GRAHAM MASTERTON
SFINKS
(Przeło ył Cezary Ostrowski)
Pami ci Ross Bristow - Jonem
Fellachowie powiedz ci o dziwnych, okropnych rzeczach.
Arabowie równocze nie boj si ich i nienawidz .
Nigdy nie mówi o nich bezpo rednio.
Nazywaj ich „tamtym ludem",
a nikt, kto cho raz podró ował po Afryce Północnej,
nie musi dwa razy pyta , co to znaczy.
Seabury Quinn
ROZDZIAŁ l
Nigdy nie zapomni chwili, gdy ujrzał j po raz pierwszy. Pó niej artował na ten
temat i nazywał to „miło ci od pierwszego ugryzienia". Rzecz miała miejsce w czasie
koktajlu u Schirry, wydanego na cze Henry'ego Nessa, nowego sekretarza stanu.
Celebrowano jego niewytłumaczalne zar czyny z niezwykle hała liw , a przy tym
ambitn dziewczyn , Ret Caldwell. Jak zwykle u Schirry, było mnóstwo do picia i
prawie tyle samo do jedzenia, a Gene Keiller znajdował si wła nie w centrum rozmowy
z tureckim dyplomat o imponuj cym łupie u. Kiedy zatapiał z by w wie ym crab vol-
au-vent (nie jadł cały dzie ), połyskuj ce suknie i czarne fraki rozst piły si jak Morze
Czerwone, a do rodka wkroczyła Lorie Semple. Gene nie był jeszcze zblazowany
pi knymi kobietami. Zbyt krótko pracował dla Departamentu Stanu, by mie powy ej
uszu tych trzepocz cych rz sami, szepcz cych, eleganckich młodych panien, które kr ciły
si wokół wiatka waszyngto skiej socjety, nie maj c na sobie majtek i gor co pragn c
ka dego m czyzny, o którym cho by raz wspomniał William F. Buckley. Bezpo redni
przeło ony Gene'a miał nosa do tego typu panienek i nazywał je Departamentem
Rozpostarcia... Lecz gdy Gene uniósł głow z ustami pełnymi nadzienia i fragmentem
kraba zwisaj cym przy policzku, nie troszczył si o to, czy Lorie Semple nale y do nich,
czy nie.
- Hej, Gene - powiedział senator Hasbaum, pochylaj c si - niezły kawałek
dupe ki. Popatrz tylko na t obwolut .
Gene pokiwał głow i prawie si udławił. Si gn ł po serwetk , wytarł usta i
przełkn ł na wpół pogryzione vol-au-vent. Zdołał jedynie wykrztusi :
- Arthur, chocia raz masz cholernie du o racji. Wygl dało na to, e jest sama.
Była wysoka, wy sza ni wszystkie kobiety w tym pomieszczeniu, a tak e ni wi kszo
m czyzn. Gene pomy lał, e mo e mie około pi ciu stóp i jedenastu cali wzrostu.
Pó niej okazało si , e odj ł jej jedynie pół cala. Ten wzrost bynajmniej jej nie kr pował.
Wkroczyła na rodek pomieszczenia, pod l ni cy kandelabr, wyprostowana i z arogancko
uniesion brod .
- Jezu - wyszeptał Ken Sloane widziałe ju kiedy tak dziewczyn ?
Gene milczał. Nawet turecki dyplomata, który rozwodził si nad zgod na
umieszczenie w swym kraju pocisków MARV, zauwa ył, e Gene ju go nie słucha i
wlepia wzrok w Lorie Semple, jak kto maj cy religijne objawienie.
- Panie Keiller - powiedział szarpi c Gene'a za r kaw - musimy omówi głowice
bojowe!
Gene skin ł głow .
- Ma pan absolutn racj . Tyle mog powiedzie . Ma pan absolutn , cholern
racj .
Grzywa zaczesanych do tyłu włosów koloru piasku opadała Lorie Semple na
nagie ramiona. Jej twarz była niezwykle pi kna. Prosty nos, szerokie i zmysłowe usta
oraz nieco sko ne oczy. Nosiła szmaragdowy naszyjnik i nikt spo ród zebranych ani
przez chwil nie pomy lał, e mogły to by zielone szkiełka. Była ubrana w gł boko
wci t sukni wieczorow z cielistego jedwabiu, tak dopasowan i ciasno opi t wokół
biustu, e gdy raz si na ni spojrzało, trzeba to było uczyni powtórnie, gdy wygl dała,
jakby była topless.
Miała olbrzymi biust i niew tpliwie nie nosiła stanika. Jej sutki unosiły jedwab w
lekko ocienione wzgórki, a gdy si poruszała, rozchybotane piersi uciszały rozmowy i
prowokowały nawet najbardziej wiernych m ów w Waszyngtonie do patrzenia na nie
przez ramiona on.
Nigdy nie zrozumiał, jaki impuls nim powodował, lecz gdy tak stała, wygl daj c
dumnie i wspaniale, Gene Keiller przyst pił do niej i wyci gn ł dło . Nie było mu łatwo
podej tak blisko, gdy wyniosła dziewczyna miała bezduszne, zielone oczy, jak
niektóre koty, a Gene po wypiciu trzech wódek nie był w najlepszej formie.
- Nie znam pani - powiedział z półu mieszkiem. Dziewczyna spojrzała na niego.
Była, co najmniej równie wysoka jak on i u ywała jakich niezwykle mocnych perfum,
które wydawały si wypełnia powietrze.
- Ja pana równie nie znam - odparła gł bokim głosem o jakim mocnym,
europejskim akcencie.
- No có - stwierdził Gene - to chyba dobry powód, by si sobie przedstawi .
Dziewczyna wci na niego patrzyła.
- Mo e.
- Tylko mo e? Skin ła głow .
- Skoro si nie znamy, lepiej, by tak ju zostało. Nieznajomi.
Gene roze miał si dyplomatycznie.
- No có , rozumiem pani punkt widzenia. Ale jeste my w Waszyngtonie!
Wszyscy tutaj musz si zna .
Nadal nie odrywała od niego wzroku, jakby go hipnotyzowała i im dłu ej to
trwało, tym bardziej czuł si zmieszany. Szurał nogami i wpatrywał si w dywan. Nigdy
si tak nie zachowywał wobec dziewczyny od czasu, gdy opu cił szkolne mury, a jednak
stał tam - bystry Gene Keiller z opalenizn wprost z Florydy i szerokim, jasnym
u miechem, k dzierzawy demokrata, który zwykle obcałowywał wszystkie bobasy i
wzbudzał podziw gospody domowych z Jack-sonville.
- Dlaczego? - spytała, rozchylaj c wilgotne ró owe wargi.
- Eee... przepraszam? Dlaczego co?
Dziewczyna nadal wpatrywała si w niego. Wydawała si w ogóle nie mruga , a
to go dekoncentrowało.
- Dlaczego wszyscy musieliby zna wszystkich? Gene poprawił kołnierzyk.
- Có ... s dz , e to kwestia przetrwania. Trzeba wiedzie , kto jest przyjacielem, a
kto wrogiem. To nieco przypomina prawo d ungli.
- D ungli? U miechn ł si ironicznie.
- Tak mówi . Bycie politykiem to ci ki kawałek chleba. Bez wzgl du na to, jak
nisko na drabinie społecznej si kto znajduje, zawsze jest kto inny, kto chciałby wspi
si wy ej i gotów jest u y do tego jego głowy.
- Sprawia pan, e brzmi to... bardzo agresywnie - odparła.
Zauwa ył, e miała kolczyki wykonane z rze bionych kłów zwierz cych
oprawionych w złoto. Stopniowo opanowywał zdenerwowanie, lecz nadal zdawał sobie
spraw , e to ona jest gór w tej rozmowie i e pozostali go cie obserwuj go k tem oka i
oceniaj . Zakaszlał i wskazał w kierunku baru.
- Czy nie zechciałaby pani wypi drinka?
Spojrzała na niego. Przerwy w ich rozmowie wydawały si długie i odniósł
wra enie, e dziewczyna dokładnie go ocenia. Niemal e osacza.
- Nie pij - odpowiedziała, wprost - lecz prosz si mn nie przejmowa . Pan
wyra nie to lubi.
Zakaszlał powtórnie.
- Có , lubi pi , by si rozlu ni . To w pewien sposób uspokaja nerwy, wie pani?
- Nie - odpowiedziała. - Nie wiem. Nigdy w yciu nie piłam.
Spojrzał na ni zdumiony.
- Pani artuje! Nie podkradała pani starej nawet czere niówki z kredensu?
Przeczesała płowe włosy dłoni o długich palcach, po czym powa nie potrz sn ła
głow .
- Moja mama nie jest stara. Tak naprawd jest całkiem młoda. I nigdy, ale to
nigdy, nie trzymała alkoholu w domu.
- Rozumiem - odparł za enowany Gene. - Nie chciałem niczego sugerowa ...
- Nie, nie - przerwała - prosz si nie martwi . Wiem, co pan miał na my li.
Przez chwil Gene stał z pustym kieliszkiem w dłoni, obdarzaj c dziewczyn
u mieszkami i mówi c „có " albo „aha"; nie chciał jej opu ci , by jaki inny m czyzna
nie zaj ł jego miejsca. Było w niej co , co go przera ało, a równocze nie urzekało,
oczywi cie poza faktem, e miała najwi ksz par cycków, jakie kiedykolwiek widział.
W ko cu powiedział:
- Nie przedstawiłem si . Głupio jak na polityka! Nazywam si Gene Keiller.
U cisn li sobie dłonie. Czekał, a dziewczyna si przedstawi, lecz ona nic nie
powiedziała; u miechała si jedynie lekko i wci rozgl dała wokoło.
- Czy... nie zamierza pani... Odwróciła si i obdarzyła go u miechem.
- Gene Keiller - powiedziała. - Słyszałam o panu.
- Naprawd ? - skrzywił si . - Ostatnio nie mówiono o mnie zbyt du o. Obecnie
jestem pracuj cym politykiem, nie prowadz kampanii. Obietnice to jedna rzecz, jak pani
wie, lecz ich realizacja to ju zupełnie inna bajka.
Skin ła głow .
- Czułam, e jest pan politykiem. Mówi pan takimi starymi frazesami.
Gapił si na ni . Nie był pewien, czy dobrze j usłyszał, poniewa senator
Hasbaum wła nie wybuchn ł gło nym miechem nad jego lewym uchem.
- Przepraszam?
- Nie szkodzi - stwierdziła. - Wszyscy politycy tak robi . To musi by choroba
zawodowa.
Potarł swój kark, jak zawsze, gdy był zirytowany.
- Momencik - powiedział lekko wzburzonym głosem. - Ludziom takim jak pani
łatwo mówi , e politycy s szablonowi, lecz prosz pami ta , e wi kszo sytuacji
politycznych jest...
- Nie ma adnych - powiedziała pełnym głosem. Chciał kontynuowa , lecz nagle
spojrzał na ni zdziwiony. - Co?
- Nie ma takich ludzi, jak ja - powiedziała otwarcie.
Zmarszczył brwi i powtórnie spojrzał na swój pusty kieliszek.
- Có ... - powiedział. - A jakiego rodzaju człowiekiem pani jest?
Spojrzała na niego, jakby próbowała si zdecydowa , czy zasługuje na t
warto ciow wiedz . W ko cu powiedziała:
Jestem pół-Egipcjank i pół-Francuzk . Jestem jedn z tych, których nazywaj
Ubasti.
- Czy dam zbyt wiele, chc c pozna pani imi ? A mo e to kolejne stereotypowe
pytanie?
Potrz sn ła głow .
- Nie powinien pan tak reagowa na moj wstydliwo . Gdy si wstydz , ludzie
zawsze s dz , e jestem przera aj ca. Widz to w ich oczach. Strach i agresywno - to
bardzo podobne emocje, nie s dzi pan?
- Nadal nie znam pani imienia.
Przekrzywiła głow .
- Dlaczego chce je pan zna ? Czy chce mnie pan uwie ?
Spojrzał na ni pytaj co.
- A czy chciałaby pani zosta uwiedziona?
- Nie wiem. Nie, nie s dz .
- Jest pani pi kn dziewczyn . Wie pani o tym, prawda?
Opu ciła oczy po raz pierwszy od pocz tku rozmowy.
- Uroda to kwestia gustu. My l , e mam zbyt du e piersi.
- Nie s dz , by wi kszo ameryka skich m czyzn zgodziła si z pani . Je li
chce pani wiedzie - to s dz , e s oszałamiaj ce.
Na jej opalonych policzkach pojawił si rumieniec.
- My l , e mówi pan to, by mnie pocieszy - powiedziała łagodnie.
Parskn ł miechem.
- Pani nie potrzebuje pocieszenia. Jest pani na to zbyt pi kna. Poza tym ma pani
co , co chciałaby mie ka da kobieta na tym cholernym wiecie, lecz nigdy nie b dzie
miała... nawet za tysi c lat.
Spojrzała w gór . Jej zielone oczy były fascynuj ce. Przez moment renice
wydawały si zupełnie niewidoczne, a za chwil otwierały si szeroko, jak ciemne
kwiaty.
- Jest pani niezwykła - stwierdził Gene. - W chwili, gdy skierowałem na pani
wzrok, powiedziałem sobie: „Gene, ta dziewczyna ma w sobie tajemnic ". No wła nie,
rozmawiamy tak długo, a ja nadal nie znam pani imienia.
Roze miała si . Go cie stoj cy obok dostrzegli to i senator Hasbaum szepn ł do
jednego ze swych przyjaciół:
- Temu Keillerowi znów si udało! Na Boga, chciałbym by o dwadzie cia lat
młodszy! Pokazałbym, co potrafi chłopak z Tennessee!
- Dlaczego moje imi jest dla pana tak wa ne? - zapytała dziewczyna.
Gene wzruszył ramionami.
- Jak mam si do pani zwraca , nie znaj c imienia? Przypu my, e chciałbym
zaprosi pani na kolacj po przyj ciu. Jak mam to zrobi ? „Przepraszam, panno X lub
panno Y, czy jak tam si pani nazywa, czy pojedzie pani ze mn na kolacj po party?"
Potrz sn ła głow .
- Nie musi pan tego mówi .
- To co mam powiedzie ?
- Prosz nic nie mówi , poniewa nie mog pój . Gene uj ł jej dło w swe r ce.
- Oczywi cie, e pani mo e. Nie jest pani m atk , prawda?
- Nie.
- Wiedziałem, e pani nie jest. Nie ma pani tego nawiedzonego wygl du, jaki
wcze niej czy pó niej przybieraj waszyngto skie ony.
- Nawiedzonego wygl du? - spytała.
- Jasne - stwierdził Gene. - One przez cały czas martwi si , z którymi
dziewczynami pi ich m owie i czy s to mo e te same dziewczyny, z którymi sypiali
m czy ni pi cy z nimi; a w tym przypadku ich m owie mog odkry , e kółeczko si
zamyka.
- To jest skomplikowane.
- Mo na si przyzwyczai . To cz
naszej wielkiej demokracji.
Dziewczyna prawie nie wiadomie dotkn ła swego kolczyka ze zwierz cych kłów.
- To nie brzmi... zbyt moralnie powiedziała, jakby my lała o czym innym.
Gene spojrzał na ni uwa nie. „Moralnie" było słowem, którego od dawna nie
słyszał, na pewno nie od czasu, kiedy cztery lata temu zdobył reputacj na południu,
ujawniaj c schemat osuszania bagien jako skandal finansowy. W ustach dziewczyny
słowo to brzmiało dziwnie nie na miejscu. Przecie była tu, na waszyngto skim
przyj ciu, ubrana w obcisły jedwab w kolorze ciała, z najbardziej przyci gaj ca oczy
figur od czasu Doily Parton, a mówiła o moralno ci.
- Prosz posłucha powiedział łagodnie. To ycie pełne jest napi i wysiłku.
Dla wielu ludzi, wielu polityków, zabawianie si jest jedyn forma rekreacji.
- Przykro mi - stwierdziła dziewczyna. Zabawianie si to nie mój typ rekreacji.
Gene szeroko rozło ył r ce.
- Okay. Nie chciałem niczego sugerowa . My l , i jest pani pi kn dziewczyn i
byłbym ascet s dz c, e nie jest pani sexy. Nieprawda ?
Spojrzała na niego z ukosa.
- Pan... uwa a, e jestem... sexy? Gene prawie wybuchn ł miechem.
- Có , cholernie zdecydowanie uwa am! O czym, u diabła, pani my lała,
wkładaj c t sukienk dzi wieczór?
Zaczerwieniła si .
- Nie wiem. Nie my lałam... Gene powtórnie wzi ł j za r k .
- Kochanie - powiedział - my l , e lepiej b dzie, je li zdradzisz mi swoje imi .
To uczyni ycie du o łatwiejszym.
- Dobrze. Jestem Lorie Semple. Gene zmarszczył brwi.
- Semple? Czy twój ojciec był...
Tak, Jean Semple, francuski dyplomata. Gene delikatnie cisn ł jej palce.
Było mi przykro, gdy usłyszałem o jego mierci. Nigdy go nie spotkałem, lecz
niektórzy z mych przyjaciół twierdz , e był wspaniałym facetem. Przykro mi.
- Niepotrzebnie. Zawsze zdawał sobie spraw , e yje niebezpiecznie. Moja
mama twierdzi, e teraz jest prawdopodobnie bardziej usatysfakcjonowany ni
kiedykolwiek.
Gene zdołał chwyci przechodz cego kelnera za mankiet i powiedzie „wódka",
zanim tamten si oddalił. Potem znów zwrócił si do Lorie:
- Czy jeste pewna, e nie namówi ci na kolacj ? Od miesi cy szykowałem si ,
by spróbowa gigot w restauracji „Montpellier".
Potrz sn ła głow . - Przykro mi, Gene.
- Nie rozumiem, dlaczego - powiedział. - Mo e nie jestem Harrisonem Fordem,
ale nie jest ze mn a tak le. W ród polityków trudno znale takich facetów jak ja.
Przez całe ycie chcesz zadawa si z tymi pokurczami z Treasury?
- Gene - odparła, a on uchwycił mocny zapach jej perfum - nie zamierzałam by
niemiła. Nie
chciałabym równie ci urazi . Lecz przyszłam, poniewa zaproszono tu mojego
ojca przed jego mierci i s dziłam, e tak b dzie dobrze. Kiedy ju porozmawiam ze
wszystkimi wła ciwymi lud mi, b d musiała odej .
- Nie nosisz ałoby - powiedział nagle.
- Nie - stwierdziła. - W mojej rodzinie, od pokole , mier m czyzny była
uwa ana za powód do... có , powód do wi towania. wi tuj , poniewa mój ojciec
wypełnił swój obowi zek wobec tego wiata i teraz spoczywa w spokoju.
- Ty wi tujesz? - spytał Gene.
Lorie uniosła głow , by spojrze mu prosto w oczy.
- Tak to si zwykło robi w ród nas. Takie mamy zasady. Zawsze takie mieli my.
Gene wci jeszcze próbował to rozgry , gdy kelner przyniósł mu drinka. Dał
mu dolara napiwku i powiedział niepewnie:
- Lorie, nie chc by w cibski, lecz nigdy przedtem nie spotkałem rodziny, która
wi towałaby mier .
Odwróciła si .
- Nie powinnam była o tym wspomina . Wiem, e niektórych ludzi to szokuje.
Czujemy po prostu, e gdy kto umiera, to ko czy sw prac i to jest powodem do rado ci
- odparła.
- Có , ja zostan przekl ty - powiedział s cz c lodowatego drinka.
Lorie spojrzała na niego.
- Musz i .
- Ju ? Była tu tylko kilka minut. Przyj cie b dzie trwało do trzeciej. Poczekaj, a
pani Marowski zacznie si rozbiera . Kiedy si to ju zobaczy, cokolwiek my lało si
przedtem o moralno ci, mo na wyrzuci za okno. - Nie drwij ze mnie, Gene - poprosiła
Lorie.
- Nie drwi z ciebie, kochanie. Po prostu nie chc , eby sobie poszła.
- Wiem. Jest mi przykro. Ale musz .
Nagle, ni st d, ni zow d, jakby materializuj c si z promienia teletransportera ze
„Star Trek", pojawił si obok Lorie wysoki m czyzna w uniformie szofera. Miał czarn ,
elegancko przyci t brod i nosił czarne, skórzane r kawiczki. Stan ł przy niej bez słowa,
jednak wyraz jego twarzy nie pozostawiał w tpliwo ci, e nadszedł ju czas powrotu do
domu. Był Arabem lub Turkiem. Cichym, silnym i opieku czym, a Lorie Semple
natychmiast poddała si tej opieku czo ci.
- Do widzenia, panie Keiller. Miło było pana pozna .
- Lorie...
- Naprawd , musz ju i . Mama b dzie na mnie czeka .
- Có , prosz , pozwól odprowadzi si do domu. Przynajmniej tyle mógłbym
zrobi .
- Ale nie ma potrzeby. Oto mój szofer. Prosz si nie fatygowa .
- Lorie, nalegam. Jestem gor cokrwistym politykiem z Departamentu Stanu i
absolutnie nalegam.
Lorie przygryzła warg . Zwróciła si do stoj cego za ni szofera o twardej twarzy
i spytała:
- Mog ?
Zapadła cisza. Gene obawiał si , e przygl da si im senator Hasbaum i wielu
innych jego przyjaciół, lecz był zbyt zaj ty niezwykł relacj mi dzy Lorie a jej
milcz cym szoferem, by si nimi przejmowa . Przygl dał si szoferowi nie mniej
uwa nie, jak tamten jemu. W ko cu brodacz skin ł głow . Prawie niezauwa alnie, je li
si tego nie oczekiwało. Lorie u miechn ła si i powiedziała:
- Dzi kuj , Gene, z przyjemno ci .
- To pierwsza rozs dna rzecz, któr powiedziała tego wieczoru - stwierdził Gene.
- Daj mi tylko minutk na po egnanie si z sekretarzem.
Lorie przytakn ła:
- Dobrze. Zobaczymy si na zewn trz.
Gene mrugn ł do senatora Hasbauma, przepychaj c si mi dzy go mi w
poszukiwaniu Henry'ego Nessa. Jak zwykle, młody i dynamiczny sekretarz stanu
otoczony był tłumem kobiet, zachwycaj cych si ka dym słowem padaj cym z jego ust.
Jego nowa oblubienica, Reta Caldwell, zwieszała mu si z ramienia w niezbyt dobrze
skrojonej sukni i nic nie byłoby w stanie jej odci gn .
- Henry! - zawołał Gene. - Hej, Henry! Henry Ness odwrócił si , a gładka twarz,
która upodabniała go do Clarka Kenta, przybrała pewny siebie u mieszek, zwykle
przywoływany przez wszystkich polityków, gdy kto do nich mówił: „Hej!" Mógł to w
ko cu by jaki fotograf, a po notorycznych grymasach Nixona obóz demokratyczny był
przeczulony na punkcie radosnego wygl du.
- Gene, jak si masz? - powiedział Ness i wyci gn ł r k nad głow stoj cej obok
niego kobiety. - Słysz pozytywne opinie na temat twojej meksyka skiej sprawy.
- Có , wszystko idzie dobrze - stwierdził Gene. - Lecz przypuszczam, e ty
radzisz sobie jeszcze lepiej. Gratulacje z okazji zar czyn, Henry. Dla ciebie równie ,
Reta. Wygl dasz wietnie.
Reta spojrzała na niego. Znał j ju wcze niej, przed laty, gdy był młodym i
niedo wiadczonym uczestnikiem kampanii stanowej; prawdopodobnie pami tała, e
widział j wówczas pijan do nieprzytomno ci, rozdaj c pocałunki za enowanym
szefom partii.
- Musz teraz wyj - powiedział Gene. - Sprawy pa stwowe, wiesz, jak to jest.
Ale jeszcze raz, Henry, wszystkiego najlepszego na przyszło . Mam nadziej , e oboje
b dziecie bardzo szcz liwi.
Henry powtórnie u cisn ł jego dło , u miechn ł si nieprzekonywaj co i odwrócił
ku publiczno ci zło onej z waszyngto skich dam. Henry lubił rozmawia z kobietami.
One nie odcinały si uwagami, nie zadawały niewygodnych pyta w rodzaju: „Co, u
diabła, zamierzacie zrobi z wielogłowicowymi rakietami w Turcji?" lub te : „Czy
zamierzacie pozwoli komunistom na kontynuowanie infiltracji czarnej Afryki bez
adnych przeszkód?" Chciały jedynie wiedzie , jak ubiera si do łó ka, czy raczej, jak si
nie ubiera.
Gene odebrał swój prochowiec i przeszedł przez gładki marmurowy hol
oszałamiaj cego domu Schirry, w kierunku otwartych drzwi frontowych. Przestało pada ,
lecz ulice i chodniki były nadal mokre, a silny, ciepły wiatr zapowiadał jeszcze wi cej
deszczu tej nocy.
Lorie stała na stopniach i gdy Gene podszedł bli ej, zauwa ył, e pochylała si do
ucha szofera i co szeptała. Gene zawahał si przez moment, lecz gdy Lorie odwróciła si
i dostrzegła go, przywołał na twarz u miech. Szofer bez słowa oddalił si i zszedł
schodami, by podstawi samochód - błyszcz c , czarn limuzyn Fleetwood. Wsiadł do
niej i czekał w zatoczce z wł czonym silnikiem, ani razu nie spogl daj c w ich kierunku,
lecz był równie czujny, jak pies obronny.
Lorie zarzuciła na ramiona dług , czerwon chust i poprawiła dłoni włosy.
- My l , e mój szofer si denerwuje - wzruszyła ramionami. - Mama poleciła mu,
eby miał na mnie oko i nie lubi, gdy znikam mu z pola widzenia.
Gene uj ł dło Lorie.
- Czy on zawsze jest taki? - spytał. - Mam wra enie, e gdybym dotkn ł twego
ucha, wyskoczyłby z samochodu i zbił mnie na kwa ne jabłko, zanim zd yłbym
powiedzie : „ egnaj, Capitol Hill!"
Lorie roze miała si .
- Bardzo dobrze wypełnia swoje obowi zki. Mama mówi, e to najlepszy słu cy,
jakiego miała od lat. Jest ekspertem od kravmaga.
- Kravmaga?. Co to jest, u diabła?
