Canova Frank
Ach, co mi robisz najdroższy...!
Ekstaza 01
Rozdział pierwszy
Caputo Dionizy, lat trzydzieści trzy, magister filologii, bezrobotny
(chronicznie), opuścił Neapol z dwu powodów, z których każdy sam jeden
wystarczyłby, żeby zdecydować się na zmianę miejsca pobytu. Pierwszy to ten,
że w Neapolu nie sposób było znaleźć godziwej pracy. Zwłaszcza dla kogoś, kto
jak Caputo za bardzo pracować nie lubił. Drugim powodem była Filumena
Corallo, lat trzydzieści pięć, domagająca się zamążpójścia z powodu
kompromitacji. Filumena Corallo była brzydka, biedna i pokraczna, to też
Dionizy wykorzystał ją, a potem wyśmiał. Ale że Filumena Corallo oprócz tego,
że była brzydka, biedna i pokraczna, była także bratanicą szanownego pana
Ciccio Corallo, wybitnego członka kamorry dzielnicy Sanita, Dionizy musiał
pośpiesznie spakować manatki i na łeb na szyję zwiać do Mediolanu.
Siedział teraz w nowoczesnej kuchni wuja Jana, który postarał mu się o
pracę w tym wielkim, północnym mieście. Siedział też przed wielkim talerzem
spaghetti z serem i słuchał, co powiada wuj Jan, niezrównany przykład mądrości
i pracowitości. Przy stole siedziała także ciotka Józia i kuzynka Małgorzata, lat
trzydzieści, nisko osadzona i nieco zezowata. Spożywali spaghetti z serem
wszyscy oprócz wuja Jana, który przemawiał:
„Musisz wiedzieć, że praca dozorcy to rzecz specjalna, bardzo specjalna. Tę
kamienicę, uważasz, zamieszkują ludzie rozmaici, ale wszyscy z grubą forsą. I z
takimiż wymaganiami. Ja wytrzymałem tam czterdzieści lat i dobrze mi było.
Tyle, że zawsze miałem uszy otwarte, gębę zamkniętą, a dla każdego miły
uśmiech. Płacą dobrze, mieszkanie takie, że żyłem tam z całą rodziną, więc i tobie
będzie pasowało. Czwartek od południa cały wolny, co dzień wolne od
dwudziestej pierwszej. Rozmówiłem się już z panią Brusati, ona jest właścicielką
całej kamienicy. Wszyscy inni to lokatorzy. I ona jakby się zgadza. Zaraz tam
pójdziemy, przedstawię cię i dobra."
Tu wuj Jan zrobił pauzę, bo zgarnąwszy widelcem trochę makaronu, zatkał
sobie nim usta. Żuł powoli. Potem znów przemówił:
„Ta pani Brusati wydaje się ostra i nieprzystępna, ale to przyzwoita kobieta,
a jak ją poznasz, to zobaczysz, że i poczciwa. Chce tylko, żeby do niej z
szacunkiem i nie sprawiać kłopotu. Od pięciu lat żyje we wdowieństwie i już
chyba tak zostanie, bo z mężem bardzo się kochali. Utrzymuje szesnastoletnią
córkę. Dziewczyna jest miła, ładna i dobrze wychowana. Mieszkają na piętrze
głównym. Tam są tylko dwa mieszkania. Oba dziesięcioizbowe. To drugie
zajmuje pan Malvolti, kupno-sprzedaż gąbek. Ma żonę Florę, która udaje wielką
damę, ale jest ruda i ma paskudny charakter."
Znowu pauza. I znowu następna porcja makaronu. Przez ten czas ciotka
Józia zdążyła napełnić na nowo talerz Dionizego. Tymczasem kuzynka
Małgorzata bacznie się przyglądała kuzynowi, którego dotąd nie znała. Wydał
jej się miłym chłopcem, dobrze zbudowanym, ładnym, a że magister to nie
szkodzi. Małgorzata nie mogła jakoś znaleźć męża, to też połykając makaron
przemyśliwała, czy by jej nie wyszło z kuzynem Dionizym.
„Teraz opowiem ci po kolei o lokatorach — zamamrotał znowu wuj Jan. —
Pierwsze piętro, dwa mieszkania. W jednym młode małżeństwo nazwiskiem
Capretti. On to maminsynek, nigdzie nie pracuje, taki wałkoń, na utrzymaniu
ojca. Ona jest fajna. Blondyneczka lat osiemnaście. Pobrali się pół roku temu. W
drugim mieszkaniu, na pierwszym piętrze, małżeństwo japońskie. Czyściutcy,
cichutcy, nadzwyczaj uprzejmi. Następne piętro to znowu dwa mieszkania. W
jednym państwo Pigato, on jest dyrektorem banku. Wdowiec, ożeniony po raz
drugi z kobietą o dwadzieścia lat młodszą. Utrzymuje osiemnastoletniego syna.
Chłopiec jest mało zdolny, trzy klasy już powtarzał, nie daje rady. W drugim
mieszkaniu — państwo Mandorla. On — właściciel kantoru wymiany, zgrywa
się na bogacza, ale pieniędzy nie ma. Na piętrze głównym już ci mówiłem: pani
Brusati i państwo Malvolti. Na samej górze całość wynajmuje niejaki Gregori.
Pracuje jako projektant mody, ale tak naprawdę... rozumiemy się?"
Małgorzata zrobiła oko do Dionizego i wtrąciła: ,,W Mediolanie nazywa się
to dupnik, ale powodzi mu się świetnie. Jest na wszystkich pokazach mody,
wiesz?"
„...i dobrze zarabia, takie mi dawał napiwki, że... — westchnął wuj — płaci
za każdą przysługę..."
„Dionizy jest młody, niechże trzyma się od niego z daleka — poradziła
ciotka Józia. Kuzynka Małgorzata znowu zrobiła oko do Dionizego, a
równocześnie dotknęła go pod stołem kolanem. Dionizy przestraszył się.
Ledwie wywinął się z sideł Filumeny Corallo, więc za nic w świecie nie chciał
wpaść w sidła zezowatej kuzynki. Udał, że niczego nie spostrzegł. Rozmowa
toczyła się i przy drugim daniu. Wuj Jan opiewał uroki dozorcostwa, któremu
poświęcił lat czterdzieści. Teraz przeszedł na emeryturę, osiadł we własnym
mieszkaniu, które wykupił za swe potem zroszone oszczędności, wyduszone z
całego pracowitego i uczciwego żywota. Po kawie wuj Jan zdecydował, że nie
ma co zwlekać, pójdą zaraz na via Lazzaretto, aby przedstawić się pani Brusati.
Władowali się więc do starej 500-ki, zezowata kuzynka za kierownicą, wuj Jan
obok, a Dionizy wcisnął się z tyłu. Kamienica okazała się stylowa, z
przepysznym wejściem czyli bramą, uroczystymi schodami, staroświecką
windą-staruszką. Stylowa okazała się także sama pani Brusati. Ubrana z surową
elegancją, przyjęła ich w gabinecie nieboszczyka męża, umeblowanym
masywnie i cmentarnie. Zadawała pytania tonem grzecznym, chłodnym.
Dionizy czuł się jak na przesłuchaniu, jednak było to przesłuchanie wytworne.
Pani Brusati była kobietą jeszcze ładną, figurę miała pełną, ale nie za bardzo,
oblicze poważne, otoczone gładką, czarną fryzurą, krótko przyciętą, oczy
czarne, cerę świeżą, usta pełne i pięknie zarysowane. Po półgodzinnej rozmowie
Dionizy został oficjalnie zatrudniony jako dozorca-portier w kamienicy przy via
Lazzaretto.
Mieszkanko było na parterze, wygodne, chociaż ciemne. Wuj Jan wyłożył
Dionizemu, na czym polegają obowiązki dozorcy-portiera. Pokazał mu w
suterenie pomieszczenie centralnego ogrzewania i pralnię, gdzie każdy lokator
trzymał swoją pralkę, aby nie zajmować drogocennej przestrzeni w mieszkaniu.
„Kiedy pada, suszą tu bieliznę, dodała Małgorzata, a do twoich obowiązków
należy włączyć wtedy piecyki elektryczne z dmuchawą. Ale, ale, potrzeba ci na
pewno prześcieradeł, poszew, prawda?"
I postanowili, że Dionizy zostanie, żeby się otrzaskać i sprzątnąć kurze, a
Małgorzata wróci nieco później i przywiezie pościel, a także ręczniki. Tak też
się stało. Ale przed tym Dionizy zabrał się do otwierania walizek, powiesił w
szafie skromną swoją odzież, postawił parę butów, pozwolił sobie wreszcie na
luksus kąpieli: wziął prysznic. Przydałyby się książki. Ale były za ciężkie, nie
wziął żadnej.
Może mu je przyśle pocztą ciotka Erminia, którą zaprzysiągł, że nikomu i
za nic jego nowego adresu nie wyda. Wyciągnął się na chwilę na materacu,
sprzątanie i odkurzanie nie ucieknie. I natychmiast usnął. A we śnie trawił
spokojnie swój makaron z serem. Zbudził go szum ulewy. Lało jak z cebra, ale
to dobrze, bo był maj, groziła susza, zapasy wody wyczerpywały się szybko w
Mediolanie. Zabrzęczał dzwonek przy bramie, a równocześnie tuż nad drzwiami
jego nowego mieszkania. Poderwał się, wybiegł na podwórzec. Kryty portyk
doprowadził go do samej bramy, więc dotarł tam suchą stopą. Małgorzata
natomiast była przemoczona do nitki, trzęsła się z zimna niczym kurczątko w
czas ulewy.
„Madonna!... postawiłam 500-kę w niedozwolonym miejscu, ale co tam" —
wykrzyknęła wchodząc przez furtkę na podwórzec. Niosła plastikową torbę, którą
Dionizy wyjął jej z mokrej dłoni. W mieszkaniu wydostała z tej torby ręczniki i
pobiegła do łazienki, zostawiając na podłodze wilgotne ślady. Po minucie
zawołała: „Dionizy Chodź tu na chwilę" Uchyliła drzwi i Dionizy zobaczył, że
jest naga, tylko owinięta ręcznikiem. „Sprawdź, czy w szafie nie ma przypadkiem
ramiączek i przynieś mi dwa, bo muszę rozwiesić sukienkę."
„Dwa ramiączka?" — zapytał Dionizy przyglądając się obu tłuściutkim
ramionom kuzynki. Rzucił okiem na jej nogi. Krótkie, lecz jędrne, może nieco
krzywe. Co tam! Jednak skórę miała gładką, białą jak mleko i pewnie bardzo
delikatną. A to ci Małgorzatka!...
„Dwa wieszaki, Dionizy. Może masz jaki sweter?"
„Tak, zaraz przyniosę."
„Tylko się pośpiesz, zimno tu, burmistrz nie pozwolił włączać ogrzewania!"
Dionizy znalazł ramiączka czyli wieszaki, wziął sweter i biegiem wrócił do
drzwi łazienki. Uchyliły się szerzej i zobaczył duże piersi rozsadzające stanik tak
mokry, że sutki odcisnęły się wyraźnie.
„Dziękuję, Dionizy. Może masz jakieś skarpetki? Dobrze, że jesteś moim
kuzynem, bo gdyby nie, to byłaby piękna sytuacja, to znaczy dość kłopotliwa,
prawda?"
„Oczywiście... ale między kuzynami, wiesz... Przyniosę ci skarpetki" —
powiedział Dionizy i poczuł, jak mu coś twardnieje w kroczu. Zezowata nie
zezowata, ale ma wszystko jak trzeba, piersi, tyłek nawet zachęcający, chociaż
nisko zawieszony, a zresztą... Wrócił ze skarpetkami, usłyszał:
„Dziękuję, zaraz będę gotowa, tylko zobacz, czy na pawlaczu nie ma
grzejnika elektrycznego. Bo jak nie, to będę musiała włożyć wszystko wilgotne.
Grzejnik się znalazł. Dionizy go podłączył. Małgorzata pokazała się w swetrze
do kolan, w skarpetkach, uczesana. Trzymała w ręce wieszak ze spódnicą i
bluzką. „Dionizy, postaw ten piecyk pod wieszakiem, dziękuję. Będzie schło
szybciej. Madonna, jakie mokradło. Ale leje, słyszysz? Nie przestaje ani na
chwilę." — I wyszła, ślizgając się w skarpetkach Dionizego. Lecz natychmiast
wróciła z drugim wieszakiem w ręce. Był na nim stanik, rajstopy i ... co to? ...
majtki? ... Dionizy przyglądał się im z niedowierzaniem. Nie spostrzegł, że
Małgorzata patrzy na jego spodnie, zdeformowane w okolicy rozporka. „Pomogę
ci pościelić łóżko, chcesz? Nie masz kapci?
„Nie wziąłem. Ale dajmy spokój z tym łóżkiem. Poradzę sobie. Żebyś się
tylko nie zaziębiła." No, ciepło to tu nie jest, to prawda. Siądę bliżej grzejnika.
Plecy mam całkiem zmarznięte.
Madonna, jak leje!"
„Może ci je rozetrzeć trochę?"
„Ach, proszę, to mi dobrze zrobi. Ale masuj mocno." — Natychmiast
zgodziła się Małgorzata. I odwróciła się plecami. Dionizy zaczął masować
najpierw jej ramiona.
Małgorzata wypinała się, mrucząc z zadowolenia: „Silne masz dłonie,
wiesz?" „Poczekaj, teraz boki."
„Och czuję, jak mi się robi ciepło. Jeszcze tylko stopy mam jak sople lodu."
Dionizy masował jej ciało aż pod piersi, wypychające sweter i wcale nie tak
znowu obwisłe, wcale.
„Rozmasuję ci stopy, chcesz?"
„Tak. Poczekaj, siądę na łóżku. A ty weź krzesło, to nie będziesz musiał się
schylać." — Iw mgnieniu oka przeniosła się na łóżko. Zanim Dionizy przystawił
krzesło, ona już wyciągała ku niemu pulchne, białe nogi i oparła stopy na jego
udach. Ale wstydliwym gestem ściągnęła sweter, który jeszcze chwila, a byłby
odsłonił jej podbrzusze. „Dobrze, że jesteśmy krewni, no nie Dionizy?
Inaczej musiałabym się krępować, prawda?"
„Nie musisz, Małgosiu, jesteśmy krewni, nie musisz" — odparł Dionizy i
tarł mocno jej stopy. Nogi nieco się rozchyliły i sweter znowu podjechał w górę.
Odwróciła głowę ku ciemnemu oknu.
„Popatrz, jak leje... to chyba burza..." Dionizemu wydało się, że przez
moment widział ciemne włosy jej łona. Bolało go w kroczu, więc silniej
masował jej łydki, kolana. „Kolana masz jeszcze lodowate. Zaziębiłaś się przeze
mnie. Uda też masz lodowate." — I znowu posuwał dłonie aż po sam zadarty
sweter. Wyżej nie śmiał. Ale Małgorzata nie stawiała oporu. Jego dłonie
posuwały się tam i z powrotem, ugniatały, masowały jak dłonie prawdziwego
masażysty, nogi dziewczyny niepostrzeżenie rozchylały się, wreszcie Dionizy
wsunął dłonie pod sweter. Małgorzata szepnęła:
„Jak to dobrze, że jesteśmy krewni, prawda? ... inaczej, co by to było ... ale
przecież jesteśmy w Mediolanie ... och, jakie ciepło ... jak dobrze teraz..." — I
położyła się na brzuchu. Sweter ledwie zakrywał jej pośladki. Twarz przytuliła
do materaca, udając, że nic nie widzi, aby go nie krępować, gdyby...
„Przyjemie tak cię masować" — szeptał i gładził dłońmi jej uda, masował,
pieścił, a ona nic tylko wzdychała. Dionizy zastanawiał się, czy to taki
mediolański obyczaj, że kuzyn może masować kuzynkę? Bo w Neapolu albo już
dawno dostałby w pysk, albo już od dawna dostałby wszystko. „Dobrze ci
tak?..." — I posuwał dłonie coraz dalej pod sweter po nagich, wypiętych
pośladkach.
„Ach tak, jeszcze, Dionizy, jeszcze... jeśli się nie zmęczyłeś..."
„Nie, nie, rozmasuję ci całe ciało, chcesz? ... całe..." — Precz z rozwagą!
Wsunął dłonie całkiem pod sweter, masował nagie plecy, aż dotarł palcami do
piersi. Wówczas poczuł, że ona chce. Więc natychmiast wziął je w dłonie. Zaczął
ugniatać. Szeptał: „Całe ciało masz zmarznięte, wiesz? ... całe ... wszędzie..." —
Teraz pieścił ją już tylko jedną ręką, a drugą rozpiął spodnie i ściągnął je razem
ze slipami. Ach, jaki fallus! Bo czy w Mediolanie czy w Neapolu, zawsze jest tak
samo, kiedy kuzynka pozwala ci pieścić swój tyłek i piersi. I tu, i tam znaczy to,
że chce. Tak jak ty, pomyślał Dionizy i ukląkł na łóżku. Delikatnie wsunął
twardego penisa między jej tłuste pośladki. Małgorzata jęknęła.
„Ach co mi robisz? ... Dionizy ... co mi robisz? Dionizy..."
„Nic, nic. Małgosiu... daj tylko trochę ... pozwól ... daj ..." — I posuwał się
długim fallusem między jej pośladkami, dłońmi pieścił jej wezbrane piersi.
„Tylko trochę ... tylko trochę ..." „Ach, nie, Dionizy... to nie wypada ... jesteśmy
krewni ... tak nie wolno..." — Ale biodra jej się poruszały, uda rozchylały, tyłek
unosiła coraz wyżej, tak aby ułatwić Dionizemu, gdyby..."
„Tylko ... jeszcze trochę... daj..." — I dotknął końcem wezbranego członka
jej szparki. Posunął tylko nieco, ale raptem był już cały wewnątrz. Nie zdawał
sobie sprawy, jak dalece była już gotowa, wilgotna, otwarta.
Dionizy w wieku lat trzydziestu trzech miał niewielkie doświadczenie z
kobietami. Parę koleżanek, jakaś kurewka (ale im to trzeba płacić) wreszcie ta
nieszczęsna Filumena Corallo, wyśmiana, bo sama się oddała, pewna, że złapała
oto naiwniaka, który przestraszy się potężnego wuja mafioso i ożeni się z nią, co
by jej wygodziło, bo choć obibok i gołodupiec, ale magister bądź co bądź. Otóż
Małgorzata, cóż zezowata, z krzywymi nogami i tyłkiem przy ziemi? To było
cudo w porównaniu z Filumeną! Dionizy nie posiadał się z rozkoszy. A
Małgorzata jęczała:
„Ach!... co mi robisz, Dionizy... jesteśmy krewni... tak nie wolno!... ach!...
och!... Dionizy trzymał ją za tyłek, posuwał i szeptał:
„Jeszcze trochę, Małgosiu... troszeczkę... o, tak..." I posuwał. A ona:
„Dionizy, to grzech... z kuzynem nie wolno ... nie ... tak ... chcę ... Dionizy!
... ach!..." „Daj, daj, daj... jęczał cicho Dionizy. Ale ona nie tylko dawała.
Miotała się coraz bardziej, coraz gwałtowniej i to z ochotą, z uciechą, z
rozkoszą. Bo Dionizy był nie tylko miłym, ładnym chłopcem, lecz i
wyposażony był przez naturę tak wspaniale, że niczego równie potężnego
Małgorzata nigdy w sobie nie miała.
„Och, Dionizy ... Jeszcze, jeszcze... kocham cię... jeszcze... jeszcze!"
No, pewnie. Nie przestałby przecież. Nawet gdyby cały pułk wojska zwalił
się nagle do mieszkania. Posuwał w niej coraz mocniej, coraz głębiej, tyłek
Małgorzaty oddawał mu pchnięcia, a za każdym pchnięciem ona zbliżała się do
szczytu. I czuła, że to będzie najwspanialszy orgazm, niesłychany,
nieporównywalny z niczym, czego doznawała dotychczas, pieszcząc się po
kryjomu z kolegą w ciemnym kącie ulicy, albo w kinie, albo z właścicielem
sklepiku spożywczego, gdzie pracowała.
„Już... Dionizy, już...: — zawyła nagle. Teraz już nie zgrywała się na
wstydliwą, nie udawała, że mu daje, bo kuzyn, krzyczała: „Jadę, jadę... już...
spływam!.. już!..." I Dionizy poczuł, jak oblewa mu penisa, przeniknął go
dreszcz i ledwie zdążył wysunąć się, trysnął na jej pośladki, na sweter, na jej
plecy.
Po chwili Małgorzata powiedziała wzdychając: „Dionizy., nie powinniśmy...
to grzech. Co ja powiem w niedzielę na spowiedzi?..." Dionizy nie wiedział. Więc
popieścił jej uda. Ona westchnęła znowu, szczęśliwa, że czuje na sobie słodki
ciężar kochanka. „Słyszysz, jak leje? Zostańmy tak jeszcze trochę. Przykryję cię,
bo się zaziębisz. Nie jesteś przyzwyczajony do chłodnego klimatu. Tutaj jest
inaczej niż w Neapolu, nawet w maju bywa chłodno." Dionizy ściągnął
prześcieradło i przykrył Małgorzatę.
„Zdejmij spodnie, Dionizy. Nie patrzę..." — powiedziała cicho.
„Tak. Pada i pada, nie przestaje" — odezwał się Dionizy, aby podtrzymać
rozmowę.
„Połóż się koło mnie, Dionizy, poleżymy tak trochę, ale spokojnie, zgoda?
Jak krewni.
Dopóki moje rzeczy nie wyschną." I cała przytuliła się do niego, zamknęła
oczy.
To i lepiej, pomyślał Dionizy, bo jak ma oczy otwarte, to nie wiadomo, gdzie
patrzy. Objął ją, usłyszał, jak wzdycha ze szczęścia, poczuł jak mu kładzie nogę
między nogi, aby dotykać fallusa.
Był miękki, ale już za chwilę może powstać. Pewna była. Tylko kto ma
zacząć? Ona? Czy też ma czekać, aż on zacznie? Słychać było szum ulewy,
spokojny, równy, nieprzerwany, przyjemny jak przytulone do niej gorące ciało
Dionizego. Mocniej wcisnęła udo między jego uda, niby odruchowo, a dłoń
kuzyna przesunęła się z jej pleców na pośladki, palce poruszyły się, pieszcząc
coraz niżej i wreszcie dotknęły włosów, zatrzymały się. A więc zaczął. Dlatego
dłoń jej zsunęła się tak, że koniuszki palców musnęły mu penisa. Był jeszcze
wiotki, ale i tak bardzo piękny. Małgorzata chciałaby go całować, wziąć w usta,
ale co pomyślałby o niej wówczas Dionizy? Że jest dziwką? Łatwą
dziewczynką, przyzwyczajoną do tych świństw? Małgorzata urodziła się w
Mediolanie, umysłowość miała mediolańską, a Dionizy urodził się, żył, rósł i
wzrósł w Neapolu. Postanowiła poczekać. Ale nie cofnęła ręki i choć bardzo
tego pragnęła, nie wzięła go w dłoń. Dionizy położył na jej ręce swoją.
Przycisnął.
„Małgosiu, weź go w rękę, weź... choć na chwilę... „Nie powinniśmy,
Dionizy. Za drugim razem to już grzech śmiertelny. Nie powinniśmy... jesteśmy
krewni... nie wiem... nie wiem..."
„O, tak... dobrze... ściśnij go... o, jak dobrze. Małgosiu... dotykaj go... o, tak,
tak..."
Małgorzata jęknęła: „każesz mi robić świństwa..." Ale pieściła fallusa, który
nabrzmiewa!, rósł, wyprężał się. Kiedy było już pewne, że Małgorzata nie
przerwie tej pieszczoty, Dionizy wcisnął dłoń między jej uda. Rozchyliła je.
Przyjęła pieszczące jej seks rozkoszne palce kuzyna. „Och... ach... och., tak nie
wolno, to grzech, naprawdę Dionizy... czy będziemy znowu?... ale może między
krewnymi... bliskimi przecież... Dionizy... och... ach... jaki wielki... jak staje...
czujesz? Dionizy..."
„Tak, tak, podoba mu się twoja dłoń, Małgosiu... słyszysz? jak pada... a nam
tak dobrze... nie przestawaj, Małgosiu, nie przestawaj, tak mi dobrze...
„Pocałuj mnie, Dionizy, pocałuj..."
„Tak, zaraz..." I przewrócił ją na wznak, położył znowu jej dłonie na swoim
twardym wyprężonym fallusie, pochylił się, pocałował ją w usta, wsunął język i
poczuł, jak odpowiada językiem. Jęknęła z rozkoszy, kiedy znowu zaczął
pieścić jej seks. Teraz pieściła mu penisa z wprawą niesłychaną, nigdy z nikim
nie miał dotychczas tak wielkiej przyjemności, robiła to z namiętnością, z
rozkoszą, czuł, że dla niej to niesłychane szczęście. I że jest zdolna osiągnąć
orgazm pieszcząc i czując pieszczotę, mimo że Dionizy wcale tego dobrze nie
robił. Nie był doświadczonym kochankiem. Umiał tylko szybko, jak najszybciej
wsadzić, kiedy nadarzała się okazja. I to wszystko. A teraz czuł, że nie
wytrzyma. Wymamrotał: „... poczekaj chwilę, poczekaj..." — i cały wcisnął się
między jej uda, ręką poprowadził fallusa w stronę jej czarnych, gęstych włosów
i wbił się. Wrzasnęła:
„Ach... co mi robisz?... co mi robisz, najdroższy..." Zaczął się w niej
rytmicznie poruszać. „Tylko trochę, Małgosiu, tylko trochę... daj..." „Jaki długi,
och Dionizy...
„Jeszcze... jeszcze... Małgosiu.... jak dobrze... jak cudownie..."
„Cudownie, ach, cudownie... to grzech... nie powinniśmy..." Prześcieradło
zsunęło się z nich, Dionizy wcisnął dłonie pod jej tyłek, uniósł ją trochę i
posuwał zaciekle. Oczy Małgorzaty rozjechały się na boki, zezowała już teraz
jednym i drugim okiem. Ale on nie patrzył w jej oczy. Z ogromną
przyjemnością posuwał w niej, z ogromną przyjemnością trzymał dłońmi jej
tłuste, białe pośladki, już wilgotniejące, bo zaczęła szczytować. „Och, jak mi
dobrze!... Małgosiu, jak mi dobrze!..." — „Dionizy!... już!... ja już!... jadę...
jadę!..." wrzasnęła nagle Małgosia, „...ty też! spuść się... tryśnij we mnie!... we
mnie!... ach!..."
To „spuść się, tryśnij" było niesłychane. Dionizy nigdy czegoś podobnego
nie słyszał. Na domiar nie bała się. Dotychczas wszystkie, z którymi miał do
czynienia, prosiły, błagały, żeby uważał, żeby nie do środka, żeby nie... A ta
przeciwnie. Może jako mediolanka z Mediolanu brała te rzeczy? Te pigułki?
Może było jej wszystko jedno? Dlaczego jednak? Czyżby? ... i lodowata myśl
przeszyła mózg Dionizego. Orgazm diabli wzięli. Posuwał ciągle jeszcze, ale
już mechanicznie, opanowany, przytomny, ostrożny. Nie, żadnego ryzyka.
Zawsze tryskał i spływał na zewnątrz. Zawsze z wyjątkiem jednego razu, a było
to z Filumeną Corallo: kosztowało go to ucieczkę z rodzinnego miasta i
wygnanie do Mediolanu. A tu kuzynki dają się chędożyć, jak się okazuje, bez
ograniczeń, a deszcz leje bez ustanku nawet w maju. O, nie!
„Dionizy mało nie skonałam z rozkoszy. Grzech nie grzech, wszystko jedno.
Byłam w niebie, przysięgam ci. Chcę, żebyś i ty, żebyś i ty..."
„Tak, ja także..." — zaszemrał Dionizy i wysunął się z niej, podniósł sweter
ciągle jeszcze ją okrywający, objął ją kolanami, przysiadł, wsunął penisa między
jej wielkie, twarde piersi, zaczął posuwać.
„Och, jak świntuszysz, Dionizy, wyrwało się jej, ty nic, tylko świntuszysz,
co mi robisz? Chcesz, żebym go wzięła w usta, świntuchu?... I zawstydziła się.
Co sobie o niej Dionizy pomyśli?
Dionizy rzeczywiście myślał: jak dobrze by było włożyć jej w usta stojącego
fallusa... I zrobił to. Dotknął najpierw jej warg samą główką. Gdyby właśnie nie
mówiła, byłyby zaciśnięte, ale że właśnie mówiła, więc...
„Och, nie... gl... gl... gl...
Dionizy pchał energicznie, bo co było robić? Tym bardziej, że ona rozchyliła
wargi, wzięła fallusa w dłoń, pieściła go wargami, językiem coraz namiętniej,
coraz bardziej rozpustnie, aż po jądra i z powrotem, i znowu, aż Dionizy jęcząc,
wyjąc i miotając się, trysnął w jej gardło, na jej język, w jej usta, raz, drugi i
jeszcze. Tak, że nie zdążyła połykać gorącego strumienia spermy, spływającej z
jej warg.
Pół godziny później Dionizy palił spokojnie papierosa, rozciągnięty na
materacu, Małgorzata zaś prasowała mu spodnie, sprzątała, ubierała się.
„Przestało padać" — powiedział Dionizy. I włożył świeżo uprasowane
spodnie. „Idź już lepiej, Małgosiu, późno się zrobiło. Nie chciałbym, żebyś
przeze mnie miała przykrości w domu..."
Rozdział drugi
Po tygodniu Dionizy Caputi przyzwyczaił się do swego nowego zajęcia i
uznał, że jest całkiem dobre, a nawet interesujące w pewnym sensie. Czystość
okien i schodów to był obowiązek firmy specjalistycznej. Do niego należało
pilnować, aby lokatorzy tacy, jak na przykład młody Pigato, syn dyrektora
banku, nie rzucali niedopałków w windzie, czy na dziedzińcu. Musiał dbać o
pralki i instalacje elektryczne, ale przede wszystkim pilnować wejścia: aby do
budynku nie wchodzili obcy. Były już bowiem niemiłe zajścia z narkomanami,
pijakami, złodziejami. I w końcu pani Brusati kazała zdjąć domofon, zostawić
tylko połączenie z portierem. Jeśli chciał wejść ktoś obcy, musiał dzwonić do
Dionizego. A ten, napatrzywszy się w Neapolu, a zwłaszcza w dzielnicy, gdzie
mieszkał, różnych dziwnych rzeczy, doskonale już umiał odróżnić prawdziwego
listonosza od podrabianego, prawdziwego inkasenta gazowni od fałszywego, a
narkomanów rozpoznawał z daleka. W ciągu tego pierwszego tygodnia zdążył
oddać w ręce policji oszusta podającego się za doręczyciela telegramów i
wyrzucić na zbity łeb dwu narkomanów, upierających się, żeby wejść licho wie
po co, pod pretekstem, że są znajomymi tego czy owego lokatora. Jako że czasy
były ciężkie nawet dla zamożnych, tylko dwie osoby z kamienicy stać było na
pomoc domową, zatrudnioną na godziny: wdowę Brusati, która była nie tylko
zamożna, ale wręcz bogata, oraz pana Malvolti, zarabiającego krocie na
gąbkach (prawdziwych, strasznie drogich). Inne panie same schodziły do
sutereny po upraną bieliznę i pięły się na taras, aby ją rozwiesić na słońcu. Nic
więc dziwnego, że Dionizy poznał panią Brunę Pigato, lat dwadzieścia
dziewięć, przy mężu dyrektorze banku lat pięćdziesiąt dwa, posiadającą za to
ciało modelki. Później poznał również panią loko Masaki, żonę jednego z
dyrektorów mediolańskiego oddziału Hondy, lat dwadzieścia trzy, z buzią
ślicznej porcelanowej laleczki. A zaraz potem panią Rosy Mandorla, żonę
właściciela kantoru wymiany, blondyneczkę słodką i cichą. Następnie zaś
młodziutką Aurę Capretti, lat osiemnaście, od roku żonę pewnego głupola,
blondyneczkę, ale tak jędrną, że Dionizy czuł „wolę bożą" na samą myśl o niej,
a cóż dopiero, kiedy ją widział schodzącą na dół i nie dającą sobie rady z pralką.
Dionizy wszystko musiał za nią robić. Czasem schodziła również sama pani
Fiora Malvolti, ruda i piegowa- i ta, z ogromnymi, zielonymi oczyma i
nieprawdopodobnie długimi nogami, a tak seksownymi, że wzruszyłyby nawet
nieboszczyka. Natomiast wdowa Brusati nie schodziła nigdy, posyłała służącą,
jakąś wenecjankę lat sześćdziesiąt, czerstwą i nieodzywającą się nigdy do
nikogo. Dionizy widywał panią Brusati albo rano, kiedy szła na zakupy, albo po
południu, kiedy udawała się do przyjaciółek na herbatę. Była dla niego
serdeczna, lecz z dystansem i Dionizy uważał ją za prawdziwą damę i w ogóle
piękną kobietę. Istniała również córeczka Brusati, żywe srebro, lat szesnaście,
dziewczyna piękna i radosna. Dionizy nigdy nie widział piękniejszej i
zgrabniejszej. Stanowiła owoc już chyba dojrzały, jeśli sądzić po okrągłościach.
Była wysoka, zawsze uśmiechnięta, czarnowłosa, a oczy miała
nieprawdopodobnie niebieskie. Chodziła do liceum, często przyjmowała
kolegów i koleżanki, aby razem się uczyć, uganiała się na motorynce i
dokuczała Dionizemu z powodu butów. Bo Dionizy, jako prawdziwy
neapolitańczyk, był maniakiem butów wyglansowanych tak, żeby można było
się w nich przejrzeć, jak w lustrze. „Acha, używasz ich zamiast lusterka —
śmiała się serdecznie — golisz się przy nich, Dionizy?" Wracała do domu na
motorynce, zawsze głodna, ze zmierzwioną czupryną, obładowana książkami
wypadającymi zewsząd. Dionizy stawiał jej motorynkę na miejsce, zbierał
książki, niósł je do windy, za co otrzymywał podziękowanie w rodzaju „uważaj,
buty ci się pobrudzą". Dionizy umiał zyskać jej sympatię, ale sam czuł do niej
coś więcej, dużo więcej. Na imię miała Karina i śniła mu się po nocach. Do
porozumienia i wzajemnej ufności doszli szybko, mówili sobie po imieniu, a
kiedy Karina dostawała w szkole dwóję, zwierzała się Dionizemu: „Ta dziwka,
profesorka od matmy, dała mi dziś popalić, stara prostytutka".
„Na pewno jest brzydka jak noc — odpowiadał na to Dionizy — takie nie
lubią ładnych, takich jak ty." Wtedy, ale już zza zamkniętych drzwi windy,
dobiegało go krótkie: „Idź do diabła!" Co do godzin pracy, to Dionizy nie mógł
narzekać. Nauczył się gotować i o pół do drugiej robił sobie spaghetti z
parmezanem. I to samo o dziesiątej wieczór. We czwartki, kiedy miał wolne,
szedł na obiad do wuja Jana, potem jednak spędzał czas u siebie, bo nie
wiedział, dokąd by pójść. Z Małgorzatą uzgodnił, że spotykać się będą tylko po
kryjomu i to nie tyle ze względu na wuja Jana, ile raczej ze względu na panią
Brusati, która hołdowała bardzo surowej moralności.
Dionizy znowu był w formie, chociaż odkąd poznał lokatorki z via Lazzaretto,
gust mu się zmienił. Przemyśliwał, jak by to mogło być z porcelanową Joko
Masaki, bo podobno Japonki dają całkiem inaczej. Myślał o Fiorze Malvolti z
pożądaniem, lecz i z niepokojem: taka ruda to pewnie wulkan, czy dałby jej rady?
A Bruna Pigato? -„ Dziewczyna jest bombowa. Ciało ma prawdopodobnie jak z
marmuru, bo wygląda niczym żywy posąg. Ale jaka ona jest, kiedy śpi z tym
swoim mężem? On jest łysy, pół ślepy, bo okulary ma z tak grubymi szkłami, że
gdyby je zgubił, to nigdzie nie mógłby trafić. Więc jak ona daje sobie z nim radę
w łóżku? Miała z nim kiedyś prawdziwą rozkosz? A on? Tak myślał Dionizy i
zaraz uciskało go w kroczu i zaczynała go boleć głowa. A Rosy Mandorla? Ta
słodka blondyneczka, zawsze trochę półprzytomna? Jaka ona byłaby w łóżku? Jej
mąż, właściciel kantoru wymiany, wracał do domu swoim autem Saab 9000
zawsze późno i nieodmiennie ponury. Wuj Jan mówił, że raty za ten samochód
pan Mandorla płaci zawsze po terminie. Rosy ma pewnie ciało białe, miękkie, a
piersi wielkie i piękne, to pewne, bo Dionizy podejrzał je, widać je było pod lekką
sukienką, którą nosi, gdy schodzi do pralni. Jednak była także Aura Capretti.
Widok jej podniecał go ogromnie. Wychodziła razem z mężem codziennie w
południe, a potem wieczorem do restauracji. Wracali późno. Młody Capretti
często był tak urżnięty, że swojego porsche nie był w stanie zaparkować między
kolumnami dziedzińca. A ona także często miała w czubie i uśmiechała się
głupkowato. Budzili Dionizego i o drugiej w nocy, bo Capretti nie był w stanie
trafić kluczem do zamka. A ona uśmiechała się, bo widziała Dionizego
podwójnie, potrójnie. Chwiała się na nogach, Dionizy podtrzymywał ją,
prowadził do windy. Raz nawet musiał jechać z nimi na górę, bo Capretti w
smokingu osunął się na podłogę windy i zasnął. Aura siedziała na ławeczce,
kiwała się, ramiączko wieczorowej sukni jej się zsunęło, odsłoniły się piersi
okrągłe i twarde, ze sterczącymi sutkami. Zanim dojechali do pierwszego piętra,
Dionizy miał już mokro w slipach. Wreszcie Karina. Z samą panią Brusati
wszystko było jak należy, Dionizy nie podniecał się na jej widok. Podziwiał jej
styl, układność, elegancję, świetny gust, choć może nieco za surowy. Ale za
Kariną wprost szalał. Jednak nie tylko z erotycznej ochoty. Było w tym coś więcej
i Dionizy obawiał się, że to miłość. Albo że, co gorsza, podnieca się na widok
dziewczątek, jak starzec. Sam sobie tłumaczył, że to głupie, oczywiście, że nie
ma co, że Karina jest dla niego miła, bo jest miła dla wszystkich, że z nim żartuje,
bo zawsze jest w dobrym humorze. Więc tak czy inaczej, trzeba ją sobie wybić z
głowy. Nieba palcem nie dotkniesz.
