Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Futbol na tak
Każdy sukces sportowy, a tym był niewątpliwie awans reprezentacji Polski do finałów mistrzostw świata w
Japonii i Korei, jest dokładnie analizowany przez teoretyków sportu i naukowców. O ile ocena wszystkich
wymiernych elementów pracy trenera z zespołem nie stwarza większych trudności, o tyle określenie wartości
decydujących o sukcesie, a których żadną miarą zmierzyć nie można, jest trudne do sklasyfikowania. O
skutecznej pracy trenera decydują przecież także osobowość, sposób postępowania w stosunku do
współpracowników i zawodników, sposób pracy, przekazu, umiejętności wytworzenia odpowiedniej
atmosfery w ekipie. Wyzwalanie w wyniku procesu przygotowania psychologicznego pokładów energii
nagromadzonej w organizmie zawodnika i ukierunkowanie pozytywnej agresji sportowej na skuteczną walkę
z przeciwnikiem to elementy pracy nie podlegające żadnym pomiarom. Podstawą pracy każdego zespołu jest
właściwa selekcja szerokiej kadry zespołu, a następnie podstawowego składu drużyny. Wyselekcjonowana
grupa piłkarzy musi charakteryzować się nie tylko wysokim poziomem ogólnopiłkarskim, ale przede
wszystkim musi pasować do siebie mentalnie.
Właściwy dobór zawodników to dla trenera układanka elementów. By uniknąć błędów selekcyjnych,
pokonałem tysiące kilometrów, odwiedzając każdego z polskich piłkarzy, których zamierzałem powołać do
reprezentacji, w ich klubach rozrzuconych po wielu ligach europejskich. Są futboliści, z którymi wystarczyło
zamienić kilka zdań, aby stwierdzić,
3
czy będą pasowali pod względem mentalnym do zespołu. Byli też tacy, nad którymi zastanawialiśmy się
dłużej, aby ocena nie była powierzchowna, zbyt płytka lub niepełna. Dlatego spotykaliśmy się kilkakrotnie,
chcąc poznać sposób myślenia, reagowania, zachowania i postępowania każdego gracza. Wybitne jednostki
sportowe, wielkie talenty, to często mocne indywidualności, ludzie zamknięci w sobie, żyjący w swoim
własnym świecie wartości i ocen. Z jednej strony są wielkie ambicje i ciągła walka o akceptację i miejsce w
drużynach zagranicznych oraz reprezentacji, które oddzielają ich od siebie jak murem. Z drugiej strony zaś
trzeba wyszukać te cechy, dzięki którym wielka indywidualność będzie mogła się podporządkować
potrzebom zespołu i stanowić jeden z jego elementów. Każdy piłkarz to część mechanizmu, zwanego drużyną
piłkarską. Zespół osiągnie tylko wtedy dobre wyniki sportowe, kiedy poszczególne trybiki zazębią się i będą
ze sobą współdziałać jak w zegarku.
Trzeba mieć duże doświadczenie, by ocenić skuteczne wartości każdego z elementów układanki. Obejmując
reprezentację Polski, miałem za sobą 25 lat pracy w zawodzie trenera i doświadczenie budowania na tysiącach
zawodników, z którymi przez te lata pracy przyszło mi pracować.
Wielką rolę w kształtowaniu osobowości trenera spełnia dom rodzinny. Stresy towarzyszące naszej pracy są
olbrzymie. Co tydzień, a często kilka razy w tygodniu praca trenera jest poddawana publicznemu
egzaminowi. Liczą się tylko ci, którzy zwyciężają. Porażka często nie ma nic wspólnego z niewłaściwą pracą
szkoleniową, ale o tym wie tylko sam zainteresowany.
W książce Macieja Polkowskiego, która trafia do Państwa rąk, ukazano moją drogę do pozycji selekcjonera
reprezentacji Polski, sposób pracy, oceny i spojrzenia na eliminacje mistrzostw świata w Japonii i Korei. Jest tu
także wiele wątków rodzinnych. Przedstawiono również, że pozytywny sposób
4
myślenia oraz determinacja i wiara w osiągnięcie celu doprowadziły do sukcesu, którym jest kolejny, szósty w
historii polskiej piłki nożnej, po szesnastoletniej przerwie, awans do finałów mistrzostw świata.
Wstęp przyjacielski
W pewien piękny kwietniowy dzień 2000 roku wybraliśmy się z Jerzym Engelem do kilku klubów na
Podlasiu. Gawędziliśmy o tym i owym; raptem zaświtała mi myśl:
Strona 1
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
- Po przyszłorocznym awansie reprezentacji do finałów mistrzostw świata warto byłoby wydać książkę.
Prowadzący samochód selekcjoner spojrzał na mnie kątem oka i odparł:
- Wiesz, to całkiem fajny pomysł...
Cieszymy się, że marzenia o wyjeździe na finały do Japonii i Korei stały się faktem, a do Państwa trafia Engel.
Futbol na tak.
Z Jerzym nie tylko się znamy, ale i przyjaźnimy od ponad ćwierćwiecza. Mimo intensywnych i gorączkowych
poszukiwań w pamięci nie udało się ustalić, kiedy doszło do naszego pierwszego spotkania. Tak się złożyło,
że jako dziennikarz byłem świadkiem wszystkich znaczących trenerskich sukcesów Jerzego. Dlatego uznałem,
że mam prawo nakłonić go do zwierzeń. W żadnym przypadku nie przekraczając jednak granic dobrego
smaku i kultury.
Moją intencją było przybliżenie sylwetki - osobowości człowieka, dzięki którego optymizmowi i autentycznej
wierze w to, co robi, reprezentacja Polski, po 16 latach nieobecności, znów wystąpi w finałach najważniejszego
futbolowego turnieju. W tej książce nie ma szczegółowych relacji ani opisów z dwudziestu meczów, które
biało-czerwoni rozegrali pod batutą Engela. To raczej celowe przypomnienie niektórych, najważniejszych
meczowych momentów wzbogacone ocenami,
6
wspomnieniami i refleksjami selekcjonera. Zapewne zawiedziony lekturą będzie ten, kto chciał się w niej
doszukać modnych sensacyjnych epizodów, takich raczej aferalnych i tandetnych wątków. Nic z tego!
Engel. Futbol na tak to zapis historii wywalczania awansu w zupełnie nowym stylu. Świadectwo, że
reprezentacją Polski kieruje Europejczyk w każdym calu. Świetnie wykształcony, władający kilkoma językami,
chętnie przyjmowany w najbardziej prestiżowych miejscach, ceniony przez najszacowniejsze, nie tylko
sportowe, gremia. Obecna kadra jest prowadzona na zupełnie innych zasadach - nie wstrząsają nią kolejne
„towarzysko-hotelowe wydarzenia", nie ma przedmeczo-wych spotkań z szefami związkowej centrali,
podczas których nie zaprzątano sobie głowy futbolem, ale wszystko sprowadzało się do wykłócania o kolejne
pieniądze. Przestał dominować kult łatwo zdobywanej mamony i odeszło do lamusa -miejmy nadzieję
bezpowrotnie - żenujące powiedzenie: „kasa, misiu, kasa".
Nie wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak wielkim sukcesem jest awans naszych piłkarzy do finałów mistrzostw
świata 2002. W biednym kraju, wstrząsanym aferami i skandalami, gdzie w modzie siła i przekręty, znalazła
się grupa ludzi, która na zielonej murawie udowodniła, że można inaczej. Niekiedy wbrew zdrowemu
rozsądkowi, na przekór wszelakim niedostatkom futbolowego światka - finansowym, organizacyjnym,
szkoleniowym - potrafiono wznieść się na wyżyny, przekroczyć barierę najśmielszych marzeń i wyobraźni.
Udowodniono, że w kraju między Bugiem i Odrą jest jeszcze miejsce dla rzeczywiście uczciwych i rzetelnie
pracujących. Dzięki Jerzemu Engelowi i jego ludziom poczuliśmy, iż bliżej nam do futbolowego świata.
jesteśmy w finałach!!!
Po 16 latach futbolowa reprezentacja Polski wystąpi w finałach mistrzostw świata!
Zanim nadszedł ów radosny pierwszy dzień września 2001 roku, uwaga mediów - a w ślad za nią kibiców -
skupiała się wyłącznie na meczu z Norwegią w Chorzowie. Prawie nikt nie wspominał o czekającym nas kilka
dni później, 5 września, spotkaniu z Białorusią w Mińsku. Utwierdzałem się w tym przekonaniu, przeglądając
i czytając naszą prasę. My natomiast musieliśmy rozpatrywać oba warianty - pozytywny, ale i negatywny. Tak
więc dla nas był to dwumecz, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że zdobycie trzech punktów z Norwegami
znacznie powiększało szanse wywalczenia awansu z pierwszego miejsca, a przy korzystnym dla nas wyniku
Białorusi z Ukrainą -przesądzało sprawę.
Dlatego przygotowywaliśmy się do tego meczu szalenie skrupulatnie. Można nawet powiedzieć, że pod
pewnymi względami po aptekarsku. Codziennie docierały do nas nowe informacje z Norwegii, od Rafała
Grunwalda i Andrzeja Sikory, z którymi współpracowaliśmy od wielu miesięcy. To właśnie oni tłumaczyli
wszystko, co na temat reprezentacji Skandynawów ukazywało się w tamtejszej prasie. Sporządzali notatki z
audycji radiowych i telewizyjnych. Wiedzieliśmy wszystko, co się działo wokół i wewnątrz norweskiej ekipy.
Przygotowania skupiały się na
tym, ażeby nie przepuścić żadnej informacji, która mogła być ważna.
Dużo wcześniej przed chorzowską konfrontacją znaliśmy już niemal w stu procentach sytuację. Wiedzieliśmy,
że nie będzie powołany Torę Andre Flo, że są kłopoty z Johnem Carewem, a zespół jest niezadowolony z
ustawienia, jakie proponuje trener Nils Johan Semb, że wreszcie Ole Solskjaer chciałby bardzo grać jako
Strona 2
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
środkowy, wysunięty napastnik. Mieliśmy też informacje o ustawieniu Norwegów. Te przygotowania i
analizy, których dokonaliśmy wspólnie z Edwardem Klejndinstem, złożyły się na stuprocentową wiedzę,
przekazaną piłkarzom. Przed i w trakcie meczu z Norwegami sprawdziło się wszystko, co przewidywaliśmy.
Zdawaliśmy sobie również sprawę z faktu, że dla rywali jest to znowu mecz o wszystko. Występ w Chorzowie
miał odrodzić ich zespół. Borykając się z najprzeróżniejszymi kłopotami, wiedzieli, że jest im potrzebny
spektakularny wynik. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że mieli jedną idće fix: tak zmobilizować
graczy, by ten zespół odrodził się na boisku w Polsce i wygraną odwrócił złą passę. Dlatego bardzo mocno
podkręcili norweskich zawodników i utwierdzili w przekonaniu, że są w stanie zwyciężyć w Chorzowie i od
tego momentu rozpocząć nową erę norweskiego futbolu.
Wiedzieliśmy, że czeka nas bardzo ciężki mecz. Większość zawodników drużyny przeciwnej była w bardzo
dobrej formie, co potwierdzały ich występy klubowe. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli nie jest to zespół
równorzędny, to przynajmniej taki, z którym należy poważnie się liczyć. I przebieg meczu to potwierdził.
Zanim jednak doszło do spotkania, było jasne, że nie będzie mógł zagrać Jacek Bąk. Piłkarz, który naszym zda-
9
niem niesłusznie dostał czerwoną kartkę w meczu z Armenią w Erewanie. Nie mógł być powołany Tomek
Iwan, który nadal miał kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego klubu. Martwiły mnie kontuzje Piotra
Świerczewskiego i Radka Kałużnego, których udział w spotkaniu do ostatniej chwili stał pod dużym znakiem
zapytania. Z pozszywanym kolanem przyjechał Paweł Kryszałowicz, nawet jego klub, Eintracht, monitował,
by go zwolnić ze zgrupowania, bo nie będzie w stanie podołać rywalizacji. Wiadomo było, że nie pojawi się
Adam Matysek.
Mieliśmy sporo własnych problemów. Dziennikarze oraz fotoreporterzy przyjeżdżający na nasze treningi
widzieli więcej zawodników jedynie truchtających wokół boiska, niż tych, którzy znajdowali się w pełnej
treningowej dyspozycji. Dlatego przed tym meczem szalenie ważną, decydującą rolę odegrali doktor
Stanisław Machowski oraz jego dwaj współpracownicy Artur Frączyk i Krzysztof Leszczyński. Pracowali
nieprzerwanie od godziny ósmej rano do pierwszej w nocy, aby doprowadzić zawodników do pełnej
sprawności. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że te trzy punkty zdobyte w Polsce mogą definitywnie
przesądzić o naszym awansie. I na tym celu należało się skupić. Wszyscy zostali postawieni na nogi i jest to
olbrzymia zasługa właśnie tych trzech osób. Gdyby policzyć, kto miał jaki procent udziału w tym spotkaniu, to
główna rola i zasługa przypada zdecydowanie doktorowi Machowskiemu.
W związku z tym meczem wyłonił się dodatkowo problem natury logistycznej. Po raz pierwszy mieliśmy
zagrać na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Przyznaję, że na początku byłem temu przeciwny, gdyż wiązało się
to z podjęciem nowego ryzyka - mieliśmy wystąpić na stadionie, którego jako reprezentacja w ogóle nie
znaliśmy. Do tego
10
dochodziła konieczność przemieszczania się z Konstancina do Katowic i z powrotem. To kolejne ryzyko.
Logika podpowiadała więc, że bezpieczniej i wygodniej byłoby grać z Norwegami w Warszawie. Na szczęście
te wszystkie obawy okazały się bezpodstawne. Oczywiście rozważaliśmy możliwość zorganizowania
przedmeczowego zgrupowania na Śląsku. Dyrektor Tomasz Koter odwiedził wszystkie ośrodki, które
mogłyby wchodzić w rachubę. Stwierdził jednak, że w pobliżu Katowic nie ma obiektu nadającego się do
przeprowadzenia zgrupowania reprezentacji. Dlatego dopiero w przeddzień meczu, zresztą wspólnie z
Norwegami, zamieszkaliśmy w hotelu „Warszawa". Może było to trochę nienaturalne, że obie ekipy
przebywały w tym samym hotelu, lecz faktycznie nie spotkaliśmy się tam z Norwegami ani razu.
Zespól był tak skoncentrowany, jak przed poprzednimi ważnymi meczami. Zawodnicy byli wyciszeni,
skupieni -nie było żartów, dowcipów, śmiechów. Cały czas wisiała nad nami groźba absencji Świerczewskiego
i Kałużnego. Z powodu operacji nie mógł być powołany Tomasz Zde-bel, a w związku z tym powstał problem
obsadzenia środka pola.
Wszyscy czuli, że ten mecz może rozstrzygnąć eliminacje na naszą korzyść. Każdy chciał nam pomóc.
Objawiało się to w różnych formach. Nagle pojawiły się sery, twarożki, jakieś jogurciki, a wszystko pierwszej
świeżości. Przywożono kosze wędlin, żeby zawodnicy nie zjedli czegoś przypadkowego i mniej zdrowego.
Codziennie pojawiały się nowe dostawy, a wszystko segregował nasz reprezentacyjny kucharz Robert Sowa.
Nie brakowało także specjalnie dostarczanej wody. Nagle we Wrocławiu znalazła się firma, której
przedstawiciele przywieźli specjalny środek pozwalający szybciej likwidować kontuzje i urazy. Spraw-
ił
Strona 3
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
dziliśmy go - okazał się nadzwyczaj skuteczny i bardzo nam pomógł. Nie znaliśmy tego specyfiku, była to dla
nas absolutna nowość. Przybył też ksiądz Adam Zełga i oznajmił, że otrzymamy specjalne papieskie życzenia.
Można powiedzieć, że przyjaciele oraz osoby dobrze życzące reprezentacji we wszystkim starały się nam
pomóc.
Telewizja udostępniła mi kasety, żebym mógł przygotować specjalny film motywacyjny. 1 września to dla nas,
Polaków, data szczególna. Film pokazywał, że Polacy i Polska zawsze liczyli na innych. Z reguły w trudnych
momentach myśleliśmy, że ktoś nam pomoże. A okazywało się, że musieliśmy radzić sobie sami, a wszelkie
obietnice i przyjaźnie pozostawały na papierze. Jeśli nie braliśmy własnego losu w swoje ręce, to zawsze
miewaliśmy poważne kłopoty. Taki był ogólnie wydźwięk tego, co pokazałem. Ten piętnastominutowy film
składał się z trzech części. Pierwsza - to wrześniowy najazd Niemców na Polskę, łamanie granicznych barier
przez hitlerowców, zbiorowe mogiły Polaków, wreszcie sowiecki atak od wschodu; druga - obrazy dzisiejszej
Warszawy, z jej pomnikami upamiętniającymi historię, z wypowiedziami ludzi pamiętających dawne czasy;
trzecia - ujęcia bramek zdobytych podczas meczów z Armenią, Norwegią i Białorusią, a także najlepsze
meczowe momenty poparte radością i entuzjazmem kibiców. Film uzupełniony moim komentarzem spełnił
swoje zadanie...
Zespół wyszedł na boisko z przekonaniem, że nie ma wyboru - trzeba przełamać rywali i ich pokonać. Był to
bardzo ciężki mecz. Oparty na znakomitej obronie i równie świetnych kontrach. Na łamaniu przeciwnika,
stworzeniu możliwości wyszumienia się w agresji, a potem bardzo mądrym przeciwuderzeniu i opanowaniu
boiska. To spotkanie miało swoje fazy, ale wynikały głównie z tego, że
U
zmierzyliśmy się ze świetnym przeciwnikiem. Norwegowie pokazali naprawdę dobry futbol, szczególnie w
pierwszej połowie. Stworzyli kilka bardzo groźnych sytuacji, zmuszając bodaj trzykrotnie Jurka Dudka do
interwencji.
Zawodnicy odczuwali wielką odpowiedzialność. Pomimo że byli odizolowani, z dala od tego, co się działo w
mediach, czuli jednak, że w tym momencie są bodaj najważniejsi w kraju, że przechodzą do historii i sami ją
tworzą. Myślę, że 1 września w Chorzowie pokonalibyśmy każdego przeciwnika. Norwegowie też nie
wytrzymali. Nasi zawodnicy zrobili to, co mieli zrobić.
Zespół dokładnie wiedział, jak będzie wyglądał mecz. Spodziewaliśmy się ataku Norwegów od pierwszej
sekundy. Wiedzieliśmy, że jeżeli przez pierwsze pół godziny obrona zagra na zero, to potem z minuty na
minutę rywalizacja będzie się wyrównywała, następnie nasza przewaga będzie rosła. Norwegowie zaczną
popełniać błędy. Przewidywania sprawdziły się w stu procentach. Pierwsza bramka „do szatni" Pawła
Kryszałowicza praktycznie zakończyła mecz. Nasi piłkarze wiedzieli, że najpierw zagrali na zero, następnie
zdobyli bramkę i teraz mogą mieć już tylko z górki. I tak się stało. Druga połowa to pokaz gry naszego
zespołu. Całkowicie zapanował nad sytuacją i dołożył kolejne dwa gole. Myślę, że to ludzi przekonało, że
naprawdę warto kibicować temu zespołowi.
Później nastąpiła eksplozja ich radości, wyrzucenie nagromadzonych stresów, niepewności i tego wszystkiego,
co tkwi głęboko w człowieku. Stadion był wspaniały, przepiękny, biało-czerwony. Zawodnicy zrobili kilka
honorowych rund wokół boiska, dziękując kibicom za gorący doping, za wszelkie dowody sympatii. A po
meczu dowiedzieliśmy się, że Ukraina pobiła w Mińsku Białoruś. I to było niesamowite. Człowiek nie wie, jak
się ma zacho-
wać w takim momencie. Kiedy fruwałem w powietrzu, podrzucany przez zawodników, czułem wielką radość,
łzy napływały mi do oczu, bo wiedziałem, jak dużo zdrowia włożyliśmy w ten sukces. On naprawdę nam się
należał i nie był to przypadek. Jako pierwsza europejska drużyna, w tak wspaniałym stylu awansowaliśmy do
finałów mistrzostw świata. Podziękowanie na stadionie trwało długo. Ponad pół godziny ludzie nie
opuszczali trybun, wszyscy razem świetnie się bawili. Także zawodnicy wzięli udział w tym widowisku.
Euforia z boiska przeniosła się na trybuny. Potem dowiedzieliśmy się, że podobnie było w całej Polsce, i to
było cudowne. Powrót z tego spotkania do Warszawy był niesamowity. Jechaliśmy trasą udekorowaną na
biało-czerwono. Z mijanych samochodów pozdrawiano nas i wiwatowano przy nieustającym dźwięku
klaksonów. Najbardziej do gustu przypadło nam hasło: „Przyszłego lata Polska będzie mistrzem świata". A
dla trenera nie ma nic wspanialszego, jak móc spełnić marzenia milionów ludzi.
Jeszcze raz przekonaliśmy się, że żadna inna dyscyplina sportu nie ma takiej siły oddziaływania. śadna nie
jest w stanie poderwać niemal całego narodu do tak emocjonalnych reakcji, jak piłka nożna. Dlatego tak ważne
było to zwycięstwo nad Norwegią i tak ważny jest ten awans. A tego, co działo się na Stadionie Śląskim, nie
zapomnę do końca życia.
Strona 4
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
ptymista z urodzenia
To było 21 listopada 1999 roku. Koło godziny siódmej wieczorem wędkowałem przy nadmorskiej
promenadzie Kyma Court w Limassol. To był dobry dzień na łowienie -złapałem kilka sporych ryb - Conger
Ilia i Orfosa. Zwłaszcza ten pierwszy to taka „przyjemna" rybka. Dopóki się jej łba nie odetnie, dopóty w
każdej chwili może... odgryźć palec. Przekonał się o tym, między innymi, lekarz Stanisław Machowski, który
kiedyś ustanowił chyba własny „rekord świata", umykając przed takim kongerem.
W pewnym momencie tak pięknie kończącego się dnia zadzwonił telefon komórkowy. Odezwał się Zbyszek
Bo-niek. Zapytał, gdzie jestem, bo usłyszał szum fal. Odpowiedziałem, że na Cyprze, nad wodą i łowię ryby.
Wtedy Zbyszek oświadczył, że chciałby wrócić do rozmowy na temat ewentualnego objęcia przeze mnie
opieki nad reprezentacją. Zapytał, czy byłbym gotów się tego podjąć. Odpowiedziałem, że tak - nie ma
problemu. W związku z tym poprosił, żebym sprawdził, jakie są loty z Cypru do Warszawy na następny dzień
i czy jest szansa, bym 22 listopada zjawił się w Polsce.
Kiedy dobiegała końca selekcjonerska kadencja mojego poprzednika, a nie przedłużono z nim kontraktu,
przewijało się kilka nazwisk osób, które mogły zająć jego miejsce. Między innymi i moje. Było to przyjemne,
ale nie przykładałem do tego większej wagi, zdawałem sobie bowiem sprawę, że
15
w tym momencie, w tej sytuacji, w naszych realiach - dla kibiców, mediów, a nawet chyba PZPN-u -
kandydatem numer jeden był Franciszek Smuda. Ale mimo wszystko było mi milo, że pozostawałem do końca
w gronie trójki kandydatów. Kiedy jednak przeczytałem w gazetach, że Smuda podał swój skład przyszłego
reprezentacyjnego sztabu, to z pełną świadomością i spokojem wyjechałem na Cypr, do rodziny - żeby
odpocząć i przygotować się do dalszej pracy trenera-menedżera Polonii Warszawa.
Po tym niespodziewanym telefonie przyszedłem do domu, oznajmiłem najbliższym, że zaistniała nowa
sytuacja i muszę zarezerwować miejsce w samolocie. Natychmiast, na jutro! Bodaj najbardziej uradowała się
córka Ania, bo ona wszystko przyjmuje niesłychanie emocjonalnie. Dopiero po chwili usiadła i zaczęła się
zastanawiać, co stanie się z Polonią, bo czuje się związana z tym klubem. śona też się bardzo ucieszyła. Ula
doskonale wie, co znaczy być selekcjonerem. Przecież sama 77 razy wystąpiła w zespole narodowym
koszykarek. Zdawała sobie sprawę, jak wielkie jest to dla mnie wyróżnienie. Poszliśmy na uroczystą rodzinną
kolację, podczas której zadzwonił prezes Michał Listkiewicz i potwierdził słowa Bonka.
Wybór nowego trenera kadry trochę się przeciągnął w czasie. To nie było tak, że ktoś podał nazwiska, a
następnego dnia trener został wybrany. To trwało. Podobnie jak moje rozmowy z przedstawicielami Związku.
Chcieli się zapoznać z moją filozofią piłki, spojrzeniem na futbol, na problemy reprezentacji. Jeśli zaś chodzi o
newralgiczną dziś kwestię pieniędzy, wiceprezes Boniek od razu postawił sprawę jasno. Stawka jest taka, a nie
inna. I nie ma żadnej dyskusji na ten temat. Czy są zastrzeżenia do przedstawionej kwoty? Jeżeli nie, to
jedziemy dalej, rozmawiamy o piłce i kadrze.
Nie ukrywam, że byłem zaskoczony, gdyż po wyjeździe za granicę w ogóle się tym nie interesowałem i nie
wiedziałem, co się dzieje w Polsce. Na Cyprze życie toczy się innym rytmem, człowieka absorbują zupełnie
inne sprawy. Myślałem, ba, byłem niemal przekonany, że podanie do publicznej wiadomości, iż Smuda został
selekcjonerem, jest tylko kwestią czasu.
W rodzinnym gronie nie dyskutowaliśmy wcześniej o mojej ewentualnej nominacji. Przyznam, iż wręcz
omijaliśmy ten temat, bo wydawało się, że praktycznie jestem bez szans. Media, oceniając szanse, dawały
Smudzie ponad siedemdziesiąt procent, a mnie niespełna dziesięć.
Jedną z najtrudniejszych i zarazem najdelikatniejszych kwestii było dobranie sztabu współpracowników. Nie
mogłem z tymi ludźmi rozmawiać przed nominacją. Musiałem więc rozpatrywać sprawę wariantowo i na
każde stanowisko mieć dwie, trzy kandydatury. Bo równie dobrze ktoś miał pełne prawo odmówić, mając coś
innego do roboty. Jednak nikt nie odmówił - to także nadzwyczaj krzepiące.
Teraz mogę ujawnić, iż wewnętrznie czułem, że mogę sprostać wymogom, jakie stoją przed trenerem kadry,
że mogę to zrobić. Jeżeli ma się jakiekolwiek wątpliwości, to nie można się tego podjąć. Bo te wątpliwości -
wcześniej czy później - przejdą na zespól. Nie wolno mieć jakichkolwiek wahań - trzeba być całkowicie
przekonanym, że to, co się robi, jest stuprocentowo, absolutnie słuszne. Tylko z takim podejściem można
Strona 5
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
odnieść sukces. Ja w to wierzę, bo jestem optymistą...
W Warszawie wylądowałem 22 listopada, kilka minut przed godziną drugą po południu. Kiedy wszedłem na
Okęciu do sali, w której odbiera się bagaże, podszedł do mnie policjant i mówi:
17
- Panie trenerze, ja pana przeprowadzę tędy, bokiem, bo tam czeka na pana mnóstwo ludzi z kamerami.
A ja na to:
- A co się dzieje? Policjant:
- No, bo mówią, że został pan selekcjonerem reprezentacji Polski.
Odrzekłem:
- Oficjalnie jeszcze nie zostałem, na razie otrzymałem taką propozycję. Właśnie jadę do PZPN-u, aby się
dowiedzieć, czy jest to potwierdzone, czy nie.
Na to policjant:
- To co robimy, wychodzimy głównym wyjściem? Ja na to:
- Wychodzimy!
Zaczęła się krótka konferencja prasowa. Dziennikarze mówili, że na dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć
dziesiątych procenta dowiedzieli się, iż to właśnie ja i tak dalej, i tak dalej. Nie mogłem potwierdzić do końca,
ale przyznałem, że otrzymałem taką propozycję. Wręczyli mi na szczęście maskotkę Obeliksa, który ma
podobno nadludzką moc, z życzeniami, żeby ta nadludzka siła przeniosła się na mnie i żebym wprowadził
reprezentację do finałów mistrzostw świata 2002 roku.
Wsiadłem do taksówki i zatelefonowałem do prezesa Michała Listkiewicza, że jestem już w drodze.
- Czy mam jechać do Związku, czy do domu? - zapytałem.
Michał odrzekł:
- Zapraszamy do Związku, właśnie czekamy.
Pojechałem więc na Miodową, wszedłem na drugie piętro do gabinetu prezesa, w którym zastałem
Listkiewicza, Henryka Apostela, Zbigniewa Bonka, Andrzeja Strejlaua
i Eugeniusza Kolatora. Koniak już był otwarty, a jeden nalany kieliszek czekał na mnie. Prezes Listkiewicz
podszedł do mnie i oficjalnie oznajmił, że decyzją PZPN-u zostałem nominowany na stanowisko selekcjonera
reprezentacji z zadaniem wywalczenia awansu do finałów 2002. Wypiliśmy toast za reprezentację i przyszłą
pracę, a po chwili pojechaliśmy do hotelu „Victoria" na konferencję prasową.
Weszliśmy do sali. Rzeczywiście była nabita do ostatniego miejsca. Kiedy usiadłem za stołem i błysnęły flesze,
zobaczyłem mojego syna stojącego z boku ze znajomymi. To było szalenie sympatyczne. Czułem wsparcie
bratniej duszy. Dla mnie naprawdę ważne, bo to olbrzymie nagromadzenie reflektorów, kamer, mikrofonów
trzeba było lekko odreagować. Zobaczyć kogoś, coś - co pozwoliłoby na uśmiech.
Zdawałem sobie jednak doskonale sprawę, że zdecydowana większość obecnych w tej sali oczekiwała kogoś
innego na moim miejscu. Dlatego wyczuwałem taką niepewność, specyficzne podniecenie... co też się może
zdarzyć. To zrozumiałe - wielu młodszych dziennikarzy bliżej mnie nie znało.
Bo przecież nie było mnie w Polsce prawie 9 lat. Przez ten okres pojawiła się nowa generacja żurnalistów,
którzy w momencie mojego wyjazdu do pracy na Cyprze mieli po kilkanaście lat. I to głównie oni pytali, kto
to właściwie jest ten Jerzy Engel.
Było mi miło, że mogłem w tych niełatwych chwilach liczyć na grono bardziej doświadczonych dziennikarzy.
Wiedziałem, że znajdę z nimi wspólny język.
Odczułem, że przedstawiciele mediów są nastawieni pesymistycznie. Większość pytań, które zadawano
podczas spotkania w „Victorii", miała podtekst na „nie"... że jednak niczego się nie zrobi. Nigdy nie zapomnę
ostatniego
pytania: „Gdyby miał pan postawić jakąś część swojego majątku, że awansujemy do finałów, to ile by pan
postawił?". Odpowiedziałem, że postawiłbym wszystko, ponieważ tylko w takim przypadku ta robota w
ogóle ma sens. Tym samym chciałem przekazać mój sposób widzenia i moje podejście do stanowiska
selekcjonera. Podczas pierwszych spotkań z kibicami panowała totalna depresja. Nikt nie widział nawet
najmniejszej szansy wyjścia z dołka. Po roku... sytuacja się odwróciła. Nastąpiła ogólna przemiana nastrojów -
nie tylko w mediach, ale i w całym kraju. Wyniki sprzyjały, więc mogłem zarazić innych swoim optymizmem.
Strona 6
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Nie męczyć siebie i kibiców
Już po nominacji spotkałem się z prezesem Bonkiem na kolacji w hotelu „Victoria". Przyszło na to spotkanie -
nie wiem, czy przypadkowo, czy nie - dwóch dziennikarzy. Siedzieliśmy i gawędziliśmy. Ich ulubionym
tematem jest rysowanie składu drużyny narodowej. Powiedziałem:
- No to rozpiszcie, jaką byście widzieli jedenastkę.
Wtedy oni się pochylili, zasępili, ale nie byli w stanie wypisać nazwisk jedenastu zawodników. To było
symptomatyczne w tamtym czasie. Bo to samo mieliśmy ze Zbyszkiem. Też zapytał, jakie dzisiaj widziałbym
najsilniejsze zestawienie. Odpowiedziałem szczerze, że nie wiem, jaka jest dzisiaj najsilniejsza jedenastka.
Widzę, że są piłkarze, którzy, podejrzewam, potrafią zagrać na dobrym poziomie. Ale, co z tego będzie - z
ręką na sercu - nie wiem!
Od początku przyświecała mi jednak jedna zasada: prawy obrońca musi grać na prawej obronie, środkowy
obrońca na środku, a prawy pomocnik na prawej pomocy, napastnik w ataku, a rozgrywający musi być
rozgrywającym. „To -mówię - jest żelazna reguła, od której nie wolno nam odstąpić". Zdarza się czasem
zmiana, ale chwilowa, wynikająca z sytuacji podczas meczu. Ale jeżeli szukamy prawego pomocnika, to nie
przestawiam lewego na prawo, bo tak mi się akurat podoba. Nie przesuwam obrońcy na pomoc, żeby w
reprezentacji był pomocnikiem. To niejako wyznaczyło dalszy sposób myślenia każdego z nas.
Zawodnik powinien bowiem grać na takiej pozycji, na jakiej się najlepiej czuje. Powtarzam - nie wstawiam
napastnika do pomocy, a pomocnika do ataku wyłącznie dlatego, że ma takie, a nie inne nazwisko. Jeżeli mam
dwóch bardzo dobrych prawych obrońców, wybieram jednego z nich. Bo po co mi dwóch prawych obrońców
na boisku?
Trzeba zacząć od tego, że mam wielu znamienitych przyjaciół, znajomych, z którymi wspólnie bardzo często
oglądaliśmy mecze reprezentacji i którzy wręcz twierdzili, że najwyższy czas, żebym się zajął kadrą.
Rzeczywiście wierzyli w to, że mogę kadrę skutecznie poprowadzić. To się tak wielokrotnie przewijało, aż w
końcu człowiek zaczął się zastanawiać, że może kiedyś do tego dojdzie.
W okresie moich studiów trenerskich człowiekiem numer jeden w polskiej piłce był Kazimierz Górski.
Patrzyliśmy w niego jak w obraz. Student, kończąc naukę, nie myśli o reprezentacji. Głowę ma nabitą głównie
teoriami i myśli tylko o tym, gdzie i co zacząć, i z jakim zespołem. A nie o reprezentacji - która na tamtym
etapie jest niedoścignionym wzorem. To są futbolowe Himalaje. Może tylko siedzieć przed telewizorem i
obgryzać paznokcie. Ja opowiadam o tym dawnym sposobie myślenia. Dziś, w erze komputerów, młodzież
patrzy inaczej.
Trener-selekcjoner musi mieć bagaż wielu doświadczeń. Ja miałem za sobą 25 lat pracy i był to dla mnie
najlepszy moment na objęcie tej funkcji. Jeżeli coś nadejdzie za późno lub za wcześnie, wtedy bywa to
nieszczęściem dla obu stron. Sądzę, że ułożyło mi się optymalnie. Bo te 25 lat pracy jest akurat tym
doświadczeniem, które musi mieć trener, biorąc się za bary z tak wielkim wyzwaniem, jakim jest awans do
finałów mistrzostw świata. W tym przypadku nie wolno eksperymentować, nie wolno się uczyć -trzeba być
pewnym, że robi się to tak, jak być powinno.
22
Po mojej nominacji niektórzy składali mi „wyrazy współczucia". Warto chociaż w skrócie przypomnieć, co
wówczas powiedziałem. Nigdy nie twierdziłem, że trener-ka to łatwy kawałek chleba, a już zwłaszcza praca z
kadrą. Oczywiście, stykam się z pytaniami - jaka to ma być reprezentacja według Jerzego Engela. Przede
wszystkim musiała spełniać jeden podstawowy warunek - powinna prezentować i prezentowała futbol na
„tak", który zadowala kibiców oraz jest przez nich akceptowany. Patrząc na reprezentację w żadnym wypadku
nie można się męczyć. Powinno się mieć satysfakcję z jej oglądania. Jeśli zespół wychodzi na boisko i myśli
tylko o tym, co zrobić, żeby nie przegrać, to wszyscy się męczą. Przecież w momencie rozpoczęcia meczu czuje
się na plecach oddech całej piłkarskiej Polski.
Przychylam się do zasady, żeby nie mordować siebie i innych. Bo to przecież jest nonsens, jeśli mamy 90 minut
wybijać jedynie przeciwnikowi piłkę, by potem twierdzić, iż to nasz sukces. Natomiast zawsze będziemy
dążyć do zdobycia bramki, bo na tym polega piłka nożna.