- To taki rodzaj samoobrony, jak kung-fu. Wymy lili go chyba Izraelici.
Całkowite po wi cenie si destrukcji przeciwnika wszelkimi mo liwymi sposobami.
Gene uniósł brwi.
- Wygl da to na nieco odart z hipokryzji wersj polityki - powiedział.
Stali na mokrym od deszczu chodniku, czekaj c, a samochód Gene'a nadjedzie z
parkingu. Za nimi kr cił si lokaj w ółtej liberii, niecierpliwie pal c papierosa. Kilkaset
jardów dalej, za trawnikiem, wznosiła si w mrocznym, wieczornym powietrzu
iluminowana iglica Washington Monument. Gdzie nad M Street rozległa si syrena.
- Nie mo esz wini Mathieu za wypełnianie obowi zków - stwierdziła Lorie.
- Mathieu? To twój szofer?
- On jest niemy. Nie potrafi powiedzie ani słowa. Pracował dla wywiadu
francuskiego w Algierii i powsta cy wyrwali mu paznokcie i uci li j zyk.
- artujesz.
- Nie, to prawda.
Gene odwrócił głow i długo, z rozwag , przygl dał si czarnej limuzynie,
pracuj cej cicho w pobliskiej zatoczce. W lusterku bocznym dostrzegał oczy Mathieu,
twarde i czujne, jakby samodzielnie poruszaj ce si w powietrzu.
- Co takiego... musi uczyni z człowieka pewnego rodzaju samotnika.
Lorie przytakn ła.
- S dz , e tak. Czy to twój samochód?
Biały new yorker Gene'a został podstawiony do zatoczki, a lokaj otworzył im
drzwi. Gene wcisn ł po dolarze w dyskretnie zło one dłonie lokaja i człowieka, który
doprowadził samochód, po czym zasiadł za kierownic .
- Czy podasz mi adres? - zapytał Lorie. Potrz sn ła głow .
- Mathieu pojedzie przodem. Musimy jedynie jecha za nim - odparła.
- adnych ucieczek?
- Nie, je li nie chcesz, eby nas cigał. A mog ci zapewni , e nie pozwoliłby
nam uciec.
Gene wyjechał z zatoczki z wł czonymi wiatłami.
- Czy to nigdy ci nie przeszkadza? To, e jeste trzymana tak krótko? Jeste ju
dorosła.
Rozlu niła chust i pozwoliła jej zsun si z ramion. W blasku mijanych lamp
ulicznych widział, jak błyszcz jej wargi, intensywnie l ni zieleni szmaragdowy
naszyjnik i opalizuje jedwab na jej piersiach. Wewn trz samochodu perfumy dziewczyny
były jeszcze bardziej odurzaj ce, co w przypadku tak cichej i tak moralnej osoby
wydawało si dziwnie prowokuj ce i agresywne. Z jakiego powodu budziło to w nim
u pione zwierz .
- S dz , e uwa asz, i jeste my dziwni - powiedziała nagle Lorie - lecz musisz
pami ta , e nie jeste my Amerykanami. To nie jest nasz kraj. Dlatego trzymamy si
razem i strze emy nawzajem. Oprócz tego...
- Oprócz tego, co? Opu ciła oczy.
- Có , jeste my inni, jak s dz . A kiedy jest si odmie cem, lepiej przebywa
w ród podobnych sobie.
Przed nimi czerwone tylne wiatła limuzyny Mathieu skr ciły w lewo, a Gene
pod ył ich ladem. Znów zaczynało pada i kilka kropel spadło na przedni szyb . Gene
wł czył wycieraczki.
- Czy mog ci o co spyta ? - odezwał si do Lorie. Skin ła głow .
- Je li tylko nie b dzie to nic zbyt osobistego.
- Có , my l , e w pewnym sensie sprawa jest osobista i nie musisz odpowiada ,
je li nie chcesz, lecz to taki rodzaj pytania, jakie nasuwa si m czy nie, gdy spotka
dziewczyn tak pi kn jak ty.
- Znów si ze mnie na miewasz?
- Niech to diabli, prawi ci komplementy! Czy inni ludzie nigdy tego nie robi ?
Czy aden m czyzna nigdy ci tego nie powiedział?
Potrz sn ła głow .
- Niewa ne - stwierdził. - Oto moje pytanie: Czy masz kogo na stałe?
Kogokolwiek. Jeste zwi zana z jakim m czyzn czy nie?
Lorie spojrzała gdzie w dal.
- Czy to ma znaczenie? - zapytała. Gene wzruszył ramionami.
- Có , nie wiem. Dla niektórych dziewcz t ma to znaczenie. Je li maj kogo na
stałe, nie bior pod uwag mo liwo ci spotykania si z kim innym. Zostało jeszcze
troch lojalno ci na tym wiecie, cho mo e w to nie wierzysz.
Długo nic nie mówiła. Nawet gdy Gene spojrzał na ni , nie odwróciła si .
W pewnym momencie, gdy przeje d ali przez Watergate, powiedziała delikatnie:
- Nie ma adnego m czyzny. adnego.
- adnego? - spytał zdziwiony. - Nawet starego adoratora, który bombarduje ci
zaproszeniami na kolacje i kupuje szmaragdowe naszyjniki?
Dotkn ła klejnotów na szyi.
- Tego nikt nie kupił. To klejnot rodzinny. Nie, nie ma starych adoratorów. Nie
ma nawet młodych.
Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, e spojrzał na ni z niedowierzaniem.
- Chcesz przez to powiedzie , e nie masz adnych przyjaciół? - spytał.
- Nie tylko teraz, Gene. Nigdy nie miałam.
Spojrzał na drog przed sob i połyskuj ce tylne wiatła limuzyny Mathieu.
Uwa ał za absolutnie niemo liwe, by dziewczyna o wygl dzie i figurze Lorie nigdy si z
nikim nie spotykała. Zgadywał, e mo e mie dziewi tna cie, dwadzie cia lat. Wi kszo
waszyngto skich panienek w tym wieku le ała ju pod połow departamentu rz dowego i
nieco mniejsz galaktyk kongresmenów oraz senatorów. Wiedział, e ona nie jest tego
typu dziewczyn , jednak najmilsze dziewcz z najmilszej rodziny w ko cu spotyka si z
jakim chłopakiem, nawet gdyby miał to by dokładnie dobrany palant z Harvardu.
- Jeste dziewic ? - spytał.
Uniosła brod i spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł t sam władz , jak
ujrzał, gdy po raz pierwszy weszła na przyj cie Schirry.
- Je li chcesz to tak nazwa - odparła. Był za enowany.
- Nie chciałem tego wcale nazywa . Po prostu mnie zaskoczyła .
- Czy to rzadko , by niezam na dziewczyna była czysta?
- No có ... tak. My l , e tak. Jako nikt tego nie oczekuje. Chodzi o to, e... có ,
ty nie...
- Ja nie wygl dam jak dziewica?
- Tego nie powiedziałem.
- Nie musiałe . Mówiłe mi, jak bardzo według ciebie jestem sexy, od momentu
gdy si przywitałe . Skoro s dzisz, e jestem sexy, musisz my le , e sypiam z
m czyznami.
- To wcale nie jest tak. Gdy mówi , e jeste sexy, mam na my li efekt zmysłowy,
jaki na mnie wywierasz. Gdy patrz na ciebie, gdy jestem obok ciebie, jestem seksualnie
podniecony. Nie, to nie obelga, lecz komplement i chciałbym, aby tak to odebrała.
Lorie milczała. Pocz tkowo my lał, e skutecznie j do siebie zraził, lecz gdy
znów na ni zerkn ł, zobaczył, e siedzi obok z lekkim u mieszkiem zadowolenia.
- Jezu Chryste - powiedział - jeste najdziwniejsz dziewczyn , jak kiedykolwiek
spotkałem. A spotkałem ju kilka dziwnych.
Za miała si . Potem wskazała przed siebie, na samochód Mathieu i powiedziała:
- Lepiej obserwuj drog . Jeste my prawie na miejscu.
Byli cztery lub pi mil za miastem, w drogiej, pełnej zieleni dzielnicy z
przedwojennymi domami o pomalowanych na biało okiennicach. Mathieu odbił w w sk
uliczk prowadz c przez tunel drzew i wkrótce jechali wzdłu w skiej ciany ze starej
cegły, obro ni tej mchem i naje onej rz dami długich, zardzewiałych szpikulców.
- To ciana naszego ogrodu - powiedziała Lorie. - Dom jest tu za ni .
Pokonali ostry zakr t i w samochodzie Mathieu zabłysn ły wiatła „stop".
Zatrzymali si . Parkowali na półokr głym podje dzie, który prowadził do wysokiej,
elaznej bramy. Za ni Gene dostrzegł wie o posypan wirem prywatn drog , która
wiodła w mrok. Sam dom niew tpliwie znajdował si w odległym kra cu i nie był
widoczny z drogi.
Mathieu nie wyszedł z samochodu, lecz siedział w nim z wci wł czonym
silnikiem, obserwuj c ich przez lusterko wsteczne. Spaliny z rury wydechowej limuzyny
wznosiły si w deszczow noc.
- Czy to ju koniec? Chez Semple? - spytał Gene.
- Zgadza si - powiedziała Lorie, zakładaj c chust .
- To znaczy, e podrzuciłem ci tutaj i to wszystko? Spojrzała na niego zielonymi,
kocimi oczami.
- A czego oczekiwałe ? Zaproponowałe mi odwiezienie do domu i wła nie to
zrobiłe .
- Nie zostan nawet zaproszony na odrobin ovaltine?
Potrz sn ła głow .
- Przykro mi. Chciałabym, lecz mama nie czuła si zbyt dobrze.
- Ale ja wcale nie zamierzałem jej o to prosi .
- O co?
- O ovaltine, oczywi cie. Mo e zosta w łó ku, je li chce.
Lorie wyci gn ła r k i dotkn ła go.
- Gene - powiedziała - jeste bardzo słodki i lubi ci ...
- Ale nie zamierzasz mnie zaprosi . W porz dku, wiem, o co chodzi.
- To nie to.
Wzniósł bezradnie dłonie.
- Wiem, co to jest a co nie jest - stwierdził. - Jeste liczn młod dziewczyn z
rodziny o pewnych tradycjach i zawsze robisz wszystko za pozwoleniem mamy, we
wła ciwy, staro wiecki sposób. Có , powiedzmy, e mi to odpowiada.
- To znaczy?
- To znaczy, e wpadn do ciebie jutro o odpowiedniej godzinie, przedstawi si
twojej matce i spytam, czy mog ci zabra na obiad. Podejm si nawet odstawi ci ,
nienaruszon , przed zmrokiem.
Wpatrywała si w niego przez dłu szy czas, a potem powoli pokr ciła głow .
- Gene - powiedziała - to niemo liwe.
- Co jest niemo liwe? Odwróciła si .
- Lubi ci - stwierdziła. - To wła nie sprawia, e nie zjemy razem obiadu.
- Lubisz mnie, wi c ze mn nie wyjdziesz? Gdzie tu logika?
Otworzyła drzwi samochodu.
- Gene - powiedziała delikatnie - naprawd my l , e byłoby lepiej, aby
zapomniał, i kiedykolwiek mnie spotkałe . Prosz ... dla twego własnego dobra. Nie
chc , by co ci si stało.
Gene potarł sw szyj z zakłopotaniem.
- Lorie, jestem naprawd wystarczaj co dorosły, by o siebie dba . Mo e nie
jestem ekspertem w izraelskim kung-fu, lecz przeszedłem ju wystarczaj co wiele, by
wyrobi ochronn powłoczk dla swoich tkanek. Gdybym wycofywał si z ka dego
potencjalnego zwi zku z obawy przed doznaniem krzywdy... Jezu, sko czyłbym jako
dziewica, zupełnie jak ty.
- Gene, prosz .
- Wszystko w porz dku, e „prosisz" w ten sposób, lecz ja nie rozumiem. Je li
uwa ałaby mnie za wyj tkowo obrzydliwego i niemiłego, mógłbym ci zrozumie , lecz
to oczywiste, e tak nie jest. Odwiozłem ci do domu. Powiedziałem ci, e jeste pi kna.
Czy nie nale y mi si cho by wyja nienie?
Pocz tkowo nie odpowiedziała. Jedna strona jej twarzy była o wietlona
czerwonymi wiatłami samochodu Mathieu, a druga pozostawała w cieniu. Dzi ki
nieustannemu warkotowi o miocylindrowego silnika limuzyny Gene przypomniał sobie
nagle, e Mathieu ci gle ich obserwuje. W sposób, którego nie potrafił wyja ni , poczuł
si wyj tkowo bezbronny wobec wszelkich niebezpiecze stw, jakby ta dziwna sytuacja
zacz ła nagle stwarza zagro enie.
- Gene - wyszeptała Lorie - pójd ju .
Zacz ła wysiada z samochodu, lecz przytrzymał j za nadgarstek. W ci gu
sekundy wyrwała mu si z sił , która prawie pozbawiła go równowagi, lecz potem nagle
rozlu niła si , jakby z wysiłkiem, i pozwoliła wci gn si z powrotem na siedzenie
pasa era.
Zbli ył si i pocałował j . Miała delikatne, wilgotne wargi, lecz nie chciała ich
rozchyli . Przytulił j mocniej, próbuj c wepchn koniuszek j zyka w jej usta, ale nie
pozwoliła mu na to, cofaj c głow . Wydawała si nie opiera , dopóki cieszył si
młodzie czym pocałunkiem, jednak w przypadku dziewczyny tak zmysłowej jak Lorie, to
mu nie wystarczało.
Lew dłoni dotkn ł jej ramienia. Z ustami przy jego ustach, próbowała go
odepchn . Przez krótki, wspaniały moment dotykał dłoni jej biustu, ci kiego i
gor cego, lecz nagle poczuł ostre ugryzienie w j zyk. Wywin ła mu si i wyskoczyła z
samochodu.
Potarł usta palcami. Była na nich krew. Czuł równie jej nieprzyjemny smak w
gardle. Wyj ł czyst , biał chusteczk z butonierki i przyło ył j do warg.
Lorie stała nie opodal, niespokojna i zagniewana, lecz nie podniósł na ni wzroku.
Chryste! Ugryziony przez jak piekieln dziewic ze szkoły wy szej! - pomy lał. Nie
wiedział, kto bardziej go zło cił. Lorie, za zrobienie sobie wieczornej przek ski z jego
j zyka, czy on sam za prób pocałowania panienki, która okazywała si mie morale.
- Gene...
Nadal nie podniósł głowy.
- Gene, przepraszam, nie dałe mi wyboru. Zakaszlał i wypluł odrobin krwi na
chusteczk .
- Po prostu id do domu, do swojej matki, dobrze? - wymamrotał.
- Gene, musisz zrozumie , e to by si nie udało. Nigdy.
- Zało si , e by si nie udało! Je li b d chciał zosta zjedzony ywcem, mog
wróci do Everglades i poło y si przed nosem aligatora!
- Prosz , Gene. Czy nie widzisz, e ci lubi ?
Czuł płyn c krew. Krwawienie wydawało si ustawa , lecz dziewczyna z
pewno ci ugryzła go gł boko i mocno. Prawie doł czył do Malhieu w dru ynie ludzi
po/bawionych j zyków, a to z pewno ci nie pomogłoby jego ambicjom politycznym.
- Po prostu id sobie st d, dobrze? - powiedział. Jad do domu.
Mathieu opu cił limuzyn i teraz stał kilka jardów dalej, obserwuj c Lorie w ciszy
i skupieniu. Znów zacz ło pada , deszcz zab bnił na wirze i trawie.
W ko cu Lorie odwróciła si i odeszła. Mathieu wzi ł j pod rami i
podprowadził do samochodu.
Gdy otworzył tylne drzwi, obejrzał si w kierunku Gene'a z twarz tak
pozbawion emocji, jak kamienny pos g. Potem wsiadł i ruszył w kierunku elaznej
bramy.
W zupełnej ciszy, gdy limuzyna zbli ała si do niej, brama rozwarła si . Po
przejechaniu samochodu zamkn ła powtórnie dost p do rodka. Gene ujrzał znikaj ce na
wirowej alejce tylne wiatła samochodu. Błysn ły jeszcze par razy mi dzy drzewami i
krzakami, a zupełnie przepadły. Potem nie pozostało ju nic prócz wysokiego muru,
zamkni tej bramy i l ni cego na trawie deszczu.
Siedział przez chwil nieruchomo, po czym wył czył silnik. Nadal przytykaj c
chusteczk do j zyka, otworzył drzwi i wyszedł na deszcz. Był tak daleko od miejskich
latarni, e dostrzegał płyn ce nad głow ciemne chmury i blady ksi yc wiec cy nad
drzewami.
Najciszej jak mógł podszedł do bramy. Nie chciał jej dotyka , na wypadek gdyby
była pod napi ciem, lecz stan ł blisko i zagl dał na drug stron . Dró ka wiodła d bow
alej i znikała około pi set jardów dalej, za zakr tem prowadz cym prawdopodobnie do
głównego budynku. Wydawało mu si , e dostrzega ciemn sylwetk dachu i kominów,
lecz równie dobrze mogły to by gał zie drzew.
Było co gro nego, a jednocze nie intryguj cego w domu Semple'ów. Chciał
rzuci na okiem, cho by tylko po to, by usatysfakcjonowa si stwierdzeniem, e jest to
kolejna droga rezydencja dyplomatyczna ze staro wieckimi lampami, krzewami
rozmarynu i wszystkimi tego typu dodatkami. Wrócił do samochodu, pochylił si , by
otworzy skrytk na r kawiczki, i wyj ł z niej mały zestaw rubokr tów, jaki dostał od
jednej ze swych dziewczyn z doł czon notk : „Od tej, która ci najbardziej podkr ca, z
miło ci ".
Jeden ze rubokr tów wyposa ony był w tester napi cia. Wyj ł go i wrócił do
elaznej bramy. Potem bardzo ostro nie dotkn ł metalow ko cówk jednej z elaznych
krat. Nic si nie stało. Wrota nie były pod napi ciem. Przyjrzał si im. Były tak wysokie,
e prawdopodobnie niepotrzebnie zaopatrzono je dodatkowo w ostre szpikulce. My l o
nabiciu si na jeden z nich nie podniosła go bynajmniej na duchu.
Chwycił bram obiema dło mi, a potem poszukał oparcia dla stóp. Pocz tkowo
szło mu łatwo, gdy mógł opiera si na wielu ornamentach i mimo zasapania z wysiłku
wspi ł si w kilka sekund. Jednak wy ej elazo miało mniej zawijasów, a na samym
szczycie nie było ich zupełnie. Tylko gołe pr ty zako czone szpikulcami.
Przystan ł na chwil , by odpocz , około dziesi stóp nad ziemi . Patrz c za
siebie mógł dostrzec swój biały samochód z wci otwartymi drzwiami, a za nim szos
wiod c do domu Semple'ów oraz odległe wiatła s siednich domów. Z przodu, przez
nieomal wi zienne kraty bramy, nadal nie dostrzegał nic poza ciemn cian drzew i
ja niejsz wst g wij cej si mi dzy nimi alejki. Deszcz nieco zel ał i powiał lekki,
wie y wiatr. Wolałby, eby jego j zyk nie był a tak cholernie obolały, lecz z drugiej
strony to stanowiło jeden z powodów wspinaczki na te gotyckie wrota.
- W gór , mój chłopcze, ci gle w gór - wysapał do siebie, cytuj c dawne słowa
agenta swej kampanii na Florydzie. Chwycił dwie elazne piki, przycisn ł spody butów
do bramy i zacz ł si podci ga jak wyspiarz z Fid i wła cy na drzewo kokosowe.
Zasapany dotarł do szczytu. Najtrudniejsze było przebrni cie nad samymi
szpikulcami. Nie miał oparcia dla stóp i musiał spróbowa wcisn buty mi dzy pr ty, w
nadziei, e si nie ze lizgn albo, co gorsza, nie utkn na dobre.
Wcisn ł lew nog i ostro nie przeniósł praw nad ostrzami. Brama zatrz sła si
pod jego ci arem. Pozostał w tej pozycji, oddychaj c gł boko, a zebrał siły na
wci ni cie prawej nogi mi dzy pr ty po drugiej stronie i uwolnienie lewej.
Wła nie wtedy dobiegł go jaki hałas od strony domu. Zastygł z płyn cym po
twarzy potem i nadsłuchiwał. Prawdopodobnie był to tylko odległy grzmot. Uprzedzano o
mo liwo ci burz tej nocy, a one zwykle nadci gały nad Waszyngton z tej strony rzeki.
Chwycił mocniej wrota i przygotował si do ich przeskoczenia.
Hałas powtórzył si i tym razem bez w tpienia nie był to grzmot. Mógł to by
motocykl lub samolot odrzutowy, ale nie grzmot. Próbował co dojrze w ród ciemno ci
terenu Semple'ów, lecz chmury przesłaniały ksi yc i widział jedynie zarysy drzew. Hałas
dochodził z pewno ci stamt d.
Potem dotarł do niego najbardziej przera liwy d wi k, jaki kiedykolwiek dane mu
było słysze . Hałasowały przedzieraj ce si mi dzy krzakami i drzewami du e zwierz ta.
Co wi cej, zd ały w jego kierunku. Wypuszczono na niego psy!
Napi ty i przera ony z powrotem przeło ył nog nad szczytem bramy. Pogo
zbli ała si i wolał nie patrze w stron domu. Walczyłby uwolni lew nog spomi dzy
pr tów, lecz nie miał odpowiedniego oparcia i usiłowania te pozostawały bez rezultatu.
Ci gn ł najmocniej, jak potrafił, ale noga nadal tkwiła zablokowana.
Zdał sobie spraw z obecno ci du ych jasnych kształtów mkn cych mi dzy
d bami i trzasku ostrych pazurów na wirze. Wówczas stracił oparcie i ze lizgn ł si , a
raczej spadł, z bramy na ziemi , nadwer aj c kostk i pozostawiaj c wci ni ty mi dzy
pr ty lewy but.
Dysz c z bólu, rzucił si w kierunku samochodu tak szybko, jak tylko potrafił.
Tu za sob usłyszał pomruki i drapanie bestii, które dotarły ju do wrót i rzuciły si na
nie warcz c i szczekaj c w sfrustrowanej agresji.
Uruchomił samochód, zawrócił wzbijaj c fontann wiru i z piskiem opon ruszył
jak najdalej od tego miejsca. Dopiero na głównej drodze do Waszyngtonu zwolnił i
pozwolił sobie na wytchnienie. Jego system nerwowy był pora ony strachem.
Dotarł do swego apartamentu w Georgetown i zaparkował samochód na ulicy.
Była to spokojna, stara dzielnica, a on miał szcz cie wynajmowa najwy sze pi tro
mrocznego, ceglanego domu znajduj cego si w gł bi zadbanej parceli. Wła ciciel był
przyjacielem jego ojca z czasów studenckich. Otworzył bram i ruszył, z jedn nog w
skarpetce, do drzwi frontowych.
Zapalił wszystkie lampy w urz dzonym na jasno ółty kolor pokoju dziennym,
wł czył jaki nocny film jednocze nie przyciszaj c d wi k i pu cił Mozarta. Dopiero
wówczas zacz ł rozmy la o Lorie Semple. Nalał sobie solidn szklank Jacka Danielsa i
rozparł si na kanapie, opieraj c zwichni t stop na onyksowym stoliku do kawy.
Przywoływał wydarzenia tej nocy i próbował uporz dkowa je w jaki rozs dny sposób.
Nie ulegało w tpliwo ci, i Lorie to fascynuj ca dziewczyna. W normalnych
okoliczno ciach jadłby teraz z ni kolacj , przy graj cej uwodzicielskie melodie
orkiestrze, widz c w jej oczach obietnic dalszego ci gu. Oczekiwałby, e sko czy si to
co najmniej randk nast pnego dnia. Lecz ona potraktowała go z kamiennym chłodem,
chocia utrzymywała, e go lubi, a nawet była gotowa ugry go, by jasno wszystko
zrozumiał.
Zapalił papierosa i nagle zdał sobie spraw , jak bardzo spuchni ty ma j zyk.
Przeszedł do małej br zowo-czarnej łazienki z mnóstwem buteleczek drogich wód po
goleniu i zapalił wiatło nad lustrem. Potem wystawił j zyk i obejrzał go.
Bardzo dziwne było to, e szkarłatne ranki znajdowały si w pewnej odległo ci od
siebie i było ich niewiele. Normalne, ludzkie ugryzienie jest zwykle łukowate, a to
składało si z czterech oddzielnych ranek. Gene dotkn ł ich delikatnie i oniemiał.
Wygl dało to tak, jakby ugryzł go du y pies.
Przez dług chwil stał przed lustrem, a gdy zadzwonił telefon, drgn ł nerwowo.
ROZDZIAŁ 2
To był Walter Farlowe, jego szef. Chciał przypomnie , e nast pnego dnia o
jedenastej odbywa si spotkanie dotycz ce negocjacji w sprawie Indii Zachodnich i e
oczekuje jego punktualnego przybycia. Gene odparł, i dobrze si przygotował i wszystko
jest w najlepszym porz dku.
- Czy ty przypadkiem nie masz kataru? - spytał Walter.
- A czy mówi tak, jakbym miał?
- Nie wiem. Mówisz dziwnie, jakby miał w ustach klusk albo co w tym stylu.
- Ach, to - stwierdził Gene. - Ugryzłem si niechc cy w j zyk.
Walter zachichotał.
- Ugryzłe si w j zyk? Szkoda, e nie zrobił tego Henry Ness.
- Chciałbym, eby odgryzł sobie t cał swoj cholerna głow .
Po odło eniu słuchawki Gene nalał sobie kolejnego drinka i usiadłby dalej
rozmy la . W yciu politycznym zdobył sobie opini ko cz cego wszystko, do czego si
zabierał. Ka da sprawa, ka dy raport, ka dy
incydent był dokładnie udokumentowany, szczegółowy i zamkni ty. Nieporz dek
przeszkadzał mu, a tak wła nie stało si w przypadku Lorie Semple. Oprócz tego, jego
duma została naruszona po raz pierwszy od dwudziestu lat. Ta dziewi tnastoletnia
dziewica nie tylko ugryzła go w j zyk, lecz równie poszczuła psami i zmusiła do
ucieczki, pozbawiaj c uwi zionego mi dzy pr tami angielskiego buta za siedemdziesi t
pi dolarów.