Dochodziła dwunasta, kiedy ktoś zadzwonił do bramy. Był w roboczym
kombinezonie, z walizeczką i oznaką znanej firmy od pralek. „Wezwała mnie
pani Malvolti" powiedział. Dionizy kazał mu czekać, zadzwonił do pani
Malvolti, otrzymał potwierdzenie, zaprowadził mężczyznę do sutereny. Ale był
zdziwiony: nie zauważył jakoś, że pralka się zepsuła. Wrócił do portierni. Za
chwilę zeszła pani Malvolti. Wymienili pozdrowienia. Dionizy przyjrzał się jej
prowokującemu tyłkowi opiętemu lekką sukienką w kwiatki. Znowu się
zdziwił: dlaczego on schodzi do pralni? Chce się upewnić, że monter dobrze
naprawia pralkę? Ach, pewnie chce mu zaraz zapłacić za robotę. Za chwilę
przyjechał swoim mercedesem mąż pani Malvolti i Dionizy otwarł mu bramę.
Kamil Malvolti, dobrze już po pięćdziesiątce, był gruby, jowialny, nigdy nie
omijał okazji, aby pożartować z Dionizym. Tym razem także: „No, co, Dionizy?
Napoli znowu pokonał Milano. A Dionizy: „Dla mnie to jedno, panie
dyrektorze, ja tam na sporcie się nie znam." „Ale jakiś sport uprawiasz?"
„Żadnego, panie dyrektorze, chyba tylko wyścigi, kto zje więcej makaronu."
„Nie mów, bo mi apetyt rośnie" — zaśmiał się Malvolti wchodząc do windy.
W pięć minut potem zachrobotał domofon: „Dionizy nie widziałeś gdzie
mojej żony? „Pani zeszła do pralni, panie dyrektorze." „Do pralni? W południe?
No, dobrze, Dionizy, dziękuję." Dionizy zastanowił się. Istotnie, dziwna rzecz.
A do tego dyrektor, który nigdy nie wracał do domu wcześniej niż pół do
drugiej, a często i później, dzisiaj jakoś się pośpieszył. Dziwne, dziwne,
rozmyślał Dionizy. Ale że był miłym chłopcem, postanowił uprzedzić panią
Malvolti, że mąż jest już na górze. Nie, żeby podejrzewał o coś ją i technika,
który Adonisa bynajmniej nie przypominał, nie, nie, tylko, że... Koniec końców,
nie spodziewała się męża tak wcześnie, więc może lepiej ją ostrzec. Zbiegł do
pralni i skamieniał. Stało tam siedem pralek, po jednej dla każdego mieszkania,
pralka Malvoltich była trzecia od lewej, ale nikogo przy niej nie było. Co
więcej: w ogóle przy żadnej pralce nie było nikogo, nikt żadnej pralki nie
naprawiał.
W głębi pralni była wnęka, do połowy zastawiona murowanym blatem, na
którym składano rzeczy do prania. Teraz leżał na nim stos wypranych koszul pana
Mandorla, które jego żona zostawiła poprzedniego wieczora i jeszcze nie zdążyła
zabrać. Co się za tym stosem działo, nie było widać, ale dało się słyszeć. „Więc
to tak?... Robisz sobie dobrze w moje usta, a dla mnie już nic?... Coś ty za
mężczyzna, do diabła?..." To był chrypliwy i zmysłowy głos pani Flory.
Niewątpliwie. Głos zirytowany i słusznie, jeśli to prawda, co powiedziała.
Dionizy jednak nie chciał być szpiclem. Zaczął hałasować i zawołał; „Czy pani
Malvolti jest tutaj? Zza koszul dala się słyszeć jakaś szarpanina, odgłosy
pośpiesznie wciąganych ubrań, po czym pokazała się pani Malvoli, pomięta, z
twarzą czerwoną, jak jej włosy, w bluzce wyłażącej ze spódnicy, wściekła i ze
wściekłością spoglądająca na Dionizego. Ale Dionizy nie czekał, odezwał się
pierwszy: „Proszę pani, mąż wrócił, jest na górze, pytał mnie przez domofon,
gdzie pani jest."
„Mąż?... rany boskie... powiedziałeś mu, że..." „Powiedziałem, że pani zeszła
przed chwilą do pralni." „Powiedziałeś mu... o tym monterze, który..." „Nie,
proszę pani, ani słowa. Wydawało mi się, że akurat nie trzeba." Prawdę mówiąc,
Dionizemu nic się nie wydawało. Nie przyszło mu po prostu na myśl, żeby coś
wspomnieć o monterze. Jednak spostrzegł, że dzięki temu ma teraz przewagę, że
jest jej wierzycielem, więc jego neapolitańską duszę naszła myśl, że da się to
jakoś kiedyś wykorzystać. „Dziękuję, Dionizy, dziękuję. Idę na górę. Do
zobaczenia." I pobiegła. Szeroka spódnica w kwiatki owijała się wokół jej tyłka,
uwydatniała go, był to bardzo piękny tyłek. Tymczasem zza koszul wychynął
monter, blady i przerażony. Dionizy bez słowa wyprowadził go za bramę.
Wracając do portierni myślał sobie, co też taka gorąca kobieta, jak pani Malvolti,
mogła mieć za przyjemność z takim pokurczem, jak ów monter. Przecież
wystarczyło spojrzeć, aby wiedzieć, że jako mężczyzna nie wart złamanego
szeląga. I takiemu ona zrobiła minetę, o, Boże... myślał Dionizy. I poczuł
podniecenie. Dzwonek odezwał się, właśnie kiedy zaczął się delektować swoim
spaghetti. Pobiegł otworzyć: to była Karina Brusati. Piękna, jak nigdy,
zaróżowiona od pędu na motorynce, szczęśliwa, bo dostała pięć z łaciny.
„A wiesz za co dał mi pięć ten świntuch? Bo zakładam nogę na nogę. Parę
razy, tam i z powrotem. A profesorek nic tylko zerkał pod ławkę. Aż mu oczy na
wierzch wyłaziły. Ale pięć to nieźle, co?"
„Lepsze pięć niż cztery, to pewne" — przyznał Dionizy. Wpatrywał się w jej
wargi, przepięknie zarysowane, różowe z natury, pełne, w takie usta chciałby...
nie, nie, o tym nawet myśleć nie wypada. Udało mu się wreszcie zjeść obiad.
Spaghetti, ser, jabłko, kawa i kieliszek grappy, którą dostał od wuja Jana. A potem
papieros i gazeta. Czytał, siedząc w starym fotelu przy oknie, które było oknem
tylko z nazwy. Od ulicy miało kraty, od wewnątrz żaluzje zawsze zasłonięte, bo
wychodziło wprost na poziom chodnika. Światła więc nie dawało nawet na
lekarstwo. Ale stała przy nim lampa, zapewniało to pełny komfort. Godzina
czternasta dwadzieścia: Mario Pigato wychodzi do banku. Godzina piętnasta:
dyrektor Malvolti.
Uśmiechnięty i jowialny, jak zawsze. Mały żarcik i pojechał. Pięć minut
później wychodzi Giulio Mandorla, ponury i zmartwiony. O szesnastej zjawia się
fotograf i dwie modelki do pana Gregori, projektanta mody. Sam Gregori
potwierdza wizytę przez domofon. Dionizy ma czas przyjrzeć się modelkom:
szczupłe, wysokie, o długich, drżących nogach. Wkrótce potem wyjeżdża swoim
Y10 pani Emma Brusati, uprzejmie pozdrawiając Dionizego, który otwiera jej
bramę. Szesnasta trzydzieści: schodzi Nino Pigato w kasku i skórzanej kamizelce,
uruchamia hondę 1000, ryk motoru wstrząsa całą kamienicą, kiwa głową
Dionizemu, który i jemu otwiera bramę. Student pierwszego roku, ale
pyszałkowaty gówniarz, myśli sobie Dionizy. Nareszcie spokój. Cisza. Można
poczytać gazetę. O piątej schodzi w pośpiechu Rosy Mandorla. „Rany boskie,
Dionizy zapomniałam o koszulach mego męża. Zostawiłam je w pralni i
zapomniałam, a muszę je jeszcze wyprasować..." Uśmiechają się do siebie. Ona
jest w lekkiej podomce, pod nią nie ma prawie nic. Schodzi do pralni, wkrótce
jest z powrotem, niesie plastikowy pojemnik pełen koszul. Podomka jej się
rozchyliła i Dionizy widzi białe uda, piękne piersi. Prawdziwie piękne.
Siedemnasta trzydzieści. Zjawia się Flora Malvolti. Zamyka drzwi od windy.
Dionizy patrzy na nią z pożądaniem. Ma na sobie tę samą co w południe szeroką
spódnicę w kwiatki, koszulę z krótkimi rękawami i długim dekoltem. Idzie prosto
do portierni. Dionizy łyka ślinę: widzi, jak pod koszulą poruszają się jej piersi.
Stanika nie nosi, to oczywiste. Nie potrzebuje. Sterczą jej same. Weszła do
portierni i Dionizy odłożywszy gazetę, wstał z szacunkiem na jej powitanie.
„Ciao, Dionizy." „Dobry wieczór pani." „Zeszłam, żeby ci podziękować." „Nie
ma za co, proszę pani." „Owszem. Oddałeś mi przysługę i to w samą porę. Mój
mąż jest straszliwie zazdrosny. Mógł narobić hałasu i wyszedłby skandal. On jest
zazdrosny, choć wcale mnie nie traktuje należycie jako żonę. Gwiżdże na to i lata
za spódniczkami po całym Mediolanie, a ja., ale dajmy temu spokój. Dziękuję za
pomoc, Dionizy. Weź to. Będziesz miał na papierosy." I wyciągnęła z kieszeni
50 000 lirów. „Nie proszę pani, za nic na świecie" — odparł Dionizy i
zaczerwienił się.
Rzeczywiście nie chciał tych pieniędzy. „Nie obrażaj się, Dionizy, to
przecież drobiazg" — powiedziała z zakłopotaniem Flora. „Nie chcę od pani
pieniędzy, nie chcę, naprawdę. „No, to jakże mam ci się odwdzięczyć?" „Ja...
mnie wystarczy, że mogłem oddać pani drobną przysługę." Jednak w jego
spojrzeniu musiało pojawić się coś takiego, że pani Flora Malvolti spoważniała
nagle. I zanim Dionizy zdążył się opamiętać, a był tak podniecony, że fallus
wypinał mu spodnie, niespodziewanie objęła go i pocałowała w policzek.
Instynktownie objął ją w pasie. Więc pocałowała go w drugi policzek. Ale
musnęła przy tym wargami jego wargi. I... została tak. Był to pocałunek
leciuteńki, jakby po to, żeby nie zdradzić swej ochoty i nie być w oczach
Dionizego zbyt nachalną. Ale Dionizy nie czekał. Przycisnął ją do siebie, włożył
język w jej usta i poczuł, że ona odpowiada mu tym samym, ociera się o niego,
aby poczuć twardy kształt penisa i przyciska się, wtula coraz mocniej, drżąc z
pożądania, tak jak on. Rozłączyli się dopiero kiedy zabrakło im tchu. „Zejdźmy
do pralni, chcesz?..." — szepnęła. Zbiegli na dół. Pociągnęła go do niszy i
Dionizy wyczuł biodrem, że blat jest właściwej wysokości, więc posadził tam
panią Florę, wsunął się między jej nogi, objął, ssał jej język, pieścił przez
koszulę jej pełne piersi, czuł, jakie są twarde. Wreszcie wyciągnął tę koszulę ze
spódnicy, wsunął pod nią dłonie, dotknął nagiego ciała. Flora jęknęła cichutko z
pożądania i rozkoszy. Ujął w palce jej sutki i pieścił, całując nieprzerwanie jej
usta. Jakże często myślał o tym, czy ona między udami ma tak samo rude włosy,
jak na głowie, a teraz wreszcie mógł to zobaczyć. Uklęknął. Podniósł jej
spódnicę. Przytrzymała ją, aby dać mu całować nogi, uda i wyżej, wyżej...
„Poliż mnie..." — szepnęła pożądliwie. I pomogła mu ściągnąć majtki. Dionizy
sycił wzrok gęstwiną jej płonących, rudych włosów. „Ach, daj mi tę rozkosz,
chcę tego" — krzyknęła nagle, gdy jego palce rozgarniały włosy, rozchylały
wargi sromu, a język zanurzył się w jej rozkosznym, wilgotnym wnętrzu.
Dionizy lizał ją tak, jakby chciał zgarnąć miód z całego świata, ssał ją tak, jakby
chciał nasycić się u źródeł życia. Zaczęła głośno krzyczeć, nie mogła już się
pohamować i byłby może ktoś usłyszał, gdyby nie przezorność Dionizego. Gdy
wbiegali, zamknął mocno drzwi pralni. „Ach, jak dobrze, jak cudownie...
jeszcze... już... spływam w twoje usta, na twój język... już... już..." — krzyczała,
jęczała, szeptała coraz ciszej i ciszej. Ale on nie przestawał. Lizał i jeszcze
pieścił ją palcami. „Nie., już dosyć... przestań... nie mogę..." I osunęła się. Jej
uda były mokre. Doznała tak silnego orgazmu, że i Dionizy był wstrząśnięty.
Nigdy w życiu nie słyszał tak namiętnych jęków i okrzyków, nie widział i nie
czuł takich spazmów rozkoszy. Czując jej orgazm, o mało sam nie trysnął.
Teraz Flora ścisnęła mu głowę udami, chcąc go zmusić, żeby już przestał. Wyjął
język, lizał jej uda, a ona czochrała mu włosy, wzdychała, szeptała: „Tak bardzo
tego chciałam... spłynęłam tak szybko... ja także mam prawo do rozkoszy... ja
także... o, Boże, jaka rozkosz..." Ale Dionizego rozpierało pożądanie, fallus
stojący twardo bolał go. Wstał, objął Florę, osłabłą z rozkoszy, całował jej oczy
i usta, pieścił jej piersi delikatnie i lekko. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo jej
pragnie: „Jesteś cudowna, jesteś piękna, wiesz?...żadna inna nie istniałaby dla
mnie, gdybym..." „Och Dionizy, jak mi dobrze, jak wielką rozkosz mi dałeś..."
— mówiła, tuląc twarz do jego ramienia. „Poczekaj, niech odetchnę. Zaraz
zrobię wszystko, czego chcesz..."
„Chcę żebyś spłynęła razem ze mną..." „Och, tak, tak, tak, pocałuj mnie..."
— i podsunęła mu usta. Dionizy dotknął językiem jej rozpalonych warg. Poczuł,
że twardnieją jej piersi. Mruczała coś, całowała go, jej różowy, słodki, ruchliwy
język pieścił go i podniecał, dreszcz pożądania przenikał ich oboje. Piękne nogi
Flory objęły Dionizego w pasie. „Zrób mi, czego pragniesz... daj wezmę go w
usta... chcę..." Była gotowa po raz drugi. Poczuł to. Błyskawicznie ściągnęła
zapięcie rozporka i wyjęła olbrzymiego fallusa. „Włożę ci go, ale przed tym...
daj mi polizać jeszcze raz... tak bardzo tego chcę..., powiedział cicho." „O tak,
tak, tylko nie do końca, tylko nie za bardzo... proszę..." — odparła. Ale Dionizy
miał w tym cel strategiczny. Pożądanie tak bardzo go rozpierało, że obawiał się
przedwczesnego wytrysku, kiedy wsunie go w jej cudowne usta. A wówczas nie
da Florze pełnej rozkoszy.
Chciał więc najpierw podniecić ją językiem aż prawie do szczytu, a dopiero
potem... Ponownie więc przyklęknął przed nią, między jej nogami, ona znowu
uniosła spódnicę, cała otwarła się przed nim, widać było wśród jej płonących
włosów rozchyloną szparę rozkoszy. Dionizy przylgnął do niej ustami, polizał
łechtaczkę, potem całym językiem lizał całą jej szparę i tak go to podnieciło, że
omal nie trysnął. Podniósł się. Natychmiast ona wzięła go między swoje uda,
jęcząc z rozkoszy objęła nogami jego biodra, a kiedy penis Dionizego wsunął się
w nią, krzyknęła. I zaczęła go gryźć. Pożądanie i rozkosz wygięły jej ciało,
wyprężone tak, aby Dionizy mógł wbić jej całego, do końca. I wbił, jęcząc:
„Czujesz?... masz go całego... jest twój... twój, twój, twój..." I nagle wrzasnął:
„Flora..." — i zaczęli się miotać jak szaleni, jak walczący ze sobą zapaśnicy,
usiłujący pokonać się wzajemnie. Flora nie wiedziała już, co się z nią dzieje.
Tylko czuła w sobie wielkiego i twardego fallusa, nade wszystko twardego, jak
pniak osłonięty jedwabiem, twardego i wbijającego się rytmicznie. Aż ogarnął ją
znowu długi i potężny orgazm, ale tak potężny, że nie krzyknęła nawet, jak to
było w jej zwyczaju. A on także dobiegał szczytu.
Podtrzymywał dłońmi jej tyłek i tylko bał się, że tryśnie w niej, że ją narazi
na kłopoty, że to będzie brzydko z jego strony, że to będzie niewdzięczność za
to, co ona mu daje. Skoro więc poczuł, że Flora szczytuje, zacisnął zęby, aby
wytrzymać choć parę sekund jeszcze, jeszcze parę pchnięć, aby dać jej rozkosz
do samego końca, jeszcze raz... i wyskoczył z niej, tryskając jak z sikawki
białym płynem na jej uda, na spódnicę, koszulkę, jeszcze, jeszcze... Reszta
spermy spłynęła na jej płonące włosy łonowe, a Dionizy poczuł, że już nie ma
nasienia, ani sił. Kiedy ona otworzyła oczy jeszcze zamglone rozkoszą,
zobaczyła, że leży na niej wyczerpany do cna. „Jak żyję, nigdy mi tak dobrze
nie było..." To wszakże była prawda, najprawdziwsza prawda. Nie było żadnego
porównania z dziewczątkami, które miał dotychczas, ani z nieszczęsną
Filumeną Corallo, ani z zezowatą kuzynką Małgorzatą.
Takiej rozkoszy, jak Flora, żadna mu dotychczas nie dała. „Och, piękny
mój, skarbie mój..." — wykrzyknęła w odpowiedzi Flora — gdybyś wiedział od
jak dawna nie miałam takiej rozkoszy, jak z tobą..." Cicho jęcząc, Dionizy
opuścił się znowu na kolana, oparł głowę o piękne, białe uda Flory i całował je.
Przymknął oczy. Poczuł, jak dłoń Flory pieści jego czuprynę. Usłyszał: „Chcę ci
coś powiedzieć, Dionizy, cudowny mój, ten monter, wiesz... ja go wcale nie
chciałam... chciałam się zemścić na Kamilu, na moim mężu... on na mnie nie
spojrzy, biega za jakimiś siusiumajtkami, z każdą, która mu pokaże, byle nie z
żoną. Powiedz, czy naprawdę jestem do niczego?..." „Co też ty mówisz..." —
szczerze zaprzeczył Dionizy. „Wiesz, jak to jest? On ma mnie dosyć. Znudził
się. Robi ze mną zawsze to samo. I jeszcze, żeby miał takiego, jak ty... Nie chcę
ci mówić komplementów, ale twój jest wspaniały..." „Naprawdę tak ci się
spodobał?" — pytał Dionizy pieszcząc jej kolana. „Nie zauważyłeś? Omal nie
skonałam z rozkoszy. A tobie? Tobie się podobało? Możemy kiedyś znowu,
chcesz? Dasz mi znać, jak będziesz chciał? Przylecę na skrzydłach."
„Chciałbym codziennie..." westchnął Dionizy. „Ja też, ale musimy uważać.
Kamil to pies, wiesz? A jeszcze ta zakonnica od świętego Franciszka... Gdyby
czegoś się domyśliła, to nie daj Boże..." „Zakonnica od świętego Franciszka?
Kto to?" „No przecież wdowa, nie rozumiesz? Rozumiem, że nie chce. Inna to
by co noc miała kogoś, a ta nie. Po śmierci męża też jest wierna, dobra,
rozumiem. Ale ja ... ja zawsze mogę zejść do pralni, no nie? Tylko musimy
uważać..." „Będziemy uważać, zgodził się Dionizy." — Nie przestawał pieścić
jej łydek, całować kolan... a potem wyżej, wyżej, jeszcze wyżej... „Co mi robisz
najdroższy? Już nie. Nie. Teraz ja chcę. Poliżę ci. Będę ssała. Chcę. Choć. Bo
jak nie..." I zaczęła ciągnąć go za włosy. Dionizy wstał. Zaczęli się całować.
Dionizy znowu pieścił jej piersi pod koszulką. Położył dłoń na jej głowie,
wsunął ją w jej płonące, rude, gęste włosy. „Szaleję za twoimi włosami..." „Tak,
są piękne, dumna z nich jestem" — zgodziła się Flora. Włożyłbym go tam...
zaryzykował Dionizy. „Ach, prosiaku chcesz mi trysnąć we włosy?..." „Tak.
Ale dopiero kiedy ty..." „Każda chciałaby mieć takiego kochanka —
wykrzyknęła na to Flora — żeby myślał najpierw o niej, a dopiero potem o
sobie. Ale teraz moja kolej, teraz ty oblejesz mi włosy tym twoim szamponem
Wiesz, co to za świetny szampon?..." I zaczęli się śmiać. Ale trwało to krótko.
Flora zeskoczyła z blatu, przyklęknęła przed Dionizym, chwyciła jego fallusa,
zawołała zduszonym głosem: „O, Boże, jaki wielki..." — i zaczęła go lizać,
pieszcząc mu jądra. Poczuwszy to, Dionizy spojrzał i sam zobaczył, jak mocno
mu staje. Podniecało to Florę, zaczęła mruczeć, pieściła teraz fallusa delikatnie,
ledwo dotykając palcami, leciuteńko muskając językiem. Jej zielone oczy
śledziły efekt. Patrzyła mu prosto w twarz. Dionizy zanurzył dłonie w jej
włosach, wsunął penisa głęboko w jej usta. Czekał jeszcze. Flora zaczęła ssać
coraz mocniej. Dionizy powoli tracił przytomność. Zdawało mu się, że ulatuje w
powietrze. Żadna nie ssała tak namiętnie. Tak umiejętnie. Nagle przestała.
Wpatrywała się w niego wzrokiem gorącym, piekącym. Jej zielone oczy
błyszczały niesamowicie. „Powiedz mi, kiedy będziesz już blisko. Chcę, żebyś
mi trysnął we włosy..." „Aleja... ja chcę... żebyś ty najpierw..." — zaproponował
zduszonym głosem. „Nie. Zrób, jak mówię" — ucięła krótko. Dionizy
westchnął, poczuł, że zaczęła od nowa. I już po chwili wrzasnął: „Już... już...
już..." Wówczas ona przestała ssać. Trzymając fallusa w dłoni, nasunęła na
niego ruchomą masę swoich rudych włosów. „Och ... już... ach..." — zaryczał
Dionizy. Rozkosz wezbrała w nim, trysnął. I płyn oblał jej włosy, raz, drugi,
trzeci, w coraz krótszych odstępach, mocząc także jej twarz, skronie, policzki,
usta. A ona ciągle trzymała go dłonią i pieściła, pieściła...
Rozdział trzeci
W czerwcu nastał wreszcie upał, a w portierni było chłodno i miło,
przyjemniej niż w mieszkaniach. Dionizy był zadowolony. I z siebie, i ze swojej
pracy. Flora Malvolti okazała się kochanką gorącą i namiętną, zawsze gotową i
brać, i dawać. Dwa, trzy razy w tygodniu schodziła do pralni i oddawała się
Dionizemu na wszelkie sposoby. Jednak on poza tymi spotkaniami okazywał jej
należyty szacunek, jakby nie łączyło ich nic, tylko, to że on jest dozorcą, zawsze
uprzejmym portierem, a ona dobrze wychowaną lokatorką. Flora była za to
wdzięczna. To znaczy: również i za to. Tak więc Dionizy, skoro był tak
zadowolony, powinien być i szczęśliwy. Ale nie był. Zakochał się w Karinie
Brusati. Beznadziejnie. Bez sensu. Przecież zbyt duża była między nimi różnica,
i wieku, i stanu czyli sytuacji społecznej. To też ona traktowała go co najwyżej
jak starszego kolegę, nic więcej. On zaś szalał z miłości i pożądania. Tak, tak, z
pożądania również, bo Karina rozwinęła się tymczasem, jak piękny kwiat.
Wysoka, zgrabna, z czarną, czupryną krótko przyciętą, mogłaby porazić
pożądaniem nawet dziewięćdziesięciolatka. Była w niej świeżość, a zarazem
zmysłowość, tak silnie działająca na mężczyzn. A że Dionizy był mężczyzną,
więc działała i na niego. Przyszedł czerwiec, Karina nosiła koszulkę Lacoste,
krótką spódniczkę i tenisówki na gołych stopach. Jeździła na motorynce, więc
była opalona, ale opalała się także na tarasie kamienicy, należącym do
mieszkania pani Brusati. Zbliżał się koniec roku szkolnego i Karina
przewidywała, że nie przejdzie z drugiej do trzeciej licealnej, że ją obleją co
najmniej z dwu przedmiotów: łaciny i geografii, a może i z matematyki. Ale nie
przejmowała się tym za bardzo. Pewnego popołudnia zeszła do portierni, aby
poprosić Dionizego o pomoc przy mocowaniu huśtawki na jej tarasie. A jemu
wydawało się, że śni. Kamienica miała obszerny taras, podzielony na sektory.
Północny był dostępny dla wszystkich. Każdy lokator mógł tam suszyć swoje
pranie. Sektor wschodni był zarezerwowany dla dyrektora Pigato, a południowy
dla pana Gregori, projektanta mody. Pan Gregori kazał tam postawić wielki
namiot, dokąd zapraszał przyjaciół na wyśmienite drinki, wieczorem po kolacji.
Sektor zachodni należał do pani Brusati. Chwyciwszy torbę z narzędziami,
Dionizy zamknął portiernię i wszedł do windy. Oczywiście wbrew
regulaminowi, który zabraniał portierowi oddalać się od dyżurki.
Chyba że w nagłych przypadkach, jakby kto dzwonił, to się nie dodzwoni,
pomyślał Dionizy. Ale każdy lokator ma klucz, niech sobie raz sam otworzy, a
samochód może przecież zostawić na podjeździe. I podniecony, wzruszony
wszedł na zachodni taras. Od razu zauważył huśtawkę, ale Kariny nie było. Po
chwili z małej, drewnianej kabiny wyszła i ukazała się: w kostiumie
kąpielowym. Był to jednak kostium kąpielowy tylko z nazwy. Sznureczek
między pośladkami, trójkącik ledwo zasłaniający seks i szmatka przykrywająca
sutki. Stanik był niepotrzebny, to się widziało.
Karina doskonale wiedziała, co robi. Zdawała sobie sprawę z wrażenia, jakie
sprawia. Stała więc i bawiła się aparatem fotograficznym, próbując póz coraz
bardziej prowokujących.
,,Umiesz fotografować, Dionizy?" Dionizy przełknął ślinę, ale i tak zamiast
głosu wydobyło mu się z gardła jakieś podniecone bulgotanie. „Podobam ci się,
co? Chwała Bogu. Więc zrób parę zdjęć. Obiecałam kolegom. Będą mieli na
zakładki tlo książek." Mówiąc to, bacznie przyglądała się spodniom Dionizego i
wzgórkowi, który nagle pojawił się w okolicy rozporka. Na pociechę.
Przynajmniej będą mogli się onanizować przy tych fotosach. Zaśmiała się i
popatrywała złośliwie na Dionizego, który stał z otwartą gębą. Zamurowało go.
„Co się stało? Zgorszyłam cię? Daj spokój. Mało mnie to wzrusza, czy się
onanizują przy moich zdjęciach, czy przy innych."
„Ach... ale... Karina — wydobył w końcu z siebie głos Dionizy, — co na to
powie twoja matka?... nie za wcześnie na opalanie się?... a zresztą... ja ci tych
zdjęć nie zrobię... gdyby pani Brusati dowiedziała się, przepędziłaby mnie na
cztery wiatry!..." „Przestań! Przecież nie jestem naga."
„Ale prawie!" I Dionizy oglądając ją od stóp do głów, znowu przełknął
ślinę. Wprawdzie szalał za nią, ale teraz znalazł się oto w trudnej sytuacji. Może
Karina robi to naumyślnie? Może chce go sprowokować, a potem wystawi do
wiatru?
„Daj spokój, Dionizy. Przestań się zgrywać, zirytowała — się Karina, zobacz
— pokażę ci, jak działa ten aparat." Wyciągnęła aparat fotograficzny z etui.
Podeszła do Dionizego. Trzęsły mu się ręce, kiedy brał od niej aparat. Karina
oddaliła się. Usiadła na huśtawce. Dionizy pstryknął raz, drugi, trzeci. I tak zrobił
jej dziesięć zdjęć w rozmaitych pozach, coraz śmielszych. Przez cały czas
świadom był, że Karina wpatruje się we wzgórek na jego spodniach. Ale co miał
robić? Włożyć rękę w kieszeń?
„Cała rolka już poszła."
„Okay, jeśli będą dobre, jedną dam i tobie, bo może ty także..."
„Dziękuję, nie trzeba, widuję cię co dzień na żywo."
„I cóż? Dobra jestem?" — podpuszczała go w sposób jawny, otwarcie, ale
gdyby się dał...
„Niezła. Sześć z plusem."
„Ech, jesteś dziś jakiś nadęty" — zaśmiała się Karina. I poruszyła się na
huśtawce, która zaskrzypiała podejrzanie.
„Zejdź, obejrzę tę huśtawkę, powiedział Dionizy i pochylił się do torby z
narzędziami.
Nagle Karina znieruchomiała. Położyła palec na ustach nakazując milczenie.
„Cii... chodź..." — wyszeptała. I zeskoczyła z huśtawki. „Coś ci pokażę..."
Wzięła go za rękę i ruszyła w stronę sektora dla wszystkich. „Tylko cicho, nie
hałasuj..." — ostrzegła go. „Dokąd? Co tam jest?..." — niepokoił się Dionizy, bo
ta wariatka gotowa go narazić Bóg wie na co. Karina zajrzała za półotwarte drzwi
sektora dla wszystkich. Rozwieszone pranie schło na słońcu, nigdzie nikogo.
Przeszli po cichu przez cały taras, aż do przepierzenia, wykonanego z zielonych
deseczek ułożonych w romby. Pod tym płotkiem stały w regularnych odstępach
cementowe, zielone pojemniki z pnącymi roślinami, mającymi zasłonić widok do
przyległej, prywatnej części tarasu. Karina, ciągle przytykając palec do ust na
znak milczenia i nie puszczając ręki Dionizego, pociągnęła go w kąt, gdzie pnącza
były rzadsze i pozwalały podglądać, co się dzieje na tarasie państwa Pigato. Na
razie słychać było tylko szepty, ale dość głośne. Dionizy rozpoznał głos pani
Bruny Pigato oraz głos Nina, jej antypatycznego pasierba. „Bruna, połóż się tak,
jak chcę..."
„Skończ już wreszcie i idź się uczyć, ty..."
„Ale najpierw daj, tak jak ja chcę..."
„No dobrze, pośpiesz się, chcę się opalać.."
Karina przyciągnęła do siebie Dionizego. Stali teraz przytuleni jedno do
drugiego tak, że nie sposób było uniknąć dotknięcia. I Dionizy poczuł przez
ubranie, jak jego wezbrany członek ociera się o pośladek Kariny. Zadrżały mu
kolana. Zdawało mu się, że jeszcze chwila, a tryśnie w slipy, najgłupiej w
świecie. Ale Karina niczego nie dawała po sobie poznać i palcem wskazywała
coś, co można było dostrzec, patrząc między gęste liście i pnące się ziele. Nie
bez trudu Dionizy zdołał wreszcie coś zobaczyć. Rzeczywiście: to była Bruna
Pigato, młodziutka żona dyrektora banku i jej pasierb Nino, którego Dionizy
miał za niedowarzonego osiłka. Oboje byli nadzy, ona wyciągnięta na plażowej
leżance, pokazywała ciało posągowe, tak jak je sobie Dionizy wyobrażał. Tylko
czarny trójkąt między jej udami nie miał w sobie nic z zimnego posągu. Nino
stał przed nią ze sterczącym członkiem, trzymał go w dłoni, pieścił go wolno,
ale niecierpliwie. Jego członek był krótki, biały, odsłonięty, z różowym
punkcikiem na końcu. Sapiąc z irytacji, pani Bruna Pigato uklękła, chłopak
stanął za nią, włożył jej swego maleńkiego ptaszka. I nagle zaczął się miotać,
jak szalony. Trwało to może trzy, cztery sekundy. Bruna powiedziała nagle:
„uważaj nie do środka, i Nino odskoczył, tryskając w powietrze. „Skończyłeś?
— zapytała pani Bruna — to podaj mi krem do opalania." Nino odparł: „Nie
mogę, jestem umówiony, spieszę się, a muszę jeszcze wziąć prysznic, ciao." Był
już w podkoszulku i w spodniach. Szedł do drzwi. „Gówniarz..." — krzyknęła
za nim Bruna. „Sama jesteś gówniarka" — rzucił jej już zza drzwi. Westchnęła i
podniosła się, aby wziąć z półki flakon oliwy i papierowe serwetki. I już miała
położyć się znowu na plażowej leżance, gdy nagle spojrzała prosto w oczy
Dionizego, utkwione w niej zza żywopłotu. Oczy ich spotkały się na mgnienie.
Dionizy uskoczył natychmiast. Ale pewny był, że go jednak zobaczyła.
Poczuł, jak Karina znowu bierze go za rękę. Oddalili się w milczeniu.
„Widziałeś, co on robi z mamuśką?" — szepnęła, kiedy przemierzali taras
sektora dla wszystkich.
„To nie matka, to jego macocha" — odparł Dionizy, ciągle jeszcze pod
wrażeniem obejrzanej sceny. I nadal pod ciśnieniem pożądania. Fallus rozpierał
mu spodnie.
„Jednak to żona jego ojca, nie?" — zauważyła Karina. Weszli już do jej
sektora.
„Tak czy siak, oboje są parą głupich gówniarzy" — Dionizy wymamrotał w
odpowiedzi: „Oczywiście. Zachowują się nieładnie. Ale tobie się podobało, co?
— przycięła mu Karina — to widać, nie gadaj!" I trzepnęła go dłonią po
wezbranych spodniach.
„Było widać i przedtem..." — wyrwało się Dionizemu. Niestety, zanim
zdołał ugryźć się w język. Karina usiadła na huśtawce i przyjrzała mu się
złośliwie.
„Zauważyłam. Pochlebia mi to, łaskawy panie, bardzo pochlebia." I
zarechotała jakoś tak piszczą co. „Zauważyłam, kiedy mnie fotografowałeś. A
poczułam, kiedy podglądaliśmy Brunę. I tego jej świntucha. Powiedz, dlaczego
ona mu pozwala? Podoba jej się to?" „Powiedziałbym, że raczej nie — parsknął
Dionizy, słuchaj, jeżeli mam naprawiać huśtawkę, to zejdź z niej na chwilę, a
jak nie, to idę na dół. Słyszę, że ktoś dzwoni i dzwoni..."
„Nie, dzisiaj żadnych napraw, naprawiać będziemy jutro, to znaczy ty
będziesz naprawiał, a ja się będę opalać, zgoda? A może się boisz?"
„Czego mam się bać? Jest czego?" — odparł śmiejąc się, ale zabrzmiało to
fałszywie.
„Że cię uwiodę..." — i ona się zaśmiała. — „Daj spokój!"
„Ciągle jesteś podniecony, nie mów, że nie działam na ciebie..." „No, to co?
Jestem normalny, wiesz?" „Pokażesz mi..."
„Co?... ależ... Karina... chyba masz nie po kolei..."
„Dlaczego? Chcę go zobaczyć. Założę się, że masz większego niż Nino."
„Karina, schodzę na dół, do widzenia."
„Nie poczekaj, głuptasie. Naprawdę chcę go zobaczyć. Nic więcej. Obiecuję.
Tylko zobaczyć. Jestem ciekawa. Myślisz, że nigdy nie widziałam? Podglądałam
z koleżankami przez szpary, kiedy w szkole remontowali ubikację, widać było
chłopaków, jak sikają, a raz jeden onanizował się i trysnął."
„Nie wiem, nie wiem... Karina, tak nie można... Gdyby twoja matka się
dowiedziała... gdyby weszła nagle, gdyby cię usłyszała... a ja zamiast iść sobie,
słucham, co mówisz..." „I jesteś podniecony — złośliwie wykrzywiła się Karina
— no już... wyjmuj go... pokaż, a pokażę ci moją... tylko nie ruszaj się z
miejsca... ja też nie... będziemy tak z daleka... nie będziemy się dotykać... ty mi
pokażesz, a ja tobie..." Nagle Dionizy stracił panowanie nad sobą. Chce go
zobaczyć? To wyciągnie go i niech patrzy, niech porówna, niech zobaczy, jaka
jest różnica między kutasikiem Nina, a jego potężnym fallusem! Proszę!... i
ściągnął na dół zamek od rozporka, wyjął, proszę, jak sterczy ze spodni prosto w
niebo! Karinie wydawało się, że to jakiś minaret z różową kopułą. Dionizy
przyglądał się wyrazowi jej twarzy. Rozchyliła usta, rozeszły się jej oczy, teraz
już nie żartowała.
