background image

                              WILLIAM WHARTON

TAM, GDZIE SPOTYKAJĄ SIĘ 

WSZYSTKIE ŚWIATY 

background image

ROZDZIAŁ I

Był to drugi rok pobytu naszej córki w Hanoi, gdzie uczyła Wietnamczyków w ramach 

programu UNESCO, i jednocześnie rok, w którym moja żona Emily wybrała się po raz drugi 
na Daleki Wschód, tym razem z bardziej racjonalnych powodów: żeby odwiedzić córkę i przy 

okazji pomóc jej w poszukiwaniu dziecka do adopcji.

Emily umówiła się z moją kuzynką Mary Lou, pracownicą linii lotniczych Northwest 

Airlines, że poleci z nią do Bangkoku jako osoba towarzysząca, a zarazem członkini rodziny. 
Bilet do Bangkoku miał w tej sytuacji kosztować sto pięćdziesiąt dolarów; dochodził do tego 

koszt przelotu z Bangkoku do Hanoi, już nieco wyższy, ale i tak pokusa była dla Emily wielka.

Ja   sam   nie   byłem   jakoś   szczególnie   zainteresowany   podróżą,   choć   oczywiście 

chciałbym się zobaczyć z córką i zięciem. Jednak moja kuzynka mogła zabrać z sobą tylko 
jedną osobę, a Emily bardzo zależało na odwiedzeniu naszej córki.

Wrzesień 1994 roku spędziliśmy w New Jersey, w letnim nadmorskim domu w Ocean 

Grove. Pracowałem tam gorączkowo nad ostatnimi stronicami rodzącej się w bólach powieści 

Dom na Sekwanie.

Ów końcowy etap pisania książki, etap jej szlifowania i prac redakcyjnych jest dla mnie 

wielką męczarnią. To, że zajmowałem się niemal przez całe życie malarstwem, że byłem, jak 
mówią Francuzi, artiste - peintre, bardzo mnie zepsuło.

Nastawiony też byłem na wakacje,  a nie na podróż do praktycznie  zrujnowanego i 

słynącego z nieznośnych upałów, duchoty i deszczów miasta, nawet jeśli przebywała w nim 

moja   córka.   Zadawałem   więc   sobie   pytanie,   dokąd   jechać   i   co   robić.   Moje   życie,   życie 
człowieka   uprawiającego   wprawdzie   dorywczo,   ale   jednak   wolny   zawód,   było   w   pewnym 

sensie,   zwłaszcza   w   porównaniu   z   życiem   większości   moich   znajomych,   jednym   długim 
urlopem.

Emily,   moja   żona,   miała   jako   podróżniczka   dwie   wielkie   pasje:   Francję   i   Orient, 

wszystkie regiony Azji. Mieliśmy to wielkie szczęście, że ostatnie trzydzieści lat spędziliśmy w 

Europie,   głównie   we   Francji   i   przeważnie   w   Paryżu.   Początkowo   tłumaczyliśmy   ten   fakt 
chęcią   odizolowania   naszych   dzieci   od   wpływów   amerykańskiej   telewizji,   ale   teraz 

uświadamiamy sobie oboje, że były i głębsze tego przyczyny. Moja żona nigdy jednak nie była 
w Hanoi; w 1997 roku było tam zresztą niewielu Amerykanów.

Ja osobiście  nigdy nie pragnąłem jechać ani do Wietnamu, ani w ogóle na Daleki 

Wschód.   Był   to   przejaw   czegoś   w   rodzaju   „globalnego   szowinizmu”.   Jestem   człowiekiem 

głęboko zakorzenionym w kulturze Zachodu. Literatura, malarstwo, teatr, balet europejski - 

background image

jestem   tym   wszystkim   przesiąknięty   na   wskroś.   Być   może   gdybym   mógł   usiąść   w 
kawiarnianym ogródku, przyglądać się przechodniom, popijać sake, czy jak się tam nazywa 

wietnamska  wódka,  a najprawdopodobniej zieloną herbatę  bez cukru (brrr!), czułbym się 
bardzo dobrze. Nie potrafiłbym jednak popaść w ekstazę tylko dlatego, że jacyś wytresowani 

przewodnicy ciągają mnie od jednej zaprogramowanej atrakcji do drugiej, że gapię się przez 
okno autobusu na głodnych, łypiących spode łba ludzi, którzy mają wszelkie powody, żeby 

mnie, Amerykanina, nienawidzić, albo że przepycham się przez ciżbę ludzików na rowerach 
bądź w rikszach. Jestem pewien, że to nie dla mnie. Ale Emily była równie pewna, że jej się 

coś takiego  spodoba  - i nie pomyliła  się. Teraz  pije jeszcze więcej  herbaty  niż przedtem. 
Wkrótce doprowadzi do absolutnej perfekcji jedzenie ryżu jedną pałeczką.

Jeanne, moja siostra, i ja mieliśmy odziedziczyć dom po rodzicach, ale Jeanne zmarła 

zaledwie kilka  miesięcy po śmierci mamy. Jeszcze jeden tak  dla mnie ważny kawał życia 

zniknął bez śladu. Nawet teraz, po upływie ponad roku, wydaje się to niemożliwe; nie mogę 
się z tym pogodzić, tak jak nigdy nie potrafiłem się pogodzić z absurdalną śmiercią naszej 

starszej córki, jej męża i ich dwojga małych dzieci, którzy zginęli tylko z powodu głupiego 
zwyczaju wypalania traw w stanie Oregon.

Myślę, że ani ja, ani Emily nie będziemy już nigdy tacy sami. Mam też wrażenie, że 

jestem teraz chorobliwie zafascynowany śmiercią, a może życiem, które mnie zżerają, ale 

zważywszy, jakie były moje prapoczątki, moje „życie przed życiem”, zanim jeszcze urodziłem 
się do tego właściwego, jest to całkiem zrozumiałe.

Wyprawa Emily do Hanoi to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy dodatkowe 

pieniądze dały nam pewną wymierną korzyść. Powieści przyniosły mi ich więcej niż obrazy. 

Myślę zresztą, że było to tak samo zaskakujące dla mnie, jak dla moich najbliższych i całego 
otoczenia.

Sam   też   chciałbym   przeżyć   coś   ekscytującego.   Mam   fioła   na   punkcie   słońca,   więc 

pomimo   tego   całego   kosmicznego   promieniowania,   które   mnie   powoli   zabija,   rozważam 

ewentualną wycieczkę na Karaiby. Im więcej jednak o tym myślę, tym bardziej pomysł wydaje 
mi się dziwaczny i pozbawiony sensu. Już i tak czuję się odcięty od własnego życia, a to 

pogorszyłoby tylko sprawę.

Jedno wiem o sobie na pewno. Kiedy zmęczony siadam na słońcu albo oddaję się 

słodkiemu nieróbstwu, moja myśl zaczyna krążyć po tych mrocznych zaułkach świadomości, 
których   staram   się   unikać,   tropić   smutki,   przed   którymi   próbuję   uciec.   Nie   mogę   tego 

wyłączyć.   Najlepszym   wypoczynkiem   było   dla   mnie   zawsze   próbowanie   czegoś   nowego, 
pisanie książki albo malowanie.

background image

Właśnie tak doszło do tego, że zabrałem się do pisania powieści. Kreowana na papierze 

rzeczywistość   była   spokojnym,   uregulowanym   światem,   do   którego   mogłem   się   wycofać, 

kiedy za bardzo wciągało mnie malowanie. Wiem, że kiedy zaczynam malować we śnie, jest to 
zły znak, że oto stoję na krawędzi mojej prywatnej czarnej dziury.

Uświadamiam sobie wreszcie, że tak naprawdę pragnę jeszcze raz namalować swoją 

rodzinną Filadelfię. Zrobiłem to kilka lat temu. Odkryłem, że jest to dla mnie jedyny sposób, 

bym mógł wrócić w rodzinne strony. Ostatni  raz  przydarzyło mi się to, kiedy moja żona 
wybrała się do Chin. Malowałem wtedy stare ulice w bliskim sąsiedztwie domu, a właściwie 

trzech połączonych domów mojego dziadka na południowo - wschodnim krańcu Filadelfii. 
Teraz mieszka tam ciotka Edith. Tym razem chciałbym się ograniczyć jedynie do domu, w 

którym mieszkałem od piątego do siedemnastego roku życia, czyli do roku 1943, kiedy to 
zostałem powołany do wojska.

Strawiłem dwadzieścia pięć lat na doskonaleniu i rozwijaniu umiejętności malarskich, 

pracując jako artysta uliczny w Paryżu. Nauczyłem się malować w gorączkowym pośpiechu, w 

zapamiętaniu,   walcząc   z   samochodami,   turystami,   psami,   kotami,   szczurami   i   glinami. 
Opanowałem przy tym sztukę koncentracji, żeby móc przekazać pewne poważne refleksje, 

malować   dobre   obrazy,   pokazać,   jak   domy,   ulice   i   wszystko,   co   stworzył   człowiek, 
odzwierciedla jego myśli, czasy, w których żył, jego dążenia i aspiracje. Zawsze fascynowało 

mnie   to,   w   jaki   sposób   upływ   czasu,   podobnie   jak   czynniki   klimatyczne,   przypadkowe 
uszkodzenia, remonty i renowacje nadają przedmiotom pozór toczącego się życia, choć jak się 

nad tym dobrze zastanowić, w rzeczywistości nie ma zapewne czegoś takiego jak toczące się 
życie; jest tylko to, co pomaga stworzyć owo złudzenie. Nauczyłem się także reagować na 

toczące się wokół mnie życie ulicy, wnikać w prywatne sprawy ludzi, poznawać ich złożone 
problemy, obserwować podejmowane przez nich wysiłki, by nadać wszystkiemu jakiś sens.

To był zawsze mój sposób życia, nie zarabianie na życie, ale po prostu życie jako takie. 

Brakuje   mi   tego.   Nie   malowałem   w   zgiełku   ulicznym   od   ponad   czterech   miesięcy.   Moje 

obrazy przedstawiały dotąd plaże, oceany, niebo - wszystko bardzo ciekawe, ale należące do 
zjawisk  naturalnych.   Teraz   chcę  wykorzystać   swoje  szczególne  umiejętności   i  koncepcje  i 

zastosować   je   do   własnej   przeszłości,   do   świata   mojego   dzieciństwa.   A   było   ono   tak 
wyjątkowe i niewiarygodne, że nie jestem pewien, czy mój zamiar się powiedzie. Jednego 

jestem pewien: że mogę jasno ukazać moje głębokie i pozytywne odczucia związane z tymi 
miejscami i z tym czasem, takimi, jak je zapamiętałem. I jeśli to będzie możliwe, skleić jakoś, 

choćby w małej, prywatnej skali, te rozliczne odłamki, na które, jak to czuję, jestem rozbity. 
Chcę także rozświetlić, dla samego siebie, najmroczniejsze zakamarki własnego umysłu.

background image

Pomagam Emily i naszemu najmłodszemu synowi, Willowi, który był z nami w New 

Jersey, w załatwieniu przelotów, Will wraca do Francji, na naszą barkę na Sekwanie, Emily 

leci   na   Florydę,   skąd   wyruszy   w   swoją   wielką   podróż.   Bilety   są   znacznie   tańsze,   niż   się 
spodziewaliśmy, być może dlatego, że w wyniku tak zwanej deregulacji wiele linii lotniczych 

oferuje promocyjne półdarmowe przeloty.

Spakowałem   manatki   i   udałem   się   na   najbliższą   stację   kolejową   w   New   Jersey. 

Podobnie jak podczas mojej ostatniej malarskiej wyprawy do Filadelfii, przedstawiam sobą 
niezły widok, kiedy wyruszam w taką samotną podróż. Na plecach mam usmarowaną farbami 

i pokiereszowaną francuską kasetę z malarskimi utensyliami, która służy mi jednocześnie 
jako sztalugi. Zmieniam sztalugi co trzy lata i te, które dźwigam teraz na plecach - pomimo że 

nie tak dawno odnowiłem je z pomocą wuja Marvina, dziś też nieżyjącego męża ciotki Edith - 
kończą już swoją kadencję. Brakuje kilku najważniejszych śrub, pewne części się zużyły, a 

szelka jest prowizoryczna, więc byle jaka. Wuj Marvin zmarł na raka zaledwie pół roku temu, 
więc   ciotka   Edith   jest   sama.   Kiedy   do   niej   zatelefonowałem,   powiedziała,   że   byłaby 

zachwycona, gdybym u niej zamieszkał. Zamierzam więc to zrobić.

Siedziałem   u   nich   przez   cały   październik,   kiedy   byłem   poprzednio   w   Filadelfii. 

Oglądaliśmy razem w telewizji mecze baseballowe. Wiedziałem, że wuj Marvin ma raka, ale 
ciotka Edith nigdy nie wspomniała o tym słowem. Mam takie wrażenie, jakby cały mój świat, 

świat,  który   kocham,   odchodził   bezpowrotnie.   Ciotka   Edith   staje   się   ostatnim   bastionem 
mojej przeszłości.

Do kasety przymocowałem zrolowane płótno zakupione w Nowym Jorku. Taki zwój 

ma zwykle pięć stóp szerokości i dziesięć jardów długości. Przeciąłem go w poprzek na pół, 

żeby był wygodniejszy w transporcie; starczy mi tego na sześć obrazów. Cała kaseta razem ze 
wszystkimi   akcesoriami,   wliczając   w   to   farby,   waży   prawie   tyle   co   wyładowany   plecak 

żołnierza   piechoty   w   pełnym   rynsztunku.   Mam   też   swój   notebook   Macintosha.   Kaseta 
malarska   na   prawym   ramieniu,   notebook   na   lewym.   Noszę   go,   choć   wydaje   mi   się,   że 

ostateczna redakcja Domu na Sekwanie jest gotowa.

W rzeczywistości nie skończyłem pracy nad tą książką. Wiem, że „odpuszczam” sobie 

tylko tymczasowo, tak jak to było w wypadku Taty, kiedy malowałem tu ostatni raz.

background image

ROZDZIAŁ II

Kiedy przyjeżdżam, ciotka Edith czeka na mnie na oszklonej werandzie. Po raz ostatni 

widziałem   ją   na   pogrzebie,   na   którym   niosłem   trumnę,   ale   teraz   wydała   mi   się   jeszcze 
bardziej krucha. Kiedy jednak całujemy się i ściskamy po odjeździe taksówki, ciotka robi to z 

wielkim entuzjazmem.

- Zamieszkasz na górze, w dawnym pokoju Edgara, tam gdzie mieszkałeś ostatnio. Mój 

Boże, jak to dobrze znów cię widzieć. Czułam się strasznie osamotniona.

I natychmiast, ten jeden jedyny raz podczas mojego pobytu w jej domu, załamuje się i 

płacze bezgłośnie, z twarzą wtuloną w moje ramię. Po minucie odpycha mnie lekko, ociera łzy 
i przeciera okulary małą chusteczką. Podobnie jak Kate, nasza córka, ciotka zawsze trzyma 

chusteczkę w dłoni zwiniętą w kulkę. W przypadku Kate była to prawa ręka, bo Kate była 
mańkutem. Zdaje się, że ciotka Edith trzyma chusteczkę w lewej ręce.

Odwraca się i rusza przede mną na górę.
- Uważaj   z   tymi   swoimi   malarskimi   Marnotami.   Nie   mam   zamiaru   zmywać   ze 

wszystkiego farby.

Idę za nią. Ma wciąż nogi młodej dziewczyny, a zbliża się do osiemdziesiątki. Wchodzi 

na górę dość wolno, ale nie aż tak bardzo.

- Widzisz,  wszystko  jest po staremu,  tyle  że wisi  tu ten obraz  z elektrownią,  który 

malowałeś ostatnio. Był jeszcze mokry, więc nie mogłeś go zabrać, pamiętasz?

Wchodząc na górę, uświadamiam sobie, pomimo ciężaru, jaki dźwigam, że przy moim 

apetycie na malowanie będę wkrótce potrzebował więcej płótna i blejtramów. Tego płótna, 
które mam, wystarczy najwyżej na sześć obrazów, ablejtramów na trzy. Mam nadzieję, że jest 

tu w pobliżu jakiś sklep, w którym można kupić profesjonalne materiały malarskie.

Nazajutrz,   kiedy   jadę   na   rowerze   w   swoich   malarskich   ciuchach,   wielkie   płótno 

wydyma się za mną jak żagiel. Pożyczyłem ten rower od kuzyna, kiedy byłem tu ostatnio. 
Ciotka Edith stoi z założonymi rękami na stopniach werandy.

- ”Wsadzą cię do aresztu, jak cię zobaczą z całym tym majdanem na rowerze. Zresztą 

dobrze   by   było,   żeby   cię   zamknęli,   zanim   cię   ktoś   przejedzie.   Wyglądasz   jak   jakiś   stary 

szmaciarz.

Prawdopodobnie rzeczywiście wyglądam jak szmaciarz, a może raczej jak jeden z tych 

szklarzy, którzy przemierzają ulice Paryża z taflami szkła przytroczonymi do pleców albo do 
rowerów.

Naciskam   mocniej   na   pedały   i   podskakując   na   wybojach,   jadę   Robinson   Street   w 

background image

stronę Elmwood. Ryzykuję i skręcam w Elmwood, przecinając tory kolejowe; przejeżdżam 
przez   nie   bez   problemu.   Kiedy   tak   pedałuję,   uświadamiam   sobie,   że   ciotka   Edith   ma 

zapewne, jak zwykle zresztą, rację: to będzie cud, jeśli mnie nie przejadą. Przez to płótno na 
plecach  nie   widzę   praktycznie  nic  z   tyłu,   a   jadąc  wolno   na   rowerze   wśród  samochodów, 

dobrze jest móc oglądać się za siebie.

Trzymam się prawej strony drogi i próbuję sobie przypomnieć, jak to było, kiedy jako 

chłopiec jeździłem na rowerze odwiedzić dziadków, ciotki, wujów i kuzynów. Trasę miałem, 
że tak pawiem, obcykaną, toteż rzadko musiałem się przebijać przez korki.

Na   niektórych   ulicach   jest   jeszcze   bruk   i   trudno   na   nich   manewrować   rowerem. 

Przeciąłem Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę, potem pojechałem na ukos obok starego cmentarza i 

na   skrót   za   elektrownią.   Są   tu   tory   tramwajowe   i   ulica   jest   na   prawie   całej   długości 
brukowana, zwłaszcza wzdłuż torów. Szyny tramwajowe błyszczą, a zatem tramwaje muszą tu 

jeszcze rzeczywiście jeździć. Trzymam się wyasfaltowanej strony. Na szczęście mam nożny 
hamulec. Przy takiej masie nigdy bym nie zahamował ręcznym.

Oglądam   się   za   siebie;   chociaż   płótno   łopocze   na   wietrze,   trzyma   się   solidnie.   To 

właśnie w takich momentach człowiek uświadamia sobie, że ma sześćdziesiąt dziewięć lat, 

waży   sto   siedemdziesiąt   pięć   funtów,   i   to   po   całym   lecie   pływania,   biegania,   tenisa   i 
gimnastyki. Nie jestem już z pewnością piętnastolatkiem i nie ważę stu czterdziestu funtów.

Nie   chcę   zbyt   często   hamować,   więc   pilnie   obserwuję   światła.   Żeby   wspiąć   się   na 

kolejne wzgórze, muszę się trochę rozpędzić, jadąc po stoku w dół; reguluję tempo tak, żeby 

światła   zdążyły   zmienić   się   na   zielone,   potem   zwalniam   hamulce.   Nabieram   szybkości. 
Atakuję zbocze z szybkością trzydziestu mil na godzinę, więc nie daję się nawet samochodom. 

Ale tempo szybko spada. W połowie stoku staję na pedałach, pracując nogami z całych sił. 
Nienawidzę zsiadania i prowadzenia roweru pod górę. Byłoby to zresztą piekielnie trudne z 

kasetą i płótnem na plecach. Przed laty pokonywałem to zbocze bez trudu.

Dojeżdżam do miejsca, w którym muszę skręcić; nie jest tu już tak stromo. Kieruję się 

w   stronę   Yeadon   High   School.   Jest   to   dzielnica   mieszkaniowa   dla   średnio   zamożnych. 
Opadam z powrotem na siodełko, ale wciąż muszę ostro pedałować. Już brakuje mi tchu. 

Objeżdżam wysepkę, mijam Yeadon High School. Myślę o dziewczynie, z którą umawiałem 
się na randki: mieszkała o dwie przecznice stąd. Nazywała się Kathy O'Donnell. Mieszkała w 

domu - bliźniaku. Pod względem pozycji społecznej sytuowała się dużo wyżej od mieszkańca 
szeregowych   domków   przy   Stonehurst   Hills,   gdzie   mieszkałem.   Poznałem   ją   na 

organizowanych przez kościół potańcówkach. Była pulchnawa, ale świetnie tańczyła; należała 
do tych dziewcząt, które zdają się unosić nad parkietem; nie było dla niej w tańcu rzeczy 

background image

niemożliwych.

Wjeżdżam   w   Church   Lane,   gdzie   ruch   jest   większy.   Kiedy   samochody   stają   na 

czerwonym   świetle,   mnie   udaje   się   jeszcze   przemknąć,   więc   walę   prosto   przed   siebie. 
Niedaleko jest remiza, w której pracował ojciec, kiedy miał zaledwie piętnaście czy szesnaście 

lat. Czas jest czymś bardzo tajemniczym.

Przede mną pojawia się most Yeadon. Stwierdzam, że w ogóle się nie zmienił. Jest tak 

wąski, że mieści się na nim tylko jeden samochód. To zdumiewające, że go nie przebudowali, 
nie   poszerzyli.   Zawsze   kiedy   ruch   się   wzmaga,   robią   się   tu   korki.   Na   szczęście   znacznie 

wyprzedziłem samochody, które zatrzymały się na czerwonym świetle.

Staję znów na pedałach i rozpędzam się. Rower jedzie zygzakiem, torba z terpentyną i 

werniksem majta się za moimi plecami. Oglądam się, ale wszystko trzyma się dobrze. Usiłuję 
sprawdzić, jak daleko za mną są samochody, ale niewiele mogę dostrzec. Most jest wygięty 

łukowato   w   górę,   zupełnie   jak   niektóre   mosty   w   Wenecji.   W   chwili,   kiedy   jestem   w 
najwyższym   punkcie,   zaczynają   mnie   wyprzedzać   samochody.   Staram   się   jechać   prosto. 

Rzucam okiem w lewo. Przebiega tam linia wysokiego napięcia. Kiedy miałem dwanaście lat, 
pewien   chłopiec  chciał,   idąc  w  nasze   ślady,   przejść  po  betonowej   barierze   mostu.   Stracił 

równowagę i się zabił.

Zjeżdżam z mostu i mknę gładko w stronę przystanku przy Baltimore Pikę.

Światła się zmieniają, przejeżdżam. Pedałując, mijam skrzyżowanie. Dalej jadę wzdłuż 

Church Lane. Po mojej prawej ręce jest cmentarz, który wygląda tak samo jak w czasach, 

kiedy tu mieszkałem. Myślę, że cmentarze to jeszcze jeden stały element w naszym otoczeniu.

Ale Church Lane bardzo się zmieniła. Była wąska, wyłożona betonowymi płytami, więc 

jadąc na rowerze, podskakiwało się na każdym wypełnionym asfaltem spojeniu. Teraz jest 
cała wyasfaltowana i ma czarną, gładką powierzchnię. Jest też szersza; pewnie uszczknięto 

kawałek   cmentarza.   Panuje   tu   też   większy   ruch   niż   za   dawnych   czasów.   Nieco   dalej,   za 
Heather Lane, ulicą, przy której mieszkałem i w której stronę teraz zmierzam, był wyśmienity 

pagórek do saneczkowania. Był do tego idealny, bo zjazd kończył się hałdą i nie było tam w 
ogóle ruchu. Hałdy już dawno nie ma, teraz stoją w tym miejscu domy.

Ze   szczytu   pagórka   wąska   polna   dróżka   wiodła   do   osiedla,   które   nazywano   Berlin 

Estates. Był tam na samym krańcu dom opisany przeze mnie w  Ptaśku. Wszystkie domy 

wyburzono  i  zbudowano   szeregowe  domki   -  bliźniaki.   Zniknęły  też  boiska.   Ale  myślę,   że 
trudno się spodziewać, żeby boiska były tak niezniszczalne jak cmentarze.

Skręcam   w   Heather   Lane.   Ulica   jest   wąska   jak   kiedyś,   ale   teraz   jest   też 

jednokierunkowa. Co pięćdziesiąt jardów wymalowano żółtą farbą znaki wytyczające drogi 

background image

ewakuacyjne na wypadek pożaru. Samochody mogą parkować tylko po jednej stronie ulicy. 
Większości mieszkańców Stonehurst nie stać na małe sportowe samochody z importu, więc 

mają stare, wielkie, amerykańskie landary, które zawalają pół ulicy.

Choć  urodziłem  się   przy  Dewey,   a  potem  mieszkałem   przy   Little   Theodore   Street, 

niewiele mam wspomnień z tego okresu, to znaczy  z pięciu  pierwszych lat mojego życia. 
Kiedy skończyłem pięć lat, przeprowadziliśmy się na Heather Lane. Pamiętam jednak pewne 

drobiazgi,   na   przykład   to,   jak   siedziałem   przy   oknie   wychodzącym   na   ogród,   patrzę   na 
grządkę obsianą prawoślazem i czekam na zapalacza lamp. Pamiętam też, jak leżałem na 

podłodze, obserwując taniec kurzu w smudze słonecznego światła. To są jedyne prawdziwe 
wspomnienia, jakie mogę przywołać. Myślę, że moja matka wycierała wtedy kurze i odkurzała 

dom elektroluksem, ale to tylko domysły, bo byłem za mały, aby pojąć w pełni logikę tych 
porządkowych akcji.

Moje   wczesne   wspomnienia   są   przeważnie   mgliste,   ale   jednocześnie   bardzo 

sugestywne, tak jak to jest czasem z zapachami, które bywają bardziej konkretne niż jakieś 

ważne wydarzenia. Nie byłem jeszcze wystarczająco bystry, żeby umieć postrzegać cokolwiek 
w jakimś sensownym kontekście. Wydaje mi się, że dość późno osiągnąłem zdolność takiego 

myślenia. Byłem raczej bezrefleksyjnym odbiorcą, biernym obserwatorem i nie doszukiwałem 
się   w   tym,   co   widziałem,   żadnego   związku   przyczynowo   -   skutkowego.   Nadal   nie   mam 

analitycznych skłonności. Łatwo się gubię. Ogólnie biorąc, nie jestem tak przenikliwy, tak 
świadom tego, co się wokół mnie dzieje, jak większość ludzi. Jedną z zasadniczych kwestii 

wiążących się z malarstwem i, jak sądzę, z pisarstwem, jest to, że człowiek musi postrzegać 
rzeczy takimi, jakie naprawdę są, a nie zastanawiać się, co znaczą albo jak oddziałują. Malarz 

musi widzieć formę, kolor, fakturę, pozwolić, by mu się narzuciły, a nie doszukiwać się w nich 
na siłę znaczeń czy za wszelką cenę starać się je zrozumieć. W końcu jeśli chce się namalować 

albo napisać coś, co inny człowiek będzie mógł pojąć, w co będzie mógł wejść, trzeba nadać 
temu   taką   postać,   jaka   to   umożliwia,   stworzyć   swoistą   replikę   fizycznej,   obiektywnej 

rzeczywistości, którą możemy wspólnie przeżywać. Ale najpierw musi być akt jej biernego 
wchłaniania. Kiedy go nie ma, malarstwo ogranicza się do ilustracji, a pisarstwo do zwykłej 

roboty dziennikarskiej.

Jadę wzdłuż Heather Lane, zaskoczony tym, jak bardzo wygląd ulicy odpowiada temu, 

co przechowałem w pamięci. Jedyne, co uległo zmianie, to rozmiary drzew i trawników przed 
domami. Ja zapamiętałem nasz trawnik jako niezwykle przestronny. Teraz widzę - a tego 

przecież zmienić nie mogli - że trawniki mają najwyżej po dwadzieścia stóp kwadratowych.

Podjeżdżam   bliżej,   klucząc   między   samochodami.   Wszyscy   mężczyźni   są   w   pracy, 

background image

dzieciaki w szkole. Wyobrażam sobie, że kobiety albo muszą też być w pracy, albo siedzą w 
domach i sprzątają, ścielą łóżka, gotują, jednym słowem robią wszystko, co trzeba, żeby dom 

funkcjonował.

Kiedy  tu mieszkałem  jako dziecko,  żadna  kobieta  nie pracowała.  Szczerze  mówiąc, 

podczas Wielkiego Kryzysu praktycznie nikt nie pracował - nawet mężczyźni. Ale trwało to 
tylko jakieś pięć lat, a ja mieszkałem tutaj dwanaście. Nie przypominam sobie ani jednej 

rodziny, w której pracowałaby kobieta. W tamtych czasach płacili człowiekowi dosyć, żeby 
mógł utrzymać rodzinę. Oczywiście, jeżeli w ogóle płacili.

Teraz płacą pracownikowi - niezależnie od tego, czy to mężczyzna czy kobieta - tylko 

połowę tego, co potrzebne do utrzymania rodziny. Może to zresztą wpływ telewizji, która 

rozbudza   takie   apetyty,   że   również   kobiety   uznały   za   konieczne   iść   do   pracy,   żeby   móc 
kupować tę masę zbędnych towarów? A może kobiety po prostu nie chcą tkwić w domu przy 

garach i wolą pracować jako sprzedawczynie w wielkich marketach albo jako kontrolerki, 
maszynistki, lekarki, prawniczki, ktokolwiek - byleby nie siedzieć w chałupie.

Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Kiedy człowiek się starzeje, jest mu coraz trudniej 

zrozumieć   najprostsze   życiowe   sprawy.   Ale   teraz,   kiedy   zdejmując   kasetę   z   roweru, 

rozglądam się dokoła, uderza mnie nagle myśl, że najprawdopodobniej domy, które mnie 
otaczają, są puste, że są w nich tylko starsi ludzie, emeryci lub kobiety z małymi dziećmi. 

Zastanawiam się, czy wiedząc, że w sąsiedztwie nie ma młodych, silnych ludzi, którzy mogliby 
ich w razie czego obronić, nie czują się wystraszeni,  zagrożeni, zwłaszcza  w tych czasach 

rozpasanej przemocy. W końcu dochodzę do wniosku, że jeśli w którymś z tych domów są 
jacyś ludzie, to prawdopodobnie wyglądają zza firanek nieco spłoszeni moim pojawieniem się 

w tej okolicy, zachodzą w głowę, co ja tu robię. No, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Ustawiam moją kasetę, rozstawiam chwiejne nóżki statywu na chodniku naprzeciw 

mojego byłego domu, ale trochę dalej od miejsca, do którego dojechałem, a bliżej Church 
Lane,   niemal   przy   samym   rogu.   Mój   dom   był   piątym   budynkiem   od   skrzyżowania   ulic 

Heather i Crosley. Zamierzam namalować ten obraz, tak jak namalowałem wcześniej inny - z 
perspektywy   Dewey   Street:   swój   dom   umieszczę   po   prawej   stronie   płótna,   a   cały   rząd 

„bliźniaków” w środku obrazu. Z domów po drugiej stronie ulicy pokażę tylko część.

Dzięki trawnikom przed domami ulica jest szersza, stojące naprzeciwko siebie domy 

nie są tak blisko jak tam, gdzie mieszka ciotka Edith, dlatego trudno mi wszystko ogarnąć. 
Może powinienem był  wziąć  szersze płótno. Te domy zbudowano,  zanim  jeszcze  nastąpił 

Wielki Kryzys. Na ich tyłach są wąskie uliczki; stoją przy nich ciasne garaże, z których każdy 
może pomieścić najwyżej jedno auto. Ale samochody są teraz o wiele większe, więc i tak nie 

background image

mieszczą   się   w   małych   garażach   i   stoją   zaparkowane   na   ulicy.   Mężczyźni   i   kobiety 
powracający z pracy muszą tu mieć spore trudności z parkowaniem. Nawet o tej porze połowa 

miejsc nadających się do tego celu jest zajęta. Może zresztą część z tych ludzi dojeżdża do 
pracy autobusami i tramwajami i zostawia samochody żonom i mężom, żeby jeździli nimi po 

zakupy?  Albo po prostu  oszczędzają  paliwo?   Uświadamiam  sobie,  że  naprawdę  nie  mam 
pojęcia, jak wygląda tu dziś życie ludzi.

Stonehurst zbudowano na stoku wzgórza, więc jedna strona ulicy znajduje się nieco 

wyżej. Z mojego punktu widzenia jest to strona lewa. Dom, w którym mieszkałem, jest po tej 

niższej stronie. Po obu zielenią się trawniki, po lewej są to trudne do koszenia wzgórki, po 
prawej małe płaskie spłachetki ziemi.

Inną   wielką   zmianą   w   stosunku   do   tego,   co   pamiętam   z   dzieciństwa,   jest   to,   że 

wszystkie  te małe trawniki  po obu stronach ulicy  są ogrodzone, przeważnie  wysokimi na 

cztery   stopy   słupkami,   połączonymi   łańcuchami.   Dzięki   temu   wszystko   wygląda   bardzo 
schludnie. Kiedy byłem dzieckiem, jako jedyni mieliśmy płotek z pomalowanych na biało 

sztachet,  ale miał on tylko jedną stopę wysokości i spełniał  głównie funkcje dekoracyjne. 
Dzisiejsze trawniki są nie tyle trawnikami, ile kojcami dla dzieci bądź psów - a najczęściej dla 

jednych i drugich.

Także   werandy,   które   kiedyś   były   drewniane   i   miały   pięknie   rzeźbione   barierki   i 

drewniane schodki, są teraz betonowe, z metalowymi barierkami. Wszystko jest twardsze i 
dziwnie potęguje wrażenie panującej tu biedy. Nigdy nie myślałem o swoich sąsiadach jako o 

biedakach, ale teraz, kiedy wróciłem tu po tylu latach, uderza mnie ich ubóstwo.

Na   wielu   trawnikach   wyrosły   jednak   drzewa,   jest   zatem   więcej   zieleni   i   domy   nie 

wyglądają  tak  goło jak w czasach mojego dzieciństwa.  Wtedy należeliśmy do nielicznych, 
którzy mieli przed domem drzewo, topolę: stała w miejscu, gdzie nasz trawnik graniczył z 

trawnikiem sąsiadki, Jean Robin.

Domy, choć ustawione w szereg bez żadnej przerwy, zostały zbudowane parami: dwa 

ze spadzistym dachem, dwa z płaskim i tak na przemian, aż do końca.

Każdy bliźniak miał od frontu wspólną werandę z oddzielnymi schodkami. Wspólny 

trawnik po jednej stronie, wspólna weranda po drugiej, tak że cały ciąg domów jest połączony 
naprzemiennym systemem trawnik - weranda i tworzy w ten sposób jednolitą całość.

W tle mojego obrazu, przy końcu Heather Lane, zamierzam pokazać Church Lane i 

zasugerować delikatnie, że jest tam boisko baseballowe. I tym razem obraz będzie częściowo 

malowany z natury, częściowo z wyobraźni i z pamięci. W pewnym sensie wszystkie moje 
obrazy są małymi światami, które tworzę dla siebie. Myślę, że dotyczy to także mojej prozy.

background image

Umieszczam płótno na sztalugach, wyciągam szufladkę, kładę na niej paletę, wyjmuję 

węgiel i ołówek i zaczynam rysować. Centralnym punktem kompozycji jest słup, który stoi 

przed   domem   Pennimore'ów.   Nazywaliśmy   go   „telesłupem”   i   wymawialiśmy   niedbale: 
„telsup”. Zawsze wisiał na nim kosz po owocach, który służył nam do gry w koszykówkę. 

Pamiętam,   że   kiedy   jako   dwunastolatek   zobaczyłem   po   raz   pierwszy   prawdziwą   salę 
gimnastyczną z prawdziwym koszem, byłem bardzo rozczarowany tym, że nie jest normalny, 

wiklinowy i że z tyłu ma tablicę, dzięki której gra staje się dziecinnie łatwa.

Wysoko   nad   naszym   koszem   świeciła   latarnia,   więc   mogliśmy   grać   długo   po 

zapadnięciu zmroku. Ruch uliczny nie był jeszcze wtedy wielki. Wszystkie kosze musiały być 
czyste, nie liczyły się odbite, żadnych sztuczek, ciułania punktów z rzutów karnych, żadnego 

wkładania piłki. Ważne były tylko rzuty łukiem, prosto do przekrzywionego kosza. Nie można 
było wtedy zdobyć zbyt wielu punktów.

Chciałbym, żeby współczesna koszykówka miała coś z tamtej. Można by przecież bez 

problemu wyeliminować tablicę i podnieść kosz tak, żeby nikt nie mógł go dosięgnąć. Nie 

byłaby to wtedy gra wyłącznie dla drągali, którzy są wybrykami natury. Liczyłyby się bardziej 
umiejętności,   precyzja   rzutu.   Ale   szansa   na   to   jest   tak   .samo   znikoma   jak   na   to,   żeby 

baseballiści   zdjęli   z   siebie   te   wszystkie   śmieszne   poduszki   i   ochraniacze   i   grali   tak   jak 
rugbiści. Może byłoby więcej skaleczeń i otarć, ale za to mniej poważnych kontuzji. Jestem 

przekonany, że gra byłaby wtedy ciekawsza dla samych zawodników i bardziej widowiskowa. 
My, Amerykanie, łatwo dajemy się uwodzić różnym pierdółkom. Byłoby fantastyczne, gdyby 

wynik meczu koszykówki zamykał się w dwudziestu punktach, na przykład 20:17.

Latarnia jest ta sama, co mnie zaskakuje. Jest to staroświecka, elektryczna lampa z 

blaszanym kloszem od góry i gołą żarówką pod spodem.

Zaczynam od słupa, ustalając proporcje, oceniając odległości i korygując kompozycję 

tak, żeby zmieściło się wszystko, co chciałbym pokazać na obrazie. Stopniowo wciąga mnie 
atmosfera  tej   ulicy.  Zaczynam   wspominać  pewne   wydarzenia,  które,   jak  wiem,  nigdy  nie 

miały miejsca.

Po lewej stronie domalowuję przy jednym z domów na stoku betonowe stopnie. To 

właśnie na tych schodach graliśmy piłkami tenisowymi w wymyśloną przez nas grę. Piłka 
odbita od stopnia wracała jako „dolna” albo „górna”, w zależności od tego, gdzie się odbiła. 

Jeśli się nią odpowiednio rzuciło, szybowała w powietrzu i lądowała na chodniku albo na 
trawniku po drugiej stronie ulicy. Można w to było grać samemu, ale zazwyczaj grało się we 

dwójkę. Wszystko określały bardzo skomplikowane, ale uzgodnione zasady. Byłoby trudno 
grać   w   to   dziś,   kiedy   po   obu   stronach   ścieżek   prowadzących   do   schodów   są   wysokie 

background image

ogrodzenia.

Przeprowadziliśmy   się   tu   w   1930   roku,   tuż   przed   tym,   jak   elektrownia   zwolniła 

wszystkich pracowników. W ciągu trzech lat, od 1931 do 1934 roku, mój ojciec nie miał w 
ogóle   stałej   pracy.   Pracował   w   WPA,   instytucji   opracowującej   programy   doraźnego 

zatrudniania bezrobotnych, i byliśmy zmuszeni zamieszkać na prawie trzy lata w wynajętym 
domu. Ponieważ nikogo innego nie było stać na jego wynajęcie, pozwolili nam w nim zostać i 

w   ten   sposób   zaciągnęliśmy   olbrzymi   dług.   Płaciło   się   dwadzieścia   osiem   dolarów 
miesięcznie. Dziś wydaje się to kwotą niewielką, ale kiedy się nic praktycznie nie zarabia, jest 

to i tak za dużo. To właśnie wtedy ojciec zaczął budować werandy, żeby spłacić dług. W jakiś 
sposób udało mu się spłacić ten tysiąc dolarów. Było to więcej, niż moi rodzice kiedykolwiek 

mieli lub spodziewali się mieć. Wspominam pomoc przy budowaniu tych werand jako jeden z 
najpiękniejszych okresów w moim życiu.

Stwierdzam, że zrobiłem ulicę szerszą, niż jest w rzeczywistości, więc mogę pokazać 

całą perspektywę Church Lane z boiskiem na końcu. Żeby to jakoś zrównoważyć, przesuwam 

domy   stojące   po   lewej   stronie   nieco   bliżej   i   powiększam   niektóre   drzewa   z   gałęziami 
zwisającymi nad ulicą. To tylko mała deformacja, żaden gwałt na rzeczywistości, którą mam 

przed sobą. Po prostu tak chcę to wszystko zapamiętać. Podjąłem już większość istotnych 
decyzji,   ustaliłem   relacje   pierwszego   planu,   ulicy,   do   drugiego,   do   pobliskich   domów, 

zwłaszcza mojego, i do tła, którym, nie licząc boiska i kilku małych drzew, jest niebo.

Teraz przystępuję do pracy nad pewnymi szczegółami. To zdumiewające, jak malując 

lub rysując, człowiek zaczyna naprawdę widzieć. Dostrzega się wzajemne relacje faktur cegły, 
gipsu i drewna. Wszystko to najwyraźniej zostało starannie obmyślone przez jakiegoś dawno 

zmarłego architekta i wcześniej zignorowane przeze mnie. A także - jestem tego pewien - 
przez większość ludzi, którzy tutaj mieszkali lub mieszkają dziś. Jest to główny powód, dla 

którego maluję: chcę zagęścić, wyeksponować i tak opracować rzeczy zwykłe, trywialne, żeby 
pomóc ludziom dostrzec i docenić, jak wiele piękna kryje się w codzienności.

Rysuję,   pochłonięty   bez   reszty   tymi   obserwacjami,   kiedy   drzwi   domu,   w   którym 

mieszkałem, otwierają się raptownie. W progu staje młoda kobieta w niebieskim frotowym 

szlafroku. Schodzi po stopniach, a przy jej nodze idzie pies, którego prowadzi na ogrodzony 
trawnik. Trawa jest mizerna, więc domyślam się, że pies spędza tam większość czasu. Dziwne, 

że   na   noc   wpuszczają   go   do   domu.   Wygląda   na   skrzyżowanie   szpica   z   owczarkiem 
niemieckim, tyle że jest mały i prawdziwie kundlowaty.

To zdumiewające, może zresztą tylko ze względu na okoliczności, ale przypomina mi 

psa z sąsiedztwa, z czasów, kiedy tu mieszkaliśmy. Jego właścicielem był chłopiec nazwiskiem 

background image

Bobby Hollis, jeszcze jeden znajomy z przeszłości, który już nie żyje. Pies wabił się Rex i miał 
na boku, a właściwie  na brzuchu, długą bliznę po oparzeniu.  Wyobrażaliśmy sobie różne 

rzeczy na temat tego Reksa i jego blizny. Podejrzewaliśmy, że może wydostał się z płonącego 
lasu albo że złapali go Indianie i torturowali, przypiekając bok. Był to jeden z pierwszych i 

nielicznych   psów,   z   którymi   zawarłem   bliższą   znajomość.   Rex   przyjaźnił   się   z   masą 
dzieciaków. Często czytaliśmy książki, opierając na nim głowę. Rozciągał się po prostu na 

ziemi, jak gdyby funkcja żywej poduszki była dla psa najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. 
Jedyny problem polegał na tym, że bez przerwy puszczał bąki.

Kobieta stawia przy furtce miskę z, jak się domyślam, resztkami ze śniadania, zamyka 

furtkę i pies zaczyna jeść, mlaskając głośno. Nieznajoma wchodzi na stopnie, potem przystaje 

i przygląda mi się. Zbiera szlafrok pod szyją i stojąc na szczycie schodów, jeszcze raz ogląda 
się na mnie. Stoi tak dłuższą chwilę; najwyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że patrzę na jej 

dom.   Widzi   tylko   kasetę   i   obciągnięty   płótnem   blejtram   od   tyłu.   Obraz   jest   odwrócony 
rysunkiem do mnie. Mówiąc ściśle, płótno jest pod kątem 45 stopni w stosunku do jej domu.

Myślę, że to najlepszy moment, żeby zawrzeć znajomość i jeśli to możliwe, rozwiać jej 

ewentualne obawy. Ryczę więc:

- Dzień dobry pani! Mieszkałem kiedyś w tym domu. Spędziłem tu dwanaście lat.
Patrzy na mnie bez słowa. Brnę odruchowo w kłamstwa.

- Urodziłem się w sypialni od frontu.
Pokazuję  palcem na okno sypialni.  Nie wiem, dlaczego  kłamię,  chcę  chyba  znaleźć 

jakieś   mocniejsze   uzasadnienie   faktu,   że   maluję   ten   dom.   Nie   brzmi   to   przekonywająco. 
Kłamstwa w ogóle rzadko brzmią sensownie.

Ale   czasami   drobne   kłamstewko   może   pomóc.   Nie   czyni   nikomu   szkody,   a   może 

przydać   życiu   pewnej   pikanterii.   Pisanie   książek   jest   właściwie   kontrolowanym   łganiem. 

Niewykluczone, że zanim umrę, zdążę naopowiadać dziesięciu różnym ludziom, że urodziłem 
się w dziesięciu różnych miejscach.

Wiem,   że   mnie   słyszy,   a   mimo   to   stoi   nieruchomo,   z   półotwartymi   ustami.   Palce 

zaciskają się na szlafroku. Obchodzę sztalugi.

- Maluję pani dom, proszę pani. Mieszkałem tu jako chłopiec.
Ta informacja najwidoczniej wystarcza; kobieta odwraca się bez słowa i wchodzi do 

środka. Myślę, że nie wypadło to zbyt dobrze, ale wracam do rysowania. Jestem niemal gotów 
iść sobie stąd z ledwie zaczętym obrazem.

Sięgam do kasety i wyjmuję kilka transparentowych farb potrzebnych mi w tej fazie 

malowania. Wracam do pracy. Wykonywanie podmalówki zajmuje niewiele czasu w całym 

background image

procesie powstawania obrazu, ale jest bardzo ważne. Podejmuje się na tym etapie tak wiele 
istotnych decyzji.  Malując,  podnoszę wzrok i widzę, że dama mieszkająca  w moim domu 

wyszła i zamiata werandę. Od czasu do czasu zerka ukradkiem w moją stronę. Za każdym 
razem, kiedy pochwycę jej spojrzenie, uśmiecham się i macham do niej ręką albo pędzlem. 

Chcę, żeby wiedziała, że jestem nastawiony przyjaźnie i że nie musi się mnie obawiać. Staram 
się wyglądać najbardziej niewinnie i nieszkodliwie jak się da, ale to trudne, kiedy jest się 

tęgim   brodaczem   koło   siedemdziesiątki.   Zazwyczaj   uważają   mnie   za   jakiegoś   sprośnego 
starucha, który nie powinien się włóczyć po ulicach bez nadzoru.

Przyglądam się, jak zamiata. Z tego, jak omiata stopnie, mogę wywnioskować, że jest 

osobą bardzo energiczną. Ma ciemne włosy, bladą twarz i nawet z tej odległości widzę jej 

jasnoniebieskie   oczy.   Wygląda   na   typową   Irlandkę.   Przypomina   mi   dziwnie   moją   matkę, 
pewnie ze względu na tę swoją ruchliwość, irlandzkość. I pewnie ze względu na to, gdzie się 

znajduje.

W mojej głowie rozpoczyna się prawdziwa gonitwa myśli. Kobieta przypomina mi też 

moją siostrę Jeanne, ale nie chcę o tym myśleć, w każdym razie nie teraz.

Jestem wręcz skłonny zaniechać tego dnia dalszego malowania i iść do Triangle Cafe 

na kilka głębszych. Boże, jak trudno o tym zapomnieć. Wiem, że przezwyciężę ten kryzys, 
muszę go przezwyciężyć, ale spadło to na mnie tak nagle i niespodziewanie...

Zamiatając i obserwując mnie, kobieta spogląda jednocześnie przez siatkowe drzwi w 

głąb domu. Właściwe drzwi, przeszklone, z pięknie rzeźbioną mosiężną gałką, drzwi, przez 

które sam wyglądałem, kiedy byłem mały, są otwarte. Widzę niewyraźnie, że stoi tam dziecko, 
mniej więcej dwuletnie. Po kilku minutach matka znika we wnętrzu domu.

Moja podmalówka zaczyna się zamazywać i ściekać, biorę więc cieniutki pędzelek i 

poprawiam czarną farbą rysunek, żebym wiedział, gdzie nakładać farbę. Zazwyczaj robię to 

niechętnie, ale tym razem kompozycja jest tak złożona, a deformacje tak zasadnicze, że mam 
ochotę dobrze zaprzeć się nogami, zanim zabiorę się do impastu.

Wychodzi słońce. Niebo lśni intensywnym błękitem, w perspektywie ulicy bieleje kilka 

zdumiewających   pierzastych   obłoczków.   Nie   będą   tam   stały   wiecznie,   a   czegoś   takiego 

właśnie   mi   potrzeba:   te   chmurki   mówią   coś   o   stanie   mojego   ducha,   są   czymś   realnym, 
materialnym, co jednocześnie unosi się lekko ponad ziemią.

Przerywam malowanie i wpatruję się w nie uporczywie. Płyną po niebie bardzo wolno; 

ruch   da   się   zauważyć   tylko   wtedy,   kiedy   przymykam   jedno   oko   i   obserwuję   zmianę   ich 

położenia w stosunku do słupa telegraficznego. Tam, gdzie odchodzi Church Lane, niebo nad 
dachami   domów   jest   modre,   potem   przechodzi   w   ultramarynowy,   kobaltowy   błękit,   na 

background image

którym w końcu pojawiają się te piękne, wełniste, wolno płynące chmurki.

Nakładam trochę farby na te, które zostały mi na palecie po ostatnim malowaniu, i 

dodaję kilka nowych kolorów, których wcześniej nie potrzebowałem.

Zaczynają   się   schodzić   dzieci;   to   pora   lunchu.   Niektóre   są   w   mundurkach,   takich 

samych, jakie nosiliśmy my, kiedy chodziłem do szkoły. Parafialna szkoła św. Cyryla jest o 
cztery przecznice stąd. Część dzieci jest w dżinsach i podkoszulkach: te chodzą do prywatnej 

szkoły w Stonehurst położonej nieco dalej. Ale wypada po czworo dzieci w mundurkach na 
każde ubrane normalnie, domyślam się więc, że nadal większość mieszkańców to katolicy, tak 

jak wtedy, kiedy my tu mieszkaliśmy. Nie są to też, tak jak nie byli wtedy, sami katolicy 
irlandzcy; jestem pewien, że to polsko - włosko - niemiecko - czeska mieszanina. Nie mam 

pojęcia, jak to się dzieje, że ta prosta społeczność trzyma się przez tyle lat jednej religii, mimo 
że do katolickiej szkoły jest daleko, bo znajduje się za Long Lane, w East Lansdowne, czyli w 

całkiem innej dzielnicy.

Dzieciaki   biegną   gromadą   w   moją   stronę.   Przyszły   tylko   na   lunch,   więc   nie   mają 

tornistrów ani książek.

Są strasznie ciekawe, co robię! Nie sądzę, aby któreś z nich widziało w życiu artystę 

malującego na ulicy. Próbuję sobie wyobrazić, jak bym zareagował ja, gdybym przybiegł ze 
szkoły   i   zobaczył   starszego   pana   z   pudłem   na   cienkich   nóżkach   stojącego   na   ulicy   i 

malującego   wielki   obraz.   Z   pewnością   pomyślałbym,   że   to   jakiś   wariat.   Podejrzewam,   że 
większość tych dzieci myśli tak o mnie.

Pytania są takie jak zwykle: „Dlaczego pan to robi?”, „Czy ktoś panu płaci?”, „Jak długo 

maluje się taki obraz?”, „Co to za farby? Olejne?”

Chcą jeszcze wiedzieć, gdzie mieszkam. Mówię im, że w dzieciństwie mieszkałem tutaj, 

ale teraz osiadłem w Paryżu. Jedno z dzieci, mała dziewuszka, pyta: ,W Paryżu, we Francji?” 

Odpowiadam, że tak, właśnie tam, ale jestem Amerykaninem. Chcą, żebym powiedział coś po 
francusku.   Wypowiadam   kilka   prostych   zdań.   Wprawia   ich   to   w   zachwyt.   Rzeczywiście 

jestem przybyszem z innego świata.

Chcą też wiedzieć, czy sprzedaję obrazy. Mówię im, że kiedyś to robiłem, ale teraz 

maluję dla siebie. Pytają, ile może kosztować obraz taki, jak ten, który właśnie maluję. Za nic 
nie   chcę   im   tego   powiedzieć.   Cena   jest   tak   nieproporcjonalnie   wielka   w   stosunku   do 

zarobków ich naprawdę ciężko harujących rodziców!

Wszystko to jest bardzo niesprawiedliwe. Powtarzam im, że maluję dla siebie i nie 

sprzedaję obrazów.

Przestałem sprzedawać obrazy, kiedy zacząłem zarabiać na pisaniu. Nie było sensu 

background image

sprzedawać   płócien,   skoro   mogłem   sobie   sam   pozwolić   na   ich   kupno.   Zresztą 
prawdopodobnie   ja   i   moja   żona   jesteśmy   największymi   żyjącymi   wielbicielami   mojego 

malarstwa.

Jedno z dzieci pokazuje na moje buty. Mam na nogach Sportowe obuwie firmy Nike, 

bardzo zdarte. Doszedłem do takiego momentu w życiu, że nienawidzę noszenia normalnych 
butów.

- Patrzcie, jakie ma buty! Musi być bogaty, spójrzcie tylko.
Dzieci   tłoczą   się   wokół   mnie.   Wszystkie   mówią   naraz.   Najczęściej   pada   zdanie: 

„Ekstra, co nie?” albo: „Ja cię kręcę!”

To   cudowne,   jak   pewne   językowe   schematy,   pewne   charakterystyczne   zwroty 

przechodzą tu z pokolenia na pokolenie.  Przypominam sobie nasze powiedzonka.  Jestem 
zdumiony tym, jak podobne są te dzieci do nas dawnych, takich, jakimi nas zapamiętałem. 

Może wiąże się to z określonym wiekiem, ale chyba jest w tym coś więcej. Mam Wrażenie, 
jakby te dzieci były jakimś szczególnym szczepem, który przetrwał czas, bombę atomową, 

wojny, kryzysy, narkotyki, wszystko, co zdarzyło się przez te lata. Wydają się wyjątkowe, tak 
samo   jak   wyjątkowi   byliśmy   kiedyś   my.   Znam   dzieci   francuskie,   dzieci   z   New   Jersey,   z 

Kalifornii,   ale   one   są   inne.   Ta   mała   enklawa,   niczym   wycinek   mojej   własnej   przeszłości, 
przetrwała   nietknięta.   W   grupce   są   różne   typy.   Jest   jeden   pyskaty   rozrabiaka,   który 

wszystkich popycha i zupełnie nie zwraca uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Znam go 
sprzed pięćdziesięciu z górą lat. Pamiętam nawet jego imię. Mam wrażenie, że są tu żywe 

repliki każdego z dzieci, wśród których dorastałem. Nie przestaję wypatrywać siebie i mojej 
siostry. Problem w tym, że trudno sobie przypomnieć, jak się wyglądało,  ewokować jakiś 

obiektywny obraz samego siebie, ale jestem pewien, że też jesteśmy wśród tych malców.

Dzieciaki rozpierzchły się w końcu, matki czekają na nie z lunchem, jeśli oczywiście 

wszystko toczy się tu tak,  jak za naszych czasów.  Przerwa  na lunch trwa  tylko godzinę i 
prawie połowę z tego zajmuje przyjście ze szkoły i powrót do niej. Za moich czasów kilkoro 

dzieci przynosiło do szkoły śniadania w papierowych torbach, ale nie było takich zbyt wiele. 
Nie wygląda mi na to, przynajmniej jeśli brać pod uwagę tłumek, jaki mnie otoczył, żeby ktoś 

nosił śniadania dzisiaj. Może zakonnice nie pozwalają. Gdyby dzieci zostawały w szkole, jedna 
z nich musiałaby sterczeć na boisku i nieustannie ich pilnować.

Zaraz po odejściu dzieci, ledwie zdążyłem wrócić do pracy, podjechał duży samochód i 

zaparkował tuż przed moim nosem. To stary nash rambler. Model z lat sześćdziesiątych; nie 

widuje   się   już   takich   wiele.   Jest   nawet   piosenka   o   tym   samochodzie.   Dzięki   temu 
samochodowi firma Nash przekształciła się w American Motors i nawet zdołała ulokować 

background image

jednego ze swoich ludzi w Białym Domu. Dziwne rzeczy dzieją się na świecie!

Młody,   ostrzyżony   na   jeża   chłopak   wysiada   energicznie   z   samochodu   i   zbliża   się, 

klucząc wśród dzieci, które jeszcze kręcą się wokół mnie. Jest dobrze zbudowany, ale raczej 
niski, krępy. Wygląda bardzo młodo, może mieć najwyżej osiemnaście, dwadzieścia lat, czyli 

jest w tym wieku co ja, kiedy wysłano mnie do Europy, żebym zabijał albo został zabity, 
broniąc starej, poczciwej Heather Lane.

Chłopak sunie groźnie w moją stronę, spoglądając na mnie spode łba, potem staje za 

mną, rozkraczony, i stoi tak kilka minut. Po chwili podchodzi bliżej. „Bak blisko, że nie mogę 

malować. Patrzę na niego i domyślam się od razu, że ma o coś pretensję. Uśmiecham się do 
niego, a on zaczyna zadawać pytania, naprawdę poważne pytania w rodzaju: „Kim pan jest?”, 

„Co pan tu, do cholery, robi?”

Gdyby nie był taki młody, pomyślałbym, że to gliniarz po cywilnemu.

Próbuję się wytłumaczyć. Nie muszę, ale nie mam ochoty szarpać się z tym osiłkiem i 

narażać   się   na   to,   że   mi   coś   uszkodzi.   Jedną   z   najbardziej   przykrych   prawd,   jaką   sobie 

uświadamiam, starzejąc się, jest to, że w gruncie rzeczy nie mogę już „uważać na siebie”. 
Jestem zbyt stary. Coraz lepiej rozumiem, jak mogą czuć się kobiety, dlaczego tak masowo 

ćwiczą karate i te inne bzdury, które mają im zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Ja nie znam 
żadnych chwytów karate i nie chcę ich znać. Większość zbirów, jakich spotkałem w życiu, nie 

nosiła marynarek, więc nie mogłem ich chwycić za klapy, a całe to karate, judo i inne sztuki 
walki   polegają   najwyraźniej   na   tym,   że   łapie   się   gościa   za   klapy.   Odpowiadam   zatem 

grzecznie na pytania.

- Mieszkałem  w tym domu do siedemnastego roku życia.  Nie odwiedzałem  starych 

kątów   od   tamtego   czasu   i   teraz   maluję   obraz,   na   którym   będzie   mój   stary   dom   i   jego 
sąsiedztwo.

- No dobra, a dla kogo pan to malujesz?
- Dla siebie, żeby mieć coś w rodzaju pamiątki.

- No to coś panu powiem: ani ludzie, co mieszkają w tym domu, ani nikt w tej dzielnicy 

nie kupi tego obrazu, rozumiesz pan?

- Ależ ja to wiem. Tak jak powiedziałem, maluję ten obraz dla siebie. To chyba nie 

zbrodnia? Czy pan mieszka w którymś z tych domów?

Zaczyna   chichotać,   potem   śmiać   się   na   całe   gardło.   Dosłownie  rży   ze   śmiechu.   W 

końcu ociera oczy wierzchem dłoni.

- Jezu, jak Peg to usłyszy... O rany! Jak Boga kocham, to jest numer! Cholera, ten 

pieprzony świat chyba zwariował! - Wskazuje na dom, w którym mieszkałem. - Moja siostra 

background image

tam mieszka - mówi i znów wybucha śmiechem. Oczy nabiegły mu krwią. - Zadzwoniła do 
mnie. Zerwała mnie z wyrka. Musiałem zapieprzać taki kawał drogi. Powiedziała, że jakiś 

podejrzany   typ   sterczy   na   ulicy   z   jakimś   takim   bajerem   podobnym   do   pająka   i   w   kółko 
nawija, że będzie malował jej dom.

Cofa się nieco, tak że mogę malować dalej, ale teraz z kolei ja zainteresowałem się 

sprawą. Zaczynam rozumieć, w czym dowcip.

- Kapujesz   pan?   Peg,   moja   siostra,   ma   cholernego   cykora,   bo   mówi,   żeś   jej   pan 

powiedział, że będziesz pan malował jej dom. A ona się martwi, co powie na to Bud, jej mąż, 

bo właśnie pomalował dom nie dalej jak latem.

Zaśmiewa się tak, że nie może mówić. Domyślam się, że jego siostra zerka zza firanki i 

zachodzi w głowę, z czego się tak obaj śmiejemy, bo w końcu i mnie bierze.

Najwyraźniej pomyślała, że rozstawię rusztowanie, przyniosę parę wiader farby i będę 

malował jej dom. Jak łatwo o horrendalne nieporozumienie!

Dowiaduję się, że młody człowiek ma na imię Dick. Wymieniamy uścisk dłoni i Dick 

pyta, czy nie zechciałbym zajść do domu i wypić z Peg, jego siostrą, filiżanki kawy. Wie, że 
Peg się zdrowo ubawi, nawet jeśli cała afera trocheja ośmieszyła.

Mam   właściwie   ochotę   zrobić  sobie   przerwę,   więc   zostawiam   wszystkie   graty   tam, 

gdzie są; dzieci niczego nie tkną. Wiem to z doświadczenia. Przemkną tylko obok sztalug w 

szalonym pędzie do szkoły. Jestem naprawdę szczęśliwy: za chwilę mam się znaleźć w domu, 
który tak wiele dla mnie znaczy.

Przechodzimy przez ulicę, potem chodnikiem do drzwi i po stopniach na werandę. 

Spędziłem   na   tej   werandzie   tysiące   godzin.   Rozpatrując   rzecz   w   kategoriach   osiągania 

dojrzałości,   dochodzę   do   wniosku,   że   jest   to   chyba   miejsce,   w   którym   spędziłem   więcej 
„świadomego” czasu niż gdziekolwiek indziej na świecie.

Peggy stoi w progu z dzieckiem na ręku.
Dick ryczy ze śmiechu.

- Wszystko w porządku, Peg. On tu mieszkał, naprawdę, i nie chce malować domu, 

tylko obraz, na którym będzie ten dom. I nie chce tego nikomu sprzedawać, maluje dla siebie. 

Tak że nie masz się co przejmować.

Peg   zaczyna   się   śmiać.   Śmieje   się   wręcz   histerycznie.   Sadza   dziecko   na   podłodze. 

Przebrała się w dżinsy i sweter z wycięciem w serek. Na nogach ma brudne, białe tenisówki. 
Odwraca   się   i   idzie   przez   pokój   stołowy   do   kuchni.   Jestem   dziwnie   podekscytowany.   To 

zdumiewające, jak wszystkie proporcje, wszystkie kąty i kształty odcisnęły się, zakodowały w 
moim mózgu, jak wiele jest rzeczy, których nie mogłem sobie przypomnieć, a które teraz 

background image

natychmiast   rozpoznaję:   położenie   sztucznego   kominka,   łuk   pomiędzy   salonikiem   i 
stołowym. Dopiero po chwili stwierdzam, że łuku już nie ma. Teraz przejście jest prostokątne 

i ma po obu stronach coś w rodzaju żaluzji. Widzę raczej to, co pamiętam.

Zmieniło   się   znacznie   więcej   szczegółów.   Dom   jest   umeblowany   w 

drobnomieszczańskim guście, nie w stylu, w jakim urządzili go moi rodzice. Na podłodze leży 
wykładzina, ściana pomiędzy stołowym i kuchnią po lewej stronie została przebita; jest tam 

teraz   okienko   do   serwowania   posiłków   i   barek   śniadaniowy.   Jest   też   typowy   olbrzymi 
telewizor, oczywiście włączony. Rozpoznaję dwoje spośród dzieci, które obstąpiły mnie na 

ulicy; teraz siedzą przed telewizorem, zajadając grzanki z serem i popijając mlekiem. Maluch, 
którego widziałem wcześniej, siedzi z nimi. Starszy chłopiec ma jakieś osiem lat, dziewczynka 

robi wrażenie  dwa,  trzy  lata  młodszej - jest między nimi taka  różnica  jak między mną a 
Jeanne. Może to właśnie on jest tym „mną”, którego wypatrywałem przed chwilą. Byłoby 

cudownie, gdyby dziewczynka miała na imię Jeanne.

Peg idzie do kuchni. Ma w ekspresie świeżo zaparzoną, gorącą kawę. Nalewa. Dick i ja 

siedzimy   na   stołkach   przy   barze   śniadaniowym.   Na   ścianie   wisi   telefon,   wmontowany   w 
przepierzenie pomiędzy kuchnią i salonikiem. My nigdy nie mieliśmy telefonu. Peg usiadła 

po drugiej stronie baru, w kuchni. Widzę, jakim wielkim udogodnieniem jest to okno do 
podawania posiłków. Matka widzi dzieci w saloniku i może ich pilnować. Moja matka musiała 

w tym celu wstawiać w drzwi pomiędzy kuchnią i stołowym deskę do prasowania. Wcześniej 
nigdy się nie zastanawiałem, po co wkłada tę deskę, po prostu zawsze tak było. Teraz już 

wiem.

To niesamowite, myślę, jak łatwo było zrobić to samo, przebić tę ścianę. Ojciec był 

cieślą, mógł się z tym uporać w jeden weekend, a taki drobiazg niezwykle ułatwiłby nam 
życie. Kiedy wracaliśmy ze szkoły, jedliśmy zawsze przy stoliku w kuchni, tam, gdzie teraz 

siedzi   Peg.   Ten   stół,   choć   mały,   strasznie   zawalał   kuchnię,   w   której   teraz   jest   mnóstwo 
miejsca.   Choć   z   drugiej   strony   dom   nie   należał   do   nas,   więc   pewnie   ojciec   nie   dostałby 

pozwolenia na „przebicie ściany. Poza tym takie barki ścienne nie były wtedy w ogóle znane, 
nikt o nich nawet nie słyszał. Prawdziwa moda na nie przyszła dopiero po drugiej wojnie 

światowej.

Peg jest ciekawa, co tu robię i gdzie mieszkam. Czy naprawdę urodziłem się w pokoju 

na górze? Mówi, że ciarki ją przechodzą na myśl, że w ogóle ktoś się tam urodził. Ma nadzieję, 
że nikt tam nie umarł. Pod pewnymi względami przypomina mi moją córkę, Kate - ma coś z 

jej żywości i wrażliwości. Jest poza tym śliczną dziewczyną. Dowiaduję się, że ma dwadzieścia 
dziewięć lat, a więc Kate, kiedy zginęła, była od niej o sześć lat starsza. Chłopiec ma na imię 

background image

Bobby i niedługo skończy dziesięć lat, dziewczynka, Alice, ma lat siedem. Oboje chodzą do 
szkoły św. Cyryla. Poznaję to po mundurkach. Kiedy mówię Peg i Dickowi, że chodziłem do 

tej samej szkoły, nie mogą uwierzyć, że szkoła i kościół są tu już od tak dawna.

Nie zamierzają być okrutni, ale to uświadamia mi, jak mnie muszą postrzegać. Jestem 

dla nich łysym, brodatym siedemdziesięcioparoletnim prykiem. Trudno mi myśleć o sobie w 
ten sposób. Cały czas widzę siebie jako czterdziesto - , czterdziestopięciolatka; czy to nie 

wariactwo? Wyobrażam sobie, że dla nich i taki wiek byłby starością. Trudno przywyknąć do 
takiej myśli.

Kiedy   mówię   im,   że   mieszkam   w   Paryżu,   mój   prestiż   wyraźnie   wzrasta.   Z   jakichś 

powodów bardzo tego potrzebuję.

Moje mniemanie o sobie jest na ogół dość wysokie, nie szukam gorączkowo akceptacji 

ze strony innych, ale teraz nie jestem całkiem sobą. Chciałbym, żeby widzieli we mnie kogoś 

wartościowego, interesującego. Mówiąc „widzieli”, mam na myśli Peg, bo Dick słucha jednym 
uchem. Peg ma jasnoniebieskie oczy. Wygląda bardzo ładnie, jej bladą twarz zdobią piegi, 

włosy ma kruczoczarne. Przypomina mi, zwłaszcza z bliska, moją ciotkę Laurę. Ciotkę Laurę z 
czasów, kiedy ona i wuj Dick zabierali mnie na przejażdżkę swoim pięknym samochodem. 

Tyle że ciotka Laura miała rude włosy. Peg wygląda mi zresztą na typowego rudzielca. Może 
farbuje   włosy;   są   tak   czarne,   że   to   bardzo   prawdopodobne.   Ale   z   drugiej   strony,   kto 

farbowałby naturalne, rude włosy na czarno?

- Jest pan żonaty? Ma pan rodzinę?

Próbuje   mnie   umieścić   w   jakimś   znajomym   sobie   schemacie,   przenieść   ze   świata 

fantazji do świata, który rozumie. Zapala papierosa zapalniczką, która leży na blacie; robi to 

bardzo energicznie. Tylko młodzi ludzie o niskim statusie ekonomicznym albo Europejczycy 
palą jeszcze dziś papierosy.

Peg wydmuchuje dym kącikiem ust, żeby nie leciał na mnie.
- Tak,  mam żonę,  jesteśmy małżeństwem   od  ponad  czterdziestu  lat.  Mamy  czworo 

dzieci.   Nasza   najstarsza   córka   była   mężatką,   miała   jedenastoletniego   syna.   Mamy   też 
żonatego syna, który ma dwie córeczki. Jest nauczycielem w Turcji. I jest jeszcze córka, która 

uczy w szkole UNESCO w Hanoi, w Wietnamie. Nasz najmłodszy syn ma teraz dwadzieścia 
sześć lat i studiuje pedagogikę w New Jersey. Moja żona uczyła w amerykańskiej szkole w 

Paryżu i właśnie przeszła na emeryturę. Tam nasze dzieci chodziły do szkoły. Teraz żona jest 
u naszej córki w Wietnamie. Jak pani widzi, jesteśmy rozsiani po całym świecie.

Patrzy mi prosto w oczy, zaciągając się papierosem.
- Chyba pan żartuje. To nie do wiary. Więc co pan tu robi, skoro pańska żona jest w 

background image

Wietnamie? Jesteście w separacji, czy jak? A swoją drogą nigdy nie słyszałam, żeby jakaś 
kobieta jechała do Wietnamu.

- Nie jesteśmy w separacji. Ona chciała jechać, a ja nie, więc postanowiłem w tym 

czasie odwiedzić rodzinne strony i namalować kilka obrazów. Zatrzymałem się u ciotki, która 

mieszka w Filadelfii.

Nie jestem pewien, czy mi wierzą, czy nie. Dick wstaje.

- No dobra, Peg. Myślę, że nic ci nie grozi. Muszę wracać i ogolić się. Mam dziś po 

południu dwie rozmowy w sprawie pracy, w tym jedną z facetem z działu akwizycji A & E A 

potem muszę jeszcze iść do pośredniaka. - Odwraca się do mnie i wyciąga rękę. - Miło mi było 
pana poznać, sir. Mam nadzieję, że obraz wyjdzie jak należy. Bardzo bym chciał go zobaczyć, 

jak będzie gotowy. Mógłbym zrobić zdjęcie moim nowym aparatem. - Potem zwraca się do 
Peg: - Okej, mała. Trzymaj się. Mama mówiła, że może wpadnie po południu. Dziś wychodzi 

wcześniej z roboty.

Wychodząc, mierzwi włosy Bobby'ego i całuje dwójkę maluchów. Dzieci nie odrywają 

oczu od telewizora, w którym leci jakaś kreskówka. Czuję się nieswojo, zostając w domu sam 
na sam z młodą, śliczną kobietą. Kiedy Dick wychodzi, Peg okrąża bar i wchodzi do pokoju.

