Allison Heather Ogłoszenie matyrymonialne

background image

HEATHER MACALLISTER

OGŁOSZENIE

MATRYMONIALNE

background image

ROZDZIAŁ 1

- Trent, mój chłopcze, czas dać się zaprząc. Trent Davis

Creighton spodziewał się tego typu uwagi, lecz

miał nadzieję, że skoro jego wizyta na ranczu wujków

dobiegała końca, jakoś uniknie dyskusji na temat jego planów
matrymonialnych. Ranczo nazywało się Triple D, ponieważ
jej właścicielami było trzech braci Davisów.

Kończył

właśnie

podpisywać

dokumenty,

które

upoważniały go do wykupienia świadectwa eksploatacji
znajdującego się na ranczu złoża ropy naftowej, ustalającego
wysokość kwartalnych opłat z tego tytułu. Uniósł głowę i
napotkał przenikliwe spojrzenie wujka Clarence'a.

- Czy to znaczy, że podoba ci się Miranda? - spytał.

Spojrzał przez okno na podwórze, gdzie koło samochodu stała
wysoka blondynka, czekająca niecierpliwie na powrót do
Dallas.

- Nie ma znaczenia, czy ona mi się podoba, czy nie. -

Skórzany fotel zaskrzypiał, gdy Clarence zmienił pozycję, by
ulżyć swemu zaatakowanemu przez artretyzm biodru. -
Chodzi o to, że powinieneś szukać żony. Nie znajdziesz jej,
rozglądając się po dziedzińcu.

Trent nie zamierzał w ogóle rozglądać się za żoną, a

Mirandę przywiózł ze sobą w nadziei, że uśpi czujność
wujków.

- Miranda mogłaby być świetną żoną dla każdego

mężczyzny. - Trent doskonale wiedział, że nie zamierzała
wychodzić za mąż. Musiał uczciwie przyznać, że brak
zainteresowania trwałym związkiem w znacznej mierze
stanowił o jej atrakcyjności.

- I będzie - zgodził się Clarence. - Ale to nie jest kobieta

dla ciebie.

- Dlaczego? - Był jak najdalszy od rozważania sprawy

małżeństwa, ale gdyby miał wybierać... Połączenie klasy i
seksu było niewątpliwie pociągające. Nie wiedział, jakie
zarzuty mogliby przeciw niej wysunąć wujkowie, w każdym
razie był pewien, że jeżeli Clarence będzie miał coś przeciwko
niej, to pozostali bracia - Harvey i Doc - także.

background image

- Ona jest jak dobrze utrzymany koń na krótki, dystans.

Efekciarstwo, szybki start, ale całkowity brak wytrzymałości.

Trent wybuchnął śmiechem. Clarence zmierzył go

wzrokiem.

- Już rozmawialiśmy o twoich blondynkach. Odgłos

kroków na drewnianej podłodze zapowiadał drugiego wujka.
Do gabinetu wszedł Doc.

- Co mam ci na to odpowiedzieć? - Trent podał najmniej

rozmownemu z braci plik papierów. - Lubię blondynki.
Wysokie blondynki. - Pokazał, gdzie Doc ma podpisać. - A
ona - skierował kciuk w stronę okna - jest świetną blondynką.

Doc nagryzmolił swój podpis, sapnął i podszedł do okna.

- Ma wąską miednicę. Mogą być trudności z porodem.

Trent był naprawdę zadowolony, że Miranda nie słyszy tej
rozmowy.

- Nie da ci więcej niż jedno, góra dwoje dzieci -

podsumował Doc.

Trent uśmiechnął się krzywo.

- Zakładasz, że chciałbym mieć więcej. A poza tym jesteś

weterynarzem, a nie położnikiem. - Po co on przedłuża tę
dyskusję?

- Wąska miednica to wąska miednica - stwierdził Doc.
- Musisz brać pod uwagę takie sprawy, Trent - dodał

Clarence, ułożywszy splecione dłonie na zaokrąglonym
brzuchu. - I lepiej zacznij wychowywać potomstwo, zanim
będziesz za stary, żeby się nim cieszyć.

- Rozumiem. - Spieranie się nie miało sensu. - Gdzie

wujek Harvey? Brakuje jeszcze jego podpisu.

- Szuka pióra - odparł Clarence.
- Ja mam pióro - rzekł Trent. - Nawet kilka i on z

pewnością o tym wie. - Podszedł do drzwi. - Wujku Harveyu?
Musimy z Mirandą wracać do Dallas. Nie chcemy utknąć w
niedzielnym, popołudniowym korku.

Z głębi domu doszła go niewyraźna odpowiedź. Clarence

pogrążył się w myślach. Doc nadal wyglądał przez okno,
zapewne wciąż oceniając budowę Mirandy.

- Szerokie ramiona. Biorąc pod uwagę twoje, wasi

synowie, choć pewno nieliczni, będą naprawdę barczyści.

background image

Powiem ci na ten temat więcej - spojrzał na Trenta - jak
poznam jej rodziców.

Nikt nie będzie poznawał niczyich rodziców. Trent nie

czuł najmniejszej potrzeby zawarcia małżeństwa. Miał na
głowie zarządzanie sprawami majątkowymi rancza Triple D, a
także własne interesy. Był bliski osiągnięcia znaczącej pozycji
w świecie biznesu w Dallas, i to bez żadnego wsparcia
kapitałem z zysków, jakie przynosiło ranczo. Małżeństwo nie
mieściło się w jego planach. Niestety, wujkowie byli
odmiennego zdania.

- Wujku Harveyu! - zawołał znowu i speszył się, słysząc

nutę zniecierpliwienia we własnym głosie. Kochał swych
wujków wraz z ich fanaberiami. Ale są pewne granice.

- To mogłyby być dziewczynki - oznajmił Clarence,

myślami nadal przy przyszłym potomstwie Trenta.

- Jest taka możliwość - zgodził się ponuro Doc. Od

dalszej dyskusji wybawiło Trenta pojawienie się Harveya,
ostatniego z braci Davisów.

- Znalazłem je! - wykrzyknął, unosząc triumfalnie

srebrne, kanciaste pióro. - Chłopcze, takich samych używają
astronauci NASA w przestrzeni kosmicznej.

Trent z uśmiechem podsunął mu trzeci plik dokumentów.

- Wujku, mógłbyś to podpisać?
- Patrz, jak działa. Chcesz spróbować? Trent, przystępując

do złożenia swego podpisu, pokręcił przecząco głową.

- Dzięki, używam Dyrektorskiego Najwyższej Klasy,

które podarowałeś mi na przedostatnią gwiazdkę.

Twarz Harveya pojaśniała.

- I jak ci się nim pisze? Przypominam sobie - roczna

gwarancja albo zwrot ceny.

- Bardzo dobrze. - Działało przy pierwszych literach

nazwiska. Przycisnął mocniej, lecz w Dyrektorskim Piórze
Najwyższej Klasy ze szczypczykami i wykałaczką skończył
się wkład. Potrząsnął piórem ze złością.

- Minął już rok od zakupu? - spytał Clarence.
- Tak, ale produkt wysokiej jakości powinien wytrzymać

dłużej - rzekł Harvey ze zmarszczonymi brwiami. - Rok to
minimum.

background image

- Nie ma sprawy - przerwał Trent. Wiedział z

doświadczenia, że taka dyskusja mogłaby jeszcze długo
potrwać. - Piszę więcej niż inni.

- Weź to z NASA. - Harvey podał mu swoje. - Polegają

na nim astronauci, sam wiesz.

Trent skończył podpisywać papiery i szybko je zgarnął,

zanim zdążyła rozgorzeć dalsza debata. A ze spojrzeń wujków
wyczytał, że szykuje się następna.

- Ja... hm... będę tu we wrześniu, jeżeli wcześniej się nie

zobaczymy. - Miał dziwne poczucie winy, gdy trzy pary
piwnych, identycznych oczu wpatrywały się w niego spod
nastroszonych brwi. Dlaczego oni go ciągle zachęcali do
małżeństwa? Wziął teczkę i wyszedł zza ogromnego, starego
biurka, przy którym załatwiano interesy na ranczu Triple D
jeszcze za czasów dziadka.

Clarence uniósł się przy akompaniamencie skrzypienia

fotela. Trent podał wujowi rękę. Zwykle Clarence odmawiał
przyjęcia takiej pomocy, lecz dzisiaj się nie wzbraniał.

Oni się starzeją, pomyślał Trent, choć podejrzewał, że

Clarence wyolbrzymiał swe niedołęstwo, To miał być sygnał,
że szukanie żony jest pilną sprawą. Ale fakt faktem - Trent
wyczuwał zapach końskiego mazidła, które prawdopodobnie
Doc zaordynował Clarence'owi na jego chory staw.

- Muszę lecieć. Miranda i tak już za długo czeka.
- Rozglądaj się chłopcze, ona nie jest tą właściwą. Trent

zamierzał skwitować uwagę uśmiechem. A tymczasem dał się
sprowokować.

- Skąd wiesz, że nie jest tą właściwą? Co jej zarzucasz?

Poza wąską miednicą - dodał, uprzedzając Doca.

- Nie jest jedną z tych spokojnych kobiet.
- Koścista - wdał się w szczegóły Doc.
- To też - przyznał Clarence, zanim podjął swą myśl. Siła

uścisku jego dłoni przeczyła trudnościom z podźwignięciem
się z fotela. - Nie byłaby szczęśliwa tutaj, w Triple D.

- Mieszkalibyśmy w Dallas - przypomniał mu Trent.

Chodziło mu o przyszłą żonę, niekoniecznie Mirandę, ale nie
było sensu tego rozwijać.

background image

- Nie zawsze będziesz mieszkał w Dallas. My się

starzejemy. - Clarence jeszcze mocniej ścisnął rękę Trenta,
zanim ją uwolnił.

- Ale bardzo dbamy o siebie - wtrącił się Harvey. -

Bierzemy multiwitaminy. Wykonujemy ćwiczenia na
pobudzenie pracy serca trzy razy dziennie po dwadzieścia
minut według programu doktora Pritcharda...

- Harvey, chłopiec to wie.

Starszy pan natychmiast zamilkł. Clarence rzadko mu

przerywał.

- Usiłujemy ci powiedzieć, że czas zacząć szukać żony. I

zabrać się do tego poważnie. Musisz znaleźć kobietę gotową
dzielić z tobą życie, nie obawiającą się pracy. Dobrą matkę dla
dzieci, którymi cię uszczęśliwi. Powinna dbać o ich ciała i
dusze i dmuchać w domowe ognisko, kiedy ty będziesz
zarabiał na utrzymanie rodziny.

- A także nosić pantofle na wysokich obcasach i perły,

prawda? - Trent zaraz pożałował tych słów. Wujkowie mieli
dobre intencje, tyle że temat był drażliwy. - Z twojego opisu
wyłania się taka gospodarna kura domowa ze starych seriali
telewizyjnych.

- A co w tym złego?
- To styl sprzed czterdziestu lat. Nowoczesne kobiety są

inne.

- Tobie nie jest potrzebna nowoczesna. Powinieneś

znaleźć sobie taką jak ciocia Emma, Panie, świeć nad jej
duszą.

I jak sobie poradzić z takim argumentem? Clarence i jego

żona Emma nie mieli własnych dzieci, lecz ona matkowała
Trentowi od dzieciństwa, od chwili gdy jako siedmiolatek
zamieszkał na ranczu Triple D. Doc i Harvey nigdy się nie
ożenili, więc ciocia troszczyła się o nich wszystkich.

- Ciocia Emma była wyjątkowa - powiedział Trent cicho.
- To prawda - przyznał Clarence przy potakujących

pomrukach pozostałych braci. - Co nie znaczy, że ty nie masz
podobnej szansy.

- Czego wy ode mnie oczekujecie? Mam zamówić żonę z

jednego z waszych katalogów?

background image

- Czemu nie? - Doc pomasował brodę. - Katalogi

obejmują żywy inwentarz.

- Mam taki katalog. - Harvey wybiegł pędem z pokoju.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - mruknął pod nosem

Trent.

- Cieszę się, że sam o tym pomyślałeś. - Clarence włożył

okulary i właśnie sięgał do kieszeni, gdy Harvey wpadł z
powrotem do gabinetu.

- Ale tempo - zauważył Trent zimno, podejrzewając, że

wujek trzymał coś w zanadrzu.

- Noszę specjalne wyścigowe obuwie. - Harvey uniósł

podeszwę. - Trzymają się asfaltu o sześćdziesiąt siedem
procent lepiej niż najlepsze, oferowane w sklepach.

Nie było sensu zwracać uwagi, że na ranczu nie ma

asfaltu. Bardziej zainteresowało go czasopismo.

- „Mężczyźni Teksasu"? Co to jest? - Przerzucił kilka

lśniących stron magazynu i westchnął wymownie. - To są
stosy ogłoszeń matrymonialnych. Chyba nie myślicie
poważnie, że ja...

- „Farmer poszukuje żony" - przeczytał Clarence z

pomiętej kartki.

- Jaki farmer? - spytał Trent. Przewidywał, że odpowiedź

nie będzie mu się podobała.

- Ty, Trent.
- Chyba żartujesz. Nie jestem farmerem - stwierdził

stanowczo.

Clarence spojrzał na niego badawczo znad okularów.

- Masz to we krwi, chłopcze. - Odchrząknąwszy, czytał

dalej: - „Choć obecnie mieszkam w Dallas, moje serce zostało
pośród wzgórz Teksasu, na ranczu Triple D, którego jestem
jedynym spadkobiercą".

- Och, proszę. Wy nie... Clarence powstrzymał go gestem

dłoni.

- „Pobyt w mieście nauczył mnie, co liczy się w życiu -

rodzina, ziemia i miłość dobrej kobiety. Nie pierwszej lepszej,
lecz wyjątkowej kobiety, która będzie podzielała moje
poglądy, zwłaszcza na znaczenie domowego ogniska. Jestem
prostym człowiekiem, cenię uczciwość i ciężką pracę.
Chciałbym, żeby żona, z którą dzieliłbym życie, była gotowa

background image

pracować razem ze mną, wychowywać nasze dzieci i
utrzymywać nasz dom w szczęściu i zdrowiu".

- Opisaliście pionierów! - Poza tym Trent miał zasadnicze

wątpliwości, czy można go nazwać prostym człowiekiem,
kochającym ziemię.

- Czytaj dalej. - Doc wskazał palcem projekt ogłoszenia.
- „Zdaję sobie sprawę, że taki styl życia nie jest dziś

modny, ale obecnie ludzie pracują za ciężko i osiągają w
zamian zbyt mało. Rodzice powierzają wychowanie dzieci
obcym ludziom, na czym cierpi szczęście rodzin. Dlatego
chciałbym wrócić do naturalnego porządku rzeczy -
mężczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta wychowuje dzieci i
prowadzi dom".

- A może ja nie chcę utrzymywać kobiety, która by

całymi dniami przesiadywała w domu?

Clarence, niewzruszony, przeszedł do zakończenia.

- „Moja żona nie będzie musiała się zamęczać, łącząc

pracę zawodową i domową. Jeśli ci to odpowiada i jesteś w
wieku pomiędzy osiemnastym..."

- Wujku Clarence, wykluczam randkę z osiemnastolatką!

- zaprotestował Trent, choć sam nie wiedział, dlaczego
zakwestionował właśnie ten punkt.

Harvey wręczył Clarence'owi pióro NASA. Clarence

wprowadził poprawkę.

- „Pomiędzy dwudziestym pierwszym a trzydziestym

pierwszym rokiem życia..." Jak sądzisz, Doc? Możemy
podwyższyć do trzydziestu pięciu?

Doc pomasował kark.

- Młodszym kobietom łatwiej rodzić, ale przy obecnym

stanie medycyny... - Wzruszył ramionami. - Niech będzie i
dodaj, że mile widziana byłaby taka przy kości.

Nawet przy całej tolerancji dla wujków, płynącej z

czułości dla nich, Trent zaniemówił. Słuchał więc już tylko,
jak Clarence wymienia przymioty, którym mogłaby
odpowiadać chyba tylko córka Betty Crocker i Normana
Rockwella.

- „Pomóż mi stworzyć dawno zapomniany nastrój

prawdziwych, wiejskich świąt Bożego Narodzenia tu, na
ranczu Triple D..."

background image

- Zaraz, zaraz...
- To był mój pomysł - pochwalił się Harvey.
- „Przybądź rozwijać swą kulinarną fantazję, mniejsza o

cholesterol..."

- To był pomysł Clarence'a - rzekł Harvey.
- „Grające na pianinie mają pierwszeństwo..."
- Na miłość...
- „W Triple D mamy nowoczesną, świetnie wyposażoną

kuchnię..."

- Łącznie z włoskim ekspresem do kawy, nie zapomnij

tego zaznaczyć. - Harvey pokazał, gdzie Clarence powinien
umieścić to zdanie. - Napisz też o telewizji satelitarnej -
polecił.

- Szalone atrakcje - mruknął Trent. Clarence zanotował.
- No i co o tym sądzisz, Trent? Pomyślał, że żadna

kobieta przy zdrowych zmysłach nie odpowie na to
ogłoszenie. Można spodziewać się jedynie listów
rozwścieczonych feministek. Z drugiej strony może to było
wyjście z sytuacji. Poszukiwanie odpowiedniej kandydatki
pochłonęłoby wujków i nabraliby przekonania, że zbliżają się
do celu. Kiedy nie uda im się zainteresować żadnej kobiety
powrotem do średniowiecza, dadzą Trentowi spokój. A on
tymczasem będzie mógł skupić się na pracy.

Nagle zobaczył zmierzającą w stronę domu Mirandę. Nie

dziwił się, że straciła cierpliwość. Nie chciał, żeby usłyszała
ich rozmowę.

- Chyba napisaliście już o wszystkim, a ja naprawdę

muszę jechać. - Skierował się ku drzwiom. - Trzymajcie się.

- A co będzie, jak przyjdą odpowiedzi?
- Spotkam się z jedną, zdając się na wasz wybór. -

Zakładając, że znajdzie się choć jedna odważna, dodał w
duchu.

- Trent, synu...
- Z jedną. - Podniósł do góry palec. Clarence,

doświadczony handlarz końmi, wiedział, kiedy się wycofać.

- Przyrzekasz, że przyjedziesz i ją poznasz?
- Tak.
- Na dwa tygodnie w grudniu łącznie ze świętami? -

spytał Harvey.

background image

- Przyjadę w połowie grudnia - przyrzekł Trent.
- Na dwa tygodnie?
- Wujku Harveyu, nie mogę sobie pozwolić na dwa

tygodnie urlopu w końcu roku.

Wyraz oczu Harveya był nieustępliwy.

- To nie za dużo czasu na poznanie przyszłej żony. -

Clarence pomasował biodro. Trent powstrzymał się od
wzniesienia oczu do nieba.

- Dobrze, w porządku. Dwa tygodnie przed świętami

Bożego Narodzenia. - Poczuł się winny, gdyż wiedział, że tej
obietnicy nie dotrzyma.

Rusty Romero otworzyła drzwi swego mieszkania w

Chicago i z lubością pociągnęła nosem. Jedzenie. Pachniało
jedzeniem.

- Babciu, to ty? - spytała, zrzucając z ulgą żakiet i

pantofle.

Nobliwa pani o siwych włosach, upiętych w kok, stanęła

w progu kuchni.

- A któż inny mógłby przygrzewać zapiekankę w twojej

kuchni.

- Zapiekanka? Prawdziwie domowe danie. Sama zrobiłaś?
- Oczywiście. - Agnes Romero uśmiechnęła się do

wnuczki.

- Muszę to zobaczyć. - Rusty podążyła za babcią,

odłożywszy przedtem na kanapę teczkę.

- Gdzie byłaś? - spytała Agnes. - Już wpół do dziesiątej.
- W pracy. - Zawadziła o futrynę. We wzroku babci

wyczytała wyrzut: za dużo pracujesz.

- Z czego jest tym razem?

Agnes włożyła kuchenne rękawice i zdjęła z ognia

naczynie z zapiekanką.

- Tuńczyk z makaronem.
- Na Święto Dziękczynienia? - Babcia od tygodni

wypróbowywała dania, które zamierzała tego dnia podać. To
miało być ich pierwsze wspólne święto, przygotowane
całkowicie w domu, łącznie z pieczeniem indyka.

- Oczywiście, że nie. To takie małe odstępstwo. Usiądź

sobie wygodnie, przyniosę talerz.

background image

Rusty opadła na kanapę w salonie zbyt zmęczona, by

zaprotestować. W kuchni szczękały sztućce.

- Jak idą przygotowania do kampanii reklamowej?
- Przeglądam stosowne czasopisma.
- Ciągle chodzi o ten płyn po goleniu?
- Babciu, proszę - powiedziała Rusty z żartobliwym

oburzeniem. - Nie tylko o płyn. O cały zestaw rzeczy
potrzebnych przyszłym oblubieńcom, a wszystko wyłącznie z
naturalnych składników.

- A ileż jest tych rzeczy? - Agnes Romero wychyliła

głowę z kuchni. - Mężczyźni nie potrzebują niczego poza
płynem po goleniu, dezodorantem i pomadą do włosów.

- To się teraz już nie nazywa pomada, tylko bioaktywny

utrwalacz.

- Niech zgadnę. Jest jeszcze barwiący nawilżacz i samo -

opalacz w żelu.

- Nie żaden samoopalacz. Nazywa się teraz "konserwator

stałej opalenizny". I są jeszcze inne różne specyfiki. - Rusty
otworzyła teczkę i wyjęła z niej plik publikacji.

Zjawiła się Agnes z tacą.

- Odłóż to i trochę odpocznij. - Odsunęła czasopisma,

ustawiła tacę na stoliku i usiadła na kanapie obok wnuczki.

- Dzięki, babciu. - Rusty sięgnęła po talerz. Leżała na nim

beżowa, galaretowata bryła.

- Czytałam chyba ze sto przepisów - odezwała się Agnes,

zmarszczywszy brwi. - Wszystkie właściwie takie same,
polecają tę zapiekankę jako niesłychanie odżywczą.
Pomyślałam, że sprawdzę, dlaczego to tak reklamują.

- A ty już jadłaś? - Rusty wiedziała z doświadczenia, że

kulinarne eksperymenty Agnes w najlepszym razie dawały
wątpliwe rezultaty.

- Tak. - Agnes patrzyła, jak Rusty nabiera zapiekankę na

widelec. - Może nie wygląda zbyt apetycznie. Dwie godziny
temu nie było tak źle.

-

Przepraszam,

gdybym

wiedziała,

że

dzisiaj

eksperymentujesz, zatelefonowałabym. - Spróbowała. - Hmm.

- Tak myślałam. - Agnes wyciągnęła rękę po talerz.
- Nie, nie. - Rusty go przytrzymała. - Zjem to. Nie jest

takie złe. - Umierała z głodu.

background image

- Ale nie jest to coś, czego by ci brakowało we wczesnej

młodości, prawda?

Rusty wiedziała, że za tym żartobliwym pytaniem kryje

się autentyczny niepokój. Od kiedy dwa lata temu Agnes
Romero sprzedała swą agencję obrotu nieruchomościami i
przeszła na emeryturę, usiłowała przeistoczyć się w kapłankę
domowego ogniska, najwyraźniej chcąc wynagrodzić
wnuczce, że me była nią w okresie jej dzieciństwa.

- Nie. Niczego mi nie brakowało. - Serdecznie ścisnęła

dłoń babci.

- Co za ulga. Już nigdy nie zrobię tej zapiekanki.

Roześmiały się obie.

- A jak postępują prace doświadczalne w związku ze

Świętem Dziękczynienia? - Rusty z rozrzewnieniem
wspominała wspaniałe dwa tygodnie, w czasie których babcia
uczyła się piec ciasto.

- Och, ciągle jeszcze opracowuję ostateczne menu.

Natknęłam się na tego tuńczyka w dziale "Przysmaki
rodziny", gdy przeglądałam „Świąteczne Ognisko Domowe", i
po prostu... - urwała, wzruszając z zakłopotaniem ramionami.

- I poczułaś się winna, że w dzieciństwie nie piekłaś dla

mnie szarlotki. - Rusty odstawiła talerz i uścisnęła babcię. -
Miałam wspaniałe dzieciństwo. Ty mnie nauczyłaś sztuki
przetrwania w wielkim mieście. Ilu siedmiolatków potrafi
zamówić odpowiednio kaloryczny posiłek dla dwóch osób i
do tego właściwie wyliczyć napiwek?

- A ile musi to robić? - Agnes zachichotała, po czym

dodała poważnym tonem: - Odkąd przeszłam na emeryturę,
mam czas zastanowić się nad swoim życiem. I przyznaję, że
paru rzeczy żałuję. Kiedy widzę, jakie życie prowadzisz, to
jakbym patrzyła na siebie sprzed lat.

Rusty wiedziała, co babcię gnębi.

- Nie chcesz, żebym i ja żałowała, prawda? Agnes

pokiwała głową.

- Bez obawy. Uwielbiam swe życie. Doskonale mi się

układa. Utrzymuję idealną wagę i nie mam zmarszczek. Ile
osób może to o sobie powiedzieć?

- Ale za ciężko pracujesz.

background image

- Ty byłaś taka sama. Ja przynajmniej w weekendy nie

muszę pokazywać nieruchomości klientom. - Rusty wróciła do
zapiekanki.

- Powinnam była więcej przebywać z tobą w domu.
- Ależ skąd. Dokonałaś po prostu wyboru.
- Czasami - powiedziała Agnes w zamyśleniu -

zastanawiam się, czy to był dobry wybór.

- Nonsens. - Rusty skończyła jeść. - Zaparzę kawę.

Chcesz?

- Już późno, więc zrób bezkofeinową. Kiedy Rusty

wróciła do pokoju z kawą, babcia z zainteresowaniem czytała
jedno z czasopism.

- To jest nawet pouczające. - Podniosła wzrok na

wnuczkę.

- Które?
- To. - Agnes uniosła egzemplarz pisma „Mężczyźni

Teksasu".

- A, ta reklama męskiego wigoru. Nie do wiary.

Mężczyźni umawiający się na randki za pośrednictwem
pisma. Też mi coś - prychnęła Rusty.

- Czy ja wiem... - Babcia z zainteresowaniem czytała

jedno z ogłoszeń. - Rusty, kochanie, nie zastanawiałaś się
nigdy, czyby nie napisać do któregoś z tych mężczyzn?

- Och, babciu, proszę...
- Nie tak szybko. Widzę tu wysokiego, ciemnookiego

bruneta...

- Czego mu brakuje?
- Niczego. Napisano, że realizuje pewien projekt

budowlany i nie ma czasu na umawianie się z kobietami.

- Tak, na pewno.
- Rusty, poważnie, spójrz, czy nie wydaje ci się

atrakcyjny? - Agnes podsunęła jej zdjęcie.

- Nie.
- Ciężka praca zakłóca działalność twoich hormonów. To

dość małe zdjęcie, ale on wygląda na przystojnego i
interesującego mężczyznę.

- Babciu, zastanów się, jaki mężczyzna musi się ogłaszać,

żeby poznać kobietę.

background image

- Okazuje się, że robią to zapracowani, odnoszący

sukcesy i pełni nadziei na nowe życie. - Wskazała fotografię
przyciągającego uwagę mężczyzny.

Zdjęcie przedstawiało typowego biznesmena, lecz Rusty

zauważyła coś szczególnego w wyrazie jego oczu. Jakby
mówiły: „Tego się po mnie oczekuje, ale to nie jest moje
prawdziwe ja". Musiała przyznać, że było w nich zaproszenie
do poznania tego „prawdziwego ja". I zastanowiło ją, jakie
ono jest.

- Widzisz? - uśmiechnęła się chytrze babcia.
-

Rzeczywiście, wygląda sympatycznie. Całkiem

atrakcyjny. Wart uwagi. Czego mu brakuje?

- Rusty!

Odstawiła kawę i chwyciła czasopismo. Agnes dała je

sobie wyrwać.

- „Farmer poszukuje żony". Według mnie wcale nie

wygląda na farmera. - Choć właściwie żadnego nie znała. W
miarę czytania ogłoszenia ogarniało ją coraz większe
zdumienie. - Widziałaś to? On jest neandertalczykiem!
Brakującym ogniwem w łańcuchu ewolucji!

- Rusty, kochanie...
- Posłuchaj. „Dlatego chciałbym wrócić do naturalnego

porządku rzeczy - mężczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta
wychowuje dzieci i prowadzi dom". Nic dziwnego, że facet
jest kawalerem. A może by tak prosto z mostu: proponuję
domowe niewolnictwo? - Rusty oddała magazyn babci i
zebrała ze stolika filiżanki.

- No tak, przyznaję, że jego poglądy odbiegają od

nowoczesnych...

- Ha! On cofa kobietę o sto lat! O dwieście!
- Przeczytaj tę część o odwiedzeniu rancza i spędzeniu na

wsi nastrojowych świąt Bożego Narodzenia.

- Nastrojowych w tym przypadku oznacza, że kobiety

będą musiały wziąć na siebie całą pracę. - Rusty wyszła do
kuchni.

Dalszej części ogłoszenia, o wycinaniu z lasu choinki,

jeździe saniami i śpiewaniu kolęd, słuchała już jednym uchem.

- Och, on chciałby kobietę grającą na pianinie.

background image

- Ciekawe, kiedy by miała na to czas. - Rusty wróciła do

salonu, pomrukując gniewnie pod nosem.

- I taką przy kości - dodała Agnes, spoglądając na

wnuczkę. Co za protekcjonalność, co za tupet! Rusty pokręciła
głową.

- Współczuję tej, która się na to nabierze! - Nie ukrywając

złości, dodała: - Tak naprawdę to na tego króla
neandertalczyków należałoby donieść do kogoś zajmującego
się prawami człowieka. Gdzieś musi być taki komitet. Czy
można czemuś takiemu dać wiarę? - Spojrzała na zdjęcie
mężczyzny. Ten bufon ma jednak urok. Szkoda dla niego
takich oczu. Kobieta, która odpowie na to ogłoszenie,
potrzebuje sesji u psychoterapeuty.

background image

ROZDZIAŁ 2

- Ty odpowiedziałaś temu szowinistycznemu farmerowi?

- Rusty popatrzyła zdumiona na babcię. Siedziały w Święto
Dziękczynienia nad złotobrązowym, nadmiernie spieczonym
indykiem, - Coś podobnego. Czemu mi nie powiedziałaś?
Chętnie wzięłabym udział w tym żarcie.

- To nie był żart. - Niebieskie oczy babci wpatrywały się

w nią poważnie.

- Daj spokój, babciu, nie nabierzesz mnie.
- I nie ja jedna mu odpisałam. Wiele kobiet było

gotowych do współzawodnictwa, ale tylko mnie, a właściwie
ciebie, bracia Davisowie zaprosili na Boże Narodzenie.
Oczywiście pojadę z tobą jako przyzwoitka.

Spędzić święta na ranczu z obcymi ludźmi, którzy będą

oceniać, czy jest dobrym materiałem na żonę? Babcia z
pewnością żartuje.

- Oczywiście odmówiłaś? Agnes potrząsnęła przecząco

głową.

- Nie miałam takiego zamiaru.
- Wyjaśnijmy to sobie od razu. Odpowiedziałaś na

ogłoszenie w moim imieniu i chcesz, żebym się spotkała z tym
mężczyzną?

- Tak, choć wiem, że powinnam najpierw z tobą

porozmawiać.

- Właśnie!
- Właścicielami rancza są trzej bracia Davisowie -

Clarence, Harvey i William, ale na niego wszyscy mówią Doc.

- Nie chcę tego słuchać.
- Trent jest ich siostrzeńcem.
- Przekaż im moje wyrazy współczucia.
- Rusty!
- Przepraszam, babciu, ale to do ciebie niepodobne i nie

rozumiem, jak mogłaś tak postąpić.

Agnes zaczęła zbierać pozostałości po obfitej, świątecznej

kolacji. Przygotowała o wiele za dużo jedzenia jak dla nich
dwóch i Rusty bardzo się szykowała na te resztki.

- To, co pisali o świętach na wsi, przypomniało mi własne

dzieciństwo na farmie.

background image

- Nie mogłaś się doczekać, kiedy stamtąd wyjedziesz -

przypomniała jej wnuczka. Rozejrzała się po eleganckim,
nowocześnie urządzonym mieszkaniu babci. - Nawet nie
potrafię sobie wyobrazić ciebie na farmie.

- A jednak wieś ma swoje dobre strony. I to będziemy

miały na ranczu. Prawdziwą choinkę, którą sami zetniemy;
prażoną kukurydzę, kolędy, gorącą czekoladę... i rodzinę. - Z
uśmiechem zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń.

- Chwileczkę. Nie jesteśmy spokrewnione z tymi ludźmi.

Ku przerażeniu Rusty oczy babci zaszły łzami.

- Rusty, ja muszę tam pojechać. Chcę przeżyć święta w

dawnym stylu. Razem z tobą.

Nagle Rusty wydało się, że ta sentymentalna kobieta nie

jest już babcią, która ją wychowywała. Roześmiała się
niepewnie.

- Wyrzucę wszystkie poradniki domowe, które tu

trzymasz. Mają na ciebie zły wpływ.

Agnes zignorowała tę uwagę.

- Nie możesz wygospodarować dwóch wolnych tygodni?

Tak sformułowane pytanie zabrzmiało jak skromna prośba.

Z pozoru.

- Tu nie chodzi o zwykłe dwa tygodnie. Waśnie wtedy

pan Dearsing ocenia projekty reklamowe pod hasłem „Blisko
natury". - Rusty rozłożyła bezradnie ręce. - Muszę być w
agencji i zrobić wszystko, żeby moje okazały się najbardziej
dynamiczne. Ta kampania może objąć cały kraj, i mnie,
babciu, ogromnie na niej zależy. Nie mogę zniknąć na dwa
tygodnie.

- Oczywiście, że nie możesz. - Spojrzenie Agnes

przygasło. - To była głupia propozycja.

Rusty poczuła się podle. Miała dług wdzięczności za te

wszystkie lata, które Agnes poświęciła jej wychowaniu.
Przysięgła sobie, że teraz, kiedy babcia przeszła na emeryturę,
nie zabraknie jej niczego do końca życia. Uzyskanie zlecenia
na tę kampanię oznaczałoby awans i podwyżkę. Nie mogła
zlekceważyć takiej sposobności.

- Nie, nie głupia, tylko nierealistyczna. Nie umiem

gotować.

- On nie musi tego wiedzieć.

background image

- Wyszłoby na jaw bardzo szybko.
- Ja się nauczyłam. - Agnes wskazała na stół. - Mogłabym

nauczyć ciebie... albo gotować za ciebie.

Rozbrajająca szczerość.

- To nie byłoby uczciwe.
- Co? Że babka pomaga swej wnuczce w kuchni? Nie

sądzę.

- Nawet gdybyś mi pomagała, to, dzięki Bogu, nie jestem

w najmniejszej mierze taką kobietą, jaką on opisał.

- Skąd wiesz, skoro nawet nigdy nie próbowałaś?
- Mam zawód i nie zrezygnuję ze wszystkiego, żeby

usługiwać jakiemuś mężczyźnie. - Przeszły ją ciarki na samą
taką myśl. Zabrała półmisek z indykiem i ruszyła za babcią do
kuchni. - Nie musimy bawić się w dom na tym ranczu.
Możemy we dwie spędzić wspaniałe Boże Narodzenie, jak
zawsze.

- Oczywiście. - Agnes zaczęła zmywać talerze ze

sceptycznym uśmiechem.

Rusty nie mogła tego znieść. Z jakichś niezrozumiałych

powodów babcia uparła się pojechać na święta do braci
Davisów, a nie mogłaby tego dokonać bez wnuczki. Co za
niewiarygodna sytuacja. Nie może się zgodzić, nie powinna
tego robić, choć... Byłaby sposobność w imieniu niewieściego
rodu zadać cios pewnemu farmerowi z Teksasu, oświecając go
w kwestiach realiów współczesnego życia. Babcię z
pewnością znudziłoby przygotowywanie trzy razy dziennie
posiłków dla tych wszystkich panów. Ich pobyt trwałby cztery
dni. Najwyżej. Przez ten czas babcia straciłaby entuzjazm do
tych idiotycznych prac domowych.

Cztery dni. Hm. Rusty mogłaby się wyrwać na cztery dni,

gdyby wzięła ze sobą przenośny komputer, modem, faks i
drukarkę. Warto poświęcić tyle czasu, by babcia znowu była
sobą.

- Dobrze - powiedziała łaskawym tonem wskazującym,

jak wielkie czyni ustępstwo. - Jeśli tak ci na tym zależy,
spróbujmy. Ale pamiętaj, jedziemy tam tylko dlatego, że ty
chcesz. I niech ci nie przyjdzie do głowy, że mnie wydasz za
mąż za relikt średniowiecza.

background image

Trent, kompletnie oszołomiony, odkładał słuchawkę po

rozmowie z rozradowanymi wujkami. Sądząc po listach, które
otrzymali, zgłosiło się mnóstwo zdecydowanych na wszystko
kobiet. A teraz miał poznać jedną z nich i jej babcię. W czasie
najgorszym z możliwych.

Odchyliwszy się do tyłu z krzesłem, spoglądał przez okno

gabinetu mieszczącego się na dwudziestym drugim piętrze
biurowca w Dallas. Wujkowie oczekiwali, że spędzi z nimi
dwa tygodnie grudnia łącznie z Bożym Narodzeniem. Obiecał
im to. Choć nie zamierzał dotrzymać słowa, przyrzekł im to.

Po lewej stronie stały sztalugi, a na nich artystycznie

wykonany rysunek urbanistycznej koncepcji Miasteczka
Pogodnej Jesieni projektu Trenta. Zaangażował w to
przedsięwzięcie czas i pieniądze. Projekt wraz z planem
finansowym musi być zapięty na ostatni guzik na
trzydziestego pierwszego grudnia. Wyjazd z Dallas na dwa
tygodnie w tym decydującym okresie nie był możliwy.

A nie do pomyślenia było złamać dane wujkom słowo.
Może uda mu się wszystko ze sobą pogodzić. Spotka się z

tą kobietą i okaże brak zainteresowania zarówno nią, jak i jej
gospodarskimi talentami. Taką taktykę obierze. Uprzejmą
obojętność. Nie będzie ani o nią zabiegał, ani jej zachęcał. Po
kilku dniach ciężkiej pracy na ranczu położonym na odludziu i
bez nadziei na złapanie męża, kandydatka na kapłankę
domowego ogniska wróci - sprawdził w swoich zapiskach - do
Chicago, zanim zabrzmią kolędy. Przed końcem tygodnia on
już będzie z powrotem w Dallas.