Si gn ł po ksi k telefoniczn i poszukał nazwiska Semple. Tak jak oczekiwał,
nie było go na li cie. Przez chwil stał dzwoni c szklank o z by, po czym uj ł
słuchawk i wykr cił numer. W ko cu, pomy lał, jest dopiero po północy, a w
Waszyngtonie niewiele panienek kładzie si spa o tej porze.
Telefon zadzwonił jedena cie razy, zanim kto go odebrał. Zaspany dziewcz cy
głos spytał:
- Hallo? Kto mówi?
- Maggie - powiedział najwyra niej, jak potrafił - to ja, Gene.
- Która godzina?
- Och, nie wiem. S dz , e koło dwunastej.
- Nie wiesz? Kupuj ci Jeager-le-Coultre za trzysta dolarów, a ty nie wiesz?
- Nie b d uszczypliwa. I tak nie spała , prawda? Maggie wydała długie, cierpliwe
westchnienie.
- Nie, Gene. Nie spałam. Czy którakolwiek dziewczyna mogłaby si utrzyma na
stanowisku twojej sekretarki, gdyby spała? Wci czuwam, dwadzie cia cztery godziny
na dob . Po prostu przez pewien czas czuwam nieco słabiej ni zwykle.
Gene słuchał cierpliwie.
- Maggie - powiedział - wiem, e to nieco niefortunnie, ale zastanawiałem si , czy
mogłaby wy wiadczy mi mał przysług .
- Zawsze tak mówisz! Gene, mam dzisiaj woln noc! Czy dziewczyna nie mo e
sobie od czasu do czasu pozwoli spokojnie na to, co czyni j pi kn ?
- Maggie, ty zawsze jeste pi kna, wypocz ta czy nie.
- Nie wciskaj mi kitu. Co mam dla ciebie zrobi ?
- Pami tasz francuskiego dyplomat Jeana Semple? Umarł około trzech miesi cy
temu w Kanadzie czy gdzie tam.
- Zgadza si . Rozszarpały go nied wiedzie na polowaniu.
- Dobrze, co wi cej o nim wiesz? Rodzina? Dom?
- Zupełnie nic. Dlaczego?
Gene wzi ł telefon i poszedł z nim na kanap . Na kolorowym ekranie
telewizyjnym podnosiły si z grobów jakie z z arte przez mole monstra, a gromada
przera onych ludzi uciekała przed nimi w ciszy, wymachuj c ramionami. W tle nadal
łagodnie brzmiała muzyka Mozarta.
- Dzi wieczorem spotkałem córk Semple'a na przyj ciu u Schirry. Była bardzo
tajemnicza, wiesz? Bardzo... jakby to powiedzie ... odległa. Mam uczucie, e jest w niej
co dziwnego, o czym powinienem wiedzie .
Maggie znów westchn ła.
- To znaczy, e dała ci kosza i potrzebujesz jakiego haczyka, by osi gn sukces
podrywacza?
- Och, daj spokój, Maggie, to wcale nie jest tak. Ona mieszka w olbrzymim domu
za miastem, otoczonym murami jak Fort Knox, z olbrzymimi psami, które s
prawdopodobnie w stanie odgry człowiekowi nog jednym kłapni ciem.
- Mo e Semple'owie maj jak warto ciow kolekcj dzieł sztuki czy co
takiego. Czy widziałe ten dom na własne oczy?
- Nie przepuszczono mnie nawet przez bram . Ona ma swojego goryla, Mathieu.
Jest niemy i wygl da jak Jack Palance w roli Drakuli. Gdy grzecznie poprosiłem o
wpuszczenie mnie do rodka, otrzymałem odmow stulecia.
- Ty? Grzeczny?
- Potrafi by , kiedy chc . Problem w tym, e miejsce jest nie do zdobycia,
cho by stawa na głowie. Chc tylko wiedzie , co tam jest grane? To znaczy, Lorie
Semple to wspaniała dziewczyna i, wierz albo nie, chciałbym j lepiej pozna , ale to
przede wszystkim ciekawo .
- Czy my lisz, e to jeszcze kiedy si zdarzy? - spytała Maggie niespodziewanie.
- Czy my l , e co jeszcze kiedy si zdarzy?
- My. Ty i ja. Para, której prawdopodobnie powinno si uda . Czy tak nie pisz
w horoskopach?
- Maggie... Jestem młodym m czyzn . Mam przed sob całe ycie.
- Je li twierdzisz, e człowiek trzydziestodwuletni jest młody, to powiniene zda
sobie spraw , e to tylko osiem lat do czterdziestki.
Przełkn ł whisky.
- Okay, zadzwo do mnie za osiem lat. Ale czy najpierw wy wiadczysz mi t
przysług ?
- Co chcesz wiedzie ?
- Chc zna numer telefonu Lorie. Chc równie wiedzie , czy ona kiedykolwiek
wychodzi, a je li tak, to gdzie i jak sp dza czas. Interesuj mnie szczególnie fotografie
domostwa i przyczyny mierci Jeana Semple. A, i zobacz, co mo esz znale na temat
pani Semple, matki Lorie. Wydaje si , e to jaki przyczajony potwór. Maggie sko czyła
zapisywa jego polecenia.
- Jak pr dko tego potrzebujesz? Pytam, cho i tak znam odpowied .
- Co by powiedziała na jutro?
- Jutro jest niedziela.
- Zgadza si , a wi c nie b dziesz musiała zarywa pracy. B d w biurze Waltera
prawie cały ranek. Mo e by do mnie podskoczyła z tymi materiałami i pójdziemy na
lunch.
- Obiecujesz?
- Przysi gam. Czy my lisz, e opowiadałbym ci kłamstwa w szabas?
- Nie wi cej ni zwykle. Przy okazji, co jesz?
- Nic. Co masz na my li?
- Mówisz, jakby co jadł - powiedziała. Dotkn ł j zyka.
- Ach, to. Nie, nic nie jem. Po prostu boli mnie z b, to wszystko.
- Okay, Gene. Do zobaczenia jutro. Nie zapomnij o lunchu.
- Pa, pa, droga Maggie.
Odło ył słuchawk . Wiedział, e proszenie Maggie
o zdobycie informacji o Lorie Semple było niedelikatne, i czuł si odrobin
winny, lecz była jedyn osoba, o której wiedział, i mogła zrobi to dyskretnie i szybko.
Gdyby poprosił Marka Wellmana o zrobienie tego samego lub zwróciłby si z tym do
jakiego kolwiek innego m czyzny ze swego kr gu, wie o ugryzionym j zyku i
zgubionym bucie rozeszłaby si po Waszyngtonie lotem błyskawicy. Jego nazwisko
prawdopodobnie ju ł czono romantycznie z Lorie, a to mogło jedynie utrudni zdobycie
informacji.
Zastanawiał si , czy wypi kolejnego drinka. Zaczynał si czu zm czony i
obolały. W ko cu rozebrał si i wzi ł prysznic. Stoj c pod strumieniami wody, my lał o
Lorie Semple. Jeszcze raz przeanalizował cały wieczór, od momentu podej cia do niej z
wyci gni t r k do niezwykłego uczucia towarzysz cego dotkni ciu jej piersi przez
cienki materiał sukni.
Namydlił si . Zdawał sobie spraw , jak bardzo Lorie Semple go podniecała.
Poszli do małej knajpki niedaleko biura Waltera Farlowe'a, usiedli za zielon
szyb przepierzenia i zamówili stek oraz jajka.
Było to ulubione miejsce funkcjonariuszy politycznych pracuj cych w niedziel i
gdy tam przybyli, zastali ju spory tłumek. Do wiadczony obserwator potrafiłby odró ni
demokratów na pierwszy rzut oka i dostrzec, e podczas gdy oni mieli tendencje do
siadania na tyłach, wokół wózka ze słodyczami, republikanie kierowali si raczej ku
oknom.
Maggie wygl dała jak zwykle wie o i uroczo. Była drobn , liczn brunetk z.
zadartym noskiem i du ymi br zowymi oczami. Zawsze przypominała Gene'owi
dziewcz ta z okładki „Saturday Evening Post" witaj ce powracaj cych do domu
chłopców. Mo e dlatego nie o enił si z ni par lat temu. Byli przyjaciółmi z lat
dziecinnych w Jacksonville, a w wieku lat siedemnastu stali si kochankami, pozostaj c
bardzo blisko a do czasu, gdy mieli po dwadzie cia jeden lat.
Wówczas u Gene'a odezwały si ambicje polityczne, a Maggie poszła do
college'u. Ich romans rozwiał si i znikn ł, gdy oboje ruszyli własnymi drogami. Gene
zakochał si w bogatej m atce, prawie dwa razy starszej od niego, i został emocjonalnie
przenicowany, podczas gdy Maggie pokochała jakiego gogusia z Yale i przeszła przez
wszystkie problemy niechcianej ci y oraz aborcji.
Teraz byli znów razem, gdy stanowili dwójk przyjaciół oraz ze wzgl du na
ogólnodemokratyczny trend do wspólnoty w nowej administracji.
Gene urwał kawałek chleba.
- Zdobyła te informacje? - spytał. U miechn ła si .
- Utyjesz jedz c tyle chleba, wiesz?
- Przy mojej diecie nikt by nie utył. Czy wiesz, co jadłem wczoraj wieczorem?
Pasztet z kraba i dwa drinki. Dzi rano na spotkaniu u Waltera byłem tak głodny, e
burczało mi w brzuchu.
Maggie podniosła z podłogi swoj torebk i poszperała w niej. Wyj ła ze rodka
notes i otworzyła.
- Zdobyłam wi kszo informacji - stwierdziła - poza numerem telefonu Lorie
Semple. Z tym b dziemy musieli poczeka do poniedziałku, gdy otworz biuro danych
przedsi biorstwa telefonicznego.
Gene zakaszlał.
- Jestem wa nym politykiem, a musz czeka do poniedziałku rano. Czy Jack
Kennedy musiał kiedykolwiek czeka do poniedziałku rano? Czy którykolwiek z
prezydentów musiał?
- Och, s dz , e tak - odparła Maggie. - Sprawa polega na tym, e chciałam
wszystko załatwi bez szumu. Dzi rano miałam ju telefon z sekretariatu senatora
Hasbauma z zapytaniem, jak ci poszło z niesamowit pann Semple. Na twoim miejscu
trzymałabym ten szczególny romans z dala od prasy.
- Romans? Kto tutaj mówił o romansie? Je li nazywasz zwichni t kostk i
ugryziony j zyk romansem...
Maggie mrugn ła do niego.
- S dziłam, e mówiłe o bol cym z bie. Gene wzruszył ramionami.
- No có , uczucie jest podobne. Z b, ugryzienie. Trudno wyczu ró nic .
Maggie przerzuciła kilka kartek notesu.
- Dom rodziny Semple'ów jest bardzo interesuj cy. Znajduje si na czterdziestu
akrach gruntu, w Merriam. Wi kszo terenu zajmuj krzewy i drzewa. Obiecano mi
fotografi lotnicz . Dom jest pi tnastopokojowym przedwojennym pałacykiem
zbudowanym przez plantatora tytoniu z Wirginii. Nale ał potem do ró nych
biznesmenów i polityków, a przestał by u ywany w 1911. Stał pusty do czasu, gdy w
1973 roku nabyli go Semple'owie. Wła nie wtedy Jean Semple został przedstawicielem
francuskiej dyplomacji w Waszyngtonie. Od tego czasu wci tam mieszkaj .
Przyniesiono stek i jajka. Gene zabrał si do przyprawiania, podczas gdy Maggie
nadal czytała.
- Jean Semple jest, lub raczej był, bardzo wykształconym i bogatym człowiekiem.
Urodził si w 1919 w Sassenage w bogatej rodzime i wygl da na to, e z góry
przeznaczono go do słu by dyplomatycznej. Pojechał do Egiptu w 1951 jako
pocz tkuj cy dyplomata i tam spotkał swoj przyszł on , Leil . Prawie nie ma o niej
informacji, poza panie skim nazwiskiem: Misab. Wiadomo te , e wi kszo ycia
sp dziła w Sudanie. Ich jedyna córka, Lorie, urodziła si dziewi tna cie lat temu w
Pary u. Jean zawsze był miło nikiem natury. Przeznaczył do du o pieni dzy na ró ne
zwi zane z ni przedsi wzi cia, głównie parki narodowe w Afryce. Był równie
my liwym i wła nie podczas polowania został rozszarpany przez nied wiedzie. Mam
dosta raport kanadyjskiego koronera w tej sprawie.
Gene wło ył do ust kawałek steku i zmarszczył brwi.
- Czy to wszystko? - zapytał. - A kosztowno ci? Czy kolekcjonował co ? To
znaczy, dlaczego dom jest tak dobrze pilnowany?
- Nie wiem - powiedziała Maggie. - Rozmawiałam z dwoma francuskimi
dyplomatami, którzy go znali, i obaj powiedzieli, e nigdy nic specjalnego nie
kolekcjonował i e wszystko, co na jego temat wiedz , to fakt, i był odludkiem.
Powiedzieli mi równie o niezwykłej urodzie jego ony. Jeden z nich okre lił j jako
kobiet une grande poitrine.
- Co znaczy une grande poitrine.
- Du e cycki. S dziłam, e nawet twój francuski obejmuje ten zwrot.
- Przesta by sarkastyczna, jedz swój stek. Sko czyli posiłek, a potem poszli do
biura Gene'a, mijaj c po drodze Biały Dom.
Był szary, wilgotny dzie , typowy dla przełomu wrze nia i pa dziernika, gdy
waszyngto ska pogoda waha si z podj ciem decyzji. Nad nimi mkn ł na lotnisko Dulles
niewidzialny, hała liwy odrzutowiec, klucz c po trudnej cie ce zej cia nad Potomakiem.
Gdy doszli do trwaj cego w ciszy portyku biura, u cisn li sobie r ce.
- Dzi ki za lunch - powiedziała Maggie. - To był najlepszy stek, jaki jadłam od
paru tygodni.
- Cała przyjemno po mojej stronie. Mo e powinni my robi to cz ciej?
- Co cz ciej? - spytała z udawan niewinno ci . Spogl dał na ni przez moment,
pochylił si i pocałował j w czoło.
- Wszystko to, co robi dobrzy przyjaciele.
- B dziesz ostro ny, prawda?
- Ostro ny?
Otuliła si szczelniej marynark .
- Chodzi o to, co powiedział jeden z tych francuskich dyplomatów. Nie mówiłam
o tym wcze niej, bo s dziłam, e zabrzmi miesznie. Lecz nie dawało mi to spokoju.
- O co chodzi? Mam uwa a na psy?
- Nie, chodzi o du o dziwniejsz rzecz. Gdy powiedział mi wszystko o pani
Semple i Lorie, spytał, czy kto interesuje si nimi, my li o mał e stwie. Powiedziałam,
e nie s dz . Lecz on stwierdził, e je li by tak było, mam ostrzec go przed ta cem.
- Przed ta cem? Co to, u diabła, znaczy?
- Nie wiem. Mówiłam ju , e to brzmi miesznie. Pomy lałam tylko, i
powiniene wiedzie . Na wszelki wypadek.
Gene uj ł j za r k i roze miał si . Odbity od portyku miech był dziwnie
stłumiony.
- Moja pi kna Maggie powiedział. Ostatni rzecz , jaka przyszłaby mi do głowy,
jest mał e stwo z Lorie Semple, a có dopiero z jej matk . Sposób, w jaki mnie
potraktowała ostatniej nocy, sprawia, i nie s dz , bym jeszcze kiedykolwiek miał j
zobaczy czy tym bardziej zamieni z ni cho słowo.
- Nie wiem - stwierdziła Maggie. - Zawsze wyobra ałam sobie ciebie z hord
dzieci i podmiejskim domkiem w Grand Rapids.
- Z Lorie Semple? Chyba artujesz. Maggie wzruszyła ramionami.
- Pewnego dnia i tak ci to czeka. Kiedy my lałam nawet, e ze mn .
Gene stał z rozwianymi na wietrze włosami. Miał kwadratow twarz kandydata na
demokrat , lecz jak oni wszyscy potrafił równie wygl da czule i smutno.
- Maggie... - zacz ł, lecz pokr ciła głow i odwróciła si od niego.
- To nie ma znaczenia - powiedziała delikatnie. - Cokolwiek zrobisz, nie ma
znaczenia, byleby to było z korzy ci dla ciebie.
Potem odeszła w gł b ulicy i zostawiła go stoj cego pod wysokim i dostojnym
progiem jego biura.
Mniej wi cej godzin pó niej Gene wył czył lamp na biurku i zdj ł okulary w
grubej oprawce. Raport był prawie sko czony i pomy lał, e mo e go bez trudu
dopracowa nad ranem. Cho w biurze było ju szarawo, niebo nadal ja niało i doszedł
do wniosku, e pozostały jeszcze trzy lub cztery godziny do zmroku. Zło ył papiery na
biurku i wstał. Mo e powinien jeszcze raz uda si do domu Semple'ów i sprawdzi
wszystko sam?
Cały dzie kr yły mu w głowie erotyczne my li o Lorie Semple. Nawet podczas
spotkania w sprawie Indii Zachodnich. Gdy zamykał oczy cho by na ułamek sekundy,
widział jedwabiste, zmysłowe ciało i pi kn koci twarz.
Powiedział do siebie gło no:
- Ta kobieta zalazła mi za skór .
Wyci gn ł papierosa z pomi tej paczki i zapalił.
A mo e wpa do niej? Gdzie przy głównej bramie powinien by dzwonek dla
go ci i mo e gdyby skorzystał z niego i zaanonsował si , zamiast próbowa si wkra
przez mur jak drugorz dny opryszek, zostałby wpuszczony do rodka. Miał nadziej , e
Lorie nie znalazła jego buta.
Zamkn ł biurko, wył czył wiatła i zszedł do samochodu. Gdy wyje d ał z
centrum miasta, było ju koło pi tej, a chmury stawały si coraz ci sze i ciemniejsze. W
samochodowym radiu jaki kaznodzieja wzywał o poło enie kresu nierówno ci i koniec
wszelkich ludzkich cierpie . Gene dorobił do tego własn konkluzj dotycz c ko ca
tracenia drogich butów w bramach.
Znalezienie w skiej dró ki do domu Semple'ów zaj ło mu pół godziny. Dwa razy
przejechał obok, nie rozpoznaj c jej. W wietle dziennym wygl dała jako inaczej,
chocia wiedział, e w nocy skr cił w prawo, przejechał przez tunel drzew i dotarł do
szczytu wzgórza, jad c wzdłu wysokiej, naje onej ciany. Skr cił jeszcze raz i znalazł
si przed elazn bram . But, tak jak si obawiał, znikn ł.
Wysiadł z samochodu i podszedł do krat. Nawet w dzie posiadło Semple'ów
wygl dała mrocznie, a li cie d bów sm tnie szele ciły na wietrze. Alejka rozci gała si
wprost przed nim i znikała za rogiem. Wiedział, e musi dociec, co znajduje si dalej.
Cofn ł si o kilka kroków, rozgl daj c si na prawo i lewo, a w ko cu dojrzał to,
czego szukał. Mały mosi ny dzwonek z nazwiskiem „Semple" wygrawerowanym
gotyckimi literami.
Nacisn ł dwukrotnie. Potem zacz ł chodzi tam i z powrotem, w oczekiwaniu, a
kto si pojawi.
Dopiero po dziesi ciu minutach zauwa ył jak oznak ycia. Usłyszał silnik
elektryczny i zza zakr tu wyjechał biało-czerwony wózek golfowy kierowany przez
Mathieu.
Min ło kolejne pi minut, nim wózek dotarł do bramy. Mathieu zatrzymał go
kilka jardów.dalej i wysiadł. Potem podszedł do Gene'a i obejrzał go przez kraty.
- Wpadłem do Lorie - powiedział Gene, nieco gło niej i mniej pewnie, ni
zakładał. - Je li jest w rodku, to chciałbym si przywita .
Mathieu zastanawiał si przez chwil . Potem zacz ł macha r kami, jakby mówił
„nie".
Gene stał niewzruszony.
- Czy mógłby pan przekaza jej po prostu, e tu jestem?
Mathieu znów zamachał r kami. „Nie, monsieur. Nie mog ."
- A zatem mo e pani Semple. Czy mógłbym si z ni widzie ?
„Nie. Prosz odej ."
- Nie chc zrobi Lorie adnej krzywdy. Nie jestem Casanov . Chc si tylko
przywita i zaprosi j na kolacj .
„Nie. Odejd ."
- Słuchaj - powiedział Gene - załatwmy to delikatnie, co? - Wyci gn ł portfel i
wyj ł z niego dziesi dolarów. Wetkn ł je przez bram . - Pozwól mi wej , dobrze?
Mathieu wpatrywał si w banknot zimnymi, nieubłaganymi oczami. Spojrzał znów na
Gene'a z tak pogard , e ten natychmiast cofn ł r k i schował pieni dze z powrotem do
portfela. W tym momencie był nawet zadowolony, e dzieli ich półtonowa krata.
- W porz dku - stwierdził Gene. - Skoro nie mog ci przekona , to nie. Ale mo e
przeka esz wiadomo ? Czy poprosisz Lorie, by do mnie zadzwoniła? Prosz !
Mathieu jeszcze przez chwil wpatrywał si w niego zimno, po czym odwrócił si
i wsiadł do wózka golfowego. Zawrócił z piskiem i odjechał znikaj c za drzewami. Gene
oparł si o wrota i westchn ł.
Miał wła nie wróci do samochodu, gdy zdało mu si , e dostrzegł co w oddali.
Wyt ył wzrok i przez sekund widział Lorie, wolno spaceruj c mi dzy drzewami, z
du ym psem na smyczy. Miała niebieskie spodnie i biał bluzk . Jej piaskowe włosy,
zaczesane do tyłu, rozwiewał wiatr.
- Lorie! Lorie! - krzykn ł, lecz była zbyt daleko i zanim zd ył zawoła
powtórnie, znikn ła.
Zawrócił i usiadł w samochodzie. B bnił palcami po kierownicy i zastanawiał si ,
co dalej robi . Przekradanie si do rodka posesji w wietle dziennym nie wchodziło w
rachub .
Nie pomogło równie dalsze wciskanie dzwonka. Mógł jedynie czeka do rana, a
Maggie jako zdob dzie numer telefonu. Wtedy mo e uda mu si omin bezdusznego
Mathieu i porozmawia osobi cie z Lorie albo chocia z jej matk .
Pojechał z powrotem do miasta, czuj c si zawiedziony, lecz jeszcze bardziej
zdeterminowany. Po raz pierwszy trafił na tego rodzaju wyzwanie i bez wzgl du na
przeszkody postanowił dopi swego.
Poniedziałkowy ranek był jasny, z lekkim tchnieniem zimy w powietrzu i Gene
zało ył do pracy prochowiec. Dotarł do biura wcze nie, tu przed ósm , lecz Maggie ju
tam była. Siedziała z plastykowym kubkiem kawy przy swoim biurku i pal c papierosa,
rozmawiała przez telefon.
Gene powiesił płaszcz.
- Kto dzwoni? - zapytał. - Czy kto , z kim powinienem porozmawia ?
Maggie zakryła słuchawk dłoni .
- To mój sekretny, poniedziałkowy kochanek. Trzymaj g b na kłódk , bo ci
usłyszy.
Gene podszedł do swego biurka i szybko przejrzał poczt . Była cała sterta listów z
Indii Zachodnich i troch irytuj cych nagabywa na temat polityki subsydiowania
niektórych regionów Ameryki rodkowej. Nawet gdyby zaraz zabrał si do pracy, sprawy
te zaj łyby mu wi kszo poranka, a przecie musiał oprócz tego sko czy raport na
temat wewn trznej sytuacji w Indiach Zachodnich. Wyci gn ł papierosa i zapalił.
Maggie mówiła:
- Aha. Okay. Rozumiem. Dzi ki, Marvin. Jestem twoj dłu niczk .
Potem odło yła słuchawk i podeszła do Gene'a z u miechem zadowolenia. Miała
na sobie skromn rdzawoczerwon sukienk i po raz pierwszy od dłu szego czasu zdał
sobie spraw , jaka jest liczna.
- I co? - spytał, przegl daj c sze ciostronicowy list na temat produkcji cukru. -
Wygl dasz jak kot przechodz cy koło mleczarni.
- Dlaczegó by nie? Prosiłe o rzeczy niemo liwe, o władco, i niemo liwe stało
si osi galne.
Wyrwała kartk ze swego notatnika i poło yła j przed nim. Była na niej
informacja: First Bank of Franco-Africa, 1214 K Street, a pod spodem numer telefonu.
Uniósł kartk .
- Co to jest? To ma co wspólnego z Lorie Semple?
- To tylko jej numer telefonu - stwierdziła Maggie chytrze. - I tylko adres miejsca,
w którym pracuje.
Gene uniósł brwi.
- Ona pracuje? Chcesz powiedzie , e nie sp dza całego ycia zamkni ta w tym
domu w Merriam?
- Oczywi cie, e nie. Dlaczego miałaby to robi ?
- Nie wiem - bronił si Gene. - Sposób, w jaki to miejsce jest strze one, sprawia
wra enie, e nigdy stamt d nie wychodz .
Maggie zgasiła papierosa.
- Typowo szowinistyczne podej cie. Je li kto nie pada ci do stóp i nie błaga o
zaci gni cie do łó ka, to musi wie mroczn egzystencj zamkni ty w przedziwnym,
starym domu. To byłoby jedynym wyja nieniem, według mnie.
- Nie widziała tych przekl tych psów wartowniczych. Były takie wielkie!
- To pewnie przyjacielskie bernardyny id ce ci na ratunek. Gdyby nie wpadł w
panik , mógłby dosta kapk brandy.
Gene spojrzał na zegarek. Gdyby wzi ł taksówk , mógłby dotrze do banku przed
otwarciem, co oznaczało sposobno złapania Lorie na ulicy.
- Posłuchaj, Maggie - powiedział. - Wychodz . To nie potrwa długo. Je li
zadzwoni Walter albo Mark zacznie co w szy , powiedz, e wyszedłem w wa nych
sprawach dyplomatycznych. Wracam za pół godziny.