- No, biegnijcie na górę, umyjcie buzie i ręce i uczeszcie się - mówi do starszej dwójki. - 

Za pięć minut musicie iść do szkoły.

Dzieci   wstają   i   z   ociąganiem   idą   w   stronę   schodów,   oglądając   się   przez   ramię   na 

telewizor.   Najmłodsze   tkwi   przed   nim   dalej   bez   ruchu.   Bobby   i   Alice   zostawili   talerze   i 

szklanki na podłodze. Peg nachyla się i zbiera naczynia, wyciąga z tylnej kieszeni dżinsów 
papierową chusteczkę i wyciera buzię malca. Przyjemnie patrzeć, jak się porusza, z wielkim 

wdziękiem i bez zbędnej gestykulacji. Zastanawiam się, czy moja matka też tak się poruszała, 
choć tego nie zauważałem. Kiedy się jest dzieckiem, przyjmuje się tak wiele rzeczy jako coś 

naturalnego.

Dżinsy   Peg   są   tak   idealnie   dopasowane,   jakby   były   szyte   na   miarę.   Czasami 

zastanawiam się, czy wszelkie żądze cielesne całkiem we mnie wygasły. Mogę je opisać, nadać 
im   piękny,   artystyczny   kształt,   ale   to   przecież   coś   więcej.   Ta   dziewczyna   byłaby 

prawdopodobnie śliczną modelką, ale ja myślę o niej teraz inaczej. Zgroza: mam lubieżne 
myśli o kobiecie młodszej od mojej córki. Mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy nie myślałem w 

ten sposób o moich córkach, może to kwestia wychowania albo naturalnego, wrodzonego 
oporu przed kazirodztwem, jaki odczuwa każda normalna ludzka istota.

Kiedy Peg wraca do baru, dopijam właśnie kawę. Idzie do kuchni i wraca z dzbankiem.
- Może jeszcze łyczek?

background image

- Chętnie, Peg, ale myślę, że powinienem już iść. Zresztą jeśli wypiję jeszcze filiżankę, 

będzie mi się trzęsła ręka i nigdy nie skończę tego obrazu. Światło jest jeszcze dobre. Jeśli się 

nie zachmurzy, uda mi się uchwycić rozkład najważniejszych świateł i cieni. - Zsuwam się ze 
stołka. - Bardzo dziękuję za kawę. Wrócę lepiej do pracy, Peg. Dziękuję za gościnność. Miło 

mi było cię poznać.

- Ach,   to   drobiazg.   Jakby   chciał   pan   się   napić   kawy   albo   trochę   odpocząć,   proszę 

zapukać. Jestem w domu cały dzień. Bud wróci dopiero o szóstej.

Uśmiecha   się   do   mnie.   Odwzajemniam   uśmiech.   Zdecydowanie   jest   w   tym   coś   z 

konspiracji. Wyczuwam, że bawi ją takie prowokowanie starszego pana. Masa młodych kobiet 
najwyraźniej lubi taką grę. Choć pewnie to wszystko istnieje tylko w wyobraźni „lubieżnego 

starucha”.

Patrzę na obraz świeżym okiem. Podoba mi się coraz bardziej. Wcześniej planowałem, 

że przejdę się i kupię sobie solidnego sandwicza, ale zmitrężyłem tyle czasu, że rezygnuję z 
pomysłu. Mam dziesięć funtów nadwagi. Zadyszka, jakiej dostałem, jadąc tutaj, dowodzi, że 

nie jestem w tak dobrej formie, jak sądziłem. Nie zaszkodzi, jeśli odmówię sobie jednego 
posiłku.

Biorę się więc do roboty. Zaczynam od miejsc najmocniejszych walorowo, potem będę 

zdejmował   farbę,   w   niektórych   miejscach   aż   do   podmalówki.   Nie   zawsze   maluję   w   ten 

sposób, ale w tym wypadku wydaje mi się to dobrym pomysłem. Postanawiam zacząć od 
nieba, takiego, jakie jest w tej chwili, czystego i błękitnego, nieco ciemniejszego i połączonego 

z tym, jakie widziałem przed półgodziną.

Wpadam w twórczy trans, nie wiem nawet kiedy. Zapominam o czasie,  miejscu, o 

swoim   fizycznym   istnieniu,   o   wszystkim,   całkowicie   pochłonięty   malowaniem.   To 
zdumiewające, że ten kawałek płótna zasmarowany farbami staje się czymś bardziej realnym 

niż rzeczywistość, konkretnym miejscem, przestrzenią, w którą mogę wkroczyć i po której 
mogę się swobodnie poruszać.

Jest cicho. Nie ma praktycznie żadnego ruchu albo też ja po prostu nie dostrzegam 

samochodów, lak jak podejrzewałem, w dni powszednie, kiedy mężczyźni i niektóre kobiety 

są w pracy, a dzieci w szkole, ulice właściwie pustoszej ą. Zupełnie inaczej niż w Paryżu, gdzie 
niemal o każdej porze dnia i nocy panuje wielki ruch. We Francji spora część życia toczy się 

właściwie na ulicy. Tu wszystko jest bardziej prywatne, ukryte.

Pracuję właśnie nad szczegółami w głębi ulicy, nad tą częścią obrazu, która jest czystą, 

wysnutą z dawnych czasów fantazją, a nie dosłownie tym, co widzę, kiedy nagle wyczuwam, 
że ktoś za mną stoi. To Peg z dzieckiem na ręku. Ma cienie na powiekach i wygląda jeszcze 

background image

atrakcyjniej. Przekłada dziecko na drugie ramię.

- Co byś powiedział na filiżankę gorącej kawy? Patrzę na nią. Peg patrzy na obraz.

- Ojejku, jesteś naprawdę dobry! Niebo jak prawdziwe.

- Dziękuję.   Miło   mi,   że   ci   się   podoba.   Jak   zauważyłaś,   nie   maluję   tego,   co   widzę. 

Częściowo odtwarzam z pamięci.

- Och, szkoda, że to wszystko nie wygląda dziś tak jak na obrazie. Większość ludzi nie 

dba o domy. Dla nich to tylko „meta na start”.

Słyszę to określenie po raz pierwszy. Kiedy człowiek żyje całymi latami poza swoim 

kręgiem kulturowym, co chwilę natrafia na nowe słowa i zwroty.

Maluję drzewa na tle nieba. Powinienem się teraz naprawdę skoncentrować, ale nie 

mogę.

- Co to jest „meta na start”, Peg?
Domyślam się, o co chodzi, ale jestem ciekaw, co ona ma na ten temat do powiedzenia. 

Poza tym nie znajduję zbyt wielu tematów do rozmowy. Zanurzam pędzle w terpentynie, 
płuczę je i wycieram. Uznałem, że filiżanka kawy i chwila spędzona z młodą, ładną mateczką, 

to niezła rzecz.

- Meta na start to tani dom, który ludzie kupują na początek, żeby móc przestać płacić 

czynsz. Wszyscy liczą na to, że uskładają dość pieniędzy i mając ten dom jako zabezpieczenie i 
do tego pewną zaoszczędzoną sumkę, będą mogli przeprowadzić się do bliźniaka albo nawet, 

przy odrobinie szczęścia, do porządnego, własnego domu. Ale ciężko jest uzbierać pieniądze, 
chyba że oboje pracują, a nawet i wtedy zwykle wydają wszystko na bieżąco.

- Wspomniałaś coś o filiżance kawy...
- Świetnie, zapraszam do środka.

Rusza w stronę domu. Idę za nią. Zastanawiam się, ile par oczu śledzi nas, kiedy tak 

maszerujemy. Pewnie niewiele. Wciąż nie udało mi się zobaczyć nikogo na żadnej werandzie, 

z wyjątkiem jakiegoś brzdąca pięć domów dalej. Wyglądał na rocznego szkraba; umieścili go 
w   specjalnym   kojcu,   żeby   nie   spadł   ze   schodów.   Dom   ma   jeszcze   starą   werandę   z 

drewnianymi stopniami.

Wchodzimy   i   Peg   od   razu   sadza   dziecko   na   podłodze   przed   telewizorem.   Jestem 

pewien, że telewizor chodzi tu szesnaście godzin na dobę. Nawet jeśli to urządzenie nie służy 
żadnym innym celom, to ludzie kupują nadal miliony odbiorników, swoistych „opiekunów do 

dziecka”. Jest z tym zupełnie tak samo jak ze szkołami.

Mamy   w   Paryżu   wielu   przyjaciół,   którzy   są   nauczycielami.   Większość   z   nich   to 

background image

Amerykanie - uczą w tej samej szkole co moja żona. Jest tam wszystko, od przedszkola do 
dwunastej klasy, czesne wynosi trzy tysiące dolarów rocznie, a nauczyciele uważają, że nie są 

godziwie wynagradzani. Wciąż im powtarzam, że powinni się domagać takiej płacy, jaką mają 
opiekunki do dziecka, bo zasadniczo, mimo swoich indywidualnych talentów i kwalifikacji, 

tym właśnie są dla rodziców.

Jestem pewien, że nawet gdyby dało się dowieść, że dzieci, korzystając z komputerów, 

magnetowidów, magnetofonów i różnych pomocy dydaktycznych, uczyłyby się efektywniej w 
domu   niż   w   szkole   i   że   nauczyłyby   się   w   ten   sposób   więcej,   a   także   odnosiłyby   więcej 

sukcesów w życiu, to rodzice nie zgodziliby się na zmianę trybu edukacji swoich pociech. 
Powód jest prosty: większość rodziców posyła dzieci do szkoły, żeby pozbyć się ich z domu. 

Jeśli   przy   okazji   się   czegoś   nauczą,   to   fajnie,   ale   główną   funkcją   szkoły   jest   opieka   nad 
dziećmi.

Nauczycielom  powodziłoby   się  znacznie   lepiej,   gdyby   płacono  im   tyle,   ile   płaci   się 

opiekunkom do dzieci. Teraz wynosi to około dwóch dolarów za godzinę. Powinno się im 

płacić   za   każdą   przepracowaną   dzieciogodzinę.   Typowy   nauczyciel,   który   ma   pod   swoją 
opieką dwadzieścioro pięcioro dzieci przez pięć godzin dziennie, powinien mieć dniówkę w 

wysokości   dwustu   pięćdziesięciu   dolarów.   Dopiero   to   byłoby   adekwatne   wynagrodzenie. 
Większość nauczycieli obruszy się na takie dictum. Ich duma zawodowa kłóci się z żądzą 

pieniądza.

A zatem synek Peg siedzi przed telewizorem. Wyrośnie prawdopodobnie na typowego 

członka wielkiej „biernej większości”, która poszukuje, wręcz oczekuje przyjemności w życiu 
jako   jego   zasadniczego   sensu   i   czegoś,   co   im   się   należy.   Dla   większości   sztucznie 

spreparowane   telewizyjne   osobowości   są   czymś  bardziej   realnym   niż   własna   rodzina,   niż 
ludzie, którzy ich otaczają. Kiedy już nawiążą coś w rodzaju rozmowy, nieodmiennie zejdzie 

ona na jakiś sitcom lub serial bądź zamieni się w dyskusję o jakimś programie lub pokazanym 
w wiadomościach wydarzeniu, które zarejestrowano oczywiście dla ich przyjemności. Ja nie 

widzę w tym nic przyjemnego. Jednym z głównych powodów, dla których przenieśliśmy się 
do   Francji,   było   to,   że   chcieliśmy   uchronić   nasze   dzieci   przed   zgubnym   wpływem 

amerykańskiej telewizji.

Patrzę   więc   z   pewnym   współczuciem   na   tego   szkraba,   potencjalnie   przecież   tak 

zdolnego   przeżywać   prawdziwe   radości,   potencjalnie   tak   twórczego,   jak   tkwi   niczym 
tłumoczek przed telewizorem, wpatrzony w migoczący ekran. Wszystko to przebiega mi przez 

myśl, kiedy idę za Peg. Już samo myślenie o tym doprowadza mnie do pasji.

Siadam   przy   barze   na   tym   samym   stołku   co   poprzednio.   Kawa   jest   gotowa,   Peg 

background image

napełnia   dwie   filiżanki.   Siedzimy   bardzo   blisko   siebie,   bo   bar   jest   wąski.   Peg   wyjmuje 
papierosa z paczki leżącej na blacie. Sięgam po zapalniczkę i podaję ogień. Jest to jedyna 

rzecz, jaka moim zdaniem przemawia za paleniem: pozwala na ten najintymniejszy z gestów. 
Poza nim nie ma w amerykańskiej obyczajowości zbyt wiole miejsca na intymny, towarzyski i 

pozbawiony   seksualnego   podtekstu   kontakt   pomiędzy   mężczyzną   i   kobietą.   Peg   znów 
wydmuchuje dym w bok, żeby nie dmuchać mi w twarz. Podsuwa mi paczkę papierosów, ale 

ja potrząsam odmownie głową.

- Jak się żyje w Paryżu? Czy rzeczywiście kobiety są tam takie piękne, jak się mówi?

- Nie takie piękne jak ty, Peg, w każdym razie takich jest niewiele. Ale ogólnie biorąc, 

są bardziej atrakcyjne od typowej amerykańskiej kobiety. Poświęcają  swojemu wyglądowi 

więcej czasu i pieniędzy. Myślę, że są w tym bardziej doświadczone. W ogóle opakowanie to 
we Francji bardzo ważna sprawa.

- Więc uważasz, że Amerykanki nie są piękne?
- Myślę po prostu, że nie wiedzą, jak wydobyć z siebie to, co mają najlepszego. I wiele z 

nich zaraz po ślubie po prostu „odpuszcza sobie”, znacznie więcej niż we Francji.

Peg   wstaje,   pociera   dłońmi   o   obcisłe   dżinsy,   trzymając   papierosa   między   palcami 

prawej ręki.

- Boże, ja też się robię flądrowata. Jak się ma małe dziecko, to człowiek jest cały czas 

uwiązany.  Siedzę bez przerwy w domu, pilnuję małego i użalam się nad sobą.  Przytyłam 
trzydzieści funtów, kiedy go urodziłam; zostało mi jeszcze jakieś dziesięć do zrzucenia. I to 

wszystko odkłada się w talii ł na pośladkach.

Kręci biodrami i ściska się w pasie.

- Nie mówiłem akurat o tobie, Peg. Miałem na myśli większość kobiet amerykańskich.
Znów   zaciąga   się   papierosem,   la   rozmowa   sprawia   mi   przyjemność,   ale   staje   się 

cokolwiek ryzykowna. Myślę sobie, że Peg musi być kokietką i prawdopodobnie dokucza jej 
samotność.

- Gdzie sprzedajesz swoje obrazy, jeśli już je sprzedajesz? We Francji?
- Kiedyś sprzedawałem wszędzie, ale już tego nie robię. Jako malarz jestem kimś w 

rodzaju emeryta.

- Och, przestań! Jesteś za młody na emeryta. Na pewno młodszy od mojej matki, a ona 

jeszcze pracuje.

Tłumaczę   jej,   że   przez   dwadzieścia  lat   utrzymywałem   rodzinę,   malując   obrazy,   ale 

teraz zarabiam pisaniem.

- Jakie książki piszesz?

background image

- Powieści.
- Naprawdę? Kryminały, fantastykę czy o miłości?

- Właściwie to nie uprawiam żadnego z tych gatunków. Piszę dopiero od dziesięciu lat. 

Napisałem powieść o chłopcu, który chciał latać, i o człowieku, który pomagał godnie umierać 

swojemu   ojcu,   a   potem   próbował   się   porozumieć   ze   swoim   dziewiętnastoletnim   synem. 
Wydałem   dotychczas   sześć   książek.   Nie   wiem,   jak   można   by   je   określić.   To   po   prostu 

powieści.

- A więc to książki dla dzieci?

- Nie, to prawdziwe  książki,  dla dorosłych.  Uśmiecha  się zza zasłony dymu i znów 

głęboko się zaciąga.

- Są jakieś nieprzyzwoite sceny?
- Moja żona tak uważa. Teraz się bardzo martwi, bo używam coraz więcej kuchennej 

łaciny.

Okazuje się, że ojciec Peg odszedł od matki, kiedy Peg miała dziewięć lat. Zakończyła 

naukę i zaczęła pracować, nie ukończywszy jeszcze szesnastu lat. Nigdy nie przepadała za 
szkołą i nie zdobyła średniego wykształcenia. Kiedy miała osiemnaście lat, zaszła w ciążę i 

musiała wyjść za mąż. Boże, jakie to podobne do historii moich rodziców! Moja matka miała 
dziewiętnaście  lat,  kiedy się urodziłem. Wystarczy,  że  człowiek  wyłączy  się z normalnego 

życia, a już zapomina, że nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zmieniają się nieco okoliczności 
zewnętrzne, ale sama istota życia niewiele.

Peg mówi, że boi się Buda, swojego męża. Kiedy za dużo wypije, jest nieobliczalny. 

Pracuje w salonie samochodowym, w magazynie z częściami i ma bardzo ciężką pracę. Od 

czasu jak się pobrali, dwa razy ją zmieniał.

- Ale nie zrozum mnie źle. On jest bardzo dobry dla dzieci. A kiedy nie pije, jest też 

dobry dla mnie. Naprawdę nie mam powodów, żeby się uskarżać, nie myśl sobie.

Ja jednak pomyślałem. Próbuję jej opowiedzieć, jak żyje się nam we Francji. Mówię jej 

jeszcze o naszych starszych dzieciach, które mają własne domy, są bardziej lub mniej „na 
swoim”. Teraz słucha z wielką uwagą. Gasi papierosa i nie zapala następnego.

- Boże,   jak   bym   chciała,   żebyś   był   moim   ojcem.   Twoim   dzieciom   się   powiodło. 

Wszystkie skończyły studia. Nawet nie wiedzą, jakimi są szczęściarzami. Poza tym mają ojca, 

który się o nie troszczy. A tu większość facetów żyje z dnia na dzień. Zwalniają się z pracy, 
rzucają ją albo po prostu znikają. Wszyscy mają kochanki, myślę, że nawet Bud. Bud jest 

dobrym, prawdziwym ojcem dla Bobby'ego, Alice i Johnny'ego, ale pod tym względem to 
wyjątek.

background image

Sięga znów po papierosa. Podaję jej ogień. Peg nalewa kawy. Wypiłem dziś więcej 

kawy niż normalnie przez miesiąc. Ale to kawa amerykańska. Jest tak słaba, że widać przez 

nią dno filiżanki, zupełnie jak herbata. Peg dolewa sobie mleka z puszki, ja moją tylko trochę 
słodzę. Na pewno skoczy mi poziom cukru we krwi. Ta lura w ogóle nie przypomina kawy, w 

każdym razie francuskiej.

- Co byś powiedział, gdybym zaprosiła sąsiadkę? Ma na imię Susan. Skończyła średnią 

szkołę i zaliczyła dwa lata studiów. Jest inspektorem w łączności, ale teraz siedzi w domu, bo 
jest w ciąży. Rozwiązanie za miesiąc. Na pewno jej się spodobasz i ona tobie też. Jest bardzo 

ładna, mimo że przy nadziei.

Kiwam   głową,   że   nie   mam   nic   przeciwko   temu.   Peg   podnosi   słuchawkę   i   wybiera 

numer.

- Cześć,  Susan,  musisz do mnie wpaść.  Widziałaś  tego faceta,  co malował  na  ulicy 

przed  moim  domem?  Jest w  tej  chwili  u  mnie  i  myślę,  że  powinnaś  go  poznać.   Tak.  W 
porządku.   -   Chichocze.   -   Wpadnij,   zanim   wrócą   dzieciaki.   Do   zobaczenia.   -   Odkłada 

słuchawkę. - Susan była mężatką i mieli córeczkę, której dali imię Athena. Potem zakochała 
się w bracie swojego męża, zaszła w ciążę i uciekli razem. Wydaje mi się, że jej pierwszy mąż 

był nawet z tego zadowolony. Miał kochankę i nie było żadnego problemu. Właściwie to oni 
wszyscy   nadal   się   przyjaźnią.   Susan   i   Pete'owi   bardzo   z   sobą   dobrze.   Ich   układ   jeszcze 

najbardziej przypomina mi miłość na tle tego wszystkiego, co widzę dookoła. Pete naprawdę 
lubi wracać z pracy do domu, nie jak większość facetów,  co to wyglądają, jakby ktoś ich 

ciągnął końmi do chałupy.

Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, wreszcie słychać pukanie do drzwi. Wchodzi Susan. 

Uderza   mnie   jej   elegancja.   Peg   jest   bardzo   ładna,   ale   Susan   jest   ładna   i   elegancka,   tak 
elegancka jak moja żona. Mimo zaawansowanej ciąży porusza się z wdziękiem. Podchodzi i 

podaje mi rękę.

- A więc jesteś malarzem? Co, na Boga, robi malarz w Stonehurst Hills? Dla kogoś, kto 

mieszka w Paryżu, to musi być straszny grajdoł. Jak masz na imię?

- Znajomi mówią do mnie Bert. Peg włącza się do rozmowy.

- Dzwoniłam do Susan wcześniej i mówiłam jej o tobie, o Paryżu i tak dalej. Mam 

nadzieję, że nie masz mi tego za złe?

Susan jest bardzo atrakcyjna, Peg nie zdaje sobie chyba nawet sprawy, jak bardzo. 

Poza tym jest najwyraźniej bardzo bystra i zrównoważona.

- Miło mi cię poznać, Susan. Nie, Peg, absolutnie nie mam ci za złe, że zadzwoniłaś. 

Skoro tak wystaję na ulicy, staję się w pewnym sensie własnością publiczną.

background image

Peg i Susan zapalają papierosy. Męczę się okropnie, powstrzymując się od wykładu na 

temat fatalnego wpływu palenia na dziecko w łonie matki. Ale w końcu jestem tu intruzem. 

Nie mam prawa wygłaszać kazań i prezentować swoich uprzedzeń, bo ostatecznie tryb życia 
to ich prywatna sprawa. To zdumiewające, że wszystko, co opublikował na ten temat resort 

zdrowia, nie ma na nie żadnego wpływu. Podobna musiała być reakcja na prohibicję. Jeśli 
państwo,   ogólnie   biorąc,   nie   troszczy   się   o   człowieka,   ten   odnosi   się   nieufnie   do   każdej 

spływającej z góry informacji, do każdego zalecenia i im więcej mu klarują, że coś jest głupie 
albo szkodliwe, tym bardziej go korci, żeby to właśnie robić.

- W jakiej dzielnicy Paryża mieszkasz?
- Hm,   to   dość   skomplikowane.   Mam   garsonierę   w   tak   zwanym   jedenastym 

arrondisement  po „nieprawej” stronie prawego brzegu Sekwany, w dzielnicy, w której jest 
wiele warsztatów stolarskich, ale tak właściwie to mieszkamy na barce na Sekwanie.

- No nie, żartujesz! Chyba wszyscy marzą o czymś takim! Zupełnie jak Gene Kelly w 

Amerykaninie w Paryżu. Mieszkasz tam może z Leslie Caron?

Jestem zdziwiony, że osoba w jej wieku zna ten film, który powstał chyba ze trzydzieści 

lat temu. Nie ma on zbyt wiele wspólnego z prawdziwym Paryżem, a już absolutnie z naszym 

trybem życia w Paryżu, ale rzeczywiście stanowił, wraz z muzyką Michela Legranda, ważny 
element pierwotnego impulsu, który zaprowadził mnie do tego miasta. Peg nalewa Susan 

kawy i dolewa do pełna do mojej filiżanki.

- Skąd ty znasz taki stary film, Susan? Chyba cię jeszcze na świecie nie było, kiedy to 

szło w kinach.

- Och, ja i Pete, oboje jesteśmy zapalonymi kinomanami. Uwielbiamy oglądać różne 

starocie. W jednym z kin w Filadelfii jest taka mała salka, gdzie pokazują wszystkie stare 
filmy. Są doskonale zrobione, nie ma w nich przemocy i wszystko, co dotyczy seksu, jest 

owiane romantyczną mgiełką, a nie wywalone kawa na ławę jak dziś.

Susan pali papierosa jak królowa. Gdyby moja żona, nie daj Bóg, paliła, robiłaby to 

pewnie tak  samo. Zatrzymuje  dym w ustach,  ale nie sądzę, żeby się naprawdę  zaciągała. 
Zaczynam podejrzewać, że udaje tylko przed Peg, że pali, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Z 

piersi wyrywa mi się westchnienie ulgi, niejako w imieniu nie narodzonego dziecka.

Zaczynamy rozmawiać o Dicku, bracie Peg. Zdaje się, że Dick dopiero co zakończył 

służbę w piechocie morskiej. W rzeczywistości wyrzucili go ze względów zdrowotnych, bo 
ćpał. W ogóle nie złapałem początkowo, o co chodzi. Peg bardzo się o niego martwi. Dick 

najwyraźniej nie pracuje i spędza czas głównie na zaspokajaniu swojego nałogu. Jak na razie 
jest to tylko trawka i koka, ale Peg wie dostatecznie dużo, żeby odczuwać lęk.

background image

Zanim   jeszcze   usłyszałem   o   narkotykach,   już   nie   podobało   mi   się   w   Dicku   to,   że 

powiedział do mnie „sir”. Nienawidzę, kiedy tak do mnie mówią. Czuję się wtedy jak kelner 

albo oficer. Kiedy jeszcze uczyłem, od razu wiedziałem, którzy uczniowie okażą się dupkami, 
bo bez przerwy mi „sirowali”. Gawędzimy jeszcze trochę, dopijam swoją kawę. Wymieniam 

nazwiska  paru osób z sąsiedztwa, które pamiętam z dawnych  czasów, ale nic im one nie 
mówią.   Trudno   uwierzyć,   że   w   ciągu   niespełna   pięćdziesięciu   lat,   które   mnie   wydają   się 

chwilą, wszystko może się aż tak zmienić. Pytam, czy mógłbym zejść do piwnicy. Kiedy tu 
mieszkałem, piwnica była bardzo ważną częścią domu.

- Jasne. Nie nazywamy już tego piwnicą. To jest teraz pokój rekreacyjny. Urządzamy 

tam spotkania towarzyskie, w deszczowe dni bawią się tam też dzieci. Czasami myślę, że 

powinniśmy   przenieść   na   dół   telewizor,   miałabym   wtedy   tu   na   górze   spokój.   Ale   muszę 
poczekać, aż Johnny trochę podrośnie. Wciąż jeszcze muszę go pilnować. Mam ochotę posłać 

go za kilka lat do prywatnej szkoły. Mają tam też przedszkole i zerówkę. Ale Bud by mnie 
zabił, a poza tym kazałby mi pewnie wtedy iść do pracy.

Zsuwa się ze swojego stołka i idzie w stronę, jak mi się wydaje, schodów do piwnicy. 

Kiedy się wprowadziliśmy  do tego domu,  nasza  stara  chłodziarka  stanęła  dokładnie  tam, 

troszkę na lewo od schodów. Kiedy w końcu kupiliśmy elektryczną lodówkę, ustawiliśmy ją 
na lewo od drzwi do stołowego. Lodówka nazywała się Cold Spot; kupiliśmy ją w sklepie sieci 

Sears Roebuck, teraz mówi się po prostu Sears. Musiałem mieć jakieś osiem lat, kiedy ją 
kupiliśmy,   i   zajęło   mi   sporo   czasu   oswojenie   się   z   myślą,   że   wyjmuje   się   lód   ze   środka, 

zamiast   go   tam   wkładać.   Do   dziś   nie   rozumiem,   jaka   jest   zasada   działania   lodówek. 
Pamiętam, jak usiłowałem przekonać matkę, że musimy gromadzić jak najwięcej pojemników 

z   lodem,   dzięki   któremu   wszystko   będzie   można   przechować   w   niskiej   temperaturze. 
Wydawało mi się to wtedy logiczne.

Schodzę za Peg. Nie wierzę własnym oczom: na schodach leży chodnik! Kiedyś były to 

najprostsze schody, trochę tylko lepsze od zwykłego piwnicznego trapu. Susan schodzi na 

końcu. Peg odwraca się do mnie.

- Facet, który tu mieszkał przed nami i od którego kupiliśmy ten dom, zrobił z garażu i 

piwnicy   jedno   wielkie   pomieszczenie.   Zresztą   głównie   dlatego   go   kupiliśmy.   To   jest 
największe   pomieszczenie   w   całym   domu.   Tam,   gdzie   były   drzwi   od   garażu,   poprzedni 

właściciel wstawił okna z płytek szklanych.

Widać,   że   jest   dumna   z   tego   pokoju   bardziej   niż   z   całej   reszty   domu.   Trudno   mi 

skojarzyć to, co widzę, z tym, co zapamiętałem. Zniknęła skrzynia na węgiel. Nie ma pieca i 
wiadra na czystą wodę. Długi korytarz, który biegł do tylnych drzwi garażu, nie istnieje, nie 

background image

ma też starych wanien i miejsca, w którym trzymałem swoje kanarki. Przy oknie od tyłu 
upchnięto zmywarkę i suszarkę.

Tam,   gdzie   była   skrzynia   na   węgiel,   teraz   stoi   alkoholowa   „biblioteczka”.   Całe 

pomieszczenie   jest   wyłożone   wykładziną   i   umeblowane   jak   salon.   Wszystko   jest   bardzo 

wygodne, tyle że przesiąknięte wonią nikotyny, potu i gorzałki. Domyślam się, że nie ma tu 
zbyt dobrej wentylacji, mimo żaluzjowych okien. Susan siedzi na kanapie w środku, z rękami 

rozpostartymi na oparciu.

- Wciąż   mówię   Pete'owi,   że   powinniśmy   zrobić   to   samo,   ale   on   jest   zwykle   zbyt 

zmęczony, kiedy wraca z pracy. Myślę też, że trochę się boi do tego zabrać. Powtarza, że 
musimy mieć zgodę na wyburzenie ściany garażu, ale ja nie sądzę, żeby to było konieczne. Te 

ściany niczego nie podtrzymują.

Na ścianie wisi tarcza do strzałek, w tym - samym miejscu, gdzie wisiała, kiedy była tu 

jeszcze piwnica. W środku tarczy tkwią trzy strzałki. Podchodzę i wyciągam je. Od lat nie 
rzucałem strzałkami. Cofam się na odpowiednią odległość, tak dla mnie naturalną, odległość, 

na   którą   odchodziłem   setki   razy.   Jest   znak   na   podłodze,   w   porządku.   Staję   za   kreską   i 
wychylam   się   do   przodu.   Rzucam   po   kolei   trzema   strzałkami,   moje   ramię   pracuje   jak 

automat, jak gdyby od czasu, kiedy rzucałem tu po raz ostatni, nie upłynęła nawet godzina. 
Dwie   pierwsze   strzałki   wbijają   się   tuż   obok   środkowego   krążka   tarczy,   trzecia,   ku   mojej 

radości, w samym środku, dokładnie pomiędzy nimi. Poprzestaję na tym małym triumfie. 
Grywałem w strzałki z bratem: czasem byłem nim, czasem sobą. Zwykle wygrywał on.

- Hej, Susan, spójrz tylko na tego faceta! Mówi, że jest z Paryża, a rzuca, jakby przez 

całe życie nie ruszał się z Heather Lane. Bud i Pete będą pewnie chcieli z nim zagrać. Albo i 

nie.   -   Susan   posyła   mi   z   kanapy   porozumiewawcze   spojrzenie   zza   swojego   cudownie 
zaokrąglonego brzucha. - Swoją drogą myślę, że byłby niezły także w inne klocki, co, Peg?

Wybucha śmiechem. Peg odpowiada jej chichotem. Rumieni się gwałtownie i mówi:
- A   nie   mówiłam?   Z   nią   nigdy   nic   nie   wiadomo.   Można   się   po   niej   spodziewać 

wszystkiego. Zgrywuska!

Śmieję się głośno. Miło się flirtuje z tymi dwiema młodymi mateczkami. Zabawne jest 

poczucie, że myślą o mnie jak o mężczyźnie i próbują drobnych, niewinnych zaczepek. To 
oczywiście   tylko   część   długiej   gry,   gry,   która   prawdopodobnie   prowadzi   donikąd. 

Jednocześnie deprymująca jest świadomość, iż robią to, bo wiedzą, że nie wykonam żadnego 
ruchu. Jestem wiekowym, zniszczonym, łysym facetem, z którym mogą igrać, tak jak para 

kotek mogłaby się zabawiać martwym szczurem. Podchodzę znów do tarczy i wyciągam swoje 
trzy strzałki. Potem cofam się za kreskę.

background image

- Szczerze mówiąc, chciałbym się zmierzyć z jedną z was. Albo z obiema naraz. No jak?
Wykonuję trzy szybkie rzuty. Rozrzut jest prawie tak samo niewielki, jak za pierwszym 

razem, ale żadna strzałka nie trafia w centralny krążek tarczy.

Peg podchodzi do barku.

- Kto  chce drinka?  Powiedzcie  tylko,  na co macie  ochotę, a  zrobię wam  dosłownie 

wszystko.   Pracowałam   jako   barmanka   na   Winchester   Pikę,   jeszcze   przed   urodzeniem 

Johnny'ego. Tylko po parę godzin dziennie, po południu, w czasie, kiedy praktycznie nie pije 
nikt oprócz komiwojażerów i pijaczków.

Susan kładzie dłoń na swoim wydętym brzuchu i parska śmiechem.
- Uważaj, Peg. Ten zawodnik jest strasznie ostry. Potrafi cię załatwić, kiedy się tego 

najmniej spodziewasz.

Znów rzucam strzałki jedną po drugiej, nie mierząc. Tym razem rozrzut jest spory.

- Wolałbym zrezygnować z drinka. Chciałbym jeszcze trochę popracować nad obrazem, 

zanim zacznie się ściemniać i zrobi się zimno. - Spoglądam na zegarek. - Myślę zresztą, że 

dzieci wrócą niedługo ze szkoły. Co powiedzą, jak zobaczą, że mama popija sobie na dole z 
nieznajomym?

Uśmiecham się. Przesadziliśmy trochę, nawet jeśli to tylko żarty. Wracamy na górę. 

Zaczynam się czuć tak, jakbym znów tu zamieszkał.

Obraz mi się podoba. Zagłębiam się w pracy. Krótki wypoczynek i przekomarzania z 

dziewczynami dobrze mi zrobiły. Zabieram się teraz do malowania domów. Przerzucam się z 

jednej strony ulicy na drugą. Choć jest już późne popołudnie, zachowuję poranne światło, 
takie, w jakim zobaczyłem ulicę po raz pierwszy, z naszym domem w słońcu. Maluję jakieś pół 

godziny, kiedy pojawiają się dzieci. Tym razem mają tornistry i książki. Otaczają mnie kołem. 
Pytają,   jak   się   nazywam.   Proponuję,   żeby   mówiły   mi   po   prostu   Bert.   Jest   mnóstwo 

przepychania i zamieszania, ale niewiele pytań. Dzieci są zdumione tym, jak szybko idzie mi 
malowanie.   Byłyby   jeszcze   bardziej   zdziwione,   gdyby   wiedziały,   że   prawie   pół   godziny 

spędziłem w domu na flircie i pogawędce.

Mały Bobby i Alice stoją dłuższą chwilę, przyglądając mi się, a potem idą w stronę 

domu. Bobby woła z daleka:

- Mamo, już jesteśmy!

Peg uchyla drzwi, wygląda na zewnątrz.
- Nie musisz zawiadamiać wszystkich sąsiadów. Chodźcie się przebrać.

Przypominam sobie swoje powroty ze szkoły, też zawsze z młodszą siostrą. Jest prawie 

tak, jakbyśmy czytali ten sam scenariusz. Myślę o Williamie, moim „niedoszłym” bracie. Czy z 

background image

nim byłoby inaczej? I jak?

Pojawiają się inni dorośli. Wokół mnie gromadzi się spory tłumek. Rozglądam się po 

twarzach   starszych,   szukając   kogoś,   kogo   mógłbym   rozpoznać.   Najpierw   szukam   twarzy 
rodziców moich kolegów z dzieciństwa, potem uświadamiam sobie, że to niezbyt mądre - 

wszyscy   pewnie   nie   żyją.   Moi   rodzice   umarli   już   dawno,   prawie   dwadzieścia   lat   temu. 
Zaczynam szukać wśród tych starych twarzy swoich kolegów z dzieciństwa. Czuję się przy tym 

nieswojo.

Dla  nich  wszystkich  jestem  jakimś  fenomenem.  Pojawiają   się pytania;  niewiele   się 

różnią   od   tych   zadawanych   przez   dzieci,   ale   w   większym   stopniu   dotyczą   finansów.   Ile 
kosztuje płótno? Ile obraz? Gdzie sprzedaję obrazy? Czy miałem wystawy w Nowym Jorku 

albo   w   Filadelfii?   Udzielam   zwykłych,   wymijających   odpowiedzi.   Jedna   z   kobiet,   pani   w 
moim mniej  więcej  wieku,  babciowata,  ale  jeszcze  nie sędziwa,  stoi już bardzo  długo. W 

końcu, gdy większość zwykłych ciekawskich znika, podchodzi bliżej.

- Dobrze, że te dzieci widzą kogoś, kto się stąd wywodzi i kto robi coś znaczącego, jest 

artystą.

Wymawia to słowo „ahtystą”.

- Tu widzą tylko swoich rodziców, którzy rzucają wcześnie szkołę, są nieukami, piją, 

ćpają i do niczego w życiu nie dochodzą. Jest tu w sąsiedztwie kilkoro zdolnych dzieci; muszą 

się   tylko   dowiedzieć,   że   istnieje   jakieś   lepsze   życie,   coś   więcej   niż   bójki,   demolowanie 
wszystkiego, co się da, oglądanie telewizji, kupowanie samochodów przez szesnastolatków i 

przedwczesne ciąże.

Patrzy mi w oczy. Sama wygląda na taką, co to lubi zajrzeć do kieliszka. Ciekawi mnie 

jej   historia.   I   dowiaduję   się   tego   i   owego.   Studiowała   w   Penn   Station,   zrobiła   dyplom   z 
literatury (mówi „litehatuhy”), ale potem poślubiła człowieka, także wykształconego, który 

okazał się alkoholikiem. Teraz tkwi w Stonehurst Hills i pracuje w banku przy Lang Lane. Jej 
mąż nie żyje.

- Zapił się na śmierć dziesięć lat temu. Mieszkaliśmy wtedy na Drexel Hills. Mąż miał 

dobrą pracę w firmie gazowniczej, zanim zaczął się staczać.

Słucham, nie przestając malować. Światło szybko „siada”. O szóstej jadamy z ciotką 

kolację. Patrzę na zegarek, jest już prawie piętnaście po piątej. Mam nadzieję, że jeśli pogoda 

się utrzyma, będę mógł skończyć jutro. Zaczynam pakować swoją kasetę. Będę jechał w rzece 
samochodów, bo ludzie wracają akurat z pracy. To dla mnie nie lada wyzwanie!

Starając   się   nie   uszkodzić   mokrego   obrazu,   przywiązuję   właśnie   kasetę   w  miejscu, 

gdzie wozi się dzieci, kiedy na werandę wychodzi Peg.

background image

- Hej, Bert, może chciałbyś to wszystko zostawić tutaj? Wykończysz się, pedałując z 

tym całym bagażem na drugi kraniec Filadelfii.

Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że któraś z dziewcząt mi to zaproponuje - ona albo 

Susan. Wiem, że będę malował tu w okolicy cykl obrazów, więc taszczenie całego majdanu w 

tę i z powrotem byłoby prawdziwą męczarnią. Mógłbym wziąć stary samochód wuja Marvina, 
stojący przed domem, ale jazda na rowerze jest bliższa temu, co robię w Paryżu, gdzie jeżdżę 

w plener na motocyklu albo na trójkołowym rowerze.

- Byłoby wspaniale, Peg. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawiłbym to po prostu 

na werandzie.

- Och, nie! Psy i dzieciaki zaraz by się usmarowały albo jeszcze ktoś by ukradł cały ten 

kram. Wnieś to do środka.

- Ostrzegam cię, że obraz śmierdzi farbą i terpentyną.

- Nie szkodzi. Wytłumaczę to jakoś Budowi. Na pewno nie będzie miał pretensji.
Odwiązuję kasetę i dźwigam wszystko - płótna, terpentynę, butelki z werniksem - w 

stronę werandy. Peg przytrzymuje siatkowe drzwi, żeby się nie zamknęły.

- Wciąż powtarzam Budowi, że lato się skończyło i powinien zdjąć te cholerne drzwi, 

ale on jest zawsze zmęczony albo chce oglądać telewizję. - Peg obraca się na pięcie i wchodzi 
do saloniku. - No dobrze, dzieci, możecie iść się pobawić na pól godzinki, ale wróćcie, jak 

przyjdzie tatuś.

Przechodzę obok niej i staję, bezradny. Nie wiem, gdzie mam położyć kasetę.

- Mógłbym ją zanieść do piwnicy, to znaczy do pokoju wypoczynkowego, jeśli ci to nie 

przeszkadza.

- Nie,   dzieci   tam   też   się   kręcą.   Jedyne   miejsce,   do   którego   nie   mają   wstępu,   to 

sypialnia. Gdyby któreś tam wlazło, zabiłabym je chyba. To jedyne pomieszczenie, w którym 

człowiek może choć przez chwilę być sam.

Spogląda na dzieci, które właśnie wychodzą. No proszę: za chwilę pójdę do sypialni 

pięknej młodej kobiety, żony raptusa, i to akurat w chwili, kiedy on ma wrócić do domu. Nie 
wydaje mi się to szczytem rozsądku.

- O której Bud wraca z pracy? Wie, co mi chodzi po głowie.
- Nie martw się. Nie zjawi się wcześniej niż za pół godziny. Obiad jest gotowy, ale 

swoją drogą lepiej się troszkę pośpieszyć. Nigdy nic nie wiadomo.

Nie mogę uwierzyć własnym uszom. Może świat naprawdę się zmienił. Peg rusza po 

schodach na górę, a ja za nią. Muszę się pilnować.

- Peg,   czy   masz   jakieś   gazety   albo   coś   takiego,   żebym   mógł   podłożyć   pod   kasetę? 

background image

Zawsze gdzieś jest trochę mokrej farby.

- Jasne, w sypialni powinna być wczorajsza gazeta. Bud czytał w łóżku.

Jest już na szczycie schodów; idę za nią. Przechodząc, zerkam do pokoju, w którym 

sypiałem   jako   dziecko;   tam,   gdzie   były   drzwi   od   schowka   w   ścianie,   stoi   teraz   ogromna 

komoda. Idziemy korytarzem, przechodzimy obok łazienki. Wygląda tak samo, tyle że deska 
sedesowa jest obciągnięta futrzakiem. Rzucam okiem na świetlik - jest w tym samym miejscu.

Peg otwiera drzwi na końcu korytarza. To sypialnia pana domu. TU spali moi rodzice. 

Ani mnie, ani mojej siostrze nie wolno było tam wchodzić bez pozwolenia. Tak, tak, pewne 

rzeczy jednak się nie zmieniły.

Za to pokój zmienił się zupełnie. Łóżko moich rodziców stało wezgłowiem przy ścianie 

po lewej; po obu stronach były nocne stoliki, naprzeciw okna stała szafa, a w nogach łóżka, 
pod ścianą, cedrowa komoda. Schowek był po prawej stronie od drzwi i wciąż tam jest. Moja 

mama trzymała tam swoją garderobę, rzeczy ojca wisiały w szafie.

Peg i Bud mają łóżko wodne, ustawione mniej więcej na środku pokoju. Jest tam też 

imponująca wieża stereo: wzmacniacz, magnetofon, potężne kolumny ustawione u wezgłowia 
łóżka. Po przeciwnej stronie, tam, gdzie kiedyś była cedrowa komoda, stoi telewizor. Po obu 

stronach telewizora niskie, białe, poziome komódki z szufladami. Na dodatek, cała podłoga 
jest   wyłożona   białym   włochaczem.   Sprawia   to   wrażenie,   jakby   sypialnia   była   zasypana 

śniegiem.   Włochacz   i   białe   jedwabne   zasłony   we   frontowych   oknach   sprawiają,   że   pokój 
wygląda na znacznie większy niż ten, który zapamiętałem. Jestem bardzo zadowolony, że 

zabrałem z sobą gazetę; byłoby zbrodnią, gdyby czerwień albo żółcień kadmowa splamiła tę 
białą wykładzinę.

Peg   podchodzi   do   wolnego   miejsca   pomiędzy   komódką   stojącą   po   prawej   stronie 

telewizora i schowkiem.

- Połóż to tutaj. W tym schowku wiszą głównie moje rzeczy. Bud składa swoje i trzyma 

je w szufladzie. To znaczy ja je składam.

Zbiera porozrzucane na łóżku płachty gazety i rozkłada je w pobliżu komódki, tak aby 

dało się otworzyć drzwi schowka. Stawiam kasetę i obraz na gazecie, odwracam go mokrą 

stroną do ściany. Na ramie jest mały metalowy uchwyt, który zabezpiecza malowidło przed 
zetknięciem się ze ścianą. Terpentynę i werniks stawiam pomiędzy kasetą i komodą.

- Och,   co   ty,   nie   będziemy   nawet   mogli   popatrzeć?   Wiem,   że   Bud   będzie   chciał 

zobaczyć,   co   namalowałeś.   Jest   taki   sam   jak   ty:   lubi   tę   dzielnicę.   Dorastał   w   okolicach 

Greenwood Avenue.

Obracam kasetę.

background image

- Zresztą nie chcesz chyba, żeby się coś rozmazało, prawda?
Stoi tuż obok mnie. Patrzę w te jasne, błękitne i przejrzyste jak woda oczy. Uśmiecham 

się.

- To prawda.

- Jesteś bardzo miły, wiesz? Naprawdę miły z ciebie facet.
- Wcale nie jestem miły, Peg.

- A ja uważam, że jesteś. No chodź, zejdźmy na dół, zanim kot zjawi się w domu.
Odmawiam kolejnej filiżanki kawy. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będę idealnym 

kandydatem do jednej z tych reklamówek ze starym panem Kawowym Nerwusem.

Zmierzam do wyjścia. Peg macha mi ręką na pożegnanie. Odpowiadam jej tym samym 

i   schodzę   po   stopniach   tak   dziarskim   krokiem,   na   jaki   tylko   może   się   zdobyć 
siedemdziesięciolatek. Jestem zadowolony, że nie posyła mi całusa, choć mogłaby to zrobić. 

W jej postawie jest coś z filozofii „a kto by się, do diabła, przejmował”, która jest raczej jej 
cechą indywidualną, nie pokoleniową. Chyba za bardzo się, do diabła, przejmuję.

Wsiadam   na   rower.   Jest   za   piętnaście   szósta.   Wracam   tą   samą   drogą,   którą 

przyjechałem. Na Church Lane, pomiędzy Baltimore Pikę i miejscem, gdzie skręcam w stronę 

Yeadon, żeby jechać dalej Elmwood Avenue, panuje ożywiony ruch. Ale bez kasety i obrazu 
na plecach nie jest najgorzej. Trochę czasu zabierze mi prysznic i przebranie się do kolacji. 

Chcę też jeszcze przeczytać gazetę, dowiedzieć się, czy świat już się rozpadł i co nowego w 
Turcji, Wietnamie czy w Bośni.

Kiedy taszczę rower po schodach, ciotka Edith stoi w progu, w tym samym miejscu, w 

którym   stała,   kiedy   odjeżdżałem.   Stawiam   rower   tam,   skąd   go   wziąłem,   pod   oknem 

wychodzącym na werandę, uważając, żeby kierownica  nie opierała się na szybie. Dopiero 
teraz  czuję,  jaki  jestem skonany.  Dzieje się tak  zawsze,  kiedy przestaję  malować.  Dopóki 

człowiek maluje, jest tak zajęty i zaangażowany, że nie ma czasu się zmęczyć, a w każdym 
razie nie zwraca na to uwagi. Ale teraz znużenie mnie dopada. Nie uchodzi to uwagi ciotki 

Edith.

- No proszę. Wyglądasz, jakbyś cały dzień kopał rowy. - Wchodzi za mną do domu. - 

Idź teraz na górę i weź prysznic. Śmierdzisz tak, jakbyś się wytarzał w terpentynie. Mój ojciec, 
a twój dziadek też tak czasami cuchnął. Wionęło od niego farbą, terpentyną i kitem. Nie jest 

to   jakiś   nieprzyjemny   zapach,   ale   nie   mam   ochoty   jeść   z   takim   woniejącym   typem   przy 
jednym stole.

Wchodzę na górę do łazienki i napełniam wannę. Jestem zbyt zmęczony, żeby brać 

prysznic. Chcę się wygodnie rozciągnąć w gorącej wodzie i długo, leniwie namydlać ciało.

background image

Idę do sypialni  i rozbieram  się. Wieszam swoje malarskie  ciuchy  w oknie, żeby  je 

wywietrzyć. Rozkładam czyste ubranie, które włożę na dzisiejszy wieczór. Kiedy wracam do 

łazienki, wody w wannie jest akurat tyle, ile trzeba, temperatura też jest w sam raz. Wchodzę 
do wanny i wyciągam się wygodnie. Choć wanna jest trochę za krótka, taka kąpiel to wielki 

luksus. Lubię brać natrysk, ale czasem zastanawiam się, dlaczego sztuka kąpieli w wannie 
prawie całkiem  zanikła.  Namydlam się energicznie,  potem kładę się na wznak w wodzie, 

pozwalając się jej unosić.

Niemal w tej samej chwili słyszę głos ciotki Edith:

- Albert, jesteś tam?
Zasnąłem w wannie. Często czytałem i słyszałem o takich wypadkach, ale nigdy dotąd 

mi się to nie przydarzyło. Mam nadzieję, że nie można się w ten sposób utopić.

- W porządku, ciociu. Przepraszam. Chyba zasnąłem W wannie. Zaraz schodzę.

- No dobrze, ale pośpiesz się, bo zacznę bez ciebie. Umieram z głodu.
Wyłażę z wanny. Wciąż nie sprawia mi to trudności. Jedną Z oznak, iż jestem już tak 

stary,   że   nie   warto   dłużej   żyć,   będzie   to,   że   nie   będę   potrafił   wyjść   z   wanny   bez   czyjejś 
pomocy. Przyszło mi to do głowy, kiedy pomagałem wychodzić z wanny ojcu. Może to głupie, 

ale myślę o tym za każdym razem, kiedy ostrożnie, ale wciąż jeszcze bez trudu wychodzę z 
wanny.

Ubieram się pośpiesznie i idę na dół. Na mój widok ciotka Edith wstaje i rusza do 

kuchni. Tam siadamy na swoich zwykłych miejscach.

Potem ciotka przynosi jedzenie z drugiej kuchni na tyłach domu, która była kiedyś 

werandą. Jakimś cudem wszystko jest gorące, ale nie nadmiernie wysuszone. Ciotka nakłada 

jedzenie   prosto   na   talerze,   według   starego   zwyczaju.   W   ten   sposób,   jak   się   domyślam, 
oszczędza sobie zmywania. Stawia na stole piwo, po butelce na głowę.

Na kolację jest wołowina duszona, coś, za czym przepadam. Ciotka robi ją bez cebuli, 

czosnku i innych przypraw. Czuję się całkiem, jakbym znów był dzieckiem; moja mama też 

nie używała cebuli ani czosnku. Mówiła zawsze, że człowiek cuchnie po tym jak jakiś prostak, 
makaroniarz  albo  Grek.   Myślę,  że   był  to  jeden  ze  sposobów  utwierdzania  samej  sobie  w 

przekonaniu o „wyższości” Irlandczyków.

Ale ciotka Edith nie ma w sobie kropli krwi irlandzkiej. Jeszcze jedna teoria okazuje 

się naciągana. Solę i pieprzę porządnie mięso, marchewkę i ziemniaki. W Paryżu dusimy 
wołowinę z rzepą, poireaux, czyli porami, i mnóstwem cebuli, różnych jarzyn i przypraw.

- Nie smakuje ci, Albert?
- Oczywiście, że smakuje. To jedna z moich ulubionych potraw; w domu robimy to 

background image

ciągle.

- Ale sypiesz tyle soli i pieprzu, że nie wiem, jak w ogóle możesz poczuć jakiś smak. 

Umarłabym chyba, gdybym tyle pieprzyła.

- Ależ,   ciociu,   przestań  zrzędzić,  lepiej  dołóż  mi  trochę  mięsa.   Przyrzekam,  że   tym 

razem nie dodam ani szczypty soli ani pieprzu. Ale będę cię obserwował i wierz mi, lepiej 
żebyś wymiotła talerz do czysta!

- Proszę   bardzo,   możesz   mnie   obserwować.   Zaczynamy   więc   zawody   w   jedzeniu. 

Zjadłem   trzy   porcje   mdławej   bez   przypraw   wołowiny,   ale   ciotka   Edith   wymiotła   talerz 

dokładnie. Razem spałaszowaliśmy wszystko, do ostatniej kropli sosu.

- No i patrz, co zrobiłeś. Wyobrażałam sobie, że starczy tej wołowiny na dwa razy. Jest 

zawsze lepsza, jak postoi parę dni.

- Spryciara z ciebie. Zawsze taka byłaś.

Uśmiecha   się   do   mnie.   Jest   szczęśliwa.   Takie   żarciki   są   dla   niej   namiastką   flirtu. 

Zresztą wie dobrze, że i ja to lubię. Żadne z nas nie chce urazić drugiego.

- Okej, ciociu. Czuję się winny. Za karę pozmywam dziś talerze.
- Nie ma mowy. Po twoim zmywaniu wszystko jest brudne. Straszny niechluj z ciebie: 

spójrz tylko na tę swoją nieszczęsną kasetę z farbami. Poza tym kładziesz naczynia nie tam, 
gdzie trzeba, i potem nie mogę ich znaleźć. Lepiej idź i poczytaj gazetę. Sprawdź, co te tępe 

dryblasy od baseballu znowu wykręciły. Gazeta - to jest coś dla mężczyzny, kiedy zje kolację. 
Po prostu zejdź mi z oczu. No już, idź sobie.

Przeglądam   kolumnę   sportową.   Właśnie   skończyłem   i   sprawdzam   pobieżnie,   co 

jeszcze dzieje się na świecie, kiedy wchodzi ciotka. Siada w swoim fotelu.

- Te twoje książki, Albert. Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że łżesz w nich jak najęty.
- One   nie   mają   być   prawdziwe,   ciociu.   To   powieści,   historyjki,   które   opowiadam 

ludziom.

- Ale przecież spora część jest prawdziwa.

- Bo   piszę   o  rzeczach,   które   znam.   Tak   właśnie   powinien   postępować   każdy   dobry 

pisarz. Bierzesz dobrze ci znane elementy, naginasz je bardziej lub mniej do swoich potrzeb, 

eliminujesz pewne rzeczy, wymyślasz i dodajesz inne. Czasem wymyślasz historie, w które, 
jak wiesz, nikt ci nie uwierzy, ale umieszczasz je w książce, bo są ciekawe albo pomagają 

trzymać całość w kupie.

- Ale to wszystko wydaje się takie prawdziwe... - Patrzy mi w oczy z przekrzywioną 

głową, jakby wciąż nie była pewna, czy mówię prawdę. - To takie dziwne mieć siostrzeńca, 
który pisze książki. Troszeczkę tak, jakbym sama żyła w tym książkowym świecie.

background image

Widzę, że nie bardzo mi dowierza.

background image

ROZDZIAŁ III

Myślę o Jeanne. Nie mogę uwierzyć, że ktoś tak zawsze pełen życia jak ona może być 

zimny i martwy i rozkładać się w ziemi. Ile razy mój wzrok padnie na telefon, łapię się na tym, 
że chcę do niej dzwonić. Choć żyliśmy osobno przez większą część naszego dorosłego życia, 

zawsze   pozostawaliśmy   sobie   bardzo   bliscy.   Nie   potrafię   oddzielić   w   swojej   świadomości 
żywych od martwych. Zastanawiam się, czy ktokolwiek zna tę granicę, czy też wszyscy są tacy 

jak ja, tylko nie chcą się do tego przyznać.

Nazajutrz   rankiem   ciotka   odprowadza   mnie   do   drzwi.   Prowadzę   rower   z   drugim 

śniadaniem przytroczonym do bagażnika; przymocowałem też do niego płótno na kolejny 
obraz,   który   mam   nadzieję   zacząć.   Nie   mogę   się   doczekać,   kiedy   skończę   pierwszy. 

Przebywając w tych miejscach, wspominając dawne czasy, czuję się jakby młodszy, wracam 
do przeszłości. Czuję, jak otwierają się sejfy pamięci, powracają wspomnienia z czasów, o 

których zapomniałem, poczucie bezpieczeństwa, jakie miałem, mieszkając z rodzicami, kiedy 
jako dziecko nie musiałem się troszczyć o byt i udawać dorosłego. Wtedy, tak jak teraz u 

ciotki Edith, mogłem się trochę rozluźnić, stopić się z rzeczywistością, nie ścierać się z nią tak 
rozpaczliwie.

Docieram do Heather Lane około dziesiątej. Pukam do drzwi i natychmiast pojawia się 

w   nich   Peg.   Dzieci   są   w   szkole,   ale   najmłodsze   tkwi   nieruchomo   na   podłodze   przed 

telewizorem.   Telewizor  żyje   własnym  życiem.   Peg   otwiera   drzwi   na   oścież.   Z  uśmiechem 
wymieniamy pozdrowienia.

- Czy mogę wejść na górę po kasetę i obraz?
- Jasne. A może najpierw wypijesz filiżankę kawy?

- Lepiej zabiorę się do malowania, dopóki mam dobre światło. Poza tym jadłem już 

śniadanie z ciotką.

- To może później?
- Z największą przyjemnością.

Wchodzę na górę, do sypialni. Obraz, kaseta, terpentyna i werniks są tam, gdzie je 

zostawiłem.   Wkładam   terpentynę   i   werniks   do   kieszeni   i   rzucam   okiem   na   obraz.   Ulica 

wydaje się pusta. Biegnie jak strzelił w głąb obrazu i nic nie staje jej na przeszkodzie. Muszę 
coś z tym zrobić.

Za moimi plecami zjawia się Peg. Schodzimy - najpierw ona, ja za nią. Kiedy mijamy 

mój   dawny   pokój   po   prawej   stronie,   zaglądam   do   środka.   Drzwi   do   schowka   zastawia 

komoda. Widzę tylko ich brzeżek. Zatrzymuję się. Peg czeka na mnie u szczytu schodów. 

background image

Stawiam na podłodze kasetę i obraz. Patrzę na nią.

- Peg, wiem, że wyda ci się to dziwaczne, ale czy mógłbym zajrzeć do tego małego 

schowka za komodą?

Peg stoi, szlafrok ma zebrany pod szyją; wyglądają spod niego pantofle, które moja 

matka nazywała laczkami. Widzę, że jest lekko wystraszona i stropiona.

- Nie rozumiem...

- To trudno wyjaśnić, ale naprawdę byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś mi pozwoliła 

odsunąć komodę i zajrzeć do tego schowka.

Robi krok w moją stronę i zagląda do pokoju.
- Jakiego schowka?

- O,   tutaj,   za   komodą   są   małe   drzwiczki.   Bawiłem   się   tam,   kiedy   byłem   mały. 

Naprawdę chciałbym tam zajrzeć, to dla mnie bardzo ważne.

- Jesteś dziwakiem, Bert. Czasami mam wrażenie, że jesteś z innego świata albo z innej 

epoki.

- Bo w pewnym sensie jestem z innej epoki. I właśnie tak się bawiłem, wyobrażając 

sobie, że ten schowek to inny świat. No więc mogę tam zajrzeć?

- Jasne. A co się spodziewasz tam znaleźć, skarb, czy co?
- Nie,  coś  znacznie   cenniejszego.  Szukam  okruchu  mojej  przeszłości,  czasów,  kiedy 

miałem tyle lat, ile ma teraz twój Bobby. Kiedy mówili na mnie Albert.

Kiwa głową przyzwalająco i gestem zaprasza mnie do środka. Sama staje w progu, 

oparta   o   futrynę.   Z   trudem   przesuwam   komodę.   Unoszę   kolejno   oba   końce,   żeby   nie 
porysować podłogi i nie sfałdować dywanu. Odsuwam mebel dostatecznie daleko, żeby dało 

się otworzyć drzwiczki.

Zaglądam i doznaję straszliwego zawodu. Powinienem był się tego spodziewać. Ktoś, 

kto tu zajrzał w przeszłości, musiał być naprawdę zaskoczony. Cały ten świat, który sobie 
zbudowaliśmy, został odkryty i unicestwiony. Cały schowek pomalowali na biało. Teraz jest 

tam tylko gips, białe listwy i jeszcze rury odpływowe wychodzące z łazienki i znikające w 
sąsiedniej ścianie,  też  białe.  W doprowadzających  rurach  z  kolankami  i złączkami,  dzięki 

którym skręcają pod kątem prostym, żeby wyjść nad wanną, jest ciepła i zimna woda. Jest też 
odpływ z kratką.

Ten widok rozczarowuje mnie tak, jak rozczarował wtedy, gdy jako dziecko zaglądałem 

tu po raz pierwszy. Mogłem mieć wtedy jakieś osiem lat.

Mam już zamknąć drzwiczki, pożegnać się z hołubioną w sercu cząstką przeszłości, 

kiedy dostrzegam na podłodze coś błyszczącego. Schowek nie ma więcej, jak osiem, dziesięć 

background image

cali głębokości.

I oto w kurzu na podłodze, której nie pobielono, widzę okruch choinkowej lamety. 

'Wyciągam rękę i ostrożnie podnoszę go z ziemi. Jest to stara lameta, zrobiona z metalu. 
Serce mi wali jak oszalałe. Ściskam w palcach świecidełko, uśmiechając się jak idiota, mam 

ochotę tańczyć. Peg, która stoi w progu, przygotowana na wszystko, nie może pojąć, co mnie 
tak podnieciło, a ja wciąż wpatruję się w tę pamiątkę moich dawnych snów.

Potem przypominam sobie dziennik. Czy jest jakaś szansa, że ocalał? Sięgam pomiędzy 

dwie pionowe łaty. Kiedy sięgałem tam ostatni raz, miałem zaledwie piętnaście lat. Macam 

dokoła   koniuszkami   zgrubiałych   palców.   „Wyczuwam   gładką   powierzchnię   sztywnej 
marmurkowej okładki dziennika, który tak dawno tu schowałem. Przebieram palcami, żeby 

uchwycić   za   krawędź,   i   ostrożnie   wyciągam   zeszyty   spomiędzy   listew.   Są   wszystkie,   pięć 
sztuk. Zdmuchuję osiadły na nich zwykły kurz i pył gipsowy. Dzienniki są w niemal idealnym 

stanie. Tylko brzegi kartek są pożółkłe i kruszą się pod palcami. Zamykam je, nie zaglądając 
do   środka.   Chcę   je   przeczytać   gdzieś   w   samotności,   w   odpowiedniej   chwili.   Jestem   tak 

podekscytowany,   że   zapominam   o   Peg,   która   zagląda   do   pokoju.   Co   by   pomyślał   o   tym 
William?

- A cóż tam, na Boga, robiły te stare zeszyty? Po co ten Bobby je tam wetknął?
- To nie Bobby, Peg. To ja je tam schowałem, prawie sześćdziesiąt lat temu. Pozwolisz, 

że je zabiorę? Zapłacę ci za nie, ile chcesz, bo wiele dla mnie znaczą.

- Ależ bierz je sobie. Nienawidziłam szkoły tak bardzo, że nie mogę nawet patrzeć na te 

okropne zeszyciska. Jedyne, co pamiętam ze szkoły, to wrzaski bachorów, które wołały za 
mną: „Grają dudy, grają basy, idzie osioł z pierwszej klasy!” Są twoje, możesz je sobie zabrać.

- Dziękuję, Peg. Jestem ci bardzo wdzięczny. Może kiedyś opowiem ci o nich.
Wychodzę z pokoju i podnoszę z ziemi kasetę. Ręce mi się trzęsą, dygoczę na całym 

ciele. Zastanawiam się, czy Peg to widzi. Rusza przodem. Idzie prosto do drzwi i otwiera je, 
żebym mógł przejść ze swoim ładunkiem. Nie mam jej tego za złe; ta cała historia musiała ją 

mocno   zdeprymować.   Jestem   tego   pewien.   Kiedy   schodzę   po   stopniach   werandy,   słyszę 
trzaśniecie siatkowych drzwi za plecami. Peg woła przez siatkę:

- Daj mi znać, jak będziesz miał ochotę na kawę. Trzymam gorącą na kuchence. Ja 

teraz posprzątam i się przebiorę.

Macham   jej   wolną   ręką,   oglądam   się   i   posyłam   jej   pożegnalny   uśmiech,   jakbym 

wyruszał w daleki transoceaniczny rejs liniowcem. W pewnym sensie tak się zresztą czuję.

Już na ulicy próbuję się uspokoić. Stawiam kasetę i ostrożnie przymocowuję dzienniki 

mojego dzieciństwa do roweru za pomocą elastycznej taśmy, którą przypinam do bagażnika 

background image

drugie śniadanie. Jedzenie kładę na kasecie. Jest już jedenasta, a ja jeszcze nie zacząłem 
malować,  ale  to nie ma znaczenia.  Teraz muszę zabrać się ostro do obrazu,  tej pamiątki 

minionego czasu.

Chcę   uchwycić   to   wspaniałe   poranne   światło   i   jednocześnie   zacząć   czytać   nasze 

dzienniki. Ale muszę koniecznie mieć odpowiednie warunki, odrobinę prywatności. Jeśli o to 
chodzi, jestem bardzo przesądny. To najmroczniejszy, najbardziej tajemniczy okres w moim 

życiu. Czasami wręcz nie wierzę, że to wszystko naprawdę się zdarzyło.

Srebrny okruch włożyłem ostrożnie do jednego z zeszytów.

Zaczynam   malować.   Wspomnienia   zostały   pobudzone,   emocje,   jakich   doznaję, 

spływają   na   obraz.   Myślałem,   że   jest   prawie   skończony,   ale   teraz   mam   wrażenie,   jakby 

zaczęła we mnie topnieć bryła lodu. Nie mogę popełnić najmniejszego błędu, ten obraz staje 
się   prawdziwym   wspomnieniem,   niemal   snem.   Maluję,   dosłownie   wchodząc   w   jego 

perspektywę, przez ponad godzinę.

Zaraz potem zaczynają się schodzić dzieci na lunch. Tłoczą się wokół mnie. Obraz jest 

już na tyle zaawansowany, że może zrobić na nich wrażenie. To naprawdę zdumiewające, jak 
taki obraz nabiera większej sugestywności niż fotografia, dzięki wielkiemu ładunkowi emocji 

staje  się   prawdziwszy   od   rzeczywistości.   Jest  w   nim  synteza,   a   także  eliminacja   tego,   co 
zbędne,   wydobycie   tego,   co   ważne,   co   może   mu   przydać   prawdziwie   surrealistycznych 

walorów bez popadania w ekscentryzm czy epatowania niesamowitością.

- Ej, tam nie ma drzew!

Jeden z chłopców pokazuje na namalowane topole z mojego dzieciństwa.
- Tak, wiem. Ale te drzewa tu były, kiedy mieszkałem w tym domu ponad pięćdziesiąt 

lat temu.

- Pięćdziesiąt lat temu? To chyba jeszcze przed Wietnamem, prawda?

- Przed drugą wojną światową.
- Och, to niemożliwe. Tu nie ma nikogo, kto by pamiętał drugą wojnę. To było tak 

strasznie dawno temu.

- Mieszkałem w tym domu dwanaście lat, zanim poszedłem na tę wojnę.

Najbardziej agresywny chłopiec przepycha się do przodu.
- Mój tata był w Wietnamie. W Zielonych Beretach. Też byłeś w Zielonych Beretach?

Rozmawiam   z   nimi,   nie   przerywając   malowania.   Obecność   tych   dzieci   pomaga   mi 

wejść nawet głębiej w ten obraz. Kiedy tak z nimi gawędzę, czuję się niemal jak ich rówieśnik.

- Nie  było   wtedy  Zielonych  Beretów.  Gdyby   ktoś  w tamtych  czasach  nosił  w  armii 

amerykańskiej beret, uznaliby go za maminsynka.

background image

- No nie!
Jedna z dziewczynek podchodzi do obrazu. Wskazuje na dom przy końcu szeregu.

- Mieszkam w tym domu. A tu śpi moja mamusia. - Pokazuje na okno i wycofuje się.
Uśmiecham się do niej.

- W tym domu mieszkał kiedyś Jimmy Maloney. Był dwa lata starszy ode mnie. Zginął 

podczas drugiej wojny.

Inne   dziewczynki   skupiają   się   wokół   tamtej.   Przychodzi   mi   do   głowy   rozwiązanie 

problemu pierwszego planu, rozwiązanie,  dzięki któremu będzie też trochę zabawy. Mam 

wielką  ochotę  na  tę zabawę,  która  sprawiłaby  mi prawdziwą  przyjemność,  i jednocześnie 
pozwoliła zarejestrować to wszystko na obrazie, uwiecznić na pamiątkę.

- Słuchajcie no, czy graliście kiedyś na tej ulicy w hokeja na łyżworolkach?
- Tak, ale tu jest za wąsko i za dużo samochodów - mówi Bobby, synek Peg. - Zwykle 

gramy na Penn Boulevard koło szkoły. Tam ulice są szersze i nie ma tak dużo aut.

My  też grywaliśmy  na  Penn Boulevard.  To zdumiewające,  że pewne  rzeczy  się nie 

zmieniają.

- Pomyślałem sobie, że dobrze by było umieścić na obrazie kilkoro dzieci grających w 

hokeja,   tu   z   przodu,   gdzie   jest   ulica.   Czy   mogę   liczyć,   że   przyjdziecie   tu   po   lekcjach   z 
łyżworolkami i z kijami? Potrzebuję czworo graczy i płacę po dolarze każdemu. Nie zajmie to 

wam więcej niż pół godziny.

Sekunda ciszy.

- Hej,   słyszycie,   chłopaki?   Zarobisz   dolara   i   jeszcze   jesteś   na   obrazie!   O   rany,   ale 

numer; ja przyjdę na pewno!

Powstaje niezły harmider. Wszyscy chcą być uwiecznieni.
- Dobra, wezmę pierwszą czwórkę, która przybiegnie tu po lekcjach. Umowa stoi. A 

teraz pędźcie do domu, bo mamy będą się martwić.

Rozbiegają się na wszystkie strony. Znów zostaję sam. Wracam do obrazu. Idzie mi tak 

dobrze, że wręcz z niechęcią myślę o tym, że będę go musiał niebawem skończyć. Czasami 
maluje się tak ciężko, że człowiek z radością przerywa pracę, ale z tym obrazem jest zupełnie 

inaczej. Do chwili, gdy ponownie zjawiają się dzieci, pracuję, nie widząc świata poza obrazem, 
muskam   płótno   pędzlem,   podkreślam   światła,   bawię   się   chmurami,   drzewami,   fasadami 

domów. Spoglądam na zegarek. Minęła kolejna godzina. Dzieciaki wracają do szkoły.

- Niech   pan   nie   zapomni,   panie   artysto!   Pierwsza   czwórka,   która   tu   się   zjawi   z 

łyżworolkami! I po dolarze na łebka, zgadza się?

- Zgadza się.

background image

Jest   wśród   nich   rudowłosy   chłopiec,   którego   wcześniej   nie   zauważyłem.   Mam 

wrażenie,  że tego popołudnia odbędzie się prawdziwy  wyścig na trasie East Lansdowne - 

Stonehurst Hills. Może rozpętałem coś, czego będę żałował.

Kiedy dzieci znikają, zaczynam myśleć o jedzeniu. Obchodzę sztalugi, odkładam pędzle 

i   wyciągam   sandwicze,   które   przygotowała   mi   ciotka   Edith.   Są   to   tak   zwane  hoagies
przekrojone   na   pół   podłużne   bułki   z   mięsem,   serem,   pomidorami   i   plasterkami   cebuli. 

Siadam na krawężniku i zaczynam jeść.

- Hej, Bert, pewnie chciałbyś teraz wypić tę kawę, co? Chodź.