Teraz tylko trzeba znaleźć sposób na stały kontakt z

biurem. Obecnie ludzie z reguły porozumiewają się za pomocą
komputerów. Nie ma powodu, żeby on tego nie robił. Będzie
musiał.

- Jadą! Jadą! Jakie usługi może oddać powiększająca

dziesięciokrotnie lornetka!

Podniecenie Harveya udzieliło się pozostałym braciom.

Jeszcze nigdy ich takich nie widział. Nawet Doc się
uśmiechał, a Trent, choć sceptycznie nastawiony do całego
pomysłu, był zadowolony, że jest z nimi w takim momencie.

background image

- Twoja lornetka to nic w porównaniu z Teleskopem

Młodego Astronoma. - Clarence poklepał stojący koło niego
trójnogi statyw. - Lepiej to zapisz.

Harveyowi zrzedła mina.

- Czy mogę jako pierwszy powitać te damy?
- Wszyscy razem je powitamy. Prawda, Trent?
- Tak, wujku Clarence. - Trent zmusił się do uśmiechu i

podążył za nimi na ganek. Postanowił grać przekonująco rolę
uprzejmego i obojętnego. Bez względu na entuzjazm wujków
te nieszczęsne kobiety zostały tu zwabione pod fałszywym
pozorem i im szybciej wyjadą, tym prędzej on wróci do pracy.
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będzie w Dallas w pierwszy
dzień świąt, a może nawet w Wigilię.

Trent obserwował mały, niebieski samochód trudnej do

określenia marki, wzbijający za sobą chmurę pyłu na
podwórzu przed domem. Świadomy, że ma poznać kobietę
szczególnego typu - jedną z tych, które marzą o furgonetce
pełnej dzieci, a z takimi do tej pory nie miał do czynienia -
zastanawiał się, jak się ma zachować. Nie mógł demonstrować
braku uprzejmości - nie leżało to w jego zwyczajach, a poza
tym ta biedna kobieta nie ponosiła odpowiedzialności za to, że
został jej przedstawiony w fałszywym świetle. Znalazł się w
takiej sytuacji z własnej winy i był zły na siebie, że do niej
dopuścił. Samochód zatrzymał się.

- Trent, idź i otwórz paniom drzwi samochodu. Omal się

nie roześmiał. Mimo wmawiania mu, że czas się żenić,
wujkowie stale pouczali go jak chłopca. Podszedł do drzwi od
strony pasażera, zakładając, że babcia nie prowadziła
samochodu. Otworzył je, wyciągnął rękę, spodziewając się
uchwycić sękatą dłoń i pomóc wysiąść siwowłosej pani w
fartuchu.

Wysunęły się ku niemu szczupłe nogi w opiętych dżinsach

i jeden but, sięgający kostki, zderzył się z jego golenią.

- Przepraszam. Ten głos nie tylko nie brzmiał starczym

drżeniem, lecz także najmniejszą nutą usprawiedliwienia.
Trent powstrzymał się od pomasowania łydki i zniżył głowę,
żeby spojrzeć na pasażerkę.

Odpowiedziało mu spojrzenie kobiety o kasztanowych

włosach, która uniósłszy do góry brwi, spytała:

background image

- Da mi pan wyjść z samochodu, czy może inspekcja nie

wypadła pomyślnie?

Trent odsunął się. Z pewnością to nie ona odpowiedziała

na ogłoszenie w piśmie „Mężczyźni Teksasu". Przez moment
pomyślał nawet, że jakaś feministka przyjechała z protestem.

Stała koło samochodu ubrana w kamizelkę włożoną na

bluzkę z długimi rękawami, lecz według Trenta pod tym
strojem kryły się odpowiednie kształty. Co najmniej
odpowiednie.

Zatrzasnęła drzwi z siłą dającą mu do zrozumienia, że

spotkanie nie wzbudziło w niej miłych doznań. Musiał
przyznać, że nie bez przyczyny. Zwykle tak jawnie nie
taksował kobiet, lecz i sytuacja nie należała do zwyczajnych.
Zanim zdążył jakoś usprawiedliwić nieuprzejme zachowanie,
wyciągnęła do niego rękę.

- Cześć, jestem Rusty Romero. Romero. A więc jednak to

te dwie korespondowały z wujkami.

- Trent Creighton - odparł, mile zaskoczony. Uścisk jej

dłoni był mocny. Witała się z nim jak równy z równym.
Patrzyła mu prosto w oczy. Ta postawa go zdezorientowała.
Spotykał już takie kobiety, które w przemyśle budowlanym,
zdominowanym przez mężczyzn, musiały walczyć o
szacunek. Trent miał z nimi bardzo dobre stosunki, gdyż nie
widział w nich kobiet. Były przeciwnikami lub
sprzymierzeńcami w interesach. Stanowiły rodzaj nijaki.

Ta dama tutaj była z powołania kurą domową, posiadającą

rozliczne talenty. Miała strzec domowego ogniska,
wychowywać dzieci, dogadzać mężowi. Bardzo specyficzny
rodzaj. Najwyraźniej niepracujące panie domu zasadniczo
różniły się od swych poprzedniczek pokazywanych w filmach
z lat pięćdziesiątych.

- Czy uznamy to za remis, czy oprzemy łokcie na masce i

zaczniemy się siłować?

Natychmiast wypuścił jej dłoń.

- Propozycja jest kusząca, ale zrezygnuję.
- Na pewno? Nie chciałabym uchybić jakimś lokalnym

zwyczajom powitalnym.

- Tutaj zwykle robimy to dopiero przy drugim spotkaniu.
- A co robicie przy trzecim?

background image

Ani cienia potulności córki Betty Crocker. Czyżby

wujkowie padli ofiarą oszustwa? Obejrzał się, żeby zobaczyć,
co z nimi, i doznał kolejnego szoku.

Rozmawiali z elegancko ubraną panią, wyglądającą jak

typowa żona biznesmena. Zwrócił wzrok ku Rusty, która
odpowiedziała mu pełnym wyższości uśmiechem.

- Moja babcia, Agnes.
- Naprawdę? - Ponownie spojrzał na starszą panią. - Nie

tak ją sobie wyobrażałem. - To miał być komplement, lecz
Rusty inaczej potraktowała jego uwagę.

- Pewnie dlatego, że zostawiła swój fartuch i wałek do

ciasta w samochodzie.

- Razem z twoim? - Nie mógł się powstrzymać od

złośliwości. '

- Zakładam, że będę mogła od ciebie pożyczyć - odparła

po chwili.

- Naturalnie - zapewnił, choć nie miał zielonego pojęcia,

czy kuchnia w Triple D może się poszczycić takim
przyrządem.

Było oczywiste, że Rusty Romero poczuła do niego

antypatię od pierwszego wejrzenia. Powinno go to uradować,
lecz z jakichś niejasnych przyczyn tak się nie stało. Trent,
trzydziestotrzyletni mężczyzna, wiedział, jak oczarować
kobietę, nawet tak napastliwą jak Rusty, a podczas
decydujących pierwszych chwil ich znajomości nic w tym
kierunku nie zrobił. Przywołał milszy uśmiech i poniewczasie
powiedział:

- Witaj na ranczo Triple D. - To zabrzmiało

nieprzekonująco. Mógł się bardziej postarać. Najwidoczniej
Rusty też tak to oceniła, gdyż mruknęła „dzięki" i sięgnęła
przez okno samochodu po torebkę i kluczyki.

Trenta ogarnął niepokój. Miała tu przyjechać potulna,

nieśmiała domatorka, zachwycona, że dzięki szczęśliwemu
losowi została wybrana do złożenia wizyty na ranczu Triple
D. Spodziewał się kobiety wytrwale polującej na męża i
zamierzał bardzo ostrożnie, lecz stanowczo zniechęcić ją do
siebie. Tymczasem Rusty Romero wyglądała na osobę mocno
niezadowoloną.

background image

- Może wyjmiemy bagaże? - spytał, wyciągając rękę po

kluczyki.

Podała mu je po krótkim wahaniu.

- Muszę cię ostrzec - nie są lekkie.
- Nie znam kobiety, która nie podróżowałaby ze stosem

walizek - rzekł bez zastanowienia. Otworzył pokrywę
bagażnika i zobaczył wypełnione po brzegi wnętrze.

- Nigdy nie zabieram ze sobą niepotrzebnych rzeczy -

prychnęła. - Ten ładunek ma sprostać wymaganiom
związanym z dwutygodniowym pobytem i urządzeniem
tradycyjnych świąt.

Podobno ta kobieta miała nadzieję spotkać tu bratnią

duszę i życiowego partnera. Jej postawa była wręcz niepojęta.
Oparł ręce o bagażnik i spojrzał Rusty prosto w oczy.

- Skoro nie miałaś ochoty sprostać moim wymaganiom, to

dlaczego przyjechałaś?

- Ja... - urwała gwałtownie, przenosząc wzrok na babcię.

Kiedy się znowu odezwała, ton jej głosu był już zupełnie inny.
Bardziej miękki i ugodowy.

Podejrzane.

- Doszłam do wniosku, że mężczyźni gotowi są docenić

starania kobiety, choć zupełnie nie wiedzą, co jest jej do tego
potrzebne. - Wielkie, piwne oczy jakby wzywały go do
okazania zrozumienia. - Otrzymałyśmy... od twoich wujków
sprzeczne wskazówki.

Trent mógł to sobie wyobrazić. Nic dziwnego, że

przyjechała zdenerwowana.

- Moi wujkowie czasami wykazują nadmierny entuzjazm.

- Popatrzył w ich kierunku i nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Harvey pokazywał starszej pani pióro NASA. Oglądała je z
wyraźnym zainteresowaniem.

- Tak jak moja babcia - odpowiedziała nieoczekiwanie.

Uśmiechnęli się do siebie z pełnym zrozumieniem. Trent
natychmiast uświadomił sobie, że ten uśmiech niesie z sobą
pewne niebezpieczeństwo. Rozchylone, pełne wargi
ukazywały rząd nieskazitelnie białych zębów. Dotychczas nie
uważał ich za główny atut, lecz było coś w ustach Rusty
Romero, co zapraszało do dalszych nad nimi studiów,
najlepiej w bliższym kontakcie.

background image

Jej uśmiech zgasł, a Trent wrócił do rzeczywistości.

- Przepraszam, że wyskoczyłem z tą uwagą o twoim

bagażu - rzekł.

- Nie szkodzi. Po prostu powielałeś stereotyp.

Dość jasno sugerowała, że on nie potrafi myśleć

samodzielnie. Wspaniała chwila porozumienia pierzchła.
Trent podniósł leżący na wierzchu neseser.

- Ja go wezmę. - Rusty wyciągnęła rękę. To wyglądało

zupełnie j a k . . .

- Czyżbyś przywiozła przenośny komputer? Ściskając

kurczowo neseser, Rusty posłała mu czujne spojrzenie.

- Tak.
- Na co ci tu potrzebny?
- Przepisy kulinarne - odparła szybko.
- A gdzie plastykowe płytki w odpowiednim pudełku?

Rusty zrobiła zdziwioną minę.

- Masz na myśli dyskietki?
- Nie, ja... - Potrząsnął głową i sięgnął po walizkę. - Nie

zdawałem sobie sprawy, że za pomocą komputerów można
prowadzić gospodarstwo domowe.

- Sądzę, że jeszcze z wielu rzeczy nie zdajesz sobie

sprawy.

To poszło dobrze, pomyślała Rusty. Dowiodła, że nie jest

potulną niewolnicą, której można rozkazywać, i nawet
rozpoczęła akcję uświadamiającą. Przeprosił ją, więc nadawał
się na ucznia. Może nawet dałoby się go uratować. Rusty nie
miałaby nic przeciwko temu, by zwyciężyć.

Nie wyobrażała sobie, że on jest taki wysoki. Oczywiście,

czytała ogłoszenie w „Mężczyznach Teksasu" i nawet
zapamiętała jego treść, ale sądziła, że było w nim sporo
przesady. Nie, ten mężczyzna mierzył na pewno przeszło metr
osiemdziesiąt, a poza tym wcale nie musiał koloryzować.
Rzeczywistość wystarczyła, by kobiecie zaparło dech w
piersiach, jednak nie na tyle, żeby zgodzić się na styl życia,
jakiego się domagał. Nie, Rusty nie może zapomnieć, że jej
podstawową misją jest prowadzenie akcji uświadamiającej
wobec tego mężczyzny i własnej babci. Nie miała
wątpliwości, że i wujkowie podzielają poglądy siostrzeńca na
temat kobiet. Ruszyła w ich stronę.

background image

- To moja wnuczka - rozpromieniła się na jej widok

Agnes.

Rusty, przybierając miły wyraz twarzy, przełożyła

komputer do lewej ręki, a prawą wyciągnęła do stojącego
najbliżej pana.

- To jest Clarence - babcia przedstawiła korpulentnego

dżentelmena z bujną czupryną prawie białych włosów.

Rusty popatrzyła z uśmiechem w oczy, które były bardzo

podobne do oczu Trenta - spoglądały na nią przyjaźnie, choć
przenikliwie. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na pozostałych,
Rusty doszła do wniosku, że on tu rządzi.

- Witamy na ranczu Triple D. - Clarence wypowiedział te

słowa o wiele szczerzej niż siostrzeniec. Uścisk dłoni był
ciepły, mocny i serdeczny.

- Dziękuję - odparła najmilej, jak umiała. Zastanawiała

się, czy zmiana zachowania zrobi na Trencie wrażenie.

- Zaniosę bagaże pań do domu. - Mina Trenta

wskazywała, że usłyszał nową nutę w jej głosie, lecz się tym
najwyraźniej nie przejął.

Clarence przeszedł do dalszej prezentacji.

- To jest Doc. - Ten był chyba młodszy, gdyż miał

znacznie mniej siwych włosów. Krótko ścisnął dłoń i zaraz się
wycofał. '

- A to Harvey. Trzeci z braci Davisów nawet nie podał jej

ręki, tylko

wskazał na neseser. Oczy lśniły mu dziecinną radością.

- Czy to laptop?
- Aaa. - Rusty przeniosła wzrok na neseser, jakby

zdumiona, że trzyma w ręku coś takiego. - Tak.

- Jaką ma szybkość?
- Pracuje przy częstotliwości stu trzydziestu megaherców.

Mikroprocesor Pentium.

Pokiwał głową i zasypał ją lawiną pytań o inne szczegóły

techniczne. Odpowiedziała, nie mając pojęcia, czy jej
wyjaśnienia coś Harveyowi mówią. Ale ten laptop był jej
dumą i radością, a starszy pan znał się na tym dobrze.

-

Mam parę katalogów komputerowych. Może

poszukalibyśmy tego modelu? - zaproponował w końcu.

background image

- Ja... oczywiście. - Co za dziwna prośba. - Chce pan

kupić komputer?

- Zawsze coś chcę kupić. - Odszedł tak szybko, że o mało

nie wpadł na Trenta niosącego kolejny pakunek.

- Ojej, powinnyśmy mu pomóc. - Agnes zatrzepotała

rzęsami. Rusty nigdy nie widziała u babci takiej zalotnej miny.

- Ależ skąd - odrzekł Clarence. - Trochę gimnastyki

dobrze chłopcu zrobi. Zbyt dużo przesiaduje za biurkiem.

- Myślałam, że mieszka tutaj - powiedziała Rusty.
- Chcielibyśmy, ale on upiera się przy Dallas.
- Ponieważ pracuje w Dallas - ściszonym głosem

zauważył przechodzący koło nich Trent. Rusty nie była
pewna, czy ta uwaga dotarła do wszystkich. - A oto już
ostatnia sztuka bagażu.

Ruszyli za nim do domu. Okazał się kolejną

niespodzianką. Oczekiwała, że będzie to skromne, wiejskie
domostwo, a tymczasem mógłby śmiało stać w jakiejś
zamożnej dzielnicy Chicago, piętrowy, ozdobiony kolumnami,
z pięknej cegły i pomalowanego na biało drewna. W pewnym
oddaleniu widać było stodołę i jeszcze jakieś dwa budynki. Na
pobliskim pastwisku pasło się kilka krów, lecz nie zauważyła
nawet śladu potężnych longhornów, które kojarzyły jej się z tą
okolicą.

Nie było tu także piaszczystych równin z kaktusami i

toczących się z wiatrem kul z zeschłych gałązek. Dom
otaczały łagodnie pofałdowane wzgórza i gęstwina drzew.
Było tak ciepło, że Rusty nawet nie włożyła żakietu. Ożywcza
zmiana po temperaturze w Chicago. Wciągnęła głęboko
powietrze. Po ciężkiej pracy mogła pozwolić sobie na trochę
wytchnienia. Przedłużony weekend, spędzony tutaj, powinien
wyjść jej na zdrowie.

Przeszła schodami na ganek i właśnie otworzyła frontowe

drzwi, gdy dobiegł ją głos Harveya.

- Można je też odchylać w pionie. - Demonstrował jeden

z trzech rozkładanych foteli, z zielonej skóry. Drugi był w
kolorze czarnym, a trzeci w wiśniowym. - Zaraz pokażę.

Rusty obserwowała, jak babcia siada w fotelu, a Harvey

naciska guzik w poręczy. Tył fotela odchylił się, a nogi babci
podjechały do góry.

background image

- Ooo - westchnęła Agnes i przymknęła oczy. -

Cudownie.

- Czy pani zechce spróbować, panno Rusty? Wybrała

wiśniowy i Harvey ustawił go w takim samym

położeniu. Napięcie mięśni karku ustąpiło. Twarzą była

zwrócona do wielkiego telewizora ustawionego na kanał
telezakupów. Prezenterka z pomalowanymi na czerwono
paznokciami demonstrowała właśnie komplet ozdobionych
cyrkoniami kółek do stołowych serwetek za jedynie 99
dolarów.

- Wujku Harveyu - Trent przesłonił swą osobą ekran -

może panie chciałyby zobaczyć swe pokoje.

Zauważyła, że obrzucił ją spojrzeniem. Może

nieświadomie. W każdym razie Rusty musiała przyznać, że
leżąc tak przed bardzo przystojnym farmerem, czuła, jak budzi
się jej libido. Usiadła i zwichrzyła włosy z tyłu głowy. Oczy
Trenta podążyły za ruchem jej ramienia. Ciekawe. Spuściła
nogi.

- Zaraz opuszczę podnóżek. - Trent sięgnął do guzika na

poręczy. Rusty pochyliła się ku niemu, żeby jej musiał
dotknąć. Przeprowadzała eksperyment chemiczny, tak tylko z
ciekawości. Eksperyment potwierdził łatwopalność materiału.
Zetknięcie jej policzka i ramienia z jego klatką piersiową
spowodowało, że poczuła miły dreszcz.

- Przepraszam, nie chciałem - rzekł z uśmiechem i się

odsunął.

Rusty miała ochotę przysunąć się do niego.
Czyż nie była to miła niespodzianka? A może nie.

Pamiętała, że jego zdjęcie i treść ogłoszenia pobudziły w niej
pewne emocje. Co prawda początkowo oburzenie, lecz
przecież najgorsza jest obojętność.

Trent nie był jej obojętny i podejrzewała, że ona jemu

także.

- Czy mogę ci teraz pokazać pokój?
- Świetnie. Mieszkam razem z babcią?
- Nie. - Trent odchrząknął nerwowo. - Ona zajmie pokój

gościnny, a ty sypialnię Harveya, ponieważ on chce
wypróbować ortopedyczne materace w stajni. Tam jest teraz
magazyn.

background image

- Nie czułabym się dobrze, gdyby z mego powodu twój

wujek miał spać w stajni - powiedziała dość ostro. Jeśli w
ogóle ktoś musiał spać w stajni, to Trent.

Zaśmiał się.

- Nie jest tak, jak myślisz. Kiedy ranczo było większe,

spali tam robotnicy. Będzie mu dobrze, jeżeli pogoda się nie
pogorszy. Poza tym on wypróbowałby materace bez względu
na twoją obecność.

- No dobrze. A ty gdzie śpisz? - spytała zdawkowo. Przez

chwilę zatrzymał wzrok na jej ustach.

- Trochę dalej - wskazał drzwi po drugiej stronie holu.

Przepuścił babcię przodem.

Jest teraz całkiem miły, ale nie zapominaj, co on naprawdę

myśli o kobietach, upomniała się Rusty, gdy już brak
obojętności przeistoczył się w zdecydowane zainteresowanie.
Twoją misją jest praca uświadamiająca. Czy nie mogłaby
osiągnąć tego celu, demonstrując, jak nowoczesna kobieta
potrafi kontrolować własny seksualizm? Mały, przelotny flirt
mógłby mieć na wszystkich zbawienny wpływ. Skoro już
wyjechała na parę dni, czy nie powinna maksymalnie
wykorzystać tego czasu? Wróciłaby do Chicago wypoczęta i
odświeżona.

Rusty zastanawiała się, czy Trent odczuwa podobne

napięcie. Świadoma jego obecności tuż za sobą, zakołysała
nieco biodrami, podążając za babcią.

Zanim przekroczyła próg salonu, usłyszała głos Doca:

- Dobra, szeroka miednica.

background image

ROZDZIAŁ 3

- Tym ostrym nożem da się pokroić tak cienkie plasterki

pomidora, że można by przez nie czytać gazetę. - Harvey
sięgnął po kolejny przyrząd spomiędzy nieprzebranych
zasobów urządzeń kuchennych.

- Kiedy oni wreszcie zostawią nas same? - szepnęła Rusty

do babci. Wierzyć jej się nie chciało, że zaledwie godzinę po
przyjeździe najwyraźniej oczekiwano od nich przygotowania
kolacji. Jednak Agnes nie miała nic przeciwko temu, zabrała
ze sobą domowe smakołyki, które udoskonalała całymi
tygodniami po Święcie Dziękczynienia.

Harvey urządził im prawdziwą wycieczkę po kuchni,

zwracając uwagę na nowoczesne akcesoria. Według Rusty
opisywał ich działanie zbyt drobiazgowo.

- A to urządzenie do robienia rozetek z rzodkiewek -

ciągnął dalej, wskazując metalowy przyrząd, wyglądający
niczym średniowieczne narzędzie tortur. Jak chcą mieć
rzodkiewki w rozetki, mogą sobie sami je robić, zżymała się w
duchu Rusty.

Clarence i Doc trzymali się z boku, wtrącając słówko

tylko wtedy, gdy była mowa o podstawowych urządzeniach.
Trent ze skrzyżowanymi ramionami stał przy rzeźnickim
pniaku i bacznie wszystko obserwował. Podczas demonstracji
maszynki krojącej warzywa na spiralne paski Rusty, która
uznała ją za całkowicie niepraktyczną, przesłała mu
ukradkowe

spojrzenie.

Lekkie

zmarszczenie

brwi

wskazywało, że gotów jest interweniować w każdej chwili. Z
jego oczu wyzierał jakby niepokój, pewno bał się, by nie
uraziła ekscentrycznego, lecz kochanego wujka. Zostawiła
babci wyrażanie zachwytu nad wyposażeniem kuchni i
podeszła do Trenta.

- Nie martw się, nie urażę jego uczuć.
- I nie uciekniesz z krzykiem w ciemną noc? Rusty o

mało nie roześmiała się na głos.

- Komuś, kto tak się zna na komputerach, należy

wybaczyć drobne manie.

Widać było, że Trent się odprężył.

background image

- Nie sądzę, żeby on wiedział, jak się nimi posługiwać.

Ale zna się na wszystkim, co jest do kupienia.

- I zapewne to kupuje.
- Bycie konsumentem to jego hobby. - Trent uśmiechnął

się i Rusty zauważyła dwa dołeczki w jego policzkach. Nie
uważała takich dołeczków za oznakę męskości - aż do tej
chwili.

- O której spodziewacie się kolacji? - Zmieniła temat

głównie po to, by przypomnieć sobie, co ona robi w tej obcej
kuchni setki kilometrów od domu.

- Ile czasu zabierze ci przygotowanie posiłku? Już dała się

złapać w pułapkę.

- Nie mam pojęcia - powiedziała zgodnie z prawda - A co

ugotujesz? Rusty żałowała, że nie zwróciła baczniejszej uwagi
na to, co babcia pakowała. Doc pokazywał teraz włoski
ekspres.

Przynajmniej nie zabraknie dobrej kawy. Nadal, niestety,

nie wiedziała, jakie ma być menu tego wieczoru.

- To będzie niespodzianka - wybrnęła jakoś.
- Zaglądałaś już do lodówki? Myślę, że Harvey ją

zaopatrzył. - Trent skierował się do największej lodówki, jaką
Ru - sty widziała w życiu, i otworzył drzwiczki.

Pobłyskiwała tam wielka bryła, opakowana w folię, o

znajomym kształcie.

- Krojona szynka! Czy to na Boże Narodzenie?
- Nie wiem. - Trent zajrzał na półki. - Jest też indyk.

Możesz wybierać.

Rusty wymamrotała płynące z serca podziękowanie pod

adresem kuchennych bóstw.

- Głosuję za szynką. - Bardzo trudno zepsuć coś, co już

jest ugotowane.

- Pewno waży z piętnaście kilo.
- Co najmniej. Podobną mieliśmy w biurze na

bożonarodzeniowe przyjęcie - rzuciła bezmyślnie, gdyż
właśnie starała się przeczytać, jak ma ją podgrzać.

- W biurze? To ty pracujesz? Zawahała się. Cóż, dlaczego

się nie przyznać?

- Tak.

background image

- Kim jesteś? Sekretarką? Zapytał tak, jakby sobie nie

wyobrażał, że kobieta może zajmować inne stanowisko.
Stanowisko sekretarki nie należy do najgorszych, Rusty sama
zatrudniała się w takim charakterze w czasie wakacji, gdy była
studentką. Tylko że do nie dawna był to jeden z trzech
zawodów, obok pielęgniarki i nauczycielki, uznawanych za
odpowiednie dla kobiet.

Babcia musiała walczyć o swą pozycję na rynku obrotu

nieruchomościami i zadowalać się prowizją od mniejszych
posiadłości, podczas gdy zyski od pokaźniejszych transakcji
przypadały w udziale mężczyznom, którzy mieli na
utrzymaniu rodziny. A przecież Agnes też utrzymywała
rodzinę.

Uwaga Trenta wszystko to jej uświadomiła. Sama Rusty

nie musiała już o nic walczyć, gdyż takie kobiety jak babcia
przetarły dla niej szlak.

Trent odwrócił się i teraz szukał czegoś w szufladzie.

Najwyraźniej nie interesowała go odpowiedź. Liczy się
jedynie praca wykonywana przez mężczyznę.

- To się powinno nadać. - Wyciągnął brytfannę do

pieczenia. Uśmiechnął się i znowu pokazały się dołeczki.

Zaparło jej dech.
Z dołeczkami czy bez, Trent wymagał dokształcenia.

- „Pocałuj kucharkę"? - Rusty spojrzała na swój fartuch. -

Mam nadzieję, że nie wezmą tego za zachętę.

- Kochanie, nie mamy czasu na subtelności. - Agnes w

kuchennych rękawicach i fartuchu z napisem „Szafarka
Rozkoszy Podniebienia" przestawiła zapiekankę z zielonej
fasolki.

- Subtelności? O czym ty mówisz?
- O Trencie Creightonie, Rusty. Nie wierzę, by sprytna

kobieta nie znalazła drogi do takiego przystojnego, młodego
człowieka przez żołądek.

Rusty pokręciła głową. Zgodziła się tu przyjechać, gdyż

miała nadzieję, że babcia szybko zaspokoi swe tęsknoty
prowadzenia

gospodarstwa

domowego.

Oczywiście

oficjalnym powodem miało być poznanie Rusty z Trentem.
Przecież babcia nie mogła poważnie liczyć na to, że Rusty

background image

będzie wiodła życie według wymogów tego mężczyzny. Już
jej to tłumaczyła. Kilkakrotnie. Najwidoczniej bezskutecznie.

- Rachel Marie Romero, pojawiła się twoja życiowa

szansa i przypilnuję, abyś ją jak najlepiej wykorzystała! -
Agnes podkreślała każde słowo trzepnięciem rękawic o
kuchenny blat. - Musisz być przygotowana na użycie całej
swej kobiecej broni, jaką dysponujesz.

Rusty istotnie zamierzała jej użyć. Jednak postawiła sobie

zupełnie inny cel. Zamiast mierzyć w serce Trenta, spróbuje
przedziurawić nadęte męską pychą ego.

Spoglądając na ozdobiony u góry falbankami fartuszek

babci, uznała, że jej nie jest jeszcze najgorszy.

- Popatrz! Jednak coś ugotowałam. - Wskazała

zapiekankę. Zadzwonił minutnik i Agnes pognała do piecyka.

- Fasolka z puszki, grzybowa zupa z puszki i pieczone

cebule z puszki, zmieszane razem. To nie bardzo się liczy. -
Babcia otworzyła drzwiczki piecyka i wyjęła z niego bułki z
kukurydzianej mąki, które upiekła w Chicago i podgrzewała
razem z szynką. - Och, mam nadzieję, że to na pierwszą
kolację wystarczy - rzekła z niepokojem. - Zamiast szynki
trzeba było przygotować coś bardziej frapującego. - Zamknęła
piecyk, rzucając wnuczce oskarżycielskie spojrzenie.

- Powinni dać nam więcej czasu. A szynkę mieli. - Rusty

wróciła do krojenia pomidorów na sałatkę. - Gdyby nie
chcieli, żebyśmy ją podały, to po co trzymaliby ją w lodówce?

- Może na świąteczny obiad? Albo mieli dać komuś w

prezencie?

- Trent powiedział, że możemy ją wykorzystać.

Wzmianka o Trencie ułagodziła trochę Agnes.

- Jest też indyk. Nie będziemy musiały chwilowo jechać

do sklepu. - Rusty była tak zajęta krojeniem pomidorów, że
nie zwróciła uwagi na milczenie babci. Po chwili jednak
odwróciła się i zobaczyła, że Agnes patrzy na nią zdumionym
wzrokiem.

- O co chodzi? - spytała podejrzliwie.
- O nic. - Babcia rozkładała serwetkę w koszyku na chleb.
- A jednak. - Rusty przeniosła miskę z sałatką na

rzeźnicki pieniek. - Coś w związku z zakupami w sklepie?

background image

- No cóż, Rusty. - Agnes wytarła ręce we frotową

ściereczkę przyczepioną do kieszeni fartucha. - To jest wieś.

- Wobec tego będziemy musiały przejechać parę

kilometrów i zrobić zakupy za jednym zamachem. Nic
wielkiego. Tylko trzeba wszystko dobrze zaplanować. - Rusty
była mistrzynią planowania.

- Tu jest ranczo. Oni produkują własną żywność.
- Tej szynki nie wyprodukowali.
- Nie, ale widziałam kurczaki.
- Tak? W lodówce?
- Jeszcze nie.
- Co ty... Och. To okropne! Nie ma mowy. - Rusty

uniosła dłonie w geście sprzeciwu. - W żadnym wypadku nie
dotknę kurczaka. Żywy kurczak... on gdacze. Nie mogłabym. -
Zamachała rękami i zaczęła się cofać. - Nie. Nie tłumacz mi.
Nie mogę o tym myśleć.

- Rusty. - Agnes postąpiła krok w jej stronę.
- Nie! Absolutnie nie!
- Co absolutnie nie? - Usłyszała za sobą, kiedy omal na

kogoś nie wpadła. Na Trenta oczywiście.

Objęły ją silne ramiona, co może nawet sprawiłoby jej

przyjemność, gdyby nie myśl o zabijaniu kurczaków.

- Uspokój się. Odwróciła się do niego twarzą i przystąpiła

do ataku:

- Jeżeli tu trzeba jakiemuś kurczakowi ukręcić szyję, to

niech to robi ktoś inny. Wolę swoje, opakowane.

- Dopiero wtedy je dusisz? - spytał Trent z uśmiechem.
- Tak... - powiedziała niepewnie. - W pysznym sosie

marsala, obłożone ryżem.

- Mmm, ślinka cieknie.
- Mogę ci dać numer telefonu...
- Rusty! - Agnes przerwała jej gwałtownie. - Skoro Trent

tu przyszedł, może byłby tak miły i wyciągnął ten przyciężki
kawał szynki z piecyka.

- Oczywiście, pani Romero. - Trent skierował się w stronę

piecyka, a Rusty przedrzeźniała go szeptem za plecami:
„Oczywiście, pani Romero", lekceważąc groźne spojrzenie
babci.

Trent wyjął szynkę.

background image

- Widzę, że zaraz siadamy do jedzenia. Muszę jeszcze

zatelefonować w parę miejsc, więc chciałem sprawdzić, ile
mam czasu.

- Jeszcze trochę - odparła Agnes słodkim głosem. - Ale

nie spiesz się, proszę. Szynka powinna dojść za parę minut.

Rusty chętnie przedrzeźniłaby także babcię, ale nie miała

odwagi. Uwaga Trenta przypomniała jej, że i ona powinna
odbyć parę rozmów telefonicznych. Musi się dowiedzieć, co
w biurze. Spoglądając na bałagan w kuchni, nie miała
wątpliwości, że minie parę godzin, zanim będzie mogła
zadzwonić z jakiegoś ustronnego miejsca.

- O czym tak zapalczywie dyskutowałaś, kiedy tu

wszedłem? - zapytał Trent, gdy Agnes wyszła z bułkami i
sałatką do jadalni.

- Babcia zastanawiała się, kiedy powinnyśmy włączyć do

menu kurczaki. Mówiła, że widziała, jak się tu kręcą.

- Nie te! - Trent pobladł lekko. - To specjalna rasa. Duma

i radość Doca. On je hoduje i pokazuje na wystawach. Jeżeli
chcesz kurczaki do jedzenia, to zajrzyj do zamrażarki.

- Otworzył drzwi spiżarni i zapalił światło. Z boku stała

wielka, biała zamrażarka. - Doc przeprowadza na różnych
zwierzętach eksperymenty polegające na specjalnym
żywieniu. To jego hobby, odkąd zrezygnował z praktyki
weterynaryjnej.

- Wspaniale. Powiem babci, że spór zażegnany. Trent

uniósł pokrywę zamrażarki, nad którą zaraz pojawiła się mgła.
Rozpędził ją ręką i ku ogromnej uldze Rusty ukazało się
zapełnione żywnością wnętrze.

- Tu masz chyba wszystko - rzekł Trent. - Zawołaj mnie,

kiedy będziesz gotowa z kolacją. - Jego wzrok przesunął się
na pierś Rusty ozdobioną napisem „Pocałuj kucharkę".
Wpatrywał się przez chwilę, po czym powiedział:

- Przyjmę zaproszenie w późniejszym terminie. - I z

uśmiechem opuścił kuchnię.

Rusty nienawidziła fartuchów, szczególnie takich, które

zachęcają despotycznych farmerów do wygłaszania głupich
uwag.

Kolacja wypadła... ciekawie. Według Trenta jedzenie było

raczej niewyszukane, choć dość smaczne. Poza tym

background image

paskudztwem z zielonej fasolki. Czy cebula w plasterkach nie
powinna być krucha? Musi się jeszcze powstrzymać z osądem,
przecież te kobiety dopiero co przyjechały.

Wujkowie wyglądali na zadowolonych. Oby tylko nie za

bardzo. Trent nie mógł poświęcić zbyt wiele czasu na
przedsięwzięcie pod hasłem „szukanie żony dla chłopca".

- Tak, szynki z Worthington są najlepsze. Mają najmniej

tłuszczu. - Harvey sięgnął po następny plasterek.

- Trent opowiadał, że hoduje pan okazowe kurczaki,

doktorze Davis - odezwała się Agnes.

- Proszę mówić mi Doc, łaskawa pani. - Osuszył usta

serwetką i rozpoczął wykład o swych nagradzanych pupilach.

W innych okolicznościach Trent potrafiłby przerwać ten

monolog, lecz babcia Rusty słuchała go z prawdziwym
zainteresowaniem. Miało to tę dobrą stronę, że Trent nie
musiał bawić towarzystwa rozmową. Spojrzał w kierunku
Rusty, ciekaw jej reakcji.

Wpatrywała się w swój talerz.
Zwrócił uwagę, że ma bardzo ładny kolor włosów. W

przyćmionym świetle nie wydawały się ani rude, ani brązowe,
raczej kasztanowate. Zdecydowanie nie była typem kobiety,
która mogłaby odpowiedzieć na ogłoszenie wujków.
Wprawdzie niewiele dotąd rozmawiali, ale Trent już się
zorientował, że jest osobą o zdecydowanych poglądach, które
śmiało głosiła. Taka typowa, nowoczesna dziewczyna z
wielkiego miasta. Czym mogło pociągać ją życie na ranczu
Triple D?

Musiała być znużona miejską egzystencją. Dwie pary

małżeńskie, znajomi Trenta, rzucili pracę w mieście, wszystko
sprzedali, przeprowadzili się na wieś i postanowili uczyć
dzieci w domu. Nazwali to „uproszczeniem życia". Kolejne
małżeństwo też rozważało taki krok. Trent nie mógł tego
zrozumieć. Nie boją się nudy? Wpatrywał się w pochyloną
głowę Rusty.

- Czyż to nie uroczy dom, kochanie? - skierowała do niej

pytanie babcia, wyraźnie nakłaniając ją do udziału w
rozmowie. Rusty wzdrygnęła się i rzuciła babci
niezadowolone spojrzenie.

- Tak. Musiała być myślami gdzieś daleko.

background image

- Piękny kominek. Mam nadzieję, że przyjdzie mróz i

będzie się w nim palić.

Trent wyobraził ją sobie nagle, siedzącą przed kominkiem

z włosami koloru miedzi w aureoli złotawego blasku. Nie. Coś
tu nie gra. On lubił blondynki rwące się do miodowego
miesiąca i równocześnie mające alergię na ślub. Dziwne.

- Na tyłach domu jest mnóstwo drewna. Możesz mieć

ogień w kominku w każdej chwili. Tylko chwyć za siekierę.

- Słuchaj no, chłopcze - rzucił ostrzegawczo Clarence.

Trent nie słuchał, gdyż wiedział, co wujek ma do

powiedzenia. Ale Rusty... powoli odwróciła w jego kierunku
głowę. Jej pogardliwe spojrzenie mówiło wszystko. Nie
odpowiedziała na jego uwagę tylko przez wzgląd na wujków i
babcię.

To układa się nawet zbyt łatwo. Przy tym tempie obie

panie uciekną przed końcem tygodnia, a wujkowie nawet się
nie zorientują, w jaki sposób Trent przyspieszył wyjazd. Nie
mógł się oprzeć pokusie podręczenia Rusty.

- To była naprawdę wspaniała kolacja - rzekł, klepiąc się

po brzuchu. - Kulinarne talenty kobiet sprawdzają się jednak
najpełniej przy deserze, a wiem, że ty wymyślisz coś
szalonego, żeby mi zaimponować.