I jeszcze jedna niezwykle ważna w tych czasach zasada. Musi obowiązywać startowe. Nie ma natomiast
Strona 7
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
gratyfikacji za mecze towarzyskie oraz poszczególne spotkania eliminacyjne. Przewidzieliśmy jednak bardzo
wysoką nagrodę za ewentualny awans - 2 miliony dolarów do podziału dla zawodników. Bo to jest dopiero
coś, za co naród może podziękować i zapłacić swojej reprezentacji. Cieszę się, że zawodnicy to zrozumieli i
zaakceptowali.
Tl aki normalny facet
Urodziłem się 6 października 1952 roku we Włocławku jako drugie dziecko Marii i Stefana Engelów.
Otrzymałem na pierwsze imię Władysław, na drugie Jerzy.
Siostra Alicja, starsza o osiem lat, już nie żyje. Zawsze była znakomitą uczennicą, prymuską w szkole. Gładko
dostała się na studia medyczne, a po ich zakończeniu pracowała w Instytucie Medycyny Pracy przy ulicy
Górczew-skiej w Warszawie. Niestety, ciężko zachorowała i nie udało się jej uratować. Zmarła w 1973 roku,
mając zaledwie 29 lat. To był nieprawdopodobny szok dla wszystkich w rodzinie, a także znajomych. Ala była
śliczną kobietą, doskonałą dentystką i bardzo dobrą matką. Urodziła dwo-jaczki - fajne dziewczyny. Nad tą
częścią naszej rodziny wisiało tragiczne fatum. Mężem siostry był znany prezenter telewizyjny Marcin
Willman, który kilka lat po jej śmierci zginął w wypadku samochodowym. Tę tragedię niezwykle boleśnie
przeżywamy do dzisiaj.
Chodziłem do przedszkola, ale od razu do grupy starsza-ków. Wiem, że byłem bardzo koleżeński i zawsze
pytałem inne dzieci, czy przed wyjściem do domu przygotować im kanapki i coś w termosie do picia. To dość
zabawne, ale rzeczywiście byłem szalenie opiekuńczy. Z tamtych lat pozostała mi niechęć do miodu. Lubię
słodycze, ale do dzisiaj nie akceptuję miodu. Pamiętam jeszcze jedno, bo mam zdjęcie, jako dokument.
Organizowano zawody w kręceniu kółkiem
24
hula-hoop i ja je wygrałem. Wtedy ukazało się moje pierwsze w życiu zdjęcie w miejscowej „Gazecie
Kujawskiej". Tak więc już jako starszak przedszkolak miałem swój pierwszy kontakt z mediami.
Potem uczyłem się w Szkole Podstawowej Nr 10 przy ulicy Starodębskiej. Była to duża szkoła i bardzo dobrze
ją wspominam.
Bardzo lubiłem wf, bo i rodzina była usportowiona. Mama była studentką CIWF w Warszawie, ale wojna
przerwała jej studia. Z kolei ojciec bardzo dobrze grał w piłkę nożną, w ping-ponga i tenisa ziemnego. Siostra
była bram-karką piłkarek ręcznych. Podróżowaliśmy z rodzicami latem nad morze, zimą w góry. Nie tylko w
celach krajoznawczych, bo także pływaliśmy i jeździliśmy na nartach.
W 1962 roku obserwowaliśmy FIS w Zakopanem. Staraliśmy się być wszędzie tam, gdzie działo się coś
najważniejszego w Polsce, jak chociażby na meczu lekkoatletycznym z USA na warszawskim Stadionie X-lecia.
Tak więc sport był obecny w domu na co dzień.
Moi rodzice mieszkali we Włocławku aż do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy przenieśli się do
Warszawy. Mieszkali w olbrzymim domu o powierzchni ponad 250 metrów kwadratowych. Dookoła
wspaniały, duży ogród. Wszystko tuż przy centrum miasta. Rodzicom było coraz trudniej. Kiedyś ojciec został
sam - wdarli się łobuzy, bandyci. Splądrowali dom i uderzyli ojca tak, że stracił słuch. Pracowałem wówczas
na Cyprze. Podjąłem decyzję o natychmiastowej sprzedaży włocławskiej posiadłości i przeprowadzce
rodziców do stolicy.
Kiedy wspominam najwcześniejsze lata... W szkole podstawowej i średniej miałem doskonałych nauczycieli
języków obcych. Poza rosyjskim, którego nie znosiłem i nie mogłem się nauczyć, chodziłem dodatkowo na
lekcje angiel-
25
skiego, francuskiego i niemieckiego prowadzone przez belfrów z mojej szkoły. Czasami było ciężko wszystko
pogodzić, bo grałem w piłkę, chodziłem na zajęcia sportowe, ale byłem także członkiem różnych kółek, jak
chociażby muzycznego. Mieliśmy zespół beatowy, w którym grałem na perkusji. Tworzyliśmy wspaniałą
grupę koleżanek i kolegów. Mieliśmy mnóstwo luzu, swobody, ale to wszystko było ukierunkowane. Dlatego
właśnie bardzo lubiłem szkołę, wręcz uwielbiałem do niej chodzić.
Byłem zdolnym uczniem, ale nigdy prymusem. Przyznaję, iż do przedmiotów ścisłych brakowało mi
wytrwałości i cierpliwości. Po prostu denerwowało mnie bilansowanie, podliczanie słupków. Znacznie
bardziej interesowały mnie przedmioty humanistyczne. No i kochałem sport, a szczególnie kopanie piłki.
Wraz z kolegami z zespołu startującego w turniejach dzikich drużyn zapisałem się do MKS Junak. Miałem 14
lat. Wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że upłynie niewiele czasu i wyjeżdżając na studia, do stolicy, na
zawsze opuszczę rodzinne miasto. Na zawsze, bo do Włocławka powracałem jedynie na chwilę, by odwiedzić
rodziców lub przyjaciół.
Strona 8
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Długo nie byłem we Włocławku. Zacząłem tam znów przyjeżdżać w ostatnim okresie. Po zakończeniu pracy
na Cyprze, a zwłaszcza kiedy zostałem selekcjonerem. Byłem ze stołeczną Polonią, która rozegrała pokazowy
mecz na stadionie Kujawiaka. Wtedy właśnie przyszło wielu kolegów, z którymi grywałem w piłkę, i te
dawne przyjaźnie się odrodziły. Po objęciu kadry narodowej byliśmy kilkakrotnie z żoną na wspólnych
piknikach nad okolicznymi jeziorami. Wracaliśmy do wspomnień i znakomicie się bawiliśmy...
- Jurka poznałem jako juniora Junaka - przypomina Jan Zboiński. - Był wyróżniającym się piłkarzem, strzelał
dużo bramek. Kiedy miał 17 lat, zainteresował się nim najlepszy
26
wrocławski klub, Kujawiak, w którym wówczas grałem. Jurek przeszedł do tego klubu, zwłaszcza że mieszkał
w dzielnicy samych kibiców Kujawiaka. Grałem z nim krótko, bo w rundzie jesiennej sezonu 69/70. Jurek był
pracowity, niezły technicznie, występował na prawej stronie ataku. Słynął z efektownego zdobywania bramek.
Kilka strzelił przewrotką z linii pola karnego i te mogłyby kandydować do miana bramek roku. Tak było,
między innymi, w spotkaniach z Dębem Dębno i Bałtykiem Gdynia... Cały czas piął się w górę. Pamiętam,
kiedy został trenerem Legii, to pytano... kto to jest ten Engel? A on miał charakter i już wtedy wiedział i
marzył, że kiedyś będzie selekcjonerem pierwszej reprezentacji. To wszystko mało. Po którymś spotkaniu we
Włocławku jechaliśmy do Warszawy z trenerem Ryszardem Kuleszą i on powiedział Jurkowi, że na pewno
kiedyś zostanie selekcjonerem.
Miałem naprawdę bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Nasz dom był domem otwartym, przez który przewijało się
mnóstwo młodzieży. Stał w pięknym, hektarowym ogrodzie. Cały czas tętnił życiem. Ze względu na
powierzchnię było gdzie zrobić boisko do siatkówki, a w razie potrzeby zdejmowaliśmy siatkę, stawiało się
małe bramki i grało trzech na trzech w nogę. Ojciec, technik dentystyczny, pracował w Spółdzielni Lekarskiej
oraz prowadził prywatną praktykę. Mama zajmowała się domem. Jej oczkiem w głowie był ogród, a w nim
kwiaty, warzywa i drzewka. Był to dom szczęśliwy, gdzie wśród bujnej zieleni spędzaliśmy znakomicie czas z
przyjaciółmi. Dziś, niestety, nie ma po tej posiadłości śladu.
Wspomina jeden z największych przyjaciół Engela, Waldemar Olszewski:
- Z Jurkiem grałem w Junaku w 1967 i 1968 roku. Był jednym z najmłodszych w drużynie, jak Andrzej Prawda
27
czy Władek Cioroch. Mieliśmy fajną grupę - można powiedzieć, taką paczkę ludzi, którzy nie tylko grali w
piłkę, ale cały czas trzymali się razem. Uważam, że były to najpiękniejsze lata. A nasza siła jako zespołu
piłkarskiego polegała na tym, że nie trener, ale my sami potrafiliśmy wyciągać właściwe wnioski. Dzisiaj
obserwuję pracę Jurka z oddalenia, ale widzę, iż potrafi stworzyć właściwą atmosferę w kadrze. To dla nas
wielka satysfakcja - przecież selekcjoner nie rodzi się na kamieniu we... Włocławku. Cieszy mnie, a dokładniej
nas wszystkich, że Jurkowi się w życiu powiodło. On naprawdę na to sobie zasłużył. Dla mnie i moich
kolegów jest bardzo ważne, że Jurek pozostał takim samym kumplem, jakim był w latach młodości. On jest po
prostu normalnym facetem! A bodaj największą sympatię i aplauz zyskał po stwierdzeniu, że nigdy nie wolno
wstydzić się i odcinać od swoich korzeni.
Piłka towarzyszy mi przez całe życie. W latach mojej młodości we Włocławku były dwa kluby trzecioligowe:
Kujawiak i Włocławianka. Szkolono, co prawda, swoją młodzież, ale chętnie sięgano po najbardziej
utalentowanych chłopaków z Junaka. Mieliśmy propozycje z obu zespołów - z kilkoma kolegami wybrałem
Kujawiaka. Tam grałem w III lidze aż do wiosny 1971 roku, kiedy zdałem na studia w stołecznej AWF i
przeniosłem się do trzecioli-gowego AZS Warszawa.
Kolejnym etapem edukacji było włocławskie Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej. Zapamiętałem
motto znad wejścia: „Nikomum dzisiaj dobra nie zdziałał, czas to stracony bezpowrotnie". Ten cytat z utworu
poetki wskazywał, jak szkoła traktowała swoich przyszłych adeptów. Można powiedzieć, że znowu miałem
olbrzymie szczęście. W tej szkole spotkałem wielu znakomitych profesorów, którzy nadzwyczajnie się o nas
troszczyli. Cho-
28
dziła tu moja mama, a następnie siostra - tak więc nazwisko Engel już znano. A ponieważ Ala była prymuską i
wszystko zdawała na same piątki, więc i we mnie pokładano spore nadzieje. Ale taki dobry jak ona to nigdy
nie byłem...
Rozwijały się także moje zainteresowania sportowe. W szkole nastawiano się głównie na siatkówkę. Wszyscy
sobie nieźle poczynali. Do tego stopnia, że zimą graliśmy w siatkówkę w trzecioligowej Włocławii. W tej
szkole -i tu ciekawostka - obowiązywał zakaz gry w piłkę nożną. Musiałem uciekać się do różnych tricków.
Miałem szalone kłopoty, bo w prasie ukazywały się relacje z meczów, a w składzie Kujawiaka figurowało moje
Strona 9
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
nazwisko. Przecież wszyscy wiedzieli, że gram.
Do klubu można było należeć, warunkiem były jednak dobre stopnie. Ponieważ grałem, miałem sporo
nieobecności. Bo przecież zgrupowania, wcześniejsze wyjazdy na mecze. Otrzymałem na przykład powołanie
do kadry Polski juniorów, którą prowadził wtedy Andrzej Strejlau, bo byłem reprezentantem Okręgu
Bydgoskiego. Wyprawiało się różne cuda, z lewymi zwolnieniami lekarskimi włącznie. Pewnego dnia wezwał
mnie dyrektor Tadeusz Szał-kowski i powiedział: „Ja tobie więcej w te sporty grać nie pozwolę". Nie mógł
zrozumieć, po co tylu facetów gania za jedną piłką, zamiast, żeby każdy... kupił sobie swoją. Wciąż starał się
udowodnić, iż sport niczego dobrego w życiu nie przynosi. I, niestety, na zgrupowanie kadry polskich
juniorów nie pojechałem. W tym samym czasie zgłosili się działacze pierwszoligowego bydgoskiego Zawiszy.
Grał tam wtedy, między innymi, Jan Pieszko. Szukano drugiego szybkiego napastnika, a ja byłem dość szybki-
Przyjechali negocjować z rodzicami, lecz ci kategorycznie nie wyrazili zgody. Chcieli, żebym dokończył liceum
29
we Włocławku. Możliwe, iż wówczas uciekła mi, bezpowrotnie, wielka futbolowa kariera.
Jeszcze jedno przypomnienie. Oficjalnie dano mi dwa imiona - Władysław Jerzy. Mój ojciec miał brata Jurka.
Zginął w 1939 roku, kiedy z szablą rzucił się na niemieckie czołgi w bitwie pod Bzurą. Kiedy dyrektor
wyczytał „Władysław Engel", cała sala ryknęła śmiechem. Ze mną włącznie. Dopiero po chwili dotarło do
mnie, że mam na pierwsze imię Władysław. Cóż, dowiedziałem się o tym dopiero podczas wręczania matur.
Rodzice bardzo chcieli, żebym kontynuował studia związane ściśle ze znajomością języków obcych, ponieważ
posługiwałem się perfekt angielskim, niemieckim i francuskim. Widzieli więc mnie raczej na SGPiS-ie -
najlepiej na handlu zagranicznym. Ja natomiast bardzo chciałem zdać na AWF. Bardzo mnie tam ciągnęło,
między innymi dlatego, że już tam studiował mój serdeczny kolega z Włocławka i drużyny Andrzej Prawda.
Poszedł na studia rok wcześniej i wychwalał AWF pod niebiosa. Wybierał się tam również inny szkolny
kolega, Władysław Cioroch.
Razem mogliśmy zdawać, graliśmy w jednym zespole. Tak więc we dwóch było raźniej. Ponadto AWF
stwarzała tę możliwość, że gdybym się nie dostał, to była szansa zdawania gdzie indziej. Złożyłem więc
papiery do obu uczelni. Pamiętam, że wyjeżdżaliśmy z Kujawiakiem na letni obóz, kiedy nadeszło
zawiadomienie o tym, że dostałem się na AWF. Było to pismo numer 127 - potwierdzające, że zostałem
studentem na studiach dziennych, specjalizacji piłka nożna. Był to wielki dzień, wielkie wydarzenie w moim
życiu. Nie posiadałem się z radości, bo osiągnąłem to, co chciałem. Jest to taki moment, w którym człowiek
pęka z dumy. To potwierdzenie tego, co się do tej pory zrobiło. Podziękowanie rodzicom, wszystkim, którzy
w człowieka zainwestowali oraz głęboko wierzyli. W tym jednym dniu wszystko się rekompensuje.
Tak oto wiosną 1971 roku otworzyła się przede mną szansa zostania trenerem. Wtedy, rzecz jasna, jeszcze nie
mogłem sobie wyobrazić, że... 29 lat później zostanę selekcjonerem reprezentacji.
yć trenerem!
Rozpocząłem studia. Latem 1971 roku było to dla mojej rodziny najważniejsze. Wcześniej w Warszawie starsza
siostra Alicja studiowała stomatologię i to poszło jakby jednym ciągiem. Jak Warszawa to Warszawa - siostra
miała piękne mieszkanie i rozpoczęła prywatną praktykę dentystyczną. W związku z tym było wiadomo, że
kiedy i ja pojawię się w stolicy, to rodzinnie będzie łatwiej.
Każdy sobie wyobraża, że skoro dostał się na studia, to będzie wiele czytał, tyle nowego się nauczy. Oglądamy
na filmach, jak studenci siedzą w bibliotekach, szperają po książkach, czytają. Tymczasem moje studiowanie na
AWF-ie rozpocząłem od piłkarskiego zgrupowania we wrześniu. A więc przyjechałem jako jeden z
zawodników, a ponieważ miałem tam już kilku kolegów, szybko wciągnąłem się do grupy.
Dawniej różnice społeczne były bardziej widoczne. Czy jako chłopak spoza stolicy miałem kompleksy?
Wszystkie potencjalne problemy rozwiązywał pobyt w akademiku. Mieszkały w nim z reguły osoby spoza
Warszawy. Razem poznawaliśmy stolicę, jej rytm i specyfikę. Dlatego trudno było o kompleksy. Moim
zdaniem studia znakomicie wprowadzają człowieka w życie w dużym mieście.
Strona 10
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Ja stolicę znalem świetnie, bo często tu przyjeżdżałem. Mieliśmy tu mnóstwo przyjaciół. A przede wszystkim
jeździło się na spektakle do teatru, opery i operetki. Mama
32
bardzo o to dbała, chociaż nie znosiłem opery. Natomiast bardzo lubiłem teatr, szczególnie komedie. Później
odwiedzaliśmy także siostrę.
Studia na AWF-ie są specyficznymi studiami. Wiedza, którą się nabywa, jest wielokierunkowa i nie ogranicza
się tylko do piłkarskiej specjalizacji. Myślę, że ktoś, kto nie mieszka w akademiku, niewiele z tych studiów
wynosi. Toczą się one dla niego obok normalnego, codziennego życia. Natomiast ten, kto mieszka w bursie,
czerpie z życia studenckiego pełnymi garściami. I ja właśnie tak żyłem.
Byłem zastępcą kierownika bardzo prężnego klubu studenckiego „Relax" oraz zastępcą redaktora naczelnego
miesięcznika studenckiego „Miniatury". Od razu też zostałem starostą pierwszego rocznika. Jak widać,
koledzy darzyli mnie od początku dużym zaufaniem. No i byłem takim studentem, który bywał wszędzie tam,
gdzie coś się działo. Biegałem na wszystkie mecze koszykarek i koszykarzy. Wtedy obydwa zespoły
AZS-AWF grały w I lidze. Podobnie drużyny siatkarskie. Do tego pierwszoligowe rugby i trzecioligowa piłka
nożna. Z całkowitą odpowiedzialnością można powiedzieć, że w tamtych latach na bielańskiej uczelni tętniło
życie sportowe. Jako studenci mieliśmy codzienny kontakt z zawodnikami kadry narodowej i olimpijczykami.
Wiele ekip przebywało w słynnym „Meksyku".
Dla kogoś, kto kocha sport, była to wspaniała uczelnia. A ja kochałem sport od zawsze i dlatego na AWF-ie
czułem się wręcz znakomicie. Cały czas grałem w piłkę nożną w trzecioligowym zespole. Nie wolno nam było
awansować do II ligi, ponieważ AWF nie było stać na utrzymanie zespołu w wyższej klasie. Natomiast
byliśmy transferowani. Krzysztof Czapiński odszedł do drugoligowego Hutnika Kraków, a potem jesienią
1973 roku mnie, Władysława
BIBLIOTEKA • GMINY W jlELANY
im. Siani! :ioa . .
Wypożyczalni dis Don . :h i Mlodnezy ul. Wrzeciono^ * .
Ciorocha, Kazimierza Gajewskiego i Adama Skonecznego kupiła drugoligowa warszawska Polonia.
W 1974 roku pojechałem na finały mistrzostw świata do Niemiec. Pisałem bowiem pracę magisterską pod
tytułem: Przygotowania reprezentacji Polski i ocena jej występów w finałach 1974 roku. Tam, po wielkim,
niepodważalnym sukcesie drużyny narodowej podjąłem decyzję o zakończeniu sportowej kariery.
Postanowiłem zająć się trenerką...
Temat był ciekawy, ale trudny. Trzeba było dużo jeździć i obserwować przygotowania kadry. Odbyłem wiele
rozmów z Kazimierzem Górskim. Spisanie tego wszystkiego oraz analiza zajęły ponad 260 stron maszynopisu.
Kiedy oddałem pracę mojemu promotorowi, panu doktorowi Jerzemu Taladze, powiedział: „Słuchaj, przynieś
mi to z powrotem, kiedy będzie miało 160 stron". Chcąc nie chcąc, skróciłem. Obroniłem magisterium w 1975
roku. Na ocenę dobrą. Jednak praca naukowa już mnie nie interesowała.
Właściwie od zawsze byłem zdecydowany, że będę pracował jako trener. Byłem jednym z najlepszych
studentów na specjalizacji piłki nożnej. Jeszcze podczas studiów, na ostatnim roku, doktor Talaga
zaproponował mi podjęcie pracy w mieleckiej Stali. Mnie się jednak aż tak nie spieszyło. Chciałem zostać w
Warszawie i związać z nią swoje życie. Dlatego poszukiwałem spokojnie tego, co będę robił w stolicy. I myślę,
że poszło mi gładko. Kiedy zdecydowałem, iż nie będę dalej grać w piłkę, wówczas Polonia zaproponowała
mi pracę z drugim zespołem, który wtedy występował w klasie okręgowej. Od tego momentu już ponad
ćwierć wieku trwa moja trenerska przygoda...
Polonia na dobry początek
Drugi zespół seniorów Polonii. Pracowało się fajnie, jak w każdej drużynie ligowych rezerw. Tam rozpocząłem
pracę trenerską. Podobnie jak teraz mój syn Jurek. Z tym że ja startowałem w zawodzie w klasie okręgowej, a
mój syn w III lidze, a więc wyżej ode mnie. Czarne Koszule były wtedy w II lidze, a teraz są w ekstraklasie.
Istnieje taka teoria, że po ukończeniu studiów należy najpierw pracować z młodzieżą, ale ja się z tym nie
zgadzam. Ludzie po studiach powinni iść do pracy z zespołami seniorskimi niższych klas lub jako asystenci do
ligowych klubów. Wtedy rzeczywiście można właściwie spożytkować wiedzę, którą człowiek nabijał sobie
głowę przez kilka lat.
Pracowałem w drugiej Polonii samodzielnie, a moim pierwszym kierownikiem był Jerzy Ołdakowski. W
pewnym momencie miałem na treningu trzydziestu pięciu ludzi. Ten zespół był mi bardzo potrzebny do
Strona 11
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
wprowadzania różnych nowatorskich koncepcji. Ponieważ uzyskiwaliśmy niezłe wyniki, zostałem zauważony
w Warszawie.
W lipcu 1976 roku dostałem propozycję z trzecioligo-wego Hutnika. Postanowiłem przyjąć ofertę prezesa
Ryszarda Sobieckiego. Miał grupę bardzo dobrych zawodników i można było z nimi coś osiągnąć. W tamtych
czasach klub z Bielan borykał się z olbrzymimi problemami organizacyjnymi. Trenowano na szkolnym boisku
bez trawy,
35
które znajdowało się przy hucie. Wtedy trzecioligowi piłkarze pracowali - w niepełnym wymiarze czasowym,
do godziny pierwszej po południu. Potem szli na obiad, a dopiero potem odbywały się zajęcia. Mimo
wszystko byliśmy bardzo bliscy awansu do II ligi i przegraliśmy tę rywalizację z Polonią. Jednym punktem.
Drużynę Czarnych Koszul prowadził wtedy świętej pamięci Waldemar Ob-rębski.
Brak awansu oraz trwające problemy organizacyjne sprawiły, że klimat wokół hutniczej jedenastki wyraźnie
się popsuł. W czerwcu 1977 roku otrzymałem ofertę pracy w RKS Błonie. Zespół był w większości złożony z
warszawskich zawodników, którzy dojeżdżali do Błonia kolejką, podobnie jak ja. Taką atmosferę, jaka
panowała wówczas w Błoniu, byłoby trudno gdziekolwiek powtórzyć. Było bardzo rodzinnie. Pamiętam, jak
podczas pierwszego spotkania z działaczami, przy suto zastawionym stole, przyznałem otwarcie, że
najbardziej lubię swojską kaszankę i biały serek. Od tamtej pory, zawsze pod koniec tygodnia, była
przygotowana dla mnie paczuszka z tymi delicjami. Oczywiście własnej roboty.
Wtedy Błonie słynęło z najlepszej murawy w całym warszawskim okręgu. Takiego boiska mogły pozazdrościć
-i zazdrościły - inne kluby. Rzeczywiście dbano o tę płytę z nadzwyczajną starannością. A poza tym były tam,
pierwsze w tym regionie, bramki, tak zwane prostokątne. Piłka wpadała długo do siatki, co stanowiło
dodatkową frajdę dla zdobywców goli.
Przyszedłem do trzecioligowców z Błonia w bardzo trudnym dla nich momencie. Borykali się z wieloma
trudnościami, zmieniali się co chwila trenerzy. Jednocześnie w WOZPN-ie byłem szefem doszkalania trenerów
- prowadziłem kursy instruktorskie. Właśnie na forum okręgu
36
wypłynęła sprawa koniecznej pomocy dla Polonii. Z tego klubu odszedł Obrębski, a jego następca Zbigniew
Szymczak nie miał najlepszych wyników w II lidze. Szkoda, albowiem z drużyną juniorów Czarnych Koszul
wywalczył przecież tytuł mistrza Polski.
Poloniści zwrócili się z prośbą do kierownictwa Okręgu, żeby ich nowym szkoleniowcem został... Jerzy Engel.
Jeszcze przepracowałem zimowe przygotowania z Błoniem, ale już wiosną '78 zjawiłem się ponownie na
Kon-wiktorskiej. Przyznaję, iż opuszczałem Błonie z olbrzymim żalem. Szedłem na niepewne. Powszechnie
bowiem uważano, że poloniści nie mają najmniejszych szans na pozostanie w II lidze. Wspólnie z asystentem
Henrykiem Misiakiem i kierownikiem drużyny Jerzym Piekarzew-skim dokonaliśmy tego, czego się nikt w
Warszawie nie spodziewał. W beznadziejnej sytuacji uchroniliśmy się przed spadkiem. Sukces tym większy, że
tak na dobrą sprawę Polonia nie była przygotowana, żeby pozostać w II lidze.
Na obronie grał, między innymi, Andrzej Jankowski -w jednym bucie białym, a drugim czarnym. Ukazał się
artykuł Jacka śemantowskiego, że niektórym piłkarzom przewraca się w głowach. Nie wiedzą, co wymyślić,
to grają w jednym bucie takim, a w drugim innym. Zaprosiłem więc Jacka na ławkę Polonii na ćwierćfinał
Pucharu Polski z mielecką Stalą. W pewnym momencie powiedziałem: „Popatrz, powinienem zmienić
zawodnika z numerem osiem, ale nie mogę, więc zmienię dziewiątkę. Dlatego, że jego buty pasują na
rezerwowego, który siedzi w trampkach". Dzisiaj wydaje się to może zabawne, ale tak wtedy było, że tylko
nadludzkim wysiłkiem utrzymywało się ten klub na drugoligowym poziomie. Był taki moment, iż nie
mieliśmy takich samych jedenastu czar-
37
nych koszul. Kupiłem w Błoniu komplet czarnych koszul z żółtym pasem. Natomiast na mecz z Górnikiem
Polonia pojechała bez sprzętu. Powiedzieliśmy w Zabrzu, że wysiadając, zapomnieliśmy zabrać go z pociągu.
Koszule pożyczyli nam zabrzanie. Takie to były ciężkie czasy dla tego klubu - o czym już dzisiaj pamięta
niewiele osób.
W trakcie rundy jesiennej 1978 roku odszedłem ze stołecznej Polonii. Wiedziano, że szukam klubu, ale takiego,
który będzie w stanie pomóc mi w uzyskaniu własnego mieszkania. Myślałem już bowiem o stabilizacji i o
założeniu rodziny.
Przyjaciel z Gdańska, Kuba Lewandowski, zatelefonował z informacją, że drugoligowy Stoczniowiec Gdańsk
poszukuje szkoleniowca. Pojechałem. Podczas rozmów w klubie prezes oznajmił, że jeśli chodzi o piłkarzy, to
Strona 12
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
pierwszeństwo w przydziale mieszkań mają... hokeiści, następnie bokserzy, a potem futboliści. Tak więc ja na
swoje mogę liczyć najwcześniej za półtora roku. W tym momencie znalazł mnie na Wybrzeżu Kazimierz
Gurtatowski - ówczesny trener-koordynator OZPN-u w Bydgoszczy. Powiedział, że powstał nowy
trzecioligowy klub Budowlani. Jak sama nazwa wskazuje, dysponuje mieszkaniami. Gurtatowski nakłaniał,
żebym natychmiast przyjechał do Bydgoszczy i wszystko na miejscu załatwimy. Wsiadłem więc w pociąg.
Mniej więcej po godzinie rozmowy z szefem Budowlanych został przygotowany kontrakt. Gwarantowano
także mieszkanie. W pełni zadowolony wyszedłem z budynku.
W tym momencie podszedł do mnie milicjant i zapytał:
-%Czy pan Engel?
Odpowiedziałem:
-Tak!
- To w takim razie proszę ze mną.
38
Wsiedliśmy do czarnej wołgi, w której też już był milicjant. Błyskawicznie zacząłem przemyśliwać, co też się
mogło stać. Kontrakt mam w kieszeni, a tutaj jadę w milicyjnej obstawie. Zapytałem wprost, czy coś się stało.
Odpowiedziano, że wszystkiego dowiem się w Komendzie Wojewódzkiej. Tam, w pokoju na piętrze, zastałem
dwóch pułkowników. Jeden z nich, nie bawiąc się w żadne ceregiele, zapytał: „Panie Jerzy, przed chwilą
podpisał pan kontrakt z Budowlanymi?". Odpowiedziałem, że tak. Stwierdzili, że ich nie interesuje wysokość
kwoty, na jaką opiewa kontrakt, ale oni dają... więcej. Troszkę odetchnąłem, zwłaszcza kiedy po chwili
zagwarantowali mi także mieszkanie. Jeden z pułkowników poprosił, bym mu pokazał kontrakt z
Budowlanymi. Wziął go do ręki i starannie dwukrotnie przedarł. Za moment zatelefonował do Budowlanych i
usłyszałem:
- Jurek? Słuchaj, tam był u ciebie przed chwilą trener Engel i podpisaliście umowę. Tak, możesz ją podrzeć, bo
już nieaktualna. Tak, tak, będzie pracować u nas. Dziękuję....
Tak rozpocząłem pracę w bydgoskiej Polonii. (Całkiem niedawno gościłem na jubileuszu 80-lecia tego klubu).
Odegrał on w moim życiu niebagatelną rolę. Dostałem pierwsze własne mieszkanie i mogłem założyć rodzinę.
Ślub z Urszulą Pulkowską wzięliśmy 26 maja 1979 roku -w przepięknej zabytkowej, drewnianej kaplicy w
Brześciu Kujawskim - a klub pomógł w organizacji wesela. A co do sportu - zamierzaliśmy awansować do II
ligi wiosną 1980 roku, ale - jak twierdzą niektórzy - pokrzyżował nam szyki sędzia, a nazywał się... Michał
Listkiewicz. Miał ponoć słabszy dzień, prowadząc mecz Polonii z Gryfem Słupsk zakończony bezbramkowym
remisem. Do awansu zabrakło bardzo niewiele. Już w następnym sezonie nie mogliśmy niczego wielkiego
osiągnąć. W Polsce nastał
39
czas „Solidarności". Kończyła się fikcja z zatrudnianiem sportowców.
Miałem szczęście, że 24 maja 1981 roku na stadionie Zawiszy zostało rozegrane spotkanie Polski z Irlandią
Północną. Przyjechali wtedy Antoni Piechniczek, Andrzej Strejlau i inni. Przed meczem grywaliśmy
wieczorami w brydża. W pewnym momencie Piechniczek zapytał, czy nie objąłbym Banku Informacji po
Bernardzie Blaucie. Było mi to bardzo na rękę, bo i tak chciałem wrócić do Warszawy. Moja pierwsza
przygoda z kadrą zakończyła się 10 października 1981 roku podczas wygranego 3:2 spotkania z NRD w
Lipsku, co dało nam awans do finałów mistrzostw świata 1982 roku w Hiszpanii.
Jako „bankier" przygotowywałem materiały także przed meczami z RFN, Portugalią, Argentyną, ale
oczywiście ten najważniejszy odbył się na Zentralstadionie w Lipsku. Nasi piłkarze oglądali specjalnie
zmontowany 45-minutowy film o grze rywali. Byliśmy przygotowani pod każdym względem. Do tego
stopnia, iż baliśmy się, że Niemcy zamontują nam podsłuch w hotelowych pokojach. Dlatego z reguły
dyskutowaliśmy w kawiarni lub na zewnątrz. A przedme-czowa odprawa odbyła się w pomieszczeniach
masażystów.
Po lipskiej wiktorii postawiłem sprawę jasno - albo PZPN zapewni mi etat (tylko takowy gwarantował
przydział kartek żywnościowych), albo odejdę. Niestety, musiałem się pożegnać... W grudniu 1981 roku
wróciłem więc do warszawskiego Hutnika. Zacząłem tworzyć nowy zespół, który byłby w stanie rywalizować
o awans. Prawdę powiedziawszy, zbierałem piłkarzy niechcianych w innych stołecznych klubach, bo nie było
nas stać na transfery. W czerwcu 1983 roku po raz pierwszy w historii huty wywalczyliśmy awans do II ligi.
Wtedy także, po raz pierwszy, otrzymałem ofertę pracy z Legii. Sekretarz generalny,
pułkownik Zenon Olszak, zaproponował mi funkcję drugiego trenera przy Jerzym Kopie.
Wtedy odmówiłem. Z Hutnikiem, po pierwszej rundzie, zajęliśmy piąte miejsce. Niestety, hutnicy
Strona 13
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
podpisywali z zawodnikami kontrakty, z których absolutnie nie byli w stanie się wywiązać. Zimą piłkarze się
zbuntowali i zaczęli przemyśliwać o odejściu. Ja także zacząłem się zastanawiać; propozycja z Legii, nie była w
sumie taka głupia. Hutnik spadł do III ligi, a pułkownik Olszak ponowił propozycję. Od 1 lipca 1984 roku
zacząłem pracować w klubie przy Łazienkowskiej...
Niusimy złapać ich za gardło!
Kiedy późną wiosną 1984 roku sekretarz generalny warszawskiej Legii pułkownik Zenon Olszak ponowił
swoją propozycję, nie wahałem się. Wraz ze Zbigniewem Kociołkiem pomagałem Jerzemu Kopie w
kierowaniu zespołem.
Moja praca polegała na współprowadzeniu treningów, ale także na obserwacjach, wyszukiwaniu
utalentowanych zawodników. Po moim pierwszym sezonie w Legii, w czerwcu 1985 roku, mogłem z innymi
cieszyć się z tytułu wicemistrza kraju. Odchodził trener Kopa, który wyjechał na kontrakt do Grecji. Wtedy
poprosił mnie do siebie pułkownik Olszak i zapytał, czy jestem zainteresowany objęciem pierwszego zespołu.
Zgodziłem się. Początkowo sądziłem, że o moim awansie zadecydował poniekąd szczęśliwy zbieg
okoliczności. Jednak potem okazało się, że moja nominacja była efektem świadomej polityki kadrowej
prowadzonej przez pułkownika. Świętej pamięci Zenon Olszak był wspaniałym człowiekiem i to on stworzył
wielką Legię.
W październiku ukończyłem 33. rok życia. Zostałem więc najmłodszym trenerem w I lidze.
Byliśmy wicemistrzami kraju i czekały nas mecze w Pucharze UEFA. Zacząłem rozglądać się za piłkarzami,
ponieważ uważałem, że musimy natychmiast się wzmocnić. Wychodziłem przy tym z założenia, iż sukces
Legii jest możliwy tylko wtedy, kiedy jak największa liczba graczy
42
będzie pochodziła z Warszawy i okręgu. Dlatego mój wybór padł na Darka Dziekanowskiego. Chciałem, żeby
jak najszybciej wrócił z Widzewa. To był przecież mój były piłkarz z Polonii, w której w pewnym momencie
jako szesnastoletniego zawodnika wziąłem go z juniorów młodszych do drugoligowego zespołu. Potem nasze
drogi się rozeszły. Tak więc Darek przyjeżdżał do Warszawy późnym wieczorem. Moja żona z dziećmi szła na
spacer, przyjeżdżał pułkownik Olszak i u mnie w mieszkaniu na Ursynowie odbywały się rozmowy. Wreszcie
doszło do najwyższego wówczas ligowego transferu. Większość pierwszoligowej drużyny stanowili
warszawiacy: Tomasz Arceusz, Andrzej i Witold Sikorscy, Jacek Kazimierski, Dariusz Wdowczyk, Ryszard
Milewski. Uważam, że był to mój wielki osobisty sukces. Moim asystentem został Zbigniew Kociołek, a do
współpracy zaprosiłem także Lucjana Brychczego. Bardzo się z tego cieszę, bo od tamtej pory „Kici" przez
wiele lat był przy ekipie.