- Gene - ostrzegła Maggie - nie anga uj si tak bardzo. Je li panienka naprawd
nie chce ci zna , nie rób z siebie idioty.
- Maggie - rzucił wkładaj c płaszcz - czy kiedykolwiek zrobiłem z siebie idiot ?
- Tylko raz - stwierdziła gorzko i wróciła do swego biurka.
Wypadł na ulic i przywołał taksówk . Kierowca był milcz cym Murzynem z
olbrzymim cygarem; gdy dotarli do K Street, Gene z zadowoleniem wysiadł na chłodne,
pa dziernikowe powietrze. Zapłacił taksówkarzowi, dał mu napiwek, a potem podszedł
do szerokich drzwi z nierdzewnej stali. Przed bankiem czekała mała delegacja
Algierczyków. Przytupywali nogami i rozmawiali ze sob łaman francuszczyzn . Gene
nie potrafił zrozumie wszystkiego, co mówili, lecz dotarło do niego, e nie s
zadowoleni z Jefferson Memoriał. Jeden z nich stwierdził, e przypomina on pawilon
sportowy.
Na par minut przed godzin otwarcia do oczekuj cych klientów doł czyły dwie
dziewczyny. Gene'owi wydawało si , e mog to by pracownice banku, wi c zwrócił si
do nich z ujmuj cym u miechem.
- Przepraszam panie - zagadn ł.
Odwróciły si i spojrzały na niego oboj tnie. Jedna z nich miała nieprzetarte
okulary, a druga uła gum z tak niespo yt energi , e ka dy muskuł jej twarzy
pracował intensywnie.
- Przepraszam - powiedział Gene - czy panie tutaj pracuj ?
- A co to pana obchodzi? - spytała ta z gum .
- Có ... - odparł Gene z zakłopotaniem - po prostu pracuje tu moja przyjaciółka i
zastanawiałem si , czy j znacie. Nazywa si Lorie Semple.
- Lorie! Jasne. Jest w departamencie wymiany zagranicznej.
- Czy przyjdzie dzisiaj do pracy?
- Nie opu ciła ani jednego dnia - powiedziała dziewczyna uj ca gum . - Jest w
doskonałej formie. Du o wiczy. Wie pan, wiczenia izometryczne, takie rzeczy...
- Jest pan jej chłopakiem? - spytała ta w brudnych okularach.
Gene potrz sn ł głow .
- O, nie. Nic takiego. Tylko przyjacielem.
- Przydałby si jej chłopak - stwierdziła okularnica z przekonaniem.
- Dlaczego? - zaciekawił si Gene. - S dzi pani, e jest samotna?
- Och, nie wiem. Ona jest taka powa na. Rozumie pan, co mam na my li? Du o
mówi o mał e stwie i licznie wygl da, ale nigdy nie miała chłopaka. Mo e co nie tak z
jej charakterem, wie pan. Poza tym jest bardzo wysoka. Nie s dz , eby chłopakom
podobały si takie dziewczyny.
- Mój Sam twierdzi, e Wygl da jak zawodniczka koszykówki i to ligi zawodowej
- stwierdziła druga dziewczyna.
Gene kontynuował:
- Wiem, e to osobiste pytanie, ale... czy lubicie j ?
- Och, jasne - odparła ta z gum - Lorie to słodki dzieciak. Naprawd słodki. Nie
mo na jej nie lubi nawet gdyby chciał. Ale trudno j rozgry . Nawet nie wiem, gdzie
mieszka. Jak mo na nie lubi kogo , kogo si prawie nie zna?
Podczas gdy dziewczyna mówiła, Gene zauwa ył czarn limuzyn podje d aj c
do kraw nika. Instynkt podpowiedział mu, e to Lorie i lekko ugi ł kolana, by ukry si
za gadatliw grupk Algierczyków.
- Czy co nie tak z pana nogami? - spytała dziewczyna w okularach.
Gene u miechn ł si krzywo.
- Nie, nie. Tak tylko sobie wicz . Prosz si przez chwil nie rusza , dobrze?
Słyszał, jak limuzyna zatrzymuje si , a potem otwieraj si i zamykaj tylne
drzwi. Dobiegły go kroki na chodniku i d wi k odje d aj cego samochodu. Wyprostował
si i zobaczył j .
W ubraniu do pracy wygl dała jeszcze pi kniej. Miała na sobie doskonale le c
czarn marynark z podniesionymi ramionami i spódniczk . Cało ci dopełniał czarny
kapelusz w stylu lat pi dziesi tych. Złocistobr zowe włosy były równo upi te z tyłu,
lecz to tylko podkre lało jej ko ci policzkowe i jasnozielone oczy. Gdy go ujrzała,
natychmiast stan ła i przycisn ła do piersi czarny notes z w owej skóry.
- Cze , Lorie - powiedział łagodnie.
Obie dziewczyny spojrzały na nich i ta uj ca gum szturchn ła drug w bok.
Lorie pocz tkowo zaniemówiła, lecz podeszła kilka kroków bli ej ze
spuszczonymi oczami i lekko rozchylonymi ustami.
- A wi c mnie znalazłe - powiedziała swym gł bokim głosem. - Spodziewałam
si tego. Kto ci powiedział?
Pokr cił głow i u miechn ł si .
- Nie tak trudno ci znale . Pracowała nad tym moja sekretarka.
- Có - odparła - s dz , e powinnam by zaszczycona. Kto tak wa ny jak ty,
zadaje sobie tyle trudu z powodu kogo tak niewa nego jak ja.
- Nie b d mieszna. Chciałem ci zobaczy .
Podniosła wzrok. Jej zielone oczy rozwarły si szeroko. Ta dziewczyna jest
niezwykle pi kna pomy lał. Niesamowite. Jak kto mo e by równocze nie tak pi kny i
tak niedost pny? To po prostu nie ma sensu.
- Nie s dziłam, e b dziesz chciał po sobotniej nocy - stwierdziła Lorie.
- Ale oczywi cie, e tak. Intryguj ce s gryz ce dziewczyny. W niedziel byłem
w pobli u i dzwoniłem do twoich drzwi, lecz nie s dz , by Mathieu ci o tym powiedział.
- Byłe wczoraj?
- Pewnie, e tak. Czy s dziła , e sobotnie nieporozumienie mnie zniech ci?
- Nie rozumiem. My lałam, e jasno dałam do zrozumienia, i nie chc wi cej ci
widzie .
- To było równie jasne, jak błoto Missisipi. W jednej minucie powiedziała mi, e
mnie lubisz, a w nast pnej potraktowała mój j zyk jak hamburgera.
- Nie chciałam zrobi ci krzywdy - powiedziała. - Czy nadal boli?
- Tylko wtedy, gdy li .
Odwróciła głow i promienie rannego sło ca o wietliły jej złote rz sy i niezwykłe
oczy.
- Przykro mi, e tak si stało - wyszeptała. - Chciałabym, aby było inaczej.
- Mogłoby by inaczej - nalegał. - Prawd mówi c, nadal mo e by inaczej.
Mógłbym zabra ci dzi wieczorem na kolacj i odrobiliby my sobotni noc z nawi zk .
Uj ła go za r k . Miała delikatne palce, a jej dotyk był łagodny.
- Gene - powiedziała szczerze - chc ci powiedzie , e jeste jednym z
najatrakcyjniejszych m czyzn, jakich kiedykolwiek spotkałam. Lubi ci bardziej, ni
potrafisz zrozumie . To, i tylko to, sprawia, e nigdzie z tob nie pójd .
Pokr cił głow z niedowierzaniem.
- S dziłem, e logika polityczna jest cholernie pokr tna - stwierdził. - Ale
zupełnie nie łapi , o co ci chodzi. Boisz si zbytnio zaanga owa ? Czy obawiasz si
własnych uczu ?
Nie - powiedziała mi kko. - Nie o to chodzi.
- To o co? Na Boga, Lorie, musisz mi powiedzie .
- Nie mog .
Nie wiedział, co zrobi , by j przekona . Stali obok siebie na o wietlonym
sło cem chodniku, a drzwi frontowe banku zostały otwarte. Wówczas dotkn ła jego
ramienia i weszła do rodka budynku.
- Lorie - powiedział, gdy odchodziła. Przystan ła, lecz nie odwróciła si .
Wiedział, co chciałby jej powiedzie , lecz brakowało mu słów, by wyrazi to, co
czuł, wi c po prostu odwrócił si i odszedł w gł b K Street z r koma w kieszeniach
płaszcza i spuszczon głow . Dziewczyna w nieprzetartych okularach chichotała, gdy
odchodził, a ta z gum powiedziała:
- Ciiii - i pchn ła j w kierunku banku.
Nie zdziwił si , doszedłszy do wniosku, e b dzie jednak musiał sforsowa mur
domu Semple'ów i obejrze to miejsce. Był to ten rodzaj t pego, upartego my lenia, które
zapewniło mu prac w Departamencie Stanu i uprzywilejowan pozycj w obozie
demokratów. Jego odpowiedzi na ka dy subtelny i dziwny dylemat dyplomatyczny było:
„Dosta si do samego j dra i zobaczy , co, do diabla, jest grane".
Nie był wyrafinowanym my licielem, lecz człowiekiem metodycznym z talentem
do detali i zdawał sobie spraw , i jest w stanie dokona jednoosobowej eskapady do
domu Semple'ów z tak precyzja, e nikt nie dowie si o jego wej ciu ani wyj ciu.
Zale ało mu wył cznie na dokładnym przyjrzeniu si domowi oraz otaczaj cym go
terenom i zdobyciu informacji pomocnych w ustaleniu, dlaczego Lorie Semple uwa a ich
romans za niemo liwy.
Od poniedziałkowego poranka Lorie stała si jego obsesj . Wiedział, e to
szczeniackie, lecz nie potrafił wyrzuci jej ze swych my li. Wypisywał jej imi , a nawet
próbował naszkicowa twarz. Co najgorsze, wci prze ladowały go jej słowa: „Chc ci
powiedzie , e jeste jednym z najatrakcyjniejszych m czyzn, jakich kiedykolwiek
spotkałam. Lubi ci bardziej, ni potrafisz zrozumie ".
- Hej, ty - powiedziała Maggie, stawiaj c na jego biurku plastykowy kubek z
kaw . - Co z tob nie tak.
- Co nie tak? - spytał.
- Zapadłe na Lorie Semple. Choroba ta jest znana współczesnej medycynie jako
szczeniacka miło . W tym s k.
Poci gn ł łyk kawy i sparzył sobie usta.
- Zaprzeczam kategorycznie - stwierdził. - A poza tym, jak kto maj cy
trzydzie ci dwa lata mo e cierpie na szczeniack miło ?
- Nie pytaj mnie - odparła wzruszaj c ramionami. - Spytaj tego, kto napisał „Lorie
Semple" dwadzie cia cztery razy na twoim najlepszym papierze.
- S dzisz, e u yłbym tego taniego fioletowego paskudztwa dla niej?
Maggie usiadła i pochyliła si nad jego biurkiem.
- Daj spokój, Gene - stwierdziła cicho. - Dlaczego si nie przyznasz? Nie
widziałam ci takim od lat.
Upił jeszcze troch kawy.
- W porz dku. Przyznaj si . Utkwiła mi w głowie i nie mog jej stamt d
wyrzuci . To wszystko przez absurdalny sposób, w jaki utrzymuje, e mnie lubi, a
równocze nie zastrzega, i nigdy nie mo emy si spotyka . Doprowadza mnie do
szale stwa, je li ju chcesz wiedzie .
- Co zamierzasz pocz z tym fantem? - spytała.
Siedział przez chwil w milczeniu, pij c kaw szybkimi, du ymi łykami i
próbuj c si zdecydowa na odpowied . W ko cu zdecydował. Maggie zawsze my lała
sprawnie i logicznie, a przy tym chyba go lubiła.
- Opracowuj plan - powiedział powoli. - Chc wedrze si na teren posiadło ci
Semple'ów.
Maggie przysiadła w fotelu.
- Opracowujesz plan czego?
- Maggie - stwierdził -ja musz wiedzie . Włamanie si tam i przekonanie na
własne oczy jest jedynym sposobem. Musz si dowiedzie , dlaczego jest taka
niedost pna. My l , e to sprawa matki. Mo e staruszka jest kalek i Lorie nie chce
anga owa si wobec nikogo, kto odsun łby j od zniedoł niałej matki.
- Musiało ci odbi , Gene. A co b dzie, jak ci złapi ?
Potrz sn ł głow .
- Nie ma siły. Opracowałem sposób, jak si tam dosta , pow szy troch i wyj
na zewn trz bez najmniejszych problemów.
- Tam s psy. Wielkie psy. Sam to mówiłe .
- Nawet tak wielkie psy reaguj na gaz. Wezm ze sob kilka takich sprayów,
jakich u ywaj listonosze. B d zamroczone wystarczaj co długo, abym zd ył ze
wszystkim si uwin .
- A co z tym szoferem, Mathieu?
- On nawet nie b dzie wiedział, e tam jestem. Jednak na wszelki wypadek
wezm ze sob bro . Oczywi cie nie zamierzam jej u ywa , lecz je li jest takim
ekspertem sztuk walki, lepiej, ebym miał co do obrony.
Maggie stała gryz c warg .
- Czy jestem w stanie ci to wyperswadowa ? - spytała po chwili.
- Nie s dz . Podj łem ju decyzj .
- Nawet gdyby to miało zrujnowa twoj karier ? Si gn ł po papierosa.
- Nie zrujnuje, nawet gdyby mnie złapano na gor cym uczynku. Powiem wtedy,
e składałem tam wizyt i omyłkowo zostałem wzi ty za opryszka. Bo e, Maggie, nie
zamierzam obrobi tego miejsca. Chc si tylko szybko rozejrze po terenie i ewentualnie
zajrze przez okna.
- Składasz wizyt ? W nocy? Z nabit broni ?
- Maggie, wszystko komplikujesz. Mam zamiar jedynie przeskoczy przez mur.
Teren jest olbrzymi. Nigdy mnie nie zobacz .
Pomy lała jeszcze chwil , po czym wstała.
- Tym razem musiałe wpa po same uszy, czy si nie myl ?
Spojrzał na ni .
- A co w tym złego? Najwy szy czas, aby w moim yciu nast pił jaki przełom
uczuciowy.
- Pewnie masz racj - stwierdziła Maggie. - Wszystko zale y tylko od tego, jaki,
nie s dzisz?
Było kilka minut po jedenastej w czwartkow noc, gdy podjechał pod rezydencj
Semple'ów. U ył do tego celu wypo yczonego, ciemnoniebieskiego matadora. Sam był
ubrany na czarno. Czarne polo, czarne spodnie i szara czapka nasuni ta na oczy. Miał
mał płócienn torb z gazem i aerozolami przeciw psom, zwój liny na ramieniu i
rewolwer zatkni ty za pas. Wył czył silnik samochodu i posiedział w nim około pi ciu
minut, wsłuchuj c si w nocne odgłosy.
Tym razem min ł główn bram i dotarł do wysokiej, ceglanej ciany stoj cej
prawdopodobnie bli ej domu. Zaparkował samochód w cieniu drzew po drugiej stronie
ulicy, pozostawiaj c klucze w stacyjce, na wypadek gdyby musiał szybko ucieka .
Noc była chłodna i gdy tylko zatrzasn ł za sob drzwi samochodu, z jego ust
zacz ła wydobywa si para. Niskie chmury wci przysłaniały ksi yc i musiał
poczeka , a oczy przyzwyczaj si do ciemno ci. Znów nadsłuchiwał, wstrzymuj c
oddech, lecz wokół panowała cisza.
Szybko przemkn ł przez w sk drog , przylgn ł do ciany i zamarł w bezruchu.
Od strony posiadło ci nadal nie dochodził aden d wi k. Zdj ł z ramienia nylonow lin i
cofn ł si , by oceni wysoko starego, pokrytego mchem muru. Do jej ko ca
przymocowany był aluminiowy hak. Miał nadziej , e przerzuci lin nad murem i
zaklinuje mi dzy wie cz cymi go metalowymi pr tami.
Próbował cztery razy. Za pierwszym rzucił zbyt nisko. Nast pne dwa rzuty były
udane, ale hak nie zaczepił si o pr ty. W ko cu udało mu si umocowa lin i zacz ł si
po niej wspina . Sapał i poci gał nosem; miał nadziej , e zardzewiałe szpikulce s
wystarczaj co mocne, by utrzyma jego ci ar.
Po trzech minutach wdrapał si na szczyt. Usiadł na murze i łapi c oddech
wci gn ł lin . Mi dzy drzewami
widział połyskuj ce wiatła domu Semple'ów, lecz nie słyszał adnego d wi ku i
nie widział stra niczych psów. W oddali jechał poci g, a w górze, nad chmurami,
przecinał nocne niebo odrzutowiec.
Gdy lina była ju wci gni ta, umie cił aluminiowy hak po drugiej stronie pr tów i
opu cił j z tej strony ciany. Potem delikatnie ze lizgn ł si z góry na ziemi , opieraj c
si nogami o cegły. Gdy ju był na dole, powtórnie przystan ł nadsłuchuj c i chowaj c
si najgł biej, jak mógł, w gł bokim cieniu ciany i drzew.
Spojrzał na zegarek. Było kwadrans po jedenastej. Poprawił rewolwer za pasem i
zacz ł przekrada si powoli przez gł bok traw , co chwila zatrzymuj c si , by
nadsłuchiwa . Miał nadziej , e gdyby musiał wraca w po piechu, b dzie pami tał,
gdzie zostawił lin .
Przedzieranie si przez chaszcze zaj ło mu dziesi minut. Nadal nie było ani
ladu psów i zastanawiał si , czy pi . Mo e, je li zachowa si dostatecznie cicho, nie
obudzi ich. Przebrn ł przez zasłon krzaków i znalazł si na skraju trawnika dziel cego
go od domu.
Sam budynek był o wiele wi kszy, ni tego oczekiwał. Majestatyczny i ponury, z
rz dami kominów i kaskadami porastaj cych go pn czy na ka dej ze cian. Najbli ej
Gene'a znajdowała si okalaj ca południowo-zachodni naro nik domu weranda, ale
wszystkie okna wokół niej były puste i ciemne. Nieco gł biej po stronie południowej
dostrzegł kolumnowy portal poro ni ty jak wszystko inne pn czami i wygl daj cy dosy
ponuro. Jedyne okno, które wydawało si o wietlone, wychodziło na zachód i
przysłaniały je draperie uniemo liwiaj ce zajrzenie do wewn trz.
Gene przekradł si południow stron domu prawie do ko ca wirowej alejki
dojazdowej. Co chwila przystawał i nadsłuchiwał, lecz wszystko ton ło w ciemno ci i
ciszy. W pewnym momencie s dził, e usłyszał trzask li ci i gał zek, lecz gdy
znieruchomiałby wyłowi ten d wi k, zdał sobie spraw , e to prawdopodobnie tylko
ptak w konarach drzewa.
adne z okien po stronie południowej nie było o wietlone, wi c wrócił na
kraw d trawnika i jeszcze raz obejrzał elewacj od zachodu. Jedno ze szczególnie
grubych pn czy pi ło si od ko ca werandy w pobli e o wietlonego okna. Gene
stwierdził, e je li wejdzie po nim, b dzie prawdopodobnie mógł przej dalej po
gzymsie wiod cym od dachu werandy do okna i zajrze do rodka przez szpar w
draperiach. My l o mo liwo ci ujrzenia Lorie sprawiła, i serce zabiło mu mocniej.
Nisko pochylony przebiegł przez otwart przestrze i dotarł do werandy.
Odczekał chwil i wszedł po czterech drewnianych stopniach, uwa aj c, by nie potkn
si o szcz tki porzuconych le aków i kawałki ogrodowej hu tawki. Przeszedł ostro nie
przez cał werand , ukryty w cieniu, a dotarł do miejsca, gdzie znajdowało si pn cze.
Znów nadsłuchiwał. Wydawało mu si , e słyszy odległe głosy i d wi k muzyki,
lecz to było wszystko. Niskie, szare chmury nadal przysłaniały ksi yc, ale lekka
po wiata o wietlała trawnik i wyró niała go z roztaczaj cego si wokół ciemnego morza
drzew.
Gene wdrapał si na barierk werandy i wypróbował wytrzymało pn cza. Wiele
lat temu kto przybił je dosy mocno do ciany i wygl dało na to, e wytrzyma jego wag .
Zawiesił si na pn czu jedn dłoni , a potem okr cił i uchwycił je drug . Rozległ si
trzask p kaj cych, cie szych gał zek, lecz główny pie nadal trzymał mocno.
Wstrzymuj c oddech si gn ł ku wy szym gał ziom i zacz ł wspina si jak po
drabinie. Na wysoko ci około dziesi ciu, dwunastu stóp, niemal na poziomie werandy,
jeszcze raz zatrzymał si i nadsłuchiwał odgłosów psów. Usłyszał niski, dudni cy ton,
lecz s dził, e to odległy samolot lec cy w kierunku Dulles.
W ko cu był w stanie dosi gn lew stop gzymsu. Wypróbował go. W dalszej
cz ci gzyms był zwietrzały, ale odcinek od dachu werandy do okna wygl dał w miar
solidnie. Nacisn ł mocniej, a potem zdecydował si spróbowa szcz cia i stan na nim
obiema stopami, całym ci arem ciała. O wietlone okno znajdowało si teraz tylko dwie
lub trzy stopy dalej i mógł ju dokładniej rozró ni głosy oraz skrzypienie podłogi, gdy
kto chodził po pokoju.
Stało si to w chwili, gdy stawał na gzymsie. Rozległo si gło ne, je ce włosy
warkni cie i co niezwykle pot nego podskoczyło i str ciło go z pn cza. Potem bestia
wskoczyła na niego warcz c i kłapi c okrutnymi szcz kami. Gene poczuł ostry zwierz cy
odór, bynajmniej nie psa, i krzykn ł desperacko, gdy sweter został zdarty z jego ramion, a
z by wbiły si w mi sie .
ROZDZIAŁ 3
Gene otworzył oczy. Był ju z pewno ci ranek. Le ał na w skim, mosi nym
łó ku, w małym pokoiku udekorowanym kwiecist tapet . Rozmyte wiatło słoneczne
rozlewało si po pomieszczeniu i dotykało górnej kraw dzi orzechowej bieli niarki. Z
miejsca, w którym le ał, widział drewnianego wielbł da z dekoracyjnym siodłem i
czarno-biał fotografi w srebrnej ramie, ukazuj c kobiet , mog c by prababk Lorie.
Rami miał sztywne i sparali owane bólem. Gdy obrócił głow , zauwa ył, e
okrywa je ciasny banda . Znajdowały si na nim ciemnobr zowe plamy, b d ce
prawdopodobnie zaschni t krwi . Kaszln ł i zdał sobie spraw , i ma pogruchotane
ebra.
Przez około godzin zapadał w sen i znów si budził. W trakcie jednego z
przebudze wydawało mu si , e jest pod wpływem działania rodka uspokajaj cego.
Miał dziwne koszmary o białych okrutnych bestiach z pazurami i krzyczał przez sen.
Po jakim czasie drzwi jego pokoiku otworzyły si . Odwrócił głow i jak przez
mgł zobaczył stoj c w nich kobiet . Przez moment my lał, e to Lorie,
lecz po chwili dostrzegł, i kobieta była starsza i bardziej dostojna. Miała na sobie
goł bioszar sukienk , a jej srebrne włosy były schludnie spi te i schowane pod
wyszywanym perłami czepkiem.
Jak na kobiet po pi dziesi tce miała wspaniał figur , du y, ci ki biust i
kształtne biodra. Nagle przypomniał sobie słowa Maggie o une grande poitrine. To była z
pewno ci matka Lorie.
- Panie Keiller - odezwała si z lekkim francuskim akcentem - czy ju si pan
obudził?
Skin ł głow .
- Czuj si paskudnie. Mam zupełnie wyschni te gardło.
Przysiadła na brzegu łó ka i uniosła niebiesk szklank z wod mineraln .
Delikatnie przytrzymała mu głow i napoiła. Potem wytarła jego usta serwetk .
- Czy ju lepiej? - spytała.
- Dzi kuj , tak.
Pani Semple siedziała i patrzyła na niego z nieukrywanym zainteresowaniem.
- Miał pan du o szcz cia - powiedziała po chwili.
- Szcz cia? Czuj si na wpół ywy.
- Pół ywy to lepiej ni całkiem martwy. Miał pan szcz cie, e był pan tak blisko
domu. Gdyby to si stało dalej, mogliby my nie dotrze na czas.
- Czy trenujecie swe psy, by to robiły? Zwiesiła głow nieco w bok, jakby nie
zrozumiała,
o co chodzi.
- eby zabijały - podpowiedział. - By rozrywały ludzi na strz py.
Skin ła lekko głow .
- Tak - odparła. - S dz , e tak.
- S dzi pani? Prawie zostałem rozszarpany tam na zewn trz!
Pani Semple nie wygl dała na zbyt przej t .
- Po pierwsze nie powinien si pan tu w ogóle znale , prawda, panie Keiller?
Próbowali my pana ostrzec!
- Tak - powiedział. - Ma pani racj . Jednak te psy to zupełnie co innego. Czy
moje rami jest w porz dku?
- Prze yje pan. Sama je banda owałam. Zajmowałam si kiedy ... swego rodzaju
piel gniarstwem... jeszcze w Egipcie.
Gene próbował usi
.
- Wszystko jedno - powiedział. - Chyba powinienem jecha do szpitala. B d
potrzebował antytoksyny.
Pani Semple uło yła go na powrót delikatnie na łó ku.
- Ju pan j dostał. To pierwsza rzecz, jak zrobiłam. Teraz powinien pan tylko
odpocz .
- Czy mógłbym skorzysta z telefonu?
- Chce pan zadzwoni do swojego biura?
- Oczywi cie. Mam dzi par wa nych spotka i musiałbym je odwoła .
Pani Semple u miechn ła si .
- Prosz si nie martwi . Ju zadzwonili my do pa skiej sekretarki i
powiedzieli my, e jest pan niedysponowany. Kto imieniem Mark zast pi pana.
Gene uło ył si wygodnie i spojrzał na ni z zaciekawieniem.
- Jest pani bardzo troskliwa - stwierdził, traktuj c to bardziej jako pytanie ni
komplement.