Druga brew uniosła się do góry.

- Więc co jest na deser? - Trent był bardzo z siebie

zadowolony.

- Orzechowe ciasteczka i chrupki czekoladowe -

pospieszyła z odpowiedzią Agnes. - To był pomysł Rusty.

- Moje ulubione - rzekł Trent.
- Które? - spytała Rusty.
- Jedne i drugie. Moglibyśmy je jeść po każdym posiłku. -

Uśmiechnął się radośnie. Z wyrazu twarzy Rusty wyczytał, że
orzechowe ciasteczka i chrupki czekoladowe nie pojawią się
więcej w czasie jej pobytu na ranczu Triple D.

Szkoda. Naprawdę je lubił.

- Czas sprzątać ze stołu - Agnes ponagliła Rusty. - Czy

ktoś chce kawy?

Wszyscy mieli ochotę i obie panie, zebrawszy naczynia,

wyszły do kuchni. Gdy tylko Rusty zniknęła z ostatnim
talerzem, odezwał się Clarence:

background image

- Trent, nic nie robisz, żeby zainteresować sobą tę

dziewczynę.'

- Rozmawiam z nią - zaprotestował Trent.
- Nie w taki sposób jak z Mirandą - zauważył Harvey.

Trent musiał przyznać, że zmysł obserwacji nie zawiódł
wujka.

- To zupełnie inny typ kobiety. Doc pokiwał głową.
- Szersza miednica i trochę bardziej przy kości. Wygląda

na silną i ma zdrowe zęby. A sądząc po jej babci, to czysta
rasa.

- Nie osądzaj jej po jednej kolacji, Trent. Wiem, że lubisz

wyszukane potrawy, ale takie wiejskie jedzenie jeszcze
nikomu nie zaszkodziło. - Clarence poklepał się po żołądku,
jak poprzednio Trent.

- Tu trzeba trochę romantyzmu. Kwiatów... mam kilka

katalogów, a ostatnio nadszedł nowy...

- Nic nie wspominałeś o nowym - rzekł Clarence z

wymówką w głosie.

- Wiem, jak się zalecać do kobiet - przerwał im Trent. -

Tylko jeszcze nie podjąłem decyzji, czy właśnie o tę
chciałbym zabiegać.

Trzej bracia Davisowie już otworzyli usta, żeby wyrazić

swój protest, gdy do jadalni weszła Agnes, niosąc na tacy
kawę, a za nią Rusty.

Od tego momentu Trent był nieustannie nakłaniany do

wciągania Rusty do rozmowy, zwykle przez Harveya, który
wymownie trącał go butem.

- Powiedz, jak natrafiłaś na „Mężczyzn Teksasu"? - spytał

na początek.

Rusty rzuciła krótkie, spłoszone spojrzenie w kierunku

babci, po czym przeniosła wzrok na Trenta.

- Ktoś przyniósł mi do biura.
- I jak zobaczyła pani zdjęcie Trenta, to już wiedziała

pani, że to ten? - spytał Harvey z nadzieją w głosie.

- Uznałam, że ma coś w sobie, to prawda - zgodziła się

Rusty.

- Oo. - Harvey z niezbyt zadowoloną miną spojrzał na

Clarence'a, a Rusty ze złością na babcię.

background image

- Napisałeś, że pracujesz w Dallas, ale chcesz

zrezygnować z pracy i przenieść się tutaj, tak? - Starała się
przybrać miły wyraz twarzy, ale nie wypadło to całkiem
naturalnie.

- Nie, ja... Stopa Harveya wykonała stosowny manewr.
- W końcu tak ma się stać. - Trent wymienił spojrzenia z

wujkiem.

- A właściwie czym się zajmujesz?
- Prowadzę inwestycje i gromadzę potrzebne na nie środki

finansowe.

- Bardzo się nami opiekuje - rzekł Harvey. W oczach

Rusty pojawiło się zainteresowanie. Wspaniale, pomyślał
Trent. Wspomnij o pieniądzach, a one wszystkie okażą
zainteresowanie.

- A jaki projekt obecnie realizujesz? - Rusty przesunęła

się nieco, jakby poza zasięg ręki babci.

- Daj spokój, kochanie, rozmowy o interesach są tak

skomplikowane.

- Chciałabym usłyszeć...
- Lepiej delektujmy się kawą. Trent, ciastko? Rusty sama

je piekła.

- Babciu! Trent wziął jedno i spróbował.
- Bardzo dobre. - Było spalone od spodu. Agnes

zachichotała.

- Chciałam jej pomóc i kilka zostawiłam w piecu trochę

za długo.

- Ależ babciu, ja nie...
- Rusty, panowie napiliby się jeszcze kawy. Trzeba ją

podgrzać. - Agnes obdarzyła wszystkich uśmiechem. -
Wracając do ciebie, Doc, czy wystawiasz na tych pokazach
tylko kurczaki, czy może masz na farmie jeszcze inne
medalowe zwierzęta?

Rusty, miotając złe spojrzenia, wyszła z pokoju.

- Trent - Harvey zacierał ręce - zimno mi.
- Ureguluję termostat. - Trent wstał z krzesła.
- Trent, zimno mi. - Harvey uniósł brwi i ruchem głowy

pokazał kominek. - Z pewnością paniom też jest zimno.

Kominek zionął pustką.

background image

- W takim razie trzeba rozpalić ogień - rzekł Trent z

udaną skwapliwością, a Harvey podziękował uszczęśliwionym
uśmiechem.

- Wspaniale - przyjęła z radością tę decyzję Agnes. Trent

wszedł do kuchni, akurat gdy Rusty uderzała pięścią w
ekspres do kawy.

- Co ty robisz? Odwróciła się gwałtownie, wyraźnie

zmieszana.

- Usiłowałam wydobyć trochę kawy z tej maszyny.
- Masz nauczkę, bo nie uważałaś na lekcji. – Poprawił

położenie koszyczka na kawę, nacisnął guzik i w jednej chwili
syk oznajmił dopływ wrzątku.

- Dzięki - powiedziała. - Dokąd idziesz?
- Narąbać trochę drewna. Harvey uważa, że mogłaś

zmarznąć.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech zachwytu.

- O, tak. - Przytupując nogami, zacierała ręce. - Brrr...

Zmarzłam. Ale nie jesteś zły, prawda? To męska praca,
według twoich zasad. Pamiętasz? Mężczyzna zaopatruje,
kobieta prowadzi dom. - Uśmiechnęła się z wyraźnym
zadowoleniem.

- A tak, rzeczywiście. - Zatrzymał się z dłonią na klamce.

- Zapewniam cię, że jak skończę rąbać drewno, będę miał
apetyt na coś naprawdę odżywczego... i oczekuję czegoś
więcej niż przypalone ciasteczka.

Zanim wyszedł z domu, z satysfakcją dostrzegł, że

uśmiech zadowolenia zniknął z twarzy Rusty.

background image

ROZDZIAŁ 4

- Rusty, obudź się. Otworzyła oczy i w szarym świetle

świtu zobaczyła stojącą koło łóżka babcię.

- O co chodzi?
- Musisz się pospieszyć i iść do kuchni. Rusty starała się

dobudzić.

- Pachniesz boczkiem.
- Trochę się nadymiło.
- Ale nic nie spaliło? Babcia pokręciła przecząco głową.
- Nic ważnego.
- Wobec tego śpię dalej. - Rusty położyła się z powrotem.
- Nie, musisz się ubrać. - Agnes szperała w stosie ubrań,

leżących na krześle. - Nie ma wiele czasu.

- Wynosimy się stąd? Po kryjomu? - Rusty odrzuciła

przykrycie. Dzień jednak zapowiadał się obiecująco.

- To nie może być twój szlafrok. - Agnes trzymała w ręce

welurowy łaszek, powycierany na łokciach.

- Obiecuję, że nie włożę go w samolocie. - Rusty już

wiązała pasek swego ulubionego stroju.

- Nie wyjeżdżamy. Chcę, żebyś się ładnie ubrała. Masz ze

sobą coś czerwonego?

- Czerwonego? - spytała zdumiona.
- Tak. - Agnes odgarnęła wnuczce grzywkę z czoła i

przyjrzała się jej uważnie. - Pasowałoby do twych
zaczerwienionych oczu.

- Jeżeli pozwolisz mi jeszcze pospać, zaczerwienienie

minie.

Agnes nie okazała współczucia.

- Gdybyś wczoraj wieczorem poszła wcześniej do łóżka,

nie byłabyś teraz taka śpiąca.

- Musiałam popracować, a przecież wyszłyśmy z kuchni

dopiero około wpół do jedenastej. Co cię podkusiło, żeby
zaproponować im przekąski przed snem?

- Tyle przynajmniej należało się drogiemu Trentowi za

porąbanie stosu drewna.

Drogi Trent ledwo się ruszał po przywleczeniu do domu

tylu polan. Rusty się uśmiechnęła. Prawie zapomniała, jak ją

background image

samą bolały plecy od długiego stania. Jak to się dzieje, że
babcia potrafi funkcjonować już bladym świtem?

Agnes popchnęła wnuczkę w kierunku łazienki.

- Zrób makijaż i biegiem do kuchni. Śniadanie prawie

gotowe.

- Zrobiłaś śniadanie? - Myśl o śniadaniu o tak wczesnej

porze napawała ją niesmakiem.

- Tutaj, na wsi, mężczyźni jadają wcześnie i często -

oznajmiła Agnes.

- Pomogłabym ci - powiedziała Rusty z wymówką. Albo

próbowałaby babcię przekonać, żeby poczekały choć z
godzinę.

- Teraz to nie ma znaczenia. Pospiesz się, bo wszystko

zepsujesz. - Agnes jeszcze raz ją szturchnęła.

To myśl o filiżance kawy spowodowała, że Rusty,

włożywszy dżinsy i luźny sweter, powlokła się do kuchni.

- Nie mogłabyś umalować trochę ust? A, wszystko jedno.

Trent pewnie woli styl zdrowej, wiejskiej dziewczyny.

Rusty zrobiła półobrót.

- Mam w torebce szminkę Chanela. O nazwie Wamp.
- Tylko nie ten upiorny kolor. - Agnes chwyciła ją za

ramię. - Halloween był parę tygodni temu, kochanie.

Wobec tego czemu one urządzają tę maskaradę jako

rzekomo uszczęśliwione swą rolą gosposie?

- Czy jest już kawa?
- Jeszcze nie. Musi być świeża.
- Spokojnie. Pierwszy kubek będzie dla mnie. - Rusty z

całą stanowczością skierowała się w stronę ekspresu. Chciała
wypić filiżankę zwykłej kawy. Czy to za duże wymaganie? W
szafce znalazła stojące rzędem torebki z różnymi gatunkami.
Wybrała jedną i nastawiła ekspres. Dopiero wtedy rozejrzała
się po kuchni i była lekko wstrząśnięta tym, co zobaczyła.

- Tyle tego jedzenia już przygotowałaś? Agnes podbiegła

do niej.

- Włóż to.
- Babciu, tylko nie ten fartuch.
- Wyglądasz w nim pociągająco. Trochę ciasny na tym

swetrze, ale spełnia zadanie. - Babcia ubierała Rusty w fartuch
jak małą dziewczynkę. - Trzymaj. - Wręczyła jej łopatkę do

background image

smażenia i pociągnęła w kierunku kuchenki. - A bodaj to! -
Porwała patelnię z ognia i wyrzuciła do zlewu to, co się na
niej przypalało. - Tu jest kuchenka gazowa, a ja w domu mam
elektryczną.

Rusty podeszła do zlewozmywaka i zobaczyła kilka

innych, podobnie niewydarzonych efektów dotychczasowych
prób.

- Naleśniki?
- To straszne. - Agnes była w rozpaczy. - Już ledwie co

zostało masła. Ty spróbuj. - Zadźwięczał minutnik w
piekarniku i Agnes pobiegła do niego.

Rusty włożyła masło na patelnię. Zasyczało i z patelni

uniósł się dym. Zmniejszyła płomień.

- Przynajmniej to się udało. - Agnes przeniosła leżące na

blasze krakersy na rzeźnicki pieniek. - Do tego będzie boczek,
kiełbaski i szynka.

- Babciu, to masa jedzenia. Kto to wszystko zje?
- Na farmie ma się większy apetyt. Farma. Babcia

najwyraźniej musiała na nowo przeżywać swe młode lata,
kiedy wraz z innymi kobietami gotowała wszystkim tam
zatrudnionym. Tylko Rusty nie bardzo mieściło się w głowie,
jak babcia mogła pomylić starszawych braci Davisów z
pastuchami. Przestanie się odzywać. Babcia najwyraźniej
uznała, że oczekuje się od nich przygotowania obfitego
śniadania. Świetnie. Będą je mieli i się zobaczy, kto co je i ile.
A jutro będzie można zrobić coś innego dla odmiany. Nalała
sobie kubek kawy. Tylko trochę się rozlało.

- Rusty! - syknęła Agnes. - Opuściłaś swe stanowisko!
- Chwilowe zaniedbanie, pani generał. - Salutując wróciła

do kuchenki, ale naleśnik był już od spodu przypalony.
Usiłowała go przewrócić. Rozleciał się. Zeskrobana masa
wylądowała w zlewie.

Agnes westchnęła.

- Włożę tosty do opiekacza, bo najwyraźniej z tych

naleśników nic nie wyjdzie.

- Tosty? Mamy krakersy.
- Ktoś może chcieć tosty. Przypilnuj. A ja wyjmę jajka.

Zapytaj ich, jakie chcą jajka.

- A można je przyrządzać na kilka sposobów?

background image

- Rusty, zdobądź się na pewien wysiłek i spróbuj

współpracować. - Agnes pospiesznie wyszła z kuchni.

Rusty uznała, że nie może robić dwóch rzeczy naraz.

Wyłączyła opiekacz i podjęła następną próbę z naleśnikami.
Jajka. Nikt nie będzie jadł jajek. A jeżeli już, to jajecznicę. Na
tym kończyły się jej umiejętności. Zajrzała do garnka
stojącego na kuchence i zobaczyła rozklejoną, szarą masę.
Owsianka. Usiłowała ją zamieszać drewnianą łyżką, ale ta
ślizgała się po powierzchni, więc wcisnęła ją na siłę. Łyżka
stanęła na baczność. Nie będzie dzisiaj owsianki.

- Biedna babcia. - Potrząsnęła głową, i popijając kawę,

sprawdziła spód naleśnika.

- Dzień dobry! - Wujek Clarence wetknął głowę do

kuchni. - Co my tu mamy?

Rusty wyprostowała się.

- Śniadanie.
- To widzę i... czuję. - Z zamkniętymi oczami Clarence

pociągnął nosem. - Krakersy. - Podszedł do rzeźnickiego
pieńka. - Najlepsze krakersy piekła moja Emma.

- Dzień dobry. Rusty odwróciła się na głos babci i

wytrzeszczyła oczy.

Agnes, ze wzburzonymi włosami, zamiast szlafroka czy

któregoś ze swych satynowych peniuarów miała na sobie
żółtą, perkalową sukienkę. Babcia w perkalu!

- Musiałam zaspać. Rusty, trzeba było mnie zawołać. -

Ścisnęła znacząco ramię stojącej z otwartymi ustami wnuczki.

- Co ty wyprawiasz? - spytała szeptem Rusty. -

Wyglądasz jak statystka w spaghetti westernie.

- Przewróć naleśnik - odparła Agnes i przeniosła pełne

podziwu spojrzenie na krakersy leżące na pieńku, jakby
widziała je po raz pierwszy.

Rusty przemyśliwała, czy nie zdekonspirować całej tej

intrygi, ale akurat pojawił się Trent.

- Szykuje się prawdziwe śniadanie. Jestem pod

wrażeniem.

Babcia rzuciła triumfujące spojrzenie wnuczce, która w

odpowiedzi przewróciła naleśnik. Ku jej zdumieniu był
brązowy.

- Babciu, spójrz! Agnes rzuciła się do niej.

background image

- Przestań wydziwiać - szepnęła. - Mają tak wyglądać. -

Po czym spytała już głośno: - Czy ktoś będzie jadł jajka?

- Ja, dwa, z nienaruszonymi żółtkami - rzekł Trent. Rusty

rzuciła mu piorunujące spojrzenie.

- To któreś w tych skorupkach, tak? Agnes zaśmiała się

perliście.

- Och, Rusty, to się nazywa poczucie humoru. Czy ty,

Trent, lubisz kobiety, którym dopisuje humor nawet wcześnie
rano? '

- Zależy od okoliczności - odparł z błyskiem w oku.

Rusty zauważyła, że jest nie ogolony i że zdążył opróżnić
dzbanek z kawą.

Tylnymi drzwiami weszli do kuchni Doc z Harveyem.

Agnes skorzystała z zamieszania i nikt nie zauważył, że wbiła
na małą patelnię dwa jajka. Żółtka zostały całe.

- Jak ty to robisz? - spytała Rusty szeptem. Doc

przystanął na widok Agnes przy kuchence. Przeniósł wzrok z
babci na wnuczkę i z powrotem na babcię. Jej policzki
poczerwieniały.

- Już nakarmiłeś wszystkie swoje zwierzęta? - spytała,

unikając jego wzroku.

- Tak, szanowna pani. - Skinąwszy głową, poszedł dalej.
- Natknęłam się na Doca rano, kiedy przyszłam do kuchni

po... napić się czegoś. - Agnes zwróciła się z wyjaśnieniem
niby do Rusty, ale tak, żeby ją wszyscy słyszeli. - Nie
spodziewałam się, że ktoś będzie na nogach o tak wczesnej
porze - dodała tonem usprawiedliwienia.

Pewnie, że się nie spodziewałaś, pomyślała Rusty. Jej

babcia oblała się pąsem. Też dobrze. Potrzebny był kolor
odciągający uwagę od żółtego perkalu. Rusty zastanawiała się,
na czym poczciwy, stary Doc przyłapał babcię w kuchni.

- Czy na Wybawcy Kręgosłupa model 92 A dobrze się

śpi? - spytał Clarence Harveya, sięgając po krakersa.

- Przewagę ma raczej model 92 B, ale potrzeba mi jeszcze

kilku nocy na dokładniejsze porównanie - odparł Harvey.

- Śniadanie gotowe - przypomniał mu Clarence. - Nie

ślęcz za długo nad swymi notatkami.

background image

- Dobrze. - Harvey z Dokiem wyszli z kuchni. Zapadła

cisza. Clarence sięgnął po następnego krakersa. Agnes
wpatrywała się w jajka.

- Nie ma już kawy. - Trent zwrócił się do Rusty.
- To widzę - warknęła. Agnes trąciła ją łokciem.
- Mogę przypilnować jajek dla Trenta, a ty zaparz

świeżej. A czy on nie mógłby sam sobie zrobić kawy? Ze
względu na babcię Rusty powstrzymała się od złośliwej
uwagi. Trent postawił koło dzbanka swój pusty kubek.

- Będę w jadalni - rzekł. On najwyraźniej oczekuje, że

zostanie obsłużony. Rusty porwał gniew. I ona miałaby
codziennie wstawać z tego powodu tak rano do końca życia?

Nie ma mowy. Pozostanie panną.
Następną godzinę spędziła na wnoszeniu i wynoszeniu

talerzy, dolewaniu kawy, soku, mleka, podgrzewaniu jedzenia,
które - przygotowane za wcześnie - zdążyło ostygnąć.

Kiedy Harvey pochwalił ów jedyny naleśnik, Agnes

rzuciła się z entuzjazmem do smażenia dalszych. Uwagę
wnuczki, że mogą jeść tosty, pozostawiła bez odpowiedzi,
zwłaszcza że Rusty wyłączyła opiekacz, zanim kromki chleba
odwróciły się na drugą stronę.

Trent jadł w milczeniu, czytając „Wall Street Journal" i

wstał od stołu, zanim Rusty przy nim usiadła. Była tak
oburzona, że nie mogła nic przełknąć i poszła zmywać
naczynia, zostawiając całkiem wyczerpaną Agnes w
towarzystwie starszych panów.

Trent zachował się raczej arogancko. Babcia musiała

poświęcić kilka godzin na szykowanie śniadania. Jak tylko
bracia Davisowie udadzą się do swych zajęć, Rusty namówi
ją, żeby z powrotem wróciła do łóżka. Wujkowie Tren - ta, a
szczególnie Clarence, rozpływali się w pochwałach, natomiast
on sam zaledwie wybąkał jakieś słowo. Gdyby wyraził choć
trochę uznania, chybaby mu korona z głowy nie spadła.

Rusty załadowała zmywarkę, ale zostało jeszcze tyle

naczyń, że z rezygnacją zabrała się do tradycyjnego
zmywania. Zaatakowała więc ciężką żelazną patelnię
zmywakiem ze stalowej waty. Zajęło to mnóstwo czasu, a ona
nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie włączy swój modem i
skomunikuje się z biurem. Jej asystentka, Alisa, otrzymała

background image

kategoryczny

nakaz

przesyłania

codziennie

pocztą

elektroniczną wszystkich wiadomości o konkurencyjnych
zmaganiach

w

ramach

przygotowywanej

kampanii

reklamowej. Westchnęła. Powinna teraz osobiście doglądać
efektów swej prezentacji. Wprost nie mogła uwierzyć, że ona
tu myje naczynia, podczas gdy tam ważą się losy jej dalszej
kariery zawodowej.

- Jest jeszcze trochę kawy? - Świeżo ogolony Trent

wkroczył na czarno - białą szachownicę kuchennej posadzki.

- Tyle, ile zostało w dzbanku - odparła niezbyt

uprzejmym tonem.

To przez niego znajdowała się setki kilometrów od domu,

zamiast opracowywać ostatnie szczegóły projektu. A on nawet
nie doceniał jej wysiłków. No właściwie babci, ale jednak.

- Mało. - Wlał resztkę do kubka i spojrzał na nią pytająco.
- A tak, dziękuję. Napiłabym się - odparła z rękami

zanurzonymi po łokcie w pienistej wodzie.

- Niewiele zostało. - Trent trzymał pusty dzbanek w

jednej, a kubek w drugiej ręce.

- Wróżka od wyczarowywania kawy jest zajęta, więc sam

zaparz więcej.

- Nie sądziłem, że chcesz kawy - rzekł zatroskanym

tonem, co ją jeszcze bardziej rozgniewało. - Przypuszczałem,
że chcesz umyć dzbanek.

Oczywiście.

- Pewno. Dodaj go do tej góry naczyń, tam.
- Mogę zaparzyć kawę...
- Możesz? Zacisnął wargi, lecz po chwili spytał:
- Co się z tobą dzieje? Rusty czuła ogarniającą ją

wściekłość, ale na szczęście nie było w pobliżu babci, która by
ją powstrzymała od wyrażenia na głos, co o tym wszystkim
myśli.

- Siedziałeś sobie przy stole, czytałeś gazetę i jadłeś

śniadanie bez słowa. Czy masz choć blade pojęcie o tym, ile
czasu zabiera przygotowanie takiej masy jedzenia? -
Oczywiście wygodniej było przemilczeć, że i ona nie za
bardzo się orientuje.

background image

Trent odstawił dzbanek. • - Jedzenie było wspaniałe. -

Zawahał się. - Ale ja właściwie nie przepadam za obfitymi
śniadaniami. Wystarczyłyby płatki kukurydziane.

Rusty miała szczerą ochotę użyć patelni jako oręża. Mógł

jej to powiedzieć wcześniej.

- Płatki kukurydziane? A co z tym: „przybądź rozwijać

swą kulinarną fantazję, mniejsza o cholesterol"?

- Co? - Wydawał się autentycznie zdziwiony.
- Twoje ogłoszenie w „Mężczyznach Teksasu".
- O, to.
- Tak, to.
- Cóż... - Trent potarł czoło. - Chyba wtedy miałem dość

płatków. - Uśmiechnął się.

Patrzyli na siebie przez kilka sekund. Trent pierwszy

odwrócił wzrok.

- Chyba znajdzie się tu gdzieś taka stara, zwykła

maszynka do kawy. - Zaczął otwierać i zamykać drzwiczki
szafek. - Z większym zbiornikiem, więc nie będziesz musiała
tak często parzyć. - Wyciągnął akurat taką samą, jaką Rusty
miała u siebie w domu, i postawił na ladzie. - Zaraz zrobię,
tylko znajdę filtry - zaproponował.

- Nie rób sobie kłopotu. Tak naprawdę nie chce mi się

pić. - Rusty spłukała patelnię i odłożyła ją na kredens.

Trent stał jeszcze przez chwilę, po czym rzekł:

- Dobrze. Wobec tego chyba zobaczymy się na lunchu. -

Opuścił kuchnię z raczej obojętnym uśmiechem, zostawiając
Rusty dalsze zmywanie.

- Mógłby przynajmniej zaproponować, że powyciera -

burknęła pod nosem.

W tej sytuacji, jak skończy, będzie już czas na szykowanie

lunchu. Wrzuciła kolejną patelnię do zlewozmywaka. Płatki
kukurydziane. To dopiero niespodzianka. Tak naprawdę, jak
się zastanowić, zachowanie Trenta okazało się również
niespodzianką. Zwracał na nią uwagę tylko pod presją
wujków. Chyba nie zainteresował się jej zaletami jako
potencjalnej towarzyszki życia.

Twarz Rusty pojaśniała. Być może już oblała test na żonę.
Nie mógł zrozumieć tej kobiety. Gdyby wiedział, że chce

tę resztkę kawy, sobie zrobiłby kubek rozpuszczalnej. Z

background image

pewnością uległość nie leżała w jej charakterze i powinien z
zadowoleniem przyjąć fakt, że nie była typem kobiety -
powoju. Miał swoją pracę i nie zamierzał być dla niej
specjalnie miły, skoro tu nie było dla niej przyszłości.

Ale ona wcale nie próbowała go kokietować.
Dziś rano wyglądała, jakby wyszła prosto z łóżka. Nawet

włosy miała potargane. Już wczoraj zauważył, że nie maluje
oczu, więc te ciemne brwi muszą być naturalne, Tonęła w
swym luźnym swetrze, który miał tendencję do zsuwania się
jej z ramienia, ukazując proste, beżowe ramiączko stanika. W
tym raczej niedbałym stylu było coś pociągającego. Nie
przyszło mu dotąd do głowy, że ktoś nie zadbany może być
pociągający. Najwidoczniej zbyt długo umawiał się na randki
z eleganckimi blondynkami.

Zachowywała się dość napastliwie, zwłaszcza w związku

ze śniadaniem. Pewno należało piać nad nim z zachwytu, cóż,
kiedy kiełbaski były zimne, krakersy nie dość przygrzane, a
jajka przesmażone. Jednak powinien był coś powiedzieć.
Może to było przyczyną jej złego humoru. W czasie lunchu ją
pochwali, żeby się poczuła dowartościowana.

Lecz nie zachęcona. Ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to

rozbudzenie nadziei Rusty Romero i jej babci. Tylko że coraz
trudniej udawało mu się robić dobrą minę do złej gry i nie
przekroczyć granicy uprzejmości.

Westchnąwszy, usiadł przed komputerem. Wpłynęły już

wszystkie oferty na materiały budowlane i powinien do końca
roku wybrać najkorzystniejszą. Co oznaczało, że musi mieć
bieżące informacje na temat cen surowców i tysiąca innych
szczegółów. Wystukał numer serwisu notowań cen na giełdzie
towarów i czekał na połączenie przez modem. Nic. Podniósł
słuchawkę i usłyszał, jak Harvey zamawia świeże, jodłowe
girlandy.

Cicho odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko. Jak on

sobie z tym wszystkim poradzi?

Rusty wyliczyła, że zostało jej wolne pół godziny przed

rozpoczęciem szykowania lunchu. Naczynia były wysuszone i
poukładane, Agnes odpoczywała, trzej starsi panowie
rozlokowali się w swych fotelach przed wielkim telewizyjnym
ekranem. Trent zaś podział się Ucho wie gdzie, lecz kogo to

background image

obchodziło. Mogła sprawdzić swą elektroniczną pocztę.
Potrzebowała tylko telefonicznego gniazdka. W sypialni nie
było telefonu, więc wyślizgnęła się ze swym podręcznym
komputerem do holu. Minęła drzwi, za którymi zapewne ukrył
się Trent, i poszła dalej. W drugim końcu holu zobaczyła inne
zamknięte drzwi. Jeszcze jedna sypialnia. Zapukała i nie
doczekawszy się odpowiedzi, otworzyła je.

Przed komputerem siedział Trent z głową w dłoniach.

Uniósł ją, zanim Rusty się wycofała.

- O, przepraszam.
- Szukasz czegoś? - spytał znużonym głosem. Pewno

myślał, że chce go wytropić. Co za zarozumiałość.

- Kontaktu telefonicznego. Jego wzrok powędrował do

laptopa.

- Chciałam... sprawdzić swoją pocztę. - W tym momencie

Rusty naprawdę nie obchodziło, co o niej pomyśli Trent.
Koniecznie musiała skontaktować się z biurem.

Trent odchylił do tyłu głowę i zapatrzył się w sufit.

- Tu jest gniazdko, ale Harvey blokuje linię. Nawet jak

już uzyska się połączenie, on nieustannie podnosi słuchawkę i
przerywa.

- Och. - Zaciekawiona podeszła bliżej. - A co ty tu robisz?
- Opracowuję pewien projekt, który ma być ukończony

przed upływem tego roku.

- To słyszałam. - Przysiadła na skrzyni koło łóżka. - A

może poprosilibyśmy Harveya, żeby nam pozwolił skorzystać
z linii telefonicznej.

- Tobie może pozwoli, ale ja jestem tutaj na urlopie. Zaraz

by mi wypominał, że nie wypoczywam. - Wstał z
westchnieniem. - Wiesz co? Zajmę go przez parę minut i tyle
czasu będziesz miała na połączenie. Czy coś ci to da?

- Tak. - Zawahała się, po czym spytała: - A mogłabym to

samo zrobić dla ciebie?

Uśmiechnął się.

- Owszem, dziękuję. Potrafi być całkiem sympatyczny,

pomyślała, patrząc za nim, gdy wychodził z pokoju. I chyba
nie jest nią w najmniejszym stopniu zainteresowany. Do tej
pory była z tego zadowolona. Powstałaby trudna i niezręczna

background image

sytuacja, gdyby była zmuszona mu powiedzieć, że nie widzi
swej przyszłości na ranczu.

Teraz jej ocena nie była już taka jednoznaczna. Całkowity

brak zainteresowania ze strony atrakcyjnego mężczyzny
podważał jej dobre mniemanie o sobie jako kobiecie.
Przemyśli to kiedy indziej. W tej chwili musi podłączyć
komputer.

Trent dotrzymał słowa i Rusty w ciągu kilku chwil

otrzymała swą elektroniczną pocztę i zapisała w podręcznym
pliku, żeby później ją przeczytać. Przed powrotem Trenta
zdążyła jedynie przyjrzeć się jego komputerowi. Miał
doskonałą drukarkę laserową, lepszą niż jej atramentowa
„plujka", którą ze sobą przywiozła. Może Trent pozwoli jej
skorzystać ze swojej. Z satysfakcją natomiast stwierdziła, że
jej laptop był wyższej klasy niż jego.

Koło łóżka, przy ścianie, stały pudła pełne papierów i

segregatorów. Do licha, wyglądało na to, że Trent zabrał ze
sobą całe biuro. Najwyraźniej nie miał zamiaru wypoczywać.
Cóż, to nie jej sprawa, lecz czyż nie zakładał, że cały czas
poświęci kobiecie, która odpowie na jego ogłoszenie? A
może, gdy je wysyłał, nie przewidywał tak pracowitego
okresu w końcu roku?

- Coś cię zainteresowało? - Trent stał w progu pokoju ze

srogą miną.

- Tak, twoja drukarka. - Pokazała kciukiem za siebie. -

Mógłbyś mi ją kiedyś pożyczyć?

Nie spuszczał z niej wzroku.

- Masz tupet, trzeba ci to oddać.
- Dlaczego?
- Wyświadczam ci grzeczność, łapię na wścibianiu nosa

w moje sprawy, a ty prosisz o pożyczenie drukarki. - Zaczął
się do niej zbliżać, aż stanął tuż obok.

Ta bliskość nie była całkiem nieprzyjemna. Nawet poczuła

lekki dreszcz na karku.

- Gdybym chciała wścibiać nos w twoje sprawy, nie

dowiedziałbyś się o tym. A, dzięki za parę minut wolnej linii.

- Nie ma za co. - Nie ruszył się z miejsca.

Demonstracja siły. Nie zamierzała ustępować i przesunęła

się ciut bliżej, żeby podwyższyć stawkę. Nadal stał

background image

nieruchomo, tylko dojrzała jakiś błysk w jego oczach koloru
czekolady. Rusty rzuciła mu jedno z tych spojrzeń: "jeśli
spróbujesz mnie pocałować, to może ci pozwolę". Tak z
ciekawości.

Wpatrywał się w nią badawczo. Najwyraźniej znał ten

rodzaj spojrzenia. Powiódł wzrokiem dookoła i Rusty
domyśliła się, co podpowiada mu wewnętrzny głos: „Uwaga.
Jesteś sam w sypialni z panną na wydaniu. Zachowaj
ostrożność".

- Nie wiem, jaką grę prowadzisz - rzekł - ale ja do niej nie

wchodzę. - Wziął ją za ramiona, odwrócił w stronę drzwi i
poprowadził do wyjścia.

A, o to chodzi. Usiłował ją onieśmielić. To mu się nie uda.

Ona była odważna.

- Dlaczego sądzisz, że to gra?
- Życie jest grą.
- A wszyscy mężczyźni i kobiety są po prostu graczami?

Jednym słowem, to zabawa, co?

- Nie dla mnie. Odwróciła się przy progu tak, że prawie

się z nim zderzyła.

- Cóż, dla mnie tak.
- Niestety, właśnie tego się obawiałem. - Na skroni

pulsowała mu żyłka.

- Obawiałeś? - Nie odsunęła się ani o milimetr.
- Nie jestem zainteresowany. - Patrzył jej w oczy. Uniosła

brwi.

- W ogóle nie interesują cię kobiety? Oderwał spojrzenie

od jej oczu i zmierzył ją całą wzrokiem.

- W szczególności ty. Och... Nie spodziewała się ciosu

poniżej pasa. Drażnienie go straciło urok. Cofnęła się o krok.
Jeśli nie jest nią zainteresowany, to nie. Jego strata. Taki typ i
tak jej nie pociągał.

- W porządku, rozumiem - powiedziała z wymuszoną

beztroską, po czym przestąpiła próg. Teraz z czystym
sumieniem mogła zakomunikować babci, że Trent odpada
jako kandydat na męża, więc ona może od razu zakończyć te
swaty. Nie było już żadnego powodu, by przedłużać pobyt na
ranczu Triple D. Mogą wracać do domu. To był jednak
owocny poranek.

background image

- Do zobaczenia na lunchu. - Uśmiechnęła się, lecz nie

mogła powstrzymać się od pożegnalnej złośliwości: - I jak to
mówią, bez urazy. - Miała już iść dalej, gdy Trent nagle
pochwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.

- Co... Przytrzymał głowę Rusty i jego usta wzięły w

posiadanie jej rozchylone wargi. Znieruchomiała, a on
udowadniał, że jest w tej dziedzinie mistrzem wszechczasów.
W najmniejszym stopniu nie czuła się zagrożona, gdyż
wyczuwała, że przy pierwszym najmniejszym proteście z jej
strony on by ją puścił.

Postanowiła mu się nie opierać.
Niestety, zanim zdążyła się aktywnie włączyć, on przerwał

pocałunek i pochylony nad jej wargami, patrzył jej w oczy.

- Teraz już możesz iść - rzekł, uwalniając jej ramię, po

czym zatrzasnął drzwi.

background image

ROZDZIAŁ 5

Interesujące doświadczenie. Zdecydowanie interesujące.

Pocałunek był prawdziwym wydarzeniem, choć właściwie
został do niego sprowokowany.

Rusty stała za zamkniętymi drzwiami nieco dłużej, niż

wymagała sytuacja. Trudno jej było przyznać, że trochę
liczyła - no dobrze, bardzo liczyła - iż Trent otworzy drzwi i
znowu ją pocałuje. Nie spotyka się na co dzień mężczyzny,
którego pocałunek zasługuje na złoty medal olimpijski, więc
nie można takiego faktu zignorować.

Niestety, drzwi pozostały zamknięte.
Wypadałoby jeszcze raz przemyśleć decyzję powrotu do

domu, pomyślała, idąc holem, świadoma, że kolana ma jak z
waty.

Trent, wstrzymując oddech, stał z czołem przyciśniętym

do zamkniętych drzwi, aż usłyszał kroki odchodzącej Rusty.
Ależ z niego głupiec.

Przed popełnieniem tej pomyłki robił wszystko poza

zawieszeniem na szyi napisu: ,,Nie interesujesz mnie". A
potem, ni z tego, ni z owego, zaczął ją całować, co ona
przyjęła niewątpliwie jako dowód zainteresowania.

To prawda, że ona nieoczekiwanie okazała się bardzo

zaczepna. Prawda też, że to mu się nawet podobało. Miał ją
jednak do siebie zniechęcać, a teraz nie ma na co liczyć, że
Rusty Romero razem ze swą babcią zrezygnują z planów i
wyjadą. Przed chwilą on sam w niej podsycił nadzieję.
Owładnięta ideą małżeństwa kobieta, pokrzepiona nadzieją, to
groźny przeciwnik.

Trent powlókł się w stronę komputera, osunął na krzesło i

utkwił wzrok w ekran. To by się dało naprawić, gdyby więcej
nie okazał jej zainteresowania, pozostał miły, lecz na dystans.
No i oczywiście żadnych pocałunków.

A właśnie przypomniał sobie jej usta i wyraz uroczego

zdumienia na twarzy, kpiące spojrzenie, a potem także, co
czuł, gdy trzymał ją w ramionach... i że myślał, by powtórzyć
to doświadczenie...

Okazywanie Rusty Romero całkowitej obojętności będzie

trudniejsze, niż zakładał.

background image

To pocałunek w mistrzowskim wykonaniu Trenta

spowodował, że Rusty zostawiła laptop, nie przeczytawszy
poczty. Kiedy sobie o tym przypomniała, obie z babcią już
szykowały zupę i sandwicze.

- Lunch będzie lekki, za to ugotujemy coś specjalnego na

kolację - powiedziała Agnes. Już się przebrała i gdy Rusty
przechodziła oszołomiona przez jaskinię braci Davisów, tę ze
składanymi fotelami i wielkim telewizorem, babcia radośnie z
nimi gawędziła. - Zamierzamy udekorować dom na święta. A
jutro jedziemy wycinać choinkę. Możesz to sobie wyobrazić?