Peg   stoi   w   drzwiach.   Wstaję   i   odstawiam   sztalugi   na   bok,   żeby   nie   potrącił   ich 

samochód.

- Dzięki. Zaraz tam będę.
Wkładam kanapki z powrotem do torby, przykrywam dzienniki ściereczkami, których 

używam do wycierania pędzli, i idę wąskim chodnikiem w stronę werandy. Peg czeka na mnie 
w drzwiach. Ma na sobie te same dżinsy co wczoraj i cienki, granatowy sweterek z długimi 

rękawami. Dałbym głowę, że jest bez stanika. Staram się nie gapić zbyt natrętnie. Prowadzi 
mnie w stronę baru. Stoją tam już dwie filiżanki i cukier. Peg nalewa kawę i siada. Wiem, że 

za chwilę zapali papierosa. Zdaniem palaczy, jedzenie i palenie nie kolidują z sobą, chociaż 
może się mylę, może chodzi o kawę i papierosy.

Otwieram papierową torbę i odwijam sandwicze z serwetek, w które zawinęła je ciotka 

Edith.

- Ciotka naszykowała mi dwa sandwicze. Nie zjem dwóch, może byś mi pomogła?
- Och, kusisz jak sam diabeł. Staram się przestrzegać diety, zostało mi jeszcze prawie 

dziesięć funtów do zrzucenia, a uwielbiam takie sandwicze. Zresztą Bud nie znosi, jak czuć 
ode mnie cebulą i czosnkiem.

- Szkoda. Chyba będę musiał zjeść wszystko sam.
- A gdybym tak zjadła połówkę?

Rzuca mi nieśmiałe, pełne poczucia winy spojrzenie.
- To chyba rozsądny kompromis. Proszę. Czy możesz mi podać nóż?

Sięga do szuflady pod blatem i wyciąga nóż. Zanim przekroi sandwicza, zamierza się 

na mnie nożem.

- Ale mnie zdenerwowałeś!
- Zdenerwowałem cię sandwiczem? Co jest takiego denerwującego w sandwiczu?

- Nie chodzi o sandwicza.
- Ach, mówisz o tej aferze ze schowkiem na górze. Przepraszam cię, Peg. 'Wyjaśnię ci 

background image

wszystko, ale jeszcze nie teraz.

- Nie tylko o to mi chodzi.

Dmucha   w   swoją   kawę   i   patrzy   mi   w   oczy.   Odwracam   wzrok.   Peg   pije   ostrożnie, 

układając wargi w dzióbek. Zatapiam zęby w kanapce.

- Nie   wiem,   jak   to   powiedzieć,   Bert   -  mówi,   patrząc   w  swoją   filiżankę   -  żebyś   nie 

pomyślał, że się do ciebie umizgam.

- W porządku, wal. I tak pewnie nie zrozumiem.
- Nie wyobrażasz sobie, jakie to nudne siedzieć tak w domu cały boży dzień. Doszło do 

tego, że powrót dzieci i Buda jest wydarzeniem dnia. - Patrzy na mnie znad filiżanki. Czyżby 
się zanosiło na scenę z ckliwego serialu? Nie, wygląda zbyt poważnie, a i ustawienie kamery 

jest zupełnie nie takie, jak powinno być. - Sue lubi po prostu siedzieć w domu i czytać, a z 
kolei z Eileen boję się za bardzo zaprzyjaźnić. Ona bez przerwy gdzieś lata, a ten jej Ken to 

niebezpieczny typ. Wiem też, że Bud nie chciałby, żebym się zadawała z Eileen, choć to dobra 
dziewczyna. Nie mam więc żadnej bratniej duszy. Nie mam do kogo otworzyć ust. Chodzę po 

domu i mówię do siebie.

Jem sandwicza, popijając go gorącą kawą. Peg nie patrzy na mnie. Zapatrzyła się, jak 

sądzę,   w   lustro   po   drugiej   stronie,   ale   nie   oglądam   się,   żeby   sprawdzić,   czy   tak   jest 
rzeczywiście.

- Trochę mogę teraz pogadać z mamą. Kiedy byłam młodsza, układało się między nami 

okropnie. Nie cierpiałam mojego ojczyma i byłam straszną dzikuską. Nie uwierzysz w to, 

widząc mnie teraz w tym domu z trójką dzieci i tak dalej, ale przysporzyłam mojej mamie 
wielu zmartwień.

- Wierzę ci, Peg.
- Dlaczego to powiedziałeś? Patrzę na nią, ona na mnie.

- Jeśli powiem, dlaczego, będzie wyglądało na to, że to ja umizgam się do ciebie, choć 

nie sądzę, żeby tak było. A nawet gdyby było, nie chcę, żebyś myślała, że tak jest. Już sam 

pomysł wydaje mi się śmieszny!

Potrząsa   głową   i   śmieje   się   serdecznie   śmiechem,   który   musiał   być   trudny   do 

zniesienia dla jej matki.

- No właśnie o to mi chodzi. Przychodzisz na tę naszą zatęchłą uliczkę, ty, prawdziwy 

artysta,   człowiek,   który   mieszka   w   Paryżu   na   barce,   który   jest   niezależny   i   coś   umie. 
Naprawdę nie wiesz czemu jestem taka zdenerwowana? Rozmawiać z tobą to tak, jakby się 

rozmawiało z kimś z filmu. Tak jakby wpadł do mnie Clint Eastwood.

- Och, daj spokój. Pewnie mógłbym być jego ojcem, a twoim dziadkiem.

background image

Odrzuca głowę do tyłu, tak energicznie, że włosy spadają jej z ramion. Znów się śmieje.
- Ależ ty jesteś spryciarz! Nikt cię nie przegada.

- Wierz mi, Peg, czasem mam wrażenie, że straciłem kontakt z rzeczywistością. Tak jak 

teraz: właściwie nie wiem, o czym rozmawiamy.

- Nie żartuj.
- Mówię poważnie. Powiem ci zresztą prosto z mostu: uważam cię za bardzo atrakcyjną 

młodą kobietę. Masz męża, trójkę dzieci i jesteś w wieku mojej córki. Nie odpowiada mi za 
bardzo rola obleśnego starucha. - Odgryzam kęs kanapki i żuję powoli, żeby zyskać na czasie. 

Dać jej czas na odpowiedź, sobie do namysłu. W końcu przełykam i mówię: - Mam takie 
niejasne wrażenie, że bawisz się moim kosztem, Peg, podobnie jak Susan. Że jestem zabawką, 

która służy wam do zabicia nudy. Jestem całkiem szczęśliwym żonatym mężczyzną z czwórką 
dzieci. Moja żona jest daleko, w Wietnamie. Wydaję się łatwym łupem. Tak to chyba wygląda.

- Przykro mi. Zupełnie źle to zrozumiałeś. Ja się nie bawię twoim kosztem, nie flirtuję z 

tobą ani nic takiego, Bert. Chcę po prostu porozmawiać. Chcę mieć z kim porozmawiać, a Bud 

nie jest zbyt rozmowny. To dobry człowiek, pracuje ciężko i nie pije zbyt wiele. Ale mam 
pewien problem i nie mogę go skłonić, żeby ze mną o tym porozmawiał.

Zaczyna płakać. Popijam wolno kawę, czekając, aż weźmie się w garść.
- Ojciec rzucił matkę, kiedy miałam dziewięć lat. Do dziś nie wiemy, gdzie jest. Odszedł 

zaraz   po   tym,   jak   urodził   się   Dick.   Nie   chcę   ci   robić   przykrości,   ale   jak   już   mówiłam, 
chciałabym, żebyś był moim ojcem. Nie ma w tym chyba nic złego?

- Nie. Ale ostrzegam cię, Peg, sam mam gromadkę dzieci i wszystkie one mają jakieś 

problemy, a mnie trudno się czasem z nimi porozumieć. Poza tym nie jestem pewien, czy 

chcę, żebyś myślała o mnie jako o swoim ojcu, może szybciej jako o wuju albo bracie, ale 
bardzo cię proszę, niejako o ojcu. - Staram się to mówić niefrasobliwie, nie chcę jej urazić. 

Wydaje mi się miła, ale moje uczucia wobec niej nie są bynajmniej ojcowskie, w każdym razie 
nie takie, jakie mógłby żywić jakikolwiek szanujący się ojciec w stosunku do córki. - Możesz 

mi się zwierzyć ze swoich zmartwień. Kiedyś, w przeszłości, byłem psychologiem, dopóki się 
nie   Zorientowałem,   że   bardzo   nie   lubię   tego   zajęcia,   bo   nie   przynosi   nikomu   żadnego 

pożytku. A wysłuchiwanie skarg innych ludzi dla pieniędzy jest strasznie nudne, zwłaszcza 
kiedy się wie, że niewiele można pomóc. No więc słucham cię.

Znów   odgryzam   kawałek   sandwicza.   Zostały   mi   jeszcze   dwa   kęsy.   Ten   wytwór 

kulinarnych  talentów ciotki  Edith  Jest pyszny, ale  emocje,  które dosłownie unoszą się w 

powietrzu, w pewnym sensie odbierają mu smak.

- No więc po pierwsze mam problemy z Dickiem. Stał się strasznie nerwowy i boję się o 

background image

niego. Zażywa kokę i jest już kompletnie uzależniony, nie może bez tego żyć. A to zabójczy 
towar, naprawdę. Wiem, że Dick obrabia domy i kradnie samochody, żeby go zdobyć. Jestem 

pewna, że nawet nam ukradł kilka razy pieniądze. Na razie udaje mi się to jakoś ukryć, ale jak 
Bud się dowie, będzie straszna afera.

- Nie   ma   tu   w   pobliżu   jakiegoś   ośrodka   odwykowego?   -   Na   razie   nic   innego   nie 

przychodzi mi do głowy.

- Owszem, jest, przy Marshall Road. Ale on się tam nie zgłosi. W wojsku próbowali go 

leczyć, a ponieważ nic nie mogli zrobić, w końcu go zwolnili ze względu na stan zdrowia. 

Nawet nie próbuje znaleźć pracy ani nic, kombinuje tylko, żeby mu nie zabrali zasiłku dla 
bezrobotnych.   Boję   się,   że   zajmie   się   handlem   prochami,   a   na   to   nie   jest   wystarczająco 

sprytny.

Piję   małymi   łyczkami   swoją   kawę   i   pochłaniam   resztę   sandwicza   naraz.   Chcę   jak 

najprędzej wyjść i wrócić do malowania. Niepotrzebne mi kłopoty tego rodzaju. Jestem teraz 
sercem i myślami z tym małym srebrnym świecidełkiem i z moimi zeszytami, które zostały 

tam, na ulicy.

- Mogę ci tylko poradzić, żebyś się od tego trzymała z daleka, Peg. Albo zwróć się o 

pomoc do lekarza czy ludzi z poradni odwykowej. Nie dopuść, żeby to zrujnowało ci życie.

- Nie mogłabym na niego donieść facetom od narkotyków.

- Więc nie wiem, co ci jeszcze radzić. Pewnie jeszcze bardziej niż ty przeżył odejście 

ojca. Najprawdopodobniej potrzebuje pomocy profesjonalistów, a nawet jeśli ją uzyska, nic 

nie jest pewne. Serdecznie ci współczuję.

Opiera głowę na rękach; kruczoczarne włosy spadają jej na twarz, niewiele brakuje, by 

końce zanurzyły się w kawie.

- Nie chciałabym ci tym zawracać głowy.

No  więc   nie   rób   tego,   mówię   w  duchu.   Ale  wiem,   że  takie   jest  życie   i   że  wszyscy 

jesteśmy w jakimś stopniu odpowiedzialni, a ja bardziej niż inni. Siedzę i myślę o swoim 

obrazie. Tak naprawdę, to zależy mi tylko na tym, żeby umieścić na nim dzieci grające w 
hokeja, a one nie przyjdą wcześniej niż za pół godziny. Peg znów spogląda na mnie.

- Lekarz powiedział, że powinnam usunąć macicę. Mam upławy, a podczas miesiączki 

wykrwawiam się dosłownie na śmierć. Czasami znowu nie mam okresu przez trzy miesiące i 

boję się, że znów jestem w ciąży. Nie wiem, co robić. Bud boi się o tym rozmawiać. On po 
prostu   nie   chce   o   niczym   słyszeć,   mówi,   że   to   są   kobiece   sprawy   i   że   powinnam   sama 

zdecydować, co robić.

O Boże. Znów pojawia się widmo mojej matki. Musieli jej usunąć macicę, kiedy była w 

background image

wieku Peg, po urodzeniu zaledwie dwojga dzieci. A ja jestem taki sam jak Bud. Wiem, że to 
okropne   tak   mówić   albo   choćby   myśleć,   ale   nie   chcę   rozmawiać   o   całej   tej   kobiecej 

aparaturze. Zdaję sobie sprawę, że jako osobnik płci męskiej jestem w korzystniejszej sytuacji 
i należę do gatunku, który może trwać tylko dzięki kobietom i ich organom rozrodczym, ale 

nie jestem przecież ginekologiem. W gruncie rzeczy nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, a 
zwłaszcza mężczyzna, może przez cały dzień zaglądać w kobiece pochwy i wkładać tam ręce i 

mimo   to   czerpać   przyjemność   z   uprawiania   seksu.   Biorąc   pod   uwagę   szczegóły   moich 
narodzin, jest dziwne, że ja tę przyjemność odczuwam. Lubię dotykać tej najintymniejszej 

części   kobiecego   ciała,   ale   jako   obiekt   estetyczny   nigdy   mnie   ona   nie   pobudzała;   moje 
poczucie   smaku   jej   nie   obejmuje.   A   te   wszystkie   krwawienia,   podpaski,   środki 

antykoncepcyjne, pianki, diafragmy - wiem, że muszą istnieć, ale nie lubię tego roztrząsać.

Może   są   to   wyłącznie   moje   indywidualne   odczucia,   a   może   sprawa   tej   cholernej 

katolickiej edukacji - nie mam pojęcia, ale zdecydowanie nie chcę rozmawiać o histerektomii. 
Może to mieć związek z moją matką. Ciągle powtarzała, że musiała usunąć swoje „organy 

wewnętrzne” przeze mnie. Nie wiem. Może to wszystko jest przejawem jakiegoś złożonego 
poczucia winy. Nie chcę nad tym rozmyślać.

- Zasięgnęłaś   rady   innych   lekarzy?   Kiedy   chodzi   o   coś   tak   poważnego,   trzeba   się 

upewnić.

- No więc mój lekarz zasugerował mi to jako pierwszy, a potem poszłam do ginekologa 

Susan i powiedział mi to samo. Powiedział, że mam polipy i że jeden z jajowodów może być 

niedrożny. Postraszył mnie, że od tego można dostać raka.

Wypowiadając to słowo, spogląda na mnie. Myślę o mojej siostrze. U niej zaczęło się 

od raka śluzówki macicy i stamtąd nowotwór rozprzestrzenił się po całym organizmie.

- Czy miałaś jakieś kłopoty przed urodzeniem ostatniego dziecka?

- Miałam dwa zabiegi D i C. Pierwszy raz, zanim skończyłam szesnaście lat. Właściwie 

powinno się na to chyba mówić aborcja, ale lekarze mówili D i C. Potem miałam jeszcze jeden 

zabieg   usunięcia   płodu,   mniej   więcej   na   rok   przed   urodzeniem   Jonniego.   Wciąż   miałam 
kłopoty tego rodzaju.

Jest teraz bardziej rozluźniona. Nalewa sobie kawy i zamierza nalać do mojej filiżanki.
- Hola, Peg! Muszę iść malować. Ręce będą mi się tak trzęsły, że rozmażę cały obraz. 

Umówiłem  się z  dziećmi,  że  kiedy wrócą  ze szkoły,  namaluję  kilkoro z  nich,  jak  grają  w 
hokeja. Za chwilę powinny się zjawić.

- Boże, naprawdę nie chciałam ci o tym wszystkim mówić, Bert, ale potrzebuję kogoś, 

komu mogłabym się zwierzyć. Wciąż to w sobie tłamszę.

background image

- No cóż, niewiele ci mogłem pomóc. Przykro mi. Problem narkotyków wytrąca mnie 

kompletnie z równowagi, nie wiem też zbyt wiele o wewnętrznych organach kobiecych, choć 

może powinienem, biorąc pod uwagę,  że się urodziłem i że jestem ojcem czwórki  dzieci. 
Częściowo, jak sądzę, wynika to z faktu, że należę do innego pokolenia. Bardzo mi przykro, 

Peg, że nie potrafię ci pomóc.

- Och nie, jesteś cudowny. Słuchasz moich zwierzeń i widzę, że naprawdę się przejąłeś. 

To widać po twojej twarzy. Wiesz, że twoja twarz wiele zdradza? Nie musisz właściwie nic 
mówić, a ja mogę odczytać każdą twoją myśl.

Patrzy mi w oczy i uśmiecha się. Odpowiadam jej uśmiechem. Mógłbym przysiąc, że 

dostrzegam   w   jej   oczach   coś   więcej   niż   niewinną   naiwność   małej   dziewczynki   czy   mojej 

potencjalnej bratanicy. Nie jest to bynajmniej przykre, raczej ekscytujące, a ja należę chyba 
do największych romantyków, jacy zostali jeszcze na świecie.

Wstaję. Peg obchodzi bar i przez chwilę stoimy oboje naprzeciwko siebie, o krok jedno 

od drugiego.

- Jeszcze raz ci dziękuję. Czy jak skończysz ten obraz, pójdziesz sobie i nigdy cię już nie 

zobaczę?

Oglądam się przez ramię. Dziecko znów zasnęło na podłodze.
- Nie, chcę jeszcze namalować ten sklepik na rogu Radbourne i Copely. Nazywaliśmy 

go „Sklepikiem” albo „U Hershafta”. Bo tak się nazywał właściciel.

- Ach, masz na myśli sklepik Chicky'ego! To świetnie. Będzie zachwycony. Chcesz znów 

zostawić tu kasetę?

- Byłoby wspaniale, Peg. Dziękuję.

Nachyla się lekko i cmoka mnie znienacka w usta ułożonymi w dzióbek wargami.
- Lepiej już idź. Za pięć minut wrócą dzieci. Jeszcze raz ci dziękuję.

Idę   w   stronę   drzwi,   Peg   mnie   nie   odprowadza.   Sprząta   moją   filiżankę,   zabiera 

papierową torbę i serwetkę.

Patrzę na obraz - wygląda wspaniale. Jest naprawdę tak dobry, jak sobie wyobrażałem. 

Jedyny problem to jego statyka. Kiedy domaluję hokeistów, wszystko będzie w porządku. 

Sprawdzam kieszenie i stwierdzam, że mam sześć jednodolarowych banknotów. Zaczynam 
zeskrobywać   farbę  z   miejsc,  w których  chcę  namalować  dzieci.  Już  prawie  kończę,  kiedy 

przybiega zdyszany rudowłosy chłopiec. Ma rolki w rękach i kij na ramieniu. Ledwie zipie - 
Siada na krawężniku.

- Wiedziałem, że będę pierwszy. Ale muszę włożyć te łyżworolki, zanim przyleci reszta.
Skupia się na przypinaniu łyżworolek. Ja również się koncentruję i tak zaczyna się 

background image

scena masowa. Postanawiam, że skoro mam sześć dolarów, wydam je wszystkie. W miarę jak 
nadbiegają  dzieci  -  następna   piątka  -  każę   im  siadać  rzędem  obok   rudowłosego  chłopca. 

Czworo   przybiega,   kiedy   nie   mam   już   forsy.   Nie   są   zbyt   zawiedzione   i   umawiają   się   z 
pozostałymi, że i tak rozegrają mecz hokeja, kiedy obraz będzie gotów. Wiem, że wszystkie 

chcą się przyglądać. Wiem też, że kiedy domaluję grających, to będzie koniec roboty na dziś. 
Obraz będzie skończony. Ostatecznie wszystko ma swój koniec.

Ustawiam ich: jednego tyłem do mnie jako bramkarza w bramce z dwóch puszek, a 

drugiego w natarciu, szykującego się do strzelenia gola. Trzeci czyha na okazję do dobitki, 

jeśli taka okaże się konieczna; dwóch innych w tle pokażę w pędzie. Rozmieszczam ich tak, 
żeby wypełniali puste miejsca na obrazie, ale jednocześnie nie zasłonili niczego, co chciałbym 

zachować. „Wygląda to znakomicie.

Są bardzo dobrzy i cierpliwi w pozowaniu, nawet na łyżworolkach. Szkicuję  graczy 

czarną farbą w przybliżonych pozycjach, w jakich chciałbym ich mieć na obrazie, po czym 
zaczynam malować. Zajmuje mi to więcej czasu, niż się spodziewałem, bo prawie godzinę. Ale 

malcy się nie uskarżają. Inne dzieciaki są w euforii; bez przerwy pokazują palcami na obraz, a 
potem biegną do pozujących i mówią im, jak wyglądają na obrazie i jak łudząco są do siebie 

podobni. Wygłaszają nawet trafne krytyczne uwagi, kiedy coś źle namaluję albo za bardzo 
zniekształcę. Czuję się zupełnie tak, jakbym sam uczestniczył w tym meczu hokeja.

Kiedy   wszyscy   są   już   z   grubsza   namalowani,   wręczam   każdemu   po   dolarze.   Mały 

rudzielec, którego pokazałem w ataku na bramkę, próbuje mi oddać banknot.

- Och, nie chodziło mi o pieniądze. Zawsze chciałem być na obrazie. Wie pan, ten obraz 

będzie jeszcze  wtedy,  kiedy  wszyscy  pomrzemy  albo  wyniesiemy się z  tej  okolicy.  To coś 

więcej niż zdjęcie.

Człowiek   zawsze   znajduje   jakąś   artystyczną   duszę   w   najbardziej   nieoczekiwanych 

miejscach. Zmuszam malca do przyjęcia dolara.

Zaczynają   grać   w   hokeja,   starając   się   mi   nie   przeszkadzać.   Wykonuję   ostatnie 

pociągnięcia pędzlem. Kiedy kończę, jest już po piątej. Pakuję kasetę. Na bagażniku mam 
czyste płótno i zeszyty. Długa rozmowa z Peg, a później malowanie hokeistów pochłonęły 

mnóstwo czasu.

Podnoszę kasetę i ruszam w stronę domu. Drzwi są zamknięte. Bobby sunie za mną na 

łyżworolkach. Udaje mu się wejść w nich po schodach na werandę.

W chwili, kiedy Peg podchodzi do drzwi, Bobby woła:

- O, jest tato!
Oglądam się i widzę, że istotnie Bud idzie chodnikiem. Jego twarz mówi: „Kim jesteś, 

background image

do cholery?” Dopiero gdy widzi obraz, twarz rozjaśnia mu uśmiech.

- Jak idzie?

- Chyba skończyłem. - Odwracam obraz, żeby mógł zobaczyć.
- Ho, ho, wspaniale! Tam, gdzie kiedyś mieszkałem, tu niedaleko, o jedną przecznicę 

dalej, grywało się kiedyś w hokeja na ulicy.

Peg otwiera drzwi; przemykam obok niej do środka. Bobby zdejmuje łyżworolki.

- Zobacz, tatusiu. Ja jestem tutaj, atakuję. Widzisz?
- Rzeczywiście! No proszę! To przecież on, widziałaś, Peg? Poznałbym go na końcu 

świata.

Wybrałem Bobby'ego jako jednego z modeli wcale nie po znajomości. Przybiegł jako 

piąty   z   łyżworolkami.   Miał   pewną   przewagę   nad   pozostałymi,   bo   zostawił   łyżworolki   na 
werandzie.

Bud przykucnął przy drzwiach, żeby przyjrzeć się obrazowi.
- Namalował pan mnóstwo dodatkowych rzeczy, których nie ma. Chciałbym mieć takie 

drzewo, byłoby świetnie w lecie, bo dawałoby trochę cienia. Latem ulica rozgrzewa się jak 
patelnia, nie pomaga nawet klimatyzacja. Chodź pan, napijemy się piwa.

Nie mówię mu, że cały dzień piłem kawę z jego żoną. Wchodzę i siadam na swoim 

zwykłym   miejscu   przy   barze.   Bud   wyjmuje   piwo   z   lodówki.   Ma   bladą,   zmęczoną   twarz, 

brudne   ręce   i   co   najmniej   trzy   poważne   skaleczenia   na   dłoniach   i   przedramionach. 
Przypominają mi się powroty mojego ojca z pracy. Bud otwiera piwo.

- Peg mówi, że mieszkał pan w tym domu, a teraz mieszka we Francji, w Paryżu. To 

prawda, czy zmyśliła sobie wszystko?

- Nie, to prawda.
Wypijam   łyczek   piwa.   Jest   przyjemnie   chłodne.   To   zwykłe,   tanie   piwo.   W   chwilę 

później   otwierają   się   drzwi   i   wchodzi   jakaś   kobieta.   Peg   podbiega   do   niej   i   chwytają 
dosłownie w ostatniej chwili, ratując przed upadkiem. Kobieta, zgięta wpół, płacze; wygląda 

na pijaną. Ma krew na twarzy, jedno oko spuchnięte.

Peg prowadzi ją w stronę kanapy w saloniku. Bud dołącza do nich.

- Co się stało, Eileen? Ken znów cię pobił? Kobieta kiwa głową; łzy ciekną jej po twarzy.
- Sukinsyn wszedł i od razu zaczął mnie okładać pięściami. Nic nie robiłam, po prostu 

wyjmowałam pranie. I jeszcze zrobił to na oczach dzieci.

Peg podaje jej swoje piwo. Eileen pije, nie odejmując butelki od ust. Bud przyklęknął 

obok niej.

- Czy on tam jeszcze jest, Eileen? Był pijany?

background image

- Jasne, on ciągle pije. Ale nie był aż tak pijany. Nie powinien był tego robić. Nie, nie 

ma go tam teraz. Jak przestał mnie kopać, kiedy już leżałam na podłodze, wyszedł i trzasnął 

drzwiami. Wcześniej nie słyszałam jego motoru, więc musiał podkraść się cichaczem, sądząc, 
że jest u mnie jakiś facet. On zupełnie oszalał.

Peg jest bardzo konkretna. Podnosi Eileen z podłogi.
- Ale może wrócić i znów cię zaatakować. Idź na górę i prześpij się w pokoju Alice. 

Zajodynuję ci te skaleczenia  i zrobię zimny okład. Muszę sprawdzić,  czy nie zrobił ci nic 
poważnego. Nie boli cię nic w środku?

- Zwinęłam się w kłębek, więc mógł mnie kopać tylko po plecach, ale jestem strasznie 

obolała. Choć nie przypuszczam, żeby mi coś złamał.

Peg prowadzi ją w stronę schodów. W połowie drogi odwraca się do męża.
- Bud, idź po dzieci Eileen i przyprowadź je tu. Muszą być śmiertelnie przerażone. Jak 

wrócisz, zamknij za sobą drzwi na klucz. Mogą pooglądać telewizję z naszymi dziećmi. Jak 
będzie próbował się tu wedrzeć, wezwiemy policję.

Bud rusza do wyjścia. Zatrzymuje się i patrzy na mnie.
- Pech, że musiało się to zdarzyć akurat teraz. Ten Ken, nasz sąsiad, potrafi czasami 

naprawdę wpaść w szał. To motocyklista, należy do jakiegoś gangu, czy coś. Zaraz będę z 
powrotem.

Kiwam głową. Boże, znalazłem się w samym środku zupełnie innego świata. To gorsze 

niż jakiekolwiek przykre wspomnienie z czasów,  kiedy mieszkałem w tym domu. A może 

zawsze tu tak było, tylko rodzice to przede mną ukrywali. Zdumiewające, z jaką łatwością 
dzieci   potrafią   sobie   stworzyć   własną   rzeczywistość.   Bobby   siedzi   i   patrzy   na   obraz,   nie 

zwracając zbyt wielkiej uwagi na to, co dzieje się dookoła, nawet na telewizor. Nie wiem, 
gdzie jest Alice. Najmniejszy, Johnny, leży wciąż na podłodze przed telewizorem i ssie kciuk. 

Przygląda się nam wszystkim, nie patrzy w telewizor. Z obrazem i tym wszystkim, co się teraz 
dzieje, nie może konkurować nawet telewizja.

Wraca Bud i usadza dwoje dzieci,  dwu - i czteroletnie,  przed telewizorem. Johnny 

ledwie to zauważa. Bud bierze swoją butelkę i pociąga z niej porządny łyk.

- Chryste, ależ z tego Kena wariat. To prawda, że Eileen nie jest święta, ale jak Boga 

kocham, tak ją skatować, to trzeba nie być człowiekiem.

Znów  przypina   się   do   butelki.   Ja   przypinam   się   do   swojej.   Zerkam   ukradkiem   na 

zegarek. Muszę się śpieszyć, bo spóźnię się na kolację. Martwię się też o moje zeszyty i czyste 

płótna na bagażniku roweru. No i o sam rower. Nie zabezpieczyłem go. W ciągu paru minut 
ogarnia mnie jakaś paranoja na punkcie przedmiotów.

background image

- Ken należy, albo należał, do bandy, do tak zwanych „Warlocków”. To tacy Aniołowie 

Piekła ze Wschodniego Wybrzeża, tylko jeszcze gorsi. Mówią, że żeby cię przyjęli do gangu, 

musisz   udowodnić,   że   zabiłeś   człowieka.   Mają   wielkie   motory,   jak   prawdziwi   Aniołowie 
Piekła, jeżdżą grupami i rozwalają wszystko dookoła. Nawet gliny się ich boją. Ken mówi 

wprawdzie, że skończył z tym całym towarzystwem po ślubie, urodzeniu się dzieci i tak dalej, 
ale   nie   jestem   tego   taki   pewien.   Wciąż   pije   i   dostaje   białej   gorączki,   zwłaszcza   kiedy 

dodatkowo   pali   marychę.   I   cieszy   się   wielkim   mirem.   Nie   jest   wiele   wyższy   ode   mnie, 
zaledwie jakieś dwa i pół cala, ale nie ma na sobie grama tłuszczu. To prawdziwy rzeźnik. 

Kiedy jest trzeźwy albo prawie trzeźwy, da się z nim zwykle pogadać, ale kiedy się urżnie tak 
jak dziś, nie zbliżyłbym się do niego za nic w świecie. Peg boi się go jak cholera i wcale się jej 

nie dziwię. Może najlepiej będzie, jak zaprowadzimy Eileen i dzieciaki do Susan. Kiedy Ken 
wróci do domu, ja z Pete'em poczekamy tu i zobaczymy, co się będzie działo. Problem w tym, 

że nigdy nie wiadomo, kiedy się zjawi. Potrafi się nie pokazywać przez dwa dni. I wiem, że 
Eileen zaraz wróci do niego. To się zdarza już chyba dziesiąty raz.

- Cóż, będę musiał już jechać, Bud. Moja ciotka jada wcześnie i nie chciałbym, żeby 

czekała na mnie z kolacją.

Czuję się jak chłopak, który ma za chwilę stoczyć walkę z innym i nagle nadstawia 

ucha, twierdząc, że słyszy, jak woła go mamusia. Ale mówię prawdę. Jest też prawdą, że nie 

chcę się uwikłać w konflikt z półwariatem o morderczych skłonnościach. Nie chcę być kolejną 
ofiarą Warlocka.

Dopijam piwo i wstaję.
- Czy mógłbyś zabrać tę kasetę i obraz na górę, kiedy wszystko się uspokoi?

Kiwa głową.
- Jasne.

- I   podziękuj   Peg   w   moim   imieniu   za   piwo.   Było   znakomite.   Jutro   będę   malował 

sklepik Chicky'ego, więc przyjdę zabrać graty około dziesiątej. Jeśli ci to nie przeszkadza, 

chciałbym zostawić ten obraz, żeby trochę przesechł.

- Nie ma problemu.

Wstaje i odprowadza mnie do drzwi. Jestem zadowolony, że wreszcie wychodzę. Za 

wiele   wrażeń   jak   na   mnie.   Czy   to   dobrze,   czy   źle,   wpojono   mi   tradycyjną   zasadę,   że 

mężczyzna nie krzywdzi kobiet, a już na pewno ich nie bije. Uświadamiam sobie, że żyłem 
dotąd w jakimś świecie ze snu, zupełnie oderwany od rzeczywistości.

Być może Elieen, tak jak mówiła Peg, rzeczywiście się puszcza, zarabia w ten sposób na 

utrzymanie dzieci i może ma też z tego trochę radości w życiu. Jeśli on nie daje jej dosyć 

background image

pieniędzy, żeby starczyło na jedzenie dla niej i dla dzieciaków, cóż jej pozostało?

Nawet pobita, Eileen wygląda na kobietę bardzo atrakcyjną; ma dobre, zwinne ciało, 

mogłaby   dawać   lekcje   gimnastyki,   aerobiku   albo   tańca.   Żadnych   tam   wielkich   cycków, 
żadnego nadmiaru, wszystko zgrabne, zwarte, jędrne. Ma śniadą cerę, prawdopodobnie jest 

Włoszką. Widzę, że mogłaby z łatwością dorobić, gdyby postanowiła wejść na rynek płatnej 
miłości.

O to właśnie zapytała ją między innymi Peg, usadziwszy biedaczkę na kanapie. Chciała 

wybadać, czy Eileen próbowała podziałać na tym polu. Nie chciała jej zapewne peszyć ani nic 

takiego, próbowała tylko ustalić, co się stało. Eileen odpowiadała wymijająco, ale fakt, że Ken 
przyszedł ot tak po prostu do domu i ni stąd, ni zowąd sprawił jej lanie, mógł świadczyć o 

tym, że coś na ten temat do niego dotarło.

W tym właśnie problem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za dużo gada, nawet jeśli nie 

powinno go to osobiście obchodzić. Tacy lubią po prostu afery, lubią przysparzać kłopotów 
innym. Jest to coś, co według mnie cechuje jakąś niższą, pośledniejszą klasę istot ludzkich, a 

uważam, że coś takiego jak niższa kategoria ludzi naprawdę istnieje. Wiem to doskonale. Nie 
chodzi o to, że ktoś nie jest królem,  królową,  księciem  czy uczonym,  lecz  tylko zwykłym 

robociarzem. Nie mówię o aspekcie ekonomicznym, o tym, czy ktoś zarabia dużo pieniędzy 
czy nie. Mówię o osobistych cechach, jakie dana osoba posiada. O szacunku dla innych. Jeśli 

człowiek   ma   jakąś   klasę   w   takim   znaczeniu,   nie   będzie   biegał   i   opowiadał   historyjek   o 
cudzych mężach i żonach. Jest to postępowanie niegodne, okrutne, postępowanie człowieka 

niższej kategorii.

Żegnam   się  i   wychodzę   na   werandę.   Rower   z   moimi   płótnami   i   zeszytami   jest  na 

miejscu. Wskakuję na siodełko i jeszcze raz oglądam się na dom. Tylko Bobby stoi w progu, 
machając mi ręką na pożegnanie. Odpowiadam mu i zaczynam pedałować. Będę musiał się 

przedzierać przez ulice zatłoczone bardziej niż zwykle, bo jest już za piętnaście szósta.

Przyjeżdżam do domu spóźniony pięć minut, po męczącej jeździe. Różnica pół godziny 

ma ogromne znaczenie, jeśli idzie o natężenie ruchu. Większość ludzi pracuje od dziewiątej 
do piątej i o piątej trzydzieści wszyscy pędzą do domu na obiad. To najgorsza pora, żeby 

pedałować w samym środku tego morza samochodów.

Ciotka Edith stoi jak zwykle na werandzie, wygląda mnie, wyczekuje. Otwiera drzwi.

- Wchodź szybko. Pośpiesz się. Umieram z głodu, a jedzenie stygnie. Od czasu do czasu 

powinieneś   spojrzeć   na   zegarek.   Wiem,   że   potrafisz   odczytać   godzinę,   uczyłam   cię   tego 

przecież.

Taszczę rower po schodkach. Doprawdy nie wiem, jak to się dzieje, że jeśli mówi mi 

background image

takie rzeczy ciotka Edith, jakoś nie wpadam w szał. Gdyby powiedziała mi to matka, żona, 
ktokolwiek,   wściekłbym   się   po   prostu.   Ale   ciotka   ma   coś   takiego   w   głosie,   że   wszystko 

rozchodzi się po kościach. Być może jest to sprawa jej szczerozłotego serca. Mam poczucie, że 
naprawdę się o mnie troszczy.

Na obiad mamy spaghetti a la ciotka Edith. Sos ma raczej smak keczupu niż sosu 

włoskiego. Nie sądzę, aby ciotka Edith słyszała coś o oregano czy liściu laurowym, a jeśli 

nawet tak, to ignoruje te przyprawy całkowicie.

Jedzenie jest dobre. Popijamy spaghetti piwem ale. Chyba w ogóle nie pije się tu wina. 

Nie   pamiętam,   żebym   kiedykolwiek   widział   w   domu   jakąś   butelkę   wina,   nawet   w 
dzieciństwie. Nie należy to po prostu do tradycji, mimo że mamy francuskich przodków. Bo 

też nasza rodzina wywodzi się z Sabaudii,  górzystego regionu Francji. Może tam nie piją 
wina. A poza tym mój dziadek nie pił i nie pozwalał nikomu pić w swoim domu. Tak było 

nawet w czasach prohibicji, kiedy picie stanowiło najpopularniejszą konkurencję sportową 
rozgrywaną w zaciszu domowym.

Ciotka   bierze   się   do   zmywania   talerzy.   Zgłaszam   gotowość   pomocy,   ale   przegania 

mnie, radząc, żebym się zdrzemnął.

Wyciągam się na łóżku Edgara. Zapalam lampkę na szafce nocnej. Drzwi od sypialni są 

zamknięte. Otwieram zeszyt na pierwszej stronie. Czuję się, jakbym otwierał okno na własną 

przeszłość.

Zmitologizowałem w umyśle ten dziennik, wszystkie zabawy w schowku, czyli, jak go 

nazywaliśmy, Murlandii albo Krainie Miłości, więc chyba obiecywałem sobie po lekturze zbyt 
wiele.  Początkowo  pisałem do i dla mojego brata.  Był to zapis wyobrażonych  zdarzeń,  w 

których chcieliśmy razem uczestniczyć; w każdym razie tak traktowałem te notatki w tamtych 
czasach.  W innym sensie było to rozpaczliwe  poszukiwanie  kontaktu,  którego tak  bardzo 

pragnąłem, a który był niemożliwy. Chciałem się bawić z moim bratem.

Myślę,   że   pora,   by   opowiedzieć,   jak   się   to   wszystko   zaczęło,   przywołać   dziwne 

wspomnienia, sny i rojenia, którymi żyłem i do pewnego stopnia żyję po dziś dzień.

background image

ROZDZIAŁ IV

Wszystko to było utrzymywane w takiej tajemnicy, że nawet w naszej rodzinie nigdy 

się o tych sprawach nie mówiło.

Trzeba   zacząć   od   tego,   że   moja   matka   była   kobietą   bardzo   nerwową.   Pierwsze 

załamanie nerwowe przeżyła, kiedy miała zaledwie czternaście lat. Nigdy już nie wróciła do 
szkoły. Poznała i poślubiła mojego przyszłego ojca, kiedy miała lat szesnaście - przy czym 

powiedziała mu, że ma osiemnaście. Dopiero po jej śmierci, kiedy potrzebowaliśmy z Jeanne 
naszych   metryk,  dowiedzieliśmy   się,  ile   miała   naprawdę   lat.   Zaczęła   sobie   odejmować   te 

dodatkowe lata mniej więcej wtedy, kiedy usunięto jej macicę, po której to operacji nastąpiło 
drugie załamanie nerwowe. W tym też czasie umarła ciotka Dorothy.

Matka bała się wprost panicznie lekarzy i szpitali. I miała powody. Spały w trójkę - ona 

i dwie jej starsze siostry - w jednym łóżku. Obie siostry umarły w odstępie sześciu miesięcy na 

„galopujące   suchoty”,   jak   się   wówczas   mówiło.   To   właśnie   było   przyczyną   pierwszego 
załamania nerwowego.

Kiedy matka odkryła, że jest w ciąży, zachowała to dla siebie, mimo że była mężatką od 

dwóch lat. Nawet ojciec nie wiedział o niczym aż do czwartego miesiąca. Powód był taki, że 

nie chciała, żeby dowiedział się prawdy jakiś lekarz, bo wysłałby ją do szpitala i wtedy ona na 
pewno by umarła.

Po długich dyskusjach i sprzeczkach ojciec zgodził się na to, żeby poród odbył się w 

domu, co w tamtych czasach było decyzją nader ryzykowną. Trudno było znaleźć w naszym 

małym,   biednym   i   zatęchłym   światku   akuszerkę   lub   przyzwoitego   lekarza,   który   mógłby 
odebrać poród. Mieszkał tam wprawdzie w sąsiedztwie pewien starszy lekarz, Niemiec, ale 

miał nie najlepszą  reputację.  „Wynikało to głównie z tego, że był stary, konserwatywny  i 
popijał, a do tego miał przytępiony słuch. Tato mógł sobie na niego pozwolić, mama zaś, z 

sobie   tylko   znanych   powodów,   zgodziła   się;,   żeby   ów   starzec   odebrał   poród.   Kiedy 
rozmawiałem o tym po latach z ciotką Edith, stwierdziła, iż bardzo wątpi, czy ów lekarz mógł 

cokolwiek usłyszeć podczas badania, nawet przez stetoskop.

Rozwiązanie   nastąpiło   co   najmniej   dwa   tygodnie   wcześniej,   niż   się   spodziewano. 

Lekarz przybył w samą porę, by pomóc przy porodzie. Ojcu powierzono tradycyjne, klasyczne 
ojcowskie obowiązki, czyli noszenie gorącej wody z kuchni i dostarczanie czystych ręczników 

z łazienki.

Tu cała historia staje się tajemnicza i zagmatwana. Ani matka, ani ojciec nigdy o tym 

nie mówili, w każdym razie nie odpowiedzieli mi, kiedy ich o to pierwszy raz zapytałem. 

background image

Miałem wtedy dziesięć lat i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie opowiadać wszystkim 
dookoła swoich snów.

Wiem, że matka ledwie przeżyła poród i wyszła z tego mocno pokiereszowana. Kiedy 

prawie cztery lata później urodziła się moja siostra, matka znów uparła się przy rodzeniu w 

domu i zażądała sprowadzenia tego samego lekarza.

Pewnego razu, kiedy matka poszła na zebranie sodalicji, ojciec powiedział mi w końcu, 

co jego zdaniem się zdarzyło. Siedzieliśmy obaj przy stole w jadalni. Było już po kolacji i 
Jeanne, moja siostra, położyła się do łóżka. Ja odrabiałem lekcje. Ojciec zwykle czytał o tej 

porze gazetę.

- Albercie - mówi. - Muszę ci coś powiedzieć.

Robi pauzę i patrzy na mnie; ja odrabiam akurat zadanie z arytmetyki i nie odkładam 

ołówka. Mam przed sobą mnóstwo dzielenia i chociaż lubię rozwiązywać takie zadania, idzie 

mi ciężko.

- Albercie,   czy   możesz   odłożyć   na   chwilę   ten   zeszyt?   Mam   ci   do   powiedzenia   coś 

ważnego. Chciałbym, żebyś wysłuchał mnie uważnie.

Znów przerywa. Odkładam ołówek i odsuwam na bok zeszyt. O co też może chodzić? 

Myślę   gorączkowo,   co   takiego   mogłem   zrobić,   żeby   ojciec   kazał   mi   odłożyć   odrabianie 
zadania.

- Chodzi o twoje narodziny, Albercie. Wiesz, że twoja matka bała się lekarzy i szpitali, 

więc urodziłeś się w domu przy Dewey Street w Filadelfii, w którym mieszkaliśmy, niedaleko 

domu   moich   rodziców.   Nie   mogliśmy   znaleźć   żadnej   akuszerki,   ale   odszukaliśmy   w 
sąsiedztwie lekarza, który podjął się odebrać poród. Choć się nam nie przelewało, ja byłem 

zdania, że matka powinna rodzić w szpitalu. - Ojciec znów robi pauzę. - Ale znasz ją: była 
śmiertelnie przerażona. - Patrzy na mnie w taki szczególny sposób, jak rzadko mu się zdarza, 

zazwyczaj tylko wtedy, kiedy coś przeskrobię i mama poskarży mu się na mnie. - Tak się też 
stało. Urodziłeś się w naszej sypialni w domu przy Dewey Street. Nie potrafiłem w niczym 

pomóc, biegałem tylko w tę i z powrotem, nosząc gorącą wodę i ręczniki. Ach, żebyś wiedział, 
jaki byłem wystraszony! Dość niesamowite  w całej  sytuacji  było to, że ten lekarz,  doktor 

Christianson, był bardzo stary i nie dosłyszał. Przykładał słuchawkę do wielkiego brzucha 
twojej matki, a trzeba ci wiedzieć, że brzuch był naprawdę wielki, większy niż wtedy, kiedy 

miała się urodzić Jeanne, i słuchał,  słuchał w nieskończoność. W pewnej chwili kazał  mi 
usiąść na krześle obok łóżka i włożył mi te pałąki do uszu, a słuchawkę przyłożył znów do 

brzucha matki. Chciał, żebym mu powiedział, co słyszę. A ja słyszałem tylko jakieś chlupoty i 
chroboty i coś,  co wyglądało  mi na  oddychanie,  tylko  że bardzo  głośne. Myślę,  że to był 

background image

oddech   twojej   matki.   Jemu   natomiast   chodziło   o   bicie   serca,   drugiego   serca.   Przesuwał 
słuchawką tak długo, aż w końcu usłyszałem bicie serca twojej matki, głośne jak walenie w 

bęben, tyle że nie takie regularne jak w orkiestrze. - Ojciec blednie na samo wspomnienie 
tamtego porodu. Przechyla się w moją stronę przez stół. Ogląda się przez ramię na drzwi i 

mówi jeszcze ciszej, prawie szeptem: - Broń Boże nie mów matce tego, co ci teraz mówię. Jest 
strasznie nerwowa i nie chcę, żeby się zirytowała. Pewnych rzeczy, które ci powiem, nie wie 

nawet ona sama. Znów milknie. Kiwam głową i teraz z kolei ja przechylam się przez stół nad 
swoim zeszytem ze skomplikowanym dzieleniem, żeby lepiej słyszeć. Nawet najtrudniejsze 

zadanie byłoby lepsze niż ta rozmowa. Dziwne, ale wiem z góry, co mi chce powiedzieć. To 
nasz pierwszy wspólny sekret, w który nie jest wtajemniczona matka. Ojciec mówi dalej:

- Lekarz przesuwał tę słuchawkę po całym brzuchu matki, obserwując mnie cały czas. 

Chciał wiedzieć, czy słyszę jeszcze jakieś serce, wtórujące sercu matki. Choć wytężałem słuch, 

nie słyszałem nic oprócz bulgotania i chlupotów. Starałem się jak mogłem, ale nie jestem 
przecież lekarzem, nie mogłem nim zostać, ani nigdy nim być nie chciałem, Albercie. Doktor 

wyjął końcówki stetoskopu z moich uszu i usiadł. Znów próbował coś usłyszeć sam. Potem dał 
spokój. Nakazał mi gestem, żebym wyszedł z nim do hallu. Miał spocone czoło. Kiedy się 

obejrzałem, zauważyłem, że twoja matka śpi. „Panie Tremont, myślę, że to może być dwoje 
dzieci,   bliźniaki.   Żona   ma   bardzo   duży   brzuch,   więc   na   to   wygląda,   ale   nie   ma   żadnej 

pewności. Jeśli tak jest, pańska żona powinna iść do szpitala. Nie mamy tu odpowiedniej 
aparatury,   żeby   odebrać   bliźnięta.   Mogą   potrzebować   tlenu   albo   inkubatorów.   Nie 

powinniśmy tego robić sami i to w prywatnym domu”. Pierwsza myśl, Albercie, jaka przyszła 
mi do głowy, to to, czy poród bliźniaków będzie nas kosztował dwa razy drożej. Nie mieliśmy 

za wiele pieniędzy, a poza tym martwiłem się, gdzie ulokujemy dwójkę dzieci w tym małym 
domku, w którym gnieździmy się z moim bratem Dickiem i jego żoną. Byłem bardzo młody. I 

zaszokowany. Ciężko mi było podjąć decyzję, Albercie, częściowo ze względu na pieniądze, ale 
przede wszystkim dlatego, że bałem się, co się będzie działo, kiedy powiemy matce, że musi 

iść do szpitala. Po krótkiej naradzie z doktorem Christiansonem i po przemyśleniu sprawy 
postanowiłem   jednak,   że   poród   odbędzie   się   w   domu.   Uważałem   zresztą,   że   to 

prawdopodobnie nie bliźniaki, bo w naszej rodzinie nigdy bliźniąt nie było.

Nie było mnie przy samym porodzie. Biegałem w tę i z powrotem, modląc się żarliwie. 

Po  jakichś   dwóch  godzinach   doktor   Christianson,  który   zdjął   marynarkę  i  został  tylko   w 
mokrej od potu koszuli, zawołał mnie i wręczył mi zakrwawioną paczkę owiniętą w gazetę. 

Pomyślałem,   że   może   dziecko   urodziło   się   martwe.   Spojrzałem   na   niego,   miał   dziki, 
nieprzytomny   wzrok.   „Niech   pan   to   weźmie   i   spali   w   piecu   w   piwnicy,   panie   Tremont”, 

background image

powiedział.   „I   niech   pan   zaraz   wraca   na   górę”.   Zamknął   za   mną   drzwi.   Gubiłem   się   w 
domysłach. Wiedziałem coś o łożysku, z rozmów matki z jej siostrą, ale nie byłem niczego 

pewien.   Zawiniątko   wydawało   się  takie   duże   i  ciężkie.   Niewiele   brakowało,   a   chyba   bym 
zemdlał. Nie znoszę widoku krwi. Zabrałem ten krwawy pakunek najpierw do kuchni i na 

wszelki wypadek pomodliłem się nad nim, a potem pokropiłem go wodą z kranu. Błagałem 
Boga, żeby to nie było nasze dziecko, a jeśli jest, żeby wziął je do siebie i obdarzył je miłością. 

Potem   zszedłem   na   dół,   otworzyłem   drzwiczki   pieca,   z   którego   buchał   żar,   i   wrzuciłem 
zawiniątko do środka. Swąd był okropny. Ogarnęło mnie przerażenie, Albercie. Ukląkłem i 

zmówiłem pięć razy Zdrowaś Mario, tam, w piwnicy, obok skrzyni na węgiel.

Kiedy wszedłem na górę, usłyszałem płacz dziecka. To byłeś ty. Doktor wpuścił mnie, 

żebym cię zobaczył, pokazał mi twój mały członek, a potem policzyliśmy paluszki u rąk i nóg. 
Twoja   matka,   całkiem   przytomna,   płakała,   ale   była   szczęśliwa.   Podaliśmy   jej   dziecko, 

owinięte w czyste ręczniki. Doktor znów powiedział do mnie: „Teraz będę musiał założyć 
kilka szwów, więc lepiej niech pan wyjdzie. I niech pan to weźmie i wrzuci do pieca, to jest 

łożysko”.

Podał mi pakunek owinięty zakrwawioną gazetą, tak samo jak za pierwszym razem. 

Nie wiedziałem, co się dzieje, co właściwie mam zrobić. Byłem całkiem zagubiony, ale na 
wszelki wypadek ochrzciłem i to zawiniątko i wrzuciłem, jak poprzednie, do paleniska.

Ojciec znów milknie. Wiem, że przygląda mi się, żeby się przekonać, czy go rozumiem. 

Nie jestem zaskoczony tym, co mi mówi. Nie wiem właściwie dlaczego, ale wcale nie jestem 

zaskoczony. Patrzę mu prosto w oczy.

- I co to wszystko znaczyło twoim zdaniem, tatusiu?

- Całkiem możliwe, że jesteś jednym z bliźniąt, Albercie, i że spaliłem w piecu twojego 

brata. Kiedy o tym myślę, ogarnia mnie takie przerażenie, że mam ochotę krzyczeć. Po prostu 

nie rozumiem. Próbowałem kilka razy porozmawiać o tym z doktorem Christiansonem, ale 
powiedział mi tylko, że mamy ślicznego chłopczyka i powinniśmy dziękować za niego Bogu i 

że pierwszy pakunek to była placenta, więc wszystko przebiegło całkiem normalnie. Doktor 
mówił z silnym niemieckim akcentem i czasami go nie rozumiałem. Sprawdziłem, co znaczy 

słowo „placenta”, i dowiedziałem się, że w ten sposób ciało matki karmi dziecko znajdujące 
się w łonie. Doktor Christianson już nie żyje, tak że nigdy nie dowiemy się prawdy.

- To nie ma znaczenia, tato. Pewnie doktor miał rację. Śni mi się rzeczywiście, że mam 

brata, opowiadałem ci ten sen, ale to chyba tylko moja wyobraźnia.

- A więc nie masz do mnie żalu o to, że być może spaliłem twojego braciszka albo 

siostrzyczkę? Nie uważasz, że pójdę do więzienia, jeśli ktoś to wykryje? Do piekła pewnie nie 

background image

pójdę, bo o niczym nie wiedziałem. A może popełniłem grzech zaniechania, bo nie odwinąłem 
gazety, żeby sprawdzić, co tam jest.

Patrzy  na mnie, przyciskając do ust dłonie zwinięte w kułak. Strasznie  dziwnie się 

czuję, rozmawiając z ojcem w ten sposób.

- Zrobiłeś tylko, co ci kazał lekarz, tato. Jeśli to, czego się domyślasz, jest prawdą, to 

nie ma w tym twojej winy.

- Ale może powinienem zajrzeć do środka.
- A wtedy zobaczyłbyś tylko martwe dziecko. Niczego by to nie zmieniło.

Płacze,  łzy ciekną  mu po policzkach.  Ociera  je wierzchem  dłoni. Nie widziałem  go 

płaczącego od czasu, kiedy umarł jego ojciec. Siedzimy chwilę w ciszy, potem on uśmiecha się 

do mnie.

- Jesteś   takim   dobrym   chłopcem,   Albercie.   Pamiętaj,   ani   słowa   o   tym   wszystkim 

matce.   Ochrzciłem   to,   co   było   w   zawiniątku.   To   jedyne,   co   mnie   pociesza   w   tym   całym 
strapieniu. Teraz, kiedy ci to wszystko powiedziałem, też mi trochę ulżyło. Może masz rację, 

może   w   tej   zakrwawionej   gazecie   nie   było   dziecka.   Po   prostu   za   bardzo   się   wszystkim 
przejmuję.   Dowiedziałem   się   też   później,   Albercie,   że   doktor   Christianson   nie   był 

prawdziwym lekarzem, przynajmniej w świetle przepisów amerykańskich. Lekarzem był tylko 
w Niemczech. Bardzo mnie to zmartwiło. Może nie chciał mieć kłopotów, bo praktykował 

nielegalnie? Cały czas nad tym rozmyślam.

- Wszystko jest w porządku, tato. Jestem pewien, że wszystko jest w porządku. Nie 

przejmuj się tym.

Podchodzi do mnie i przytula mnie mocno. Nie jest zbyt skory do takich gestów, ale 

teraz ściska mnie tak, że aż boli. Potem odwraca się i idzie na górę do sypialni, żeby poczytać 
swoją gazetę. Usiłuję wrócić do swojego dzielenia, ale ta rozmowa z ojcem była tak dziwna, że 

nie mogę się skupić. Nie potrafię rozwiązać nawet najprostszego zadania.

W taki oto sposób dowiedziałem się, dlaczego przez całe życie miałem uczucie, że albo 

jest mnie dwóch, albo nie istnieję w ogóle. Zupełnie jakby pewna część mnie była gdzieś poza 
moim ciałem.

Wciąż  przetrawiałem  to, co powiedział  mi ojciec,  i składałem  z tym, co jak mi się 

wydawało, wiedziałem sam. Coraz bardziej pragnąłem poznać mojego brata. Bo wiedziałem, 

że to na pewno nie siostra. Miałem już siostrę i to absolutnie nie było to.

Zacząłem się w moich snach bawić z bratem; tak naprawdę to byłem swoim własnym 

bratem, w tym sensie, że było nas dwóch takich samych, a jednocześnie różniliśmy się, bo ja 
żyłem, a on nie. Naprawdę niesamowite  jest w tym wszystkim to, że to ja mógłbym być 

background image

martwy tak jak on, tak realny w moich snach, ale przecież nie istniejący realnie, tylko raczej 
jako pewna idea. I wiem, że ja dla niego jestem tym samym.

Od samego początku, jeszcze przed urodzeniem, byliśmy razem. Była to jednia, której 

nie dało się podzielić. Wiedzieliśmy, że jest nas dwóch, ale mimo to stanowiliśmy jedność. 

Dzieliliśmy wszechogarniające ciepło, które przepływało przez nas nieustannie.

Wiedzieliśmy, że mamy się urodzić. William wiedział też, że tylko jeden z nas przeżyje, 

i powiedział mi to. Komunikowaliśmy się za pomocą myśli, nie słów; żaden z nas nie pamiętał 
czasów, kiedy jeszcze nie byliśmy razem, ale obaj wiedzieliśmy, że byliśmy gdzieś, istnieliśmy 

jako ktoś inny, i że znów tym kimś będziemy. W jakiś przedziwny sposób uważaliśmy to 
wtedy za naturalne. Wiedzieliśmy sporo o tym, co już było, i coś niecoś o tym, co będzie. Była 

to   dzielona,   cząstkowa   wiedza,   nie   wiedza   prawdziwa.   Było   to   też   coś   więcej   niż   to,   co 
nazywamy uczuciem. Jak byśmy byli w bezpośrednim kontakcie z całą naszą wspólną jaźnią.

Według   Williama   było  nam  przeznaczone,   że   tym   razem  będziemy   obaj   jednością. 

Trwaliśmy w tym stanie tymczasowości, czekając na narodziny, w pewnym sensie oddzielnie, 

w pewnym razem, ale też wiedzieliśmy, że w chwili narodzin wszystko może zostać utracone, 
że będziemy obaj uwięzieni w jednym tylko bycie i że trzeba będzie tak przeżyć życie do 

końca.

Nie wiedzieliśmy, które z naszych ciał miało się urodzić, być zmuszone do życia. Każdy 

z nas chciał, żeby to był ten drugi. Pojęcie śmierci, końca życia, było nam obce, traktowaliśmy 
je wyłącznie jako pewien nagły zwrot, kategorię czysto psychiczną. Znaliśmy tylko ten rodzaj 

istnienia, w które byliśmy wciąż jeszcze po części uwikłani; nasza egzystencja wydawała się 
nam   nieskończona,   wiedzieliśmy   też   coś   o   tym,   co   tam   na   zewnątrz   nazywano   życiem. 

Poznaliśmy nawet swoje imiona, kiedy mieliśmy się urodzić. Byliśmy Albertem i Williamem.

W   końcu,   kiedy   nadszedł   czas   ostatecznych   ustaleń,   William   zgodził   się   wziąć   to 

brzemię na swoje barki - i urodzić się. Nie jestem pewien, czy byliśmy świadomi, że tam, na 
zewnątrz, lekarz nie wie jeszcze, czy jest nas na pewno dwóch; było to dla nas ważne, ale nie 

niepokoiło nas.

Jednym z problemów było to, że nasza matka była za mała, za drobna. Poród, nawet w 

najlepszym   wydaniu,   był   w   tamtych   czasach   prymitywnym   przedsięwzięciem,   a   my 
wiedzieliśmy też, że nie będziemy się rodzić w sytuacji, którą można by nazwać „najlepszym 

wydaniem”.  Lekarz  zdecydował,  że uprzywilejowany  będzie William,  który był silniejszy i 
miał lepszą pozycję wyjściową. Gdyby to było konieczne, poświęciłby Alberta albo matkę, 

żeby ratować Williama.

Ale miało się stać inaczej. Kiedy zaczął się poród, usłyszałem, jak William, wychodząc 

background image

na zewnątrz, woła do mnie, że pomyliliśmy się okropnie i że on nie chce żyć. Jakoś się nie 
zrozumieliśmy. William nie miał tym razem przyjść na świat.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem z tego snu, jest ból, niewygoda, zimno, ostrość 

powietrza,   światła,   szarpanie,   skręcanie,   rozpaczliwe   próby   zaczerpnięcia   tchu   -   i   oto 

przyszedłem   na   świat,   na   dobre   i   złe.   Dużo   później   dowiedziałem   się,   że   doktor   musiał 
przeciąć mojej matce brzuch, żebym mógł się urodzić po tym, jak William odszedł w niebyt. 

Wyjęto   mnie,   podczas   gdy   mój   brat   urodził   się,   jak   to   mówimy,   „martwy”,   uduszony 
pępowiną. Matka też o mało nie umarła podczas porodu. len niemiecki lekarz musiał chyba 

żałować, że nie został w Niemczech.

Urodziłem   się,   płacząc:   opłakiwałem   Williama,   opłakiwałem   tę   egzystencję,   którą 

znaliśmy, i tonąłem, wsysany nieubłaganie w moje nowe życie, życie uwięzione w ciele.

Trudno to wytłumaczyć w taki sposób, żeby ktokolwiek mógł uwierzyć w te doznania. 

Ale ja jeszcze dziś mogę zamknąć oczy, oderwać się od rzeczywistości i przywołać to wszystko, 
bardziej   wyraziste   niż   wspomnienie,   bardziej   kompletne   niż   jakikolwiek   sen   i   bardziej 

fantastyczne niż najdziksza fantazja. Nie wiem, czemu zostałem obdarzony tą świadomością, 
ale ona jest jądrem wszystkiego, podobnie jak początek mojego życia. Jest we mnie dwoje 

ludzi - jeden to rzemieślnik, który potrafi pracować rękami, artysta, którego oczy dostrzegają 
wiele   rzeczy   widzialnych,   ale   nie   widzianych   przez   innych.   Drugi   to   jednoczący   ludzi 

opowiadacz historii, kreator zbiorowych marzeń. William jest zawsze w jakiś sposób ze mną. 
Ciało jest moje, ale obie nasze dusze są zsumowane w jednym bycie. Jedna strona mojego „ja” 

karmi drugą i ma się złudzenie jedni, ale części są w dalszym ciągu rozdzielone niczym w 
jakiejś źle zsynchronizowanej fuzji.'

Pierwsze   realne   wspomnienie,   jakie   miałem   (mieliśmy)   poza   obszarem   sennych 

marzeń, pochodzi z okresu, kiedy skończyłem pięć lat i nasza rodzina przeprowadziła się do 

domu na Stonehurst Hills. Moja siostra urodziła się bez pary i miała w chwili przeprowadzki 
dwa lata. W tych dwóch pierwszych latach nic dla mnie nie znaczyła. Próbowałem nawiązać z 

nią taki kontakt, jaki miałem z Williamem, ale na próżno. William ostrzegał mnie, że jest to 
poza naszym zasięgiem. Dopiero kiedy Jeanne omal nie umarła na zapalenie płuc, zdałem 

sobie   naprawdę   sprawę   z   jej   istnienia.  Było   wtedy   zupełnie   tak,   jakby   odbyła   podróż   do 
miejsca, w którym wciąż jeszcze żyło moje serce, a potem wróciła. Matka opowiadała mi o tej 

podróży   i   powrocie   Jeanne.   Opowiadała   mi   o   tym   wielokrotnie,   ale   ja   miałem   własne 
wspomnienia, które mieszały się z jej wspomnieniami.

Była zima, upłynął dokładnie rok od naszej przeprowadzki. Siostra chorowała bardzo 

długo. Matka płakała. Ubrała mnie ciepło i zostawiła ne werandzie. Nie czułem się samotny, 

background image

bo miałem Williama, ale William mi nie wystarczał. U szczytu schodków na werandę była 
mała   furtka.   Było   zimno.   Przy   takiej   temperaturze   nigdy   dotąd   nie   zostawiano   mnie   na 

werandzie, więc chciało mi się płakać. Z domu wyszedł jakiś mężczyzna z czarnym neseserem. 
Nie płakałem. Wiedziałem, że moja siostra jest chora, bardzo chora. Czy odejdzie, opuści 

mnie i połączy się z Williamem, czy w jakiś sposób przyłączy się do nas obu? Zajrzałem przez 
szybki w przeszklonych drzwiach, ale nikogo nie zobaczyłem. Słyszałem tylko płacz matki na 

górze.

Po   latach,   kiedy   byłem   znacznie   starszy,   matka   powiedziała   mi,   co   się   zdarzyło. 

Wezwany lekarz próbował pobudzić siostrę do oddychania, ale nie mógł. Uciskał jej klatkę 
piersiową, siostra kasłała i kasłała, ale oddech nie wracał. Lekarz wsłuchiwał się długo, czy 

bije jej jeszcze serce, po czym odwrócił się do matki i oświadczył, że Jeanne nie żyje.

Moja matka nie uwierzyła, nie mogła w to uwierzyć. Porwała Jeanne z łóżka i zaczęła 

biegać z nią po pokoju, ściskając ją, tuląc, krzycząc, próbując jej przywrócić życie siłą woli i 
wyrwać ją jakoś ze stanu komy. Doktor biegał za matką. Nagle Jeanne odkaszlnęła jeszcze raz 

i wypluła wielką kulę flegmy zabarwionej krwią. Potem wciągnęła łapczywie haust powietrza. 
Lekarz wyrwał ją z ramion matki i położył na łóżku. Matka mówiła mi potem, że Jeanne 

oddychała tak ciężko, że aż chrapała. Lekarz nasłuchiwał dłuższą chwilę, a potem zaaplikował 
jej jakieś lekarstwo. Wbił jej w ramię igłę i kazał matce zejść na dół i przynieść butelki z 

gorącą wodą.

Kiedy   matka   wróciła,   oświadczył,   że   Jeanne   przezwyciężyła   kryzys;   ma   jeszcze 

wprawdzie wysoką gorączkę, ale oddycha. Przykrył kawałkiem gazy wydzielinę na podłodze 
na środku pokoju. Wszystko to rozegrało się w sypialni rodziców, gdzie matka przeniosła 

wcześniej ciężko chorą Jeanne.

Upłynął   miesiąc,   zanim   Jeanne   mogła   wstać   z   łóżka.   Była   bardzo   osłabiona, 

wymizerowana i blada, jeszcze wtedy, kiedy miała już iść do szkoły. Matka często napomykała 
o jej słabych płucach i o cudownym zmartwychwstaniu. Wiedziałem, że wtedy rzeczywiście 

umarła, bo to właśnie w tym momencie zacząłem sobie uświadamiać, że jest tam, z nami, i że 
William to zaakceptował. Powiedział, że są jeszcze pewne rzeczy, których nie wiem, ale w 

odpowiednim czasie dowiem się wszystkiego. Był to jedyny okres, w którym nie dzieliliśmy 
wszystkiego i nie wiedziałem, dlaczego tak jest. Ale sny trwały i zaczynałem pojmować, że są 

czymś więcej niż snami. To właśnie William zasugerował, że powinienem o nich porozmawiać 
z moim ojcem. Myślę, że powinien był powiedzieć: „z naszym ojcem”, bo William był w takim 

samym stopniu synem mojego ojca jak moim bratem.

background image

ROZDZIAŁ V

Kiedy miałem lat osiem, a Jeanne cztery, zamieszkał z nami wuj Bill. Mieszkał u nas 

trzy lata. Przez cały ten czas ja i Jeanne spaliśmy w jednym łóżku w sypialence na tyłach 
domu. Zwijaliśmy się w tym łóżku w kłębek i spaliśmy tak, jak wcześniej, przed urodzeniem, 

spałem z moim bratem. Były to dobre czasy. Wuj Bill sypiał w pokoju, który wcześniej należał 
do mnie. Dorobił sobie klucz i kiedy wychodził, zamykał pokój na trzy spusty. Był to jakby 

jego prywatny dom wewnątrz naszego. Czasami, kiedy drzwi były otwarte, kiedy na przykład 
wuj poszedł do łazienki, zaglądałem do środka i wspominałem, jak to było, kiedy była to moja 

sypialnia. Teraz czułem tam zapach dorosłego i alkoholu, a łóżko wyglądało tak, jakby wuj 
spał na wierzchu w ubraniu albo nie spał w nim w ogóle.

Potem, trzy lata później, po świętach Bożego Narodzenia, wuj Bill wyprowadził się i 

odzyskałem swój pokój. Znów miałem go do swojej wyłącznej dyspozycji.

To właśnie w tym zwolnionym przez wuja Billa pokoju, w którym stało tylko jedno 

wielkie łoże i biurko, odkryłem schowek za wezgłowiem łóżka.

Początkowo tylko o tym myślałem. Wyobrażałem sobie, że jest to wejście do wnętrza 

ścian, że gdybym tam wszedł, mógłbym chodzić w ścianach dookoła całego domu, a może 

nawet po innych domach i, gdybym chciał, wychodzić w nich, trochę tak, jak to można było 
robić u moich dziadków. Leżałem w łóżku i przed zaśnięciem albo kiedy obudziłem się w 

środku nocy, wyobrażałem sobie, że słyszę małe ludziki, które tam wędrują. Potem zacząłem 
o tym śnić i w tych snach zawsze był ze mną William. Chciał, żebym otworzył schowek, ale ja 

się bałem. Nie wiedziałem dlaczego, ale bałem się to zrobić. Wiedziałem jednocześnie, że 
William nie boi się wcale. Wciąż mnie podbechtywał, żebym otworzył te drzwi za łóżkiem. W 

miarę upływu czasu coraz trudniej było nam się porozumieć.

Dopiero mniej więcej po miesiącu zdobyłem się w końcu na odwagę i zajrzałem do 

schowka. Miałem wtedy jedenaście lat. Podłożyłem szmaty pod nogi łóżka i odsunąłem je od 
ściany. Starałem się przy tym nie robić hałasu.

Obszedłem   łóżko   dookoła   i   przekręciłem   gałkę   w   drzwiach   schowka.   Nie   były 

zamknięte na klucz i ustąpiły od razu. Otwierałem je powoli. Byłem tak wystraszony, że o 

mało nie przysunąłem łóżka z powrotem do ściany, z mocnym postanowieniem, że nigdy go 
już   więcej   nie   będę   ruszał.   Wyczuwałem   w   sobie   duchową   obecność   Williama.   Nie 

wiedziałem,   dlaczego   tak   bardzo   zależało   mu   na   tym,   żebym   otworzył   te   drzwi.   Ale 
wiedziałem, że musimy tam zajrzeć, musimy zbadać schowek, i że tylko ja mogę go otworzyć, 

bo mam ciało.

background image

Przekręciłem więc gałkę i powoli otworzyłem drzwi, zupełnie nie wiedząc, czego mogę 

się spodziewać. Wewnątrz było oszalowanie z desek wypełnione gipsem. Schowek nie był 

głęboki i nikt nie mógłby wejść do środka, nawet Jeanne. Biegły tam też rury, grube i cienkie, 
ale żadnych żywych istot nie dostrzegłem. Byłem zadowolony, ale wyczuwałem, że William 

zadowolony   nie   jest.   Choć   nie   był   też   rozczarowany   -   tak   jakby   z   góry   wiedział,   co   tam 
zobaczę.

Zamknąłem ostrożnie drzwi, po czym przesunąłem łóżko na miejsce. Z jednej strony 

byłem zadowolony, że nie znalazłem tam nikogo, kogo należałoby się bać, ale z drugiej czułem 

się tak, jakbym coś stracił. Tylko satysfakcja Williama łagodziła uczucie zawodu.

Nie przestawałem sobie wyobrażać, co mogłoby tam być, gdyby mi na tym zależało, 

fantazjowanie   przychodziło   mi   łatwo,   bo   miejsce   nadawało   się   idealnie   do   potajemnych 
zabaw z Williamem. Nie sądzę, abym wpadł na ten pomysł samodzielnie, bez jego pomocy.