- Jest pan moim go ciem - odparła pani Semple. - Nasz naród zawsze dbał o
go ci. A w ogóle, Lorie mówiła du o o panu i bardzo chciałam pana pozna . Wcale pan
nie jest taki, jak opisywała.
- Tak. A jestem lepszy czy gorszy?
Pani Semple u miechn ła si z rozmarzeniem.
- Och, lepszy, panie Keiller. O wiele, wiele lepszy! Lorie mówiła o panu jak o
skrzy owaniu Quasimodo i Frankensteina. Ale pan nie jest taki, prawda? Jest pan młody,
raczej przystojny i pracuje dla Departamentu Stanu.
Gene przetarł oczy.
- Musz przyzna , e nie byłem w stanie rozgry Lorie.
- Ale lubi j pan, prawda? Czy ona si panu podoba?
- No có , oczywi cie. To główny powód, dla którego tutaj jestem.
- Tak wła nie s dziłam. Pan... du o mówił przez sen. Wspomniał pan Lorie
kilkakrotnie.
- Mam nadziej , e nie byłem zbyt konkretny. Pani Semple roze miała si .
- Prosz si tym nie martwi , panie Keiller. Jestem bardzo wyrafinowan kobiet i
wiem, jak atrakcyjna jest moja córka. Powiedział pan... jedn lub dwie rzeczy.
Gene zakaszlał. ebra bolały go, jakby został stratowany przez stado słoni.
- Có - stwierdził - je li byłem zbyt bezpo redni, to przepraszam. Nie potrafi
ukry faktu, e Lorie wydaje mi si bardzo atrakcyjna.
- A dlaczego miałby pan co ukrywa ? Jest pan z pewno ci człowiekiem do
impulsywnym.
Skrzywił si próbuj c usi
.
- W tym wypadku nieco zbyt impulsywnym, jak s dz .
Pani Semple pochyliła si i poprawiła mu poduszk . Przez moment ocierał si o
jej gor ce ciało, wyczuwaj c przy tym ten sam dyskretny zapach, jaki towarzyszył Lorie.
- S dz , e mo emy szcz liwie zapomnie o ubiegłej nocy, panie Keiller -
powiedziała łagodnie. - W ko cu nikomu z nas nie zale y na zamieszaniu czy plotkach
prasowych, prawda?
Gene spojrzał na ni uwa nie. Próbowała by nonszalancka, lecz wyczuwał
dziwne napi cie, gdy czekała na odpowied . Nerwowo poruszała palcami i posyłała mu
wymuszone u miechy.
- Wiem, e to nieco impertynenckie - powiedział powoli - lecz czy mog zapyta ,
czego strze e si przed wiatem w tak okrutny sposób?
Pani Semple dotkn ła swego czoła koniuszkami palców, jakby nagle zabolała j
głowa.
- Nie mamy nic cennego, panie Keiller, poza nasz prywatno ci . Posiadanie tego
miejsca wiele dla nas znaczy.
- Uwa am, e macie do tego pełne prawo - stwierdził Gene - i nie wolno pani
nawet pomy le , e chciałbym wtyka nos w cudze sprawy. Lecz czy nie s dzi pani, i
Lorie powinna mie nieco wi cej swobody? Wydaje si dosy samotna.
- Mój drogi panie Keiller, wci próbuj j do tego skłoni .
Gene zakaszlał.
- Nie odniosłem takiego wra enia. Wygl dało na to, e raczej pani j
powstrzymuje.
Pani Semple skin ła głow .
- Pan nie jest pierwszy - powiedziała zrezygnowanym głosem.
- Mówiła mi, e nigdy si z nikim nie spotykała.
- I ma racj , panie Keiller, nigdy z nikim. Lecz z pewno ci nie było w tym mojej
winy ani te braku entuzjazmu tych poczciwców, którzy próbowali si z ni umawia .
Wie pan, ona ma dziewi tna cie lat i s dz , i nadszedł czas, by wyjrzała na wiat i
nauczyła si post powa z m czyznami.
- Pani Semple, gdybym zaprosił gdzie Lorie, czy poparłaby mnie pani?
- Oczywi cie! - za miała si w nieco wymuszony sposób. - Jest pan rzeczywi cie
jedyny w swoim rodzaju! Dokładnie ten typ m czyzny, jaki zawsze mi si podobał.
- Có , jestem bardzo zobowi zany, lecz nie mam pewno ci, czy w głowie mi
mał e stwo. Obawiam si , e wa niejsza jest dla mnie moja kariera.
Pani Semple wstała i podeszła do okna. Jesienne sło ce jeszcze bardziej j
wyszczuplało; Gene zdziwił si zauwa ywszy, e włosy miała tego samego koloru, co
Lorie. Srebrzysty połysk musiał by efektem u ycia lakieru. Odwróciła si i spojrzała na
niego hipnotycznie błyszcz cymi, zielonymi oczami, charakterystycznymi dla kobiet z
rodziny Semple'ów, po czym powiedziała mi kko:
- Je li pan chce, porozmawiam z Lorie i zobacz , czy uda mi si zmieni jej
zdanie.
- Wyczuwam w pani głosie jaki warunek.
- Warunek? - spytała pani Semple unosz c brwi. Wymówiła to słowo z
francuskim akcentem. Nie wygl dała na zdziwion jego słowami.
Gene uniósł si do wygodnej pozycji.
- Załó my, e zapomn o zeszłej nocy? Czy tego rodzaju umow ma pani na
my li?
Twarz pani Semple rozja nił leniwy u miech.
- Nie pracuje pan w Departamencie Stanu bez powodu, prawda? Odczytał pan
moje my li.
- W takim razie - stwierdził Gene - umowa stoi.
Gdy powrócił ból w ramieniu, pani Semple dała mu kolejn dawk rodka
nasennego. Spał, budz c si cz sto, od lunchu do wczesnego wieczora, mamrocz c i
rzucaj c si nerwowo. Czasami wydawało mu si , e widzi pani Semple stoj c w
pokoju, a czasami, e jest obserwowany przez dziwne zwierz przygl daj ce mu si
zimnymi i pozbawionymi emocji oczami.
Najdziwniejszy sen dotyczył sprzeczki w przyległym pokoju, długiej i gło nej
wymiany zda , które niezbyt dokładnie słyszał i rozumiał. Dotarły do niego słowa
„odpowiedni" i „doskonały", powtarzane wielokrotnie, a potem słowa „rytuał" i
„przera ony". Nie był pewien, czy to w tym samym nie, czy w innym, lecz słyszał potem
pomruki i warczenie jakich zwierz t, a sen zamienił si w koszmar o pot nych bestiach
str caj cych go ze cian i zatapiaj cych w nim swe kły.
Obudził si . Otworzył oczy i ujrzał Lorie siedz c na krze le przy łó ku,
pochylaj c si i przykładaj c mu zimny kompres do czoła. Zdał sobie spraw , e poci
si i trz sie, a usta miał suche jak popiół.
- Lorie - wymamrotał.
- Jestem tutaj, Gene - powiedziała cicho. - Nie martw si . Miałe tylko jaki
straszny sen. To przez ten rodek nasenny.
Próbował przekrzywi głow .
- Która godzina? - spytał.
- Wpół do ósmej. Spałe od pierwszej.
- S dz ... - zacz ł, napinaj c muskuły najmocniej, jak mógł -...s dz , e ju ze
mn lepiej.
- Mama mówi, e powiniene pozbiera si do jutra. Zadzwoniła jeszcze raz do
twojego biura i powiedziała im o tym. Kto imieniem Maggie przesyła ci całusy.
Gene pokiwał głow .
- To moja sekretarka. Miła dziewczyna. Zapadła mi dzy nimi kr puj ca cisza.
Lorie uniosła kompres i wykr ciła go nad miseczk . Potem polała go zimn wod ,
sprawdzaj c temperatur koniuszkiem palca. Gene obserwował j bez słowa. Wygl dała
jeszcze pi kniej, ni wtedy, gdy zobaczył j po raz pierwszy. I było mu przyjemnie na
my l, i kto wydaje mu si bardziej poci gaj cy z dnia na dzie . Lorie miała na sobie
jedwabn bluzk w liwkowym kolorze i wspaniale skrojone spodnie. Na nadgarstkach
podzwaniały złote bransolety, a mi dzy piersiami zwieszał si złoty naszyjnik.
- Lorie - powiedział Gene najdelikatniej, jak mógł.
Nie odwróciła si , lecz uchwycił jej wzrok w okr głym lustrze nad umywalk .
renice jej oczu były rozszerzone i czarne.
- Czy ty przypadkiem... nie obawiasz si czego ? - spytał.
Zakr ciła kran.
- Dlaczego miałabym si czego obawia ?
- Nie wiem. Dlatego pytam. Po prostu sprawiasz takie wra enie.
- Nie ma si czego ba - stwierdziła powracaj c do łó ka ze wie ym kompresem.
- Nie jeste my boja liwi.
- Wygl da na to, e obawiasz si intruzów. Zaczesała mu włosy do tyłu. Jej dotyk
był bardzo delikatny. Wargi miała lekko rozchylone i widział, jak oblizuje je
koniuszkiem j zyka równie niewinnie, co szalenie zmysłowo.
- To zale y od tego, kim s ci intruzi - rzekła. - Niektórzy s nawet mile widziani.
- A ja? Czy jestem mile widziany? U miechn ła si lekko.
- Oczywi cie, e tak. Mówiłam ci ju , e wydajesz mi si atrakcyjny.
- Mówiła mi równie , bym sobie poszedł. Opu ciła wzrok.
- Tak - stwierdziła.
Gene zdj ł kompres z czoła. Teraz, gdy efekty działania rodka nasennego min ły,
my lał o wiele ja niej. Rami goiło si , czuł to wyra nie. Nadal Odczuwał bóle mi ni,
lecz były one do zniesienia. Przestawał by bezwolnym inwalid , a stawał si zło onym
chorob politykiem.
- Lorie, czy mog skorzysta z telefonu? - spytał.
Spojrzała na niego uwa nie.
- Po co?
- Musz zadzwoni do biura. Było dzi kilka
wa nych spotka i chciałbym si dowiedzie , co si działo.
- Matka powiedziała...
- Lorie, musz sprawdzi . To moja praca. Nie mog po prostu siedzie tutaj i
pozwoli Stanom Zjednoczonym dryfowa bez steru i sternika ku trzeciej wojnie
wiatowej.
Lorie wygl dała na niezdecydowan .
Nie wiem - powiedziała. - Mama mówiła, e wolałaby, aby do nikogo nie
telefonował. ci gn ł brwi.
- Co przez to rozumiała?
- Nie jestem pewna. S dz , i chodzi o to pogryzienie. Bardzo jej zale y, by nie
mówił nikomu o tym, co si stało.
- Ju obiecałem, e tego nie zrobi - zapewnił Gene.
Lorie zarumieniła si lekko.
- Wiem. Powiedziała ci?
- Tak. Kłóciły my si o to. Musiałam obieca , e w zamian dam ci si gdzie
zaprosi .
Gene za miał si smutno.
- Słuchaj, nie zamierzam ci zmusza . Je li nie chcesz ze mn nigdzie i , je li
naprawd nie chcesz, to ostatni rzecz , jak zrobi , b dzie zmuszanie ci do tego.
Chciałbym ci gdzie zabra jedynie pod warunkiem, e i ty tego naprawd chcesz.
Spojrzała na niego zawstydzona.
- I co ty na to? - spytał. - Je li nie, to mo emy si z tego wycofa i zostawi
wszystko po staremu.
Nie wiedziała, co zrobi z r kami.
- My lałam o tobie - powiedziała łagodnym i powa nym głosem.
- Nie rozumiem.
Wyci gn ła dło i uj ła jego r k . Jej wzrok był skupiony, jakby próbowała mu
co przekaza , jakby przesyłała ostrze enie niemo liwe do wyra enia słowami.
- Moja matka wierzy w tradycj , Gene - powiedziała. - Lubi, by wszystko działo
si tak, jak zawsze. Niektóre z jej wierze i niektóre rzeczy, które robi... có , pewnie nie
mógłby ich zrozumie .
U cisn ł jej dło .
- Nadal nic nie pojmuj . Jakie tradycje? Co masz na my li?
Potrz sn ła głow .
- Nie mog ci powiedzie . Mo esz jedynie dowiedzie si sam. Mani nadziej , e
nigdy nie b dziesz musiał.
Przez chwil patrzył na ni pytaj co i gdy zrozumiał, e ju nic wi cej nie
usłyszy, u miechn ł si z rezygnacj i oparł o poduszk .
- Lorie - powiedział. - Nie zawaham si , by powiedzie ci, i jeste najbardziej
frapuj c osob , jak kiedykolwiek spotkałem. Mo e powinienem opisa ci dla
„Reader's Digest".
Odwzajemniła si smutnym u miechem.
- Nie wolno ci my le , e ci nie lubi , Gene. Nie jest mi oboj tne, i starałe si
tutaj dosta dla mnie. To było bardzo romantyczne i jest mi bardzo przykro, e stała ci si
krzywda.
- Czy mam przez to rozumie , e chcesz wyj gdzie ze mn ? Czy jest to raczej
grzeczna forma powiedzenia arrivederci?
Przez chwil patrzyła na niego w ciszy i wydawało mu si , e widzi w jej oczach
łzy. Pó niej pochyliła si i pocałowała go nie rozchylaj c warg.
- Bardzo chc z tob wyj - wyszeptała. - Dlatego nie było mi trudno obieca to
matce. Lecz zanim to uczynimy, przysi gnij mi jedno.
- Ty i twoja matka bardzo nadawałyby cie si do senatu.
- Ja nie artuj , Gene. Prosz . Spowa niał.
- Powiedz mi, o co chodzi, a przysi gn .
- Musisz przysi c, e nigdy nie poprosisz o moj r k .
Popatrzył na ni z niedowierzaniem. To wszystko wydawało mu si fascynuj ce i
przyznawał sobie w duchu, e wyszedł przed ni na głupca. Ale eby od razu si eni ...
- Lorie, kochanie - powiedział. - Jedyn rzecz , jakiej mo esz by naprawd
pewna, jest fakt, e nie d
do mał e stwa. Mam dobr posad , rozrywkowy styl bycia,
mnóstwo przyjaciół i całkiem przyzwoit ilo pieni dzy. Ostatnie, co by mi teraz
przyszło do głowy, to wi zanie si z kimkolwiek.
- I przysi gniesz?
- Jasne, e przysi gn !
Uniósł praw r k i gł bokim głosem stwierdził:
- Ja, Gene Keiller, zdrowy na umy le i tylko odrobin poharatany na ciele,
przysi gam uroczy cie, e nigdy nie poprosz ciebie, Lorie Semple, by została moj
on .
Zamierzał kontynuowa , lecz wówczas dojrzał, i jej twarz przybrała kamienny
wyraz. Patrzyła na niego tak, jakby przysi gał na honor i ojczyzn .
- Lorie - powiedział - nie staram si obróci tego w art, lecz musisz przyzna , e
to niezwykle dziwna przysi ga.
Skin ła głow .
- Wiem, tak to mo e wygl da . Ale prosz , Gene, nigdy nie złam tej obietnicy. To
jedyne zabezpieczenie, jakie masz.
- Co?
Znów si pochyliła i uniosła swój złoty medalik, by mógł go dokładnie obejrze .
Zerkn ł i dostrzegł mał piramid . Chciał jej dotkn r k , lecz nie pozwoliła na to.
- Czy to jest klucz do wszystkiego? - spytał. Pokr ciła głow .
- Chciałam ci to tylko pokaza . Wpływ piramidy jest bardzo dziwny i pot ny.
Przed tym musisz si strzec.
- Lorie, ja...
- Musisz jedynie pami ta , e ci to pokazałam. Prosz tylko o to.
Przyjrzał si jej pi knej twarzy w zanikaj cym wietle dnia i poczuł si równie
dziwnie, jak za pierwszym razem, gdy usiłował j pocałowa . Była niezmiernie powa na
i skupiona.
- W porz dku - zgodził si . - B d pami tał, je li o to ci chodzi.
Jeszcze w tym samym tygodniu Gene spotkał si z Lorie przy frontowej bramie jej
domu. Był suchy dzie , a li cie trzaskały pod nogami jak chrupki. Nieco dalej, w gł bi
alejki, stał przy biało-czerwonym wózku golfowym Mathieu, z kamienn twarz nieco
ukryt za lustrzanymi okularami słonecznymi, które sprawiały, e wygl dał, jakby w
miejscu oczu miał dwa kawałki jasnego nieba.
Lorie miała na sobie komplet safari i upi te pod tropikalnym kapeluszem włosy.
Makija em tak podkre liła oczy, e wydawały si jeszcze wi ksze i bardziej błyszcz ce
ni zwykle.
Gene otworzył jej drzwi swojego samochodu i wsiadła do rodka. Potem sam
przeszedł do drzwi od strony kierowcy, machaj c po drodze dłoni w stron Mathieu.
- Ten facet mnie nie lubi czy co? - spytał siadaj c za kierownic .
- Mathieu? Nie wiem, czy kogo lubi b d nie lubi w normalnie poj ty sposób. Po
prostu wykonuje sw prac .
- No có , w takim razie jego obowi zki nie obejmuj pozdrawiania ludzi, z
którymi si umawiasz na randk .
Lorie roze miała si .
- Nie wyobra am sobie Mathieu machaj cego do kogokolwiek, nie mówi c o
tobie.
Zjechali wij c si drog , przez tunel drzew, na główn tras . Gene skierował
samochód w stron Frederick. Walter Farlowe zaprosił ich do swego letniego domku na
drinki i barbecue wraz z paroma innymi wybijaj cymi si profesjonalistami, którzy
pomagali demokratom w sprawach finansowych i słu yli poparciem moralnym w
zasadniczym stadium wyborów.
Rami Gene'a nadal spowijał elastyczny banda , cho rana była ju prawie
zagojona, a i ból w ebrach zanikał. Gdy Maggie zobaczyła go w poniedziałek,
próbowała nakłoni na wizyt u lekarza, lecz pami taj c obietnic dan pani Semple,
odmówił.
- W ko cu - powiedział jej - jaskiniowców gryzły dzikie bestie, a nie mieli
mo liwo ci zło enia wizyty zaprzyja nionemu lekarzowi.
- Jaskiniowcy paskudnie cz sto umierali - uci ła ostro Maggie i wyszła z biura.
Była to pierwsza randka z Lorie. Zadzwonił do niej w rod wieczorem i
poprosiłby z nim poszła. Chocia pocz tkowo si wahała, teraz była szcz liwa i
podniecona, a on nie mógł powstrzyma si od spogl dania na ni i rozkoszowania si
emanuj cym z niej zmysłowym pi knem. Cokolwiek miała przeciwko mał e stwu i
własnej matce, nie mogło to powstrzyma ich od wspaniałej zabawy na party u Waltera,
potem mo e nawet bardziej intymnych rozrywek. Była jedn dziewczyn na milion, i
gdyby nie próbował rozgrywa spraw nieco chłodniej po nieudanym wypadzie do
posiadło ci Semple'ów, powiedziałby jej to.
Jechali w sło cu, cieniu i wiruj cych li ciach. Domek letni Waltera znajdował si
na wsi, a o tej porze roku przeja d ka za miasto była niezwykle orze wiaj ca.
- Wiesz co? - odezwała si Lorie. - Jestem bardzo zdenerwowana!
- Czym si tak przejmujesz?
- Nami! Tob i mn . Jestem taka podniecona, nie chciałabym, eby to si
sko czyło.
U miechn ł si .
- Mo e nie musi. Lorie pokr ciła głow .
- Pewnego dnia b dzie musiało. Cokolwiek si stanie, jakkolwiek si uło y.
Gene wetkn ł papierosa do ust i wł czył samochodow zapalniczk .
Nie powinna by tak pesymistk - powiedział. - Próbuj y tera niejszo ci .
Spojrzała na niego. W radiu nadawano „Where Have Ali The Flowers Gone".
- Musimy martwi si przyszło ci , Gene, bo inaczej nie wydostaniemy si ywi z
tera niejszo ci.
Zapalił papierosa.
- Mówisz jak twoja matka.
- Tak - odparła. - Jestem jej córk . Dotarcie do domu Waltera zaj ło im godzin .
Był to biały, parterowy, letni domek zaprojektowany dla niego przez Edwarda Ocean,
młodego, niezwykle zdolnego architekta. Znajdował si tam basen, pokryty teraz
opadłymi li mi, i szerokie patio, wychodz ce na gł bok dolin pełn zanurzonych w
bł kitnej mgle drzew. Wi kszo go ci zd yła ju przyby i podjazd zatłoczony był
czerwonymi mercedesami oraz srebrnymi sevillami. Ceglany ro en wysyłał sygnały
dymne mówi ce o piek cych si na nim mi sach, a sam Walter Farlowe w przebraniu
szefa kuchni pocił si i u miechał, próbuj c podawa wszystko na tekturowych
talerzykach.
Gene zaparkował swojego new yorkera i przeszli do patio schodkami wzdłu
ciany domu. Z wielk satysfakcj obserwował odwracaj ce si głowy i usłyszał jeden lub
dwa gwizdy podziwu, które wiadczyły o tym, e Lorie w swym safari wywoływała takie
zamieszanie, na jakie liczył.
Przeszli przez patio i gdy dochodzili do ro na, Walter Farlowe wyszedł im na
spotkanie.
- Gene! Ciesz si , e mogłe przyjecha ! Przepraszam, e nie podaj r ki, jest
zbyt brudna.
- To Lorie - przedstawił Gene. - Moja nowa, lecz bardzo mi droga przyjaciółka.
Walter uchylił kucharskiej czapki.
- Miło mi ci pozna , Lorie. Jaki chciałaby stek? Lorie spojrzała na Gene'a, a
potem znów na Waltera.
- Có - powiedziała energicznie - lubi do niedopieczony.
Walter u miechn ł si .
- Co to znaczy „do niedopieczony"? Lorie oblizała wargi.
- Par sekund po ka dej stronie.
- Par sekund? - roze miał si Walter. - Przecie to b dzie surowe!
- Tak - potwierdziła Lorie. - Taki wła nie lubi .
Ko czyli zamawianie potraw u Waltera, gdy podeszła do nich dziewczyna o
kr conych włosach, ubrana w ółto-zielony kostium, i obj ła ramieniem Gene'a.
- Gene Keiller we własnej osobie!
- Cze , Effie. Jak leci w reklamie?
- Wspaniale. To twoja nowa przyjaciółka?
- Zgadła . Lorie, to Effie, stara kompanka z Florydy. Effie, to Lorie Semple.
Obie kobiety u miechn ły si do siebie podejrzliwie.
- Gene, musisz pozna Petera Gravesa - powiedziała Effie. - To mój ostatni facet,
absolutnie najbardziej zdrowy na umy le człowiek w całym wiecie. O, jest tutaj! Lorie,
mo e pójdziesz ze mn pozna si z innymi paniami. Jest tu Nancy Bakowsky,
wyobra asz sobie? Wiesz, ta z „Woman's Home Journal".
Lorie mrugn ła do Gene'a przez rami , gdy Effie odci gn ła j na rozmowy w
damskim gronie. Było to swego rodzaju konwencj na podobnych spotkaniach.
M czy ni trzymali si w swoim gronie, a kobiety w swoim i ka dy m czyzna
zbli aj cy si do grona pa uwa any był za wilka, a ka da kobieta kr
ca wokół
m czyzn za potencjaln dziwk . Z tego powodu m czy ni opowiadali sobie głównie
rednio spro ne historyjki, a panie rozmawiały o feminizmie i o tym, kto z kim.
Gene, z drinkiem w dłoni, odnalazł Petera Gravesa samotnie siedz cego na brzegu
basenu. Peter był młodym, łysiej cym m czyzn o rozumnej twarzy, w okularach bez
oprawek. Miał na sobie podkoszulek Aertex i granatowe spodnie, co sprawiało wra enie,
e ma si do czynienia z atlet lub co najmniej fanatykiem joggingu. Mo na by go
pomyli z wyłysiałym Dustinem Hoffmanem.
- Hej! - zawołał Gene. - Nie masz nic przeciw temu, e si przył cz ? Effie
piewała hymny na twoj cze i nie chciałbym straci okazji poznania najtrze wiej
my l cego człowieka na wiecie.
Peter wygl dał na lekko zdziwionego.
- Naprawd tak powiedziała? To dowód, e potrzebne jest jej leczenie.
Gene przysiadł na plastykowym krze le ogrodowym i poci gn ł łyk drinka.
- Jakiego rodzaju analiz si zajmujesz? - spytał. - Obecnie na czasie jest analiza
transakcyjna czy innego rodzaju „zrób to sam", o ile si orientuj .
Peter skin ł głow .
- Có , zajmuj si analiz transakcyjn , lecz próbuj odnosi j do uwarunkowa
socjalnych, je li rozumiesz, o czym mówi .
- Niezupełnie.
Peter z namysłem potarł nos.
- Postawmy spraw tak. Próbuj wprowadzi wi cej realizmu do analizy
transakcyjnej, poniewa według mnie zawodziła ona w zderzeniu z yciem.
- Och - powiedział Gene. Si gn ł do kieszeni po papierosy i zapalił jednego. Dym
uniósł si nad basenem. - Powiedz mi, czy wierzysz, e ludzie mog dosta obsesji na
punkcie nierobienia rzeczy, które naprawd chc zrobi ?
- Jak co, na przykład?
- We my moj przyjaciółk Lorie. Widzisz j ? To ta w safari. Powiedziała, e si
jej podobam od momentu, gdy mnie zobaczyła. Jednak potem przez cały czas ostrzegała
mnie, bym si zbyt nie anga ował, a nawet zmusiła mnie do przysi gi, e si z ni nie
o eni .
- To zupełnie normalne. Prawdopodobnie obawia si pozbawienia swobody.
Gene pokr cił głow .
- To co wi cej. Próbuje wywrze na mnie wra enie, e w jej yciu dzieje si co
tajemniczego. Nie mówi dokładnie, o co chodzi, i nie potrafi zgadn , do czego d y.
Lecz wci straszy mnie konsekwencjami jakiegokolwiek zwi zku z ni .
Peter poci gn ł nosem.
- Czy chcesz, ebym z ni porozmawiał?
- To znaczy, przeanalizował j ?
- Nie, tylko porozmawiał. To wygl da na interesuj cy syndrom. Mo e podejd i
zagadn j . Ta my l nawet mi si podoba. To pi kna dziewczyna.