- Zapowiada się dobra zabawa. - Raczej praca, pomyślała,

lecz babcia była tak podekscytowana, że dla niej musiała
wykrzesać choć minimum entuzjazmu.

- Po południu mogłybyśmy przejrzeć książkę kucharską i

wypróbować jakiś przepis.

Rusty uznała, że musi wygospodarować trochę czasu dla

siebie.

- Może sama coś wybierzesz. Dostałam wiadomość od

Alisy i jeszcze nie zdążyłam przeczytać.

- Skąd mam wiedzieć, co by ci odpowiadało. Może jakieś

herbatniki?

Mnie by odpowiadała kromka chleba z masą majonezu,

pomyślała.

- Nigdy nie miałyśmy czasu na pieczenie tych

fantazyjnych ciasteczek na Boże Narodzenie. No wiesz, takich
polukrowanych. Co ty na to?

Twarz Agnes rozjaśniła się.

- Świetny pomysł. Gdy kończyły przygotowanie lunchu,

Rusty doszła do wniosku, że musi się odnosić do Trenta tak,
jakby nic się nie stało. W zasadzie przecież nic się nie
zmieniło, przekonywała samą siebie. Przekomarzała się tylko,
a on sprawdzał, jak dalece blefuje. Równowaga sił została
zachowana.

Dopóki Trent trzyma się od niej z dala.
Kiedy więc, zanim usiedli do stołu, przywołał ją ręką,

podeszła z pewnym ociąganiem.

- Odebrałaś swą pocztę bez kłopotów? - spytał ją szeptem.

Okazało się zatem, że nie tylko Rusty myśli o sprawach
zawodowych. Głupio jej było, że to dzięki pytaniu Trenta

background image

uświadomiła sobie znowu, iż dotąd nie przeczytała
nadesłanych wiadomości.

- Tak. Tylko muszę nad tym popracować.
- Harvey nie telefonuje, gdy je - zauważył Trent, siadając

do stołu.

Aluzja była przejrzysta, więc Rusty zawinęła swój

sandwicz w serwetkę i nie zwracając uwagi na pytające
spojrzenie Agnes, wyszła z pokoju.

W miarę czytania trzech kolejnych wiadomości Rusty

zaczął ogarniać niepokój. Wprawdzie z pierwszej wynikało, że
wszystko idzie dobrze, ale już w drugiej Alisa donosiła, że
George Kaylee, główny rywal Rusty, ostatnio był nieobecny w
biurze. Może skoro ona wyjechała, to i on postanowił trochę
wypocząć, tłumaczyła sobie. Trzecia wiadomość okazała się
naprawdę alarmująca: Alisa w dziale zaopatrzenia natknęła się
na asystentkę George'a, która składała zamówienie na
materiały potrzebne do oprawiania fotografii. Oprawianie
fotografii?

To był zły znak. Ona zamierzała zilustrować swój plan

kampanii szkicami i wiedziała, że George też. Zresztą była to
zwykła metoda. Ze względu na koszty nie mogli sobie
pozwolić na zaangażowanie modeli i fotografów. Chyba że
George zapłaciłby takim profesjonalistom z własnej kieszeni.
Co nie było wykluczone.

Natychmiast wystukała do Alisy list z prośbą o zbadanie,

co się za tym kryje, i pobiegła do pokoju Trenta nadać
wiadomość. Wszedł tam właśnie w chwili, gdy chowała kabel
telefoniczny do komputera.

- Zaczynasz czy skończyłaś?
- Skończyłam. - Rusty wstała, myślami ciągle w Chicago.

Co ten George knuje? Powinna tam być w tak decydującym
momencie i mieć na niego oko. Z westchnieniem zamknęła
komputer.

- Złe wiadomości? - spytał Trent. Zapomniała o jego

obecności.

- Jeszcze nie wiadomo. - Nagle przypomniała sobie, że

obiecała Trentowi rewanż za umożliwienie skorzystania z linii
telefonicznej.

background image

- Chcesz, żebym przez jakiś czas zajęła Harveya? -

Spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju.

Niepotrzebnie. On patrzył na jej usta.

- Słucham? Wolałaby, żeby tego nie robił.
- Chcesz mieć wolną linię? Odetchnął głęboko.
- Taak. - Teraz już patrzył jej w oczy. Rusty nie miała

wątpliwości, że myśli o tym samym co ona. Oboje pamiętali
pocałunek, lecz żadne z nich nie zamierzało odświeżać tego
wspomnienia. Trent odsunął się trochę, a Rusty przeszła obok
tak, aby go przypadkiem nie dotknąć. Dopiero przy drzwiach
usłyszała jego głos.

- Uprzedź mnie, kiedy będziesz odciągać Harveya od

telefonu, dobrze?

- Babcia coś wspominała o pieczeniu ciasteczek. - Rusty

zatrzymała się w progu. - Więc na pewno czeka nas
podwieczorek. Sama to zaproponowałam. Wtedy nadarzy się
sposobność.

Trent uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Dzięki. Rusty całe popołudnie spędziła w kuchni. Inna

rzecz, że i tak musiała czekać na dalsze wiadomości od Alisy,
a pieczenie z babcią ciasteczek było całkiem nowym
doświadczeniem. Wyrabianie ciasta okazało się nawet
zabawne, prawie zapomniała o tajemniczych poczynaniach
George'a.

Od czasu do czasu do kuchni wpadał Harvey i donosił

Agnes, jakie produkty są właśnie sprzedawane w
„Telezakupach". Babcia oczywiście szła popatrzeć, a Rusty
nadal lukrowała. Raz tylko weszła do salonu, zwabiona
ożywioną dyskusją. Popełniła błąd, bo rozmowa dotyczyła
oświetlenia jodłowych girland.

- Białe lampki? Clarence, nie masz za grosz wyobraźni?!

Czy nie widzisz tego pokoju mieniącego się różnymi
kolorami?! - Harvey wymachiwał rękami.

Clarence ze słuchawką przy uchu uciszał go dłonią.

- O! O! - Harvey podrygując w podnieceniu, wskazywał

na ekran. - Ręcznie wiązane, aksamitne kokardy! Tylko po
cztery dolary dziewięćdziesiąt dziewięć centów! To za darmo!
Za darmo, powiadam ci. A ty blokujesz telefon. - Jęknął. -
Szybciej!

background image

Clarence zakrył słuchawkę ręką.

- Mogę zamówić jedno i drugie, Harvey. Ile chcesz?
- Jeszcze nie zdecydowałeś, czy lampki mają być białe,

czy kolorowe? - zwrócił uwagę Doc.

- Kolorowe - zaskrzeczał Harvey. Agnes bez powodzenia

usiłowała ich uciszyć. Rusty postanowiła ulotnić się, zanim ją
zauważą.

- Nie chcę, żeby nasz dom wyglądał jak tort owocowy... -

zaczął Clarence.

- A może paniom zostawimy decyzję? - padło pytanie. Do

pokoju wszedł uśmiechnięty Trent. Rusty rzuciła mu oburzone
spojrzenie.

- Tylko tego brakowało.
- Kokardy! Kokardy! - płaczliwie dopominał się Harvey.
- Zostały tylko trzy tuziny! - Na ekranie liczba kokard

zmniejszała się w zawrotnym tempie, aż spadła do zera.

- O, nie! - Zdruzgotany Harvey opadł na składany fotel.
- Już nigdy nie będzie podobnej okazji: taka jakość za

taką cenę.

- Białe lampki czy kolorowe? - Clarence spojrzał na

Agnes. Agnes popatrzyła na Rusty. Rusty przeszyła Trenta
wściekłym wzrokiem.

- Białe lampki, zieleń i czerwone kokardy, to mój

ulubiony zestaw - powiedziała. - Skoro jednak nie mamy
kokard...

- Mamy, mamy - rzekł Clarence. - Tak, proszę pani -

odezwał się do słuchawki. - Płacę kartą kredytową American
Express.

- Ile? - Harvey ściskał kurczowo brzeg fotela. Clarence

uniósł dwa palce. Mina Harveya wyrażała głębokie
rozczarowanie.

- Dwie? Tylko tyle?
- Dwa tuziny. Zasługuję chyba na trochę zaufania. Nie,

nie mówię do pani. Tak, proszę zapisać na moją kartę kokardy
i sto metrów girlandy z białymi lampkami.

- Niech wyślą ekspresem - wtrącił się Doc. Clarence

pokiwał głową. Harvey, westchnąwszy z ulgą, przymknął
oczy.

background image

- Przeoczyłeś kaszmirowe szaliki - Doc wskazał na ekran

- i takie same skarpetki.

Harvey usiadł prosto. Zmagania o kolorowe lampki poszły

w zapomnienie.

- W kaszmirowych skarpetkach wygoda wygrywa z

trwałością.

- Tak uważasz? - Doc, któremu udało się pozostać

neutralnym w sporze o lampki, teraz najwyraźniej podjął
wyzwanie.

- Sądzę - szybko wtrąciła Rusty - że powinniśmy to

uczcić. Jest kakao i ciepłe ciasteczka. - Spojrzała pytająco na
Trenta, który uniósł do góry kciuk i wycofał się z pokoju.

Nie zasługiwał wprawdzie na przysługę, skoro wciągnął ją

w zamieszanie z lampkami, ale przecież mu obiecała.

- Jestem z ciebie taka dumna - szepnęła Agnes. - Jest

właśnie tak, jak sobie wyobrażałam, kiedy zdecydowałyśmy
się tu przyjechać.

Rusty, patrząc na jej zaróżowione policzki, uścisnęła ją. W

czasie podwieczorku wyłączyła telewizor i bracia Davisowie
jakoś na to nie zareagowali, pewnie dlatego, że cała ich uwaga
skoncentrowała się na leżących wszędzie dookoła katalogach.

Z pozoru cała.

- Nie ma Trenta. - Harvey zwrócił uwagę na nieobecność

siostrzeńca w trakcie dyskusji na temat różnicy w smaku
między orzechami laskowymi pochodzącymi z Teksasu i
Georgii. - Jest łasy na laskowe orzechy. - Bracia wymienili
spojrzenia z Agnes.

- Pójdę po niego. - Rusty poderwała się, chwyciwszy w

serwetkę dwa ciasteczka. - To na spróbowanie, żeby go tu
zwabić.

Pospieszyła w stronę holu, odprowadzana uśmiechami

zadowolenia całej czwórki. Zapukała do pokoju Trenta.

- Proszę! - zawołał. Rozmawiał przez telefon. Wskazał jej

dłonią skrzynię, więc usiadła.

- Muszę to mieć przed trzydziestym - mówił. - Tylko

wtedy

będziemy mogli podpisać kontrakt jeszcze

trzydziestego pierwszego.

Rusty cierpliwie czekała, aż zakończy rozmowę. Widać

było, że coś go trapi.

background image

- Weź ciasteczko. - Wyciągnęła do niego serwetkę.
- Skąd wiedziałaś, że mam ochotę? - Ze znużonym

uśmiechem ugryzł kęs.

- Z ciepłymi ciasteczkami świat wydaje się lepszy. -

Żałowała, że dla siebie nie przyniosła.

- Wspaniałe. - Dołeczki w policzkach pogłębiły się.
- Naprawdę? - Z niepokojem skonstatowała, że ta

pochwała sprawiła jej przyjemność. Wróciła na skrzynię, a
Trent przekręcił się z fotelem w jej stronę.

- Przedziwne, że zwykłe ciasteczka mogą tak smakować.
- Zwłaszcza gdy nie są od spodu przypalone, dodał w

duchu. Zjadł następne.

- Całe towarzystwo zauważyło twoją nieobecność.
- Dzięki za pomoc. - Zmusił się do uśmiechu i Rusty

nagle zrobiło się go żal.

- Masz kłopoty?
- Hmm?
- Czego możesz nie mieć do trzydziestego? Rusty

widziała, że się waha. Domyśliła się, że korciło go, żeby jej o
czymś powiedzieć, lecz wyraźnie się ociągał. A może uważał,
że ona nie jest w stanie pojąć jego zawodowych problemów?

- Nie chciałbym cię zanudzać - rzekł w końcu.
- Czy to inna wersja typowo męskiego powiedzenia: „Nie

kłopocz tym swej małej główki"?

- Sądzę, że jak bym zaczaj, to trudno byłoby mi przerwać.
- Spojrzał na nią z wyrzutem, a ona się zawstydziła.
- Przepraszam. To nie był mądry żart. - Podciągnęła

kolana pod brodę i objęła je ramionami. - Może jednak
powiesz, o co chodzi?

Trent miał ochotę wyjaśnić jej wszystko i skończyć z tą

całą idiotyczną komedią, ale przecież nie powinien. Szczerze
zainteresowana, była gotowa go wysłuchać, a jemu potrzebne
było wsparcie. Nawet ze strony tej złośnicy.

W dodatku zaczynała mu się podobać. Wcale nie chciał,

żeby tak się stało. W ogóle nie miał ochoty o niej myśleć, a to
trudne, skoro ją pocałował. Mogła się na niego obrazić,
zachowała się jednak bez zarzutu. Zauważył też, że wujków
zaczyna traktować podobnie jak własną babcię - serdecznie,

background image

choć trochę z przymrużeniem oka. Ale nie okazywała przy
tym ani cienia protekcjonalności i to było dla niego ważne.

- O kontrakt - odpowiedział w kopcu na jej pytanie. - Boję

się, że nie uda mi się doprowadzić do jego zawarcia przed
trzydziestym.

- I co wtedy?
- Przepadnie mi kredyt.
- I to wszystko?
- Nie wszystko. Do tego czasu oferty stracą aktualność,

wygasną pozwolenia na budowę i przyrzeczenie sprzedaży
terenu, który chcę kupić.

- A co powoduje zwłokę? Powinien być w Dallas. Oferty

nie szłyby do niego, tak jak teraz, okrężną drogą przez biuro.
Nie musiałby telefonować do sekretarki po istotne informacje
w tych rzadkich chwilach, kiedy można skorzystać z wolnej
linii.

- Nie otrzymuję ofert tak szybko, jak bym chciał. -

Ograniczył się do tego jednego wyjaśnienia.

- Czego dotyczą oferty? Na ten temat mógł rozmawiać

bez obaw.

- Budowy miasteczka dla ludzi starszych, którzy przestali

być czynni zawodowo. Nie chodzi mi o takie miejsce, gdzie
mogliby tylko przetrwać do kresu swych dni. Pragnąłbym
tworzyć

im

warunki

do

aktywnego,

ciekawego,

dostosowanego do ich upodobań i możliwości spędzania
czasu. Chciałbym dać im możliwość zamieszkania w pobliżu
rodziny, gdyby wyrazili taką chęć.

- Tego rodzaju miasteczka dla emerytów działają już na

Florydzie i w Arizonie od lat. Czym wyróżniałoby się twoje?

Pokiwał głową i odrzekł:

- Usiłuję raczej zespolić ze sobą całą społeczność, nie

chcę izolować jednej grapy wiekowej. Chciałbym zacząć od
budowy mieszkań dla emerytów wraz z całą infrastrukturą, a
następnie dobudowywać domy dla rodzin.

Rusty patrzyła na niego bez wyrazu. Znudził ją.

Rozczarowanie było dotkliwsze, niżby się spodziewał. Choć
nie bardzo wiedział dlaczego, sądził, że ją to powinno
zainteresować. Poza wszystkim, była bardzo przywiązana do

background image

babci. A może przyjść taki moment, kiedy Agnes nie będzie
już mogła mieszkać sama.

Rusty wskazała ręką komputer i stosy papierów.

- I to wszystko powinieneś zgrać przed trzydziestym? A

więc jednak uważnie słuchała. Pokiwał głową.

- Byłeś zaangażowany w to przedsięwzięcie jeszcze przed

moim przyjazdem, prawda? A odkąd tu jestem, wszystko się
bardzo skomplikowało?

Zawahał się, lecz skinął głową.

- Dziś po południu nie otrzymałem bieżących informacji.

- Żeby nie wspomnieć o przedpołudniu.

- Skoro czas tak bardzo cię naglił, dlaczego dałeś

ogłoszenie, że chcesz z kimś spędzić święta? - spytała. - Nie
możesz teraz sobie pozwolić nawet na chwilę wytchnienia.

Niewątpliwie należała się jej odpowiedź, lecz Trent nie

bardzo wiedział, co by miał jej powiedzieć. Przecież zakładał,
iż na ogłoszenie odpowie kobieta zupełnie innego pokroju.
Taka, która nie będzie mu zadawała pytań, tylko zwinie ma -
natki i wyniesie się do domu, jeśli okaże jej brak
zainteresowania. Która nie stanie się dla niego wyzwaniem i
nie sprowokuje do pocałunku.

- Spodziewałem się, że się z tym wcześniej uporam. - To

była prawda. - Wujkowie bardzo się cieszyli na twoją wizytę a
rozczulili się, gdy zapytałaś, czy babcia może z tobą
przyjechać. Nie chciałem ich rozczarować tylko dlatego, że
nie zdążyłem załatwić swych spraw na czas. - Zastanawiał się,
czy powinien ją przeprosić. Rusty przypatrywała mu się
badawczo, ale niczego z jej twarzy nie potrafił wyczytać.
Nagle spojrzenie jej ciemnych oczu złagodniało.

- Jesteś przyzwoitym człowiekiem, Trent. Rozumiem cię

lepiej, niż sądzisz. Widzisz...

Przerwało jej pukanie do drzwi. Do pokoju weszła Agnes.

- To nadeszło dla ciebie, Trent. - Podała mu trzy koperty.
- Dzięki. - Dalsze pliki akt z biura. Rzucił je na podłogę,

gdzie leżały już inne, które będzie musiał później przejrzeć.

- Doc domyślił się, że przyszedłeś tu popracować. -

Srogim wzrokiem obrzuciła komputer. - Jest piękne
popołudnie i wy dwoje nie powinniście się zamykać w
sypialni. - Spojrzała z wyrzutem na wnuczkę, która w

background image

odpowiedzi wzniosła oczy do nieba. - Rusty, do ciasteczek
wzięłyśmy orzechy z Georgii.

- A co w tym złego?
- Nic, ale Harvey twierdzi, że różnią się w smaku od tych,

które rosną tu, na ranczu. Uważa, że do naszych świątecznych
wypieków najlepsze będą tutejsze. Gdybyście oboje poszli
pozrywać, zrobiłabym jutro na kolację placek z masą
orzechową. Co wy na to?

Trent uznał, że przyda mu się trochę odpoczynku.

- Bardzo lubię placek z orzechami.

W rezultacie z torbami w rękach wyruszyli w stronę

rosnącej za domem leszczyny.

- Orzechy zbiera się w listopadzie - zauważył Trent. -

Harvey dobrze o tym wie. Dziwne, że nie zerwał ich w tym
roku.

- Im chodziło tylko o to, żeby nas wypłoszyć z twojej

sypialni.

- Przecież nie jesteśmy parą nastolatków. Nic zdrożnego

nie mogło się wydarzyć - zaprotestował.

- Szkoda. Świetnie całujesz. - Przesłała mu przez ramię

figlarny uśmiech i ruszyła biegiem przed siebie. Trent
uśmiechnął się mimo woli, chociaż miał ją do siebie zrażać.
Tylko że nie spodziewał się, by jakaś kobieta z ogłoszenia
mogła mu się spodobać. Do głowy by mu nie przyszło, że na
nie odpowie osoba taka jak Rusty. Coś w jego charakterystyce
musiało ją pociągać, w przeciwnym razie jej by tu nie było. Z
czego płynie dalszy wniosek - ona nie tylko zakładała, że jest
taki, jak go opisali wujkowie, ona wybrała tego typu
mężczyznę.

A on temu opisowi zupełnie nie odpowiadał. Co za

zamieszanie. Powinien się zakręcić póki czas i wrócić do
sypialni. Sam.

- Dalej, Creighton, goń mnie! - W głosie Rusty

pobrzmiewał śmiech.

Trent niezbyt dobrze biegał. Gdyby jej nie złapał, czułby

się upokorzony. Gdyby ją złapał, byłoby jeszcze gorzej.
Wbrew rozterkom rzucił się w pościg. Będzie tego żałować, to
pewne. Był już w połowie drogi, gdy Rusty nagle zboczyła i
zatrzymała się w pobliżu wielkiej starej stajni.

background image

- Czy Doc tu trzyma zwierzęta? - Nawet nie była

zdyszana. Przebiegł jeszcze kawałek, żeby nie usłyszała jego
ciężkiego oddechu.

- Nie. One są tam. - Wskazał inny budynek z wybiegiem.
- Wobec tego, co jest tutaj? Wzruszył ramionami.
- Nic takiego. Harvey wykorzystuje stajnię jako magazyn.
- Chyba coś słyszałam. - Spojrzała na niego wzrokiem,

jakim zwykle patrzą na mężczyzn kobiety, oczekujące od nich
inicjatywy.

- Chcesz, żebym sprawdził?
- A ty nie chcesz?
- Niespecjalnie. Trzeba zebrać dla twojej babci sporo

orzechów, żeby mogła upiec placek.

- Taak, nawet całe mnóstwo, na wypadek gdyby mu...

chciała zrobić więcej niż jeden - powiedziała pod nosem.
Pociągnęła za drewnianą, zamykającą drzwi sztabę.

Trent, zrezygnowany, podszedł jej pomóc. Wielkie,

skrzypiące wrota się uchyliły. Popchnął jedno skrzydło i
zajrzał do mrocznego wnętrza.

- Ale ciemno. Nie ma tu kontaktu elektrycznego? - Rusty

macała ręką wzdłuż ściany.

- Rzeczywiście bardzo ciemno. - Trent nie mógł się

pozbyć wrażenia, że coś jest nie w porządku. Zwykłe światło
przeświecało przez szczeliny bocznych ścian.

Właśnie wtedy Rusty znalazła przełącznik. Umieszczone

gdzieniegdzie gołe żarówki robiły co w ich mocy, by
rozproszyć ciemności. Trent w osłupieniu rozglądał się
dokoła. Przy ścianach od podłogi aż po krokwie ustawione
były przeróżne kartony, pudła i skrzynie, które całkowicie
tamowały dopływ dziennego światła.

- Spójrz na te bambetle! - Rusty skierowała się do

najbliższego stosu. Jedno z pudełek leżało na ziemi do góry
nogami. Musiało spaść i ten odgłos właśnie usłyszała.

- L.L. Bean, „Ostrzejszy obraz", DAK... Mamy tu pomnik

wystawiony sprzedaży wysyłkowej. - Odwróciła się do Trenta.
- Tacy klienci jak twoi wujkowie to potęga.

- Tu jest cały dom towarowy. - Trent szedł wzdłuż

jednego rzędu i nagle się roześmiał.

- Co takiego? - Podeszła bliżej.

background image

- Materace, które testuje Harvey. Rusty podskoczyła na

pierwszym.

- Za twardy - powiedziała głosem małej dziewczynki i

przeszła do następnego. - Za miękki. - Wypróbowała ręką
trzeci i rozciągnęła się na nim. - Ten jest w sam raz. -
Przesunęła się na jedną stronę i poklepała dłonią miejsce obok
siebie.

- Nie chcesz sprawdzić?
- Wierzę ci na słowo. - Widok tego magazynu nie

otwartych dotąd opakowań zaniepokoił Trenta. Zazwyczaj
ludzie nie gromadzą podobnej masy... takich rzeczy.

- Byłeś bardziej zabawny, gdy dokuczałeś mi w swojej

sypialni. - Usiadła i wydęła wargi.

- Przepraszam. Po prostu nie mogę wyjść ze zdziwienia.
- Trent przeciskał się koło kolumny pudeł w stronę

większych skrzyń.

Rusty zrezygnowała z udawania małej dziewczynki.

- Nie wiedziałeś o tym?
- Nie. - Sprzęt potrzebny w gospodarstwie rolnym.

Nowoczesne wyposażenie gospodarstwa rolnego. A przecież
bracia Davisowie niczego nie uprawiali od lat, poza
warzywami w ogrodzie. Pudła wokół niego zachwiały się, gdy
Rusty podjęła penetrowanie zbiorów na własną rękę.

- Uważaj! - zawołał.
- Dobrze. Trochę się boję, żeby któraś z tych wież nie

spadła na Harveya.

- Ja się tego nawet poważnie obawiam.
- Trent! Coś takiego było w jej głosie, że zaraz do niej

podszedł.

- Co znalazłaś?
- Sprzęt medyczny. Jeśli napis na nalepce jest właściwy,

to mamy ultrasonograf.

Trent zaniemówił. Rusty trąciła go łokciem.

- Kiedy ostatnio sprawdzałeś stan ich konta? Trent

pomasował sobie skronie.

- Ze względu na niezwykłe zaufanie, jakim się cieszą, nie

mają żadnego ograniczenia. Sam nie wiem właściwie,
dlaczego ja cierpliwie znoszę te ich wybryki.

background image

- Ponieważ ich kochasz - odrzekła. - Mężczyźni nie lubią

tego słowa, zdaję sobie z tego sprawę. Widzę tę miłość,
obserwując, jak ich traktujesz, jak się nimi opiekujesz. - Po
czym dodała z pewnym ociąganiem: - Nie wbijaj się w dumę,
ale jest to jedna z twoich milszych cech.

- Dzięki - odparł zduszonym głosem, gdyż naprawdę

poczuł wzruszenie. Żadna z kobiet, które przywoził na ranczo
Triple D, nie rozumiała, że wujkowie byli mu drodzy. Żadnej
kobiety to nie obchodziło.

- Oni mnie wychowali - powiedział. - Moja mama była

ich jedyną siostrą.

- I co się z nią stało? - Rusty wróciła na materac, a Trent

za nią.

- Kiedy miałem siedem lat, moi rodzice zginęli w

wypadku autobusowym. Wybrali się na wycieczkę, a mnie
zostawili na ranczu i już tu zostałem. Emma, żona Clarence'a,
jeszcze wtedy żyła.

- Nie mieli własnych dzieci?
- Nie.

Rusty pokiwała głową, jakby odnalazła kawałek układanki

pasującej do łamigłówki.

- Clarence musiał cię traktować jak własnego syna.
- Pewnie tak. Od razu zapędził mnie do pracy, co

pozwoliło mi zapomnieć o tragedii. Wtedy jeszcze
prowadzono gospodarstwo na ranczu, zanim się okazało, że
jest kopalnią pieniędzy. Gdy spadło na nich bogactwo, ja
byłem nastolatkiem i nikt nie wiedział, jak sobie dać radę z
taką fortuną.

- A czy teraz oni wiedzą? - spytała ze śmiechem.
- Nie, ale mają mnie i ja się o to martwię.
- I wywiązujesz się z tego znakomicie.
- Musisz wiedzieć, że właśnie odmówiłem ich prośbie o

podwyższenie im kieszonkowego.

Znowu się roześmieli, po czym Trent spytał:

- A ty, kiedy straciłaś rodziców?
- Nie miałam kogo tracić - odparła bez wahania, ale i bez

goryczy. - Widzisz, bardzo dobrze wiem, co czujesz do
wujków, gdyż mam taki sam stosunek do babci. To ona mnie

background image

wychowała i ją traktowałam jak matkę. A moją prawdziwą
matką jest doktor Ellen Romero. Botaniczka.

- Przepraszam, ale nigdy o niej nie słyszałem.
- A powinieneś. Całe życie pracowała nad dostosowaniem

kultur rolnych do uprawy w warunkach stałej suszy. Mieszka
gdzieś w Afryce. - Tę ostatnią uwagę wypowiedziała nazbyt
obojętnym tonem. Mogła udawać, że jej to nie obchodzi, lecz
naprawdę tak nie było. - Z tego, co wiem, ona i mój ojciec,
którego nigdy nie poznałam, byli parą na studiach. Starali się
o stypendia naukowe i powiedziano im, że byłoby lepiej,
gdyby się pobrali. Zrobili to i rzeczywiście je dostali. Dwa.
Matka chciała pracować w jednej dziedzinie, ojciec w innej;
więc się rozwiedli. Wtedy matka stwierdziła, że jest w ciąży.
Tam gdzieś, w odległe rejony świata, gdzie miała wyjechać do
pracy, nie wolno było zabierać dzieci, zatem postanowiła, że
odda mnie do adopcji. Babcia uparła się, że będzie mnie
wychowywać.

Trent pomyślał, że postępowanie rodziców Rusty było

przerażające.

- Twoja babcia musi być zupełnie wyjątkową osobą.
- To prawda.

Z jej tonu wywnioskował, że jest do niej tak samo

przywiązana, jak on do wujków.

- Babcia sama mnie wychowała, i to w czasach, kiedy

niewiele było samotnych matek. Musiała przecierać szlak.
Sądziła, że po paru latach matka wróci po mnie i będzie jej
wdzięczna, ale instynkt macierzyński Ellen zaspokoiły
uprawy.

- Widywałaś się ze swą matką?
- Rzadko. I w ogóle nie myślę o niej jako o matce. Wiem,

że to zabrzmi dziwnie, ale ona jest dla mnie raczej jak starsza
siostra albo jakąś dalsza kuzynka.

- I tak zostałyście ze sobą we dwie - ty i babcia.

Pokiwała głową.
Trent pomyślał, że teraz już wie, dlaczego Rusty

odpowiedziała na ogłoszenie. Nigdy nie miała tradycyjnej
rodziny, więc oczywiste było, że takiej szukała. Po tym, co mu
powiedziała, poczuł się jak skończony łajdak. Nie powinien
się godzić na ten głupi pomysł.

background image

ROZDZIAŁ 6

Rusty przypomniała sobie o orzechach dopiero w kuchni,

gdy napotkała wyczekujące spojrzenie Agnes. Zamyślony
Trent powiesił kurtkę na wieszaku przy drzwiach i zaraz
wyszedł. Rusty, z pustą torbą za plecami, zaczęła przesuwać
się w stronę spiżarni. Może uda się jej podebrać trochę
orzechów z Georgii. Szczerze wątpiła, czy ktoś by zauważył
różnicę.

- Szybko wróciliście - zauważyła Agnes, przyglądając się

wnuczce bacznie.

- Mhm. - Rusty zniknęła za drzwiami spiżarni.
- Chyba się nie posprzeczaliście, co? Posprzeczaliście?

Rusty wychyliła się zza drzwi.

- Nie znam na tyle Trenta, żeby się z nim kłócić - odparła.
- To dobrze. Babcia nadal miała nadzieję na to

małżeństwo. Oto co może zrobić z człowiekiem świeże,
wiejskie powietrze.

Rusty odkryła w spiżarni brązowe, papierowe torby, pełne

nie łuskanych orzechów. Zapewne Harvey je pozrywał.
Powinna się domyślić, że wyprawa po orzechy została
zaaranżowana. Będzie musiała porozmawiać z babcią -
żadnego dalszego swatania.

A poza tym Trent pocałował ją już po paru godzinach od

ich przyjazdu. To wprawdzie nic nie znaczyło, ale pocałował
ją, i ten pocałunek był wspaniały. Mógłby być poważną
zachętą do przyjęcia roli niewolnicy domowej.

Postanowiła poprosić wujków o pomoc w rozłupywaniu

orzechów. Kiedy weszła do pokoju, był tam już Trent. Z
wyrazu ich twarzy wywnioskowała, że rozmowa dotyczyła
spraw finansowych. Harvey miał minę upartego dziecka,
Clarence uśmiechał się pobłażliwie, a Doc był najwyraźniej
znudzony. Trent trzymał w ręku telewizyjnego pilota.

I nikt nie korzystał z telefonu.
Co za wspaniała, sprzyjająca okoliczność. Z torbą

orzechów pobiegła do swego pokoju, chwyciła komputer i już
po chwili siedziała przy biurku Trenta, czytając zatrważające
wiadomości z elektronicznej poczty. „Musimy porozmawiać"
- napisała Alisa.

background image

Sprawa była poważna. Problem nie obranych orzechów i

wujków - maniaków „Telezakupów" zszedł na dalszy plan.

Ten wstrętny George Kaylee zlecił wykonanie fotosów do

swej prezentacji. Według Alisy były w najwyższym stopniu
profesjonalne. Musiał uznać, że korzyść finansowa, jaką miał
nadzieję odnieść, warta jest zainwestowania własnych
pieniędzy. Wykorzystał przy tym nieobecność Rusty. Tego nie
można było zlekceważyć.

Rusty zapatrzyła się w ekran komputera. Skoro ona ma

zilustrować swój projekt szkicami, to jej propozycje, choćby
lepsze, gorzej wypadną w porównaniu z fotografiami. Klienci
byli pod tym względem dziwni. Kiedyś o powodzeniu całej
kampanii reklamowej zdecydował kolor tła w folderze.
Spojrzawszy na zegarek, zdecydowała, że zatelefonuje do
biura, choć w Chicago było już po godzinach pracy.

- Agencja Dearsinga. Biuro Rusty Romero.
- Alisa? Piątkowy wieczór, a ty jeszcze siedzisz? Co za

sumienność.

- Prawie odchodziłam od zmysłów! Dlaczego nie

zatelefonowałaś?

Rusty pokrótce opisała jej, jak na ranczu Triple D wygląda

telefonowanie.

- Na szczęście cię złapałam.
- O szczęściu będziemy mówić później. Chwilowo sprawa

nie wygląda dobrze.

Na linii rozległ się trzask i Rusty usłyszała głos Harveya:

- Jaki jest numer tego gatunku?
- Przepraszam, czy to pan, panie Davis? - spytała.
-

Chciałbym zamówić dwa tuziny kompletów

elektrycznego pastucha.

- Tu Rusty.
- Czy kabel jest powleczony białym, winylem?
- Panie Davis, tu Rusty Romero. Rozmawiam z drugiego

telefonu.

- Och, panno Rusty. Czy także zamawia pani

elektrycznego pastucha?

- Nie, rozmawiam z przyjaciółką.
- Czy ona przyjmuje zamówienia na elektryczne

pastuchy?

background image

- Nie... to znaczy tak. - W ten sposób będzie łatwiej. -

Proszę przekazać jej swe zamówienie.

Teraz Rusty będzie miała na głowie to głupie zlecenie.

Gdy rozbawiona Alisa przyjęła zamówienie Harveya, który
wreszcie się wyłączył, Rusty westchnęła ciężko.

- Widzisz? Słuchaj, czy sądzisz, że mogłabyś się bliżej

przyjrzeć projektowi George'a?

- Już to zrobiłam. Właśnie w tej chwili trzymam

fotografie w swojej drobnej rączce.

Serce Rusty zabiło mocniej. Alisa była bezkonkurencyjna.

- Skąd je wzięłaś?
- Były w śmieciach George'a. Są trochę prześwietlone, ale

będziesz wiedziała, jaka jest ogólna idea.

- Chyba żartujesz. - Co za ulga. - Dlaczego on ich nie

oddał do zniszczenia?

- Polecił to Tammy, ale ona miała randkę, więc

zaproponowałam, że zamiast niej puszczę w ruch niszczarkę.

Rusty zagwizdała cicho.

- Drugi raz już nie skorzysta z twojej pomocy.
- Wiem. Mam ci je przysłać czy zaraz wracasz? Rusty

przymknęła oczy. Początkowo zakładała, że babcia szybko się
zmęczy gotowaniem i wyjadą stąd dobrze przed świętami.
Niestety, rzeczywistość okazała się całkiem inna. Agnes jako
gosposia była w siódmym niebie i rozkoszowała się
towarzystwem wujków. Rusty dawno nie pamiętała jej tak
ożywionej. Ciągnąć ją teraz z powrotem do Chicago byłoby
okrucieństwem. Czy ona kiedykolwiek o coś dla siebie
prosiła? Rusty nie może okazać się samolubna.

- Lepiej przefaksuj mi je dziś wieczorem. - Sprawa była

pilna. Rusty nie mogła czekać.

- Teraz?
- Och. - Harvey niewątpliwie przerwałby transmisję.

Jedna linia telefoniczna to męka. - Późnym wieczorem.

- O której? Dobre pytanie. Najlepiej jak już wszyscy

pójdą spać.

Będzie musiała zawracać głowę Trentowi, lecz czy miała

wybór?

- O północy?
- Nastawię automat na dwunastą - odparła Alisa.

background image

- Och, Aliso, skoro masz wszystkie potrzebne informacje,

to może zamówiłabyś elektrycznego pastucha, dobrze?

Tego wieczoru Rusty pracowała przy komputerze i

przysięgła sobie, że znajdzie sposób na zainstalowanie drugiej
linii telefonicznej. Nie mogła pojąć, dlaczego Trent do tej pory
tego nie zrobił. Może myślał, że jedna linia to dość na
telefoniczne zakupy wujków.

Przypomniała sobie stajnię i potrząsnęła głową. Nie

zazdrościła Trentowi tego problemu. Sama też miała kłopoty.
Agnes była na nią zła, że nie przyłączyła się do szykowania
kolacji. Nie chodziło jej o pomoc, lecz by Rusty wykazała się
na tym polu.

Wbrew obietnicom babci na kolację była znowu

zapiekanka z makaronu i tuńczyka, więc Rusty szczerze się
uradowała, że odpowiedzialność nie spadła na nią. Zegar
wskazywał już jedenastą czterdzieści pięć. Włożyła szlafrok,
zamknęła laptopa i w skarpetkach, po cichu, ruszyła w stronę
drzwi. Wyjrzała do holu.

Światło wydobywało się przez szparę w drzwiach dwóch

pokojów. Tylko jeden z nich zajmował Trent. Harvey nadal
testował materace w stajni, więc nocnym markiem musiał być
Clarence lub Doc.

Skradała się w stronę pokoju Trenta, świadoma komizmu

sytuacji. Oto przemyka się chyłkiem w środku nocy do
sypialni atrakcyjnego kawalera, żeby odebrać faks. Czy nie
powinna przemyśleć wszystkiego jeszcze raz?

Stanęła przy drzwiach i zawahała się. Pukanie niesie się w

nocy, a nie chciałaby zostać przyłapana przez któregoś z
wujków. Zastukała delikatnie. Żadnej odpowiedzi. Przyłożyła
ucho do drzwi i usłyszała jakiś szmer. Ledwie zdążyła
odskoczyć, gdy Trent je otworzył.

- Cześć, czy mogłabym... - Był bez koszuli. Dech jej

zaparło. Miał na sobie szare spodnie dresowe i grube, białe
skarpetki, a na nosie okulary w czarnej, metalowej oprawie.

Wyglądał wspaniale. Więcej niż wspaniale - jak

uosobienie męskości. Odebrało jej mowę.

- Czy co mogłabyś? Wiedziała, że powinna mu

odpowiedzieć, ale nie była

background image

w stanie. Poza tym zapomniała, po co tu przyszła. To, co

nią pierwotnie kierowało, przestało się liczyć. Teraz musiała
rozwiązać problem na wpół nagiego Trenta. Wyobraźnia
podsuwała jej różne zachwycające możliwości, a wszystkie
zakładały nawiązanie kontaktu z Trentem, a właściwie z jego
torsem. Przy okazji każda inna styczność z tym ciałem byłaby
mile widziana.