Zaczęło się bardzo dobrze. Występy w Pucharze UEFA rozpoczęliśmy 11 września 1985 roku od meczu z
Vikin-giem Stavanger w Warszawie. Mimo że po pierwszej bramce zdobytej przez Dziekanowskiego nawaliło
światło (mecz został przerwany na piętnaście minut), to jednak wygraliśmy 3:0 i było wiadomo, że ten wynik
da nam awans. Remis 1:1 w rewanżu na wyjeździe był tego potwierdzeniem. W drugiej rundzie trafiliśmy na
Videoton. Mieliśmy trochę pietra, bo byli to finaliści poprzednich rozgrywek UEFA - przegrali finał 0:1 z
madryckim Realem. W pierwszej jedenastce węgierskiego zespołu występowało aż siedmiu reprezentantów
kraju. Pierwszy mecz zagraliśmy 23 października w Szekesfehervar. Byliśmy w wyśmienitej formie i
wygraliśmy 1:0 po bramce Jarosława Araszkiewicza w 88. minucie. Dobra zmiana - dobrze
43
wszedł, dobrze się wprowadził. Wykonał to, co miał wykonać. Prosiłem go, że jeżeli dostanie piłkę, niech jej
nie podaje, ale niech sam z nią ucieka. Raczej nie widziałem Węgrów szybkich w obronie - takich, którzy
mogliby go dogonić. Udało się. To ustawiło nas w korzystnej sytuacji przed rewanżem. W Warszawie padł
wynik 1:1; rywale prowadzili po rzucie rożnym, wyrównującego gola strzelił Dziekanowski.
Trzecia runda przyniosła przeciwnika światowej klasy, jakim był bez wątpienia Inter Mediolan. Zespół pełen
gwiazd i to nie tylko włoskiego futbolu. Grał tu między innymi Karl-Heinz Rummenigge. Powiedziałbym, że
w tym dwu-meczu wypadliśmy nadspodziewanie dobrze. W pierwszym występie w Mediolanie, na San Siro
(27 listopada) byliśmy bliżsi zwycięstwa - jednak Dariusz Kubicki, Zbigniew Kaczmarek i Araszkiewicz
„przestrzelili" swoje szanse. Wróciliśmy do Warszawy z bezbramkowym remisem, który jest zawsze
niebezpiecznym wynikiem w pucharach. W rewanżu u nas (11 grudnia) stworzyliśmy porywające widowisko.
Graliśmy znakomicie, ale szczęście nam nie sprzyjało - w normalnym czasie, przy dwóch słupkach i
poprzeczce znów zakończyło się bez bramek. Dopiero pod koniec dogrywki, po strzale głową Piętro Fanny,
Strona 14
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
przegraliśmy 0:1. A już wypisałem sobie nazwiska pięciu zawodników do strzelania rzutów karnych, bo
byłem pewien, że do nich dojdzie. Odpadliśmy, ale trzeba powiedzieć, iż prezentowaliśmy dobry futbol.
Kiedy prowadziłem Legię, już w pierwszym roku średnia widzów na meczu wyniosła ponad dziewięć tysięcy.
Na Legię po prostu się chodziło. A takie spotkania, jak z Górnikiem, Lechem bądź Widzewem gromadziły
nadkomplety publiczności.
W czerwcu 1986 roku znów powtórzyliśmy wicemistrzostwo Polski i znowu zagraliśmy w Pucharze UEFA.
VV pierwszej rundzie trafiliśmy na Dniepr Dniepropie-trowsk. To był bardzo silny zespół, z takimi graczami,
jak Protasow, Taran, Litowczenko, Liutyj i Krakowski. W Warszawie (16 września) zespół radziecki grał
dobrze w obronie. Mecz zakończył się wynikiem 0:0. Trudno się dziwić, że w rewanżu dawano nam raczej
małe szanse. Odbył się on 1 października w Krzywym Rogu, ponieważ Dniepro-pietrowsk (ze względów
politycznych, gospodarczych, militarnych) był miastem zamkniętym.
śałuję, że Telewizja Polska nie przeprowadziła transmisji z tego meczu. Był to najlepszy pucharowy mecz z
udziałem polskiego zespołu na wyjeździe, jaki widziałem. Spotkanie tak twarde, tak agresywne - grane przez
piłkarzy z niebywałą determinacją - tak krwawe, że rzadko się coś takiego ogląda. O tym, co się działo na
boisku w Krzywym Rogu, można opowiadać bez końca.
Rywale od pierwszej chwili grali bardzo brutalnie. Już w 5. minucie leżał poza boiskiem Darek Kubicki, który
miał wylew międzyżebrowy. Mniej więcej po kwadransie zniesiono z murawy Dziekanowskiego, a
Kazimierza Budę, który go zastąpił, po następnych 5 minutach. A więc doszło tam do naprawdę nadzwyczaj
przykrych wydarzeń. Jacek Kazimierski przy wyskoku do piłki dostał uderzenie łokciem w oko. Spuchło mu,
nic nie widział, ale prosił, żeby go nie zdejmować z boiska. Dowiedział się tylko od kolegów, że sfaulował go
Protasow. Kiedy schodziliśmy w przerwie do szatni, to, pierwszy raz w życiu, zastanowiłem się, co właściwie
mam powiedzieć zawodnikom. Bo rzeczywiście wyglądali fatalnie - porozcinane twarze, getry, pokrwawione
koszulki i spodenki. Doktor Stanisław Machowski powiedział:
- Słuchaj Jurek. Na razie nie wchodź, daj mi pięć minut, bo muszę ich... pozszywać.
A Kazimierski leżał na ławce z lodem przy kontuzjowanym oku i błagał na wszystko, by go nie zdejmować, że
nawet z jednym okiem także sobie poradzi. Wreszcie wszedłem, walnąłem pięścią stół, tak że spadły butelki i
potłukły się szklanki. Zapanowała kompletna cisza. Uśmiechnąłem się i mówię:
- Chłopaki, byłem przed chwilą przy szatni gospodarzy. Tam karetka była już dwa razy. To, jak my
wyglądamy, to jeszcze nic, ale jak oni wyglądają! Musimy złapać ich za gardło! I zagrać jeszcze agresywniej.
Wygra ten, kto nie pęknie.
Poskutkowało. Piłkarze zaczęli klaskać w dłonie, krzyczeć i wzajemnie się mobilizować. W tym momencie
wiedziałem, że będzie dobrze.
Rzeczywiście, druga połowa zaczęła się od bardzo twardej i ostrej walki. W pewnej chwili piłka poleciała po
przekątnej w nasze pole karne. Jacek zobaczył jednym okiem, iż biegnie do niej Protasow i ruszył za nim. Nie
zdążyłem nawet krzyknąć - Kazimierski wykonał wślizg i... nogi Protasowa znalazły się wyżej głowy. Rzut
karny. Protaso-wa wynieśli, leżał za linią i wydawało się, że jest po zabawie. Opatrywany Protasow krzyknął
do kolegów, żeby nikt nie ruszał piłki, ustawionej na jedenastym metrze, bo za chwilę wraca i strzeli „tej
bladzi" bramkę z karnego. Jacek natomiast stał przy słupku i cały czas mu dogadywał:
- No, chodź frajerze, chodź frajerze.
Protasow wszedł na boisko, ale strasznie utykał. Wychodziło więc na to, że... kulawy strzela ślepemu.
Protasow zrobił świetny zwód i Jacek poleciał w jedną stronę, a piłka w drugą, tyle że obok bramki.
Kazimierski natychmiast się poderwał, podbiegł do rywala i „opowiedział" mu w krótkich słowach całą
historię przyjaźni polsko-radzieckiej. Zagraliśmy piłkę od bramki, dwie, trzy akcje
j Araszkiewicz strzelił gola. Tak więc 1:0, wyrzuciliśmy Dniepr z pucharów.
W drugiej rundzie trafiliśmy ponownie na Inter Mediolan. Ale tym razem byliśmy już teamem bardziej
zaprawionym w pucharowych bojach. Pierwsze spotkanie w Warszawie (22 października) było porywającym
widowiskiem. Inter mógł polec bardzo wysoko, bo przy naszym prowadzeniu 3:1 mieliśmy dwie sytuacje,
których nie wykorzystali Dziekanowski i Arceusz. Gdyby zrobiło się 4:1, przeciwnik byłby rozłożony na
łopatki. Niestety, tak się nie stało. Kiedy jednak mecz zakończył się naszą wygraną tylko 3:2, wiedziałem, że
na San Siro (5 listopada) będzie bardzo ciężko. W 30. minucie angielski arbiter wyrzucił Andrzeja Sikorskiego
za gadanie. Kiedy po meczu zapytałem, dlaczego wyrzucił mi zawodnika, który krzyczał do kolegi, to odparł
z rozbrajającą szczerością, że przecież nie zna polskiego, a wydawało mu się, iż Sikorski krzyczy do niego.
Przegraliśmy 0:1 po bramce „tego samego" Fanny. Pocieszeniem były nadzwyczaj przychylne recenzje w całej
włoskiej prasie. Krótko mówiąc, odpadliśmy w świetnym stylu, zostawiając po sobie dobre wrażenie.
Strona 15
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Wcześniej, na przełomie lipca i sierpnia 1986 roku, zamiast reprezentacji Polski, której nie udało się zebrać na
ten wyjazd, pojechaliśmy do Chin na turniej o Puchar Wielkiego Muru. W kwalifikacjach grupowych
pokonaliśmy Koreę i drugie Chiny po 4:1. W finale zwyciężyliśmy pierwszą reprezentację gospodarzy 2:0,
dzięki bramkom Arceusza i Witolda Sikorskiego. Jednak zanim do tego doszło...
Powiedziałem swojemu kierownikowi, Kazimierzowi Orłowskiemu, by zrobił wszystko, żebyśmy nie musieli
jechać na ten turniej. Mimo usilnych starań - wybiegów i zabiegów - zwojowaliśmy niewiele i w końcu
polecieliśmy.
47
Wzbraniałem się z kilku powodów. Po pierwsze - zmieniał się u nas system punktacji w lidze: plus trzy
punkty za wygraną różnicą trzech lub więcej bramek; minus jeden za identyczną przegraną. Po drugie - ze
względu na wyjazd musieliśmy przełożyć mecze z dwóch pierwszych ligowych kolejek.
Chiny wywarły na mnie niesamowite wrażenie, zwłaszcza że byłem tam pierwszy raz. Wspomnę tylko o
jednym. Przed pekińskim finałem przeżyłem szok na widok parkingu na 50 tysięcy rowerów! A każdy rower z
tablicą rejestracyjną, jak samochód. Podczas bankietów sprawiliśmy gospodarzom olbrzymi zawód. Podawali
bowiem specjalnie przyrządzone potrawy z... psów, ale nikt z naszej ekipy nie był w stanie wziąć do ust nawet
kęsa.
Z Chin wywieźliśmy jedyne w swoim rodzaju wspomnienia, ale Wielkiego Muru nie zdołaliśmy zwiedzić,
tylko zrobiliśmy zdjęcia przy jego atrapie. Dzień po powrocie wyjechaliśmy do Katowic, gdzie 10 sierpnia
przegraliśmy 2:5 z tamtejszym GKS-em. Była to historyczna porażka, bo byliśmy pierwszym zespołem, który
przegrał za minus jeden. To była rzeczywiście duża plama, a wyjazd do Chin odbijał nam się czkawką jeszcze
długo.
W sezonie 1986/87 zajęliśmy piąte miejsce. Po czterech kolejkach, w tym trzech przegranych w nowym
sezonie ze Śląskiem, ŁKS-em i Górnikiem podałem się do dymisji. Obowiązki pierwszego trenera przejął
Lucjan Brychczy.
Zrezygnowałem z pracy z pierwszym zespołem, ponieważ doszło do wyjazdów zagranicznych kilku piłkarzy,
którzy wtedy jeszcze nie powinni byli wyjechać. Starałem się pracować planowo i dlatego w swoim czasie nie
zgodziłem się, na przykład, na wyjazd Darka Wdowczyka do Włoch, co zresztą do dzisiaj mi wypomina.
Powód był jeden - nie miałem na jego miejsce pełnowartościowego za-
W
w*Ęmt—
^^m
Triumfujący Jerzy Engel i jego ludzie po wrześniowym spotkaniu z Norwegią. Jedziemy do Japonii i Korei na
finały!!!
Entuzjastyczne podziękowanie dla selekcjonera
^^assssssssŁSs,
ZKwtŁ°aCZaS P°ZWa,a' WaCa' **"* » *•«* ^ ko.egów i pr2yjaciól
M y> l%l
Zespól stołecznego AZS-AWF, 10 września 1972 r. Od lewej, w pierwszym rzędzie: Jerzy Kondziela, Paweł
Ślęzak, Krzysztof Berta (leży), Adam Skoneczny, Krzysztof Czapiński, Jerzy Engel, Bogusław Dostał. W
drugim rzędzie: trener Andrzej Zamilski, Ryszard Kostyra, Zbigniew Brunecki, Piotr Maranda, Władysław
Cioroch, Adam Pilarski, Janusz Iżyński, Ryszard Dębiński, Jerzy Ksiąda.
**
1
ii
!5!
pr
im
«
i
1
r»j
»'
'&
--III
*
Drugoligowa warszawska Polonia, 1978 r. Jeśli ktoś ma wątpliwości - pierwszy z prawej, w drugim rzędzie:
trener Jerzy Engel.
W Apollonie Limassol. Od lewej: Krzysztof Adamczyk, trener Jerzy Engel, Takis Filipou, asystent Minos
Kakoulis i Stefan Majewski.
Podczas losowania gier eliminacyjnych - Tokio, grudzień '99. Wtedy Jerzy Engel mógł jedynie marzyć, że
Strona 16
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
wróci do Japonii jako uczestnik finałów 2002.
rzed spotkaniem z Francją w lutym 2000 r. Jerzy Engel z koszulką Stephana ^uiyar^ia, a trener trójkolorowych
Roger Lemerre z pamiątkową plakietką.
Jak widać, mimo wszystko, selekcie , . ,
futbolem. er biało-czerwonych żyje nie tylko
{%3l . . SB C^
Jerzy Engel (pierwszy z lewej) z najbliższymi współpracownikami. Od lewej, stoją: Stanisław Machowski,
Władysław Zmuda, Artur Frączyk, Tomasz Koter, Wiesław Ignasiewicz. W przysiadzie: Józef Młynarczyk,
Robert Sowa, Krzysztof Leszczyński, Edward Klejndinst.
<4b*-i *•*
przyznaje: - Bez Emmanuela Olisadebe było nam trudniej.
Z takimi graczami jak Paweł Kryszałowicz także do Cardiff można było jechać na pewniaka.
Zaduma i refleksja. Marek Koźmiński w typowym geście dla... Jerzego Engela. Oj, było o czym rozmyślać po
przegranej z Białorusią w Mińsku.
stępcy. Zrezygnowałem, bo w pewnym momencie z wielkości Legii pozostała tylko nazwa. Zacząłem
pracować przy Łazienkowskiej jako trener koordynator i zamierzałem wywiązać się z kontraktu, który mnie
obowiązywał do końca czerwca 1988 roku. Wcześniej jednak pojawiły się oferty - najpierw z Malty, a potem
Cypru...
Cypryjska przygoda
Co prawda, miałem podpisaną umowę o pracę z warszawską Legią do końca czerwca 1988 roku, ale wiele
znaków na niebie i ziemi wskazywało, że klub przy Łazienkowskiej opuszczę wcześniej. Ostatecznie 30
kwietnia tego samego roku wylądowałem na Cyprze.
Wcześniej rozmawiali ze mną działacze kilku polskich klubów, chociaż nie tylko. Bodaj najkonkretniej Alojzy
Jar-guz, ówczesny dyrektor Zagłębia Lubin. Dwukrotnie też byłem namawiany przez przedstawicieli
Maltańskiej Federacji Piłki Nożnej, żeby objąć opiekę nad reprezentacją ich kraju.
W tamtych czasach trudno było wyjechać na zagraniczny kontrakt. Należało uzyskać mnóstwo zgód, w tym
bodaj najważniejszą - szefa sportu. Tę funkcję pełnił wtedy obecny prezydent Aleksander Kwaśniewski, który
na moim podaniu napisał, że akceptuje wyjazd pod warunkiem, iż będę kierował zespołem narodowym kraju,
do którego się wybieram.
Pod koniec 1987 roku zjawili się w Polsce Cypryjczycy. Przyjechał Marios Lefkaridis z federacji i Pambos
Georgia-des z Apollonu Limassol. Szukali Andrzeja Strejlaua, ponieważ wiedzieli, iż był wcześniej trenerem
greckiej Laris-sy i mieli prawo przypuszczać, że mówi po grecku. Andrzej objął po mnie obowiązki
pierwszego trenera Legii i nigdzie się bynajmniej nie wybierał. W tej sytuacji Cy-
Strona 17
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
pryjczycy zwrócili się do PZPN-u, by wytypowano kogoś innego. Prezes Kazimierz Górski i sekretarz
generalny Zbigniew Kaliński zainteresowali gości moją osobą. Spotkałem się z nimi, uzgodniliśmy szczegóły i
zapanowało dwutygodniowe milczenie. Wreszcie, ku memu zaskoczeniu, zatelefonował o godzinie szóstej
rano pan Georgia-des. Powiedział, że gratuluje, albowiem zostałem przez zarząd Apollonu zatrudniony na
dwa lata. Obawiałem się tak długiego pobytu na kompletnie nie znanej mi wyspie, więc zaproponowałem
podpisanie umowy na rok. Miałem zaledwie tydzień na wyrobienie paszportu, co w tamtych czasach
graniczyło z cudem. A jednak, dzięki dużej pomocy znajomych, takowy otrzymałem. W ostatnim dniu
kwietnia 1988 roku przyleciałem na Cypr.
W pierwszym tygodniu już niespodzianka. W jednej z gazet codziennie ukazywała się zapowiedź z moim
zdjęciem, że w sobotę zostanie zamieszczony wielki wywiad z nowym trenerem Apollonu, a Engel otworzy
swoje serce przed Cypryjczykami. Czekałem więc na przyjście któregoś z dziennikarzy. śaden się jednak nie
zjawił. Natomiast w sobotę rzeczywiście ukazał się duży wywiad ze mną. Jaki Cypr jest piękny, ludzie
wspaniali, że czuję się znakomicie i mam wielkie plany, by z Apollonu zbudować wielki zespół. Piękny
wywiad, tyle że nigdy i nikomu go nie udzieliłem.
Pracowałem w Apollonie 2 lata. Przekonałem się, iż serdeczność kibiców jest wprost proporcjonalna do
uzyskiwanych wyników. Kiedy wygraliśmy 4:2 czwarty mecz z rzędu, z nie pokonanym do tego momentu
Apoelem Nikozja, to kibice wynieśli na ramionach mnie i zawodników z szatni na parking i pomagali wsiąść
do samochodów. Dwa tygodnie później, kiedy przegraliśmy 2:3 u siebie, też z bardzo dobrą drużyną - Omonią
Nikozja, to jeszcze dwie go-
dżiny po meczu nie mogliśmy opuścić stadionu i wybito kamieniami wszystkie szyby w szatni.
W pierwszym okresie mojego pobytu w cypryjskich drużynach rządzili Bułgarzy. Oni decydowali, kto będzie
mistrzem, kto spadnie, a kto się utrzyma. Postanowiłem sprowadzić Polaków - Krzysztofa Adamczyka i
Stefana Majewskiego. W 1989 roku Apollon został wicemistrzem, ustępując jednym punktem Omonii.
Podpisałem kontrakt na kolejny rok. Nie przyniósł takiego sukcesu. Nastąpiło wiele zmian personalnych.
Ściągnąłem wówczas Tomasza Kotera, który z bardzo dobrymi efektami poprowadził piłkarską szkółkę.
Między innymi zdobył młodzieżowe mistrzostwo Cypru. Majewskiego zastąpił w zespole Eugeniusz Ptak.
Zajęliśmy piąte miejsce w lidze w 1990 roku, a ja przeszedłem do APOP Paphos.
Pambos Georgiades, który sprowadził przyszłego selekcjonera na Wyspę Afrodyty, dziś rozpoczyna od
żartobliwego stwierdzenia:
- Kiedy pan Górski rekomendował pana Jerzego, to ten był młodszy i jakby nieco chudszy. Podczas pracy
trenera Engela zespół nauczył się profesjonalizmu. Zawodnicy stali się bardziej zdyscyplinowani, zaczęli
wreszcie zachowywać się jak zawodowcy. Od tego czasu zaczęliśmy liczyć się w cypryjskim futbolu i na
międzynarodowej arenie. W 1991 roku Apollon zdobył mistrzostwo. Pana Jerzego już u nas nie było, ale - nie
tylko moim zdaniem - ten wielki sukces to efekt zmian poczynionych wcześniej przez trenera Engela. Proszę
mi wierzyć, to nie żadna kurtuazja, ale te podstawy, które stworzył przed laty, procentują do dzisiaj. Kiedy po
dwóch latach pracy odchodził z Apollonu, pożegnaliśmy się w bardzo miłej atmosferze. Jak widać,
pozostaliśmy przyjaciółmi. Oczywiście, to także dla nas olbrzymia satysfakcja, że obecnie pan Jerzy prowadzi
waszą
reprezentację narodową. Chociaż sama nominacja nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem. Znając pana
Engela jako fachowca i człowieka, czułem, że może to nastąpić. Bo, proszę pana, on jest naprawdę bardzo
dobrym trenerem.
Można powiedzieć, że z rodziną zadomowiliśmy się na Cyprze. Cały czas mieszkaliśmy w Limassol, z roczną
przerwą na Paphos. Dzieci radziły sobie coraz lepiej, rozwijały się. Trudno, żeby było inaczej, skoro na wyspie
wszystko jest przyjazne ludziom.
Podpisywałem kolejne kontrakty...
W 1991 roku otrzymałem propozycję z Salaminy Larna-ca. Zespół składał się z zawodników wywodzących się
z rodzin przesiedlonych, w wyniku wojny, z tureckiej części wyspy. Panowała iście rodzinna atmosfera.
Niemal wszyscy się znali, mieli swoje stałe miejsca na trybunach. W tym klubie pracowało mi się znakomicie.
Tu również ściągnąłem Polaków: Krzysztofa Walczaka i Dariusza Pasiekę. Zanim jednak pojawił się Pasieka,
grał Ptak, który przyszedł z Apollonu. Salamina jest klubem bardzo przyjemnym, otwartym na graczy z
naszego regionu. Przede wszystkim z tego względu, że jego szefowie studiowali w krajach dawnej Europy
Wschodniej.
Jeden z najbardziej znanych menedżerów Salaminy, Procopis Lazos, niezwykle chętnie dzieli się wrażeniami:
Strona 18
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
- Okres, w którym trener Engel pracował w Salaminie, należy uznać za najlepszy w dziejach naszego klubu.
Pierwszy raz w historii zdobyliśmy mistrzostwo zimy [polski odpowiednik mistrza jesieni - przyp. autor],
prezentowaliśmy bardzo dobry futbol. Nigdy - ani przedtem, ani potem - nie przychodziło na nasze mecze
tylu kibiców. Teraz mamy z tym olbrzymie problemy. Trener Engel sprowadził do zespołu najlepszych graczy,
jakich mieliśmy w historii. Był jednym z niewielu, jacy pracowali
53
w Salaminie i w ogóle na Cyprze, który potrafił zjednoczyć zawodników oraz działaczy wokół jednego celu.
Jest tak, że nie tylko w Salaminie, ale także w innych klubach o trenerze Engelu wypowiadają się dobrze.
Najwymowniejszym potwierdzeniem była pozytywna opinia wystawiona przez Jacka Gmocha. Nie słyszałem,
żeby trener Engel wszedł z kimś w konflikt, miał jakiś problem. Na stadionach, kiedy wymieniano jego
nazwisko, zbierał brawa nie tylko od naszych kibiców, ale i drużyny przeciwnej. Teraz, kiedy pojawiają się
kłopoty, to sympatycy krzyczą, żeby ściągnąć z powrotem Engela.
Dzięki pracy na Cyprze poznałem mnóstwo osób. Kibiców, przedstawicieli elit rządzących, artystów. Jestem
tam osobą znaną i każdy, kto jedzie na Cypr, może się o tym przekonać. Jeżeli wymieni moje nazwisko, to
wszędzie -najprawdopodobniej - ludzie zaczną mówić na mój temat. Myślę, że pozostawiłem po sobie dobre
wspomnienia. Do dzisiaj, przyjeżdżając na Cypr, przekonuję się, iż cieszę się popularnością, chociaż już kilka
lat tam nie pracuję. A propos... Przed wyborami prezydenckimi ukazały się w gazetach różne satyryczne
rysunki. Na jednym z nich witają się kapitanowie drużyn - lewicowej i prawicowej. W podpisie: „- Kto może
wygrać?". „Tylko Engel, bo zgarnie głosy lewicy i prawicy". Ot, takie smaczki.
Przeżyłem zabawną historię w jednej z najlepszych restauracji w Limassol. Z dużą grupą przyjaciół z Polski
poszliśmy się pobawić i potańczyć. W pewnym momencie śpiewak uważany za Włocha, ponieważ znakomicie
śpiewał po włosku, podszedł do mikrofonu i przywitał mnie po angielsku. Byłem zaskoczony i pomyślałem,
że ktoś zrobił mi głupi kawał. Ludzie zaczęli klaskać, patrzeć, który to jest „ten Engel". Śpiewak przysiadł się
do naszego stolika, wykonał jeszcze jedną piosenkę, a potem zapytał,
y go pamiętam. Nie pamiętałem, a poza tym pierwszy raz byliśmy w tym nocnym lokalu. Przypomniał więc,
że był jednym z tych piłkarzy w Apollonie, których zaraz po przyjściu wyrzuciłem z zespołu. Zaufał mi, że nie
nadaje się do piłki, a ponieważ miał niezły głos i słuch, to pojechał do Szwecji uczyć się śpiewu. Przez Włochy
wrócił na Cypr i jest jednym z najbardziej wziętych solistów. Teraz dopiero robi więc karierę i nigdy nie żyłby
tak dostatnio z piłki.
Na Cypr przyjeżdżali coraz lepsi trenerzy. Pracowali tacy, którzy prowadzili reprezentacje narodowe. Nie
tylko Jacek Gmoch, ale chociażby Anghel Iordanescu, który po powrocie z Cypru stworzył wielką Rumunię.
Kolejnymi szkoleniowcami byli Anatolij Byszowiec, Duszan Uhrin, Dawid Kipjani, Christo Bonew. Można
powiedzieć, że Cypr był takim miejscem, gdzie szlifowali swoje trenerskie umiejętności ci, którzy potem
decydowali o obliczu europejskiej i światowej piłki. Nie wspomnę o Chorwatach, Serbach czy Jugosłowianach,
którzy od lat dominują w cypryjskim futbolu.
Podczas mojego pobytu na Cyprze zauważyłem wielką poprawę, jeśli chodzi o dyscyplinę i kwestie taktyczne.
Technicznie i wydolnościowo Cypryjczycy prezentują się bardzo dobrze. Ten postęp jest i będzie bardzo
widoczny.
Zdecydowaliśmy się być na Cyprze jak najdłużej, ze względu na dzieci - żeby mogły ukończyć angielskie
szkoły z bardzo wysokim poziomem nauczania.
Otrzymałem propozycje z innych krajów, ale nie chciałem wyjeżdżać z Cypru i podpisywałem kolejne
kontrakty, ponieważ jest to idealne miejsce do życia rodzinnego. A także ze względu na klimat.
Na Cypr wracam z przyjemnością. Mam tam wielu przyjaciół, kolegów, z którymi darzymy się wzajemnym
szacunkiem. Cypryjczycy żyją jak w raju i są bardzo ufni
55
w stosunku do przybyszów. Wszystkie samochody są otwarte - nikt się nie boi, że ktoś ukradnie auto lub coś z
niego. Podobnie jak w większości przypadków nie zamyka się domów - nikt się nie boi, że coś złego się
wydarzy.
Cieszę się z tego, że tak mi się ułożyło, iż dzięki pobytowi na Cyprze mogłem w takim spokoju wychować
swoje dzieci. Cieszę się, iż przyczyniłem się do rozwoju współpracy z cypryjską federacją, dzięki czemu
polskie zespoły przyjeżdżają na Cypr z coraz większą przyjemnością. Cypr będę zawsze przemiłe wspominał,
bo ta wyspa odegrała olbrzymią rolę w moim życiu. Spędziłem tam wiele lat i dziś mogę powiedzieć, że był to
mój drugi dom. Nie wywalczyłem mistrzostwa Cypru, nie zdobyłem Pucharu. Ciągle byłem na drugim
miejscu, ale moja praca została doceniona. Nie mam się czego wstydzić.
Strona 19
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
W czerwcu 1997 roku zdecydowałem się wrócić do Polski. Syn ukończył szkołę i zdawał na warszawską AWF.
Prezes Janusz Romanowski zaproponował mi objęcie funkcji menedżera pierwszoligowej Polonii.
«
Powtórka z Polonii
W czerwcu 1997 roku wróciłem do Polski. Po dziewięcioletnim pobycie i pracy na Cyprze pojawiłem się
ponownie w stołecznej Polonii. Jednak tym razem nie jako szkoleniowiec, ale dyrektor sportowy i menedżer.
Propozycja prezesa Janusza Romanowskiego wydała mi się bardzo ciekawa. Podobną funkcję pełniłem dla
niego w okresie, kiedy Legia startowała w Lidze Mistrzów. Zanim podjąłem pracę w Polonii, w PZPN-ie
rozpisano konkurs na stanowisko trenera kadry narodowej. To był taki swego rodzaju kamuflaż, bo i tak było
oczywiste, kto zostanie selekcjonerem. Jednak, mimo wszystko, złożyłem wymagane dokumenty.
Praca w warszawskiej Polonii nie jest łatwa. Kiedy pojawiłem się na trybunach stadionu przy Konwiktorskiej,
kibice wykrzykiwali, żebym poszedł na Legię, bo przecież pracowałem w tym klubie przed wyjazdem na
Cypr. Początek nie był zachęcający. Plasującą się nisko w tabeli drużynę prowadził duet: Mieczysław
Broniszewski - Włodzimierz Mało-wiejski. Trzeba było uczynić wszystko, by coś ruszyło w górę, gdyż Janusz
Romanowski nie zamierzał zajmować się zespołem, który walczyłby tylko o utrzymanie w lidze. Interesowało
go mistrzostwo, walka w europejskich pucharach.
Polonia jest klubem, który opiera się na działalności zaledwie kilku ludzi: sponsora, dyrektora sportowego,
trene-ra/ prezesa honorowego i dwóch członków zarządu.
57
Zmiana generacji piłkarzy w zespole na takich, którzy mogliby osiągnąć w kraju znaczące wyniki, nie była
prosta, dodatkowo ograniczały nas środki finansowe. A przecież w Polsce koszty transferowe sięgnęły
wówczas zenitu. Dlatego należało szukać młodych zawodników, którzy kosztowali mniej, lecz byli w stanie, w
niedługim czasie, podnieść poziom gry drużyny. I tak, powoli, zaczęliśmy zmieniać klubową kadrę. Pracując
przy Konwiktorskiej, pozyskałem piętnastu nowych graczy. Co najważniejsze, prawie wszystkie transfery
były trafione. Najlepszym potwierdzeniem było wicemistrzostwo i mistrzostwo Polski. Jednak nie wszystko
udało się zrealizować. Zabrakło awansu do puli grupowej Ligi Mistrzów lub Pucharu UEFA.
Nastąpiły także zmiany kadry szkoleniowej. Pojawił się Zdzisław Podedworny, który współpracował z
trenerami Małowiejskim i Wdowczykiem. Wydawało się, że ta trójka pociągnie zespół. Nie udało się.
Musiałem na jakiś czas zarzucić to, co robiłem jako dyrektor, a zająć się tym, co lubię najbardziej, a więc
zszedłem „na dół", na trawkę.
Wszystko ułożyło się znakomicie i staliśmy się faworytem rozgrywek. Ponieważ zostałem selekcjonerem, to
drugą rundę sezonu 1999/2000 Wdowczyk, jako trener, pociągnął sam. Polonia zdobyła mistrzostwo, Puchar
Ligi i Superpu-char. To zamknęło niejako trzyletni okres mojej pracy przy Konwiktorskiej, co zostało przez
kierownictwo klubu dostrzeżone, docenione i uhonorowane. Wydaje mi się, że sukcesy polonistów zwróciły
na mnie uwagę mediów i kibiców.
Piętnaście transferów piłkarzy, które przeprowadziłem do warszawskiego klubu, to olbrzymia liczba.
Jednocześnie zawodnicy odchodzili: Mikulenas do Croatii, Vencevi-cius do FC Kopenhaga, bracia
śewłakowowie do Beveren, a następnie do Mouscron; Wędzyński do Maccabi Tel Awiw. Także wypożyczenia
do innych klubów, między in-
nvmi, Sadzawickiego, Jałochy, Dąbrowskiego - przyniosły określone kwoty pieniędzy. Wreszcie transfer
Olisadebe, którego pozyskaliśmy za 150 tysięcy dolarów, a został wypożyczony za 1 300 tysięcy dolarów. To
pokazuje, jak rosła wartość sportowa i transferowa wielu zawodników.
VV moim życiu zamknęło się pewne zawodowe koło. Bo przecież, przed laty, rozpocząłem trenerską karierę w
Polonii. Sukcesy w ostatnim okresie i olbrzymia satysfakcja z wyników zespołu, które ucieszyły szczególnie
prezesów Janusza Romanowskiego i Jerzego Piekarzewskiego, były dla mnie wyjątkowo miłe. Niejako
spłaciłem Polonii honorowy dług za to, że dano mi tam możliwość rozpoczęcia trenerskiej kariery. Cieszę się
również, że udało mi się wyprowadzić młodego trenera Wdowczyka na szerokie wody. Powiedzmy sobie
szczerze, że przy obowiązujących przepisach, w żadnym innym klubie zapewne takiej szansy by nie otrzymał.
Polonia nie była jedynie mistrzem własnego podwórka -stała się klubem znanym za granicą. Udowodniliśmy,
że nawet w niezwykle trudnych warunkach można stworzyć ekipę na średnim europejskim poziomie. Nawet
jeżeli nie ma gdzie trenować, gdzie grać, to zawsze istnieje szansa, że przy właściwym prowadzeniu zespołu
Strona 20
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
można coś osiągnąć. Dla tych wyników warto było wrócić na Konwiktor-ską. W ten sposób, po długim
pobycie na Cyprze, moje nazwisko znowu zagościło w świadomości polskich kibiców.
Niewątpliwie dzięki efektom pracy w Polonii zostałem dostrzeżony przez kierownictwo PZPN-u i moje
nazwisko pojawiło się w gronie kandydatów na nowego selekcjonera.
I tak doszliśmy do 21 listopada 1999 roku, kiedy łowiłem ryby przy nadmorskiej promenadzie Kyma Court w
Limassol i zadzwonił wiceprezes Zbigniew Boniek, pytając, czy byłbym gotów pokierować reprezentacją
Polski. Od 1 stycznia 2000 roku.
59
Zawsze ze szczęściem pod rękę
25 listopada 1999 roku ustaliliśmy w PZPN-ie, że na losowanie eliminacji mistrzostw świata 2002 do Tokio
polecę z sekretarzem generalnym związku Zdzisławem Kręciną. Podobno miał to być także sprawdzian
mojego szczęścia, jakie mi towarzyszy przy tego rodzaju „loteriach". Ale poza tym odniosłem wrażenie, że
nikomu innemu nie chciało się tam lecieć.
No, bo to jednak szalona podróż. Najpierw przelot do Londynu, tam przesiadka i długa, bardzo długa, prawie
dwunastogodzinna podróż. Chociaż w... 2002 roku taki wyczerpujący lot już mnie nie przerazi.
Tak więc 5 grudnia wyruszyliśmy do stolicy Japonii. Podczas przesiadki w Londynie spałaszowaliśmy
znakomitą sałatkę z krewetek i wypiliśmy po dwa wyborne piwa. W drodze do Tokio obejrzeliśmy dwa filmy
z Jamesem Bondem, a potem „zmontowaliśmy" stolik z tyłu samolotu. Delektowaliśmy się brandy, a po jakimś
czasie dołączył do nas Walijczyk, przedstawiciel firmy „Sony" w swoim kraju. Popijał z nami bodaj godzinę, a
następnie oddalił się spać. Chyba nie wytrzymał naszego tempa...
W samolocie nie mogłem zasnąć i dwanaście godzin nie zmrużyłem oka. Hotel „Takanawa" od razu zrobił
wspaniałe wrażenie. Pierwszy kontakt z supernowocze-snością to... skomputeryzowana, podgrzewana deska
klozetowa.