Przy   Long   Lane   był   sklep,   w   którym   sprzedawali   zabawki   i   przeróżne   drobiazgi 

przydatne w gospodarstwie domowym. Nazywał się „U Josephine”. Josephine sprzedawała 

mnóstwo   artykułów   krawieckich,   pasmanteryjnych,   między   innymi   włóczkę.   Miała   też 
artykuły malarskie: kasety, kredki, farby i pędzle. Poszedłem tam i zacząłem chodzić po całym 

sklepie. Robiłem to często, ale nigdy nie miałem pieniędzy, żeby cokolwiek kupić. Josephine 
to nie przeszkadzało.

Także i tym razem nie miałem ani centa, ale udało mi się zwędzić w głębi sklepu trochę 

farb, pędzli i kolorowej modeliny.

Byłem naprawdę  wystraszony,  bo nigdy jeszcze  niczego nie ukradłem.  Dopiero pół 

roku   później,   kiedy   zarobiłem   dostatecznie   dużo   pieniędzy,   zdobyłem   się   na   odwagę, 

poszedłem do Josephine, przyznałem się do kradzieży i zapłaciłem za wszystko. Powiedziała 
mi, że podejrzewała mnie, ale nie była całkiem pewna. Ostrzegła, żebym nie ważył się więcej 

tego robić, bo wezwie policję. Nie przejmowałem się zanadto. Myślę, że Josephine prowadziła 
ten sklep głównie dlatego, żeby mieć jakieś zajęcie i kontakt z dzieciarnią. Zdaje się, że była 

samotna.

Zacząłem tworzyć w schowku cały magiczny świat. Miałem klucz od tego pokoju; dał 

mi go wuj Bill, żebym wycinał jego zdjęcia z czasów wojny i wklejał do albumu. Zostawił 
potem klucz w szufladzie biurka, więc mogłem zamykać sypialnię od środka, by zapewnić 

sobie odrobinę prywatności.

Najpierw rozrysowuję wszystko starannie kredkami, węglem i kredą. Staram się, żeby 

moje rysunki były wkomponowane w cały drewniano - gipsowy wystrój schowka. William 
zdecydowanie mi pomaga, ale tak naprawdę muszę robić to wszystko sam. Jak mówi Will, 

background image

mam   ciało.   To   moje   pierwsze   doświadczenie   z   cudownym   uczuciem,   jakiego   doznaje 
człowiek,   nadając   swoim   wyobrażeniom   realny   kształt.   To   wtedy   zrodziło   się   we   mnie 

pragnienie, by zostać artystą.

Rysuję   wzgórze   o   łagodnym,   długim   zboczu,   z   krętą   drogą   prowadzącą   na   szczyt. 

Rysuję domki na stokach, a na szczycie wzgórza wielki zamek z wieżami i blankami. Potem 
maluję   to   wszystko   starannie   i   tak  pracowicie,  że   cienki   pędzelek   prawie   doszczętnie  się 

wyciera.   Wciąż   nie   wiem   dokładnie,   dlaczego   to   wszystko   maluję.   W   gruncie   rzeczy   nie 
wiedziałem nawet, że potrafię.

Kiedy   malowidło   jest   gotowe,   uświadamiam   sobie,   że   chciałbym   zaludnić   schowek 

małymi   istotkami.   Zacząłem   nazywać   zamalowaną   ścianę   Murlandią   -   to   też   pomysł 

Williama. Umiem coraz lepiej oddzielać to, co moje, od tego, co pochodzi od Williama. Moje 
jest przede wszystkim to, co widzę, co istnieje fizycznie w moim schowku, idee, pomysły 

należą   do   niego.   Zaczynam   robić   maleńkie   figurki,   które   zaludnią   świat   Murlandii. 
Zastanawiam się, czy w tej ścianie są inne ukryte wnęki. A może we wszystkich ścianach 

domów przy naszej  ulicy  są takie  schowki  z maleńkimi  ludzikami  w środku? To dopiero 
byłoby interesujące!

Najpierw próbuję robić moje ludziki z ołowiu. Pożyczam zestaw matryc do odlewania 

cynowych żołnierzy od Sonny'ego Pennimore'a i znajduję na złomowisku ołów ze starych 

instalacji   hydraulicznych.   Robiliśmy   już   z   Sonnym   coś   takiego,   to   znaczy   odlewaliśmy 
żołnierzy, ale mieliśmy specjalny ołów, sprzedawany w zestawach. Pociąłem ołów znaleziony 

na   złomowisku   na   małe   kawałki,   roztopiłem   je   i   uformowałem   sztabki   jednakowych 
rozmiarów, żeby je ponownie roztopić i wlać do formy. Problem w tym, że wszystkie te ludziki 

w   fabrycznym   komplecie   są   żołnierzami   z   karabinami,   sztandarami   albo   pistoletami 
maszynowymi. Nie tego potrzebujemy w Murlandii.

Przy nalewaniu do form gorący ołów pryska mi na ręce. Pali mi skórę, pozostawiając 

bolesne, czerwone dziurki. Ukrywam to przed matką, dopóki nie zrobią się strupki. A przed 

nią naprawdę trudno coś ukryć. Mam blizny do dzisiaj.

Postanawiam   lepić   swoje   figurki   z   modeliny   Sprzedają   ją   w   zestawach,   w   postaci 

pasków różnego koloru. Wygląda to jak modelinowa tęcza. Z tego surowca mogę zrobić takie 
figurki, jakie tylko zechcę, każdą w kostiumie innego koloru i z takimi szczegółami, jak guziki 

i paski; mogę nawet nadawać im różny wyraz twarzy. Jeszcze nigdy nie byłem tak skupiony i 
opanowany; wiem, że to William posługuje się w pewnym sensie moim ciałem. Jestem po 

prostu za mały, żeby robić takie piękne figurki. A może tylko wydają mi się piękne za sprawą 
Williama, nawet jeśli w rzeczywistości wcale piękne nie są. Właściwie wszystko mi jedno, jak 

background image

jest naprawdę. Nadaję tym ludzikom taki wygląd, żeby pasowały do moich wzgórz, dróg i 
domów.

Spędzałem   całe   dni   przy   moim   biurku,   lepiąc   te   figurki.   Razem   z   Williamem 

nadawaliśmy   im   imiona   i   określaliśmy   ich   pozycję   w   Murlandii.   To   jeden   z 

najprzyjemniejszych momentów w całym akcie tworzenia. Ja nie jestem w tym taki dobry, ale 
William ma fantastyczną wyobraźnię. Nie mogę wszystkiego spamiętać, więc biorę jeden z 

zeszytów   z   zeszłego   roku,   prawie   w   ogóle   nie   zapisany,   z   wychowania   obywatelskiego   i 
zaczynam notować imiona i to, co William mówi mi o tych ludziach. Rysuję nawet ich małe 

portreciki, żeby wiedzieć, który jest który. To jak dotychczas najciekawsze zajęcie. Potem, po 
obiedzie, kiedy powinienem odrabiać lekcje, ustawiam z pomocą Williama figurki na swoich 

miejscach. Zaczyna to nabierać wyglądu realnego świata, świata prywatnego, miejsca, o jakim 
zawsze marzyłem. Cała Murlandia jest jak czarodziejski sen.

Potem zaczynamy wymyślać historie. Jest to również jedna ze specjalności Williama. 

Przesuwamy figurki zgodnie z wymyśloną przez niego fabułą. Piszę te historie z jego pomocą.

Jeśli   potrzebujemy   do   tych   fabuł   nowych   rekwizytów,   robię   je.   Jedna   z   historyjek 

wymagała studni, więc ulepiłem z modeliny studnię, a nawet wykorzystałem pustą puszkę po 

tuńczyku,   żeby   można   było   nalać   do   niej   prawdziwej   wody.   Przystępując   do   zabawy,   za 
każdym razem napełniałem studnię. Kiedy człowiek myśli, że coś jest głębokie, mroczne i 

zimne, tak jest naprawdę, nawet jeśli wiadomo, że to tylko pusta puszka po tuńczyku.

William uczy mnie stopniowo takich rzeczy. Uczy mnie zaufania do własnej wyobraźni. 

Wyjaśnia, że kiedy nie ma się ciała, najważniejszą rzeczą jest wyobraźnia. Mówi, że żyje tylko 
dzięki wyobraźni, choćby tej, która jest w mojej głowie.

Tworzymy bardzo różne postacie. Mają być różne i robić różne rzeczy. Są tu piekarze i 

dojarki, służący i zamiatacze ulic. Jest dobry król i zły król, dobry i zły czarownik. Wszyscy 

próbują powybijać się wzajemnie w bitwach i bójkach, ale my im nie pozwalamy.

Są   też   mieszkańcy   zamku.   Urządzają   tam   turnieje,   polowania   na   dzikie   zwierzęta, 

dziki, wilki, lisy, a nawet czasami na lwy i tygrysy. Kilku z nich znika z Murlandii, znikają z 
pola   widzenia,   roztapiają   się   gdzieś   w   ścianach.   Ale   wydaje   mi   się,   że   słyszę,   jak   wyją   i 

wrzeszczą wśród szumu drzew. Lepię wilki i lisy, jednorożce i konie. Nie chodzę już w soboty 
do kina, wszystkie pieniądze wydaję na modelinę. Josephine pyta mnie nawet pewnego razu, 

co robię z taką masą modeliny, bo musi jej coraz więcej zamawiać. Mówię jej prawdę: że 
bawię się z przyjacielem i że budujemy czarodziejskie miasto.

Mówi, że sprzeda mi dwa opakowania za cenę jednego, jeśli pokażę jej to miasto, ale 

odpowiadam, że nie mogę tego zrobić. Daje mi i tak więcej modeliny, ale nie sądzę, żeby mi 

background image

uwierzyła. Zastanawiam się, co też może sobie myśleć. Właściwie jest mi wszystko jedno. W 
szkole czytamy z podręcznika dla czwartej klasy historię o walecznym rycerzu Rolandzie. Jest 

tam też król Artur wraz z całym dworem. Opowiadam to Williamowi, a on wymyśla całą serię 
przygód   z   udziałem   rycerzy   i   dam,   ze   smokami   i   ciemnymi   lochami.   To   naprawdę 

pasjonujące.

Teraz   zapisuję  wszystkie  te  przygody po kolei  w  moich  zeszytach.   Nie jestem  zbyt 

mocny w kaligrafii, więc piszę drukowanymi literami. Idzie mi coraz lepiej.

W naszych historiach wszyscy szukają Świętego Graala, to znaczy Miejsca, w Którym 

Spotykają się Wszystkie Światy, magicznego miejsca, o którym wie tylko William. Zrobiłem 
też dwie figurki przedstawiające mnie i Williama. William mówi, że nie może być realny, a 

nawet udawać realnego, ale dodaje, że nic się nie stanie, jeśli zrobię dwie swoje figurki i 
ubiorę jedną z nich w czerwony płaszcz, a wtedy to będzie William. Aleja nie chcę go tak 

nazywać, bo jeżeli nie będę z tym ostrożny, to doprowadzę do tego, że on będzie musiał się 
urodzić, a nie jest jeszcze na to gotowy. Mówi, że jeszcze długo powinniśmy się bawić w tym 

naszym prywatnym świecie. Twierdzi, że cały ten świat, cała Murlandia, i wszystkie przygody 
są stworzone specjalnie dla nas i tylko dla nas.

Świta mi nadzieja, że mój brat będzie się mógł ze mną bawić jako prawdziwy, realny 

chłopiec, robić naprawdę różne rzeczy,  manewrować figurkami.  Ale kiedy go o to pytam, 

odpowiada   tylko:   „Jeszcze   nie”.   Chciałbym,   żeby   przyszedł   stamtąd,   gdzie   się   znajduje,   i 
sprawił, że to wszystko zdarzy się naprawdę, że pomoże mi to urzeczywistnić. Ale on nie 

przychodzi.

Mówi, że jest ze mną na tyle, na ile może, i że nie ma pewności, jak długo jeszcze 

będzie mógł się ze mną bawić, choćby tylko tak jak dotychczas. A mimo to, za każdym razem 
kiedy otwieram drzwi schowka, patrzę uważnie, czy ludziki zmieniły pozycje, czy przemieściły 

się w przestrzeni, co by znaczyło, że historia, którą opowiadamy, wreszcie się ziściła. Ale one 
tkwią nieruchomo tam, gdzie je zostawiłem.

Kupuję jeszcze jeden zeszyt i kontynuuję zapisywanie przygód z udziałem postaci z 

Murlandii.   Piszę   o   zamku   i   jego   mieszkańcach,   a   szczególnie   wiele   uwagi   poświęcam 

kowalowi. To znacznie ciekawsze niż historia walecznego Rolanda z podręcznika. Czasami 
nazywamy te zeszyty „naszym dziennikiem”, czasami „poematem epickim”, „opowieścią” albo 

Księgą Legend, ale wciąż są to zwykłe zeszyty. Znalazłem w schowku miejsce, gdzie można je 
chować. Upycham je między deską a gipsową ścianą. Jest to przestrzeń, którą nazywamy 

podziemiem. Mam nadzieję, że mój brat napisze coś w tej naszej księdze, powie mi, co robić 
dalej, choćby jeden jedyny raz, ale nic takiego się nie dzieje. Zaczynam wybiegać wyobraźnią 

background image

do przodu, w nadziei, że to pomoże Williamowi zbliżyć się do mnie, ale nic się nie zmienia. 
Żalę mu się, ale on uśmiecha się tylko i tłumaczy, że po prostu dorośleję i coraz trudniej 

uwierzyć mi w rzeczy, które inni uważają za nie istniejące. To normalne, mówi, i prędzej czy 
później musiało się tak stać, bo jestem człowiekiem żywym, obdarzonym ciałem.

A jednak przepełnia mnie uczucie szczęścia. Stwierdzam, że wymyślanie tych historii, 

stopniowe   ulepszanie   tego   maleńkiego,   prywatnego   świata   w   schowku,   stało   się   moim 

ulubionym zajęciem. To znacznie lepsze niż zewnętrzny świat poza schowkiem.

W jednej historii, wymyślonej przez Williama z moją pomocą, rycerz imieniem Rake 

stacza nad wielkim wodospadem pojedynek z kowalem Kokę. Muszę zrobić wodospad i nie 
mam pojęcia, jak się do tego zabrać. William sugeruje, żebym zszedł do piwnicy i przyniósł 

trochę lamety z pudelek z ozdobami na choinkę. Wiem, gdzie jej szukać, i wracam z pełną 
garścią. Jest ciężka i lśniąca, łatwo ją przykleić do jednej ze starych rur, które zamieniamy w 

różne rzeczy dla potrzeb różnych historii.

Udaje mi się zrobić wodospad i rzekę płynącą poniżej. Odbywa się trwająca trzy dni 

walka;   my   nazywamy   dni   tygodniami   albo   czasem   miesiącami.   To   jeden,   to   drugi   z 
walczących traci równowagę i bliski jest runięcia w odmęty, ale zawsze udaje im się jakoś 

podeprzeć kopiami i uniknąć upadku. Nigdy nie jestem pewny, co się zdarzy, i raczej wątpię, 
czy William to wie. On wszystko wymyśla, ale kiedy to mówi, ma się wrażenie, jakby także po 

raz   pierwszy   słyszał   całą   historię.   Pojedynek   kończy   się   upadkiem   obu   z   wodospadu   i 
prawdopodobnie śmiercią w topieli. Zaraz potem muszę zamknąć schowek, bo pora zejść na 

kolację, więc nie wiem, co się dalej dzieje, aż do popołudnia następnego dnia, kiedy wracam 
ze szkoły.

Obaj uratowali się jednak z kipieli; są bez kopii, śmieją się, uszczęśliwieni i pogodzeni. 

William kończy w ten sposób wiele historii - kiedy jakieś wielkie niebezpieczeństwo mija, 

wszyscy są szczęśliwi. William mówi mi, że inna nazwa Murlandii to Kraina Miłości; to tak 
jak z Filadelfią, którą nazywają Miastem Braterstwa.

Buduję z wykałaczek miniaturowe mury i mostki łączące poszczególne domy. Czasami 

Williama przy mnie nie ma i wtedy buduję nowe domy i stajnie. Tak, tak, mamy w Krainie 

Miłości konie, nie samochody. Są też psy i koty. I wszystkie mają jakieś imiona. Staram się 
budować to wszystko sam. W jednym miejscu, w samym środku schowka, nad wielką rurą 

wychodzącą   ze   ściany,   jest   szczególnie   gruba   warstwa   gipsu.   Wygładziłem   ją   i   na   tej 
płaszczyźnie odbywają się wszystkie walki, pojedynki i turnieje. Bawi mnie nadawanie imion 

nowym ludzikom; włączam je do legendy i wymyślam dla nich specjalne historie. Zrobiłem 
nawet figurki mamy, taty i Jeanne. Czasami włączamy ich do akcji. Ledwie się powstrzymuję, 

background image

żeby nie wspomnieć przez pomyłkę o ich przygodach w Murlandii, bo to, co dzieje się w 
schowku,   wydaje   się   znacznie   bardziej   realne   niż   tak   zwana   rzeczywistość.   Matka 

pomyślałaby  pewnie,  że  zwariowałem,   gdybym opowiedział,  jak   galopuję na  koniu,  ale  w 
Murlandii właśnie jeździ konno i jest to absolutnie naturalne.

Wszystkie postacie w naszej historii są wciąż pochłonięte poszukiwaniem Miejsca, w 

Którym   Spotykają   się   Wszystkie   Światy.   Wielu   poszukiwaczy   penetruje   miniaturowe 

pieczary, nisze i szpary pomiędzy deskami, ale nikt nie dotarł do celu. Czasami wydaje mi się, 
że już to miejsce znaleźli, ale zawsze okazuje się, że jednak nie. Myślę, że William wie, gdzie 

ono jest, ale nie powie, dopóki nie uzna, że przyszła na to pora.

W szkole myślę o schowku, o moim bracie, o tym, jak uwielbiam się z nim bawić. 

Nawet jeśli oznacza to, że bawiąc się ze mną zbyt często, będzie się musiał wcześniej czy 
później urodzić. Jakoś mu to wynagrodzę. A jednak wiem, że w pewien szczególny sposób, 

posługując się mną jako swoistym medium, to on prowadzi tę grę, nawet jeśli sam niczym nie 
manipuluje ani niczego nie pisze. On jest we mnie, tak samo jak ja jestem w nim. Jest mną, a 

ja nim.

Po zakończeniu zabawy za każdym razem sprzątam wszystko starannie i przesuwam 

łóżko na miejsce. Najważniejsze, żeby utrzymać rzecz w tajemnicy. Nikt nie powinien odkryć 
istnienia naszego prywatnego świata, bowiem, że wtedy ów świat zniknie. William mówi mi o 

tym pewnego dnia, ale ja to już wiem.

Bawimy się tak ponad rok, sami: ja i mój brat. Tworzymy różne królestwa zaludnione 

różnymi postaciami i toczymy wielkie bitwy. Odbywają się wielkie uroczystości, dochodzi do 
wielkich rozejmów i pojednań. Kiedy się bawię z Williamem, jestem tak zaangażowany, że nie 

myślę o moim bracie inaczej, jak tylko o drugiej żywej istocie. Nie tęsknię już za nim w swoim 
zwykłym życiu tak, jak tęskniłem wcześniej.

Pewnego dnia otwieram drzwi schowka, żeby pobawić się figurkami, poprzestawiać je 

zgodnie z tym, co opisałem w legendzie, i widzę, że wszyscy są już przestawieni! Wprawdzie 

nie   zawsze   dokładnie   tak,   jak   to   opisałem,   ale   większość   jest   na   właściwych   miejscach! 
Przeszli sami tam, gdzie należy!

Zamykam schowek, a potem szybko przesuwam łóżko na miejsce. W duchu cieszę się, 

że William naprawdę bawi się ze mną, ale jednocześnie się boję. To się naprawdę stało! Mój 

brat przyszedł w jakiś sposób i jest tu ze mną, przesuwa przedmioty tak, jakby był żywą istotą. 
Może już nie jest martwy?

Siadam przy biurku i starannie zapisuję, co ma się zdarzyć dalej. Nie jestem w tym tak 

dobry jak William, ale staram się, jak mogę. Ma się odbyć wielki turniej, w którym rycerze z 

background image

Krainy   Miłości   mają   zostać   pokonani,   ulec   przeciwnikowi   prawie   całkowicie.   Przesuwam 
łóżko i odkładam zeszyt na miejsce. Tej nocy nie mogę zasnąć. Wciąż nasłuchuję, aż w końcu 

zasypiam, nie widząc, aby coś się działo.

Po lekcjach biegnę do swojego pokoju. Zamykam drzwi na klucz i ostrożnie odsuwam 

łóżko.   Wszystko   jest   tak,   jak   było,   figurki   stoją   tam,   gdzie   stały.   Jestem   właściwie 
zadowolony. Może popełniłem błąd i poplątało mi się zmyślenie z rzeczywistością Krainy 

Miłości.   Niczego   nie   ruszając,   zamykam   schowek,   przesuwam   łóżko   i   idę   pograć   w 
koszykówkę na ulicy. Mama zaczęła już utyskiwać, że spędzam zbyt wiele czasu w swoim 

pokoju i nie wychodzę się bawić. Jestem zadowolony, że wyszedłem. Kręci mi się w głowie od 
tego, co się zdarzyło.

Tego   wieczoru   przed   snem   odsuwam   łóżko   i   otwieram   schowek,   żeby   zajrzeć   tam 

jeszcze raz. Znów wszystko jest pozmieniane! Figurki nie poprzesuwały się tak, jak powinny 

zgodnie z planem, ale jednak. Może William  koryguje to, co zaplanowałem  niewłaściwie! 
Mam tak ściśnięte gardło, że ledwie przełykam ślinę. Chce mi się płakać, chcę przeprosić 

brata, pomóc mu wrócić do miejsca, z którego wyszliśmy, z którego go wywołałem, żeby się ze 
mną bawił. Teraz już nie chcę, żeby to robił; to zbyt wielkie poświęcenie z jego strony.

Zaczynam coraz częściej myśleć i śnić o czasie przed naszym urodzeniem. Staje się 

coraz bardziej realny, tak jak coraz bardziej realna stawała się Kraina Miłości, kiedy się w niej 

bawiliśmy. Pod pewnym względem sny podobne są do wspomnień, bardzo sugestywnych, 
wyrazistych wspomnień, ale nie dostrzegam niczego, z czym mógłbym powiązać wszystkie te 

emocje. Tak wielka część wspomnień polega na widzeniu, a jak sądzę, byliśmy wtedy w łonie 
naszej matki, ślepi.

Pod innym względem przypomina to sen, sen, który śnię powtórnie, sen o śnie. Kiedy 

myślę o tym pierwotnym, mam poczucie, że nie pamiętam wielu szczegółów. Są to zaledwie 

mgliste wspomnienia; wiem, że dorastam i jestem już za duży, żeby pamiętać to, co nie miało 
nic wspólnego z rzeczywistością, coś, co nigdy nie przydarzyło mi się w realnym życiu.

Zaczynam tracić apetyt. Boję się spać. Mama zabiera mnie do lekarza, który stwierdza, 

że mam „wiosenną gorączkę”. Aplikują mi drożdże i tran. Nie mogę się na niczym skupić - ani 

w  szkole,   ani   odrabiając   lekcje.   Nieustannie   myślę   o   swoim   bracie,  o   tym,  co   zastanę   w 
schowku, i boję się go otworzyć.

Zbieram   się   jednak   na   odwagę,   przynajmniej   na   tyle,   żeby   móc   kontynuować 

wymyślanie   historii.   Zaczynam   czuć,   że   jeśli   zdołam   ją   doprowadzić   do   jakiejś   puenty   i 

pozwolę jednemu z bohaterów schowkowego snu znaleźć Miejsce, w Którym Spotykają się 
Wszystkie   Światy,   mój   brat   będzie   usatysfakcjonowany.   Piszę   w   swoich   zeszytach   aż   do 

background image

chwili, kiedy muszę iść spać. Wiem, że matkę intryguje, dlaczego zamykam się na klucz w 
swoim pokoju. Tłumaczę jej, że to z powodu Jeanne, która przeszkadza mi we wkuwaniu 

trudnych słówek, które muszę opanować przed zbliżającą się klasówką z ortografii.

Tej nocy nie śpię wiele. Nawiedzają mnie jakieś postrzępione, fragmentaryczne sny. 

Pełno   w   nich   wydarzeń   rozgrywających   się   w   Krainie   Miłości.   Sny   idą   dalej   niż   to,   co 
zapisałem w zeszytach,  dalej niż moja wyobraźnia.  Jestem teraz przekonany, że mój brat 

przejął tworzenie tej historii, że teraz pozostaje mi tylko przesuwanie figurek, choć może i one 
przemieszczają się same. Nie ma to znaczenia.

Przed wyjściem do szkoły zaglądam do swoich dzienników, do mojej kroniki Krainy 

Miłości, ale nie widzę w zapiskach nic nowego.

Chce mi się jednocześnie śmiać i płakać. Postanawiam już nigdy nie otwierać schowka 

Jeśli będę śnić o tym, co tam się dzieje - w porządku. W ten sposób mój brat i ja możemy być 

razem, a ja nie będę się tak bardzo lękał.

Tego dnia mogę się już skoncentrować podczas lekcji. Przychodzę do domu i zjadam z 

apetytem   obiad:   jestem   głodny.   Idę   na   górę   i   odrabiam   lekcje.   Staram   się   nie   myśleć   o 
Murlandii i o Krainie Miłości. Potem, w nocy, znów o nich śnię i tym razem sen jest bardziej 

realny niż to, co na jawie robiłem w schowku. Wszystkie ludziki istnieją naprawdę. Robią i 
mówią   coś,   czego   nigdy   nie   kazałem   robić   ani   mówić   swoim   modelinowym   figurkom   w 

malowanym świecie schowka. Kraina Miłości rzeczywiście teraz istnieje. Jestem szczęśliwy. 
Bawię się z moim bratem i wszystko jest w porządku.

background image

ROZDZIAŁ VI

Miesiąc   później   wprowadza   się   do   nas   dziadek.   Mój   ojciec   nie   jest   z   tego   zbyt 

zadowolony. Dziadunio jest gorszy niż wuj Bill i do tego nie może za nic płacić. Bracia i 
siostry   mojej   mamy   mają   wprawdzie   dawać   jakieś   pieniądze   na   jego   utrzymanie,   ale 

przeważnie zapominają. Kiedy umarła babcia, siostry brały go po kolei do swoich domów. 
Teraz przyszła kolej na moją mamę, a ona nie przepada za swoim ojcem.

Zamieszkujemy z Jeanne w moim pokoju, tym, który zajmował kiedyś wuj Bill, ale 

który przez ostatnie dwa lata należał wyłącznie do mnie. Kupujemy podwójne, małżeńskie 

łoże od pani Hollis, a moje łóżko przenosimy do dawnego pokoju Jeanne. Jest tak wielkie, że 
dosłownie wypełnia pokój, ale też dziadek jest wielkim, zwalistym człowiekiem i potrzebuje 

dużego łóżka. Ma akurat tyle miejsca, żeby mógł wstać i opuścić nogi na podłogę. W pokoju 
jest jeszcze komoda pod oknem - i to wszystko.

Mama daje do zrozumienia dziadkowi i nam wszystkim, że nie będzie palenia w domu. 

Ale już od pierwszego dnia czujemy z Jeanne dym z cygara przenikający przez ścianę naszego 

pokoju. Postanawiamy, że nic nie powiemy. Śpię ze zwitkami papieru toaletowego w nosie i 
to pomaga.

Oboje lubimy dziadka; ma zawsze czas, żeby się z nami bawić, a zwłaszcza grać w 

oczko   albo   układać   pasjansa.   Mama   i   tato   są   zwykle   zbyt   zmęczeni.   Dziadek   potrafi   też 

opowiadać. Nie zmyśla bajek o rycerzach ani podobnych historii; mówi o rzeczach, które mu 
się naprawdę przytrafiły, sięga w przeszłość aż do dzieciństwa i te opowieści są ciekawsze niż 

jakakolwiek fantazja.

Kiedy przenosiliśmy łóżka i meble, bałem się strasznie, że ktoś zechce otworzyć drzwi 

schowka i odkryje Murlandię. Powiedziałem mamie, że wolałbym spać od strony drzwi, i 
nalegałem, żeby Jeanne spała od strony okna. W ten sposób byłem jak najbliżej schowka. 

Okazało się to moim wielkim błędem. Mama zaakceptowała takie rozwiązanie, bo uważała, że 
śpiąc bliżej drzwi, będę mógł strzec Jeanne. Nie wiem, przed kim miałbym jej bronić, kto 

mógłby   wleźć   po   schodach   na   piętro   i   sforsować   drzwi;   najważniejsze,   że   jestem   blisko 
Murlandii. Myślę, że będzie to miało wpływ na moje sny. Postanawiam przy pierwszej okazji 

zabić gwoździami drzwi schowka.

Stosunki między nami są jak na rodzeństwo całkiem dobre. Jeanne lubi się ze mną 

droczyć i robić mi na złość, ale zwykle wie, kiedy zastopować. Wie też, że zawsze mogę się na 
niej odegrać.

Pewnej nocy na przykład,  odczekawszy,  aż zasnę,  maluje mi paznokcie czerwonym 

background image

lakierem mamy, a potem chowa zmywacz. Do śniadania nic nie zauważam. Nie lubię w ogóle 
chodzić   do   szkoły,   a   co   dopiero   z   pomalowanymi   na   czerwono   paznokciami.   Nie 

zapomnieliby   mi   tego   w   Świętym   Cyrylu   do   końca   życia.   Mama   zmusza   Jeanne,   żeby 
powiedziała, gdzie jest zmywacz, i udaje nam się w porę zmyć paskudztwo. Tyle że jestem 

ostatni w szeregu udającym się do klasy.

Odczekuję   dwie   noce.   Potem   sam   znajduję   lakier   do   paznokci.   Zemsta   musi   być 

„łagodną”,   sztubacką   wersją   zasady   „oko   za   oko,   ząb   za   ząb”.   Lakier   jest   w   apteczce   w 
łazience. Zmywacz chowam w naprawdę dobrym miejscu, ale naturalnie nie w schowku.

Upewniwszy się, że Jeanne śpi, maluję jej nos na czerwono. To znaczy nie sam czubek, 

ale   cały   nos,   nawet   nozdrza   dookoła   dziurek.   Potem   przeżywam   ciężkie   chwile,   usiłując 

zasnąć   -   jestem   trochę   przestraszony   tym,   co   zrobiłem,   a   jednocześnie   z   trudem 
powstrzymuję się od śmiechu.

Jeanne jest za mała, żeby przejrzeć się w lustrze w łazience, a w naszej sypialni lustra 

nie ma. Wszystko przebiega więc tak samo jak ze mną. Moja ofiara nic nie wie, dopóki nie 

schodzimy do kuchni na śniadanie. Udaję, że niczego nie widzę, i siedzę nad swoją owsianką z 
pochyloną głową.

Mama jest zajęta przy zlewie, ale kiedy się wreszcie odwraca, omal nie wypuszcza z rąk 

talerza.

- Jezus, Maria! Co ci się stało, Jeanne?
Od razu wie, czyja to sprawka. Zanim się obejrzę, dostaję ścierką po łbie. Mama rzadko 

nas bije, ale tym razem jest naprawdę wściekła.

- Ona postąpiła bardzo źle, Albercie, ale ty, jako starszy, powinieneś być mądrzejszy. 

Marsz na górę po zmywacz, i to natychmiast!

Jeanne w dalszym ciągu nie ma pojęcia, o co chodzi. Trudno zobaczyć własny nos, 

nawet pomalowany na czerwono, zwłaszcza kiedy człowiek się niczego nie spodziewa. Ale 
Jeanne zaczyna płakać. Przegląda się w błyszczącym tosterze. Ja pędzę na górę po zmywacz. 

Jeanne   jest   tak   wściekła,   że   zamierza   się   na   mnie   miseczką   z   płatkami,   ale   mama   ją 
powstrzymuje.

- Powinieneś,   smarkaczu,   sam   zmyć   jej   ten   lakier.   To   nie   to   samo   co   pomalować 

paznokcie. Będzie o wiele trudniej to usunąć. Biegnij na górę i przynieś papier toaletowy, całą 

rolkę.

Znów biegnę na górę. Po drodze rzucam okiem na zegar: już dawno powinniśmy wyjść 

do   szkoły.   Kiedy   wracam   z   papierem   toaletowym,   mama   usiłuje   zetrzeć   lakier,   ale   ten 
przywarł bardzo mocno. Rozmazuje się i po chwili cała twarz Jeanne jest czerwona.

background image

- Słuchaj  no, pędź do szkoły i powiedz siostrze Mary Joseph, że Jeanne trochę się 

spóźni. I nie waż się mówić dlaczego!

Robię, co każe. Tego wieczoru, kiedy mama mówi ojcu, co się zdarzyło, jestem pewien, 

że czekają mnie baty, ale ojciec przewraca tylko stronicę gazety i śmieje się.

- Może to będzie dla Jeanne nauczka, z kim może sobie pozwalać, a z kim nie. To 

bardzo dobra lekcja. A ty, Albert, jako starszy powinieneś być trochę mądrzejszy.

I to wszystko z jego strony. Nie mogę w to uwierzyć.  Potem przepraszam  Jeanne; 

mówię, że nie miałem pojęcia, jak to się okropnie rozpaprze. Początkowo jest wściekła. Ma 

całą   twarz  czerwoną,  jakby  się  rumieniła.  Staje  na   kanapie  w  saloniku  i  przegląda   się  w 
lustrze. Najpierw płacze, potem zaczyna się śmiać. Oboje śmiejemy się jak para obłąkańców.

- „Wyglądam jak klaun.
Śmiejemy się tak, że aż mama musi nas uciszać, wymyślając nam od głupków.

Po   całej   tej   aferze   oboje   przyrzekamy   sobie   wzajemnie   nie   dokuczać,   chyba   że 

troszeczkę, i nie mścić się, chyba że w jakiś zabawny, nieszkodliwy sposób.

Ale spanie w jednym pokoju to całkiem co innego. Nie ma tu miejsca na psikusy i 

żarty. To sprawa poważna.

Jeanne   boi   się   ciemności.   Boi   się   leżeć   sama   w   łóżku,   jeśli   nie   pali   się   światło   w 

korytarzu. To światło pada prosto na moje łóżko, jej łóżka nie sięga. Jeanne nalega, żeby 

drzwi na korytarz były cały czas otwarte.

Męczę się ze spaniem okropnie. Ja uwielbiam ciemność. Nie mogę spać w dzień ani 

przy zapalonym świetle. Myślę, że mam bardzo cienkie powieki. Poza tym kiedy śnię moje 
zawiłe sny z Williamem, każdy padający na moje oczy promyk światła zabarwia wszystko na 

czerwono, a wtedy to nie jest już to samo.

Tak więc co noc muszę czekać, aż Jeanne zaśnie, zanim sam będę mógł zasnąć. Zwykle 

wiem, kiedy  już śpi,  bo wtedy  zaczyna  bardziej  łapczywie  ssać palec; to prawie  taki  sam 
sygnał   jak   chrapanie   wuja   Billa.   Kiedy   już   jestem   pewien,   że   zasnęła,   wstaję   ostrożnie   i 

zamykam drzwi.

Problem w tym, że prawie każdej nocy budzi się z krzykiem i domaga się otwarcia 

drzwi, muszę więc wstać, otworzyć i zacząć całą zabawę od nowa.

Skłonny   jestem   w   końcu   poświęcić   się   i   zrezygnować   ze   swojego   miejsca   bliżej 

schowka.   Zgodzę   się   nawet   na   zamianę   łóżek.   Zaklinowałem   drzwi   schowka   połówką 
drewnianego spinacza do bielizny, tak żeby nikt nie wtajemniczony nie mógł ich otworzyć. 

Jestem   gotów   stawić   czoło   każdemu   mordercy   czy   stworowi,   który   zakradnie   się   w 
ciemnościach, by zaatakować Jeanne.

background image

Ale matka nie pozwala nam się zamienić miejscami. Powtarza z uporem, że jestem 

starszym bratem Jeanne i powinienem jej strzec.

Wreszcie wpadam na pomysł, który może być zresztą pomysłem Williama. Przestałem 

już odróżniać jego koncepty od swoich. Wieczorem zaczynam opowiadać Jeanne historyjkę o 

monstrualnym wężu, który zagnieździł się w zaułku. Zaklinam się, że widziałem, jak spał, 
owinięty wokół pustego pojemnika na śmieci. Twierdzę z absolutnym przekonaniem, że może 

się   wspiąć   na   każdą   ścianę   i   że   jest   mięsożerny.   Wymyślam   historie   o   zaginionych   w 
tajemniczych okolicznościach psach i kotach. Początkowo Jeanne mi nie wierzy, upiera się, że 

wymyślam to wszystko.  Ale wie  jednocześnie,  że znam  ten zaułek  jak  własną  kieszeń,  że 
jestem   prawdziwym   ekspertem   od   zaułków.   Woła,   żebym   przestał,   zatyka   uszy   palcami, 

zaczyna śpiewać, żeby mnie nie słyszeć. Przestaję więc mówić. Następnego wieczoru, kiedy 
kładziemy   się   spać   i   kiedy   zastygam   w   oczekiwaniu   na   conocne   crescendo   ssania   palca, 

Jeanne pyta cichutko w ciemnościach:

- Albert, powiedz coś jeszcze o tym olbrzymim wężu. Jaki ma kolor?

Mówię jej, że wąż jest zielono - żółty, zielony z żółtymi rombami na grzbiecie,  ale 

brzuch ma biały, tak biały jak przybrudzone prześcieradło. Zapada cisza.

- A   oczy   ma   żółtobrązowe   -   uzupełniam   po   chwili.   -   Niektórzy   twierdzą,   że   może 

zahipnotyzować zwierzę albo człowieka, jeśli patrzy mu się w oczy.

- A czy zjada ludzi?
- Tylko  małych,  takich  do siedmiu, ośmiu lat,  bo tylko tak  szeroko może otworzyć 

paszczę.

Podpieram się na łokciu i demonstruję rozwarcie, rozkładając ręce na kształt paszczy 

krokodyla.

- Nie gryzie, ani nic, i nie jest jadowity.

- To znaczy, że nie może mnie zabić? Leży na wznak wpatrzona w sufit.
- Nie. Połyka dzieci, psy i koty w całości i dopiero wtedy trawi je w żołądku. Jak sobie 

podje, to jest spokojny; włazi do jakiejś dziury albo do kanału i śpi całymi dniami, aż znów 
poczuje głód.

Od tego czasu Jeanne domaga się, żeby okno wychodzące na zaułek było zamknięte. A 

jest to jedyne okno w pokoju. Ale matka  upiera się, żebyśmy spali przy otwartym oknie, 

nawet   zimą,   kiedy   pada   śnieg.   Wierzy   w   zbawienny   wpływ   świeżego   powietrza,   dzięki 
któremu nie umrzemy tak jak jej siostry. Jeanne domaga się, żebym zamknął okno, aleja 

jestem teraz wzorem posłuszeństwa. Jeśli drzwi muszą być otwarte, musi pozostać otwarte 
także okno.

background image

Noc po nocy snuję swą opowieść o wężu, wzbogacając ją o nowe szczegóły. Pojawia się 

duchowy   aspekt   sprawy;   być   może   zresztą   jest   to   robota   Williama.   Potem   zaczynam 

opowiadać   o   olbrzymich   pająkach   i   szczurach,   niewidocznych   za   dnia,   kryjących   się   w 
piwnicach pustych domów albo w kanałach burzowych. Sam zaczynam się bać. Jeanne coraz 

bardziej odsuwa się od okna. Chce przysunąć swoje łóżko do mojego.

I znów matka przychodzi mi na ratunek. Nasze łóżka mają stać osobno. Teraz, kiedy 

mamy   dwa   łóżka,   nie   ma   powodu,   żeby   zsuwać   je   razem,   jesteśmy   zbyt   duzi   na   takie 
głupstwa.

W końcu po pewnej wyjątkowo przerażającej nocy opowiadam Jeanne, że widziałem 

tego dnia węża przy rogu Radbourne Road, jak wystawiał łeb z włazu do kanału, i proponuję, 

żebyśmy się zamienili łóżkami. Mówię jej, że chciałbym zaryzykować spotkanie z wężem i że 
zaalarmuję ją krzykiem, jeśli jakieś gady, pająki albo olbrzymie szczury czy skorpiony bądź 

jakiekolwiek inne potwory wślizną się przez okno.

Nie ma dyskusji. Jeanne wyłazi z łóżka, ja się do niego pakuję. Ona śpi w świetle 

padającym z drzwi, a ja tonę w mroku, szczęśliwy, bo lubię czuć podmuchy wiatru od okna. 
Po   mniej   więcej   pięciu   minutach   słyszę   odgłos   intensywnego   ssania   i   natychmiast   sam 

zasypiam. Mama zgadza się na tę zamianę, jeśli tylko to odpowiada Jeanne. Musi wiedzieć, że 
nie mógłbym jej obronić przed czymkolwiek, co nadeszłoby od strony schodów. Tak samo jak 

ja wiem, że byłbym bezradny, gdyby coś wlazło przez okno.

Ale stworzyłem potwora! Nie bestię kryjącą się w zaułku, ale monstrum oświetlone 

światłem z korytarza, leżące w łóżku obok mnie. Następnej nocy to ona mnie zaskakuje.

- Albert,   jak   mi   nie   opowiesz   jeszcze   czegoś   o   wężu   i   innych   stworach   w   zaułku, 

powiem mamie, że chcę wrócić do mojego łóżka.

Od tego czasu opowiadam jej więc przed zaśnięciem przeróżne historie. Stają się one 

coraz   bardziej   fantastyczne,   z   przybyszami   z   Marsa,   diabłami,   odmalowywanymi   w 
najczarniejszych  barwach  potworami wszelkiej  maści, a także  z wilkami  i niedźwiedziami 

grizzly. Zaułek jest tak zatłoczony, że w nocy nie można tamtędy przejechać samochodem. 
Wiem,   że   Jeanne   już   mi   nie   wierzy.   Ale   to   nie   ma   znaczenia.   Stopniowo   polubiłem 

opowiadanie   tych   historyjek,   zwłaszcza   że   mam   świadomość,   iż   wymyślam   je   razem   z 
Williamem. W pewnym sensie jest z tym tak jak ze schowkiem. Wiedziałem, że potrafię sam 

wymyślić   historyjkę   związaną   z   zabawami   w   schowku;   to   było   łatwe.   Ale   te   najnowsze 
historie, które przychodzą mi do głowy znienacka i nie wymagają namysłu, to całkiem inna 

sprawa.

Wreszcie   pewnej   nocy,   kiedy   szykuję   się   do   snu,   zauważam,   że   drewienko,   które 

background image

wetknąłem   pod   drzwi   schowka,   żeby   się   nie   otwierały,   zniknęło.   Z   trudem   udaje   mi   się 
zasnąć.

Nazajutrz po lekcjach, kiedy Jeanne bawi się przed domem z koleżankami, otwieram 

powoli drzwi schowka. Wszystkie ludziki są poprzestawiane. Wszystkie, co do jednego. Ale 

nie czuję lęku. Jeśli William chce się nimi bawić beze mnie, w porządku, niech się bawi. Nie 
wiem właściwie, co się stało, ale nie przeraża mnie to już tak jak kiedyś.

Wyciągam   nasz   dziennik,   naszą   kronikę   Krainy   Miłości,   która   zajmuje   teraz   trzy 

zeszyty. Figurki znajdują się mniej więcej tam, gdzie powinny się znaleźć zgodnie z moimi 

ostatnimi zapiskami, ale gdzie ja ich jeszcze nie przestawiłem.

Siadam i piszę dłużej niż kiedykolwiek przedtem. Zapisuję to, co mi się przyśniło w 

związku z Krainą Miłości. Wciąż miewam takie sny.

Chciałbym   teraz   opowiedzieć   o   kilku   ostatnich   przygodach,   zwłaszcza   o   wielkiej 

wyprawie w poszukiwaniu Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy.

Zaczynamy   od   opisu   wielkiego   balu,   tańców   na   błoniach,   w   których   uczestniczą 

wszyscy   mieszkańcy   Krainy   Miłości.   Trwa   to   całe   dwa   dni.   Potem   formuje   się   czołówka 
poszukiwaczy. Will ograniczająco dziesięciu ludzi - pięciu kobiet i pięciu mężczyzn. Mówi, że 

przejście jest wąskie i może przez nie przejść tylko tyle osób. Poza tym gdyby coś poszło nie 
po naszej myśli, trzeba mieć zapewnioną drogę odwrotu.

Opuszczamy śródmieście przy dźwiękach fanfar. William poucza mnie, co mam robić 

(jako chłopiec). Mam otworzyć wielkie drzwi z brązu, prowadzące do jaskini. Żeby to zrobić, 

potrzebne mi są obcążki; biorę je z piwnicy. Trochę obluzowuję drzwi, ale nie udaje mi się ich 
otworzyć. Robimy to wszystko w nocy, kiedy wszyscy w domu już śpią, nawet Jeanne. Will 

każe mi się też upewnić, czy w łazience jest jasno. Zwykle lampa jest zapalona, żebyśmy w 
razie potrzeby trafili łatwiej do toalety.

Mamy w schowku świece, więc wszystko dobrze widać. Potrzebujemy po jednej małej 

urodzinowej świeczce, a właściwie po jej połówce dla każdego z uczestników krucjaty, ale dla 

większości nawet te połówki są za ciężkie, więc dźwiga je tylko dwóch, jeden na czele pochodu 
i drugi na końcu, na wypadek, gdybyśmy musieli uciekać w popłochu.

Są też dwie świece normalnych rozmiarów, osadzone po obu stronach wrót z brązu, 

prowadzących do Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Włączyłem do orszaku 

figurki wyobrażające mnie i Williama. Williama dlatego, że wie, dokąd iść, mnie - bo jestem 
ciekawy, co zobaczymy.

Wspólnymi   siłami,   szarpiąc   i   napierając,   otwieramy   w   końcu   wrota.   Trzeba 

dwudziestu   obywateli   Krainy   Miłości,   żeby   je   ruszyć.   William   uważa,   że   należy   je   czym 

background image

prędzej   zamknąć   za   sobą;   kiedy   cała   nasza   dziesiątka   jest   już   po   drugiej   stronie, 
zatrzaskujemy je z hukiem. Pozostali je nam otworzą, kiedy damy sygnał. Tym sygnałem ma 

być wycie wilka i to ja mam dać ten sygnał.

Dalszy   przebieg   wyprawy   jest   tak   dziwny,   że   nawet   ja,   który   tam   byłem,   albo 

przynajmniej   sobie   wyobrażam,   że   tam   byłem,   wprost   nie   mogę   w   to   uwierzyć.   Nagle 
uświadamiam sobie, że nie jestem już Albertem bawiącym się w schowku z moim bratem. 

Jestem Albertem - modelinową figurką, a William drugą. Naprawdę idziemy z krucjatą, żeby 
znaleźć Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. William prowadzi.

W tunelu, do którego weszliśmy, panują ciemności i śmierdzi zastałą wodą. Ściany 

porasta zielonkawa pleśń. Nasze maleńkie świeczki ledwie oświetlają drogę tonącą w mroku. 

Boję   się,   ale   William   nas   przynagla:   „Musimy   iść   szybko,   bo   wypalą   się   nam   świece.   W 
całkowitych ciemnościach nigdy nie odnajdziemy drogi powrotnej”.

Tunel zakręca w lewo; natrafiamy na głęboką dziurę, głębszą niż nasza studnia i pełną 

pokrytej brudną pianą wody. Obchodzimy ją, potem William zatrzymuje nas ruchem ręki, 

wspina się po stromym zboczu, po czym kładzie się na wznak. Czekamy, zastanawiając się, 
czy wszystko z nim w porządku. Po chwili ześlizguje się z powrotem i opowiada nam, jak 

piękny jest widok zespolonych światów.

Idziemy po kolei za jego przykładem i wracamy oszołomieni tym, co widzieliśmy. Ja 

jestem ostatni; z naszych świec pozostają tylko ogarki. Spiesznie wdrapuję się na płaskowyż, z 
którego mogę spojrzeć w górę i zobaczyć Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. 

Nie wierzę własnym oczom. W górze rozciąga się wspaniały widok: ciemność rozświetlają 
okrągłe plamy światła; wygląda to jak nocne niebo usiane gwiazdami. Trudno oderwać oczy 

od tego widoku, ale wiem, że muszę się śpieszyć.

Kiedy zsuwam się na dół, William prowadzi nas szybko z powrotem tą samą drogą, 

którą przyszliśmy. Idziemy w milczeniu, podnieceni, potykając się w ciemnościach. Kiedy 
docieramy do wrót z brązu, jedna ze świec gaśnie. Wyję, naśladując wilka; słyszymy, jak nasi 

towarzysze   na   zewnątrz   zmagają   się   z   drzwiami.   Uchylają   je   w   końcu   na   tyle,   że   widać 
płonące duże świece. William i ja idziemy pierwsi, żeby pomóc wydostać się reszcie. Kiedy już 

wszyscy są na zewnątrz, z najwyższym trudem zamykamy za sobą ciężkie wrota. Dopiero 
kiedy udaje nam sieje zatrzasnąć, staję się na powrót chłopcem i posługując się obcążkami, 

przykręcam wrota śrubami, tak żebyśmy byli bezpieczni.

Odbywa   się   wielka   uroczystość;   uczestnicy   wyprawy   opowiadają,   co   widzieliśmy. 

Mieszkańcy miasta nie mogą uwierzyć w te opowieści, choć wiedzą, że nie kłamiemy. Nikt nie 
kłamie w Krainie Miłości. Ale z każdą minutą nasza przygoda staje się w tej relacji coraz 

background image

bardziej zawiła i ekscytująca, przy czym w dalszym ciągu nikt właściwie nie kłamie. Znowu 
zaczynają   się   tańce   na   błoniach,   podczas   których   zapalamy   od   wielkich   świec   ognisko   i 

pląsamy wokół niego. Zmęczony tańcem wymykam się niepostrzeżenie i zamykam za sobą 
drzwi schowka. Mieszkańcy Krainy Miłości szukali swego Świętego Graala i znaleźli go. Mogę 

ich zostawić samych. William najwyraźniej zniknął. Ale pojawia się w moim śnie i wyjaśnia 
wszystko.

Nie jest pewien, czy powinienem już poznać prawdę, ale w końcu stwierdza, że jestem 

dostatecznie dorosły, a on wkrótce musi odejść, by móc się ponownie narodzić. Czuje, że już 

rośnie w łonie innej kobiety; nie wie jeszcze gdzie, ale wkrótce rozpocznie podróż ku życiu. 
Mówi mi, że to, co widzieliśmy, patrząc w górę podczas naszej wyprawy w poszukiwaniu 

Miejsca,   w   Którym   Spotykają   się   Wszystkie   Światy,   było   w   rzeczywistości   sufitem   naszej 
łazienki. Patrzyliśmy przez sitko, przez które spływa woda z wanny. Cała nasza wyprawa była 

wędrówką   przez   rurę   kanalizacyjną;   po   drodze   musieliśmy   przeskoczyć   nad   syfonem,   w 
którym zatrzymują się nieczystości, nie odcedzone przez sitko. Potem patrzyliśmy na biały 

sufit łazienki oświetlony lampą. I to było Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy.

- Musieliśmy się śpieszyć, Albercie, bo obawiałem się, że ktoś może zdecydować się na 

kąpiel   w   środku   nocy,   a   wtedy   woda   zaleje   nas   wszystkich   i   potoniemy.   Ale   miałem   też 
nadzieję, że jeśli ktoś zechce napełnić wannę, najpierw ją zatka.

Początkowo nie mogę uwierzyć Williamowi.  Nie chcę mu wierzyć. Wyjaśnia mi, że 

wiele z naszych najpiękniejszych przeżyć ma swoje źródło w wyobraźni, w czymś, czego nie 

rozumiemy. Jest to jedyna ucieczka od trudów życia, które bywa ciężkie. William nalega, 
żebym pielęgnował swoją wyobraźnię, a wtedy moje życie będzie bogate i sensowne, nawet 

wtedy, kiedy już dorosnę. Ale, ostrzega mnie, że będzie to trudne, bo nic w życiu nie jest 
łatwe.

Wyjaśnia mi, jak to się dzieje, że to, co widzimy, wydaje się zbudowane z litej materii, 

tylko dlatego że nasze oczy i mózgi są zbyt niedoskonałe, by zobaczyć molekuły, z których to 

wszystko   jest   zrobione   i   które   poruszają   się   z   zawrotną   prędkością.   Ale   to   właśnie 
niedoskonałość   naszego   postrzegania   sprawia,   iż   otaczający   nas   świat   wydaje   nam   się 

światem   zbudowanych   z   materii   obiektów.   To   wszystko   jest   złudzeniem,   tak   samo   jak 
Miejsce, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy. Ale to właśnie te iluzje, te twory naszej 

wyobraźni czynią życie wartym przeżycia.

Mam kompletny zamęt w głowie. Co to jest molekuła? Jak się porusza? Gapię się tępo 

na Willa. Uśmiecha się do mnie.

- Zrozumiesz to, kiedy dorośniesz, ale ucz się pielęgnować te złudzenia, bo to właściwie 

background image

wszystko, co człowiek zdobywa w życiu.

- Ale skąd ty to wszystko wiesz, William? Kto ci to powiedział?

- Albercie, mój bracie, czas jest też złudzeniem, iluzją, której wszyscy potrzebujemy. 

Żyłem już wielokrotnie,  a ponieważ  jestem jeszcze wciąż  duchem, pamiętam wiele z tych 

swoich wcieleń, z których kilka sytuowało się w tym, co nazywamy przyszłością. Wiem, że to 
wszystko   jest   zawiłe   i   że   trudno   to   zrozumieć.   Musisz   mi   po   prostu   uwierzyć.   Pochodzę 

również z Krainy Miłości, wiec nie kłamię.

Myślę, że będę cię musiał wkrótce opuścić, Albercie, ale kiedy się już dowiem, kim 

jestem i gdzie się znajduję, postaram się z tobą skontaktować. Nie zapominaj. Nie zapominaj 
tych   dobrych   chwil,   które   spędziliśmy   razem.   Życie   z   tobą,   życie   poprzez   ciebie   było 

ciekawym doświadczeniem. Ale teraz musimy się rozstać. Pozostawiam cię z moim cieniem, z 
moim duchem, tą częścią Williama, która potrafi wymyślać historie, snuć opowieści, kreować 

wydarzenia   i   ludzi.   Już   zacząłeś   wykorzystywać   tę   naszą   wspólną   umiejętność.   Teraz 
zostaniesz sam, ale zdolność tworzenia cię nie opuści. Ta część mojej jaźni pozostanie na 

zawsze z tobą.

background image

ROZDZIAŁ VII

Po przebudzeniu z tego snu odkładam dzienniki na miejsce i zamykam schowek, nie 

ruszając   w   nim   niczego.   To   będzie   próba   ostateczna.   Co   zrobi   William?   Czy   będę   mógł 
zainicjować   nową   wyprawę,   poprowadzić   ludzi   z   Krainy   Miłości   na   spotkanie   nowych 

przygód, do innych światów, czy też będę musiał pozostawić schowek własnemu losowi?

Nazajutrz   po   lekcjach   gram   w   hokeja   na   Penn   Boulevard.   Jak   zwykle   zostawiamy 

swoje wrotki u George'a Byrnesa. Przychodzę do domu tuż przed obiadem. Idę na górę umyć 
ręce. Tato jest już w domu. Zatrzymuję się na chwileczkę w naszym pokoju, zamykam drzwi 

na klucz i otwieram schowek. Wszystkie figurki są znów poprzesuwane, nawet wodospad i 
rzeczka wyglądają jakoś inaczej. Z komina jednego z domów ulatuje dym, zrobiony z waty. 

Zamykam schowek. Jestem zupełnie zdezorientowany. I podniecony, choć nie wystraszony.

Po   obiedzie   idę   na   górę   odrobić   lekcje.   Nie   mogę   przestać   myśleć   o   schowku. 

Chciałbym, żeby cała historia się rozwijała, ale nie wiem, co i jak dalej robić. Żałuję, że nie ma 
w  podręczniku   historii  ani  w legendach   żadnych  tekstów,  które  podpowiedziałyby  mi,  co 

może się teraz zdarzyć. Wyjmuję dziennik i widzę, że nie ma tam żadnych nowych zapisków. 
Uzupełniam kronikę, czyniąc powrót z Miejsca, w Którym Spotykają się Wszystkie Światy, 

przedsięwzięciem bardzo trudnym, bardziej nawet skomplikowanym, niż było w moim śnie. 
Wydaje się, że ów zachwycający widok, który podziwialiśmy, zmienił wszystkich, i to zmienił 

w jakiś cudowny sposób.

Tej   nocy   zamiast   opowiadać   Jeanne   o   stworach   z   zaułka,   zaczynam   jej   mówić   o 

Murlandii   i   Krainie   Miłości.   Zaczynam   od   samych   początków.   Nie   mówię,   że   wejście   do 
Murlandii znajduje się za jej łóżkiem. Nie chcę, żeby się wystraszyła i zażądała znów zamiany 

łóżek.   W   Murlandii   nie   ma   nic   przerażającego;   jest   ona   dla   mnie   po   prostu   najbardziej 
fascynującym miejscem na świecie.

Kończę   wyprawą   mieszkańców   Murlandii   do   Miejsca,   w   Którym   Spotykają   się 

Wszystkie Światy, i opowiadam, jak bardzo się pod wpływem tej wyprawy zmienili. Ciekaw 

jestem, jak Jeanne to odbierze. Jest jeszcze strasznie zielona. Patrzę na nią, ona patrzy mi w 
oczy, wzrokiem, jakim jeszcze nigdy na mnie nie patrzyła. Wychodzi z łóżka, podchodzi do 

mnie i wręcza mi drewienko, którymi klinowałem drzwi schowka. W pierwszej chwili nic z 
tego nie rozumiem.

- Nie wściekaj się na mnie, Albert. Chciałam się tylko z tobą pobawić. Naprawdę. Nie 

chciałam ci robić na złość. W schowku było tak pięknie, że też się chciałam pobawić.

Potem opowiada mi, jak odkryła moją tajemnicę. Podejrzała mnie kiedyś przez szparę 

background image

w   drzwiach   do   sypialni.   Widziała,   jak   otwieram   drzwi   schowka,   widziała,   jak   wsuwam 
dziennik za deski. To ona przesuwała figurki, i to od samego początku. Była wtedy taka mała, 

że nie wiedziała właściwie, co robi; przyglądała się tylko ludzikom z modeliny, bo wydawały 
jej się takie śliczne. Podnosiła je po kolei, potem stawiała z powrotem. Nie zabrała żadnego z 

nich. Dopiero później znalazła dziennik i zaczęła poruszać ludzikami tak, żeby się to zgadzało 
z zapiskami. Wyznała, że miała trudności z ich odczytaniem, czasem wręcz nic nie rozumiała, 

ale była to najciekawsza rzecz, jaką czytała w życiu.

Potem staje przy moim łóżku. Czuję się trochę tak, jakbym stracił coś bardzo ważnego, 

znaczną część rzeczywistości, która była moją tajemnicą. Jednocześnie inna część mojego, ja” 
jest zadowolona.  Na swój dziecięcy  sposób uświadamiam  sobie coś, co wszyscy  chłopcy i 

mężczyźni muszą sobie prędzej czy później uświadomić. Teraz, kiedy William odszedł, mam 
innego bliźniaka. William w jakiś dziwny sposób wcielił się w moją siostrę.

- Pozwól mi się tam bawić, Albert. Możesz wymyślać wszystkie historyjki i przesuwać 

figurki, ale to takie fajne, że ja też bym chciała to robić. Pozwól mi się tam bawić.

Nie   odpowiadam.   Bez   jednego   słowa   kontynuujemy   sagę   Krainy   Miłości.   Tworzę 

historię,   urządzam   zloty,   marsze,   bitwy,   turnieje,   kreuję   zwycięzców   i   pokonanych,   piszę 

pieśni,   a   Jeanne   porusza   figurkami   zgodnie   z   wymyślanymi   przeze   mnie   scenariuszami. 
Wymyśla też pewne nowe wątki historii Krainy Miłości.

Kiedy   jej   nie   ma,   zmieniam   przebieg   akcji,   żeby   dopasować   wszystko   do   zastanej 

sytuacji; wszystko, co sama dodała, zostaje włączone. Jednocześnie ona dopasowuje wszystko 

jak potrafi do wymyślanej przeze mnie historii. Kontynuujemy tę grę przez rok, do czasu, 
kiedy dziadek przeprowadza się do ciotki Kate i Jeanne wraca do swojego pokoju. Gramy 

trochę nawet jeszcze później, ale tymczasem kończę piętnaście lat i zaczyna mi to za bardzo 
przypominać zabawę lalkami. Żadne z nas nic nie mówi rodzicom ani nikomu innemu. To 

nasza tajemnica. Chyba nie ma nic złego w tym, że zdradzam ją teraz.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Nad   dziennikami   w   rękach   siedzę   samotnie   w   pokoju   Edgara;   znów   mam 

siedemdziesiąt lat. Światło na zewnątrz jest przyćmione, a lampa przy łóżku daje go jeszcze 
mniej. Nie sądzę, żeby Edgar był wielkim entuzjastą czytania do poduszki. Przewracam kartki 

machinalnie, nie czytając. Charakter mojego pisma, jego staranność, długość poszczególnych 
historii - wszystko to zmienia się z upływem lat. Mogę określić, gdzie zaczęła się zabawa z 

Jeanne.   Staję   się   klarowniejszy   w   swoich   wywodach.   Historie   przedstawiane   są   bardziej 
bezpośrednio, są mniej enigmatyczne, tak żeby Jeanne wiedziała, co robić.

Potem wracam do początku i czytam wszystko od nowa.
Jestem   zdumiony,   wręcz   zaszokowany   prostotą   dziennika,   jego   banalnością.   Przez 

wszystkie te lata nosiłem w sercu wspomnienie czegoś magicznego. Wyobrażałem sobie, że 
atmosfera magii przenika całą historię moich sekretnych zabaw z bratem, a potem z siostrą. 

Tymczasem nie ma w tym nic takiego. Potem przypominam sobie, co mówił mi William o 
dorastaniu i pielęgnowaniu iluzji, o niszczącym wpływie czasu na zdolności twórcze. To, co 

trzymam   w   ręce,   jest   tylko   pisaniną,   jakiej   można   się   spodziewać   po   dziesięcio   -   czy 
dwunastolatku.   Pełno   w   tym   powtórzeń,   nieszczególna,   z   małymi   wyjątkami,   praca 

wyobraźni.   Łapię   się   na   tym,   że   chciałbym   rzecz   redagować,   zintensyfikować,   poszerzyć, 
wsączyć w to magię, której wspomnienie przechowywałem w sercu i umyśle. Wpatruję się w 

zeszyt, z wolna przewracam kartki.

Potem uświadamiam sobie, że ten zeszyt jako przedmiot nie jest już tym, czym był. 

Problem w tym, że nie wiedziałem wtedy, jak pisać. W moim umyśle dziesięciolatka, w mojej 
dziecięcej   wyobraźni   był,   jestem   tego   pewien,   tak   samo   bogaty   i   rozwibrowany,   jak   go 

zapamiętałem; rzecz w tym, że nie potrafiłem przenieść swojej ekscytacji na papier. A teraz, 
jako dorosły, pozbawiony jestem niemal całkowicie zdolności wskrzeszania tamtej magii.

Nie ograniczałem się do przechowywania historii Murlandii i Krainy Miłości w pamięci 

i przeżywania jej na nowo w snach; opowiadałem ją także przez długie lata swoim dzieciom. 

Były to ich ulubione bajki, zaraz po opowieściach o Fankym Furbo, naszym zaczarowanym 
lisie.   Rozwijałem   nawet   główny  wątek,   włączając   pewne   elementy   historyjek  z   zaułka,   ze 

smokami, potworami i olbrzymimi wężami, stapiając wszystkie fantazje w jedną całość.

Odkładam zeszyty i kładę się na łóżku. To taki straszny mozół składanie w całość tego, 

co   człowiek   wie,   w   co   wierzy.   Trudność   tkwi   w   tym,   że   nie   jest   to   wcale   jasne   ani 
wypreparowane   z   kontekstu.   Myślę,   że   są   pewne   rzeczy,   których  nie  potrafię   powiązać  z 

innymi. Są we mnie informacje, które niejako skazują mnie na życie. Jest też wiele rzeczy, w 

background image

które, choć przedstawia mi się je jako prawdziwe, właściwie nie wierzę. I nawet nie próbuję w 
nie wierzyć, bez względu na to, jak bardzo tak zwane namacalne dowody pchają mi się przed 

oczy. Tak, wiem, że się starzeję, ramoleję. Zaczynam wątpić w mądrość tak zwanych moich 
czasów.

Pomyślcie tylko o tych wszystkich ludziach, którzy przez tyle lat sądzili, że Słońce krąży 

dookoła   Ziemi.   Każdy   szczegół   dostępnych   człowiekowi   namacalnych   dowodów   czynił   to 

przekonanie najbardziej słusznym na świecie. Teraz jesteśmy równie mocno przekonani, że to 
nieprawda.   Ale   większość   ludzi   na   naszym   globie   wciąż   myśli   inaczej.   Egipcjanie   i   inne 

cywilizacje budowali całe społeczeństwa i religie wokół codziennej wędrówki słońca po niebie. 
Teraz każde dziesięcioletnie dziecko może z łatwością obalić ten pozornie oczywisty fakt. Jak 

powiedział kiedyś Lii Abner: „To przecież jasne jak słońce, co powie wam, cholera, każdy 
dureń!”

background image

ROZDZIAŁ IX

Następnego dnia, rozmyślając o tych sprawach, znów pedałuję do Stonehurst. Wciąż 

powracają wspomnienia z zamierzchłych czasów, kiedy obecność rodziców dawała poczucie 
bezpieczeństwa,   kiedy   jako   dziecko   nie   musiałem   się   troszczyć   o   utrzymanie   ani   ciągle 

udowadniać,   że   jestem   dorosły.   Wtedy,   podobnie   jak   teraz   u   ciotki   Edith,   mogłem   się 
rozluźnić, wtopić się w tło, nie walczyć tak zajadle.

Jest dopiero wpół do dziesiątej. Mam nadzieję, że nie będę intruzem, zjawiając się o tej 

porze,   żeby   odebrać   moją   kasetę.   Niepotrzebnie   się   martwię.   Peg   musiała   się   mnie 

spodziewać,  bo kiedy odwiązuję  przytroczone do roweru zapasowe płótna, pojawia  się za 
siatkowymi drzwiami. Ma na sobie dżinsy i sweterek.

- Trzymam dla ciebie gorącą kawę, Bert. Wejdź na małe śniadanko.
Przytrzymuje   mi   drzwi.   Zauważam,   że   robi   się   nadopiekuńcza.   Ale   pokusa,   by 

posiedzieć sobie z nią w tej maleńkiej kuchence, ciesząc oko jej młodzieńczym wigorem i 
urodą i pławiąc się w swojskiej, wręcz rodzinnej atmosferze, jest nieodparta, zwłaszcza po 

tym, jak wczorajszej nocy przeczytałem dzienniki i razem z Williamem odwiedziłem schowek.

Wszystko wydaje mi się dziś jeszcze bardziej znajome. Zastanawiam się, czy warto 

powiedzieć Peg o schowku i o wszystkim, co się z nim wiąże. Może dla niej byłoby to nudne. 
Czuję   potrzebę   podzielenia   się   z  kimś   wspomnieniami.   Tylko   Jeanne   i  ja   wiedzieliśmy   o 

wszystkim, teraz pozostałem sam. Są to takie sprawy, o których nie mogę rozmawiać z Emily; 
ona nie chce tego po prostu słuchać. A jeśli chodzi o ciotkę Edith, to nie mam pewności, czy 

taka   opowieść   nie   utwierdziłaby   jej   w   przekonaniu,   że   jestem   naprawdę   stukniętym 
siostrzeńcem, nowym wcieleniem wuja Caddy'ego. Siadamy na swoich zwykłych miejscach. 

Peg nalewa kawy. Sięga po papierosy.

- Pewnie nie lubisz, jak palę, prawda?

- Jesteś   u   siebie,   Peg.   Nie   mam   tu   nic  do   gadania.  Wszystkie   moje   córki   paliły   w 

młodości. To twoja sprawa.

Cofa rękę.
- Nie chodzi o mnie, ale o ciebie. Przeszkadza ci to moje palenie, prawda?

- Myślę, że przeszkadza mi najbardziej, kiedy ktoś, kogo lubię, truje się nikotyną. I 

muszę przyznać, że nie przepadam za tak zwanym biernym paleniem. Mam słabe oskrzela i 

kiedy w pokoju jest dużo dymu, nie z jednego papierosa, ale na przyjęciu albo w podobnych 
okolicznościach, to potem kaszlę przez całą noc.

- Tak myślałam. Wiesz, mogę czytać z twojej twarzy jak z mapy. Odbija się na niej 

background image

natychmiast wszystko, co myślisz i czujesz.

Wypijam łyczek kawy i patrzę na głębokie wycięcie jej sweterka w kształcie litery V 

Mam nadzieję, że jednak nie odczytuje wszystkich moich myśli. Peg się śmieje. Patrzy w dół, 
na swój biust, opiera się łokciami o blat i przysięgam, garbi się jeszcze bardziej, by odsłonić 

jeszcze więcej.

- Próbowałam   rzucić   palenie   ze   sto   razy,   Bert.   Kiedy   miał   się   urodzić   Bobby, 

przetrzymałam   cały   okres   ciąży   bez   jednego   papierosa,   a   potem   udało   mi   się   jeszcze 
wytrzymać przez pół roku. Ale potem znów zaczęłam. Kiedy ma się męża palacza, trudno się 

powstrzymać. Ale obiecuję, że nie będę palić przy tobie.

- Nie   musisz   się   krępować,   Peg.   Nie   chcę   z   tego   robić   jakiejś   wielkiej   sprawy. 

Chciałbym, żebyś czuła się ze mną swobodnie.

- Czuję   się   swobodnie.   Chyba   nigdy   dotąd   nie   czułam   się   tak   swobodnie   w 

towarzystwie mężczyzny. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale w ogóle się ciebie nie obawiam. 
Czuję się zupełnie tak jak z dobrą przyjaciółką.

Robi ze mnie dobrego wujaszka. Muszę uważać.
- Pewnie   powinienem   to   odebrać   jako   komplement,   Peg,   i   rzeczywiście   tak   to 

odbieram. Może gdybym był dwadzieścia lat młodszy, nie czułabyś się tak swobodnie.

Sięga odruchowo po paczkę, potem cofa rękę. Uśmiecha się, sączy kawę.

- Nie   sądzę,   żeby   o   to   chodziło.   Właściwie   uważam   cię   za   bardzo   seksownego 

mężczyznę. To pewnie ten twój sposób bycia, jakaś taka delikatność, znajomość życia i w 

ogóle... Wiesz, ja nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia z mężczyznami, zwłaszcza takimi, 
którzy skończyli studia, mieszkali za granicą, przyjaźnili się z artystami. Ty jesteś inny. Znasz 

to wszystko, prawda?

- Chyba można tak na to spojrzeć.

Wciąż się zastanawiam, czy powinienem powiedzieć jej o schowku. Chwila wydaje się 

odpowiednia. Z drugiej strony aż się palę, żeby jak najprędzej zabrać się do kolejnego obrazu. 

Ten   będzie   prawdopodobnie   trudny,   bo   zamiast   zwykłej   perspektywy   ulicy   chcę   pokazać 
wcinający się na pierwszym planie narożnik budynku z fragmentem ulicy biegnącej po lewej 

w głąb i odchodzącym od niej zaułkiem po stronie prawej. Zadanie jest karkołomne. W tej 
samej chwili rozlega się delikatne pukanie do drzwi. Peg przechyla się ku mnie przez blat, 

żeby zobaczyć, kto przyszedł. Wciągam zapach jej perfum.

- Cześć, Susan. Wejdź. Napij się z nami kawy.

Susan   kroczy   przez   salonik  obok  Johnny'ego,  tkwiącego  przed  telewizorem.   Nawet 

chodzi tak jak Emily. Przesuwają mi się przed oczami cudowne obrazy z przeszłości: Emily w 

background image

ciąży, wysoka, wyprostowana, z wielką dumą nosząca w łonie nasze dziecko. Susan jest taka 
sama.