Gdzie on ukrywał te muskuły? Miał szerokie ramiona,

pierś owłosioną na tyle, że tylko podnosiło to jej atrakcyjność.
Rusty nie uważała się za amatorkę bujnego, męskiego
owłosienia, ale to było w sam raz. Dlaczego przedtem nie
uświadamiała sobie, że jest takie niesamowicie męskie?

- Rusty? - Trent mówił do czubka jej głowy. gdyż ona

wpatrywała się w jego pierś.

- Mmm?
- Jest środek nocy, a ty stoisz w drzwiach mojego pokoju.
- Tak. - Jej wzrok powędrował w górę. Ku jego szyi. Była

długa i prawie tak wspaniała jak tors.

- Wchodzisz? - Odsunął się na bok. Postąpiła kilka

kroków do przodu i zatrzymała się. Tam, gdzie ramię się
wznosiło, by połączyć z szyją, tworzyło się ciekawe
zagłębienie, które jakby tylko czekało, żeby je pokryć
pocałunkami.

Trent patrzył na nią zdziwiony.
Powinna coś powiedzieć.

- Masz szyję. - Hmm. Powinna powiedzieć coś innego.
- Jak większość ludzi.
- Ale... niektórzy mają krótką. Ty masz długą. Jest...

ładna. Ładna szyja. - Przestań już, upomniała się w duchu.

- Dziękuję - rzekł z powagą. Na chwilę zapadła cisza, a w

kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu.

- Przyniosłaś komputer. - Całkiem o nim zapomniała. - Z

tego wnoszę, że nie chodzi o próbę uwiedzenia.

- Początkowo intencja była inna.
- A teraz?
- Chyba też - odparła z westchnieniem.
- Wobec tego powinienem włożyć koszulę. - Wisiała na

gałce od szafy. Sięgnął po nią.

Zakryć taką pierś?

background image

- Nie rób sobie kłopotów z mojego powodu.

Znieruchomiał na moment z uśmiechem mężczyzny
świadomego, że podoba się kobiecie.

- Jesteś pewna, że mnie nie uwodzisz? Zęby. Dołeczki.

Tors. Szyja. Wszystko tak godne podziwu.

- Nie... Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Więc może zostawię ją nie zapiętą do czasu, kiedy się

zdecydujesz.

- Dobrze. - Odetchnęła głęboko i wtedy przypomniała

sobie o faksie.

- Mój faks! Która godzina?
- Dochodzi północ. Z cichym okrzykiem rzuciła się do

telefonicznego gniazdka.

- Czy mogę włączyć mój modem do sieci?
- Proszę bardzo. Rusty nie chciało się wierzyć, że tors

Trenta zrobił na niej takie wrażenie. No, szyja również, ale
szyje widuje się na co dzień. Przecież nie była zacofaną
skromnisią, którą mógłby wstrząsnąć widok nagiego,
męskiego torsu. Z czego wniosek, że ten czymś się
zdecydowanie różnił od innych. Czy tym, że należał do
Trenta?

Zerknęła na niego znad biurka. Siedział na łóżku i w

okularach na nosie wpatrywał się w jakiś dokument. Odłożył
go, wziął następny, pomasował czoło i znowu sięgnął po
pierwszy.

Nie, powodem nie był Trent, zdecydowała. Nie mógł być.

On po prostu znalazł się przypadkiem w pobliżu, to wszystko.
Tak podziałało na nią świeże, wiejskie powietrze.

Wstała zza biurka. Miała na sobie ten szlafrok, którego

babcia tak nie znosiła. Dopiero teraz Rusty doceniła jej
krytykę. Westchnęła z ubolewaniem. W tym stroju nie ma
mowy o uwodzeniu.

- Oczekuję, że nadejdzie kilka stron, to potrwa parę

minut. Może wrócę później...

Trent, nie podnosząc głowy znad dokumentów, machnął

ku niej ręką.

- Daj spokój.

background image

Odsunęła ostrożnie stos papierów i usiadła na skrzyni.

Dokładnie ó północy rozległ się dzwonek telefonu i włączył
się modem. Teraz pozostało już tylko czekać.

- Chyba telefon nikogo nie zbudził, jak sądzisz? Pokręcił

głową. Odrzucił na łóżko jakieś akta, zdjął okulary i
pomasował nasadę nosa. Wyglądał na zmęczonego.

- Nie wiedziałam, że nosisz okulary - powiedziała Rusty.

Nie był to zbyt oryginalny wstęp do rozmowy.

- Zdjąłem szkła kontaktowe. Nie mogła oderwać od niego

oczu, uznała więc, że musi dalej z nim rozmawiać, będzie
miała przynajmniej usprawiedliwienie.

- Co wujkowie mieli do powiedzenia na temat tych

zbiorów w stajni?

- To prezenty na święta - odparł zgnębionym głosem.
- Ooo. - Spojrzała na Trenta zdumionym wzrokiem.
- Byli bardzo tajemniczy. Usiłowali mnie zbyć zwykłymi

śpiewkami, że o takie sprawy się nie pyta. Niemniej jednak
zwróciłem im uwagę na ilość i różnorodność rzekomych
prezentów.

- I co? Westchnął.
- Powiedzieli, żebym pilnował swoich interesów.

Zauważyłem, że ich sytuacja finansowa jest moim interesem.
Kiedy wreszcie ustaliliśmy, że stać ich na te niewielkie
szaleństwa, wyrwali mi pilota i wyrzucili z pokoju.

Rusty wybuchnęła śmiechem. Obraz trzech starszych

panów walczących z silnym siostrzeńcem o pilota był
nieodparcie komiczny.

- Cieszę się, że cię to bawi. Powstrzymując nieco

rozbawienie, spytała:

- A rzeczywiście stać ich na to wszystko? Trent pokiwał

głową.

- Rusty?
- Słucham? Widać było, że szuka właściwych słów.
- Jako osoba z zewnątrz... czy... nie zauważyłaś, że z nimi

jest coś nie w porządku?

Najwyraźniej był naprawdę zaniepokojony.

- Nie - odpowiedziała poważnie. - Wiesz, Harvey jest

raczej nietuzinkowy...

- Właśnie.

background image

- Babcia by mi powiedziała, gdyby było w tym coś złego.

Przed przejściem na emeryturę zajmowała się handlem
nieruchomościami i nauczyła się szybko oceniać ludzi.

- Muszę wierzyć, że magazynują te wszystkie rzeczy z

jakichś rozsądnych powodów.

To jego zatroskanie zapisywało się znowu zdecydowanym

plusem na jego koncie. Zresztą ostatnio takich plusów dałoby
się zebrać więcej. Prawie wystarczająco dużo, żeby
zneutralizować minusy. Jak to się stało?

Gorączkowo szukała nowego wątku.

- To są te oferty? - Wskazała prospekty rozrzucone na

łóżku.

- Tak. - Chyba był zadowolony ze zmiany tematu. -

Spodziewam się jeszcze więcej, ale pomyślałem, że należy już
rozpocząć porównywanie i niektóre wyeliminować.

- Hej. - Rusty poznała znak firmowy na jednej z nich.
- Znam tę firmę. - Nie zważając, że może Trent wolałby,

aby nie zaglądała do jego materiałów, wzięła w rękę jeden z
folderów odłożonych na bok.

- Spółka Budowlana Lanca. - Potrząsnęła głową. - Nie do

wiary, że jeszcze utrzymali się na rynku.

- Znasz ich? - spytał, patrząc na nią bacznie.

Skinęła głową. Uznała, że właściwie nie będzie miało

znaczenia, jeżeli powie Trentowi o swej pracy. I tak się pewno
zastanawiał, dlaczego odbiera w nocy faksy.

- Pracuję dla Agencji Reklamowej Dearsinga w Chicago.
- Wskazała kciukiem do tyłu. - Właśnie stamtąd jest ten

faks.

- Nie musisz się tłumaczyć. - Trent uniósł dłoń w

powstrzymującym geście.

Nie, pomyślała, ale sądziłam, że cię to zainteresuje. Może

to i dobrze, że nie.

- W każdym razie, kiedy byłam jeszcze zupełnie zielona,

spółka Lanca wystąpiła do naszej agencji o obsługę
reklamową. Mówili o takich sumach, że mogło zakręcić się w
głowie. - Wzruszyła ramionami. - Oczywiście myślałam jak i
wszyscy inni, że spróbuję. A oni usiedli, obejrzeli nasze
projekty, pokiwali głowami i zaproponowali nam kontrakt na
ułamek sumy, o której mówili. Agencja nie byłaby w stanie

background image

przeprowadzić za taką kwotę kampanii reklamowej według
projektów, które wybrali. Do zawarcia umowy nie doszło, a
spółka Lanca wykorzystała nasze pomysły.

- Nie żądaliście odszkodowania?
- Wszystko sprytnie pozmieniali, żeby nie można im było

wytoczyć procesu. Agencja dokładnie rozważyła, czy może
ich skutecznie zaskarżyć. - Wskazała znak firmowy na
prospekcie. - Widzisz tego rycerza na koniu z lancą? To był
mój pomysł. Wprawdzie żadnej zasługi nie będę mogła sobie
przypisać, ale zawsze.

- Dlaczego? Przecież twój pomysł został wykorzystany.
- Nie zrobiłam tego w ramach obowiązków. Byłam wtedy

tylko asystentką głównego projektanta - taką wychwalaną siłą
pomocniczą. Podczas kolejnej burzy mózgów pokazałam mu
swój szkic.

- I on go ukradł?

Trent najwyraźniej był oburzony, więc pospieszyła z

wyjaśnieniem:

- Nie, byłam uszczęśliwiona, że go wykorzystał,

ponieważ miałam nadzieję na odpowiedniejszą pracę, jeżeli on
otrzyma zlecenie. W taki sposób ludzie pną się do góry w
Agencji Dearsinga.

- Musiałaś najpierw się wkupić?
- Właśnie. Mówiliśmy o spółce Lanca. Najpierw

marchewka, potem kijek - to jest ich sposób działania. Podali
podejrzanie niskie ceny w ofercie, prawda?

Trent pokiwał głową.

- Dostają zadanie i w połowie roboty potrzebują

większych pieniędzy. Wiem, że mieli wybudować kilka
rządowych gmachów w Chicago i sytuacja była tak zła, że
rozpisywano się o tym tygodniami w gazetach. Musiałeś o
tym słyszeć.

- Jesteś pewna, że to ta sama spółka?
- Z siedzibą w jakimś małym mieście w stanie Illinois?
- Tak.
- Więc raczej nie ma wątpliwości. - Podeszła do

komputera, który nadal odbierał faks. Alisa musiała natrafić
na kilogramy zdjęć. Wróciwszy na skrzynię, zauważyła, że
Trent wpatruje się w zamyśleniu w prospekt. To był bardzo

background image

efektowny folder. Poza "jej" rycerzem przywłaszczyli sobie
też dobór kolorów - czarny i srebrno - błękitny, co było z kolei
pomysłem George'a Kaylee. Może ostatni dobry tego autora,
pomyślała złośliwie. On wtedy kierował pracami i oczekiwała,
że ją wybierze na wykonawcę projektu. Tymczasem George
umiał jedynie dobrze wykorzystywać najlepsze cudze
pomysły. Niestety nie potrafił właściwie opracowywać
kampanii i po kilku miesiącach Rusty była zadowolona, że się
na niej nie poznał.

To były czasy. Ciekawe, z czyich pomysłów teraz

korzysta George przy tworzeniu swego projektu „B1isko
natury".

- Rusty? - Głos Trenta wyrwał ją z zamyślenia. Znowu

włożył okulary. Ten człowiek wyglądał jak model. I jego
tors...

- Nie słyszałem nic niepochlebnego o tej spółce i brałem

poważnie pod rozwagę jej ofertę.

- Sądziłam, że skoro ja o nich wiedziałam, to tym bardziej

wszyscy w przemyśle budowlanym. - Usiłowała przypomnieć
sobie, kiedy pojawiły się wiadomości o tej wielkiej klapie
przy budowie rządowych budynków. - Sprawdź chicagowskie
gazety sprzed czterech lub pięciu lat. Nie pamiętam dokładnie,
kiedy to było, ale nie zapomnę, jak się rozkoszowałam tymi
wiadomościami - Uśmiechnęła się.

- Poproszę asystentkę, żeby to sprawdziła. - Zacisnął

wargi. - Sama powinna to zrobić, zanim przysłała do mnie ich
ofertę. - Cisnął prospekt o. ścianę. - Dzięki za cenną
wskazówkę. Zaoszczędziłaś mi sporo czasu.

Machnęła lekceważąco ręką, choć ten komplement sprawił

jej przyjemność.

- Nie zawarłbyś z nimi umowy bez dobrego rozeznania.
- Tak, ale po stwierdzeniu, że nie są odpowiednią firmą,

mógłbym już nie mieć czasu na sprawdzenie innych. Jestem
twoim dłużnikiem.

Tak więc jej dłużnikiem został niewiarygodnie przystojny

mężczyzna o wspaniałym torsie i pięknej szyi. Gdy Trent
zbierał z łóżka różne dokumenty i skoroszyty, ona z dużą
przyjemnością oddała się fantazjowaniu na temat sposobów, w
jakich mógłby spłacić ten dług.

background image

Ułożył wszystkie dokumenty na podłodze i wyciągnął się

na łóżku ze splecionymi na brzuchu dłońmi. W tej pozie tors
prezentował się jeszcze lepiej.

- Wiesz, jesteś zupełnie inną osobą, niż oczekiwałem. -

Zmierzył ją wzrokiem, a Rusty uświadomiła sobie boleśnie, że
jest nie umalowana i ma na sobie ten fatalny szlafrok.
Powinna słuchać rad babci.

- A kogo oczekiwałeś? - spytała ostrożnie.
- Kogoś bardziej... - zrobił nieokreślony ruch ręką - ..

.kogoś z większym zapałem do prac domowych.

- Kto by z zapałem zdzielił cię wałkiem do ciasta po

głowie? Już to rozważałam raz czy dwa.

Trent ze śmiechem odłożył okulary na nocny stolik.

Poprawił poduszki i rzekł:

- Oboje nie postawiliśmy we właściwym czasie jasno

sprawy, że moje zachowanie było nieodpowiednie.
Przepraszam cię za nie.

On miał na myśli swe poglądy na rolę kobiet.

- Nie przepraszaj, bo i ja musiałabym cię przeprosić za

moje wtargnięcie... a nie mam ochoty.

Trent uniósł kąciki ust w zapowiedzi uśmiechu, a Rusty

uśmiechnęła się promiennie.

- Clarence porządnie mnie zbeształ, że za mało z tobą

przebywam. - Przesłał jej ciepłe spojrzenie. - Teraz myślę, że
miał rację.

Oho! Właśnie kiedy ona musiała spędzać więcej czasu

przy komputerze.

- Wszystko w porządku. Wiem, że masz na głowie ten

kontrakt i jesteś zajęty.

- Mimo to...
- Nie, naprawdę. Zajmij się tą sprawą tyle czasu, ile

trzeba. Tym razem zmrużył oczy, jakby chciał się jej baczniej
przyjrzeć.

- Jesteś bardzo wyrozumiała jak na osobę, która przebyła

tyle kilometrów, żeby spędzić świąteczny urlop z obcymi
ludźmi.

- Mięknę jak zleżałe, kruche ciastko - zaśmiała się słabo.

Powinna dać sobie spokój z tymi kulinarnymi porównaniami,

background image

zanim on zacznie się zastanawiać, ile właściwie „pomocy"
udziela jej babcia w kuchni.

Komputer zaczął pikać, sygnalizując koniec nadawania.

Rusty zerwała się na równe nogi.

- No, chyba skończone - oznajmiła z ożywieniem i

podeszła wyłączyć urządzenie.

- Powiedz mi coś - rzekł Trent, gdy przykucnęła pod

biurkiem.

-

Jesteś niewątpliwie inteligentną kobietą,

wykonujesz ciekawy zawód. Dlaczego chcesz z tego
wszystkiego zrezygnować i przenieść się na wieś?

Rusty zastygła w tej niezbyt wygodnej pozycji. Co ona, u

licha, ma mu odpowiedzieć? Najlepiej gdyby mogła wyznać,
że nigdy nie była zainteresowana odgrywaniem roli
tradycyjnej żony, natomiast gotowa jest negocjować z nim
wszystkie inne aspekty ich znajomości. Pewno byłby
zaszokowany. A czy babcia byłaby zadowolona, gdyby
wyprosił Rusty z pokoju z powodu próby demoralizacji?

Wyszła spod biurka wprost na niego.
Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem, może nawet trochę za

bardzo.

- Zmiana czasami wychodzi na dobre. - Tobie też, odkąd

zmieniłeś poglądy na kobiety, dodała w duchu. Biedna ciocia
Emma, gotowała im wszystkim i po wszystkich sprzątała. Nic
dziwnego, że tego samego oczekiwał od przyszłej żony.

- I uważasz, że to jest odpowiednia zmiana? Chyba nie,

pomyślała,

- Nie spotkałam dotąd wielu mężczyzn, którzy byliby tak

szczerzy w kwestii małżeństwa i dzieci.

- I co z tego wynika?
- Uznałam, że dobrze będzie poznać poglądy mężczyzny

na małżeństwo i rodzinę, zanim się zaangażuję. - Zwłaszcza
jeśli się z nim nie zgadzam. - To... może zaoszczędzić czasu. -
Zastanawiała się, czy mą ciągnąć ten wątek. Widziała, że
Trent rozważa w skupieniu jej słowa.

Zanim się zaangażuję. Żałowała, że to powiedziała, gdy

Trent stał tak blisko z tym swoim odsłoniętym torsem. Każda
próba nawiązania z nim fizycznego kontaktu zostałaby
potraktowana jako zaakceptowanie jego archaicznych
poglądów na życie rodzinne. Co za pech. Chyba że...

background image

Chyba że Trent pierwszy podjąłby taką próbę. To mogłoby

się udać. Kiedy już atmosfera się podgrzeje, dałaby mu do
zrozumienia, że ma zastrzeżenia do koncepcji żony otoczonej
wianuszkiem dzieci w wiejskim zaciszu. On by tylko coś tam
wymruczał, że nie ma racji, jak to robią zwykle mężczyźni,
gdy już poddadzą się namiętności, i ciąg dalszy mógłby być
całkiem miły. I gdyby mu później powiedziała, że nie nadaje
się na żonę farmera, nie byłby całkowicie zaskoczony..

Więc zarysował się plan.
A teraz powinna Trenta subtelnie zachęcić. Może

zaaranżuje nadsyłanie dalszych faksów o północy i przyjdzie
je odbierać w bardziej ponętnym stroju?

- Tak, istotnie, dobrze jest wiedzieć, czego partner

oczekuje - rzekł Trent. - W ten sposób unika się
rozczarowania.

Patrzyła, jak jego wzrok przesuwa się po jej twarzy i

zatrzymuje na ustach. Zadrżała na wspomnienie pocałunku.

- Zmarzłaś. Nie powinienem cię zatrzymywać. Idź do

siebie. - Położył dłoń na jej karku i poprowadził w stronę
drzwi.

Rusty gorączkowo szukała pretekstu, żeby zostać.

- Och, i nie obawiaj się, mój wcześniejszy wybryk już się

nie powtórzy. - Pomasował skronie i uśmiechnął się
rozbrajająco. - Przyrzekam. Nie!

- Ja się nie obawiam, bo właściwie...
- Rusty, w porządku. Potraktuj to jako nietypowy dla

mnie odruch. - Z niewinnym uśmiechem wyciągnął do niej
rękę. - Dobranoc.

Ten tors. Ta szyja. Te wargi. Westchnąwszy, z żalem

podała mu dłoń.

background image

ROZDZIAŁ 7

Rusty niewiele spała tej nocy. Poszła do łóżka dopiero

około trzeciej nad ranem, gdyż najpierw oddała się
niewesołym rozmyślaniom o Trencie, a potem usiłowała
rozszyfrować szczegóły nadesłanych faksem fotografii.

Teraz było wpół do szóstej, o czym uparcie przypominał

jej budzik. Rzuciła na niego okiem i jęknęła. Tego rana
postanowiła zrobić śniadanie sama. Wczoraj wieczorem
wydawało się jej to bardzo ważne, choćby tylko miała
udowodnić, że potrafi, lecz w poprzedzających świt
ciemnościach pomysł okazał się znacznie mniej atrakcyjny.

Sięgnęła po szlafrok, jednak po namyśle odłożyła go na

krzesło i ubrała się. O malowaniu opuchniętych od snu oczu
nie było mowy, więc po drodze do kuchni unikała patrzenia w
lustro.

Światło było już zapalone i gdy wyjrzała przez tylne

drzwi, zobaczyła także oświetlone wnętrze budynku, gdzie
Doc trzymał zwierzęta. Wstał wcześnie i zapewne tak samo
było wczoraj rano, kiedy przyłapał babcię na gotowaniu.
Bardzo dobrze, dzisiaj zastanie w kuchni Rusty.

Tak, ale co ugotować, zastanawiała się, rozcierając

ramiona. Krakersy okazały się wielkim sukcesem. Mogą też
być naleśniki, już się prawie połapała, jak się je robi. To
potrawy mączne. Potrzebne coś do tego. Otworzyła lodówkę i
wyciągnęła maślankę i szynkę. Szynkę włożyła z powrotem.
Miała już dosyć szynki. Boczek. Znowu tłuste, słone jedzenie.
Pewno jajka będą mile widziane, więc je wyjęła i poszła
nastawić kawę. Czekając, aż się zaparzy, zaczęła przeglądać
książkę kucharską babci. Gdzie te krakersy? O, są. Jeden
przepis, drugi, trzeci... Przewróciła stronę. Same krakersy.
Było ich tyle rodzajów, że wpadła w panikę. Do tej pory
ograniczała się do otwierania puszek, skąd mogła wiedzieć, że
jest tak wiele sposobów wypieku krakersów?

Według jakiego przepisu robiła je babcia? Który powinna

wybrać? Nie była w stanie podjąć takiej doniosłej decyzji
przed wypiciem kawy. Nalała sobie kubek i upiła łyk. Tak
lepiej. Kofeina działa, więc może przejrzy przepis na

background image

naleśniki. Mleko, żółtka, piana z białek... potrąciła kubek i
cała kawa się wylała.

Musi dokonać jakiegoś sensownego wyboru i wyszukać

coś mniej skomplikowanego. Uzbrojona w następny kubek
kawy, przystąpiła do gromadzenia produktów potrzebnych na
krakersy maślane. To nic wielkiego, myślała, mieszając ciasto.
Po raz pierwszy w życiu miała wrażenie, że to zajęcie nie jest
już jej całkiem obce.

Nie pozostawała pod tym wrażeniem długo. Wyłożyła

ciasto na rzeźnicki pieniek i dopiero wtedy przeczytała, że
powinna jego powierzchnię posypać mąką. Świetnie.
Zeskrobała ciasto z powrotem do miski i zaczęła zmywać
drewno, odkrywając przy okazji, że właściwością wilgotnej
mąki jest lepkość. Osuszyła blat, rozsypała na niego mąkę i
chlupnęła na to ciasto. Uniosła się biała chmura i zasypała jej
czarne dżinsy.

Oczywiście nie włożyła tego okropnego fartuszka, a teraz

żałowała.

Mniejsza z tym. Przystąpiła do wałkowania ciasta.

Osiągnęła tylko tyle, że wałek się nim oblepił. Zeskrobała je i
zaczęła od nowa z tym samym rezultatem. Ciasto było za
lepkie. Dodała więcej mąki i wygniotła je rękami, aż uzyskała
ładną, twardą bryłę. Może trochę za twardą, ale jakoś ją
uklepała i spłaszczyła na tyle, że była w stanie wykroić kilka
kółek różnej grubości.

Minęła już prawie godzina jej pobytu w kuchni. Początki

są trudne, pocieszała się, wsuwając krakersy do piecyka.

Teraz postanowiła zabrać się do jajek na boczku. Może

dzisiaj zrezygnuje z naleśników. Zostawiając sprzątanie
bałaganu po krakersach na później, sięgnęła po żeliwną
patelnię, którą poprzedniego dnia umyła. Ustawiła ją na
kuchence, zapaliła gaz i rozerwała opakowanie boczku. Ze
zdumieniem stwierdziła, że patelnia pokryta jest rdzą. Co się
stało? Nie mogła smażyć na zardzewiałej patelni. Może nie
miała wiele doświadczenia, ale tyle wiedziała.

Światło poranka różowiło j u ż niebo, gdy Rusty z

wyszorowaną patelnią wróciła do kuchenki. Wyłożyła cały
boczek z opakowania na patelnię i poszła nakryć do stołu.

background image

Kiedy wróciła, patelnia spowita była w dymie. Złapała za

uchwyt i sparzyła sobie rękę. Przeprosiła się z tymi
idiotycznymi kuchennymi rękawicami i otworzywszy tylne
drzwi, wystawiła patelnię na zewnątrz. Przytrzymała je
szeroko otwarte w nadziei, że przeciąg rozwieje dym. Gdy
uznała, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, wróciła do
kuchni.

- No tak, nastawiła zbyt duży płomień. Następnym razem

będzie wiedziała, ale tego boczku już nie uratuje.
Bezskutecznie usiłowała rozdzielić przywarte do patelni
plasterki. A te, które nie były pod spodem, wyglądały dziwnie.
Jajka. Zrobi masę puszystej jajecznicy na tych resztkach
boczku, może nikt tego nie zauważy. Wbiła tuzin jajek do
miski, energicznie je roztrzepała, żeby wchłonęły jak
najwięcej powietrza i przelała na nową patelnię, ustawioną na
średnim ogniu. Pilnując jajecznicy, układała boczek na
półmisku. To może się udać. Nie było tak źle. Niestety, nadal
czuła spaleniznę, co oznaczało, że i wszyscy inni ją poczują.
Otworzyła kuchenne drzwi i zaczęła szukać pod
zlewozmywakiem jakiegoś odświeżacza powietrza. Nie
znalazła żadnego, postanowiła więc pobiec do swego pokoju
po perfumy.

Najpierw jajka. Zamieszała je, lecz mimo niedużego

płomienia jajecznica przywarła do patelni. Mieszała coraz
energiczniej i zauważyła jakieś dziwne, czarne cętki. One
przypomniały jej, że nie dodała pieprzu. Więc dodała. Tylko
że kolor ściętych już jajek zmienił się z żółtego w szary, i to
nakrapiany czarnym. A jajecznica nadal przywierała do
patelni.

Na czym to polega? Zdjęła jajka z ognia. Dopóki nie

stwierdzi, dlaczego jej to źle wychodzi, nie ma sensu
marnować dalszych.

Zapach spalenizny był nadal bardzo silny. Rusty

powachlowała rękawicami nad kuchenką. No, przynajmniej
ma krakersy. I kawę. Boczek też nie był taki najgorszy.
Spróbowała jajecznicy. Smakowała dobrze, poza tym
chrzęszczącym w zębach czymś, co okazało się okruchami
nadwęglonego żeliwa. Szkoda, że jajka straciły swój kolor.
Gdy tak wpatrywała się w tę nieapetyczną masę, nagle

background image

zaświtał jej pomysł. Barwnik spożywczy. Czemu nie? Był w
kolorowym lukrze, który wczoraj wszyscy jedli, a jajka to
jedzenie. Przynajmniej były nim, dopóki ich nie spaskudziła.

W szafce, gdzie trzymano przyprawy i proszki do

pieczenia, znalazła żółty barwnik spożywczy. Z poczuciem
winy rozejrzała się dookoła, rzuciła nawet okiem w stronę
zabudowań Doca, po czym skierowała żółty strumień na
jajecznicę. Rozgniotła widelcem szarą masę, która
zafarbowała się na żółto. Nie wyglądało to całkiem naturalnie,
ale na pewno lepiej.

Osiągnięty rezultat postanowiła uczcić kawą. Po drodze

otworzyła drzwi piecyka, żeby sprawdzić stan krakersów.
Powiewowi żaru towarzyszył przejmujący zapach spalenizny.
Pospiesznie wysunęła blachę i jej oczom ukazał się widok
kilku bezkształtnych, brązowych bryłek. Zapomniała nastawić
minutnik. Wściekła na siebie, rzuciła blachę na nadal
upaprany rzeźnicki pieniek. Pochylona nad kuchennym blatem
robiła przegląd katastrofalnych skutków swych kulinarnych
wysiłków. Co z tego dałoby się ocalić?

Niewiele.
Nie wolno wpadać w panikę. Ostatecznie nie mogła

oczekiwać, że przy pierwszej próbie wszystko wyjdzie
idealnie. Spodziewała się, że wyjdzie lepiej. Co z nią jest?
Gotowanie nie może być takie trudne. Ludzie wszystkich
kultur na całym świecie gotują, odkąd wynaleziono ogień. Ta
zdolność musi być zakodowana w genach. W jej przypadku te
geny były w zaniku.

Podeszła do pieńka, przyjrzała się krakersom i oderwała

jeden od blachy. Twardy jak kamień. Klęska byłą całkowita.
Wyrzuciła go przez kuchenne drzwi. Pozostaje jej teraz
przyrządzenie jakiegoś prostego śniadania, żeby wreszcie
mogła wrócić do prawdziwej pracy. Ważnej pracy. Traci czas
na tym idiotycznym, bezsensownym gotowaniu. Marnuje całe
godziny w tej głupiej kuchni, na tym głupim ranczu, w
odległości wielu kilometrów od porządnych restauracji,
sprzedających dania na wynos. I jeszcze usiłuje wywrzeć
wrażenie na jakimś głupim mężczyźnie.

background image

Z trudem powstrzymując łzy wściekłości, Rusty chwyciła

plik ligninowych serwetek i ukryła w nich twarz. Płacz był
głupi. Wszystko było głupie.

George Kaylee był głupi.
Nie, George Kaylee nie był głupi, niestety. Na pewno nie

posiadał się z radości, że najbardziej zagrażająca mu
konkurentka z nie dających się wytłumaczyć przyczyn w tym
decydującym okresie wybrała się na urlop. A oszaleje z
radości, jak się dowie, że jej pobyt poza biurem ma potrwać
dwa tygodnie.

Oczywiście obecnie nie ma o tym mowy. Rusty już prawie

została zdemaskowana jako oszustka udająca utalentowaną
kulinarnie kapłankę domowego ogniska i z tego powodu obie
z babcią zostaną odesłane do Chicago pokonane i upokorzone.

Wczoraj by się z tego cieszyła. Dzisiaj, z jakichś

niezrozumiałych i irracjonalnych przyczyn, Rusty nie chciała
być pokonana. To ona powinna dokonać wyboru i najlepiej
gdyby wyjechała obsypana przez wszystkich pochwałami za
smakowite śniadanie, które osobiście przyrządziła.

Po kilku minutach przyprawionego łzami biadania poczuła

się lepiej. Rzadko płakała, ale wiedziała, że kiedy płacz ją
nachodził, to jedynym wyjściem było mu ulec i mieć to za
sobą, a potem skoncentrować się na rozwiązaniu problemu.

W tej chwili problem polegał na tym, że nie miała nic na

śniadanie. Westchnąwszy zdecydowała, że jednak zacznie od
nowa.

Właśnie wycierała nos, gdy uświadomiła sobie, że nie jest

sama. Uniosła głowę i zobaczyła skradającego się do kuchni
Trenta. Wyglądał na speszonego.

- Poczułem... pomyślałem, że gotujesz, więc może

mógłbym dostać filiżankę kawy?

Rusty zmięła serwetki. Szkoda, że nie wyrzuciła

wszystkich krakersów. W milczeniu patrzyła na Trenta, gdy
nalewał sobie kawy, starannie unikając jej wzroku. W kuchni
nadal unosiła się sina smuga dymu. Rusty przeniosła
spojrzenie na pojemnik ze spożywczym barwnikiem w
nadziei, iż może uda się jej schować go do szafki, zanim Trent
zwróci na niego uwagę.

Odchrząknął.

background image

- Czy... może potrzebujesz pomocy?
- A wyglądam, jakbym jej potrzebowała? Trent, popijając

kawę, rozglądał się po kuchni.

- Tak. Rusty poczuła znowu napływające łzy i zacisnęła

powieki.

Do głowy by jej nie przyszło, że się tak okropnie

zdenerwuje niepowodzeniami kulinarnymi. Oczywiście ten
płacz był w dużej mierze wywołany brakiem snu i stresem
związanym z pracą. W każdym razie niech Trent powie, co ma
do powiedzenia, byle z tym skończyć.

Poczuła raczej, niż usłyszała, że się do niej zbliża.

- Zaparzyłaś wspaniałą kawę - rzekł, opierając się o

kuchenny blat obok niej.

Zaśmiała się nerwowo.

- To najwyraźniej jedyna rzecz, którą potrafię zrobić.
- Nie, przecież... - Spojrzał w kierunku pieńka. - No tak,

krakersy są trochę zbyt przyrumienione.

- Są spalone. - Zważywszy na ich ciężar właściwy, może i

dobrze się stało. - Zapomniałam nastawić minutnik.

- To się każdemu może przydarzyć. Zrób na śniadanie

tosty. Widzę, że smażyłaś... boczek? - spytał niepewnym
tonem.

- Przywarł do patelni. - Patrzyła, jak próbuje nakłuć na

widelec częściowo różowe, a częściowo przypalone plasterki,
leżące na półmisku.

- Są nadzwyczaj chrupkie... miejscami. - Uniósł do góry

jeden plasterek. - Patrz, udało ci się tak usmażyć, że jest i
przypieczony, i miękki, na wypadek gdyby ktoś lubił jedne i
drugie.

Westchnęła.

- Trent, zostaw to.
- Nie mogę, gdyż nie wiem, co jest na patelni.
- Jajecznica. - Przesunęła się tak, żeby nie mógł zobaczyć

barwnika.

- A jakie zwierzę złożyło te jajka?
- Bardzo śmieszne. Smakuje świetnie. - Wzięła w rękę

patelnię. - Nie próbuję się usprawiedliwiać, ale coś jest z nimi
nie w porządku. Dzisiaj rano miały na sobie rdzę i wszystkie
potrawy do nich przywierały.

background image

- Pewno ich nie natłuściłaś. - Podniósł jedną do góry.
- Muszą być wysmarowane olejem przed użyciem.
- To znaczy, że wszystkie potrawy muszą być smażone na

oleju? - Skrzywiła się.

- Nie, trzeba natłuścić po wyszorowaniu. - Ostrożnie

odłożył patelnię z resztkami sczerniałego tłuszczu po boczku.

- Myślałem, że wiesz, co robisz, jak wczoraj energicznie

szorowałaś je druciakiem.

Nie wspomniał tylko o przypieczonych naleśnikach. I skąd

on to wszystko wie?

- Cóż, chyba będę musiała rozrobić znowu ciasto na

krakersy. - Spojrzała bez entuzjazmu na pieniek oblepiony
zaskorupiałą mąką. Może dzisiaj wszyscy zrezygnują ze
śniadania.

- Dzień dobry. - Doc wytarł nogi o słomiankę i wszedł do

kuchni. Rusty patrzyła na jego minę i przeczuwała najgorsze.
On zaś, nie zmieniając wyrazu twarzy, zatrzymał się przy
piecyku, rzucił przelotne spojrzenie na jajecznicę, wreszcie
popatrzył na Trenta, potem na Rusty i znowu na Trenta.

- Piecyk potrafi mieć czasem swoje humory - powiedział i

skinąwszy im głową, wyszedł.

Trent naprawdę współczuł Rusty, gdy z pobladłą twarzą,

zagryzając dolną wargę, odprowadzała wzrokiem Doca.
Usiłował

zbagatelizować

jej

porażkę.

Rzeczywiście

zmarnowała całą blachę krakersów. Wielkie rzeczy. Pewnie
dała za dużo przypraw do jajecznicy, ale to kwestia gustu.
Tylko ten boczek trudno było czymś wytłumaczyć.

Zdziwiła go uwaga Doca. Piecyk nigdy nie miewał

humorów. Harvey nie pozwoliłby na to, by jakieś urządzenia
w domu źle funkcjonowały. Poza tym piecyk był dość
niedawno kupiony, a reklamy żeliwnych patelni zapewniały o
ich pierwszorzędnej jakości.

- Może teraz, kiedy piecyk się rozgrzała następna partia

krakersów wypadnie lepiej. - Rusty z cierpkim uśmiechem
niosła blachę ze swymi wypiekami w kierunku kosza na
śmieci. Nacisnęła nogą pedał i zgarnęła z blachy wszystkie
spalone krakersy. Spadając, wydały odgłos gradu bijącego o
blaszany dach. Rusty rzuciła Trentowi wyzywające spojrzenie
i chwyciła książkę kucharską.

background image

- Słuchaj, nie musisz robić krakersów. Zjem sobie dzisiaj

płatki kukurydziane. - Skierował się ku spiżarni.

- Poza nami jeszcze cztery osoby muszą coś zjeść. - Z

trzaskiem odłożyła książkę. - Lada chwila się obudzą.

Trent znieruchomiał z dłonią na torbie z płatkami. Miał

dużo pracy. Powinien nasypać ich sobie na talerz, zalać
mlekiem i wrócić do sypialni.

- Tu jest mnóstwo płatków...
- Nie będę twoich wujków karmiła płatkami!
- Dlaczego?
- Podobno my z babcią mamy tu gotować, a nie sypać

płatki na talerz!

Trent po chwili wahania wyszedł ze spiżarni i

niespodziewanie dla siebie powiedział;

- Wobec tego pozwól, że ci pomogę.
- Ty? Zdumiony wyraz twarzy Rusty był naprawdę

denerwujący, ale zaproponował jej pomoc, więc teraz się nie
wycofa.

- Tak. Mogę prosić o książkę kucharską? Podała mu ją ze

śmiechem.

- Proszę, będzie na co popatrzeć.
- Zostań w pobliżu, może się czegoś nauczysz. Po

odgłosie łomoczących patelni domyślił się, że Rusty myje
naczynia. Wiedział, że ona go obserwuje, zwłaszcza gdy
rzuciła świeżo wymyty wałek o milimetr od jego palców.

- Przepraszam. - Odstawiając patelnię na kuchenkę, nie

miała wcale skruszonej miny.

- Chodź tutaj. - Złapał ją za ramię i przyciągnął do blatu. -

Ciasto jest już gotowe do wałkowania.

- No to zaczynaj.
- Nie tak szybko. - Podał jej wałek, a sam poszedł umyć

ręce.

Kiedy wrócił, Rusty z wypiekami na twarzy wpatrywała

się z wściekłością w oblepiony ciastem wałek.