„A twoja myszka? Nie pokażesz mi?" — zapytał głucho.
Karina była blada, blade miała nawet wargi, jej oczy, zwykle niebieskie i
połyskliwe, stały się ciemne i jakby za mgłą. Nagle zerwała się, zeskoczyła z
huśtawki i gwałtownie pobiegła do kabiny. Zamknęła się tam. Dionizy stał jak
wryty, z nagim fallusem, sterczącym ze spodni, zaskoczony, zdumionymi oczyma
spoglądał na zamknięte drzwi kabiny. Wreszcie oprzytomniał, zapiął spodnie,
wziął torbę z narzędziami i już miał wyjść, kiedy Karina pokazała się, całkiem
ubrana. Podeszła do niego nieśmiało.
„Muszę cię przeprosić Dionizy. Chciałam ci trochę dokuczyć. Ale potem
zrozumiałam, że to głupie. Działasz na mnie, wiesz... nie można się tak bawić...
zachowałam się, jak gówniarka,...sam powiedz..." „Nie... — westchnął Dionizy
— ale nie schodźmy na dół razem, zejdę pierwszy, a jutro naprawię ci huśtawkę.
Ale kiedy nie będzie cię w domu... dobrze?" „Dobrze — wymamrotała Karina,
blada i smutna — nie gniewasz się?...
„Nie, oczywiście, że nie."
„Będziemy nadal przyjaciółmi?"
„Tak, ciao..." „Ciao..." — odpowiedziała Karina.
Winda była zajęta i Dionizy, ciągle jeszcze podniecony i wzburzony, zszedł
na dół schodami. Lecz na dole, nieruchomo stojącą przy zamkniętych drzwiach
portierni, zastał panią Brunę Pigato. Miała na sobie zdecydowanie letnią, krótką
sukienkę bez rękawów, z kwadratowym dekoltem, a na stopach płaskie
sandałki. Wyglądała na bardzo rozwścieczoną.
„Czy byłeś u kogoś w mieszkaniu, Dionizy?" — zapytała tonem policjanta.
„Nie, proszę pani, byłem na tarasie, naprawiałem huśtawkę pannie Brusati." Ta
odpowiedź zaniepokoiła panią Pigato.
„Karina była z tobą?" „Nie, byłem sam — instynktownie skłamał Dionizy
— czym mogę służyć?"
„Muszę z tobą pomówić. Ale nie tu. Zejdźmy na chwilę do pralni."
Mózg Dionizego pracował na zwiększonych obrotach, kiedy schodzili do
sutereny. Pani Bruna szła przodem. Nagle odwróciła się.
„Ty mnie podglądałeś, tak?"
Nie dała mu czasu na odpowiedź. „To nie była Karina. To były oczy
ciemne, jak twoje. Coś widział? Grajmy w otwarte karty, Dionizy." Mierzyła go
zimnym wzrokiem, śledząc reakcje jego twarzy, lecz z neapolitańczykiem nie
idzie tak łatwo.
„Nie rozumiem, proszę pani. Bo jeśli to ja byłem, to sama pani wie, co
mogłem zobaczyć,
a jeśli nie, to skąd mam wiedzieć, co tam było do zobaczenia? Tak czy
owak, nikogo nie śledziłem." „A jednak śledziłeś. Może nie chciałeś, może nie
zamierzałeś, aleś się zaciekawił, słysząc głosy. I zobaczyłeś. Posłuchaj mnie
uważnie. Nie zamierzam kręcić. Jeżeli zobaczyłeś, gotowa jestem dać ci coś za
milczenie. Jasne? Coś, to znaczy... to co widziałeś. Bo widziałeś, tak? Pewna
jestem, że widziałeś. Tylko ty mogłeś tam być przed chwilą. Ńie kręć.
Odpowiedz mi krótko i węzłowato: widziałeś towar, bierzesz?"
„Towar jest pierwszorzędny" — odparł Dionizy. Poczuł, jak podniecenie
rozsadza go, patrzył jej prosto w oczy, te kilka słów wystarczyło. Spostrzegł, że
doznała ulgi. „Więc targ dobity..." — powiedziała w końcu. — „Jednak na
wszelki wypadek muszę wiedzieć, coś widział, za darmo nie dam. No więc?"
„No więc — odparł Dionizy — Nino to gówniarz. Zarozumiały, zepsuty, a
kutasina pożal się Boże i do tego chędożyć nie umie. Starczy?"
W slipach Dionizego fallus niecierpliwił się i naglił, w jego jądrach nasienie
niebezpiecznie wzbierało, trzeba było na to zaradzić jak najszybciej. Cel był już
tuż.
„Starczy."
Na jej ustach pojawił się uśmiech rozbawienia, choć sytuacja temu nie
sprzyjała.
Powściągnęła go natychmiast.
„Jest jeszcze jednia sprawa. Do ciebie mam zaufa nie, nie wyglądasz na
świnię, zresztą — targ dobity.
Ale czy na pewno Kariny tam nie było? Tego muszę być pewna, Dionizy!
Jedno jej słówko, a jestem zrujnowana. Niech coś wspomni swojej matce, albo
komuś z sąsiadów, choćby tylko mimochodem, a mój mąż natychmiast wystąpi
o rozwód. „Karina wyszła o pół do czwartej, przechodząc kazała mi naprawić
huśtawkę. Czemu miałbym mówić nieprawdę?" Ulga, jakiej doznała Bruna,
była aż nadto widoczna.
„Może chcesz teraz zobaczyć mój towar?" — zapytał Dionizy. I otwarł
rozporek. Chwila i wyciągnął fallusa. Bruna zareagowała jak przedtem Karina:
otwarła usta ze zdumieniem. Oblizała się bezwiednie.
„Madonna, a cóż to za berło! Niesamowite..." Patrzyła, pełna podziwu.
Neapolitańskie dziewczęta nigdy go tak nie podziwiały. Brały go w siebie, w
szparkę albo w usta, i tyle. W Mediolanie zaś robił furorę. Toteż ciągle trapiło go
pytanie, czy jest tak, bo neapolitańczycy mają większego niż mediolańczycy, czy
też tylko on ma wielkiego ponad zwykłą miarę? Ale skoro okrzyk pani Bruny
Pigato oznaczał podziw, to w porządku. „Dionizy... byłam gotowa na mały skok,
ale skoro masz takiego, to chcę dłużej i w spokoju, rozumiesz? Jest już pół do
szóstej, za pół godziny mój mąż wychodzi z biura..." Zdawało się, że mówi to
szczerze, bo mówiąc, macała go, ściskała, gładziła, a w oczach miała zachwyt i
pożądanie. „Ja muszę długo, rozumiesz?" — wyjaśniła ciągle patrząc na fallusa,
jak urzeczona. Na to Dionizy:
„Ale ja już dłużej nie mogę. Nie jestem taki królik, jak Nino, ale czuję że po
tym wszystkim wystarczą mi trzy minuty."
Objął ją. Natychmiast włożyła mu język w usta, a jego dłonie natychmiast
zsunęły się w dół aż na pośladki, które okazały się twarde, jak z marmuru. Tego
się wszakże spodziewał: że jej ciało to marmur owinięty w jedwab. Bruna
odsunęła się. „Daj mi w usta, chcesz?" — szepnęła wzdychając. Nie czekała na
pozwolenie. Uklękła i ujęła w dłoń jego fallusa tak, że Dionizy od razu pojął, z
jakim ekspertem ma do czynienia. Ale nie tylko: widoczną przyjemność
sprawiało jej dotykanie fallusa równocześnie dłońmi i ustami. Zademonstrowała
to od razu. Okazało się, że ma swój własny sposób na pieszczoty, robiła to nie
tylko umiejętnie, ale i namiętnie, z pasją. Obejmowała fallusa palcami tak, że dłoń
posuwała się ruchem prawie okrężnym i widać było, jak ją samą to podnieca.
Trzymała go w połowie, jechała do góry, pieściła delikatnie palcem sam
koniuszek, zjeżdżała w dół, wyciągniętymi palcami pieściła jądra i znowu do
góry. A przy tym usta jej nie przerywały ani na chwilę niesłychanie pożądliwego
ssania. Gdy dłoń była w dole, jej wargi obejmowały fallusa od góry i ssały tak,
jakby chciały całą limfę z niego wyssać, a kiedy dłoń szła wysoko, jej język
pieścił delikatnie sam koniec, wargi obejmowały tylko główkę, aby zostawić
miejsce palcom. I tak trzymała go w dłoni i w ustach jednocześnie. „Nie
wytrzymam, skarbie, zaraz trysnę... —jęknął Dionizy — ale wszystko nadrobię
jutro, chcesz?... i tak długo, aż sama mi powiesz dość..." Zamruczała na znak
zgody i leciutko ugryzła penisa, ściskając go mocno.
„Ssij, ssij, skarbie mój, ssij... już... już... w twoje usta... już..." — wrzasnął
Dionizy nagle i zaraz trysnął. Połknęła wszystko aż do ostatniej kropleki. Ale
nie przestawała lizać, ssać, aż Dionizy musiał odsunąć ją siłą. Bruna podniosła
się z klęczek, sapiąc i dysząc, jakby sama doznała orgazmu, była blada, twarz
jej ściągnęła się, rysy wyostrzyły jak u chorego.
„Cała jestem mokra... masz bardzo pięknego..."
„Chcesz, to ci poliżę, żebyś i ty..." — zaproponował Dionizy.
„Ach, nie nie, nie, nie, językiem nie chcę. Jutro poliżesz mnie tylko trochę, a
potem zrobisz mi dobrze tym twoim wspaniałym, całym, długim, do końca, mój
mąż tylko mnie liże, a im dłużej liże tym mniejszą mam ochotę, idę już, głowa
mnie rozbolała, zawsze mnie boli, kiedy nie mogę się zaspokoić, ciao, lecę, jutro
o czwartej zejdę do ciebie, ale nie pójdziemy do pralni, ktoś mógłby nas zobaczyć,
chcę w łóżku..." — wyrzuciła to wszystko z siebie jednym tchem pani Bruna
Pigato.
„Dobrze, pójdziemy do mojego mieszkania. Jutro jest czwartek, nie muszę
po południu tkwić w dyżurce."
„Dobrze, tylko uważaj na niego, no, na tego twojego, co go masz między
nogami..." „Do jutra! Przypilnuję go. Będzie gotów. Czekam..."
Rozdział czwarty
Jedynym lokatorem, który prawie wcale nie wychodził z domu, był Daddo
Gregori, znany projektant mody. W ciągu dwu miesięcy swojej pracy w
kamienicy przy via Lazzaretto Dionizy widział go może dwa razy. Gregori miał
lat około pięćdziesięciu. Był niski, szczupły, suchy, włosy krótkie farbowane
(na jasno), zawsze elegancki i wymuskany, w fantazyjnych koszulach
rozpiętych pod szyją, a na palcach brylanty warte miliony. Chyba że to szkiełka.
Dionizego Gregori pozdrawiał rzucając krótkie „ciao, kochany", albo „ciao,
kochasiu" albo „ciao, ciao, strażniku". Miał samochód jaguar 1950 z
siedzeniami z żółtej skóry. Raz w miesiącu robił mu przegląd chłopiec z firmy
samochodowej. Poświęcał tej pracy cały ranek i brał za to 50.000 lirów. Bo
Daddo Gregori bardzo dbał o swój samochód, choć go prawie nigdy nie używał.
Między ósmą a dziesiątą rano wychodzili kolejno: pan Fuiko Masaki, udający
się do biura zawsze na piechotę, pan Mario Pigato, jeżdżący fiatem uno, pan
Kamil Malvolti swoim mercedesem i pan Juliusz Mandorla swoim saab 900.
Dionizemu wystarczało spojrzeć na auta stojące na dziedzińcu i już wiedział, kto
jest w domu, a kogo nie ma. Tego ranka o dziewiątej saab pana Mandorla stał
jeszcze na swoim miejscu. O pół do dziewiątej jeszcze stał, 0 dziesiątej to samo.
Dionizy zrozumiał, że pan Mandorla nie pójdzie dziś do biura. Pewnie jakaś
grypka, małe zaziębionko, czy coś podobnego. Obojętne. Co go może obchodzić,
czy pan Mandorla pójdzie do biura, czy nie. Rzeczywiście. Ale Dionizy był
nerwowy, prawdę mówiąc, nawet przewrażliwiony. Nie mógł się doczekać
popołudnia. Żeby wreszcie Bruna Pigato zeszła do portierni. Żeby wreszcie pójść
z nią do mieszkania i położyć ją na łóżku. Żeby ją... Ale co? Nic tylko chędożyć?
A cóż więcej? Ale jak? W jakiej pozycji? Myślał i myślał, podniecał się,
denerwował się i sam sobie tłumaczył, że jest głupi. Całą noc śniło mu się, że leży
między dwiema kobietami: między panią Pigato i panią Malvolti, a one
prześcigały się, która lepiej go zaspokoi, lecz nic z tego, bo z balkonu podglądała
go Karina, a on tylko na nią patrzył, tylko ją widział, a ona tylko z niego kpiła i
szydziła: „No, już, tryśnij, chcę widzieć, jak tryskasz, chcę widzieć, ile ci tego
wypłynie..." Budził się skręcony, zgrzytając zębami. O jedenastej, bardzo już
zmęczony tym podnieceniem, postanowił serio rozważyć ewentualność
masturbacji, aby sobie nieco ulżyć. Ale o jedenastej pięć zaszła na dziedziniec
pani Rosy Mandorla. Była zdenerwowana. Może nawet przerażona. Poznać to
można było po spojrzeniu, jakie mimo woli rzuciła Dionizemu, który siedział w
swojej dyżurce. Zobaczył, jak Rosy otwiera furtkę dla pieszych w bramie na
dziedziniec, jak wychodzi na ulicę i tkwi na chodniku. Może czeka na lekarza,
którego wezwała do męża? Ale po co to czekać na chodniku? Szybciej nie będzie.
Kwadrans po jedenastej zobaczył, że Rosy wraca z jakimś typem, któremu włosy
spadają aż na ramiona, a twarz ma dziobatą. Dionizy przypomniał sobie. To jakiś
przyjaciel pana Daddo Gregori. Raz nie chciał go wpuścić i typ rzucił się na niego
z pięściami. Dionizy, który choć poczciwy, nie lubił być czyimś celem, wziął typa
za kołnierz, wyrzucił za bramę i jeszcze przyłożył mu w żołądek. Typ zaczął
wymiotować na chodnik, ale wyprostował się i znowu rzucił się na Dionizego. I
Dionizy byłby mu zdrowo dolał, gdyby nie dzwonek domofonu. Dzwonił pan
Gregori, aby wytłumaczyć Dionizemu, że typ to jego współpracownik. Jednak
nie dodał ani słowa wymówki z powodu pobicia. Dionizy nie mógł zrozumieć,
jak to możliwe, żeby taka wisielcza morda, tak bardzo niepasująca do elegancji
pana Daddo, mogła należeć do współpracownika w projektowaniu mody. Ale
cóż? Nie jego sprawa. Teraz patrzył, jak dziobaty typ idzie przez dziedziniec w
stronę portierni, poufale trzymając za łokieć panią Rosy, przeraźliwie bladą i
przerażoną. I już chciał otworzyć przed nimi drzwi dyżurki, kiedy ku swemu
ogromnemu zdziwieniu zobaczył, że oboje schodzą do sutereny. I wyglądało na
to, że dziobaty popędza panią Rosy. Zniknęli.
Dionizy, cały w nerwach, namyślał się, czy by nie zejść za nimi i pod jakimś
pretekstem sprawdzić, czy nie dzieje się coś złego. Namyślał się tak parę minut,
potem jednak zdecydował, że zejdzie. I zszedł. Oczywiście po cichu, żeby nie
stawiać pani Rosy w przykrym położeniu. Nie miał zamiaru w ogóle się
pokazywać, jeśli usłyszy tylko odgłosy zwykłej rozmowy i nie będzie już
powodu do niepokoju. Jednak dziwne było, że schronili się aż we wnęce. Czy
chcieli jedynie porozmawiać? Słyszał ich, widział ich cienie poruszające się na
białej ścianie.
„To są klucze od samochodu, niech mi pan odda tę kopertę". To był głos
pani Rosy. „Okey...", cień mężczyzny poruszył się, coś pokazał, chyba
rzeczywiście kopertę. „Ale musisz na nią zarobić, pięknotko. Wiesz, czego
chcę. Możliwe, że jeszcze udzielimy twojemu mężowi kredytu, ale musisz być
miła, zrozumiałaś?" Cień wyciągnął rękę. Rosy krzyknęła stłumionym głosem:
„Nie! Nie! Niech mnie pan puści! Niech mi pan odda kopertę! Dałam panu
klucze od auta!..." „Stul pysk! Niech ci się nie zdaje, że możesz tu rozkazywać!
No, już!..."
Dopiero wtedy Dionizy zdecydował, że jego obowiązkiem jest wkroczyć. W
dwu susach znalazł się we wnęce. Dziobaty przygniótł panią Rosy do blatu,
wciskał kolana między jej nogi, pochylony nad nią gryzł ją w pierś. Dionizy
złapał go za kołnierz, odciągnął od kobiety i rzucił o ścianę. „Teraz już nie
wykręcisz się byle czym, teraz cię zmasakruję, ty skurwysynu...!, ryknął. Był
literalnie oszalały z wściekłości. Dwa, trzy razy łupną głową typa o ścianę, a
kiedy zobaczył, że oczy zaszły mu mgłą i już nie może się bronić, zaczął
kancerować mu twarz, która w parę sekund zmieniła się w krwawą maskę. „Nie,
Dionizy, zabijesz go, nie!..." Rosy czepiała się jego ramienia, łkała, policzek
miała posiniaczony, bluzkę rozdartą, błagała, żeby przestał. Dionizy uspokoił
się w końcu. Typ osunął się na ziemię nieprzytomny. Tylko z trudem Dionzy
pohamował się, żeby nie kopnąć go w jaja. Rosy Mandorla ciągle tuliła się do
niego, drżąca, wstrząsana płaczem. Objął ją za ramiona uspokajał. „No już po
wszystkim, proszę pani, zaraz wyrzucę go za bramę, niech się pani uspokoi."
„Ale ... ale koperta... koperta mego męża..." — wyjąkała pani Rosy, łkając.
Dionizy chciał wobec tego pochylić się nad nieprzytomnym typem, żeby go
przeszukać. Ale pani Rosy przyczepiła się do niego jeszcze mocniej. Bez
przerwy szlochała i łkała histerycznie. „Niech się pani uspokoi, już wszystko
dobrze, niech się pani uspokoi." Obejmował ją, tulił, gładził jej zapłakaną twarz,
jak dziecku. Tylko że pani Rosy nie była dzieckiem. Takich piersi, wielkich i
sterczących, nigdy jeszcze nie widział. Ale cóż z tego? Ona była tak bezbronna,
taka przyjemna w jego ramionach. Zaczął pieścić jej nagi kark. Próbował zakryć
jej piersi strzępami podartej bluzki, ale osiągnął tylko tyle, że ich dotknął
ukradkiem i jeszcze silniej poczuł, jak bardzo jej chce. „Niech pani nie płacze...
niechże pani już nie płacze... może mam zadzwonić do pani męża?..."
„Och, nie! Nie, na litość boską, nie! On jest chory..." I ukryła twarz na
szerokiej piersi Dionizego. Teraz Dionizy całkiem już stracił głowę. Co tu robić?
Poczuł delikatny zapach jej włosów, ucisk jej twardych piersi. Popieścił jej plecy,
potem znowu kark. Niech to diabli! Wzięło go jakieś drżenie z tego pożądania.
Cały się trząsł, a ta nic tylko szlocha i łka, i płacze. „Jakże ja teraz pójdę na górę
... w takim... stanie..." I ryczy, leje łzy jak fontanna. „Przecież to nie pani wina...
odprowadzić panią?... dam pani moją koszulę..." Nic z tego. Płacze i nie przestaje.
Więc Dionizy pieści ją i gładzi już teraz wszędzie, a ona coraz mocniej tuli się do
niego, czepia się go jak tonący brzytwy. Oczywiście, biedactwo nie zdaje sobie z
tego sprawy. Nie myśli 0 tym, że całą koszulę już mu przemoczyła, że on za
chwilę zmoczy również swoje slipy. „No, już cicho, proszę pani, nie ma czego
płakać, już nie ma czego, przecież jestem przy pani..." I całuje jej włosy, pieści
biodra, zwłaszcza to nagie, odsłonięte przez podartą bluzkę. „Proszę poczekać
chwileczkę, zaraz wyrzucę to bydlę za bramę, potem dam pani czystą koszulę,
żeby pani mogła spokojnie wrócić do domu..." „Ale... koperta... koperta... ,
zatrząsała się pani Rosy, koperta mego męża.." „A tak, zaraz ją wydostanę, proszę
pani..." Wreszcie odsunęła się trochę. Dionizy mógł wreszcie schylić się i
przeszukać kieszenie dziobatego. Wyciągnął kopertę i klucze od saaba. „To pani
klucze?", zapytał. Kiwnęła głową, pociągając nosem, a Dionizy nie mógł oderwać
oczu od jej piersi, które wbrew prawu ciążenia wznosiły się , lekko rozchylone,
do góry, wielkie i twarde, z wezbranymi, sterczącymi sutkami. Podarty stanik
zwisał z jej ramienia razem ze strzępami bluzki, a ona jakby nie zdawała sobie
sprawy, że jest do połowy naga. Wytarła nos wystrzępionym rąbkiem bluzki.
„Taa... aak... to od saaba... chciał je ... w zastaw...", wykrztusiła wreszcie, ale z
trudem. Drżała na całym ciele. Dionizy położył kopertę i klucze na blacie i schylił
się, żeby wziąć dziobatego za hale. „Zaraz wyrzucę go za bramę, proszę pani,
proszę się stąd nie ruszać..." „Nie! nie odchodź, nie zostawiaj mnie, boję się!..."
wrzasnęła pani Rosy. I znowu rzuciła się na Dionizego, wcisnęła się w niego cała,
objęła go za szyję, przytuliła się mocno do wezbranego w spodniach fallusa.
Dionizy stracił głowę. „Rosy! co pani ze mną robi?... ja już nie mogę!..." I zaczął
całować jej usta, macać ją wszędzie, a ona pozwalała mu na wszystko. Całował
jej piersi, które pogryzł był dziobaty, a ona pozwalała i na to. I mruczała: „Ach
tak, Dionizy, ach tak, przy tobie nie boję się niczego..." „Oszaleję, pani Rosy! czy
pani mnie rozumie? Nie jestem z drewna!.." — krzyczał Dionizy i macał ją po
tyłku i przyciskał się do niej twardym fallusem. A ona odpowiadała mu i
językiem, i resztą ciała, i zrozpaczonym głosem, ale naprawdę zrozpaczonym,
powtarzała w kółko: „Nie odchodź, nie odchodź..." Dionizy zorientował się, że
pani Rosy jest w stanie ostrej histerii. Byłoby zbrodnią korzystać z tego, ale i on
był w stanie krytycznym. A niech to diabli!
Sytuację wyprowadził na czysto dziobaty. Zaczął jęczeć i poruszać się,
widocznie odzyskiwał powoli przytomność, choć gębę miał całą we krwi.
„Trzeba go usunąć stąd natychmiast!" — krzyknął Dionizy. „Niech pani się stąd
nie rusza!" I odsunął ją brutalnie, podniósł, posadził na blacie, skąd
rozszerzonymi ze strachu oczami wpatrywała się w dziobatego, który usiłował
się podnieść. Dionizy bezceremonialnie wziął typa za kołnierz i za spodnie na
tyłku, podniósł na nogi i powlókł aż do wyjścia, potem przez dziedziniec aż do
bramy. Jednak sprawdził uprzednio, czy nie ma nikogo w pobliżu, czy nie
wygląda kto z okna. Otworzył furtkę, wypchnął typa na ulicę i powiedział:
„Jeżeli za pół minuty stąd nie znikniesz, zrobię cię na szaro i pojedziesz do
szpitala, ty skurwysynu! Słyszałeś?..." Dziobaty kiwnął głową i ruszył biegiem,
utykając. Przyłożył chusteczkę do pokrwawionej gęby, biegł coraz szybciej, aż
zniknął za rogiem.
Dionizy wrócił w pośpiechu do pralni. Rosy siedziała tam, gdzie ją zostawił,
lała łzy jak z kranu, ale już nie łkała. Spódnicę wciąż miała podwiniętą tak, że
odsłaniała uda, a kiedy spojrzała na Dionizego, który odezwał się do niej
łagodnie, kładąc jej dłoń na ramieniu, oczy miała zapuchnięte od płaczu, na
lewym policzku widać było siniak. Jednak mocno ją uderzył ten dziobaty.
„Poszedł sobie, a nawet uciekł, uciekał jak szalony, proszę pani. Proszę się
uspokoić. Wejdzie pani do mnie, żeby obmyć twarz? No, już dosyć tego płaczu.
Wszystko już w porządku." „Ach, gdyby nie ty, co on by ze mną zrobił, ten
bydlak! Zawsze się go bałam!..." — powiedziała Rosy ciągle jeszcze ze łzami w
oczach.
„To bydlak! Wstrętny bydlak! Dałem mu niezłą nauczkę. Widziała pani? Już
się tu prędko nie pokaże." Wyciągnął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i
zaczął osuszać jej łzy, potem oddał jej, aby sama sobie resztę osuszyła. Ciągle
jeszcze siedziała na blacie i jej kolana dotykały spodni Dionizego akurat na
wysokości rozporka. Dionizy, który całkiem się uspokoił, kiedy taszczył
dziobatego, teraz znowu się podniecił na widok nagich ud pani Rosy, a jeszcze
bardziej, kiedy jej kolana dotknęły go. „Zaniosę panią na górę..." „Tak...
dobrze... — pociągała nosem, płakała jeszcze trochę — taka jestem słaba..."
„Dam pani coś do ubrania. Koszulę, podkoszulek..." Objął ją w pasie, przytulił,
postawił na nogi. „Kolana mi się uginają... a to bydlak...", zapłakała. I przytuliła
się . Dionizemu było w to graj. Ale czym to wszystko się skończy? Będzie
jakieś zakończenie, czy też nabawi się tylko bólu głowy? Znowu zaczął ją
pieścić, tulić, pocieszać. Całował jej włosy. Westchnęła: „Okropnie muszę
wyglądać..." „Co pani mówi! Jest pani cudowną, przepiękną kobietą... i ja...
lepiej chodźmy już stąd, boja..." „Jeszcze chwileczkę, Dionizy. Trzęsą mi się
nogi." I przytuliła głowę do jego szerokiej piersi. „Zostańmy tak chwilkę, póki
mi nie przejdzie..." Czy to możliwe, żeby nadal nie zdawała sobie sprawy?
Nagle zdecydował, że wyrazi się jasno, brutalnie, bo tak dalej być nie może.
Fallus bolał go, ściśnięty w spodniach, wezbrany, twardy. „Proszę pani..." I
pieścił jej biodra wnętrzem dłoni, ocierał się ojej sterczące piersi. „Ja już
mówiłem... ja jestem normalny mężczyzną... ja dłużej nie wytrzymam... ja
stracę panowanie nad sobą... czy pani rozumie?..." „Rozumiem, Dionizy,
rozumiem, jesteś podniecony, czuję to... ach, ach, jaki jesteś biedny... ulżyj
sobie... pozwalam ci... chcę tego..." I objęła go za szyję, podała mu usta,
wsunęła język tak czuły, delikatny i słodki, że nic tylko go ssać. Dionizy musiał
przestać ją całować, byłby trysnął w slipy. Teraz nie należało się spieszyć. Była
jego. Oddawała mu się. Może z ochoty, a może tylko z wdzięczności.
Prawdopodobnie z wdzięczności. Ale nie pora była to rozważać. Teraz musiał
powściągnąć pożądanie. Podniósł jej spódnicę i zdjął majteczki. Pomogła mu
ruchem nóg. Znowu ją podniósł i posadził na blacie. Chciał ją najpierw possać i
polizać. Łagodnie przechyliła się na plecy, rozchyliła nogi, a on ukląkł, miał
przed sobą pachnącą, skąpą kępkę jasnych włosów. Rozchylił ją palcami i
przyłożył język. Ale zaczął od pocałunku, który chyba spodobał się pani Rosy,
bo zaczęła jęczeć i wzdychać: „Och, tak, Dionizy, och, tak !... jeszcze...
jeszcze..." To go podniecało. Ssał maleńką łechtaczkę, lizał ją, lizał całą tę
piękną szparkę i poczuł, jak wstępuje i w niego pewność siebie. Wiedział już, że
będzie w stanie długo zaspokajać ją tym swoim wielkim, twardym fallusem. Ale
przeliczył się. Nie wziął pod uwagę, że i ona była w ogniu. Tak gwałtownie
przeskoczyła z przerażenia w rozkosz, że doznała orgazmu natychmiast. „Och,
Dionizy... przestań... kochany... przestań... ja już... teraz ty... wejdź we mnie...
tryśnij." Podniósł się. Jej piękne nogi leżały teraz bezwładnie, osłabione
orgazmem. Była w tym jej osłabieniu, oddaniu się, uspokojeniu jakaś cudowna
słodycz. Pochylił się i pocałował ją w usta lekko, delikatnie. Uśmiechnęła się do
niego czule. Potem pieścił te jej niesamowite piersi, całował, lizał sutki i to
miejsce, gdzie był ślad zębów dziobatego. Będzie tu miała siniak na pewno.
„Boli cię?" „Troszeczkę..." — uśmiechnęła się, pieszcząc jego włosy. „Ale
przestanie, jak pocałujesz.
Podobają ci się moje piersi? Nie są za duże? — powiedz..."
„Są wspaniałe... piękne... cudowne... nigdy w życiu nie widziałem
piękniejszych..." „Dionizy, possij je trochę, lubię to. Robisz to tak delikatnie..."
— westchnęła. I Dionizy powściągając ochotę, aby wejść w nią wreszcie, zaczął
ssać jej sutki i natychmiast poczuł, jak jej piersi twardnieją. Całował je więc i
lizał. Wielkie, sterczące piersi. Ona trzymała go za kark i wzdychała. Jednak
zamamrotała wkrótce: „Wejdź teraz we mnie... tryśnij... wbij go..." I
obejmowała go ciasno udami.
„Poliżę ją jeszcze trochę... tak to lubię... Rosy... jeszcze trochę... a potem
tryśniemy razem, chcesz?..."
„Och, tak! Jaki jesteś cudowny... Dionizy... chcesz, żebyśmy razem?... więc
poliż mi ją tylko troszeczkę... rozumiesz?... tylko troszeczkę..."
„Tak, tak... tylko troszeczkę..." odparł Dionizy i już opuścił się na kolana,
już twarz miał znowu między jej udami, już usta na jej jasnej, mokrej kępce.
Otworzyła się przed nim cała, język Dionizego wsunął się od razu w wilgotną
szparę i poruszał się z rozkoszą.
Dionizy czuł jej zapach i smak jej wilgoci, cudowny smak miodu. Prawie
natychmiast zaczęła jęczeć: „Och, jak dobrze... jeszcze trochę... ale... tylko...
tylko... trochę... chcę... ciebie całego..."
Dionizy nagle pchnął w nią cały swój język, jak żywy sztylet. Wrzasnęła:
„Nie! Nie chcę tak!..." 1 chwyciła go za włosy. Ciągle była szeroko otwarta i
Dionizy zrozumiał, że jej orgazm jest tuż-tuż. Więc wstał. Chwycił fallusa w
dłoń i skierował go śmiało ku jasnej kępce włosów. Dotknął główką jej szpary,
powoli wsunął, wciskał penisa centymetr za centymetrem, wolno, spokojnie, aż
po jądra.
Patrzył w twarz pani Rosy. Przymknęła powieki, gryzła wargi, cała skupiona
na tej miłosnej penetracji. Dionizy poczuł, jak przyjemnie jest ciasna, jak jej seks
obejmuje czule jego seks, nareszcie! „Tak, tak, tak, tak!... jaki twardy... jaki
długi... cały... we mnie..."
„Chcesz go?... chcesz?..." „Nie wytrzymam... cudownie... o, tak... nie...
wytrzymam... cudownie... o, tak... cudownie..."
Jej uda jakież były gładkie! Jak miło było pieścić je, wchodząc w nią coraz
głębiej... Popieścił jej piersi, ścisnął je, nie przestając poruszać w niej twardym
fallusem ciągle w tym samym rytmie. Krzyknęła; „Jeszcze!... jeszcze!... jadę!...
już!..." „Tak, tak, tak, tak... teraz razem... razem!..." Krzyczeli oboje: „Ach!...
och!... ach!... och!... już... już!..."
Dionizy zdołał przecież wyciągnąć go na czas i trysnął na nią obficie z góry.
Najpierw na jej twarz, potem na piersi, na brzuch, na kępkę. Trzymał go w dłoni
i tryskał, aż padł na kolana i przytulił twarz do jej mokrego, obolałego seksu.
„Nie... Dionizy, nie... proszę cię, nie...", błagała. Chciała się jakoś odsunąć.
„Boli mnie... zostaw..." Więc chcąc nie chcąc wstał, ale ochota na nią wcale mu
nie przeszła. Jednak pomógł jej wstać. Pocałował ją w usta. Przytulił, szepcząc
słowa podziwu i zachwytu. Odwzajemniła się. „Tyle ci jestem winna, Dionizy.
Nawet nie wiesz, ile. Nie tylko za to, żeś mnie obronił przed tym strasznym
typem ale... może mi nie uwierzysz... ja już od dawna nie doznawałam
rozkoszy... nie miałam orgazmu... nie wiem, jak to powiedzieć..."
„Rosy, jesteś wolna. Niczego nigdy od ciebie nie zażądam... ale... jeżeli
tylko zechcesz... kiedy tylko zechcesz...", odparł Dionizy. Uśmiechnęła się,
trochę jakby złośliwie. Dionizy podał jej klucze od saaba i kopertę. Była cienka.
Kto wie, co w niej było. Potem wyszli na dziedziniec. Dionizy sprawdził, czy
nie ma nikogo w pobliżu. Pobiegli pędem do jego mieszkania. Wskazał jej
drzwi do łazienki, a sam zaczął szukać w szufladach jakiejś koszuli, kamizelki
czy czegoś takiego, co by się dla niej nadawało. Byle tylko mogła spokojnie
wrócić do domu. W końcu znalazł starą koszulę Lacoste, zieloną, made in
Napoli, trochę przyciasną dla niego. Dla Rosy byłaby chyba w sam raz z tymi
jej sterczącymi piersiami. Doszedł go okrzyk niepokoju. Z łazienki wyszła Rosy
i nie wiedziała, śmiać się czy płakać? „Zostawiłam coś w pralni.
Zapomniałam..." powiedziała. Nagle podniosła spódnicę, świeżo wyczyszczoną
z plam od spermy, pokazując swój nagi seks. „Majtki zgubiłam gdzieś w
pralni..." — zaśmiała się radośnie. Może spodziewała się, że i on się
roześmieje? Ale nie. Na sam widok jej jasnej kępki fallus Dionizego nabrzmiał,
uniósł się, wyprostował i Dionizy wyjął go ze spodni, aby pokazać go pani
Rosy. Ta otwarła szeroko usta ze zdumienia. „Nie trzeba mi było pokazywać
twoich skarbów, Rosy..." — powiedział głuchym głosem.
„Ależ... ależ, Dionizy!... jaki wielki... czułam go... ale nie wiedziałam... jaki
długi!..." — wykrzyknęła. Oblizała się mimowolnie. „Boję się go... naprawdę...
boję się, wiesz?..." „Było ci źle?" — zapytał z troską w głosie.
„Ależ nie!... — zawołała — tylko gdybym go przedtem zobaczyła... pewnie
bym się przestraszyła... tak się pręży na sam mój widok?..."
„Tak, Rosy, tak..."
„Dionizy, jest już późno... Juliusz, mój mąż czeka na mnie ... na pewno
niepokoi się, że tak długo nie wracam..."
Była piękna. Piersi jej sterczały cudowne i nagie. A ona niepewna, wahająca
się, pożądliwa i pożądana. Wspaniała. „Chcesz?... pocałuję go... chcesz?..." I
patrzyła na fallusa jak urzeczona, jakby pierwszy raz widziała męski członek.
„Nie wiem, doprawdy... ale chcesz?..." „Chodź!..." — uciął Dionizy i popchnął ją
do sypialni. Usadził ją na foteliku i okazało się, że nie chodziło mu o usta, lecz o
te dwie, wypięte dumnie kule. Popieścił sutki samym końcem fallusa, ona pojęła
wreszcie. Fallus utkwił między jej piersiami, ścisnęła je. Minęła chwila tylko.
Zaczęła jęczeć: „daj mi go... daj mi go possać... nie wiedziałam, że może być taki
wielki..." Włożył go między jej wargi, ale ostrożnie. Jakby się bał, że ją udusi.
Nie umiała tego robić. Lizała, pogryzała, obejmowała palcami, próbowała ssać,
trzymała w obu dłoniach, starała się jak mogła. Jednak nie umiała. Ale to właśnie
było nad wyraz podniecające. Raptem odsunęła się i zaczęła krzyczeć. Głos miała
zmieniony nie do poznania. „Włóż mi go!... wejdź we mnie!... weź mnie!..."