Gene spojrzał przez basen w kierunku, gdzie stała Lorie przedstawiana wła nie
Nancy Bakowsky.
- Okay - zezwolił. - Je li nie masz nic przeciwko zjedzeniu ywcem przez połow
pa demokratek w mie cie.
Gene czekał, a Peter Graves podejdzie w swych butach do biegania do kr gu pa
i przemówi do Lorie. Dyskusja wygl dała na interesuj c , lecz Gene przestał zwraca na
nich uwag , gdy Walter Farlowe przyniósł mu stek i sałatk oraz plastykowy nó i
widelec do jedzenia. Przy pierwszej próbie złamał widelec i nast pnych dziesi minut
sp dził szukaj c nowego.
Gdy wrócił nad basen, Peter Graves czekał na niego poci gaj c w zamy leniu
sevenup.
- I co? - spytał Gene. Peter u miechn ł si niepewnie.
- Rozmawiałe ? Dowiedziałe si czego ? Peter wygl dał na nieszcz liwego.
- W zasadzie tak. Lecz nie jestem pewien, czy dowiedziałem si wystarczaj co
wiele.
Gene prze uwał przypalony stek.
- Czy chcesz przez to powiedzie , e jej nie rozgryzłe ?
- No có , nie - niepewnie odparł Peter. - Lecz prawda jest taka, e ona chyba
wierzy, i ci y nad ni jakie fatum. Obawia si , e je li zostaniesz w to zaanga owany,
to fatum zaci y równie nad tob .
- Co rozumiesz przez fatum?
- Dokładnie to - wyja nił Peter. - Ona s dzi, e z jakiego powodu jej ycie
przebiega według pewnego tradycyjnego wzoru. Powiedziała mi o tym. A kiedy spytałem
j o ciebie i o to, co do ciebie czuje, stwierdziła, e b dziesz jakby ofiar tej tradycji.
Gene odło ył talerzyk i zapalił kolejnego papierosa. Zdecydował, e ma do
kuchni Waltera Farlowe.
- Czy dała ci jak wskazówk co do tej tradycji? - spytał.
Peter Graves drgn ł.
- Mogłaby, ale nie chce.
- Jeste tego pewien?
- Absolutnie. Ju si z tym spotkałem. Istnieje cz
jej osobowo ci,
doprowadzana przez ni wiadomie do punktu, gdzie staje si niedost pna dla
jakiegokolwiek analityka. Ta twoja panienka ma wokół swej prawdziwej osobowo ci
mentalny mur, który jest prawie nie do zburzenia.
Gene wydmuchał dym.
- Prawie?
Peter skin ł głow .
- Jedyny sposób, aby si przeze przebi , jedyny, by dowiedzie si , co ona
ukrywa i dlaczego to robi, stanowi wł czenie fatum, o którym wci mówi.
- Nie łapi , o co chodzi - przyznał Gene.
- No có , powiedziałe , e kazała ci przysi c, i si z ni nie o enisz, prawda? To
był wysiłek z jej strony, aby przezwyci y owo fatum. Lecz je li poprosiłby j o r k i
o enił si , wówczas s dz , e uruchomiłby tradycyjny wzorzec, a ona musiałaby odkry
t cz
osobowo ci, któr próbuje zachowa w tajemnicy.
- To brzmi bardzo hipotetycznie - zauwa ył Gene. Peter przełkn ł łyk sevenup i
powiedział:
- Wcale nie. Wi kszo ludzi nie zdaje sobie sprawy, e psychiatria jest podobna
do mechaniki. Zachowania twojej Lorie s całkowicie przewidywalne i bezpo rednio
egzemplifikuj jej strach. Przez jakie zdarzenie w jej yciu uwierzyła, e je li zrobi co
okre lonego, to stanie si jaka straszna rzecz, a zatem unika tego na wszelkie sposoby.
By wydoby j z tego strachu, trzeba kogo , kto udowodni, i wszystko mo e by inaczej.
- Czy to znaczy, e mam j poprosi o r k ? Peter podrapał si w kark.
- Tak, to byłoby idealne rozwi zanie. Lecz oczywi cie nie mo esz tego robi tylko
po to, eby jej pomóc.
Gene nic nie powiedział. Popatrzył ponad szklist tafl wody w basenie na
miejsce, gdzie stała Lorie, uprzejmie wtóruj c miechem innym kobietom. Była tak
podniecaj ca w swym stroju, ze l ni cymi, złotymi włosami i wielkimi zielonymi oczami,
e zastanawiał si , jak ktokolwiek mógłby si jej oprze . Po dał jej prawie desperacko i
zaczynał si zastanawia , czy poproszenie jej o r k nie było jedynym sposobem.
Tego wieczoru, gdy karmazynowe sło ce uton ło za górami w zielonkawej mgle,
opu cili domek Farlowe'a i wracali do Waszyngtonu. Gene za du o wypił i nie jechał
prosto, lecz Lorie była zbyt radosna, by to zauwa y . To spotkanie otworzyło j jak
japo ski papierowy kwiat na wodzie i artowała na temat
wszystkich ludzi, których zamierzała spotka , i wszystkich rzeczy, jakie
zamierzała zrobi .
- Dobrze si bawiła ? - spytał Gene. Wiedział, e tak, lecz chciał, aby ona sama to
powiedziała.
- Och, Gene, było fantastycznie. Wiedziałe , e izolowałam si przez tyle lat i
nigdy nie chciałam rozmawia z lud mi, lecz teraz, gdy spróbowałam, pokochałam to.
Mogłabym chodzi na przyj cia co wieczór.
- Z tego co słyszałem, twój ojciec był raczej towarzyski, prawda? Skin ła głow .
- Był najlepszym gospodarzem w Waszyngtonie. Mama chowa album o nim na
górze i jest w nim pełno wycinków z gazet o jego pota cówkach i przyj ciach.
Gene zapalił papierosa.
- To smutne; to, co si z nim stało.
- Tak - powiedziała cicho. - Brakuje mi go.
- Czy twoja matka my li o powtórnym mał e stwie?
Lorie zaczesała włosy dłoni .
- Och, nie.
- Wydaje si , e jeste tego bardzo pewna.
- Taki jest u nas zwyczaj. Do tradycji nale y, e kobieta ma tylko jednego m a i
nie s dz , by matka chciała od tego odst pi . Ona zbytnio szanuje stare zwyczaje.
- Szkoda. Jest atrakcyjn kobiet . Gdybym nie spotkał ciebie, to mo e
pomy lałbym o niej.
- Przesta - roze miała si Lorie. - B d zazdrosna.
Potrz sn ł głow .
- Nigdy nie b dziesz miała powodu do zazdro ci. Masz wszystko, co powinna
mie dziewczyna. Jeste naprawd pi kna, czy by o tym nie wiedziała?
Odwróciła wzrok. Jej piaskowe włosy wieciły w ostatnich czerwonych
promieniach zachodz cego sło ca.
- Nie powiniene by zbyt powa ny - powiedziała.
- A kto tu jest powa ny? Czy nie mo emy si troch po mia ?
Zwróciła si w jego stron i obdarzyła go u miechem.
- S dz , e tak. Po prostu nie chciałabym, aby pomy lał, i mo emy zbli y si
jeszcze bardziej.
Odwzajemnił jej spojrzenie i u miech. Rozmowa z ni o miło ci przypominała
szermierk z partnerem, który był dziesi ruchów do przodu. Odparowanie, riposta,
unik. Bez wzgl du na to, jak kierował rozmow , zawsze cofała si , broniła, skrywała
swój sekret tak gł boko, e absolutnie nie potrafił go odgadn .
Wyrzucił papierosa przez okno.
- Czy s dzisz, e b dziesz kiedykolwiek całkiem szczera wobec mnie? - spytał. -
To znaczy, czy zamierzasz kiedy powiedzie mi, co ci gryzie?
Przez moment milczała.
- To nie ma sensu, Gene - stwierdziła. - Nie mog ci nic powiedzie . Wierz mi,
tak jest lepiej.
- Jak mo e by lepiej, skoro to doprowadza mnie do szale stwa? Co z tob jest?
Co takiego zrobiła , e nie mo esz za adne skarby wyj za mnie? Czy była w
wi zieniu? W domu wariatów? Czy co jest nie tak z twoimi genami? Po prostu nie
wyobra am sobie niczego, co uniemo liwiałoby mał e stwo.
I znów przez dłu szy czas nie odpowiadała. W ko cu odezwała si :
- Naród Ubasti jest... inny, to wszystko.
- Podobnie jak Amisze?
- W pewnym sensie. Niektóre ró nice s natury religijnej.
- Wi c gdybym chciał si z tob o eni , wystarczyłaby zmiana religii. Jestem
protestantem. Dlaczego nie miałbym zmieni wiary na inn ... na przykład Ubasti?
- Nie. Ty nigdy nie mógłby by Ubasti.
- Prawd powiedziawszy - stwierdził - nigdy nie słyszałem o Ubasti. To okropne
wyznanie ze strony kogo z Departamentu Stanu, lecz musz si przyzna .
Lorie milczała. Znów na ni spojrzał i zrozumiał, e rozmowa na temat jej
pochodzenia oraz religii dobiegła ko ca.
Przez kolejne dwadzie cia minut jechali w ciszy. W ko cu Lorie odezwała si :
- Min li my wła nie zjazd w stron Merriam.
- Wiem. S dziłem, e wrócimy do mnie na wieczornego drinka. Nie masz nic
przeciwko temu, prawda? Nie zamierzam si o wiadcza .
Wygl dała na przestraszon .
- Obiecałam matce, e wróc przed dziesi t .
- Jest dopiero za kwadrans ósma. Mamy mnóstwo czasu.
- Naprawd , Gene. Wolałabym...
Uniósł dło .
- Tym razem b dziemy robi to, co ja zechc . Wrócimy i przyrz dzimy sobie
wspaniały, zimny puchar wódki z martini, a potem przygotuj hamburgery i sałatk ,
pu cimy Mozarta i porozmawiamy o nas.
- Czy nie mogliby my na chwil wpa do mnie i uprzedzi mam , e si
spó ni ?
- Zapomnij o matce - nakazał. - Masz prawie dwadzie cia lat, jeste pi kna, a noc
si jeszcze nie zacz ła.
- Ale...
- Zapomnij o niej. To rozkaz wa nego urz dnika pa stwowego.
W ko cu Lorie u miechn ła si .
- W porz dku, Panie Wa ny. Poddaj si . Ciesz si , e nie musz dyskutowa z
tob przy stole konferencyjnym. Mogłabym przegra .
U miechn ł si równie .
- Lorie, ty nigdy nie przegrasz. Nie tylko ze mn . Z nikim. Czas, aby
uniezale niła si od matki i zdała sobie spraw , e jeste zwyci czyni .
Gdy dotarli do mieszkania, Gene pokazał jej, gdzie jest kuchnia, i poprosił o
wyj cie mi sa do hamburgerów z zamra alnika, podczas gdy sam zaj ł si mieszaniem
wódki. Była to schludna, nowoczesna kuchnia z drewnianym wyko czeniem i
jasnopoma-ra czowymi szafami. Lorie krz tała si w poszukiwaniu talerzy i sztu ców, a
Gene napełnił pucharek lodem i poszedł do pokoju przygotowa drinki.
- To musi by wspaniałe. Mie własne mieszkanie w centrum-miasta - zawołała.
- Mnie si podoba - stwierdził Gene.
Sko czył mieszanie wódki i wrócił do kuchni. Lorie rozkładała wszystko i
podgrzewała piekarnik do przyrz dzania hamburgerów. Stan ł za ni , obj ł j ramionami
i dotkn ł twarz jej włosów.
Wypr yła si nagle.
- Gene - poprosiła - nie trzymaj mnie w ten sposób.
Pocałował j .
- Dlaczego nie? Mnie si to podoba.
- Prosz - nalegała. - Nie obejmuj mnie! Odsun ł si ura ony.
- Starałem si by czuły. Czy czuło jest przest pstwem? A mo e twoja religia
jej zakazuje?
- Gene, przepraszam, lecz gdy mnie dotykasz, denerwuj si .
- Posłuchaj, ja równie jestem napi ty, ale to przyjemne uczucie.
Odwróciła si do niego. Była wysoka i pełna dostoje stwa; gdy tak na niego
patrzyła, zdał sobie spraw , jak bardzo jej pragnie. Jej oczy opalizowały zieleni , a jej
wargi błyszczały w kuchennym wietle. Du e piersi rozpychały przód marynarki, a
br zowe skórzane buty opinały jej długie nogi. I przez cały czas otaczała j aura
tajemniczego zapachu, który podniecał go najbardziej ze wszystkich poznanych
dotychczas woni.
- Gene - powiedziała - wiesz, jak bardzo ci lubi .
- W porz dku - odparł. - Wszystko jest okay. Je li nie chcesz si spieszy , nie
b d ci zmuszał.
- Gene, to wcale nie o to chodzi.
Oparł si o kuchenne szafki i posłał jej kwa ny u mieszek.
- Niewa ne, o co chodzi, prawda? Jeste nerwowa jak kotka. Najlepiej b dzie, jak
si odpr ysz i wypijesz drinka, a kiedy poczujesz si lepiej, wszystko stanie si tak
naturalnie, e nawet o tym nie pomy lisz.
Odwróciła wzrok.
- Daj spokój - powiedział. - Mo e zrobisz par Semple-burgerów i porozmawiamy
o tym jak doro li, odpowiedzialni ludzie.
- W porz dku - wyszeptała. - Przepraszam. Pochylił si do przodu, a ona tak
przekrzywiła głow , e mógł j pocałowa w czoło.
- Nie chodzi o to, e... Có , nie jestem przecie nieczuła - powiedziała szybko. -
Nie wolno ci my le , e mi si nie podobasz, bo tak nie jest. S dz , i jeste bardzo
atrakcyjny.
- Wszystko rozumiem - uci ł. - Nie musisz si tłumaczy .
Wzi ła jego r k i uchwyciła j mocno swoimi dło mi.
- Prosz , zrozum, e nigdy przedtem nie byłam sam na sam z m czyzn , z
wyj tkiem mojego ojca, i e nigdy przed nikim si nie rozbierałam.
- Rozumiem - stwierdził. - A teraz mo e zjedliby my kolacj ?
- Tak - zgodziła si z u miechem, a on uniósł jej dłonie do swych ust i ucałował
je. Potem poszedł do pokoju rozla drinki, a ona ko czyła przygotowanie posiłku.
Znalazła w lodówce jajka, w szafce cebul i krz tała si przy hamburgerach, podczas gdy
Gene usiadł w gł bokim, skórzanym fotelu i ogl dał w telewizji piłk no n ,
wył czywszy d wi k.
- Zało si , e jeste wspaniał kucharka - krzykn ł.
Roze miała si .
- Poczekaj, a spróbujesz hamburgerów.
Na boisku powstało zamieszanie i Gene popijaj c chłodny koktajl i rozlu niaj c
mi nie próbował doj , kto komu daje łupnia. Smakowała mu kuchnia Waltera
Farlowe'a pomimo przypalonych steków, lecz po pogaduszkach z doktorami i bankierami
oraz flirtach z ich paniami w rednim wieku był zadowolony, e mo e wreszcie rozlu ni
ciało i umysł przy telewizorze i wódce.
- Zgłodniałem - oznajmił. - Im szybciej uwiniesz si z hamburgerami, tym lepiej.
Przygl dał si grze i wiwatuj cym w ciszy kibicom. Dopiero po dwóch, trzech
minutach zdał sobie spraw , e w kuchni równie zaległa cisza i e Lorie ju nic nie
pichci. Wyt ył słuch, lecz docierał tylko Mozart.
- Lorie? - zawołał.
Zaniepokojony odstawił drinka i wstał z fotela. Przeszedł cicho przez pokój i
uchylił kuchenne drzwi. Ju miał je całkiem otworzy , gdy usłyszał hałas, który go
powstrzymał. Był to rodzaj pomruków i przełykania. Wsłuchiwał si w nie przez chwil ,
po czym zajrzał przez szpar w drzwiach.
To, co ujrzał, zmroziło go od stóp do głów si . Lorie stała na rodku kuchni z
r koma pełnymi surowego mi sa i wpychała je sobie do ust tak, e krew spływała jej
mi dzy palcami na brod . Oczy miała zamkni te, a twarz przypominała okrutne zwierz
pochłaniaj ce sw ofiar .
ROZDZIAŁ 4
Przez jeden straszny moment chciał pchn drzwi i stan przed ni . Lecz
wówczas odło yła na wpół zjedzone mi so na stół i otarła usta wierzchem dłoni.
Wiedział, e gdyby teraz powiedział jej, czego był wiadkiem, przekre liłby wszelkie
swoje szans .
Czymkolwiek był ten sekret, jakikolwiek problem psychologiczny powodował
odcinanie si dziewczyny od wiata, nigdy go nie rozwi e przemoc . Tak jak stwierdził
Peter Graves, Lorie wierzyła, i nad jej yciem ci y cie fatalnego przeznaczenia, i
jedynym sposobem przekonania jej o bezzasadno ci obaw, było pogodzenie si z ich
istnieniem i wykorzystanie tego do ostatecznego rozwi zania zagadki.
A poza tym, có tak naprawd dziwnego tkwiło w jedzeniu surowego mi sa? On
sam jadał tatara i pomy lał, e by mo e Egipcjanie maj osobliwe gusta kulinarne.
Wycofał si cicho do pokoju i si gn ł po drinka. My lał intensywnie, s cz c
lodowat wódk , lecz nie martwił si zbytnio. Płyta z Mozartem sko czyła si i gdy
rami gramofonu uniosło si znad kr ka, usłyszał skwierczenie hamburgerów.
Potrz sn ł głow i sam zdziwił si , jak łatwo go zaszokowa . Wł czył Debussy'ego.
- Jak ci idzie? - krzykn ł. - Potrzebujesz pomocy?
- Nie, dzi kuj . Robi sałatk . To nie potrwa długo.
Gene usiadł i rozprostował nogi. Od kiedy Peter powiedział mu o problemach
Lorie z osobowo ci i zasugerował, i mał e stwo mogłoby stanowi sposób na
wydobycie jej z tych kłopotów, powracał do my li o lubie, próbuj c wyra nie okre li
swoje nastawienie. Gdyby par tygodni temu kto powiedział mu, e wkrótce b dzie
rozwa ał mo liwo mał e stwa, roze miałby mu si w twarz. Lecz teraz jaki głos we
wn trzu pytał: Dlaczego nie? Jest pi kna, ma klas , jest córk zagranicznego dyplomaty.
Czy naprawd my lisz, e kiedykolwiek znajdziesz odpowiedniejsz osob do roli pani
Keiller? Nawet po cichu wypowiedział nazwisko „Lorie Keiller" i zabrzmiało to dobrze.
Drzwi do kuchni rozwarły si i weszła Lorie z tac . Bezwiednie spojrzał na jej
usta w poszukiwaniu ladów krwi, lecz wygl dała równie zmysłowo i wspaniale, jak
zwykle; obdarzyła go promienistym u miechem, siadaj c obok i rozładowuj c w ten
sposób napi cie.
Wzi ł swojego hamburgera i przyjrzał mu si .
- Mały co ten hamburger. S dziłem, e mam wi cej mi sa.
Lorie podsun ła wie sałatk : pomidory, cebula i chrupi ca sałata.
- Przepraszam - odparła spokojnie. - Było tylko tyle.
Drgn ł.
- W porz dku. I tak musz dba o lini .
Słuchali muzyki i jedli, a kiedy sko czyli, Lorie zabrała tac i pozmywała. Gdy
suszyła naczynia, Gene przyciemnił wiatła i pokój wypełnił romantyczny półmrok. Nalał
jej kolejnego drinka. Nie wiedział, na ile b d mogli sobie pozwoli , lecz jego dewiz
było „zawsze próbowa , gdy inaczej pozbawia si samego siebie szansy".
Gdy wróciła z kuchni, podał jej wódk .
- To koniec twoich obowi zków jako gospodyni na dzisiaj. Chod i usi d .
- Nie mog zosta zbyt długo. Nie chc , by mama si martwiła.
Wskazał na miejsce przy sobie.
- Si d ! I przesta mówi o matce. Ona te musiała jako pozna twego ojca i
postara si o ciebie. Nie zrobiła tego, wracaj c wcze nie do mamusi.
Lorie usiadła. Jej włosy l niły w wietle lamp, a usta błyszczały, jakby je wci
oblizywała. W mieszkaniu było ciepło i rozpi ła safari tak, e mógł dojrze dolink
mi dzy piersiami i tkwi c tam mał , złot piramidk . Usiadła blisko i wdychał płyn cy
od niej wraz z ciepłem ciała zapach perfum, przekonuj c si coraz bardziej, e j kocha.
- Moja matka spotkała ojca w Tell Besta, w Egipcie - powiedziała. - To teraz tylko
ruiny, lecz stamt d wła nie pochodzi nasz naród.
- Masz na my li współczesne ruiny czy antyczne?
- Antyczne - odparła. - Starsze nawet ni piramidy. Starsze ni sam Sfinks.
Otworzył pudełko papierosów.
- A zatem pochodzisz z długiej linii tych, jak im tam... Ubasti?
Skin ła głow .
- Miasto Tell Besta, gdzie mieszkali, nazywało si niegdy Bubastis i osi gn ło
szczyt swego rozwoju za Ramzesa III.
Zapalił i wydmuchn ł dym.
- I mo esz a tak daleko dotrze do dziejów swojej rodziny?
Powtórnie skin ła głow .
- A jak dawno temu ył ten... Ramzes III? Obawiam si , e moja znajomo
egiptologii nie jest zbyt wielka.
Poci gn ła łyk drinka.
- Ramzes III sprawował władz tysi c trzysta lat przed narodzinami Chrystusa.
Gene szeroko rozwarł oczy.
- artujesz! To znaczy, e znasz swe drzewo genealogiczne na trzyna cie wieków
przed Chrystusem? To niemo liwe!
U miechn ła si łagodnie.
- Niezupełnie. Ludno tej cz ci Dolnego Egiptu nigdy nie była nomadami.
Wielu fellachów wygl da obecnie zupełnie tak samo jak ich przodkowie z rysunków na
cianach staro ytnych grobowców. Lecz nie jest to niespodziank , je li si wie, e s
bezpo rednimi potomkami wła nie tych ludzi, którzy budowali grobowce, a poniewa
bardzo powszechne s mał e stwa wewn trz rodziny, mi dzy kuzynostwem, a nawet
rodze stwem, rysy twarzy pozostaj niezmienione od tysi cy lat.
Gene przysiadł gł biej w fotelu.
- Wiesz co, znam swoje drzewo genealogiczne a po szkock rodzin , która
wyemigrowała na Floryd w 1825 roku, i zawsze byłem z tego dumny.
Ty sprawiasz, e czuj si całkowicie pozbawiony korzeni - stwierdził. Spu ciła
oczy.
- Długa linia rodzinna to niekoniecznie dobra linia rodzinna - powiedziała bardzo
cicho.
- Chcesz przez to powiedzie , e co jest nie tak z twoimi przodkami?
Lorie spojrzała na niego.
- To zale y od punktu widzenia. Moi przodkowie nie byli zwykłymi lud mi.
Fellachowie nazywali ich „tamtym ludem". S dz , e nadal tak mówi .
- „Tamten lud". To nie brzmi tak le.
- A jednak, je li si we mie pod uwag fakt, e fellachowie s mistrzami obelg i
epitetów - powiedziała. - Mog przeklina ci przez godzin i ani razu nie u y tego
samego okre lenia. Lecz nas, Ubasti, nazywaj po prostu „tamtym ludem" i to najmocniej
wyra a ich uczucia.
Gene wyci gn ł r k i dotkn ł jej włosów. Były mi kkie i miłe w dotyku, lecz
zarazem posiadały specyficzn sił i w sztucznym wietle błyszczały dziwnym blaskiem,
przypominaj cym mu co , czego nie mógł skojarzy .
- Mamy do czynienia z czym podobnym w Ameryce - powiedział jej. - Czy
słyszała kiedy o Hatfieldach i McCoyach?
- Tak - odparła. - Lecz to nie jest podobne. To nie miało nic wspólnego z
dyskryminacj . To był strach.
- Strach? Czy twoi przodkowie byli a tak li? Pocierał jej policzek wierzchem
dłoni, a ona skupiła na nim swoje błyszcz ce, zielone oczy. Jej renice poszerzyły si w
ciemno ci i nie zauwa yłby cho raz mrugn ła. Był wiadom narastaj cego w niej
napi cia, które z trudno ci opanowywała, lecz w miar jak rozmawiali, stawało si coraz
bardziej oczywiste, e dziewczyna siedzi jak na rozpalonych w glach. Ona na mnie nie
patrzy, ona mnie obserwuje - pomy lał. Obserwuje mój ka dy najmniejszy ruch.
- Nie powinnam mówi o moich przodkach w ten sposób - powiedziała. - Nawet
je li nie yj ju od dwóch tysi cy lat, i tak jest to nielojalne.
- Nie wiem - stwierdził łagodnie. - Mówisz, jakby zmarli dopiero wczoraj.
Nadal go obserwowała, nawet nie drgn wszy.
- To dlatego, e rozmawiamy o nich w domu prawie przez cały czas - odparła. -
Matka nie chce, bym zapomniała o swoim egipskim pochodzeniu. Ona lubi Ameryk ,
lecz nie chce, ebym ja zapomniała.
- A ty? Czy wołałaby zapomnie ?
- Nie - odparła prawie bezgło nie. - Nie mog . Tego, kim byli moi przodkowie,
kim s , nie mo na zapomnie .
Uspokajaj cym gestem pogłaskał j po karku i zacz ł pie ci jej uszy. Przedtem,
gdy jej dotykał, reagowała o wiele słabiej. Gdy zacz ł przeczesywa jej włosy, zdał sobie
spraw , e napi cie mi ni ust puje, e oczy, przed chwil jeszcze tak czujne, zaczynaj
si zamyka .
- Podoba ci si ? - zapytał, cho nie musiał.
- To miłe - wymruczała i przeci gn ła si .
- Lorie - powiedział, pieszcz c jej kształtn głow . Oczy miała nadal zamkni te.
- Tak?
- Lorie, chc powiedzie co naprawd wa nego. Pieszczoty tak bardzo jej si
podobały, e mruczała z rozkoszy.