- Dlaczego to się ciągle tak robi?
- Nie mam pojęcia. - Stanął koło niej. - Może do ciasta

trzeba jeszcze dodać mąki.

- To czemu nie dodałeś?
- Postępowałem według przepisu.

background image

- Właśnie. Ja też. - Rozwścieczona zdjęła z wałka

ciągnące się strzępy ciasta, posypała je mąką i przystąpiła do
kolejnego ataku na krakersowy rozczyn.

Trent przyglądał się jej desperackim zmaganiom.

- Myślałem, że pieczenie jest uspokajającym zajęciem.
- O, taak. - Odgarnęła grzywkę. Na czole zostało trochę

ciasta i mąki.

Z trudem powstrzymując śmiech, wziął ręcznik i otarł jej

czoło.

- Dzięki - rzekła chłodno.
- Za mocno naciskasz. Popatrz. - Stanąwszy za nią,

położył na jej dłoniach zaciśniętych na uchwytach wałka
swoje. Stała sztywno. - Odpręż się. - Rozluźniła mięśnie
ramion. - A teraz wałkuj powoli. Tam i z powrotem.

Zamierzał się w tym momencie wycofać - bo co on

właściwie wiedział o wałkowaniu ciasta? - ale miał jej włosy
tuż przy twarzy i czuł, poza dymem, zapach szamponu. Plecy
Rusty przyciskały się do jego piersi i odkrył, że do niej
pasowały, gdy ich ciała poruszały się w rytm wałkowania.

Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.
Trent uzmysłowił sobie, jak bardzo ten rytm jest

dwuznaczny i że on go nieświadomie powtarza. Ciasto było
już tak cienkie, że jeżeli nie przestaną, upieką najcieńsze
krakersy świata. Kiedy zobaczył w kąciku jej ust koniec
języka, który wysunęła w wysiłku wałkowania obrzeży ciasta,
miał ochotę odrzucić wałek i posiąść ją tu, na miejscu. Ale
tylko pochylił głowę i dotknął wargami jej karku w nadziei, że
ona nie zwróci na to uwagi.

- Czy już wystarczy? - Odwróciła ku niemu głowę i jej

usta znalazły się o milimetry od jego warg.

- Nie. Jeszcze nie - wyszeptał. Utkwiła wzrok w jego

ustach. Nie zmieniła pozycji. Pamiętał ich pocałunek.
Przyrzekł jej, że to się więcej nie powtórzy. Pomocy, bo on
zamierza złamać to przyrzeczenie. Zbliżył jeszcze bardziej
twarz, powieki Rusty zatrzepotały i opadły.

- Rusty, nie mogę uwierzyć, że zaspałam. Musiałam...

Agnes patrzyła na nich wytrzeszczonymi ze zdumienia
oczami. Żadne się nie odezwało, oboje jedynie westchnęli.

background image

Trent wyprostował się bardzo powoli, co miało

wskazywać babci, że - wbrew oczywistości - nie działo się tu
nic podejrzanego.

- Trent pomagał mi wałkować ciasto - powiedziała Rusty

pogodnie.

Agnes zawiązała j u ż pasek szlafroka i teraz zasłaniała

klapami coś koronkowego pod spodem. Trent pomyślał, że
wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj.

- Dzień dobry... Trent. - Przygładziła włosy i rzuciła

baczne spojrzenie w kierunku piecyka.

- Dzień dobry. - Obie panie przeszyły się teraz wzrokiem,

więc Trent postanowił wycofać się z kuchni.

- Daj mi znać, jak krakersy będą gotowe. - Zabrał kubek z

kawą i skierował się do drzwi. Starsza pani wybrała właściwy
moment na przekroczenie progu kuchni, pomyślał ze skruchą.

- Co się tu dzieje? - spytała Agnes, gdy tylko Trent

zniknął za drzwiami. - Tak czuć, jakbyś cały dom spaliła. -
Podeszła do półmiska z boczkiem, wzięła w palce kawałek i
stwierdziła: - Nawet nie taki zły.

- Babciu, daj spokój. Jest fatalny.
- Boczek z natury rzeczy jest fatalny. Po zjedzeniu czegoś

takiego bracia Davisowie mogliby się zniechęcić.

- Wiem, tylko że ja już jestem zniechęcona -

odpowiedziała Rusty.

- A co to jest? - Agnes wskazała olbrzymią płachtę

rozwałkowanego ciasta.

- Druga porcja krakersów. Albo raczej porcja Trenta.
- A co się stało z twoją? Rusty wyciągnęła dłoń w

kierunku kosza na śmieci.

- Nic dziwnego, skoro tak cienko rozwałkowałaś. Co ty

usiłujesz robić, makaron? - Agnes złożyła płachtę na czworo i
przewałkowała ciasto. - Spróbuj teraz je pokroić.

Rusty spojrzała na zegarek i westchnęła.

- Babciu, po co się tak męczyć. Trent powiedział, że w

spiżarni jest mnóstwo różnych płatków.

- O tym ani słowa! - Agnes sama zaczęła wycinać

krakersy. - Jesteśmy winne tym mężczyznom solidne
śniadanie.

background image

- Babciu. - Rusty przytrzymała jej dłoń. - Wszystko

wyszło na jaw. Koniec pieśni, jak to się mówi. Już dłużej nie
mogę udawać, że potrafię gotować. Doc był tu wcześnie rano.
I widziałaś, jak Trent...

- Doc już tu był? - przerwała jej Agnes.
- Tak. - Rusty zauważyła, że policzki babci pokryły się

rumieńcem. - To dlatego włożyłaś elegancki peniuar zamiast
tego zgrzebnego perkalu?

- Ja? - Agnes spojrzała na swój strój. - To przypadek.
- Z pewnością - zaśmiała się Rusty. Babcia i Doc? - dzieją

się jeszcze dziwniejsze rzeczy.

- Rachel Marie, okaż babci trochę szacunku. I weź pod

uwagę, że ja przynajmniej nie wzięłam sobie do „pomocy"
żadnego mężczyzny przy wałkowaniu ciasta.

- To był jego pomysł! - zaprotestowała wnuczka.
- Na pewno? - spytała babcia dociekliwie.
- Po prostu okazał się uprzejmy. Nie przypuszczałam, że

go na to stać. - Nie była to do końca prawda. Rusty nie bardzo
wiedziała, dlaczego chce ukrywać przed babcią, że Trent już
nie wydaje się jej całkowicie odrażający.

Pomógł jej i ani słowem nie skomentował elementarnych

braków w jej kulinarnym wykształceniu. Mimo wszystko nie
był taki zły. I miał naprawdę wspaniały tors.

background image

ROZDZIAŁ 8

- Jesteśmy już gotowi. Wyruszamy po choinkę! -

zawołała Agnes, otwierając drzwi do pokoju wnuczki.

Rusty wzdrygnęła się nerwowo. Zupełnie zapomniała.

- Babciu, może sama z nimi pojedziesz, a ja wieczorem

pomogę ubierać drzewko.

Agnes zmierzyła wzrokiem wnuczkę siedzącą pośrodku

łóżka z ustawionym przed sobą komputerem.

- Trent jedzie - powiedziała.

Biedny Trent. On też nie mógł się wymigać od tej

wyprawy.

- Babciu... Alisa przysłała mi faks wczoraj bardzo późno i

George... pamiętasz, mówiłam ci o nim.

Agnes skinęła głową.

- George coś kombinuje w związku z kampanią

reklamową „Blisko natury" i ja naprawdę muszę dokładnie
przyjrzeć się tym zdjęciom - wskazała na wydruki
komputerowe rozłożone półkolem.

Agnes rzuciła na nie okiem.

- Tu nie ma się czemu przyglądać. Według mnie

wyglądają jak zestaw kleksów.

- Trochę tak, ale ja potrafię się w nich czegoś dopatrzyć i

widzę, że George wpadł na dobry pomysł. Za dobry. Muszę
mieć czas na odparowanie ciosu. Czy nie mogłabym zostać
zwol...

- Po tym porannym fiasku w kuchni? Nie.
- Nikt się nie skarżył.
- Zachowali się grzecznie. No, ubierz się w coś ładnego. -

Agnes otworzyła szafę i dokonała przeglądu skromnej
zawartości. - Masz okazję odzyskać stracone szanse.

- Aleja chciałam dziś rano popracować! Agnes spojrzała

lekceważąco na komputer, po czym zdjęła z wieszaka
pomarańczowy sweter.

- Włóż to. Ożywi trochę twoją cerę. Mizernie wyglądasz.
- Wyglądam mizernie, bo spałam w nocy tylko dwie

godziny! - Zrezygnowana, wciągnęła sweter na bluzkę.

- Wiedziałam, nie powinnaś brać ze sobą tego komputera.

background image

- To jedyna mądra rzecz, którą zrobiłam. - Rusty

wyłączyła komputer i wciągnęła buty. - Alisa odkryła, że
George do swojej prezentacji wykorzystuje fotografie. Ja mam
tylko szkice. Będę jednak musiała użyć zdjęć, ponieważ mój
projekt wypadnie gorzej.

- Więc weź ze sobą aparat! - Agnes wzniosła ręce w

geście zniecierpliwienia. - Rusty, jedziemy do lasu wyciąć
choinkę. Nigdzie nie będziesz bliżej natury niż tam.

Choć dla Trenta najważniejszą sprawą był w tej chwili

jego zagrożony projekt budowlany, wraz z całym
towarzystwem telepał się na zaprzężonym w konia wozie w
drodze po choinkę. Clarence i Harvey powozili, a on, Doc i
obie panie siedzieli z tyłu na belach siana. Nie bardzo
wiedział, jak zdołano wmanewrować go w tę wyprawę.
Harvey coś powiedział, Doc coś przemilczał, a wzrok
Clarence' a sugerował, że jeśli z nimi nie pojedzie, to oni
całkowicie pozbawią go możliwości pracy w domu.

W porządku, będzie pracował po nocach, a zacznie

odsypiać w dzień.

- Może jeszcze raz zaśpiewamy „Jingle Bells"? -

zaproponował Harvey, podejmując na nowo piosenkę. -
„Przejechać przez..." - zawiesił głos. - Śnieg. Wiecie, co jest
nam potrzebne? Prawdziwy śnieg, żeby na gwiazdkę było
biało. - Zaczął śpiewać „White Christmas". Pomógł mu bas
Clarence'a.

Dołączyli się pozostali. Trudno było się nie wzruszyć

półgodzinnym występem Harveya, wyśpiewującego z zapałem
kolędy. Nawet Doc parę razy się uśmiechnął.

Z twarzy Rusty zniknęło już napięcie. Teraz przyglądała

się mijanemu krajobrazowi wzdłuż starego szlaku, jednego z
wielu krzyżujących się na obszarze rancza Triple D.

Usta Rusty z podniesionymi ku górze kącikami

wskazywały na jej pełną radości naturę. Trent zauważył, że
czuł się swobodnie w jej towarzystwie. Nawet kiedy milczeli,
nie była to krępująca cisza, ponieważ ona nie dąsała się, nie
narzucała, nie wymagała od niego okazywania jej nieustannej
uwagi.

W poczuciu winy, której źródła nie były dla niego całkiem

jasne, zaczął porównywać Rusty z innymi kobietami, kiedyś

background image

mu bliskimi. Tamte były na ogół szczupłymi blondynkami i
trudno byłoby je sobie wyobrazić na wiejskim, drabiniastym
wozie. Co może nie było takie ważne, gdyż nie zamierzał
często korzystać z podobnego środka transportu.

Wprawdzie Rusty nigdy nie będzie z nim w Dallas, lecz

wyobrażał ją sobie u swego boku i nawet był zdziwiony, jak
łatwo mu to przychodzi. Miała w sobie miejskie
wyrafinowanie i nie tylko odznaczała się urodą, lecz nią
urzekała. Potrafiła też prowadzić interesujące rozmowy. Jego
przyjaciele byliby nią zachwyceni.

Myśl o tym tak go speszyła, że wstrząsnął się nerwowo.

- Trent, chcesz trochę gorącej czekolady? - Agnes podała

mu termos, który wzięła ze sobą.

- Chętnie wypiję. Poproszę. - Powietrze nie było mroźne,

lecz jednak to nie lato. - A może ty też chcesz? - spytał,
podsuwając termos Rusty.

- Tak, dziękuję, tylko nie nalewaj zbyt pełno - ostrzegła,

gdyż wóz właśnie przechylił się nieco na bok.

Czekolada była słodka i gorąca. Trent pozwolił swym

myślom swobodnie błądzić z dala od kłopotów z kobietami,
cyframi, ofertami i problemami prawnymi. Poddał się
kołysaniu wozu.

- Czy jeszcze długo będziemy jechać? - spytała Rusty,

chwytając za boczną drabinę wozu, który właśnie skręcił.

- Przy takiej szybkości trudno powiedzieć. Samochodem

zwykle dojeżdża się w piętnaście minut.

- A dokąd jedziemy?
- Na skraj pastwiska. Wiele lat temu Clarence posadził

tam jodły jako osłonę przed wiatrem i od tego czasu wujkowie
stamtąd wycinają choinki na święta.

- Więc masz swój własny las. - Rusty z uśmiechem

popijała czekoladę. - Patrzyłam na te sosny - wskazała potężne
drzewa wzdłuż drogi - i zastanawiałam się, jakim cudem
którąś z nich można by wtaszczyć do domu.

Trent zaśmiał się i już miał coś odpowiedzieć, gdy

zauważył przyglądające się im bacznie trzy pary oczu.
Clarence patrzył wprawdzie na drogę, lecz niewątpliwie
nadstawiał uszu, żeby usłyszeć, co mówią. Wspaniale. Więc

background image

każdy ich ruch dzisiaj będzie analizowany pod kątem
romansu. Zastanawiał się, czy Rusty jest tego świadoma.

- Dojechaliśmy! - oznajmił po pewnym czasie Clarence.

Poprowadził konia ku małej polance i zatrzymał go przed
drewnianym korytem nie opodal starej pompy.

- Skąd tutaj taki mały samotny domek? - spytała

zaintrygowana Rusty.

- To stara chata, w której spali robotnicy, kiedy wypasali

bydło - wyjaśnił Trent.

- Czy ktoś tam mieszka?
- Nie, warunki są zbyt prymitywne. Minimum wymagane

dla prowizorycznego schronienia. - Zeskoczył z wozu i chciał
jej podać rękę, ale nie zdążył, gdyż w jednej chwili stała już
koło niego.

- Jak dalece prymitywne?
- Sama zobacz. Wujku Clarence, zaczekaj, zaraz podejdę.

- Pomógł zejść Agnes i wyciągnął rękę do Doca.

Agnes, celowo lub nie, odwróciła się tyłem i zaczęła

zachwycać jodłowym zagajnikiem, więc Doc skorzystał z
pomocy siostrzeńca. Harvey w swych patentowych butach
sam zeskoczył z wozu i podszedł do konia, Clarence zaś,
widząc zbliżającego się Trenta, rzekł:

- Starzeję się, chłopcze. - Przesunął się na krawędź

siedzenia i podał Trentowi drewniany schodek. Zszedł po nim,
opierając się o ramię siostrzeńca. Stanął na ziemi zasapany.

W tym czasie Rusty przecierała już zakurzoną szybę okna,

żeby zerknąć do wnętrza chaty.

- Tylko mi nie mów, że powinienem się więcej

gimnastykować - powiedział Clarence na widok miny Trenta.
- Mam dosyć gadania Doca i Harveya.

- Powinieneś ich słuchać - odparł Trent, bardziej

zaniepokojony, niż to okazał.

- Jedynym powodem, dla którego musiałbym utrzymać

się w formie, byłoby przyjście na świat potomstwa mego
siostrzeńca, bo wtedy bawiłbym się z nimi w berka. - Clarence
ze znacząco uniesioną brwią spojrzał w stronę Rusty.

Trent zacisnął zęby.

- Wiesz, że ona nie potrafi gotować. A tymczasem Rusty

przeszła do następnego okna i pochylona zaglądała do środka.

background image

Wiatr uniósł nieco do góry sweter, ukazując przylegające do
ponętnych kształtów dżinsy i smukłą talię.

- Może i nie - odpowiedział Clarence. - Ale jakie to ma

znaczenie?

- Trent? - zawołała Rusty. - Czy można wejść do środka?

Drzwi chyba nie są zamknięte.

Drewniane ściany chaty były szare ze starości. Wyglądała

jak zabytek z Dzikiego Zachodu.

- Nie powinny. - Trent zostawił wujka i ruszył ku

dziewczynie. Clarence z uśmiechem pomachał jej zza pleców
siostrzeńca. - Nie można jednak wykluczyć, że się tu
zadomowiło jakieś zwierzę.

- Nie widać, żeby się tam coś ruszało - powiedziała. Trent

nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się.

Rusty weszła za Trentem do wnętrza. Dwa okna

przepuszczały akurat tyle światła, by rozjaśnić praktycznie
urządzone pomieszczenie.

- Nie ma tu nic ciekawego. - Trent nacisnął przełącznik,

ale wnętrze pozostało ciemne. - Na zewnątrz jest prądnica.

- A są tutaj przewody elektryczne? - spytała Rusty, tknięta

nagłą myślą.

- Jakieś są.

Rusty rozglądała się po obszernej izbie. Przy dwóch

ścianach ustawione były piętrowe, drewniane łóżka, z
brudnymi materacami. Nieważne. Przy trzeciej stał czarny,
żeliwny piecyk, jakby prosto z muzeum, a nad nim wisiały
drewniane szafki. W porcelanowym, poplamionym zlewie
wyginał się kran ręcznej pompy. I wreszcie kamienny
kominek, jaki każdy chciałby mieć w swoim domu. Co za
skarby.

Rusty myślała gorączkowo. Ten domek, choć zaniedbany i

zniszczony, był bardzo malowniczy, a ona rozpaczliwie
potrzebowała obecnie czegoś malowniczego. Należałoby
trochę posprzątać, nie za wiele - to nie była jej specjalność -
ale w granicach rozsądku... Otworzyła aparat fotograficzny i
drżącymi palcami przymocowała flesz. Alisa musi to
zobaczyć.

Agnes miała rację. Ta opuszczona chata cała była hasłem

"B1isko natury". Jeszcze gdyby rozłożyć jakieś pledy, może

background image

na ziemi niedźwiedzią skórę, zapalić ogień na kominku i w
tym otoczeniu na pierwszym planie rozmieścić reklamowane
produkty.

Pstryknęła dwa razy.

- Co robisz?
- Zdjęcia.
- Po co?
- Podoba mi się tutaj. - Rusty opuściła aparat. Trent

patrzył na nią podejrzliwie, więc chyba nadeszła

godzina spowiedzi. Kampania reklamowa była zbyt

ważna, aby narażać ją na niepowodzenie z powodu
przeciągania gry w rozmiłowaną w pracach domowych
gosposię. Na myśl o wyznaniu prawdy Rusty poczuła ulgę i
obawę równocześnie. Potrzebowała więcej zdjęć, a więc i
czasu, a to oznaczało podtrzymywanie mitu o kulinarnych
zdolnościach. Jeżeli jednak wyjawi Trentowi, że nie jest
typem kobiety, której szuka, jaki mógłby być powód dalszego
pozostawania na ranczu? Miałby pełne prawo wyprosić
zarówno ją, jak i babcię. A ona utraciłaby możliwość
zrobienia fotografii. Co za ironia losu - przyjechała tu z
zamiarem jak najszybszego wyjazdu, teraz szukała pretekstu
do dłuższego pobytu.

Zanim sobie obmyśliła, co ma powiedzieć, Trent spytał:

- Podobają ci się takie wiejskie, opuszczone domy?
- Według mnie ta chata jest wspaniała - odparła z całym

przekonaniem. - Za takie starocie w mieście można by dostać
wielkie pieniądze. A ten widok... - Nawet brudne szyby nie
były w stanie przesłonić uroku pofalowanych pół i rosnących
na nich sosen. Babcia i wujkowie przechadzający się wśród
żywych, świątecznych choinek wyglądali niczym postacie z
bajek. - Zupełnie jak dekoracja teatralna. - Albo dekoracja do
reklamy, dodała w duchu.

Trent przypatrywał się jej bacznie. Może powinna

poczekać jeszcze z tą spowiedzią.

Wsunął dłonie w tylne kieszenie dżinsów, jeszcze raz

spojrzał za okno i najwyraźniej podjął decyzję.

- Siadaj - powiedział. Wysunął jedno z drewnianych

krzeseł otaczających prosty stół. Usiadła. Sam zajął miejsce

background image

po drugiej strome, jakby miał przystąpić do prowadzenia
negocjacji.

- Pochodzisz z Chicago, prawda? Przytaknęła.
- Przez całe życie mieszkasz w wielkim mieście?
- Tak.
- We własnym domu czy w mieszkaniu?
- W mieszkaniu. Do czego zmierzasz?

Położył ręce na stole i pochylił się ku niej.

- Bo widzisz... ta na wpół dzika okolica jest dla ciebie

nowa i ciekawa.

- Z pewnością. Skrzywił lekko usta.
- Po wyrwaniu się z wielkiego miasta ja sam z

przyjemnością spędzam na ranczu parę dni. Tobie z tego
samego powodu może wydawać się tu romantycznie, ale
codzienne życie na tym pustkowiu bywa nudne..,

Rusty uniosła rękę.

- Chwileczkę. Skąd ci przyszło do głowy, że chciałabym

tutaj zamieszkać? Dlatego, że zrobiłam parę zdjęć?

- Nie tutaj. - Trent wciągnął głęboko powietrze. - Na

ranczu Triple D.

- Bardzo przepraszam, ale czy nie szukałeś kogoś, kto

miałby osiąść tam razem z tobą?

Spojrzenie Trenta umknęło gdzieś ponad jej głowę.

- Doskonale rozumiem, że masz prawo tak myśleć, ale tak

nie jest. Powinnaś być świadoma mego nastawienia w tej
kwestii, zanim przywiążesz się...

- Do ciebie! - Co za bezczelność!
- Do pomysłu pozostania na ranczu - zakończył z ciężkim

westchnieniem.

Najwyraźniej odrzucał ją jako kandydatkę na żonę,

usiłował powiedzieć, że nie pasuje do jego wyobrażeń. To już
wiedziała. Od śniadania spodziewała się tej rozmowy.
Upokarzająca była świadomość, że nie potrafiła udawać kury
domowej nawet przez tydzień. Miała za to inne przymioty,
czyż nie?

- Mówisz tak, bo nie potrafię gotować? Ścisnął dłońmi

skronie.

- To nieważne.

background image

- Zatem chodzi o mnie. - Ona mu się nie podobała.

Przyjęła ten brak akceptacji jej kobiecości z mieszanymi
uczuciami. - No cóż, już mi mówiłeś, że nie jesteś mną
zainteresowany, więc nie powinnam być zaskoczona. - Po
pocałunku ja ci po prostu nie wierzę, dodała w duchu.

- Nie, to nie tak. Rusty, przepraszam cię, ale nie mogę już

dłużej

udawać.

Odpowiedziałaś

na

ogłoszenie

w

„Mężczyznach Teksasu" w dobrej wierze, ale opisany tam
mężczyzna nie jest mną.

- A kto to jest? Ten niedobry brat bliźniak? Roześmiał się

z przymusem.

- Rozbawi cię to, przynajmniej mam taką nadzieję, ale

ogłoszenie dali wujkowie. - Uśmiechnął się, jakby w
oczekiwaniu, że będą śmiać się z tego oboje.

- A ty o tym nie wiedziałeś?
- Wiedziałem - przyznał ze skruchą - ale nie sądziłem, że

jakaś kobieta na nie odpowie. Muszę ci powiedzieć, że jednak
znalazło się mnóstwo chętnych. Nie mogłem w to uwierzyć,
czy możesz sobie wyobrazić jakąś... - nie dokończył.

- Słucham - ponagliła go bardzo zadowolona z jego

zakłopotania.

- Miałem na myśli to, że ty okazałaś się całkowitą

niespodzianką - usiłował ratować sytuację.

- Niewątpliwie. - Byłaby zła, gdyby nie ulga, z jaką

przyjęła wiadomość, że Trent nie jest opisanym w ogłoszeniu
mężczyzną o przedpotopowych poglądach.

Przeczesał nerwowo palcami włosy.

- Narobiłem kłopotów, prawda?
- Może nie. Zastanówmy się. To był żart?
- Ależ skąd! Wujkowie potraktowali to nad wyraz

poważnie. Koniecznie chcą mnie ożenić, a żadna kobieta,
którą tu przywoziłem, im się nie podobała.

- A dużo było tych kobiet?
- Och... nie. - Potrząsnął głową. - Niewiele. Jedna czy

dwie. - Odchrząknął i pospiesznie wyjaśniał dalej: - Wujkowie
chcą, żebym znalazł jakąś prawdziwie oddaną rodzinie i
domowi. Mówiłem im, że teraz kobiety są inne, więc spytali,
czy się spotkam z tą, którą oni mi znajdą, a ja się zgodziłem i
nawet nie marzyłem... no w każdym razie tak się sprawy mają.

background image

- Zamilkł na moment, odetchnął głęboko i dodał: - Jest mi
bardzo przykro, lecz jeszcze nie zamierzam osiąść tu, na
ranczu, i wobec ciebie nie byłoby uczciwe dalsze udawanie, że
jest inaczej.

- Byłoby cudownie, gdybyś czołgał się u mych stóp,

błagając o wybaczenie, ale mam dobre serce... - urwała. Lepiej
nie przesadzać. - Chciałabym cię prosić o przysługę.

- Czego tylko zażądasz. - Przyjął jej słowa z widoczną

ulgą.

- Naprawdę? - Sytuacja zdecydowanie się poprawiała.
- Coś mi się zdaje, że narażam się na szantaż. Wzruszyła

ramionami.

- Przysługa, szantaż, co za różnica.
- Tu bym dyskutował, ale mów.

Rusty bawiła myśl, że mogłaby utrzymać nad nim

przewagę. Właśnie jej powiedział, że ogłoszenie nie. było
prawdziwe, lecz nie miał pojęcia, że i Rusty dopuściła się
szachrajstwa. Gdyby mu nie wyjawiła, jak się rzeczy mają,
musiałaby nadal podtrzymywać fikcję, a to pochłaniało sporo
czasu. Jej i jego.

- Czy ci ulży, jeżeli się przyznam, że to nie ja

odpowiedziałam twoim wujkom, tylko babcia? Nigdy nie
miałam zamiaru zrezygnować z pracy zawodowej, żeby bawić
się w prowadzenie domu na ranczu.

- To znaczy...
- Że nie jestem jedną z tych, które polują na mężów.

Zrobił zdumioną minę, po czym z rozjaśnioną twarzą oparł się
wygodnie na krześle.

- Mów dalej.
- Zupełnie nie wiem dlaczego, ale babcia uparła się

spędzić tutaj święta, a skoro nie mogła przyjechać beze mnie,
zgodziłam się jej towarzyszyć. Do głowy mi nie przyszło, że
miałabym zostać całe dwa tygodnie.

- To oszustwo.
- I kto tak mówi? Zaśmiali się oboje.
- Więc nie jesteś typem kury domowej? - spytał.
- A co na początku zrobiło na tobie największe wrażenie?
- Zaproszenie do zapasów na ręce.
- Propozycja nadal aktualna.

background image

- Nadal nie przyjmuję. - Patrzył na nią z lekko

przechyloną głową. - Wobec tego jaka jesteś naprawdę?

- Kobietą, która nie jest jeszcze gotowa do założenia

rodziny.

- Takie właśnie najbardziej lubię. - Pod jego szczerym

spojrzeniem zadrżała.

- Co za zbieg okoliczności. - Szczęśliwy, niesłychanie

cudowny zbieg okoliczności.

Obdarzył ją zapierającym dech w piersi uśmiechem.

- Wspomniałaś o przysłudze.
- A, tak. - Opowiedziała mu o kampanii reklamowej

„Blisko natury" i o tym, że bardzo by chciała wykorzystać
chatę do zdjęć.

- Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy mogły zostać z

babcią jeszcze parę dni.

- Nie przyszło mi do głowy, że mogłybyście wyjechać -

odparł zdziwiony.

- Sądziłam, że dlatego powiedziałeś mi prawdę o

ogłoszeniu. Jeżeli nas tu nie będzie, będziesz mógł pracować.

Potrząsnął głową.

- Zauważyłaś, jak oni się nam przyglądali, kiedy tu

jechaliśmy?

- Tak.
- Zapowiada się jeszcze gorzej. Oni oczekują, że

będziemy ciągle ze sobą, a ja nie mam tyle czasu.

- Miałbyś, gdybyśmy wróciły do Chicago. - Rusty

początkowo zamierzała zdobyć profesjonalny sprzęt
fotograficzny, lecz w tych warunkach musi jej wystarczyć ten
aparat.

- Jeżeli wyjedziecie, wujkowie sprowadzą kogoś innego i

następnym razem może już mi się tak nie udać.

- Co za galanteria.
- Naprawdę. Następna pani może chcieć spędzać całe dni

na gotowaniu i podawaniu, spełniając każdą moją zachciankę.
Co za straszliwa perspektywa. Jestem na straconej pozycji, nie
sądzisz? - Podparł brodę pięścią.

- Niekoniecznie. Moglibyśmy udawać, że przebywamy ze

sobą, a tymczasem ty pracowałbyś nad swoim projektem, a ja
nad swoim.

background image

Trent pokiwał głową.

- Musielibyśmy jakoś wydostać się z domu. Obawiam się,

że inaczej oni zarekwirują mi komputer.

- Z moim podręcznym moglibyśmy ruszyć gdzieś dalej.

Do miasta?

- Za daleko. - Myślał przez chwilę, po czym rozejrzał się

dookoła. - A może właśnie tutaj? Jak uruchomimy prądnicę,
będziemy mieli światło i święty spokój. Może nawet uda nam
się przywieźć mój komputer. Urządzenie sanitarne jest
prymitywne, ale za to na miejscu, w chacie.

- Dobrze. - I ona zlustrowała otoczenie. - Nie ma telefonu,
- Mam komórkowy. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Miałeś przez cały czas telefon komórkowy? Dlaczego

czekałeś, aż Harvey zwolni linię?

- Połączenia komórkowe nie są bezpieczne. Można być

podsłuchanym, a ja nie chciałbym, żeby któryś z moich
konkurentów znał szczegóły negocjacji.

To brzmiało sensownie.

- Muszę mieć dostęp do poczty elektronicznej i faksu.
- To wszystko da się załatwić przez mój telefon - odparł

szybko.

- Naprawdę? - Już widać było światełko w tunelu.
- Tak. Ten telefon ma gniazdka wtykowe, choć odbiór

momentami może być marny.

Rozwój techniki to cudowna rzecz.

- I pozwolisz mi korzystać z twego telefonu? Zwrócę ci

koszty.

- Tym się nie martw. - Wskazał okno, za którym ich

krewni zbici w ciasną gromadkę nie spuszczali oczu z chaty. -
Porozmawiamy o tym później. A teraz lepiej chodźmy
przyjrzeć się choinkom.

Rusty wpadła w euforię. Po klęsce ze śniadaniem sprawy

przybrały pomyślny obrót. Będzie miała możliwość
wzbogacenia swej prezentacji zdjęciami. W dodatku okazało
się, że Trent podziela jej poglądy na sprawy małżeństwa i
założenia rodziny.

W ciągu kilku następnych dni na ranczu Triple D wydarzą

się ciekawe rzeczy.

background image

- Chyba ta jest najodpowiedniejsza. - Agnes z trudem

dokonała wyboru między dwiema okazałymi jodłami. Harvey
tymczasem zbierał szyszki, z których chciał wyhodować nowe
sadzonki.

- Trent - Clarence wskazał drzewo - zacznij piłować.

Trent włożył ostatni kęs ciastka do ust, wytarł ręce o

dżinsy, po czym zdjął z wozu spalinową piłę łańcuchową.
Rusty zaczęła sprzątać pozostałości po pikniku, on zaś
pociągnął linkę startera. Silnik zapalił z takim hałasem, że
trudno było rozmawiać. Piła, zagłębiając się w pień drzewa,
wydawała odgłos, przyprawiający Rusty o ból głowy, z ulgą
więc przyjęła ciszę, która zapadła po jakimś złowieszczym
trzasku.

- Łańcuch pękł - oznajmił Trent podejrzanie spokojnym

tonem.

- To niemożliwe! - wykrzyknął Harvey. - Części mają

trzyletnią gwarancję.

Trent ze złością ściągnął ochronne okulary i odstawił piłę

na bok.

- Zanotuj sobie, żeby omijać dalekim łukiem produkty tej

firmy.

- Mamy gwarancję.
- Na pewno uwzględnią reklamację - rzekł Clarence. -

Sprawdź, czy w chacie jest siekiera. Zetniemy drzewo
tradycyjnym sposobem.

Rusty wiedziała, że Trent zastanawia się, ile czasu zajmie

ręczne ścinanie drzewa. Nawet łudziła się, że Harvey, który
zniknął we wnętrzu chaty, żadnej siekiery nie znajdzie. Jednak
on niósł już jakąś bardzo starą, lecz chyba nadającą się do
użytku.

- Babciu, czy zabrałaś jeszcze coś do picia?! - zawołała

Rusty. Agnes i Doc odeszli dalej i ścinali z innych drzew
gałęzie do ustrojenia domu. Czyżby zapomnieli o
zamówionych girlandach i oświetleniu?

- Sprawdzę w torbie - odparła Agnes, zbliżając się do

wozu z naręczem gałęzi. Przeszła dwa kroki, potknęła się o
wystający korzeń i runęła jak długa.

- Babciu! - Rusty rzuciła się w jej kierunku. Trent był

pierwszy, lecz Doc go odepchnął.

background image

- Agnes? - Ukląkł i pochyliwszy się nad nią, objął ją

ramionami.

- Odsuń się. Wiem, jak się robi sztuczne oddychanie

metodą usta - usta! - krzyknął Harvey.

Podbiegł do nich zasapany Clarence.

- Ona przecież oddycha - stwierdził.
- Nic mi nie jest, została zraniona tylko moja duma. -

Agnes próbowała usiąść i skrzywiła się z bólu.

- Babciu - Rusty przyklękła przy niej - ty sobie coś

uszkodziłaś!

- Nie...
- Panno Rusty, proszę pozwolić, żeby Doc ją obejrzał -

poprosił Clarence.

- On jest weterynarzem! - zaprotestowała Rusty, gdy

średni z trzech braci Davisów zaczął przesuwać dłońmi po
nogach babci.

- Wszystko będzie dobrze - szepnął jej do ucha Trent.
- Doc wie, co robi. - Pogładził Rusty po ramieniu i trochę

się uspokoiła.

- Kostka to kostka - rzekł Doc. - A ta tutaj jest zwichnięta.
- Bzdura. - Agnes usiłowała się podnieść.
- Zabierzemy cię zaraz do domu - rzekł Doc tonem nie

znoszącym sprzeciwu.

Agnes pokuśtykała do wozu wspierana przez Doca z

jednej i Trenta z drugiej strony.

- A choinka? - wzbraniała się jeszcze.
- Proszę się tym nie kłopotać, pani Romero. - Trent

pomagał już Clarence'owi wejść na miejsce woźnicy. -
Możemy przyjechać po nią jutro.

- Nie będzie takiej potrzeby. Odwiozę ich i zaraz wrócę

po was oboje i drzewko - oznajmił Clarence.

- Jadę z babcią - powiedziała stanowczo Rusty. Jak mogło

komuś przyjść do głowy, że ona opuści babcię w takiej chwili,
żeby ścinać choinkę?

- O, nie! - Harvey już wdrapywał się na siedzenie koło

Clarence'a. - Ja jadę, więc pani nie musi. Potrafię robić
sztuczne oddychanie - zapewnił ją ponownie.

background image

- Niech pan trzyma usta z dala od mojej babci! Z trudem

powstrzymując uśmiech, Trent wziął Rusty za ramię i
odciągnął ją od wozu.

- Uspokój się.
- Jestem spokojna! - Rusty zaczęła szukać aparatu

fotograficznego. Leżał koło torby chłodniczej.

- Oni się nią dobrze zaopiekują. - Trent nie wyglądał na

zaniepokojonego.

- Ale ona jest moją babcią i powinnam być przy niej. -

Pomaszerowała w kierunku wozu.

Clarence szarpnął lejcami.

- Wy oboje tu zostańcie i bawcie się dobrze! - Z

uśmiechem pomachał im ręką.

- Niech pan zaczeka! - Rusty biegła za nimi.
- Kochanie, nic mi nie będzie! - zawołała Agnes. Wóz już

wyjeżdżał z polanki.

Przerażona Rusty zwróciła się do Trenta.

- Zrób coś!

Pokiwał odjeżdżającym ręką. Rusty patrzyła, jak wóz

toczy się coraz szybciej.

- Nie mogę w to uwierzyć. Trent sięgnął po siekierę.
- A ja mogę. Słyszałaś, co powiedział Clarence? „Wrócę

po was oboje". Zanim jeszcze Harvey wsiadł na wóz.

- Nie mogli tego zaplanować. Babcia naprawdę

uszkodziła sobie nogę.

- Nie sądzę, by i to zaplanowali. - Czubkiem buta wskazał

leżące na ziemi gałęzie. - Ale czy nie złożyło się szczęśliwie,
że one złagodziły upadek?

Westchnęła. Ona i Trent zostali razem sami... bez

komputerów.

- I co teraz zrobimy?
- Chyba zabierzemy się do ścinania choinki.

background image

ROZDZIAŁ 9

- Panno Rusty! - zawołał Harvey. - Jest przesyłka dla

pani.

Oczekiwała na rekwizyty i produkty, które zamierzała

fotografować w scenerii chaty. Dopiero wczoraj wysłała kliszę
do wywołania i Alisa jeszcze nie widziała zdjęć, ale z
entuzjazmem odniosła się do pomysłu Rusty. Tyle że główną
przeszkodą był upływający czas. Alisa poinformowała, że pan
Dearsing pytał, czy jest z nią w kontakcie, i napomykał coś
niejasno o ewentualnym przyspieszeniu o tydzień prezentacji
projektów.

To sprawka George'a Kaylee, była tego pewna. Żeby nie

zdążyła się przygotować. A może podejrzewał, że Alisa
odkryła fotografie, i to miała być jego zemsta. Bez względu na
przyczyny Rusty musiała się spieszyć. Tymczasem minęło
trzy dni od wyprawy po choinkę.

Gdy tylko Trent ściął drzewo, cały czas do przyjazdu

Clarence'a poświęcili na urządzenie w chacie sekretnego
biura. Teraz trzeba było jedynie znaleźć czas na pracę. Dopóki
Agnes leżała w łóżku, Rusty nie mogła się ruszyć z domu. I co
gorsza, musiała gotować. Efektem tego był olbrzymi
uszczerbek w zgromadzonych przez Harveya zapasach
gotowych, zamrożonych dań. O dziwo, nikt się nie skarżył.