- A   więc   twój   chłopak   jest   tu   znowu!   Pomyślałam,   że   lepiej   was   skontroluję.   Peg, 

wszystkie sąsiadki wezmą cię na języki, jak będziesz się tak prowadzić.

Siada na wyściełanym taborecie, przodem do mnie. I znów uderza mnie jej klasyczna 

uroda, jej elegancja tak różna od prostej fizycznej atrakcyjności Peg.

- Nie   obchodzi   mnie,   co   sobie   myślą   te   stare   kuchty.   Cieszę  się,   że   mam  w  domu 

interesującego mężczyznę, z którym można porozmawiać.

- Ja   ci   nie   mam   za   złe,   Peg.   Przyszłabym   wcześniej,   ale   nie   chciałam   wam 

przeszkadzać. W końcu nie wytrzymałam. Mam nadzieję, że nie jestem intruzem. Sięga po 

papierosy Peg. Peg kładzie jej dłoń na ręce.

- Możesz zostać, jeśli nie będziesz palić, laka jest umowa, prawda, Bert?

Bert. Tak zwracała się do mnie siostra. Ja używałem jej prawdziwego imienia - Jeanne.
- Co się dzieje? Znów jesteś w ciąży, Peg? Nie żartuj.

- Wypluj to słowo. Po prostu Bert nie znosi papierosowego dymu.
- Okej. I tak nie powinnam palić. A więc wiesz już o nim wszystko. Robi się tu bardzo 

intymnie.

Spogląda na mnie i puszcza oczko. Peg rumieni się gwałtownie.

- Nie powiem, żeby mi to wadziło. Ale jak się ma takich mężów jak my, lepiej uważać, 

no nie?

Czuję,   że   dałem   się   wciągnąć   w   tę   babską   paplaninę.   Jestem   zadowolony,   że   nie 

wyjechałem z tym schowkiem. Mam już wystarczający mętlik w głowie.

- No   dobrze,   myślę,   że   lepiej   zniknę,   żebyście   sobie   mogły   swobodnie   pogawędzić, 

moje panie. Czeka na mnie obraz. Czy mogę iść na górę po kasetę, Peg?

- A więc to jest ten pretekst, żeby iść do sypialni, tak? Wiedziałam, że coś się tu święci. 

Peg myje co prawda włosy w piątki, ale nigdy przed śniadaniem. No, no...

Wyraźnie   bawi   się   sytuacją.   Najbardziej   interesująca   jest   dla   mnie   reakcja   Peg. 

Wygląda na wkurzoną i zakłopotaną tego rodzaju żarcikami. Jestem pewien, że Susan stale 

raczy ją podobnymi uwagami. Czuję się niezręcznie. Wiem, że najlepiej byłoby teraz wyjść.

- Jasne, idź i zabierz swoje rzeczy. Chcesz zostawić obraz na górze?

- Dziś spróbuję zabrać go do ciotki. Pewnie jeszcze nie wysechł, ale jeśli będę uważał, 

to się nie rozmaże.

- Ojejku, naprawdę musisz go zabierać? Budowi i mnie będzie go bardzo brakowało. 

Może tu zostać tak długo, jak tylko zechcesz. Wcale nam nie przeszkadza.

background image

- Dziękuję, Peg. Pójdę wobec tego na górę. Przemykam boczkiem w stronę saloniku. 

Johnny śpi na podłodze, koc zakrywa mu buzię, więc nie widać, czy ssie palec. Ciekaw jestem, 

czy Peg przyjdzie na górę, czy też obecność Susan zmusi ją do pozostania na dole. W końcu 
jestem praktycznie obcym człowiekiem i mógłbym splądrować dom.

Jestem w połowie schodów, kiedy słyszę za plecami głos Susan.
- Dobra, Peg. Możesz z nim iść. Mną się nie przejmuj. Wiesz, że lubię się wygłupiać.

Poplątanie z pomieszaniem. Zwalniam u szczytu schodów, żeby zaczekać na Peg, która 

wchodzi, przeskakując po dwa stopnie. Przepuszczam ją w drzwiach do sypialni. Wchodzę za 

nią i Peg cichutko zamyka za nami drzwi.

- Mam nadzieję, że nie obraziłeś się na Susan. Ona ubóstwia się tak droczyć.

- Nie, nie obraziłem się, ale nie chciałbym cię pakować w żadne kłopoty.
- Wiem. Bałam się tylko, że się na nią obraziłeś. Nie miała nic złego na myśli.

Znów jest blisko mnie. Rzeczywiście  umyła włosy. Znów wdycham zapach perfum. 

Patrzę jej w oczy, a ona uśmiecha się do mnie.

- Wiesz, ty mnie naprawdę rajcujesz. Nie sądziłam, że starszy facet potrafi zrobić na 

mnie takie wrażenie. Lepiej zejdźmy na dół, bo Susan gotowa pomyśleć, że coś naprawdę jest 

między nami.

Odwracam się, żeby wziąć kasetę. Obraz zostawiam. Werniks i terpentynę pakuję do 

kieszeni. Peg otwiera mi drzwi. Idę za nią korytarzem i schodami. Macham Susan ręką i 
widzę, że zapaliła jednak papierosa.

- Miło było? To musiał być naprawdę ekspresowy numerek.
Śmieje się. Peg, przechodząc, trąca ją biodrem. Odwracam się i wychodzę z domu.

Jest po dziesiątej. Skręcam za róg i idę w stronę Radbourne Road. „Sklepik” wciąż tam 

jest. Czułem zresztą instynktownie, że będzie. Przylega do warsztatu samochodowego, tak jak 

kiedyś, kiedy byłem chłopcem. Od strony zaułka jest mały, wybetonowany ganek. Nie było go 
wcześniej. Pewne rzeczy jednak się zmieniają. Szyld, który głosił: U HERSHAFTA, zniknął. 

Został tylko metalowy uchwyt, zardzewiały i pogięty. Sterczy jak relikt przeszłości; myślę o 
innym - o mojej lamecie.

Wybrałem   sobie   miejsce   na   chodniku   tak,   żebym   mógł   widzieć   w   perspektywie 

Crossley Clinton Avenue i jednocześnie kawałek Radbourne Alley, na mniej więcej dwa domy 

w głąb; sklep jest od frontu, w samym środku. Starszy, niedbale ubrany jegomość wychodzi ze 
sklepu i siada w słońcu na ganku. Jest to, jak przypuszczam, słynny Chicky.

Nie zauważa mnie od razu, więc stawiam kasetę i podchodzę, żeby się przedstawić. 

Staruszek ma na nosie dwuogniskowe okulary o grubych szkłach. Kiedy mój cień pada na 

background image

gazetę, Chicky podnosi wzrok. Staję tak, żeby mu nie zasłaniać słońca.

- Moje uszanowanie panu. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Wpatruje się we mnie pod słońce, odkłada gazetę, podnosi jedną rękę, żeby osłonić 

oczy przed oślepiającym blaskiem. Wyciągam do niego rękę. Jego dłoń jest sucha, chłodna.

- Mieszkałem   kiedyś,   pięćdziesiąt   lat   temu,   w   tej   okolicy.   W   tamtych   czasach 

nazywaliśmy ten sklep „Sklepikiem”, a należał do niejakich Hershaftów.

Nadal   nie   odpowiada,   otwiera   tylko   i   zamyka   bezgłośnie   usta,   odsłaniając   idealny 

komplet sztucznych zębów. Przypomina mi się mój wuj Clarence.

- Ja nazywam się Henry Lyons, może pan o mnie słyszał. Jestem aktorem, komikiem. 

Specjalizowałem się w występach, jakie dziś nazywają „na stojaka”. Może teraz są komicy, 

którzy   wstępują   „na   siedząco”   albo   „na   leżąco”,   ale   nigdy   takiego   nie   widziałem. 
Występowałem   kiedyś   w   Earle   Theater.   Jeśli   pan   kiedyś   tam   był,   to   pewnie   mnie   pan 

pamięta.

Robi pauzę. Mógłbym skłamać, nie robię tego jednak. Rodzice zabierali nas czasem do 

Earle   na   poranki   filmowe   i   sobotnie   występy   kabaretowe,   ale   nie   pamiętam   żadnego 
Menry'ego Lyonsa ani „Chicky'ego”. Nawet gdybym go widział, i tak bym nie zapamiętał, bo 

było to bardzo dawno temu, a poza tym nigdy nie przywiązywałem wagi do nazwisk, ani 
wtedy, ani teraz. Uśmiecham się. Chicky przesuwa się, tak żeby padał na niego mój cień.

- Nazywają   mnie   tu   Chicky.   To   moje   dawne   sceniczne   pseudo.   Tutejsze   dzieciaki 

mówią na sklep: U Chicky'ego. Kupują u mnie cukierki, gumę, takie rzeczy, a ich rodzice 

mleko,   chleb   i   mięso.   Prowadzę   ten   sklep   głównie   dla   rozrywki   i   żeby   mieć   kontakt   z 
dzieciakami, ale wychodzę na tym całkiem nieźle. Nigdy się nie ożeniłem, całe życie w ruchu, 

wciąż jakieś występy. Nigdy też nie dochowałem się dzieciaka.

Myślę o Josephine i jej sklepie. Domyślam się, że dawno nie żyje. Staruszek patrzy w 

ziemię, potem podnosi wzrok, żeby sprawdzić, czy jeszcze go słucham. Pewnie podejrzewa, że 
ludzie nie chcą go już słuchać.

- Kiedy jest się wciąż w objeździe, tak jak ja byłem prawie całe moje życie, nie ma zbyt 

wielkiej szansy na założenie rodziny. Nie byłoby to w porządku wobec dzieci. A jednocześnie 

za   żadne   skarby   nie   chciałem   rzucić   aktorstwa,   wciąż   myślałem,   że   kiedyś   osiągnę   jakąś 
pozycję   w   branży.   Kiedyś   wystąpiłem   w   Kalifornii   z   Bobem   Hope'em.   Był   pan   kiedyś   w 

Kalifornii?

- Mieszkałem tam dziesięć lat, ale to było dawno temu.

Myślę o wuju Dicku, który podjął diametralnie inną decyzję niż Chicky, miał rodzinę, 

nie podróżował i przy całym swoim talencie nigdy nie miał wielkiej szansy zrobienia kariery. 

background image

Patrząc teraz na Chicky'ego, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak słuszną decyzję podjął wuj 
Dick. Stary wciąż mi się przypatruje.

- Gdzie pan teraz mieszka?
- W Paryżu.

- W  Paryżu,   we  Francji?   Patrzcie,  patrzcie.   Jak   się  tam  żyje?   Znalazłoby   się jakieś 

zajęcie   dla   starego   komika?   Mało   brakowało,   a   znalazłbym   się   po   tamtej   stronie   oceanu 

podczas pierwszej wojny, ale byłem za młody. Wyobraź pan sobie, że można być na coś za 
młodym. Dziś wydaje mi się to prawie niemożliwe.

Śmieje   się   rechotliwie,   jak   wujek   Bill.   To   chyba   jedyny   rodzaj   śmiechu,   jaki   jest 

możliwy, kiedy ma się sztuczną szczękę starego typu.

- Chciałbym namalować pański sklep, panie Lyons. Też jestem artystą i mam tu z sobą 

wszystko, co trzeba.

Macham ręką w stronę kasety i płócien. Wychyla się do przodu, żeby spojrzeć.
- Po co panu malować tę starą ruderę? Ja tkwię tutaj tylko dlatego, że nie mam nic 

innego do roboty, ani nie mam dokąd iść. Dostaję zasiłek i zarabiam w tym sklepiku akurat 
tyle,   żeby   starczyło   na   komorne.   Przy   Long   Lane   znalazłby   pan   coś   ciekawszego   do 

namalowania.

- Nie, ja chcę namalować pański dom. Może później wybiorę się na Long Lane, ale 

najpierw   chcę   namalować   to   miejsce.   Kiedy   byłem   mały,   przychodziliśmy   tu   z   siostrą   i 
robiliśmy zakupy dla matki.

Składa   gazetę   i   znów   przesuwa   się   z   fotelem.   Jest   to   bujany   fotel   z   wytartym 

trzcinowym siedzeniem i poduszką.

- Niesamowite. Z Heather Lane do Paryża.  Gai Paris i z powrotem. To brzmi prawie 

jak piosenka. - Patrzy w przestrzeń, jakby usiłował sobie przypomnieć słowa jakiejś piosenki, 

a   może   próbuje   je   na   poczekaniu   wymyślić.   Szybko   daje   za   wygraną.   -   Jasne!   Mnie   nie 
przeszkadza, że będzie pan to malował. Nic złego się nie stanie. Chce pan, żebym siedział na 

ganku tak jak teraz? Ale ostrzegam: nie mogę kupić żadnego obrazu. Wie pan: brak forsy.

- Byłoby wspaniale, gdyby pan siedział tak jak teraz, jeśli tylko nie jest za zimno jak dla 

pana. Nawiasem mówiąc, maluję ten obraz dla siebie, ale jak skończę, dam panu zdjęcie.

Patrzy znów w niebo. Jest błękitne, z kilkoma strzępiastymi obłoczkami, które stoją 

prawie nieruchomo.

- Pogoda będzie ładna do jakiejś drugiej. Jak dzieciaki będą biegły na lunch, pójdę i coś 

przekąszę. Przyjdę, jak wrócą do szkoły. Zgoda?

- Świetnie.

background image

Ruszam w stronę swojego sprzętu.
- Zacznę od razu, dopóki jest dobre światło i oświetla pana słońce.

- Mam w domu lepszą kurtkę, może zmienić?
- Wygląda pan świetnie w tej.

- Jak pan uważa. To pan jest malarzem.
Rozkłada gazetę. Rozstawiam sztalugi, przymocowuję płótno, napełniam pojemniczki 

terpentyną i werniksem. Wyjmuję ołówek, żeby naszkicować ogólny plan obrazu.

Pracuję tak jakieś półtorej godziny. Jest wspaniała, idealna, prawdziwie „malarska” 

pogoda. Czuję, że jestem w dobrej formie. Kompozycja zdaje się tworzyć sama. Niepotrzebnie 
się martwiłem. Co za radość, kiedy człowiek maluje i wszystko idzie jak z płatka! Pogrążam 

się w rozmyślaniach, jak zwykle podczas malowania. To prawie jak medytacja.

Pamiętam, że kiedyś, kiedy miałem siedem lat, mama posłała mnie do „Sklepiku” po 

butelkę   mleka.   Po   raz   pierwszy   posłała   mnie   samego   po   tak   poważny   zakup.   Dała   mi 
płócienną torbę, żebym włożył do niej butelkę z mlekiem.

Spisałem się wzorowo. Dałem pani Hershaft pieniądze, a ona włożyła mi butelkę do 

torby. W tamtych czasach sprzedawali mleko tylko w butelkach. Biegłem przez Copely i nie 

dotarłem   jeszcze   do   Heather   Lane,   kiedy   potknąłem   się   i   upadłem.   Zajrzałem   do   torby: 
butelka   się   potłukła.   Pozbierałem   się   i   popędziłem   co   sił   w   nogach   do   domu,   a   mleko 

wyciekało  z  torby.  Wbiegłem  po  schodach,  pognałem  przez  salonik  i  stanąłem  zapłakany 
przed matką. Mleko wciąż lało się na podłogę.

- Przepraszam, mamusiu. Potknąłem się i upadłem.
Matka włożyła torbę do zlewu. Odczekała, aż mleko spłynie, a potem wysypała szkło na 

gazetę i wrzuciła do kubła na śmieci.

- Nie plącz, Albeicie, nie przejmuj się. Masz tu pieniądze. Tylko tym razem nie biegnij, 

lecz idź spokojnie. I uważaj, jak będziesz przechodził przez jezdnię.

Zszedłem   ostrożnie   po   schodach.   Jeanne   stała   na   werandzie   i   przyglądała   mi   się 

bacznie. Rozejrzałem się i przeszedłem na drugą stronę Heather Lane. Krocząc z godnością, 
skręciłem za róg i skierowałem się w stronę „Sklepiku”. Pani Hershaft nie powiedziała ani 

słowa, choć torba była jeszcze mokra. Wzięła ode mnie pieniądze i ostrożnie włożyła mleko do 
torby.

- Uważaj tym razem i nie śpiesz się, Albercie.
Wyszedłem powoli przed sklep, wypatrując pęknięć w płytach chodnika, jakby to byli 

moi śmiertelni wrogowie. Skręciłem w Heather Lane. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, 
rozglądając się znów na wszystkie strony. Trzymałem torbę wysoko, żeby nie rozbić butelki o 

background image

krawężnik. Dotarłem do chodnika prowadzącego w stronę werandy; Jeanne wciąż tam stała. 
Widziałem matkę, która czekała za siatkowymi drzwiami. Wszedłem na schody i na ostatnim 

drewnianym stopniu zawadziłem torbą o stopień; butelka znowu się stłukła. Jeanne się nie 
śmiała,   matka   wyszła   i   objęła   mnie,   płaczącego.   Pewnie   pomyślała   sobie,   że   jej   syn   to 

prawdziwy gamoń. Jeanne poszła później i przyniosła mleko bez żadnych przygód.

Wprowadzam akurat poprawki w rysunku, koryguję perspektywę Radbourne Alley w 

miejscu, gdzie przechodząc w Radbourne Road, skręca w stronę Long Lane, kiedy pojawia się 
dzieciarnia biegnąca na lunch. Otaczają mnie gromadą.

- Hej, a gdzie ten obraz, na którym gramy w hokeja? Skończył go pan?
- Tak, myślę, że skończyłem.

- No to gdzie go pan ma?
Mógłbym   po   prostu   skłamać   i   powiedzieć,   że   zawiozłem   go   do   domu,   ale   nie   ma 

powodu, żeby ich oszukiwać. Kłamać, kiedy nie jest to konieczne, to paskudny zwyczaj.

- Jest gotowy i stoi w domu Bobby'ego. Prawda,  Bobby? Bobby stoi za mną.  Kiwa 

głową.

- Tak. Jest w sypialni mamy i taty. Wygląda naprawdę ślicznie. Wszystko jest jak żywe.

- A możemy tam pójść?
- Chyba tak. Idź, Bobby, i zobacz, co się da zrobić. Bobby patrzy na mnie, próbując 

odgadnąć, co naprawdę myślę i czego chcę. To bardzo miły chłopiec.

- Musisz zapytać mamę, Bobby. Nie wydaje mi się, żeby chciała wpuścić ten cały tłum 

do domu.

- A mogę znieść obraz na werandę, żeby go mogli obejrzeć?

O   tym   nie   pomyślałem.   Ale   co   tam,   do   diabła!   Bądź   tylko   ostrożny,   Bobby, 

przynajmniej tak ostrożny, jak ja, kiedy niosłem mleko. Nawet jeśli coś się trochę rozmaże, 

zawsze mogę to poprawić. Zgadzam się, żeby pokazał obraz na werandzie.

- Dobrze. Nieś go tylko za drewnianą poprzeczkę z tyłu i nie pozwól nikomu dotknąć, 

bo jest jeszcze mokry. Ale koniecznie zapytaj najpierw mamę, dobrze?

Znikają w mgnieniu oka. Biedna Peg, nie wie, co ją czeka. Próbuję wrócić do pracy. 

Jestem gotów do zrobienia podmalówki. Tym razem ma być bardziej nasycona i ciemniejsza. 
Chcę uzyskać od razu taki efekt jak w impaście, uchwycić jaskrawość światła padającego na 

ganek „Sklepiku”, na którym Chicky siedzi niczym oświetlony punktowcem. Podmalówka, do 
której używam głównie sjeny, ultramarynowego błękitu i fioletu, odrobiny ochry i ździebka 

czerni słoniowej, żeby wszystko stonować, jest już daleko zaawansowana, kiedy nadbiegają 
dzieci zmierzające do szkoły. Znów tłoczą się wokół mnie.

background image

- Dlaczego to takie ciemne? „Wygląda jak w nocy.
- To tylko podmalówka. Jak nałożę farbę, wszystko będzie jaśniejsze.

- Ten obraz z Heather Lane jest super. Ale byłoby fantastycznie, jakby tu naprawdę tak 

wyglądało!

- Tak wygląda. Te ulice są piękne.
- E tam, pan nie wie. Pan tu nie mieszka. Nie ma tu nic pięknego. Pan to wszystko 

upiększył.

Oglądam się za siebie, żeby zobaczyć, co to za krytyk. Stoi za mną mała, chudziutka 

dziewczynka.   Jest   blada,   włosy   ma   proste,   obcięte   równo   na   wysokości   podbródka. 
Przypomina mi Jeanne, kiedy była w jej wieku. Mówi coś, co mogłaby powiedzieć także moja 

siostra.

- Ale kiedyś tu mieszkałem i naprawdę mi się tu podobało. Trzeba po prostu starać się 

zobaczyć to, co dobre, a pomijać to, co ci się nie podoba. Nie oczekuj, że wszystko będzie takie 
jak   w   telewizji.   Miejsca,   które   tam   pokazują,   nie   są   prawdziwe,   są   sztuczne,   bo   mają 

podsuwać ludziom szalone myśli i sprawiać, żeby kupowali różne rzeczy.

Patrzę głęboko w piwne oczy dziewczynki. Jeanne miała szaroniebieskie, takie same 

jak tato. Dziewczynka odwraca wzrok. Szepcze coś do koleżanki. Na chwilę zapada cisza, po 
czym dzieci pędzą dalej. Chicky'ego nie ma na ganku, bo tak jak zapowiedział, wszedł do 

środka, kiedy dzieci pobiegły do domów. Ale smarkacze, przebiegając obok sklepu, wołają:

- Chytry Chicky, git staruszek, przykrył glacę kapeluszem!

Jest to, jak przypuszczam, codzienny rytuał, bo najwyraźniej wszystkie znają wierszyk. 

Może to właśnie dlatego Chicky chowa się w porze lunchu, do czasu, kiedy dzieciaki wrócą do 

szkoły. A może także dlatego, że kiedy jedzą, w interesie panuje zastój.

Wykonuję właśnie ostatnie pociągnięcia pędzla na podmalówce, kładąc w pewnych

 

partiach intensywne cienie, aby nadać obrazowi głębię i bardziej wyeksponować narożnik 
sklepu na pierwszym planie, gdy wyczuwam instynktownie, że ktoś za mną stoi. Oglądam się i 

widzę Peg.

- Ho,   ho,   rzeczywiście   szybko   pracujesz.   Jak   będziesz   tak   zasuwał,   namalujesz 

błyskawicznie wszystko, co tu godne uwagi, i już cię nie zobaczę.

Odkładam pędzle i cofam się o krok, żeby rzucić okiem na obraz.

- A więc naprawdę uważasz, że jestem szybki zawodnik?
Odwracam się i puszczam do niej oko. Chicky byłby ze mnie dumny.

Peg daje mi kuksańca, i to zdrowego. Te młode kobiety nowej generacji są silne, a 

może to po prostu my, starzy, jesteśmy słabi. Choć na dłuższą metę nie ma to większego 

background image

znaczenia.

- Jesteś wstrętny. Robisz się taki wstręciuch jak Susan. Chodź, napijemy się kawy.

- Ciotka Edith zapakowała mi dwa dodatkowe sandwicze i coś tam jeszcze.
- Okej, poczęstuję się, ale lepiej trzymaj się ode mnie z daleka. Jak się będziesz do 

mnie przystawiać, zacznę krzyczeć.

Zdejmuję obraz ze sztalug.

- Idź do domu, ja przyjdę za chwilę. Umyję te pędzle, bo werniks szybko zasycha, i 

spakuję kasetę. Myślę, że mogę to tutaj zostawić. Zresztą kto by się połasił na odrapane pudło 

z farbami?

Obrazu   jednak   nie   zostawię.   Nigdy   nic   nie   wiadomo   w   tej   okolicy.   Mogą   tu   być 

przeróżne świry.

Peg odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem, dopóki nie znika za rogiem Heather Lane. 

Zamykam akurat kasetę,  kiedy pojawia  się Chicky. Ma na sobie inną kurtkę,  z szerokimi 
klapami, w wielką kratę. Zasiada w swoim fotelu. Tym razem nie ma gazety.

- Skończył pan już?
- Nie, idę teraz coś przekąsić.  Obraz musi schnąć około godziny, zanim będę mógł 

przystąpić do dalszej pracy.

- Te dzieciaki panu nie przeszkadzały?

- Nie, były bardzo grzeczne.
Podnosi się z fotela i podchodzi, żeby sprawdzić, jak postępuje robota. To najgorszy 

moment na pokazywanie obrazu amatorowi. Taki zrozumie rysunek, zaakceptuje obraz w 
fazie   właściwego   malowania,   kiedy   rzeczy   nabierają   konkretnych   kształtów.   Ale   etap 

podmalówki jest przeznaczony głównie dla oka artysty, pomaga mu się zorientować, dokąd 
zmierza, określić formę i kompozycję kolorystyczną. Rysunek prawie zniknął i całe płótno 

pokrywają plamy cienko rozsmarowanej farby. Chicky okrąża sztalugi.

- A gdzie ja jestem w tym całym bałaganie?

- Będzie pan tutaj.
Wskazuję na ciemną płaszczyznę, na której go umieszczę. Nikły zarys jego postaci jest 

już widoczny.

- Jeszcze nigdy nie widziałem artysty, który by tak malował. Przecież to jeden wielki 

galimatias. Jesteś pan jakimś nowoczesnym malarzem, jak Picasso?

- Nie, jestem malarzem nowoczesnym dlatego, że maluję teraz, w naszych czasach, ale 

kiedy   skończę,   będzie   pan   mógł   wszystko   rozpoznać.   I   na   końcu   umieszczę   pana   o   tu, 
oświetlonego słońcem.

background image

- Robi się chłodnawo. Prawdopodobnie pójdę do domu, zanim pan wróci. O tej porze 

roku słońce chowa się za tę ścianę około drugiej.

- W porządku. Na razie namaluję wszystko dookoła. A pana zrobię jutro.
Wpatruje się w obraz. Odwraca się i patrzy na mnie.

- Co pan myśli o wczorajszym meczu?
- Wciąż to samo. Nie można zostawić wszystkich na bazie i oczekiwać, że się wygra 

mecz.

- Taaa. Kibicowałem naszym przez ponad pięćdziesiąt lat i wciąż było to samo. Pamięta 

pan, jak byli na szczycie? To było w latach pięćdziesiątych. Wciąż to samo. Ledwie coś zaczęło 
im wychodzić, drużyna się rozlatywała.

- No, miejmy nadzieję, że tym razem jakoś się wezmą w garść.
- Założę się, o co pan chcesz, że nie. Biorę moje sandwicze i piwo z bagażnika.

- Panie Lyons, mógłby pan rzucić okiem na mój rower i kasetę, dopóki nie wrócę? Nie 

zabawię długo.

- Mów mi Chicky, wszyscy mi tak mówią. Jasne, przypilnuję, ale spróbuj wrócić, zanim 

ten cień dojdzie do ganku, dobra?

- W porządku. Do tej pory będę z powrotem, na pewno. Dzięki.
Odwracam się i odchodzę z obrazem w stronę Heather Road. Powietrze jest wciąż 

niewiarygodnie przejrzyste, słońce przypieka. Powinienem po prostu klapnąć na trawniczku 
za domem Chicky'ego, zjeść szybciutko swoje drugie śniadanie i wracać do malowania, ale 

chcę porozmawiać z Peg.

Kiedy pukam do drzwi,  Peg odpowiada  mi z kuchni. Jest sama. Spodziewałem  się 

właściwie, że będzie tam Susan. Czuję, że ogarnia mnie dziwna nerwowość. Problem w tym, 
że nie mogę się połapać w pewnych sprawach. Upłynęło z górą trzydzieści lat od czasu, kiedy 

opuściłem Amerykę, i w tym czasie całkiem zmieniły się kryteria moralne; nie wiem, co jest 
pod tym względem w porządku, a co nie.

Może Bud nie będzie miał mi za złe, że przychodzę i jem lunch sam na sam z jego żoną, 

ale   raczej   w   to   wątpię.   Aż   tak   się   wszystko   nie   zmieniło.   Wiem,   że   Emily   nie   byłaby 

zachwycona. W czasach młodości moich rodziców, kiedy tu właśnie mieszkali, też nie było 
mowy   o   tym,   żeby   mężczyzna   odwiedzał   samotną   kobietę.   Wszyscy   obserwowali   się 

wzajemnie. Mleczarz, lodziarz lub piekarz, wszyscy dostawcy, byli na celowniku. Jeśli któryś 
zabawił w jakimś domu dłużej niż kilka minut, od razu wiedziała o tym cała okolica.

A   więc   jestem   podenerwowany.   Chciałbym   o   tym   porozmawiać   z   Peg,   ale   taka 

rozmowa   mogłaby   tylko   pogorszyć   sprawę.   Nie   wiedziałaby,   co   mi   odpowiedzieć,   nie 

background image

przejęłaby się moimi wątpliwościami  i uznałaby,  że nie warto sobie zawracać tym głowy. 
Wiem, że moje dzieci mają absolutnie odmienne zdanie w takich sprawach, przynajmniej tak 

twierdzą.

Drzwi są otwarte; Peg jest w kuchni. Gestem zaprasza, żebym wszedł. Rozmawia przez 

telefon. Johnny śpi przed telewizorem, kolory z ekranu kładą się na nim plamami, dźwięk jest 
wyłączony. Siadam na swoim zwykłym miejscu. Peg odpowiada głównie „aha” i „racja” albo 

„dobrze”. Uśmiecha się do mnie. W końcu odkłada słuchawkę.

- To moja mama. Opowiedziałam jej trochę o tobie.

Uśmiecha się i siada. Na blacie nie ma żadnych papierosów, ale i tak czuję od niej 

zapach   nikotyny.   Otwieram   papierową   torbę   i   wyciągam   dwa   sandwicze.   Peg   sięga   po 

otwieracz do butelek.

- Mama mówi, żebym uważała, bo Bud mnie zabije. Czy to nie fantastyczne? Czasami 

myślę, że moja matka jest kimś w rodzaju czarownicy. Zawsze wszystko wie; tak było jeszcze 
w czasach, kiedy byłam mała, trudno ją było wyprowadzić w pole.

Kiwam głową. Okej, Berty, myślę sobie, a zatem niewiele się zmieniło. Teraz już wiem.
Rozkładam jednego sandwicza i przenoszę cebulę na drugi. Nie ma sensu marnować 

dobrej cebuli, zwłaszcza że ją uwielbiam. Wiem, że Peg mnie obserwuje, ale nie podnoszę 
wzroku.

- Jesteś  taki   cholernie  dobry,  Bert.  Dzieci   były  strasznie  podniecone,  jak  zobaczyły 

obraz. Sama im go zniosłam na werandę; szkoda, żeś ich nie widział! Zupełnie jakby oglądały 

jakiś superprogram w telewizji,  jakiś horror albo western czy coś takiego. Tyle że gadały 
jedno przez drugie i każde pokazywało palcem coś innego. W końcu musiałam je przegonić, 

żeby móc przygotować drugie śniadanie dla Bobby'ego i Alice.

- Przepraszam,   jeśli   przysporzyłem   ci   kłopotów.   Ale   dzieci   tak   nalegały,   żeby   im 

pokazać ten obraz, że nie miałem serca odmówić. Pewnie powinienem się powstrzymać do 
popołudnia. Mógłbym im wtedy sam pokazać obraz.

- Nie, źle mnie zrozumiałeś. Dla mnie to też była wielka atrakcja. Myślę, że po raz 

pierwszy   w   życiu   uświadomiłam   sobie,   dlaczego   ludzie   tak   wariują   na   punkcie   obrazów, 

muzeów i podobnych rzeczy. Wiesz, że ja jeszcze nigdy w życiu nie byłam w muzeum?

- No to muszę ci powiedzieć, że macie tu w Filadelfii jedno naprawdę wspaniałe. Z 

przyjemnością zabrałbym cię kiedyś do niego i pokazał ci parę obrazów. Był w Filadelfii taki 
jeden gość, który naprawdę umiał malować, nazywał się Thomas Eakins. Żył i tworzył na 

przełomie XIX i XX wieku. Namalował między innymi kilka cudownych męskich aktów.

Zatapiam zęby w sandwiczu. Podsuwam drugiego Peg, która nalewa piwo do szklanek. 

background image

Jestem zaskoczony, widząc, że podnosi rękę i ociera wierzchem dłoni załzawione oczy.

- Co się stało, Peg? To pewnie ta cebula... Czy powiedziałem coś nie tak? Nie musisz iść 

do żadnego muzeum, jeśli nie chcesz. To był tylko taki luźny pomysł, myślałem, że cię to 
zainteresuje.

- Dalej nic nie rozumiesz, prawda? Przez ciebie czuję się tak, jakbym spieprzyła całe 

swoje życie, jakby ominęło mnie dosłownie wszystko. Przez ciebie jest mi naprawdę głupio.

Przestaję jeść, patrzę na nią. Widzę, że mówi serio.
- To jest ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, Peg. Moim zdaniem jesteś bystrą, młodą 

kobietą.   Wychowujesz   bardzo   miłe   dzieci   i   prowadzisz   zadbany,   przyjemny   dom.   Masz 
dobrego męża, który pracuje, żeby utrzymać ciebie i całą rodzinę. To jest mądre, nie ma w 

tym nic głupiego. Mylisz się całkowicie.

Przełykam   kolejny   kęs   sandwicza   i   popijam   piwem.   Myślę,   że   mógłbym   jeść   takie 

sandwicze trzy razy dziennie przez całe życie.

Mam wobec Peg poczucie winy. Naprawdę wiem, jak podle może się czuć. Pamiętam, 

że   sam   doznawałem   takich   uczuć,   kiedy   miałem   dziewiętnaście   lat   i   byłem   w   wojsku. 
Skończyliśmy akurat wojować w Europie i zebrano nas, żeby wyprawić na Daleki Wschód, 

gdzie mieliśmy walczyć z Japończykami. Byłem dwukrotnie ranny i straciłem zaufanie do 
wszystkiego i do wszystkich, ale głównie wiarę w siebie. Czułem się jak łatwo wymienialna 

część, bez żadnej wartości dla kogokolwiek.

- Pozwól, że ci opowiem pewną historię, Peg, a może coś zrozumiesz. Po wojnie, to 

znaczy drugiej wojnie światowej, znalazłem się w miejscu, które nazywało się Fort Benning, w 
Georgii.   Zrzuciliśmy   akurat   bomby   atomowe   na   Japonię   i   nasi   dowódcy   starali   się 

wykombinować, co z nami począć. Poznałem wtedy człowieka dziesięć lat starszego ode mnie. 
Był   kompanijnym   pisarzem;   poznaliśmy   się   podczas   badań   lekarskich.   W   cywilu   był 

nauczycielem,   miał   żonę   i   córeczkę.   Zaprzyjaźniliśmy   się.   Dla   mnie   ta   przyjaźń   z 
nauczycielem   była   czymś   bardzo   dziwnym.   Przez   całe   moje   życie   tacy   ludzie   jak   on, 

przedstawiciele wolnych zawodów, lekarze, prawnicy, nawet biznesmeni, a już szczególnie 
nauczyciele,   żyli   w   świecie   krańcowo   odmiennym   niż   świat   Heather   Lane.   Żaden   ze 

znajomych moich rodziców nie poszedł na studia, tylko kilku zdobyło średnie wykształcenie; 
ani matka, ani ojciec do nich nie należeli. Jeśli w ogóle pracowali, to w takich firmach, jak 

General Electric albo Westinghouse. To uważało się za dobrą pracę. Jeśli czyjś ojciec miał 
taką robotę, to od razu był uważany za kogoś o oczko lepszego od innych.

len   mój   znajomy   nazywał   się   Sylvain   Bernstein.   Wojsko   i   towarzystwo   innych 

żołnierzy, z którymi przebywaliśmy w Benning, mierziło go tak samo jak mnie. W miasteczku 

background image

główną atrakcją były bary, bójki, tanie dziwki. Jeździliśmy tam obaj wojskowym autobusem, 
potem przesiadaliśmy się na autobus miejski i jechaliśmy przed siebie, byle jak najdalej od 

Columbus.   Wędrowaliśmy   czerwonymi   gliniastymi   drogami   wśród   wiejskiego   krajobrazu. 
Sylvain mówił o muzyce. O muzyce klasycznej, o tym, jak się rozwijała i jak nauczyć się ją 

rozumieć. W cywilu był nauczycielem muzyki.

Ja, zawołany tancerz, zawsze lubiłem muzykę, ale jedynym jej rodzajem, jaki znałem, 

były popularne przeboje tamtych lat. Hoagy Carmichael, Jimmy i Tommy Dorseyowie, Harry 
James,   Sammy   Kaye,   Glenn   Miller,   wszyscy   oni   grali   modne   wtedy   kawałki,   głównie 

taneczne. To było wszystko, co znałem. Klasyczna muzyka była dla mięczaków i dupków. Syl 
mówił jednak o niej tak, że mnie to zainteresowało. Próbował mi wyjaśnić różnice pomiędzy 

formami muzyki symfonicznej, mówił też o tym, jak ewoluowała muzyka kameralna, opera, 
sonata itp. Opowiadał o różnych instrumentach, różnicach pomiędzy instrumentami dętymi i 

smyczkowymi   i to  wszystko  brzmiało   fascynująco.   Było  tak  cholernie  różne  od  świata,  w 
którym żyłem i w którym, jak przypuszczałem, miałem tkwić do śmierci.

Mówił też o malarstwie. Zawsze miałem dryg do rysunków i Syl zachęcał mnie, żebym 

rysował coś więcej niż komiksy, które zwykle namiętnie smarowałem. Nie miałem pojęcia o 

perspektywie, więc pokazał mi, jak można uzyskać iluzję głębi na płaskiej kartce papieru. Sam 
nie był na pewno artystą, ale znał się na tym jak mało kto. Opowiedziałem mu o schowku w 

mojej sypialni, o rysunkach, malunkach i rzeźbach, jakie tam robiłem.

W końcu kupił mi komplet pasteli i zacząłem robić szkice i pastelowe portrety kumpli z 

koszar. Myśleli, że mi odbiło; poniewczasie chętnie daliby mi kategorię D.

Rozmawialiśmy   też   o   książkach.   W   koszarach   pożyczył   mi   parę   do   przeczytania. 

Twierdził,   że   człowiek   nie   jest   całkiem   dojrzały,   dopóki   nie   przeczyta   Prousta   i   Joyce'a. 
Przyznaję, że już same nazwiska mnie odrzucały, ale przebijałem się przez te książki. O tym, 

jak bardzo chciałem zmienić swoje życie, nie dowie się nikt, może oprócz ciebie. Brnąłem 
przez te książki, a potem dyskutowaliśmy o nich. Myślę, że skorzystałem więcej z rozmów z 

Sylem niż z lektury tych książek.

W miasteczku chodziliśmy do tanich sklepików ze starzyzną. Pokazywał mi, jak nawet 

wyciągnięte z jakiegoś śmietnika figurki mogą różnić się pod względem wartości, wyjaśniał, 
że nie ma znaczenia,  ile kosztują,  jeśli tylko mają piękną formę i jak najmniej zbędnych 

ozdóbek. Uważał, że każdy człowiek powinien rozwijać w sobie zmysł estetyczny i że jest to 
warte całego zachodu, jaki się z tym łączy.

Zaszczepił   mi   całkiem   nową   motywację   w   życiu,   motywację,   która   nie   miała   nic 

wspólnego  z  zarabianiem  pieniędzy,   parciem  do  przodu,   współzawodniczeniem   z  innymi. 

background image

Potem zrobił dla mnie to, co po latach zrobił Robert Pirsig w swojej książce  Zen i sztuka 
oporządzania motocykla
. Pomógł mi zdefiniować pojęcie jakości. Zmienił moje życie. Ale na 

początku  miałem odczucia  podobne,  jak sądzę,  do twoich.  Gorzej, czułem,  że  w pewnym 
sensie się oszukuję. Wiedziałem, że trzymam sztamę z innymi dupkami z liceum i robię sobie 

jaja z tych, którzy próbują otworzyć przede mną jakieś drzwi. Nabijaliśmy się z pana Hulla, 
który   czytał   nam   na   głos   Szekspira,   próbując   pomóc   nam   odczuć   potęgę   poezji. 

Wyśmiewaliśmy   nauczyciela   muzyki   i   twierdziliśmy,   że   jest   szurnięty,   bo   gra   na   flecie. 
Byliśmy prawdziwymi barbarzyńcami, barbarzyństwo było normą w świecie, w którym żyłem, 

ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. Miałem poczucie, że w jakiś sposób marnotrawię 
swoją szansę.

Nie  wiem,   co   ci   powiedzieć,   Peg.   Jak   wiesz,   dorastałem   w  tym   domu.   W   tamtych 

czasach ludzie nie byli wcale inni. Nigdy nie znałem żadnego malarza, muzyka czy pisarza. 

Dzisiaj słucham, jak dzieciarnia robi sobie pośmiewisko z biednego Chicky'ego, który może 
nie był największym z artystów, ale przynajmniej starał się być kimś. I wiem, że gdybym tu 

teraz mieszkał i był dzieckiem, robiłbym to samo.

Milknę. Peg patrzy mi prosto w oczy, po twarzy płyną jej łzy jak groch. Nie je, nawet 

nie pije piwa. Odwracam wzrok.

- Ty jesteś taki cholernie miły - wzdycha Peg. Ściśnięte gardło nie pozwala jej mówić 

dalej.   Mój   Boże,   zagalopowałem   się   niepotrzebnie.   Teraz   nie   wiem,   jak   zapanować   nad 
sytuacją.

- Słuchaj, Peg. Jest jeszcze jedna strona tej całej sprawy. Bo za wszystko, co człowiek 

osiąga w życiu, płaci czym innym. Ja nigdy nie będę miał tej naturalnej spontaniczności i 

witalności, jaką masz ty. I nie jest to tylko kwestia wieku. W pewien sposób przy całym moim 
wykształceniu,   całym   wysiłku,   jaki   włożyłem   w  to,   żeby   być   nauczycielem,   psychologiem, 

artystą, pisarzem, straciłem, zeszlifowałem te kanty, które stanowiły o mojej odrębności. Za 
dużo spekuluję. Nieustannie ważę wszystko w myślach, staram się odczytać sens każdego 

zdarzenia. Nie sądzę, żebyś chciała być taka, bo wtedy nie cieszyłabyś się tak bardzo życiem. 
Wiem jedno: że lubię cię taką, jaka jesteś. Musisz umieć doceniać samą siebie, znać własną 

wartość. A jesteś osobą wartościową, taka, jaka jesteś. Nigdy o tym nie zapominaj.

Słyszę własne słowa i zdaję sobie sprawę z tego, że otwieram w tej chwili kolejne drzwi, 

drzwi   do   gabinetu   terapeuty.   W   środku   jest   lekarz.   Chcę   zmienić   temat.   Chcę,   żeby   Peg 
przestała patrzeć na mnie tak, jakbym posiadł jakąś tajemnicę, której nie chcę jej zdradzić. 

Postanawiam wyjawić jej swój sekret, ten największy.

- No, Peg. Zjedz tego sandwicza, zanim ci go zabiorę i zjem sam. Uśmiechnij się, śmiej 

background image

się ze mnie, ale nie dołuj mnie spojrzeniem tych swoich błękitnych jak woda ślepiów, bo 
utonę.

Uśmiecha się i odwraca wzrok. Kręci z wolna głową.
Uświadamiam   sobie,   że   powiedziałem   przed   chwilą,   iż   jestem   pisarzem.   Nie 

zamierzałem tego mówić, po prostu mi się wymknęło, kiedy próbowałem się Peg tłumaczyć. 
Już to, że maluję, jest dość fatalne. Ludzie nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni do artystów, 

czasem   uważają   cię   za   jakiegoś   dziwoląga,   szajbusa   albo   z   kolei   domagają   się,   żeby 
namalować im portret, psa lub dom. Mimo wszystko wobec malarza zachowują się jednak 

mniej lub bardziej normalnie. Ale kiedy się dowiedzą, że jesteś pisarzem, to reagują tak, jakby 
mieli przed sobą psychiatrę. Boją się, że człowiek ich obserwuje. Boją się, że powiedzą albo 

zrobią coś, co zostanie opisane w książce. Albo, przeciwnie, zaczynają grać i szarżować, żeby 
cię zachęcić do ich opisania. Tak czy inaczej trudno zawodowemu pisarzowi podtrzymywać 

normalne, przyjacielskie stosunki z otoczeniem, a im słabsze są czyjeś kontakty z literaturą, 
tym sytuacja jest gorsza.

Chciałbym   się   zbliżyć   do   ludzi   z   mojego   dawnego   środowiska.   Nie   chcę   stawiać 

żadnych sztucznych barier. Na szczęście to, że jestem pisarzem, najwyraźniej nie robi na Peg 

wrażenia. Jest wzburzona i nie zwraca specjalnie uwagi na to, co mówię.

- Pewnie się zastanawiasz, Peg, co ma znaczyć ta cała historia ze schowkiem w sypialni 

i   co   mnie   tak   bardzo   poruszyło   w   tym   kawałku   choinkowej   lamety.   Może   jak   ci   o   tym 
opowiem, będziesz miała jakieś pojęcie o mnie, zrozumiesz lepiej, o co mi tak naprawdę 

chodzi. Zrozumiesz, co mam na myśli, mówiąc o stratach i zyskach.

Znów patrzy na mnie, ale jej spojrzenie jest teraz jakby nieobecne. Ociera policzki 

grzbietem dłoni, wyciąga rękę po chusteczkę higieniczną i wyciera nos.

- Przepraszam.  Normalnie nie jestem taka  skłonna do płaczu. A teraz słucham cię, 

Bert.

Opowiadam jej całą historię, o przenosinach z jednej sypialni do drugiej i z powrotem, 

o  wuju  Billu  i  dziadku,   którzy  z  nami mieszkali.  Opowiadam   o  malowidle  w schowku,  o 
lepieniu modelinowych figurek, o tak upragnionych zabawach z moim identycznym bratem - 

bliźniakiem, Williamem, który umarł podczas porodu. A także o prowadzeniu dziennika.

Mówię o Jeanne. O tym, jak opowiadałem jej przerażające historie, żeby zamieniła się 

ze mną łóżkami, i o tym, jak się to wszystko zaczęło. Wspominam, jak przyjęła rolę mojego 
brata i jak całymi latami bawiliśmy się w „schowkowym” świecie, w Krainie Miłości. I o tym, 

że nigdy później o tych zabawach  nie rozmawialiśmy.  Nie mówię jej o swojej najstarszej 
córce, Kate, ojej mężu, Billu, i ich dwojgu dzieciach, którzy zginęli w ogniu podczas wypalania 

background image

traw w Oregonie. Są pewne granice. W końcu wyczerpuję temat. Patrzę Peg w oczy.

- Więc tak to wszystko wygląda. To jeden z powodów, dla których chciałem tu wrócić i 

namalować ten dom. Dziwne, ale myślę, że to, podobnie jak Syl, pomogło mi coś przełamać. 
Cała ta zabawa, wymyślanie historyjek, opowiadanie ich siostrze, dawało mi radość i wiarę w 

fantazję, w rzeczy, które nie istnieją; wszystko to pomogło mi się wyrwać z tego zatęchłego 
światka. Wiesz, jak mnie przezywali w Świętym Cyrylu?

Teraz słucha uważnie, co mówię. Widzę cień lęku w jej oczach. Znów potrząsa głową, 

tym razem inaczej, szybko, nerwowo.

- Byberry Berty - mówię.
Nie wiem, czy Byberry jeszcze istnieje; w psychiatrii zaszły takie wielkie zmiany. Był to 

miejscowy   dom   wariatów,   szpital   psychiatryczny.   Uśmiecham   się.   Peg   potrząsa   głową   i 
odpowiada mi uśmiechem.

- Ależ ty jesteś niesamowity. Czy twoja siostra Jeanne też była taka dziwna?
- Kiedy   miała   dwadzieścia   lat,   wyszła   za   mąż   za   piłkarza   i   dochowali   się   piątki 

cudownych,   inteligentnych   dzieci;   wszystkie   były   prymusami.   -   Urywam.   Nie   chcę   się 
załamać. Nie chcę wchodzić w to zbyt głęboko, bo muszę wracać do obrazu. Nie chcę też, żeby 

Chicky siedział w cieniu. - Zmarła na raka pół roku temu.

Czuję bolesny uścisk w gardle. Dobrze, że skończyłem jeść.

- O   Boże!   Ależ   ja   jestem...   Wybacz   mi,   Bert.   O   Chryste   Panie!   Nic   dziwnego,   że 

wróciłeś. Szukasz jej tu, prawda? Wierzysz, że znajdziesz ją i swojego brata, i może jeszcze 

matkę i ojca gdzieś tu w tym domu, choćby w tym schowku. Mój Boże...

Ja tak bym tego nie tłumaczył. Sądziłem, że przyjechałem po to, żeby namalować swoje 

stare kąty, odwiedzić ciotkę Edith, zapomnieć o śmierci, o Jeanne, Kate, Billu, Małej Dayiel i 
Mii. Żeby przyjść trochę do siebie, zebrać materiał do nowej książki. Wszystko to prawda, ale 

Peg ma rację. Trafnie odgadła prawdziwy powód moich odwiedzin.

Kiwam głową i mówię do mojej szklanki piwa:

- Prawdopodobnie trafiłaś w sedno, Peg. Nie myślałem o tym w ten sposób, ale to 

prawda. Myślę, że pewnie szukam też samego siebie. Przepraszam, że zwaliłem to wszystko 

na ciebie. To jest nieodłącznym składnikiem życia, procesu starzenia. Albo umierasz młodo i 
wszyscy cię żałują, albo żyjesz długo i wtedy musisz znosić utratę swoich bliskich i przyjaciół. 

To naturalne i w pewnym sensie sprawiedliwe.

Peg obchodzi barek. Wstaję, obejmujemy się. Nie ma to nic wspólnego z seksem. Czuję 

się trochę tak  jak  wtedy,  kiedy  ściskałem  Jeanne  i innych domowników po śmierci  ojca. 
Rozklejam się. Peg ściska mnie mocniej.

background image

- Boże, tak mi przykro. To wszystko jest takie smutne. Nigdy nie myślałam o ludziach, 

którzy tu wcześniej mieszkali. Kiedy kupowaliśmy ten dom, nikt tu już nie mieszkał, i pewnie 

wyobrażałam sobie, że tak było zawsze. Nigdy nie pomyślałam o kimś takim, jak ty i twoja 
siostra, i o tym, jak bliscy sobie byliście. Nie wiem, jak ty to znosisz, jak możesz tak sobie tu 

malować, wyczuwając obecność jej i brata. Czy to cię nie wytrąca z równowagi?

Potrząsam głową. Nie wiem, jak jej wyjaśnić, że to pomaga, że czuję się odprężony, 

utwierdzam się w przekonaniu, że oni będą zawsze ze mną, tak jak był ze mną William. Że 
dzięki tym odwiedzinom poznałem ją, Peg, jej dzieci i Buda. Że Jeanne, mama, tato, odżywają 

dzięki temu w moim sercu. Nie mogę jej tłumaczyć, że widzę w niej swoją matkę i zarazem 
swoją   córkę.   Wyczuwam   w   niej   współczucie   i   zrozumienie,   jakich   nie   doświadczyłem 

wcześniej od nikogo, choć przecież nie starałem się tego z niej wycisnąć.

Przechodzi   na   drugą   stronę   barku.   Muszę   odzyskać   grunt   pod   nogami.   Chcę   jej 

opowiedzieć o Jeanne, o tym, jak to było z jej chorobą, ale spoglądam na zegarek i widzę, że 
jest wpół do trzeciej.

- Chciałbym ci opowiedzieć więcej, Peg, ale chyba lepiej wrócę do malowania. Chicky 

powiedział,  że dopóki będzie słońce, posiedzi na ganku.  Pójdę, rozsmaruję jeszcze  trochę 

farby na płótnie i spróbuję wziąć się w garść. Ale dziękuję ci za wszystko. Nawet nie wiesz, ile 
to dla mnie znaczy.

Zanim Peg zdąża odpowiedzieć, ruszam w stronę drzwi. Johnny znów się przebudził. 

Zastanawiam się, czy wie, o której zaczynają się kreskówki, i czy ma jakiś wewnętrzny zegar, 

który mu to sygnalizuje. Nawet na nas nie patrzy. Peg podchodzi do mnie.

- Chciałabym ci dać całusa, tak jak żona, która żegna męża wychodzącego do pracy. 

Czy to zwariowany pomysł?

Odwracam się, otwieram siatkowe drzwi.

- Na pewno, ale przedni.
Śmiejemy się oboje. Kiedy idę w stronę furtki, nie mogę się powstrzymać, żeby się nie 

obejrzeć. Peg stoi w drzwiach za siatką. Macha do mnie ręką. Odpowiadam jej najbardziej 
neutralnym, pełnym rezerwy gestem, na jaki mogę się zdobyć. Drżę na całym ciele.

Z obrazem i kasetą wszystko w porządku. Ganek Chicky'ego pogrążony jest w cieniu, 

ale stary przesunął fotel i siedzi w słońcu pod ścianą z cegieł. Podchodzę do niego.

- Nie musiałeś tu siedzieć. Przepraszam, że się spóźniłem. Mam nadzieję, że nie było 

zbyt wielu kupujących.

- Nigdy nie wiadomo. Ale z przyjemnością posiedziałem sobie na zewnątrz. Lubię się 

wygrzać w słońcu, zanim nadejdzie zima. Tu bywa cholernie zimno i powietrze jest wilgotne. 

background image

A teraz mamy taką spóźnioną złotą jesień. Gdzie jadasz?

Korci mnie, żeby skłamać. Ale gdyby mnie przyłapał na kłamstwie, byłoby fatalnie.

- Zjadłem lunch u Bayerów. Mieszkałem w tym domu jako chłopiec.
- O, ta pani Bayer to bardzo sympatyczna osoba. I do tego ładna. Ma dobre dzieci: 

Bobby i Alice to najmilsza dwójka dzieciaków w okolicy.

Wstaje. Wnoszę mu fotel z powrotem na ganek.

- Dziękuję jeszcze raz. Zabiorę się teraz do pracy.
- Nie chcesz już, żebym ci pozował?

- Namaluję wszystko dookoła, tak jak mówiłem. Jeśli będziesz tu jutro, domaluję cię na 

końcu.

Jestem sam zaskoczony tym, jak szybko pochłania mnie praca nad obrazem. Zaczynam 

od ceglanego muru w zaułku po prawej stronie, przeciwnej do sklepu Chicky'ego. Stosuję tę 

samą metodę co przy malowaniu  Robinson i  Dewey  Street,  kiedy ostatnio  malowałem  w 
okolicach domu ciotki Edith. Nie wymaga to intensywnego myślenia i działa uspokajająco. 

Widzę fragmenty jednej ze starych werand, które budowaliśmy z ojcem przed laty. Słupki 
zastąpiono   metalowymi,   ale   rozpoznaję   po   ciesielce   i   sposobie   łączenia   elementów,   że 

weranda pozostała zasadniczo ta sama, wymieniono tylko kilka desek.

Ustalam   rozkład   światłocienia   i   wydobywam   na   plan   pierwszy   narożnik   domu   po 

drugiej stronie obrazu, rzucając szczególnie intensywne światło na murek oddzielający zaułek 
Clinton   od   ulicy.   To   właśnie   tu,   próbując   przeskoczyć   przez   ten   murek   na   wrotkach, 

rozwaliłem   sobie   kolano   i   zniszczyłem   swoje   pierwsze   sztruksowe   spodnie.   Myślałem,   że 
matka mnie wtedy zabije.

Próbuję   uzyskać   wrażenie,   że   od   tego   miejsca   zaczyna   się   stok   wzgórza,   biegnący 

gdzieś daleko w dół, poza ramy obrazu. Na płótnie jest tylko jego szczyt, ale mam nadzieję, że 

uda mi się dzięki pojedynczym pociągnięciom pędzla i fakturze uzyskać efekt kontynuacji.

Pracuję nad niebem, teraz błękitnym i bezchmurnym, kiedy pojawiają się wracające do 

domu dzieci. Znów otaczają mnie kołem. Są jeszcze bardziej podekscytowane tym obrazem, 
bo sklepik jest ważną częścią ich codzienności. Kilkoro dzieci wchodzi do środka, żeby kupić u 

Chicky'ego   cukierka   albo   gumę.   Ciekaw   jestem,   czy   sprzedają   jeszcze   gumę   z   kartami 
baseballowymi, taką różową balonówę. Zbyt długo byłem z dala od domu. Pamiętam też z 

lekka woskowate babeczki Dixie w dwóch smakach.

- O, a gdzie jest Chicky? Nie będzie go na obrazie?

- Będzie. Zmarzł i wszedł do środka. Domaluję go jutro.
Cofam   się   o   krok.   Przez   chwilę   nie   mogę   się   skoncentrować,   kontynuuję   więc 

background image

malowanie   nieba,   próbując   uzyskać   błękit   przechodzący   od   ultramarynowego   fioletu   do 
błękitu kobaltowego, aby stworzyć wrażenie gigantycznej przejrzystej kopuły, bo tak właśnie 

wygląda dziś niebo.

Większość   dzieci   poszła   do   domu.   Rudowłosy   chłopiec   i   dziewczynka,   która 

przypomina mi Jeanne, zostają najdłużej, razem z Bobbym i Alice. Bobby podchodzi do mnie.

- Zostawisz ten obraz u nas w domu tak jak tamten?

- Chciałbym. Myślisz, że mama pozwoli?
- Pewnie. Twoje obrazy bardzo się mamie podobają. Powiedziała Alice i mnie, żebyśmy 

się przyglądali, jak pracujesz, i przysłuchiwali się, jak mówisz. A wiesz, ty mówisz bardzo 
śmiesznie.

- Mieszkałem   długo   za   granicą,   Bobby,   we   Francji.   Może   dlatego   wydaje   ci   się   to 

śmieszne.

- Nie.   Tylko   mówisz   jak   ci   w   telewizji   albo   w   radiu.   To   nie   jest   takie   normalne 

mówienie.

- Dla mnie to jest naturalne, Bobby. Różni ludzie różnie mówią, to wszystko.
- Mama powiedziała, że to dlatego, że mówisz „królewską” angielszczyzną. Ciekawe, co 

to znaczy. Nie jesteś przecież królem ani nikim takim, prawda?

Kładę mu rękę na głowie. Jest nagrzana od słońca i lekko spocona po biegu.

Bobby trzyma swój tornister oburącz przed sobą. Alice stoi tuż przy nim.
- Nie, jestem tylko malarzem. Nie sądzę, żebym chciał być królem. A ty byś chciał?

- Wiesz, że chyba tak. Królowie są przecież bogaci, no nie? Chciałbym być królem, 

żebym był bogaty.

- Czasami królów ścinają. To mniej zabawne.
Bobby przetrawia tę kwestię. Alice wysuwa się do przodu.

- Ja chciałabym być królową, nawet gdybym nie była bogata i gdyby mieli mi ściąć 

głowę. To pewnie fajnie być królową, siedzieć na tronie w koronie na głowie i w ogóle.

- Może kiedyś nią zostaniesz, Alice.
Stoją   i   przyglądają   się   jeszcze   przez   chwilę.   Pozostałe   dzieci   dawno   sobie   poszły. 

Zerkam na zegarek. Jest już za piętnaście piąta. Nie zrobiłem tyle, ile zamierzałem, ale też 
spędziłem miło czas. Z Peg, Chickym i z dziećmi. Spoglądam na Bobby'ego i na Alice.

- Ejże, lećcie no lepiej do domu, bo mama się będzie martwić.
- A ty też już idziesz, Bert?

- Zaraz przyjdę. Za parę minut zacznę się pakować. Pędzą przez Heather Lane; Bobby 

trzyma Alice za rękę, potem puszczają i wyprzedza. Zbiera mi się na płacz, kiedy na nich 

background image

patrzę. Nie sądzę, żebym był dla Jeanne takim dobrym bratem, jakim Bobby jest dla Alice.

Zaczynam myć pędzle. Za żadne skarby nie chcę dopuścić, by opadły mnie myśli o tym 

wszystkim, co powinienem był powiedzieć Jeanne, Kate i Billowi i co powinienem był z nimi 
zrobić, zanim było za późno. Jako były psycholog wiem, że jest to poczucie winy, jakie dręczy 

każdego, kto straci swoich bliskich, ale ta świadomość wcale mi nie pomaga. Nie pomaga też 
rozpamiętywanie tego wszystkiego.

Jest prawie piąta, kiedy wchodzę na werandę domu Bayerów. Peg mruga do mnie, 

otwierając   mi   siatkowe   drzwi.   Odpowiadam   mrugnięciem.   To   odruch.   Podejrzewam,   że 

bardzo głupi.

- Co powiesz na filiżankę kawy?

- Naprawdę muszę się śpieszyć, Peg. Moja ciotka lubi jeść o wpół do szóstej, najpóźniej 

o szóstej. Nienawidzę trzymać jej tak długo o głodzie.

Uśmiecha się, potem wybucha głośnym śmiechem.
- Nic ci nie grozi. Nie ugryzę cię.

Nie mówię jej, co mi podpowiada moje id. Peg rusza po schodach na górę, wołając:
- Zaraz zejdę, dzieci. Nie jedzcie nic przed kolacją.

Idę za nią. Wchodzimy do sypialni. Stawiam na podłodze kasetę i dotykam pierwszego 

obrazu. Jest jeszcze lepki. Mógłby się rozmazać. Spoglądam na Peg.

- Mogę go jeszcze zostawić?
Uśmiecha się, patrzy na mnie, milczy przez chwilę.

- Możesz zostawić, co tylko chcesz i na jak długo zechcesz, Bert. Wiesz o tym.
Odwraca się i schodzimy. Bobby, który wchodzi na górę, ustępuje nam z drogi.

- Zdaje się, że kazałam ci zostać na dole.
- Nic nie mówiłaś, mamusiu. Powiedziałaś tylko, żebyśmy nic nie jedli. Muszę iść do 

toalety.

Patrzę na Peg i tym razem to ja mrugam pierwszy.

- Ma rację. Słyszałem, co mówiłaś.
Jesteśmy przy drzwiach. Peg otwiera je przede mną.

- Może byś wpadł wieczorem i obejrzał z nami mecz? Byłoby bardzo miło.
- Dziękuję. Ale myślę, że będzie lepiej, jeśli nie przyjdę, choć bardzo bym chciał.

- Nie jesteśmy dla ciebie odpowiednim towarzystwem, co?
- Szczerze   mówiąc,   nie   wyobrażam   sobie   lepszego   towarzystwa   do   oglądania 

dzisiejszego meczu niż ty, ale nie zawsze mogę robić to, co chcę. Podobnie zresztą jak ty.

Schodzę pośpiesznie po stopniach. Już na chodniku odwracam się i macham ręką. 

background image

Czuję, że lada chwila znów wpadnę na Buda. Mam nadzieję, że zniknę z rowerem, zanim on 
się zjawi. Jadę na skróty do Greenwood Avenue i oddalam się pośpiesznie.

background image

ROZDZIAŁ X

Kiedy nazajutrz rano schodzę około dziewiątej na dół, jestem półprzytomny. Ciotka 

Edith musiała słyszeć, jak się tłukłem w nocy. Biorę kąpiel i przebieram się w swoje malarskie 
ciuchy. Jest sobota, dni zdają się przemykać lotem błyskawicy. Śniadanie czeka już na stole: 

jajecznica na bekonie, grzanki, sok pomarańczowy. Ciotka Edith siedzi na swoim miejscu z 
filiżanką kawy.

- No, wygląda na to, że żyjesz. Kiedy weszłam na górę, leżałeś jak trup, tyle że głośno 

chrapałeś.

- Nie spałem. Gdybym spał, nie byłbym teraz tak zmęczony.
- Siadaj, napij się kawy.

Wiem, że jeśli napiję się kawy, zaczną mi się trząść ręce. Jest to poważny problem, 

zwłaszcza w końcowej fazie pracy nad obrazem. Ale nie mogę odrzucić takiej płynącej z serca 

propozycji.   Ciotka   nalewa   mi   pełną   filiżankę,   wsypuję   dwie   łyżeczki   cukru.   Powinienem 
słodzić sacharyną. Jeśli będę się odżywiał tak, jak się odżywiam, i tyle słodził, nigdy nie zbiję 

wagi. Emily mnie nie pozna, a jeśli nawet tak, to uda, że mnie nie poznaje.

Jajecznica   jest   pyszna,   akurat   taka,   jaką   lubię,   ze   ściętym   białkiem   i   surowym 

żółtkiem. Bekon chrupiący i smakowity, grzanki gorące. Tylko w Ameryce można dostać taki 
bekon, jaki lubię, cienki, bez zbyt wielu chrząstek, słony, ale nie przesolony. Jem powoli, 

delektując się i popijając każdy kęs gorącą kawą. Ciotka Edith nie je, pije tylko kawę.

- No więc, jaki to niby obraz będziesz malował dzisiaj?

- No więc będę niby malował sklepik, w którym kupowałem cukierki i różności, kiedy 

byłem mały. Już go zacząłem malować i wydaje mi się, że będzie to naprawdę dobry obraz.

Ciotka  Edith znów zapakowała  mi drugie śniadanie,  piwo włożyła  do plastikowego 

worka wypełnionego kostkami lodu.

- Jadłeś   tak   późno   śniadanie,   mam   nadzieję,   że   piwo   będzie   jeszcze   zimne,   kiedy 

będziesz chciał zjeść drugie.

Całuję ją znienacka w nos.
- Och, ty zbereźniku!

Przyciąga moją głowę i wyciska siarczystego całusa na moich wargach.
- Jesteś   okropnie   niebezpiecznym   człowiekiem.   Nie   wiem,   jak   ta   Emily   z   tobą 

wytrzymuje.

Przysiągłbym, że się zarumieniła. Wkładam mój malarski kapelusz, sprowadzam rower 

po stopniach i ruszam w górę Robinson Street. Oglądam się i macham ręką ciotce stojącej na 

background image

schodkach. Nie odpowiada, potrząsa tylko głową.

Jest już po jedenastej, kiedy pukam do drzwi domu Peg. Otwiera mi Bud. Pamiętałem, 

że jest sobota, ale nie miałem pojęcia, że mężczyźni siedzą tu w soboty w domu, jestem więc 
trochę zaskoczony.

- Cześć. Wejdź. Ten nowy obraz ze sklepem Chicky'ego jest fantastyczny. Chicky go już 

widział?

- Tak. Domaluję go dzisiaj. Mam nadzieję, że go tam zastanę. Wyjechałem późno z 

domu, bo źle spałem i wstałem koło dziewiątej.

Za Budem pojawia się Peg. Jest jeszcze w szlafroku. Mruga do mnie zza pleców Buda.
- Myślałam, że o nas zapomniałeś.

Próbują mnie namówić, żebym został i wypił filiżankę kawy, ale jestem już spóźniony i 

chcę mieć to szczególne światło dla Chicky'ego, jeśli go w ogóle tam zastanę. Wyobrażam 

sobie,   że   sobota,   dzień,   w   którym   dzieciarnia   kupuje   na   potęgę   słodycze,   jest   dla   niego 
wspaniałym dniem.

Peg prowadzi mnie na górę. Biorę kasetę i odwracam się w stronę drzwi. Peg ogląda się 

przez ramię i przysuwa się do mnie.

- Śniłeś mi się dziś w nocy. To było fantastyczne!
Cofa się o krok i wychodzimy. Idziemy korytarzem. Na schodach Peg odwraca głowę w 

moją stronę. Puszcza do mnie oczko, odpowiadam jej mrugnięciem. W co ja się, do diabła, 
pakuję i dlaczego?

Kiedy docieram do sklepu Chicky'ego, staruszek już tam jest. Ma na sobie żółtą kurtkę 

i słomkowy kapelusz. Na nogach kamasze. Na trawniku leży co najmniej piątka dzieci. Jest 

wśród nich Bobby.

- Hej, spóźniłeś się.

- Jest sobota. W soboty zaczynam pracę później. Jeden z malców podejmuje temat.
- A pracujesz w niedziele? Chodzisz do kościoła?

- Owszem, chodzę do kościoła. - Zastanawiam się, czy zadowoli się tą odpowiedzią. 

Wyciągam nóżki z kasety i rozstawiam je. Opieram obraz o ceglany mur, pod którym stoję. 
Wygląda nieźle. Potrafię namalować dobrą rzecz, jeśli tylko mogę się skupić.

- Chodzę z ciotką do Świętego Barnaby - uzupełniam.
- Jesteś katolikiem?

Inny chłopiec wali pytającego w ramię.
- Jasne, głupku. Co myślisz, że Święty Barnaba to jakaś synagoga, czy co? Chodziłem 

background image

tam, zanim się tu przeprowadziliśmy. To duży kościół, prawda?

- Pewnie.

Stawiam   obraz   na   sztalugach.   Wysuwam   szufladkę   z   farbami.   Nabieram   odrobinę 

farby, która mi się kończy. Muszę koniecznie wybrać się do sklepu, może jeszcze dziś po 

południu. Nalewam trochę Damaaru i terpentyny do miseczek. Myję i wycieram ściereczką 
pędzle. Przydałaby się też nowa ściereczką. Może ciotka Edith będzie miała jakieś szmatki, 

które mógłbym wykorzystać. Pogrążam się w pracy. Chicky nie jest bynajmniej Moną Lizą, 
ale   to   dobry   model.   Czyta   gazetę   i   z   wyjątkiem   krótkich   przerw,   kiedy   któreś   z   dzieci 

podchodzi, żeby coś kupić, siedzi spokojnie, zmieniając tylko układ nóg, co nie ma większego 
znaczenia. Co jakiś czas wchodzi też do sklepu, żeby znaleźć jakąś szczególną rzecz, albo po 

drobne, ale zasadniczo dzieci dostają wszystko, czego chcą, i płacą za to od razu tu, na ganku. 
Zastanawiam się, ile z nich próbuje go oszukać. Nie wątpię, że Chicky starannie sprawdza, ile 

ma towaru.

Dzieci   są   zdumiewająco   spokojne.   Gdy   odchodzę   co   jakiś   czas   od   sztalug,   żeby 

zobaczyć, co namalowałem, odwracam się i patrzę, czy się nie rozeszły, ale stwierdzam, że 
przeciwnie, wciąż ich przybywa. Teraz jest najciekawsza faza malowania. Coś, jakby człowiek 

nastawiał   ostrość   w   teleskopie   czy   w   lornetce.   Cała   główna,   najcięższa   robota   została 
wykonana  i teraz  wyostrzam tylko  szczegóły, kładąc tu i ówdzie plamę światła,  czyszcząc 

kontury,   wzmacniając   kontrasty   walorowe   czy   kolorystyczne,   nadając   barwom   większą 
intensywność i jednocześnie wiążąc je z sobą.

W końcu po mniej więcej trzech godzinach obraz jest gotowy. Ostrożnie wydrapuję w 

mokrej   farbie   swoje   nazwisko   i   datę   i   sygnuję   obraz   na   odwrocie.   Nadaję   mu   tytuł   „U 

Chicky'ego”. Na szyldzie namalowałem nazwisko Hershaft, więc mamy tu jakąś namiastkę 
pętli czasu. Odchodzę od obrazu i zaczynam myć pędzle.

Jestem naprawdę zaskoczony, słysząc brawa i gwizdy dzieciaków.
- Ja cię kręcę, to naprawdę dobre! Popatrzcie tylko, chłopaki.

- Hej, Chicky, chodź, popatrz na siebie. Jak babcię kocham, to naprawdę ty.
Żaden   najbardziej   nawet   udany   wernisaż   w   Nowym   Jorku   nie   dałby   mi   większej 

satysfakcji.

- Czy pan teraz sprzeda ten obraz, proszę pana?

- Nie,  zabiorę  go do domu i powieszę na ścianie,  żeby mi przypominał  Stonehurst 

Hills.