60
W dniu przylotu wzięliśmy udział w przyjęciu wydanym przez burmistrza Tokio. Kiedy tylko zobaczył mnie
prezes maltańskiej federacji i szef komisji sędziów Joseph Mifsud, zostawił siedzących z nim przy stoliku
Niemców, z Franzem Beckenbauerem, przybiegł do mnie z rozpostartymi rękami i wyściskaliśmy się na
środku sali. Powstało lekkie zamieszanie, bo prawie nikt się nie orientował, z kim tak wylewnie wita się
Mifsud. Natknąłem się na Andrzeja Placzyńskiego z firmy UFA oraz trenera reprezentacji Anglii Kevina
Keegana, który przyjechał z żoną i towarzysko brylował. Wymieniliśmy uwagi i życzenia, żeby... znów na
siebie nie wpaść w eliminacjach.
Ceremonię rozpoczęli bębniarze i w ogóle bębny towarzyszyły każdemu spotkaniu i są charakterystycznym
elementem na oficjalnych bankietach. Trzech półnagich facetów na scenie wali w jeden olbrzymi i trzy
mniejsze bębny. Rytmy się zmieniają, po kilku minutach można się do nich nawet przyzwyczaić.
Przemówienie na szczęście krótkie. Wszyscy robią sobie zdjęcia. Jest wesoło i dystyngowanie. Jemy nóżki
krabów i sushi. Piwo też znakomite.
Losowanie, losowanie, losowanie. Pierwsza refleksja: wylosowali nas z trzeciego koszyka. Zagramy z
Norwegią, Ukrainą, Białorusią, Walią i Armenią. Mogło być gorzej. Piąta grupa raczej mało atrakcyjna,
wyrównana, ale do przejścia.
Po powrocie do hotelu spotykamy się z przedstawicielami naszych grupowych rywali. Rozmowy są bardzo
trudne. Norwegowie chcą decydować o wszystkim. Także i o tym, by spotkanie w sprawie kalendarza
eliminacji odbyło się u nich. Kategorycznie się nie zgadzam. Popierają mnie reprezentanci rosyjskojęzycznych
federacji. Ustalamy, że spotkamy się 8 lutego w Warszawie. Norwegowie odchodzą od stołu i straszą, że i tak
się nie dogadamy. Po pewnym czasie
sekretarz Kręcina jedzie z Białorusinami, Ukraińcami i Ormianami na kolację do miasta. Ja kładę się spać.
Podczas tokijskiego losowania olbrzymie zainteresowanie wzbudzał Pele - widać, jakim szacunkiem darzy go
całe piłkarskie środowisko. Każdy biegł do niego, by zdobyć autograf i zrobić wspólne zdjęcie. Widać, że jest
to wielka futbolowa osobowość i myślę, że w tej chwili nikt nie może go przebić. Nawet Beckenbauer spieszył
do Pelego, a nie odwrotnie. Niezależnie od tego było widać, że swoją olbrzymią rolę do odegrania mają także
Niemcy. Zwłaszcza Franz był proszony przez przedstawicieli wielu stacji radiowych i telewizyjnych o
skomentowanie na gorąco wyników losowania. On jako pierwszy zwrócił uwagę, że nasza grupa jest bardzo
niebezpieczna. Albowiem każdy każdemu może odebrać punkty. Jakoś szalenie skromnie „przemknął" przez
to losowanie Aime Jacquet - trener aktualnych mistrzów świata. Przyjechał jako przedstawiciel Adidasa, nawet
Strona 21
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
nie francuskiej federacji. Przechodził zupełnie nie zauważony. Zwracało się uwagę na innych, ale na niego nie.
W Japonii byłem po raz pierwszy. Tokio wywarło na mnie wrażenie zimnego miasta. Bloki, bloki i bloki.
Zieleni niewiele. Wszędzie sterylna czystość, nie uświadczy się nigdzie nawet jednego papierka. Ponadto cały
czas czuliśmy się z sekretarzem Kręciną obserwowani. Ale najbardziej utkwiły nam w pamięci bębny.
Wszędzie te bębny...
Do tokijskiego hotelu „Takanawa" telefonowano do mnie wielokrotnie. Wypytywany o ewentualnych
przyszłych eliminacyjnych przeciwników, odpowiadałem, że chciałbym wylosować Belgię, Austrię,
Lichtenstein, Maltę, no i nie miałbym nic przeciwko Cyprowi. Po czym szybko dodawałem, że to jest równie
prawdopodobne, jak trafienie szóstki w totka.
62
Mimo wszystko jednak nie narzekałem, bo udało nam się pewne rafy ominąć. „Zestaw", z jakim mieliśmy mieć
do czynienia, z Norwegią i Ukrainą, rokował jednak nadzieje. Przyznaję, że Ukrainy obawiałem się na równi z
Rumunią. W trakcie losowania kilkakrotnie głęboko oddychałem - kiedy odpadła ewentualność trafienia na
Rumunów, a potem Niemców i Anglików. Do licha, przecież nie może po wielekroć spadać kamień z serca. Na
kogoś wreszcie się trafia. Dlatego, kiedy Norwegowie znaleźli się w naszej grupie to., nawet się ucieszyłem.
Ale do czasu...
Jak wspomniałem, rychło okazało się, iż Norwegowie potrafią, i to całkiem solidnie, popsuć humor. Kiedy
spotkaliśmy się po losowaniu w Tokio, pierwsze wrażenie było wręcz fatalne. Norwegowie zachowywali się
nadzwyczaj arogancko, co było bardzo dziwne. Chcieli wszystkie podstawowe kwestie dotyczące kolejnego
spotkania kalendarzowego ustalić od razu, na miejscu. Występowali z pozycji siły, byli losowani z pierwszego
koszyka. Pani sekretarz ich piłkarskiego związku zakomunikowała, że ponieważ są najwyżej notowani w
rankingu, to będą ustalali pewne rzeczy w grupie. Od tego zaczęły się niesnaski. Od razu zaoponowałem.
Walijczycy byli raczej cisi podczas tego spotkania i się nie odzywali. Z kolei Ukraińcy mieli jeden kłopot - ich
ważniejszy przedstawiciel nie znał angielskiego, więc ten... mniej ważny musiał wszystko tłumaczyć i
odpowiadać. Natomiast znakomitym facetem był gość, który reprezentował Armenię. Mówił perfekt po
angielsku. Widać było, iż jest obyty w tego typu spotkaniach. Kiedy usłyszał, że neguję dominację Norwegii,
natychmiast do mnie dołączył. Norwegowie chcieli robić spotkanie u siebie i w styczniu. Ormianin zapytany
przez nich, dlaczego jest to niemożliwe, odpowiedział wprost:
63
- Nasze święta są w zupełnie innym czasie niż u was. W związku z tym my cały styczeń... hucznie ucztujemy!!!
Dlatego uczestniczenie w jakiejkolwiek konferencji jest wykluczone.
Kiedy Norwegowie natknęli się na tego typu argumenty, uznali, że się ich kompletnie lekceważy i zrobiło się
jeszcze bardziej nerwowo. Skandynawowie poprosili o wsparcie Walijczyków, ale chociaż tym było wszystko
jedno, to tak uczynili. W tym momencie zaczęli rozmawiać ze sobą - po rosyjsku - Białorusini, Ukraińcy i
Ormianie. Do tego grona dołączył świetnie władający rosyjskim sekretarz Kręcina. Norwegowie ze
zdziwieniem skonstatowali, iż przy stole siedzą ludzie, który bardzo szybko się dogadują, rozumieją -oprócz
nich i Walijczyków. Uświadomili sobie, że nie mają szans wygrania jakiegokolwiek głosowania...
Zaproponowałem, żebyśmy się spotkali 8 lutego w Polsce i wtedy ustalimy kalendarz grupowych rozgrywek.
Norwegowie nie od razu się zgodzili. Reszta natomiast przyjęła to znakomicie - moją propozycję poparł także
reprezentant Armenii, argumentując, że w lutym... będzie już trzeźwy. Tak zakończyło się tokijskie spotkanie -
rozstaliśmy się w pewnej ogólnej niezgodzie. Norwegowie zdecydowanie na nie; Walijczycy ni tak, ni owak;
ale i zawiązana została nić sympatii między sekretarzem Kręciną, a przedstawicielami rosyjskojęzycznych
delegacji. To zaowocowało ich wspólną kolacją w mieście, o której już wspominałem.
PZPN wystosował odpowiednie pisma z zaproszeniem do Warszawy. Znajdujący się w mniejszości
Norwegowie musieli przystać na polską propozycję. Spotkanie odbyło się 8 lutego 2000 roku w hotelu „Jan III
Sobieski". Każdy był solidnie przygotowany. Na przykład Ukraińcy przywieźli aż osiem wariantów
terminarza.
W pewnej chwili wstał prezes Zbigniew Boniek i oznajmił:
- Zgadzamy się z ukraińskim wariantem, ale pod jednym warunkiem, że tam, gdzie widnieje nazwa Ukraina,
będzie napisane Polska. Reszta pozostaje bez zmian.
Każdy ciągnął w swoją stronę i nie można było znaleźć wspólnego języka. Na przykład Ormianie oświadczyli,
że przyjmą każdy projekt, ale pod warunkiem, iż pierwszy mecz jest rozgrywany w Armenii. I w tym
Strona 22
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
momencie doszło do patowej sytuacji, bo każdy chciał Armenię na pierwsze spotkanie, ale oczywiście u siebie.
Trudno było dojść do porozumienia. W związku z tym szepnąłem prezesowi Bonkowi, że należy zrobić
wszystko, by doszło do losowania terminarza, bo liczę na swoje szczęście. Kiedy już było po wszystkim,
podszedł do mnie trener Norwegów Nils Johan Semb i powiedział:
- Słuchaj, nie wiem jak to robisz, ale naprawdę najlepszy układ gier ma Polska.
Rzeczywiście, prawie wszystko wypadło tak, jak chcieliśmy. Oprócz jednego. Marzyłem, by pierwszy mecz
rozegrać u siebie, potem na wyjeździe i znowu u siebie. Tak myśleli wszyscy, bo każdy chciał zacząć dobrze, a
więc zwycięstwem przed własną publicznością. Ale, jak się okazało - po wygranej w Kijowie - ten wyjazd „na
pierwszy ogień" nie jest taki straszny. Myślę więc, że los - także w „Sobieskim" - nam sprzyjał. To cieszyło i
pozwalało na umiarkowany optymizm.
Hiszpański debiut bez kapitana
Wszystko zaczęło się 19 stycznia 2000 roku. Niebo bez jednej chmurki, temperatura +16°C, kojący szum fal
widocznego z okien hotelu „Sidi San Juan" Morza Śródziemnego - oto jak Alicante przywitało naszą futbolową
kadrę, która przybyła tu na kilkudniowe treningi przed towarzyskim meczem z Hiszpanią w Kartagenie.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że pierwsze zgrupowanie to przede wszystkim wzajemne poznawanie się, dlatego
od początku naszemu sztabowi przyświecała jedna myśl. To jest reprezentacja narodowa i wszystko musi być
na najwyższym poziomie. Przecież po to jesteśmy, by pomóc zespołowi w walce z przeciwnikiem. Z dnia na
dzień rosło wzajemne zaufanie.
Myślę, że zawodnicy przekonali się, że wszystko jest bardzo dobrze poukładane. Wiele czasu poświęciliśmy
na rozmowy indywidualne i grupowe, na spacery. Ten okres sprzyjał wzajemnemu poznaniu się oraz
wdrożeniu do pracy reprezentacyjnej. To pierwsze „zderzenie" było znakomite. Odniosłem wrażenie, że
piłkarze, którzy byli w Hiszpanii, chcieli za wszelką cenę dobrze się pokazać, dobrze wypaść - deklarowali
pełną współpracę. To zawodnicy pierwsi zaczęli mówić o nowym oddechu w kadrze - że nie ma grupek, ale
jeden wielki zespół, jedna rodzina. Przebywaliśmy w świetnych warunkach, wszystko było profesjonalnie
zorganizowane. To sprzyjało spokój-
66
nym przygotowaniom do arcyciężkiego meczu z Hiszpanią-
Prawdę powiedziawszy, z konieczności zbudowano kadrę, która w dużym stopniu była złożona z
zawodników srających w polskich klubach. Musiałem pominąć wielu tak znanych reprezentantów, jak Piotr
Świerczewski, Jacek Bąk, Tomasz Kłos, Jerzy Dudek, Tomasz Hajto, Adam Ma-tysek, Andrzej Juskowiak i
inni... Trzeba zdać sobie również sprawę, że to wszystko odbywało się w atmosferze niepewności w Polsce w
stosunku do reprezentacji. Nie było wiadomo, czy jeżeli ktoś nie może przyjechać na zgrupowanie kadry, to
kryje się za tym podtekst, że nie chce przyjechać. Bo wtedy tego typu sugestie ukazywały się w niektórych
gazetach.
Rozmawiałem z każdym, ze wszystkimi zawodnikami -wiedziałem, na kogo mogę liczyć, a na kogo nie.
Szczególnie ważna była dla mnie obecność kapitana poprzedniej reprezentacji, Tomasza Wałdocha. Osobiście
rozmawiałem z trenerem Schalke 04, Huubem Stevensem, który potwierdził, że nie będzie problemu z
przyjazdem Tomka na spotkanie z Hiszpanami. Wałdoch dostał więc powołanie. Ale niemiecki zespół doszedł
do finału turnieju w Turcji, gdzie zagrał z Feyenoordem. Stevens, któremu zależało na pokonaniu zespołu z
rodzinnego kraju, zatelefonował do mnie, że bardzo mu przykro, ale ma w drużynie mnóstwo
kontuzjowanych, nie ma kim grać i musi zmienić poprzednią decyzję, więc Wałdocha nie puści. Odbyliśmy
ponad godzinną rozmowę, bardzo ostrą. Byłem mocno zdenerwowany. Nie ma nic gorszego, jak rozpoczynać
takie spotkane bez kapitana. Tylko dlatego, że trener klubowy chciał Wygrać jakiś tam mało liczący się turniej.
Absencja Wałdocha stała się jeszcze bardziej widoczna z powodu tego, co zaszło w kadrze Hiszpanii.
Gospodarze
67
pokazali zupełnie inny stosunek do reprezentacji. To właśnie wtedy nasi piłkarze mogli naocznie przekonać
się o niezwykle istotnej sprawie. Powołanie nie jest dla klubu, który jest tylko poinformowany, ale dla
zawodnika. To piłkarz podejmuje decyzję, a nie trener. Dlatego byłem zdziwiony, że do mnie telefonowali
trenerzy i menedżerowie, albowiem mnie rozmowa z nimi absolutnie nie interesowała. Od tego meczu
jednoznacznie dałem do zrozumienia wszystkim kadrowiczom, że w przyszłości nie interesują mnie spory
klubów oraz menedżerów. Bo nie menedżerowie, nie trenerzy obcych klubów będą ustawiać mi reprezentację.
Strona 23
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Decydować - czy ktoś przyjedzie, czy nie. To tylko i wyłącznie osobista decyzja piłkarza.
W tym właśnie bardzo pomogli Hierro i Raul. Pomimo że prezes i trener Realu Madryt nie wyrazili zgody na
ich wyjazd na mecz towarzyski z Polską, to zawodnicy spakowali torby i dali do zrozumienia - niech szefowie
sami rozstrzygają tę kwestię z federacją, ale dla nich reprezentacja kraju jest najważniejszym zespołem, w
jakim występują.
Po spotkaniu z Hiszpanią uświadomiłem wszystkim kadrowiczom, że reprezentantem kraju nie jest ten
zawodnik, który zakłada koszulkę z orzełkiem na mecz. Reprezentantem jest ten, kto czuje się nim przez cały
czas. Styczniowy mecz w Kartagenie wyjaśnił kilka kwestii tego typu, a jednocześnie dał do zrozumienia
piłkarzom, że od tej „filozofii reprezentacyjnej" odejścia nie ma.
O początkach pracy z kadrą oraz konfrontacjach styczniowej z Hiszpanią i lutowej z Francją powiedziałem
kiedyś, że można to porównać do sytuacji słabo przygotowanego boksera wychodzącego do walki z Mikem
Tysonem. Warto sobie uświadomić, na co się porwaliśmy.
Po raz pierwszy w życiu - 26 stycznia 2000 roku na Esta-dio Municipal Cartagonova - poprowadziłem w
meczu
z Hiszpanią reprezentację Polski. Rywala nie dobierałem. Był wyśmienity - jedna z najlepszych narodowych
jedenastek świata. Doprawdy niełatwo wyobrazić sobie trudniejszy debiut. Przyniósł przegraną 0:3.
Przede wszystkim należy zacząć od tego, że styczniowe zgrupowanie doszło do skutku wyłącznie dlatego, że
podjęliśmy w PZPN-ie decyzję, iż nie będziemy zrywać wcześniejszych zobowiązań. Dziś mogę przyznać
otwarcie -chciałem ten mecz odwołać!
Dla Polski gra w styczniu, z takim silnym przeciwnikiem, jak Hiszpania to pewna porażka. Ze szkoleniowego
punktu widzenia i nie tylko. Z góry można było zakładać, że w tym spotkaniu wypadniemy źle. Jednak
zdecydowaliśmy, pomimo wszelkich niekorzystnych przesłanek, że dołożymy wszelkich starań, by je rozegrać
i się nie skompromitować. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Hiszpanie w styczniu są w bardzo dobrej formie.
Zagrali z nami przed konfrontacją z Anglią w eliminacjach mistrzostw Europy, kiedy potrzebowaliśmy
dobrego przeciwnika u siebie, ale w zamian za to zażyczyli sobie rewanżu na początku roku. Musieliśmy więc
dotrzymać umowy.
Nasi piłkarze, którzy wystąpili na stadionie w Kartage-nie, włożyli w ten mecz więcej wysiłku, aniżeli w
jakikolwiek inny. Pokazali wszystko, co umieją w danym momencie. Należy się im wiele ciepłych słów.
Stwierdzam, że było tylko 0:3. Pamiętamy, co się działo w tym czasie w Polsce. Prorokowano, że
przywieziemy kompromitujący wynik. Stawiano na naszą przegraną minimum 0:5 lub 0:6. A jednak nawet
dzisiaj oceniam, że dwóch, z tych trzech bramek, można było uniknąć.
Nasz zespół przystąpił do gry może nie tyle przestraszo-ny/ co stłamszony atmosferą, jaka panowała w
Hiszpanii. Przed spotkaniem cały tydzień oglądaliśmy w tamtejszej
69
telewizji urywki z meczu, który jesienią 1999 roku rozegraliśmy z rywalami w Polsce. Te fragmenty były dla
nas szalenie przykre. Gospodarze, tworząc specyficzną atmosferę, pokazywali wszystkie brzydkie momenty
rywalizacji na stadionie Legii. A szczególne nasilenie nastąpiło w dniu spotkania.
Jak pamiętamy, najpierw w 16. minucie Jacek Krzynó-wek popełnił błąd, którego nigdy w życiu nie zrobił i
najprawdopodobniej nigdy już nie zrobi. Po otrzymaniu piłki w prezencie Raul nie miał problemów z
pokonaniem Maj-dana. Do przerwy mecz nie wyglądał najgorzej: był w miarę wyrównany - kilka ciekawych
polskich akcji i bardzo dobrzy Hiszpanie. W przerwie Krzynówek był kompletnie załamany i nie chciał wyjść
na drugą połowę. Co budujące - starsi koledzy - Iwan, Zieliński i jeszcze inni - podeszli do niego i pocieszali.
Powiedzieli, że to się da nadrobić i strzelimy bramkę. A błąd każdemu może się przydarzyć.
Przed meczem starałem się nie paraliżować zawodników tym, że Hiszpanie są o wiele lepsi i praktycznie nie
będziemy w tym meczu istnieć. Mieliśmy do zrobienia swoje. Chciałem skupić piłkarzy na wykonaniu
własnych zadań, a nie na przeciwniku, gdyż wszyscy znali jego klasę. Chodziło mi o to, żeby ten zespół był na
boisku... zespołem. śeby się to nie przerodziło w pojedynki zawodnika z zawodnikiem, bo nie mamy szans.
Sami piłkarze zachęcali się, mobilizowali, że muszą się na boisku wzajemnie wspierać. Było widać olbrzymią
mobilizację, ale jednocześnie różnicę, której przyczyną była gra w styczniu - co do przerwy nadrabiano
ambicją oraz ze-spolowością.
* Druga połowa, kiedy gracze byli już zmęczeni, wykazywała coraz większą dysproporcję. Pogłębiała się ona
po wejściu kolejnych rezerwowych. Błędy obrony, która nie
upilnowała Urzaiza w 55. i 58. minucie, sprawiły, że przegraliśmy 0:3. Warto jednak zauważyć, że z Hiszpanią
silniejszą niż ta, która wystąpiła w finałach Euro 2000. Tuż po meczu pogratulowałem zawodnikom postawy.
Strona 24
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Nie starczyło umiejętności, właściwego przygotowania, ale starczyło odpowiedzialności, dyscypliny i,
powiedziałbym, polskiego charakteru. Przegrywaliśmy 0:3 od 58. minuty, ale walczyliśmy do końca o jak
najkorzystniejszy wynik.
Pojawiły się artykuły - napastliwie, czasami ironicznie traktujące sprawy drużyny narodowej. Oczywiście były
one podsycane wypowiedziami niektórych osób znanych w środowisku, którym zależało na tym, żeby obraz
nowej reprezentacji był przedstawiany w krzywym zwierciadle. Natomiast zupełnie inna ocena tego meczu
panowała wśród kadrowiczów. To mnie szalenie cieszyło. Oni przecież zdawali sobie sprawę, że nie byli w
stanie zrobić niczego więcej. Mało tego - tuż po meczu twierdzili, że jak na ten okres i ten kadrowy zestaw to
naprawdę nie było tak źle. Telefonował Tomasz Wałdoch, telefonowali inni, którzy nie mogli być powołani i
było im przykro, że nie mogli pomóc, ale gratulowali postawy. Dlatego zawsze o tych, którzy grali w
Hiszpanii, będę się wypowiadał z wielkim szacunkiem i przypominał ten styczniowy mecz, ponieważ ci
zawodnicy stanęli na wysokości zadania. Przegrali, ale nie polegli.
71
Na Stade de France bez lęku
23 lutego 2000 roku zmierzyliśmy się z Francją na Stade de France w Saint-Denis. To spotkanie miało dla
zespołu oraz dla mnie szczególne znaczenie. Podjęliśmy wyzwanie stawienia czoła aktualnym mistrzom
świata. Nikt wtedy nie miał pojęcia, że 2 lipca trójkolorowi zostaną mistrzami Europy 2000.
Po meczu z Hiszpanią mówiłem, że spotkanie z Francją będzie zupełnie innym meczem. Wiedziałem, że
zawodnicy grający w zagranicznych klubach będą przygotowani fizycznie w takim samym stopniu, jak
francuscy piłkarze. Wręcz zapraszałem kibiców na mecz na Saint-Denis, przewidując, że będzie to dobre
widowisko. Liczyłem, iż nawiążemy równorzędną walkę z Francuzami. I tak się stało.
To właśnie po tym spotkaniu cała Europa zaczęła mówić o Jerzym Dudku. Nie bez powodu uznano, że
dwiema gwiazdami lutowego meczu byli Zinedine Zidane i właśnie Dudek. Spotkanie pokazało polskim
kibicom, że z aktualnym mistrzem świata przez większość spotkania graliśmy jak równy z równym. Dopiero
w końcówce, w 87. minucie, gospodarze zapewnili sobie wygraną.
Mimo porażki miałem prawo do zadowolenia. Podczas konferencji prasowej trener rywali, Roger Lemerre,
powiedział oficjalnie, że byliśmy lepsi w pierwszej połowie i należała nam się bramka. A co więcej, gdybyśmy
ją zdobyli, to najprawdopodobniej Francuzi by nie wygrali. Nie była
to kurtuazja, ale rzetelna i realna ocena dokonana przez trenera mistrzów świata.
Na lutowy mecz należy więc spojrzeć i pod takim kątem: to wówczas ujawnił się rzeczywisty potencjał
reprezentacji, która przekonała się, że może coś osiągnąć. Zawodnicy uwierzyli w siebie i w to, iż może
powstać nowa, ciekawa drużyna. Podczas spotkania z Francuzami zrodziła się solidna obrona. Czwórka -
Tomasz Kłos, Tomasz Wałdoch, Jacek Bąk i Michał śewłakow - rzeczywiście spisywała się znakomicie, a
przecież byli jeszcze Tomasz Hajto i Jacek Zieliński. Jako środkowy pomocnik świetnie zagrał Piotr
Świerczew-ski. Postawiłem na Bartka Karwana na prawej pomocy. Nie mógł być brany pod uwagę podczas
meczu z Hiszpanią, bo przechodził zapalenie płuc. Cieszę się, że zagrał i pokazał się z bardzo pozytywnej
strony. W pierwszej połowie był nawet bliski zdobycia bramki. Jego występ przeciwko Francuzom był dla
niego w jakimś sensie momentem przełomowym. Można było uwierzyć, iż będzie grał coraz lepiej. Również
zdecydowanie lepiej niż w meczu przeciwko Hiszpanom zaprezentował się Krzynówek. Walka z Thuramem
nie jest prostym zadaniem. Jacek udowodnił, iż w przyszłości będziemy mogli na niego liczyć, chociaż w
Polsce medialnie spisano go na straty po pamiętnym błędzie na stadionie w Kartagenie.
Przygotowania do występu na Saint-Denis trwały bardzo długo. Przede wszystkim jeździłem po klubach, bo
przecież należało wzajemnie się poznać z zawodnikami. Między innymi pojechałem do Francji na mecz
Auxerre (Kłos) z Lyonem (Bąk). W belgijskim Mouscron zobaczyłem, po długiej przerwie, Marcina i Michała
śewłakowów. W wygranym 5:2 spotkaniu z Aalst Marcin strzelił dwa go-H a dwie bramki „wyłożył"; na
obronie bardzo dobrze prezentował się Michał. Podczas pobytu w Niemczech wi-
działem mecz, w którym Piotr Reiss nieźle „pokręcił" Vi-centa Lizarazu. Solidność gry Tomaszów Wałdocha i
Hajty nie podlegała dyskusji. Te obserwacje, podróże i rozmowy sprzyjały rodzeniu się nowych pomysłów na
reprezentację. Tak więc skład kadry na mecz z Francją był zupełnie inny niż na mecz z Hiszpanami.
Przed tym meczem nie lękałem się o końcowy wynik. Przeciwnie - byłem pewien, że Polska rozegra dobre
spotkanie. Nie wykluczałem, iż przy właściwym zrealizowaniu zadań taktycznych oraz szczęśliwym rozwoju
sytuacji jesteśmy w stanie nawet zwyciężyć!
Strona 25
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Lubię być na stadionie wcześniej, zanim rozegram mecz. Lubię spokojnie usiąść, popatrzeć na stadion. Jeszcze
w ciszy i skupieniu poddać się pierwszemu wrażeniu, wyobrazić sobie, jak to wszystko będzie wyglądało. Na
Stade de France pojechałem ze znanym menedżerem Tadeuszem Fogielem. Chyba był bardzo zdziwiony, że
spędziłem tyle czasu na zupełnie pustym stadionie. Usiadłem na krzesełku i patrzyłem na murawę, która była
mocno zryta, bo wcześniej odbyło się spotkanie rugbistów. Na Saint-Denis byłem pierwszy raz w życiu.
Wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Jest to jeden z najpiękniejszych stadionów. Taki architektoniczny,
sportowy „cud świata", odwiedzany rokrocznie przez co najmniej milion turystów. I to imponujące zaplecze
dla piłkarzy! Wielkość szatni, ich funkcjonalność są wprost porażające - w stosunku do tego, co mamy w kraju.
Nie widzę możliwości nawet jakiegoś przybliżonego porównania. Sam „pokoik" trenerski, przy szatni,
wystarczyłby na... dwa biura naszego piłkarskiego związku, dla wszystkich pracowników. Oprócz tego,
pomieszczenia do odnowy biologicznej, baseny, miejsce do rozgrzewki. Wszystko jest tak skomponowane, że
przedmeczowe napięcie jakoś się roz-
74
pływa w olbrzymiej przestrzeni. Człowiek czuje się swobodny, rozluźniony...
To było zupełnie coś innego niż w Hiszpanii. We Francji odczuwało się atmosferę wielkiego widowiska.
Przygotowałem dla trenera Lemerre'a okolicznościową plakietkę. Dzięki Tadeuszowi Fogielowi spotkałem się
z nim jeszcze przed meczem. Lemerre był mile zaskoczony, a po chwili przyniósł mi w prezencie koszulkę
Stephana Guivarc'ha. Zażartowałem, że mam jednego pewniaka, który dziś nie wyjdzie z powodu... braku
koszulki. To rozbawiło wszystkich tam obecnych, ale Guivarc'h rzeczywiście nie zagrał.
Tuż przed meczem powiedziałem piłkarzom, że dzisiaj będziemy „częścią" tego wielkiego widowiska. śeby
czuli się na boisku pewnie i grali swoje, bo stać ich na wiele. Rzeczywiście, dostosowali się do klasy rywala.
Jestem przekonany, że ten mecz zapisał się w pamięci kibiców jako dobry spektakl.
Od pierwszej sekundy dążyliśmy do zwycięstwa. W pierwszej połowie stworzyliśmy trzy sytuacje, z których
mogły paść bramki, a rywale żadnej. Dlatego w przerwie pochwaliłem zawodników za bardzo dobrą, mądrą i
rozsądną grę. Ale to nie oznaczało, że wszystko było idealnie. Nadal brakowało skuteczności. Do 87. minuty
utrzymywał się bezbramkowy remis...
Doszło do zupełnie niepotrzebnego faulu Jacka Bąka. Potem zawodnicy tworzący mur podczas wykonywania
rzutu wolnego przez Zidane'a popełnili błąd. Bramkarz musi być pewien, że piłka może przejść wszędzie, ale
nie przez mur. Dlatego najbardziej było mi żal Dudka, bo „puścił" bramkę, która normalnie paść nie powinna.
Tuż po meczu odczuwaliśmy wielki niedosyt. Bo przecież, jeśli się ma w ręku możliwość remisu z aktualnym
mistrzem świata, to nie wolno tego w ostatniej chwili wy-
75
puścić. Zawodnicy w szatni nie byli podłamani, jednak wyczuwało się żal, iż nie udało się utrzymać
korzystnego wyniku. Od tego meczu już nie zmieniałem obrony (wyjątkiem była kontuzja Bąka) ani
Świerczewskiego. Jeśli chodzi o pomoc i atak szukałem nadal. Miały mi w tym pomóc kolejne cztery
towarzyskie mecze przed startem w eliminacjach mistrzostw świata 2002 roku.
Nie wolno oszukiwać...
Spotkaniem z Ukrainą reprezentacja biało-czerwonych miała rozpocząć występy w eliminacjach mistrzostw
świata 2002 roku. Podczas kolejnych czterech towarzyskich konfrontacji wszystko było podporządkowane
temu celowi. Tak więc zanim nasi piłkarze wybiegli na murawę Stadionu Narodowego w Kijowie, 29 marca
2000 roku odbył się w Debreczynie mecz z Węgrami - zakończony bez-bramkowym remisem.
Zanosiło się, że będzie to raczej łatwe spotkanie. Nagle zaczęto odliczać czas, od jakiego reprezentacja nie
zdobyła bramki. To ciągnęło się jeszcze z okresu mojego poprzednika i chciano udowodnić, że ten „kompleks"
będzie narastał. Niemal wszyscy żyli nadzieją, iż już właśnie w Debreczynie zostanie przełamana snajperska
niemoc. Węgrzy oddali tylko jeden strzał, i to wprost w bramkarza, natomiast nie stworzyli ani jednej sytuacji.
Mieliśmy aż siedem okazji, jednak fatalnie zawiodła skuteczność. Potwierdziło się, iż musimy szukać innych
rozwiązań personalnych w ataku. Wiara niektórych dziennikarzy przerodziła się w wiarę kibiców, że brak
Andrzeja Juskowia-ka sprawił, iż nawet inni napastnicy nie są w stanie zdobyć bramki.
26 kwietnia zagraliśmy w Poznaniu z Finlandią. Był to pierwszy występ biało-czerwonych przed własną
publicznością. Wynik bezbramkowy.
77
Cały czas myśleliśmy o batalii na Ukrainie, eliminacje jednak to nie tylko mecze wyjazdowe. Ten jeden, jedyny
mecz w kraju miał wykazać, czy jesteśmy w stanie stworzyć wiele sytuacji i gładko wygrać u siebie. Ale to
Strona 26
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
spotkanie zapamiętałem przede wszystkim jako ciąg bardzo nieprzyjemnych, zarówno dla mnie, jak i piłkarzy
zdarzeń, które miały miejsce wokół murawy przed, w przerwie i po grze. Mój serdeczny przyjaciel, reżyser
Janusz Zaorski, powiedział, że czegoś takiego ani on, ani jego scenarzyści by nie wymyślili.
Pomeczowa konferencja prasowa była bardzo nerwowa. Krytykowano sposób gry reprezentacji oraz to, że
znowu nie strzeliliśmy bramki. Oczywiście z wieloma zarzutami należało się zgodzić, ale tylko nieliczni
przyjmowali do wiadomości, że był to wyłącznie etap przygotowań. Kiedy po konferencji wróciłem do szatni i
usiadłem zasępiony, podeszli do mnie Tomasz Wałdoch oraz Piotr Świerczew-ski i powiedzieli:
- Panie trenerze, niech pan się nie martwi. Przecież nie przegraliśmy, a co najważniejsze, przyjdzie czas i na
bramki, i na zwycięstwa. Rzeczywiście gra nam się coraz lepiej.
Dlatego nie dawałem ponieść się emocjom i mimo narastającej - w niektórych gazetach - krytyki nadal robiłem
swoje.
4 czerwca w Lozannie przegraliśmy z Holandią 1:3. Honorową bramkę zdobył w 38. minucie Paweł
Kryszałowicz. Wreszcie, po 661 minutach, została przełamana strzelecka niemoc reprezentacji.
Uczulałem zawodników, że najważniejszą sprawą będzie ich przygotowanie fizyczne. Większość lig
zakończyła rozgrywki, by ekipy narodowe miały czas na przygotowanie do finałów mistrzostw Europy.
Holendrzy byli w fazie zwyżkującej formy, a nasi gracze myśleli bardziej o waka-
78
ciach- Dlatego dla każdego sporządziłem indywidualny rogram utrzymania dyspozycji fizycznej, ale
zdecydowana większość stwierdziła, że mają swoje programy i nie mamy się czego obawiać. Tylko Tomasz
Zdebel poprosił o przysłanie planu opracowanego przez nas.
Po przyjeździe na zgrupowanie do Szwajcarii okazało się, że nastąpiła totalna pomyłka. Właściwie wszyscy
zawodnicy, którzy grają za granicą, przyjechali nieprzygotowani do meczu. Kiedy zobaczyłem wyniki badań
piłkarzy, powiedziałem im, że ten mecz będzie dla nich nauczką. Oczywiście, jeśli się chce być reprezentantem
kraju. Są bowiem sprawy, których nie wolno lekceważyć. Przeprowadziłem wieczorną odprawę z graczami
stanowiącymi trzon kadry i powiedziałem, że albo chcemy rzeczywiście coś wspólnie zrobić, albo się
rozstaniemy, bo nie wolno oszukiwać polskich kibiców.
Paradoksalne - to właśnie w Lozannie przełamaliśmy strzelecką niemoc. Ponieważ po pierwszej połowie był
remis 1:1, w przerwie trener Holendrów Frank Rijkaard wpadł w furię. Krzyczał, że jeżeli nie wygrają, to będą
mieli zakaz opuszczania ośrodka przygotowań i będą patrzeć wyłącznie na siebie aż do finałów mistrzostw
Europy.
Właśnie po tym spotkaniu wiele się u nas zmieniło. Przede wszystkim mentalnie. Uważam, że w Lozannie
byliśmy świadkami swoistego futbolowego moralnego czyśćca. Od tego meczu raz na zawsze skończył się
problem przygotowania fizycznego. Potwierdziły to następne spotkania.
16 sierpnia w Bukareszcie, dzięki debiutanckiej bramce Emmanuela Olisadebe w 79. minucie, zremisowaliśmy
z Rumunią 1:1.
Jechaliśmy do Bukaresztu, wiedząc, że nie daje się nam większych szans na uzyskanie przyzwoitego
wyniku
79
z ćwierćfinalistą mistrzostw Europy 2000. Dla mnie był to rzeczywisty sprawdzian przed kijowskim startem w
eliminacjach mistrzostw świata. Byłem pewien, że właśnie od występu w Bukareszcie zacznie się nasza droga
w górę. Na każdej odprawie podkreślałem, że Rumunia jest mocniejsza niż Ukraina - więc jeżeli w Bukareszcie
zagramy jak równy z równym, to...