Dionizy, choć oszalały z pożądania, a jeszcze dodatkowo podniecony jej chucią,
był jednak na tyle przytomny, aby zdjąć z niej pogniecioną już na nowo spódnicę
i dopiero wtedy położyć Rosy na łóżko. A potem siebie na niej. Wtedy poczuł, że
nie ma już do czynienia ze słodką Rosy, pokorną, cichą, zgodną, chętną, lecz z
oszalałą samicą. Kiedy wszedł w nią, zaczęła się gwałtownie miotać, ścisnęła go
nogami z całej siły, oddawała mu pchnięcia raz za razem, drapała mu plecy
ostrymi paznokciami i wrzeszczała, jak wariatka. Już po chwili widać było, że
szczytuje. Wyprężyła się, oczy jej błyszczały samymi białkami, znieruchomiała.
Dionizy przestraszył się. Przyszła do siebie dopiero po kilku minutach. Wracała
do przytomności, jak ktoś, kto zemdlał. Spojrzała na niego, jakby go nie
poznawała. Dionizy już nie był w niej, fallus mu zwiądł, dręczył go lęk, że Rosy
zejdzie na zawał serca. „Och, jesteś... Dionizy... nie wiem, co mnie tak wzięło...
zdawało mi się, że lecę coraz wyżej i wyżej i już jestem bliska śmierci... nigdy
nie miałam takiej rozkoszy... to był ból... rozumiesz?... a ty?..."
„Ja nie... jeszcze nie ... przestraszyłem się, bałem się, że coś ci się stało..."
„Och, biedaku!... pocałuję go, chcesz?..." „Późno już... jeszcze będziemy mieli
czas... jeśli tylko zechcesz... pójdę po twoje majtki... przymierz tę koszulę..."
„Nie. Pójdę bez majtek. Mój mąż niczego nie zauważy. Już od tylu tygodni mnie
nie szuka... oddasz mi majtki potem.." Koszulka była prawie dobra na nią.
Pocałowali się czułe i Dionizy wyszedł na dziedziniec, obejrzał się, dał jej znak,
że droga wolna.
Rozdział piąty
Wyciągnąwszy się na łóżku, Dionizy palił papierosa i rozmyślał o pani Rosy
Mandorla. Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia erotycznego i Rosy zdumiała
go i zaskoczyła. W suterenie była łagodną kochanką, a w jego łóżku okazała się
szaloną bachantką. Chciałby to zrozumieć. Chciałby w ogóle zrozumieć kobiety.
Co robi z nią jej mąż? Dlaczego naraża ją na niebezpieczeństwo? Co było w
kopercie? Może proszek, czyli kokaina? Był tego prawie pewny. Jakież dziwne
rzeczy dzieją się na świecie! I usnął. Śniła mu się Karina, która mówiła do niego
„wspaniałego masz, daj mi go!.."
Obudził się dopiero o pół do czwartej z bólem głowy. Może za dużo tego
było? Prysznic orzeźwił go. A myśl, że za chwilę zejdzie do niego Bruna Pigato,
podnieciła go w sposób widoczny. Świetna dziewczyna! Swoją drogą, co to za
dziwny okres w jego życiu: posiadł był panią Florę Malvolti, kobietę piękną i
wyniosłą, której by nawet w myślach nie dotknął. Posiadł był panią Rosy
Mandorla w okolicznościach na razie, co najmniej nie wyjaśnionych. A teraz
zanosi się na to, że posiądzie panią Brunę Pigato, dziewczynę posągową, równie
dumną co piękną. „Dbaj o tego twojego, co go masz między nogami...", chyba
coś takiego powiedziała, jak już dała mu rozkosz ustami. Od tych myśli ten, co
go miał między nogami, wydłużył się i wyprężył. Może przedwcześnie?
Dionizy poklepał go przyjaźnie. Nigdy by nie przypuścił, że jego penis może się
aż tak podobać. Toteż postanowił posługiwać się nim jak najlepiej. Na razie
wszakże zrobił sobie kawy i zapalił papierosa. Kawa jeszcze nie była gotowa,
kiedy odezwał się dzwonek. To była Bruna Pigato. Jak posąg. Rzeczywiście.
Ubrana skromnie, zwyczajnie, bez makijażu i (przysiągłby) bez stanika. Nogi
gołe, na stopach sandałki na niskim obcasie. Wionął od niej zapach płynu do
kąpieli. Weszła rozglądając się ciekawie. „A więc to jest twoje królestwo? Jaki
miły zapach kawy!" Weszła do kuchni, swobodna, wesoła, usiadła na krześle i
założyła nogę na nogę z wdziękiem modelki. Nogi miała świetne, to prawda.
Wszystko miała świetne: twarz, ciało. Cała była przykładem wyjątkowej
harmonii.
„Dasz mi filiżankę kawy?..."
Dionizy podał jej kawę i usiadł naprzeciw. „Dzisiaj nie musisz otwierać
bramy, nieprawdaż?" „Tak, czwartek to mój dzień wolny".
„No, więc zostanę u ciebie parę godzin. Pogadajmy trochę... przed tym...
zanim... Na pewno myślałeś o tym, co za człowiek ze mnie?... " — powiedziała
pewnym siebie głosem, stawiając filiżankę na stole. — „Dlaczego zadaję się z
pasierbem? "
„Nie. Nie myślałem o tym", odparł Dionizy „Nie zamierzam wsadzać nosa
w niczyje sprawy. Jeśli zeszłaś do mnie ze strachu, że coś komuś powiem, to się
mylisz. Nic nikomu nie powiem nawet, jeśli natychmiast sobie pójdziesz..."
„Dobrze, wierzę ci. Jednak chciałabym parę rzeczy wyjaśnić. Mojego męża
poznałam trzy lata temu. Był wdowcem, jak wiesz. Jest dyrektorem banku, ja
pracowałam jako modelka, byłam zaręczona z pewnym chłopcem. Widuję go
teraz czasem. Kocham go. Nino nas podpatrzył. Zaczął mnie szantażować. I co z
tego, że z moim ex wcale nie żyję. Spotykam się z nim, ale nie dla seksu Mam
wyrzuty sumienia, że go puściłam w trąbę. On gra na saksofonie po lokalach.
Często jest bez pracy. Ja chciałam mieć życie uregulowane. Widujemy się od
czasu do czasu. Pomagam mu finansowo. Jeśli nie brać pod uwagę tego Nina, to
rzeczywiście mam życie uregulowane. Tak jak chciałam. Jako kochanek, mój
mąż to zero. Załatwia swój obowiązek małżeński raz na tydzień i w parę minut.
Mnie z tym dobrze. Byle mieć spokój. A Nino... sam widziałeś... to królik...
Bruna przerwała na chwilę, aby popić kawę. „Z punktu widzenia seksu jestem
normalna Ale potrzebuję dużo czasu, żeby dojść do szczytu Próbowałam. I
zawsze to samo. Kiedy ja dopiero zaczynam, oni kończą. I zostaję na sucho.”
„Zdaję się, że rozumiem..." — odezwał się Dionizy. „Jeden taki powiedział
mi »taka jesteś piękna, że nie wytrzymuję«. Drugi powiedział mi »Zanadto mi
się podobasz, zaraz tryskam«. I tak w kółko. To były przelotne stosunki, bez
znaczenia. Tylko mnie głowa po tym bolała. Więc dałam sobie spokój z
mężczyznami. Zaspokajam się sama, kiedy już nie mogę wytrzymać. Wczoraj
też... po tym, jak zobaczyłam, jakiego masz wielkiego... rozumiesz?...
pomyślałam o tym fallusie i od razu byłam mokra..." „... chcę ciebie..." —
szepnął Dionizy.
„Choć..." — powiedziała i podniosła się. — „Ale obiecaj mi, że będzie, jak
ja chcę... nic nie rób sam... obiecaj..."
„Obiecuję..." — jęknął Dionizy — zrobię, co zechcesz, będę twoim
niewolnikiem... chcę tego..." „Nareszcie...", westchnęła.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do łóżka.
„Rozbierz się. Chcę zobaczyć, jaki jesteś nagi...."
Usłuchał. Ona tymczasem ściągnęła sukienkę. Miała pod nią tylko maleńkie,
różowe slipy. Ułożyła sukienkę na oparciu krzesła, zdjęła sandały i usiadła na
łóżku. Spojrzała na stojącego przed nią nagiego Dionizego ze wzniesionym w
górę penisem.
„Jaki jesteś zgrabny. Jaki jesteś ładny. Masz pięknego fallusa. Jest długi i
gruby, ale piękny, piękny... połóż się".
Znowu usłuchał. Położyła się obok niego, pochyliła, pocałowała w usta.
Przez krótką chwilę dała mu poznać swój język. Zaczęła pieścić jego pierś
otwartą dłonią, powoli przesuwała ją niżej i niżej, aż po brzuch. Czekał aż
weźmie mu penisa w dłoń. Ale nie. Dłoń powróciła do góry. Znowu dotknęła
mu wargi językiem. Króciutko. Usunęła się. Nagle chwyciła mu penisa mocno,
ścisnęła.
„Podnieca mnie twój kutas" — szepnęła. Dionizy milczał, cały w napięciu.
Dotrzymał słowa. Ona znowu pochyliła się, leciutko podrapała go po piersi,
dotknęła zębami, dłonią pogładziła po brzuchu. Fallusa nie chwyciła. Tylko
przelotnie musnęła go palcami, cofając dłoń. I Dionizego przeniknął dreszcz
odwlekanej rozkoszy. Wreszcie pochyliła się znowu i wsadziła mu swój język w
usta.
„Co za tortura, jak mi dobrze... przemknęło przez myśl Dionizemu. I z
wdzięcznością pomyślał o pani Rosy Mandorla. Dała mu dziś rano tyle
rozkoszy, że mógł wytrzymać tę dziwną sytuację, to pożądanie odmierzane
kroplami, wzmagane drobnymi ukłuciami. „Dionizy, jesteś ładny, zgrabny,
młody.. " — wzdychała pani Pigato. — „Rozgrzewam się jeszcze nie jestem
gotowa, ale... czekaj..." — i nagle objęła udami jego udo. Ścisnął ją mocno.
„Ach, jaki jesteś silny, jakie masz twarde mięśnie!" I zaczęła powoli posuwać
swoją szparką po jego udzie pieściła jego nabrzmiała jądra, czochrała jego
włosy łonowe, ale penisa nie brała w dłoń.
„Dobrze mi, wiesz? Zaczynam być mokra. Teraz zrobię coś. Jesteś moim
niewolnikiem*? Powiedz jesteś?..."
„Jestem! jestem twoim niewolnikiem, jestem, zrób ze mną, co chcesz!...,, —
wykrzyknął Dionizy. Chciał powiedzieć „przebiję cię, przebiję na wylot!". Ale
nie powiedział. Ona zaś podniosła dłonie i położyła je sobie na piersiach,
twardych, jakby wykutych w marmurze, ścisnęła je, pieściła sutki. Powiedziała
„zaraz będę gotowa, czuję to. Zaczynam wilgotnieć, wiesz?"
„Zrobię ci dobrze..." — wymamrotał Dionizy. — „Teraz ja jeszcze zrobię
coś..." — szepnęła Bruna, jakby do siebie. Zeszła z jego uda i podsunęła się nad
nim, obejmując go kolanami, aż jej seks znalazł się tuż nad jego ustami.
Natychmiast Dionizy wysunął język i zaczął ją lizać. Ale nie dość jej było.
Przycisnęła się do jego warg, ucisnęła je całym swym ciężarem i zaczęła się po
nich posuwać. Jego obolałe wargi rozchylały jej seks, jego ruchliwy język wnikał
w nią. Krzyczała:
„Liż mnie! Liż, ty świntuchu! Liż, jestem dziwka! Liż, jestem mokra! Liż,
gryź! Wsadź mi język! Jeszcze głębiej, ty świntuchu! Jestem twoja dziwka!...
Liż!"
Gdyby to dłużej trwało, Dionizy nie wytrzymałby. Czuł, że mu pękają
wargi, że mu puchną, że go palą. „Och! — krzyczała Bruna — nareszcie mam,
czego chcę!... daj mi teraz!.. Wbij mi go..." Dionizy pojął, że Bruna jest już
blisko orgazmu i że teraz łatwo byłoby ją zaspokoić. Ale ona wciąż zwlekała.
Klęczała nad nim, szukała dłonią penisa, znalazła, ścisnęła, objęła palcami i
posuwała, ciągnęła go do swej szpary, przykucnęła. I wreszcie Dionizy poczuł,
że w nią wchodzi, wbija się, że ona jest bardzo ciasna i bardzo wilgotna.
Ogarnęła go nagła rozkosz. Tak ciasnej nie zaznał jeszcze nigdy.
Powstrzymywał się siłą, starał się myśleć o czym innym, zaciskał zęby, fala
rozkoszy cofnęła się. Tymczasem ona szukała lepszej pozycji, aby nasycić się
ponad wszelką miarę. Znieruchomiała przez chwilę. Sapała, dyszała, próbowała,
czy nie da się jeszcze głębiej. Włosy łonowe obojga mierzwiły się wzajemnie.
Wtem wykonała jakiś mały kolisty ruch i jęknęła. Oparła się dłońmi 0 jego pierś
i wyła. Ale już nie mogła się poruszyć. Dionizy chciał jej pomóc. Wrzasnęła:
„Nie ruszaj się!... nie ruszaj się!..." Wreszcie sama zaczęła się znowu kręcić, ale
niewiele już mogła, ruch wokół i wzdłuż wyprężonego w niej fallusa był już
prawie niemożliwy. Tylko trochę jeszcze, niewiele, lecz wystarczyło jej to.
Wrzasnęła: „Czujesz?... zaraz trysnę!... zaraz!..."
„Tryśnij, tryśnij!..." — zachęcał ją Dionizy. Krzyknęła; „A nie!... jeszcze
nie!... chcę jeszcze!..." I znieruchomiała. Pochyliła się. Pocałowała Dionizego w
usta, polizała mu wargi.
Jego fallus wysunął się nieco. Dionizy przycisnął. Bruna zadrżała. Ugryzła go
w opuchnięte wargi. Wyprostowała się. I zaczęła na nowo. Pieściła swoje piersi,
na jej twarzy pojawił się wyraz ekstazy poprzedzającej orgazm. Ale milczała
teraz, pełna napięcia w oczekiwaniu na rozkosz, która miała nadejść, która
właśnie nadchodziła. Dionizy pewny był, że jej orgazm będzie jak trzęsienie
ziemi. Zastanawiał się, czy ma szczytować razem z nią w tej pozycji, czy też
znaleźć inną, aby przedłużyć własną rozkosz. Wszystko odbyło się jednak
całkiem inaczej. Dionizy był zaskoczony. Najpierw na pięknym obliczu Bruny
pojawił się wyraz niepohamowanego zdumienia. Wyprężyła się cała,
znieruchomiała, wbiła paznokcie w ciało Dionizego, a jej ciało pokryło się
kroplami potu. Potem wyraz jej twarzy zmienił się. Oczy najpierw rozbłysły,
następnie zaszły mgłą, wzrok jej się zmącił. I nagle zwaliła się jak długa na pierś
Dionizego. Ten przestraszył się. Penis mu zwiądł. Ułożył dziewczynę na plecach.
Jak tu jej pomóc, jak ją ratować, może już umarła? Ze strachu zimny pot wystąpił
mu na czoło. Ale spostrzegł, że jej wspaniałe piersi poruszają się. Więc chyba
oddycha, pomyślał. Poruszają się w górę i w dół, więc chyba martwa jeszcze nie
jest. Jednak oczy miała zamknięte, wyschłe wargi były rozchylone. Całkiem
normalne to nie było. Popatrzył na swego miękkiego penisa, który mu wisiał u
podbrzusza. Całkiem do niczego już. Zmartwił się: co ona ze mną zrobiła! Lecz
co to? Aż podskoczył: Bruna zaczęła chrapać! Chrapała cichutko, milutko, ale na
Boga! spała i chrapała! Dionizy przyglądał się jej i otwierał usta ze zdumienia.
Raptem podniosła powieki, przyjrzała mu się, jakby go nigdy przedtem nie
widziała, jęknęła, wreszcie westchnęła z niewypowiedzianą ulgą. „Ach, Dionizy!
jak mi było dobrze! Nie przypuszczałam, że rozkosz może być tak wielka. W
pewnej chwili zdawało mi się, że ulatuję w powietrze.
Czułam się lekka jak piórko, leciałam... leciałam... ach! to było cudowne..."
„Za to ja się przestraszyłem wcale nie na żarty..." — zamruczał Dionizy,
lecz zadowolony, że wszystko wróciło do normy.
„A ty? Ty także...? Dionizy, Jezus Maria, trysnąłeś mi do środka?! Ja nie
mogę brać pigułek! Co to będzie?
„Nic nie będzie. Wcale nie trysnąłem. W ogóle..."
„Jak to? Nie podobam ci się?"
„Wprost przeciwnie. Ale w pewnej chwili zrobiłaś się taka blada, że
przestraszyłem się, czy ci się co nie stało."
„Mój biedaku! Straciłam przytomność, wiesz? Czemu masz takie opuchłe
wargi?"
„Czemu? To twoje włosy, twoja szparka zniszczyła mi wargi. Ale nie
narzekam." „O, biedactwo! jaka byłam okrutna! Myślałam tylko o sobie!" I
polizała mu wargi, pocałowała leciutko. Ale Dionizy nie zadowolił się tym.
„A on?, zapytał. Co zrobisz dla niego? Tyle ci dał rozkoszy, a ty nic?"
„Jest cudowny! Jaki miękki teraz. Ale i tak przepiękny!"
„No, to weź go w rękę, popieść!"
Zaledwie dłoń Bruny dotknęła go, nabrzmiał. Krzyknęła: „Zobacz! Już
staje! Jaki piękny!"
„I znowu da ci rozkosz, przekonasz się zaraz!"
„Ale ja... ja potrzebuję długiego czasu, sam widziałeś..."
Bruna wahała się. Spoglądała chciwie na fallusa, rosnącego w jej dłoni.
Jakaś pożądliwa myśl przyszła jej do głowy. Jakieś nowe pragnienie, nowy
pomysł.
„Jesteś całkiem normalna — powiedział Dionizy — może twoi tak zwani
kochankowie nie umieli sobie poradzić, ale ty jesteś całkiem normalna, chcesz
spróbować? Ale teraz tak, jak ja zechcę. Dobrze?"
„Tak. Dobrze. Jak zechcesz" zgodziła się Bruna. I Dionizy położył się obok
niej, zaczął ją pieścić, włożył dłoń między jej uda. Rozchyliła je. „Cudownie...
— szepnęła po chwili — znowu jestem mokra... jak prędko... nigdy jeszcze tak
nie było..."
„A teraz będzie..." — obiecał jej Dionizy.
„Chciałabym..." westchnęła.
Dionizy delikatnie rozchylił jej palce, ściskające fallusa. Nie potrzebował
już rozgrzewki, pragnął rozgrzać Brunę. Pieścił jej wilgotną szparkę, całował jej
piersi, lizał jej sutki, ściskał je wargami, znowu lizał. Aż wreszcie usłyszał jej
przeciągłe westchnienie. „Daj mi go w usta, Dionizy... poliżę go... bardzo tego
chcę... proszę" „Ja ciebie też poliżę, chcesz?" — powiedział.
„Nie, nie. Masz spuchnięte wargi..." opierała się Bruna, ale widać było, że
chce.
„Będziemy to robić razem" — rozkazał.
I klęknął nad nią, objął ją nogami, pochylił głowę ku jej udom twardym,
gładkim, niewiarygodnie pięknym, palcami rozwarł jej ciasną szparkę, wsunął
ostrożnie język, zaczął lizać i ssać. Tym czasem ona chwytała ustami jego
fallusa i Dionizy poczuł, że go ssie. Więc lizał ją tym gorliwiej, aż zadrżała.
Wtedy przerwał i zmusił ją, aby także przerwała. Fallus wysunął się z ust Bruny
z pogłosem, który świadczył, że chciała zatrzymać go jeszcze. Obrócił się i
klęcząc między jej rozwartymi udami, dłonią nakierował swego wielkiego
penisa ku jej otwartej szparze. Wsunął ostrożnie, powoli. Pchnął. Usłyszał (z
satysfakcją) jęk dziewczyny. Pchnął mocniej, wbił się do końca. Wówczas objął
ją, włożył język w jej usta i tak trwali przez chwilę, znieruchomiali, dotykając
się wzajemnie językiem. Wreszcie Bruna zaczęła się poruszać.
Dionizy odpowiedział jej mocnymi pchnięciami.
„Powoli, nie spiesz się, powoli..." — szepnął.
„Wbijaj, wbijaj, wbijaj!" — ochrypłym głosem zawołała Bruna. „Mocniej!
mocniej! och!" I Dionizy zobaczył, jak zmienia się na twarzy, jakby cierpiała, a
potem utonęła w rozkoszy. Nie przestał wbijać się w nią coraz szybciej, aż
zobaczył, jak blednie i nieruchomieje.
Wówczas poczuł, że sam tryśnie. Wyskoczył z niej, chwycił jej dłoń i
nadstawił ją, aby poczuła gorący strumień.
Potem leżeli cicho. Bruna znowu przysnęła. Oddychała ciężko, w końcu
zbudziła się objęta jego ramieniem. I wyszeptała mu do ucha całą swoją radość
w pełni zaspokojonej kobiety.
Rozdział szósty
O godzinie dziesiątej trzydzieści nazajutrz odezwał się domofon. Dzwoniła
właścicielka kamienicy, szanowana wdowa, pani Emma Brusati. Okazało się, że
jakoś nie daje się wyłączyć termy w łazience pani Brusati. Ma z tym kłopot już
od paru tygodni. Czy Dionizy nie mógłby coś poradzić? Dionizy pobiegł na górę
nadzwyczaj chętnie. Pani Emma Brusati podobała mu się nie tylko dlatego, że
była piękną kobietą (teraz przecież mógł korzystać z paru młodszych od niej),
lecz i dlatego także, że odczuwał dla niej wielki szacunek. Bo chociaż była
właścicielką kamienicy i bardzo bogatą osobą, nie okazywała ani odrobiny
wyższości i zawsze, w każdej chwili, przy każdej sposobności zachowywała się,
jak dama. A poza tym...była przecież matką Kariny. Dionizemu zaś ciągle jeszcze
zdawało się, że jest w Karinie zakochany na zabój.
Pani Brusati przyjęła go w szlafroku. Widać było jednak, że jest gotowa do
wyjścia.
„Już nie daję sobie rady — powiedziała — z tymi ograniczeniami
elektryczności. Nie mogę równocześnie włączyć termy, żelazka, lodówki i
klimatyzacji. Miałam coś wyprasować, więc chciałam wyłączyć termę. Ale
wtyczka nie chce wyjść z kontaktu.
Zaklinowała się."
Dionizy spróbował. Rzeczywiście, nie puszcza.
„Mógłbym ją wyrwać na siłę — oświadczył — ale boję się, że przy okazji
zniszczę kafelki. Najlepiej byłoby dorobić wyłącznik. Jeśli pani ma chwilę, zejdę
po kawałek drewienka i cement, wmuruję wyłącznik w ścianę".
„Mam spotkanie, muszę wyjść. Ile czasu na to trzeba?"
„Ze dwadzieścia minut, może pół godziny, proszę pani."
„Dobrze. Zadzwonię i powiem, że będę za godzinę. Dziękuję Dionizy. Ale
naprawdę: ta wtyczka to zgroza..." — i uśmiechnęła się.
Rzadko się uśmiechała. Uśmiech rozjaśniał jej twarz. Dionizy zszedł na dół,
znalazł w pudle z narzędziami przewód elektryczny, kawałek drewna, nowy
wyłącznik i cement szybko schnący. Już miał ruszyć na górę, kiedy odezwał się
dzwonek przy bramie. Poszedł otworzyć. Jakiś typ wyglądający na mieszkańca
dalekich przedmieść, lat około czterdziestu. Zapytał o panią Brusati.
„Pan umówiony?" „Posłała po mnie, chłopczyku" — odparł nieznajomy,
okazując zniecierpliwienie.
Dionizemu nie spodobało się, że go nazywają chłopczykiem. A przy tym,
jak się przed chwilą dowiedział, pani Brusati miała właśnie wyjść.
„Jak się pan nazywa?" — zapytał.
„A tobie co do tego?" — krzyknął tamten niegrzecznie — pani Emma czeka
na mnie, puszczaj!"
„Chwileczkę, zaraz zapytam — spokojnie odparł Dionizy z trudem
powstrzymując ochotę, żeby mu przylać — o kogo mam zapytać?"
„Powiedz, że mąż Gesuiny i pośpiesz się, chłopczyku!"
Dionizy znał Gesuinę, poczciwą babinę, która przychodziła codziennie
sprzątać u pani Brusati. Uprzytomnił sobie, że już od kilku dni nie widział jej.
Krzywo spojrzał na typa, zamykając mu furtkę przed nosem. W domofonie
usłyszał głos pani Brusati: „Ach, ten gbur! Rzeczywiście, miał tu być dwa dni
temu. Wpuść go, Dionizy. Załatwię go w pięć minut".
Dionizy wziął torbę z narzędziami, wrócił do furtki i wpuścił typa.
„Jeszcze minuta i cześć! Już by mnie nie było, pani wdowo..." — sapał typ,
ładując się do windy, wściekły.
W windzie Dionizy przyjrzał mu się dokładnie. Warto by mu było przyłożyć
po gębie, pomyślał. Wyszli. Dionizy zadzwonił do drzwi. Pani Brusati chłodno
przywitała się z typem:
„Niech pan wejdzie panie Grigotti, czekałam na pana dwa dni temu"
„Byłem zajęty" — odparł ordynarnie.
„Dużo czasu panu nie zabiorę — powiedziała pani Brusati tonem
zdecydowanym — proszę do gabinetu, załatwimy sprawę w parę minut."
Dionizy poszedł do łazienki i zajął się wtyczką od termoforu. Ścisnął ją
obcęgami, ale tak mocno, jakby to był nos tego Grigotti. Tak to sobie właśnie
wyobraził. I pociągnął. Razem z wtyczką wyszedł i kontakt oraz kawałek muru.
Teraz trzeba było wyłączyć prąd.
Wyszedł z łazienki i usłyszał, co mówią w gabinecie.
„Jeśli pan myśli, że się przestraszę kogoś takiego jak pan, to pan się myli,
panie Grigotti, jasne?" — powiedziała pani Brusati. „Płaciłam Gesuinie o jedną
trzecią więcej niż taryfa związkowa i na żadne podwyżki nie zgadzam się.
Niech pan raczej uważa na siebie, panie Grigotti, bo Gesuina wszystko mi
powiedziała. Jeśli się dowiem, że pan znowu chce ją wyrzucić na bruk,
wystarczy jeden mój telefon do znajomych z policji i skończy pan w kryminale.
A teraz niech się pan wynosi".
„Chwileczkę, ty... a ty kto ty jesteś? — zaryczał typ — zaraz cię obrócę
majtkami do góry, ty placku gówniany!..."
Dionizy zapomniał, po co szedł. Rzucił się do gabinetu, usłyszał jeszcze
klaśnięcie, jakby ktoś komuś dał po gębie i stojąc już w progu, zobaczył typa
trzymającego się za policzek. I wzburzoną panią Brusati. W tym momencie typ
rzucił się na panią Brusati, jednak Dionizy był szybszy. Złapał typa za kołnierz i
pociągnął tak mocno, że nie spodziewającemu się niczego zadzwoniły zęby. Nie
zwlekając, Dionizy zastosował wobec niego pewne metody, których nauczył się
w swojej neapolitańskiej dzielnicy. Kopnął go w krocze i ucieszył się słysząc, jak
typ wyje z bólu. Cieszył się następnie łomocząc typa gdzie się dało.
Cieszył się, póki pani Brusati nie powstrzymała go.
„Dionizy, połamie go pan całkiem! Niech pan go puści!"
„Przeproś panią! — krzyknął Dionizy ciągle trzymając go za kark —
przeproś panią!"
„Na co mi jego przeprosiny - spokojnie powiedziała panią Brusati —
wyrzuć go za drzwi."
„Już lepiej sam go sprowadzę, proszę pani — odezwał się Dionizy, nie
zwalniając bolesnego uścisku — jeszcze mi parter zabrudzi".
Grigotti na pół uduszony i zielony na twarzy nie był w stanie wydobyć
głosu. Pani Brusati poszła otworzyć drzwi wejściowe.
„Zaraz wracam, tylko wyrzucę go na ulicę"
— oświadczył Dionizy. A ona kiwnęła głową, poprawiając rozchylony
szlafroczek. Spojrzała na Dionizego tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w
życiu. Ten nie widział niczego. Zaciągnął typa po schodach na dół, tłukąc nim z
przyjemnością to o ścianę, to o kutą w żelazie poręcz. Na półpiętrze dał mu kopa
w tyłek, na parterze walnął go w pysk i w brzuch. Wreszcie wyrzucił go na
chodnik. Dopiero wówczas poczuł, że rachunki są wyrównane. Zadowolony
wszedł do windy, aby wrócić na górę.
„Boże wielki, co za szczęście, że byłeś w pobliżu! — wykrzyknęła pani
Brusati otwierając mu drzwi — nie dałabym sobie rady sama...!" „Widziałem,
że nie przestraszyła się pani — uśmiechnął się Dionizy — ale zawsze może
pani wezwać mnie domofonem. Gdyby ośmielił się panią dotknąć, wylądowałby
w szpitalu i rokowanie byłoby co najmniej marne".
„Wierzę ci... z pewnością... nie wątpię..." — i pani Brusati zaśmiała się
nerwowo. „Przepraszam za spóźnienie — odparł na to Dionizy — zrobię
najpierw kontakt. Będzie musiał schnąć, ale wyłącznik będzie działał."
„Dziękuję ci, Dionizy. Mogę teraz włączyć żelazko?" „Oczywiście, proszę pani"
— odparł głupawo.
I zabrał się do roboty. Wyrównywał otwór w ścianie, wpasował tam
kawałek drewna, zacementował, przymocował nowy wyłącznik. Teraz trzeba
było go podłączyć. Chwycił przewody. Natychmiast coś trzasnęło, poszły iskry
gwałtownego zwarcia, rzuciło go o ścianę. Upadł, oszołomiony. Omal nie
zemdlał. Niezbyt jasno potem przypominał sobie, co się stało. Na jego
mimowolny okrzyk bólu i strachu pani Emma Brusati przybiegła do łazienki.
Była bez szlafroka, w staniku, majteczkach i podwiązkach. Ogłuszony Dionizy,
jak przez mgłę, zobaczył jasne ciało, pełne, podniecające ciało jakiejś
nieznajomej. Nie zdawał sobie przez chwilę sprawy, kto to jest ta półnaga,
piękna kobieta.
„Och, Boże! Dionizy, co ci jest?"
Pochyliła się nad nim, ale poślizgnęła się na mokrej, kafelkowej posadzce i
oparła się o niego całym ciałem. Poczuł jej ciężar, zapach jej włosów. Podniosła
się natychmiast. Usiłowała podnieść go, pomóc mu wstać. Dionizemu wracała
przytomność. „To moja wina... — wymamrotał — moja wina... bo nie
wyłączyłem prądu... zrobiło się zwarcie..." „O Boże, przecież włączyłam
żelazko! Jaka jestem głupia, mój Boże! Jak się czujesz? Lepiej ci?
Już dobrze? Mów, proszę, nie zostawiaj mnie w tym strachu..."
„Już dobrze, proszę pani, już dobrze... sam się podniosę..."
Pani Brusati dopiero teraz spostrzegła, że jest półnaga. Stłumiła okrzyk
wstydu i zażenowania, wybiegła. Kiedy wróciła już w szlafroku, Dionizy zdążył
się podnieść. „Głupek jestem, proszę pani, proszę mi wybaczyć, powinienem
był wyłączyć prąd. Jeśli skończyła pani prasowanie..."
„Tak. Skończyłam dosłownie na moment przedtem, jak..." Była czerwona na
twarzy, zmieszana, zawstydzona.
„Za pięć minut będzie zrobione, proszę pani..." — zapewnił ją Dionizy.
Pokazała mu, gdzie są korki, główny wyłącznik prądu i reszta poszła gładko.
Z uprzejmym uśmiechem Dionizy przedstawił jej swoje dzieło.
„Cement niedługo wyschnie, wtedy zamaluję to miejsce i nic nie będzie
widać, proszę pani..."
„Nie wiem, jak ci dziękować, Dionizy! Za... wszystko. Ale za tę robotę
chciałabym ci zapłacić. Ja..."
Przerwał jej zdecydowanie, choć uprzejmie. Zaczął się spór. Uparci byli
oboje, w końcu Dionizy powiedział:
„Proszę pani, chciałbym, żeby pani wiedziała, że cokolwiek dla pani robię,
to nie dla pieniędzy czy z obowiązku, tylko dlatego, że sprawia mi to radość...
nie wiem, jak to powiedzieć..."
Pani Brusati zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, nie wiedziała, gdzie
podziać oczy. Stali tak zmieszani oboje. Po chwili Dionizy zebrał swoje rzeczy.
Ona odprowadziła go do drzwi, oczy miała ciągle spuszczone jakby ze wstydu,
on coś wymamrotał i wreszcie zszedł na dół. Potem przez resztę dnia zastanawiał
się, czy ta kobieta w staniku i majtkach, którą widział półomdlały, to była
naprawdę pani Emma Brusati, czy też to tylko mu się śniło? Niestety, na tę myśl
za każdym razem czuł podniecenie, ogarniał go wstyd i wyrzuty sumienia. Bo
jakże to? Czy jest jakimś seksualnym potworem? Chorym zboczeńcem, jakąś
przeklętą, nieprzyzwoitą świnią, czy co? Żeby tak brzydko myśleć właśnie o pani
Brusati! O matce Kariny.
Dzień później, gdzieś tak koło czwartej po południu zadzwonił pan Daddo
Gregori, projektant mody. Jak zwykle, uprzejmy niesamowicie. Poprosił, aby
Dionizy zaszedł do niego na chwilę, bo chciałby z nim coś omówić. Dionizy
nigdy jeszcze nie był na tym piętrze. Drzwi otworzył mu sam Daddo i Dionizy z
trudem tylko pohamował okrzyk zdumienia. Słynny projektant mody miał na
sobie rzymską tunikę, spiętą starą, złotą monetą. Stopy miał bose, na wargach
ślad szminki, spojrzenie nieprzyjemne.
„Proszę, proszę, strażniku najdroższy, proszę, niech pan wejdzie, chciałem
właśnie zamienić z panem parę słów, oczywiście jak najbardziej przyjacielskich,
oczywiście, proszę, proszę niech pan wejdzie do tej mojej rudery..."
Rudera pana Gregori zajmowała całe piętro, podłogę miała wyłożoną miękką
wykładziną, ściany pastelowe, przy nich stare meble z antykwariatów
europejskich, hinduskich, chińskich, afrykańskich. I wcale nie trzeba było być
ekspertem, aby natychmiast zauważyć, że są to meble autentyczne. Wszędzie
widać było obrazy, arrasy, chusty rodem z całego świata, rzeźby klasyczne i
nowoczesne oraz zatrzęsienie różnokolorowych poduszek. Żadnego fotela,
żadnej kanapy. Dotarli do małego pokoiku z oknem w kolorowe szybki. Tutaj pan
Gregori usiadł na poduszkach, skrzyżował nogi i zaprosił Dionizego aby zrobił to
samo.
„Proszę usiąść kochany strażniku, porozmawiajmy, jak przyjaciele, jak
bracia". „Czy mogę stać? — zapytał Dionizy — nie umiem siedzieć w ten
sposób" — wyjaśnił. „A to niech pan spróbuje, dziki człowieku — nalegał pan
Daddo — dzicy ludzie tak właśnie siadali, to pozycja najbardziej naturalna dla
ludzkiego zwierzęcia. Odwagi! Niech pan spróbuje".
Zniewolony Dionizy usiadł na poduszkach, skrzyżował nogi i Daddo
Gregori, nad wyraz zadowolony, uśmiechnął się zachęcająco.
„Widzi pan? A czy pan wie, kochany mój strażniku, że jest pan pięknym
młodzieńcem? Przystojnym, uprzejmym a nawet... krzepkim? Jakże pan, psia
kostka, mocno wczoraj wygarbował skórę Faustowi! No, Faustowi, nie chwyta
pan? Nie wie pan, kto to jest Faust?
Ano, ten, co to miał mały interes do pana Mandorla. Ho! Ho! ten Mandorla,
którego żonę uratował pan przed czymś gorszym od śmierci, jak dawniej
mawiano".
Dionizy słuchał nie tyle zaciekawiony, co zdumiony. Dokądże zamierza
sławny projektant mody?
„A więc, drogi mój, musi pan wiedzieć, że pan Mandorla, podobnie jak
wielu innych podskakujących wyżej niż mogą, w pewnym momencie znalazł się
w trudnej sytuacji, a ściśle na granicy bankructwa, bo nie był w stanie spłacić
zaciągniętych długów i zwrócić swoim klientom powierzonych mu pieniędzy.
Więc aby uniknąć kryminału, zaczął handlować kokainą w swoim kółku
znajomych. Pan wie zapewne, że niektórzy nie szprycują się, lecz wąchają, to
podobno bardziej eleganckie. Jednak po pewnym czasie zabrakło mu pieniędzy,
aby spłacić dostawców. Krótko mówiąc, zyski ze sprzedaży kokainy branej na
kredyt służyły mu do spłacenia kredytów bankowych, ale nic więcej. Zabrakło
więc kokainy, a tymczasem on sani nauczył się jej używać. Wypłakiwał pewne
ilości proszku za niewielkie zaliczki, łatał jak mógł, w końcu postanowił dać w
zastaw swój samochód w zamian za szczyptę proszku..."
„Proszę pana — przerwał mu Dionizy — jeśli wezwał mnie pan tylko po to,
aby mi opowiedzieć tę historię, to proszę przyjąć do wiadomości, że nie jestem
ciekaw. Zrobiłem co zrobiłem, bo ten Faust, jak pan go nazywa, chciał zgwałcić
panią Rosy. Reszta mnie nie obchodzi".
„Ależ, drogi mój, uśmiechnął się pan Daddo, to było tylko objaśnienie faktów.