- Będzie go pan wiózł aż do Francji, do Paryża?
- Owszem.

background image

Zdejmuję obraz  ze sztalug  i stawiam  go pod ścianą.  Dzieci tłoczą  się wokół niego. 

Podchodzi do mnie Bobby.

- Mama i tato powiedzieli, że jak chcesz, to możesz przyjść na kawę albo w ogóle...
- Dziękuję, Bobby. Zaraz przyjdę.

Mały, rudowłosy chłopiec klepie mnie po przegubie.
- Czy mój tatuś może zrobić zdjęcie tego obrazu? Jest teraz w domu i ma bardzo dobry 

aparat. Bardzo bym chciał mieć takie zdjęcie. Mogę zaraz pobiec do domu. To nie potrwa 
nawet pięć minut.

Jakże mógłbym odmówić. Jestem zmęczony, ale artysta nie odmówi przecież artyście.
- Jasne. Ale pośpiesz się, dobrze? Umieram z głodu. Rudzielec pędzi do domu.

- Gdzie on poleciał?
- Po swojego tatę, żeby zrobił zdjęcie tego obrazu.

- O rany, ale bym chciał mieć odbitkę!
- Obiecuję,  że ci dam. Jak wrócę do domu, sfotografuję wszystkie  obrazy, które tu 

namalowałem, i przyślę wszystkim zdjęcia. Daję słowo.

- Słyszeliście? Dał słowo. Każdy dostanie obraz. Chłopiec odwraca się do mnie.

- Mówi pan poważnie?
- Niech skonam, jeśli kłamię.

Siadam na trawniku. Jest lekko pochyły, opada w stronę ściany, pod którą stoi obraz, 

więc odpoczywam w pozycji półleżącej. Po trzech godzinach stania zawsze boli mnie krzyż. 

Sztywnieje mi grzbiet i kiedy siadam, odczuwam przeszywający ból.

Nie mija nawet pięć minut, a rudy malec jest już z powrotem. Biegnie sam. Dopada 

mnie.

- Tato już biegnie. Musiał założyć film do aparatu. Niech pan jeszcze nie idzie, on zaraz 

tu będzie.

- E, głupek, zgadnij, co nam Bert obiecał. Bert, artysta, da nam wszystkim zdjęcia tych 

obrazów, wszystkich i za darmo.

Rudy spogląda na mnie.

- Naprawdę? Kiwam głową.
- Ale to ty podsunąłeś mi pomysł, Red. Dzięki.

Widzę zwalistego faceta pędzącego ulicą. Wygląda mi na to, że jego aparat to polaroid. 

Fotografując z małej odległości, będzie miał kłopot z paralaksą. Nadbiega, dysząc i sapiąc.

- Mam nadzieję, że Ralph nie zawracał panu za bardzo Kłowy. Ostatnio nie mówi o 

niczym innym, tylko o tych obrazach. Powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, czy to prawda?

background image

- Jasne. Niech pan tylko uważa na paralaksę. - A co to takiego?
- Przy tego rodzaju aparacie, kiedy robi się zdjęcie z bliska, jest mała różnica pomiędzy 

tym, co widzi pan w wizjerze, a tym, co łapie obiektyw. - Rzucam okiem na aparat i widzę, że 
jest to starszy model, bez systemu korekcyjnego. Facet wręcza mi go.

- A gdyby pan zrobił to zdjęcie... Dostałem ten aparat na gwiazdkę, a filmy są bardzo 

drogie, więc nie zrobiłem zbyt wielu zdjęć. Ma lampę błyskową, jeśli byłaby potrzebna.

- Nie, przy tym świetle lampa jest niepotrzebna, a poza tym powstałby blik na obrazie.
Obracam   płótno   pod   właściwym   kątem   do   światła,   żeby   nie   było   refleksów   i   żeby 

wyeksponować fakturę, ale nie za mocno. Widzę, że Chicky wlepia oczy w obraz.

- No proszę, namalowałeś nawet moje kamasze. Majster z ciebie.

Próbuję   zniwelować   różnicę   między   tym,   co   widzę   w  wizjerze,   i   tym,   co   obejmuje 

obiektyw.   Ryzykuję   i   naciskam   spust,   słyszę   trzask   migawki   i   cichy   chrobot;   ukazuje   się 

brzeżek zdjęcia. Wręczam je ojcu rudowłosego Ralpha.

- Mógłby pan zrobić jeszcze jedno? Chciałbym dać mojej siostrze. Mieszka teraz w Glen 

Alden,   ale   jak   byliśmy   mali,   mieszkała   tutaj.   Zawsze   kupowaliśmy   różne   rzeczy   w   tym 
sklepiku.

Odczekuję chwilę, aż zdjęcie „dojrzeje”, żeby sprawdzić, czy właściwie skorygowałem 

paralaksę.   Widzę,   że   jeśli   idzie   o   boki,   wszystko   jest   w   porządku,   ale   zdjęcie   jest   lekko 

przesunięte   w   pionie.   Celuję   ponownie   i   robię   drugie.   Oddzieram   je.   Polaroidy   są 
odpowiedzią na zapotrzebowanie tych wszystkich, którzy muszą natychmiast zaspokoić swoje 

zachcianki.

Stoimy i czekamy, aż barwy odpowiednio się nasycą. Zważywszy, że to tylko polaroid, 

wyszło zupełnie nieźle. Ojciec i syn są podekscytowani. Postanawiam, że kiedy będę miał 
porządne odbitki, prześlę je Peg i Budowi, a oni, znając tu wszystkich, porozdają je, komu 

trzeba. Nie mam czasu brać teraz wszystkich adresów i nazwisk.

Zarzucam kasetę na plecy. Macham Chicky'emu na pożegnanie i przyrzekam mu, że 

jeszcze przed świętami dostanie dużą reprodukcję obrazu, którą będzie sobie mógł oprawić. 
Wiem, że mam dobre zamiary, ale wiem już także, że nie uda mi się doprowadzić sprawy do 

końca, że nie można mi w tym względzie ufać. Ale po głębokim zastanowieniu decyduję, że 
muszę to zrobić za wszelką cenę. To dla mnie żaden problem, a przecież i tak muszę zrobić 

reprodukcję   dla   celów   dokumentacyjnych.   Jakieś   dwadzieścia   odbitek   powinno   załatwić 
sprawę. Idę z Bobbym do jego domu.

Kiedy tam docieramy, Peg stoi w progu. Zastanawiam się, ile czasu strawiła na tym 

wyczekiwaniu. Mam nadzieję, że niezbyt wiele. Gramolę się z wysiłkiem po schodach z moją 

background image

kasetą i obrazem; na werandzie zdejmuję je z pleców, żeby wejść do środka. Dopiero teraz 
uświadamiam sobie, że jestem naprawdę wykończony. Koncentrowanie się na malowaniu, 

kiedy obstępują człowieka dzieci, jest bardzo wyczerpująca. Peg stoi tuż za mną, uśmiecha się.

- Bud poszedł z Pete'em do klubu, żeby kupić bilety na mecz.

Milknie,   podchodzi   bliżej.   Ma   na   sobie   dżinsy   i   koszulę   LaCoste   z   aligatorem 

wyhaftowanym na kieszonce. Jest starannie umalowana i uczesana, więc wygląda naprawdę 

pięknie. Mam tylko nadzieję, że uda mi się jakoś wywinąć bez dramatycznych scen. Dzięki 
Bogu, dzieci są w domu. Myślę ze zgrozą o tym, że na starość wszystko to, o czym człowiek 

marzył i śnił przez całe życie, wszelkie intymne związki i burzliwe romanse, przerastają go, i 
kiedy   wreszcie   ma   szansę   je   przeżyć,   rejteruje.   Ach,   jak   wspaniale   byłoby   przez   kilka 

najbliższych dni czy choćby godzin mieć znów trzydzieści albo nawet czterdzieści lat i być 
kawalerem!

- Chryste, Peg, ależ jestem zmęczony. Zbyt intensywnie pracowałem, a te dzieciaki, 

choć cudowne, dosłownie mnie wykończyły. Jestem już za stary na to wszystko.

- Bobby jest zachwycony obrazem z Chickym. Mogłabym rzucić okiem?
- Jasne. W pewnym sensie namalowałem go dla ciebie, Peg.

I jest to prawda. Z jednej strony namalowałem go dla niej, Peg, atrakcyjnej, młodej 

kobiety, z drugiej - dla mojej matki, kobiety, o której najwięcej myślę. A także dla Jeanne, 

którą naprawdę cieszyłoby to, co się tu dzieje. I jeszcze dla moich córek, zwłaszcza Kate i jej 
rodziny. Mam nadzieję, że ma jakiś kontakt z tkwiącym we mnie Williamem.

Opieram obraz o nogę stołu w pokoju jadalnym i kładę kasetę na podłodze w kuchni, 

żeby nie poplamić dywanu.

Peg pochyla się nad płótnem. Do pokoju wchodzi Bobby i pokazuje wszystkie detale 

zaułka,  sklepiku, drogi widocznej  aż  do skrzyżowania  z Clinton Alley. Nie umieściłem  na 

obrazie żadnego człowieka oprócz Chicky'ego i kilku postaci daleko w tle. Peg mówi niewiele; 
jest  pochłonięta   oglądaniem   obrazu.   Mam   nadzieję,   że   podoba   jej   się   tych   parę   bardziej 

abstrakcyjnych  szczegółów,   które  namalowałem   dla  potrzeb   kompozycji   i dla   zwiększenia 
czysto plastycznych walorów obrazu, ale być może są to tylko moje wyobrażenia. Ależ ze mnie 

niepoprawny romantyk!

Bobby   wybiega   z   domu,   żeby   się   pobawić.   Wyjmuję   torbę   z   drugim   śniadaniem 

przygotowanym   przez   ciotkę   Edith.   Jest   już   prawie   druga.   Cały   mój   rozkład   zajęć   diabli 
wzięli.

Peg bierze foliową torbę z piwem, w której lód zamienił się w ciepłą wodę, i podaje 

zimne,   wyjęte   z   lodówki.   Otwiera   jedną   z   puszek   i   powoli   nalewa   piwo   do   przechylonej 

background image

szklanki.   Dotychczas   zawsze   piłem   tu   prosto   z   butelki.   Rozkładam   na   stole   sandwicze   i 
podsuwam jeden Peg.

- O Jezu, już jestem taka gruba, chcesz, żebym zamieniła się w balon, czy co?
Ale wyciąga rękę i bierze sandwicza. Sobie też nalała piwa do szklanki.

- Gdzie jest Susan?
- A o co chodzi? Boisz się zostać ze mną sam na sam? Nie martw się, dzieci kręcą się tu 

bez przerwy.

Uśmiecha się swoim charakterystycznym uśmiechem Mony Lizy. Czuję ulgę. To z jej 

strony tylko gra. Teraz, kiedy Bud jest oficjalnie w domu, nawet jeśli akurat poszedł do klubu, 
jego obecność daje się wyczuć.

Jemy i pijemy bez słowa i nie ma w tym milczeniu nic niezręcznego; cieszymy się 

wzajemnie   swoją   obecnością   i   nie   musimy   robić   nic  więcej.   Peg   wie   zapewne,   że   jestem 

zmęczony, i rozumie to.

- Słuchaj, Bert, mógłbyś mi jeszcze opowiedzieć o swojej siostrze? Im więcej o tym 

myślę, tym bardziej wydaje mi się to niesamowite. Mam naprawdę fioła na punkcie duchów i 
podobnych spraw. Dziś w nocy śniło mi się, że jesteśmy rodzeństwem i że śpimy w tej sypialni 

na górze, w której teraz śpi Bobby. W tym śnie położyłeś się ze mną do łóżka i od tej chwili 
przestaliśmy być dziećmi. Była to magiczna przemiana, przeobraziliśmy się w łóżku z dzieci w 

dorosłych i to wszystko było strasznie podniecające.

Nie bardzo ją rozumiem. Nie mówiłaby mi takich rzeczy, gdyby wiedziała, jak bardzo 

jestem   zmęczony   -   A   może   odwrotnie,   wie   doskonale,   i   właśnie   dlatego   to   mówi.   Czy 
naprawdę jej się to przyśniło, czy też zmyśla na poczekaniu, traktując to jako element jakiejś 

skomplikowanej gry? Ciekaw jestem, co by powiedziała, gdyby wiedziała, co naprawdę czuję.

- Po śmierci mojej matki Jeanne powiedziała mi wszystko. Wiedziałem, że miała kilka 

lat wcześniej usuniętą macicę, ale nie powiedziała mi, że ma raka. Kiedy mu to wyznała, 
pozostały jej trzy miesiące życia.

- To straszne. „Umarła w domu czy w szpitalu?
- W   hospicjum.   Chciała   zaoszczędzić   cierpień   rodzinie   i   jednocześnie   nie   chciała 

nikogo   zmuszać   do   podejmowania   heroicznych   wysiłków.   Dawali   jej   tylko   środki 
przeciwbólowe, dopóki działały. Naprawdę, Peg, nie jestem w nastroju, żeby mówić o tym 

dzisiaj. Prawie nie spałem tej nocy.

- Przepraszam. Powinnam była się domyślić. Wyglądasz na wykończonego.

- No właśnie.
Kończę swojego sandwicza i nalewam resztkę piwa do szklanki.

background image

- Peg, muszę kupić zapas płótna i trochę farb. Nie wiesz, czy jest tu gdzieś w pobliżu 

sklep dla plastyków czy coś w tym rodzaju?

Sięga za siebie i wyciąga książkę telefoniczną. Nigdy nie myślę o takich praktycznych 

drobiazgach; to chyba - przynajmniej po części - cecha pokoleniowa. W naszym domu nie 

było telefonu. Pierwszy telefon założyli mi, kiedy byłem już żonaty.

- Pod czym mam szukać?

- Spróbuj pod „Materiały malarskie”.
Przerzuca żółte stronice. Wertuje w tę i z powrotem, aż dochodzi do punktu zerowego.

- O, jest: „Materiały malarskie”. Wodzi palcem wzdłuż strony.
- Jest taki sklep na Baltimore Pikę, jakąś milę za Clifton Heights, a przed Springfield. 

Jest tam całe centrum handlowe. Sklep nazywa się Marshal's. Centrum handlowe Springfield 
Mail.  Nie przeoczysz go, jest po lewej stronie i można dojechać pod sam sklep. - Zamyka 

książkę i patrzy na mnie. - Zapytaj kogokolwiek po drodze. W sobotę mają prawdopodobnie 
otwarte do dziewiątej. Mogę zadzwonić, jeśli chcesz.

- Nie, nie trzeba. Dziękuję. Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o książce telefonicznej. 

Czasami czuję się tak, jakbym nie był z tego świata.

Patrzy mi znów z uśmiechem w oczy.
- Czasami myślę, że jesteś gdzieś poza tym światem! Uznaję, że najlepiej na to nie 

odpowiadać. Uśmiecham się i wstaję.

- Chyba lepiej już pójdę. Twoja rodzinka niedługo wróci, a ja jestem już zmęczony. 

Mogę zostawić obraz i kasetę na górze?

- Po co pytasz? Jasne. Co będziesz teraz malował?

- Jutro niedziela,  co oznacza,  że idę z ciotką  do kościoła.  Nie jestem już właściwie 

katolikiem,   ale   myślę,   że   ciotce   zależy   na   tym,   żebym   chodził   na   mszę.   Potem 

prawdopodobnie trochę z nią posiedzę. Nie mam pojęcia, co zaplanowała, ale wiem, że nie 
lubi, jak pracuję w niedzielę.

- Tu też będzie niezły ruch. Przychodzi mama i Dick i robimy wielki, rodzinny obiad. 

Szkoda, że nie możesz przyjść; mama strasznie chciałaby cię poznać.

- Przyszedłbym   z   wielką   przyjemnością,   Peg,   ale   myślę,   że   tylko   bym   wam 

przeszkadzał.

Patrzę na nią, uśmiecham się, potrząsam głową. Nic nie ujdzie jej uwagi; ma coś z 

ciotki Edith.

- Może masz rację.
Wstaję i sięgam po kasetę i płótno. Peg znów wchodzi na górę przede mną, po dwa 

background image

stopnie. Idę po schodach za nią. Ma mocne nogi, widzę jej szczupłe kostki.

W sypialni stawiam obraz na podłodze. Gdybym zachował ostrożność, mógłbym zabrać 

obraz z sobą, ukrócić kpinki ciotki na temat mojego „udawania, że maluję”. Zbyt wiele czasu 
trawię   na   rozwiewaniu   podejrzeń   innych   ludzi.   Może   straciłem   zdolność   właściwego 

reagowania   na   takie   prowokacje.   Żyjąc   tak   długo   w   rodzinie,   gdzie   się   takich   rzeczy   nie 
praktykuje,   wychodzi   człowiek   z   wprawy.   W   naszej   rodzinie   nie   ma   takich   złośliwości. 

Bynajmniej się nie uskarżam, stwierdzam tylko fakt.

Peg siada na krawędzi nie pościelonego łóżka. Kiedy przyszedłem tu rano, odniosłem 

wrażenie, że dopiero co wstali. Peg kładzie się na wznak na tym rozkołysanym jak morze 
wodnym łożu, przeciąga się, wkłada ręce pod głowę.

- Słuchaj, a może byśmy trochę pofiglowali w łóżku jak dzieci, co? Nie ma w tym chyba 

nic złego, prawda?

- Przestań mnie prowokować, Peg. To nieładnie robić sobie żarty ze starszego pana.
Postanawiam   zabrać   do   domu   obraz   przedstawiający   Heather   Lane.   Biorę   go   i 

schodzimy na dół. Bobby przyprowadził Johnny'ego i Alice od znajomych. Teraz cała trójka 
leży   na   brzuchach   przed   telewizorem,   oglądając   jakiś   sobotni   program   z   tańcami.   Ryczy 

głośna, dzika muzyka, a tańce są jeszcze dziksze. Gapię się osłupiały na ekran.

- Lubisz tańczyć, Bert?

Peg stoi tuż za mną; zadaje mi to pytanie szeptem.
- Uwielbiam, Peg. To moje ulubione zajęcie, zaraz po malowaniu.

- Och, jak bym chciała z tobą zatańczyć! Zatańczyłabym cię na amen.
- Pewnie na śmierć.

Zmierzam powoli w stronę drzwi. Bobby macha mi ręką na pożegnanie, Alice i Johnny 

odruchowo robią to samo. Macham im w odpowiedzi i otwieram drzwi. Obraz jest wyraźnie 

lepki, ale mam nadzieję, że się nie rozmaże, jeśli tylko będę ostrożny.

Nie słyszę trzasku zamykanych drzwi za plecami i domyślam się, że Peg stoi w progu. 

Podchodząc do roweru, oglądam się: Peg macha mi ręką, macham jej w odpowiedzi, Peg 
znika we wnętrzu domu.

Przywiązuję   ostrożnie   obraz   do   dziecinnego   krzesełka   z   wikliny.   Wykorzystując 

gumowe amortyzatory z haczykami na końcach, mocuję go dodatkowo do podpórek na nogi.

Wskakuję na rower i zaczynam ostro pedałować. Oglądam się jeszcze raz i widzę, że 

Peg stoi za siatkowymi drzwiami i odprowadza mnie wzrokiem. Będę to wszystko musiał 

gruntownie   przemyśleć.   Nie   odpowiedziałem   jej   na   pytanie,   pytała,   gdzie   będę   malował 
kolejny   obraz.   Gdybym   miał   odrobinę   rozsądku,   poszedłbym   malować   w  zupełnie   innym 

background image

rejonie miasta. A może nawet w innym mieście!

Mój   nowy   obiekt   do   namalowania   znajduje   się   przy   Long   Lane,   tuż   obok   knajpki 

Iriangle   Cafe,   tej,   w   której   usiłowałem   znaleźć   wuja   Billa,   kiedy   poszedł   rzekomo   do 
spowiedzi. Restauracyjka nazywa się Iriangle, bo w miejscu, gdzie Lewis Avenue spotyka się z 

Long Lane, powstaje mały trójkąt. Stoi tam działo z drugiej wojny światowej; w dzieciństwie 
wspinaliśmy się na nie tak często, że wypolerowaliśmy je na wysoki połysk. Wkładaliśmy do 

lufy butelki od piwa i udawaliśmy, że strzelamy, a czasami jeździliśmy okrakiem na lufie jak 
na koniu. Zabawa była o niebo lepsza od większości zabaw na dziedzińcu szkoły Stonehurst.

Działo okolone jest łańcuchami o wielkich ogniwach; łańcuch przechodzi przez wielkie 

kolucha,   przymocowane   do   łusek   pocisków   artyleryjskich   z   pierwszej   wojny   światowej. 

Przypuszczam, że zainstalował to Legion Amerykański. Nie pamiętam, czy była tam jakaś 
pamiątkowa   tablica   z   uwiecznionymi   nazwiskami   poległych   żołnierzy   pochodzących   ze 

Stonehurst   czy   East   Lansdowne,   tak   jak   to   jest   w   każdym   miasteczku   we   Francji,   choć 
powinna być; jaw każdym razie jej nie zauważyłem. Tak czy inaczej to właśnie zapragnąłem 

najbardziej namalować w następnej kolejności, kiedy patrzyłem na biegnącą pod górę Long 
Lane. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie nadłożyć drogi i nie pojechać tamtędy, ale jestem 

zbyt zmęczony.

Muszę kupić trochę materiałów. Zabrakło mi kilku podstawowych kolorów, zwłaszcza 

ultramaryny i sjeny palonej. Potrzebuję też nowego płótna.

Dotarłszy   do   domu,   przyglądam   się   obrazowi   jeszcze   raz.   Wciąż   nie   jestem 

zadowolony.   Poświęciłem   kilka   godzin,   usiłując   powiązać   pastelowe   niebo   i   chmury   z 
intensywną zielenią drzew i całą gamą szarości asfaltowej nawierzchni ulicy. Najlepsze są 

dzieci grające w hokeja. Staje za mną ciotka Edith.

- A więc ty naprawdę malowałeś. Och, ten obraz jest cudowny, Albercie. Nie wiem, jak 

ty to robisz. Jak ci się udało unieruchomić te dzieciaki?

- Dałem im po dolarze. Były zadowolone, że dostały pieniądze i jeszcze znalazły się na 

obrazie.

Obserwuję ciotkę Edith, kiedy ogląda mój obraz, i jednocześnie zaczynam zdejmować 

swoje malarskie, przesycone zapachem terpentyny ubranie, żeby się zdrzemnąć i nie umrzeć 
przy okazji od tych woni. Ciotka stoi z palcem przytkniętym do policzka; spodziewam się, że 

za chwilę błyśnie jakimś złośliwym dowcipem, ale ona milczy.

- Nie martw się, ciociu, położę ten obraz w piwnicy, więc niczego nie ubrudzę.

- Nie ma mowy. Chcę na niego patrzeć. Niech no pomyślę...
Zaczyna się rozglądać. Idzie do jadalni, a potem do kuchni. Wyciągam się na kanapie. 

background image

Ciotka wraca.

- Już wiem. Możemy go położyć na stole w jadalni, a pod spód podścielić gazety. I tak 

nie używamy tego stołu. Wprawdzie jutro przyjeżdża na obiad Edgar z Emily, ale możemy 
wtedy zdjąć obraz na parę godzin, a potem położyć znowu. Zgoda?

- Wspaniale. Jeśli ty się zgadzasz...
Idzie do kuchni i wraca z gazetami. Rozkłada je na szydełkowej' serwecie. Biorę obraz i 

ostrożnie kładę go na gazetach. Światło jest akurat bardzo dobre i płótno wygląda całkiem 
nieźle.   Idę   na   górę   i   rzucam   się   na   łóżko,   żeby   się   zdrzemnąć.   Napięcie   emocjonalne   w 

połączeniu z pracą nad obrazem jest dla mnie zbyt piekielną mieszanką.

Budzę się i postanawiam jechać na Baltimore Pikę po materiały. Przejeżdżając przez 

Clifton Heights, mijam warsztat samochodowy Ala. Ciekaw jestem, czy teraz prowadzi go jego 
syn, Alfonso junior. Mój Boże, wszystko dokoła zdaje się umierać. Al był prototypem postaci 

Ala z mojej pierwszej książki. To dziwne uczucie, kiedy człowiek wykorzystuje kogoś, kogo 
zna   i   tworzy   jego   fikcyjną   replikę,   bo   potem   trudno   czasem   rozróżnić,   co   wzięło   się   z 

rzeczywistości,   a   co   jest   zmyśleniem.   Nie   łatwo   zmusić   ludzi   do   zaakceptowania 
rzeczywistości, nawet nie zdeformowanej fikcją, a już w wypadku, kiedy, jak to często bywa, 

zmieni   się   zasadniczo   jej   strukturę,   akceptacja   jest   wręcz   niemożliwa.   Nie   inaczej   jest   z 
malarstwem.

Bez trudu znajduję sklep z materiałami malarskimi. Wcześniej sprawdziłem jeszcze raz 

adres w książce telefonicznej ciotki Edith. Kupuję trzy komplety blejtramów i odpowiednią 

ilość płótna. Mają tu farby Grumbachera, więc kupuję właśnie takie. I trochę terpentyny. Nie 
mają werniksu Damaar, ale mam jeszcze w domu mały zapas; powinno wystarczyć. Biorę też 

trzy pędzle. Ceny, jak się okazuje, prawie takie jak w Paryżu. Nie sądzę, żeby jakość była taka 
sama,   ale   są   nie   najgorsze.   Nie   jest   to   sklep   dla   profesjonalistów;   to   właściwie   punkt 

zaopatrzenia   amatorów   i   warsztat   ramiarski.   W   większości   miast   amerykańskich   trudno 
znaleźć   specjalistyczny   sklep   dla   artystów   malarzy.   Nie   ma   już   po   prostu   zbyt   wielu 

poważnych, czynnych artystów. Myślę, że to kolejny z negatywnych skutków oddziaływania 
telewizji.

Jest już pora lunchu, kiedy wyjeżdżam z parkingu centrum handlowego. Znów mijam 

po  drodze  warsztat  samochodowy  Ala  i  myślę  o  tym,  jak   bardzo  fascynowały  go  zawody 

sportowe   i   jak   bardzo   zaangażowany   był   we   wszelkie   formy   współzawodnictwa   w   życiu. 
Byliśmy wyrostkami, kiedy rozegrała się jedna z największych konkurencji wszech czasów, 

druga   wojna   światowa.   Bierność,   tolerancja   lub   coś   zbliżonego   do   takich   postaw   nie 
wchodziło wtedy w rachubę.

background image

Wsiadając do samochodu, czuję się znów zmęczony. Nie jestem przyzwyczajony do 

drzemek w ciągu dnia. Poza tym najlepszym sposobem na zmęczenie jest jazda na rowerze, 

nawet bez obciążenia płótnami. Mknę przez Yeadon, mijam Cobb's Creek, pnę się po zboczu 
wzgórza,   a   potem   zjeżdżam   w  dół,  do  Elmwood.   Jadąc   tą   trasą,   nie  mogę  zabłądzić.  Na 

parkingu przy Robinson Street znajduję szczęśliwie wolne miejsce. Jestem z powrotem w 
domu dziesięć po piątej.

Ciotka   Edith   czeka   na   mnie;   musiała   wręcz   czatować   przy   drzwiach.   Widząc,   że 

wjeżdżam na parking, znika we wnętrzu domu, żeby przygotować obiad. Podejrzewam, że na 

starość zegar wbudowany w żołądek staje się bardziej dokładny. A może jest tak, że ludzie 
jedzą posiłki zawsze o tej samej porze, z dokładnością do kilku minut, i przywykają do tego 

rytmu. Pewnie tak właśnie jest. Muszę się z tym pogodzić bez szemrania. Ciotka otwiera mi 
drzwi.

- Widzę, że zamierzasz namalować furę obrazów, Albert. Wygląda na to, że wykupiłeś 

cały sklep.

- To akurat tyle, żeby wystarczyło na trzy obrazy, ciociu. Potrzebne są różne materiały, 

a wszystko razem kosztuje fortunę.

Przemykam obok niej i wchodzę na górę, do pokoju Edgara.
- Na razie rzucę to wszystko na łóżko. Ciotka woła z dołu:

- Pośpiesz no się. Jedzenie całkiem wyschło od ciągłego podgrzewania. A swoją drogą, 

co robiłeś tyle czasu?

Wchodzę do łazienki, żeby umyć ręce. Zostawiam drzwi otwarte, żebyśmy się słyszeli.
- Zaraz schodzę. Wszystko ci opowiem. Przepraszam za spóźnienie, ale ruch jest o tej 

porze okropny.

- No dobrze. Siedziałam i czekałam na ciebie jak niemądra. Nie wchodź przypadkiem 

pod prysznic ani do wanny. Jakoś zniosę te zapachy, bo już walę to, niż umrzeć z głodu.

Kiedy schodzę na dół, ciotka siedzi już przy stole. Dziś na obiad duszona baranina z 

ziemniakami. Siadam na swoim miejscu.

- Mam nadzieję, że lubisz baraninę po irlandzku. Twoja matka była przynajmniej w 

połowie Irlandką, więc pomyślałam, że będzie ci smakować.

Tak   naprawdę   nie   cierpię   baraniny   po   irlandzku.   Uwielbiam   francuski 

boeufbourguignon i rosyjski boeufStrogonoff, i niemiecki gulasch, czyli duszone mięso pod 
wszelkimi postaciami, ale baranina po irlandzku zawsze wydawała mi się zbyt mdła.

- Trafiłaś w dziesiątkę, ciociu.
Właściwie to baranina nie jest taka zła; smakuje mi zwłaszcza sos, kiedy wycieram 

background image

talerz chlebem. Ciotka nachyla się ku mnie z całą powagą. Ja nachylam się do niej i zanim 
zdąży wykonać jakiś ruch, całuję ją w czubek nosa. Ciotka cofa się gwałtownie.

- Słuchaj no, Albert, dlaczego to robisz?
- Żeby   zobaczyć,   jak   odskakujesz.   Poza   tym   chciałem   cię   przeprosić   za   to,   że   ci 

dokuczałem. A teraz idę odwiedzić moją dawną przyjaciółkę. Może uda mi się dotrzeć tam 
punktualnie.

Wstaję. Ciotka Edith patrzy na mnie z otwartymi ustami.
- Jesteś najbezczelniejszym typem, jakiego znam. - Uśmiecha się. - Pocałuj teraz ładnie 

swoją ciotkę Edith i idź sobie, baw się dobrze.

Nachylam się i całuję ją w ułożone w dzióbek usta. Wymieniamy szybkie spojrzenia. 

Puszczam oczko, ciotka odpycha mnie od siebie.

Tej   nocy   śpię   jak   niemowlę.   Rano   ubieram   się   elegancko;   mamy   iść   do   kościoła. 

Dzieciaki ze Stonehurst byłyby ze mnie dumne. Schodzę na dół; ciotka Edith jest gotowa do 
wyjścia. Przygląda mi się krytycznie.

- A więc żyjesz. Chrapałeś dziś w nocy tak, jakbyś umierał. I widzę, że nie zjadłeś nawet 

sandwicza, którego ci naszykowałam. Tylko nie mów, że wybierasz się ze mną do kościoła.

- Zgadłaś. Syn marnotrawny powrócił.
- No to lepiej się pośpiesz. Mszę odprawia  dziś ksiądz  Mooney, a on nie czeka  na 

nikogo, nawet na Pana Boga.

Wychodzimy przed dom. Jest piękny, słoneczny dzień. Myślę z niechęcią o tym, że 

tracę okazję do malowania; taka pogoda nie może trwać długo. Ale przecież Edgar z rodziną 
przyjeżdżają dziś na rodzinny obiad. Poza tym nie sądzę, żeby ciotka była zachwycona tym, że 

maluję w niedzielę. Dam sobie spokój, popłynę z prądem.

Ksiądz, który odprawia mszę, to rzeczywiście ktoś! Za każdym razem, kiedy któryś z 

wiernych odkaszlnie albo wywoła jakikolwiek hałas, przerywa i mierzy go wzrokiem. Ciotka 
Edith   spogląda   wtedy   na   mnie   porozumiewawczo   i   oboje   z   najwyższym   trudem 

powstrzymujemy   się   od   śmiechu.   Zastanawiam   się,   jak   zareagowałby   ksiądz,   gdybyśmy 
zaczęli chichotać. Może po prostu odmaszerowałby, wściekły, do zakrystii. Co tam, do jasnej 

cholery, w końcu msza to nie prywatna sprawa, jak modlitwa - to widowisko, a ludzie są tylko 
ludźmi. No proszę, jakie głupoty przychodzą mi do głowy!

Po śniadaniu przygotowuję trzy blejtramy, zastanawiając się, co będę teraz malować. 

Są pewne miejsca, które namalowałbym  z rozkoszą, miejsca, których już nie ma, a które 

pamiętam.  Chciałbym   namalować  dawne   boisko  przy  końcu  naszej  ulicy;  teraz   stoją tam 
nowe domy. Chciałbym też namalować starą chłodnię przy rogu Marshall Road, ale od kiedy 

background image

nastąpiła inwazja lodówek, jest tam sklep sieci „7/11”, jeden z tych, które nazywają „sklepami 
dla wygody”. Za tę odrobinę komfortu zgodzimy się na wszystko. Namalowałbym chętnie 

nawet stary zbiornik, który stał przy rogu Long Lane i Marshall Road, ale jego też już nie ma.

Przyjeżdżają Edgar, Emily, Joannę z mężem i dwójką dzieci. Przywieźli z sobą Dianę, 

opiekunkę do dzieci, z własną dwójką maluchów. To prawdziwy zjazd rodzinny. Ciotka Edith 
jest podenerwowana.

- Wiecie, że każdy dostanie po jednym kęsie. Nie przypuszczałam, że przyjedzie was 

taka chmara.

Emily,  która  jest absolutnym  przeciwieństwem  mojej Emily,  ściska  ciotkę  mocno i 

całuje ją serdecznie.

- Nie martw się, mamo, przywieźliśmy jedzenie z sobą. Mamy mnóstwo prowiantu. 

Ugotowałam spaghetti, a Dianę przywiozła klops i ziemniaki. Zrobimy prawdziwe przyjęcie, 

jak za dawnych czasów.

Pomagam mężowi Joannę i Edgarowi przestawić stół spod ściany na środek, żeby było 

więcej miejsc. Biorę obraz zza szafki na naczynia, za którą go postawiłem. Edward chwyta 
mnie za ramię.

- Ej, Albert, daj no popatrzeć. Spójrzcie, co on tu ma! Chłopie, to fantastyczne!
Wszyscy   skupiają   się   przed   obrazem.   Jestem   tak   przyzwyczajony   do   życia   wśród 

obrazów,   podobnie   jak   cała   reszta   mojej   najbliższej   rodziny,   że   czasami   zapominam,   jak 
niezwykłą rzeczą musi być obraz dla zwykłych ludzi. Mógłbym się założyć, że nikt z nich nie 

był   od   lat   w   filadelfijskim   Muzeum   Sztuki.   Po   prostu   nie   mają   takiego   nawyku. 
Prawdopodobnie jeszcze jeden przejaw dominacji telewizji. Ciotka Edith stoi z tyłu i wskazuje 

na różne szczegóły, które wypatrzyła wcześniej.

- Może nakryjemy stół i podamy obiad - mówi w końcu. - Spójrzcie tylko na Alberta, on 

jest wiecznie głodny. Wyhodował sobie brzuszek, zupełnie jak ty, Edgar. Nim się obejrzy, 
będzie gruby jak Richie.

- Na pewno, jeśli będę jadł tak, jak się tu jada. Musicie wiedzieć, że w tym domu je się 

co najmniej sześć razy dziennie.

Edgar   i   Mark,   mąż   Joannę,   ustawiają   krzesła   wokół   stołu.   Wiedzą,   skąd   wziąć 

dodatkowe.   To   dla   nich   swojski,   znajomy   teren.   Ciotka   Edith,   Emily   i   Dianę   zdejmują 

szydełkową   serwetę   i   nakrywają   stół   białym,   lnianym   obrusem   z   białymi   kwiatami 
wyhaftowanymi lśniącym jedwabiem. To wszystko jest mi tak dobrze znane! Obrus jest taki 

sam jak ten, który mama zawsze kładła na stół w niedzielę, nawet haft jest identyczny.

Edgar klepie się po brzuszku.

background image

- Nie mów mi o jedzeniu. Wpadłem w nałóg i nie mogę przestać. Jem przez cały dzień. 

W pracy mam biurko z sześcioma szufladami: w trzech jest jedzenie.

Śmieje się. Ciotka Edith grozi mu palcem.
- Tylko nie próbuj zwalać winy na mnie. Spójrz tylko: ja nie jestem gruba. A wy obaj 

wyglądacie, jakbyście byli w czwartym miesiącu.

Tymczasem   stół   jest   nakryty.   Odsuwamy   krzesła   i   siadamy.   Nie   ma   żadnego 

zamieszania  z   usadzeniem   gości  przy  stole.  Nikt  nie  sili   się  na  uprzejmość  i  nie  odsuwa 
zapraszająco   krzesła   drugiemu;   jest   jak   w   prawdziwej   rodzinie   -   wszystko   odbywa   się 

automatycznie. Krążę wokół stołu, tak długo, aż wypatruję miejsce przeznaczone dla mnie. 
Najwyraźniej miejsce dla gościa jest na rogu od strony saloniku, przy tym boku, którym stół 

był przystawiony do ściany. Edgar siedzi obok mnie, obok niego jedno z dzieci Dianę.

Pochyla głowę, wszyscy idą w jego ślady. Chłopcy składają dłonie do modlitwy: palce 

wyprostowane, kciuki skrzyżowane.

- Pobłogosław, Panie, nas i te dary, które z Twej dobroci spożywać będziemy. Przez 

Chrystusa Pana naszego. Amen. I dzięki Ci za to, że spotykamy się jeszcze raz przy jednym 
stole. Amen.

Ciotka Edith, Emily, Dianę i Joannę podają główne danie, coś w rodzaju „kociołka 

rozmaitości”. Kontrasty smakowe pomiędzy różnymi składnikami tej potrawy dają wspaniały 

efekt.

Nazajutrz   budzę   się   dopiero   po   dziewiątej.   Jest   kolejny   piękny   dzień.   Ależ   mam 

niesamowite szczęście z tą pogodą! O tej porze roku Filadelfia powinna tonąć w deszczu, a tu 
mamy jeden słoneczny dzień po drugim, prawdziwie złotą jesień.

Kiedy schodzę na dół, na stole stoją jajka, tosty, wszystko, co trzeba. Ciotka Edith jest 

piętnaście lat starsza ode mnie, a przychodzi jej to z taką łatwością. Nie mogę tego pojąć. Ja 

co chwilę stwierdzam, że o czymś zapomniałem, i mam kłopoty z ciągłością myśli. Ciotka jest 
prawdziwym fenomenem. Zastanawiam się, czy powinienem w ogóle jeść po wczorajszym 

obfitym obiedzie.

Po śniadaniu wyprowadzam rower z werandy i przyczepiam z tyłu płótno napięte na 

blejtramie.   To   ostatnie,   jakie   przygotowałem   sobie   wcześniej.   Będę   się   musiał   niedługo 
dobrać do nowych zakupów i przygotować więcej blejtramów.

Jazda  do   Stonehurst  jest   łatwa.   Kiedy   docieram   do   Heather   Lane,   jest  już   prawie 

jedenasta. Pukam do drzwi, Peg wychodzi z kuchni. 'Wygląda gorzej niż poprzednio; jest w 

swoim frotowym szlafroku. Odgarnia włosy z twarzy, pali papierosa.

- O Boże, Bert, jestem w rozsypce. Mówię ci, wyprawiałam dzieciaki do szkoły i miałam 

background image

z nimi urwanie głowy. Też były zmęczone. Balowaliśmy tu do czwartej rano. Bud był jeszcze 
pijany, kiedy wychodził rano po pięciu filiżankach gorącej jak piekło i czarnej jak smoła kawy. 

Mam nadzieję, że nie straci pracy, bo to jedyne źródło naszego utrzymania. Przytrzymuje mi 
drzwi. Wchodzę. Johnny śpi pod kocykiem na podłodze. W mieszkaniu nieopisany bałagan. 

Szklanki, puste paczki po papierosach, na stole w jadalni, na podłodze, dosłownie wszędzie 
poniewierają się butelki. Całe mieszkanie cuchnie nikotyną i gorzałką, zupełnie jak jakiś bar. 

Wszystkie filiżanki, półmiski, a nawet szklanki zamienione są w popielniczki.

- Mogę iść na górę po kasetę?

- Jasne. Ja napiję się jeszcze kawy. Muszę to wszystko doprowadzić do ładu. Mam 

tylko, cholera, nadzieję, że nie powypalali mi dziur w meblach i w dywanach. Na dole jest 

jeszcze gorszy bajzel niż tu. Chryste, to wygląda tak, jakby przeszło tędy stado jakichś dzikich 
bestii. Ken zjawił się z paroma kumplami z gangu, tymi swoimi Warlockami. Ukradli gdzieś 

całą   skrzynkę   burbona.   Lubimy   od   czasu   do   czasu   zaszaleć,   ale   tym   razem   trochę 
przesadziliśmy. Ci faceci z gangu są naprawdę niebezpieczni. Jeden, z długimi blond włosami, 

zaciągnął mnie za bar i próbował zgwałcić. Boże, jak się wystraszyłam! Bud zszedł na dół, 
żeby zobaczyć, co się dzieje, i zaczęło się: o mało nie roznieśli domu, a Bud ledwie uszedł z 

życiem! Te typki noszą przy sobie noże i pistolety, i to nie od parady! No nic, było, minęło. 
Napijesz się ze mną kawy, Bert?

Tak naprawdę, to nie chciałem tracić czasu, ale skinąłem głową, że owszem, napiję się. 

Klucząc   wśród   rozgardiaszu,   suniemy   w   stronę   kuchni.   Peg   zgarnia   po   drodze   ze   stołu 

naręcze butelek i upycha je w plastikowym worku.

- Słuchaj, Peg, może po kawie posprzątamy tu trochę? Jak weźmiemy się oboje do 

roboty, uwiniemy się w pół godziny. Okej?

Rzuca mi szybkie spojrzenie.

- Ty   jesteś   naprawdę   wyjątkowy   facet.   Pewnie   myślisz,   że   trafiłeś   między   jakichś 

dzikusów, no nie?

Nalewa   dwie   filiżanki   kawy   i   podsuwa   mi   cukiernicę.   Biorę   jedną   kostkę.   Wciąż 

zapominam zabrać z domu swój słodzik. Patrzymy na siebie; uśmiecham się do Peg, ona 

odpowiada   mi   uśmiechem.   Potem   oboje   wybuchamy   głośnym   rechotem.   Śmiejemy   się 
właściwie z niczego, ale jesteśmy strasznie rozbawieni.

- Naprawdę chcesz mi pomóc sprzątać ten bajzel?
- Powiedziałem przecież. Zgadzasz się? Jestem w tym niesamowity.

- Boże, czy to w ogóle wypada?
Dopijamy kawę. Wstaję i oddzieram cztery wielkie foliowe worki na śmieci. Pracujemy 

background image

razem   szybko   i   sprawnie:   ona   zbiera   wszystkie   talerze,   szklanki,   filiżanki,   ja   zsypuję 
tymczasem do worków niedopałki, butelki po piwie, dżinie, wódce i burbonie, których jest 

najwięcej.  Przeczesuję  cały  salonik  i zbieram  wszystko,  co mi wpadnie  pod rękę.  Johnny 
zasnął, ekran telewizora miga mu tuż przed oczami. Musiał też zarwać noc, bo w telewizji leci 

kreskówka, a on śpi jak zabity.

Potem schodzimy na dół. Po drodze zbieramy butelki. Musiała tu być niezła balanga. 

Pełno jest tak zwanych karaluchów, oczywiście nie insektów, tylko marihuanowych petów, 
poniewiera się też więcej słomek, niż można by się spodziewać po przyjęciu, na którym pije 

się zwykłe  piwo i alkohol. Napełniamy dwa worki  i wleczemy  je na podwórko, z którego 
zabiorą je śmieciarze.

Peg przynosi wiadro z mydlinami i wyciera podłogę. Znajduję odkurzacz, włączam go i 

zaczynam nim jeździć po pokoju. Przekręcam żaluzje w okienku na drzwiach garażu, żeby 

wywietrzyć   pomieszczenie   i   zneutralizować   odór   nie   mytych   ciał,   wymiotów,   gorzałki,   a 
zwłaszcza dymu papierosowego. Po pewnym czasie można tu już wytrzymać, ale upłynie go 

sporo, zanim można będzie swobodnie, głęboko odetchnąć.

Wracamy   na   górę   i   odkurzamy   na   parterze.   Zaczynamy   zbierać   butelki   i   szklanki 

porozrzucane   na   schodach,   aż   do   sypialni   na   piętrze.   Mam   wrażenie,   że   ten   huragan 
przetoczył   się   przez   cały   dom.   Wrzucam   właśnie   kilka   ostatnich   znalezionych   w   sypialni 

butelek od piwa do worka, kiedy staje za mną Peg. Taszczy pełen worek śmieci zebranych w 
łazience i pozostałych pomieszczeniach. Rzucam okiem na mój obraz i kasetę; dzięki Bogu są 

nietknięte. Przychodzi mi do głowy, że ktoś mógł wpaść na pomysł, aby zrobić z obrazu tarczę 
do rzutków. Peg stoi z rękami na biodrach. Patrzy na skotłowaną pościel na łóżku.

- O rany, chyba tej nocy pieprzyło się tu więcej ludzi, niż na jakimkolwiek łóżku w 

jakimkolwiek burdelu w Filadelfii. Czasem dwie albo trzy pary dymały się naraz, na łóżku 

albo po prostu na podłodze. Nawet nie znam niektórych z tych ludzi.

Podchodzi   do   łóżka   i   ściąga   pozwijaną   pościel.   Nylonowe,   cienkie   jak   jedwab 

prześcieradło   jest   zwinięte   w   kulę.   Peg   strzepuje   je   energicznie.   Jest   poplamione 
ekskrementami, spermą, krwią, wymiocinami, Bóg wie, czym jeszcze. Ktoś wypali! w nim 

nawet dziurę.

- Jak ci się to podoba?

Rzuca prześcieradło na podłogę. Wyciąga czyste ze ściennej szafy. Nigdy dotąd nie 

ścieliłem   wodnego   łóżka.   Peg   sprawdza,   czy   nie   jest   gdzieś   przepalone   papierosem,   ale 

okazuje się, że nie. Stajemy po obu stronach i szybko doprowadzamy łóżko do porządku. Z 
resztą pościeli nie jest tak źle. W ciągu kilku minut łóżko wygląda znów jak łóżko, jeśli akurat 

background image

takie może w ogóle tak wyglądać. Wodne łóżka robią na mnie zawsze wrażenie chmur, które 
ktoś usiłował przykryć prześcieradłem. Idę przez pokój, żeby zabrać swoją kasetę. Peg siada 

na łóżku, które kołysze się i faluje - jak to wodne łóżko.

- Wiesz, Bert, najchętniej to wśliznęłabym się pod koc i przespała troszkę.

- Dlaczego nie zejdziesz na dół, nie weźmiesz Johnny'ego, który tam śpi na podłodze, i 

nie położysz się do łóżka z nim? Możesz przecież uciąć sobie drzemkę, zanim dzieci wrócą ze 

szkoły.

- Bobby i Alice będą w domu za jakieś piętnaście minut. Muszę przygotować im lunch. 

Może zjesz z nami?

- Nie,   dziękuję,   niedawno   jadłem   śniadanie.   Pojadę   na   Long   Lane,   tam,   gdzie   jest 

restauracja Triangle, i zacznę malować nowy obraz.

- Przyjdziesz tu jeszcze?

- A pozwolisz mi zostawić obraz i kasetę?
- Wiesz, że tak.  Może jak trochę tu ogarnę, przyjdę tam i strzelimy sobie piwko w 

Triangle Cafe? Susan może popilnować Johnny'ego. Ale pewnie raczej uderzę w kimono.

- Okej. Przyjdź, jeśli będziesz mogła.

Zarzucam szelkę od kasety na ramię i schodzę na dół. Peg idzie za mną. Zmierzam w 

stronę drzwi. Peg zamyka mi je przed nosem i spogląda na śpiącego Johnny'ego.

- Brzydzisz się mną, Bert? Musisz się czuć, jakbyś miał do czynienia z jakimś bydłem. 

Myślę, że to przez tych z gangu; mieli takie prochy, że każdemu by odbiło.

Patrzę na nią; sczesała włosy do tyłu i związała je w koczek na karku. Uśmiecha się do 

mnie.

- No chodź, dam ci całusa za to, że byłeś taki milutki i pomogłeś mi sprzątnąć ten 

chlew.

Zanim zdążę sobie uświadomić, co się właściwie dzieje, robi krok do przodu, ociąga 

ręce i obejmuje mnie za szyję; rękawy szlafroka zsuwają jej się poniżej łokci. Całuje mnie tak 

mocno, że aż boli. Mam wrażenie, jakby mnie chciała pożreć, ssie mój język, wargi - jestem 
pewien, że będę miał sine usta. Odpycham ją.

- A niech cię licho, Peg! Ty jesteś szalona. Teraz już przesadziłaś. Nie miałem pojęcia, 

że jesteś taka silna. Chryste, nie mogę złapać tchu!

- Jeszcze nie wiesz, jaka jestem silna, Bert. Byłbyś zaskoczony.
Opuszcza ręce i spoglądając na Johnny'ego, zawiązuje mocno pasek szlafroka. Malec 

leży na boku i ssie kciuk, ale oczy ma otwarte.

- Boże, ciekawe, co on sobie myśli. Mam nadzieję, że nie będzie za dużo paplał, bo 

background image

mogłyby   z   tego   wyniknąć   poważne   kłopoty.   No,   idź   już   malować;   w   każdej   chwili   mogą 
nadejść dzieci.

Zataczając się, wyjeżdżam z Heather Lane i skręcam w Long Lane. Staję przy rogu za 

restauracją   Triangle,   w   miejscu,   w   którym   odchodzi   Lewis   Lane,   prowadząca   do   szkoły. 

Zostawiam kasetę i płótna na rowerze. Chcę wybrać najlepszy punkt do ustawienia sztalug. 
Muszę też trochę zebrać myśli.

Postanawiam   malować   Long  Lane,   patrząc   w  kierunku   Marshall   Road.   Long   Lane 

wznosi   się;   najwyższy   punkt   wypada   w   miejscu,   w   którym   było   stare   kino.   Zaakcentuję 

biegnącą w górę krzywiznę, a horyzont będzie schodził lekko w dół do miejsca, gdzie droga 
zakręca i ginie za domami. Mogę włączyć cały szereg budynków stojących wzdłuż Long Lane 

pomiędzy Radbourne i miejscem, w którym Heather Lane dochodzi do Triangle.

Pokażę,   gdzie   był   stary   skład   z   nasionami,   magazyn   sieci   American   Storę,   sklep 

Josephine i fryzjer. Pomiędzy Josephine i fryzjerem był sklep drogeryjno - spożywczy. To tam 
wypiłem pierwszą colę, kiedy miałem mniej więcej dwanaście lat. Jakież to było przeżycie! 

Czułem się tak, jakbym wkraczał do świata dorosłych.

Widzę,  że tam,  gdzie była  piekarnia  Wuko, jest teraz  bar z sandwiczami.  Z synem 

właściciela piekarni, Joem Wuko, chodziłem do jednej klasy w liceum Upper Darby. Stojące 
w   szeregu   sklepy   wydają   mi   się   bardziej   obskurne   i   zaniedbane   niż   wtedy,   kiedy   byłem 

chłopcem, robią też wrażenie tymczasowości. Prawdopodobnie wyglądały tak zawsze, ale ja 
tego nie zauważałem, bo byłem mały, a może dlatego, że nic innego nie znałem. Jednocześnie 

przy   całym   swoim   zaniedbaniu   sklepy   są   bardziej   „szpanerskie”   dzięki   efektownemu 
sidingowi   i   jaskrawym,   wielkim   szyldom.   Rozumiem,   że   to   właśnie   mają   być   znamiona 

postępu.

Namaluję Triangle razem z działem, pociskami i łuskami w tle. Nie zauważyłem tego 

wcześniej, ale ułożone w piramidki pociski są zespawane. Powinienem był się domyślić już 
jako dziecko, zanim nadeszła epoka rozpasanego i bezinteresownego wandalizmu, że musieli 

to zrobić, bo inaczej smarkateria rozwłóczyłaby łuski i pociski po całej Long Lane. Wielką 
zaletą  miejsca,  w którym się ustawiłem,  jest to, że  nie  przeszkadza  mi tu ożywiony ruch 

uliczny. Nie ma też zbyt wielu pieszych. Powinien to być doskonały punkt.

Akurat w chwili, kiedy otwieram moją kasetę, ze szkoły św. Cyryla wysypuje się tłumek 

uczniów i wali przez Lewis Avenue. Jeżeli nie zmienią nagle trasy, będą musieli przeciąć Long 
Lane, zmierzając do skrzyżowania, na którym było kino - i zanosi się na to, że tak właśnie 

będzie. Inne miejsce, w którym można przejść przez Long Lane, jest dalej, przy skrzyżowaniu 
z   Lewis   Avenue.   To   tamtędy   wracałem   zawsze   do   domu;   może   była   to   droga   dłuższa   o 

background image

pięćdziesiąt jardów, ale mogłem po drodze pobuszować w zaułkach i pogrzebać w śmieciach.

Paru malców z rozwrzeszczanej gromady zwalnia, widząc, jak rozstawiam swój sprzęt. 

Są   wśród   nich   dzieciaki   z   Heather   Lane,   prawdopodobnie   te,   które   nie   przepadają   za 
szperaniem   w   śmietnikach.   Zaczynają   wyjaśniać   innym,   co   robię.   Z   minami   ekspertów 

opowiadają   o   obrazie   z   Chickym   i   o   tym   z   hokejem   na   Clover   Lane.   Jest   wśród   nich 
rudowłosy chłopiec. Staje tuż przy mnie.

- Będzie pan malował armatę i te sklepy przy Long Lane? - Aha. I całą ulicę aż do 

miejsca, w którym łączy się z Heather Lane, a na pierwszym planie Triangle Cafe, działo, 

łańcuchy i pociski. Pokazuję na płótnie, gdzie co namaluję.

- O rany, to będzie super. Słyszeliście, chłopaki? Namaluje to wszystko, co tu widać. 

Ale mamy szczęście!

Na jakiś niewidoczny dla mnie sygnał wszyscy się rozpierzchają. Może zmieniły się 

światła na skrzyżowaniu.

Przymocowuję   płótno   do   kasety.   Wysuwam   szufladkę   i   wyciągam   narzędzia   do 

rysowania: ołówek i marker. Patrzę w perspektywę ulicy i ustalam kompozycję. Bez względu 
na to, co w końcu znajdzie się na obrazie, będzie na nim dużo nieba. Postanawiam umieścić 

restaurację Triangle trochę wyżej, rozciągnąć sklepy po prawej, przysunąć nieco budynki z 
lewej strony, żeby wypełnić pustą przestrzeń. Zaczynam bezwiednie kreślić i po chwili bez 

reszty pochłania mnie praca.

Wszystko idzie jak należy. Jest pewien zgrzyt kompozycyjny pomiędzy pierwszym i 

drugim   planem,   a   sylwetkę   baru   trudno   usytuować   w   przestrzeni,   ale   mam   nadzieję,   że 
rozwiążę te problemy za pomocą koloru.

Zaczynam   robić   podmalówkę.   Postanawiam   nie   zaznaczać   zbyt   wielu   szczegółów, 

raczej   określić   napięcia,   ich   zderzenia,   ogólną   tonację   obrazu   i   rozwiązania   walorowe. 

Sceneria jest tak zróżnicowana, że zgubię się, jeśli nie zwiążę wszystkiego od razu, zanim 
zacznę nakładać farbę.

Kończę   podmalówkę,   a   kiedy   na   chwilę   przerywam   pracę,   stwierdzam,   że   jest   już 

prawie druga. Czas rzeczywiście pędzi. A może dzieci były tu znów i ja ich nie widziałem ani 

nie słyszałem? Może wróciły do szkoły inną drogą. To wszystko wydaje mi się bezsensowne. 
Zaczyna   mi  burczeć   w brzuchu.  Odkładam   pędzle,  wycieram   z  grubsza   ręce  terpentyną  i 

przechodzę na drugą stronę ulicy, do baru z sandwiczami. Po drodze uchylam drzwi Triangle 
Cafe i zaglądam do środka.

Niewierze własnym oczom: nic się tu nie zmieniło. Wciąż jeszcze mają to podwyższenie 

wzdłuż ściany po prawej. Wydawałoby się, że drewniana podłoga dawno powinna się była do 

background image

cna wytrzeć. Może odnawiają ją co kilka lat. W głębi stoją jak dawniej dwa stoły bilardowe i 
jak zwykle snują się wokół nich mężczyźni z kijami. Barman mierzy mnie wzrokiem, więc 

wycofuję się i zamykam drzwi.

Wchodzę   do   baru   z   sandwiczami.   Wnętrze   ma   ten   niepowtarzalny,   niemożliwy   do 

podrobienia zapach. I tu też sprzedają ten nowy dla mnie przysmak: sandwicze z befsztykiem 
serowym, czyli cheeseburgery.

Biorę   małego   sandwicza   na   wynos,   ze   wszystkimi   dodatkami.   Przyglądam   się,   jak 

śliczna dziewczyna, typ wybitnie włoski, przechodzi od pojemnika do pojemnika, konstruując 

mojego   sandwicza.   Mogłaby   być   kuzynką   Ala,   jego   siostrzenicą   albo   wnuczką;   ustalenie 
najbardziej prawdopodobnego stopnia pokrewieństwa z uwzględnieniem upływu lat zabiera 

mi trochę czasu. Dziewczyna uśmiecha się do mnie; dałbym głowę, że ją znam. Chodziłem 
kiedyś z kuzynką Ala, Marie, i ta mała ma takie same oczy koloru owoców tarniny,  oczy 

spłoszonej łani, która chciałaby się zaprzyjaźnić, ale jest zbyt bojaźliwa.

Biorę   też   piwo.   Tęga   dama   z   siwiejącymi   włosami,   prawdopodobnie   matka   mojej 

nieśmiałej łani, wytacza się z zaplecza.

- To pan jest tym artystą, co maluje obraz tam, pod armatą? - Owszem, ja.

- Czy nasz bar też jest na obrazie?
Wyczuwam   niemal   agresywny   ton   w   jej   pytaniu,   jakby   była   prokuratorem 

przesłuchującym wystraszonego świadka.

- Jeszcze nie, ale będzie. Tuż za armatą. Nie zacząłem jeszcze malować szczegółów.

- Ha, słyszałaś, Francesca? Jesteśmy sławni. Nigdy człowiek nie wie, co mu się trafi.
Francesca   zerka   na   mnie,   opuszcza   wzrok,   wyciera   ręce   w   fartuch.   Czy   ta   starsza 

kobieta też wyglądała kiedyś tak, jak to delikatne młodziutkie dziewczę? Jestem tego pewien, 
wiem   też,   że   i   córka   wkrótce   upodobni   się   do   swojej   matki.   Trudno   się   z   tym,   cholera, 

pogodzić.

- Sprzedaje pan te obrazy? Po ile?

To   drugie   pytanie   ma   oczywiście   związek   z   moją   odpowiedzią   na   pierwsze,   więc 

wycofuję się.

- Nie   sprzedaję   ich.   Mieszkałem   tu   kiedyś   i   maluję   te   obrazy   dla   siebie;   to   coś   w 

rodzaju pamiątki.

- To jakieś wariactwo.
- Nie większe niż robienie zdjęć, tyle że zabiera więcej czasu.

Cała moja uwaga skupiona jest na sandwiczu, ślinka napływa mi do ust, więc mówię z 

trudem.

background image

- No dobra - oświadcza matrona. - Pan przyniesie ten obraz, jak pan skończy. Może go 

kupię. Lubi pan hoagies? Może zapłacę sandwiczami, najlepszymi na Long Lane. Zobaczymy.

Wycofuję się ze sklepu. Zazwyczaj  sytuacja,  kiedy ludzie o coś pytają, a potem nie 

słuchają odpowiedzi albo odpowiadają sobie sami, nie dając mi dojść do głosu, doprowadza 

mnie   do   szału.   Ale   tym   razem   jestem   po   prostu   rozbawiony.   Czuję   po   latach,   że   jestem 
naprawdę u siebie.

Wyciągam   się   na   trawniczku   za   armatą.   Opieram   głowę   na   jednym   z   leżących   na 

spodzie   pocisków,   podłożywszy   pod   głowę   zwiniętą   marynarkę.   Ciotka   Edith   jest   może 

cudotwórczynią, ale prawdziwego sandwicza hoagie potrafi zrobić tylko prawdziwa Włoszka. 
Musi istnieć jakiś magiczny włoski pył, którym posypują te sandwicze, kiedy nikt nie patrzy.

Wyciskam trochę więcej farby na impast. Zaczynam od nieba. Tam, gdzie niebo styka 

się z Long Lane, przybiera niemal zielonkawy odcień. Zaczynam od tego miejsca; używam po 

kolei lazuru i kobaltu,  ultramaryny  jasnej i ciemnej,  a w narożnikach obrazu  przechodzę 
wręcz   do  błękitu  pruskiego.  W miarę  jak  posuwam  się w górę,  dodaję  coraz   mniej  bieli. 

Chciałbym   uzyskać   efekt   kopuły,   a   to   miejsce,   w  którym   droga   sięga   horyzontu,   ma   być 
miejscem magicznym.

Prawie skończyłem z niebem, kiedy czuję, że ktoś zagląda mi przez ramię. Stoi za mną 

facet w moim mniej więcej wieku, tęgawy, łysy, pali papierosa.

- No, no, to naprawdę niezłe. Namalował pan nawet kilka starych sklepów z dawnych 

czasów. Mieszkał pan tu kiedyś?

Przerywam pracę. Cofam się o dwa kroki, żeby zobaczyć, jak mi poszło. Obraz mi się 

podoba.   Po   całej   zabawie   z   niebem   malowanie   fasad   sklepów   wymaga   zupełnie   innego 

podejścia. Mógłbym namalować najpierw samą Long Lane i Triangle, ale wtedy mokra farba 
rozmazywałaby się, kiedy zacząłbym wypracowywać szczegóły fasad sklepów. Muszę oprzeć 

mały palec na płótnie, żeby nie drżała mi ręka. Nie jest już taka pewna jak kiedyś.

- A tak - odpowiadam nieznajomemu. - Mieszkałem tu niedaleko przez dwanaście lat, 

od 1931 do 1943 roku. Właściwie to wiele się tu nie zmieniło.

- Mieszkał   pan   tu   pięćdziesiąt   lat   temu?   Ja   tu   mieszkam   od   urodzenia,   może   się 

znamy? Do której szkoły pan chodził?

Wskazuję końcem pędzla na Lewis Avenue.

- Do Świętego Cyryla, przy tamtej ulicy.
- Ja też. Jak długo pan tam chodził? Kiedy pan skończył tę szkołę?

Postanawiam przerwać pracę, rozruszać zesztywniały kark. Próbuję sobie przypomnieć 

rok ukończenia szkoły. Wiem, że skończyłem naukę w Upper Darby High School w 1943 roku, 

background image

więc to musiało być w 1939. Boże, to brzmi jak data z podręcznika historii. Sięgając myślami 
wstecz,   pamiętam   prawie   każdą   ważną   dla   mnie   datę   aż   do   roku   1940,   ale   to,   co   było 

wcześniej, wydaje mi się bardziej historią niż czymś, co sam naprawdę przeżyłem.

- Pewnie w 1939 roku. Wydaje mi to się wręcz niemożliwe. Chodziłem całe osiem lat do 

tej szkoły. To oznacza, że zaczynałem w 1931, zaraz po przeprowadzce tutaj, zanim dotarły tu 
skutki Wielkiego Kryzysu.

- No to chodziłeś do jednej klasy z moją siostrą. Mary Jane Donahue, pamiętasz ją? Ja 

byłem o dwie klasy niżej, ale też skończyłem Świętego Cyryla i poszedłem do West.

Wiem,   że   ,West”   oznacza   West   Catholic,   katolickie   liceum   przy   rogu   Czterdziestej 

Dziewiątej   i  Chestnut  Street  w  Filadelfii.   Sam  chodziłem  tam   przez   rok,  zanim   za  zgodą 

dyrekcji przeniosłem się do Upper Darby.

- Oczywiście, że znam Mary Jane. Byłem na jej dwudziestych pierwszych urodzinach. 

Zdaje  się,  że mieszkała  przy  końcu  Radbourne  Road.  Po  raz  pierwszy  zagrałem   wtedy  w 
butelkę.

- Zgadza się! Tam właśnie mieszkaliśmy. Właściwie to do dziś mieszkam tam z żoną. 

Mary Jane ma domek jednorodzinny na East Lansdowne. Wyszła za mąż za faceta, który miał 

dobrą posadę w Philadelphia Electric. Wiesz co? Gdzie teraz mieszkasz?

Milczę   przez   chwilę,   zastanawiam   się   nad   odpowiedzią.   Właściwie,   do   cholery, 

dlaczego mam kłamać? Zapamiętałem Mary Jane jako po prostu Jane, niespecjalnie ładną 
dziewczynę.  Miło mi, że złapała  przyzwoitego  faceta  z dobrą  posadą  i że ich  małżeństwo 

przetrwało. Ale też jeśli jest tu wciąż tak samo, jak było kiedyś, to małżeństwo musi trwać, bez 
względu na wszystko.

- Pewnie   nie   uwierzysz,   ale   mieszkam   we   Francji,   w   Paryżu.   Jesteśmy   tam   już   od 

dwudziestu lat. Pomyślałem sobie, że przyjadę i namaluję stare kąty Jestem malarzem.

- Właśnie widzę. Gdzie się zatrzymałeś?
- U ciotki na południowo - zachodnim krańcu Filadelfii.

Pochylam  się znów nad obrazem.  Zacznę od najmniejszych sklepów, w miejscu, w 

którym   znikają   za   wzgórzem.   Postanawiam   rozbielić   trochę   kolory,   żeby   uzyskać   efekt 

mgiełki i oddalenia.

- Pewnie postoisz tu jeszcze jakiś czas. Chciałbym, żeby Mary Jane mogła się z tobą 

zobaczyć. Na pewno cię pamięta, bo ona doskonale pamięta stare czasy. A przy okazji: jak się 
nazywasz? Będę jej musiał powiedzieć.

Znów milczę przez chwilę, potem przedstawiam mu się z imienia i nazwiska. Nie ma 

ryzyka,  żeby  ktokolwiek  tutaj  rozgryzł  mój pseudonim.  Wątpię,  czy ktokolwiek  cokolwiek 

background image

czytał; już telewizja z pewnością o to zadbała.

- Zaraz wracam. Mary Jane mieszka tu bliziutko, przy Melrose, niedaleko szkoły. To 

nie potrwa nawet dziesięć minut.

Odchodzi pośpiesznie, kołysząco - szurającym krokiem w górę Lewis Lane. Dlaczego z 

takim trudem przychodzi mi porozumienie z ludźmi z mojego pokolenia? Są bardzo mili, 
jestem   jednym   z   nich,   dorastałem   wśród   nich,   dzieliłem   ich   troski   i   mam   te   same 

wspomnienia co oni. I przecież to jest wszystko, co mam.

Staram się odpędzić te myśli i wrócić do obrazu. Jestem w takim stanie psychicznym, 

że mogę go rzeczywiście spłodzić. Zamierzam teraz namalować wszystkie detale, do których 
właściwego odtworzenia czasem, zwłaszcza ostatnio, brakuje mi skupienia albo cierpliwości. 

Płaszczyzna płótna staje się dla mnie teraz prawdziwą przestrzenią. Uwielbiałem zawsze to 
wrażenie.   Ma   to   oczywisty   związek   z   zabawami   z   Williamem   w   schowku.   Nagle   znów 

wyczuwam czyjąś obecność za plecami. Odwracam się.

Mary Jane jest wciąż brzydka, ale teraz dodatkowo stara. Waży też chyba więcej niż ja. 

Ale   ma   cudowny   uśmiech   i   zanim   zdążę   odłożyć   pędzle,   podchodzi   do   mnie,   żeby   mnie 
ucałować.

- Albert   Tremont!   Boże,   to   wprost   nie   do   wiary!   Wyglądasz   wspaniale!   Ależ   to 

sensacja!   O,   jaki   piękny   obraz!   I   pomyśleć,   że   artysta   z   Paryża   maluje   Long   Lane.   Czy 

sprzedajesz te obrazy w Paryżu?

Cofa się o parę kroków. Mam nadzieję, że nie umazałem jej farbą. Ma sztywne, siwe 

włosy, rumianą twarz, jasne niebieskie oczy i cudowny uśmiech. Myślę, że te zęby nie mogą 
być prawdziwe. Znów jestem w kłopocie. Czy mam jej powiedzieć, że nie sprzedaję obrazów? 

Postanawiam odpowiedzieć na jej pytanie prosto, nie kluczyć.

- Nie, nie sprzedaję ich w Paryżu. Tamtejszy rynek jest trudny.

- Więc w Nowym Jorku?
No   i   proszę,   zaczyna   się.   Dla   amerykańskiej   kobiety   nie   ma   żadnych   osobistych 

tajemnic. Muszę się z tym pogodzić. Wiem, że ma dobre intencje, pyta w dobrej wierze, żeby 
móc sobie wszystko poukładać. Jest to jedna z metod przeżycia.

- Czasami.
Przygląda się bardziej mnie niż obrazowi. Mam na głowie mój malarski kapelusz, więc 

nie może wiedzieć, że jestem tak samo łysy jak jej przysadzisty braciszek.

- Ożeniłeś się, Albert?

- Owszem. Mam czwórkę dzieci. Prawie wszystkie dorosłe, z wyjątkiem najmłodszej 

córki wszystkie wyfrunęły z gniazdka.

background image

- Nasze też,  oprócz Celii.  Ma porażenie mózgowe, więc oczywiście  jest z nami. Ale 

mimo że porusza się na wózku i tak dalej, studiuje w Haverford. Jest najzdolniejsza z całej 

naszej gromadki.

Są równie otwarci, jak ciekawscy. Taki jest ich sposób bycia. Może za długo żyję wśród 

małomównych,   zamkniętych   w   sobie   francuzów:   Choć   muszę   powiedzieć,   że   lubię   strzec 
swojej prywatności.

- Wiesz, utrzymujemy z sobą kontakt. To zadziwiające, jak tych trzydzieści dwoje ludzi, 

szesnaście dziewcząt i szesnastu chłopaków trzymało się razem przez wszystkie lata nauki. To 

chyba były takie czasy; ludzie tak nie wędrowali po kraju. Ale mimo to co najmniej kilkunastu 
naszych   kolegów   szkolnych   mieszka   nie   dalej   niż   kilka   mil   od   starej   szkoły.   Czy   to   nie 

wspaniałe?

Moja   ciekawość   dostaje   ostrogę.   Usiłuję   sobie   przypomnieć   jakieś   nazwiska.   To 

zdumiewające, jak wielu z nas przeszło przez całą szkołę razem, w jednej klasie.

- Jedyny chłopak z naszej klasy, z jakim utrzymywałem kontakty, to Dick Prevail. W 

siódmej klasie przeszedł do Upper Darby.

- Wiem. Mieszkał w Lansdowne, już nie żyje, zmarł na atak serca. Zdaje się, że był 

prawnikiem. Taki bardzo inteligentny.

- Zgadza się.