Babcia i wujkowie zatrudnili swataną parę przy wieszaniu

girland, lampek i oczywiście ubieraniu choinki. Dzisiaj Rusty
i Trent wymyślili, że wybiorą się razem na konną przejażdżkę.
Sami.

Od tego pomysłu nie odwiódł Rusty fakt, że nie umiała

jeździć konno. Kiedy podpisywała odbiór przesyłki, Trent i
Clarence wyszli z domu pomóc Harveyowi wnosić do domu
jego rozliczne pakunki. Trent podszedł do niej i spytał
szeptem:

- Będziesz gotowa o pierwszej?
- Już nie mogę się doczekać. Czy udało ci się uruchomić

prądnicę?

- Tak. - Rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. - Uśmiechnij

się, bo pomyślą, że się kłócimy.

Rusty uniosła kąciki ust i pokiwała wujkom ręką.

background image

- Już nigdy nie będę jechała stępa. - Rusty zsunęła się z

konia wprost w ramiona Trenta. Gdyby była mniej obolała,
może wykorzystałaby tę sytuację. - Nie mam pojęcia, jak
wrócę do domu.

- Wrócisz, wrócisz. Pamiętaj, nie zostało zbyt dużo czasu.

Droga zajęła nam więcej, niż myślałem.

- Mówiłam ci, że nie umiem jeździć konno. Sądziłeś, że

pojadę galopem?

- Spodziewałem się cwału od czasu do czasu. - Trent

uwiązał konie.

- Teraz już wiem, dlaczego kowboje mają kabłąkowate

nogi. - Rusty powlokła się w stronę chaty. - Możesz odwiązać
kosz piknikowy?

- Proszę bardzo. W koszu zamiast jedzenia był jej

komputer i różne rekwizyty, chodziło tylko o uniknięcie
podejrzeń. Trent wręczył jej kosz.

- Jeżeli zaniesiesz go do chaty, to ja włączę prądnicę.

Generator zaczął po chwili łomotać. Rusty westchnęła.

Raczej nie najkorzystniejsze warunki do pracy, lecz lepsze

to niż nic. Powinna i tak być wdzięczna.

- To pomieszczenie wygląda teraz zupełnie przyzwoicie -

pochwaliła Trenta, gdy wszedł do środka. Musiała mówić
bardzo głośno.

- Dziękuję. - Przeniósł wzrok z jej oczu na usta, po czym

umknął spojrzeniem w bok.

Ona z kolei starała się nie patrzeć na jego tors, który jawił

się w jej nocnych fantazjach.

- Chyba muszę siadać do pracy.
- Do pracy. - Skinął sztywno głową. - Jak widzisz, udało

mi się przemycić własny komputer.

Usiedli naprzeciwko siebie przy stole. Prądnica huczała.

Rusty nie byłaby zdziwiona, gdyby nawet w domu mogli ją
usłyszeć. Uniosła wzrok na Trenta, żeby mu to powiedzieć i
przyłapała go na gorącym uczynku - wpatrywał się w nią. W
mgnieniu oka przeniósł wzrok na komputer i czytał coś z
ekranu z taką uwagą, że się nie odezwała.

Usiłowała o nim nie myśleć. W każdym razie niezbyt

często. Teraz, kiedy wyznali sobie prawdę i ustalili nowe
zasady postępowania, wcale nie powinna o nim myśleć. On

background image

miał swoje cele, ona swoje. Żadne z nich nie chciało, by
romans zamącił im spokój.

Niestety, Rusty trudno było nie zwracać uwagi na

mężczyznę, siedzącego po przeciwnej stronie zdezelowanego
stołu.

Przyzwoity. Prawy. Zasługujące na uznanie cechy, których

brakowało wielu znanym jej mężczyznom. Poruszyła się
niespokojnie na twardym, drewnianym krześle. Zamiast
napisów na ekranie widziała Trenta bez koszuli, otwierającego
przed nią drzwi sypialni. Widziała jego usta zbliżające się do
jej warg. Czuła...

Wyłączyła gwałtownie komputer.

- Coś nie w porządku? Zupełnie jakby głośno

wypowiedziała swe myśli.

- Nie mogę się skupić. To przez ten hałas. Popatrzył na

nią spod przymrużonych powiek i wstał od stołu.

- Sprawdzę w teczce. Może mam zapasowe opakowanie

zatyczek do uszu.

- W teczce?
- Na budowie hałas czasami przekracza przyjęte normy. -

Wyjął saszetkę i rozsunął zamek błyskawiczny. - Są też
znakomite w czasie lotu. - Położył na dłoni Rusty dwa żółte
cylinderki. Czubkami palców musnął jej skórę, a ona poczuła
przyjemny dreszczyk, biegnący aż do łokcia. Dłoń jej zadrżała
i jedna zatyczka upadła na podłogę.

- Ostrożnie. - Podniósł cylinderek i położył na jej otwartej

dłoni.

- Dzię...ękuję. On wrócił do swego komputera, a ona

włożyła zatyczki do

uszu. Można wytrzymać. Zdecydowanie lepiej. Patrzył na

nią, więc uniosła kciuk i włączyła komputer.

To, co napisała przez pół godziny, można by nazwać

bełkotem, ale chciała zrobić na Trencie wrażenie pogrążonej
w pracy, odpornej na jego obecność. Gdyby wiedział, co jej
się marzyło!

Wyobrażała sobie, że czuje ciepło jego ciała. Chciała go

dotykać i być przez niego dotykana. Wyrywały się do tego jej
palce. Jej wargi. Niebyła w stanie pracować. Ponownie
wyłączyła komputer.

background image

Trent podniósł na nią wzrok.

- Zrobię parę zdjęć. Można?
- Nie wchodzę ci w kadr?
- Nie, sfotografuję miejsce koło kuchni i kominek.

Powiedz, jeżeli będę ci przeszkadzać.

Oderwał się od rozłożonych papierów i obserwował

Rusty. Zawieszała i układała koce w kratę. Do starego
czajnika włożyła bukiecik sztucznych stokrotek. Okna
ozdobiła zasłonami. Najwięcej czasu zajęło jej ustawianie
pustych opakowań reklamowanych produktów. Pochylona nad
siedzeniem krzesła, które miało być częścią ekspozycji,
komponowała najlepszy jej układ. Trent wstrzymał oddech,
gdy sweter obsunął się i odsłonił rowek między piersiami.

Nie był młodzikiem, ale nie mógł oderwać oczu od tego

widoku. Miała taką jasną karnację, bez cienia opalenizny na
szyi i karku. Złotobrązowe blondynki, które go poprzednio
pociągały, wydały mu się teraz pospolite. Rusty nie
wystawiała swej jasnej, delikatnej skóry na słońce... i na pokaz
mężczyznom.

Zaschło mu w ustach. Rusty wyprostowała się, wzięła

aparat i zaczęła fotografować produkty pod różnym kątem,
pozy, jakie przy tym przybierała, nie przywróciły Trentowi
spokoju ducha.

Miała niewiarygodnie gibkie ciało i Trent już nawet

przestał udawać, że pracuje. Patrzył na nią. Ona zaś ani razu
na niego nie spojrzała, tylko nadal, zmieniając co chwila
kompozycję, pstrykała najrozmaitsze ujęcia. Od czasu do
czasu odrzucała włosy z twarzy lub poruszała ramionami,
żeby rozluźnić mięśnie.

Trentowi robiło się słabo z pożądania. To istna tortura.

Wspólna praca nie była możliwa. Nie mógł już tego dłużej
wytrzymać. Gwałtownie wyłączył komputer i pokazał
kciukiem drzwi.

- Pójdę sprawdzić, co z końmi. Rusty, zaróżowiona i

potargana, skinęła z roztargnieniem głową.

Trent odczekał, aż podniesie aparat do oczu, i dopiero

wtedy wstał z krzesła i odmierzonym krokiem wyszedł z
chaty.

background image

Rusty z radosnym uśmiechem przysiadła na piętach.

Wszystko poszło nadspodziewanie dobrze. Zwłaszcza że w
filmie zostało jeszcze tylko sześć zdjęć.

- Przed Bożym Narodzeniem? George przekonał pana

Dearsinga, że prezentacja projektów ma się odbyć przed
Bożym Narodzeniem?

- Tak.
- On nie może podjąć takiej decyzji!
- No cóż, już podjął. - Alisa znała reakcje Rusty na złe

nowiny. Trzeba było poczekać, aż się wykrzyczy.

- Jestem na wakacjach i on o tym wie! - Rusty przysiadła

na kłodzie. Znowu była w chacie z Trentem, lecz wyszła
przeprowadzić rozmowę z dala od tego piekielnego
generatora. To idiotyczne urządzenie nieprzerwanie huczało i
przeszkadzało w rozmowach telefonicznych i odbiorze faksu,
więc zwykle telefonowała, spacerując na zewnątrz.

- Czy Dearsing nie dostrzega, że to podstęp? - Rusty

zerwała się z kłody i wzburzona maszerowała po zeschłych
liściach i sosnowych igłach. - Czy ten człowiek nie wie, że
mam wakacje? - powtórzyła.

- O, George już zwrócił mu na to uwagę - odrzekła

ostrożnie Alisa.

- Nie mów mi, że on powiedział coś w rodzaju: „Nie

mogę uwierzyć, że Rusty wybrała akurat ten przełomowy
moment na urlop".

Cisza.

- No?
- Uprzedziłaś, żeby ci nie mówić. Rusty opuściła telefon i

wydała dziki okrzyk, aż echo rozniosło się po lesie. Ulżyło jej.

- Rusty? Przyłożyła telefon do ucha.
- Słucham.
- Zdjęcia są wspaniałe. Powiedz mi tylko, kim jest ten

facet z siekierą?

Rusty uśmiechnęła się na wspomnienie wyprawy po

choinkę.

- Trent?
- Nic dziwnego, że nie wróciłaś.
- Wybiera się na narty! Możesz to sobie wyobrazić?! -

Trent uderzył pięścią w kierownicę. Wracali samochodem z

background image

chaty do domu. - Mówię człowiekowi, że będę miał dla niego
gotowe zamówienie, a on oświadcza, że wyjeżdża na święta
na narty i wróci po pierwszym stycznia. Tłumaczę, że nie
zdążę z papierkową robotą przed końcem grudnia, a on
oznajmia, że mu przykro, ale wyjeżdża. Przykro mu!

Rusty siedziała cicho. Dopiero co sama skrzyczała Bogu

ducha winną Alisę, więc i on powinien móc wyładować złość.

Poza tym nie była w nastroju do rozmowy. Trent, widząc,

że Rusty nie reaguje, ograniczył się do pomruków, uderzania
dłonią w kierownicę i potrząsania głową.

- Trent.
- Wiem, Rusty, ja ciągle o tym samym.
- Rozumiem cię, wierz mi. Dearsing ustalił datę

prezentacji projektów na rano dwudziestego czwartego.

Spojrzał na nią zaskoczony.

- To znaczy na...
- Wigilię. Wymyślił sobie, że prezentacja odbędzie się

rano, potem będzie biurowy świąteczny obiad i wszystkich
zwolni trochę wcześniej z pracy.

Milczeli do samego domu. Opony zazgrzytały na żwirze,

gdy Trent hamował przy podjeździe. Siedzieli jeszcze w ciszy,
którą Trent przerwał pytaniem:

- Co masz zamiar teraz zrobić? Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. A ty?
- Jeszcze coś poobliczam i zobaczę, na czym stoję. A

jutro jest niedziela.

- Najpierw kościół, a potem „Festiwal Śniegu" -

westchnęła Rusty. - Nie miałam pojęcia, że są urządzenia
wytwarzające śnieg. - I po co w ogóle go wytwarzać? Ona w
każdym razie wcale za nim nie tęskniła.

- Jeżeli jest taka maszyna, Harvey ją znajdzie. Tak czy

owak, wujkowie urządzają te zabawy na trawniku przed
kościołem od wielu lat, zawsze w niedzielę przed Bożym
Narodzeniem. Jest gorąca czekolada, ciastka, a chór śpiewa
kolędy. Dzieci to uwielbiają. Clarence jest sędzią w zawodach
na najlepszego bałwana.

- Bijecie się śnieżkami?
- Oczywiście - uśmiechnął się Trent - tylko że rzadko

mamy dość śniegu. Wymyśliłem, że jedno z nas mogłoby iść

background image

do kościoła, a drugie pokazać się po południu na zabawie. W
ten sposób i ty, i ja moglibyśmy popracować osobno.

Rusty przytaknęła głową. Ona też musiała spokojnie

pomyśleć nad swoimi sprawami, a w obecności Trenta nie
potrafiła się skupić.

Wskazał głową kuchenne drzwi, na których tle rysowała

się sylwetka Agnes.

- Już trzeci raz wychodzi na próg. Gdybyśmy się

pocałowali na dobranoc, mieliby o czym rozmawiać. -
Powiedział to całkiem obojętnym tonem.

Rusty usiłowała przybrać podobny, choć miała wrażenie,

że serce wyskoczy jej z piersi.

- Całkowicie się zgadzam. Całkowicie - powiedziała. -

Tak się ucieszą, że nawet nie zauważą, czy jutro spędzimy
czas razem.

- To będzie nasza polisa ubezpieczeniowa - rzekł,

przysuwając się do niej.

- Niewielka domieszka realizmu - odparła, pochylając się

ku niemu.

Rusty nie wiedziała, jak daleko Trent chce się posunąć w

realizmie, lecz faktem było, że kiedy ich usta złączyły się w
namiętnym pocałunku, po paru sekundach on gwałtownie
przerwał i oddychając głęboko, odsunął się od niej.

- Wystarczy tymczasem. Z trudem wracała do siebie, więc

tylko skinęła głową.

- Co ty tu robisz? Trent stał zdumiony na progu chaty.

Kiedy zobaczył na polanie niebieski, wynajęty przez Rusty
samochód, myślał, że wzrok go myli.

- Odbijam projekt. - Stała koło jego laserowej drukarki,

którą ustawiła na krześle, żeby kabel sięgnął do kontaktu. - A
co ty tu robisz? Miałeś być w kościele i wymknąć się po
południu w czasie zabawy.

- Sądziłem, że ty idziesz do kościoła. Powiedziałaś, że nie

lubisz śniegu.

- Rzeczywiście, nieszczególnie.
- Wspaniale. - Zatrzasnął drzwi i podszedł do stołu. -

Czym wytłumaczysz, że nie poszłaś do kościoła? - Ściągnął
kurtkę.

- Bólem głowy. A ty? Rzucił kurtkę na oparcie krzesła.

background image

- Wstałem później i miałem ich dogonić, ale samochód mi

się popsuł:

Powiodła wzrokiem po jego ubraniu.

- Twój strój by to potwierdzał. Zabrudź sobie trochę

koszulę smarem i wszystko będzie dobrze.

- Mam nadzieję. - Trent zdjął krawat i odpiął guziki

kołnierzyka i mankietów. Rusty wpatrywała się w niego z nie
skrywanym zachwytem. On sam odczuwał niezwykłe
pożądanie, chociaż nadal nie zamierzał mu się poddawać.
Zdawał sobie sprawę po owym krótkim, wieczornym
pocałunku, że to nie będzie łatwe. Skoro jednak tak
zaplanował sobie najbliższe dni, najlepiej będzie unikać
fizycznego kontaktu.

I nie zostawać z nią sam na sam, tak jak teraz. Drukarka

skończyła pracę, a Rusty tego nie zauważyła. Trent zabębnił
palcami po stole. Ona nie powinna w ten sposób na niego
patrzeć.

Miała słabość do mężczyzn ubranych w eleganckie

garnitury i nieskazitelnie wyprasowane koszule.

Wyglądał dobrze w koszuli w kratę, wspaniale bez

koszuli, lecz w garniturze władczo. Co mogła na to poradzić,
że w głębi duszy pragnęła mężczyzny z silniejszą niż jej
osobowością, właśnie władczego. Nie napawało jej dumą to
sekretne pragnienie, ale tak było.

Dawno temu dość podobał się jej George Kaylee i trwało

to do chwili, gdy jeden z jej pomysłów został oceniony wyżej
niż jego. Wtedy stracił dla niej cały urok.

A Trent... Podobał się jej coraz bardziej...

- Skończyłaś? Spojrzała nieprzytomnie na drukarkę.
- Aaa, tak. Patrzył na nią wyczekująco, więc wyłączyła

komputer.

- Ja... przywiozłam parę puszek z napojami - powiedziała,

kierując się ku drzwiom. - Przyniosę je, są w samochodzie.

Skinął głową, nie odrywając oczu od ekranu, a ona nucąc

pod nosem, wyszła z chaty.

Uspokój się. Otrząśnij. Weź głęboki oddech i skup się na

reklamie „Blisko natury". Otworzyła samochód i wyjęła sześć
puszek z napojami. Mogłaby popracować w domu. Z dala od
Trenta. Tak zrobi. Co z oczu, to z serca.

background image

- Panno Rusty, czy zażyła już pani te nowe, ulepszone

proszki firmy Anderson na ból głowy? - spytał troskliwie
Harvey.

- Tak, dziękuję panu. Harvey przyglądał się jej uważnie.
- Ciągle jest pani blada. Może powinna pani zrezygnować

z naszej wyprawy po południu?

- Ma stracić taką zabawę? - zagrzmiał Clarence. - Bzdura.

Jej potrzeba trochę świeżego powietrza i rozrywki. Wiem, co
mówię.

Rusty przyłożyła palce do pulsujących bólem skroni. Choć

bardzo się starała, nie zdołała zrobić wszystkiego, co
zaplanowała na przedpołudnie. Prezentacja w Wigilię. To było
wstrętne, nawet jak na George'a. A ona jeszcze nie
zdecydowała, czy ma wracać do Chicago, czy zostawić
prowadzenie pokazu Alisie.

Agnes i Doc coś ze sobą szeptali, rzucając spojrzenia w jej

kierunku. Po chwili babcia wzięła ją za ramię i odciągnęła na
bok.

- Rachel Marie, nigdy nie słyszałam, żebyś miewała bóle

głowy.

- Babciu, jestem w takim stresie...
- A jeszcze do tego spędzasz cały czas przed

komputerem...

- Nie spędzam całego czasu przed komputerem!

Praktycznie mieszkam w kuchni!

- W każdym wolnym momencie powinnaś przebywać z

Trentem. - Babcia pochyliła się ku niej. - Widziałam wczoraj
wieczorem, jak cię ledwie cmoknął. Żałosne.

- Babciu, zapomniałaś już, że to ty chciałaś przyjechać na

wieś?

- Niczego nie zapomniałam, ale mam przed sobą młodą

kobietę, która zaprzepaszcza szansę swojego życia.

Rusty utkwiła w babci ponury wzrok.

- Zgadzam się z tobą.
- Rachel Marie, przestań mi tak odpowiadać. - Agnes

wiedziała, że wnuczka ma na myśli pracę. - Jak tylko coś
wymyślimy dla was dwojga, to zaraz któreś znika. A teraz
jeszcze mówisz, że nie chcesz iść na zabawę.

background image

- Babciu... - Rusty skrzywiła się z bólu. Proszki Harveya

jeszcze nie podziałały.

- Niech będzie, dziecko. Zostań w domu i odpocznij.

Może wieczorem pośpiewasz z nami kolędy.

Rusty skinęła głową i spojrzała w kierunku Trenta, żeby

zobaczyć, jak on daje sobie radę. Otoczony wujkami
majstrował pod maską samochodu dla uprawdopodobnienia
swej wersji o kłopotach z silnikiem.

- Ja dotrzymam Rusty towarzystwa - rzekł, wycierając

szmatą ręce. To ułagodziło babcię i wujków, którzy wkrótce
wyruszyli w drogę. Rusty i Trent odprowadzili ich wzrokiem.

- Dobra robota - rzekł.
- Tyle że mnie naprawdę boli głowa.
- Chcesz zostać w domu? Zastanawiała się przez chwilę.
- Zostawiłam w chacie komputer, więc muszę z tobą

wrócić. Może do tego czasu poczuję się lepiej.

Nie poczuła się lepiej, ponieważ Trent włączył prądnicę.

Nie mogła znieść tego hałasu. Nie cierpiała George'a Kaylee.
Z niechęcią myślała, że ma poświęcić choćby jeszcze minutę
projektowi.

Mimo to usiadła przy stole, włączyła komputer i włożyła

do uszu zatyczki.

Trent machnął jej przed nosem ręką, dając znak, że chce

coś powiedzieć.

- Muszę zatelefonować - rzekł.

Prądnica jakoś nigdy mu nie przeszkadzała. Po prostu

przekrzykiwał stukot. Zapulsowało jej w skroniach na myśl o
dodatkowym hałasie.

- Wiesz co? Położę się na tapczanie i może zdołam się

trochę zdrzemnąć. Obudź mnie, jak tylko skończysz
rozmawiać.

Skinął głową i zaczął wystukiwać numer.
Rozłożywszy nadesłane przez Alisę koce, Rusty ułożyła

się z zatyczkami w uszach, nie mając nadziei, że zaśnie.
Obudził ją przenikliwy, zgrzytliwy łoskot.

- Co to było? - zawołała do Trenta, który, równie

zdezorientowany, zbliżał się do okna. Prądnica zasapała i
umilkła.

background image

- Hej, co się tam dzieje? - Trent podbiegł do drzwi, a Ru -

sty za nim. Szarpnął i otworzył j e . Powitała ich biała ściana.
Śnieg?

- Rusty, wyjdź oknem. Już! - Trent z trudem domykał

drzwi na klamkę. Zbyt przestraszona, żeby się sprzeciwiać,
Rusty podbiegła do okna. Na polanie dostrzegła przód
czerwonego pikapa wujków.

Straciła parę sekund, gdyż nie wiedziała, czy okno otwiera

się na zewnątrz, czy podnosi. Niestety, nie używane przez lata
i wystawione na działanie warunków atmosferycznych, tkwiło
niewzruszone we framudze. Pchała je mocno, lecz w pewnym
momencie odskoczyła do tyłu, gdyż brudne szyby zaczęła
zalepiać biała chmura.

Trent biegł w stronę kuchni.

- Spróbuj tędy. - Wdrapał się na blat. W pokoju robiło się

coraz ciemniej. Rusty z trudem zobaczyła dwie znajome
postacie stojące koło jakiejś dziwnej maszyny, kierujące rurą
spustową.

- To twoi wujkowie, Clarence i Doc! - krzyknęła, lecz już

drugie okno zaczęło się pokrywać białą warstwą puchu. Zanim
zostało całkowicie zasłonięte, Rusty mignęła jeszcze sylwetka
babci i stojącego obok rozradowanego Harveya.

- Wiem. Tędy, tędy! - Trent uchylił kuchenne okno,

jedyne, które pozostało nie zasypane, lecz już trysnął w nie
biały pył. Za późno.

- Łazienka? Trent potrząsnął głową.
- Za małe i za wysoko umieszczone. Bardzo śmieszne,

wujku Clarence! - wykrzyknął przez szparę w oknie. - A teraz
nas wypuśćcie!

Odpowiedział mu tylko warkot armatki śnieżnej.

- Trent! - Rusty usiłowała przekrzyczeć hałas. - Tu się

robi zupełnie ciemno. Czy masz latarkę? Zapałki? Świece?

Trent gorączkowo otwierał szafki i szuflady, gdy

tymczasem wnętrze domku pogrążyło się w ciemności.
Doskoczył do drzwi i waląc w nie pięściami, zawołał:

- Wypuśćcie nas! Zapanowała dziwna cisza.
- Czyście oszaleli? Wypuśćcie nas!
- Wspólne spędzanie czasu - wymamrotała Rusty pod

nosem.

background image

- Już dobrze! - zawołał Trent, w jego głosie pojawił się

pojednawczy ton. - Osiągnęliście swój cel. Powinniśmy iść z
wami po południu.

- Jak nas nie wypuścicie, nie będziemy mogli śpiewać z

wami kolęd wieczorem! - krzyknęła Rusty.

W odpowiedzi usłyszeli słaby odgłos odjeżdżającego

pikapa.

Rusty usłyszała jeszcze jedno uderzenie w drzwi i ciche

przekleństwo.

- Trent?
- Jestem tutaj. Gdzie było to „tutaj"?
- Nic nie widzę. Jest kompletnie ciemno. Dobrze się

czujesz?

- Tak. - Słychać było, że ledwie powstrzymuje wybuch

wściekłości. - A ty?

- Sama nie wiem.
- Mam nadzieję, że tak, bo właśnie moi wujkowie i twoja

babcia zakopali nas w śniegu.

background image

ROZDZIAŁ 10

- Może nie wiedzieli, że jesteśmy w środku?
- Wiedzieli. Mój samochód stoi przed chatą.
- Wobec tego po co to zrobili?
- Myślę, że się na nas obrazili. - Głos dochodził wciąż z

tej samej odległości, więc widocznie Trent nadal stał przy
drzwiach.

Ona sama nie bardzo wiedziała, gdzie się dokładnie

znajduje.

- O rety, czemu mi nie powiedziałeś, że oni przywiązują

taką wagę do tej zabawy na śniegu i do tego sztucznym.

- Chyba chodziło im o to, że nakłamaliśmy, żeby wyrwać

się do pracy.

- Wybacz, ale mnie naprawdę bolała głowa.
- Ale nie rano. Nie było sensu się o to spierać.
- Jak wpadli na to, że tu jesteśmy?
- Nie wiem. Co to ma za znaczenie? - spytał

zrezygnowanym głosem.

Chyba istotnie żadnego.

- Jak długo zamierzają nas tu trzymać?
- Aż uznają, że spędziliśmy ze sobą wystarczająco dużo

czasu. Czemu mnie zadajesz te pytania?

- To są twoi wujkowie. Zdaje się, że specjalizują się w

organizowaniu ci randek, czy tego sobie życzysz, czy nie.

- Niczego takiego nie robili, dopóki nie poznali twojej

babci.

Rusty zawrzała ze złości.

- Nie możesz jej o to winić!
- Co ty powiesz! A dlaczego? Usłyszała słaby odgłos

jakiegoś uderzenia i zaraz potem głośne przekleństwo. Dobrze
mu tak. ,

- W porządku. Przeżyłem - powiedział słabym głosem.
- Szkoda. Rozmowa urwała się, gdyż każde z nich

zastanawiało się, kto był winien sytuacji. Rusty uważała, że na
babcię mieli wpływ wujkowie, chociaż rzeczywiście ostatnimi
czasy objawiła się jej, dotychczas nie znana, romantyczna
natura. Pomysł zasypania śniegiem wnuczki razem z
przystojnym mężczyzną w chacie odciętej od świata musiał

background image

się jej wydać romantyczny. Zwłaszcza jeżeli w czasie
„Festiwalu Śniegu" podawano do picia coś mocniejszego niż
mleko. Usłyszała jakiś ruch.

- Gdzie idziesz?
- Przed siebie. W stronę tapczanu, na którym chrapałaś

całe popołudnie.

- Nie chrapałam.
- Skąd możesz wiedzieć?
- A skąd ty możesz wiedzieć? Prądnica hałasowała i

miałeś zatyczki w uszach - zwróciła mu uwagę z satysfakcją.

- Mimo to mogłem słyszeć twoje chrapanie - obstawał

przy swoim.

Rusty stłumiła śmiech.

- W takim razie jak mogłeś nie zwrócić uwagi, że cztery

osoby przyjechały pikapem z maszyną do wytwarzania
śniegu?

Nie odpowiadał. Usiłował to ukryć, lecz musiał być

wściekły na wujków. Wiedziała też, że dopóki się kłócą, nie
muszą zastanawiać się nad tym, iż zostali tu sami we dwoje.

- Oczy mnie rozbolały i być może trochę przysnąłem -

przyznał w końcu. - Czekałem na telefon...

- Telefon komórkowy! - Ta sama myśl przyszła im

równocześnie do głowy.

- Gdzie go położyłeś? - spytała Rusty.
- Na stole.
- Chyba ja jestem bliżej. - Rusty wyciągniętymi rękami

badała przestrzeń naokoło i na nic nie natrafiła. Postąpiła do
przodu krok, potem drugi. Poczuła stęchłą woń tapczanu,
zanim do niego dotarła.

- Jest tapczan. - Dotknęła brzegu mebla. - Teraz już nic

nie stoi miedzy mną a stołem. - Z wyciągniętymi ramionami
pewnie posuwała się przed siebie, gdy nagle potknęła się o
jakiś sznur, biegnący na wysokości jej kolan. Przypomniała
sobie o sekundę za późno, że akurat tędy przeprowadziła kabel
od laserowej drukarki. Siłą rozpędu poleciała do przodu i z
przerażeniem usłyszała, jak kosztowne urządzenie spada z
krzesła i z trzaskiem ląduje na podłodze.

background image

- Rusty! Krzyk Trenta dobiegł ją w momencie, gdy

wymachując ramionami, spadała w ciemność. Przed upadkiem
chwyciła za róg stołu. Coś się z niego ześlizgiwało.

- Łap komputery! Rusty po omacku wyciągnęła ręce, lecz

na próżno. Oba komputery, a za nimi jakiś mniejszy
przedmiot, znalazły się na podłodze koło drukarki.

- Chyba znalazłam twój telefon - rzekła, starając się nie

myśleć o stanie swego komputera.

- Nic ci nie jest? - spytał Trent. Fizycznie nic, ale kiedy

ostatnio zrzuciła swój komputer na podłogę?

- Trochę się potłukłam. - Czyżby straciła swą nową,

świetną wersję reklamy?

- To j u ż przestało być zabawne.
- A w ogóle było?
- Pewno kiedyś będziemy się z tego oboje śmiać.
- Tak, ale dopiero, gdy zwabimy tu wujków i moją

babcię, żeby spróbowali tego leku, który nam zaaplikowali.,

Trent ni to zachichotał, ni to jęknął.

- Pewnie myśleli, że rozpalimy ogień w kominku albo że

mamy latarki. Nie! sądzę, by sobie uświadamiali, w jakich
ciemnościach się znajdziemy.

- Wątpię, czy oni w ogóle myśleli. - Rusty nie była

życzliwie usposobiona. Pomacała podłogę wokół siebie.
Natknęła się na przewrócone krzesło i drukarkę. Poczuła, że
jej palce są dziwnie śliskie.

- Trent, chyba twoja drukarka krwawi. Roześmiał się, a

jej ulżyło.

- Nie ruszaj się. Poszukam telefonu - powiedział.
- W pobliżu mnie go nie ma.
- Dobrze. Sprawdzę gdzie indziej. Słyszała, jak ostrożnie

posuwa się wzdłuż stołu.

- Chyba komputery diabli wzięli.
- Niewątpliwie.
- To fatalnie. - Rozmiar klęski jeszcze nie całkiem do

Rusty docierał.

- Teraz o tym nie myśl. No tak, wobec tego o czym mają

teraz myśleć? Zachrzęścił plastyk.

- Znalazłem komputer. Telefon nie mógł upaść dużo

dalej... Mam.

background image

Rusty usłyszała syk Trenta. Jakieś małe przedmioty spadły

na obudowę komputera, po czym potoczyły się gdzieś po
podłodze.

- Co to było? Trent odpowiedział po dłuższej chwili:
- Telefon się rozpadł. Nastąpiłem na pojemnik z

bateriami.

- Chyba szukanie ich nic nie da, prawda?
- Prawda.
- Więc jesteśmy tu uwięzieni?
- Chyba że śnieg stopnieje albo oni przyjadą nas odkopać.

Rusty powstrzymała się od pytania, kiedy to nastąpi.

- W głowie mi się nie mieści, że coś takiego mogło nas

spotkać.

- Ale spotkało, Odsuńmy to rumowisko ze środka pokoju,

żebyśmy się o nie ciągle nie potykali.

- Dobry pomysł. Poprzesuwali potrzaskany sprzęt

wartości tysięcy dolarów, a także stół i krzesła pod ściany.

- Czuję, że coś oślizgłego przylgnęło mi do dłoni.
- Oślizgłego?
- No wiesz, gładkiego, ale nie wilgotnego,
- Nie, nie wiem. Ale to brzmi zachęcająco. - W jego

głosie zabrzmiała nikła nuta humoru.

- Nie do wiary, że masz ochotę na żarty.
- A co innego nam zostało? Według Rusty odpowiedź

narzucała się sama, lecz przez ostatni tydzień unikała
przebywania z Trentem sam na sam. A teraz byli razem, bez
krewnych, bez komputerów. Nie mogli pracować. Potrafiłaby
dokładnie opisać, co mogliby robić we dwójkę.

Niech diabli wezmą wujków i ich głupi plan. W

najbardziej nietypowy sposób znaleźli mu kobietę, która
sytuowała się blisko niebezpiecznej granicy - jego ideału. A
Trent dotychczas nawet nie wiedział, jaki jest jego ideał
kobiety. Uśmiechnął się w ciemnościach. Rusty z pewnością
nie była ideałem w pojęciu wujków, ale to dla nich
najwyraźniej nie miało znaczenia.

Po chwili uśmiech przygasł na jego twarzy. Już dłużej nie

mógł walczyć z losem. Był zgubiony.

Usłyszał, że Rusty się porusza.

- Gdzie idziesz?

background image

- Na tapczan. Tapczan. Zacisnął zęby i podjął decyzję.
- Mogę się przysiąść? - Jego głos zabrzmiał prawie

normalnie.

- Jeśli mnie znajdziesz. - Zaskrzypiało stare drewno pod

materacem.

O, znajdę cię, odparł w myślach. Poruszał się ostrożnie, aż

poczuł przy nogach brzeg materaca. Gdzie ona jest? Przesunął
dłoń i natrafił na jej wyciągniętą rękę. Cofnęli je natychmiast
oboje i roześmieli się z zakłopotaniem.

- Nie jest ci zimno? - Temperatura nie była niska, śnieg

stanowił dobrą izolację, ale zawsze można mieć nadzieję.

- Trochę - odparła.
- Przysuń się, to cię obejmę. - Mówił to sztucznie

rzeczowym tonem jak reżyser dający wskazówki na scenie. Ru
- sty przesunęła się bliżej. Trent wyciągnął rękę i ruszał nią po
omacku, aż natrafił na miękkie ramię Rusty. Siedzieli oboje w
bezruchu. Trentowi bardzo odpowiadało, że spowijają ich
ciemności, gdyż całe jego ciało wyrywało się ku Rusty, a jego
dłoń nie obejmowała już wcale jej ramienia, lecz pierś.

Jakie miał szanse? Co powinien dalej robić? Udawać, że

ręka zsunęła mu się przypadkowo? Usprawiedliwiać się czy
nie? Poczekać, aż ona się odezwie?

Trudna decyzja. Sprawa była poważna i nie mógł działać

pochopnie.

- Rusty?
- Tt...aak? Nie było wątpliwości, że jest świadoma całej

sytuacji.

- Och, przepraszam. - Przesunął dłoń na jej ramię. -

Chybiłem celu.

- O, sądzę, że osiągnąłeś cel. Trudno było powiedzieć,

czy była zła, czy nie.

- Rusty, jest tak ciemno, nic nie widzę.
- Nie musisz. Męskie ręce są zaopatrzone w sonary, tak

jak nietoperze.

Ona była wściekła. Trent z ociąganiem wycofał ramię.

- To się stało przypadkiem. - Tak, z pewnością. -

Przesunęła się jeszcze bliżej. – Tak samo jak ja mogłabym
wyciągnąć rękę i całkiem przypadkowo...

background image

Oboje wstrzymali oddech, gdy jej dłoń natrafiła po drodze

na wyczuwalny dowód męskiej gotowości.

- Od jak dawna tak się z tobą dzieje?
- Od wielu dni - wyjąkał.
- Jestem pod wrażeniem. Znowu objął ją ramieniem i jego

wargi zaczęły szukać jej ust. Zwykle zaczynał od lekkich,
muskających pocałunków w oczekiwaniu, aż kobieta rozchyli
wargi, gotowa na więcej. Usta Rusty były już rozwarte i
gotowe. Gotowe i zachłanne, wspomagane pieszczotą dłoni.
Taką kobietę mógł całować cały dzień. Całą noc.

Całą wieczność.
I nagle Rusty odszukała jego dłoń i położyła ją sobie na

piersi.

- Już się tam dostałem - wyszeptał.
- Tak, ale sądziłam, że zbłądziłeś w ciemnościach. Oboje

zadrżeli, gdy jego dłoń otuliła drugą pierś. Pod jedwabiem
bluzki Trent wyczuwał koronkowy staniczek i ciepło ciała.
Płonął.

Ciągle byli ubrani w tych przesyconych erotyzmem

ciemnościach i żadne z nich nie mogło przewidzieć, kiedy i
jakie miejsce stanie się kolejnym obiektem pieszczoty.

Poczuł jej dłonie na szyi.

- Co robisz? - spytał schrypniętym głosem. Był

zdziwiony, że w ogóle udało mu się cokolwiek powiedzieć.

- Chcę ci rozpiąć koszulę. Nie mam cierpliwości do

guzików. Może trzeba je oderwać.

- Rusty. - Przytrzymał jej ręce.
- Dobry pomysł. Ty rozepnij swoją, ja swoją. Usiłował

nie myśleć o Rusty rozpinającej bluzkę.

- Nie możesz tego zrobić. Słuchaj, oboje jesteśmy dorośli.

I dobrze wiemy, dokąd to prowadzi. Musimy być... rozsądni.

Usłyszał szelest jedwabiu - ona już rozpinała bluzkę.

Poczuł zapach jej perfum. Usłyszał jęk. Swój własny.

- Nie musisz wygłaszać kazania. Znam dobrze jego treść.

Mamy przed sobą różne cele, żadnej szansy na wspólną
przyszłość, jutro rano będziemy tego żałować. A wiesz co?
Mnie bardziej byłoby żal nocy nie spełnionych pragnień niż
nocy namiętności. Wyczerpałam wszystkie argumenty?

- Poza jednym.

background image

- Jakim?
- Rusty, ja nic nie mam przy sobie.

Znieruchomiała. Wraz z przedłużającą się ciszą tracił

nadzieję, że usłyszy: „Nie ma sprawy. Pomóż mi znaleźć
torebkę". Wreszcie powiedziała:

- Nie przypuszczam, by twoi wujkowie wrzucili nam

przez komin prezerwatywy.

- Żartujesz? Oni chcą dzieci. To znaczy chcą, żebym ja

miał dzieci.

- A ty chcesz?
- Tak, ale... jeszcze nie teraz.
- To tak jak ja. Siedzieli w milczeniu. Słyszał, jak Rusty

szybko oddycha.