Piękna pani Rosy brała pożyczki od wszystkich w zamian za świadczenia...jakby
tu rzec? ...natury osobistej. Rozumiemy się? Na przykład ode mnie dostał pięć
milionów za jeden wieczór, oczywiście płatne nie w orzeszkach".
Niedowierzający wyraz twarzy Dionizego musiał zwrócić uwagę pana
Gregori, bo przerwał i zapytał:
„A co? Zdumiony? Czym? Tą wysoką cyfrą?
„Po prostu, zdumiony..." — wystękał Dionizy.
„Niechże pan da spokój zdumieniu, mój strażniku drogi i ulubiony —
uśmiechał się nadal pan Daddo — sam pan wie, że jestem dość wybitnym
projektantem mody, przychodzą do mnie Japończycy, Amerykanie, Niemcy.
Dobrze mi płacą więc oczywiście muszę urządzać przyjęcia, zabawiać tę
klientelę, dającą zamówienia na setki milionów. No, więc zapraszam ładne
dziewczyny, piękne panie... rozumie pan, prawda?"
Pan Daddo mówił, a równocześnie jego upierścienione dłonie polatywały
jak motyle, ilustrując, uwypuklając, towarzysząc wypowiadanym zdaniom.
„Na przykład pani Rosy Mandorla. Widać od razu, że to nie jest, jakby tu
powiedzieć, kobieta na sprzedaż, profesjonalistka, nie. Jest mila, zachowuje się
jak dama... muszę powiedzieć, że za lę zabawę z Niemcami dałem jej pięć
milionów, ale zarobiła je uczciwie i jeszcze się sama zabawiła".
„Dobrze, ale... do czego pan zmierza? Co mi do tego?..." — zapytał
Dionizy.
„Właśnie do tego się zbliżamy, odparł Daddo. Jestem pod wrażeniem
sposobu, w jaki dał pan sobie radę z Faustem. To jest gangster, wie pan'?
Autentyczny gangster. Jestem pod wrażeniem bo nienawidzę gwałtu. Jeżeli pani
Rosy nie chciała to me chciała, koniec kropka. To też słusznie pan postąpił,
kochany Dionizy, i Faust nie pokaże się tu więcej. Zastanawiam się teraz, czy
nie zechciałby pan przypadkiem zarobić małego milionika za jeden wieczór?
Milion na czysto, bez pokwitowań bez podatków".
„Milion? Za co?" — zachmurzył się Dionizy. „Niech mnie pan dobrze
zrozumie, przyjacielu dozorco moich włości! Żadne usługi seksualne, nie' Ale
dziś wieczór przyjdą do mnie Niemcy, którzy... wie pan. Jak wypiją, trudno
sobie z nimi poradzie. Jednak porządek musi być. A pan doskonale się nadaje,
aby go zapewnić. Przypuśćmy, że jakiś Niemiec przesadzi nieco, zabawiając się
z którąś z moich modelek. Pan wówczas interweniuje. Przypuśćmy, że jakiś
pijany Niemiec chce wynieść z domu którąś z moich rzeźb. Na pamiątkę. Pan
wówczas interweniuje. I to wszystko. Proszę o pańską interwencję tylko w
chwili, kiedy przyjęcie będzie się nieco wynaturzać. Osób zresztą będzie
niewiele. Trzy modelki, jedna krawcowa, jedna fotografka. To z mojej strony. A
z ich strony ci, co chcą kupić moją nową kolekcję zimową: dwu
przemysłowców niemieckich z żonami (czy kochankami, w to nie wchodzę)
oraz tłumacz, mój zaufany przyjaciel. Co pan na to?..."
„Czy pani Brusati jest poinformowana o tych pańskich przyjęciach?" —
zapytał Dionizy, bardzo przejęty.
„Nigdy nie było u mnie żadnego skandalu, mój drogi! Szanuję i uwielbiam
panią Brusati. Wprawdzie ona wyznaje surową moralność, ale nie jest bigotką.
Zresztą jej toalety to moje projekty. Oczywiście, wyłącznie dla niej. A więc?"
„Zgoda" — westchnął Dionizy.
„Och, drogi mój! To cudownie! Wypijemy drinka! Proszę za mną, pokażę
panu coś, co pozwoli panu zdać sobie sprawę, czym będzie dzisiejszy wieczorny
pokaz. Proszę, proszę za mną!..."
I Daddo Gregori uniósł się, powstał i ruszył lekko jak motylek poprzez
kilometry miękkich wykładzin, a Dionizy za nim. I tylko się oglądał. Całe piętro
podzielone zostało na małe boksy bez drzwi. Dotarli do kuchni. Tu jakaś chuda
dziewczyna o rudych włosach pilnowała elektrycznego miksera. Miała na sobie
krótkie spodenki, ciasny stanik i była boso. Kiedy się obróciła, aby się do niego
uśmiechnąć na przywitanie, Dionizy spostrzegł, że jest nawet ładna, chociaż
buzię ma całą w piegach.
„Giorgia, kochanie, odezwał się do niej Daddo, nie zrobiłaś nam drinka? Dla
mnie tylko ziołowy, a najlepszy nasz przyjaciel, Dionizy, niechże sam
wybierze." „Poprosiłbym o kieliszek białego wina" — wydukał Dionizy.
Ruda nazwana Giorgią przyjrzała mu się uważnie, najpierw oceniająco, a
zaraz potem z wyraźną sympatią.
„Białe wytrawne? Czy może lekki Sauvignon?" „Coś łagodnego" —
uśmiechnął się do niej Dionizy.
Spodobała mu się ta dziewczyna. Była prosta, zwyczajna, nie umalowana.
Podała panu Daddo jakiś zielony płyn, nalała do dwu kieliszków wina
Sauvignon. Jeden był dla niej.
„Za nasze interesy!" — wzniósł toast pan Gregori. „Niech żyje!" —
powiedziała Giorgia uśmiechając się do Dionizego.
„Cin, cin!" — odpowiedział.
Wypili. Następnie Daddo wyjaśnił, że Dionizy będzie dziś wieczór ich
aniołem stróżem.
Giorgia kiwnęła głową, wydawała się zadowolona z tej wiadomości.
„Pokaż mu w przybliżeniu, jak to się wszystko odbędzie dziś wieczór,
Giorgia. Ale zwięźle. Przyjaciel nasz jest bystry, chwyta w lot, a kiedy nie
chwyta, to wali jak bokser. „Ach to on załatwił Fausta? Dziękuję ci, skarbie, to
jest straszna świnia, obibok, skurwysyn..."
„Niech spoczywa w pokoju! — zaśpiewał Daddo — pokażesz mu?"
„Przejdźcie do saloniku. Będę gotowa za trzy minuty." — odparła Giorgia i
wybiegła z kuchenki.
Daddo poprowadził Dionizego przez całe mieszkanie, aż do małego salonu,
gdzie stały rzędy fotelików bez oparć, ale tak ustawione, że wyglądały na dwie
długie kanapy, stojące jedna za drugą. Otworzył szkatułkę z laki, wydobył z niej
plik stutysięcznych banknotów, odliczył dziesięć i podał Dionizemu.
„Płacimy awansem. Na znak zaufania. Jak między dżentelmenami. Niech
pan siada, drogi mój, zaraz Giorgia pokaże nam próbkę pokazu mody."
Foteliki były bardzo miękkie, człowiek się w nie całkiem zapadał. Przed
nimi ustawiono obity wykładziną pomost, czyli wybieg dla modelek.
„W tym sezonie pokazuję tylko sześć, słownie sześć futer — oświadczył
Daddo — wszystkie sobolowe, o doskonałym włosie, wspaniałe i wyłącznie
sobolowe, bo to jest prawdziwe futro, przyjacielu, prawdziwe, najprawdziwsze
futro. Zaraz sam się pan przekona."
Ukazała się Giorgia w przepięknym futrze, rzeczywiście. Rude włosy zebrała
w kok, z którego wymknęło się kilka pasemek i ułożyło się wdzięcznie na
sobolowym kołnierzu. Na stopach miała trzewiki o bardzo wysokich obcasach.
Przebiegła podest ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie, wyniosła i
wspaniała. Zawróciła. A kiedy znowu znalazła się przed panem Daddo i
Dionizym, odsłoniła futro, ukazując całkiem nagie ciało. Była chuda, widać było
żebra, piersi miała malutkie, ledwie zaznaczone, lecz o wydatnych sutkach,
biodra zwięzłe, ledwie widoczna ścieżyna rudych włosów okrywała jej łono,
widoczny był wzgórek i szparka, wszystko to trwało tylko krótką chwilkę, ale
wystarczyło, aby Dionizy poczuł, jak wzbiera w nim podniecenie i jak tworzy się
wzgórek na jego jasnych spodniach. Tymczasem Giorgia zasłoniła się futrem, a
z głębi mieszkania dobiegł głuchy, melodyjny odgłos dzwonka. „Telefon! To
pewnie Franciszek!..." — zawołał Daddo i wstał — Giorgia, pokaż mu futro
numer cztery, zaraz wracam." I wybiegł. Giorgia uśmiechnęła się do Dionizego.
„Chcesz zobaczyć futro numer cztery, czy też zadowolisz się moim...? —
zapytała stojąc na podeście tuż przed Dionizym. Znowu odsłoniła się i pokazała
się naga.
„Twoim...twoim..." — wymamrotał Dionizy. „Podobam ci się?...
„Jeszcze pytasz?..."
„No, to patrz, ale i ja chcę patrzeć, pokaż mi go, przekonamy się, czy jest na
twoją miarę..."
„Ale... ale... Giorgia... pan Gregori zaraz wróci... nie wiem, czy..." „Jak
wróci, to będzie podziwiać, jeśli jest co, nie martw się... pokażesz?"
I przytrzymywała poły futra, odsłaniając się, pokazując rozchylone nogi,
wpatrzona w lekko
wzdęty rozporek Dionizego. Ściągnął ekler, wsadził dłoń, wyciągnął fallusa,
który uniesiony sterczał dumnie, odsłaniając różową główkę, wielki jak hełm
wojownika.
Giorgia oblizała wargi, oczy jej rozbłysły, zachrypiała cicho: „Masz towar
pierwszej jakości, zaraz go popróbuję."
Zeszła z podestu, ostrożnie zdjęła drogocenne futro, ułożyła je starannie na
foteliku, potem przyklękła przed Dionizym. Chciał ją objąć, ale go
powstrzymała.
„Nie, nie ruszaj się, to należy do obsługi klientów, robię to bardzo chętnie,
naprawdę." I zaczęła pieścić penisa obiema dłońmi, gładząc go delikatnymi
palcami. Ścisnęła go, owinęła w swoje rude włosy, które rozplotła. Pocałowała,
polizała główkę.
„Podoba mi się, pachnie. Wiesz, nie każdy mi tak podchodzi. Są takie, które
na mnie nie działają. A jak ci go poliżę i tryśniesz mi w usta, to będziesz o mnie
w razie czego pamiętał dziś wieczór?"
„Jak to dziś wieczór?... przecież dziś wieczór..."
„Mówię «w razie czego»... «przypuśćmy», «załóżmy»... jasne?"
„Tak... tak... jeśli tylko będę mógł... jeśli tylko będzie możliwość... bardzo
mi się podobasz, Giorgia..."
„No, no...mężczyzna kiedy ma wybór, nie dotrzymuje słowa..." — odparła
ze złośliwym uśmiechem.
„Mogą ci się nadarzyć inne okazje tej nocy..."
„Zawsze dotrzymuję słowa... — burknął Dionizy — proszę cię, Giorgia..."
Ledwie już mógł wytrzymać.
„Ach, co mi tam"... — westchnęła. I natychmiast zabrała się do roboty. Ssała
i lizała. Umie to robić, pomyślał Dionizy, który od pewnego czasu sam nauczył
się odróżniać, czy mu liże, żeby stanął, czy z wdzięczności, że stanął, czy z prostej
namiętności. Jednym słowem: czy sama ma z tego przyjemność, czy nie. Giorgia
miała. Tego był pewien od razu. Popieścił jej rude włosy i powiedział:
„Cudownie... czuję, że i ty chcesz..."
Jedyną odpowiedzią był pomruk pełen pożądania, i ruch jej dłoni
pieszczących penisa, i dotyk warg ssących jego żołądź. Co jakiś czas
wyjmowała go z ust i pieściła nim swoje policzki, swoje włosy. A potem znowu
wargami, językiem, palcami...
„Ach, Giorgia, przestań, bo trysnę...chcę, żebyś ty także... czemu nie
chcesz?..." Spojrzała na niego, pomaleńku wysunęła penisa z ust, przytuliła go
do policzka i szepnęła: „Chcę. Ale teraz chcę cię wypić... W nocy zrobisz ze
mną, co ci się spodoba... źle cię pieszczę?..."
„Cudownie...tylko...chciałem, żebyś i ty..."
„Jeszcze będzie czas i na to. Takiego fallusa nie spotyka się co dzień. Chwycił
ją za włosy, przechylił jej głowę i poruszał w takt ssania. Ogarnęła go rozkosz
niesłychana. Jedna chwila jeszcze i spłynął w spazmie trudnym do opisania. To
było tak, jakby Giorgia chciała z niego wyssać wszystkie żywotne soki, jakby mu
cała krew spłynęła w porywie rozkoszy, którą mu dawały jej wargi, ssące go
nieprzerwanie i namiętnie.
„Dobrze ci było?... powiedz, chcę wiedzieć..."
„Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Czułem, jakbyś chciała wziąć mnie całego,
jakbyś wzięła w siebie całe moje ciało, jakbyś spiła wszystkie moje żywotne soki,
och! Giorgia, to było cudowne, jestem teraz pusty, wypruty z sił..."
„Jak ładnie mówisz!... Jak w powieści. Co z ciebie za portier i dozorca?
Podobasz mi się. Dotrzymasz słowa?
„Dotrzymam".
„Prawda, że nie jestem kurwa?" „Przestań! Jak możesz?"
„Bo mężczyźni zwykle...kiedy bez trudu dostają, co by chcieli..." „To
głupcy."
„Nie czas na filozofowanie..." — uśmiechnęła się i wstała. A Dionizy nie
spostrzegł, że ten uśmiech tylko częściowo był przeznaczony dla niego. Nie
zauważył, że pan Daddo Gregori stoi za parawanem i właśnie strząsa ostatnią
kroplę spermy, którą wytrysnął onanizując się przy oglądaniu tej sceny.
Rozdział siódmy
Dokładnie o dwudziestej pierwszej trzydzieści Dionizy zamknął dyżurkę na
klucz i udał się na górę. Był świeżo ogolony, odświeżony, wykąpany. Był także
podniecony i zdenerwowany. Pół godziny temu wpuścił stadko pana Gregori.
Dwie modelki: wiotka blondyneczka i wspaniała Murzynka. Prócz tego:
krawcowa, miła czterdziestoletnia grubaska, oraz fotografka, muskularna
dziewczyna obładowana torbami i przyrządami, od razu też widać, że nie bardzo
kobieca. Niemieccy goście mieli przyjść później razem z tłumaczem,
Franciszkiem. Otworzyła mu czarna dziewczyna i spojrzała na niego z widoczną
ironią. Ale Dionizy nie domyślał się, dlaczego. Jednakże pozdrowiła go
serdecznie:
„Ciao, jestem Winona, wejdź." W środku wrzało. Daddo, cały, w makijażach,
w szacie długiej i złoconej, pilnował szczegółów inscenizacji w saloniku. Wielkie
tace z malutkimi tartinkami rozmaitych smaków, srebrne kociołki na szampana,
butelki whisky angielskiej i amerykańskiej rozmieszczone były w różnych
punktach strategicznych. A Giorgia, ubrana jedynie w szorty, biegała tam i z
powrotem, sprawdzając wszystko po kolei. Pozdrowiła Dionizego uśmiechem i
przymrużeniem oczu. Fotografka rozkładała swoje statywy, przyglądając się
otoczeniu okiem profesjonalnym. Na Dionizego nawet nie spojrzała.
„Gigi... gdzie jest Gigi..." — gorączkował się pan Daddo, polatując po
saloniku. „Jestem, jestem, Daddo..." —odkrzyknęła wiotka blondyneczka,
wychylając się zza japońskiego parawanu. Była naga, jasne włosy spadały jej aż
na pośladki. Niektóre części jej ciała przykryte były małymi, przylepionymi
gwiazdkami.
„Przygotuj Dionizego, skarbie..." — zarządził Daddo i natychmiast zajął się
czym innym. Gigi podbiegła do Dionizego, chwyciła go za rękę i pociągnęła za
sobą.
„Prędko, prędko, chłoptasiu..." Przebiegli obok wielu boksów po miękkiej
wykładzinie, aż dotarli do szatni.
„Zdejmij to wszystko z siebie — rozkazała.
I nie patrząc już na niego, zaczęła przebierać w rzymskich tunikach,
rozwieszonych na wieszakach.
„Ekstra długa musi być dla ciebie... przymierz tę... spróbujemy... a potem
znajdziemy jakieś sandały." I zdjęła jedną z tunik, odwróciła się i stanęła
zdumiona na widok znieruchomiałego ze zdumienia Dionizego.
„Coś taki sztywny, głuptasie? Rozbieraj się, ale już! Marynarka, krawat,
buty, wszystko szybko, bo to nie nabożeństwo, ptaszku".
„Mam to włożyć na siebie?..." - spytał Dionizy „A co byś chciał? No, już
szybko..." Dionizy patrzył zdumiony na tunikę, niepewnymi palcami rozpinał
guziki, aż dziewczyna tupnęła i wrzasnęła-„Decydujesz się czy nic? Daj
marynarkę' — Zaczął się rozbierać, zdjął marynarkę, krawat, koszulę, ona to
wszystko po kolei zakładała na wieszak aż przyszła kolej „
a
spodnie. Zdjął.
Pokazały się białe slipy, po środku uniesione do góry.
„A, niechże ci tak szybko nie staje..." — upomniała go Gigi.
Diabli nadali, pomyślał Dionizy, co mi tam nie jesteśmy wśród pensjonarek.
I w mgnieniu oka obnażył się całkiem. Zaczęła mu przymierzać i drapować na
nim tunikę, niewzruszona jego sterczącym fallusem.
„Ta będzie dobra. Włóż." - Dionizy włożył tunikę, sięgała mu do połowy
łydek. — „Ramiona są dobre. Ale zrób coś z tym sterczącym ptaszkiem.
Wszystko psuje" - powiedziała Gigi i dała klapsa penisowi, który rzeczywiście
deformował tunikę w sposób widoczny i nieprzyzwoity. „Sama mogłabym ci go
uspokoić, ale teraz nie mam czasu i chęci. Zresztą musisz go mieć w pogotowiu
Przymierz sandały. Jaki nosisz numer?" „To zależy, ale na ogół 44" — wystękał
Dionizy. „Nie mogę włożyć slipów?"
„Nie, nie możesz. Te będą dobre. Przymierz "
Pasowały, jak ulał. Gigi spytała, która godzina Spojrzał na swój zegarek na
przegubie lewej ręki
„Punkt dziesiąta." — Podskoczyła.
„O, cholera Późno." — I wyskoczyła z szatni. Dionizy za nią. Ale zniknęła,
więc sam szukał, gdzie salonik.
„Gdzie u diabła podziała się ta kurewka, Wino-na" — krzyczał pan Daddo.
„Robi siusiu, skarbie..." odparła krawcowa.
Właśnie przylepiała małe srebrne gwiazdki do nagiego ciała Giorgi.
Dionizy, ciągle jeszcze wytrącony z równowagi, co było widać, jednak
spostrzegł, że nie przylepia ich w miejscach erogennych. Nie rozumiał,
dlaczego. Zrozumiał to później.
„Czy ona zawsze musi sikać w najmniej odpowiedniej chwili?... — ryczał
tymczasem pan Daddo. Głupia, czarna dziwka..."
„Jestem, kutasiku mój, jestem..." — wykrzywiła się w uśmiechu Winona,
wchodząc do saloniku. Była całkowicie naga i fallus Dionizego uniósł się na ten
widok jeszcze wyżej pod rzymską tuniką.
„Wstrętna, głęboka cipo, gdzie są naszyjniki bantu?..." — zawarczał pan
Daddo.
„Zaraz je założę, kutasiku najukochańszy, uspokój się..." — zaśmiała się
Winona. Wreszcie pan Gregori zajął się Dionizym, który stał jak wryty i nie
wiedział, gdzie spoglądać.
„Pokaż się, kochany mój cebrze, no, dobrze, dobrze, dobrze... tylko ta
neapolitańska fryzura nie bardzo pasuje, wiesz? Niestety, już za późno, żeby ci
przyciąć włosy, ale... gdyby tak puścić przedziałek pośrodku... taak... różowa
wstążka wokół czoła... i mógłbyś być scytyjskim niewolnikiem... czy ja wiem...
szkoda, że nie masz brody, reszta w porządku... ach, nie... nieeeee... nieeeeee...
Gigi Nieszczęsna, Gigi! Czy ty nie widzisz, że on ma zegarek na ręku?... co to
ma być?... »Quo vadis?« filmowe?... z przewodami wysokiego napięcia w tle?...
z gladiatorami spoglądającymi na zegarki na przegubie?... Natychmiast zdjąć
mu ten piekielny wynalazek!
Natychmiast Dionizy poczuł się winny. Ściągnął zegarek i trzymał go w
ręce, nie wiedząc, co z nim zrobić.
„Idź, włóż go do kieszeni twojej marynarki
— poradził mu pan Daddo, uważnie przyglądając się miejscu, gdzie tunika
Dionizego uległa deformacji. — „I oblej ten twój przyrząd zimną wodą, jeszcze
nie pora. Oczywiście nikt się tym nie zgorszy, ani ja, ani nasi goście. Wręcz
przeciwnie! Ale wszystko w swoim czasie, jeszcze cię głowa rozboli Jasne?"
Dionizy udał się na poszukiwanie szatni, bo w tym dziwnym mieszkaniu nic
nie było podobne do niczego. Znalazł, wszedł i zastał tam czarną Wino-nę, która
szukała czegoś w jakimś zawiniątku i klęła jak szewc. Dionizy w życiu nie
słyszał podobnych przekleństw.
„Jak to jest, że tak świetnie mówisz po włosku?"
— zapytał chowając zegarek do kieszeni. „Urodziłam się we Florencji,
kutasino..." — odparła Murzynka. — „Ale gdzie do jasnej cholery podziały się
te pierdolone naszyjniki bantu?"
„Urodziłaś się, gdzie się urodziłaś, ale i tak jesteś kawał baby..." —
westchnął Dionizy, patrząc na jej tyłek.
„A, są..." — wykrzyknęła Wionna, potrząsając naszyjnikiem kolorowych
kulek, i dobrze, bo, te niemieckie świnie szaleją za tym...!"
„Moim zdaniem, szaleją za tobą niezależnie od naszyjników" — powiedział
Dionizy.
„Jesteś jak posąg hebanowy, posąg z polerowanego hebanu, zgodzisz się
chyba?..." „Wsadź sobie w tyłek swoje komplementy, zwisa-ku. Lepiej pomóż mi
zapiąć ten cholerny naszyjnik. Tylko niech ci głupie myśli nie przychodzą do
głowy, stojaku. Uzgodniliśmy już, że twój przyrząd dostanie najpierw Giorgia,
rozumiesz?"
„Dionizy pomógł jej zapiąć naszyjnik z tyłu, więc stał tak blisko, że omal jej
nie wsadził między pośladki nabrzmiałego penisa. Ale ona nie zwróciła na to
uwagi. Zajęta była wkładaniem czterech bransoletek. Dwie na ręce, dwie na
nogi. Wrócili razem do salonu. Dionizy poczuł ból głowy. Narastał od jąder i
szedł w górę, w górę, w górę... — „Gotowe — powiedział Daddo — ja i
Winona schodzimy na dół witać gości. Livia, daj Winonie płaszcz. Gigi, gdzie
mój płaszcz?..." — Dionizy pomyślał, że ma oto do czynienia z małym despotą,
z jakimś królem w miniaturze, przyzwyczajonym do hołdów, posłuszeństwa,
posługi, spełniania wszystkich jego zachcianek. Zastanawiał się, czy chciałby
być na miejscu pana Daddo Gregori, lecz doszedł do wniosku, że raczej nie.
Tymczasem rozległe mieszkanie pana Daddo, oświetlone rozproszonym
dyskretnym światłem, eleganckie i oryginalne, czekało na niemieckich gości.
Wreszcie przyszli.
Były to dwie pary. Łysy grubas, którego czaszka przypominała kulę
bilardową, otoczoną koroną rudych włosów, oraz wysoki chudzielec, długi,
suchy, z wystającą grdyką, ustawicznie poruszającą się, jak winda, w górę i w
dół. Obaj w ciemnych garniturach, krawatach i trzeszczących,
wypomadowanych butach. Wyglądali na bogaczy. Z nimi żony czy kochanki,
jak sugerował pan Daddo. Wcale niezłe. Żona grubasa była blondynką z
ciężkimi warkoczami, upiętymi w koronę, oczy blado-niebieskie, ciało solidne,
jak u nadreńskich wieśniaczek. Druga wyglądała, jak rosyjska Azjatka. Twarz
podługowata, wystające kości policzkowe, pełne wargi, oczy czarne, włosy też,
krótko przycięte i błyszczące. Obie miały na sobie kostiumy wiosenne, dobrze
skrojone, ale bez wyrazu. I precjoza.
Z pomocą Gigi i pod surowym okiem pana Daddo, podfruwającego wokół
przybyłych, Dionizy podał krążącym po mieszkaniu gościom pierwsze drinki.
Towarzyszył im nieodstępny Franciszek, bardzo elegancki, biegle mówiący po
niemiecku, tłumacząc. Franciszkowi zaś, którego Niemcy nazywali Franccisko,
towarzyszył Dionizy w rzymskiej tunice, z czołem przepasanym różową
wstążką i czarnymi włosami przedzielonymi pośrodku. Tak okrążyli rozległe
mieszkanie, wydając co chwila okrzyki podziwu, panowie w poszukiwaniu
modelek, których na razie nie było widać, panie oceniające możliwości
Dionizego, i jeszcze jeden drink, i jeszcze jeden, i wreszcie można było zacząć
pokaz.
Byli gotowi. Damsko-męska fotografka zaczęła pstrykać pierwsze zdjęcia,
obok foteli pan Daddo wpatrzony w gości, z. drugiej strony Dionizy, za gośćmi
Franciszek gotów tłumaczyć każde słowo. W pewnej chwili na znak pana
Daddo zgasło oświetlenie salonu, zapaliły się reflektory podestu.
„Et voila...!" zakrzyknął po francusku pan Daddo, machając
upierścienionymi rękami. Pojawiła się Giorgia we wspaniałym futrze
sobolowym. Dionizemu wydawała się postacią z bajki. Istotnie: właśnie takie
wrażenie ona sama chciała zrobić na Niemcach. Szła po wykładzinie podestu
tak lekko, że wydawało się, że płynie, stąpa po chmurach. Przeszła się tam i z
powrotem, wróciła na środek, stanęła przed Niemcami i rozchyliła futro. Była
naga, jej ciało rozbłysło i Dionizy wpatrywał się w jej seks pokryty rudym
włosem. Nie on jeden. Obaj niemieccy kupcy wydali z siebie pomruki
zadowolenia, a kiedy Giorgia zniknęła, wymienili opinie. Potem weszła na
scenę blondynka Gigi. Inne futro, inny chód, inny pokaz. Nagie ciało, pomruki
Niemców... nagle Dionizy spostrzegł ze zdumieniem, że najbardziej błyszczą
oczy obu niemieckich kobiet, a szczególnie tej od chudego. Czy to z powodu
futer, czy też modelek? Gigi zniknęła wśród oklasków i pokazała się Winona.
Czarna Wenus w białym, wspaniałym futrze. Fal-lus Dionizego uniósł się
niebezpiecznie, jeszcze zanim Winona rozchyliła futro. A ona powtórzywszy
pokaz na bis zdjęła futro całkiem, zarzuciła je sobie z wdziękiem przez ramię i
wyszła naga, poruszając biodrami i pokazując Niemcom swój wspaniały tyłek.
Zaraz potem trzy dziewczyny pojawiły się znowu, ale już nie na podeście.
Podeszły do foteli z futrami na ramionach, tak aby kupcy mogli z bliska
przekonać się, jak są zrobione i co są warte. Przekonywali się o tym starannie i
sumiennie. Daddo dawał objaśnienia techniczne, Franciszek je tłumaczył.
Niemcy byli zachwyceni, futra rzeczywiście były znakomite. Chudy popieścił
tyłek Winony, która uśmiechnęła się zachęcająco, gruby popieścił uda Gigi,
która za to pocałowała go w usta, czarna Niemka skorzystała z okazji i
popieściła Gigi od tyłu, na co ta uśmiechnęła się z aprobatą, wreszcie krawcowa
rozwiesiła drogocenne futra na wieszakach, a Daddo rozpromieniony,
machający rączkami żwawiej niż zwykle, ogłosił:
„Break for drink."
Natychmiast ruszyła Giorgia z jednej strony, a Dionizy z drugiej. Giorgia
obsługiwała panów, a Dionizy podawał tace z tartinkami i napojami paniom.
Blondyneczka z warkoczami, śmiejąc się, zapytała o coś „Franciszka", a ten
przetłumaczył:
„Dlaczego dziewczyny są nagie, a chłopak ubrany?"
„Jest nieśmiały, trzeba go zachęcić" — objaśnił dowcipnie pan Daddo.
„Tag zakencić?..." — zapytała Niemka kalecząc język na teutoński sposób i
uniosła tunikę Dionizego. Pokazał się sterczący fallus.
„Och, Hans jaki wspaniały, wunderbar, wonderful...!" — wykrzyknęła i
chwyciła go w palce.
Dionizy trzymał tacę i nie poruszył się.
„O, ja, ja, Grete...!" — zaśmiał się grubas nazwany Hansem i dorzucił coś,
co wywołało rumieniec wstydu na twarzy Franciszka. Nie był bowiem w stanie
oderwać wzroku od penisa Dionizego, wszyscy to spostrzegli i zaczęli się
śmiać. Wszyscy oprócz Dionizego. Patrzył, jak ubrylantowana dłoń pani Grete
ściska jego fallusa. „Jak się nazywasz?, usłyszał." „Ja?... Dionizy..." -
westchnął.
„A ja Grete, żona Hansa."
„Bardzo mi przyjemnie..." wyjąkał Dionizy i zaniepokoił się: jak w tych
warunkach serwować drinki?...
„Ty Dyjonicy! Jaki ty wielki, bardzo wonderful! Pijesz drinka ze mną? Ja?..."
i wreszcie go puściła. Chwyciła kieliszek, druga Niemka to samo. Frau Grete
upiła nieco, podała Dionizemu, aby wypił z jej kieliszka, rzut oka na pana Daddo,
ten uśmiechnął się z. aprobatą i oczami dał znać, że należy zadowolić kobietę,
więc:
„Cin cin ... skol...! Śmiało, śmiało, przyjaciele! Pijmy..." — wołał pan
Daddo popijając swój znakomity napój.
Podano następne drinki i kupcy otwarcie już zajęli się pieszczeniem
dziewczyn. Powstało małe zamieszanie. Gruby Hans szczypał tyłek Winony, jego
chudy przyjaciel gładził ją po nogach. Ciemna Niemka posadziła sobie Gigi na
kolanach i wzięła się do całowania. Frau Grete znowu uniosła tunikę Dionizego i
pieściła mu fallusa. Daddo ich obserwował i sam pieścił się pod luźnym,
rzymskim strojem, który miał na sobie. Tymczasem fotografka robiła zdjęcie za
zdjęciem przy pomocy różnych aparatów, pod różnymi kątami i łakomie patrzyła,
jak ciemna Niemka i Gigi całują się w usta. Jednak interesy to interesy: mają
pierwszeństwo. Daddo zaklaskał więc w upierścienione dłonie i ogłosił drugą
część pokazu. Zabawa zacznie się zaraz potem. Franciszek przetłumaczył to na
niemiecki, zdyscyplinowani goście natychmiast się uspokoili, tylko ciemna,
zanim puściła Gigi, polizała jej sutki. Dopiero teraz Dionizy pojął, dlaczego
krawcowa nie przykleiła swoich gwiazdeczek na piersiach i seksie dziewczyn.
Zaczęła się więc druga część pokazu i szła w odwrotnej kolejności. Najpierw
Winona, potem Gigi, a w końcu Giorgia pokazały nowe futra. Oklaskiwano je,
póki nie zniknęły, gonione łakomymi spojrzeniami mężczyzn oraz ciemnej
Niemki. Pan Daddo rozpytywał Niemców, jak podobały im się futra i Dionizy nie
musiał się wysilać, aby zrozumieć, że podobały się bardzo. Krótka konsultacja
między gośćmi i obaj Niemcy wyszli z panem Daddo. Franciszek zrobił oko do
Dionizego: „Piękny kontrakt, Daddo strzelił w dziesiątkę. A ty zajmij się
blondyneczką i nie przejmuj się jej mężem. On lubi patrzeć, jak ona pieści się z
innymi...!" „Skąd wiesz?" — spytał podejrzliwie Dionizy.
„Sam to powiedział żonie. Powiedział jej, że chce patrzeć, jak ty ją
przejedziesz, powiedział, że chce usłyszeć jej krzyk, kiedy się w nią wbijesz...!"
„Przestańcie już, prosiaki" — wściekła się fotografka, zajęta wymianą rolek.
„A te fotosy, to kto zabiera?" — spytał ją zaaferowany Dionizy.
„Niemcy...!" — odparła niezbyt grzecznym tonem.
Tymczasem Frau Grete i jej przyjaciółka opowiadały coś sobie, wychylając
kieliszek za kieliszkiem. Okazało się, że ciemna nazywa się Hanna, a mąż jej —
Franz. Hans i Franz wrócili do salonu i rzucili się na tartinki i napoje. Wyglądali
na zadowolonych z interesu ubitego z mediolańskim projektantem mody. A
Daddo promieniał i posyłał całusy wszystkim bez różnicy. Wróciły też
dziewczyny i natychmiast Hans i Franz zaczęli się o nie kłócić, obejmować je,
zabierać je sobie nawzajem. Gigi wołała:
„Kochani moi pantoflarze, nie denerwujcie się, starczy dla wszystkich..." —
i kpiła sobie z nich, a oni już zdejmowali marynarki.
Franz uczepił się Giorgii i całował ją w same usta, trzymając ją za tyłek.
Hanna zajęła się Gigi, a Grete, pękając ze śmiechu, znowu podniosła tunikę
Dionizego, całowała jego penisa, a nawet zrobiła próbę lizania.
„Wszyscy nago...!" — zawołał podniecony pan Daddo.
„Rozbierajcie się, Szwaby, wszyscy nago, nie zawstydzajcie naszych
dziewczyn..."
Gigi zaczęła rozpinać bluzkę Hanny, na co ta chętnie przystała. Dionizy
obserwował je, głaszcząc po głowie Frau Grete, która ssała go już teraz na
dobre. Franciszek głośno przetłumaczył: „Wszyscy nago" — pana Daddo i Frau
Grete nagle przestała ssać. Podniosła się z oczami błyszczącymi pod wpływem
alkoholu i podniecenia. Pocałowała Dionizego w same usta, język jej okazał się
słodki, miły, prawdziwie kobiecy i pachnący koktajlem. Całowała Dionizego i
pieściła jego fallusa dłonią. Wreszcie oderwali się od siebie, Frau Grete zrobiła
się jeszcze bardziej czerwona z podniecenia i ochoty.
„Dyjonicy — powiedziała — ty rozbierzesz mnie, ale prędko...!" — I
podniosła ręce do góry.
Dionizy zdjął z niej żakiet, a kiedy sama zaczęła rozpinać guziki, ściągnął z
niej spódnicę. Ułożył wszystko porządnie na foteliku, ona tymczasem pozbyła się
już bluzki i pokazała się w staniku, majtkach i pasku od podwiązek.
„Podobam taka tobie? — zapytała — czy wolisz naga, ganz naga?..."
„Dobra jesteś, podniecająca jesteś w tych czarnych pończochach, ale to
zdejmę ci...!" — oświadczył stanowczo Dionizy, dotykając stanika.
Odwróciła się i pozwoliła go rozpiąć, potem odwróciła się znowu, aby się
pokazać. Czegoś takiego Dionizy się nie spodziewał. Miała piersi wielkie, a może
nawet większe niż Rosy Mandorla. Lecz równie twarde i piękne. Dionizy dotknął
ich pieszczotliwie i powiedział:
„Jakie wielkie, jakie piękne... Grete...!"
Na co ona wsadziła dwa palce w majtki, jakby chciała je zdjąć, ale nic nie
zrobiła. Zapewne chodziło jej o to, aby je zdjął Dionizy. Zrobił to. Odsłoniło się
blond futerko. Maleńkie, rzadkie.
Popieścił je, było miękkie, miłe. Wtedy ona uniosła jego tunikę i zdjęła mu ją
przez głowę. A kiedy tak usilnie pracowali oboje, inni także nie tracili czasu.
Daddo i Franciszek byli już nadzy i przepijali do siebie patrząc sobie głęboko w
oczy. Penis pana Daddo był wprawdzie jeszcze miękki, ale wydawał się niezły,
za to pan Franciszek miał maleńkiego, o dziwnie ostrej główce, choć był już
wyprostowany i sterczący. Wino-na rozebrała pana Hansa, który był kawałkiem
owłosionej słoniny z obwisłym penisem. Miał na stopach mokasyny, na tyłku
krótkie kalesony, był co się zowie komiczny, ale Winonie było wszystko jedno.
Pieściła go wprawnie, ściskała, gryzła, zwłaszcza, że piersi miał jak kobieta, tyle
że owłosione. Franz i Giorgia byli już bardziej zaawansowani. On leżał na
foteliku jak długi, ale rozkraczony, ona zaś klęczała między jego chudymi udami
i ssała mu penisa, długiego i twardniejącego w jej ustach. Hanna także była naga.