Wiedziałem o tym ataku serca, jeszcze jednym świadectwie, że czas i tu upływa.
Rozmawiając,   cały   czas   pracuję.   Teraz   maluję   fasadę   sklepu   z   nasionami,   usiłując 

uzyskać ten odcień czerwieni, jakim malują wszystkie sklepy A&P Ciekaw jestem, czy pojawi 
się   Peg.   Nie   chcę   przyznać   sam   przed   sobą,   że   jej   spotkanie   z   tymi   ludźmi,   moimi 

rówieśnikami, może być dla mnie deprymujące. Wiem, że muszę wyglądać tak samo staro i 
marnie jak oni: działanie entropii, „czasu, który się nie ogląda”, i tak dalej, ale nie przestaję 

się oszukiwać. Mam nadzieję, że oni też. Mary Jane chwyta mnie za ramię:

- Mam świetny pomysł, Albert. A gdyby tak podzwonić tu i ówdzie i dowiedzieć się, ilu 

z   naszych   dawnych   kolegów   z   klasy   może   przyjść   do   mnie   na   ploteczki   jak   za   dawnych 
czasów,   co?   Nie   spotykaliśmy   się   za   często   po   maturze,   jeśli   nie   liczyć   paru   ślubów, 

pogrzebów i podobnych okazji.

Jej brat wtrąca:

- No tak, Mary Jane, ale nikt ci nie przyjedzie tak na zawołanie. Jak długo tu jeszcze 

będziesz, Albert?

Znów muszę zełgać. Jeśli jeszcze trochę się tutaj pokręcę, zostanę mistrzem świata w 

bujaniu ludzi. Ale naprawdę nie mam ochoty spędzać wieczoru z tłumem staruchów w moim 

background image

wieku.

- Niestety,  nie mogę uczestniczyć w tym spotkaniu,  Mary  Jane.  Zatrzymałem się u 

mojej ukochanej ciotki i ona czeka na mnie z utęsknieniem. Nie chciałbym tracić ani minutki, 
kiedy mam okazję z nią posiedzieć. - Pokazuję na swój rower. - Poza tym nie mam innego 

środka   transportu,   len   rower   pożyczyłem   od   kuzyna.   Obawiam   się,   że   nie   będę   mógł 
przyjechać.

Patrzą   na   mnie   jak   na   wariata.   Ich   zdaniem   siedemdziesięcioletni   pryk   nie   może 

jeździć na rowerze. Na tym nasza rozmowa się urywa. Stoją jeszcze trochę, po czym żegnamy 

się i odchodzą. Wracam do pracy. Jest już po trzeciej. Niedługo nadbiegnie tabun dzieciaków.

Doszedłem już do sklepu sieci American Storę i poszukuję sposobu, żeby uzyskać ów 

odcień żółcieni, który nosiłem w pamięci przez długie lata. To taki kolor, jaki mają czasem 
żółtka jajek. Wybieram żółcień kadmową, medium, i lekko przełamuję ją szarością.

Słyszę je, zanim jeszcze je zobaczę. Pamiętam, że zrywałem na Lewis Avenue klonowe 

skrzydlaki  i przylepiałem sobie do nosa, żeby wyglądać jak nosorożec. Jestem pewien, że 

dzisiaj dzieciaki też to robią. Zanim wszedłem do domu, sprawdzałem zawsze, czy zdjąłem 
takiego „noska”, bo gdyby zobaczyła to mama, wyszorowałaby mi twarz szorstką myjką.

Dzieci tłoczą się wokół mnie. Nie przerywam pracy. Większość stoi tylko kilka chwil i 

pędzi   dalej.   Alice   i   Bobby   zostają,   zostaje   też   rudowłosy   chłopiec   i   dziewczynka,   która 

przypomina mi Jeanne. Rozmawiają  przyciszonymi głosami, podchodząc co jakiś czas do 
sztalug, żeby coś pokazać palcem. W końcu Bobby zwraca się do mnie:

- Mama powiedziała, że jak skończysz, możesz przyjść do nas na kawę. Powiedziała, że 

możesz też zostawić u nas farby i w ogóle.

- Jest za piętnaście czwarta. Przyjdę za pół godziny. Wracam do roboty. Zastanawiam 

się,   czy   skacowany   Bud   wróci   do   domu   wcześniej   po   ciężkim   dniu   pracy.   Muszę   być 

ostrożniejszy. Co za szalona kobieta z tej Peg!

Namalowałem wszystkie sklepy aż do miejsca, w którym odchodzi Heather Lane. To 

dobry moment, żeby zrobić przerwę.  Patrzę na zegarek: jeśli się pośpieszę, zdążę do Peg 
przed wpół do piątej i wyjadę od niej przed piątą. Zaczynam składać graty, oparłszy obraz o 

pryzmę pocisków armatnich. Kiedy ruszam z kasetą na grzbiecie i objeżdżam łukiem Triangle 
Cafe, tęga włoska matrona z baru z sandwiczami podchodzi do drzwi i majestatycznie macha 

mi ręką na pożegnanie. Zawracam specjalnie, żeby mogła rzucić okiem na obraz.

- Zdaje się, że miał pan wpaść, jak pan skończy. Przekrzywia głowę, żeby przyjrzeć się 

obrazowi. Przeżuwa kawałek mięsa.

- A   co   to,   jeszcze   pan   nie   skończył?   Pracował   pan   cały   dzień   i   ledwie   pan   zaczął. 

background image

Miałam kuzyna, który też malował. Umiał namalować krajobraz z drzewami i z jeziorem i 
wystarczyło mu pół dnia, żeby namalować dwa razy większy obraz. I wszystkie sprzedawał.

- To ładnie z jego strony.
Zaczynam się niecierpliwić. Nie mam zbyt wiele czasu. Matrona nadyma się i mówi z 

pełnymi ustami:

- Pan pamięta, co powiedziałam. Niech pan zajdzie, jak pan skończy, a może kupię ten 

obraz.   Ale   musi   pan   zrobić   nasz   sklep   większy   i   namalować   nasze   nazwisko,   Rosso,   na 
szyldzie i to wielkimi, czerwonymi literami. - Spogląda na wyblakły szyld nad sklepem. - 

Kiedyś to były wielkie, czerwone litery.

Kiwam głową i naciskam na pedały.

W   kilka   minut   docieram   do   domu   Peg.   Wprowadzam   rower   i   opieram   go   o   płot. 

Zdejmuję kasetę z ramienia i ostrożnie odpinam obraz. Peg stoi za siatkowymi drzwiami. 

Wygląda znacznie lepiej, niż wtedy, kiedy się rozstawaliśmy. Jest uczesana, umalowana i ma 
na sobie granatowy sweterek z dekoltem. Oczy ma jeszcze lekko podpuchnięte, ale oprócz 

tego nie widać żadnych oznak szalonej nocy. Otwiera mi drzwi. Zastanawiam się, czy ten 
Warlock rzeczywiście próbował ją zgwałcić.

- Już myślałam,  że nie przyjdziesz. Ale zostało  jeszcze kilka  butelek  zimnego piwa. 

Pokaż, co zmalowałeś. Bobby i Alice byli strasznie podnieceni.

Odwracam obraz w jej stronę.
- Jakie   to   wspaniałe!   Ty   naprawdę   potrafisz   malować.   Poznaję   to   miejsce.   Ojej, 

namalowałeś nawet bar z sandwiczami! Ale tam nie ma już sklepu z nasionami ani American 
Storę, ani piekarni. Właściwie to nie ma żadnego z tych sklepów.

- Owszem, namalowałem to w taki właśnie sposób, dokładnie tak, jak to wyglądało, 

kiedy   byłem   dzieckiem.  Niektóre   fragmenty   są   takie   same,   ale   wiele   rzeczy  się   zmieniło, 

zwłaszcza sklepy.

Peg wyjmuje z lodówki dwa piwa, otwiera je, stawia na blacie. Stukamy się butelkami. 

Potem Peg zagląda do saloniku. Jest tam tylko Johnny, ogląda telewizję.

- Przepraszam   za   rano   -   mówi   Peg   przyciszonym   głosem.   -   Pewnie   pomyślałeś,   że 

jestem strasznie zepsuta. Byłam ci taka wdzięczna i jeszcze trochę pijana i to wszystko jakoś 
tak się nałożyło... Zrobiłam ci krzywdę?

- Można tak powiedzieć. Choć byłaby to piękna śmierć. Mam jakieś ślady?
Przygląda się uważnie; usta mam obolałe, a kiedy jadłem sandwicza, papryka piekła 

mnie w otartych miejscach żywym ogniem.

- Nie, wyglądasz zupełnie dobrze, wprost doskonale. A czyja wyglądam teraz trochę 

background image

lepiej?

- Jak nowa.

- Bo nie używana.
- Musimy być naprawdę ostrożni, Peg. Bardzo lubię przebywać w twoim towarzystwie i 

muszę wyznać, że mnie podnieciłaś, ale to naprawdę szaleństwo. Musimy z tym skończyć. 
Zastanów się, co robisz.

- Wiem, masz rację. Myślałam o tym cały dzień. Nie było to w porządku wobec ciebie, 

to prawda.

- To nie było w porządku wobec nikogo, a zwłaszcza wobec ciebie samej. Do diabła, 

jeśli jesteś naprawdę wygłodniała seksualnie, to są tu chyba w okolicy jakieś młode chwaty, z 

którymi możesz to załatwić bez pakowania się w kłopoty. Ale tu, w twoim własnym domu, i ze 
starszym, żonatym mężczyzną to naprawdę zbyt niebezpieczne.

- Wiem. Problem w tym, że chodzi nie tylko o seks, chodzi o ciebie. Chociaż oczywiście 

także i o seks. Oblizuję obolałe wargi i uśmiecham się.

- Tak, wiem, Peg. Ale ty mnie przestraszyłaś. I myślę, że wręcz cieszy cię fakt, że udało 

ci się mnie przestraszyć. To jeden z elementów całej tej gry, prawda?

Peg pociąga z butelki. Oczy ma szeroko otwarte, obserwuje mnie. Odstawia piwo i 

uśmiecha się.

- Tak, prawdopodobnie to część gry. Ty masz w sobie jakiś urok. Nie ma tu w okolicy 

facetów takich jak ty. Pod pewnymi względami jesteś bezradny jak piętnastolatek, jakbyś nie 

wiedział, co trzeba robić.

- Mam znacznie więcej niż piętnaście lat, bliżej mi do pięćdziesięciu, i dobrze wiem, co 

się robi. W tym właśnie problem.

Dopijam swoje piwo. Zaczynam się lekko denerwować. Bud może się dziś czuć tak 

parszywie, że gotów lada chwila wrócić. Nie chcę, żeby mnie tu zastał. Spoglądam na zegarek: 
jest za piętnaście piąta. Właściwie nie muszę się śpieszyć, wystarczy jak przyjadę na obiad na 

szóstą, ale wolałbym jak najszybciej się ulotnić. Zsuwam się ze stołka i sięgam po kasetę. Czy 
uda mi się wejść na górę, postawić tam obraz i dotrzeć do drzwi wejściowych bez kolejnej tak 

szalenie pobudzającej konfrontacji?

- Pójdę na górę i postawię to w zwykłym miejscu, dobrze, Peg?

- Jasne. Nic ci nie grozi: nie będę cię ścigać ani nie powalę cię na łóżko.
Patrzy   na   mnie   drwiąco   tymi   swoimi   niemal   przezroczystymi,   niebieskimi   oczami. 

Odblokowuję zesztywniałe kolana i puszczam się prawie pędem przez salonik, o mało nie 
wpadając po drodze na Johnny'ego. Wchodzę na górę i idę przez korytarz. Drzwi sypialni są 

background image

otwarte. Stawiam na podłodze kasetę, płótno, werniks i terpentynę i odwracam się, pewien, 
że Peg stoi w drzwiach tuż za mną. Ale to tylko moja wyobraźnia.

Zbiegam po schodach; Peg otwiera mi drzwi frontowe. W drugiej ręce trzyma butelkę 

piwa. Patrzę na nią.

- Jesteś na mnie wściekła, Peg?
- Nie, tylko trochę smutna, może zawiedziona. Ale wiem, że masz rację. Bud mógłby 

wpaść  niespodziewanie;   kiedy  wychodził,  był  łagodny   jak   jagnię,   ale   nigdy   nie  wiadomo, 
może wrócić rozjuszony jak lew, któremu utkwił cierń w łapie. Uważaj, jak jedziesz na tym 

rowerze, wyglądasz mi na roztrzęsionego.

Udaję, że cały się trzęsę; głowa mi dygocze, ręce latają, uginają się nogi.

- To,   że   jestem   troszkę   podekscytowany,   o   niczym   jeszcze   nie   świadczy.   Jest   pani 

okrutna dla biednego starca, młoda damo.

Zamyka za mną siatkowe drzwi. Przygląda mi się, jak wsiadam na rower i odjeżdżam w 

głąb ulicy. Macham do niej. Kilkoro dzieci gra w hokeja; im też macham na pożegnanie.

Docieram do domu w samą porę, żeby zdążyć wziąć prysznic i przebrać się do obiadu. 

Ciotka podaje obiad. Tym razem są to panierowane kotlety cielęce, jedną z jej specjalności. 

Jedząc, opowiadam jej, jak Emily robi  cordon bleu, zawijając w mięso ser i szynk?. Ciotka 
słucha z zamyślonym wyrazem twarzy.

- Masa z tym roboty. Musi być świetną kucharką. Uśmiecha się do mnie jednym z tych 

swoich mądrych uśmiechów.

Jestem śmiertelnie zmęczony i ledwie udaje mi się przebrnąć przez gazetę. Odczuwam 

brak książek lub jakiejś innej porządnej lektury. Krzyżówki są raczej nędznym substytutem.

Tak więc o wpół do dziewiątej idę na górę, żeby się położyć. Próbuję się wytłumaczyć 

ciotce, ona chyba rozumie, takie przynajmniej mam wrażenie.

- Problem w tym, że nie ucinasz sobie drzemki w ciągu dnia. Jesteś już w wieku, kiedy 

takie drzemki są bardzo ważne. Ja robię to raz dziennie, czasem dwa razy.

Wraca do swojej krzyżówki, a ja idę na górę spać.

background image

ROZDZIAŁ XI

Nazajutrz rano wstaję wcześnie. Spałem jak niemowlę, czuję się jak niemowlę. Jest 

kolejny przepiękny dzień. Nie pamiętam takiej pogody w październiku z czasów, kiedy tu 
mieszkałem.   Pora   deszczowa   zaczynała   się   zawsze   przed   świętem   Halloween,   a  tu   mamy 

połowę października i ani kropli deszczu. Jest to wręcz idealna pogoda do malowania: długie, 
chłodne cienie na oślepiająco jasnym tle zalanych słońcem murów i ukośne smugi światła. 

Wszystko   wygląda   tak,   jakby   zostało   specjalnie   zaaranżowane   dla   mnie,   żebym   mógł   to 
namalować.

W tym świetle  jest też coś melancholijnego.  I o taki  nastrój w obrazie  właśnie mi 

chodzi, bo ma to być coś w rodzaju podróży sentymentalnej do krainy dzieciństwa. Coś jak 

malarska wersja W poszukiwaniu straconego czasu, tylko że po angielsku i nie taka nudna.

Pedałuję do Yeadon. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę malować; będzie trudno, ale 

też może to być kolejny dobry obraz w tej serii. Muszę jeszcze popracować nad zacienionymi 
partiami pierwszego planu, tak żeby lepiej powiązać je ze światłem na znikającej w oddali 

Long Lane.

Zatrzymuję   się   przed   domem   Peg.   Mam   nadzieję,   że   uda   mi   się   zabrać   kasetę   i 

natychmiast czmychnąć. Światło jest teraz idealne. Pukam do siatkowych drzwi, które nadal 
tkwią w zawiasach. Zastanawiam się, kiedy oni je zdejmują. Właściwe są takie same jak w 

czasach   mojego   dzieciństwa;   to  te   same  drzwi   z   wielką,   wygiętą   mosiężną   klamką,   które 
czyściłem kiedyś do połysku. Takie same jak te ze snu z lwami.

Pojawia się Peg, jeszcze w szlafroku, z włosami nakręconymi na wałki. Kiedy wchodzę, 

przeciąga się i ziewa szeroko. Potem zasłania dłonią usta i mówi z uśmiechem:

- Dopiero co wstałam. Wyprawiłam dwójkę starszych do szkoły i wzięłam Johnny'ego 

do łóżka. Wciąż jeszcze śpi na górze.

Sięga ręką do głowy i dotyka wałków. - Muszę wyglądać okropnie. Teraz znasz już 

najgorszą prawdę.

- Dla mnie wyglądasz znakomicie, Peg.
- Napijesz się kawy? Muszę się jakoś pobudzić.

- Naprawdę  chciałbym  się  zabrać  do  malowania.   Światło  jest  teraz   idealne.   Byłoby 

wspaniale, gdyby udało mi się skończyć dziś ten obraz.

- Naprawdę   wyglądam   tak   okropnie?   Nie   zostaniesz   nawet   na   filiżankę   kawy? 

Obiecuję, że nic ci się nie stanie, choć mam pod tym starym szlafrokiem cieniutki peniuar. 

Chcesz zerknąć?

background image

Wykonuje taki ruch, jakby miała rozwiązać gruby frotowy pasek szlafroka. Zatrzymuje 

się w pół gestu i uśmiecha się.

- Okej, wystarczy. Zachowuj się, Peg.
- Możesz   iść   na   górę   po   tę   swoją   kasetę   i   obraz.   Tylko   uważaj,   żebyś   nie   obudził 

Johnny'ego.

Czuję się jak ostatnia  łajza. Uśmiecham się do niej, a potem przemykam w stronę 

schodów i wchodzę na górę po dwa stopnie naraz. Obraz jest tam, gdzie go zostawiłem. Drugi 
prawie już wysechł, niedługo będę go mógł wziąć na rower. Najpierw zabiorę ten z Radbourne 

Road, z Chickym, jest najbardziej suchy. Kiedy schodzę, Peg jest w kuchni. Na mój widok 
wchodzi do saloniku.

- Johnny śpi? - Śpi jak kamień.
- Będę mogła przynajmniej pozmywać talerze i trochę tu posprzątać. Przyjdziesz na 

lunch?

- Z  przyjemnością.  Kupię  coś  w tym  barze  przy  Long  Lane.  Mogę  też  wziąć   jakieś 

piwo...

- Och, piwo jest w lodówce. Weź dla mnie cheeseburgera, dobrze? Mają tam pyszne.

- Dobrze, ja też spróbuję. Właścicielka chce kupić obraz i żąda, żeby na szyldzie nad 

drzwiami namalować wielkimi, czerwonymi literami ROSSO.

- Będzie pewnie próbowała zapłacić ci sandwiczami.
- Musiałaby mieć furę pieczywa.

- To   chytra   sztuka.   A   przy   okazji:   nie   mam   na   sobie   żadnego   peniuaru,   tylko   tak 

żartowałam.  W ogóle nie mam żadnych takich  fikuśnych rzeczy.  Szkoda, że nie widziałeś 

swojej miny.

- Znów się bawisz kosztem starszego człowieka. To niezbyt ładnie.

- Z mojej czy z twojej strony? A tak naprawdę, to akurat się wykąpałam, dlatego mam 

wałki na głowie. I pod tym płaszczem kąpielowym nie mam nic. Mówię poważnie.

Zapada milczenie. Nie wiem, co powiedzieć.
- Szkoda, że nie widzisz teraz swojej miny. Mam nadzieję, że nie próbujesz zdradzać 

swojej żony. Rozgryzłaby cię w kilka sekund.

Wycofuję   się   w   stronę   drzwi.   Jestem   rzeczywiście   zakłopotany.   Zdążyłem   się 

odzwyczaić   od   takich   prowokacji.   Większość   kobiet,   które   znałem,   nie   stosowała   tak 
otwartych zaczepek. To ekscytujące, ale odbije się niekorzystnie na moim malowaniu.

Światło na Long Lane jest w sam raz. Pośpiesznie rozpakowuję kasetę, żeby zdążyć, 

dopóki mam tak znakomite warunki. Zazwyczaj zapamiętuję, w jaki sposób światło pada na 

background image

różne obiekty, ale jest to sprawa czysto mentalna, techniczna świadomość, jak układają się 
cienie, i tak dalej. Teraz mam światło szczególne, magiczne, z głębokimi czerniami w obrębie 

cieni i zróżnicowanym natężeniem w jasnych partiach.

Zabieram się bezzwłocznie do roboty. Kwestia, czy Peg miała coś pod szlafrokiem czy 

nie, wpływa niedobrze na proces malowania. A może jest jego częścią? Prawie każda emocja, 
jakiej doznaję, przenika do tego procesu bez mojej wiedzy. Jestem jak bibuła wchłaniająca 

różne emocje i uczucia.

Do pierwszej nie odrywam wzroku od obrazu. Światło się zmieniło, cienie się skróciły, 

potem wydłużyły, barwy przeszły z ciepłych w fiolety i głębokie błękity. Zaczynam nakładać 
na paletę więcej ultramaryny i jednocześnie patrzę na zegarek.

Myję pędzle w terpentynie i wkładam do kasety. Zastanawiam się, czy nie zostawić jej 

na   miejscu,   i   uznaję,   że   pewnie   tak   będzie   najlepiej.   Poproszę   właścicielkę   baru   z 

sandwiczami, żeby jej przypilnowała. Jak wrócę, domaluję napis ROSSO na szyldzie. W tym 
miejscu, gdzie pada cień budynku, mogę dodać odrobinę czerwieni.

Kupuję   dwa   cheeseburgery.   Obsługuje   mnie   ta   sama   młodziutka   dziewczyna, 

prawdopodobnie świeżo upieczona absolwentka liceum. W pierwszej chwili nie zauważam 

starszej pani. Starszej ? Jest co najmniej dwadzieścia lat młodsza ode mnie. Wyłania się z 
zaplecza.

- Namalował pan już mój szyld?
- Zamierzam to właśnie zrobić. Mówiła pani, że ma być czerwony?

- Tak, czerwone litery na białym tle: ROSSO. Tak jak było za nowości. Może pan to 

zrobić?

- Bez problemu. Myślałem, że chce pani mieć napis SANDWICZE, ale mogę napisać 

ROSSO, tak? A przy okazji: czy mogłaby pani rzucić okiem na moją kasetę, kiedy pójdę do 

znajomej zjeść te cheeseburgery?

- Jasne, dla sztuki wszystko. I nie musi pan płacić za sandwicze.

Zaczynam   rozumieć,   co   miała   na   myśli   Peg.   Patrzę   na   cennik   wywieszony   za 

kontuarem:   trzy   pięćdziesiąt   za   sandwicza.   Kładę   na   ladzie   piątkę   i   dwie   monety 

jednodolarowe. Właścicielka odsuwa je zdecydowanym ruchem.

- O nie - protestuję. - Zawsze płacę za to, co kupuję. Niemniej dziękuję pani.

- Jak pan chce. Pańska strata, mój zysk.
Wzrusza ramionami, zgarnia pieniądze, uderza w wajchę kasy i wsuwa banknot pod 

gumowy przycisk. Macham jej na pożegnanie. Wiem, że gdybym pozwolił sobie zafundować 
te sandwicze, zagięłaby parol na obraz. Muszę uważać. Spoglądam na kasetę. Nikt się nie 

background image

kręci w pobliżu. Uświadamiam sobie po fakcie, że dzieci ze Świętego Cyryla przemknęły obok 
mnie,   kilkoro   się   zatrzymało,   a   potem   pobiegło   dalej   do   szkoły,   aleja   w   ogóle   tego   nie 

zarejestrowałem.   Wciąż   jestem   zanurzony   w   światłach   i   cieniach   mojego   obrazu.   Ciekaw 
jestem, jakie będą moje wrażenia, kiedy do niego wrócę i spojrzę na niego świeżym okiem.

Mknę na rowerze do Peg. Sandwicze leżą na wiklinowym krzesełku za moimi plecami. 

Wciąż lubię jeździć po tych ulicach, które zajmowały tak ważne miejsce w moim życiu, kiedy 

byłem dzieckiem. Praktycznie od dwunastego do siedemnastego roku życia nie zsiadałem z 
roweru.   Heather   Lane   jest  jednokierunkowa,   więc   jadę   przez   Greenwood   Avenue,   potem 

przebijam się do Church Lane i teraz mogę już jechać Heather Lane we właściwym kierunku. 
Stawiam rower pod płotem. Nie widać zbyt wielu przechodniów. To jedna z istotnych różnic 

w stosunku do czasów, kiedy tu mieszkałem. Najprawdopodobniej wszyscy siedzą przyklejeni 
do telewizorów, w których leci jakaś opera mydlana. Kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy takie 

seriale   w   radiu   -  Helen   Trent,   Nasza   córeczka   Sal  -   ale   odcinki   były   krótkie, 
piętnastominutowe.

Peg stoi w progu, czeka na mnie. Jest zrobiona na bóstwo. Włosy ułożone, staranny 

makijaż,   zwłaszcza   wokół   tych   diabelskich,   roziskrzonych   oczu.   Ma   na   sobie   znowu 

granatowy sweterek z głębokim wycięciem w kształcie litery V i dżinsy, tak obcisłe, jakby były 
z jakiejś elastycznej tkaniny. Zatrzymuję się i przez dłuższą chwilę podziwiam ten widok. 

Potem odwracam się i schodzę z werandy.

- Hej, dokąd idziesz? Zapomniałeś czegoś? Nie dostanę tego sandwicza? Co się stało?

Stoję pod werandą. Patrzę na nią, stojącą w obramowaniu drzwi. Żałuję, że nie jestem 

starszy lub młodszy.

- Na Boga, Peg, czy ty chcesz mnie zabić, czy co? Tego już za wiele. To są niedozwolone 

chwyty.

Śmieje się, robi półobrót.
- Wejdźże do środka. Ludzie się gapią. Wchodź, nie zjem cię. Rozluźnij się.

Wchodzę  powoli  po stopniach,  w nadziei,   że we  wnętrzu  nie będzie  wyglądała   tak 

oszałamiająco, ale mylę się oczywiście. Otwiera mi drzwi, ale nie odsuwa się na bok, więc 

muszę się o nią otrzeć. Mimo to staram się jak mogę, żeby jej nie dotknąć. Patrzy mi w oczy, 
śmiejąc się bez przerwy.

- Co   z   tobą,   Bert?   Czy   nie   możemy   już   nawet   zjeść   lunchu,   żebyś   czegoś   nie 

podejrzewał?

Odwzajemniam   jej   spojrzenie.   Wchodzę,   siadam   tam,   gdzie   zwykle,   i   wyjmuję 

sandwicze. Peg idzie do kuchni i wyjmuje dwa piwa z lodówki Siada naprzeciwko. Naprawdę 

background image

nie wiem, od czego zacząć. Peg otwiera butelki i nalewa piwo do szklanek. Pełny komfort i 
elegancja.

- Posłuchaj, Peg. Wiesz, że robisz na mnie wrażenie, wielkie wrażenie. Nie musiałaś się 

robić na piękność, żeby mi cokolwiek udowadniać. Jestem ugotowany. Dawno nie widziałem 

tak atrakcyjnej kobiety jak ty, nawet z zakręconymi włosami, podpuchniętymi oczami i w nic 
istniejącym peniuarze. Rozumiesz mnie?

Uśmiecha się i kręci przecząco głową, zatapiając zęby w cheeseburgerze. Ja trzymam 

swojego; postanawiam go nie jeść, dopóki wszystko nie zostanie wyjaśnione do końca.

- Jesteś młodą mężatką z trójką uroczych dzieci. Ja jestem znacznie starszym żonatym 

mężczyzną z uroczą żoną i czwórką dzieci, z których jedno jest mniej więcej w twoim wieku. 

Nawet gdybyśmy mieli pewność, że nie zostaniemy przyłapani, nie byłoby to w porządku. Nie 
jestem pruderyjny, ale nie sądzę, żebyśmy mogli z tym żyć jak gdyby nigdy nic. - Peg otwiera 

usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymuję ją ruchem ręki. - Nie. Pozwól mi skończyć. Nie 
zrozum mnie źle, Peg. Pokusa, żeby zapomnieć o wszystkim i wszystkich i po prostu oddać się 

przyjemności intymnego obcowania z tobą, jest ogromna. Wyobrażam sobie cały wachlarz 
możliwości,  jeśli chodzi o urządzenie tego: można by załatwić opiekunkę dla Johnny'ego, 

jechać do motelu, Susan mogłaby cię zastąpić i kryć przed Budem, wszystko to wiem. Ale czy 
mogłabyś z tym żyć? Odpowiedz mi szczerze na to pytanie. Czy uwodzisz mnie tak po prostu z 

nudów,   dla   zabawy,  czy   uważasz   „skok   w  bok”   za  rzecz   normalną?   Chciałbym   naprawdę 
wiedzieć, o co tu chodzi.

Peg już się nie uśmiecha. Przestała też jeść. Przewierca mnie wzrokiem na wskroś. 

Siedzimy tak dłuższą chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Zupełnie jak dzieci 

z podstawówki, które założyły się, kto kogo przetrzyma. Załamuję się pierwszy i spuszczam 
wzrok na sandwicza, który z wolna zaczyna tracić świeżość.

- Okej, Bert. Rozumiem cię. Ale ja nie uwodzę cię z nudów. Zanim wyszłam za mąż, 

miałam doświadczenia seksualne z dwoma mężczyznami, ale to było dawno temu. I wiem, że 

masz   rację...   -   Milknie.   Boję   się,   że   za   chwilę   się   rozpłacze.   -   Nie   rozumiesz   jednego   - 
podejmuje po chwili - i właśnie to próbowałam ci powiedzieć: chodzi o ciebie. Nie myśl, że nie 

zadawałam   sobie   pytania,   dlaczego   jestem   taka   nerwowa,   taka   niespokojna,   no   dobrze, 
dlaczego tak się napaliłam na starszego mężczyznę. To zupełnie nie w moim stylu. Zawsze 

podobali mi się mężczyźni typu macho, młodzi, seksowni faceci. Może chodzi o to, że jesteś 
taki inny, że można z tobą porozmawiać, że przy tobie czuję się kimś wartościowym, że jesteś 

dla mnie taki troskliwy i delikatny. Naprawdę nie wiem. Przepraszam, jeśli to, że poprawiłam 
sobie   trochę  urodę,  jest z  mojej  strony  nie  fair.   Ja  tak  o  tym  nie  myślę.  Chciałam   tylko 

background image

zobaczyć twoją reakcję, odczytać ją z twoich oczu. Wiem, że zaczynam lekko tyć, że mam 
początki   drugiego   podbródka   i   tak   dalej,   a   przecież   jestem   jeszcze   młoda.   Dzieje   się   tak 

między innymi dlatego, że po kolejnych dzieciach nie mogłam zrzucić wagi, a drugi powód to 
to, że lubię jeść i piję za dużo piwa. Mam też wrażenie, że jestem już Budowi obojętna, że on 

mnie po prostu nie dostrzega. Inni mężczyźni też nie zwracają już na mnie uwagi. Czasem 
czuję się niewidzialna. Ale ty, ty widzisz we mnie piękną i młodą kobietę i to jest bardzo 

przyjemne. Nie masz pojęcia, jak bardzo.

- Oczywiście,   że   mam.   Pomyśl   tylko,   Peg:   ja   byłem   niewidzialny   przez   ponad 

dwadzieścia lat. Dlatego właśnie jestem taki podejrzliwy, czujny. Nie rozumiem, jak to się 
dzieje, że  nie dostrzegasz  mojej łysiny, mojego rosnącego  brzuszka,  zmarszczek  na mojej 

twarzy,   starczego   zniedołężnienia.   Do   diabła,   trzydzieści   dwa,   a   siedemdziesiąt   to   wielka 
różnica. Jestem od ciebie dwa razy starszy.

Nie nalewa sobie piwa do szklanki, ale pociąga z butelki. Kiedy ją odstawia, jej twarz 

rozjaśnia uśmiech.

- No   dobrze,   przestańmy   się   wzajemnie   zadręczać   i   zjedzmy   spokojnie   lunch. 

Zrozumiałam,  o co chodzi, i ty chyba też. Ja naprawdę  słyszę, co do mnie mówisz, choć 

staram się nie słyszeć. Spróbujmy po prostu przyjemnie spędzić razem czas. Jeśli chcesz, 
pójdę na górę, zetrę makijaż i włożę jakąś starą kieckę. Okej?

- Lubię podziwiać twoją urodę, Peg. Nie zrozum mnie źle. Nie oczekujmy tylko niczego 

od siebie. Może potrzebuję właśnie obecności młodszej, atrakcyjnej siostry albo córki i może 

między   innymi   dlatego   nie   potrafię   zrezygnować   z   twojego   towarzystwa.   Nie   chciałbym 
powtarzać tego wyświechtanego banału „bądźmy bratem i siostrą”, choć pewnie tak to brzmi. 

Może i ty potrzebujesz starszego brata albo kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać.

- Dobrze, zostawmy to tak, jak jest, Bert. Ale ja wiem, że to coś więcej i ty też to wiesz.

Wbijam zęby w sandwicza i przez chwilę jemy w milczeniu, uśmiechając się do siebie i 

parskając co jakiś czas głośnym śmiechem. Doświadczam przyjemnego uczucia odprężenia. 

Jestem zadowolony że udało mi się wycofać, nie raniąc jej uczuć i nie niszcząc tego, co jest 
między nami. Jednocześnie wiem, że nigdy nie potrafię opisać tego mojej żonie, tak samo jak 

Peg nie umiałaby niczego wytłumaczyć Budowi. W tej sferze międzyludzkich stosunków nie 
ma najwyraźniej miejsca dla nadmiernej tolerancji.

Kończymy   lunch   i   Peg   nalewa   kawy   do   filiżanek.   Wiem,   że   marzy   o   zapaleniu 

papierosa.

- W   porządku,   Peg,   zapal,   jeśli   chcesz.   Tylko   dmuchaj   w   inną   stronę.   Nie   chcę   ci 

odbierać przyjemności. W końcu to twój dom.

background image

- Nie,   nie   muszę.   Mogę   nie   palić,   kiedy   piję   kawę.   Pytam,   gdzie   jest   Johnny.   Peg 

uśmiecha się.

- Jaki to miałeś plan? Wynająć opiekunkę do dziecka? Spędzić razem parę godzin? A 

może i ja to planowałam? Johnny jest u Susan.

Patrzy   na   mnie   sponad   filiżanki   łagodnym   wzrokiem.   Czuję   się   jeszcze   bardziej 

parszywie, jak ostatni palant.

- Przepraszam   cię,   Peg.   Przepraszam   za   to,   co   powiedziałem.   Ale   mimo   wszystko 

myślę, że mam rację.

- Zgoda, masz tę swoją cholerną rację.

background image

ROZDZIAŁ XII

W   niedzielę   wkładam   moje   najlepsze   ubranie   i   idziemy   do   kościoła.   Ciotka   Edith 

mówi,   że   jestem   hipokrytą,   bo   przecież   tak   naprawdę,   to   nie   wierzę.   Nie   jestem   nawet 
ochrzczony.

Podczas mszy nie możemy spoglądać na siebie, bo natychmiast zaczynamy chichotać. 

Nie ma żadnych powodów do śmiechu, a może jakieś są. Powinienem uważać, rozmawiając ze 

starszymi ludźmi o religii; jest to temat tak drażliwy jak rozmowy o śmierci. Nauczyłem się 
nie rozmawiać o tych sprawach z nikim, z wyjątkiem bliskich przyjaciół, i wiem, że nigdy nie 

mógłbym   roztrząsać   kwestii   religijnych   z   moimi   rodzicami,   więc   powinienem   być 
ostrożniejszy, zwłaszcza z kimś takim jak ciotka Edith. Pomimo wszystkich żarcików jest dość 

zasadnicza.

Po mszy i rytuale zdania pobranych wcześniej broszurek z modlitwami idziemy do 

domu. Uskakuję z niedzielnych ciuchów i wkładam coś pośredniego między garniturem a 
roboczym strojem do malowania. Dzwonię do sklepu z materiałami malarskimi i dowiaduję 

się, że jest w niedzielę otwarty. Najwyraźniej w Ameryce wszystko jest otwarte na okrągło.

Pożyczam samochód i jadę do sklepu. Ciotka Edith przyjmuje to spokojnie. W telewizji 

transmitują mecz baseballu. Wydaje mi się to dziwaczne, że pokazują baseball po południu. 
Prawdopodobnie telewizja ustawiła to tak, żeby nie nakładało się na jakiś mecz piłki nożnej. 

Telewizja coraz bardziej wpływa na to, jak rozgrywane są mecze. Jeszcze jeden przykład na 
to, jak ogon macha psem.

Kiedyś nie uważano za szczególną atrakcję momentu, kiedy wszyscy siedzący na ławce 

wybiegają na boisko, teraz pokazują to co chwilę. Prawdopodobnie wpływa to na podniesienie 

wskaźnika oglądalności, albo coś w tym rodzaju.

Kupuję płótna i blejtramy na trzy obrazy. Biorę też zapas teksów, gwoździ z dużymi 

łebkami. Wszystkie moje obrazy są zasadniczo w tym samym formacie,  tyle że czasem w 
pionowym,   a   czasem   w   poziomym.   Kupuję   terpentynę,   ale   będę   musiał   oszczędnie 

gospodarować werniksem. W dalszym ciągu nie mają Damaaru. W czasach, kiedy wszyscy 
malują akrylami - jeżeli w ogóle malują, a nie obrzucają płótna błotem, piaskiem albo nie 

mażą klejem - trudno poważnemu malarzowi znaleźć materiały do olejnych obrazów.

Po powrocie do domu taszczę wszystko na górę i tnę płótno. Znoszę je na dół. Planuję, 

że przygotuję na razie dwa blejtramy. Ciotka Edith czyta niedzielną gazetę. W czasach mojego 
dzieciństwa był to także w naszym domu rodzaj rytuału. Rzecz polegała na tym, żeby wszyscy 

przeczytali gazetę i żeby jej jednocześnie nie rozwłóczyć po całym domu. Ciotka zaczyna od 

background image

krzyżówki.

- Narzędzie do wygładzania drewna na pięć liter. Ani „hebel” ani „strug” nie pasuje.

- Spróbuj „ośnik”.
- Powinnam była sama na to wpaść. Widziałam to już w jakiejś krzyżówce. Ale z ciebie 

mądrala!

- Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli wbiję parę gwoździ? Mogłem to właściwie zrobić na 

górze, ale nie sądziłem, że będziesz rozwiązywać krzyżówkę.

- Och, ja się w ogóle nie koncentruję przy rozwiązywaniu krzyżówek. Jeśli nie znajduję 

od razu właściwego słowa, jadę dalej.

Zaczynam napinać płótno. Jest cięższe od tego, które kupiłem poprzednio. Żałuję, że 

nie   mam   swoich   narzędzi.   Będę   miał   duże   szczęście,   jeśli   zdołam   skończyć   robotę,   nie 
odzierając sobie knykci i nie wybijając kciuka.

Wbijam ostatni gwóźdź w drugi blejtram, kiedy ciotka woła mnie z kuchni. Będzie 

rosół z kury, z takiej starej kokoszki, którą trzeba gotować około pięciu godzin, żeby uzyskać 

gar rosołu z pływającymi kawałkami mięsa. Nie jadłem takiego rosołu od lat. Matka mawiała 
zawsze, że na taki rosół bierze się nioskę, która przestała się nieść, i pewnie rzeczywiście tak 

jest   w   tym   wypadku.   To   zapewne   ta   kura,   którą   prezydent   Hoover   obiecywał   włożyć   do 
każdego garnka, i ta sama, którą Henryk IV obiecywał Francuzom.

Nie przepadam za taką kurą, ale ciotka dokonała cudów. Ugotowała do tego puree z 

ziemniaków, tego też nie lubię, ale polane smakowitym tłuszczykiem ziemniaki są naprawdę 

pyszne. Dzięki Bogu nie mam problemów z cholesterolem.

- To pyszne, cioteczko - mówię. - Prawdziwe domowe jedzenie.

- No, nie jesteś wprawdzie w domu, ale na razie musi ci to wystarczyć.
Po niedzielnym śniadanio - obiedzie wchodzę na górę i znoszę na dół kasetę.

- Albert,   pora   chyba   odwiedzić   wuja   Billa   -   mówi   ciotka.   Patrzę   na   zegarek; 

rzeczywiście, chyba ma rację. Niedzielne popołudnie to pora odwiedzin.

Jadę   prosto   Woodland   Avenue   i   dalej   w  stronę   Chester.   Znam   drogę,   bo   już   tam 

byłem. Jakiś mężczyzna w bramie uśmiecha się do mnie. Początkowo sądzę, że rozpoznał 

samochód wuja  Marvina,  ale potem przypominam sobie,  jak  wuj  mówił,  że  nie jeździ tu 
samochodem,   ale   trolejbusem.   Parkuję   i   przekręcam   kluczyk   w   zamku,   z   nadzieją,   że 

wieloletnia czujność wuja Marvina nie pójdzie teraz na marne i nie ja będę tym, któremu 
ukradną albo zniszczą jego samochód.

Jest chłodno, ale siostry siedzą na zewnątrz przy drzwiach frontowych. 'Wyglądają w 

swoich białych habitach pięknie jak anioły i gawędzą przyciszonymi, łagodnymi głosami, w 

background image

których wyczuwa się nutkę rozbawienia. To właśnie słyszę: rozbawienie, a nie pusty chichot. 
Wchodzę i pytam zakonnicę w recepcji, gdzie znajdę Williama Whartona. Prosi mnie, żebym 

wpisał się do książki  odwiedzin,  i pokazuje mi palcem drogę: po schodach i korytarzem. 
Wujek jest w tym samym pokoju, w którym był dwa lata temu, kiedy odwiedziłem go ostatni 

raz. Dzieli ten pokój ze staruszkiem jeszcze bardziej sędziwym niż on.

Wuj ma dziewięćdziesiąt jeden lat. Jest w tym domu od ośmiu czy dziewięciu lat. Miał 

własne mieszkanie w pobliżu Uniwersytetu Pensylwańskiego, ale nie radził już sobie sam. Nie 
ma bliskiej rodziny, więc dzieci wuja Harry'ego i ciotki Peg umieściły go w tym domu. Zasada 

jest taka: oddajesz im pieniądze, jakie masz, i emeryturę lub zasiłek, a oni opiekują się tobą 
do końca życia. To prawdziwa opieka. Zawsze robi na mnie wrażenie uprzejmość sióstr i 

czystość, jaka tu panuje.

Idę do pokoju wuja Billa. Siedzi obok łóżka w fotelu na kółkach, tuż przed małym 

telewizorem, nie dalej niż pół metra od ekranu. Miał słaby wzrok od czasu, kiedy przeżył atak 
gazowy   podczas   pierwszej   wojny,   ale   teraz   praktycznie   nie   widzi   w  ogóle.   Nie   słyszy   też 

najlepiej, nawet kiedy ma aparat słuchowy. Podchodzę do niego od tyłu i popadam na chwilę 
w sentymentalną zadumę, patrząc na jego zgarbione plecy okryte swetrem nałożonym na 

piżamę. Kiedy byłem chłopcem, wuj mieszkał u nas przez trzy lata i był dla mnie ważnym 
wzorcem osobowym w okresie dorastania.

Klepię go lekko w ramię. Odwraca się i patrzy na mnie pytająco.
- Jak się masz, wuju. To ja, Albert, twój siostrzeniec, syn Sally.

Rejestruje   powoli   to,   co   do   niego   mówię.   Zupełnie   jak   stary   komputer   z   zaledwie 

dwustoma pięćdziesięcioma kilobajtami pamięci, który zaczyna przetwarzać wprowadzone 

dane. Potem przekrzywia głowę i wreszcie mnie rozpoznaje.

- Witaj,   Albert.   Co   tam   u   ciebie?   I   co   tu   robisz,   do   pioruna?   -   Przyszedłem   cię 

odwiedzić, wuju, złożyć ci życzenia z okazji urodzin i tak w ogóle... Jak się miewasz?

- Urodzin? Dziś nie są moje urodziny. Żartujesz sobie chyba.

- Żartuję. Ale i tak życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Mam tu coś dla 

ciebie.

Wyciągam małą buteleczkę szkockiej, taką, jakie rozdają w samolocie. Whisky była 

zawsze ulubionym trunkiem wuja, a trzeba powiedzieć, że ciągnął kiedyś zdrowo. Przysuwa 

buteleczkę do oczu, żeby się jej przyjrzeć. Spogląda na mnie.

- To dobra rzecz. Ale albo ja strasznie urosłem, albo ta butelka się skurczyła. A może 

specjalnie robią takie małe flaszeczki dla tych na odwyku?

Wybucha   rechotliwym   śmiechem,   na   jaki   pozwalają   mu   sztuczne   zęby.   Potem 

background image

uśmiecha się i wyciąga rękę. Ujmuję ją; jest chłodna, jakby pozbawiona życia. Przytrzymuję ją 
w dłoni.

- Schowaj to gdzieś, Albert, bo jak siostry mnie z tym przyłapią, z miejsca mnie stąd 

wykopią. A tego bym nie chciał; podoba mi się tutaj. - Oddaje mi buteleczkę. - Wypij to sam, 

Albert. Wystarczy  mi, jak zobaczę,  że ty sobie łykniesz.  Pociągnij  prosto z flaszki,  bo jak 
nalejemy do szklanki, to siostrzyczki od razu coś zwęszą. Uważaj tylko, żeby nikt nie widział.

Wręcza   mi   butelkę;   otwieram   ją,   podaję   mu   szklankę   wody   i   trącam   się   z   nim. 

Wypijam zawartość buteleczki dwoma łykami, zakręcam ją z powrotem i chowam do kieszeni.

- Dobre było?
- Dobre, ale albo za bardzo urosłem, albo staję się alkoholikiem, bo jakoś nie ugasiłem 

pragnienia.

Śmieje się znów tym swoim dziwnym śmiechem, i macha ręką, niemrawo, ale widać, 

że panuje nad swoimi ruchami.

- Zawsze   byłeś   kawalarz,   Albert,   tak   samo   jak   twój   staruszek.   Wiesz,   tak   sobie 

pomyślałem, że skoro piszesz teraz książki, mógłbyś opisać w którejś taką rzecz: wydaje mi 
się,   że   prawie   każdy   wykorzystuje   w   porę   szansę,   żeby   umrzeć,   zwykle   gdzieś   około 

siedemdziesiątki albo zaraz po. Twoja matka i ojciec wiedzieli, kiedy umrzeć. I skorzystali z 
okazji, kiedy się nadarzyła.

Przygląda mi się bacznie, żeby sprawdzić, czy rozumiem, co ma na myśli. Mój Boże, 

jego   umysł   jest   tak   samo   sprawny   jak   kiedyś,   nie   osłabł   ani   odrobinę.   Wuj   kilkakrotnie 

otwiera i zamyka usta, jakby musiał zebrać ślinę, żeby móc coś powiedzieć.

- Czasami żałuję, że tego nie zrobiłem, Albercie. Przegapiłem szansę, a teraz za cholerę 

nie mogę umrzeć. Straciłem okazję, a wszyscy tutaj są tacy mili i troskliwi, że chyba będę żył 
wiecznie. Nie skarżę się, ale wiesz, czasami mam uczucie, że przeżyłem o dwadzieścia lat 

swoje własne życie.

- Och, przestań, wujaszku. Wyglądasz wspaniale. Bez problemu dożyjesz setki.

- Setki  czego?  Lat?  Wiesz, że lata  stają  się coraz  krótsze,  w miarę  jak się człowiek 

starzeje. Jeśli o mnie chodzi, to czasami zapominam, jaki mamy dzień, miesiąc, rok; wszystko 

zlewa mi się w jedno. Nie, jestem gotów do odejścia. - Sięga po medalik przypięty do piżamy. 
- Pojednałem się już z Bogiem, Albercie. Nie było to łatwe, zbyt wiele popełniłem w życiu 

błędów. Wiesz, przychodzą tu różni i mówią tak jak ty: „Bill, wyglądasz naprawdę świetnie”. I 
wiesz, co wtedy myślę? Wszyscy powiedzą to samo, jak zajrzą  do mojej trumny. Nie ma 

znaczenia, jak wyglądam; czuję się zresztą dobrze.

Chcę zmienić temat. Wiem, że wuj był zawsze zapalonym kibicem baseballu. Kiedy 

background image

byłem mały i Bill mieszkał u nas, zawsze zaopatrywał się na poczcie w kupony totalizatora. 
Chodziło o wytypowanie drużyny, która zaliczy najwięcej punktów w ciągu tygodnia. Wciąż za 

nim biegałem, żeby się dowiedzieć, czy coś wygraliśmy. Jeśli tak się zdarzyło, zawsze dawał 
mi połowę wygranej. W sobotnie popołudnia słuchaliśmy nadawanych w radiu archiwalnych 

sprawozdań ze słynnych meczów i podniecaliśmy się tak, jakbyśmy rzeczywiście siedzieli na 
trybunie. Dwa razy wuj zabrał mnie do Shibe Park, na mecz drużyny Philadelphia Athletics. 

Ja byłem kibicem innego filadelfijskiego zespołu, Philly, ale on uwielbiał Athletics - no i on 
płacił. Pamiętam zieloną, zalaną słońcem murawę, zapach orzeszków i hot dogów, tupot nóg 

na betonie, kiedy gracze wybiegali na boisko.

Siedzimy na jego łóżku i rozmawiamy o baseballu. Wuj zna wszystkie składy. Przez 

prawie dwie godziny na zmianę wspominamy dawne mecze. Jestem zawsze zaskoczony tym, 
jak świetnie się z nim gawędzi. Nic dziwnego, że wuj Marvin tak regularnie go odwiedzał. To 

chyba jeden z najlepszych partnerów do rozmowy w całej Filadelfii.

Siostry cały czas nas kontrolują; w pewnej chwili jedna z nich pokazuje mi na zegarek - 

wiem, że pora kończyć wizytę. Mam przygotowany zwinięty banknot dwudziestodolarowy; 
wsuwam go na odchodnym do kieszeni wuja Billa. Gmera w niej niezdarnie roztrzęsionymi, 

powykrzywianymi artretyzmem palcami, żeby sprawdzić, co też tam włożyłem.

- Nie wolno tego robić, Albert. Nie wolno mi mieć żadnych pieniędzy. Wszystko, czego 

potrzebuję, kupują mi siostry, oczywiście oprócz papierosów i gorzałki, ale te rzeczy są teraz 
dla mnie trucizną. Masz, zabierz to. Kładę mu ręce na dłoniach.

- Zatrzymaj to, wujaszku. Może dasz te pieniądze jakiejś siostrze, która jest dla ciebie 

szczególnie miła.

- Nie, im też nie wolno mieć pieniędzy. Składały śluby ubóstwa. Zresztą tu się nic nie 

ukryje. Zabierz to.

- Zastanów się, wujku: jeśli umrze ktoś, kogo kochałeś, możesz dać na mszę za jego 

duszę. Daj pieniądze którejś z sióstr i poproś ją, żeby to załatwiła. Nie mogą przecież robić 

awantury o zamówienie mszy.

- Albert, ty zawsze umiałeś postawić na swoim. Dobrze, zrobię tak, jak mówisz. Ale weź 

pod uwagę, że nie ma nikogo takiego, za kogo chciałbym zamówić mszę, kiedy umrze.

- A co ze mną?

- Chyba nie zamierzasz umierać, co?
- Jasne, że zamierzam. Każdy umiera. No dobrze, zamów wobec tego mszę za Jeanne. 

Będzie ci na pewno wdzięczna.

- Ona chyba też nie ma zamiaru umierać?

background image

- Nie, nie sądzę. Ale myślę, że ucieszyłaby ją msza zamówiona przez ciebie. Muszę już 

iść, wujku, nie chcę, żebyś przeze mnie nie obejrzał meczu. Uważaj na siebie.

Nie miałem pojęcia, że wuj Bill nie wie o Jeanne. Czasami trudno o pewnych sprawach 

pamiętać.

- Mam tu takich, co o mnie dbają. Wszystko jest jak należy.
Nachylam się i całuję go. Pachnie jak dziecko, a nie jak starzec. Patrzę mu w oczy; są 

wielkie, powiększone przez szkła grube jak denka od butelek. Widzę łzy. Czuję, że i mnie 
zaczynają   spływać   po   policzkach.   To   może   być   -   i   prawdopodobnie   jest  -   nasze   ostatnie 

spotkanie. Myślę, że nikt nie potrafi pogodzić się z czymś takim.

Zmierzając   do   domu,   skręcam   w   Elmwood   i   wtedy   uświadamiam   sobie,   co   tak 

naprawdę chciałbym teraz namalować. Może zresztą wiedziałem w głębi duszy od dawna, ale 
nie uświadamiałem sobie tego. Chcę namalować wnętrze mojego domu, domu, w którym 

mieszkałem   od   piątego   do   siedemnastego   roku   życia,   kiedy   to   wzięli   mnie   do   wojska,   a 
rodzice przenieśli się do Kalifornii. Tak, to byłoby naprawdę wspaniałe. Wiem, że Emily i 

dzieci zrozumieją mnie lepiej, jeśli uda mi się namalować coś tak osobistego, coś, co było 
częścią mojego życia.

Mam   nadzieję,   że   Emily   udała   się   wyprawa   do   Camille,   zastanawiam   się   też,   jak 

William znosi kalifornijskie słońce. Moja rodzina, przodkowie i potomkowie, często goszczą 

w moich myślach. Znajduję miejsce do zaparkowania, a potem pędzę po schodach na górę. 
Czuję,   że   potrzebuję   trochę   czasu,   żeby   przyjść   do   siebie.   Zasypiam,   zanim   zdążę   o 

czymkolwiek pomyśleć.

Kiedy schodzę na dół, ciotka siedzi w saloniku.

- Myślałam, że umarłeś.
- Ja też. Mam wrażenie, że przez ostatni miesiąc żyłem jak w gorączce. Czy jest coś do 

jedzenia w tym domu? Umieram z głodu, a nie ma nic lepszego niż przyrządzane  z taką 
miłością   specjały   cioteczki   Edith.   Mój   organizm   domaga   się   gwałtownie   właśnie   czegoś 

takiego. No więc masz coś, czy mam iść do restauracji i ryzykować śmierć w wyniku zatrucia 
pokarmowego?

Ciotka wstaje i sunie do kuchni. Idę za nią. Jedzenie jest w piekarniku, podgrzewa się, 

ale jednocześnie wysycha.

- Takie rzeczy będziesz dostawał, kiedy spóźnisz się na obiad - mówi ciotka, wręczając 

mi talerz.

- Przyjechałem grubo przed obiadem. Po prostu mnie nie obudziłaś.
- Nie   będą   mi   się   tu   w   domu   poniewierać   jakieś   trupy.   Wyglądałeś   jak   szczur 

background image

zmaltretowany przez kocura.

- Widziałaś już obraz?

- A gdzie jest? Skończyłeś go?
- Tak, jest skończony i stoi na górze razem z innymi. Chcesz go zobaczyć?

- Owszem, ale dopiero kiedy zjesz.
Na talerzu są ostrygi. Do tego małe sześciokątne krakersy, słone i pyszne. Jako dziecko 

nie cierpiałem ostryg, ale uwielbiałem te krakersy. Wrzucałem je do mlecznobiałej ostrygowej 
zupy. Domyślam się, że te ostrygi  są z puszki.  Dla katolików,  a właściwie  dla  większości 

ubogich rodzin w okolicy, było to podstawowe danie w postne dni, kiedy nie było w domu 
ryby. Nienawidziłem piątków.

W   Paryżu   stałem   się   wielkim   amatorem   surowych   ostryg;   nie   mogłem   się   wprost 

doczekać, aż nadejdą miesiące, kiedy będę mógł je jeść. Obłożone lodem, z cytryną - ach, nie 

ma nic lepszego niż tuzin „specjalnych ostryg nr 3”. Teraz wracam do swojej ostrygowej zupy. 
Muszę przyznać, że jest znacznie lepsza, niż ją zapamiętałem z dzieciństwa. Wymiatam talerz 

do czysta. Ciotka Edith cały czas mi się przygląda.

Wracamy do salonu. Ciotka zabiera się do cerowania. Miło jest posiedzieć w domu, 

zamiast latać po całym mieście. Oglądamy z ciotką zdjęcia jej wnuków. Jak na kogoś, kto miał 
tylko jedno dziecko, doczekała się sporej gromadki wnucząt, a nawet prawnucząt. Emily i ja 

mamy ich tylko troje. Ciotka ogląda też moje obrazy i wyraża mi swoje najwyższe uznanie.

background image

ROZDZIAŁ XIII

Kiedy nazajutrz wyjeżdżam z domu, ruch uliczny nie jest zbyt duży, ale czuję, że jesień 

zaczęła   się   na   dobre.   Mam   pod   marynarką   dodatkowy   sweter.   Mniej   więcej   za   tydzień 
wracam do domu. Emily opowie mi o Wietnamie i o adoptowanym dziecku. Ciekaw jestem, 

jakie mu wybiorą imię.

Kiedy pukam, Peg nie od razu mi otwiera. Po kilku minutach zjawia się, zmęczona, 

oklapnięta, ale starannie umalowana i uczesana. Ma na sobie jak zwykle sweterek, tyle że tym 
razem czarny, i dżinsy.

- Wejdź. Boże, cóż to za piękny widok dla zbolałych oczu! Siadam na swoim zwykłym 

miejscu przy barku. Kawa jest gorąca; Peg nalewa mi duży kubek. Oglądam się przez ramię i 

widzę, że dziecko leży na podłodze; telewizor jest włączony, dźwięk ściszony. Peg zauważa, że 
przyglądam się Johnny'emu.

- Nie mogłam już znieść tych skrzeczących głosów z kreskówek. I tak będzie jeszcze 

spał   z   godzinę.   No   więc,   co   tam   u   ciebie,   jak   twoje   sprawy?   Prawdę   mówiąc,   nie 

spodziewałam się, że jeszcze się z tobą zobaczę. Byłam raczej pewna, że nie przyjdziesz na 
naszą zabawę z okazji Halloween.

- A jednak się widzimy. Jak już mówiłem, chciałem cię o coś prosić.
- Chodzi o malowanie naszego domu? Jasne, przecież wiesz, że się zgodzę. Nie wiem, 

dlaczego w ogóle pytałeś.

- Dziękuję ci, Peg. Jestem ci bardzo wdzięczny. Zastanawiałem się nad tym długo, ale 

nie chciałem  zakłócać  twojej  prywatności.  Już  i  tak  jestem dla   was  utrapieniem.  A teraz 
pakuję się wam jeszcze do domu.

- Och, przestań, Bert. Wiesz, że możesz tu przychodzić, kiedy tylko chcesz, i malować 

nawet cały rok, jeśli będzie trzeba. Już wiem, co jest w tym twoim królestwie pająków: magia. 

Nie będziesz malował mojego domu jak normalny malarz, ale posypiesz wszystko magicznym 
pyłem, jak w bajce. Tylko nie umaż farbami dywanu ani sufitu, dobrze? Ja wiem, o co ci 

chodzi.   Chcę,   żebyś   tu   był   jak   najdłużej,   choć   może   mi   to   w   końcu   nie   wyjść   na   dobre. 
Postąpiłeś słusznie, Bert, podziałałam za ostro. Przywołałeś mnie do porządku. Jestem ci za 

to wdzięczna.

Było coś między nami i wiem, że to straciliśmy. Nasza rozmowa brzmi jak dialog w 

ckliwym serialu. Przyglądam się jej. Patrzy mi w oczy i jej zaspaną, obrzękłą po całonocnym 
pijaństwie twarz rozjaśnia uśmiech.

- Co chcesz malować? Od czego zaczniesz?

background image

- Myślałem o widoku od strony drzwi. Gdyby nie było tak zimno i gdyby nie spał tu 

Johnny, otworzyłbym drzwi i malowałbym, stojąc na werandzie.

- Możesz tak zrobić, jeśli chcesz. Johnny'emu nie zaszkodzi trochę świeżego powietrza 

po tym smrodzie papierochów, trawki i gorzały. Ubiorę go ciepło. W ten sposób będzie mógł 

oglądać te swoje kreskówki albo seriale i jednocześnie być na powietrzu.

- Ale co z tobą?

- Ja też włożę coś ciepłego. Jak dzieci przyjdą ze szkoły, zamkniemy drzwi, żeby mogły 

zjeść lunch. Właściwie to nie jest wcale zimno, tylko po prostu w powietrzu jest wilgoć. To 

zrobi   dobrze   nam   wszystkim.   Po   tym   balowaniu   cuchnie   tu   jak   w   barze.   Po   prostu 
przewietrzymy  mieszkanie.  Otworzę  nawet drzwi od kuchni i od piwnicy,  żeby porządnie 

przewiało cały dom.

Czasami   zapominam,   jak   życie   zahartowało   Peg.   To   wspaniała,   twarda   kobietka. 

Dopijam swoją kawę.

- No to, jeśli można, chętnie bym zaczął.

- Zaczynaj, Bert. Nic nie stoi na przeszkodzie. Wychodzę po kasetę i płótno. Werniks i 

terpentynę mam w plastikowej siateczce, takiej, w jakiej sprzedają mandarynki i cebulę.

Wracając, stwierdzam, że Peg zablokowała jedne i drugie drzwi, żeby się nie zamykały. 

Te właściwe otwierają się do środka, siatkowe na zewnątrz. Siatkowe trochę zasłaniają widok. 

Kiedy zastanawiam się, jak to rozwiązać, z góry schodzi Peg z Johnnym. Chłopiec ma już na 
sobie zimowy kombinezon. Domyślam się, że przed chwilą się obudził. Nie płacze, ssie tylko 

kciuk i mocno trzyma brudny, wytarty kocyk.

- Czy mogę odkręcić te siatkowe drzwi, Peg? Nie sądzę, żeby w tym roku pojawiły się 

jeszcze muchy.

- Jasne. A umiesz to zrobić? Powtarzam Budowi od miesiąca, żeby je zdjął.

- To łatwe. Masz śrubokręt?
Peg   idzie   do   kuchni.   Słyszę,   jak   schodzi   do   podziemi,   do   swojego   piwniczno   - 

rekreacyjnego pokoju. Dla mnie to zawsze będzie piwnica. Wraca z dwoma śrubokrętami: 
krzyżowym i zwykłym. Zdążyłem już odkręcić haczyk i podkładkę. Każdy z zawiasów ma po 

cztery wkręty.

Biorę   zwykły   śrubokręt   i   zaczynam   je   odkręcać.   Były   już   wielokrotnie   wkręcane   i 

wykręcane, więc idzie mi gładko. Podaję je po kolei Peg. Został ostatni, od góry; przytrzymuję 
drzwi drugą ręką  i wykręcam go. Drzwi kładą  mi się łagodnie na ręce. Opuszczam  je na 

podłogę werandy.

- To takie łatwe? O rany, mogłam to zrobić sama.

background image

- Większość rzeczy jest łatwiejsza, niż nam się zdaje. Mężczyźni robią wokół tego wiele 

zamieszania, bo wtedy czują się ważniejsi. Przyklej te wkręty taśmą do drzwi, żebyś na wiosnę 

nie musiała ich szukać.

Przynosi taśmę i przylepia wkręty do - drzwi. Ustawiam kasetę na werandzie, a potem 

podnoszę drzwi i wchodzę z nimi do środka.

- Trzymacie je gdzieś w piwnicy?

- Tak   mi   się   zdaje.   Nigdy   nie   zwróciłam   na   to   uwagi.   Pewnie   myślisz,   że   jestem 

naprawdę tępa.

- Nie. Tylko po prostu twoja świadomość odłożyła tę informację do wielkiego worka z 

napisem „to nie moja działka”. W taki sam sposób mężczyźni traktują prowadzenie domu, 

zajmowanie się dziećmi albo gotowanie.

Manewruję drzwiami, wsuwając je jednym końcem do kuchni, żeby móc je obrócić i 

wnieść do piwnicy, a potem schodzę, ostrożnie, żeby nie zawadzić głową o futrynę. Peg idzie 
tuż za mną. Zastanawiam się, czy dziecko jest bezpieczne tam na górze, bo przecież wszystko 

jest pootwierane i nikt go nie pilnuje.

Przechodzimy obok drzwi wychodzących na zaułek na tyłach domu. Znajduję miejsce z 

żaluzjowym daszkiem przybitym do belek, gdzie można wsunąć drzwi; wydaje się stworzone 
do ich przechowywania. Peg otwiera drzwi od piwnicy, żeby wywietrzyć.

- Nie   sądzę,   żeby   odważył   się   tu   wejść   jakiś   złodziej.   Jeśli   ktoś   wejdzie,   to   albo 

zemdleje, albo zażąda, żeby mu podać kufel piwa.

Zaczyna sprzątać butelki, pełne popielniczki, cały ten bałagan.
- Zostanę tu i spróbuję jeszcze raz zrobić coś z tym bajzlem. Tyle tu wszędzie tego 

paskudztwa, że nie pomoże żadne wietrzenie. Zamknęłam na górze drzwi, żeby Johnny nie 
wyszedł, ale jeśli jesteś gotowy, możesz je otworzyć. Tylko miej na niego oko.

Pędzę po schodach, potem przez salon. Johnny leży na boku, nie śpi, ale i nie ogląda 

telewizji. Zmiana powietrza i jakiś nieznajomy typ, którego trzeba obserwować, to dla niego 

za wiele.

Zastanawiam się, jak się ustawić na ciasnej werandzie, żebym widział wnętrze pokoju i 

jednocześnie płótno. W końcu znajduję optymalne stanowisko. Staję w miejscu, gdzie przed 
chwilą   były   siatkowe   drzwi.   Maluję   na   wysokości   swojego   prawego   ramienia.   Długo 

przyglądam   się   wnętrzu,   próbując   zmienić   w   wyobraźni   układ   przedmiotów,   przywołać 
wspomnienia i tamten czas.

Kominek, atrapa bez przewodu kominowego, wzbudzająca we mnie kiedyś grozę, bo 

wyobrażałem sobie, jak wyłazi z niego Święty Mikołaj, był przynajmniej z prawdziwej cegły. 

background image

Teraz cały jest otynkowany, a w miejscu, które imitowało palenisko, stoi krzesło.

Pomiędzy pokojem, który pełnił rolę saloniku, a stołowym było łukowate przejście. 

Teraz jest prostokątne, obite z obu stron boazerią. Oczywiście w moich czasach nie było też 
tej miękkiej, włochatej wykładziny dywanowej. Mieliśmy tam wytartą podróbkę perskiego 

dywanu. Ów dywan nie był pewnie większy niż dwa i pół na trzy i pół metra. Chodziłem 
godzinami po meandrach jego wzoru, słuchając radia. Matkę doprowadzało to do szału.

Nasza sofa stała pod ścianą po prawej, patrząc od drzwi, a pianino przy ścianie pod 

schodami. Stał tu też fotel odwrócony przodem do okna. Było to jedyne okno w tym pokoju, 

nie  licząc   szyb   w  drzwiach   frontowych.   Szeregowe   domy   miały   oczywiście   okna   tylko   od 
frontu i z tyłu.

Fotel należał do ojca. Zagłębiał się w nim, kiedy już zdjął robocze ubranie i ciężkie 

buciory, umył się w misce w piwnicy i włożył domowy strój. Brał gazetę, którą podawała mu 

matka,   całując   go   na   powitanie.   To   wszystko   było   całkowicie   automatyczne   i   absolutnie 
przewidywalne.

Czasami porzucałem zabawę z kolegami i biegłem do domu, żeby być świadkiem tych 

powrotów ojca. Mama podawała zwykle obiad w ciągu kwadransa od chwili pojawienia się 

ojca. Jeśli byliśmy z Jeanne w domu, ojciec czytał nam napisy z komiksów, nawet wtedy, gdy 
już   sami   nauczyliśmy   się   czytać.   Dzięki   niemu   komiksy   nabierały   wielkiego   znaczenia. 

Zwracał nam uwagę na różne szczególiki w przygodach Li'l Abnera, Dicka Tracy'ego, Mutta i 
Jeffa czy Uśmiechniętego Jacka, na drobiazgi, które sam na pewno bym przeoczył. Myślę, że 

to on nauczył mnie między innymi postrzegania rzeczy w taki właśnie sposób. Jeanne zawsze 
twierdziła, że dzięki temu nauczyła się czytać.

Zastanawiam się, w jaki sposób zdołam z tego miejsca pokazać fotel na obrazie. Nie 

mogę go ani pominąć, ani przesunąć gdzie indziej. Oczywiście teraz nie ma tam żadnego 

fotela. Pod ścianą od strony werandy stoi telewizor, a z miejsca, w którym stał fotel, nie 
dałoby się oglądać telewizji. A taki fotel, z którego nie można oglądać telewizji, w ogóle się w 

dzisiejszych   czasach   nie   liczy.   Postanawiam   namalować   obraz   w   formacie   poziomym   i 
odrobinę „zakrzywić” przestrzeń, żeby zmieścić ów nieszczęsny fotel. Spowoduje to, że obraz 

będzie jakby lekko zaokrąglony, prawie wypukły, ale o to mi właśnie chodzi; ma to być coś w 
rodzaju odwróconej cineramy, obrazu kinowego w systemie vistaVision, zdjęcia zrobionego 

szerokokątnym obiektywem.

Rysunek będzie w tym obrazie sprawą zasadniczą. Próbuję się z tym uporać. Peg parę 

razy wychodzi na werandę, żeby zobaczyć, co robię, potem wraca do pokoju. Robi wrażenie 
nieco zakłopotanej tym, co widzi; jeszcze nigdy nie oglądała obrazu w tej fazie, a zwłaszcza 

background image

obrazu z takimi deformacjami, jakie sobie zaplanowałem.

Wrysowuję pianino i fragment poręczy i schodów po lewej stronie, na tyle duży, żeby 

były   rozpoznawalne.   Przywracam   łukowate   przejście,   przez   które   widać   pokój   stołowy. 
Przestrzeń obramowana tym łukiem zajmuje około jednej trzeciej obrazu. Rysuję kominek, 

prawdziwy, na którym mógłby płonąć ogień i przez który mógłby swobodnie wleźć Święty 
Mikołaj.   Po   prawej   stronie   rysuję   fotel   z   siedzącym   w   nim   ojcem.   Ojciec   czyta   gazetę. 

Postanawiam, że matka będzie wychodzić z kuchni, żeby nakryć do stołu. Idea jest taka, jak w 
niektórych obrazach Le Naina: wchodzę akurat do domu i oto, co widzę. Jest wpół do szóstej i 

przyszedłem w samą porę, żeby zobaczyć, jak mama całuje tatę; za chwilę zasiądziemy do 
obiadu. Jeanne schodzi z góry. Na schodach widać jej nogi aż do rąbka sukienki szkolnego 

mundurka. To prawdziwa „scena rodzajowa”. Nie planowałem tego pierwotnie.

Pracuję całą parą, kiedy zjawiają się Bobby i Alice.

- Cześć, Bert. Co teraz malujesz?
- Wnętrze waszego domu, ale także wnętrze mojego domu, takie, jakie było, kiedy tu 

mieszkałem. Zobaczcie.

Cofam się, żeby mogli popatrzeć. Mała Alice podchodzi i pokazuje palcem:

- A kto to jest?
- len   tutaj,   to   mój   tatuś,   pani,   która   wychodzi   z   kuchni,   to   mama,   a   dziewczynka 

schodząca z góry to moja siostrzyczka.

Zapada cisza. Wreszcie odzywa się Bobby:

- Ojej, to naprawdę niesamowite, malować w naszym domu ludzi, których w ogóle nie 

znaliśmy. Czy mama to widziała?

- Wie   oczywiście,   że   maluję   wnętrze   waszego   domu,   ale   nie   widziała   jeszcze,   że 

namalowałem swoją rodzinę. Myślisz, że będzie niezadowolona?

- Nie wiem. Tylko to takie niesamowite... Czy oni nie żyją?
- Niestety tak, Bobby.

Zamykam drzwi, żeby nie wyziębić całkiem domu. Kończę rysunek i zabieram się do 

podrralówki. Jest prawie gotowa, kiedy znów przybiegają dzieci. Podmalówka zatarła sporą 

część rysunku, więc nie jest już taki wyraźny. Bobby i Alice zatrzymują się żeby popatrzeć.

- No,   teraz   już   nie   jest  taki   niesamowity.   Rozmawiałem   z   mamą   i   powiedziała,   że 

wszystko, co namalowałeś, jest takie jak trzeba, i że kiedyś, jak staniesz się sławny, nasz dom 
będzie wisiał na ścianie w jakimś muzeum. A jak ty myślisz?