Kiedy po meczu wszedłem do naszej szatni, panował w niej znakomity nastrój. Mijał dopiero szesnasty dzień
sierpnia, ale zobaczyłem, że nasi piłkarze uwierzyli, iż wygrana na Ukrainie jest możliwa.
wiktoria
2 września 2000 roku wystartowaliśmy w eliminacjach mistrzostw świata 2002 r. Przeciwnikiem była znacznie
wyżej notowana Ukraina, prowadzona przez Walerego Ło-banowskiego. Mecz na Stadionie Narodowym w
Kijowie zakończył się naszym wspaniałym zwycięstwem 3:1.
Musimy sobie zdać sprawę, że wszystko, co robiliśmy w okresie przygotowawczym, to były tylko przedbiegi.
Trener może z drużyną wygrać wszystkie mecze kontrolne, mieć znakomitą prasę, świetną opinię, ale jeśli nie
zwycięży w spotkaniach o punkty, to praktycznie się nie liczy. Może natomiast dojść do odwrotnej sytuacji, że
w okresie przygotowawczym przegrywa się wszystkie mecze kontrolne, ale jeśli zdobywa się punkty,
Strona 27
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
wszystko inne nie ma większego znaczenia.
Tak było i w naszym przypadku. W Polsce bardzo różnie patrzono i oceniano nasze przygotowania. Nie brano
pod uwagę, że ponieśliśmy trzy porażki z „możnymi" nie tylko europejskiego futbolu, bo Hiszpanią, Francją i
Holandią. Trzy inne towarzyskie spotkania zremisowaliśmy. Pamiętam, że Jan Tomaszewski napisał w swoim
felietonie mniej więcej coś w takim duchu: „Były trzy porażki, trzy remisy, czas więc na trzy zwycięstwa".
Prawda jest jednak taka, że optymistów wierzących w nasz zespół przed spotkaniem na Ukrainie było w
Polsce bardzo niewielu. Niemal wszyscy byli nastawieni negatywnie, czego dowodem
Kijowska
rozmowa jednego z dziennikarzy z moją żoną. Powiedział: „Proszę pani, na razie tej krytyki i tak jest jeszcze
niewiele. Jak mąż przegra na Ukrainie, to dopiero pani zobaczy, jak będziemy go krytykować". Na to żona
odpowiedziała: „Naprawdę pan mnie dziwi. Dlaczego pan od razu nastawia się na porażkę? ". Ale właśnie
takie było nastawienie i odczucie większości dziennikarzy oraz kibiców.
Zdecydowaliśmy się na jeżdżenie po Polsce i wyjaśnianie wielu kwestii. Między innymi z Józefem
Młynarczykiem uczestniczyłem w spotkaniu z dziennikarzami ze środowiska łódzkiego. Był to znakomity
mityng, chociażby z tego względu, że gazety w Łodzi niesłychanie ostro krytykowały kadrę i mnie osobiście.
Pojechałem więc, by wyjaśnić wszelkie kontrowersje, które były przedstawiane w sposób karykaturalny i
wynaturzony. Po dwugodzinnej wymianie poglądów niemal wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Przekonałem
się, że dziennikarze byli źle informowani, negatywnie nastawieni do reprezentacji. Myślę, że wszyscy sobie
uzmysłowili, iż nie jesteśmy Francją czy Brazylią, ale zespołem średniej klasy europejskiej. Każdy mecz jest dla
nas tak samo ciężki i tak samo trudny. Każdy trzeba traktować równie poważnie. Dopiero ciężka praca wielu
osób mogła wyprowadzić nasz zespół narodowy na szersze wody.
Potem pojechałem z Władysławem śmudą do Katowic na spotkanie z tamtejszymi dziennikarzami. Zanim
rozpoczęła się dyskusja, zaprezentowano na wideo 8 ostatnich minut z sierpniowego meczu z Rumunią i
zapytano, czy z takim zespołem i taką grą mamy czego szukać na Ukrainie. A jednak po kilku godzinach
rozstawaliśmy się w zupełnie innych nastrojach.
Uważam, że te podróże po kraju były konieczne. To, co kibic usłyszy bądź wyczyta, przyjmuje jako pewnik i
zgod-
l
nie z tym reaguje. Cokolwiek by się jednak powiedziało czy napisało, wszystko zależało od wyniku na
Ukrainie.
Atmosfera przed spotkaniem była gorąca i niesamowicie podgrzewana. Wszyscy znajdowali się w stanie
gotowości bojowej i jednocześnie niepewności, co tak naprawdę się wydarzy. Wiedzieliśmy, że nie będą grać
kontuzjowani Paweł Kryszałowicz i Jacek Bąk. To zmąciło nam nastrój, bo liczyliśmy na obu piłkarzy, a
szczególnie na Bąka, za którego wystąpił Jacek Zieliński.
Spotkanie na Ukrainie było dla nas bardzo trudne. Zakładałem, że jesienią musimy zdobyć minimum sześć
punktów. Liczyłem, że da to bezpośredni kontakt z czołówką grupy piątej i nikt daleko nie odskoczy. Co
więcej -będzie to dobra pozycja wyjściowa do walki o awans.
Rachunek był prosty - wygranie dwóch eliminacyjnych spotkań rozgrywanych u siebie, a ewentualny dobry
wynik w Kijowie miał być potraktowany jako miła nadwyżka. Przed kijowskim występem zawodnicy
pracowali znakomicie. To wpłynęło na budowę dobrej atmosfery. Kulminacyjnym punktem były badania,
których wyniki potwierdziły świetne przygotowanie zawodników. To poprawiło humory, bo okazało się, iż
wszyscy wiedzieli, po co przyjechali na zgrupowanie. Byli w pełni świadomi, że rozpoczyna się walka o
punkty.
Lot do Kijowa, w-gronie VIP-ów, odbywał się w atmosferze lekkiego, pozytywnego napięcia. Ci ludzie -
poczynając od profesora Zbigniewa Religi, a na Olafie Lubaszen-ce kończąc - są nastawieni optymistycznie. W
rozmowach odczuwało się wiarę, iż na Ukrainie nie będzie źle.
Kiedy wyszliśmy z samolotu na kijowskim lotnisku, lało
jak z cebra. Ale okazało się, że boisko było znakomicie
Przygotowane - ani śladu kałuży. Podczas wieczornego
reningu jeszcze nikt nie znał składu pierwszej jedenastki.
Popisową partię psychologiczną odgrywał Tomasz Wał-doch, który wszystkich niesamowicie mobilizował. Z
minuty na minutę wzrastało poczucie pewności, że zespół wykona powierzone mu zadanie i nazajutrz
podejmie walkę. Po kolacji, jak zwykle, obszedłem pokoje i poinformowałem zawodników, kto zagra.
Rozumiem pewne rozczarowanie tych, którzy pozostali na rezerwie, ale przecież wystąpić może tylko
Strona 28
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
jedenastu...
Rankiem w dniu meczu spotkałem się z VIP-ami. Omówiłem, jak wyglądają nasze założenia walki i wszyscy
byli bardzo zadowoleni, że nie mamy zamiaru poprzestać na obronie, ale atakować i szukać szansy
zdobywania bramek. Przed samym meczem położyłem się, żeby się odprężyć i -co nigdy mi się nie zdarza -
usnąłem na jakieś trzydzieści minut. Śnił mi się wielki pożar. Wyszedłem na korytarz, aby kogoś spytać, co
oznaczają płomienie w takim momencie. Zobaczyłem dyrektora Tomasza Kotera. Ten stwierdził, że także
zasnął, ale obudził się o godzinie 13.31.1 teraz nie wie, czy będzie 1:3, czy raczej 3:1.
Na mecze eliminacyjne wożę ze sobą talizmany, które -wierzę - przynoszą mi szczęście. To wspaniałe słoniki,
mały krzyżyk jerozolimski, różaniec, który otrzymałem podczas prywatnej audiencji u papieża, wreszcie
sygnet od warszawskiej Polonii. To wszystko mam przy sobie w czasie ciężkiej walki.
Ciekawa historia wyniknęła przy odegraniu hymnów. Ukraińcy mają nowy i odśpiewali cały, trwający ponad
3 minuty. Natomiast z naszego zagrano tylko jedną zwrotkę. Pomyślałem, że w przerwie „odbierzemy" sobie
ten czas i wyjdziemy na drugą połowę 3 minuty po gospodarzach, niech sobie poczekają. Tak też uczyniliśmy.
Zanim jednak do tego doszło, to w pierwszej połowie było co oglądać. Przede wszystkim dwa gole
Emmanuela
84
Olisadebe. Ale trzeba powiedzieć, że cały zespół zagrał znakomicie. Podjął niesamowitą walkę z Ukraińcami i
było widać, że tym razem gospodarze mogą zrobić niewiele. Z naszej strony nie była to gra na przetrwanie, ale
gra o bramki, a już w pierwszej połowie zawodnicy sami poczuli, że ten mecz jest nasz i można go wygrać.
Po przerwie dołożył bramkę Kałużny i w tym momencie było wiadomo, że Ukraińcy nie tylko nie wygrają, ale
nawet nie wyrównają. Co więcej, po faulu na Olisadebe i podyktowaniu rzutu karnego zanosiło się na pogrom
gospodarzy. Wykonania jedenastki podjął się Juskowiak, ale się nie udało. Tak bywa, kiedy chce się czegoś za
bardzo... Widziałem już różne radości po meczach, ale tej euforii, która zapanowała po meczu na Ukrainie, nie
da się opisać. Śpiewy i tańce. Nastąpiło spontaniczne, we własnym gronie, odreagowanie stresu, jaki nam
towarzyszył 8 miesięcy. W szatni panowała tak wspaniała atmosfera, że z niejakim żalem szedłem na
konferencję prasową. Ale... z drugiej strony byłem niesłychanie ciekaw reakcji tych dziennikarzy, którzy już
przed meczem mieli przygotowane artykuły o naszej przegranej. Ten mecz, taki mecz nam się należał.
Cieszyłem się, że w kraju zwycięstwo przyjęto z niebywałą radością i miłym zaskoczeniem. Radowało mnie,
że gratulacje złożyli mi także dziennikarze, którzy mnie wcześniej krytykowali.
Nie fetowaliśmy zbyt długo kijowskiej wiktorii. Już w pierwszej połowie października czekały nas dwa
eliminacyjne spotkania. Najpierw, 7 października, z Białorusią w Łodzi, a 11 października z Walią w
Warszawie...
Cztery październikowe punkty
7 października 2000 roku w Łodzi wygraliśmy z Białorusią 3:1 (1:1). Wyjazdowe zwycięstwo nad Ukrainą
sprawiło, że mecz z Białorusią dla zdecydowanej większości Polaków wydawał się niedzielnym spacerkiem.
Jeszcze przed grą zaczęto nam doliczać punkty. Całkowicie zmieniła się opinia w mediach, pojawiały się pełne
euforii artykuły. Tymczasem my ocenialiśmy na zimno i wiedzieliśmy, że z meczu na mecz będzie coraz
trudniej. Mieliśmy bardzo dobre rozeznanie co do siły Białorusinów i zdawaliśmy sobie sprawę, że piłkarsko
nie jest to zespół gorszy od Ukrainy. Dlatego uważaliśmy, że naszą reprezentację czeka w Łodzi niesłychanie
ciężkie spotkanie.
Utrapieniem był fakt, że odpadali nam kolejni zawodnicy. Okazało się, iż Tomasz Iwan miał słabe wyniki
badań oraz uraz, który nie pozwolił mu wystąpić od początku meczu. Odpadł Marek Koźmiński, który
przyjechał na zgrupowanie z kontuzją i w ogóle nie mógł być brany pod uwagę. Konieczność dokonania
zmian w linii środkowej, w porównaniu z pierwszym eliminacyjnym meczem, spowodowała dużą
niepewność. Tak więc do gry przygotowywaliśmy psychicznie Bartosza Karwana i Jacka Krzy-nówka.
Zdawaliśmy sobie jednak sprawę z faktu, że w polskiej rzeczywistości zmiana podstawowych graczy była dla
zespołu bardzo bolesna. Nie jesteśmy, przynajmniej na razie, krajem tak piłkarsko bogatym, żeby bez
86
uszczerbku - jeśli chodzi o poziom gry - zmieniać dowolną liczbę piłkarzy. Mecz z Białorusią był jednym
wielkim znakiem zapytania.
Na stadionie Widzewa panowała znakomita atmosfera. Widzowie na trybunach dostarczyli nam kolejnych
niezapomnianych, życiowych wrażeń. Kiedy pięć minut przed zakończeniem spotkania wszyscy wstali i
odśpiewali chóralnie hymn narodowy, nam wszystkim serca zabiły mocniej ze wzruszenia. To spotkanie
przeszło do historii jako przykład tego, co może zdziałać determinacja i wola zwycięstwa. Nie tylko nie
Strona 29
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
byliśmy lepsi od Białorusinów, ale to oni przewyższali nas piłkarskimi umiejętnościami. Jednak wygraliśmy
po walce, bardzo ciężkiej do ostatniej sekundy. Zaważyły większa wola zwycięstwa, zaangażowanie oraz
skuteczne wykonywanie stałych fragmentów.
Jeden z naszych zawodników miał w tym meczu swój dzień. To Radosław Kałużny - zdobywca wszystkich
trzech bramek dla naszej reprezentacji. W meczu, w którym liczyli się fighterzy, udowodnił, że jest jednym z
największych wojowników polskiej ligi. Trzykrotnie trafił, mimo że nie jest klasycznym napastnikiem.
Cudowne zwycięstwo. Powiększające nasze konto do sześciu punktów i dające prowadzenie w grupie. Kiedy
wszedłem do szatni, Kałużny już fruwał podrzucany przez kolegów. Jego wyczyn docenili wszyscy piłkarze.
Ogólną euforię mącił fakt, że z następnego meczu „odpadał" Emmanuel Olisadebe. Także występ Andrzeja
Ju-skowiaka stał pod znakiem zapytania. Wielu zawodników miało poważne urazy. Konfrontacja z Białorusią
kosztowała mnóstwo zdrowia i wysiłku.
U października w Warszawie nasze spotkanie z Walią zakończyło się bezbramkowym remisem. Mecz z
Walijczykami na Łazienkowskiej pozostawił niedosyt. Pozostanie
w pamięci jako szansa, która uciekła nam sprzed nosa. W październiku zamiast spodziewanych sześciu
dodaliśmy cztery punkty.
Zgodnie z naszymi przewidywaniami to nie był dobry występ reprezentacji Polski. W pewnym momencie
przyjęliśmy sposób gry Walijczyków. Zaczęliśmy się wdawać w bójki, przepychanki. Problem w tym, iż
wszyscy spodziewali się łatwej wygranej. Ale w tym spotkaniu nie potrafiliśmy przełamać rywala. Czyste
sytuacje zmarnowali w pierwszej połowie Gilewicz i Kałużny. Gdyby zdobyli chociaż jedną bramkę, wynik
mógł być taki, jak z Ukrainą i Białorusią. Po przerwie dwukrotnie spudłował Jusko-wiak. To pokazało, że jeżeli
w tego typu sytuacjach nic nie wychodzi, to meczu po prostu się nie wygra. Trzeba mieć chociaż odrobinę
szczęścia, a tego w meczu przeciwko Walijczykom zabrakło. Po spotkaniu zawodnicy w szatni byli wkurzeni,
źli na siebie samych. Bo przecież mieli szansę zagarnięcia puli dziewięciu punktów, co byłoby olbrzymią
zaliczką na przyszłość. Zapanowała sportowa złość, że się nie udało.
Punkt wywalczony z Walijczykami dał nam prowadzenie w piątej grupie. A tego, że będziemy mieli po jesieni
2000 siedem punktów, nikt przed rozpoczęciem eliminacji się nie spodziewał. Walka o awans dopiero się
zaczęła i jeszcze nie wszystkie karty zostały odkryte. Martwiłem się, by wszystkie asy naszej reprezentacyjnej
talii były w dobrym zdrowiu i wysokiej formie.
hAistrz atmosfery
Natychmiast po otrzymaniu nominacji na selekcjonera Jerzy Engel zabrał się energicznie do kompletowania
sztabu szkoleniowego. Dlaczego dobór najbliższych współpracowników jest istotny, chyba nikomu nie trzeba
szerzej tłumaczyć. A oto jak postrzegają oni i oceniają swojego szefa.
Władysław śmuda pełni rolę drugiego trenera reprezentacji:
- Propozycja trenera Engela sprawiła mi olbrzymią satysfakcję, ale od razu uświadomiłem sobie, że to
poważne wyzwanie. Poprzednio przez cztery lata jako „ten drugi" współpracowałem z Pawłem Janasem przy
drużynie olimpijskiej. Po otrzymaniu oferty od trenera Engela długo się więc nie zastanawiałem. Jednym z
największych pozytywów jest to, że w wielu sprawach trener z nami rozmawia, radzi się. Znam bowiem
przypadki, że ktoś, mimo, iż ma współpracowników, to sam, bez konsultacji, podejmuje wszystkie decyzje. A
przecież w tym fachu nie ma fenomenów.
Zanim zacząłem pracować w PZPN-nie, wielokrotnie powtarzałem, że prawdziwej i mocnej piłki nie da się
zrobić bez byłych piłkarzy. Inni to dawno zrozumieli - tylko u nas szło to jakoś dziwnie opornie. Był to jeden z
najpoważniejszych błędów, pogłębiających kryzys, z którego dopiero teraz zaczynamy pomału wychodzić. To
również zasługa
trenera Engela, który ma własną metodę postępowa-
nia. Jedni chcą być ciągle na świeczniku, a obecny selekcjoner jest skoncentrowany na pracy, na drużynie i
atmosferze. Nie jest typem efekciarza, starającego się utrzymać na topie popularności, lecz wszystko
podporządkował końcowemu efektowi.
Edward Klejndinst jest także trenerem współpracującym, ale przede wszystkim szefem Banku Informacji:
- Przed laty graliśmy razem w warszawskim AZS AWF. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałem się, że
Jurek zaproponuje mi aż tak bliską współpracę. Była to dla mnie miła niespodzianka. Powiadają, że selekcjoner
jest za spokojny, wręcz za grzeczny. Wcale nie trzeba krzyczeć, by wyegzekwować od zawodników to, czego
się chce. Przecież trenerzy reprezentacji Francji Aime Jacquet i Roger Lemerre stosowali bardzo liberalną
politykę, a osiągnęli tak wiele. Owszem, trzeba niekiedy modulować głos, i Jurek to robi. Natomiast wcale nie
Strona 30
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
oznacza, że trzeba wykrzykiwać po każdym zagraniu. Są różne metody trafiania do ludzi.
Co do naszej współpracy, można powiedzieć o niedużych sporach merytorycznych. Jeżeli powołujemy
osiemnastu zawodników, to w tym gronie widzę dwóch innych, a Władek śmuda jeszcze dwóch.
Ogólnie jednak ta koncepcja, którą przyjął Jurek, też nam odpowiada. Polega ona na ścisłym połączeniu teorii
z praktyką. Nie ma takiej możliwości, że wychodzimy na mecz, a zawodnik otrzymał zadanie, którego nie
przerabiał wcześniej na treningu. Selekcjoner jest dobrym analitykiem i nawet z przegranego spotkania potrafi
wydobyć pozytywne i przydatne elementy. Także merytorycznie jest bardzo dobrze przygotowany do
prowadzenia zespołu. Jednym z najważniejszych jego atutów jest spokój i przekonanie wszystkich, że
niezależnie od różnych perypetii po
90
drodze dążymy wspólnie do jednego celu, którym jest avvans do finałów. Józef Młynarczyk sprawuje pieczę
nad bramkarzami:
- Mimo niezbyt częstych kontaktów nie musiałem dowiadywać się od innych osób, jakim człowiekiem jest
nowy selekcjoner. Znałem go przecież jeszcze z początku lat osiemdziesiątych, kiedy w reprezentacji
prowadzonej przez Antoniego Piechniczka odpowiadał za Bank Informacji. Trener Enegel ma bardzo silną
osobowość. Swoim opanowaniem i spokojem „zaraził" wszystkich w reprezentacji. Doskonale wie, co i jak
robić. Postępuje rozsądnie i konsekwentnie. Proszę sobie wyobrazić, że potrafi, i to mocno, uderzyć pięścią w
stół - ma przecież do czynienia z samymi mężczyznami. Muszę powiedzieć, że trener jest bardzo trzeźwo
myślącym, a nawet „przebiegłym" fachowcem. Potrafi pewne rzeczy przewidzieć i zachować się tak, jak
wymaga sytuacja. Dzięki temu minimalizuje trudności i niebezpieczeństwa. Stara się zawsze panować i nie
wypuszcza cugli z rąk. Jest bardzo wesoły i towarzyski. Lubi pożartować, rozluźnić całe grono. I co bodaj
najistotniejsze - to mistrz tworzenia atmosfery. U niego nie ma pojęcia histerii lub paniki. Wprowadza
optymizm nawet w najtrudniejszych momentach i ostatnich godzinach przed meczem. Nawet największe
napięcie potrafi rozładować jednym zdaniem. Trener Engel robi wszystko, by przekazać swoją filozofię
kibicom. Niemal zawsze jest w stosunku do nich dyspozycyjny. Podziwiam go za to, że umie z niesłychaną
życzliwością oraz cierpliwością dyskutować z ludźmi i przekonywać ich do swoich racji.
Tomasz Koter pełni funkcję dyrektora reprezentacji:
- Jeśli chodzi o pracę przy kadrze narodowej, nie była to pierwsza propozycja, jaką w życiu otrzymałem od
Jurka. Już w 1989 roku zaoferował mi pracę na Cyprze. Po po-
wrocie byłem kierownikiem w reprezentacji za kadencji Władysława Stachurskiego i Antoniego Piechniczka.
Potem Jurek, który był w Polonii, ściągnął mnie na Konwik-torską, a po nominacji - do reprezentacji. Z
obecnym selekcjonerem znamy się nie od dzisiaj. Jest niezwykle wymagającym szefem, który lubi mieć
wszystko precyzyjnie poukładane. Jeżeli ktoś „da plamę", to nie ma przeproś... Ale ważne, że nasza
współpraca przebiega normalnie. Nie ma żadnego cudowania lub odwracania kota ogonem. U Jerzego Engela
„tak" oznacza zawsze „tak", a „nie" zawsze „nie".
Nie samym futbolem...
Mam to wielkie szczęście, iż uprawiam zawód, który jednocześnie jest moim największym hobby. Ale, mimo
wszystko, każdemu człowiekowi potrzebne jest coś, co stanowi odskocznię. śeby się nie uzależnić, niczym
narkoman, od tego, co się wykonuje.
Mam dwie pasje, powiedziałbym, mniej zdrowe. Uwielbiam oglądać filmy. Szczególnie stare polskie komedie
z Jadwigą Smosarską, Eugeniuszem Bodo, Adolfem Dymszą oraz innymi przedwojennymi gwiazdami. Nic
mnie tak nie bawi i, faktycznie, lubię posiedzieć przed telewizorem. Jeśli chodzi o współczesne produkcje, to
przede wszystkim patrzę na aktorów. Moimi ulubionymi są Kathleen Turner i Gene Hackman. Niesłychanie
lubię też czytać książki, czemu sprzyjają częste podróże. Pochłaniam lektury, jedną za drugą, odrywając się
wtedy całkowicie od rzeczywistości, od piłki. Uwielbiam „szybkie książki" najpopularniejszych
amerykańskich autorów.
Mam także dwie zdrowsze namiętności. Jedna z nich to konie. Jako dziecko bardzo się ich bałem. Dzięki ojcu
chrzestnemu mojej córki Ani, Andrzejowi Szydlikowi, który pracuje na Torach Wyścigowych na Służewcu,
Strona 31
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
kupiłem konia w Kozienicach. Nazywał się Slogan. Dzieci zadęły go odwiedzać. Powolutku zaczęliśmy się
uczyć, jak postępować z takim zwierzęciem. Pokochaliśmy konie.
93
W tej chwili mamy dwa - klacz Synecurę i ogiera Cham-pa. Ania dostała go na osiemnaste urodziny.
Cieszę się, że powoli bywanie na Służewcu bywa inaczej postrzegane. Tak jak to odbywa się na Zachodzie i
bywało także u nas przed wojną. U nas jeszcze do dzisiaj są środowiska, które nie akceptują do końca
towarzystwa z Wyścigów Konnych, co jest absolutnym nonsensem oraz brakiem klasy. Konie to wspaniałe
hobby, a jedną z największych przyjemności, jaką znam, jest pójście do stajni i „pogadanie" ze swoim pupilem.
Lubię pogłaskać konia po łbie, między oczami. Powstaje taka szczególna więź pomiędzy człowiekiem a
zwierzęciem. To bodaj najznakomitszy sposób na oderwanie się od codziennych problemów i trosk.
Drugim ze zdrowych moich ulubionych zajęć jest łowienie ryb. To coś zupełnie innego, gdyż wędkowałem od
dziecka, jeżdżąc nad podwłocławskie jeziora. Na Jeziorze Wikaryjskim była świetna przecinka w trzcinach,
gdzie łapaliśmy wspaniałe leszcze. Podczas pobytu na Cyprze nauczono mnie kilku nowych sposobów
łowienia. Jeden na tamach, drugi w skalach, a trzeci na morzu. Uwielbiam wschód słońca. Wędkując z łodzi na
pełnym morzu, człowiek zapomina o wszystkim. Nie łowiłem dużo, ale ze trzy sztuki dziennie, z których
żadna nie mieściła się w całości do piekarnika.
Nie potrafiłbym być sportowcem indywidualistą. Zawsze musiałem być w grupie, obojętnie co robiłem.
Przyjaźń i koleżeństwo liczą się w ekipie. Nie mam mentalności indywidualisty. Wychowywano mnie, bym
pomagał innym oraz ich obdarowywał. Być może dlatego utrzymałem przez lata wiele autentycznych
przyjaźni. Bezintere-so\vnych. Wiem, iż moją wielką wadą jest zbytnie ufanie ludziom. Każdy dostaje ode
mnie szansę, dopóki mnie... nie oszuka.
94
Ponad 25 lat pracy uodporniło mnie na uderzenia wody sodowej po sukcesie i na depresję po porażce. Te dwa
stany tak naprawdę mi nie grożą. Po meczu potrafię wszystko przeanalizować i oddzielić emocje, które
towarzyszą rywalizacji, od chłodnej analizy. Porażki mnie nie załamują. Przeciwnie - wyzwalają we mnie taką
złość, że jeszcze bardziej i jeszcze mocniej chce mi się pracować. I atakować, i być bardziej agresywnym, i
jeszcze lepiej to wszystko poukładać. Sukces też nie sprawia, że zaczynam nie rozpoznawać przyjaciół.
Dlaczego jestem optymistą? Nauczyło mnie tego codzienne życie. My Polacy jesteśmy niesłychanie mało
nastawieni na „tak". Mamy jakąś niezwykłą łatwość narzekania i przejaskrawiania: politycy to w ogóle do
kitu, biznesmeni to sami złodzieje, a piłkarze to sami nieudacznicy... Niemal wszyscy z góry jesteśmy jakby
zaprogramowani na „nie". Taki panuje życiowy nastrój w Polsce. Nam, po prostu, mało co kiedy pasuje.
Lubimy na przykład kogoś wyeksponować, by potem, niemal w jednej chwili, wdeptać go w ziemię.
Zawsze byłem tak usposobiony, że niemożliwe stawało się możliwe i nie dopuszczam myśli o przegranej.
Naprawdę można wiele zrobić, jeżeli się jest nastawionym pozytywnie.
Udawało mi się wszystko, co sobie zaplanowałem. Chociaż zdaję sobie sprawę, że uprawiam zawód z góry
skazany w pewnych momentach na porażkę, mimo wszystko jestem optymistą i taki pozostanę.
Zwycięstwa na przełomie wieków
Rozegrany 15 listopada mecz z Islandią w Warszawie był finałem tak dla nas udanego 2000 roku.
Zaplanowano grę towarzyską z zespołem demonstrującym podobny styl gry do Walijczyków. Dzięki trafieniu
Tomasza Frankowskiego w 62. minucie z rzutu karnego dwudziesty wiek zakończył się dla reprezentacji
wygraną 1:0.
Mieliśmy nadzieję, że Islandczycy, nie grając o punkty, nie będą walczyli tak ostro i z taką determinacją, jaką
widzimy w meczach eliminacyjnych. Prezentują futbol typowo angielski, oparty na bardzo dobrym
przygotowaniu fizycznym. Wszyscy świetnie zbudowani, wysocy, rozpoczynają ataki długim podaniem, a
kończą akcję dośrodkowaniem z boku. Zależało nam na tym, by na Łazienkowskiej zwyciężyć. To w pewnym
sensie miało nam osłodzić fakt, iż nie udało się jesienią zagarnąć puli punktów. Taki mecz służy oczywiście
również temu, by przyjrzeć się niektórym zawodnikom starającym się o „zadomowienie" w kadrze. Tak więc
wystąpili - oprócz zdobywcy jedynej bramki Frankowskiego - Jakub Wierzchowski, Olgierd Moskalewicz i
Tomasz Kos. Wygrana ucieszyła nas wszystkich, stanowiła bowiem dobre uwieńczenie całorocznej pracy. To
także ważne, bo od sierpniowego spotkania •z Rumunią w Bukareszcie kontynuowaliśmy pomyślną serię
występów bez porażki. Godzi się przypomnieć, że mogliśmy pokonać Islandię znacznie wyżej. Mieliśmy wie-
96
Z pitką od zawsze...
Strona 32
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
«ęśliwym płaszczu, po kolejnym zwycięstwie nad Norwegami w Oslo.
'^!8f..
Ze swoimi dwoma asami - Tomaszem Wałdochem (z prawej) i Jackiem Zielińskim.
Starszak Jerzy Engel mistrzem hula-hoop włocławskich przedszkoli.
Czerwiec 1971. Dyrektor włocławskiego Liceum Ogólnokształcącego Tadeusz Szałkowski wręcza
Władysławowi Jerzemu Engelowi świadectwo maturalne.
Legia Warszawa 1984 w pełnej krasie.
Limassol, grudzień 2000. Z wizytą u Pambosa Georgiadesa, który w 1988 r. ściągną! Jerzego Engela na Wyspę
Afrodyty.
Podczas pracy z cypryjskimi zespołami trener Engel nie ukrywał, że taktyka to ważna rzecz.
Radość z tytułu mistrza jesieni z Salaminą Larnaca - 1993 r.
Z cypryjskimi przyjaciółmi w jednej z setek uroczych tawern. Tam potrafią się bawić!
^
śona Urszula prezentuje taaaką rybę, czyli Conger Ula.
Państwo Engelowie z córką Anią po ukończeniu przez nią angielskiej szkoły na Cyprze w czerwcu 2001 r.
Rodzina w komplecie - Urszula i Jerzy Engelowie z córką Anną i synem Jerzym.
i rj
F
1
¦,
^^^^^_.^_ ^-^^^^
¦
—oh
^fl^h^K^fl
m ^ •*¦¦.¦; A ¦ \ CEH3E„
V-
r 1
5
¦ ^
^
-- ..j
1 ^
f&
»»"'*"
i 1
.
^^^^*
¦ i
___—
Uroczystość na Konkwiktorskiej. Z prawej - prezes stołecznej Polonii Janusz Romanowski, w środku - jeden z
najpopularniejszych fanów Czarnych Koszul Bohdan Łazuka.
Honorowy prezes Polonii Jerzy Piekarzewski wktada Jerzemu Engelowi specjalny złoty pierścień.
Podczas luźnej pogawędki z Dino Zoffem i Michelem Platinim (z lewej).
Cieszyło, że Olisadebe, mimo że nie w najwyższej formie, zaprezentował na murawie w Larnace kilka takich
zagrań, po których ręce same składały się do oklasków. A przecież w niektórych mediach spekulowano, czy
Olisadebe w ogóle będzie chciał przyjeżdżać na mecze reprezentacji. Uważam, że kibice zostali na tyle
skołowani przez media, iż nie wiedzieli, co tak naprawdę działo się w kadrze. Dlatego wynik 4:0 został
przyjęty w Polsce jako miłe zaskoczenie. Należy jedynie życzyć sobie, żeby takich zaskoczeń było jak
najwięcej.
Warto zachować trzeźwe spojrzenie. Cypryjskie zwycięstwo zrównoważyło sukces Norwegów, którzy wygrali
także 4.0 z rozbitym zespołem Irlandii Północnej. To obustronne 4:4 pokazało najlepiej, jak ciężki mecz czekał
nas w Oslo i jak szalenie trudne zadanie stało przed naszym zespołem. Po prostu - nie wolno nam było, nawet
na chwilę - poddawać się zbytniemu optymizmowi i, broń Panie Boże, myśleć, że z Norwegią wynik jest z
góry przesądzony na naszą korzyść.
Byłem przekonany, że 2001 rok będzie przełomowy w naszym piłkarstwie. Zakończy się dla kibiców tak
miłym i wspaniałym akcentem, jak się rozpoczął. Najpierw w zimie mieliśmy wspaniałe skoki i triumfy
Adama Małysza, a byłem pewien, iż na jesieni będziemy się cieszyć z awansu reprezentacji Polski do finałów
mistrzostw świata 2002.
Niesamowita gra na Ullevaal
Przygotowania do meczu z Norwegią w Oslo, 24 marca 2001 roku, przebiegały w atmosferze dużej
niepewności. Pomimo bardzo dobrej jesieni dla nas, w polskich mediach cały czas przewijał się wątek, iż
wczesną wiosną nasi reprezentanci z reguły grają słabiej. Jak wykazywały dotychczasowe statystyki,
reprezentacja Polski rzeczywiście uzyskiwała dotychczas o tej porze roku gorsze wyniki. Osobiście
prezentowałem jednak odmienny pogląd, bo to wszystko, co miało się odbyć tym razem, sprawdziłem, czy
może raczej „przerobiłem", już wiosną 2000 roku. Na podstawie meczów z Francją i Węgrami twierdziłem, iż
nie mamy się czego obawiać, jeśli chodzi o fizyczne przygotowanie zawodników. Ponadto nakazywałem
piłkarzom, szczególnie grającym w polskich klubach, żeby indywidualnie przygotowywali się do meczów
Strona 33
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
wiosennych ze względu na to, że nasza liga wznawia sezon nieco później niż ligi zachodnie.
Dotarła do nas bardzo niepokojąca wiadomość, iż Tomek Wałdoch nie zdąży z wyleczeniem swojego urazu.
Rzeczywiście, perspektywa jego nieobecności w tak ważnym meczu miała niebagatelne znaczenie. To nieco
tonowało nasz optymizm, z uwagi na rolę, jaką w ekipie odgrywa Wałdoch. W trakcie codziennych
telefonicznych rozmów Tomek zapewniał, że zrobi wszystko, by wystąpić w meczu ligowym jeszcze przed
konfrontacją z Norwegią. Chciał spraw-
dzić, czy noga jest już sprawna. I wystąpił. Mimo kilku błędów zaprezentował się dość poprawnie i dlatego
został powołany. Nie tylko jako kapitan, ale także jako zawodnik zdolny do gry. Jednak podczas zgrupowania
okazało się, iż w tym momencie był w zdecydowanie słabszej dyspozycji fizycznej aniżeli inni piłkarze i
dlatego w spotkaniu z Norwegią zdecydowałem się wyjść bez niego. Z pewnością zaskoczyło to nie tylko
opinie publiczną, przedstawicieli me diów, ale również Norwegów, którzy liczyli, że skoro Wał-doch
przyjechał, to będzie w tym meczu grał.
Podobnie jak w przypadku obrońców, bardzo dokładnie przyglądaliśmy się obu golkiperom i trzeba
przyznać, że Jurek Dudek był w trochę słabszej dyspozycji niż Adam Matysek. Ten drugi bronił wspaniale w
meczach ligowych i był w znakomitej formie. Właśnie on w meczu z Norwegią stanął między słupkami jako
numer 1. Na pewno było to dla wszystkich duże zaskoczenie.
Mecz z Norwegią miał rzeczywiście wiele podtekstów. Selekcjoner rywali, Nils Johan Semb, nie ukrywał, że
jest to dla jego drużyny mecz ostatniej szansy. Od spotkania z Polską zamierzał rozpocząć drogę w górę tabeli,
a wygrana pozwalała nie tracić nadziei na awans. Powiedział, że będzie to wreszcie Norwegia, na jaką
wszyscy czekają.
Te głosy do nas docierały. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że będzie to rzeczywiście bardzo trudny mecz.
Nie można było wykluczyć, iż będzie to przełomowa konfrontacja, jeśli idzie o rozgrywki eliminacyjne w
grupie piątej w ogóle. W dodatku martwiliśmy się o pogodę. Docierały prognozy, że w Oslo może być nawet
-5, a w nocy -15°C. A więc należało się spodziewać zmarzniętego boiska. Oczywiście wiedzieliśmy, że jest tam
specyficzna trawa, pół na pół sztuczna i naturalna. Po przyjeździe okazało się jednak, że gospodarze popełnili
błąd techniczny. Trawa
101
całkowicie wygniła, musieli zdjąć ochrony, które miały ją zabezpieczyć, i zrobiło się klepisko. W tej sytuacji
zasypali boisko piachem, żeby nie wysiadło urządzenie podgrzewające. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ten
mecz będzie rozgrywany w bardzo trudnych warunkach i trzeba będzie podejść do tego spotkania ze
szczególną ostrożnością, uwagą i koncentracją.