Ciało miała piękne, jak modelka, piersi małe w kształcie gruszki, właśnie
poddawane pieszczotom rąk i ust Gigi. Podobnie jak Grete, również i Hanna nie
zdjęła czarnych pończoch i paska, widać wierzyła i ona w ich moc erotyczną. Na
podeście pokazali się Hans i Winona.
„Grete... Grete..." — zawołał Hans.
I gestem wzywał żonę, aby się do nich dołączyła. Kiwnął także i na
Dionizego. Grete natychmiast rzuciła się do podestu, ciągnąc Dionizego za
penisa.
„Ty, Dyjonicy, teraz za mną, Hans lubi jak patrzy, jak mi kocha ktosz, kto
nie jest on..." — powiedziała dysząc i kalecząc piękną mowę.
Położyła się na plecach, usiłowała wciągnąć Dionizego na siebie, krzyczała:
„Natychmiast... ty wchodź w ja... w mi... w mnie... natychmiast... Żarty się
skończyły." „Dionizy — powiedziała Winona — nie przestając pieścić grubego
Hansa — teraz musisz ją chędożyć, ona jest całkiem gotowa, założę się... co za
świnie...!" A Grete wyła, coraz mocniej rozchylając uda:
„No, już... już... wchodź, wbijaj, ach, wbij, wbij, Dionizy..."
Dionizemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przyklęknął między
białymi udami Grete, lecz mimo ostrzeżenia Winony nie mógł się powstrzymać,
żeby nie spróbować językiem. Ledwie dotknął, Grete zawyła. Zawył także
Hans. Jednak Dionizy poczuwszy na języku gęstą wilgoć, zrozumiał, że Winona
miała rację; Greta była już bardziej niż gotowa. Uniósł się wtedy i wsunął się w
nią powoli. Wrzasnęła z rozkoszy. Powoli, lecz stanowczo i bez trudu dojechał
do końca. Zaczął się rytmicznie poruszać. I śledził wyraz jej twarzy: przygryzła
wargi. Pomacał ją po piersiach. Z przyjemnością doznał ich sprężystości.
Oddychała coraz głośniej, coraz dziwaczniej: przypominało to parowóz:... fi...
ach... fi... ach... Potem przerwała i wrzeszczała coś po niemiecku, wciąż
powtarzając imię Hansa. A potem znowu: fi-ach... fi-ach... Nagle Hans znalazł
się tuż przy Dionizym i swojej żonie, chędożonej przez Dionizego. Wielka,
owłosiona dłoń Hansa chwyciła za wielką pierś Grete i ścisnęła. Winona
tymczasem nie przestawała pieścić mu penisa, który już zrobił się twardy.
Hans zawarczał coś, Winona jednak zrozumiała:
„On chce widzieć, jak twój kutas wbija się w jego żonę — rzuciła
Dionizemu.
„Ja, ja... widiecz... widziecz... ja..." — zaryczał Hans. Więc Dionizy uniósł
się nieco, aby mu ułatwić obserwację fallusa zagłębiającego się w seksie Grete.
Zresztą i Dionizemu sprawiło przyjemność oglądanie. Piana ukazała się i
otoczyła członka białym wiankiem.
„Właśnie ma orgazm, ta dziwka" — orzekła spokojnie Winona.
„Ach... Hans... Schwein...! Saukerl...! Och...! Ach...! Och...!" — wyła Grete
uderzając tłustym tyłkiem o podłogę.
Hans zawarczał coś niezrozumiale i zaczął ssać pierś swojej żony. Djonizy
wbił się głębiej, aż po jądra, jednym mocnym uderzeniem, a potem przyspieszył
rytm tak, że Grete zaczęła bełkotać, całe jej wielkie, białe ciało pokryło się potem,
wreszcie rozluźniła się cała, opadła i Dionizy zrozumiał, że dalej nie warto.
Jednak akurat w tym momencie Hans zażądał czegoś od Winony, odsuwając jej
rękę ściskającą jego jądra.
„Mówi, że jeszcze nie chce kończyć" — wyjaśniła Dionizemu Winona.
„Mówi, żebyś się wstrzymał i włożył jej znowu, jak będzie gotowa. Tak
zrozumiałam, a Franciszek teraz nie jest w stanie przetłumaczyć...!"
Rzeczywiście. Dionizy podniósł głowę i oczom jego ukazała się leżąca
obok fotelików Hanna, łapczywie liżąca seks Gigi, opodal Giorgia z głową
przyciśniętą do fotelika poddawała się Franzowi, ściskającemu jej małe piersi i
chędożącemu ją od tyłu. Ale powoli, spokojnie, w milczeniu. W pobliżu
wciśnięci w poduszki Daddo i Franciszek całowali się namiętnie i pieścili się
wzajemnie. Tak że istotnie „Franco-cisko" nie był teraz w stanie tłumaczyć z
niemieckiego na włoski. Dionizemu musiało wystarczyć wyjaśnienie Winony.
Rzekł więc:
„Powiedz mu, że poczekam... ale czego on chce?..."
Tymczasem Hans na to pytanie odpowiedział czynem. Pocałował żonę w
same usta i przemówili do siebie z nadzwyczajną czułością. Winona zdumiała
się:
„Co za ludzie... taki knur, taka maciora, a widać że się kochają... i to tym
bardziej, kiedy tę maciorę jakiś obcy przeleci...!"
Hans usilnie starał się czegoś dowiedzieć od Grete, nalegał i nalegał, a ona
odpowiadała tylko: „Jaja... Schatz... uhm... ja, och, ja, Libeling... ja..." Wreszcie
w pewnej chwili odwrócił ją tyłkiem do góry, a był to tyłek obfity, biały, wielki,
i zaczął ją lizać. Ona zaś po chwili odpowiedziała jękiem, jak wówczas, kiedy ją
pieścił Dionizy. Ten zaś objął Winonę i zaczęli całować się, jak to się mówi „z
języczkiem." Winona ujęła dłonią jego fallusa. Powiedziała:
„Niby, że muszę utrzymać go w formie przez cały ten czas, kiedy klienci...
Chcesz?... I pieściła go delikatnie.
„Jakże chciałbym ci włożyć, kochana..." — westchnął Dionizy.
„Nie narzekam, ale Grete to nie to, co ty!"
„Wcale tak łatwo mnie nie zadowolisz, wiedz o tym, odparła Winona —
zresztą... zobaczymy, tymczasem, opanuj się i nie popłyń przypadkiem. Musisz
być do dyspozycji Niemców, pamiętaj...!"
„No, to zostaw go, kochanie, tak będzie lepiej..." — zażartował Dionizy.
I razem zaczęli się uważniej przyglądać, co się dzieje wkoło. Zmieniło się
niewiele. Przynajmniej jeśli idzie o Franza i Giorgię. Chędożył ją nadal
spokojnie, sumiennie, tak jakby wykonywał uczciwe rzemiosło. Giorgia stękała.
„Może choć ona zazna szczytowania dziś wieczór, boja i Gigi to chyba nie...
westchnęła Winona.
„Patrz, co ta Gigi musi robić z tą świntuchą Hanną. I pomyśleć, że Hanna lubi
także mężczyzn, ale umówiła się z Grete, że dziś wieczór ty jesteś dla Grete, a
następnym razem będziesz dla niej."
Hanna i Gigi uprawiały właśnie pozycję 69, lizały się wzajemnie.
„Jak to? — zapytał Dionizy — to Gigi nie jest lesbijką? A ja myślałem..."
„Gigi lubi i mężczyzn, i kobiety, chociaż woli mężczyzn. To »maciora« jak
mówią we
Florencji."
Dionizy przyjrzał się teraz parze Daddo Franciszek. Tłumacz położył pana
Daddo na poduszkach i brał go od tyłu. Pan Daddo sapał i jęczał:
„Weź mnie... jesteś ogier... weź mnie... jestem twoja dziwka... weź mnie...!"
Przenieśli spojrzenie na Hansa i Gretę. Grubas niezmordowanie lizał swoją
żonę i zdawało się, że nigdy nie przestanie. Ale ona w pewnej chwili zawołała:
„Dyjonicy... och... Dyjonicy...!"
„Znowu jest gotowa, ta maciora; widzisz?..." — szepnęła Winona. „Wsadź
jej teraz, tylko mocno, chcą tego obydwoje..." „Żebym tylko jej nie uszkodził..."
— zawahał się Dionizy.
Ale skrupuły opuściły go natychmiast, kiedy zobaczył, że grubas Hans,
obcierając sobie usta mokre od wilgoci żony, zaprasza go niedwuznacznym
gestem do dzieła.
„Włóż go całego. Proszę w imieniu firmy..." — zachęciła go Winona.
Hans z błyszczącymi oczyma gotował się do oglądania. Dionizy chwycił
pośladki Grete, skierował tam swego penisa, lecz musiał prosić o pomoc.
„Winona, rozszerz jej pośladki, tej dziwce, proszę cię...!" I Winona zrobiła to.
Hans zaryczał:
„Och, ja...! ja...! so...! so...!"
Dionizy wepchnął, popchnął. Grete zawyła. Przez moment Dionizego
ogarnął strach, że ją rozerwie. Ale Hans ryczał:
„Herein...! Herein...! Winona przetłumaczyła: „Chce, żebyś jej wepchnął jak
najgłębiej, jak najgłębiej...!"
I Dionizy posunął. Grete wrzasnęła, Hans uskoczył, chwycił za warkocz
żonę, w usta włożył jej swego penisa. I znowu zaryczał:
„Scheisse! Scheisse...! Tego już Dionizy nie wytrzymał. Zdecydował, że
jakiekolwiek teraz będą rozkazy, spłynie na dobre i ostatecznie.
„Trysnę w nią..." — zawiadomił Winonę.
„Najpierw sprawdź czy ma już dość..." — poradziła mu cynicznie i zaczęła
narzekać: „Te szkopy to świnie, ten głupi grubas zamiast mnie przerżnąć,
pompuje swoją żonkę, a równocześnie patrzy, jak ją kto inny przyrzyna, co to za
bezeceństwo, nikt by czegoś takiego nie zrobił w czarnej Afryce, przysięgam ci,
nie ma już przyzwoitości na tym świecie, do parcha-żyda...!" — zaklęła nagle
półgłosem czarna jak kawa Winona-Murzynka. „A ty byłaś kiedy w Afryce?"
— zaciekawił się Dionizy tkwiąc ciągle w tyłku Grete.
„Po co? Nie jestem głupia. Nie lepiej mi we Florencji? Nie lepiej mi w
Rzymie, czy w Mediolanie?... A teraz zerżnij ją mocno to ci podziękuje..."
Więc Dionizy zabrał się do roboty. Lecz śledząc jednym okiem swego
penisa, drugim śledził wyczyny grubego Hansa. Ten ciągnął swoją żonę z całej
siły za warkocze, jakby chciał wydrzeć jej wszystkie włosy z głowy. Taką widać
mają przyjemność, pomyślał Dionizy, więc co mu do tego, zwłaszcza że to
między mężem i żoną, zaś on ma tylko wpychać penisa, to wszystko. Więc
wpychał. W pewnej chwili Grete zaczęła się miotać, Hans odsunął się i
przywołał Winonę, która przykucnęła i zaczęła mu lizać twardego fallusa. A
Grete, przebijana z całą mocą przez Dionizego, który czuł zbliżające się już
szczytowanie, przytknęła czoło do podłogi i sięgnęła ręką do swego seksu, aby
jeszcze podniecać się palcami. Drżała i mamrotała coś niezrozumiale. Była
mokra i wreszcie doznali orgazmu wszyscy troje, rycząc i wyjąc w niebogłosy:
Hans w ustach Winony, a Dionizy w tyłku Grete. Ale musiał minąć jeszcze czas
jakiś, zanim Dionizy był w stanie opuścić otwór blondynki, owo miejsce
rozkoszy, lubieżności i pożądania. Bo Grete, czując fallusa ciągle jeszcze w
sobie, nie chciała za nic go wypuścić. Zrezygnowała dopiero wtedy, gdy
spostrzegła, że już go w sobie nie ma. Tylko Winona nie doznała orgazmu i z
pożądaniem spoglądała na twardy wciąż fallus Dionizego.
„Noc jeszcze długa przed nami — westchnęła tańce dopiero się zaczęły,
może choć kawałek tego oślego kutasa dostanie się i mnie, nieszczęsnej
Murzynce z Florencji..."
Rozdział ósmy
„Noc jeszcze młoda, Więc czasu szkoda, Zrób ten wysiłek I daj mi tyłek !..."
śpiewał pan Daddo razem z Franciszkiem, obaj całkiem nadzy. I puścili się w
tany. Wszyscy bardzo się śmiali, lecz Dionizy myślał tylko o tym, że chciałby
zaznać Winony albo Giorgi, że chciałby dowiedzieć się, która godzina, a tu nawet
Niemcy zdjęli zegarki, aby być bardziej nagimi. Grete leżała na brzuchu na
podłodze, znowu wypiła sporo wb.ski, wyglądała na wykończoną, a może była
tylko pijana. Hanna krzywym okiem spoglądała na Gigi, przepijającą do Hansa.
Franz wziął na kolana Winonę i popijali z tego samego kieliszka. Fotografka
przestała na razie robić zdjęcia, widać uznała, że w przerwie nie warto, i chciwie
przyglądała się nagim dziewczynom, a zwłaszcza Gigi. „Ach, zdejmij gacie I pij,
pij, bracie! A kto nie pije, Tego we dwa kije!..."
Śpiewali tańcząc Daddo i Franciszek. Dionizemu pic się nie chciało, za to
chciałby zapalić papierosa, choćby w kuchence, gdzie krawcowa, mila grubaska
i szczęśliwa żona, spala sobie spokojnie, oparłszy głowę o stol. Nikt nie palił
jednakże. Długi Franz zaczął właśnie pieścić piersi Winony, a Gigi zwisającego
penisa Hansa, nie bacząc na groźne spojrzenia zazdrosnej Hanny, i zapewne w
nadziei, że coś jeszcze z niego wyciśnie. Daddo i Franciszek wrócili z kuchenki.
Nieśli tace pełne kieliszków, a w nich jakieś kolorowe płyny. Dionizy pomógł
obsługiwać gości.
Wkrótce każdy trzymał w ręce kieliszek, tylko Dionizy swój zostawił na
tacy.
„Nie pijesz?...słusznie... — pochwalił go Daddo — alkohol trzeba umiejętnie
dozować, jak lekarstwo, bo jeśli za dużo, to erekcji nie będzie. Okay, zaraz
osobiście zrobię ci coś na wzmocnienie..."
I zanim Dionizy zdążył zaprotestować, wybiegł, radośnie podśpiewując.
Franciszek skorzystał z jego nieobecności i poprosił fotografkę, aby zrobiła
zdjęcie penisa Dionizego, spokojnie wiszącego między jego muskularnymi
udami. „A potem zrobisz mu drugie zdjęcie, jak mu już stanie. Będą to fotosy
dokumentujące, jak to jest przed kuracją i po kuracji, ha!, ha!, ha!, ale się
Niemcy zabawią!..."
Dionizy ostro spojrzał na Franciszka, fotografka nawet nie raczyła
odpowiedzieć. „Dyjonicy! Mój Dyjonicy!..." Nagle zawołała Grete, zwijając się
na podłodze. „Tak mi się chce siusiu!..." I wyciągnęła do niego ręce, aby jej
pomógł wstać.
Podniósł ją bez trudu, biorąc fachowo pod pachy, ale zwisała bezwładnie. Za
to natychmiast chwyciła go za penisa. I zaczęła pieścić nim swój seks i mruczeć
„ach! jak gut...jak dobre, ale dobre..." Zaśmiewała się. Była kompletnie pijana.
Dionizy wyjął jej z ręki kieliszek, który zdążyła już wychylić jednym haustem,
popieścił jej jedwabne plecy i wielką pupę, a robił to z przyjemnością, bo to była
piękna pupa. Nagle podeszła do nich Hanna i powiedziała coś do Grete. „Ja,
Hanna i Dyjonicy — siusiu!..." odparła na to Grete i zaniosła się pijackim
śmiechem. „Najpierw drink! Jeszcze drink!..." Dionizy nie wiedział, co robić.
Daćjej pić, to chyba byłoby nierozsądne. Odszukał wzrokiem Hansa, ale ten cały
był pogrążony w ustach Gigi. Wzruszył ramionami i poda! Grecie kieliszek.
„Skoll, cin, cin, cin, na zdrowie!..." — powiedział.
„Ty...nie picz...nie pijacz...nie pisz ze mną?..." — wybuchnęła Grete.
„Ależ tak!...jakżeby nie?...pije!..." — wtrącił się Daddo, zjawiwszy się nagle
i podał Dionizemu szklankę jakiegoś roztworu. Dionizy spróbował. Pachniało
owocami i odrobinę jak likier. Grete ledwie trzymała się na nogach. Przepił do
niej i wychylił wszystko. „Idź siusiu za nami.." — oznajmiła Niemka mrugając
niebieskim okiem do Dionizego. „Raczej módl się za nami..." — odparł Dionizy
i Hanna zaśmiała się, zrozumiawszy aluzję.
Ruszyli we trójkę i Dionizy obejmował w pasie obie, bo obie ledwo trzymały
się na nogach, ale ocierały się o niego lubieżnie. Po tym napoju Dionizy poczuł
się dobrze, przybyło mu sił, nie czuł zmęczenia. Bez trudu znaleźli łazienkę, bo
to był jedyny pokój w tym dziwnym mieszkaniu, który miał drzwi. Nie
przymknęli ich. Grete pierwsza usiadła na sedesie, wzdychając z ulgą w miarę,
jak pozbywała się męczącego płynu. Potem przeniosła się na bidet, a na sedesie
usiadła Hanna.
„Ach, jaka moja pupa...cała masakra..." — żaliła się Grete masując obolałe
miejsca. Hanna siedziała na sedesie jakby w oczekiwaniu na coś. Przyglądała
się, jak Dionizemu, nieświadomemu rzeczy, zwolna nabrzmiewa fallus. Ujęła
go dłonią, pomacała, powiedziała coś po niemiecku. Dionizy nie bronił się.
Pozwalał nawet z ochotą. Czuł, że jest w formie i to świetnej, z przyjemnością
chędożyłby teraz Hannę. Popieścił jej głowę, jego penis wydłużał się i sztywniał
w palcach Hanny. Ona zaś ujęła w dłoń jego jądra, zważyła je na otwartej dłoni
i powiedziała coś do Grete, która zaśmiała się krótko. Zaraz też podniosła się z
bidetu, podtarła się papierową serwetką, a zwolnione miejsce zajęła Hanna.
Wtedy Dionizemu przyszła ochota zrobić siusiu, skoro już znajdował się we
właściwym miejscu. Ale Grete chwyciła go, kiedy już sikał, usiłowała
pokierować strumieniem, lecz robiła to dosyć niezdarnie, za to śmiała się do
rozpuku. Potem zaciągnęła Dionizego pod umywalkę, zaczęła mydlić i myć jego
penisa. Były to, oczywiście, próby nowej pieszczoty. Fallus Dionizego
wyprostował się dumnie. Grete zanosiła się od śmiechu. Wytarła go do sucha i
popchnęła Dionizego w stronę Hanny. Miły to był żarcik. Dionizy chętnie
poczuł wargi ciemnej Niemki. Grete tymczasem pieściła i lizała mu plecy.
Hanna ssała fallusa gwałtownie i namiętnie, operowała językiem, palcami
pieściła jądra. Nagle również palce Grete dotknęły jego penisa tuż pod wargami
Hanny i zaczęły posuwać się po nim i pieścić. Było to bardzo przyjemne. Hanna
lizała samą główkę, Grete pieściła pień. Dionizy aż westchnął z rozkoszy, ale
nie miał zamiaru szczytować w ten sposób. Wolałby Hannę chędożyć normalnie
i pokazać jej, o ile mocny członek męski lepszy jest od nawet najbardziej
zmyślnego języka kobiety. Tymczasem Grete ustała jakoś, wzięła między swe
uda udo Dionizego i pieściła swój seks w ten sposób. Dionizy pieścił za to jej
opasły, piękny tyłek, chciał nawet pomóc jej swoją ręką, ale nie mógł: miał za
wielką ochotę chędożyć Hannę. Niestety, nie umiał jej tego powiedzieć, musiał
więc zadowolić się tym, co się działo. Problem rozwiązała Grete. Sapiąc,
odsunęła się od Dionizego i powiedziała coś Hannie. Natychmiast Hanna
powstała z bidetu i obie wypchnęły wystraszonego Dionizego z łazienki.
Wrócili we trójkę do salonu, gdzie sytuacja zdawała się dojrzewać. Na
poduszkach leżał Daddo z Franciszkiem w namiętnej pozycji 69. Hans dawał się
lizać Gigi. Franz lizał Winonę. Fotografka znowu zabrała się do roboty.
Sfotografowała także Dionizego, Hannę i Gretę, jak wchodzą na podest. Giorgia
została sama, spojrzała z pożądaniem na wielkiego fallusa Dionizego, ale nie
ośmieliła się przyłączyć. Ostatecznie obie Niemki miały pierwszeństwo,
przecież mężowie ich kupili całą kolekcję pana Gregori. Kiedy już cała trójka
znalazła się na podeście, Grete odezwała się w swoim łamanym języku:
„Ty, ja i Hanna, ja i Hanna, ja i Hanna, rozumie?..."
„Oczywiście!" — oświadczył Dionizy macając ją po piersiach, a Hannę po
tyłku.
„Ja, ty i Hanna, ja i Hanna, ja i Grete, o kay?..."
Jednakże nie zrozumiał, o co naprawdę chodziło. Chyba tyle tylko, że ma
być do dyspozycji tych dwu kobiet wyłącznie. Na inne nie patrzeć. Nie
wydawało mu się to zbyt trudne. Okazało się jednak, że Niemki chcą więcej.
Padły obie na czworaka, wypięły się i czekały. Którą miał wybrać? A może
chcą na zmianę? A może równocześnie? Uzyskać odpowiedź na te pytania
można tylko w jeden sposób. Dionizy ustawił się we właściwej pozycji za Gretą
i wszedł w nią, wywołując jej pożądliwe jęki. Dwa palce zaś wetknął w seks
Hanny, która zareagowała westchnieniem zadowolenia. Obie były już mokre i
po pewnym czasie Dionizy zamienił partnerki. Znowu Grete jęknęła głośno,
znowu westchnęła pożądliwie Hanna, czując, jak ją przenika potężny fallus.
Dionizy chętnie zadowalał Gretę palcami, z przyjemnością wbijał się w Hannę,
ale wolałby ją chędożyć po ludzku, leżeć na niej, macać jej piękne, twarde
piersi, całować je i ssać. Póki tego nie doznawał, jego rozkosz była ograniczona,
orgazm się opóźniał. Znowu zamienił partnerki i teraz poczuł, jak Grete wije się
i miota, wciska w niego coraz mocniej. Może dobrze by było, żeby już
popłynęła, miałby więcej czasu dla Hanny, mógłby dać jej rozkosz tak, jak tego
pragnął, w pozycji, której pragnął. Przy piątej, czy szóstej zamianie oczywiste
już było, że Grete zbliża się do szczytu.
Dionizy ruszył więc do ataku na dobre. Wbijał się teraz rytmem szybkim i z
mocą coraz większą. W nagrodę Grete zaczęła krzyczeć, ryczeć, wrzeszczeć,
wołać, płakać. I miotała tyłkiem coraz gwałtowniej. Nie było rady. Dionizy
musiał chwycić za ten wielki, mocny tyłek i zostawić Hannę samą. Ta zaś nie
miała nic przeciw temu. Osunęła się na podłogę, rozłożyła nogi, pieściła sama
swoją łechtaczkę. I tylko wpatrywała się tęsknie w Dionizego.
A on także patrzył w jej oczy, mocno chędożąc jasną Grete. W chwili,
kiedy dosięgnął ją spazm orgazmu, Dionizy i Hanna, nie spuszczając się z oczu,
utonęli w spazmie wzajemnego pożądania. Nie spieszył się, spokojnie poruszał
się jeszcze we wnętrzu Grete, gładził ją po tyłku. Ale już oglądał się wokoło, i
Winona i Franz odmienili role. Teraz ona lizała Franza. Giorgia z kieliszkiem w
ręku obserwowała i ich uważnie, Hans zaś chędożył Gigi. Leżeli na boku, ona
oparła nogę aż na kroku włochatego grubasa, ten zaś mamrotał zapewne jakieś
świństwa i poruszał się w żwawym rytmie. Co do pana Daddo i jego Franciszka,
to rzecz miała się jak zwykle.
Franciszek leżał na plecach pana Daddo i chędożył go, pieszcząc
równocześnie jego fallusa, pan Daddo krzyczał: „Ach, tak!...tak!...tak mi
dobrze!...zaraz trysnę ci w rękę!...tak!..." A na to Franciszek: „Ja też!...ja też!..."
Tymczasem fotografka nieprzerwanie robiła zdjęcia, podeszła też do
osamotnionej Giorgi, przysunęła się bliziutko i przemawiała do niej po cichu.
Ale ruda piękność nie zwracała na to uwagi. Dionizy odsunął się wreszcie od
Grete, a ta padła półprzytomna na brzuch, położyła głowę na zgiętym ramieniu i
tak została.
Dionizy znowu spojrzał na Hannę. Piękna brunetka wyciągnęła rękę w jego
stronę. Było w tym geście coś więcej niż przyzwolenie, to było błaganie.
Dionizy ujął tę rękę w swoje dłonie, przysunął się blisko, pocałował w usta. I
wówczas poczuł, że przez cały wieczór właśnie tych wielkich, mięsistych warg
tak bardzo pragnął. Przebiegły mu po grzbiecie iskierki rozkoszy. Sięgnęły
penisa. Stwardniał jeszcze bardziej, podobnie jak jędrne piersi Niemki pod jego
pieszczotą. Ssał jej język, sięgnął dłonią i przykrył nią dłoń Hanny, pieszczącej
ciągle swój seks, spletli palce, aby wniknąć w głąb razem i całowali się,
całowali... Po chwili Dionizy pomyślał, że może przyszła właściwa chwila.
Łagodnie odsunął się od niej, położył ją pod sobą, całował i ssał jej piersi,
poczuł, jak jej sutki jeszcze twardnieją, pojął, że orgazm jest blisko. Skierował
więc fallusa w jej seks. Ale Hanna zatrzymała go.
,,Langsam...Dyjonicy...Dyjonicy...langsam... och! Dyjonicy! bitte!..."
Wprawdzie Dionizy słów nie zrozumiał, ale sens pojął. Ton był taki, że
domyślił się - i trafnie! – iż o delikatność tu idzie. Co zrozumiawszy, pozwolił,
aby Hanna sama się obsłużyła. Ona więc obiema dłońmi rozwarła swój seks, ale
rozwierając, pieściła wielką żołądź Dionizego i była to wielka rozkosz. A kiedy
gruby, twardy pień wniknął w nią, krzyknęła z pożądania i dotknęła palcami
swej łechtaczki, znowu zaczęła ją pieścić, czekając aż Dionizy wbije się do
końca. Wówczas usunęła palce. A Dionizy był już w niej głęboko i całym swym
ciężarem przykrył piękne ciało Hanny, wargi ich się zetknęły, nogi Hanny
objęły Dionizego. I tak się zaczęło. Dionizemu nigdy do tej pory nie zdarzyło
się równie szczęśliwe złączenie miłosne. Ich ciała porozumiewały się same, ich
ruchy były zgrane i dopełniały się. Dionizy nie mógł się tego spodziewać, kiedy
patrzył, jak Hanna pieści piękną Gigi. A teraz oto przemieniła się całkiem, była
kobietą w każdym calu, wspaniałą, stuprocentową kobietą, kobiecością samą.
Całowali się milcząc. Czuli swoje wargi swoje języki. Penis Dionizego
wypełniał ją całą. Co za słodycz! Tylko oddechy ich były przyspieszone,
zdyszane, tak, że kto by ich nie widział, lecz słyszał tylko, zgadłby natychmiast,
że kochają się namiętnie. I Grete odgadła to. Uniosła się na łokciu i półżywa,
półprzytomna z zazdrością przyglądała się Hannie, tak świetnie zespolonej z
ciałem mężczyzny. I pojęła, że takie zespolenie nie jest jedynie skutkiem
seksualnej pożądliwości, lecz stanowi coś więcej, jest jakąś esencją życia.
Wiedziała bowiem,
w stosunkach intymnych, lecz jest z nim związana wspólnym interesem,
pewną serdecznością, konwenansem wreszcie, o którym oboje lubią zapominać
w czasie odbywanych razem podróży. Natomiast Grete kochała Hansa głęboko i
on ją kochał głęboko. Dla nich seks był coś wart jedynie jako dziedzina
powikłań rozmaitego rodzaju, byle tylko intensywnych, byle tylko przeciwnych
obyczajom, normom, a nade wszystko przyzwyczajeniom. I byle tylko
powikłania owe dawały się przeżywać wspólnie. Franz nie dbał o żonę, było mu
wszystko jedno, jak sobie radzi, Hansowi rozkosz żony dawała rozkosz. Grete
spojrzała na Franza. Chędożył Wi-nonę na swój sposób. Lubił od tyłu. Hanna —
nie. Grete wiedziała, że Hanna chce być przytłoczona ciałem mężczyzny,
całować go, czuć jego pocałunki, jego pieszczący dotyk. Grete przyglądała się
Wino-nie klęczącej na foteliku. Franz stał za nią i wbijał się w nią rytmicznie,
metodycznie, milcząco, z zaciśniętymi wargami, nie jęcząc, nie wzdychając, nie
podniecając się wulgarnymi słowami. Chędożył ją i to wszystko. Jak maszyna. I
bez wątpienia skutecznie. Grete doświadczyła tego z Franzem. Osiągnęła
wówczas orgazm na samej granicy przyjemności, nie dalej. I nic więcej,
żadnych uniesień, krzyków, jęków, słów mocnych i gorszących, żadnych
westchnień, szeptów. Nie, nic. Jedynie ruch mocny i jednostajny, nieprzerwany,
aż do nieuchronnego spazmu.
Obróciła oczy znowu ku Hannie i Dionizemu. Hanna miała opinię lesbijki,
bo twierdziła, że kobiety są w miłości bardziej szczere, bardziej namiętne i w
ogóle lepsze od mężczyzn. Franz brał ją raz na tydzień, regularnie, traktował to
jako konieczne odprężenie, a zarazem dobrą gimnastykę. Hanna potrzebowała
czegoś więcej i szukała tego u kobiet. Ale jej homoseksualizm był sztuczny.
Wystarczyło przyjrzeć się, jak leży pod Dionizym, aby nie mieć wątpliwości, że
to kobieta bardzo potrzebująca mężczyzny.
W tym samym czasie podobne myśli nachodziły i Dionizego. Czuł na sobie
obejmujące go i skrzyżowane nogi Hanny, obejmujące go coraz ciaśniej, coraz
mocniej, uderzające piętami o jego ciało w miarę, jak wbijał się w nią coraz
mocniej. Czuł, że ona jest już bliska orgazmu, pomagał jej, podniecał ją,
doprowadzał ją do szczytu, ale sam... Było to coś nienormalnego, że tak namiętnie
ją brał, a tak chłodno to odczuwał. Jego umysł panował nad każdym ruchem jego
fallusa, rejestrując, kalkulując, oceniając każde jej westchnienie, każdy oddech, a
także każdą kroplę własnej rozkoszy, która jakoś nie rosła, nie zapowiadała
orgazmu.
„Ach, już!...tryskam w ciebie!...ty moja dziwko!..." — ryknął nagle
Franciszek, a już mu odpowiadał jak echo pan Daddo:
„Tak!...tryskaj!...Ja także!...kochanku mój!...miłości moja!..."
Również Hans jęczał wbijając się w Gigi. Widać było, że zaraz spłynie. A
ona wrzeszczała:
„Jeszcze!...Hans!...jeszcze!..." Winona z głową pochyloną ku podłodze
klęła: „Jedź, szkopie!...jedź szybciej, taka ty twoja francowata franca
...szybciej!..."
Fotografka już nie fotografowała. Giorgia usnęła nie wypuszczając pustego
kieliszka z ręki. Ja oszukuję tę Hannę, myślał tymczasem Dionizy, nie przestając
się w nią wbijać i czując jej paznokcie drapiące mu ciało. Oszukuję ją, chociaż to
nie ja, to mój penis ją oszukuje. Ale dlaczego? Dlaczego to mi się przydarza?
Dlaczego? Robię to jak maszyna, czuję, że ona jest już blisko, a ja nic...nie mogę
z nią razem, nie czuję tego tak jak ona...ale dlaczego? Przecież podoba mi się
bardziej niż którakolwiek z tych tu kobiet, odkryłem jej sekret kobiety
niedopieszczonej, ale...ale czy ona musiała przyjechać aż do Mediolanu, aby się
tego dowiedzieć? Aż do Mediolanu, aby tu spotkać neapolitańczyka, który okazał
się dla niej odpowiedni? Myślami i chęcią jestem z nią, ale mój penis — nie.
Torturuje nas oboje, i mnie, i ją, kutas jeden! Zawsze był uczciwy i posłuszny,
zawsze na miejscu, a dzisiaj nie. Czemu? Czego chce? Jest jak trzeba i
wytrzymuje wszystko, ale w niczym nie bierze udziału. Nie podoba mi się to!
Tak gorączkowo myślał Dionizy. Tymczasem Hanna weszła w orgazm,
zaczęła spływać z ogromną siłą, jej rozkosz nie miała granic, przygryzła wargi,
aby nie krzyczeć, bladła aż zrobiła się biała jak prześcieradło; albo jak
marmurowy posąg w muzeum, po czym posąg cały pokrył się kroplami potu...
Dionizy chciał także, chciał razem z nią!...ale nic z tego.
Grete obserwowała ich, zobaczyła, co się dzieje. Hanna przeżywała swój
orgazm w sposób oczywisty, naturalny, tak jak powinna, a Dionizy nie. Był
teraz dla Grete typowym kochankiem all' italiana, „latin lover", tylko wyglądem
różnił się od takiego Franza. I Grete na nowo polubiła Hannę, a dla Dionizego
odczuła pogardę. I właśnie dlatego...zapragnęła go. Obudziła się znowu jej
pożądliwa natura dziwki. Nie miała zamiaru tego ukrywać. Ani przed sobą, ani
przed nikim. Była konsekwentna i konsekwentnie, jak dziwka, otwarta na
wszystko. Chciała wykorzystać, zmóc i pokonać Dionizego jako męską dziwkę,
taką samą, a może nawet lepszą, niż ona sama. Tymczasem Franz doprowadził
wreszcie Winonę do orgazmu, więc wyjął z niej penisa i nad jej ciałem sam
doprowadził się do wytrysku. Grete zobaczyła, jak biały płyn spływa na czarne
ciało Winony. Przyjrzała się następnie mężowi. Stękał, sapał i ciągle jeszcze
wbijał się w ciało Gigi. Stękał i sapał, biedaczek, bo dwa razy jednej nocy to dla
niego za dużo. Musiałby być już nie wiem jak podniecony, żeby się to mogło
udać. Uśmiechnęła się do niego. „Tryśnij, tryśnij, skarbie, tryśnij w tę eteryczną
blondynkę...", pomyślała z czułością i znowu obróciła wzrok na Dionizego i
Hannę. Jeszcze leżeli na sobie, spleceni w uścisku, ona prawdopodobnie nie
zdawała sobie sprawy, że Dionizy nie szczytował, obejmowała go czule, jak
skarb jaki, tylko nogi opadły jej na podłogę. Grete zobaczyła, jak Hanna,
bledziutka, z twarzą przemienioną przez rozkosz, całuje Dionizego. Całuje go w
usta, oczy, pieści dłonią jego plecy, jak zakochana kobieta. Grete bardzo lubiła
Hannę, więc znienawidziła Dionizego w tej chwili jeszcze bardziej i
postanowiła wykończyć go. Właśnie całował Hannę, pieścił ją, tulił, mówił coś
czułego po neapolitańsku, coś bardzo czułego.
Nie podejrzewał wcale, jakie myśli snuje Grete. Lecz i on sam, i Grete
wiedzieli jedno: że orgazmu nie doznał. Jednak on nie wiedział dlaczego, Grete
zaś sądziła, że się powstrzymał. I tylko jedna Hanna była spokojna, szczęśliwa i
nie zadawała sobie żadnych pytań. Grete potoczyła znowu wzrokiem po salonie.
Giorgia spała już głęboko, kieliszek wypadł jej z dłoni i potoczył się daleko. Hans
sapał coraz mocniej, w pewnej chwili przewrócił się na plecy z okrzykiem. Grete
poczuła wdzięczność dla Gigi, która przywarła ustami do tryskającego fallusa. A
więc jej Hans spłynął tej nocy już dwa razy. Będzie mógł obejrzeć ją, jak niszczy
tego ,,latin lover", który się oszczędza, jak rujnuje tego Dionizego, którego
znienawidziła. Bo nienawidziła wszystkich mężczyzn oddających się z rezerwą,
z dystansem, tych, co to nie piją, nie palą, nie kochają, a kobiety traktują jak
zawodowe prostytutki. Co prawda Dionizy był, jak dotąd, w porządku, sprawował
się należycie, zachowywał, jak trzeba, nie starał się uwodzić nikogo. Ani jej,
Grete, ani Hanny. Ale co on sobie myśli? Że ten jego kawał mięśnia, co go ma
między nogami, jest ze złota, czy jak? Za kogo on się uważa? Grete nie wiedziała
oczywiście, że Dionizy jest dozorcą, portierem tego domu, dokąd przyszła z
wizytą. Sądziła, że pan Gregori specjalnie go wynajął i to się jej nawet spodobało.
Ale i tak gardziła tym wyrośniętym Włochem. I zaraz mu pokaże, co jest
naprawdę wart! Tymczasem Hanna ciągle jeszcze ściskała Dionizego.