- Myślę, że wasza mama jest bardzo miła.
Pędzą do szkoły; Alice stara się dotrzymać kroku bratu, a on ogląda się co chwilę, żeby 

background image

zobaczyć, czy siostra nadąża za nim. Na pewno przyrzekł matce, że będzie odprowadzał Alice 
do szkoły.

Peg zapuszcza mi żurawia przez ramię.
- Trochę wystraszyłeś Bobby'ego. Naprawdę malujesz jakichś ludzi w naszym domu? - 

Przeciska się za moimi plecami, żeby lepiej widzieć. - Rzeczywiście! Co to za ludzie?

- Właśnie przed chwilą pytał mnie o to Bobby. Powiedziałem mu, że to mój ojciec, 

matka i siostra. Pytał, czy nie żyją.

- On   naprawdę   się   przestraszył   tego   obrazu.   Ja   zresztą   też.   Ty   chyba   jesteś   lekko 

stuknięty.

- Chcesz, żebym ich usunął? W tej fazie malowania to łatwe. Nie przewidywałem, że ich 

namaluję, dopóki nie zacząłem roboty. Myślę, że to William mnie jakoś nakłonił.

- A ciebie nie ma na obrazie? Jakoś cię nie widać.

- Ja zaglądam przez otwarte drzwi do środka i widzę to wszystko.
- Przerwij   na   chwilę,   nie   przesadzaj   z   tą   pracą.   Lepiej   wejdź   i   zjedz   coś   ze   mną. 

Nieprzyjemnie jest jeść w samotności. A jedzenie z dziećmi to jeden wielki zamęt. Zawsze 
chcą czegoś innego niż to, co jest na stole.

Odkładam   pędzle,   rzucam   jeszcze   raz   okiem   na   obraz   i   idę   za   nią.   Mam   dziwne, 

mistyczne wrażenie, że wkraczam w głąb mojego obrazu. Jestem niemal pewien, że spotkam 

ojca i matkę i że Jeanne będzie schodzić z góry. Muszę mocno potrząsnąć głową, żeby wrócić 
do rzeczywistości. Siadam przy barku. Peg usmażyła bekon i zrobiła sandwicze z pomidorem i 

sałatą. Jest też szklanka - nie puszka ani butelka - zimnego piwa. Peg pije tylko kawę.

- To bardzo sympatyczne, Peg. A ty nie będziesz nic jadła?

- Jeśli cokolwiek teraz przełknę, to chyba puszczę pawia.
- Naprawdę tak podle się czujesz? Wzięłaś alkaseltzer albo aspirynę?

- Nie, ta kawa postawi mnie na nogi. Nie mam w domu żadnych tabletek. Bud zabrał 

do pracy wszystko, co było. Będzie ich potrzebował bardziej niż ja. Te zwariowane balangi nas 

wykończą. W ogóle ich nie planujemy; to jakoś tak samo przychodzi.

- Chcesz, to pójdę po jakieś proszki. Co byś chciała?

- Nic. Siedź i po prostu rozmawiaj ze mną.
Kiedy   ktoś   mówi   mi:   „po   prostu   ze   mną   rozmawiaj”,   natychmiast   mam   pustkę   w 

głowie.   Następuje   kompletna   blokada,   nic   mi   nie   przychodzi   do   głowy,   i   myślę   tylko 
gorączkowo: „O czym, do cholery, mam mówić?”

- Jak   byłem   tu   ostatni   raz,   namalowałem   koło   domu   ciotki   Edith   naprawdę 

niesamowity obraz. Przedstawia ulicę, którą nazywają ulicą Małego Teodora. Wszystko tam 

background image

jest maleńkie: miniaturowe drzwi, okna, nie ma trawników, werandy przylegają  do ulicy. 
Czułem się tam jak olbrzym. I ze wszystkich okien wyglądali starzy ludzie z siwymi włosami, 

najczęściej nie uczesanymi. Aż ciarki chodziły człowiekowi po plecach.

- Po co malowałeś coś takiego, skoro mogłeś malować tu, koło nas?

- Mieszkałem na tamtej ulicy, kiedy miałem dwa albo trzy latka, i zapamiętałem ją na 

zawsze. Znalazłem nawet ten dom, w którym mieszkaliśmy. Kiedy byłem mały, pozwalali mi 

chodzić na skwerek na końcu ulicy i bawić się w piachu. Pamiętam, że kopałem w nim łyżką. 
Teraz jest tam trawnik jakiegoś kościoła czy szkoły, ale ja chciałem mieć na obrazie to, co 

zapamiętałem z dzieciństwa.

Peg przekrzywia głowę. Zamierza zapalić papierosa, powstrzymuje się, wypija łyczek 

kawy.

- Jesteś   dziwny.   Czy   ty   na   pewno   jesteś   z   tej   planety,   Bert?   O   co   chodzi   z   tymi 

podróżami w czasie o pięćdziesiąt lat wstecz i tak dalej? Nie brzmi mi to normalnie.

- Nie wiem, Peg. To się dzieje nie tylko dlatego, że tego chcę; ja tego potrzebuję. W 

pewnym   sensie   dla   mojego   brata   i   dla   siostry.   Myślę,   że   próbuję   uczynić   te   mgliste 
wspomnienia bardziej realnymi.

- A więc dlatego malujesz nasz dom ze swoją rodziną w środku. Próbujesz ich jakby 

wskrzesić. Czy o to ci chodzi?

- Trochę tak. Ale robię to bardziej dla siebie, żeby ożywić swoje wspomnienia. Nie ma 

sposobu,   żeby   ich   wskrzesić,   chyba   że   właśnie   we   wspomnieniach.   Myślę,   że   wszyscy   w 

pewnym sensie istniejemy tylko w pamięci innych.

- Coś ci powiem, Bert: ty będziesz zawsze w mojej pamięci. Nigdy cię nie zapomnę. 

Spotkanie z tobą zmieniło moje życie, choć nie wiem jeszcze jak. Wiem tylko, że mi się to 
podoba. Teraz jestem szczęśliwa, że jesteś tu ze mną, ale wczoraj strasznie tęskniłam. Czy 

wspomnienia są zawsze tak bolesne?

- Nie  zawsze.  Ale  dla  mnie  większość  tych   najważniejszych  jest bolesna.   Zwłaszcza 

teraz, kiedy się starzeję i tak wielu tych, których kochałem, odeszło. To jeden z powodów, dla 
których spędzam tak dużo czasu z ciotką i z wujem Billem. Nie pozostaną już długo wśród 

nas, i będę za nimi tęsknił. Już tęsknię za wujem Marvinem, a przecież umarł zaledwie parę 
miesięcy temu.

- Boże, jak to dobrze tak sobie z tobą porozmawiać. Jesteś taki pogodny i w ogóle. Aż 

chce   mi   się   śpiewać   i   tańczyć.   -   Uśmiecha   się   do   mnie.   -   Przepraszam.   Nie  to  chciałam 

powiedzieć.

- Widzisz,   Peg,   utrwalanie   na   obrazach   tych   domów,   mojej   matki,   ojca,   Jeanne, 

background image

wspominanie, jacy byli, pozwala mi przywołać te dawne czasy. To tak jak ze słuchaniem starej 
piosenki albo wąchaniem perfum osoby, którą się kiedyś kochało. Tylko że doznanie jest 

intensywniejsze, bo to ja sam wszystko przywołuję.

Robię pauzę. Myślę, że większość ludzi boi się duchów, boi się, że może istnieć jakiś 

byt, nad którym nie można zapanować, coś, czego nie można zmierzyć i zrozumieć.

Czują się dobrze jedynie w tym, co wszyscy zgodnie uznają za rzeczywistość. Za nic nie 

chciałbym być kimś takim, ale rozumiem, dlaczego inni są właśnie tacy. Patrzę na Peg.

- Czy nie przyszło ci kiedyś do głowy, albo czy nie miałaś takiego wrażenia, że znaliśmy 

się już kiedyś wcześniej, Peg?

- Och, daj spokój, Bert. To najstarszy numer świata. Za dobrze się znamy, żeby wciskać 

sobie taki kit. „Czy nie spotkaliśmy się już kiedyś, maleńka?” Mógłbyś się zdobyć na coś 
lepszego.

- Bo ja tak sobie pomyślałem. Nie chodzi mi o to, że w tym życiu. Czuję, że znam cię tak 

dobrze i tak łatwo mi cię zrozumieć mimo różnicy wieku, całkiem odmiennego trybu życia i 

tak dalej. Jak to się dzieje? Mam wrażenie, że spotkaliśmy się już kiedyś w jakiejś innej epoce.

- Och nie, Bert. Tylko nie wyjeżdżaj z kawałkami o reinkarnacji. Idź z tym lepiej do 

księdza. - Dolewa mi kawy. - No nie, Bert, powiem ci tak szczerze, że żartuję. Wiem, o co ci 
chodzi. Wydaje się, że pewne rzeczy wciąż przydarzają się nam na nowo, i są pewni ludzie, 

których   w   żaden   sposób   nie   mogłeś   spotkać   wcześniej,   a   masz   wrażenie,   jakbyście   byli 
najbliższymi przyjaciółmi. Tak, tak, znam to uczucie. Może ty byłeś Markiem Antoniuszem, a 

ja Kleopatrą?

- Albo ja byłem Kleopatrą, a ty Markiem Antoniuszem.

- Nie, nie rób tego. Bądź poważny.
- Jestem   poważny.   Nie   wiem,   czy   wierzę   w   reinkarnację,   ale   jestem   głęboko 

przekonany, że życie to coś więcej niż krótka egzystencja w cielesnej powłoce. Różne religie 
mówią niejasno o duchowej esencji, ale ja jestem prawie pewien, że ona istnieje. Że w jakiś 

sposób spotkaliśmy się kiedyś i że ludzie, których kochaliśmy, są wciąż gdzieś tutaj blisko, 
pod jakąś inną postacią.

Peg milczy przez chwilę, dmucha w gorącą kawę.
- Och,   jakie   to   wspaniałe,   że   cię   poznałam,   Bert.   Ty   jeden   rozmawiasz   ze   mną, 

właściwie nikt inny. Najczęściej jest tak, że ktoś mnie o coś prosi albo mówi mi, co mam 
zrobić, albo sobie ze mnie żartuje. - Rzuca mi spojrzenie swoich niebieskich oczu, jakby mnie 

chciała zauroczyć. Odwzajemniam to spojrzenie, potem odwracam wzrok. - Spokojnie, Bert. 
Zrozumiałam, co mi powiedziałeś, kiedy narzuciłam za duże tempo. Masz rację. Żadnej presji, 

background image

pośpiechu,   żadnych   kłopotów,   trzeba   po   prostu   cieszyć   się   wzajemnie   swoją   obecnością. 
Okej?

- Wspaniale.
Siedzimy oboje w milczeniu. Spoglądam na zegarek.

- Może   lepiej   wrócę   do   malowania,   Peg.   Buda   może   trochę   wkurzyć   to,   że   maluję 

wnętrze jego domu. A akurat dziś może wrócić trochę wcześniej.

- O to się nie martw, on cię lubi. Podobają mu się twoje obrazy. Ale jest już prawie 

wpół do trzeciej, więc może rzeczywiście lepiej wracaj do pracy.

Wstajemy.   Idę   w   stronę   drzwi.   Johnny   śpi   na   podłodze,   wciąż   w   zimowym 

kombinezonie. Pewnie mu gorąco. Niepokoi mnie to jego ciągłe spanie.

Pracuję całe popołudnie. Starannie odtwarzam w pamięci swoje wspomnienia, łącząc 

je   z   tym,   co   mam   przed   oczami.   Maluję   jeszcze,   kiedy   nadchodzi   Bud   i   staje   za   moimi 

plecami;   jest   wyraźnie   w   kiepskiej   formie,   co   nie   przeszkadza   mu   przeskakiwać   po   dwa 
stopnie. Odwracam się i mówię z uśmiechem:

- Maluję   wnętrze   twojego   domu,   ale   tak,   jak   je   zapamiętałem   z   dzieciństwa.   Mam 

nadzieję, że nie masz mi tego za złe.

Bud stoi, kołysząc się na piętach. - Taaa...
- Tu w fotelu siedzi mój ojciec, a mama wychodzi z kuchni. Z góry schodzi siostra.

Bud trze oczy.
- A gdzie jest barek? I skąd się wziął ten kominek? Wyjaśniam mu wszystko. Widzę, że 

jest naprawdę wykończony. Martwa, wymięta twarz, bezwolne ciało.

- Idź się lepiej połóż, Bud. Ja już kończę. W progu staje Peg.

- Jezu, Bud! Wyglądasz, jakby cię pociąg przejechał.
- I tak się czuję. A do tego wszystkiego pożarłem się z szefem. Idę do łóżka, nie rób mi 

dziś, broń Boże, kolacji, skarbie. Będę pewnie spał do rana.

Wymija Peg i powłócząc nogami, z trudem wchodzi na górę. Domyślam się, że resztkę 

energii stracił na stopniach werandy. Zaczynam pakować kasetę. Peg wciąż stoi w progu.

- Czy musisz już iść, Bert? Mam pyszną baraninę po irlandzku. Ugotowałam wielki 

garnek,   więc   starczy   dla   wszystkich   i   jeszcze   zostanie.   Myślę,   że   dzieciom   też   będzie 
smakowało. Bardzo bym chciała, żebyś został.

Spoglądam na zegarek. Jest prawie czwarta; Bud rzeczywiście urwał się wcześniej z 

roboty.   Zadzwonię   do   domu   i   zobaczę,   jak   zareaguje   ciotka.   Pomyśli   pewnie,   że   nie 

odpowiada mi jej kuchnia i chcę się wykręcić od kolacji. A przecież to nieprawda.

- Dobrze, jeśli pozwolisz mi zadzwonić.

background image

- Oczywiście,   dzwoń   od   razu.   I   pamiętaj,   że   będę   bardzo   zawiedziona,   jeśli   nie 

zostaniesz.

- Pamiętaj, że ja też.
Do licha, staję się prawdziwym specjalistą od tych dwuznacznych odzywek. Telefonuję 

do  ciotki.   Wyjaśniam.   Jest bardzo   zadowolona,   mówi,  że  i  tak  nie  przygotowała  dziś  nic 
szczególnego. Gawędzimy minutkę, mówię jej, że będę w domu przed dziewiątą. Odkładam 

słuchawkę. Peg odwraca się do mnie od kuchenki.

- Nie do wiary! Zostajesz, prawda? Spełniło się moje marzenie. Hurra!

- No   dobrze,   pomaluję   jeszcze   trochę,   jeśli   nie   masz   nic   przeciwko   temu.   Potem 

chciałbym jeszcze raz odwiedzić wuja Billa. Jest w domu starców przy Chester Avenue, tym 

prowadzonym przez szarytki. Wrócę o szóstej, dobrze?

- Wspaniale. Będzie naprawdę cudownie.

W chwilę później słyszymy na werandzie głosy dzieci. Bobby i Alice przyprowadzili 

paru kolegów. Wychodzę, żeby ratować obraz.

- Prawda, Bert, że malujesz umarłych ludzi, co chodzą po naszym domu jak duchy?! - 

woła Bobby na mój widok.

- Niezupełnie, Bobby. To prawda, że oni już nie żyją, ale ja maluję ich takich, jacy byli 

za życia. Wtedy, kiedy miałem tyle lat co ty.

Pokazuję mu ojca.
- Mój   ojciec   czytywał   gazetę   w   fotelu,   który   stał   przy   oknie,   a   siostra   odrabiała 

przeważnie o tej porze lekcje i właśnie tu schodzi na dół. Chodziliśmy oboje do Świętego 
Cyryla, tak jak ty i Alice. - Ale ona też nie żyje?

- To prawda. Ale ja jej nie maluję martwej. Na moim obrazie ona żyje.
Pewnie z siedmioro albo ośmioro dzieci otacza mnie ciasnym pierścieniem; nie mówią 

wiele, raczej słuchają.

- A nie mówiłem?! Na tym obrazie są w moim domu umarlaki! Widzieliście kiedy coś 

bardziej   niesamowitego?   Może   przyjdą   i   będą   u   nas   straszyć.   Nasz   dom   będzie   jedynym 
domem na Heather Lane, w którym straszy.

Zapomniałem o Halloween. Jutro dwudziesty piąty, więc to już niedługo. Jako dziecko 

bardzo lubiłem chodzić z kolegami po domach na akcje „albo się znajdzie jakiś cukierek, albo 

wytniemy jakiś numerek”. Mieliśmy też w repertuarze przeróżne wieczory: wieczór kredy, 
wosku, psikusów, i tak przez cały tydzień poprzedzający Halloween. Nie wiem, skąd wzięła się 

ta   tradycja,   ale   zawsze   podejrzewałem,   że   wywodzi   się   z   Irlandii.   Mali   Irlandczycy   byli 
niezrównani, jeśli idzie o wieczór psikusów. Niektóre z ich wyczynów ocierały się o kryminał. 

background image

A może to tylko moja pamięć tak je przechowała.

Ale mnie na Halloween już tu nie będzie. Do Kalifornii lecę dwudziestego dziewiątego. 

To był naprawdę wspaniały miesiąc. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie tak wypełniony 
pracą. Myślę sobie, że tym razem - dostałem od losu cukierka i jednocześnie wyciąłem niezły 

numerek.

Zaczynam   malować   ojca,   zanim   podmalówka   za   bardzo   wyschnie   i   zanim   stracę 

światło.   Muszę   patrzeć   tylko   w   głąb   siebie   i   na   obraz,   nie   rozglądać   się,   nie   rozpraszać 
niepotrzebnie.   Jestem   zdumiony   tym,   jak   bardzo   ojciec   na   obrazie   jest   podobny   do 

prawdziwego.   Pamiętam   nawet,   jak   zakładał   nogę   na   nogę   i   jak   podwijał   rękawy   białej 
koszuli.

Miał   takie   pełne,   zmysłowe   usta.   I   przenikliwe,   niebieskie   oczy   pod   krzaczastymi 

brwiami,  takimi  samymi  jak  moje.   Jak  na   człowieka   niewykształconego,  który   tak   ciężko 

harował   przez   całe   życie,   wygląda   na   bardzo   inteligentnego   i   wrażliwego.   Uświadomiłem 
sobie to dawno, ale nigdy dotąd się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Widzę to dopiero 

teraz,  na tym obrazie,  dwadzieścia  pięć lat po jego śmierci.  Naprawdę  trudno wyznaczyć 
granicę pomiędzy żyjącymi a umarłymi. Wyczuwam bliską obecność Peg.

- Zepsujesz sobie wzrok; jest już całkiem ciemno.
- Dobrze, Peg, daj mi jeszcze pięć minut. I jeszcze trochę na umycie rąk.

Podnoszę   do   góry   ręce,   lepkie   od   werniksu,   upstrzone   co   najmniej   dziesięcioma 

kolorami. Zaczynam myć pędzle.

Kiedy   tubki   z   farbami   są   już   w   kasecie,   pędzle   w   szufladce,   paleta   na   miejscu, 

zamykam kasetę i przyczepiam do niej obraz. Jest już rzeczywiście ciemno. Trzymając ręce w 

górze, wchodzę do domu.

- Możesz się umyć na górze, ale nie obudź Buda.

Wchodzę po wyłożonych chodnikiem schodach, przemykam przez korytarz i kieruję się 

do łazienki. Jestem tu po raz pierwszy, to znaczy po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat. Stoi tu 

ta sama stara żeliwna wanna na nóżkach, umywalka jest zmieniona na większą, głębszą, z 
nowoczesną   baterią;   żeby   wyregulować   ciśnienie   i   temperaturę   wody,   trzeba   nią 

manewrować   jak   drążkiem   sterowym   samolotu.   Takie   urządzenia   doprowadzają   mnie   do 
szału. Ale toaleta też pozostała ta sama. Ta sama toaleta z tą samą dźwigienką do spuszczania 

wody, którą wuj Bill przywiązywał, żeby mieć pewność, że nie spłuczemy mu jego sztucznej 
szczęki, kiedy wróci do domu pijany.

Zasłona do prysznica jest nowa, ale sześciokątne płytki na podłodze są te same, białe 

dopasowane,   z   czarnymi  fugami.   Dzięki   tym   płytkom   zawsze   w  szkole   wiedziałem,  co   to 

background image

znaczy heksagon. Znałem też wszystkie możliwe sposoby, na jakie można było je składać, aby 
uzyskać   różne   desenie.   Kiedy   siedziałem   na   sedesie,   bawiłem   się   nimi   w   myślach   albo 

odbywałem  podróże,  biegnąc  wzrokiem  wzdłuż   zygzakowatego  szlaku   fug aż  do ściany,  a 
później z powrotem, i sprawdzając, czy trafię do miejsca, z którego wystartowałem.

Udaje mi się specjalnie nie nachlapać, manewrując, joystickiem” nad umywalką, umyć 

jako tako ręce, opłukać twarz i przegrabiwszy pasma włosów zwilżonymi palcami, sczesać je 

do tyłu. Nigdy nie napełniam umywalki, żeby się umyć. Robię to zawsze pod bieżącą wodą. 
Zastanawiam się, skąd wzięło mi się to przyzwyczajenie. Pewnie stąd, że nie lubię kożucha 

mydlanej piany na wodzie, która nabiera szarobiałego koloru.

Z boku wisi mały, używany ręczniczek; wycieram w niego ręce. Na ścianie za moimi 

plecami są też piękne, wielkie ręczniki kąpielowe, ale nawet mi przez myśl nie przechodzi, 
żeby się w nie wycierać; w domu też tego nie robię. Przeżyłem większą część życia bez pralek i 

suszarek. Pranie było w moim domu wielkim cotygodniowym przedsięwzięciem. Dziś, kiedy 
mamy w Paryżu pralkę i suszarkę, uwielbiam robić pranie, wyciągać wszystko czyste, a potem 

po wysuszeniu w suszarce składać, jeszcze gorące, zupełnie jak świeżo wyprasowane. Emily 
nie cierpi prasowania. Mamy żelazko, ale nigdy nie widziałem, żeby go używała. Ja sam też go 

prawie wcale nie używam, od kiedy szyją koszule z tych nowych tkanin.

Uświadamiam sobie, że się guzdrzę. Może tak naprawdę wcale nie chcę odwiedzić wuja 

Billa? Może to strach przed ponownym spotkaniem z kimś tak starym, tak bliskim śmierci, 
teraz, kiedy już nic nie mogę na to poradzić. Ale wiem, że pójdę, że się pożegnam, zanim stąd 

wyjadę.

Kiedy jednak schodzę na dół, widzę, że będę musiał jeszcze raz odłożyć tę wizytę na 

później. Wszyscy już na mnie czekają. Naprawdę zależy mi na tym, żeby odwiedzić wuja Billa, 
bo czuję, że to będzie nasze ostatnie spotkanie, ale wszyscy siedzą już przy stole. Sadzają 

mnie na miejscu, na którym zawsze siedziałem jako dziecko. Jest to miejsce od strony okna w 
stołowym, przodem do saloniku. Peg siedzi na miejscu mamy, blisko kuchni; ma obok siebie, 

co zresztą naturalne, Johnny'ego usadowionego na specjalnym, wysokim krzesełku. Pozostała 
dwójka siedzi obok siebie po mojej lewej stronie, lam siadywali zwykle Jeanne i wuj Bill, 

kiedy u nas mieszkał. U szczytu stołu, od strony saloniku było miejsce ojca. Domyślam się, że 
teraz jest to miejsce Buda, bo widzę tam największe krzesło, z oparciami po bokach.

Przedmioty zdają się organizować życie ludzkie w takim stopniu, jak ludzie aranżują 

układy przedmiotów. Czekam, czy będzie modlitwa przed jedzeniem albo coś w tym rodzaju. 

Ojciec zawsze odmawiał ją przed posiłkiem. U nowoczesnych katolików, jeżeli się ją w ogóle 
odmawia, robi to zwykle jedno z dzieci.

background image

Może dlatego, że nie ma Buda, a może dlatego, że ja tu jestem, modlitwa nie zostaje 

odmówiona. Nie odczuwam jej braku. Peg puszcza w obieg wazę z duszoną baraniną.

- Przyrządziłam   to   według   przepisu   mojej   mamy.   To   nie   jest   żaden   „przegląd 

tygodnia”, ale prawdziwa baranina po irlandzku.

Pachnie   to dobrze,  wygląda   też.  Przytrzymuję   wazę,   żeby  Peg mogła  sobie  nałożyć 

mięsa na talerz. Ale ona najpierw kładzie odrobinę ziemniaków, kawałeczek marchewki i 

mięsa   na   talerzu   Johnny'ego,   miesza   to   wszystko,   rozgniata   widelcem   i   dopiero   potem 
nakłada sobie niewiele większą porcję.

- Nie parzy cię?
- Jest gorące, ale uważam.

Podaję wazę Bobby'emu, który wstaje i starannie wyławia co lepsze kawałki. Potem 

waza wędruje do Alice.

- Przecież   wiesz,   mamusiu,   że   nienawidzę   takiej   baraniny.   Nie   ma   jakiegoś 

hamburgera albo czegoś takiego?

- To jest wszystko, co dziś mamy do jedzenia, kochanie. Spróbuj. Jak zjesz troszeczkę, 

to dostaniesz deser. Na deser mamy coś specjalnego.

Bobby pochylony nad talerzem szufluje mięso do ust widelcem, który trzyma z góry, 

całą ręką, jak łopatkę.

- Co jest na deser, mamo?
- To tajemnica. - Oj, mamo!

Alice wyławia kilka maleńkich kartofelków i kawałeczków mięsa na swój talerz. Żadnej 

marchewki.   Rozumiem   ją.   Marchewka   jest   nie   dogotowana,   za   twarda   jak   na   mój   gust. 

Najwyraźniej tylko Francuzi wiedzą, jak należy gotować marchewkę. Peg trochę je, a trochę 
karmi Johnny'ego i pilnuje go, żeby nie spadł z wysokiego krzesełka.

- A jak tam twój niesamowity obraz?
- Naprawdę jestem z niego zadowolony. Udało mi się uchwycić w nim więcej niż w 

tamtych. Powinienem był od razu się domyślić, że muszę wejść do wnętrza, żeby dotrzeć do 
sedna.

- Podobało wam się tutaj, tobie i twojej siostrze?
Długo się zastanawiam. Nie jestem pewien, czy w ogóle potrafię odpowiedzieć, choćby 

za   siebie,   nie   mówiąc   już   o   Jeanne.   Byliśmy   pod   wieloma   względami   podobni,   ale   też 
różniliśmy się zasadniczo - i ze względu na płeć i całkiem odmienne osobowości. Jeanne była 

znacznie bardziej gotowa do akceptacji, bardziej tolerancyjna wobec ludzi i sytuacji, podczas 
gdy ja byłem zawsze niecierpliwy, pobudzany wewnętrznym niepokojem, ciągle w pogoni za 

background image

czymś nowym. Ona była też bardziej konsekwentna i skuteczna w działaniu.

- Trudno odpowiedzieć. Myślę, że podobało nam się tu. Nie pamiętam wiele z innych 

miejsc, w których mieszkałem jako dziecko. Kiedy dziadek, a potem wuj Bill mieszkali z nami, 
było zupełnie inaczej, nie tylko bardziej tłoczno; ojciec stawał się jakby spokojniejszy, a matka 

jeszcze bardziej nerwowa. Jeanne wolała Kalifornię. Lubiła liceum, do którego tam chodziła. 
Ale mimo że skończyła zaledwie trzynaście lat, kiedy stąd wyjechali, do końca życia miała 

przyjaciół   i   znajomych   stąd.   Zresztą   muszę   powiedzieć,   że   miała   przyjaciół   wszędzie, 
gdziekolwiek mieszkała. Myślę, że ja miałem tylko dwóch takich naprawdę dobrych: Dicka i 

Ala.  Obaj  już  zresztą   nie  żyją.   Ich  lubiłem  najbardziej  spośród  tych,   którzy  tu   mieszkali. 
Lubiłem też to, co teraz maluję - zaułki, mecze hokeja rozgrywane na ulicy, nasz dom, sklepik 

Hershafta, to znaczy Chicky'ego, drzewo na trawniku, nasz płot, kwiaty. Wszystko to bardzo 
lubiłem. Kiedy byłem na wojnie, stojąc na warcie, rozmyślałem godzinami o tych szczęśliwych 

czasach. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że dopóki nie przeniosłem się wraz z rodziną do 
Francji, nigdzie nie mieszkało mi się tak dobrze jak w tym domu.

Bobby przestał jeść i słucha tego, co mówię. Alice grzebie w swoim talerzu palcami, ale 

i ona słucha uważnie.

Ciekaw jestem, o czym myśli Peg. Chciałbym, żeby Jeanne i William mogli brać udział 

w  tej   rozmowie.   Żałuję,   że   nie   jestem   Bobbym,   że   Alice   nie   jest   moją   siostrą,   a   Johnny 

Williamem. Przeżylibyśmy to wszystko jeszcze raz.

- Nie wiedziałem, że byłeś na wojnie - mówi Bobby. - Ja nienawidzę tego miejsca. 

Dzieci tu są wredne i zawsze przeganiają mnie do domu. A dom jest taki mały i ma takie 
cienkie ściany, że słychać wszystkie radia i telewizory sąsiadów. Wszyscy są albo ciągle pijani, 

albo biorą jakieś prochy, nawet dzieci. Ta okolica to dosłownie slumsy. Nie ma gdzie się 
bawić, jeśli nie liczyć boiska szkoły w Stonehurst, ale to tylko dla protestantów i kawał drogi 

stąd. Nienawidzę szkoły Świętego Cyryla i siostry Francine też.

Milknie. Patrzy mi prosto w oczy. Zerkam na Peg. Zaczerwieniła się, ma łzy w oczach.

- Nigdy mi o tym nie mówiłeś, Bobby. Aż tylu rzeczy tutaj nienawidzisz? Nie miałam o 

tym pojęcia.

Bobby wkłada do ust kolejną porcję mięsa. Zapada grobowa cisza, po czym chłopiec 

mówi stłumionym głosem, który zdradza, że jest bliski płaczu:

- Nigdy mnie o to nie pytałaś. Peg zwraca się do Alice.
- A ty, Alice? Tobie się tu podoba?

W   pierwszej   chwili   wydaje   mi   się,   że   Alice   nie   usłyszała   pytania.   Dalej   grzebie   w 

talerzu.

background image

- Och, wszystko jest okej. Bobby nie mówi chyba poważnie, ot gada tak, żeby gadać. 

Czy mogę już dostać deser?

Wybuchamy z Peg śmiechem. Johnny zasnął w swoim krzesełku. Nawet jedzenie nie 

powstrzymuje   Johnny'ego   od   zaśnięcia.   Jest   bardziej   przyzwyczajony   do   oglądania   go   w 

telewizji:  McDonald,  Burger  King,  reklamy  z tańczącymi  frytkami,  plastry  mięsa  i sałata, 
pomidory i cebula, wszystko upakowane między dwiema połówkami idealnych pod względem 

kształtu i koloru bułek, ociekających sosem i pałaszowanych przez roześmiane dzieciaki. Przy 
czymś takim baranina po irlandzku wygląda okropnie mdło.

Peg ostrożnie bierze Johnny'ego na ręce i zanosi go do saloniku. Dzieciak nadal jest w 

zimowym   kombinezonie.   Może   w   telewizji   będzie   padać   śnieg,   a   wtedy   on   jeden   będzie 

odpowiednio ubrany.

- Obudzi się na dobranockę. Nie ma sensu kłaść go do łóżka. Będzie wrzeszczał, dopóki 

go nie wezmę z powrotem na dół.

Idzie do kuchni i wraca z pojemnikiem pełnym lodów.

- Ojej, mamo! Jaki to smak?
- A jaki ma być? Wasze ulubione, czekoladowe,  Rocky Road. To jedyne lody, jakie 

oboje lubią - wyjaśnia mi. - Nie zwykłe czekoladowe, nie waniliowe, nie truskawkowe, ani 
nawet nie te z orzeszkami pekanowymi. Tyle teraz tych smaków, że trudno spamiętać. Chcesz 

trochę, Bert?

- Nie, dziękuję, Peg. Ale jeśli masz w kuchni gorącą kawę, chętnie się napiję.

- Co?   Zapomniałam   podać   kawę?   Ja   chyba   jestem   nieprzytomna.   Wiedziałam,   że 

czegoś brakuje.

- Nie szkodzi; jeśli o mnie chodzi, nigdy nie piję kawy do posiłku. We Francji pija się 

kawę po obiedzie.

Peg przynosi kawę, nalewa do filiżanki ze spodkiem i stawiają przede mną.
- A więc jesteśmy jedyną francuską restauracją na Heather Lane.

Dzieci pochłaniają lody. Zanim Peg zdąży schować pojemnik do zamrażarki, deser jest 

zjedzony.

- Mamo, możemy wstać od stołu?
- To znaczy, że już skończyliście jedzenie?

- Tak. Mam na jutro zadanie z matematyki do rozwiązania, z mnożeniem. Nienawidzę 

mnożenia. Mogę iść?

- Idź i zabierz się do lekcji, Bobby. A jak skończysz, pokażesz mi zeszyt. Alice, ty masz 

coś zadane?

background image

- Tylko ćwiczenie z pisowni. Mam się nauczyć dwudziestu słów, ale bardzo łatwych. 

Już je umiem.

- Idź do swojego pokoju i ucz się. Przepytam cię, jak skończysz. My z Bertem chcemy 

sobie porozmawiać.

- No dooobra...
Biegnie za Bobbym na górę.

- Może teraz będziemy mieli trochę spokoju.
- Pomogę ci zmywać.

- Sprzątnę   tylko   ze   stołu   i   wstawię   talerze   do   zlewu.   Będę   miała   cały   wieczór   na 

zmywanie.

Zaczyna sprzątać. Wstaję i pomagam jej.
- Daj   spokój,   Bert.   Poradzę   sobie.   Tylko   mi   przeszkadzasz.   Wręczam   jej   to,   co 

zebrałem. Niesie talerze do kuchni.

Sprzątam ze stołu masło, sól, pieprz, parę łyżek, noży, widelców, zanoszę wszystko na 

barek i siadam tam na swoim zwykłym miejscu. Peg siada naprzeciwko. Przyniosłem też obie 
filiżanki.

- Ale z tobą byłoby łatwe życie! Zawsze jesteś taki? W domu też?
- Lubię pomagać żonie. Nie jestem bynajmniej tak dobry w pracach domowych jak 

kobieta, ale lubię pomagać.

- No tak, ty jesteś z innej planety. Tak cię nazywa Bud. „Przybysz z kosmosu”. Ale to 

nie jest złośliwe. Może za dużo o tobie mówię. Nigdy się nie nauczę trzymać języka za zębami.

Patrzymy na siebie, już bardziej rozluźnieni, uśmiechnięci.

- „Przybysz   z   kosmosu”   wraca   dwudziestego   dziewiątego   na   swoją   planetę,   Peg. 

Zastanawiam się, czy zrobiłabyś coś dla mnie.

- Wszystko, co tylko zechcesz. Mów.
Sięgam do najmniejszej kieszonki w moich dżinsach. Kupiłem te dżinsy specjalnie, bo 

tylko one miały taką kieszonkę na zegarek. Wyciągam małą, miękką portmonetkę, w której 
trzymam „zaskórniaka”. Złożyłem pieniądze w kostkę, tak, żeby się zmieściły. Został mi już 

tylko jeden banknot. Podaję go Peg.

- Chciałbym, żebyś kupiła dzieciom jakieś prezenty pod choinkę. Nie będzie mnie już 

tutaj i nie wiem, co naprawdę sprawiłoby im przyjemność. Jeśli coś zostanie, kup też coś dla 
siebie.

Peg składa i rozkłada banknot. Patrzy na mnie przez stół.
- O Boże, sto dolarów! To prawdziwe pieniądze?

background image

- Prawdziwe nie są; żadne pieniądze nie są prawdziwe, taka już ich natura. Ale na tyle 

prawdziwe, na ile pieniądze mogą być prawdziwe.

- Nie do wiary! Ale naprawdę, Bert, ja nie mogę ich przyjąć. No wiesz, to by tylko 

wszystko popsuło...

- Tylko wtedy, kiedy do tego dopuścisz, Peg. Jeśli chodzi o mnie, to nic nie popsuje. 

Jak wiesz, między nami jest tyle barier, że jakiś zakichany świstek papieru nie ma tu żadnego 

znaczenia.

- Ależ będą święta! Próbowaliśmy z Budem coś odłożyć, po troszeczku, ale to bardzo 

trudne. Za dużo pijemy, za często urządzamy balangi, a poza tym Bud nie zarabia wiele. Tak 
sobie myślę, że nie jesteśmy chyba zbyt mądrzy.

- To, że ludzie w waszym wieku lubią się bawić, nie wydaje mi się wcale takie głupie.
- Mam powiedzieć o pieniądzach Budowi?

- To już twoja rzecz.
- Nie powiem mu. To będzie dla niego niespodzianka, tak samo jak dla dzieciaków. 

Może powiem mu po świętach. O Boże, czuję się jak Święty Mikołaj. Wiesz, co chciałabym 
dostać pod choinkę?

Co ja robię? Pakuję się w aferę.
- Coś, co możesz mi dać. Ciebie.

- Masz mnie już, w różnym sensie tego słowa, Peg. A zresztą, tak naprawdę to nikt nie 

ma nikogo na własność. „Posiadanie” kogoś nie jest aż tak ważne, jak utrzymują ludzie.

Peg przechodzi na moją stronę.
- Przepraszam, Bert. Znów musiałam wszystko skopać.

- Nie czuję się skopany. Ty chyba też nie?
- Wiesz, o co mi chodzi. Jesteś taki miły i taki dobry z ciebie przyjaciel, a ja cię bez 

przerwy prowokuję.

- Wierz mi, Peg, dla mężczyzny świadomość, że taka piękna, młoda kobieta jak ty chce 

się z nim widywać i lubi go, jest bardzo przyjemna. Nie znam wielu mężczyzn w moim wieku, 
którzy by się tej przyjemności wyrzekli. Musimy tylko zdawać sobie sprawę z tego, co jest 

możliwe, a co nie. Zgadzasz się?

- Zgadzam   się.   Powinnam   być   trochę   mądrzejsza.   To   żadna   tajemnica,   że   Święty 

Mikołaj jest święty. Takie już moje zezowate szczęście, że dostaję bzika na punkcie jakiegoś 
świętego, który jest zresztą prawdopodobnie elfem i nie żyje od trzystu lat. Święty Mikołaju, 

daj mi jeszcze jedną szansę poprawy, dobrze?

- Daję ci tę szansę, Peg. Ale nie ryzykujmy rujnowania życia wielu osobom, i to tym, 

background image

które kochamy. To zbyt wysoka cena.

Po   tej   emocjonalnej   wymianie   zdań   spędzamy   czas,   jaki   nam   pozostał,   bardzo 

przyjemnie. Wychodzę, ociągając się, około dziewiątej. Zabieram obraz przedstawiający Long 
Lane, ten z restauracją Triangle.

Budzę się wcześnie, rześki i wypoczęty. Pewien, że ciotka jeszcze śpi, nie wstaję od 

razu. Jest wpół do siódmej. Mam w swojej torbie podróżnej bilety  lotnicze do Kalifornii. 

Wyciągam   je.   Powinienem   je   dziś  potwierdzić.   Kupiłem   te   bilety   przed  wyjazdem   z  New 
Jersey i celowo opóźniłem powrót do czasu, aż Emily wróci z Hanoi. Myślę o tym, jak miło 

będzie się z nią znów zobaczyć, i jednocześnie nie chcę się rozstawać z ciotką Edith, z którą 
widzę się być może po raz ostatni. Będę za nią bardzo tęsknił.

I właśnie teraz przychodzi mi do głowy pomysł, jak wykorzystać ostatnie blejtramy, 

które   mi   pozostały.   Namaluję   portrety   ciotki   Edith   i   wuja   Marvina.   Nie   należę   do 

najwybitniejszych   portrecistów   świata,   ale   też   nie   jestem   całkiem   beznadziejny.   Z   ciotką 
powinno pójść łatwo, bo doskonale ją znam. Z wujem gorsza sprawa, bo go nie ma, ale ciotka 

Edith   da   mi   pewnie   jakieś   zdjęcie,   co   powinno   pomóc.   Moje   portrety   są   zwykle   dobre 
malarsko, choć nie zawsze udaje mi się uchwycić podobieństwo do modela. Jestem za to 

szybki.   Potrafię   namalować   spory   portret,   takiego   formatu,   jak   obrazy,   które   ostatnio 
malowałem,   w   ciągu   dwóch,   trzech   godzin.   Gdybym   jednak   musiał   się   utrzymywać   z 

malowania portretów, byłoby ciężko. Byłbym też nieszczęśliwy. Ale jestem gotów malować 
ciotkę i wuja, jeśli tylko ciotka się zgodzi.

Idę do łazienki i myję się pośpiesznie. Potem wracam do pokoju i przebieram się w 

malarskie   ciuchy.   Zaczyna   mnie   podniecać   perspektywa   namalowania   tych   portretów. 

Namaluję je zaraz, jak tylko skończę obraz, nad którym właśnie pracuję. Dam te portrety 
ciotce i nie będę musiał taszczyć z sobą nie dosuszonych obrazów do Kalifornii. Zapakuję 

tylko te, które zabieram do Europy, i oddam je na bagaż.

Siedzę przy stole kuchennym, przeglądając dziennik „Philadelphia Inquirer”, kiedy do 

kuchni wchodzi ciotka.

- No proszę, kogo widzimy. Co się stało? Nie możesz spać?

A wiesz, wyglądasz jak kocur, który właśnie złapał mysz.
- Ja? Nie lubię myszy, a poza tym trudno je złapać. Mam świetny pomysł, ciociu, ale 

potrzebuję twojej pomocy.

- Co znowu wymyśliłeś? W jakie diabelstwo chcesz mnie wplątać?

- Potrzebuję twojej głowy i głowy wuja Marvina. Myślę, że nie masz nic przeciwko 

temu.

background image

Jest zaintrygowana.
- A   kimże   ty   jesteś,   jakimś   hanibalem,   łowcą   głów,   czy   co?   Co   to   za   zwariowany 

pomysł?

Ciotka stoi przede mną z ciężką patelnią w dłoni. Czyżby zamierzała mnie zdzielić w 

łeb?

- Chciałbym namalować wasze portrety, twój i wuja Marvina. Nie zajmę ci dużo czasu. 

Robię portret w dwie godziny.

- Albert, co też ci strzeliło do głowy?

- Nie będziesz musiała siedzieć nieruchomo. Możemy sobie po prostu gawędzić, a ja cię 

w tym czasie namaluję. Zrobimy to na werandzie, bo tam jest dobre światło.

Ciotka  wciąż  stoi  z  patelnią   w dłoni.  Zanosi  się  na   to,  że  nie  będzie   dziś  żadnego 

śniadania.

- Ale po co ci to, Albercie? Ja wiem, jak wyglądam, i na dobrą sprawę staram się w 

ogóle nie patrzeć w lustro. Poza tym jak zamierzasz malować Marvina? Wykopiesz go z grobu, 

czy co?

- Ależ, ciociu, pomyśl o Edgarze, jego dzieciach i wnukach. Wiem, że bardzo by chcieli 

mieć prawdziwe olejne portrety was obojga. Mogliby was wspominać, patrząc na nie od czasu 
do czasu.

- Co ty, szykujesz mnie do pogrzebu, czy jak? Nie chcę, żeby mnie wspominali taką, 

jaka jestem teraz, i Marvin też pewnie by nie chciał. Słuchaj, Albert, to bardzo miłe, że chcesz 

nas malować, ale nie mogę się zgodzić. Idź lepiej i maluj te ulice, po których biegałeś w 
dzieciństwie; to będzie dla ciebie cenniejsza pamiątka.

- Och, daj spokój, ciociu! Ja chcę dać ci te portrety. Jeśli powiesisz je w piwnicy, żeby 

odstraszały myszy, to trudno, ale wiem, że Edgar, Emily i cała reszta naszej rodziny naprawdę 

by się z nich ucieszyła.

Ciotka wykonuje taki ruch, jakby rzeczywiście zamierzała walnąć mnie ciężką żeliwną 

patelnią w głowę.

- Ach, ty! Chcesz mi wmówić, że jak nie pozwolę ci namalować tego portretu, to cała 

rodzina się na mnie wścieknie. Ty podstępny draniu!

Odwraca się na pięcie i wychodzi z kuchni. Przy śniadaniu udaje mi się ją w końcu 

namówić do pozowania. Ciotka upiera się jednak, żeby wuj poszedł na pierwszy ogień, bo 
nieświadom tego, co się dzieje, nie będzie stawiał oporu.

- Możesz sobie na nim poćwiczyć, a ja zobaczę, co ci wyjdzie, i potem zdecyduję, czy 

masz mnie malować czy nie.

background image

W   każdym   razie   klamka   zapadła.   Ciotka   obiecuje,   że   da   mi   kilka   zdjęć.   Wystawię 

kasetę na werandę, na której uprzednio rozłożę stare gazety i o wpół do dziesiątej zaczniemy. 

W ten sposób uwinę się z robotą do lunchu. Kończę śniadanie, pędzę na górę, łapię kasetę, 
werniks, terpentynę i płótno, żeby zdążyć, zanim ciotka się rozmyśli. Kiedy mam już wszystko 

przygotowane, obstawiam się zdjęciami. Właściwie to nie ma ich tak wiele; wszystkie są z 
dawnych czasów i bardzo małe, jeśli nie liczyć ślubnego zdjęcia zrobionego jakieś pięćdziesiąt 

lat   temu.   Będę   pracował   głównie   z   pamięci.   Nawet   mi   to   odpowiada.   Zastanawiam   się, 
dlaczego ten pomysł nie przyszedł mi do głowy wcześniej.

Najpierw   ustalam,   w   którym   miejscu   będzie   głowa,   i   określam   jej   relacje   z   tłem, 

rozmiary i natężenie kontrastu. Rysuję ją wysoko, a potem opracowuję dolne partie, aż do 

kieszonki   na   piersi,   z   ołówkami   i   wpiętą   odznaką   parkingowego.   W   miarę   jak   praca 
postępuje,   wyłania   się   spod   pędzla   wuj   Marvin,   ale   wygląda   na   wystraszonego,   a   jego 

wiecznie pytający wyraz twarzy jest nieco przesadnie wyeksponowany. To typowy dla mnie 
portret, taki, jakiego nikt by nie kupił. Martwi mnie, jak odbierze go ciotka. Mamy wszyscy 

tak różne indywidualne wyobrażenia na temat wyglądu rzeczy i ludzi! Moim zdaniem w tym 
właściwie tkwi najgłębsza istota malarstwa. Kończę akurat w chwili, kiedy ciotka przychodzi 

powiedzieć, że pora na lunch. Nie wiem, czy kręciła się koło mnie i zaglądała mi przez ramię, 
ale nie sądzę, żeby tak było. Za to teraz, kiedy wypisuję na dole imię wuja, podpisuję obraz i 

stawiam datę, stoi za mną i komentuje:

- No   tak,   to   jest  Marvin.   Wygląda   troszkę   inaczej,   ale   rozpoznałabym   go   na   ulicy, 

gdybym go znała tylko z tego obrazu. Choć nie wiem, czy ktoś inny też by go rozpoznał.

Odchylam się, żeby spojrzeć na portret świeżym okiem.

- Ja bym go też rozpoznał, ciociu, ale właściwie zgadzam się z tobą. len obraz jest taki 

jak większość moich portretów: to może być brat wuja Marvina albo ktoś podobny.

- Ach nie, jego brat jest bardziej podobny do Marvina niż ten facet z portretu.
- A teraz twoja kolej, ciociu, i nie próbuj się wymigać.

- Najpierw musimy coś zjeść. Jestem głodna jak wilk. Oczywiście, że będę ci pozować, 

umyłam nawet specjalnie głowę na tę okazję.

Jemy swój zwykły lunch, uzupełniając go paroma hot dogami. Znów robię się gruby jak 

wieprzek.

Przenieśliśmy obraz do kuchni i postawiliśmy  na kredensie tak,  żebyśmy go mogli 

widzieć.

- Jeśli zauważysz coś, co ci się nie podoba, powiedz mi. Jesteś prawdziwym ekspertem, 

jeśli chodzi o wuja Marvina. Ja już tak długo patrzyłem na ten obraz, że nic nie widzę.

background image

- Nie   zmieniałabym   niczego,   Albercie.   Im   bardziej   mu   się   przyglądam,   tym 

podobniejszy mi się wydaje. To niepojęte.

- Masz rację, ciociu; siedzę tak sobie i widzę, jak wuj zmienia się w oczach, wydłuża mu 

się szyja, lewe oko podnosi się do góry, jest teraz wyżej od prawego. To jakieś czary.

Patrzy   na   mnie   swoimi   błyszczącymi,   roziskrzonymi   oczami,   potem   ze   śmiechem 

odwraca wzrok.

- No nie, Albercie, to cudowny obraz. Nie wiem, jak ci dziękować.
Mówi   całkiem   poważnie.   Kończymy   lunch.   Kiedy   ciotka   sprząta,   idę   na   górę   po 

następny blejtram. Muszę też nałożyć świeżych farb na paletę. O dziwo, nie czuję zmęczenia. 
Oczywiście cały czas siedziałem, nie stałem jak przy malowaniu na ulicy. Na zabudowanej 

werandzie jest też ciepło, a to pomaga.

Dzwonię do Peg, żeby jej powiedzieć, że nie uda mi się dziś przyjechać. Mówię jej przy 

okazji, że maluję portrety ciotki Edith i wuja Marvina.

- Myślałam, że twój wujek nie żyje i że ciotka jest samotna. Znów malujesz jakiś obraz 

z duchami?

Wyjaśniam jej, że posługuję się zdjęciami, i pytam, czy mogę przyjść jutro. Mówi, że 

niczego bardziej nie pragnie.

Kiedy maluję ciotkę, ona rozwiązuje krzyżówkę. Wciąż pyta mnie o różne słowa, a ja 

wciąż powtarzam, żeby patrzyła w moją stronę. Sam jestem zaskoczony tym, jak wiele słów 
mogę   jej   podpowiedzieć.   Po   raz   pierwszy   też   uświadamiam   sobie,   jak   bardzo   osłabła   jej 

sprawność   umysłowa.   A   jeszcze   niedawno   odznaczała   się   tak   żywą   i   wszechstronną 
inteligencją! Zastanawiam się, czy ona sama jest świadoma tego kryzysu. Nie chcę, żeby mój 

smutek udzielił się obrazowi.

Idzie   mi   jak   z   płatka.   Bezwiednie   maluję   znacznie   młodszą   kobietę.   Wiem,   że   tak 

właśnie   ją   odbieram,   że   maluję   jednocześnie   to,   co   pamiętam,   i   to,   co   widzę,   lak   samo 
malowałem   ulice   koło   mojego   domu   i   portret   wuja   Marvina.   Postanawiam   poddać   się 

wrażeniom, przestać imitować to, co widzę, a malować to, co dyktuje mi serce. Po mniej 
więcej godzinie ciotka odkłada krzyżówkę i spogląda na mnie.

- Czy mogę iść do łazienki, Albercie? Przyrzekam, że nie będę patrzyła.
- Oczywiście. Nie chcemy tu żadnych katastrof. I możesz spojrzeć, jeśli chcesz.

Przystaje na chwilę przy sztalugach, przestępując z nogi na nogę.
- Boże, wyglądam jak własna córka, której zresztą nigdy nie miałam. Widzę też Sophie 

w tej twarzy. No, lepiej się pośpieszę. Zaraz wracam.

Opracowuję   z   grubsza   tło;   nic   konkretnego,   tylko   plamy   w   różnych   ziemistych 

background image

odcieniach. Po chwili ciotka wraca.

- Boże, nie wierzę własnym oczom. Musisz mi dodać zmarszczek i domalować drugą 

brodę. Nie bój się malować mnie takiej, jaka naprawdę jestem. Ja wiem, jak wyglądam.

Znów   zasiada,   żeby   mi   pozować.   Chciałbym   zachować   ten   obraz   dla   siebie. 

Namalowałem  swoją miłość do ciotki  Edith w taki sposób, w jaki nie mógłbym jej nigdy 
wyrazić słowami. Przerywam pracę, patrzymy na siebie. Puszczam do ciotki oczko.

- Ty bezczelny typie! Skończyłeś?
- Tak, jeżeli ja kiedykolwiek cokolwiek kończę. Zdążyłaś się już chyba zorientować, że 

zwykle trudno mi skończyć to, co zacząłem.

Siada, żeby pozować dalej. Patrzę na nią. Ciotka ma rację. Widzę na tym obrazie ciotkę 

Sophie i - co zaskakujące - także coś z Jeanne. Nie pomyślałem o tym. Powinienem był to 
przewidzieć. William pomoże mi i w tym przedsięwzięciu.

Maluję   jeszcze   prawie   dwie   godziny,   poddając   się   wrażeniom   i   koncentrując 

jednocześnie na tym, co widzę.

- No  i   co?   Czy   ty   nigdy  nie   skończysz?   Mówiłeś,   że  nie   zajmie   ci   to   nawet  dwóch 

godzin, a malujesz już ponad trzy. Od razu wiedziałam, że tak będzie. Jak to się dzieje, że 

Marvina namalowałeś tak szybko, choć go tu nie ma, a ze mną tak się guzdrzesz?

- Bo ty jesteś taka żywa, ciociu. Chcę to uchwycić w obrazie.

- No,   już   niedługo   będę   żywa.   Właściwie   to   jestem   już   na   pół   żywa   od   siedzenia 

nieruchomo i nogi całkiem mi ścierpły. Daję ci jeszcze pięć minut i postaraj się skończyć, bo 

jak nie...

Spogląda na zegarek, ja zerkam na swój. Znów zaczyna się wyścig, jak przy jedzeniu 

baraniny. Ale mnie nie chce się ścigać. Po prostu nie chcę skończyć. Sprawia mi przyjemność 
to, że ciotka siedzi tu przede mną, że aura, którą roztacza, jak gdyby przenika mnie na wskroś 

i za nic nie chciałbym tego przerywać. Ale po godzinie odkładam paletę i pędzle i ogłaszam 
koniec.

- Już koniec? Śpieszyłeś się, żeby mieć mnie jak najszybciej z głowy, co? Już ja cię 

dobrze znam.

- Nie,   obraz   jest   naprawdę   skończony.   Możesz   podejść   i   zobaczyć,   powiesz   mi,   co 

myślisz. Zmienię wszystko, co zechcesz.

Wstaję z krzesła i podsuwam je ciotce. Ale ona nie siada; stoi i ociera policzki. Łzy 

ciekną jej po twarzy, ale nie zdejmuje okularów.

Patrzy na obraz w milczeniu przez prawie dziesięć minut. Potem spogląda na mnie i 

pada   mi   w   objęcia.   Płacze,   lego   się   nie   spodziewałem.   Nie   wiedziałem,   czego   się   mam 

background image

spodziewać, ale na pewno nie przewidziałem właśnie takiej reakcji.

W końcu odpycha mnie lekko i zdejmuje okulary. Przeciera je chusteczką i nakłada z 

powrotem.

- Dziękuję ci, Albercie. Nigdy bym nie pomyślała, że potrafisz tego dokonać.

Patrzy mi nad ramieniem na obraz i widzę, że znów jest bliska płaczu.
- Teraz wiem, że nigdy nie umrę. Ten obraz uświadamia mi w większym stopniu niż 

cokolwiek innego, że będę zawsze z twoim wujkiem Marvinem, z moim Marvem. Będziemy 
jedynymi portretami, które wpuszczą do nieba. - Urywa i znów pada mi w objęcia. - To tylko 

żart, Albercie. Myślę, że przy takiej dozie miłości, jaką włożyłeś w ten obraz, jest nieważne, 
jaką nędzną kreaturą byłam w życiu, bo i tak mnie wpuszczą do nieba. Jeszcze raz ci dziękuję.

W końcu i mnie udaje się na tyle powstrzymać łzy, żeby pozbierać farby. Widzę w tym 

portrecie i moją ciotkę Edith, i Jeanne, i oczywiście Williama. Gdybym nie wiedział, że to ja 

go namalowałem, nigdy bym w to nie uwierzył.

Jest już dobrze po piątej.

- Pora chyba, żebym zmył tę farbę z rąk i przebrał się do obiadu.
- Jak chcesz, Albercie. Bo jeśli wolisz, możemy iść i zjeść po sandwiczu w jakimś barze 

z przekąskami. Ja na razie przyjrzę się temu obrazowi, żeby zobaczyć, czy się nie porusza. 
Chciałabym  powiesić go w sypialni  razem z portretem Marvina,  żeby zobaczyć,  czy mnie 

pozna. Mam nadzieję, że tak.

Ostrożnie zdejmuje obraz ze sztalug. Widziała wielokrotnie, jak wnoszę mokre obrazy 

na   górę,   więc   wie,   jak   to   robić.   Idę   za   nią   z   moją   kasetą,   terpentyną,   szmatkami   do 
czyszczenia   pędzli,   paletą   i   werniksem.   Ciotka   idzie   do   sypialni   od   frontu,   a   ja   wchodzę 

tymczasem do pokoju Edgara. Pośpiesznie myję ręce, usiłując jak najstaranniej usunąć farbę 
terpentyną   i   mydłem,   spryskuję  dłonie   dezodorantem   i   przebieram   się  w  czyste   ubranie. 

Jestem wciąż podekscytowany, jak zawsze po zakończeniu pracy nad obrazem, ale czuję, że 
mógłbym   paść   i   zasnąć   natychmiast   kamiennym   snem.   Jeszcze   nigdy   nie   namalowałem 

równie dobrego obrazu i wiem, że gdybym malował tak zbyt często, nie pożyłbym długo.

background image

ROZDZIAŁ XIV

Czas mknie jak na skrzydłach. Zaczyna mi go brakować. Dopiero teraz uświadamiam 

sobie, że najbardziej chciałbym namalować wnętrze mojego dawnego pokoju. Zabrakło mi po 
prostu odwagi, żeby zapytać Peg, czy mogę to zrobić.

Po śniadaniu dzwonię do niej. Staram się wyrazić swoje życzenie oględnie, niepewny, 

jak zareaguje, ale ona robi wrażenie uszczęśliwionej tym, że będę malował ten pokój. Jak ja 

się jej odwdzięczę?

Postanawiam jechać samochodem wuja Marvina.  Ciotka Edith się martwi, bo auto 

dawno nie miało przeglądu, a po wszystkich moich jazdach wygląda prawie jak jakiś wóz 
sportowy.   Kiedy   pomyślę   o   chrzcie,   jaki   przeszło   w   czasach,   kiedy   moi   koledzy   grali   w 

baseball na ulicy, dochodzę do wniosku, że nic mu już nie zaszkodzi.

Docieram na miejsce około dziesiątej. Muszę pukać parę minut, zanim Peg mi wreszcie 

otworzy. Jadłem już z ciotką śniadanie, więc wypijam tylko duszkiem filiżankę kawy, a potem 
wchodzę z kasetą i ostatnim płótnem na górę. Przysiągłbym, że Johnny śpi tylko o dwa cale 

od miejsca, w którym zobaczyłem go po raz pierwszy. Na górze otwieram kasetę, ustawiam i 
rozkładam co trzeba, biorę głęboki oddech. Obmyślam koncepcję obrazu.

Ręce mi się trzęsą z niecierpliwości. Nakładam na paletę sjeny, ultramaryny, zieleni 

wiosennej   i   ochry.   Po   raz   drugi   nabieram   powietrza   i   zaczynam.   Terpentynę   i   werniks 

postawiłem pod ręką. Wchodzę w ten obraz tak błyskawicznie, jakby to był start w kosmos. 
Zamierzam odbyć lot po przestrzeni kosmicznej, jaką jest w mojej świadomości ten pokój, i 

po   rozległych   obszarach   mojego   serca,   które   otwierało   się   tak   długo.   Konstruuję   ową 
przestrzeń   zamkniętą   ścianami,   sufitem,   podłogą,   określam   światło   odbijające   się   od 

wszelkich płaszczyzn. Rozmieszczenie łóżek, tego, w którym spałem ja, i drugiego, gdzie spała 
Jeanne,   jest   łatwe.   Zastanawiam   się,   czy   nie   namalować   jej   w   tym   łóżku,   ale   w   końcu 

rezygnuję. To mogłoby się okazać za trudne i zablokować mnie.

Łóżka   są   pomalowane   na   kremowo,   aleja   z   pewnych   osobistych   powodów 

postanawiam użyć sjeny palonej. Zawsze chciałem, żeby te łóżka miały kolor drewna. Są to 
zwykłe, proste, metalowe łóżka, ale sprawa ich koloru bardzo mnie ekscytuje. Postanawiam 

uzyskać efekt późnego popołudnia, tej poobiedniej pory, kiedy przychodziłem i udając, że 
chcę odrabiać lekcje, zamykałem drzwi, żeby otworzyć schowek i pogrążyć się w zabawie w 

Murlandię.

Odkładam namalowanie samego siebie do ostatniej chwili. Postanawiam, że pora roku 

będzie taka, jak jest teraz: październik, tuż przed Halloween. Maluję siebie w granatowym 

background image

swetrze, tym, w którym zawsze grałem w piłkę po lekcjach. Nosiłem go przez trzy lata, aż 
mole zrobiły z niego sito i całkiem przetarł się na łokciach. Na obrazie klęczę przed otwartym 

schowkiem, choć schowek jest teraz zamknięty  i nie mam do niego klucza.  Nie chciałem 
zawracać Peg głowy. Bałem się, że gdybym poprosił ją o klucz, przestraszyłaby się, że znów 

maluję po ścianach w schowku.

„Wyciskam wszystkie kolory na paletę i po raz ostatni dokładnie myję pędzle. Po tych 

wszystkich  obrazach,  które namalowałem,  dwa  z moich szczeciniastych pędzli  wytarły  się 
niemal doszczętnie. Zaczynam podmalówkę od lawowania plamami jasnych ugrów, sjeny i 

umbry,   najpierw  dużymi  pędzlami,   potem,   w  miarę  jak   przechodzę   do  szczegółów,   coraz 
mniejszymi.

Nanoszę kontur zamku na wzgórzu z prowadzącymi doń krętymi gipsowymi drogami. 

Starannie maluję kaskady wodne, z rozbryzgami w miejscach, gdzie woda rozbija się o skały. 

Nie korci mnie bynajmniej, żeby otwierać drzwi i sprawdzać cokolwiek. Mam wszystko w 
głowie i w sercu. Wędruję po tych ścieżkach, przepływam rzeki, pluszcze się w strumieniu pod 

wodospadem. Znów żyję. Rozpiera mnie życiowa energia.

Potem maluję siebie, na klęczkach, z jedną ręką uniesioną: ta ręka ustawia postacie na 

drodze i na równinie rozciągającej się u stóp zamku. Jedna z tych postaci to piekarz z ciężką, 
pełną bochnów chleba stolnicą na głowie. Druga to rycerz na koniu. Zakuty jest w zbroję: to 

jedna z ważniejszych postaci z okresu, kiedy prowadziłem swoje gry w schowku.

Maluję też źródło, nad którym pochylają się dwie młode kobiety, czerpiące wiadrami 

czystą wodę do prania. Doznaję identycznych uczuć jak wtedy, kiedy tak bardzo pragnąłem, 
żeby bawił się ze mną William - zanim jeszcze przyłączyła się do nas Jeanne, i potem. Teraz 

chciałbym być wewnątrz obrazu, widzieć, jak go maluję, i jednocześnie być jego częścią.

Na   obrazie   jestem   chłopcem.   Używam   tych   samych   małych   pędzli,   starając   się 

odtworzyć wiernie fakturę mojego swetra i włosów z okresu, kiedy jeszcze miałem włosy. 
Starannie maluję rękę, która stawia na ścieżce figurkę maleńkiego piekarza. Jest on ogniwem 

pomiędzy  obrazem,   który  maluję,  i  obrazem  fikcyjnego  świata   namalowanego  na  ścianie, 
czyli Murlandii.

Pracuję tak przez całe wczesne popołudnie. Dzieci pewnie zdążyły już zjeść lunch i 

wrócić   do   szkoły.   Musiały   wejść   na   górę,   żeby   umyć   ręce,   ale   w   ogóle   tego   nie 

zarejestrowałem. Prawdopodobnie Peg, traktując to jako ostatni miłosny gest, zabroniła mi 
przeszkadzać, bo wie, jak ważny jest dla mnie ten obraz. Peg wie pewne rzeczy, których nawet 

ja sobie nie uświadamiam.

Jest już po trzeciej, kiedy czuję, że obraz zaczyna się ode mnie jak gdyby oddalać, że 

background image

tracę z nim łączność. Nie potrafię jej już nawiązać. Wiem, że jest skończony, że powiedziałem 
wszystko, co miałem do powiedzenia.

Doznaję prawdziwego wstrząsu, rozglądając się po pokoju, a potem patrząc na obraz, 

który   postrzegam   jako   malunek   ze   schowka   sąsiadującego   z   łóżkiem.   Ale   jako   projekcja 

moich wewnętrznych doznań jest on bardziej realny niż cokolwiek z tej realności, która go 
otacza. Jest to jeden z tych obrazów, które chciałoby się malować w nieskończoność. Nie chcę 

kończyć pracy. Ale obraz jest definitywnie skończony. Stoję przed nim jak ktoś, kto budząc się 
z jakiegoś przyjemnego snu, usiłuje go przedłużyć, bo wie, że nie zaśnie powtórnie i sen nie 

powróci.

Wstaję, przeciągam się. Bez pośpiechu myję pędzle w terpentynie, zeskrobuję resztki 

farby z palety, wycieram ją papierowymi ręcznikami, które przyniosłem ze sobą.

Zamykając kasetę, uświadamiam sobie, że otworzę ją ponownie dopiero po powrocie 

do   Francji,   prawdopodobnie   w   starym   młynie,   gdzie   lubię   malować   jesienią   i   latem. 
Zakręcam mocno tubki z farbami, zwijam je od spodu tak, jak zwija się tubkę z pastą do 

zębów. Umieszczam je w przegródkach w kasecie. Zlewam resztki terpentyny i werniksu do 
butelek; nie chcę nimi brudzić umywalki w łazience Peg.

Składam nóżki statywu i podnoszę obraz z podłogi. Próbuję zetrzeć kilka plam farby z 

paneli.   Stawiam   obraz   pod   ścianą.   Jest   to   mój   pierwszy   krok   w   kierunku   racjonalizacji; 

dopiero   teraz   zaczynam   go   traktować   jako   jedynie   dwuwymiarowe   malowidło, 
odwzorowujące grę świateł i dające iluzję przestrzeni. To nie jest rzeczywistość.

Ostrożnie znoszę kasetę i obraz na dół. Potem wchodzę z powrotem na górę, zabieram 

inny obraz, ten z ojcem, i też znoszę go na parter. Powoli wracam do życia, do rzeczywistości, 

ale nie chcę niczego przyśpieszać. I znów czuję się tak, jakbym budził się z długiego snu lub 
omdlenia.

Opieram płótna o ścianę pomiędzy drzwiami a telewizorem. Wiem, że mogę je zaliczyć 

do najlepszych obrazów, jakie dotąd namalowałem, ale jestem tak oszołomiony, że nie wydaje 

mi się, abym mógł podzielić się tym wrażeniem z kimkolwiek. Odwracam się i idę do kuchni.

Peg   tam   nie   ma.   Siadam   na   swoim   zwykłym   miejscu,   próbując   zebrać   myśli. 

Chciałbym się z nią pożegnać. To będzie nasze ostateczne pożegnanie; jutro rano odlatuję z 
Filadelfii. Widzę na blacie karteczkę: „Zaraz wracam, wyszłam do sklepu. Pozdrawiam, Peg”.

Studiowanie   jej   pisma   to   ciekawe   zajęcie.   Jest   to   pismo   osoby   nienawykłej   do 

stawiania   liter.   Miała   rację,   nigdy   nie   mogłaby   prowadzić   regularnej   korespondencji.   Jej 

pismo wygląda tak, jakby żmudnie ryła każdą z osobna literę w kamieniu. Przynoszę obrazy z 
saloniku, żeby się im przyjrzeć. Opieram je o nogi stołu.

background image

Nagle słyszę jakiś ruch przy drzwiach. Odwracam się, sądząc, że to Peg, ale nie - to 

tylko Bobby i Alice. Alice biegnie prosto na górę, ale Bobby wchodzi do stołowego. Patrzy na 

obrazy. Wpatruje się w nie bardzo intensywnie. Potem kieruje pełne wyrzutu spojrzenie na 
mnie.

- Powiedziałeś, że nie będziesz już malował duchów! - Pokazuje na mnie, klęczącego na 

podłodze. - No a kto to jest?

- To ja, Bobby.
- Wcale nie. Jest trochę podobny do ciebie, może i tak wyglądałeś, jak byłeś chłopcem, 

ale to nie ty. Coś tu jest nie tak.

Odwraca się tyłem do obrazu. Wygląda to jakoś dziwnie, jakby chciał się zorientować w 

kierunkach. Rozumiem go: kiedy kończę malować, często robię to samo albo patrzę na obraz 
w lustrze.

- Już wiem, co to jest. On jest mańkutem, tak jak ja. Stawia tę figurkę lewą ręką. Gdyby 

nie był mańkutem, nie robiłby tak. Widzisz?

Patrzę - i widzę. Widzę po raz pierwszy mojego brata, Williama. Wiem, że to nie ja 

jestem   na   obrazie.   W   końcu,   po   tylu   latach,   William   włączył   się   do   zabawy   ze   mną,   z 

Albertem.   Czuję   wzbierającą   w   piersi   falę   gorąca,   która   zalewa   całe   moje   ciało.   Jestem 
oszołomiony.

- Bert, a skąd się wzięły te wszystkie rzeczy, którymi on się bawi, te figurki, zamek, te 

wszystkie rzeczy? To wygląda jak zabawki na choinkę. W moim pokoju nic takiego nie ma. 

Znów namalowałeś coś niesamowitego. Prosiłem cię, żebyś tego nie robił.

- To naprawdę nie jest niesamowite, Bobby. Tak się po prostu bawiłem, kiedy byłem 

mniej więcej w twoim wieku. Otworzyłem wtedy ten schowek na górze i wyobraziłem sobie, 
że   jest   w   nim   cały   wymyślony   świat.   Namalowałem   zamek,   drogi,   jeziora   i   wodospady   i 

ulepiłem   figurki,   które   grały   różne   role.   Nie   było   w   tym   nic   niesamowitego,   wszystko 
wydawało mi się raczej zabawne.

Milczy przez chwilę, patrząc mi prosto w oczy, niepewny, czy może mi wierzyć.
- Czy to wszystko tam jeszcze jest? Ja bym się też chciał tak pobawić. To musi być 

bardzo fajne. Dlaczego mi o tym wszystkim nie powiedziałeś?

- Już tego nie ma, Bobby. Kiedy wyprowadziliśmy się z tego domu, jakiś malarz, stolarz 

czy hydraulik pozdzierał to wszystko, wyrzucił i zamalował ściany na biało. Zaglądałem tam i 
przekonałem się, że nic nie zostało. Przedmioty mają krótki żywot.

- No to w jaki sposób mogłeś to namalować? I dlaczego zrobiłeś z siebie mańkuta?
- Nie   zrobiłem,   Bobby,   tak   to   po   prostu   samo   wyszło.   A   mogłem   to   wszystko 

background image

namalować, bo to pamiętam.

Bobby   wpatruje   się   jeszcze   przez   chwilę   w   obraz,   a   potem   wybiega   z   domu, 

przemykając tuż obok śpiącego Johnny'ego. Odczekuję dłuższą chwilę, potem biorę karteczkę 
Peg, żeby napisać coś na odwrocie. Znów płaczę, płaczę nad tym, co nigdy już się nie zdarzy, i 

dlatego, że tak długo byłem samotny.

Droga Peg,

Chyba nie potrafię się z Tobą pożegnać po raz kolejny. Ostatnio zbyt wiele jest w  

moim życiu pożegnań. Nie mógłbym tego znieść. Wyjeżdżam jutro. Dziękuję Ci za wszystko  

z całego serca; nawet nie wiesz, jak bardzo Ci jestem wdzięczny.

Serdecznie pozdrawiam, Bert