- Mów... - poprosiła.
Przez moment spogl dał na ostre rysy jej twarzy i niezwykle długie rz sy.
- Wiem, e to brzmi zupełnie wariacko. Nie s dziłem, e co takiego mo e mnie
spotka . Zajmuj si polityk , wiesz przecie . A wi kszo polityków to cynicy. Lecz
musz si z tym pogodzi , bo ani jutro, ani pojutrze nic si nie zmieni.
Teraz ju mruczała bardzo gło no, ocieraj c si o jego dło tak, by dotykał jej
uszu.
- Lorie - wyszeptał - kocham ci . Zamilkła. Przestała si porusza i powoli
otworzyła oczy. Spojrzał na ni najintensywniej i najszczerzej, jak mógł, poniewa
chciałby odczytała potwierdzenie z jego twarzy.
- Ty... mnie kochasz?
- Tak - wyszeptał.
Odwróciła od niego wzrok. Na jej czole pojawiła si drobna zmarszczka.
- Gene, nie wolno ci! - odparła. Wyprostował si .
- Co rozumiesz przez „nie wolno"? To nie jest kwestia wyboru. W tych sprawach
si nie wybiera. Zakochałem si w tobie, czy chcesz, czy nie!
- Gene...
- Nie - stwierdził z uporem. - Tym razem nie chc adnych wymówek!
Przeszli my ju przez wszystkie te absurdalne przyrzeczenia, e nigdy ci nie poprosz o
r k i e nie powinienem ci kocha . To nudne. Je li si czego boisz, dlaczego nie jeste
szczera i nie powiesz mi o tym? Jestem dorosłym m czyzn , Lorie. Mam ju tyle lat, by
wiedzie , czego chc . A chc ciebie, bez wzgl du na to, czy była wi ziona, zgwałcona,
czy leczona na chorob psychiczn lub co w tym rodzaju. Szeroko otworzyła oczy.
- My lisz, e zostałam zgwałcona? Albo zamkni ta w wi zieniu? Nie rozumiem,
Gene!
Wstał na równe nogi i zacz ł przechadza si po pokoju.
- Lorie - powiedział - po prostu nie wiem, co o tym s dzi . Wiem tylko, e szalej
za tob i ty wydajesz si darzy mnie podobnymi uczuciami i w zasadzie mogliby my
robi to, co zwykle robi ludzie przypadaj cy sobie do gustu, to znaczy całowa si ,
wychodzi gdzie razem, gdyby nie twoje opory.
Znów usiadł obok niej i uj ł j za r ce.
- Wiem, e yła w odosobnieniu, i wiem, i nawi zanie jakichkolwiek stosunków
jest dla ciebie trudne. Ale masz prawie dwadzie cia lat i jeste pi kna. Nie mo esz
siedzie przez całe ycie w wie y z ko ci słoniowej. Pewnego dnia, wcze niej czy
pó niej, b dziesz chciała si z kim zwi za , poprzez mał e stwo albo inaczej, i nie
mo esz ukrywa si za dziecinnymi fantazjami.
Wygl dała na zmieszan .
- Fantazjami? Nie wiem, o co ci chodzi. U miechn ł si .
- Daj spokój, Lorie, ka da młoda dziewczyna je ma. Wychodzi po raz pierwszy z
m czyzn i martwi si , e nie jest wystarczaj co wyrafinowana czy wystarczaj co
tajemnicza. Wi c u ywa wyobra ni. Odrobina mistyki tutaj, mu ni cie melodramatyzmu
tam. Gdy miałem pi tna cie lat, chodziłem z trzynastolatk , która powiedziała mi, e jej
ojciec był kiedy sławnym pianist . Według niej straszliwie poparzył sobie r ce, ratuj c j
z ognia. W ko cu wyszło na jaw, e biedak pracował w piekarni, a jedynym jego
muzycznym talentem było gwizdanie „Gdy sko czy si bal". Lorie wysłuchała tego i
długo milczała.
- Gene - powiedziała - czy nie s dzisz, e to powinna by nasza pierwsza i
ostatnia randka?
- Zdecydowała , e ju ci si nie podobam, co? O to chodzi?
- Nie, nie o to.
- Wi c jednak lubisz mnie?
- Tak. I w tym wła nie kłopot.
Gene znowu wyci gn ł dło i potarł jej policzek. Wygl dała wyj tkowo smutno i
pragn ł, aby Bóg dał mu pozna , dlaczego. Uj ła jego dło i przycisn ła j do warg,
całuj c delikatnie.
- Prawda jest taka, Gene, e ja równie ci kocham. Nie mógł uwierzy w to, co
usłyszał.
- artujesz sobie ze mnie? Na Boga, Lorie, mam nadziej , e mnie nie nabierasz.
- To prawda - powiedziała gardłowym głosem. - S dz , e nazywaj to miło ci
od pierwszego wejrzenia.
Obdarzył j lekkim u miechem.
- Dla mnie to wygl da na miło od pierwszego ugryzienia.
Uniosła głow . Oczy miała pełne łez i poci gała nosem.
- Pokochałam ci , gdy tylko ci zobaczyłam - stwierdziła. - Wiem, e przedtem
nigdy si z nikim nie spotykałam i e nie mam adnego do wiadczenia. Mo e jestem
dziecinna, je li chodzi o miło . Ale taka ju jestem, a ty b dziesz musiał si z tym
pogodzi .
Kocham ci , Gene, i tylko tyle mog powiedzie . Kocham ci nade wszystko.
- Lorie - wyszeptał. Przyci gn ł j do siebie i pocałował. - Lorie, dlaczego, do
diabła, nie powiedziała ...?
Zacz ła szlocha .
- Nie mogłam powiedzie , poniewa to nie mo e trwa dłu ej. Nie mog na to
pozwoli . Je li si w tobie zakocham, wszystko zacznie si od pocz tku, a tego nie
znios .
Wyj ł z kieszeni chusteczk i otarł jej łzy.
- Nadal mówisz tajemniczo - powiedział. - Na co nie mo esz pozwoli ? Co
znowu mo e si zacz ?
Wydmuchała nos.
- Nie mog ci powiedzie . Teraz ani kiedykolwiek. Wyj ł z pudełka kolejnego
papierosa i zapalił.
Zaci gn ł si gł boko, by opanowa nerwy.
- Nigdy? Nawet je li si pobierzemy?
Wlepiła w niego wzrok. Twarz miała blad , a oczy pełne łez.
- Prosz , Gene - powiedziała. - Przysi gałe , e nigdy nie poprosisz.
Przysi gałe ...
Próbował si u miechn , lecz wyszło to sztucznie.
- Jestem politykiem, pami tasz? Politycy maj wyj tkowy dar łamania obietnic.
W poniedziałek próbował co chwil dodzwoni si do niej, lecz nikt nie podnosił
słuchawki. Niezbyt pomocna recepcjonistka z banku powiedziała, e Lorie Semple nie
stawiła si do pracy, a on nie miał czasu, by osobi cie to sprawdzi . Henry Ness domagał
si szczegółowego profilu struktur politycznych na trzech wyspach karaibskich i Gene
sp dził irytuj cy ranek, zbieraj c dane dotycz ce produkcji bananów i wysyłki cukru. W
sobotni noc odwiózł Lorie do domu pó no i pocałowali si wówczas, lecz randka
sko czyła si niczym i nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek jeszcze zapragnie
zobaczy t dziewczyn . Odmówiła rozmowy o mał e stwie i miło ci. Nie potrafiła te
powiedzie , kiedy b dzie miała kolejny wolny wieczór. W ko cu zdenerwowany odwiózł
j do domu i nie uspokoił si , zanim nie wrócił do siebie i nie wypił do ko ca
przygotowanych drinków.
- Walter ci szuka - oznajmiła Maggie. - Nie jest zbyt zadowolony z tego, co mu
przygotowałe .
Gene zapalił pi tnastego papierosa tego dnia i nie podniósł nawet głowy.
- Je li Walterowi co si nie podoba, niech sam tu przyjdzie i powie mi to.
- Jak mam to rozumie ? - spytała Maggie. - Strajkujesz?
- Nie - odpowiedział. - Zacz ły si po prostu obchody Tygodnia Niewtykania
Nosa w Cudze Sprawy.
Maggie przyjrzała si bałaganowi na jego biurku.
- Cukier jest słodki, a Lorie nie, prawda? Gryzmolił na marginesie swego
notatnika.
- Co w tym rodzaju. To jaka niesamowita zagadka, je li ju musisz wiedzie .
- Nie rozumiem.
Rozsiadł si na krze le i wyprostował. Za oknami wszystko wygl dało tak, jakby
z zachodu nadci gała burza. Było dopiero wpół do drugiej, lecz zapalono ju wszystkie
wiatła w biurze, a powietrze przesycone było naelektryzowan wilgoci , co wcale nie
poprawiało jego samopoczucia.
- Jestem w kropce, wiesz - zacz ł wyja nia . - Ona mówi, e mnie kocha, lecz nie
chce pieszczot ani pocałunków. Nie chce tak e umówi si na kolejn randk . Pytam j ,
dlaczego, a ona zagł bia si w histori i opowiada o jakich tajemniczych powodach,
których nie mo e wytłumaczy .
- Czy ona a tak ci si podoba? - spytała Maggie.
- Co przez to rozumiesz?
- Chc wiedzie , czy kochasz j wystarczaj co, by to wszystko znie .
Pokr cił głow .
- Nie wiem. Ona mi si bardzo podoba. S dz , e j kocham.
- Och.
Gene ujrzał niezadowolenie na twarzy Maggie.
- Daj spokój, Maggie - powiedział. - To musiało si wcze niej czy pó niej
zdarzy . Sama tak twierdziła .
- Wiem o tym. Nie chc tylko, by stała ci si krzywda.
- Maggie, mam trzydzie ci dwa lata.
- Wci to powtarzasz. Zostało ci osiem lat do czterdziestki. To zbyt mało, by si
ustabilizowa , i zbyt du o, by da si skrzywdzi .
Gene nie mógł powstrzyma si od miechu.
- Wyjd st d, zanim si z tob o eni - za artował. Maggie wła nie wychodziła,
gdy zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawk .
- Pan Keiller? Kto do pana - powiedziała panienka z centrali. - Nazwisko brzmi
Sumpler albo jako tak.
„Semple" wymówione z mocnym francuskim akcentem, tak jak to mówiła matka
Lorie.
- Okay - odezwał si Gene niepewnie. - Prosz poł czy .
Gdy pani Semple przemówiła, wydawało si , e jest niezwykle blisko, jakby stała
przy nim i szeptała mu do ucha. Głos miała gł boki i wibruj cy. Brzmiał równie
intymnie, jak głos jego własnej matki.
- Gene, jak tam twoje rami ?
- Witam, pani Semple. S dz , e ju w porz dku. wietnie je pani pozszywała.
Nie wiem, dlaczego nie została pani chirurgiem.
- Nauczyłam si tego od starego tureckiego doktora z Zagazig. To chyba nic
specjalnego. Mo e panu na zawsze zosta blizna.
- Z tym da si y . Jak miewa si Lorie?
- Lorie ma si bardzo dobrze.
- Nie poszła do pracy.
- Och, dzwonił pan do banku. No có , jest odrobin zm czona, lecz poza tym
czuje si dobrze. Dzwoni wła nie w jej sprawie, je li mam by szczera.
Rozgniótł papierosa w popielniczce i czekał na najgorsze. Mo e Lorie poprosiła
matk , by do niego zadzwoniła i na dobre pozbyła si go. No có , oczekiwał tego.
Zaczynał s dzi , e jego kontakty z Lorie nie przerodz si w nic wi kszego ni
powierzchowna znajomo .
- Gene, chc zada panu pewne pytanie - odezwała si pani Semple.
- Prosz . Co chce pani wiedzie ?
- Chc wiedzie , czy proponował pan Lorie mał e stwo.
Gene wzi ł gł boki wdech.
- Ujmijmy to tak, pani Semple. Ten temat wypłyn ł. Bardzo przedwcze nie,
przyznaj , i prawdopodobnie niepowa nie, lecz jednak.
- A Lorie powiedziała „nie"?
- Wydaje si , e jej nastawienie jest wła nie takie.
- Kocham sposób, w jaki wy, politycy, wyra acie si .
- Przechodzimy specjaln szkoł dwuznacznego mówienia. Czy o to chodzi?
- O co?
- Czy po to pani dzwoniła?
- Nie, nie, niezupełnie. Dzwoni , by powiedzie , e ona si zgadza.
Gene przetarł oczy.
- Przepraszam, nie bardzo rozumiem.
- Lorie si zgadza - powiedziała pani Semple. - Długo z ni rozmawiałam i teraz
ona si zgadza.
- To znaczy...
- Oczywi cie mam na my li to, e za pana wyjdzie! Gene odsun ł słuchawk od
ucha i wpatrywał si w ni .
- Co jest? Co si stało? Czy zamordowano Henry'ego? - spytała Maggie,
stan wszy w drzwiach.
Gene zignorował j . Powtórnie przyło ył słuchawk do ucha.
- Pani Semple, nie bardzo rozumiem.
- Tu nie ma nic do rozumienia - stwierdziła pani Semple rado nie. - Ona pana
kocha i chce za pana wyj .
- Lecz przedtem była taka zmartwiona. Wci obawiała si , e co si stanie, cho
nie mogłem poj co.
- To tylko rozbudzona wyobra nia młodej dziewczyny - odrzekła pani Semple. -
Wa ne jest jednak to, e ona pana uwielbia i chce z panem sp dzi reszt ycia.
- To wszystko stało si tak nagle, pani Semple.
- Ach - usłyszał w odpowiedzi. - Czy wszystko nie dzieje si zbyt szybko? Nagle
zostajemy pocz ci, rodzimy si i nagle umieramy.
- Tak - zgodził si . - Co w tym jest.
Gdy odło ył słuchawk , nadal wygl dał na zaszokowanego i Maggie dostrzegła,
e jeszcze długo wpatrywał si w telefon, jakby oczekiwał, e ten podskoczy z biurka i
ugryzie go.
Wzi li cichy lub w Merriam trzy tygodnie pó niej. Dzie był niezwykle ciepły,
jak na t por roku. Wszyscy go cie weselni z wyj tkiem milcz cego Mathieu i
eleganckiej pani Semple byli przyjaciółmi Gene'a. Skromna ceremonia odbyła si w
białym ko ciółku u podnó a wzgórza za posiadło ci Semple'ów. Wszyscy rzucali
confetti na schody ko cioła, fotograf zrobił zdj cia dla „Washington Post", a Maggie stała
na uboczu, po kostki w opadłych li ciach, i płakała.
Przyj cie odbyło si w tawernie w stylu kolonialnym, z widokiem na Potomak, i
wszyscy młodzi ludzie z biura Gene'a szeptali mu do ucha, jakim jest cholernym
szcz liwcem, oraz tłoczyli si wokół pani Semple w cichym podziwie. Po wypiciu zbyt
du ej ilo ci szampana Walter Farlowe powiedział:
- By mo e nie enisz si dla pieni dzy, ale na pewno dla cycków.
Lorie miała na sobie sukni lubn z białego jedwabiu z koronkami. Wygl dała
kwitn co i szcz liwie. Przez cały dzie trzymała si blisko Gene'a i mimo i czuł si
nieco wyobcowany, w jaki sposób wiedział, e to, co odczuwa, to duma i zadowolenie.
Wci całował pann młod , a kiedy ostatni go cie wyszli, usiadł z ni w oknie tawerny z
kieliszkiem szampana i wpatrywał si w wolno płyn c rzek , mocno tul c sw
wybrank .
- Zamierzam ci co powiedzie - rzekł. - To najszcz liwszy dzie w moim yciu.
Przytuliła si do niego.
- Wiem - wyszeptała. Przełkn ł szampana.
- Mo e którego dnia we miemy tu nasze dzieci, poka emy im rzek i powiemy,
e...
Cofn ła rami . Spojrzał na ni i zdał sobie spraw , e jest zmartwiona i smutna.
- O co chodzi? W czym rzecz? - spytał.
- To nic - stwierdziła, sil c si na u miech.
- Och, daj spokój, Lorie. Nie ma ju miejsca na adne tajemnice. Jeste my
mał onkami. Jeste moj on . Je li co ci martwi, chciałbym wiedzie , co.
Pochyliła si i pocałowała go. Policzki miała rozpalone prze yciami i szampanem.
- To naprawd nic - powiedziała. - My l , e jestem zm czona, to wszystko.
Chciałabym si przebra i odpocz . To był jeden z tych fantastycznych dni, które
zupełnie wyka czaj człowieka.
- Okay. Wracajmy do domu. Czy Mathieu nas zawiezie?
Wyszli z tawerny. Na wirowym parkingu czekał cichy i niewzruszony Mathieu,
siedz cy za kierownic czarnego fleetwooda. Kiedy ich zobaczył, wyszedł z samochodu i
otworzył tylne drzwi.
Lorie wsiadła do rodka, lecz Gene zawahał si przez chwil .
- Mathieu - zaproponował - mam nadziej , e zostaniemy przyjaciółmi.
Mathieu, zasłoni ty lustrzanymi okularami ukazuj cymi jedynie zniekształcone
odbicie, nie dał adnego znaku, e zrozumiał. Czekał nieruchomo, a Gene wsi dzie do
samochodu, po czym zatrzasn ł drzwi. W lizgn ł si na siedzenie kierowcy, wł czył
silnik i ruszyli.
Poniewa Gene obci ony był prac , zdecydowali si sp dzi kilka pierwszych
tygodni mał e stwa w posiadło ci Semple'ów.
Pó niej, gdy wydawało si , e sytuacja na Karaibach ulega normalizacji,
zamierzali uda si gdzie na dwa tygodnie na narty, a nast pnie poszuka własnego
domu w pobli u Waszyngtonu. Lecz pani Semple powiedziała:
- Mo ecie pozosta tutaj tak długo, jak zechcecie. To miejsce wystarczaj co du e
dla was dwojga, dla mnie, a nawet dla mojej ukochanej małej wnuczki.
- Licz najpierw na syna - stwierdził Gene, lecz pani Semple roze miała si tylko.
Miał dziwne uczucie, i wiedziała, a przynajmniej wierzyła, e ich pierwszym dzieckiem
b dzie dziewczynka.
Przejechali d bow alej i zatrzymali si z piskiem opon na wirowej cie ce
przed domem. Mathieu otworzył im drzwi i wyszli z samochodu. Dom nadal wydawał si
Gene'owi mroczny i nieprzyst pny, lecz stwierdził, e b dzie musiał si do tego
przyzwyczai . Weszli przez kolumnowy portyk do wielkiego, ciemnego holu
obwieszonego afryka skimi włóczniami i trofeami wodnych bawołów. Czarne, d bowe
schody pi ły si z jednej strony holu na wy sze pi tro, a witra owe okno rzucało
kolorowe wiatło na całe wn trze.
- S dz , e powinienem przenie ci przez próg - oznajmił Gene.
Ugi ł kolana i próbował podnie Lorie. Z wysiłkiem zdołał j wznie na kilka
cali, lecz wówczas zdał sobie spraw , e nie b dzie w stanie tego dokona . Była wysok
dziewczyn , to fakt, lecz nie s dził, e jest taka ci ka. Było tak, jakby próbował
podnie du e, gi tkie, opieraj ce si dzikie stworzenie.
Sapi c postawił j na ziemi.
- Pani Keiller - powiedział - s dz , e b dzie pani musiała przekroczy ten próg
samodzielnie. Wygl da na to, e powinienem doj do lepszej formy, zanim kupimy
sobie własny dom.
Lorie za miała si .
- My lałam, e wyszłam za politycznego asa, a tymczasem po lubiłam słabeusza...
Mathieu ruszył przed nimi, nios c walizki Gene'a przez hol do ciemnych,
d bowych drzwi na ko cu korytarza na pi trze. Znajdowały si one tu obok małej
sypialni, gdzie Gene dochodził do siebie po starciu z wartowniczymi psami. Mathieu
otworzył drzwi i wpu cił ich do rodka.
- Ten pokój jest pi kny - zachwycił si Gene. - Spójrz na łó ko! To naprawd
fantastyczne!
Pod przeciwległ cian znajdowało si wysokie ło e z mahoniowymi filarami i
wspaniałym wezgłowiem, ukazuj cym dzikie zwierz ta wał saj ce si mi dzy li mi i
kwiatami. Pokrywała je narzuta ze skór zebry.
Pokój pomalowany był na jasnoró owy kolor. Na podłodze le ał ciemnozłocisty
dywan. Wystrój stanowiły stare, francuskie meble z ró nych epok. Pani Semple
przystroiła wn trze wie ymi kwiatami sprowadzonymi z Florydy. Ich zapach był
wszechobecny.
Mathieu postawił walizki i poszedł odsłoni kotary. Pokój znajdował si w
południowo-wschodnim skrzydle domu, wi c wpadały do promienie wschodz cego
sło ca, a z okna rozci gał si wspaniały widok na drzewa oraz pola posiadło ci
Semple'ów.
Gene podszedł do okna, by wyjrze na zewn trz, lecz zdał sobie spraw , e
Mathieu nadal stoi w pobli u, jak figura woskowa, i czeka na co .
- Och, przepraszam - powiedział Gene, gmeraj c w kieszeniach w poszukiwaniu
dziesi ciodolarówki. - Prosz , we to. I bardzo ci dzi kuj .
Mathieu nie poruszył si . Nie wyci gn ł dłoni po pieni dze. Nawet nie pokazał po
sobie, e ich nie chce.
Nagle przemówił skrzekliwym, nieprzyjemnym i nienaturalnym głosem:
- Gazela Smitha - powiedział chrapliwie. Gene zadr ał i zwrócił si w kierunku
Lorie.
- Co on chce przez to powiedzie ? - spytał. - Mathieu, o co ci chodzi?
Lorie wyst piła do przodu i obj ła Mathieu ramieniem. U miechn ła si do niego
i pogładziła jego epolet.
- Nie s dz , aby Mathieu miał na my li co szczególnego. Nieprawda , Mathieu?
To tylko taki art.
Mathieu nie odpowiedział.
- To byłoby wszystko, Mathieu - stwierdziła Lorie. Szofer zało ył czapk i
wyszedł z pokoju, zamykaj c za sob dyskretnie drzwi.
- Jestem pewien, e powiedział „gazela Smitha" - rzekł Gene. - Czy to jaka
afryka ska antylopa?
- Och, nie przejmuj si nim. - Lorie odsłoniła okryt biał woalk twarz. - My l ,
e te tortury w Algierii rzuciły mu si na mózg. Zwykle jest opanowany, lecz czasem
wyskakuje z czym dziwnym.
Gene podszedł do niej i obj ł j ramionami.
- Có - odezwał si ciepło - jak to jest by pani Keiller?
Kokieteryjnie przekrzywiła głow .
- To nieco dziwne - przyznała. - My l , e minie troch czasu, zanim si do tego
przyzwyczaj . Przez dwadzie cia lat byłam Lorie Semple, a Lorie Keiller jestem dopiero
od dwudziestu minut.
- Twojej matki nie b dzie jeszcze przez pół godziny - u miechn ł si , si gaj c do
guzików jej sukni lubnej.
Wymkn ła mu si .
- Pół godziny to niezbyt długo - zaprotestowała. - Mo e wej na gór i odkry , e
my...
Pod ył za ni i uchwycił j mocniej.
- A zatem - stwierdził całuj c j - zamkniemy drzwi.
Lorie spojrzała na niego ze strachem w oczach.
- Mo e zerkn przez dziurk od klucza. Gene skin ł głow i u miechn ł si .
- Oczywi cie, e mo e - powiedział, si gaj c znów do guzików.
Lorie napr yła si . Złapała go za nadgarstki.
- Prosz , Gene. Nie teraz. Poczekaj do wieczora.
- Ale po co? - zapytał zirytowany, staraj c si jednak to ukry . - Jeste my teraz
mał e stwem. Wszystkie konwenanse ju za nami. Je li nie zrobimy tego teraz, nasze
mał e stwo zostanie nieskonsumowane do zachodu sło ca, a na Florydzie uwa a si to
za niezwykłego pecha.
- Po prostu... wolałabym nie - powiedziała Lorie, odwracaj c si .
Gene złapał j za r k . Była zupełnie wiotka, nieczuła i ogarn ło go okropne
uczucie, e by mo e po lubił ozi bł kobiet . Dlaczego bowiem tak wzbraniała si przed
zbli eniem? Dlaczego próbowała powstrzyma go przed mał e stwem? Dlaczego
dziewczyna tak pi kna jak Lorie pozostała dziewic do nocy po lubnej?
- Lorie? - zapytał. - Czy na pewno czujesz si dobrze?
- Tak... w porz dku - odpowiedziała. Była bardzo napi ta i pobladła; przebiegały
j nerwowe dreszcze, jakby lada moment miała wpa w histeri .
- Czy co nie tak? - zapytał znów.
- Nie tak? - odparła pytaniem. - Nie, nie czuj si le. Jestem głodna. Chciałabym
co zje . Mo e zejd do kuchni i co sobie przygotuj .
Gene podszedł do okna i zapalił papierosa.
- Mo e nie zejdziesz na dół - powiedział cicho. - Mo e zostaniesz tu i powiesz mi,
co jest nie tak.
- Nic si nie dzieje. Nie wiem, o co ci chodzi. Gene obrócił si do niej twarz .
- Lorie, wła nie si pobrali my.
- Tak - powiedziała. - Wiem. Rozło ył bezradnie r ce.
- Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Jeste my m em i on . Powinni my szale z
miło ci do siebie. Powinni my rzuci si na łó ko i odda szalonej, zmysłowej miło ci.
Zamiast tego chcesz zej na dół i grzeba w zamra arce. Czego tam b dziesz szuka ?
Surowego steku?
Lorie szeroko rozwarła oczy.
- Przepraszam - usprawiedliwił si Gene. - Bardzo czekałem na ten moment i
teraz jestem zawiedziony. Jestem rozczarowany. Jeste moj on . Kochani ci , a jeszcze
nie widziałem ci nagiej.
Spu ciła wzrok. W zachodz cym sło cu wydawała mu si doskonale pi kna,
madonna w dziewiczej bieli sukni.
- Gene - wyszeptała - nigdy nie wolno ci zobaczy mnie nagiej.