Przymknęła oczy, syta przeżytej rozkoszy i rozmyślała, czy też można by to
powtórzyć. Ciągle jeszcze czuła w sobie twardego penisa, przypuszczała, że może
jeszcze nie zwiądł, może mężczyzna znowu poczuje ochotę. Czy jednak tak
wielka rozkosz może się powtórzyć w tak krótkim czasie? Czegoś podobnego
jeszcze nigdy dotychczas nie zaznała. Dionizy nie odsuwa się od niej, przeciwnie,
posuwa się w niej łagodnie, powoli, a ona czuje w nogach, w sobie całej, jakąś
nową moc niezwykłą. Uniosła nogi, objęła nimi Dionizego, czuła, jak seks jej
przenikają iskry rozkoszy.
Zrozumiała, że znowu chce, że znowu jest gotowa. Dionizy wbijał się w nią
teraz rytmicznie, całował jej piękne usta, szukał jej języka, pieścił piersi, gładził
biodra, wreszcie wsunął dłonie pod nią i uniósł ją, tak aby móc wejść głębiej i
głębiej. Hanna zaczęła kwilić, przygryzła wargi i już bez wahania oddała się
rozkoszy. Grete widziała to i zazdrościła. Nienawiść do Dionizego zniknęła,
zastąpiło ją pożądanie, poczuła, że jest mokra. Zwolna na podest nadciągnęli
wszyscy pozostali, aby zamglonymi z pożądania oczami podglądać miłość
Dionizego i Hanny. Chudy, suchy Franz z obwisłym członkiem między nogami.
Przy nim Winona pełna podziwu. Przy nich czule objęci Daddo i Franciszek.
Obok Hans, zmordowany, wykończony, i Gigi, niezaspokojona i w nerwach.
Przyglądali się, jak mocny penis Dionizego porusza się w szparze Hanny, jak
ona to przeżywa, wniebowzięta. Gigi oblizała się i zaczęła się pieścić. Za jej
plecami fotografka wyszeptała:
„Chcesz? Poliżę ci. Szaleję za tobą, przysięgam' Wszystko dam, żebym
tylko mogła cię polizać..."
„Zobaczymy. Może. W każdym razie później..." — odpowiedziała Gigi.
A Giorgia spała sobie spokojnie, wyciągnąwszy się na fotelikach. Stali tak
półkolem wokół kochającej się pary. Hanna krzyknęła, doznała właśnie
orgazmu, wszyscy to spostrzegli. Dionizy poruszał się teraz powoli, spokojnie,
delikatnie, chcąc jakby dopełnić rozkoszy Hanny. Jej twarz przemieniona
doznaniem rozkoszy była piękna. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby bić brawo,
choć było to przecież coś w rodzaju przedstawienia. Niezadowolona była tylko
Grete. Przyglądała się, jak Dionizy całuje Hannę, leżąc na niej i czule trzymając
dłoń pod jej karkiem. Nagle zawołała: „Dyjonicy nie tryska?.. .dlaczemu?.. .nie
kce?.
„Dlaczego? — poprawił ją Dionizy — bo nie mogę..." „Bo nie kce!..." —
krzyknęła Grete. Na to zgorszona Winona: „Nie kce! Nie kce!...on nie
może...rozumie?..." Wtedy Franz krótko i węzłowato „Rauschgift" oświadczył.
Grete spojrzała na niego niedowierzająco. Więc powtórzył: „Rauschgift,
Reizmittel, ja" „Ach, nie, to nie narkotyk, to odrobina czegoś, co pomaga w
pewnych wypadkach" — pospieszył z wyjaśnieniem Franciszek.
Dionizego paliły uszy, ale czuł się świetnie, członek był twardy, trochę go
bolał. Ale poza tym doskonale! Franz powiedział coś Franciszkowi, ten
przytaknął i przetłumaczył dla pana Daddo:
„Herr Franz mówi, że już zmęczeni i chcieliby wypocząć..."
„Ależ natychmiast! " — wykrzyknął pan Daddo. — „Wszyscy lulu!
Poduszek jest dosyć. Dionizy pewnie zechce pójść na dół, prawda?"
Był to rozkaz. Dionizy wysunął się z Hanny, spojrzał na swego twardego,
wyprężonego członka, skonfundowany.
„Tyjonici...Tyjonici..." — tęsknie wyszeptała Hanna, próbując usiąść.
„Idź do łazienki, najdroższy mój i oblej go zimną wodą, to pomaga,
zobaczysz..." — powiedział Daddo uprzejmie, lecz stanowczo. Dionizy wyszedł
z salonu zmartwiony i zakłopotany. Przechodząc koło kuchenki, spostrzegł
krawcową, śpiącą z półotwartymi ustami. Nie namyślał się długo. Podszedł i
wsunął jej penisa w usta. Ledwo dotknął, a krawcowa nie otwierając oczu
wymamrotała: „Och ... Piotrusiu ... ty świntuchu ... kochany mój..." Piotruś? To
zapewne ukochany mąż krawcowej. Ale Dionizemu było wszystko jedno.
Zupełnie.
„Och!...Piotrusiu..." — dławiła się krawcowa. Dionizy czuł, jak to go
nadzwyczajnie podnieca. I wreszcie stało się. Olbrzymi przypływ, wielkie fale
rozkoszy, już nic ich nie powstrzyma... Poruszał się szybko między miękkimi
wargami kobiety. I trysnął. Raz, drugi, trzeci, bez końca... Całą twarz
nieszczęsnej krawcowej pokryła biała, gęsta ciecz.
Rozdział dziewiąty
Następne dni minęły w świętym spokoju. Zbliżał się termin okresowych
ocen szkolnych i Karina Brusati przestała wychodzić z domu. Pan Mandorla
sprzedał saaba, zamknął kantor wymiany i na razie udało mu się uniknąć
bankructwa. Flora Malvolti zwierzyła się Dionizemu, że adwokat pana
Mandorla usiłuje dogadać się z wierzycielami, a pan Mandorla szuka pracy.
Jakiejkolwiek. Bruna Pigato zeszła raz do pralni, spieszyła się, chciała tylko
powiedzieć Dionizemu, że tęskni do jego wspaniałego penisa, ale Nino całymi
dniami siedzi w domu, bo kuje do egzaminów i ciągle domaga się...wiesz
czego... dodała aluzyjnie. Daddo Gregori nie pokazywał się wcale. Zaszył się w
swoim mieszkaniu. Ale zadzwonił do Dionizego, żeby mu powinszować
udanego wieczoru.
„Za kilka dni, skarbie, wystąpią tu Japończycy, więc jeżeli będziesz
wolny..." zaświergotał. Dionizy dał odpowiedź wymijającą. Nie miał ochoty
powtarzać doświadczenia, chociaż nowy milionik przydałby się zapewne. Rosy
Mandorla wprawdzie czerwieniła się przy spotkaniach, ale nie robiła żadnego
gestu zachęcającego, a dobrze wychowany Dionizy z właściwą mu ostrożnością
zachowywał się poprawnie. Młody Gianni Capretti był jak zawsze gburem,
oboje z żoną Aurą wracali do domu o niemożliwych godzinach i nieraz Dionizy
musiał im otwierać, bo nader często nie byli w stanie trafić kluczem do zamka.
Z Neapolu ciotka przysyłała Dionizemu pakę jego książek. Nie. wiedział, co z
nimi zrobić. Trzeba by było sprawić sobie regały. Kosztowałoby jednakże to
majątek. Emma Brusati wychodziła rzadko, bo pomagała Karinie w nauce.
Zawsze jednakowo uprzejma, zawsze zachowująca się „po pańsku". Jednak
Dionizy miał wrażenie, że jest jakaś zmieszana, kiedy zwraca się do niego.
Głupie wrażenie, oczywiście. Poszedł raz do niej na górę, aby zamalować ten
kawałek muru przy kontakcie w łazience, dostał nawet kawę, pani Emma była
bardzo miła, ale...jakiś cień niechęci czy czegoś takiego dawało się wyczuć i
Dionizy zachodził w głowę, co to by być mogło. Może jakoś zdołała się
dowiedzieć o jego wyczynach z Niemcami w mieszkaniu pana Daddo Gregori?
A może o jego przygodzie z Florą Malvolti czy z Bruną Pigato? Kto wie?
Dionizy czuł się wobec niej niepewnie, zdawało mu się, że i ona także jakoś
niepewnie czuje się wobec niego. Tymczasem nadchodziły upały i Dionizy, jako
prawdziwy neapolitańczyk bardzo dbający o swój wygląd, kupił lekkie spodnie,
miękkie mokasyny i podkoszulki Lacoste, produkowane w Neapolu. Nikt by się
nie domyślił, że to dozorca domowy, nikt też oprócz wdowy Brusati, nie
wiedział, że Dionizy ma tytuł magistra. Lokatorzy zadowalali się tym, że młody
człowiek zachowuje się uprzejmie, jest uczynny, mówi poprawnie. Emma
Brusati nawet Karinie nie powiedziała, że Dionizy ma wyższe studia, bo bała
się, że Karina zacznie z niego szydzić: jak to? magister, a pilnuje domu, zamiast
wykładać w szkole?! Tydzień upłynął spokojnie, zaczął się następny, ale nie
dane mu było minąć równie spokojnie.
Już we wtorek ruszył do ataku Daddo Gregori. Tym razem nie ograniczył się
do telefonowania: osobiście zszedł do portierni. Tłumaczył Dionizemu, że
Japończycy są znacznie ważniejsi od Niemców, w związku z czym gotów jest
dać Dionizemu półtora miliona.
„Przyjdziesz koło północy, zostaniesz najwyżej dwie godziny i to wszystko.
Nie odmawiaj."
„Proszę pana, ja ryzykuję posadą, jeśli pani Brusati się dowie..." —
argumentował
Dionizy. Niech mi pan wierzy, ja chętnie, ale nie mogę..."
„Dionizy, pani Emma nigdy się nie dowie, przenigdy, wydałem 60 milionów
na dźwiękoszczelne ściany i podłogi. Ona nie ma się skąd dowiedzieć. No, nie
opieraj się, dam ci dwa miliony. Okay?... Pan Masaki także ci się odwdzięczy.
To są jego przyjaciele ci, co jutro do mnie przyjdą..."
„A, to pan Masaki nie jest przedstawicielem Hondy? Co on ma wspólnego z
pańskimi projektami mody...?" — Dionizy był zaskoczony.
„Osobiście — nic. Ale Japończycy, o których mówię, to jego przyjaciele. Są
bogaci, wpływowi, ważni. Pan Masaki chciałby ich zadowolić. No, więc jak?
Godzisz się?..." „To kiedy?"
„Jutro wieczór, ściśle o północy."
„Muszę pomyśleć, proszę pana, później dam ostateczną odpowiedź..." Pan
Daddo musiał narazie na tym poprzestać. Poszedł sobie, ale był wyraźnie
przygnębiony. Dionizy zastanawiał się przez kilka godzin. Ryzyko, że pani
Brusati czegoś się dowie, było niewielkie, ale istniało. Z drugiej strony dwa
miliony by go urządzały, mógłby wreszcie kupić sobie regały, nie trzymać
książek w paczkach. I już chciał zatelefonować do pana Daddo, gdy z windy
wyszedł pan Fujiko Masaki, z firmy Honda.
Lokator pierwszego piętra.
Jak zawsze układny i jak zawsze na ciemno. Z windy skierował się prosto
do portierni. Dionizy otworzył. „Pan Dionizy! Pan Gregori powiedział o pewnej
sprawie, Jak mniemam..." „Tak powiedział. Ja..."
„Posłucha, zanim odpowie. Moi przyjaciele z Tokio to ważni, bogaci. Daddo
da tobie dwa miliony. Ja dam milion. Razem trzy miliony dla ciebie. To nieźle,
jak mniemam." „Nieźle" — zgodził się Dionizy.
„A praca miła, łatwa, przyjemna, mówił dalej pan Masaki, nie męcząca, jak
mniemam. Będzie mój potężny przyjaciel, pan Tobashi, pani Liuko. Oni
najważniejsi. Oprócz tego — Kony, Haroko, Meito. To są manageres Tobashi.
Nie liczą się. Robisz, co mówi Tobashi i pani Liuko. Tyle tylko osób, nie
więcej. Zgoda?" „Ale co mam robić?" — zaciekawił się Dionizy.
„Tylko co by chciała pani Liuko".
„Co zechce pani Liuko" — mimowolnie poprawił go Dionizy.
„Słusznie, co zechce pani Liuko, dziękuję, może nic? Kto wie? To zależy.
Więc zgoda?" „Tak. Zgoda..." — poddał się Dionizy.
„Tylko jeden warunek, dodał niespodziewanie pan Masaki. Zaraz tu zejdzie
moja żona, pani Joko, z aparatami fotograficznymi. Ona zrobi ci malutkie
zdjęcie. Jeżeli malutkie zdjęcie spodoba się panu Tobashi i pani Liuko, masz
trzy miliony, jak mniemam, za pracę łatwą, miłą i przyjemną, a nie męczącą.
Okay?"
„Nie chcę, żeby moja fotografia krążyła między ludźmi..." — sprzeciwił się
Dionizy. „No problem, zapewnił pan Masaki, twojej twarzy nikt nie rozpozna
takie to będzie zdjęcie, no problem. Jednak zrobisz to zdjęcie, dobrze? okay?..."
„No dobrze, okay, okay..." — ustąpił Dionizy.
„Doskonale, brawo, Dionizy, mogę zatelefonować?"
Dionizy kiwnął głową, pan Masaki wykręcił numer, powiedział coś tonem
rozkazującym po japońsku i odłożył słuchawkę.
„Moja żona, pani Joko, zejdzie natychmiast, zrobi maleńkie zdjęcie i jeżeli
wszystko okay, ty jutro masz trzy miliony. Do widzenia."
I poszedł. Dionizego ogarnął niepokój. Co to znaczy „twojej twarzy nikt nie
rozpozna"?
Zrobią mu zdjęcie od tyłu? Dziesięć minut później pani Joko Masaki wyszła
z windy. Miała na sobie kimono i pantofle, w ręce trzymała statyw i aparat
fotograficzny. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Dionizy otworzył przed nią
drzwi portierni, ale pokiwała przecząco głową.
„Nie tu. Twoje mieszkanie. Możliwe?"
Nie mówiła, świergoliła. Dionizy postawił na widocznym miejscy kartkę
„zaraz wracam" i zaprowadził ją do mieszkania. Rozglądała się z
zaciekawieniem.
„Twój dom nie ma światło, nie ma kwiaty?"
„Tu, proszę pani, jesteśmy na poziomie ulicy" — wyjaśnił Dionizy.
„Więc flesz..." — zdecydowała. Rozstawiła statyw, przykręciła aparat, na
nim umieściła rękawiczkę z czarnej koronki i jakąś kopertę. „Ty stoisz...Trochę
dalej... jeszcze dalej... jeszcze trochę... dobrze, okay..." — dyrygowała
Dionizym regulując położenie aparatu polaroid i wysokość statywu. „Chyba coś
za nisko..." pomyślał Dionizy, ale nic nie powiedział, w końcu to ona robi
zdjęcia.
Tymczasem Joko Masaki zmontowała wyzwalacz na długim przewodzie i
stanęła obok Dionizego. Sprawdziła, wszystko w porządku. Teraz włożyła na
prawą rękę koronkową, czarną rękawiczkę, chwyciła tajemniczą kopertę i ku
zaskoczeniu Dionizego rozkazała:
„Zdjąć spodnie, Dionizy!"
Dionizy żachnął się na te słowa. A może się przesłyszał? Spojrzał na
Japonkę zdumiony.
„Ja foto twój organ, a nie twarz. Organ..." — objaśniła go spokojnie pani
Joko.
„Kutas?" — wyrwało się Dionizemu. „Tak! Kutas... uśmiechnęła się
wdzięcznie pani Joko — nie twarz, twój kutas dla pani Liuko, dobrze, okay...?
Rozumie...?"
Ach! do diabła! Rozumieć rozumiał, ale co za wstyd! Stać tak przed tą
delikatną Japoneczką? Ach, to dlatego pan Masaki powiedział „no problem"!
Ale co? Imienia i nazwiska na nim nie ma. Ostatecznie za trzy miliony... i zdjął
spodnie, ściągnął slipy, pokazał swój organ. Joko zrobiła zdjęcie i powiedziała:
„Poczekać minutkę, myślę dobrze wyszedł..."
Dionizy poczuł się niewyraźne. Jakoś to głupio tak stać przed japońską
fotografką z opuszczonymi spodniami, zrolowanymi wokół kostek. Japonka
wyjmowała już gotowe zdjęcie.
„Okay, dobry, unieś głowę, proszę..."
Dionizy zdziwił się, ale wyprostował się, wysunął brodę, podniósł w górę.
„Nie. Nie twoja głowa. Głowa kutasa..." sprostowała Joko.
„Jak to?...ja..."
„Nie ja...znaczy nie ty...ja sama... ty mnie absolutnie nie dotyka...ja
sama...okay?", zaświergoliła. Stanęła obok niego z wyzwalaczem na długim
przewodzie w lewej ręce, a prawą w rękawiczce delikatnie popieściła jego jądra
i fallusa. Skutki okazały się natychmiast. I Joko mruknąwszy coś po japońsku z
wyraźnym zadowoleniem, ujęła penisa w palce i zaczęła pieścić. W dziesięć
sekund w maleńkiej, urękawiczonej dłoni tkwił olbrzymi, twardy pień.
„Och, bardzo, za bardzo okay!" — wykrzyknęła oczarowana. „Wielki jak
góra Fudżijama, twardy jak skala Fudżijama, teraz włoży to..." I podała mu
kopertę. Była to prezerwatywa.
„Ale… ja nie umiem...nigdy nie używałem..." — wybąkał zmieszany.
„Łatwo. Daj, zrobię. Zawsze robię mój mąż Fujiko Masaki. Zawsze ja sama.
Teraz sama tobie..." I przyklęknąwszy nałożyła mu gumowe nakrycie. „Widzi?
A teraz tryśnie. Tylko dużo. Pełno. Okay...?"
Już chciał Dionizy wsunąć rękę pod jej kimono, pomacać ją, ale przypomniał
sobie, że nie wolno. Patrzał więc, jak maleńka dłoń w czarnej, koronkowej
rękawiczce ślizga się po jego członku w stanie wzwodu, to szybciej, to wolniej,
ściska czasem, dotyka jąder i znowu... Takiej pieszczoty nigdy dotąd nie znał.
Wyrwało mu się długie westchnienie rozkoszy. A oblicze Japonki pozostało
niezmienione, nieruchome, nieprzeniknione. Maleńkie usteczka w kształcie serca
nie zmieniły kształtu, w migdałowych oczach nie było nic, prócz skupionej
uwagi, tak jakby pani Joko wykonywała tylko jakąś precyzyjną robotę. Gdyby
Dionizy wiedział, że Japonka była w tym momencie całkiem mokra, byłby
dumny. Ale nie wiedział. Zadowolił się więc tym, czego doznawał, pewny, że go
ta dziwaczna pieszczota szybko doprowadzi do orgazmu, właśnie dla tego, że
dziwaczna. Jego członek w drobniuteńkiej dłoni pani Joko wydawał się większy
jeszcze niż był w rzeczywistości i pani Joko chyba zdawała sobie z tego sprawę.
Bo w pewnym momencie przestała go pieścić i naciskając wyzwalacz aparatu
fotograficznego rozkazała:
„Nie rusza się!...Stoi!...Okay?..." A kiedy wydostała gotową już fotografię,
wykrzyknęła: „Och, dobry! Bardzo dobry foto! A teraz tryśnij dużo! Okay?"
„Trysnę, jak mnie poliżesz..." — wyrwało się znów Dionizemu. „Ja lizać ty..?
Nie. Nie można. Niemożliwe." „Trudno..." — westchnął Dionizy.
„Niemożliwe" — powtórzyła Joko i Dionizemu zdawało się, że w jej ptasim
świergocie zabrzmiała nuta żalu. — „A ty tak to mniej nasienia? Jak nasienia po
włosku?" - zapytała jeszcze.
„Sperma. Jak poliżesz, będzie jej więcej, dużo, a jak nie..." Znowu
westchnął.
„Dużo? Ach, szkoda. Ale niemożliwe. Tylko ręka. Ale może troszeczkę..." I
leciutko polizała.
Dionizy klął wynalazek prezerwatywy.
„Tak więcej sperma? Tak?..." I znowu polizała, nie przestając go pieścić
dłonią. I znowu. I znowu.
Dionizego ogarnęło pożądanie, chciałby wziąć tę porcelanową Japoneczkę,
przebić ją, usłyszeć jak krzyczy z rozkoszy, jak pozbywa się tej swojej
nieprzeniknionej maski. Ale obiecał, więc nic. Cierpliwości! Westchnął znowu:
„Byłoby więcej bez tego okropieństwa. Bez prezerwatywy będzie więcej..."
„Och, nie! Nie można. To zostać w kondom, ja foto, kiedy pełno w
kondom..."
„Dobra. Jedźmy, jak chce pani Joko. Ustami i ręką, ustami i ręką. Pani
Joko..." — jęknął Dionizy.
Ona kiwnęła tylko głową i posunęła wargi głębiej, a dłonią poruszała
szybciej. Jakże umiała to robić! Już nie trzymała w lewej dłoni przewodu od
wyzwalacza, pieściła mu jądra, uda, pośladki, lizała, pieściła mu penisa, śliniła
go całego, pieściła obiema dłońmi, palcami, językiem, wargami. Co za
wspaniała porcelanowa dziwka japońska, pomyślał Dionizy. I krzyknął:
„Ach!...pani Joko, ach!... mocniej!... Szybciej!... Ach..."
A ona zrozumiała, że mężczyzna krzyczy, bo jest już u szczytu rozkoszy, więc
ssała go z całą energią swych japońskich płuc, aż Dionizy trysnął tak mocno i
spłynął tak obficie, jak nigdy. Nie spodziewał się też tak bardzo intensywnej
rozkoszy. Ale Joko nie przestawała.
Jakby chciała pozbawić go nasienia aż do ostatniej kropli. Jakby chciała sama
pogrążyć się w tej namiętnej, zaciekłej czynności. Jakby rozkoszowała się,
zachwycała, tym, co się dzieje, oczarowana do głębi. Przestała dopiero, kiedy
Dionizy odezwał się:
„Już dosyć, dosyć, pani Joko, ledwie żyję..."
Dopiero wtedy odsunęła głowę i Dionizy zobaczył jej czarne oczy pokryte
mgłą. Jakby sama doznała orgazmu. Stał nad nią z ciągle jeszcze zadartym
członkiem, komicznie odzianym w rozdęty na końcu od zgromadzonego płynu
kondom. Joko westchnęła obejrzawszy to wszystko:
„Dużo. Bardzo, bardzo dużo okay. Pani Tobashi zadowolona..."
„A pani Masaki nie? Spróbujmy bez tego przykrycia, co?"
„Bez? Nie można. To o-grzech. Ciężki o-rzech..." „Grzech..." — poprawił ją
Dionizy. „Ale dlaczego?"
„Ja robię dla pana mojego męża Fujiko Masaki. »Bez« to grzech,
niewierność. Zdejm kondom, robi foto co w środku..."
„No, i dobra..." — mruknął Dionizy.
Po chwili został sam z prezerwatywą, którą trzeba było wyrzucić i z nowym
pożądaniem, które trzeba było zaspokoić. I z niewyraźnym uczuciem, że
wszystkie dobre rzeczy, które przydarzają mu się w tej kamienicy, zawdzięcza
nie tyle swojej pracowitości, uprzejmości, uczynności, dobrej woli, ile wymiarom
swego członka. Dobrze to, czy źle? Dionizy miał usposobienie filozoficzne,
wiedział więc, że nie ma niczego, co byłoby całkowicie i wyłącznie dobre, ani
niczego, co byłoby całkowicie i wyłącznie złe. Do swoich przygód odniósł się
tedy filozoficznie, z dystansem. Co nie przeszkadzało, że przez całe popołudnie
członek mu drżał z niezaspokojonego pożądania. Wystarczyło, że pomyślał o
rączce pani Masaki, a już mu twardniał. Wystarczyło, że przestawał tak myśleć,
a już mu wiądł. Ale myślał. Ciągle. Przez całe popołudnie. Jaka też się okaże ta
pani Liuko Tobashi? Czy taka, jak delikatna pani Joko, która go do szału
doprowadziła tą swoją maleńką rączką w czarnej, koronkowej rękawiczce, tymi
swoimi w kształt serca wyciętymi wargami? Zrobił sobie kolację: jajecznicę z
dwu jaj. Włączył ekran starego telewizora, należącego do wyposażenia
służbowego mieszkania dozorcy. Pod wpływem satyrycznego programu telewizji
włoskiej jego penis zwisł wreszcie na dobre. I w tym żałosnym stanie usnął,
wychyliwszy przedtem dwie duże whisky. Obudził go domofon. Skrzeczał i
skrzeczał. Jak długo? Dionizy spojrzał na budzik: trzecia, któż to może być o tej
porze? Przypomniał sobie młodego Capretti. I oczywiście jego żonę,
dziewiętnastoletnią blondynkę, Aurę. To chyba oni, nikt inny. W pośpiechu
założył spodnie i koszulę na gołe ciało, wsunął nagie stopy w mokasyny i
podbiegł do bramy. Nie stał przed nią porsche Caprettich, lecz taksówka. A w
taksówce Aura. Tak pijana, że nie mogła wydostać się z auta o własnych siłach.
„Och, Dionizy!...nareszcie... uciekłam wiesz?... Gianni to bydlak...zapłać za
taksówkę i pomóż mi wysiąść..."
Dionizy zapłacił: dał 50 000 taksówkarzowi, przyglądającemu się
roziskrzonym okiem, jak nie bez trudu wydobywa z wnętrza samochodu pijaną
Aurę. Była półnaga, miała na sobie tylko krótką, wieczorową sukienkę zrobioną
raczej z samego dekoltu, bosa, bo trzewiki zostawiła na balu, a razem z
trzewikami swojego męża, tego łajdaka, tego bydlaka, tego osła!... Sukienka
była mokra, wymięta, poszarpana. Praktycznie biorąc, Aura była właściwie
naga.
„Zanieś mnie do domu, Dionizy! Zanieś mnie do domu!..."
Dionizy zarzucił ją sobie na ramiona, taksówkarz podał mu jeszcze srebrną
torebkę, którą Aura zostawiła na siedzeniu auta, a podając zanucił:
„Masz szczęście, przyjacielu, zazdroszczę ci!..."
Dionizy nie odpowiedział. Ruszył do windy. Aura przez cały czas mruczała:
„Ta świnia... to bydlę... zerżnij mi żonę... tak mówił do przyjaciół.. .a
przyjaciele dalejże..."
„Cicho, cicho, proszę pani, nie budźmy całej kamienicy..." — prosił
Dionizy. Umieścił ją w windzie i wydała mu się piękna, choć pijana i
zwariowana. Poczuł wielką ochotę. Ale korzystać z takiej sytuacji, to podłe. Na
to trzeba być takim skurwysynem, jak ci jacyś przyjaciele jej męża, którzy ją
wychędożyli po pijanemu. Pod drzwiami jej mieszkania, przytrzymując Aurę,
która czepiała się go, aby nie upaść, znalazł w jej torebce klucze i otworzył,
zapalił światło, wprowadził Aurę do środka, i nie zamykając drzwi, powiedział:
„Jest pani na miejscu, proszę pani, schodzę na dół..."
„Nie!... zaczekaj... chcę siusiu... zaprowadź mnie na siusiu..."
Mogło się wydawać, że go prowokuje. Ale wcale tak nie było. Dionizy
wiedział, że Aura nie trzyma się na nogach, że jest bezradna, jak dziecko. Więc
zamknął drzwi wejściowe, objął ją, zaprowadził do łazienki, i posadziwszy na
sedesie, wyszedł, aby nie patrzeć, jak się uwalnia od nadmiaru płynów. Raptem
stukot. Aura uderzyła głową o umywalkę i zsunęła się bezwładnie na podłogę.
Ledwie zdążył przytrzymać ją, chwytając za jej gęste, jasne włosy. Usłyszał:
„Boli!... nie ciągnij mnie tak za włosy... dobrze, dam ci, ale nie ciągnij..." I
zaczęła płakać.
Wziął ją na ramiona, zaniósł do łóżka, rozgarnął jej włosy z czoła,
powiedział:
„Twój mąż to bydlak. Chętnie dałbym mu po pysku..."
I powiedział to z przekonaniem, bo poczuł się moralnie w porządku,
podobnie jak jego członek, który właśnie się uspokoił. Zaszemrała cichutko:
„Jutro rano odejdę... wracam do swoich... załatwili mnie we trzech... jeden
na mnie, drugi pode mną, trzeci w usta... mówili, że to piękna scena... a ja
krzyczałam, Gianni ratuj...on się tylko śmiał...chcę spać, Dionizy...pozwól mi
zasnąć..."
„Jak się pani czuje, pani Auro?" „Jak pies w studni...jak pies...chcę spać…
tylko spać..."
„Dobrze, proszę pani. Dobranoc. Klucze są na komodzie."
Dionizy usnął dopiero nad ranem. Nie usłyszał, jak Aura Capretti wychodzi
z domu. Była szósta. Nie słyszał, jak niedługo potem młody Capretti wraca do
domu zabłoconym do niemożliwości i obtłuczonym porsche. Podniósł się
dopiero około siódmej, jak ogłuszony. Prysznic, golenie, kawa po
neapolitańsku. Wreszcie poczuł się normalnie. O pół do ósmej zeszła pani
Brusati i Karina.
„Dziś klasówka... — jęknęła — ten belfer, co wiesz, przekreślił mi jedno
zadanie mojego tłumaczenia z łaciny, może ty przypadkiem słyszałeś, co to
znaczy: „verus amicus est tamąuam alter idem"?
I zaśmiała się ironicznie. Ale oczy jej się nie śmiały. I zapewne nie z
powodu łacińskiego zdania.
„Prawdziwy przyjaciel to jak drugi ty", wypalił bez namysłu Dionizy. Pani
Emma zaczerwieniła się i odwróciła oczy. Karina spojrzała na Dionizego, jakby
właśnie spadł z księżyca.
„Żartujesz chyba"?
„Ani trochę, uśmiechnął się Dionizy, zapamiętałem to zdanie przez
przypadek". Musiał powtórzyć. Karina zapisała. Pani Emma tymczasem
oglądała obitą kamieniami karoserię porsche. Kiwała głową z wyraźną
dezaprobatą. „Słyszałam, jak wracał. Nie spałam, bo martwię się o Karinę, ten
młodzieniec jest niepoważny. Żal mi tylko tej jego żony. To przyzwoita
dziewczyna," powiedziała w końcu pani Emma.
„I ja tak myślę, proszę pani. Może wyszła za mąż za pana Gianni bo
spodziewała się Bóg-wie-czego?"
„Prawdopodobnie - ucięła pani Emma. Jedziemy, Karina?" I odjechały swoim
Y10. W chwilę po tym wyjechał za bramę również Nino Malvolti swoją hondą,
następnie jego ojciec swoim mercedesem, wreszcie pan Fujiko Masaki, ale
zatrzymał się na chwilę przy portierni.
„Bardzo okay, Dionizy. Pan Tobashi i pani Liuko zadowolone. To jest
koperta dla ciebie, potem zejdzie Daddo z resztą. On wszystko powie...'"
I ruszył do wyjścia. A Dionizy pomyślał, że wszyscy na świecie, nawet w
Japonii, wyskakują ze skóry, aby podlizać się możnym i ważnym. I bogatym. W
jakiś czas po tym rzeczywiście przyszedł Daddo z dwoma milionami.
„To będzie nadzwyczajny wieczór, zapowiedział, dziewczyny pójdą sobie po
północy, po pokazie, wypuścisz je i przyjdziesz na górę. Będziesz robił wszystko,
co ci każe pan Tobashi i ona. Nie pożałujesz. W gruncie rzeczy nie chcą wiele.
On jest oglądacz, chory na podglądanie. Sam nic nie robi. Masz tu dwa miliony.
Bez kwitu, bez podatku, na czysto..."
Punktualnie o północy, w ciszy i skupieniu, opuściły dom wszystkie:
Winona, Giorgia, Gigi, krawcowa, która dziwnie jakoś spojrzała na Dionizego,
fotografka, a także sam Franciszek. Czekając na taksówki, zamówione przez
Dionizego, dziewczyny ucałowały go serdecznie. Franciszek powiedział:
„Nie przepracujesz się dzisiaj. Ale staraj się przypodobać tym Tobashi. On
mógłby kupić cały Mediolan, jakby zechciał..."
„Acha, i księżyc na dodatek!... — zadrwił Dionizy — trzymaj się, Franiu!..."
Sprawdziwszy raz jeszcze swój wygląd przed lustrem, poprawiwszy węzeł
ciemnego krawata, Dionizy poszedł wreszcie na górę. Japończycy byli tu już od
dziesiątej. Czterej mężczyźni, uśmiechnięci. Oraz kobieta, niezwykle wysoka,
jak na swoją rasę, ubrana po europejsku, bardzo elegancka. Nie mógł ocenić,
czy jest przystojna, bo twarz jej zasłaniały duże, ciemne okulary. Ale ciało
miała pięknie owinięte wieczorową suknią. Sam Daddo otworzył mu drzwi.
Całkiem przebrany i całkiem odmieniony. Miał na sobie japońskie kimono,
które wyglądało na autentyczne, oczy miał powiększone makijażem tak, aby
robiły wrażenie japońskich. Podłużnych i skośnych. Na głowie miał perukę z
czarnych włosów z warkoczykiem spiętym klamrą z kości słoniowej.
„Najdroższy Dionizy, wyrzekł na jego widok i mrugnął, racz wejść w niskie
progi tego nędznego domu, zaraz przedstawimy cię moim przepotężnym
przyjaciołom." W salonie obok podestu stali trzej mężczyźni ubrani na ciemno,
po zachodniemu. Na fotelikach zaś kobieta w kimonie i mężczyzna, zapewne
pan Tobashi, również w kimonie.
„Przedstawiam cię potężnemu panu Tobashi!..." — wyrzekł uroczyście
Daddo. A Dionizy pochylił się w niskim ukłonie. „Przedstawiam cię potężnej
pani Liuko, żonie potężnego pana Tobashi..." — i Dionizy pochylił się w
jeszcze niższym ukłonie. Bez okularów pani Liuko była nawet pociągająca. Z
pewnością. Miała czystą, wspaniałą, delikatną cerę, oczy jej błyszczały, włosy
zebrane w węzeł na szczycie głowy, lśniły głęboką czernią. „A oto panowie
Kony, Horoko. Meito..." — przedstawił ich Daddo.
Kony i Haroko pochylili się w milczeniu. Natomiast Meito sprawił
Dionizemu prawdziwą niespodziankę. Odezwał się po włosku jak rodowity
Włoch.
„Miło mi pana poznać, Dionizy. Czy możemy mówić sobie po imieniu?
Tak? Dziękuję. Tak będzie łatwiej. Przejdźmy teraz, jeśli łaska, do garderoby."
„Potężny pan Tobashi oraz pani Tobashi nie brali udziału w rozmowie.
Robili wrażenie nieruchomych posągów. Daddo odprowadził mężczyzn aż pod
garderobę, mrugnął, wycofał się i zniknął.
„Dwa słowa objaśnienia — zaczął Meito — przedstawienie poprowadzi mój
kolega Kony. Idzie tu bowiem o przedstawienie fragmentu starożytnej
opowieści japońskiej o samuraju, jego żonie i bandytach. Bandyci wiążą
samuraja i na jego oczach gwałcą jego żonę. On patrzy, ale nic nie może zrobić.
Tak więc nie ma tu żadnych powikłań psychologicznych. Wszystko sprowadza
się do akcji dramatycznej. Aktorzy oczywiście improwizują swoje role. Ale nie
wolno skrzywdzić pani Liuko, nie wolno wykroczyć poza jej życzenia, nie
wolno wpuścić męskiego nasienia w jej ciało. Czy to jasne?"
„Dosyć jasne... — wymruczał Dionizy — tylko skąd mam wiedzieć, gdzie
jest granica jej życzeń?"
„Sama to powie, a ja przetłumaczę. Pan Tobashi będzie się tylko przyglądał,
może jednak dawać polecenia, czy zalecenia i my musimy mu być bezwzględnie
posłuszni. Więc uważaj Dionizy, nie daj się ponieść namiętności czy
temperamentowi, bo słono za to zapłacimy. Okay?"
„...Okay..." — westchnął Dionizy.
Rozdział dziesiąty
Można było ich wziąć za starodawnych bandytów japońskich. Bawełniana,
prosta bluza do bioder, związana w pasie bawełnianym sznurem, otwarta pod
szyją i na brzuchu, aby widać było genitalia. Poza tym nadzy. Członki męskie nie
osłonięte. Dionizy słyszał kiedyś czy też czytał, że mężczyźni Wschodu mają
penisy o wiele mniejsze niż mężczyźni Zachodu. Okazało się teraz, że to prawda.
Jego penis był co najmniej trzykrotnie dłuższy niż penisy jego towarzyszy.
„Nie zapomnij, Dionizy, jeszcze raz ostrzegł Meito, kiedy już szli do salonu,
że nie wolno ci wpuścić swego nasienia w ciało potężnej pani Liuko. Ani w jej
przyrodzenie, ani w jej usta. Wypuścisz swoje nasienie poza nią. Nie zapomnij...
W salonie zastali pana Daddo siedzącego nieruchomo na samym końcu podestu
ze skrzyżowanymi nogami, z dłońmi wsuniętymi w szerokie rękawy kimona.
Niczym posąg. Pod podestem na grubym dywanie siedzieli obok siebie Tobashi
i Liuko, rozmawiając cicho po japońsku. Nikt nie zwrócił uwagi na
wchodzących „bandytów". Natychmiast jednak Kony porzucił towarzysza i
podszedł do postawionej pośrodku podestu kamery telewizyjnej najnowszego
typu. Dionizy, Harako i Meito weszli również na podest i przyklękli. Zaczęli
grać bandytów śledzących z ukrycia małżeństwo Tobashi-Liuko. Tak mieli
doczekać się chwili, kiedy Kony uruchomi kamerę. Dopiero na jego znak
skoczyli z podestu i rzucili się na małżeńską parę, która sprawnie wykonała
liczne gesty konwencjonalnego przerażenia. Haroko i Meito przenieśli pana
Tobashi na sam koniec dywanu i związali mu dłonie jedwabnym sznureczkiem,
długim wszakże, bo prawie metrowym, aby pan Tobashi mógł poruszać rękami
bez przeszkód. Tymczasem Dionizy przytrzymywał panią Liuko, udającą, że się
broni.