Norwegowie posunęli się jeszcze dalej. Wiedząc, że Polska ma jeden z najlepszych kontrataków w Europie,
szczególnie po naszym meczu ze Szwajcarią, który Skandynawowie dokładnie obserwowali i szczegółowo
analizowali, zawęzili boisko w Oslo o trzy metry. Właśnie po to, by bezpośrednio rzucać wysokie piłki na pole
karne, nie rozgrywać długo, w poprzek boiska i odebrać nam możliwość kontratakowania bocznymi strefami.
Wszystkie te zabiegi jeszcze bardziej nas zmobilizowały. Na podstawie działań Norwegów wykazałem
zawodnikom, iż rywale bardzo się nas boją. Doceniają naszą klasę. Wiedzą, że muszą rozgrywać mecz z
Polską nie tylko na boisku, ale także poza nim, uciekając się do zagrywek organizacyjnych.
To wszystko starałem się obrócić na naszą korzyść. Zespół był znakomicie skoncentrowany. Zawodnicy byli
rzeczywiście dobrze przygotowani pod względem fizycznym, co potwierdziły badania. Podobnie jak przed
inauguracyjnym spotkaniem z Ukrainą, doktor Machowski był zadowolony z dyspozycji większości piłkarzy.
Między innymi dlatego przystępowaliśmy do gry spokojniejsi i pewniejsi siebie.
Każdy mecz jest przez nas przygotowywany wielokierunkowo. Wielką rolę odgrywa informacja o
przeciwniku. Otrzymywaliśmy ją na bieżąco. Wiedzieliśmy dokładnie, o czym pisze się w gazetach, jak
również, co naprawdę dzieje się w obozie przeciwnika, do czego zmierza trener Semb
102
i jak oceniają to jego piłkarze. W każdym z krajów, z którymi walczyliśmy o awans, mieliśmy swojego
informatora. Także z Norwegii otrzymywaliśmy codziennie emaile, które na bieżąco analizował Edward
Klejndinst i natychmiast mi je przekazywał. Wszelkie dane przekładaliśmy na język piłkarski.
Przygotowywaliśmy taktykę wedle tego, co przekazywał nam przyjaciel z Norwegii. Biorąc to wszystko pod
uwagę, umówiliśmy się z naszym informatorem na ostatnie spotkanie w hotelu w Oslo, wieczorem, w
przeddzień meczu, i przez ponad godzinę dokonaliśmy swoistego bilansu. To wszystko pozwoliło
potwierdzić oczekiwania, informacje i nasz plan gry na ten mecz.
Jaki był zamysł? Wiadomo było, że Norwegowie grają z jednym wysuniętym napastnikiem i że będzie to John
Strona 34
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Carew. W związku z tym zadanie wyłączenia go otrzymał Tomek Hajto. Omówiliśmy z Tomkiem
szczegółowo sposób gry rywala oraz nasze oczekiwania od niego w tym spotkaniu. Tomkowi pomagał Radek
Kałużny. Norwegowie byli zupełnie zaskoczeni tym, że ten drugi, wysoki zawodnik zbierał piłki, zanim trafiły
do wysokiego Carewa. Ta dwójka miała opanować środek w bezpośrednim sąsiedztwie naszej szesnastki i to
całkowicie się udało.
Podobnie było z kolejnymi napastnikami rywali. Ole Solskjaera i Thorsteina Helstadta natychmiast
przejmowali boczni obrońcy. Natomiast, co do drugiej linii, to Marek Koźmiński, a z drugiej strony Tomek
Iwan mieli za zadanie zejść do środka, by poprzez wahadłowe poruszanie się pomocników spokojnie zawęzić
strefę środkową i opanować środek pola. Wyprowadzaliśmy prostopadłymi podaniami piłki do Olisadebe i
Kryszałowicza, którzy mieli indywidualnie konstruować akcje ofensywne. Zupełnie wolnym zawodnikiem był
Piotr Swierczewski. Miał za zadanie opanować środek pola, ściągać do siebie większość podań
103
i uruchamiać nie tyle napastników, co inicjować całość gry ofensywnej zespołu oraz sam włączać się akcjami
indywidualnymi zakończonymi strzałem.
Powiedziałbym, że pierwsza połowa była najlepszą rozegraną przez polski zespół w tych eliminacjach.
Dominowaliśmy w każdej sytuacji na boisku. Zdobyliśmy dwie przepiękne bramki. Cieszyły mnie nie tylko te
gole. Sposób gry pokazał, że zespół był znakomicie przygotowany taktycznie do tego meczu. Cały czas
górowaliśmy nad Norwegami i było widać olbrzymią przewagę - psychiczną, fizyczną i taktyczną.
Byliśmy panami sytuacji... Przecież jeden strzał Solskja-era, w pierwszej połowie po rzucie rożnym, to
stanowczo za mało, by można było mówić, że Norwegowie, gdzieś, w jakiś sposób przełamali naszą obronę.
Grę oceniam inaczej niż kibic. On ma pełne prawo podchodzić do tego emocjonalnie. U mnie emocje wiążą się
tylko z rozwiązywaniem w konkretny sposób akcji na boisku. Znając zadania wszystkich zawodników,
orientuję się, gdzie ktoś robi coś innego, niż miał założone. Dlatego czasami dobiegam do linii, zwracam
uwagę zawodnikom na te szczegóły, które w trakcie meczu są czasem przez nich zapomniane. Natomiast
ucieka mi zupełnie widowiskowość meczu. To znaczy, że nie wiem, czy mecz jest piękny, czy nie, i czy się
ludziom podoba. Każde spotkanie oceniam wyłącznie pod kątem technicznym. Jest to jedynie analityczna
ocena podczas gry.
W Oslo faktycznie do przerwy miałem niewiele uwag do zespołu.
Raczej koncentrowałem się na tym, by przypomnieć zawodnikom o pewnych założeniach taktycznych.
Prowadziliśmy przecież 2:0 i wtedy nastąpiło pewne, także naturalne, rozluźnienie zespołu, taki oddech, który
daje szanse
104
przeciwnikowi podyktowania własnego rytmu i sposobu gry. Przestrzegałem drużynę, że w momencie, kiedy
będziemy prowadzić, nie wolno, nawet na sekundę, dopuścić do siebie myśli, iż to już koniec. Norwegowie są
tak dobrym zespołem, że musimy być skoncentrowani do końca.
Podkreślałem to niesłychanie mocno podczas przedme-czowej odprawy. Czy dzięki taktyce, czy siłowo, to nie
ulegało najmniejszej wątpliwości, że spotkanie na stadionie Ullevaal musimy wygrać.
W przerwie cały czas podkreślałem jedno - mecz dopiero się zaczął. Prowadzenie 2:0 to wielka zaliczka, ale
walka na całego zacznie się po przerwie. W drugiej połowie Norwegowie nie mieli absolutnie nic do stracenia.
Musieli pójść na całość, na ryzyko, rzucić wszystkie swoje siły i możliwości. Wszystko po to, by nawet w
przypadku przegranej mogli opuścić stadion z twarzą.
Przyznaję, nie spodziewaliśmy się jednego: że Norwegowie zmienią ustawienie, którego nigdy dotychczas nie
zmieniali. W przodzie ustawili dwóch napastników, za nimi cofniętego Solskjaera. Czego się jednak nie robi w
przypływie desperacji. Natychmiast zwróciłem uwagę Kałuż-nemu, że musi zmienić swój dotychczasowy
sposób gry i krycia. Jednak uczynił to zbyt późno, dlatego w środku pola wytworzyła się luka. Do tego
doszedł błąd Michała Zewłakowa, który niepotrzebnie gonił straconą, idącą na aut piłkę. Zostawił swojego
zawodnika, powstała przewaga rywali i straciliśmy bramkę. Zrobiło się niebezpiecznie. Z minuty na minutę
przewaga Norwegów rosła, a my nie potrafiliśmy uporządkować gry w środku pola. Został całkowicie
odpuszczony Solskjaer. Kałużny grał za głęboko, cały czas odległość pomiędzy nim, a Świerczewskim była
zbyt duża. Dlatego Solskjaer był bezkarny i rozwijał akcje ofensywne.
105
W pewnym momencie zaczął się horror. Adam Matysek sygnalizował kontuzję i przygotowywaliśmy zmianę,
ale Norwegowie ruszyli dalej z piłką. Muszę powiedzieć, że Adam dokonał czegoś niebywałego. Mimo
Strona 35
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
niesamowitego bólu z powodu zerwania trzech mięśni barku chorą ręką odbił piłkę w sytuacji jeden na jeden z
norweskim napastnikiem. Ale wstać z ziemi już nie mógł.
Natychmiastowa zmiana, wszedł Jurek Dudek i Norwegowie przywitali go od razu bramką. Błąd naszych
trzech obrońców. Solskjaer uderzył przepięknie piłkę - była nie do obrony. Rywale wyrównali na 2:2. Od razu
zrobiłem kolejną zmianę. Ponieważ trzeba było wyjść szybko z akcją ofensywną, na prawej pomocy pojawił się
Bartosz Karwan zastępujący zmęczonego Tomka Iwana. Wejście Bartka pozwoliło odciążyć obronę, ustawić
wszystkich ponownie na pozycjach. Przesunąłem szybko Kałużnego bezpośrednio do Solskjaera i tym samym
oddaliliśmy Norwegów od naszego pola karnego.
Zrobiło się spokojniej, było 2:2 i mecz jakby się zaczął od początku. Zaczęliśmy zdobywać teren, poszły znowu
dwie nasze akcje, które mogły zakończyć się zdobyciem bramki.
W takich momentach trener myśli, czy bronić tego, co jest, czyli remisu, czy też iść po zwycięstwo? Wtedy
przysiadłem na ławce i spytałem moich partnerów - Władysława śmudę i Edwarda Klejndinsta. „Co sądzicie?
Czy się bronimy, czy idziemy po zwycięstwo?". Obydwaj nie potrafili powiedzieć ani słowa - byli tak
zdenerwowani... Rozgrzewaliśmy w tym momencie trzech ludzi - Karwana, Krzynówka i Marcina
śewłakowa. Wiedziałem jedno - Norwegowie włożyli tyle wysiłku w dwadzieścia minut po przerwie, iż nie są
w stanie w takim tempie pociągnąć do końca. Dlatego zdecydowałem się na wariant ofensywny i Karwana.
Dostał zdecydowanie ofensywne zadania - wspomagania ataków,
106
wejście jako trzeci napastnik, pociągnięcie akcji prawą stroną, przyjęcie gry na siebie, danie czasu na włączenie
się następnych piłkarzy. Kiedy wszedł Karwan, kazałem rozgrzewać się Zdebelowi, ponieważ wiedziałem, że
może wyniknąć taka sytuacja, iż będę musiał wspomóc środek pola. I szedłem po zwycięstwo, ponieważ
czułem, że Norwegowie tego nie wytrzymają. Karwan wszystko wykonał idealnie. Jego wejście na prawą
stronę całkowicie odmieniło losy spotkania. Kilka jego piłek przytrzymanych, wywalczonych, wygrany aut,
rzut wolny, rzut rożny zaczęło powoli odmieniać obraz meczu. Doszliśmy do dwóch czystych sytuacji -obronił
bramkarz, nie udało się strzelić, ale było widać, że zespół od nowa stanął na nogi. Zdobyta przez nas bramka
była tego konsekwencją.
W końcówce meczu, kiedy Swierczewski zaczął się boksować z jednym z norweskich pomocników, zrobiło się
nerwowo. Bałem się, że sędzia ze Szkocji może też nerwowo nie wytrzymać i dać mu drugą żółtą kartkę.
Natychmiast zmieniłem Świerczewskiego na Zdebela, by poprzez jego obecność dążyć do zdobycia czwartej
bramki. W żadnym wypadku w końcówce nie trzymać się tyłów, bo zawsze istniało ryzyko, że przy wysokich
dośrodkowaniach Norwegów jakaś piłka może się zapałętać w szesnastce. Dlatego wszedł Zdebel - żeby
przytrzymać piłkę w środku pola i wyjść z akcjami do przodu. Tomek zrobił to, co do niego należało. Cieszę
się, bo był to kolejny ofensywny piłkarz, który wszedł na boisko, i co ważniejsze, nie zawiódł.
Zespołowi należy pokazać, że do gry wchodzą kolejni ofensywni, że nie przyjechaliśmy po remis, tylko po
wygraną. Nie ma paniki, to my idziemy po bramki, a nie bronimy się do końca rękami i nogami. To są takie
psychologiczne zagrania, które niesłychanie mocno oddziałują na ekipę. Zespół także patrzy i ocenia, jak
reaguje trener. Jeże-
li trener się boi, to nagle zawodnicy odczuwają - oho, piąty obrońca, szósty obrońca. O kurczę, jest niedobrze. I
od tego zaczyna się cała późniejsza trzęsawka.
To był niesamowity mecz. Powiedziałbym jednak: trzy wyjazdowe mecze - a każdy z inną dramaturgią -
Ukrainą, Norwegią i Walią - to były wzory meczów rozegranych stylem „na tak" reprezentacji Polski. To było
zwycięstwo polskiej myśli trenerskiej, polskich piłkarzy, polskiej piłki nożnej. Były to trzy wielkie widowiska,
które pozostaną na długo w pamięci kibiców.
Przed rozpoczęciem tych eliminacji prawie nikt w Polsce nie spodziewał się, że możemy zwyciężyć na
Ukrainie i w Norwegii. Tego w ogóle nikt nie brał pod uwagę. Myślę, że najwięksi optymiści dawali nam, co
najwyżej, po remisie w obu tych meczach. Natomiast sukcesy właśnie w tych spotkaniach sprawiły, że od
pewnego momentu prowadziliśmy w grupie z przewagą pięciu punktów.
Nonsensem byłoby jednak oczekiwać, że sukcesy reprezentacji Polski cieszą wszystkich. Tam bowiem, gdzie
jeden się cieszy, to drugi się smuci. Tak jest w życiu. Podobnie jest wśród dziennikarzy. Zdaję sobie sprawę, iż
mam wśród nich kilku przeciwników, którzy nie są zachwyceni, że komuś się nie udało, a innemu się udaje.
Każdy ma swoich kolegów i przyjaciół, każdy się obraca w jakimś gronie i to, co jednych raduje, drugich
zasmuca. Dlatego nie dziwię się, że pojawiały się, pomimo sukcesów, artykuły czasami dla nas przykre. Nikt z
nas nie zwracał na to uwagi, gdyż niezależnie od tego, co by napisano, jakkolwiek by nam przeszkadzano,
naszym celem był awans do finałów mistrzostw świata i tylko to się liczyło. Do tego dochodzi teoria tak
Strona 36
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
zwanego olewatorka. To świetne powiedzenie, które robi dużą karierę: żeby włączyć olewator w stosunku do
osób, które z zawiścią, zazdrością, chamstwem i tupetem starają
108
się popsuć coś, co jest budowane w bardzo trudnych warunkach.
W takich meczach widać charakter i klasę zespołu. Gdyby był słaby - taktycznie, fizycznie, mentalnie - po
wyrównaniu na 2:2 w Oslo już by się nie podniósł. Nie ma mowy. To być może rzadka cecha u Polaków, ale...
podnieśliśmy się z 1:1 na Ukrainie, 0:1 w Walii i 2:2 w Norwegii.
Bez Emmanuela Olisadebe było nam trudniej o zwycięstwa... Bezsprzecznie jest to napastnik, którego
obecność stwarza o wiele więcej możliwości gry. Jest to piłkarz szybki - a więc daje możliwość wyjścia do
kontry; umie bardzo dobrze dryblować - a więc daje możliwość wejścia akcjami indywidualnymi pod faul,
rzut wolny, rzut karny; w ostateczności wygra drybling i pójdzie sam na przebój. Dzięki wysokiej technice
potrafi przytrzymać piłkę i dać czas, by się włączyli inni i akcja nabrała nowego rozmachu. Zgadzam się, że
bez niego zespół gra inaczej. Każda drużyna gra inaczej bez czołowej postaci. Kiedy wyjmiemy z Francji
Zinadina Zidane, to też zagra ona inaczej. Będzie to Francja, ale już nie taka sama.
Podobnie rzecz ma się z Olisadebe. To jedna z gwiazd zespołu. Nasz najlepszy napastnik. Zawodnicy wierzą
w niego i doskonale wiemy, jaka jest jego wartość. Rzeczywiście bez niego jest nam grać ciężej, ale sądzę, że
nawet gdyby Olisadebe wystąpił przeciwko Walii w Warszawie i Armenii w Erewanie, to jednak byśmy nie
wygrali. Sposób gry, jaki przyjęliśmy w tych obu spotkaniach, nie był dla Olisadebe. Nie graliśmy ataku z
kontry, a tylko wtedy można wykorzystać atuty Emmanuela, kiedy nie ma tłoku, kiedy jest troszeczkę więcej
miejsca dla zawodnika i kiedy on się może rozbujać. W obu tych meczach bardziej stawiałem na Juskowiaka...
Pod znakiem szczęśliwej trzynastki
Powrót ze stolicy Norwegii był wspaniały. W samolocie wesoło, wszyscy rozradowani - bo rzeczywiście i
wynik, i przebieg meczu, i postawa zespołu były znakomite. Wracaliśmy w szampańskich nastrojach, we
wspaniałych humorach. Z tym, że zaraz po wylądowaniu - kiedy już opadły pierwsze emocje, kiedy tak
wspaniale przywitali nas kibice na lotnisku Okęcie - już w autokarze, w drodze do ośrodka w Konstancinie
zaczęliśmy przypominać sobie mecz z Walią w Warszawie. To było to drugie spotkanie w dwumeczu, z
teoretycznie słabszym przeciwnikiem, a zupełnie nam nie wyszło. Tak więc trzeba było natychmiast
koncentrować się na występie przeciwko Armenii. Powiedziałbym, że bardzo krótko trwała radość po batalii z
Norwegami. To wszystko, co zrobiliśmy, było wspaniałe, ale Armenia była kolejnym przeciwnikiem, z którym
- 28 marca 2001 w Warszawie - można było stracić lub zyskać trzy punkty.
Nie mieliśmy czasu na długą radość po sukcesie. Przecież eliminacyjne gry zostały tak ustawione, że kiedy
dochodzi do kolejnego dwumeczu to... nie ma czasu na nic. Jedynie odnowa biologiczna i koncentracja na
najbliższym spotkaniu. Doskonale wiedzieliśmy, że mecz z Norwegią kosztował nas bardzo dużo wysiłku.
Zespół był mocno
110
le sytuacji, ale dwukrotnie nie powiodło się Bartoszowi Karwanowi, a także innym. Konfrontacja z
Islandczykami spełniła swoje zadanie. Jeszcze raz się okazało, że nie jest łatwo, jak powiadają piłkarze,
„rozklepać" tego typu zespół. W przerwie zrobiłem pięć zmian. Weszli zawodnicy, którzy rzeczywiście
narzucili olbrzymie tempo i doprowadzili do tego, że zakończyliśmy mecz zwycięstwem.
Kiedy drużyna wychodziła przed meczem na boisko, w kierunku Emmanuela Olisadebe poleciały banany.
Jakiś nieodpowiedzialny osobnik znowu zachował się beznadziejnie głupio. Ten incydent odczuli negatywnie
wszyscy kadrowicze. Kapitan reprezentacji Tomasz Wałdoch powiedział, że to tak, jakby rzucono w każdego
innego ka-drowicza. Emmanuel nie zagrał w drugiej połowie i myślę, że ten jego najsłabszy występ w
reprezentacji był spowodowany incydentem przed meczem. A przecież wiadomo, że gramy dla kibiców. Ten
wybryk zniszczył atmosferę i mimo wygranej nie było specjalnej radości. Dominowało raczej poczucie w miarę
dobrze wypełnionego obowiązku. Cieszył fakt, że w tym spotkaniu bardzo dobrze zagrał Adam Matysek.
Miał wiele piłek na przedpolu, w powietrzu - grał bezbłędnie. Na ostatnie pięć minut wszedł do bramki
Wierzchowski i od razu został poddany bardzo trudnemu egzaminowi. Wyszedł zwycięsko z pojedynku z
islandzkim napastnikiem. Jakub potwierdził, że można na niego liczyć.
Z pewnością nasz jesienny mecz z Islandią nie przejdzie do historii jako wydarzenie sportowe, a pozostanie
jedynie wartością statystyczną. Ponieważ wygrany, to jednak z optymistycznym akcentem.
Nowe tysiąclecie nasza reprezentacja zaczęła od występu na Cyprze. 28 lutego w Larnace pokonaliśmy
Szwajcarię 4:0 (2:0).
97
Strona 37
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Przed tym meczem najważniejsze były odwiedziny u wszystkich kadrowiczów. Trzeba ich było zobaczyć
podczas meczów ligowych, sparingowych, jak również przeprowadzić rozmowy z nimi oraz ich klubowymi
trenerami. Cały nasz sztab szkoleniowy na początku roku rozjechał się po Europie. Chociaż nie tylko, bo
Edward Klejndinst udał się za Norwegami na turniej do Honkongu.
W pewnym momencie zaczęły napływać smutne wiadomości z Niemiec o kontuzjach zawodników. Pod
dużym znakiem zapytania stanął występ Tomasza Wałdocha przeciwko Norwegii. Andrzej Juskowiak nie
mógł być powołany na cypryjski sprawdzian. Zdecydowałem się także nie brać pod uwagę na spotkanie ze
Szwajcarami Radosława Kałużnego, który zbyt wolno dochodził do odpowiedniej dyspozycji. Zresztą tych
nieobecności było więcej, że wspomnę o Tomaszu Iwanie...
Mecz w Larnace chciałem potraktować jako ostatni szlif przed eliminacyjnym dwumeczem z Norwegią i
Armenią, który czekał nas pod koniec marca. Tymczasem stało się inaczej - trzeba było kombinować i ustawiać
na nowo wszystkie formacje.
Niezwykle budujący był fakt, że zdecydowana większość piłkarzy przyjechała na Cypr właściwie
przygotowana. Zdaję sobie sprawę z wymogu absolutnie równego traktowania wszystkich, dlatego panuje
taka dobra zespołowa atmosfera. Nie ma żadnej klasyfikacji od pierwszego do osiemnastego.
Mecz ze Szwajcarami przebiegał pod nasze dyktando. Rzeczywiście dodał wszystkim otuchy. Osobiście nie
przywiązuję większej wagi do zwycięstw lub porażek w meczach kontrolnych. To przyjemne, kiedy się
wygrywa i to 4:0, a na dodatek stwarza się jeszcze kilka świetnych sytuacji...
zmęczony i największą rolę do odegrania mieli, nie po raz pierwszy, doktor Stanisław Machowski oraz obaj
masażyści - Artur Frączyk i Krzysztof Leszczyński. Chodziło o to, by jak najszybciej doprowadzić
zawodników do pełnej sprawności. Niejako dodatkowo zdawaliśmy sobie sprawę z polskiej mentalności -
kiedy coś bardzo dobrze idzie, kiedy się wygra ważny mecz i za chwilę gra się ze słabszym rywalem, to
zwykle dochodziło do wpadek. Należało się spodziewać, że psychika odegra w przygotowaniu do spotkania
kolosalną rolę. Zdawałem sobie z tego sprawę i dlatego już po meczu z Norwegią, kiedy opadły pierwsze
emocje, kiedy już wszystko było wiadome, a spotkanie w Oslo przeszło do historii, rozpocząłem
psychologiczne przygotowania do spotkania z Ormianami.
Przeprowadzałem indywidualne rozmowy z piłkarzami, tłumiłem nadmierną euforię; tonowałem to, co mogło
doprowadzić do pełnego rozluźnienia zespołu i robiłem wszystko, aby skoncentrować ich na kolejnym
występie. Mój sposób pracy polegał na tym, że przy dwumeczu nigdy nie określałem zdobyczy punktowej z
jednego spotkania. Interesuje mnie wyłącznie całość. Nastawiam zawodników na skupieniu się, jak zdobyć
sześć punktów, a cztery minimum. A więc praktycznie cały czas rozmawiało się o dwóch spotkaniach, a nie o
jednym. To niejako sprawia, że sam piłkarz wie, iż pomimo wygrania pierwszego me-zu nic wielkiego się nie
stało, bo zdobycz określa się po wóch spotkaniach.
W przeszłości reprezentacja rozegrała wiele meczów, tóre wydawały się nadzwyczaj proste do rozegrania,
potem okazywały się niezwykle trudne. Przypomniałem potkania z San Marino, Luksemburgiem... W
związku z tym było łatwo skoncentrować zawodników tymi argumentami. Zdawali sobie bowiem znakomicie
sprawę z fak-
111
tu, iż ten wysiłek, który włożyli w Norwegii, i cudowne zwycięstwo, mogą znaczyć o wiele mniej, jeśli
cokolwiek nie uda się nam w spotkaniu z Armenią.
Jak wspomniałem, zdawaliśmy sobie sprawę z trudności, ale... czuliśmy się bardzo pewnie, nie było znaków
zapytania co do sposobu gry. Z każdego zawodnika biło przekonanie, że spotkanie na Stadionie Wojska
Polskiego w Warszawie wygramy. Byłem pewien swojej ekipy - absolutnie!
Mało tego - lubię odczytywać znaki podsuwane mi przez los. Tym razem były to numerki. Pod tym względem
był to specyficzny mecz. Mój trzynasty w roli selekcjonera. Przed spotkaniem mieliśmy na koncie dziesięć
punktów, a więc kolejne trzy dawały nam w sumie trzynaście. Do tego czułem, iż stać nas na strzelenie co
najmniej czterech bramek, co w sumie dawało nam trzynaście. To wszystko niejako układało się w taką jedną,
kabałową całość - ta trzynastka zaczynała nam się bardzo uwypuklać. Powiedziałem o tym moim dwóm
przyjaciołom z Ameryki - Maćkowi Rogulewskiemu i Zdzisiowi Bysiowi, którzy postawili na naszą wygraną
4:0 i zdobyli nagrody ufundowane przez „Erę". Dodam tylko jeszcze, że czwartą w tym meczu, a w sumie
trzynastą bramkę, zdobył zawodnik grający z numerem trzynaście -Bartosz Karwan. To on zamknął, jak
klamrą, cały ten trzy-nastkowy zbieg okoliczności.
Trener jest właśnie po to, żeby pomagać zespołowi, a nie, żeby tylko stać przy linii i wykrzykiwać... Dziś w
sporcie decydują ułamki sekund, milimetry. Decydują kryteria, które przy niezwykle wyrównanej klasie
Strona 38
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
drużyn są nieuchwytne. A więc trzeba mieć także odrobinę szczęścia-; Ci, którzy odnosili największe sukcesy i
jako zawodnicy, i jako trenerzy, również byli wspierani przez fortunę. Szczęście sprzyja lepszym - to nie jest
ot, takie sobie po-
wiedzenie. Zazwyczaj jeśli ktoś jest mocny, szanuje swoją pracę, jest maksymalnie zaangażowany w to, co robi,
to z reguły i szczęście mu sprzyja.
Mecz z Armenią należy odnotować jako konfrontację z zupełnie innym przeciwnikiem. Trzeba było
zastosować całkowicie odmienny sposób gry niż z Norwegami. Ormianie są piłkarzami bardzo dobrymi
technicznie, długo utrzymują piłkę i trudno im ją odebrać. Przeciwko nim trzeba grać presingiem. Trzeba na
nich „siedzieć". Po to, by zmusić ich do popełnienia błędu. Tak jak w tenisie - są ludzie, którzy grają wyłącznie
z głębi kortu, na przerzut; a są tacy, którzy zmuszają przeciwnika do błędów - idą do siatki i tak dalej. To
właśnie trzeba było robić z Ormianami. Cały czas musieliśmy wywierać na nich presję, cały czas. A przecież
byliśmy mocno zmęczeni po pierwszym meczu. W związku z tym takie założenie mogło dotyczyć wyłącznie
określonej części spotkania. Przewidywałem to z góry. Dlatego powiedziałem zespołowi, że będziemy grali
presing do zdobycia pierwszej bramki. Wtedy „oni" muszą się odkryć, przyjść do nas i będzie łatwiej
kontrować. Można powiedzieć, że mecz ułożył się po naszej myśli. Rzut karny, podyktowany za faul na
Kryszałowiczu, a wykonany przez Michała Zewłakowa, otworzył nam wynik w 15. minucie. I praktycznie od
tego momentu zespół powinien się cofnąć. Ale podbiegł do mnie Marek Koźmiński: „Panie trenerze, zostańmy
do drugiej bramki". A ja na to: „Mareczku, ale ta druga bramka może przyjść w 45. minucie. To strasznie dużo
wysiłku". Marek odkrzyknął: „Nie, strzelimy ją wcześniej. Czujemy, że jesteśmy w stanie". Proszę bardzo.
Skoro zespół czuł się mocny i tuż po zdobyciu gola gracze doszli do wniosku, że będą trzymać presing, to się
zgodziłem. Rzeczywiście - padł drugi gol, poszło wiele ciekawych akcji, mieliśmy wiele podbramko-
wych sytuacji, ale w przerwie zawodnicy byli mocno zmęczeni.
W szatni podziękowałem zawodnikom za zmianę taktyki, za to, że przytrzymali rywala i dali z siebie tak dużo
oraz doprowadzili do 2:0, ale od razu stwierdziłem, że mecz się jeszcze nie skończył. Przypomniałem o tym, co
się stało w Norwegii i uświadomiłem, że rywale - na razie -włożyli znacznie mniej wysiłku od nas. Dlatego
odpuszczamy połowę boiska, przechodzimy na krycie strefowe i gramy z kontry. Tak też się stało. Po
przerwie zespół całkowicie zmienił sposób gry. Oddaliśmy pole Ormianom. Wyglądało, jakby mieli przewagę
i grali więcej piłką. Jednak nasze kontry były bardzo groźne i wszystko kontrolowaliśmy. Przeciwnicy mieli
tylko jedną okazję, po której piłka uderzyła w słupek.
Już w końcówce meczu było widać, że większość piłkarzy odczuwa zmęczenie i trzeba trochę „świeżej krwi".
Ta „świeża krew" czekała - byli piłkarze, którzy aż palili się do gry i każdy chciał znaleźć się na placu. Wszedł
znakomicie Marcin śewłakow, zaraz zdobył bramkę, a po podaniu Świerczewskiego mógł strzelić drugą.
Dzieła na 4:0 dopełnił Karwan. Efekt tego dwumeczu był niesamowity -zdobyliśmy sześć punktów, siedem
bramek, a tylko dwie straciliśmy. Wymarzony wynik? Moim zdaniem reprezentacja zagrała w tym dwumeczu
na sto procent swoich możliwości.
Zapanowała wielka radość. Zawodnicy poczuli, że awans jest rzeczywiście realny. Poczuli się mocni, i to było
najważniejsze. Okazało się, że możemy wygrywać nie tylko mecze towarzyskie, jak ze Szwajcarami, ale że
jesteśmy w stanie przenieść ten sam skuteczny sposób gry na spotkania o punkty. Stworzyła się grupa,
stworzył się zespół -z takim odczuciem się żegnaliśmy...
Ze Szkotami w kratkę
W tak świetnie mi znanej i zawsze miłej mojemu sercu Bydgoszczy, gdzie pracowałem 2 lata, prowadząc
Polonię, doszło 22 kwietnia 2001 roku do towarzyskiego spotkania z reprezentacją Szkocji. Często pojawia się
pytanie, czy gry towarzyskie w ogóle mają sens i cokolwiek dają?
Przede wszystkim warto zauważyć, że terminy, jakie wyznacza FIFA na gry eliminacyjne i towarzyskie, są
jedynymi terminami, w których kadra narodowa może się spotkać. Dlatego bez gier towarzyskich,
przygotowanie do jakiegokolwiek meczu byłoby niemożliwe. Podobnie jak sprawdzenie nowego wariantu i
piłkarza. W związku z tym każdy taki termin był, jest i będzie skrupulatnie przez nas wykorzystywany. I nie
tylko przez nas...
Mecz ze Szkocją był szalenie ważny. To świetny przeciwnik - właśnie taki, o jakiego nam chodziło.
Wymagający, twardy i zdecydowany. Grający futbol kontaktowy. Zależy mi na tym, żeby zawodnicy
wychodzili na mecz kontrolny z nastawieniem, że wcale nie będzie łatwo i muszą dać z siebie bardzo dużo.
Wiem, nie jest łatwe, by przekonać do takiego nastawienia. Ale mecze tego typu zmieniają mentalność
zawodnika. Kiedy gra się z mocnymi, człowiek robi się mocny, a kiedy się z tymi mocnymi nie przegrywa,
robi się bardzo mocny. To jest właśnie mój sposób na przekonanie graczy do swojej wartości. Bo to, że stanę i
Strona 39
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
powiem, iż tamci są mocni, to
nic nie znaczy. Byłoby za proste. Oni muszą sami poczuć na boisku, że są rzeczywiście silni... Do tego posłużył
nam również mecz ze Szkocją. Na stadionie Zawiszy, w wyposzczonej piłkarsko Bydgoszczy.
Z wielkimi nadziejami jechałem z reprezentacją do tego miasta.
Spotkanie ze Szkocją posłużyło nam do sprawdzenia nowego wariantu ustawienia zespołu. Ponieważ
„wyskoczyli" nam Kałużny i Świerczewski, trzeba było całkowicie zmieniać formację środka pola. Z tyłu
należało zobaczyć, jak będzie grał na środku Hajto, a zabrakło Jacka Zielińskiego. W tym meczu mogłem
zobaczyć Mięciela, śurawskiego, Zdebela. A więc mogłem przyjrzeć się piłkarzom, co do których cały czas
istniały jakieś wątpliwości. Trzeba było zestawiać nowe kadrowe puzzle w zespole.
Nowinki wypróbowuje się niekoniecznie po to, żeby coś grało, ale także w tym celu, by odrzucić wariant,
który nie pasuje. Na przykład zestawienie: Hajto-Zdebel w ogóle nie zdało egzaminu i to wyszło właśnie
podczas meczu ze Szkotami. Bydgoska konfrontacja spełniła swoje zadanie także jeszcze pod jednym
względem. Nadzwyczaj kiepskie sędziowanie Hiszpana i dopuszczenie do nerwowych sytuacji na boisku
pokazało nam, jak różny, a nawet chaotyczny może być rozwój wypadków w eliminacyjnych spotkaniach w
Cardiff i Erewanie, jeśli damy się ponieść emocjom.
Na stadionie w Bydgoszczy odbyła się więc swoista przygrywka. Pewne rzeczy robiłem absolutnie świadomie,
gdyż wiedziałem, co się może zdarzyć w meczu ze Szkotami. Z nimi zwykle dochodzi do bójek - to normalne,
bo grają ostro. Jeśli ktoś padnie na murawę, krzyczą, żeby wstawał, bo trzeba się bić dalej. Potem się mówiło o
Armenii, ale bijatyk spodziewałem się już w Walii. Czekały nas
116
dwa bardzo ciężkie mecze i należało się do nich przygotować pod kątem zwiększenia odporności psychicznej
na różnego rodzaju uderzenia i prowokacje. I rzeczywiście bardzo dobrze, że w batalii ze Szkotami ujawniły
się błędy. Dla mnie to znakomity materiał, by podczas odprawy pokazać, czego nie wolno. Przykładem
wniosków wyciągniętych po meczu ze Szkocją był fakt, że w spotkaniu z Walią Tomek Iwan, który w meczu
ze Szkocją dostał czerwoną kartkę, wszystkich odciągał, rozbrajał i trzymał za ręce. Wiedzieliśmy, jak tego
typu zdarzenia przekładają się pozytywnie na walkę o punkty.
O sensie rozgrywania meczów towarzyskich w miejscowościach nie leżących na szlakach wielkiej piłki nie
muszę chyba nikogo przekonywać.
Tam wszędzie przychodzi komplet widzów szalenie serdecznie nastawionych do piłkarzy. Zawodnicy, który
przyjeżdżają z zagranicy i nie mają kontaktu z Polską na co dzień, czują nagle olbrzymią sympatię kibiców,
widzą, że miliony Polaków pokładają w nich wielkie nadzieje. Są dowartościowani, wielcy i kochani; cieszą
się, że są rozpoznawani.
W Bydgoszczy, po treningu, chcieliśmy wyjść z budynku do autokaru. A jednak nie było żadnej szansy, by
przebyć te kilka metrów. Trzeba było wezwać specjalny oddział policji, żeby utorował nam drogę w
kilkutysięcznym tłumie młodzieży. Trwało to godzinę i mimo że musieliśmy czekać, to przez zespół zostało
całe zdarzenie odebrane niesłychanie pozytywnie. Poczuli się jak największe gwiazdy światowego futbolu. I
pomyśleć, że całkiem niedawno, kiedy wychodziliśmy z kadrowiczami na spacer w warszawskich Łazienkach,
prawie nikt nas nie rozpoznawał. Stali się idolami polskiej młodzieży szybciej, niż myślałem.