- Są jeszcze inne sposoby.
- Nie. Nie jesteśmy licealistami. Odchrząknął i przysunął

się do niej bliżej.

- Nie chcę się przechwalać, ale zapewniam, że to ci nie

przypomni liceum.

Westchnęła.

- Będę się czuła jeszcze gorzej niż teraz.
- Albo o wiele lepiej.
- Wątpię - szepnęła.

Rusty miała rację. Powinni ochłonąć. Położył się i

wyobraził sobie, że ona zrobiła to samo. Wsłuchany w jej
oddech zaczaj się zastanawiać, dlaczego nie mieliby mieć
romansu.

Im dłużej rozważał ewentualne przeszkody, tym mniej

wydawały mu się ważne.

- Rusty, tak się zastanawiam.
- Nie zastanawiaj się.
- My coś czujemy do siebie.
- Pożądanie.
- Coś więcej i ty o tym wiesz. Milczała przez chwilę, po

czym powiedziała;

- Nie może być między nami niczego więcej, bo ja nie

opuszczę babci. Wszyscy ją opuścili. Ona żyła dla mnie i
zamierzam z nią pozostać. Po świętach pojadę do Chicago, ty
do Dallas i jak wrócimy do pracy, to już pierwszego dnia
będziemy sobie wdzięczni, że nie zrobiliśmy jakiegoś

background image

głupstwa. Na dobrą sprawę teraz, gdy straciłam komputer,
powinnam wyjechać, jak tylko się stąd wydostaniemy.

Trent nie odpowiedział. Bez względu na zniszczony

komputer ona i tak nie chciałaby oddać prezentacji projektu w
ręce swej asystentki. On też wróci do Dallas przed świętami,
żeby spotkać się z właścicielem przedsiębiorstwa
budowlanego.

Miała rację, ale czuł się okropnie. Zdecydowany odsunąć

od siebie wszystkie zdrożne myśli zapytał:

- Widziałaś ostatnio jakiś dobry film?

Nie miała pojęcia, jak długo rozmawiali. Chyba parę

godzin. W ciągu tego czasu spędzonego w ciemnościach
dowiedziała się, jakie były nadzieje i marzenia Trenta, odkryła
i doceniła jego poczucie humoru, wypomniała mu, że ma
fatalny gust, gdyż podobały mu się zupełnie inne filmy niż jej,
w związku z czym przysięgła, że skreśli jego kandydaturę we
wszystkich możliwych przyszłych wyborach.

Ciemność sprzyjała też zwierzeniu mu swych myśli,

których dotąd nikomu nie wyjawiła.

W ciągu tych godzin broniła się przed miłością do niego,

przed rozważaniem, że w przyszłości mogliby spędzać
podobne wieczory na rozmowach.

Albo na kochaniu się.
W ciemnościach przepływało między nimi pożądanie,

wręcz wyczuwalne. Rusty chciała go dotykać. Kilka razy
wyciągała rękę, żeby znalazła się w zasięgu ciepła jego ciała.
Cofała ją, zanim on mógł się zorientować, co robi.

Przypomnieli sobie o torbach z chrupkami i napojach,

więc zjedli dietetyczną kolację, rozsypując dookoła okruchy.
Potem Rusty wymyślała hasła reklamujące projektowane
przez Trenta miasteczko, on zaś przedstawił jej założenia
finansowe jej własnej agencji reklamowej.

Posiadanie takiej agencji było skrytym marzeniem Rusty,

lecz dopiero po rozmowie z Trentem przestało pozostawać
wyłącznie w sferze fantazji. Może sprawy finansowe mogłaby
wykorzystać jako pretekst i zatelefonować do niego po
świętach? I co dalej? Ona z babcią w Chicago, a on w Dallas.
Nigdy im się nie uda być ze sobą. Pomasowała skronie.

- Ból głowy wrócił?

background image

- Tak jakby. Skąd wiesz?
- Słyszałem, jak pocierasz skronie.
- Nie wiem, ile czasu już minęło, ale proszki Harveya

chyba przestały działać.

- Mam aspirynę w teczce. Rozpocząć akcję zwiadowczą?
- Tak jest, żołnierzu.

Ze śmiechem zszedł z tapczanu, w ciszy głośno

zabrzmiały jego kroki. Rusty była ciekawa, jak sobie radzi w
ciemnościach.

- Gdzie teraz jesteś?
- Idę w kierunku okna. Tam odsunęliśmy stół, a teczkę

postawiłem obok.

Rusty usłyszała przesuwanie krzeseł.

- Mam. Ona też jest cała w tym czymś oślizgłym - rzekł,

ścierając coś ze skórzanej powierzchni.

- Czy aspiryna to jedyne pigułki, jakie tam masz?

Wolałabym wiedzieć, co połykam.

- Są jakieś proszki przeciw uczuleniom, ale w

celofanowym opakowaniu. O, jest kosmetyczka. - Odsunął
zamek błyskawiczny. - Alusal w tubce, dezodorant do ust,
pasta do zębów, krem do golenia...

- Ale zapasy.
- Mówiłem ci, to mój zestaw pierwszej pomocy. O,

buteleczka z aspiryną. Gdzie twoja ręka?

Wyciągnęła ją i ich dłonie się spotkały. Dał jej buteleczkę.

Słyszała, że nadal szpera w kosmetyczce. Usiłowała odkręcić
zabezpieczoną przed dziećmi zakrętkę, gdy usłyszała
przyspieszony oddech Trenta.

- Co się stało?
- Ja... znalazłem prezerwatywę. Spojrzała w jego kierunku

zdumiona

1

. Żałowała, że nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy.

- Trzymasz prezerwatywy w teczce?
- Nie, w teczce mam kosmetyczkę. A w niej była jedna,

przypadkiem.

Chyba zależało mu na zaznaczeniu tego ostatniego słowa.

Siedzieli nieruchomo, tylko Rusty słyszała szelest
opakowania, które Trent obracał w palcach.

- To chyba zmienia postać rzeczy - wyraziła głośno swą

myśl.

background image

-

Nie musi.

-

Odetchnął głęboko.

-

Chyba

zdecydowaliśmy, że będzie łatwiej, jeżeli nie dowiemy się, co
straciliśmy.

- Rzeczywiście. - Ten szelest skłaniał ją do ponownego

rozważenia całej sprawy.

- W tej chwili - mówił Trent dalej - mogę sobie tylko

wyobrażać, co bym czuł, gdybym pieścił twoje ciało. To
lepsze niż odkrycie, jakie ono jest miękkie. Jaka jedwabista
jest twa skóra.

Rusty poczuła, że ma sucho w gardle.

- Jak ona smakuje. - Głos Trenta był uwodzicielski i

hipnotyczny. - W których miejscach jest szczególnie
wrażliwa.

Rusty znała te miejsca i poczuła w nich mrowienie.

- Mógłbym doprowadzić cię do szaleństwa. - To był

prawie szept, który ją spowijał, zastawiał sidła na jej zmysły.

Zaśmiała się niepewnie.

- Jesteś bardzo pewny siebie. - Drżała z podniecenia, choć

on nawet jej nie dotknął.

- Jestem bardzo pewny siebie. Przycisnęła pięści do ust i

zamknęła oczy. Chciała uwolnić swą wyobraźnię od
pocałunków Trenta, od jego pieszczot. Musi zyskać pewność,
czy naprawdę będzie jej bardziej żal nocy namiętności, czy
nocy nie spełnionych pragnień.

Tak. W tej samej chwili, w której podjęła decyzję,

ogarnęło ją jakieś ciepło, ustąpiło napięcie mięśni i osłabło
pulsowanie w skroniach.

- Dobrze, doprowadź mnie do szaleństwa. - Rzuciła

buteleczkę z aspiryną za siebie. Usłyszała, że teczka spada na
podłogę. Przesunęła się nieco ku niemu. A on zaczął wodzić
delikatnie dłonią po jej udzie ku biodru i talii. Wstrzymała
oddech, gdy poczuła jego palce na gołej skórze ponad
dżinsami. Po chwili dłoń Trenta powędrowała wyżej.

- Jesteś bez bluzki, a ja o tym nie wiedziałem?

Zachichotała.

- Niespodzianka. To odkrycie jakby uwolniło coś w

Trencie.

- Więc lubisz niespodzianki?
- A ty nie?

background image

Ze stłumionym śmiechem ułożył ją na tapczanie, a sam

przy nim ukląkł. Splótł palce Rusty ze swymi, oparł ich dłonie
ponad jej głową i wyszeptał:

- Nie masz pojęcia, gdzie cię teraz pocałuję. Zaczęła

szybciej oddychać. Dostawała gęsiej skórki w oczekiwaniu na
jego następną pieszczotę. Najpierw całował ją wzdłuż boku,
po czym jego usta ruszyły do dalszej, krętej wędrówki po jej
ciele.

- Trent, puść...
- Nie.
- Nie?
- Jeszcze nie. Chciała go dotykać, całować. Wstrzymała

oddech, gdy poczuła, że Trent zębami rozsuwa zamek
błyskawiczny jej dżinsów.

- Niespodzianka. - Po wycałowaniu odkrytych obszarów

jego wargi rozpoczęły podróż ku górze, aż dotarły do
staniczka.

- Zapięcie z przodu?
- Nie - szepnęła bez tchu. - Gdybym przewidywała...
- Nie szkodzi. - Prowadził dalej swą niespieszną,

znaczoną pocałunkami wędrówkę, a ona, oszołomiona, ledwie
zdała sobie sprawę, że obie jej ręce uchwycił jedną dłonią.

- Jesteś w tym doo...bry - wymamrotała, gdy odpiął

staniczek i ponownie splótł palce ich obu dłoni.

- Chciałbym cię widzieć - szeptał. - Wyobrażam sobie tę

jasną karnację... - Chwycił zębami koronkowy materiał i
ściągnął z niej staniczek.

W ciszy słychać było tylko ich oddechy - Trenta powolny

i głęboki, Rusty szybki i płytki. Każdy centymetr jej skóry
drżał w oczekiwaniu na jego dotyk. Zaczęła gwałtownie
poruszać palcami, tak bardzo pragnęła przyciągnąć go do
siebie.

- Trent? - wyszeptała. Usłyszała w swym szepcie błagalną

nutę.

- Teraz tutaj. - Wtulił wargi we wgłębienie jej obojczyka,

a następnie przesuwał je wzdłuż szyi. Usiłowała przekręcić
głowę, żeby i ona mogła go pocałować, ale z cichym
śmiechem uchylił twarz.

background image

- Trent, proszę. - Ona go błagała. Nie mogła w to

uwierzyć, zwykle to ona panowała nad sytuacją.

- Trent. - Nie była już w stanie znieść napięcia.

Teraz smakował jej skórę od szyi po talię. Płonęła. Kiedy

zaczął pokrywać pocałunkami jej piersi, zanurzyła mu palce
we włosy i uświadomiła sobie, że jej dłonie są wreszcie
wolne. Przesunęła je na plecy Trenta, ciągle miał na sobie
koszulę.

- Zdejmij ją! Podźwignęła się do siedzącej pozycji i

zaczęła rozpinać guziki, ale za bardzo drżały jej palce.

- Pomogę ci. - Nakrył jej dłonie swymi i wyczuła, że one

też dygoczą. Kiedy wreszcie położyła mu dłonie na piersi,
wyszeptała:

- Marzyłam o tym od wielu dni.

Teraz wszystko potoczyło się szybko. Zrzucili z siebie

resztę ubrań i już nie wystarczyły magiczne pocałunki Trenta.

- Nie mogę... dłużej czekać.
- Ani ja.

Złączyli się w odwiecznym rytmie miłości.
Miłości?
Nie.
Już na skraju szaleństwa, zanim całkiem zatraciła się w

rozkoszy, w ostatniej chwili świadomości odpowiedziała
sobie: tak.

background image

ROZDZIAŁ 11

Obudził ich hałas.

- Co to? - spytała Rusty, wtulona w ramiona Trenta.
- Chyba silnik. Duży silnik - odparł.
- Jeszcze więcej śniegu? - Poczuła, że on potrząsa

przecząco głową.

- Chyba nas odkopują.
- Ojej! Jesteśmy nadzy! - Zerwała się z tapczanu.
- Nie wpadaj w panikę. Mamy parę minut - uspokajał ją

Trent.

Tak, oczywiście. On nie musiał szukać tylu rzeczy co ona.

- Gdzie rzuciłeś moje dżinsy?
- O, licho, nie wiem. Gdzieś niedaleko. Silnik zawarczał

bliżej. Dużo bliżej.

- Trent! - jęknęła.
- Tu coś jest. - Podał jej jakiś kłębek materiału.
- To twoja koszula!
- Włóż ją, jak niczego innego nie znajdziesz.
- Tak, na pewno. A może po prostu wszystkim

oznajmimy, co tu robiliśmy.

- Niekoniecznie muszą zakładać, że coś robiliśmy. - Jego

głos dochodził znad podłogi, widocznie podjął poszukiwania.

Znalazła bluzkę na tapczanie.

- No świetnie. Spaliśmy na mojej bluzce.
- Wielkie rzeczy. Spędziliśmy tu całą noc, to oczywiste,

że jesteśmy wymiętoszeni.

- Wymiętoszeni, ale nie nadzy!
- Masz, są twoje dżinsy. Już nie będziesz naga.
- Ale jeszcze nie znalazłam majtek. - Musiała

przekrzykiwać warkot maszyny.

- Może chwilowo będziesz musiała z nich zrezygnować.

Rusty jednak uklękła i zaczęła przeszukiwać podłogę.

Znalazła staniczek - lepsze to niż nic. Włożyła go i wciągnęła
dżinsy.

- Trent, jesteś ciągle goły?
- Nie, znalazłem swoje rzeczy. Usłyszała, że wciąga

spodnie.

- Nawet slipki?

background image

- Tak.
- Wspaniale, ty znalazłeś swoje, a moje gdzie? Wokół

drzwi zaczęło się sączyć szare światło.

- Wszystko pozapinane? Chyba jesteśmy ocaleni. Silnik

przestał pracować.

- Trent? Rusty? Czy dobrze się czujecie?! - zawołał

Clarence.

- Poza tym, że jesteśmy wściekli jak wszyscy diabli! -

odkrzyknął Trent.

Łopaty skrobały drewno.

- Sądziliśmy, że śnieg szybko stopnieje - powiedział

Harvey bardzo skruszonym głosem. - Nie wiedzieliśmy, że
nadchodzi zimny front.

Wspaniale. Pewno wszyscy tu się zjechali. Rusty nie była

pewna, czy dobrze zapięła bluzkę i jakoś jej się wydawało, że
wszyscy poznają, iż nie ma na sobie majtek. Przeczesała
palcami włosy. Miała nadzieję, że tusz z rzęs zbytnio się nie
rozmazał.

Chwilę później w wyniku wspólnego wysiłku - wujków,

którzy pchali, i Trenta, który ciągnął, drzwi ustąpiły i
jaskrawe, słoneczne światło oślepiło Rusty.

- Hej, jak się macie! Wychodźcie, wychodźcie!

Dobroduszny głos Clarence'a podziałał jej na nerwy.

Potykając się, ruszyła ku wyjściu. Zadrżała z zimna i
przysłoniła oczy dłonią, podobnie jak Trent, który wziął ją za
rękę i przeprowadził przez próg. Zwały białego, lśniącego
śniegu otaczały wydrążony tunel. Doc siedział na jakiejś żółtej
koparce.

- Słuchaj, chłopcze, wiem, że jesteś zły... - Clarence

przerwał raptownie.

- Rachel Marie! Gdy babcia zwracała się do niej tak

oficjalnie, to był zły znak.

- Babciu? - Rusty zamrugała, wypatrując Agnes. Babcia

stała przy końcu śnieżnego tunelu i wpatrywała się we
wnuczkę przerażonym wzrokiem. Podobny wyraz twarzy
mieli stojący obok wujkowie. Zaintrygowana spojrzała na
Trenta.

Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia. Jemu też.

background image

Na twarzy, a zwłaszcza wokół ust miał czarne smugi,

które przechodziły na szyję i znikały pod koszulą, a na niej
widać było wyraźne czarne ślady palców Rusty, biegnące
wzdłuż zapięcia. Dwóch guzików brakowało.

- Barwnik drukarki - szepnęła, kiedy Trent odwrócił się,

by ją zasłonić. Spojrzała na swe zaczernione ręce i ramiona.

Mogła się domyślić, jak wygląda reszta. Oślizgłe coś, o

którym całkiem zapomniała, dokładnie wskazywało, w jaki
sposób ona i Trent rozgrzewali się tej nocy.

- Wyglądamy jak seksualne mapy - mruknął. Przyjrzała

się swej bluzce - dwie ciemne dłonie zostały odbite na
piersiach. Gdyby jej nie zdjęła, może te ślady by się zatarły,
ale nie, ściągnęła ją i w ten sposób zachowały się w całej
wyrazistości, żeby wszyscy mogli to zobaczyć.

I zobaczyli.
Usłyszeli, jak Clarence chrząknął znacząco, więc

odwrócili się ku niemu.

- Rusty, kochanie. - Zbliżał się do niej z wyciągniętymi

ramionami i uśmiechem na ustach. - Witaj w rodzinie.

Wystarczyło spojrzenie na babcię, by odpowiedziała w

jedyny możliwy sposób.

- Dziękuję.

Ciemne smugi na jej ciele były żywym wspomnieniem

miłosnej nocy z Trentem. Chciała się pozbyć tego
wspomnienia tak szybko jak owych plam z ciała.

Choć oboje starali się zbagatelizować to, co się wydarzyło,

Agnes i wujkowie byli wprost nie do zniesienia ze swymi
niedwuznacznymi uwagami. Trent i Rusty siedzieli teraz
świeżo po kąpieli koło siebie przed górą jedzenia, podczas gdy
reszta rodziny popijała kawę i nie spuszczała z nich oka.
Kiedy tylko się do siebie odezwali, choćby to była jedynie
prośba o podanie soli, rozmowa milkła i spojrzeniom
towarzyszyły pełne oczekiwania uśmiechy.

Trent wyglądał na speszonego w tym samym stopniu co

Rusty. Od momentu owego widowiska przy drzwiach chaty
nie mieli okazji być ze sobą sam na sam.

I nie wyglądało na to, że w ogóle będą.
Gdy Harvey przyniósł reklamowy katalog dla

nowożeńców, Rusty nie wytrzymała i pobiegła do swego

background image

pokoju. Położyła na łóżko walizkę i zaczęła bezładnie wrzucać
do niej rzeczy.

- Co ty robisz? - Agnes stanęła za wnuczką.
- Pakuję się. W tych okolicznościach będzie najlepiej,

jeżeli natychmiast wyjedziemy.

- W jakich okolicznościach? Rusty zaczęła ściągać z

wieszaków ubrania.

- Trent i ja nie zamierzamy się pobrać.
- Ale... ale przecież wy...
- Co? Spaliśmy ze sobą. - Zaśmiała się cierpko. -

Nudziliśmy się. Na tym raczej nie można opierać małżeństwa.
- Jeżeli Agnes uwierzy, to może i jej się uda.

- Nudziliście się? Nigdy nie słyszałaś o scrabble'u?
- Było ciemno! - Rusty wrzuciła sweter do walizki. -

Zupełnie ciemno! Nie mogliśmy wyjść. Powinnaś się cieszyć,
że nic nam się nie stało, gdy się potykaliśmy o meble. Nasze
komputery się potłukły i najwyraźniej drukarka też. Co ty
sobie wyobrażałaś?

Przytłoczona tymi argumentami Agnes przysiadła na

łóżku.

- Myślałam, że będzie romantycznie Sądziłam, że jak

przestaną działać komputery, to będziecie musieli
porozmawiać i lepiej się poznać.

- Rozmawialiśmy. Musieliśmy się lepiej poznać. Nie

pobierzemy się.

- Rusty! - Agnes przygryzła wargę. - Nie wierzę, że nic

do siebie nie czujecie.

- Dlatego, że coś poczuliśmy zeszłej nocy? To była

zabawa. Skończyła się. - Te słowa ją samą zabolały.

- Ale ty się w nim zakochałaś, prawda? Serce w niej

zadrżało. Nie. To nieprawda. Nie była w nim zakochana. To
były tylko hormony. Nie odpowiedziała na pytanie.

- Lepiej zacznij się pakować. Mamy lot zaraz po północy

i zamówiłam dwa bilety. Może to nie najbardziej odpowiednia
pora, ale i tak miałam szczęście, że coś się znalazło w okresie
przedświątecznym.

- Ja z tobą nie wracam.
- Co? - Osłupiała Rusty wypuściła z rąk pulower.

background image

- Nie wracam przed świętami. Tu jest jeszcze mnóstwo do

roboty. Ciasta nie upieczone. A przecież im obiecałyśmy.
Harvey zamówił dla nas kostiumy.

- O czym ty mówisz?
- O kostiumach, w których będziemy wręczać prezenty. Z

babcią najwyraźniej działo się coś niedobrego.

- Przyjechałyśmy tu, bo chciałaś, żebym się przyjrzała

Trentowi. Przyjrzałam się.

- Może aż nazbyt dokładnie. W porządku. Ta uwaga

świadczyła o zdrowych zmysłach babci.

- Tak czy owak, nie ma sensu zostawać tu dłużej.
- Obiecałaś mi! Rusty zwinęła pulower i włożyła go do

walizki. Ujęła dłoń babci i powiedziała:

- Mówiłam, że spróbuję i spróbowałam. Mój komputer

jest w kawałkach, a Dearsing przeniósł prezentację na Wigilię.
Nie mam wyboru.

- Zawsze mamy wybór, Rusty. - Babcia wstała. - A ty źle

wybrałaś.

- Trent, lepiej zastanów się, jak właściwie postępować ze

swoją dziewczyną.

Clarence siedział za wielkim biurkiem, Doc stał oparty o

framugę okna, a Harvey na sofie przeglądał katalogi. Trent,
jak za chłopięcych czasów, stał przed biurkiem naprzeciwko
wujka. Lata minęły od czasów, kiedy dostawał burę. Uznał
jednak, że da im się wygadać.

- Czy panna Rusty zdecydowała się już na jakiś kolor?
- Kolor?
- Sukni ślubnej.
- Nie - odparł krótko.
- Ale ślub się odbędzie - rzekł Clarence. To nie było

pytanie.

- Dobra rasa - stwierdził Doc. Sytuacja nadal była

kłopotliwa.

- To Rusty i ja zdecydujemy, czy będzie ślub. Dziękuję

wam za troskę.

- Słuchaj, chłopcze... Trent był już w drzwiach.

Trent obiecał odwieźć Rusty na lotnisko. On sam wracał

do Dallas.

background image

- Jeżeli zmieni pani zdanie, może pani wrócić w każdej

chwili! - zawołał za nimi Harvey.

Rusty nie miała zamiaru zmieniać zdania.

- Wreszcie możemy porozmawiać - rzekł Trent, gdy już

pomachali czterem zasmuconym postaciom.

- Chyba nie bardzo jest o czym, prawda? - Rusty obawiała

się tej rozmowy. W kółko zestawiała ze sobą różne elementy
swego życia jak kawałki układanki, łudząc się, że jakoś je
połączy. Ale Trent nie pasował do jej życia bez względu na to,
jak bardzo by tego chciała.

Spojrzał na nią z ukosa.

- Sądzę, że nie omówiliśmy do końca naszej sprawy.
- A ja sądzę, że zerwanie jest najlepszym wyjściem! -

Patrzyła prosto przed siebie.

- Do licha ciężkiego, Rusty, ja chcę się nadal z tobą

spotykać!

Zamknęła oczy. Z jakichś przyczyn łatwiej jej było z nim

rozmawiać, kiedy go nie widziała.

- Oboje dobrze wiemy, że możemy utrzymać tę

znajomość tylko wtedy, kiedy ja ze wszystkiego zrezygnuję.

- Nie proszę cię, żebyś z czegokolwiek rezygnowała.
- Tak? Chcesz powiedzieć, że ty porzucasz pracę w

firmie, odkładasz na półkę projekt wymarzonego miasteczka,
zostawiasz wujków i przeprowadzasz się do Chicago?

- Nie musisz stawiać sprawy w ten sposób.
- A jakim sposobem moglibyśmy być razem? Długie

milczenie było najlepszym dowodem, że nawet nie rozważał
jakiejkolwiek zmiany w swoim życiu.

- Moglibyśmy to jakoś ułożyć.

Mężczyźni zawsze powiadają "jakoś to się ułoży" i

zostawiają kobietom obmyślanie szczegółów. Nie tym razem.

- Mam obowiązki wobec babci. Poświęciła wiele lat, żeby

mnie wychować. Nie opuszczę jej. - Rusty pominęła
milczeniem, że Agnes zdecydowała się zostać przez święta na
ranczu. - Żeby sprostać tym obowiązkom, muszę wygrać
konkurs na kampanię reklamową. Jeśli mi się nie uda, będę
musiała pracować nad inną.

- Za kilka tygodni, kiedy się wszystko unormuje...

background image

- Nic się nie zmieni - przerwała ostro. - Ty będziesz tu, a

ja tam.

- Rusty...
- To nie jest dla mnie łatwe. - Głos się jej załamał. - Ty...

Ta noc z tobą... - Nie mogła powstrzymać płaczu. - Myśl o
rozstaniu z tobą doprowadza mnie do takiego stanu. Nie mogę
stale przez to przechodzić, Trent, po prostu nie mogę. Lepsze
jest całkowite zerwanie. Od razu. Proszę.

Zatrzymał się pod światłami pa skrzyżowaniu i przeniósł

na nią spojrzenie pociemniałe z napięcia.

- Naprawdę tego chcesz? Całkowitego zerwania?
- Tak. - Zmusiła się, żeby jej głos zabrzmiał stanowczo. -

Tego właśnie chcę.

Dwudziestego czwartego grudnia o godzinie wpół do

jedenastej Rusty prezentowała swój projekt „Blisko natury",
ilustrowany pięknymi fotosami, na których widniał Trent we
flanelowej koszuli i różne produkty, ukazane w scenerii chaty.
Klienci byli pod wrażeniem jej emocjonalnego zaangażowania
i uznali, że komuś, kto tak niezwykle przejmuje się promocją
ich towarów, należy powierzyć kampanię reklamową.

Wróciła do domu. Czekała ją Wigilia w pustym

mieszkaniu, którego nawet nie przybrała z okazji świąt.

Dwudziestego czwartego grudnia o godzinie drugiej

trzydzieści siedem Trent podpisał kontrakt z właścicielem
przedsiębiorstwa budowlanego w ostatniej chwili, przed jego
wyjazdem na narty.

Wrócił do domu na Wigilię. Miał ją spędzić samotnie w

mieszkaniu, w którym nawet nie było choinki.

Musiała podzielić się z kimś dobrą nowiną. Wygrzebała z

torebki służbową wizytówkę Trenta i zatelefonowała do niego
do biura. Nikt nie odpowiadał, więc zadzwoniła do domu.

Odezwała się automatyczna sekretarka i Rusty

wybuchnęła płaczem.

Była sama. Zupełnie samotna w Wigilię. W Agencji

Reklamowej Dearsinga została zastępcą dyrektora, marzyła o
tym stanowisku od chwili, gdy zaczęła tam pracować. Miała
kierować kampaniami reklamowymi na cały kraj. Powinna
być szczęśliwa. Powinna to świętować. A pozostało jej
jedynie iść do łazienki i wziąć prysznic.

background image

Gdzie ona jest? Trent rzucił słuchawkę, gdy odezwała się

automatyczna sekretarka. Czy Rusty zdobyła to zlecenie? Czy
jest szczęśliwa? Czy nie obchodzi jej, jak on sobie poradził,
czy podpisał kontrakt?

Udało mu się. I to bez grosza z rancza Triple D. Pewnego

dnia może wujkowie zamieszkają w jego wymarzonym
miasteczku - . A. od tej chwili środowisko inwestorów
nabierze przekonania, że Trent nie musi polegać na
pieniądzach z ran - cza, żeby realizować swe plany.

Życie było piękne. Powinien być szczęśliwy. Powinien to

świętować.

I chciał świętować. Z Rusty.
Opadł na skórzaną kanapę. Choć nowa i droga, nie było

mu na niej tak dobrze jak na pewnym zdezelowanym meblu w
opuszczonej chacie. Zamknął oczy. O czym myślał? Że nie
powinien pozwolić Rusty odejść, zgodzić się na to „całkowite
zerwanie".

Kiedy dwoje ludzi się kocha, próbują wszystko tak

zorganizować, by im się udało żyć ze sobą. A on ją kochał.
Więc dlaczego jej tego nie powiedział? Nic dziwnego, że
chciała całkowitego zerwania. Nawet nie podał jej jednego
konkretnego powodu, dlaczego miałaby się nadal z nim
spotykać.

Był tak pochłonięty swym projektem, a jej tak zależało na

zdobyciu zlecenia, że oboje stracili z oczu rzecz najważniejszą
- uczucie, które ich połączyło.

Miał teraz przed sobą nowe zadanie. Podniósł słuchawkę.
Wycierając włosy ręcznikiem, Rusty podeszła do

automatycznej sekretarki. Ktoś telefonował, kiedy brała
prysznic. Uruchomiła taśmę, lecz nie było żadnej wiadomości.
Przyszło jej do głowy, że zadzwoni na ranczo, ale linia była
zajęta. Jakżeby inaczej. Poszła do kuchni i otworzyła lodówkę.
Wspaniale, na wigilijną kolację będzie jadła resztki
chińszczyzny z restauracji. To było okropne. Straszne. Jak
Agnes mogła jej to zrobić? Zawsze razem spędzały święta.
Rusty poświęciła dla niej swe szczęście, a ona nawet tego nie
doceniła.

A teraz stała osamotniona przed mikrofalową kuchenką, w

której leżała zamrożona kupka chińskiego jedzenia, podczas

background image

gdy Agnes brylowała na ranczu wśród trzech panów do
wzięcia.

Coś tu nie było w porządku.
Zadzwonił telefon. Rusty rzuciła się ku niemu, świadoma

żałośnie ochoczej nuty w swym głosie.

- Rusty? To Trent. Powinna odłożyć słuchawkę.
- Słucham. - Zgasiła lampę, jakby potrafiła rozmawiać z

nim tylko w ciemnościach.

- Wiem, że chciałaś całkowitego zerwania, ale ja cię

kocham. Czy ty mnie kochasz? - spytał bez zbędnych
wstępów.

Łzy płynęły jej po twarzy.

- Czy mnie kochasz?
- Tak - wyszeptała i usłyszała, że odetchnął z ulgą.
- Wszystko się ułoży. Obiecuję. Rusty chciała mu

wierzyć.

- Jak?
- Dostałaś to zlecenie?
- Tak! - wykrzyknęła. - A ty zawarłeś umowę?
- Wszystko podpisane, przypieczętowane, dostarczone.
- Gratuluję. - Nie wykrzesała z siebie nawet cienia

entuzjazmu, lecz nie była w stanie udawać.

- A więc tak - rzekł Trent - oboje mamy przed sobą pracę,

wobec tego przez kilka miesięcy będziemy spotykać się tylko
w weekendy.

- A co potem?
- Potem... Nie wiem. Ale, Rusty, mówię ci, potrafimy to

jakoś ułożyć.

Narażała swe serce na mękę, tego była pewna. Ale z

drugiej strony...

- Dobrze. Raczej nie będę się czuła gorzej niż teraz.
- Ja się czuję wspaniale. Co z tobą?
- Jest Wigilia, a ja zostałam sama! - wyszlochała.

Usłyszała cichy śmiech.

- Albo ja przylecę do ciebie, albo ty do mnie. To się da

zrobić.

- Zwariowałeś? Żadna linia nie będzie miała ani jednego

wolnego miejsca.

background image

- Znajdzie się. Teraz się rozłączam. Zadzwonię do

wszystkich Unii, ty zrób to samo i zobaczymy, jaki będzie
wynik.

Taki był pewny, że im się uda. Trochę podniesiona na

duchu zapaliła światło i sięgnęła po książkę telefoniczną. W
najlepszym razie mogła mieć nadzieję na listę rezerwową.

Rozpoczęła od największej linii.

- Wesołych Świąt. Rezerwacja. Czym mogę służyć?

Tak jak Rusty się spodziewała, mogła być umieszczona na

bardzo długiej liście rezerwowej.

- Pani nazwisko?
- Rusty Romero. - Rusty słyszała swe nazwisko

wystukiwane na klawiaturze komputera. Zaległa cisza.

- Pani Romero, ma pani już wykupiony bilet pierwszej

klasy na lot czterysta siedemdziesiąt sześć bezpośrednio do
Dallas.

- Co takiego?
- A także rezerwację na lot dwieście siedemdziesiąt jeden,

samolot zaraz wylatuje, i na lot pięćset osiemdziesiąt dwa,
tysiąc sto pięćdziesiąt sześć oraz dwa tysiące pięćset
pięćdziesiąt osiem. Miała pani również rezerwację na lot sto
dwadzieścia jeden, ale na wcześniejszą godzinę. - Po chwili
informatorka dodała: - Jeżeli pani nie wykorzysta tych
zarezerwowanych, to może moglibyśmy zaoferować je
oczekującym na liście rezerwowej?

- Ja... oczywiście. - Oszołomiona, odłożyła słuchawkę.

Jak to było możliwe? „Jeśli zmieni pani zdanie, może pani
wrócić w każdej

chwili". Harvey. Szalony amator

telezakupów. Drogi, przemiły Harvey. Tanecznym krokiem
ruszyła do kuchni. Chińskie danie znalazło się z powrotem w
lodówce.

- Czy myślisz, że będą zaskoczeni, gdy nas zobaczą? -

spytała Rusty, kiedy razem z Trentem w pierwszy dzień świąt
nad ranem wkradali się po cichu na ganek. Święta były w
śnieżnej szacie, choć leżała ona wyłącznie na podwórzu przed
domem.

- Kto ich tam wie - odparł Trent szeptem. Wślizgnęli się

do wnętrza i położyli prezenty pod choinkę.

background image

- Chyba muszę się zabrać do przyrządzania śniadania -

zasugerowała Rusty bez specjalnego entuzjazmu.

- O, nie - odparł Trent zdecydowanie.
- Wobec tego - podniosła prezent przeznaczony dla Tren -

ta - otwórz to.

Spojrzał na płaską paczkę i zaraz wyciągnął spod choinki

drugą, bardzo podobną. Popatrzyli na siebie zdziwieni i
zaczęli zdejmować opakowanie.

- „Zakochani wędrowcy. Jak kochać na odległość" -

przeczytał.

- To nie będzie łatwe, więc chcę być przygotowana. -

Spoglądała na niego z obawą.

- Rozpakuj swoją - poprosił czule. Zobaczyła książkę tego

samego autora, której o mało sama nie kupiła dla Trenta.
„Małżeństwo z biletami okresowymi. Jak je utrzymać".

- Trent, małżeństwo?
- Małżeństwo.
- Cóż, jeżeli się będzie układało...
- Małżeństwo - powtórzył.
- Prosisz mnie o rękę?
- Nalegam. - Pocałował ją. - Wiedziałem, że chcę cię

poślubić w chwili, gdy odkryłem, że siedzisz w ciemnościach
bez bluzki. Przeczuwałem już wtedy, że życie z tobą będzie
pełne niespodzianek.

Roześmieli się oboje i zaczęli całować właśnie w chwili,

gdy do pokoju wszedł na palcach Harvey.

- Ho, ho, ho! - Klasnął w ręce na ich widok. - Więc się

pobieracie?

Przytaknęli głowami, a on wybiegł z pokoju, żeby zbudzić

resztę domowników.

- Trent, mój chłopcze, cieszę się, że nie pomyliłem się co

do ciebie. - Clarence wziął ich oboje w ramiona.

- Och, Rusty, wróciłaś! - Agnes uściskała wnuczkę. - To

wspaniale, bo mam dla ciebie nowinę.

- Jaką?

Babcia podeszła do milczącego Doca, który objął ją

ramieniem. Jej policzki pokraśniały, gdy spojrzała na niego z
uśmiechem.

background image

- Babciu? - Rusty jeszcze nie rozumiała. Agnes Romero

wyciągnęła w jej kierunku dłoń i Rusty musiała chwycić się
Trenta, gdy zobaczyła brylant połyskujący niczym oczy Doca.

- Pani babcia i ja pobieramy się - oznajmił osłupiałej

Rusty.

- I to nie jest żadna cyrkonia - oświadczył Harvey. - Mam

odpowiedni certyfikat.

Zaczęło się składanie życzeń i Rusty, ciągle oszołomionej,

trudno było uwierzyć, że babcia wychodzi za mąż za jednego
z wujków Trenta. Podeszła do niej i spytała:

- Zostajesz tu na dobre?
- Na dobre i złe, co przyniesie los - odrzekła Agnes

wpatrzona czule w Doca.

- Uwaga, uwaga - odezwał się Clarence. - Czas na

śniadanie, bo niedługo musimy przebrać się w kostiumy.

- Jakie kostiumy? - spytali Rusty i Trent chórem.

Pozostali popatrzyli na nich zdziwieni.

- Świętych Mikołajów, którzy będą doręczać prezenty -

rzekł Harvey. - Chwilowo są schowane w stajni.

- W stajni są prezenty?
- Tak, całe mnóstwo. - Harvey wyciągnął jeden ze swych

małych, osobistych komputerków. - Tu jest lista. Dwa
najbardziej okazałe w tym roku to traktor dla miejscowego
technikum i ultrasonograf dla domu weteranów.

Pod wodzą Clarence'a ruszyli do kuchni. Trent zatrzymał

Rusty i gdy wszyscy przeszli, wziął ją w ramiona.

- Przeglądałem tę książkę dla ciebie i tam wśród różnych

wskazówek jest taka jedna: korzystajcie z każdej chwili, kiedy
jesteście sami. - Rozejrzał się i wyszeptał: - Jesteśmy sami.

Rusty ujęła jego twarz w dłonie i przyciągnęła do swojej.

- Więc zacznijmy korzystać z tej chwili.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MacAllister Heather Ogłoszenie matyrymonialne
Allison Heather Milosne manewry
0079 Allison Heather Zapach szczęścia
Allison Heather Romantyczne oświadczyny
Allison Heather Zapach szczęścia
Allison Heather Zapach szczęścia
0379 Allison Heather Nie unikniesz przeznaczenia
217 Allison Heather Nawiedzona
Allison Heather Zapach szczęścia
262 Allison Heather Mama na gwiazdkę
Allison Heather Jak w korcu maku
0412 Allison Heather Jak w korcu maku
165 Allison Heather Reporter w spódnicy
Ogloszenie
Ogłoszenie, Matura - teksty użytkowe
ogloszenie, Dokumenty Textowe, Religia
ogloszenie
ogłoszenie o zamówieniu

więcej podobnych podstron