Unieruchomiwszy symbolicznie pana Tobaschi, dwaj Japończycy,
podskakując tanecznie, zbliżyli się do Liuko i Dionizego. Meito rozkazał
Dionizemu: „Przewróć ją na dywan, ale nie kładź się na niej. Zaraz ci pokażę..."
Dionizy wykonał. Liuko zasłoniła zrozpaczoną twarz dłonią. Teraz Meito i
Hiroko uklękli obok kobiety. Meito starannie rozchylił jej kimono, ale tak, aby
odsłonić tylko jedną nogę. Haroko zrobił to samo na piersi: odsłonił tylko jedną.
Pokazała się sutka. Była mała, stercząca i twarda. Dionizy natychmiast poczuł,
jak i jego fallus twardnieje. Erekcję tę spostrzegł natychmiast Kony i ujął ją
obiektywem swojej kamery. Następnie Maito zaczął chciwie lizać obnażoną
stopę Liuko i dalej: łydkę, kolano, udo. Polizana została również, i to
zachłannie, kępka wystającego spod kimona futerka Liuko, która ciągle kryła
twarz pod swą dłonią, ale nogi miała już lekko rozchylone. Równocześnie
Haroko lizał obnażoną sutkę Liuko. Dionizy spojrzał na pana Tobashi.
Przyglądał się scenie uważnie, jego ramiona poruszały się lekko między
nogami, prawdopodobnie miał już erekcję.. „Dionizy, otrzyj swoim członkiem o
twarz pani..." — rozkazał Meiko. I Dionizy natychmiast to wykonał. Otarł się
najpierw o dłoń pani Liuko, uniósł ją, wślizgnął się między jej dłoń i twarz. Pani
Liuko udawała, że się broni, kręciła głową w prawo, w lewo, ale końcem języka
dotykała przelotnie wielkiego penisa. Meito lizał ją po wewnętrznej stronie uda,
a Haroko wokół sutki. Tymczasem Kony bez przerwy kręcił tę scenę swoją
kamerą, Daddo nadal siedział nieporuszony, jak medytujący mnich buddyjski.
Tobaschi ciągle podniecał swego członka. W porządku. Jedno tylko było
dziwne. Meito i Haroko, chociaż namiętnie lizali panią Liuko, nie zdradzali
podniecenia, członki ich były miękkie. Za to Kony, który tylko robił zdjęcia,
miał już penisa twardego jak skała. Może dlatego, że na Meito i Haroko ciążyła
odpowiedzialność za przedstawienie z udziałem żony potężnego pana Tobashi?
Kony takich zahamowań nie miał. Dionizy zanurzył dłonie w gęste włosy
Liuko. Były to włosy jak z jedwabiu. Przytrzymał jej twarz i usiłował wepchnąć
penisa w jej usteczka wycięte w kształt serca.
Ale ona uparcie zaciskała wargi. Może taka była reguła gry? Może moment
był jeszcze niewłaściwy? Ale Dionizemu zrobiło się nagle wszystko jedno.
Przycisnął mocniej, mur białych ząbków rozstąpił się. Włożył gwałtownie na
całą długość. Aż wydęły się policzki pani Liuko. Był gwałcicielem, lecz jakże
pożądanym. Języczek pani Liuko pieścił go tkliwie, choć dłoń udawała, że
usiłuje pozbyć się najeźdźcy.
„Teraz możesz robić, co chcesz... — oświadczył Meito — jedyny zakaz
znasz. Zmuś panią Liuko, żeby dała ci rozkosz, jakiej pragniesz...
Dionizy przestał więc liczyć się z obowiązującą dotychczas choreografią,
rozchylił całkiem kimono pani Liuko, odsłonił cale jej nagie ciało. Natychmiast
zacisnęła uda, jakby broniąc się jeszcze. Ale Maito siłą je rozwarł, wsadził między
nie głowę i łapczywie lizał jej seks. Podobnie Heroko rzucił się na piersi Liuko,
teraz już obie liżąc i macając. Tobashi zamruczał, oczy mu błyszczały, ręka
poruszała się pod kimonem. Potrójnie gwałcona Liuko miauczała cicho. Dionizy
czuł, jak namiętnie porusza się jej język. Przeniknął go dreszcz. Zadawał sobie
pytanie, kto pierwszy posiądzie panią Liuko. Nagle zachciało mu się inaczej
zakosztować ust, które gwałcił. Odsunął się, pochylił, przyłożył swoje wargi do
jej warg rozchylonych. Ale Liuko zasłoniła usta dłonią. Broniła się. Dionizy siłą
odciągnął jej rękę, włożył język w jej usta i od razu poczuł ruchliwy język pani
Liuko. Rzucała się przy tym gwałtownie, lecz na tyle tylko, na ile pozwalał jej na
to potrójny uścisk Japończyków. Teraz i oni nie myśleli już o potędze pana
Tobashi, którego żonę gwałcili. W ogóle przestali myśleć o potężnym panu
Tobashi. Obaj mieli już penisy twarde i gotowe. Liuko tymczasem coraz
namiętniej lizała Dionizego: dawała rozkosz, odbierała rozkosz, była gotowa, aby
się oddać. Pierwszy zdecydował się Meito, rzucił się na Liuko, ale tak trochę
bokiem, aby Kony mógł filmować, jak penis wnika do wnętrza. Pani Liuko
poczuwszy fallusa Meito, ugryzła Dionizego. Drobną rączką ujęła jego fallusa,
lecz nie zaczęła go pieścić. Trzymała tylko. Ściskała. Coraz mocniej. Jęczała.
Dionizy oderwał się od jej ust i zaczął ją lizać po twarzy, chwycił jej pierś, której
Haroko akurat nie lizał i poczuł, jak jej sutka twardnieje z rozkoszy, którą czuje
przeniknięta fallusem Meito. Polizał jej kark i maleńkie, różowe uszko. Nagle
usłyszał ryk pana Tobaschi. Krzyczał coś po japońsku. Meito jednak zdążył
przetłumaczyć:
„Ach! ty jesteś kurwa, ty dajesz bandytom zabiję cię..." A Liuko na to:
„Przebacz panie, dobrze mi, zaraz będzie mi najlepiej..."
I Dionizy poczuł, że Liuko szczytuje naprawdę. Zwiotczała nagle, jej
jedwabna skóra zrosiła się potem. Dionizy pomyślał, że penisy Japończyków
może są i mniejsze niż zachodnie, ale funkcjonują równie dobrze. Istotnie: Meito
nie przestawał chędożyć pani Liuko, poruszał się rytmicznie, niestrudzenie,
spokojnie, niczym maszyna do spółkowania.
Dionizy nie mógł doczekać się końca, niechże by już Meito popłynął, on
sam palił się aż, żeby wniknąć w tę lubieżną, japońską szparę. Tymczasem lizał
jej kark, aż pod włosy, Liuko drżała i stękała, nie trzeba było umieć po
japońsku, aby zrozumieć, że jeszcze nie jest gotowa po tym pierwszym razie.
Japończycy nie zważali na nic, nie przerywali swojej roboty ani na chwilę.
Potężny pan Tobashi znowu zaryczał. Meito sapiąc z wysiłku, przetłumaczył
jednak:
„Mówi, że to kurwa, bo ma rozkosz z bandytami, lecz on ją ukarze."
I chędożył nadal, macając białe uda kobiety, rozchylając je jeszcze mocniej,
tak aby film się udał koledze. A Hiroko wziął w rękę dłoń Liuko, wsunął w nią
swego penisa i pokazywał, w jakim tempie go pieścić. Dionizy nie miał na razie
nic lepszego do roboty, jak znowu spróbować włożyć jej w usta. Tym razem nie
udawała, że się broni, zaczęła go ssać natychmiast i chętnie. Rozgrzewała się
znowu, powoli stopniowo. Dochodziła. Już Haroko nie musiał kierować jej
dłonią, pieściła mu penisa sprawnie, poddawała się całym ciałem rytmicznym
pchnięciom Meito, lizała i ssała Dionizego coraz bardziej namiętnie. I miauczała
z rozkoszy. Jednak nawet Japończycy nie są doskonałymi maszynami. Bo oto
Meito krzyknął, cofnął się i trysnął na biały, płaski brzuch pani Liuko. Kamera
Kony utrwaliła ten moment i potem: jak gęsta, sperma Meito spływa po nagim
ciele Liuko, po jej brzuchu, udach i czarnym futrze jej seksu. Ani się obejrzała,
jak przy jej zmaltretowanym otworze z szybkością wprost nadzwyczajną znalazł
się Haroko. Jednak nie wbił się. Chwycił ją za biodra i zaczął lizać. Ale jak!
Liuko krzyknęła, rzuciła się, przycisnęła swój seks do ust Haroko. Dionizy
zadowolił się macaniem małych piersi pani Liuko, przyciskaniem jąder do jej
ust aby mogła je polizać, muskaniem główką penisa jej warg. To wszystko. Ale
pilnie obserwował, z jaką niesamowitą szybkością pracuje język pana Haroko.
Raptem Haroko podniósł głowę, łypnął okiem, krzyknął i poruszając
gwałtownie biodrami, rzucił się na potężną panią Liuko, chwycił ją za piersi,
wbił się w nią i coraz to zwiększając szybkość ruchu swoich bioder, zaczął
jedną pierś pani Liuko lizać, drugą ściskać. Liuko wrzasnęła. Ze strachu, czy
co? Ale nie: zarzuciła nogi i zacisnęła je wokół bioder mężczyzny. Na ten widok
potężny pan Tobashi zaczął wściekle ryczeć, odsłonił wreszcie penisa, pieścił
się przyspieszonym ruchem dłoni. Meito przetłumaczył półgłosem: . „Ukarzę
cię, ty kurwo.
Ukarzę za to, że masz rozkosz, kiedy cię gwałcą!"
Nagle Haroko krzyknął, jakby go obdzierali ze skóry, odsunął się od Liuko i
nad jej ciałem z pasją i wściekłością on także zaczął pieścić swego nabrzmiałego
członka. Wreszcie chwycił dłoń pani Liuko i napełnił ją tryskającym obficie
płynem. Ale Pni Liuko nie miała dość. Widać było, że jest do szaleństwa
podniecona, lecz niezaspokojona jeszcze. Przyszła kolej na Dionizego. Podobnie
jak przedtem Haroko brutalnie odsunął Meito, który przekoziołkował popchnięty,
tak teraz Dionizy wyrzucił Haroko z pomiędzy szeroko rozwartych ud pani Liuko
i zajął jego miejsce. Ale nie miał zamiaru jej lizać. Wręcz przeciwnie. Chciał jak
najprędzej wbić się w panią Liuko, jęczącą z pożądania i ściskającą swoje piersi.
Bardzo pragnęła tego fallusa, to było widać.
Meito ostrzegł go po cichu:
„Wejdź delikatnie, ona nigdy wielkiego nie miała, nie spraw jej bólu..."
Dionizy był z natury i delikatny, i pełen zrozumienia dla innych, nawet
jeżeli musiał odgrywać bandytę-gwałciciela. Toteż skierował swego ogromnego
penisa ku czarno owłosionej szparce pani Liuko ostrożnie i powoli. Pani Liuko
wydarł się z gardła okrzyk: „aaaaach... Ale mógł to być równie dobrze wyraz
strachu, jak i pożądania, bólu, radości czy czegoś innego jeszcze. Kony
natychmiast zbliżył się ze swoją kamerą i przykucnął, aby móc ująć wszystko w
najdrobniejszych szczegółach. „O-ooooch... aaaach...!" — wyła pani Liuko,
kiedy Dionizy powoli, lecz nieprzerwanie pchał wciąż dalej i dalej. Kiedy
jednak wbił się wreszcie nieco głębiej, wrzaski pani Liuko stały już się
zdecydowanym wyrazem rozkoszy. Tobashi także wrzeszczał i pluł, a wraz ze
śliną płynęły jakieś japońskie słowa.
„Mówi do niej, ale coś, czego nie da się przetłumaczyć..." — szepnął Meito.
Dionizy nie dbał już o potężnego Tobashi. Ohydny podglądacz nadal uprawiał
swoją masturbację, podglądając, jak mu chędożą żonę. Fallus Dionizego wnikał
coraz głębiej w niewiarygodnie ciasny seks potężnej pani Liuko, tak ciasny, że
Dionizemu zdawało się, iż ma stosunek z nieletnią, z dzieckiem. Pani Liuko
wrzeszczała, Dionizy pchał, aż ich włosy łonowe połączyły się i splotły. Liuko
wyła jak szalona.
„Mówi, żebyś ją przebił na śmierć...!" — wrzasnął Meito, bardzo podniecony.
I Dionizy zaczął rytmicznie poruszać. Najpierw powoli, ostrożnie, lekko, potem
coraz szybciej, gwałtowniej, mocniej... pani Liuko oczy zaszły mgłą rozkoszy.
Dionizy chwycił ją za tyłek i wsunął palec w otwór pulsujący spazmem
pożądania, teraz przebijał ją brutalnie i fallusem i palcem, gwałcił ostro, brutalnie,
bezwzględnie. Aż pani Liuko wywróciła oczy tak, że widać było tylko białka.
Jego orgazm przyszedł nagle, że ledwo zdążył się wysunąć. Kony, którego penis
boleśnie nabrzmiał i sterczał od tak dawna, filmował kolejne, niekończące się
wytryski spermy Dionizego, padające na twarz pani Liuko, na jej piersi, brzuch,
trójkąt czarnego futerka, na uda. Dionizy wzdychał ze szczęścia i wycisnął
ostatnie krople na nieruchome wreszcie ciało pani Liuko.
Wtedy Tobashi, ryknąwszy jak zwierz, uwolnił dłonie z jedwabnego
sznureczka i wywijając nim groźnie, rzucił się na żonę. Przerażony Dionizy
zdążył odskoczyć. Deszcz razów spadł na ciało pani Liuko aż sczerwieniało.
Może sam jedwabny sznureczek nie mógłby dać takiego efektu, ale pan Tobashi
ogarnięty rzeczywistą wściekłością, wymachiwał nim bardzo sprawnie i pani
Liuko, winna temu, że przeżyła rozkosz, »gwałcona przez bandytów«,
krzyknęła z bólu. Już Dionizy chciał wziąć za kark potężnego pana Tobashi,
kiedy ten postawił żonę na kolana, związał jej ręce na plecach swym
jedwabnym sznureczkiem i pochylił się nad jej nagim tyłkiem. Kony obrócił
stosownie swą kamerę, aby uchwycić moment, kiedy fallus potężnego pana
Tobashi usiłuje wbić się w ten tyłek. Nagle mąż i żona wrzasnęli równocześnie,
było po wszystkim. Pan Tobashi leżał jeszcze przez chwilę na żonie, potem
odsunął się ze zwisającym smętnie penisem, a z tyłka pani Liuko wypłynęło
parę kropel mężowskiej spermy.
Spokój... wreszcie wrócił spokój. Dionizy miał trzy miliony więcej. Czuł się
jednak nieco rozczarowany: choć raz jeszcze mieć piękną Liuko... Mijały dni,
przeglądał właśnie katalog mebli, szukając odpowiedniej biblioteczki dla siebie,
kiedy zadzwoniła Karina. Chciała dowiedzieć się, czy Dionizy zreperował już
huśtawkę. Bo od „tamtej pory,, nie była jeszcze na tarasie. Dionizy
odpowiedział, że tak, że naprawił. Poprosiła, żeby jednak przyszedł na górę,
gdzieś za pół godziny: nie może sobie dać rady z parasolem ogrodowym.
Dionizy poczuł, jak mu fallus nabrzmiewa. Pięć minut później zeszła pani
Brussati. Skoczył otworzyć jej bramę.
„Wie pan że Karina dostała »bardzo dobrze« z tego łacińskiego zadania?"
— poinformowała go uprzejmie, uruchamiając swój samochód.
„Cieszę się..." — wymamrotał Dionizy, a ona zaczerwieniła się nie wiadomo
czemu, pozdrowiła go ruchem ręki i odjechała. Po raz któryś Dionizy zadał sobie
pytanie, czemu tak go denerwuje sama jej obecność. I to od dnia, kiedy upadł u
niej w łazience, porażony prądem, i nagle zobaczył ją tylko w majteczkach i
staniku, gdy przybiegła mu na ratunek. Bardzo szanował tę kobietę, niemłodą już,
choć jeszcze piękną, ponętną, lecz wszelka myśl pożądliwa byłaby tu obrazą.
Pojechał na górę i wszedł na taras. Karina już czekała. Była w kostiumie
kąpielowym, to znaczy miała na sobie trzy wąskie płatki materiału, które nie tylko
nie kryły, ale wręcz uwydatniały wspaniałość jej zachwycającego, młodego ciała.
Zobaczyła go, skierowała najpierw wzrok na jego spodnie, gdzie widać było
wzniesienie spowodowane erekcją. Dionizy modlił się, żeby go nie
sprowokowała. Dni czystości i wstrzemięźliwości były dla niego raczej torturą.
Przyzwyczaił się już do tego, że mógł sobie używać do woli i z lokatorkami
kamienicy przy via Lazzaretto i zagranicznymi gośćmi. Ale Karina była inna,
niepodobna do rządnej, była najpiękniejsza na świecie! Tak bardzo był w niej
zakochany.
„Mógłbyś zamknąć drzwi na klucz z tej strony...?"
Dionizy zrobił to i podszedł do niej. Zatrzymała go nagle energicznym
ruchem ręki.
„Stój. Teraz przyznaj się: po coś poszedł parę dni temu, w nocy, do tego
pedała Daddo? Nie zaprzeczaj i nie kręć. Obie z mamą nie spałyśmy,
przerabiałyśmy geografię. Słyszałyśmy, jak jedziesz na górę, z mojego pokoju
widziałyśmy, jak wychodzisz. Mamie było bardzo przykro. Zastanawiałyśmy
się, co tam robisz? Bo przecież wszyscy wiedzą, że głupi kutas nadstawia dupy
chłopakom. Byłeś z nim, czy co? Dalej! Odpowiadaj...!"
Dionizy osłupiał. Jaki ostry ton! Jakie oskarżenie!
„Zapewniam cię... — wyjąkał wreszcie — że zajmowałem się jedynie
podawaniem koktajli..."
„To dlaczego ten pieprzony Daddo rozpowiada na prawo i na lewo, że nasz
dozorca wart jest tyle złota, ile sam waży?"
„Nie wiem. Jego o to zapytaj, nie mnie. Daddo nie podoba mi się i nie
spodobałby mi się, nawet gdyby był kobietą. Są jeszcze pytania?
„Tak. Przeleciałeś Florę, nie? Nie kręć. Sama widziałam, jak schodziła do
pralni, kiedy tam byłeś, porządnie ubrana i uczesana, a wyszła stamtąd
rozczochrana i pomięta."
„Śledzisz mnie? Jesteś policyjny szpicel?"
„Chcę się tylko dowiedzieć, coś za jeden. Masz dyplom magistra, a
pracujesz jako dozorca.
Dlaczego? Jesteś z mafii?"
„Myślisz, że robiłbym za dozorcę, gdybym był w mafii? Czy nie wiesz, że w
Neapolu są tysiące takich jak ja magistrów, którzy nie mogą dostać pracy w
szkolnictwie? Czy nie wiesz, ilu z dyplomami wyższych studiów w kieszeni
sprząta ulice? Pilnuje parkingów? Pracuje w autobusach, u ogrodnika? Ja
miałem szczęście: dostałem pracę dozorcy w Mediolanie, mieszkanie,
przyzwoity zarobek. Czego chcesz ode mnie...?"
Karina odetchnęła z ulgą. Spojrzenie jej złagodniało. Oblizała wargi, co
spowodowało pewien ruch w spodniach Dionizego. Spostrzegła to i westchnęła:
„Mama ma rację. Nie jesteś opryszkiem. Jesteś na to zbyt prostoduszny.
Przepraszam.
Przepraszam... ale... pokaż mi go, Dionizy! Bo pęknę..."
A na jego zdumione spojrzenie, dodała natychmiast, rozkosznie wydymając
usteczka: „Wiesz, że ciągle się teraz onanizuję? Odkąd go zobaczyłam, wtedy
na tarasie, robię to ciągle. Mam podkrążone oczy, co?"
„Nie. Nie widać..." — wymamrotał Dionizy.
„Ty także chcesz, prawda? Ale ja nie mogę, bo byś mnie rozerwał... ale ja
chcę... już nie mogę, Dionizy, pokaż..."
„Chcesz zobaczyć? A zdajesz sobie sprawę, że mnie doprowadzasz do
szaleństwa?... że pragnę cię, jak wariat...? że za każdym razem, jak cię widzę,
jak tylko cię usłyszę... to nie żarty, Karina..."
„Wiem. Przysięgnijmy sobie wzajemnie, że potem będziemy znowu tylko
przyjaciółmi.
Przysięgam..."
„Chcesz zobaczyć? Tylko zobaczyć?"
„Chcę się pieścić... chcę się pieścić, patrząc na twojego wielkiego kutasa...
widzę go ciągle w snach, na jawie, w szkole, na lekcjach, na książkach, na
zeszytach, kiedy jadę motorynką, ciągle... dość... już nie mogę... nie podchodź...
zobacz...!"
I Karina jednym ruchem odkryła swój seks. Ukazały się rzadkie, czarne
włosy i ściśnięta szparka.
Palce Kariny rozszerzyły ją, pokazało się różowe wnętrze.
„Widzisz? Zrób to, co ja! Tryśnij! Tylko ten jeden raz! Przysięgam ci..."
Jakże cudownie tańczyły jej zgrabne paluszki na jej ledwo rozchylonej
szparce! Jak cudownie oczy jej zachodziły mgłą rozkoszy! jak zwinnie palce jej
dotykały, pieściły, podniecały maleńką łechtaczkę! Dionizy szarpnął eklerem,
otworzył rozporek, wyjął olbrzymiego, nabrzmiałego fallusa, zrobił krok ku
Karinie.
„Nie, krzyknęła, proszę cię, Dionizy, nie! Nie zbliżaj się, nie dotkniemy się,
nie...!" Była naprawdę przerażona. Dionizy zatrzymał się. Palce Kariny znowu
zaczęły taniec, jego dłoń zaczęła posuwać się po wyprężonym penisie, patrzył
na palce Kariny, na seks Kariny, na oczy Kariny wpatrzone w jego olbrzymi
fallus.
„Już nie mogę... załkała, zaraz pojadę, spłynę, trysnę... Dionizy... już nie
mogę... już... patrz, już!... już!... oooch!"
Dionizy ryknął „Ja też!... tryskam...!"
Jego wytrysk prawie dosięgną! ciała Kariny, połączył ich oboje w tej
niesamowitej rozkoszy. Trwali potem chwilę w milczeniu, zmieszani,
zakłopotani. Aż w końcu Karina szepnęła:
„Idź już, Dionizy. Wyjdź natychmiast. I przysięgam ci, że odtąd będziemy
tylko przyjaciółmi... że to się nie powtórzy... że sam mnie odepchniesz,
gdyby..." „Jeśli nie zechcesz, nic nie będzie..." — odparł poważnie.
„Teraz już wiem, że nie mam tak mocnego charakteru, jak mi się zdawało...
— westchnęła Karina. — Ale nie chcę sprawić bólu mamie. Właśnie z tobą nie
wolno mi... — dodała cicho. — Dlaczego?" Rozdział jedenasty
Znowu minęło kilka dni. Karina oblała szczęśliwie jedynie z łaciny. Ale tylko
dlatego, żeby podniecający się jej widokiem profesor mógł jej zaproponować
prywatne lekcje. Tak sama Karina tłumaczyła tę szkolną porażkę.
„Oczywiście nie za pieniądze, zwierzyła się Dionizemu, sam rozumiesz..."
— śmiała się serdecznie.
Ale Dionizy robił wszystko, aby uniknąć spotkań z Kariną, która zresztą po
całych dniach przebywała teraz poza domem, gdzieś u przyjaciół i kolegów.
Było w jego interesie o Karinie nie myśleć. Miał przecież ciągle jeszcze pewne
możliwości: a to Rosa Mandorla, a to Flora Malvolti, a to Bruna Pigato. Mógł z
nich korzystać, kiedy tylko chciał. Jedna lepsza i bardziej podniecająca od
drugiej. Czemuż by miał narażać się z Kariną, która ma szesnaście lat zaledwie?
Zresztą i tak miała wkrótce wyjechać z matką na wakacje. Były właścicielkami
mieszkania w Cannes, hotelu w Curmayeur, willi w Brianza. Nie miały żadnych
kłopotów finansowych. Takim to dobrze. Dionizy postanowił również, że nie
przyjmie już zaproszeń od pana Daddo Gregori, żeby nie wiem jak były
lukratywne. Niechże pani Brusati nie myśli o nim źle. Zastanawiał się ciągle nad
tym pytaniem Kariny o mafię. Widać rozmawiały o nim, chciały się czegoś o
nim dowiedzieć. Napisał więc do Neapolu, do rektora uniwersytetu z prośbą o
odpis dyplomu. Niech go nie biorą za krętacza. Pewnego popołudnia, gdzieś
koło czwartej, zatelefonowała pani Emma Brusati. Czy Dionizy mógłby przyjść
na moment? Odłożył więc „Metamorfozy,, Owidiusza, wetknął kartkę »zaraz
wracam« i poszedł. Otworzyła mu sama pani Emma w domowej sukience, nieco
rozczochrana, zarumieniona z wysiłku. „Niech pan wejdzie, Dionizy. Ach, żeby
tak Karina kiedy mi pomogła! Góra rzeczy do prasowania, do prania, do
wyrzucenia, do schowania...
Była ładna, może nawet ładniejsza w tej swobodnej, domowej atmosferze,
zapracowana i zmęczona. Zaprowadziła go do saloniku, uwolniła krzesło od
jakichś rzeczy, aby mógł usiąść.
„Cały dom do góry nogami, tłumaczyła się, dobrze, że za trzy dni wraca
wreszcie Gesuina...!"
Mogę w czymś pomóc?" — zapytał Dionizy. I uśmiechnął się z sympatią.
Nie wiadomo czemu, zaczerwieniła się. Była jakaś zakłopotana, usiadła na
brzeżku krzesła zarzuconego garderobą, zaraz przysłoniła kolana. Miała na sobie
jasną sukienkę w kwiatki, bez rękawów. Ramiona miała naprawdę piękne, białe,
pełne, kształtne. Dionizy przypomniał sobie, jak pochylała się nad nim prawie
naga, kiedy prąd kopnął go u niej w łazience. Poczuł wzwód. Zawstydził się.
„Otóż Dionizy, nie wiem, czy mogę o to prosić, oczywiście za zapłatą i poza
zwykłą robotą..." — zaczęła dość zmieszana.
Dionizy ze strachu, że pani Emma zerknie na jego spodnie, ośmielił się jej
przerwać:
„Proszę pani! O cokolwiek chodzi, mówię tak! Ale pod warunkiem, że nie
ma mowy o pieniądzach. Pani łaskawie płaci mi wystarczająco, naprawdę. Co
mam zrobić?"
„Idzie o Karinę" — odparła i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Zdawało się,
że już nie uda się jej wykrztusić ani jednego słowa. Za to Dionizy zbladł. Czy
Karina przyznała się do czegoś?
„Chciałabym... gdyby to było możliwe... jeżeli panu by to odpowiadało...
chciałabym, aby pan dał Karinie korepetycje z łaciny..." — nareszcie wydusiła
to z siebie. Dionizy nie pojmował jej zmieszania, jednak odetchnął z ulgą.
„Oczywiście, bardzo chętnie..." — zgodził się natychmiast.
I natychmiast sprzeczne myśli zaprzątnęły jego głowę. O co tu chodzi
naprawdę?
Konkurują ze sobą, czy co? Rywalizują, której z nich bardziej pożądam?
„Jednak... jednak nie chciałabym, aby to było za darmo..." — wykrzyknęła
nagle pani Brusati. Powiedziałam Karinie, że dobrze by było, żeby pan mógł
zarabiać w sposób bardziej dla pana odpowiedni, a nie jako dozorca, albo co
gorsza...
podając koktajle u tego pana Daddo..."
Dionizy spojrzał na nią zdumiony. Spuściła oczy, cała czerwona ze wstydu.
Coś się tu kryło niewyraźnego! Nie mógł się połapać.
„Och kawa już gotowa zapomniałam..." — I zerwała się z krzesła.
„Napije się pan chociaż kawy?"
Pobiegła do stolika w rogu salonu i zajęła się kawą. Co, u diabła,
powiedziała matce Karina? Może jej zasugerowała, że poszedł do pana
projektanta mody nie po to, aby podawać koktajle? Wstał i podszedł do stolika.
Nie odwróciła się.
„Już powiedziałem panu Gregori, że nie mogę mu służyć pomocą, proszę
pani. Gdybym wiedział, że pani się to nie podoba, od razu bym odmówił..." Nie
odpowiedziała.
„Za nic w świecie nie chciałbym sprawić pani przykrości. Proszę mi
wierzyć..."
Milczała. Słychać było tylko bulgotanie kawy sączącej się przez filtr. Dionizy
nie wiedział już, co mówić, co robić. Pani Brusati zgasiła płomień, nieco pary
wyleciało z maszynki do kawy. Nadal stała nieporuszona. Dionizy poszukał
wzrokiem filiżanek. Owszem, stały przygotowane. Ale gdzie je postawić?
Wszędzie pełno ręczników, prześcieradeł, obrusów, kostiumów kąpielowych.
Więc stał milcząc, jak i ona. Widział ją z profilu, znieruchomiałą całkowicie.
Piękne czarne włosy miała zaciągnięte w warkoczyk na karku, parę kosmyków
wymknęło się i leżało na szyi, uszy miała maleńkie, rasowe, szyję cudownie
zarysowaną, a jakże łagodna linia bioder! Zrobił jeszcze krok ku niej. Kiedy się
odezwał, głos miał zachrypnięty z pożądania.
„Proszę pani, czy mam nalać kawy?..."
Nie było odpowiedzi. Jakby nie usłyszała. Dionizy spostrzegł, że oddech
ciężko, że piersi jej gniecie jakiś ciężar... że jej pragnie, że pożąda jej, że wszystko
mu jedno, zgwałci ją, tak bardzo jej pragnie, jak nigdy żadnej innej! Jeszcze krok.
Położył dłoń na jej ramieniu.
Natychmiast jęknęła:
„Och, nie! Dionizy, nie! Proszę wyjść, błagam, proszę wyjść!...!"
Nareszcie zrozumiał. A może się myli? Wszystko jedno. Objął ją, pocałował
jej kark. Zaczęła się bronić, walczyła całkiem serio. Zaczęła płakać, błagać, żeby
ją zostawił. Ale już przewrócił ją na stół, chciwie całował jej twarz, szukał jej
warg, jej ust, których mu nie dawała odwracając głowę. Chwycił ją za włosy,
przytrzymał, ugryzł w wargi, polizał je, na siłę wsunął język. A ona ciągle
opierała się, miotała, łkała. Ale nie krzyczała. Rozchylił jej nogi, wsuwając
brutalnie swe kolana, rozpiął spodnie i dał jej poczuć fallusa przez jedwabne
majteczki. Chwycił jej uda, twarde, gładkie, rozkoszne, wodził po nich dłońmi
pełnymi niewiarygodnego pożądania. A ona naprawdę opierała się i walczyła.
Dionizy czuł jednak, że ona go chce tak bardzo, jak on chce ją, pragnie, pożąda.
Zgwałci ją, niech się dzieje, co chce! Zerwał z niej majtki, poczuł pod palcami jej
gęste, miękkie włosy łonowe, podnieciło go to do szaleństwa, wbił się w nią. I....
poczuł, że jest mokra! Chwycił więc jej twarde, cudowne pośladki, uniósł wbił
się głęboko mocnym pchnięciem i zawył:
„Jesteś moja!... moja! moja! moja!..."
Odpowiedział mu jej krzyk, pełen rozkoszy jęk kobiety, która się poddaje,
bo mężczyzna okazał się silniejszy. I zaraz poczuł ku swojej ogromnej radości,
że Emma spływa, owładnięta orgazmem cichym, mocnym, ale widocznym po
jakby bolesnym skurczu jej twarzy, nagle spoconym ciele, nagłym zwiędnięciu i
uspokojeniu.
„Kocham panią..." — powiedział Dionizy i zaczął poruszać się w niej powoli,
delikatnie, powściągając pożądanie, które rosło i groziło wybuchem. Emma
westchnęła, przymknęła oczy, aby nie patrzeć na twarz Dionizego, ale
mimowolnie objęła go. Objęła go ramionami mocno, przylgnęła do niego. Nagle
rozwarła powieki szeroko, jak ktoś przerażony, spojrzała ze zdumieniem,
niepomiernie zaskoczona, oczarowana, wniebowzięta.
Wyprężyła się. I opadła przygryzając wargi, aby nie krzyczeć z rozkoszy. I
wtedy Dionizy trysnął razem z nią. Ledwo zdążył odsunąć się. Trysnął z góry na
jej ciało, na jej ubranie, jęcząc. Pochwycił jej dłoń i zacisnął palce na swoim
fallusie.
„Nie mogę już... nie mogę... najdroższy..." — skamlała pani Brusati.
„Nie wiem, co pani do mnie czuje, aleja kocham panią..." — powiedział
Dionizy. I całował jej piersi nabrzmiałe pod sukienką, a ona pieściła mu kark i
nie wypuszczała z dłoni ciągle twardego penisa. I powiedziała w końcu:
„Karina ma rację... ja nie zdawałam sobie sprawy... Karina zauważyła, że
niepokoję się, że pragnę cię, Dionizy... przekonywała mnie, a ja... rzeczywiście,
od tego dnia, kiedy upadłeś tu w łazience, pamiętasz?... od tego czasu
zmieniłam się... dawniej byłam spokojna, zapomniałam o mężczyznach, nie
interesowali mnie... ale potem..." ' „Nie możesz być sama, to niemoralne... jesteś
piękna... nie możesz być sama, to nieludzkie..." — mówił Dionizy i całował jej
usta. „Kocham cię, nigdy nie śmiałem myśleć o tobie inaczej, jak z podziwem, z
zachwytem i pragnienie ciebie odczuwam jako grzech, bo ty nie jesteś jak inne,
ty jesteś nadzwyczajna..." — zwierzał się Dionizy. A ona na to: „Ależ nie, ja
jestem taka jak inne, sam widzisz teraz..." A on:
„Nic nie widzę. Zaniosę cię na łóżko. I znowu będziemy razem..." A ona:
„O, nie... nie, ja nie mogę mieć kochanka, zapomnij o mnie, ja także... będę się
starała zapomnieć... nie ja nie mogę mieć kochanka... wstydziłabym się
Kariny... albo małżeństwo.... albo... nic..."
Podnieśli się już i stali tak obok siebie, ona w jego objęciach, on objęty jej
ramieniem. „Pani Emmo — powiedział — jesteś bogata, Czy pomyślałaś o tym?
Czy zdajesz sobie sprawę, że pierwsza Karina powie, że idzie mi o pieniądze, że
wyzyskuję twoje uczucia, że przecież jestem z Neapolu... czy nie zdajesz sobie z
tego sprawy?..."
Po raz pierwszy dał się słyszeć śmiech Emmy Brusati i radość błysnęła w jej
oku. Ścisnęła dłonią jego ciągle jeszcze wyprężonego penisa.
„Ty także jesteś bogaty..."
„Ale nie możesz wyjść za mąż za dozorcę domu"
„Więc będziesz nauczycielem." „Jako nauczyciel, i to początkujący, zarobię
tyle co kot napłakał... jakże ja będę wyglądał? Jak twój utrzymanek?"
„No to będziesz miał tyle lekcji prywatnych, że się nie pozbierasz! Ale co
tam! Proszę o odpowiedź: jeżeli mnie kochasz, to nie możesz się wahać,
Dionizy."
„Ale jesteś pewna, że to miłość? A nie pożądanie tylko?"
„Śmieszny jesteś. To miłość. Kocham cię, bo cię pragnę i chcę, żebyś mnie
zaniósł na łóżko!... zaśmiała się, szczęśliwa i radosna." „I żebym cię całował,
pieścił, lizał, ssał..." — szeptał rozochocony Dionizy — żebym się wbił w
ciebie... powiedz mi to, powiedz..." „i żebyś kochał także Karinę. Ona tak cię
lubi, to widać..."
W odpowiedzi na to fallus Dionizego drgnął w dłoni pani Emmy Brusati i
wyprężył się jeszcze bardziej. Jak ona się cudownie pieściła, ta mała, patrząc na
jego nagiego fallusa! Głuchym, zachrypniętym z żądzy głoem Dionizy
powiedział: „Tak. A teraz do sypialni...!" I uniósł ją na łóżko. Szeptała: „Chcę,
żebyś mi robił wszystko, co mąż robi żonie... żebyś całował i włożył mi język i
ssał mój język, żebyś mnie dotykał wszędzie, żebyś mnie pieścił wszędzie,
żebyś mi kazał ssać ciebie... i żebyś...! żebyś się wbił we mnie, chwycił mnie za
włosy tak mocno... i żebyś... żebyś mnie..." — szeptała.
A on położył ją na łóżku, rozbierał powoli, lizał wszystkie miejsca, które
odsłaniał, wreszcie całkiem nagą położył na plecach, wszedł na nią okrakiem i
dotknął penisem jej warg. „Chcesz?... powiedz, chcesz?... powiedz...?"
Ale ona już. go trzymała w ustach i ssała, więc mogła tylko zamruczeć z
przyzwalającą radością.