117
Do Cardiff na pewniaka
Trener nawet w najczarniejszych myślach i snach nie jest w stanie przewidzieć, co może spotkać prowadzony
przezeń zespół. A to właśnie nastąpiło przed meczem w Cardiff. Co chwila docierały do nas bardzo przykre
informacje o najprzeróżniejszych urazach piłkarzy. Odpadli nam z drużyny Tomek Wałdoch, Jacek Zieliński.
Wiadomo było, że z powodu żółtych kartek nie mogą być brani pod uwagę Radosław Kałużny i Piotr
Świerczewski. A więc najlepsi. A w ostatniej chwili doszła kolejna hiobowa wieść, że Bartosz Karwan również
uległ kontuzji. Tak więc na prawej stronie reprezentacyjnej pomocy pozostał tylko Tomek Iwan. Wiadomo
było także, że nie ma z nami bramkarza Adama Matyska, który doznał kontuzji podczas spotkania z
Norwegami w Oslo. Ta reprezentacja nagle bardzo nam się zmieniła. Trzeba było sięgać po następnych graczy,
następnych i następnych. Z racji licznych personalnych perturbacji czerwcowe mecze z Walią i Armenią
zaczęły nam się rysować jako szalenie niebezpieczne. Strata punktów mogła nas bardzo drogo kosztować.
Dlatego przed tymi wyjazdami panowała niesamowita koncentracja. Po raz pierwszy widziałem ich nie w
takich humorach czy nastrojach jak zwykle, kiedy spotykamy się w reprezentacji. Każdy bowiem zdawał sobie
sprawę z tego, że zmiana jednego, a czasem dwóch zawodników, to już jest bardzo dużo, ale zmiana czterech,
pięciu to rzeczy-
Strona 40
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
118
wiście coś, co może bardzo odmienić zespół. Wszyscy czuli powagę sytuacji. W związku z tym zgrupowanie,
na które jechaliśmy do Niemiec, było dla nas szalenie ważne. Mieliśmy znakomite warunki do przygotowań.
Cisza, spokój i odizolowanie - pełna koncentracja zarówno na treningach, jak i poza boiskiem. Część zespołu
błyszczała wysoką formą, a część sprawiała wrażenie lekko zagubionych. Wszyscy natomiast wykonali wielką
pracę.
Zgrupowanie w Niemczech pozwoliło na podtrzymanie znakomitej atmosfery. Było widać, że z dnia na dzień
rośnie forma. Jedyną wielką niewiadomą była dyspozycja Emmanuela Olisadebe. Przyjechał z poważnym
urazem i w pierwszej chwili doktor Stanisław Machowski chciał go odesłać do domu. Siedzieliśmy,
dyskutowaliśmy do godziny trzeciej nad ranem: czy go odesłać, czy mimo wszystko zająć się bardzo
intensywnym leczeniem zawodnika? Od razu było wiadomo, że Oli nie będzie w stanie rozegrać dwóch
meczów. Wtedy powiedziałem Staszkowi, iż z dwojga złego lepsze będzie wykurowanie i przygotowanie
Olisadebe na spotkanie z Walią. Natomiast z Armenią spróbujemy poradzić sobie bez tego napastnika. Gdyby
jednak doktor Machowski nie zdążył na Cardiff, to Oli wystąpiłby w Erewanie. W nie najlepszej dyspozycji
przyjechał na zgrupowanie także Paweł Kryszałowicz. Jego zespół, FC Kaiserlautern, spadał z ligi i zawodnik
był psychicznie podłamany. Przychodził przecież do nowego klubu, by pomóc mu się uratować. Mimo bardzo
dobrej gry „Kryszała", klubowi się nie udało. Trzeba było włożyć dużo pracy, żeby postawić Pawła na nogi.
Przygotowaliśmy się bardzo solidnie. Do Cardiff wyruszyliśmy z wielkimi nadziejami na odniesienie
zwycięstwa. Ostrzegałem jednak zespół, że możemy stracić bramkę jako pierwsi, bo tak wykazywały
statystyki. Tam pierw-
si stracili bramkę i Norwegowie, i Ukraińcy. A dopiero potem ich mecze się wyrównywały. Czułem, że w
spotkaniu z nami może być podobnie. Walijczycy ruszą na nas bardzo mocno od razu na początku meczu. No
i tak, jakbym wykrakał. Bramka padła po zachowaniu nie fair Walijczyków, bo leżał Jacek Bąk i piłka powinna
być wybita na aut. Jednak nikt jej nie wykopnął. Poszła druga akcja, Jacek wciąż leżał; zanim zorientowaliśmy
się, że piłka nie będzie wybijana, starał się podnieść. Wtedy właśnie zawodnik, którego Jacek powinien kryć,
zdobył bramkę. Tak naprawdę to jej nie było, gdyż specjaliści wyliczyli, że piłka w 35 procentach nie
przekroczyła całkowicie linii bramkowej. Co jednak nie zmienia faktu, że podczas meczu sędzia miał
piekielnie trudne zadanie w ocenianiu, czy procentowo było tak, czy siak. Oceniono, że piłka przekroczyła
linię całym obwodem, a Dudek futbolówki nie utrzymał. Tak więc dla nas zaczęło się od 0:1.
Stracona bramka potwierdziła to, o czym wcześniej mówiliśmy i przed czym ostrzegaliśmy: że w Cardiff nie
ma co liczyć na jakieś fair play i inne cuda, a Walijczycy za wszelką cenę będą się starali wygrać. Po utracie
gola zaczęła się dobra gra naszego zespołu. Stwarzaliśmy coraz więcej sytuacji, szła akcja za akcją, gra zaczęła
się zazębiać. Środek pola zaczął grać, Arek Bąk przejął na siebie liderowanie. Większość piłkarzy była
zaskoczona, że jest jeszcze jeden zawodnik, który może zainicjować i poprowadzić akcje. Zaczął się wielki
popis Marka Koźmińskiego, który na Millennium Stadium rozegrał wspaniałe spotkanie. Świetnie wspierał go
Iwan. Z minuty na minutę rosła przewaga naszego zespołu, aż w końcu padła bramka, którą zdobył
Olisadebe. Wtedy było już wiadomo, że Polska tego meczu na pewno nie przegra, a „jechaliśmy" dalej po
zwycięstwo.
Drugą połowę można śmiało nazwać koncertem w wykonaniu Polaków. Stworzyliśmy cztery stuprocentowe
sytuacje, z których została wykorzystana tylko jedna. Ale było widać, że całkowicie panujemy nad
przebiegiem wydarzeń na boisku. Z jednym wyjątkiem, kiedy kapitalną okazję zmarnował Ryan Giggs,
pudłując z kilku metrów. No, trochę tego szczęścia trzeba w życiu mieć. A jak się okazuje, nie tylko my
kiksujemy, ale przeciwnicy również.
Zwycięstwo i wielka radość. Wielka radość, bo rzeczywiście powiększyliśmy dorobek o trzy punkty, i to we
wspaniałej oprawie. Cudowny stadion, osiem tysięcy polskich kibiców, z tego dwa przedstawicieli Polonii z
zagranicy. Czuliśmy wspaniały doping, gorącą atmosferę. A co także ważne, po meczu nie było żadnych
rozrób ani bójek, a nasi kibice poszli z Walijczykami do pubów na piwo. Działo się więc wszystko to, co w
piłce i wokół niej najpiękniejsze. Do tego wynik, który satysfakcjonował wszystkich. Teraz czekał nas wyjazd
do Armenii, który już, podświadomie, odczuwaliśmy jako nieco lżejszy. Co prawda odpadał Olisadebe, ale
dochodzili czy, dokładnie określając, powracali Kałużny i Świerczewski. W tej reprezentacji stale mamy do
czynienia z czymś takim - coś za coś, ktoś za kogoś. Jeden odpada, a wchodzą inni. Jadąc do Armenii, czuliśmy
Strona 41
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
się jednak mocniejsi.
Podczas zgrupowania w Niemczech udało nam się bardzo dobrze przygotować zespół pod względem
fizycznym. Zdołaliśmy maksymalnie skoncentrować drużynę. Przeczuwałem, że po zakończeniu rozgrywek
ligowych Walijczycy nie będą w zbyt wysokiej formie. Liczyłem, że z tego względu w drugiej połowie
będziemy zdecydowanie przeważać. Chodziło tylko o to, czy potrafimy zakończyć akcje zdobyciem bramki.
Inaczej niż jesienią w Warszawie, kiedy nam się to nie udało. Dodatkowo, co podkreślał wielo-
122
krotnie w wywiadach selekcjoner Mark Hughes, dla rywali był to mecz ostatniej szansy, by nawiązać walkę o
drugie miejsce w grupie. A więc musieli się na nas rzucić, czego nie zrobili w Warszawie. Wiadomo było, że
się odkryją, co przy Olisadebe oraz zawodnikach potrafiących wspierać atak, stwarzało możliwość
skontrowania. I tak było. Po takich prostopadłych podaniach i kontrach dochodziliśmy do czystych sytuacji
podbramkowych, z których dwie wykorzystaliśmy.
Z mojego punktu widzenia był to jeden z najlepiej rozegranych meczów reprezentacji. W Cardiff zagraliśmy
przepiękne spotkanie, które na bardzo długo pozostanie w pamięci kibiców. Przecież Millennium Stadium to
jeden z cudów futbolowej Europy i wystąpienie na tym stadionie było szaloną przyjemnością dla nas
wszystkich. A zwycięstwo było przyjemnością podwójną. Poczuliśmy, że stało się coś wielkiego. To
zwycięstwo dowiodło, iż już w tej chwili potrafimy pokazać się na najlepszych i najpiękniejszych europejskich
stadionach. Jesteśmy przeciwnikiem, z którym każdy musi się liczyć. Mało tego, ten mecz ujawnił, że mamy
kadrę składającą się nie z osiemnastu, dziewiętnastu, ale niemal z trzydziestu zawodników. To dobrze, tylko
w ten sposób wzrasta bowiem rywalizacja na każdej pozycji.
Mecz w Cardiff wygraliśmy czysto, po pięknej grze i po znakomitych bramkach Olisadebe i Kryszałowicza. I
tak to pozostanie na zawsze w historii polskiego futbolu.
122
Bijatyka w Erewanie
Czekał nas wyjazd do Armenii. Wiedzieliśmy, że w spotkaniu w Erewanie, 6 czerwca 2001 roku, trzeba będzie
bardzo mocno się zmobilizować, by nie dać się sprowokować i odciągnąć od futbolu. Odpadł nam Tomek Kłos
z powodu żółtych kartek, odpadł Olisadebe z powodu urazu. Zespół niby ten sam, ale nie taki sam. Doszli
Świerczewski z Kałużnym i było wiadomo, że grę drużyny trzeba będzie oprzeć bardziej o środek pola, niż
atak.
Sam moment przylotu do stolicy Armenii pokazał, gdzie się znaleźliśmy. To zupełnie inny świat niż Walia czy
Polska. Takie zderzenie z dawnymi czasami, które w wielu aspektach przypominało o minionym Związku
Radzieckim, było szokujące. Już na lotnisku trzeba było stać ponad godzinę do odprawy, ponieważ pasażerów
z dwóch samolotów odprawiał tylko jeden człowiek. Potem na bagaż trzeba było czekać następne 40 minut,
jakbyśmy do tej Armenii nie wiadomo co przywieźli. Jeździliśmy w potwornym upale autobusem, którego
kierowca chyba nawet nie słyszał o czymś takim jak klimatyzacja. Widok drogi z lotniska, ulic, samochodów,
przedmieścia i sklepów cofnęł nas na chwilę, na całe szczęście, w bezpowrotnie minioną epokę.
Tym niemniej hotel, w którym mieszkaliśmy, był przepiękny, klimatyzowany, z basenem na dachu. Dyrektor
reprezentacji, Tomasz Koter, który przebywał tam wcze-
śniej i wybrał hotel, mówił: „Na boki nie patrzcie, najważniejszy jest hotel, a on jest w porządku".
Rzeczywiście, w tym hotelu było dobrze, więc praktycznie go nie opuszczaliśmy. Tylko raz wyjechaliśmy na
dłuższy spacer po parku. Zwiedziliśmy także Muzeum Wojny, które jest pieczołowicie utrzymywane. Dopiero
tam dowiedziałem się, że swastyka jest znakiem ormiańskim. Hitler go sobie przywłaszczył, oznacza on
bowiem nieśmiertelność. Szybko jednak wróciliśmy do hotelu, bo szalony upał bardzo dawał się we znaki.
W Erewanie przebywała także ekipa naszych oldbojów, którzy zostali zaproszeni, by rozegrać mecz
towarzyski. Przedstawiciele naszych „Orłów", jak również reprezentanci młodzieżówki, mówili to samo: że
jest bardzo ciężko, że zatyka, kiedy się biega w tym upale. Staraliśmy się więc w maksymalnym stopniu
uchronić przed słońcem. Dlatego przedmeczowe treningi były krótkie. Zresztą stan boiska, które nam oddano
do dyspozycji, odzwierciedlał miejscową kulturę i klasę piłkarstwa, z którego reprezentacją mieliśmy się
zmierzyć. Od strony psychologicznej przygotowanie do spotkania z Armenią było wyjątkowo ciężkie. Nasi
piłkarze, po wygranej z Walią, wiedząc, że dochodzą Kałużny i Świerczewski, czuli się bardzo mocni. Byli
przekonani, że i ten mecz przyniesie kolejny sukces.
Przestraszyło nas trochę boisko - bardzo twarde, wąskie i nieprzyjemne do gry. Zdawaliśmy sobie sprawę, że
na czymś takim nie można rozegrać dobrego spotkania. Tam tylko trzeba iść i walczyć! W żadnym przypadku
Strona 42
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
nie można grać w piłkę, bo się do tego nie nadaje. Trzeba siłą, zdecydowaniem pokonać przeciwnika. Była tam
tak zwana bawola trawa - gruba, mocna, która łatwo przecina skórę na nogach, kiedy na przykład wykonuje
się wślizg. Wiedzieliśmy, że o wielkim meczu nie może być mowy.
124
Obejrzeliśmy też kasetę wideo z rozegranego kilka dni wcześniej spotkania Ormian z Białorusinami i okazało
się, że już w 15. minucie gracze obu zespołów dostali czerwo-e kartki. Potem zapanował na boisku spokój, ale
wcze-niej były bójki. Wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać. W związku z tym bardzo przestrzegałem
piłkarzy, by nie dali się sprowokować do kopaniny, walki na pięści i tym podobnych. Nie było na to czasu,
gdyż na 45 minut każdej połowy na czystą grę przypadają 32. Jeżeli to rozłożyć na dwa zespoły, to na nasze
akcje ofensywne pozostaje 16 minut. Jeśli poświęcimy ten czas na bójki, walki, przerwy, pozostanie nam 7,
góra 8 minut na zdobycie bramki. To było bardzo obrazowe i zespół to rozumiał, ale nie udało się od tego
uciec. Belgijscy sędziowie całkowicie nie panowali nad sytuacją.
Mecz zaczął się układać dla nas dobrze. Zaledwie 5. minuta, a już świetna akcja - Bąk sfaulowany z prawej
strony, rzut wolny wykonany bardzo dobrze po dośrodkowa-niu głową Kałużnego - gol i 1:0. A więc
wymarzona sytuacja, żeby sobie ustawić grę. Minęło parę minut i ewidentny błąd Hajty, kolejny błąd, będący
konsekwencją pierwszego, śewłakowa, niewłaściwe ustawienie Jurka Dudka - więc seria trzech następujących
po sobie pomyłek -i zrobiło się 1:1.
Od tego momentu Ormianie zaczęli zachowywać się jeszcze bardziej agresywnie na boisku. Gdyby sędzia od
razu, zdecydowanie wkroczył, to zapewne zapanowałby spokój. Sędzia jednak nie reagował i zaczęło
dochodzić do rewanżów. Nasi zawodnicy, powiedziałbym, przejęli sposób zachowania Ormian.
Zacietrzewienie gospodarzy było tak wielkie, że w pewnym momencie dwóch jednocześnie atakowało
naszego piłkarza, ten odskoczył, a oni do końca „szli", aż zderzyli się głowami. Musieli zejść z bo-
iska, żeby ich opatrzono. To dowodzi, z jaką niebywałą determinacją grali Ormianie. Nie do wiary, że można
być aż tak bardzo szowinistycznie nastawionym do przeciwnika. Nie chodziło przecież o grę, ale o faule na
naszych zawodnikach. Wiadomo było, że jeżeli stoi koło siebie trzech, albo czterech ludzi, to będzie za chwilę
łokieć, kopnięcie czy uderzenie głową. Niemal każde przyjęcie piłki kończyło się faulem z tyłu. Trzeba było z
góry być nastawionym na taki atak.
Mało tego. Rywale otrzymali dwie kartki za faule na Mariuszu Kukiełce, kiedy on szedł do piłki pod naszą
bramką. Czyli były to dwie czerwone kartki za faule ofensywne, co się w futbolu praktycznie nie zdarza. To
najlepiej pokazuje, jak bardzo trudno było tam walczyć. Nie mogliśmy uciec z piłką, bo było strasznie wąsko.
Nie można było rozciągnąć gry i ani zagrać w taki sposób, jakiego byśmy sobie życzyli.
Ponadto w tym meczu w słabszej dyspozycji znajdowali się napastnicy. Ani Juskowiak, ani Kryszałowicz nie
doszli do choćby jednej sytuacji strzałowej. Prawie w ogóle nie widzieliśmy ich w szesnastce. śewłakow, który
wszedł na zmianę, także wniósł niewiele. Tak więc można powiedzieć, że w tym spotkaniu atak praktycznie
nie istniał. Ale to wynikało również z tego, że ci zawodnicy nie byli w stanie przełamać się do aż tak ciężkiej
walki, być jeszcze bardziej agresywnym, mocniejszym, zdeterminowanym niż gospodarze. To doprowadziło
do bójki w końcówce meczu i do czerwonej kartki, którą absolutnie niesłusznie otrzymał Jacek Bąk. Był
bowiem atakowany przez kilku piłkarzy - kopnięty w plecy, nerki, brzuch. Ale sędzia dał po jednej kartce
zawodnikom obu przeciwnych zespołów „dla dobra sprawy". W związku z tym Ormianie kończyli mecz w
ósemkę, a my w dziesiątkę.
I rzeczywiście był to mecz, o którym jak najszybciej trzeba zapomnieć. Kiedyś czytałem relacje ze spotkania
Francuzów w Armenii, bo w poprzednich eliminacjach byli z Ormianami w grupie. Skończyli takim samym
wynikiem jak my - 1:1, a Francuzi wyrównali trzy minuty przed zakończeniem meczu z rzutu karnego. Wtedy
właśnie selekcjoner trójkolorowych, Aime Jacquet, powiedział, że był to mecz, o którym po prostu trzeba
zapomnieć, że w ogóle się odbył. Niech pozostanie tylko w statystykach.
Nie bez powodu wcześniej wspominałem o minutowych wyliczeniach. Przecież w Erewanie zostało nam po 5
minut na płynną grę w każdej połowie. Tam były niemal wyłącznie przerwy w meczu i tylko kibice podjudzali
swoich graczy, żeby atakowali, faulowali i uderzali. Czuło się wrogą atmosferę na stadionie, i było to bardzo
nieprzyjemne. Chociażby w kontekście tego, że poprzedniego dnia w zupełnie innych nastrojach spotkali się
oldboje obu krajów. Zagrano na 4:4 i była to świetna impreza.
W przerwie powiedziałem zespołowi, że trzeba będzie myśleć o wywiezieniu jednego punktu. Oceniałem
sytuację realnie. Widziałem niektórych zawodników. Chociażby Kukiełka - miał wstrząśnienie mózgu i
wymiotował. Podszedł do mnie doktor Machowski i powiedział: „Jurek, on po uderzeniu głową ma
wstrząśnienie mózgu i najprawdopodobniej trzeba będzie go zmienić". Na to wybiegł Kukiełka: „Nie mam
Strona 43
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
żadnego wstrząśnienia. Panie trenerze, absolutnie! Jestem gotowy do gry. Proszę mnie nie zmieniać. Chyba że
padnę, ale ja naprawdę dobrze się czuję".
To było dla mnie dowodem, że nasi naprawdę byli świetnie zmotywowani, aby przeciwstawić się Ormianom.
Mimo iż byli zdrowo poturbowani i odnieśli mnóstwo urazów, to jednak chcieli grać. Podczas odpoczynku w
szatni jeszcze raz przestrzegałem, żeby się nie poddawać emocji
i agresji, ale raczej skupić się na grze i zdobywaniu bramek. Przecież wygrana w tym meczu jeszcze bardziej
przybliżyłaby nas do finałów mistrzostw świata. Jednak nie udało się...
Po meczu w szatni panowała zupełna cisza. Wszyscy wiedzieli, że stało się coś, co się stać nie powinno.
Albowiem, mimo wszystko, górę wzięły emocje i chociaż spotkaliśmy się ze specyficznym przeciwnikiem, to
jednak należało rozegrać mecz inaczej. Nie powinniśmy dać się wciągnąć w taką awanturę.
Podczas konferencji prasowej także mieliśmy do czynienia z prowokacjami. Z tym, że mnie jest bardzo trudno
wyprowadzić z równowagi. Cały czas na pierwszy plan wysuwały się kwestie szowinizmu, nacjonalizmu.
Atakowano nas, krytykowano nie jako reprezentację, ale jako Polaków. Trener gospodarzy mnie zadziwił, bo
mówił o rzeczach w ogóle nie związanych z futbolem. Zachowywał się tak, jakby się zjawił na tym meczu z
zupełnie innej planety i był na innym spotkaniu, niż to rozegrane przed chwilą. Mówił, że to my ich biliśmy,
prowokowaliśmy. Wreszcie zapytałem, kto dostał więcej czerwonych i żółtych kartek -my czy oni? No, bo
rzeczywiście czasami człowiek tak słucha i słucha tych idiotyzmów i zastanawia się: o co w tym wszystkim
chodzi? Podkreśliłem mocno jedno - co, jak sądzę, bardzo miejscowych zdenerwowało - że właśnie eliminacje
służą temu, by takie zespoły jak Armenia eliminować. I to jest wszystko, co mam do powiedzenia. Myślę, że to
gospodarzy mocno zbulwersowało. Wyobrażali sobie, że będę prawił o Bóg wie czym, także o futbolu. Ale o
futbolu nie było co mówić, bo go w tym meczu nie było.
Po przyjeździe na lotnisko można było zobaczyć ciekawy obrazek. Trwały jeszcze dwa mecze naszej
eliminacyjnej grupy. Białorusinów w Norwegii i Ukraińców u siebie
z Walijczykami. Nikt nie wszedł do budynku, gdzie nie było telefonicznego zasięgu, lecz wszyscy staliśmy w
jednym miejscu, gdzie odbierały telefony komórkowe. Każdy trzymał przy. uchu aparat i słuchał na bieżąco
relacji rodzin, przyjaciół, zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Najpierw zakończyła Ukraina 1:1 i zapanowała
totalna radość. Wszyscy się cieszyli, jakby nie wiadomo co się stało. A kiedy okazało się, że również Białoruś
zremisowała 1:1, to wszyscy udali się do odprawy w takich nastrojach, jakbyśmy w Erewanie wygrali. Wyniki,
które padły, sprawiły, że odskoczyliśmy najgroźniejszym rywalom na kolejne dwa punkty.
Nie,
f •
* "n
'
Przed kolejnymi meczami eliminacyjnymi reprezentacja rozegrała 15 sierpnia 2001 roku rewanżowe spotkanie
z Islandią w Reykjaviku. Towarzysko... To był bardzo potrzebny mecz, Islandczycy bowiem grają futbol
bardzo siłowy, agresywny... bardzo norweski. Naturalną drogą niemal każdego islandzkiego zawodnika jest
wyjazd do Norwegii, a dopiero potem ewentualnie do Anglii. Ich kierunek sportowego rozwoju jest w ten
sposób ustawiony. W związku z tym właśnie ten zespół był dla nas wręcz idealnym konkurentem przed
czekającym nas niesłychanie ciężkim dwumeczem z Norwegią w Chorzowie i Białorusią w Mińsku.
Dwumeczem, którego wyniki miały zadecydować o awansie do finałów mistrzostw świata.
Dlatego ten występ na bardzo trudnym boisku w Rey-kjaviku - mimo że przeszedł w Polsce bez większego
echa, ponieważ przeciwnik nie był tak atrakcyjny i ranga meczu nie była wysoka - był dla mnie niezwykle
ważny ze szkoleniowego punktu widzenia. Miałem szansę zobaczyć kilku zawodników, którzy grali bardzo
skutecznie w polskiej lidze, i wydawało się, że mogą wnieść coś nowego do reprezentacji. Jechaliśmy do
Islandii z kilkoma znakami zapytania, które mogły zniknąć właśnie po takim kontrolnym spotkaniu.
Wystarczy przypomnieć sobie, jak wyglądała obrona. Na lewej stronie zabrakło Michała śewlakowa, a więc
pil"
130
karzą, który miał za sobą najwięcej minut gry w eliminacjach. To gracz podstawowy, a jego obecność pozwala
Strona 44
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
na rozwinięcie wielu wariantów. Z kolei na prawej pomocy odpadli kontuzjowany Karwan i szukający klubu
Iwan. A więc wytworzyła nam się olbrzymia luka i trzeba było powołać trzeciego i czwartego w rankingu -
Grzegorza Patera i Pawła Kaczorowskiego. Mieli oni więc jedyną szansę pokazania się na arenie
międzynarodowej i potwierdzenia wysokiej formy demonstrowanej w meczach ligowych oraz pucharowych.
Z kolei brak kontuzjowanego Świerczewskiego spowodował, że mógł ponownie wystąpić Arek Bąk, który
powoli ugruntowywał swoją pozycję w reprezentacji. Przystosowuje się do innego sposobu myślenia oraz gry.
Jest naturalnym dublerem Świerczewskiego i Ka-łużnego. Kiedy jeszcze dodam, że w tym meczu z powodu
urazu nie mógł zagrać Olisadebe, to nagle rysuje nam się skład jedenastki zupełnie innej niż ta, która wedle
życzeń i wyobrażeń powinna wystąpić w meczach eliminacyjnych.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ten mecz przyniósł nam wiele odpowiedzi. Na przykład, że
grający na lewej pomocy Kamil Kosowski, który spisywał się kapitalnie w pucharach i lidze, nie jest jeszcze
gotowy do gry w reprezentacji. To samo dotyczyło i Patera, i Kaczorowskiego. Natomiast Arek Bąk popisał się
pięknym podaniem do Marcina Zewłakowa, po którym padł jedyny dla nas gol, samobójczy. Obrońca rywali
został zmuszony do szukania piłki w powietrzu i skierował ją do własnej bramki. Arek potwierdził, że powoli
osiąga reprezentacyjny poziom, chociaż ma jeszcze wiele braków, które musi ze swojej gry jak najszybciej
wyeliminować. Dwójka śew-łakow-Kryszałowicz, bez Olisadebe, pokazała, że nasz ofensywny potencjał w
takich trudnych meczach, jak z Is-
landią, jest niewielki. Faktycznie nie stworzyli żadnej stuprocentowej sytuacji.
Cieszył natomiast powrót Jacka Bąka, który pokazał, że rzeczywiście można na niego liczyć. Także wysoka
forma Hajty dawała szansę, iż w kolejnych eliminacyjnych spotkaniach obrona powinna być naszym silnym
atutem. Napawała wreszcie optymizmem bardzo dobra dyspozycja Dudka w bramce. Można było nawet
odnieść wrażenie, że wszelkie zawirowania wokół tego zawodnika, związane z jego transferem do Arsenału,
nie pozostawiły na nim śladu.
Do rywalizacji z Islandią zawodnicy przystąpili „na dużym zmęczeniu". W 48 godzin nie udało nam się
zregenerować ich sił. Wiele przemawiało za tym, że ten mecz nie zakończy się dla nas pomyślnie. Jednak
zremisowaliśmy, ale 1:1 zostało uznane w kraju jako, przede wszystkim, wynik przedłużający korzystną
statystykę spotkań bez porażki. Ale nie jako rezultat, który miałby „zbudować" nam cokolwiek nowego przed
meczem z Norwegią. Przypomnę, iż przed spotkaniem z Ukrainą, otwierającym eliminacje, również
zremisowaliśmy 1:1 z Rumunią w Bukareszcie. To był wtedy znakomity, obiecujący prognostyk przed
występem w Kijowie. Kolejne 1:1 mnie osobiście jako trenerowi dawało ten sam wyznacznik. Co ciekawe, z
Ukraińcami zdobyliśmy trzy bramki i także trzy w najważniejszym spotkaniu z Norwegią. A więc można
powiedzieć, iż po roku doszło do swego rodzaju powtórki.
Zdaję sobie sprawę, że złe wejście w eliminacje na Ukrainie mogło doprowadzić do realizacji
najprzeróżniejszych scenariuszy - ze zmianą trenera włącznie. Natomiast chorzowska wygrana z Norwegami
dała bezpośredni awans do finałów mistrzostw świata. Myślę, że oba te mecze miały olbrzymie, wręcz
kluczowe znaczenie. Rok gier eliminacyjnych reprezentacji zamknął się swoistą klamrą. To był
najkrótszy okres walki o finały w całej Europie. Wiadomo, że ani przed, ani po ważnym meczu zespół nie
zagra dobrze. To sportowy pewnik. Nie ma takiej możliwości, że jeżeli świetnie zagrałoby się mecz
towarzyski, to zaraz nastąpi świetny mecz eliminacyjny. Przykładem są Holendrzy. Zwyciężyli w cudownym
stylu Anglię na wyjeździe, towarzysko - ale potem nie wygrali żadnego eliminacyjnego spotkania i w
konsekwencji znaleźli się poza finałami mistrzostw świata.
Dlatego trzeba stawiać sobie cele pośrednie i ostateczne. Celem pośrednim, w konfrontacji z Islandią, było
sprawdzenie kilku zawodników, co do których istniały - także medialne - przypuszczenia, że mogą wejść do
reprezentacji i wnieść nową wartość. Okazało się, że jeszcze nie! Wniosek był prosty: nie popełniliśmy żadnego
błędu selekcyjnego, a ci wyróżniający się w polskiej lidze mają jeszcze trochę czasu na przygotowanie się i
osiągnięcie międzynarodowego poziomu. Ponadto okazało się, iż dla „kandydatów" kwestie taktyczne
okazały się zbyt skomplikowane, aby od razu mogli je przyswoić i wprowadzić do gry. To był dla mnie
sygnał, by w tym momencie dać sobie spokój z jakimkolwiek eksperymentowaniem. Nie widziałem więc
możliwości, by ktoś wszedł i bez kłopotów wkomponował się w „reprezentacyjny mechanizm".
Wiedziałem, że przeciwko Norwegom nie mogę ryzykować, wprowadzając „nowego" zawodnika. Ale do tego
był potrzebny mecz z Islandią, żeby mi unaocznić jako trenerowi: „Nie, nie, panie Engel. Nie tędy droga. Robi
pan błąd i trzeba go szybko naprawić. Naprawić poprzez powrót do tych piłkarzy i tych schematów, które
były wcześniej wyuczone".
Kiedy wróciliśmy z Islandii, to przede wszystkim porządnie się wyspałem. Tam panowały białe noce... Mecz
Strona 45
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
233
w Reykjaviku dał mi pewność, że to, co robię, i co zrobiłem dotychczas, oraz ludzie, na których się oparłem -
jest właściwe. To ważne dla trenera, żeby poprzez odrzucanie koncepcji, które się nie sprawdzają, zyskiwał
pewność, że te warianty, które ma przygotowane, są rzeczywiście dobre. Otrzymaliśmy odpowiedź na
wszystkie nurtujące nas pytania. Ze spokojną głową i pełnym przekonaniem ustaliliśmy skład oraz wysłaliśmy
powołania na najważniejszy dla nas dwumecz z Norwegią i Białorusią. Zanim piłkarze zjawili się na
zgrupowaniu, przyjęliśmy zasadę codziennego telefonicznego kontaktowania się z nimi, aby podgrzewanie
przedmeczowej atmosfery rozpocząć znacznie wcześniej.
„Radosny futbol" w Mińsku
5 września 2001 r., cztery dni po zakończonym sukcesem i awansem do finałów mistrzostw świata 2002
spotkaniu z Norwegią, biało-czerwoni zagrali przeciwko Białorusi w Mińsku. W sporcie nie ma takiej
możliwości, by po osiągnięciu głównego celu, a był nim awans do finałów mistrzostw świata, zawodnik bądź
grupa zawodników była w stanie, po zaledwie kilku dniach, wznieść się ponownie na wyżyny. W ogóle jest to
niewykonalne, ani psychicznie, ani fizycznie. Dlatego w sporcie zdarzają się często zaskakujące wyniki, które
po takich ciężkich meczach, jak nasz z Norwegami, można było łatwo przewidzieć.
Należy pamiętać, że 16 lat staraliśmy się o coś, co było nieosiągalne. Piłkarze, którzy mają za sobą po
kilkadziesiąt występów w reprezentacji, przegrywali faktycznie wszystko, co było do przegrania, startując
wcześniej kilkakrotnie w eliminacjach mistrzostw świata i Europy. Dlatego ten awans, w tym momencie,
uzyskany we wspaniałym stylu na dwie kolejki przed zakończeniem eliminacji, musiał doprowadzić do
olbrzymiej dekoncentracji w ekipie. Jako pierwsi w Europie, na swoim boisku, w obecności czterdziestu kilku
tysięcy ludzi na trybunach i przy milionach telewidzów odnieśliśmy sukces - to musiało wywołać i wywołało
szalony wybuch radości oraz wyładowało emocjonalne akumulatory piłkarzy do zera.
Z boiska ta eksplozja euforii przeniosła się na trybuny, a z trybun na całą Polskę. Nie wolno było w tym
momen-
135
cie zabierać zawodnikom prawa do radości. Świadomie zgodziłem się, by przez dwa kolejne dni „oddać"
graczy kibicom, a przede wszystkim przedstawicielom mediów. Musiałem podzielić zespół na grupy i tylko w
telewizyjnej jedynce pojawiła się, na chwilę, cała kadra. Piłkarze uczestniczyli w dziesiątkach spotkań i audycji
w studiach telewizyjnych oraz radiowych. Udzielili bodaj kilkuset wywiadów prasowych. Chciałem, żeby
zawodnicy odczuli, jak bardzo ten sukces był oczekiwany i jaką wielką radość sprawili wszystkim.
Z powodu euforii nie można było skoncentrować się ani na omówieniu meczu, ani na błędach, ani na dobrych
punktach. Było jasne, że spotkanie w Mińsku mało kogo interesowało. Potwierdzili to trenerzy z
zagranicznych klubów, w których grają nasi zawodnicy, wręcz bombardując mnie telefonami. Po gratulacjach
pojawiał się jeden, jedyny temat: „Zwolnij mi zawodnika, bo zrobiłeś, co miałeś do zrobienia, a teraz ja go
potrzebuję jak najszybciej w klubie". Dzwoniono także do piłkarzy, żeby wpłynęli na mnie i żebym ich
zwolnił. Przyznam, liczyłem się z tym, iż na Białorusi wynik może być dla nas niekorzystny. Oczywiście nie
spodziewałem się, że przyjmie takie rozmiary i przegramy różnicą trzech bramek.
Mimo olbrzymich nacisków z przeróżnych stron, żadnego z zawodników nie odesłałem do domu. Chciałem,
żeby kibice zobaczyli, iż ten podstawowy zespół, w tym momencie. .. nie jest w stanie wygrać. A gdybym ich
zmienił, to na kogo? No na tych, którzy byli w ekipie, bo przecież awans nie dotyczył podstawowej jedenastki
czy trzynastki. Dotyczył co najmniej dwudziestu dwóch graczy, którzy byli ze mną. Oni tak samo brali w tym
udział, odreagowywali kolejne stresy i jadąc do Mińska, byli w takiej samej psychicznej dyspozycji.
Przykładem jest Mariusz Kukiełka, który jako jeden z rezerwowych wszedł od początku i pokazał, co znaczy
od-stresowanie zawodnika, nie będącego graczem podstawowym. A więc gdybym wstawił nie jednego, a
sześciu dublerów, to mielibyśmy zapewne nie cztery, a dwadzieścia cztery błędy. Dlatego wybrałem mniejsze
zło i stwierdziłem, że nie mogę zmieniać zespołu. Uważam, że moja nieugięta postawa, jeśli chodzi o prośby
trenerów klubów była, mimo wszystko, słuszna, bo gdybym ugiął się raz...
Białorusini byli podwójnie zmotywowani. Po przegranej 0:2 z Ukrainą okrzyknięto ich niemal „narodowymi
zdrajcami". Wyrzucenie aż trzech zawodników pokazało, że kierownictwo ich reprezentacji nie żartuje, a los
pozostałych także wisi na włosku. Ponadto nie stracili szansy zajęcia drugiego miejsca, co oznaczało baraż z
Anglią lub Niemcami. A sprzedanie praw telewizyjnych i reklamowych z takim rywalem to kwestia
zarobienia paru milionów marek. Gra szła więc o olbrzymią stawkę. Białorusini byli więc niesłychanie
Strona 46
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
zdeterminowani, a my „leżeliśmy na boisku" już w pierwszym kwadransie. Dwukrotnie wyrzucono w
powietrze Michała Zewłakowa, wyrzucono w powietrze Kryszałowicza, dostał po kościach Oli-sadebe i
skończyła się walka. Graliśmy ładnie, demonstrowaliśmy elegancki futbol, byliśmy często przy piłce i
stworzyliśmy wiele podbramkowych sytuacji. Ale to nie miało nic wspólnego z walką o punkty.
Dlatego wynik był wielce niekorzystny, a gra „radosna". Kiedy tak określiłem naszą postawę podczas
pomeczowej konferencji prasowej, dostałem burzę oklasków. Po chwili jeden z białoruskich dziennikarzy
wstał i poprosił, żebyśmy w październiku w Chorzowie nie zagrali równie „wesoło" przeciwko Ukrainie. Z
naszej strony był to rzeczywiście taki beztroski futbol - bez konkretnych zadań, dalekie
237
odejście od powinności w obronie i podczas akcji ofensywnych brak zaangażowania w rywalizacji o piłkę.
Zawodnicy nie byli w stanie się zmobilizować i jestem pewien, że nikt w tej sytuacji nie byłby w stanie.
Będzie niesłychanie ciężko wyzwolić motywację, aż do meczów przygotowujących do finałów mistrzostw
świata. Zacznie się walka o pozycję, o miejsca w ekipie od piętnastego do dwudziestego trzeciego. I będzie to
wszystko coraz ciekawiej wyglądało. Ale do tego czasu... dajmy im się jeszcze nacieszyć. Cieszmy się. Przecież
prawie 16 lat chcieliśmy się radować, a nie mogliśmy. Nadmuchiwaliśmy balon radości, presji i oczekiwań -
ale ten naród był przez lata dołowany futbolem, a reprezentacja wywoływała negatywne skojarzenia.
To przecież nie przypadek, że na początku 2000 roku oceniano, po społecznych sondażach, że reprezentacja
jest jednym z najgorzej kojarzących się „produktów". A dzisiaj? Odwrotnie, każdy chętnie utożsamia się z
drużyną narodową. Mamy produkt eksportowy, a cała piłkarska Europa daje za przykład Polskę.
Ale... nasi piłkarze nie mogą grać takiego futbolu, o jakim myślą, że... mogą. Czasem jest dobrze to sobie
uświadomić i z dwojga złego może dobrze się stało, że zrozumieliśmy to tak szybko. Zawodnicy tak daleko
odeszli w spotkaniu z Białorusią od założeń taktycznych, że myśleli, iż spokojną grą improwizacyjną potrafią
nadrobić to, co zwykle robimy jako drużyna. Okazało się, że nie jesteśmy Brazylią ani Argentyną. Nie
potrafimy prezentować czegoś takiego, co tamtym się udaje. Nam się to nie udaje, jesteśmy bowiem zupełnie
innym zespołem. Musimy mieć zupełnie inne podłoże zwyciężania. Mecz w Mińsku pokazał piłkarzom
dobitnie, jeszcze raz, że są mocni wyłącznie zespołowo. Kiedy każdy za każdego, w każdym meczu,
138
odda za kolegę wszystko. Jak palce jednej dłoni zaciśnięte w pięść. I to był najważniejszy wniosek wyciągnięty
po porażce na Białorusi.
Godne pożegnanie
Po meczu z Norwegami, który dał nam awans do finałów mistrzostw świata, stwierdziłem, że zespół, który
zapewni sobie prawo występu w finale, powinien być... wycofany z dalszych eliminacyjnych rozgrywek. Z
tego względu, że w takich sytuacjach naprawdę trudno mobilizować się tak jak pozostałym drużynom, które
jeszcze o cokolwiek walczą. Dlatego mecz z Ukrainą - na pożegnanie - 6 października 2001 roku w Chorzowie
miał dla nas szczególne znaczenie. Psychologiczne, ponieważ mimo wszystko wymagano od nas, żebyśmy do
końca grali na pełnych obrotach. Chociaż kibice - nie zapełniając stadionu - pokazali, że jeżeli nie ma walki o
wszystko, to traktują mecz nieco inaczej. Co ciekawe, w przedmeczowej konferencji uczestniczyło nie więcej
niż dziesięciu dziennikarzy. Przed spotkaniem z Norwegią nie mogłem wejść do sali. Była tak nabita, że z
trudem przepchałem się przez tłum żurnalistów. Na dodatek teraz wcale nie pytano o mecz z Ukrainą, ale już
o mistrzostwa świata. Musiałem im dopiero przypomnieć, że mamy jeszcze jeden mecz do rozegrania i może
byśmy trochę o nim porozmawiali.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę na tym meczu zależy tylko nam, czyli piłkarzom, ludziom
pracującym w piłce i z kadrą. Po to, by naród nabrał szacunku do tej reprezentacji. Dzięki awansowi
zaskarbiliśmy sobie miłość wszystkich kibiców w Polsce, natomiast szacunek zdobywa
się w takich meczach jak z Ukrainą, kiedy wszyscy tak zwani lepiej wiedzący szepczą po wszystkich kątach, że
spotkanie z Ukrainą na pewno odpuścimy. Bo to takie typowo polskie - że będziemy chcieli pomóc
konkurentom w wejściu do barażów. Rzeczywiście, jeśli chodzi o ten aspekt, zespól stanął przed bardzo
poważnym wyzwaniem.
Natomiast ja, ze szkoleniowego punktu widzenia, przygotowałem dwa nowe warianty taktyczne. Oba udało
mi się wprowadzić i obejrzeć. Pierwszy - to włączanie do akcji ofensywnych Tomka Hajto, a więc środkowego
obrońcy - czego nigdy w tych eliminacjach nasza reprezentacja nie robiła. Drugi - to ustawienie w drugiej
fazie, drugiej połowy z trzema środkowymi obrońcami (Hajto, Wałdoch, J. Bąk), czego także nigdy nie
próbowaliśmy. Nie wszystko się udało, jak to za pierwszym razem, ale mecz rozegrany przez Hajtę był
Strona 47
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
jednym z najlepszych w jego wykonaniu. To mnie bardzo cieszyło. Chcieliśmy w tym meczu zwyciężyć, ale
oprócz tego w moim przypadku zaważył profesjonalizm i zacząłem „kombinować", myśląc już o
mistrzostwach świata oraz o tym, żeby zacząć wprowadzać do gry nowe elementy taktyczne i zespołowe.
Zespół koncentrował się mocno. Apelowałem do zawodników o samokontrolę i o samomobilizację. Nie
chciałem stosować jakiejś szczególnej motywacji. Nie chciałem zanadto mówić i poruszać spraw
narodowościowych, od których jednak całkowicie nie uciekłem. Jednak podczas odprawy uświadomiłem
zawodnikom, jak ważny jest ten mecz z narodowego punktu widzenia; ważny, by zyskać szacunek kibiców,
by odpowiedzieć „tak" tym wszystkim, którzy w Polsce wiedzą wszystko lepiej na „nie". A jeśli chodzi o tę
reprezentację, zawsze się mylili i nadal się mylą.
Twierdzę, że zawodnicy wiedzieli doskonale, o co grają. Orientowali się, że granica między miłością a złością
kibica
jest bardzo cienka. Większość ludzi, którzy na co dzień sportem się nie parają, nie potrafiła zrozumieć meczu z
Białorusią. Ale dlatego spotkanie z Ukrainą jawiło nam się w zupełnie innym świetle. Zagraliśmy bez agresji i
determinacji, lecz z dużym zaangażowaniem oraz utrzymaniem tych wszystkich elementów gry, które są
niezbędne do odniesienia zwycięstwa. Prowadziliśmy po bardzo ładnej akcji i strzale Olisadebe, a skończyło
się remisem, który był zasłużony. Bo przecież Ukraińcy też dobrze grali i stworzyli kilka czystych sytuacji,
których nie wykorzystali na skutek świetnej postawy Jurka Dudka.
Dla mnie niesłychanie ważne było to, że nasz zespół rozegrał bardzo dobry mecz. Było widać, że jest to
drużyna. Z pewnością każdy oglądał z przyjemnością to spotkanie, a kilka akcji ponownie poderwało ludzi na
stadionie i w całej Polsce. Strzał Kryszałowicza w poprzeczkę pod koniec, z 35 metrów, był okrasą tego
widowiska. Ponadto dwie niewykorzystane sytuacje Olisadebe i Kryszałowicza, sam na sam z bramkarzem,
potwierdziły możliwość oraz klasę drużyny.
Jestem dumny z tego zespołu. Byłem dumny przez cały czas, ale ten mecz przypomniał występ ekipy
Kazimierza Górskiego z Włochami, podczas finałów w Niemczech w 1974 roku. Wtedy też graliśmy „o nic", a
jednak potrafiliśmy walczyć i wygrać 2:1. Tym występem „Orły Górskiego" zaskarbiły sobie szacunek
milionów Polaków, który trwa do dzisiaj. Wierzę również, że postawą w meczu z Ukrainą zyskaliśmy
szacunek tych wszystkich, którym leży na sercu dobro reprezentacji, piłki nożnej i sportu. Pokazaliśmy bardzo
dobry futbol i zakończyliśmy eliminacje z godnością.
6 października 2001 kończyłem 49 lat. Trudno sobie nawet wymarzyć piękniejsze urodziny - „100 lat"
zaśpiewa-
ne przez prawie 30 tysięcy ludzi na stadionie, gra zespołu, który swą postawą sprawił mi najmilszy prezent.
Po takim spotkaniu, kiedy wszyscy byli serdeczni i rozradowani, można było ze spokojem i pełną radością
odbierać życzenia. Piłkarze zaskoczyli mnie niesamowicie, wręczając mi podczas specjalnej nocnej uroczystości
w stołecznym „She-ratonie" pamiątkowy zegarek. Ale ja także zaskoczyłem zawodników i
współpracowników, przygotowałem bowiem przepiękne plakietki z racji awansu do przyszłorocznych
finałów.
śyczyłbym każdemu, żeby podobnie wchodził w pięćdziesiątkę. W autokarze czekała mnie jeszcze jedna
niespodzianka - zawodnicy czuli się tak wspaniale po awansie, że uznali, iż są zespołem i sobie ufają. Dlatego,
by zamanifestować jedność, obcięli sobie włosy. W roli fryzjera wystąpił Piotr Świerczewski. Było przy tym
wiele śmiechu i wesołości. Kiedy pojawili się w „Sheratonie", początkowo nikt nie mógł ich rozpoznać.
Impreza przepiękna, a tańce trwały do godziny ósmej rano. Była to jedna z najlepszych zabaw z udziałem
reprezentacji narodowej i jej przyjaciół.
143
Epil
°g
Po 15 latach, które upłynęły od mistrzostw świata w Meksyku, a po raz szósty w historii naszej piłki nożnej
reprezentacja Polski awansowała ponownie do finałów tej największej futbolowej imprezy na świecie. Awans
był możliwy dzięki olbrzymiej pracy trzech ściśle współpracujących grup, które tworzyli: prezesi i pracownicy
PZPN-u, sztab szkoleniowo-medyczno-organizacyjny i, oczywiście, piłkarze.
Awansowaliśmy we wspaniałym stylu. Byliśmy pierwszą reprezentacją ze sfery europejskiej. Nie licząc
oczywiście, Francji, która jako aktualny mistrz globu nie musiała walczyć w eliminacjach.
Po przeczytaniu tej książki wydawać by się mogło, że wszystko, co działo się w tych eliminacjach, przebiegało
lekko, miło i bez problemów. Mogę Państwa zapewnić, że stworzenie zespołów nie było sprawą prostą.
Strona 48
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Osobiście kompletowałem dwa zespoły. Pierwszym był sztab reprezentacji. Aby stworzyć w pełni
profesjonalną grupę współpracowników na najwyższym poziomie reprezentacyjnym, musiałem dokładnie, a
czasami z aptekarską precyzją, dobierać najlepszych z najlepszych, nie tylko pod względem merytorycznym,
ale również pasujących do siebie mental-te. Moja wizja pracy sprawdziła się całkowicie. Wielką sa--elność
decyzyjną otrzymali doktor Stanisław Ma-
142
Z prezydentem FIFA Josephem Blatteren
Podczas tokijskiego losowania w grudniu '99 z Pele i Franzem Beckenbauerem (w tle).
Z Włodzimierzem Lubańskim przyjaźnią się od wielu, wielu lat.
Trener nie zapomina, jak wiele zawdzięczamy Emmanuelowi Olisadebe.
Szczególnym sentymentem Jerzy Engel darzy konie.
Służewiec - z dżokejem Rumenem Ganczewem i Sloganem, zwycięzcą Nagrody Mokotowskiej '98.
s(.
Jerzy Engel z „reprezentacyjną obstawą" Tomaszem Waldocliem (z lewej) i Tomaszem Iwanem udziela
kolejnego wywiadu najbardziej znanemu telewizyjnemu dziennikarzowi sportowemu Dariuszowi
Szpakowskiemu.
Pogwarki z najlepszym polskim żużlowcem Tomaszem Gollobem.
Za pomyślność polskiego futbolu - symboliczny toast z trenerem tysiąclecia Kazimierzem Górskim.
Miny mówią same za siebie. Prezes PZPN Michał Listkiewicz cieszy się wspólnie z selekcjonerem z awansu
oraz naprawdę godnego pożegnania z eliminacjami mistrzostw świata.
Reprezentacja Polski przed postawieniem kropki nad „i", czyli przed październikowym meczem z Ukrainą w
Chorzowie. Od lewej, stoją: Tomasz Hajto, Tomasz Kłos, Michał śewłakow, Piotr Swierczewski, Jerzy Dudek,
Marcin śewłakow. W przysiadzie: Tomasz Wałdoch, Emmanuel Olisadebe, Arkadiusz Bąk, Marek Koźmiński,
Bartosz Karwan.
Bruksela, 1 lipca 2001 r. Jerzy Engel pokierował reprezentacją Polski oldbojów (byli reprezentanci i politycy),
która pokonała ekipę Unii Europejskiej 3:2.
Jerzy Engel z autorem w grudniu 2000 r. na murawie Anorthosis Famagusta w Larnace. To właśnie na tym
stadionie - 28 lutego 2001 r. - Polska pokonała Szwajcarię 4:0.
chowski i dyrektor Tomasz Koter. Program pracy oddziału szkoleniowego opracowałem osobiście.
Kolejna grupa to piłkarze. Selekcja do kadry narodowej trwała pół roku. Każda decyzja o powołaniu
konkretnego piłkarza jest zwykle szeroko komentowana przez media. Kompletny brak zrozumienia istoty
pracy selekcyjnej przez grupkę dziennikarzy, promowanie na łamach prasy własnych faworytów, a ponadto
niewybredne i często złośliwe ataki pod adresem moim oraz zawodników powodowały, że praca selekcyjna
odbywała się w atmosferze napięcia i sensacji. Przez sito selekcyjne przecisnęło się prawie pięćdziesięciu
zawodników. Nie wszyscy z nich, powołani na mecze i zgrupowania kadry, wystąpili w oficjalnych meczach
na boisku. Tworząc mało przychylną dla reprezentacji i dla mnie osobiście atmosferę, w niektórych mediach
zaczęto wywierać coraz większą presję na prezesów PZPN-u, aby w przypadku porażki w Kijowie z Ukrainą,
a więc już po pierwszym meczu eliminacyjnym, jakże dla nas trudnym, ale przecież nie kluczowym dla
ostatecznego układu tabeli, odwołać mnie z funkcji selekcjonera. Kiedy próby wywierania presji na prezesów
spełzły na niczym, kilku dziennikarzy próbowało poróżnić ze mną piłkarzy. Efektem tego był konflikt z
Andrzejem Juskowia-kiem. Nie znając sytuacji w Polsce i nieświadomy stosunków, jakie zaczęły się
wytwarzać pomiędzy grupką dziennikarzy a reprezentacją, Juskowiak nie zjawił się na meczu, na który
otrzymał powołanie. Sprawę wyjaśniliśmy sobie z zawodnikiem w późniejszym czasie i Andrzej wrócił do
reprezentacji.
Praca nad wykształceniem własnego stylu gry oraz dobieraniem na poszczególne pozycje najbardziej
wartościowych piłkarzy wciąż była niezakończona. Reprezentacja miała duże kłopoty ze skutecznością. Fakt,
że nie mogli-
145
śmy przez długi okres zdobyć bramki, tak wyolbrzymiono w mediach, że stał się ogólnonarodową histerią.
Działając na wyobraźnię czytelników, liczono godziny i minuty, a potem już sekundy bez bramki, aby
podawany czas wywoływał silniejsze emocje kibiców. Aby wyglądało to jeszcze okazalej, doliczono do czasu
gry reprezentacji prowadzonej przeze mnie czas gry bez zdobytej bramki drużyny prowadzonej przez mojego
Strona 49
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
poprzednika. Powyższe przykłady pokazują, że tworzenie zespołu nie było pracą ani łatwą, ani przyjemną, a
jako selekcjoner reprezentacji byłem mocno krytykowany i nawet dosyć często obrażany przez media.
Dyletantyzm i najwyraźniej zła wola niektórych dziennikarzy spowodowały, że z braku zrozumienia pracy
trenerskiej zaczęto doszukiwać się w powołaniach niektórych zawodników drugiego dna. Oceniając moje
poszukiwania własną miarką i kryteriami, pisano, że tacy piłkarze, jak Bartosz Karwan czy bracia Marcin i
Michał Zewłakowowie znajdują się w kadrze dzięki protekcji Włodzimierza Lu-bańskiego. Włodek jest moim
przyjacielem od lat. Postacią sztandarową historii polskiej piłki nożnej. Jego znajomość międzynarodowego i
zawodowego futbolu czyni go jednym z największych ekspertów w swoim zawodzie. Jako menedżer piłki
nożnej prowadzi w Polsce grupę piłkarzy, pośród których wiodącymi postaciami byli wyżej wymienieni
piłkarze. Widząc nas często razem grających w tenisa bądź spędzających wspólnie z małżonkami czas w
kafejkach warszawskiej Starówki, media zaczęły przedstawiać naszą przyjaźń w krzywym zwierciadle,
podając kibicom zupełnie zatrutą pożywkę.
Selekcjoner musi być odporny na krytykę, a czasami -chamstwo piszących. Niektóre gazety żyją z sensacji
wyssanych z palca, które nigdy nie miały miejsca i są pisane
tylko po to, by zwiększyć sprzedaż pisma, bez względu na to, kogo i jak bardzo swoimi artykułami dotkną lub
obrażą.
Za radą Kazimierza Górskiego przestałem czytać prasę. Muszę przyznać, że podjąłem decyzję wspaniałą, bo
chociaż problem się nie skończył, zupełnie przestał mnie interesować. Mogłem skoncentrować się wyłącznie
na pracy, bez względu na „wiadomości" pojawiające się w gazetach.
Nigdy nie odszedłem od własnej koncepcji pracy i budowy zespołu. Zespół to coś o wiele więcej niż grupa
ludzi mających wspólny cel do osiągnięcia. Ekipa musi mieć duszę. Tworzenie duszy zespołu i w zespole to
praca autorska każdego twórcy, a takimi są trenerzy piłki nożnej. To tak jak z obrazami malowanymi przez
malarzy. Jedne mają dusze, coś nieuchwytnego i trudnego do zdefiniowania, co powoduje, że na aukcjach
płaci się za nie miliony dolarów, a inne jej nie mają i chociaż są dobrze profesjonalnie namalowane, nie mają
żadnej wartości.
Pracując na żywym organizmie, a takim jest także futbolowa drużyna, oprócz wszystkich elementów czysto
piłkarskich, największą wartość ma magnetyzm oplatający każdego z członków teamu w codziennej pracy na
treningach, a szczególnie uwidaczniający się podczas meczów o wielką stawkę.
Mnie udało się wskrzesić w tych eliminacjach dwunastego zawodnika, czyli własną duszę zespołu. Były w
tych eliminacjach momenty bardzo trudne, podczas których w przezwyciężeniu problemów pomógł właśnie
ten dwunasty - niewidzialny gołym okiem gracz.
Radość, jaka towarzyszyła nam wszystkim przy każdej zdobytej bramce, bez różnicy, czy była to pierwsza, czy
czwarta, potwierdzała, że stworzona została grupa zwarta jak dłoń zaciśnięta w pięść, która wspólną siłą
wszystkich
palców stworzyła nową jakość w polskim futbolu i nie dała żadnych szans przeciwnikom.
O tym, jak stworzyłem ten najbardziej cenny element pracy z zespołem, ważny nie tylko w sporcie, ale
również w innych dziedzinach życia, gdzie o sukcesie decyduje praca zespołowa, będzie opowiadać kolejna
książka, która ukaże się przed rozpoczęciem finałów mistrzostw świata w Japonii i Korei. Serdecznie
zapraszam Państwa do jej przeczytania, a jeśli jedno zdanie w niej zawarte, rozdział lub cała książka
zainspirują Państwa do działania, będzie to oznaczało, że spełniła ona swoją rolę.
Selekcjoner Reprezentacji Polski
BIBLIOTEK* r>f GMINY V. Itn. Si -¦¦:. Wypożyczać iit u,, ul. w,-,... ¦¦ .. . ¦ .....\ y
"'-™»-4fhi-q
U
^C \/i
*
*
Władysław Jerzy Engel
Urodzony 6 października 1952 roku we Włocławku. śona - Urszula, z d. Pulkowska, córka - Anna, syn - Jerzy.
Strona 50
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Jako zawodnik występował w barwach Junaka i Kujawiaka Włocławek, AZS-AWF Warszawa i Polonii
Warszawa. Ukończył AWF w Warszawie w 1975 roku. Prowadził: drugą drużynę Polonii (liga okręgowa,
1.9.1975 -31.8.1976), Hutnika Warszawa (III liga, 1.9.1976 -31.8.1977), RKS Błonie (III liga, 1.9.1977 - 30.4.1978),
ponownie stołeczną Polonię (II liga, 1.5.1978 - 30.12.1978), Polonię Bydgoszcz (III liga, 1.2.1979 - 30.6.1981).
Kolejnym etapem było kierowanie Bankiem Informacji PZPN podczas eliminacji mistrzostw świata 1982.
Następnie kolejno: Hutnik Warszawa (awans do II ligi, 1.8.1982 - 31.7.1984), Legia Warszawa (1984-1988,
dwukrotnie wicemistrzostwo Polski), Apollon Limassol (1.7.1988 - 30.6.1990, wicemistrzostwo Cypru), Apop
Paphos (1.7.1990 - 31.6.1991), Sa-lamina Larnaca (1.7.1991 - 31.7. 1995). Latem 1995 roku wrócił do kraju i został
zatrudniony przez Janusza Romanowskiego w ASPN Legia Warszawa na stanowisku menedżera klubu. Od
stycznia 1996 ponownie na Cyprze, gdzie podpisał kontrakt z Salaminą. Po pół roku przeszedł do Arisu
Limassol. Od 1 lipca 1997 w Polonii Warszawa jako dyrektor sportowy-menedżer (1998 - wicemistrzostwo,
1999 - 5. miejsce, 2000 - mistrzostwo). Od 1 stycznia 2000 selekcjoner pierwszej reprezentacji Polski. Najlepszy
trener Polski 2000.
Maciej Polkowski
Urodzony 25 lipca 1947 roku w Warszawie. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w
Toruniu. Od 1972 roku dziennikarz „Przeglądu Sportowego". W latach 1990-1994 redaktor naczelny tej gazety.
149
20 meczów pod wodzą Engela
26.01.2000
Kartagena, mecz towarzyski Hiszpania-Polska 3:0 (1:0).
Polska: Majdan - M. Zając (60 Kaliszan), Zieliński, Michał
Zewłakow - Iwan, Michalski, Majak, Czerwiec
(84 Baszczyński), Krzynówek (66 Kaczorowski) - Gilewicz
(75 Bizacki), Kryszałowicz (53 śurawski).
23.02.2000
Paryż, mecz towarzyski Francja-Polska 1:0 (0:0).
Polska: Dudek - Kłos, Wałdoch, J. Bąk, Michał Zewłakow
(65 Hajto) - Karwan, Iwan (73 Wieszczycki),
Świerczewski, Krzynówek (89 Kiełbowicz) - Reiss
(82 Rząsa), Marcin Zewłakow (57 Kryszałowicz).
29.03.2000
Debreczyn, mecz towarzyski Węgry-Polska 0:0. Polska: Dudek - Kłos, Wałdoch, J. Bąk (62 Zieliński), Michał
Zewłakow - Karwan, Świerczewski (46 Iwan), Zdebel (59 Rząsa), Krzynówek (78 Kałużny) - Gilewicz, Reiss (59
Bizacki).
26.04.2000
Poznań, mecz towarzyski Polska - Finlandia 0:0. Polska: Matysek - Kłos, Wałdoch, Kukiełka, Michał Zewłakow
- Karwan (79 Kaczorowski), Michalski
150
(46 Krzynówek), świerczewski, Iwan - Marcin Zewłakow (46 Gilewicz), Kryszałowicz (71 śurawski).
04.06.2000
Lozanna, mecz towarzyski Holandia-Polska 3:1 (1:1).
Bramka: Kryszałowicz 38.
Polska: Dudek - Kłos (76 Zieliński), Wałdoch, J. Bąk,
Murawski (66 Zdebel), Michał Zewłakow - Iwan,
świerczewski (86 Pawlak), Rząsa (79 Kiełbowicz) - Marcin
Zewłakow (46 Gilewicz), Kryszałowicz (82 Frankowski).
16.08.2000
Bukareszt, mecz towarzyski Rumunia-Polska 1:1 (1:0).
Bramka: Olisadebe 79.
Polska: Dudek - Kłos (46 Hajto), Wałdoch, J. Bąk
(83 Zieliński), Michał Zewłakow (46 Koźmiński) - Iwan
(65 Karwan), Świerczewski, Kałużny (70 Zdebel),
Krzynówek (90 Kiełbowicz) - Marcin Zewłakow
(82 Mięciel), Olisadebe.
Strona 51
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
02.09.2000
Kijów, eliminacje Mistrzostw Świata
Ukraina-Polska 1:3 (1:2).
Bramki: Olisadebe 2, 31, Kałużny 55.
Polska: Dudek - Kłos (85 Hajto), Zieliński, Wałdoch,
Michał Zewłakow - Iwan, Świerczewski, Kałużny,
Koźmiński (90 Krzynówek) - Olisadebe, Juskowiak
(69 Gilewicz).
07.10.2000
Łódź, eliminacje Mistrzostw Świata Polska-Białoruś 3:1 (1:1). Bramki: Kałużny 24, 62, 73.
152
Polska: Dudek - Kłos, Zieliński, Wałdoch, Michał śewłakow - Karwan (81 Iwan), Świerczewski, Kałużny,
Krzynówek - Olisadebe, Juskowiak (46 Kryszałowicz).
11.10.2000
Warszawa, eliminacje Mistrzostw Świata
Polska-Walia 0:0.
Polska: Dudek - Kłos, Zieliński, Wałdoch, Michał
śewłakow - Karwan, Świerczewski, Kałużny, Krzynówek
(70 Rząsa) - Juskowiak (74 Olisadebe), Gilewicz (56
Kryszałowicz).
15.11.2000
Warszawa, mecz towarzyski Polska-Islandia 1:0 (0:0).
Bramka: Frankowski 62 z karnego.
Polska: Matysek (86 Wierzchowski) - Hajto, Zieliński
(46 Kos), Wałdoch, Michał śewłakow (46 Rząsa)
- Moskalewicz (46 Karwan), świerczewski, Kałużny (46 Zdebel), Koźmiński (86 Kłos) - Olisadebe
(46 Frankowski), Kryszałowicz.
28.02.2001
Larnaca, mecz towarzyski Polska-Szwajcaria 4:0 (2:0).
Bramki: Olisadebe 21, Karwan 45, Hajto 58 z karnego,
Krzynówek 90.
Polska: Dudek (46 Matysek) - Kłos, Zieliński (70 M. Zając),
Hajto, Michał śewłakow (46 Krzynówek) - Karwan,
Świerczewski, Zdebel (46 Kukiełka), Koźmiński
- Kryszałowicz (46 Marcin śewłakow), Olisadebe (81 Kiełbowicz).
„ 24.03.2001 Oslo, eliminacje Mistrzostw Świata
Norwegia-Polska 2:3 (0:2).
Bramki: Olisadebe 23, 39, Karwan 80.
Polska: Matysek (64 Dudek) - Kłos, Zieliński, Hajto,
Michał śewłakow - Iwan (64 Karwan), Świerczewski
(88 Zdebel), Kałużny, Koźmiński - Kryszałowicz,
Olisadebe.
28.03.2001
Warszawa, eliminacje Mistrzostw Świata
Polska-Armenia 4:0 (2:0).
Bramki: Michał śewłakow 12 z karnego, Olisadebe 40,
Marcin śewłakow 81, Karwan 88.
Polska: Dudek - Kłos, Zieliński, Hajto, Michał śewłakow
(78 Krzynówek) - Iwan (63 Karwan), Świerczewski,
Kałużny, Koźmiński - Olisadebe, Kryszałowicz (80 Marcin
śewłakow).
25.04.2001
Bydgoszcz, mecz towarzyski Polska-Szkocja 1:1 (0:0).
Bramka: Kałużny 49.
Strona 52
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Polska: Dudek - Kłos, Zieliński (46 Kałużny), Wałdoch,
Michał śewłakow (46 Krzynówek) - Iwan, Zdebel
(60 Świerczewski), Hajto, Koźmiński - Marcin śewłakow
(65 Mięciel), Kryszałowicz (73 śurawski).
02.06.2001
Cardiff, eliminacje Mistrzostw Świata
Walia-Polska 1:2 (1:1).
Bramki: Olisadebe 33, Kryszałowicz 73.
Polska: Dudek - Kłos, J. Bąk, Hajto, Michał śewłakow
- Iwan, A, Bąk, Zdebel (63 Krzynówek), Koźmiński
- Olisadebe (89 Marcin śewłakow), Juskowiak (54 Kryszałowicz).
253
06.06.2001
Erewan, eliminacje Mistrzostw Świata
Armenia-Polska 1.1 (1:1).
Bramka: Kałużny 5.
Polska: Dudek - Hajto, J. Bąk, Kukiełka, Michał
Zewłakow - A. Bąk, Świerczewski, Kałużny
(39 Krzynówek), Koźmiński (82 Zdebel) - Kryszałowicz,
Juskowiak (61 Marcin Zewłakow).
15.08.2001
Reykjavik, mecz towarzyski Islandia-Polska 1:1 (0:1).
Bramka: Hreidarsson 17 samobójcza.
Polska: Dudek - Kłos, Wałdoch (46 Hajto), J. Bąk,
Koźmiński - Pater (46 Kaczorowski), A. Bąk (60 Kukiełka),
Kałużny, Krzynówek (46 Kosowski) - Marcin Zewłakow
(78 Dawidowski), Kryszałowicz.
01.09.2001
Chorzów, eliminacje Mistrzostw Świata
Polska-Norwegia 3:0 (1:0).
Bramki: Kryszałowicz 45, Olisadebe 77,
Marcin Zewłakow 88.
Polska: Dudek - Kłos, Wałdoch, Hajto, Michał Zewłakow
- Karwan, Świerczewski (90 A. Bąk), Kałużny, Koźmiński
(82 Krzynówek) - Kryszałowicz (76 Marcin Zewłakow),
Olisadebe.
05.09.2001
Mińsk, eliminacje Mistrzostw Świata
Bjałoruś-Polska 4:1 (1:0).
Bramka: Marcin Zewłakow 77.
Polska: Dudek - Kłos, Wałdoch, Kukiełka, Michał
Zewłakow - Karwan, Świerczewski, A. Bąk, Koźmiński
154
(46 Krzynówek) - Olisadebe (62 Gilewicz), Kryszałowicz (46 Marcin Zewłakow).
06.10.2001
Chorzów, eliminacje Mistrzostw Świata
Polska-Ukraina 1:1 (1:0).
Bramka: Olisadebe 41.
Polska: Dudek - Kłos, Hajto, Wałdoch, Michał Zewłakow
- Karwan, Świerczewski (77 J. Bąk), A. Bąk, Koźmiński
(65 Krzynówek) - Marcin Zewłakow (46 Kryszałowicz),
Olisadebe.
Ogółem:
8 zwycięstw, 8 remisów, 4 porażki, bramki: 30 - 21. Bramki: Olisadebe - 10, Kałużny - 6, Karwan, Kryszałowicz,
Strona 53
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
Marcin Zewłakow - 3, Frankowski, Hajto, Krzynówek, Michał Zewłakow - 1, samobójcze - 1.
SPIS TREŚCI
Futbol na tak 3
Wstęp przyjacielski 6
Jesteśmy w finałach!!! 8
Optymista z urodzenia 25
Nie męczyć siebie i kibiców 21
Taki normalny facet 24
Być trenerem! 32
Polonia na dobry początek 35
Musimy złapać ich za gardło! 42
Cypryjska przygoda 50
Powtórka z Polonii 57
Zawsze ze szczęściem pod rękę 60
Hiszpański debiut bez kapitana 66
Na Stade de France bez lęku 72
Nie wolno oszukiwać... 77
Kijowska wiktoria 81
Cztery październikowe punkty 86
Mistrz atmosfery 89
Nie samym futbolem... 93
Zwycięstwa na przełomie wieków 96
Niesamowita gra na Ullevaal 100
Pod znakiem szczęśliwej trzynastki 110
Ze Szkotami w kratkę 225
Do Cardiff na pewniaka 118
Bijatyka w Erewanie 223
Nie, nie, panie Engel... 230
„Radosny futbol" w Mińsku 235
Godne pożegnanie 240
Epilog 244
20 meczów pod wodzą Engela 250
156
Copyright © by Maciej Polkowski, Jerzy Engel, 4WD Sp. z o.o., Wydawnictwo Dolnośląskie Sp. z o.o.,
Wrocław 2001
Redakcja
Daria Demidowicz-Domanasiewicz
Redakcja techniczna Ryszard Puchała
Korekta
Janina Gerard-Gierut
Zdjęcia: Dariusz Górski, Marek Nelken, Piotr Nowak, Maciej Polkowski, Włodzimierz Sierakowski; archiwum
Jerzego Engela
Zdjęcie na okładce: Piotr Nowak i Marek Nelken
Wydawnictwo Dolnośląskie sp. z o.o. ul. Strażnicza 1-3, 50-206 Wrocław
Wydawnictwo prowadzi sprzedaż wysyłkową teł. działu handlowego: (071) 32889 52 fax:(071)328 89 54 e-mail:
wysylka@wd.wroc.pl
ISBN 83-7023-893-9
Druk i oprawa
PPU Dan-mark, Wrocław
www.dan-mark.pl
PATRONI MEDIALNI
Strona 54
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
wybrzeża
im Dziennik Bałtycki
TELE
MAGAZYN
gazeta „
OLSZTYŃSKA
Gazeta
Krakowska
Gazeta
wrocławska
'TUwJl
Dziennik
f^naszemiasto.pl /.aCDOdlli
PATRONI MEDIALNI
-tó>~ WP'PI
program
Wirtualna Polska
POLSKIE RADIO SA
PROMOTORZY
CO MM UNICATIONS
w
www.engel.wp.pl
Śkodć
^^^^^^^w
¦¦_¦
OT Auto (f
Autoryzowany dealer samochodów Skoda >k^ti
SALON: pn. - piat 900 - 1800, sob. 1000 - 1400 CZĘŚCI: pn. - piat. 900 - 1800, sob. 1000 - 1400 SERWIS: pn. - piat.
700 - 1700
POL-MOTAuto sP.
z o. o.
Spółka działa na rynku od 1996 roku a od rob, 1998 jest Autoryzowanym Dealerem samoctuu, marki Skoda.
Prowadzi kompleksowy zakres m motoryzacyjnych:
• sprzedaż samochodów marki Skoda,
• sprzedaż oryginalnych części zamiennych i akcesoriów,
• świadczy usługi serwisowe,
• zapewnia pełną obsługę przy zakupie samocrn kredyty, ubezpieczenia komunikacyjne oraz leas
Siedziba firmy i salon sprzedaży:
ul. Felińskiego 2, 01—513 Warszawa
SALON: (0 22) 839 39 00 SERWIS: (0 22) 839 56 36 CZĘŚCI: (0 22)839 67 37 Fax: (0 22)869 90 71
e-mail: polmot_auto@polmotauto.com.pl www.polmotauto.com.pl
Specjalne podziękowania dla Firmy ITAL-MOT
Strona 55
Engel - Futbol na tak - Jerzy Engel, Maciej Polkowski
ITAL-MOT
Warszawa, ul. Rydygiera 6
Ah W
i
Strona 56