Wpatrywał si w ni . Zakrztusił si dymem z papierosa.
- Przepraszam - zdziwił si - przysi głbym, e powiedziała , i nigdy nie mog
zobaczy ci nago.
Skin ła głow .
Rozmy lał przez chwil , a potem pochylił si i zdusił papierosa w małej,
porcelanowej popielniczce. Zdj ł z siebie szar marynark i podszedł do niej w białej
koszuli i spodniach.
- Zdejmij t sukni - powiedział łagodnie. Lorie dumnie uniosła głow .
- Gene, przykro mi. Nie mog .
- Czy masz jaki powód? - zapytał. Potwierdziła skinieniem.
- Jaki? Potrz sn ła głow .
- Nie zamierzasz mi powiedzie ? Znów potrz sn ła głow .
- W takim wypadku - stwierdził - zedr z ciebie te przekl te rzeczy, kawałek po
kawałku.
- Gene, to moja suknia lubna!
Obrócił si i waln ł pi ci w mahoniow toaletk tak, e zadr ały butelki z
perfumami i szczotka do włosów spadła na podłog .
- Lorie, wiem, e to twoja cholerna suknia lubna! Czy s dzisz, e chc j
porozrywa ? Dlaczego, do diabła, nie mo esz jej zdj ? Dlaczego nie jeste na tyle
dumna, by pokaza własnemu m owi swe cholerne ciało?
- Bo nie mog . I nie mog powiedzie ci, dlaczego! Jestem inna, Gene. Ty nie
rozumiesz!
Potarł kark w gniewie i zirytowaniu. Wzi ł kilka gł bokich wdechów, by si
opanowa .
- Lorie, wiem, e jeste inna - powiedział spokojnym i cierpliwym głosem. -
O eniłem si z tob dlatego, e jeste inna. Jeste niepodobna do tych kobiet, które
znałem. Jeste niesamowicie atrakcyjna, masz pi kne ciało i gdy gdzie wchodzisz,
wszyscy odwracaj głowy w twoj stron . Czy nie rozumiesz, i pragn łem ci wła nie ze
wzgl du na twoj inno ?
Teraz płakała. Łzy spływały jej po policzkach i nie próbowała ich ukry .
- Gene - powiedziała słabym głosem - ale ty nie wiesz, jak bardzo inna.
Bez słowa zacz ła rozpina sukni lubn . Nie pomagał jej; przez cały czas
płakała. W ko cu poło yła sukni na łó ku.
Pod spodem miała białe po czochy, biały pas i stanik. Jej du e piersi były j drne i
kształtne; widział ró owe półksi yce sutków prze wituj ce przez koronk stanika.
Gene stał oszołomiony, lecz nie wykonał ani jednego ruchu, by j rozebra . Nie
powiedział te ani słowa. Musiała sobie poradzi z tym sama. Mo e nigdy przedtem nie
rozbierała si przed m czyzn , lecz w ko cu musiała si nauczy .
Odwróciła si do niego tyłem i rozpi ła stanik. Zobaczył fragment jej
rozkołysanej piersi. Nie miała majtek, a jej po ladki opalone były na kolor wie o palonej
kawy.
- No i... - odezwał si Gene - o co ci chodziło? Powoli obróciła si . Wła nie
zamierzał do niej podej , lecz to, co ujrzał, podziałało na niego jak lodowaty prysznic.
Opanowało go okropne uczucie strachu i niepewno ci; mógł jedynie wpatrywa si w
bezruchu.
Miała pi kne piersi. Naj liczniejsze piersi, jakie kiedykolwiek widział. Uniesione
i j drne młodo ci , zwie czone du ymi, ró owymi sutkami. Ale bezpo rednio pod nimi
znajdowało si co , co wygl dało jak zacz tki kolejnej pary piersi! Były o wiele mniejsze,
jak u nastolatki, lecz ich sutki były równie widoczne. A pod t par ujrzał nast pne dwa,
ledwie widoczne, lecz niew tpliwie realne i ró owe.
Mi dzy udami kł biły si złociste włosy, si gaj ce a do p pka, a nawet
porastaj ce na kilka cali same uda.
Lorie stała wpatrzona w niego z rozło onymi na boki r koma, tak by mógł
wszystko dojrze . Przestała płaka i była teraz milcz ca i dumna.
- Widzisz, jestem inna - stwierdziła.
Gene podniósł sw marynark i si gn ł po paczk papierosów. Nerwowo
przełykał lin i u wiadomił sobie, e si poci oraz dr y ze zdumienia.
- Co to jest? - wyb kał zapalaj c papierosa. - Czy... to jaki rodzaj...
Lorie przeszła przez pokój i stan ła przy oknie.
- Czy martwi ci fakt, e jestem taka? - spytała. Oddychał niepewnie.
- Nie wiem - odwrócił si . - Nie wyobra ałem sobie, e...
Podeszła i dotkn ła jego ramienia. Nie miał na ni spojrze , by nie zobaczy
małych, nieuformowanych piersi poni ej normalnych i niezwykle bujnego owłosienia.
- Tak - powiedziała - to ci martwi, prawda? Przypuszczałam, e tak b dzie.
Dlatego nie chciałam ci tego pokazywa . Gdyby nie zobaczył, nigdy by nie wiedział.
- Czy oczekiwała , e o eni si z tob i sp dz reszt ycia w celibacie? - spytał
Gene. Nie wierzył w to, co słyszy, lecz nie wierzył równie w to, co widzi, i czuł, e jego
ycie nieoczekiwanie zamienia si w kiczowaty horror telewizyjny.
- To mogło si uda - stwierdziła Lorie. - Sam powiedziałe , i pozory to chleb
codzienny Waszyngtonu. Mogłabym by twoj przyjaciółk i doradc , a ty mógłby
wychodzi z ka d dziewczyn , która wpadłaby ci w oko. Naprawd ci kocham, Gene.
Musisz to zrozumie .
Gene usiadł.
- Jezu Chryste - wymruczał - to jaki cholerny koszmar.
Lorie usiadła przy nim i zacz ła gładzi go po ramieniu. Palił przez chwil , a
potem powiedział:
- Czy ty i twoja matka nie zastanawiały cie si nad chirurgi plastyczn ? My l ,
e dobry chirurg mógłby...
- Gene - przerwała Lorie - chirurgia plastyczna jest tu na nic. Tacy ju jeste my.
- To znaczy, kto jest?
- Moja matka, ja i nasi przodkowie. To oznacza wła nie Ubasti.
- Masz na my li sze piersi?
Lorie wstała i przeszła na koniec łó ka. Siedziała w białych po czochach, z
rozwartymi udami i mimo i nadal odczuwał niespokojne mrowienie, jej widok go
podniecał.
- Ameryka scy lekarze nazywaj to „dodatkowymi piersiami" - powiedziała
Lorie, ujmuj c drug par piersi w dłonie. - Jest to bardzo dobrze opisane w ksi kach
medycznych i wiele kobiet posiada wi cej ni dwa sutki.
Gene otarł chusteczk spocone czoło. Nie komentował tego, co powiedziała, lecz
pozwolił jej, by ci gn ła dalej.
- Jednak e w przypadku nas, Ubasti, te piersi nie s dodatkowe, lecz naturalne. I
tylko dlatego, e w przeszło ci kobiety nie u ywały odpowiednio sze ciu piersi,
stopniowo zmniejszały si one a do całkowitego zaniku. Gene, czy mo esz sobie
wyobrazi pi kno kobiety z sze cioma piersiami, takimi jak te?
Gene spojrzał na ni i pokr cił głow .
- Lorie! Tu musi wkroczy chirurg. Nie mo esz sp dzi reszty ycia, paraduj c z
sze cioma sutkami. A co z pływaniem w bikini? A co b dzie, gdy wezm ci do szpitala
przed porodem? Co powiedz lekarze? Proponujemy karmienie piersi , pani Keiller. Ma
ich pani wystarczaj co du o.
Lorie nadal pie ciła swój dolny sutek.
- Czy nie mo esz na to spojrze z mego punktu widzenia?
- A co z moim punktem widzenia? - spytał Gene. - Po tym, jak si pobrali my,
nagle okazuje si , e jeste fizycznie zniekształcona, a potem mówisz mi, e nie chcesz
tego poprawi !
- Mówisz, jakbym my lała tylko o sobie.
- Có , taka jest prawda! - wrzasn ł. - Jeste samolubna! Po lubiłem ci , s dz c, i
pod tym ubraniem jeste pi kn kobiet ! Teraz widz , e masz wi cej piersi ni
dalmaty ska suka i jeszcze chcesz, bym zapomniał o naszym lubowaniu i zabawiał si
na boku. Lorie, co ty, do diabła, sobie my lisz?
Nie odpowiedziała. Chwil pó niej odwróciła si i cicho stwierdziła:
- Przynajmniej teraz nie b dziesz chciał ze mn spa , prawda?
Przestał wrzeszcze i wpatrzył si w ni . Wstał z krzesła, podszedł do miejsca,
gdzie siedziała, i przyjrzał si jej licznej, poci gaj cej twarzy.
- Mam uczucie, e sprawia ci to przyjemno - powiedział. - Czy to prawda?
Jeste zadowolona?
- Gene - odparła - próbowałam ci przed tym ochroni od samego pocz tku.
Zrobiłam wszystko, co mogłam.
- Próbowała ochroni mnie przed czym? Spojrzała na niego smutno.
- Przed tob samym, Gene. Próbowałam ci ostrzec tak wiele razy, lecz ty nie
słuchałe . Gdy tylko chciałam ci odstr czy , wdzierałe si w moje ycie, nie dbaj c o
mnie sam . Zanim poznałe moj matk , s dziłam, e mog ci ocali . Lecz ona jest zbyt
silna dla mnie, Gene. Jest moj matk i jest równie Ubasti. Musz robi to, czego
pragnie.
- Nie rozumiem z tego ani słowa - powiedział Gene.
Lorie zaczesała włosy.
- Id , popatrz na zdj cie przy garderobie - zaproponowała. - Tak, wła nie na to.
Pełen obaw Gene poszedł we wskazane miejsce i spojrzał na mały obrazek.
Pochodził on prawdopodobnie z czasów wiktoria skich, s dz c po melodramatycznym
stylu. Ukazywał niewielkie, pełne gracji, rogate stworzenie uwi zane do wbitego w
ziemi palika. Niedaleko le ał przyczajony lew gotów do zaatakowania zwierz cia i
po arcia go.
Pod obrazkiem widniał stylowo wykaligrafowany napis: „Gazela Smitha".
ROZDZIAŁ 5
Sp dzili bezsenn noc w olbrzymim łó ku z baldachimem. Lorie miała na sobie
dług do kostek koszul nocn z jasnobrzoskwiniowego jedwabiu. Gene wzdychał i
wiercił si na pomi tych prze cieradłach, staraj c si uspokoi , ale ani razu nie próbował
jej dotkn czy przytuli .
My li miał w strasznym nieładzie. Gdzie w gł bi czuł, e nadal kocha Lorie i
utrata jej teraz byłaby tragicznie bolesna. Od czasu do czasu spogl dał na ni . Le ała z
zamkni tymi oczami na szerokiej, koronkowej poduszce i była równie podniecaj ca jak
zawsze. Jednak my l ojej piersiach i g stym owłosieniu mi dzy udami natychmiast
wdzierała si w sielank , budz c odraz .
Najbardziej dziwiło go, e była zadowolona ze swego ciała. Nie wydawało si jej
nienaturalne czy brzydkie. Je li ju , to skłonna była raczej uwa a kobiety z dwoma
piersiami za upo ledzone i pokrzywdzone. Gene nie mógł si pogodzi z tym, e
akceptowała własn dziwaczno . Nie obejmował jej umysłem, tak jak kojot nie potrafi
połkn w cało ci owcy. Czy te gazeli Smitha.
Wychowano go na ameryka skich dziewcz tach na poziomie „Playboya". wie e,
puszyste włosy, szerokie u miechy, błyszcz ce oczy i zaokr glone, opalone ciała. Na
Florydzie wi kszo dziewcz t, jakie spotykał, była wła nie taka, no mo e z wyj tkiem
jednej panienki, któr kiedy zabrał z lito ci na koncert Johna Cage'a. Gdy koncert si
sko czył, jedyn osob , jakiej ałował, był on sam. Dla Gene'a ideał licznej dziewczyny
był bezdyskusyjnie cz ci ameryka skiej filozofii szcz liwego ycia. Nie mógł
porozumie si z nikim, kto si z tym nie zgadzał. Nie oznaczało to jednak, i pragn ł si
odci od Lorie. Nie był a tak stereotypowy. Zamierzał zrobi wszystko, by
skontaktowa j z najlepszym chirurgiem plastycznym, na jakiego b dzie go sta . Gdy
zacz ło si ju na dobre rozwidnia , Lorie drgn ła, przewróciła si na bok i dotkn ła jego
dłoni. Nie protestował, cho natychmiast przyspieszył mu puls i z napi ciem wyczekiwał,
co zamierza zrobi .
- Gene - wyszeptała - nie pisz?
- Nie zmru yłem oka - mrukn ł. Cisza. Szelest prze cieradeł.
- Przykro mi, Gene, to wszystko moja wina. Powinnam była wcze niej
powiedzie ci prawd .
Zakaszlał.
- No có , powinna . Lecz nadal nie jest za pó no, Pójd do lekarza, którego
znam... to znaczy, słyszałem, e to ekspert od hormonów, i naprawd my l , e to
najlepsza rzecz, jak mo emy zrobi .
- Powinni my si z tego wycofa . Mo esz dosta rozwód w Reno, prawda?
Mo esz nawet powiedzie , e byłam niewierna, je li chcesz. Nie chodzi mi o twoje
pieni dze.
Gene oparł si na łokciu.
- Lorie - powiedział - nie rozumiem, dlaczego wolisz paradowa z tak skaz
fizyczn , zamiast przej krótk , prost operacj i mie to z głowy? Jeste pi kn
dziewczyn , a mogłaby by najpi kniejsz . Nie odpowiedziała.
- To mo e kosztowa nas par tysi cy - ci gn ł - lecz có to znaczy w porównaniu
z doskonałym ciałem? S dziłem, i ka da dziewczyna pragnie wygl da jak najlepiej. Po
prostu ci nie rozumiem.
Odwróciła głow .
- Gene - szepn ła - to ja. Taka wła nie jestem. Jestem Ubasti.
U miechn ł si niecierpliwie. Potem zerwał si z łó ka i przeszedł przez pokój po
papierosy. Zawsze nienawidził palenia w sypialni, lecz był tak zdenerwowany, e nie
mógł si powstrzyma . Zapalił papierosa i usiadł nagi na jednym z krzeseł przy łó ku,
wydmuchuj c dym w wietle poranka.
- Mówi jako twój m . dam, aby poddała si operacji - stwierdził.
Oczy Lorie zabłyszczały w ciemno ci.
- A ja mówi : nie - oznajmiła spokojnie.
- Nawet je li wczoraj przysi gała mi wierno i posłusze stwo?
- Posłusze stwo i wierno nie obejmuj zmian w cechach dziedzicznych.
- Ale te cholerne...
- Wiem, co sobie my lisz, Gene, i jest mi przykro. Lecz to moje ciało i jestem z
niego dumna.
Usiadła na łó ku i patrzyła na niego smutno w półmroku z r koma opartymi na
kolanach.
- Kocham ci , Gene - powiedziała łagodnie. - Od pocz tku chciałam wyj za
ciebie za m . Lecz wiedziałam, co by sobie o mnie pomy lał, i mog jedynie
powiedzie , e jest mi przykro i mam nadziej , i nast pna dziewczyna, któr sobie
znajdziesz, b dzie wygl dała lepiej ni ja.
Gene zgasił papierosa. Wstał z krzesła, przeszedł przez sypialni do umywalki i
wł czył wiatło. Umył twarz, ogolił si maszynk elektryczn i zacz ł si ubiera . Przez
cały ten czas ani razu nie spojrzał na Lorie.
- Gdzie idziesz? - spytała, gdy zawi zywał buty. Nadal si nie odwracał.
- Wychodz - stwierdził kontrolowanym i pozbawionym emocji głosem. - Nie
odchodz na dobre, lecz musz to wszystko przemy le . Prawdopodobnie wróc około
dziewi tej lub dziesi tej wieczorem.
Zało ył marynark i podszedł do lustra poprawi krawat.
- Mo e wezwałaby Mathieu i nakazała mu uwi za psy, ebym wyszedł z tego
miejsca ywy.
- Psy?
- Wła nie tak. Te milutkie zwierzaczki, które prawie porozrywały mnie na
kawałki.
- Ach, to - powiedziała Lorie nieobecnym głosem. - Tak, dobrze.
Gene odwrócił si . Z jakiego powodu czul, e co jest nie tak. Było w całej tej
sytuacji co , czego do tej pory nie pojmował. Istniał inny sekret ukrywany przed nim
przez Lorie, jaka wiedza tajemna. Przeczuwał, e jest o wiele okropniejsza ni wszystko,
co odkrył dotychczas.
Maggie była zdziwiona, widz c go w biurze dziesi po ósmej.
- Gene, co si stało? Nie mów mi, e młody onko a tak si spieszy do pracy.
Usiadł ci ko i spojrzał na ni .
- Maggie - poprosił - oddałbym wszystko za fili ank kawy.
Gdy wróciła z plastykowym kubkiem z automatu, usiadł gł boko w krze le i
przetarł oczy. Czuł si , jakby ostatniej nocy przejechał w wagonie bydl cym cał Syberi .
Z rado ci wypił kaw , a potem zacz ł grzeba w szufladach biurka, szukaj c zapasowej
paczki papierosów.
Maggie ja niała urod i troskliwo ci . Nagle poczuł dla niej tak wielk
wdzi czno za przyja , a nawet sam obecno , e zbierało mu si na płacz. Były to
prawdopodobnie efekty przem czenia, lecz wydmuchał nos w chusteczk , by ukry
załzawione oczy.
- Gene - poprosiła Maggie - mo e mi opowiesz.
- Có - odpowiedział wycieraj c nos - nie mam zbyt wiele do powiedzenia. W
jednej minucie jestem szcz liwym mał onkiem, a w drugiej my l o rozwodzie. To
mo e by najkrótsze mał e stwo w historii.
Maggie usiadła naprzeciw.
- Stało si co strasznego, prawda? Co, Gene? Czy to ma co wspólnego z rodem
Semple'ów?
Skin ł głow .
Z pewno ci . Posłuchaj, zanim ci cokolwiek o tym powiem, czy zrobisz co dla
mnie? - Cokolwiek zechcesz, Gene. Wiesz o tym.
- Id do archiwum i dowiedz si wszystkiego, co mo liwe, o ludzie zwanym
Ubasti. Pochodz z Dolnego Egiptu, z okolic Zagazig i zdaje si , e zamieszkiwali miasto
o nazwie Tell co tam. Tell Bast albo Tell Besta. To było za panowania Ramzesa III
około tysi c trzysta lat przed Chrystusem.
Maggie zapisała szczegóły w notesie.
- Ubasti? - spytała. - Okay, daj mi tylko kilka godzin.
- Zachowasz wszystko dla siebie? Nie chc , by ktokolwiek wiedział, co robi ,
dopóki nie b d pewien. Jest co ... dziwnego i złego w rodzinie Semple'ów. Jeszcze nie
wiem co, lecz stoj z tym twarz w twarz. Po prostu potrzebuj wi cej informacji, to
wszystko.
Maggie poło yła r k na jego dłoni i przyjrzała mu si ze zdziwieniem.
- Gene, co z twoim mał e stwem? To znaczy, co b dzie? Czy to naprawd a
takie dziwne i takie złe? - spytała.
Przyło ył pi
do czoła i prawie przez minut nie odzywał si .
- Nie wiem - odpowiedział. - Je li zdob dziesz dla mnie te informacje, mo e
zrozumiem to wszystko na tyle, by co z tym zrobi .
- Tylko dwie lub trzy godziny - obiecała. - Sprawy Karaibów mog poczeka .
Gdy zamkn ła notatnik i zbierała si do odej cia, Gene nagle pomy lał o czym
innym.
- Maggie - powiedział niepewnie. Czekała.
- Maggie, czy nadal masz tego przyjaciela w policji?
- Enrico? Jasne, e tak. Par tygodni temu zabrałam jego dzieciaki do cyrku w
Maryland.
- Dobrze - powiedział powoli. - Czy s dzisz, e Enrico mógłby sprawdzi psy
zarejestrowane na rodzin Semple'ów? To nie jest a tak wa ne, by tracił na to sen, ale
je liby mógł...
- Zapytam go. Przy okazji, powiniene znale jakie dzieciaki i u y ich jako
pretekstu, eby pój do tego cyrku. Przyje d aj do Waszyngtonu za kilka tygodni i s
naprawd wspaniali. Podoba ci si taniec na linie?
Gene zdobył si na wymuszony u miech.
- Jasne, e tak. W tym biurze niczego innego nie robimy.
Czekaj c, a Maggie wydob dzie jakie dane na temat Ubasti, zadzwonił do
Petera Gravesa. Automatyczna sekretarka odpowiedziała, e doktor Graves jest teraz
zaj ty, ale mo na zostawi wiadomo . Gene poprosiłby psychiatra oddzwonił do niego.
Potem chodził po biurze, gapi c si przez okno na zimny, szary dzie z chmurami, które
płyn ły po niebie jak dymy odległej bitwy.
Tym, co go najbardziej intrygowało w kłótni z Lorie ostatniej nocy, była
wzmianka o gazeli Smitha. Wypowiedzenie tej nazwy kosztowało Mathieu wiele
wysiłku, a jednak Gene nie mógł poj , jakie to mogło mie znaczenie. Wiedział, e była
to znana od wieków metoda łapania i zabijania wielkiego drapie nika poprzez
przywi zanie do pala ko l cia lub owcy, lecz nie dostrzegł adnej paraleli pomi dzy tym
rytuałem, a jego mał e stwem z Lorie. Czy Mathieu próbował go ostrzec, e Lorie jest
wła nie tego rodzaju przyn t zastawion przez jej matk ? Lecz có ona mogła zyska ,
skłaniaj c go do mał e stwa z Lorie? Odrobin uznania w oczach waszyngto skiego
wiatka koktajlowego? Mo e, lecz niewiele wi cej. Czy by niło jej si , i pewnego dnia
Gene zostanie sekretarzem stanu?
Sama Lorie wskazywała na obrazek z gazel , jakby to tłumaczyło wszystko, co si
stało. Lecz jakiekolwiek było wyja nienie, Gene nie miał o nim poj cia. Jego umysł był
raczej prosty i bezpo redni. Gubił si w metaforach i rebusach.
Czuł si wyczerpany i zawiedziony, ale te winny, e porzucił Lorie tak
gwałtownie. Chciał do niej zadzwoni i powiedzie , e wszystko jest okay, lecz w ko cu
zdecydował si tego nie robi . Teraz najwa niejsz rzecz było dla niego podj cie decyzji
na temat jej odpychaj cego ciała; czy zamierza zaakceptowa j tak , jaka jest, czy
sp dzi sze tygodni w Reno, załatwiaj c sobie rozwód. Zastanawiał si , dlaczego Bóg
wła nie jego wpakował w takie tarapaty.
Maggie wróciła i znalazła go pi cego na krze le. Delikatnie potrz sn ła jego
ramieniem, a otworzył nieprzytomnie oczy.
- Mówiłe przez sen - powiedziała. - Jak si czujesz?
Zamrugał i próbował jak najszybciej wróci do realnego wiata.
- Miałem koszmary - westchn ł. - Wci mam te koszmary o bestiach i stworach
próbuj cych mnie dopa .
- Wygl da na to, e cierpisz na nadmiar pracy i brak seksu - stwierdziła Maggie.
Gene skin ł głow i przetarł powieki, by si dobudzi .
- Chyba masz racj - potwierdził. - Potrzebuj długich wakacji w burdelu.
Przygotowała mu kolejn fili ank kawy, a potem usiadła i otworzyła teczk z
materiałami, któr przyniosła z archiwum.
- Czy to wszystko? - zapytał. - Nie ma tego zbyt wiele.
- Nic dziwnego..Bibliotekarz nigdy nawet nie słyszał o Ubasti, tylko przez
przypadek znale li my pewne dane. Jest ksi ka pod tytułem „W drówki po Dolnym
Egipcie", napisana przez wiktoria skiego d entelmena nazwiskiem Keith Fordyce, i tam
znajduje si pewna wzmianka na ich temat. Informacje s równie w opisach
topograficznych. To wszystko.
- I co pisze ten Fordyce?
- Zrobiłam ksero. Masz je tutaj.
-Podała mu kartk i Gene dokładnie j przeczytał. Była to jedna strona z g sto
zadrukowanej, wiktoria skiej ksi ki. Maggie doł czyła do tego równie kopi stalorytu
z s siedniej strony. Rycina ukazywała czarn brył kamiennych ruin pod mrocznym
niebem, a napis pod ni głosił: „Tell Besta. Oto co zostało ze wspaniałego, staro ytnego
miasta, widziane z południowego wschodu." Tekst z „W drówek po Dolnym Egipcie"
brzmiał: Mój przewodnik poinformował mnie w Kairze, e wiele europejskich opinii na
temat piramid w Gizeh i Sfinksa było bł dnych. Potwierdził wiele z tego, co ju
wiedziałem: e słowo ,,sfinks" jako takie wywodzi si od greckiego „dusiciel" i e
popularna legenda mówi, i Sfinks był w rzeczywisto ci potworem o głowie kobiety i
ciele lwa. Ona, lub te raczej to stworzenie, le ało oczekuj c na przechodniów i zadawało
im zagadk . Je li potrafili na ni odpowiedzie , puszczało ich wolno. Je li nie, dusiło ich.
Nie wiedziałem jednak e o tym, i pomi dzy fellachami kr
historie, e Sfinks ył
naprawd i e na pustkowiach południowych piasków istniała rasa ludzi, którzy
rzeczywi cie pochodzili z krzy ówki kobiet i lwów. Powiedziawszy to, mój przewodnik
stał si bardzo nerwowy i za dał dodatkowej opłaty, poniewa utrzymywał, e
potomkowie tych okropnych istot yj nadal i strzeg z okrutn zazdro ci swego
makabrycznego sekretu, morduj c wielu zbyt gadatliwych przewodników. Po otrzymaniu
zapłaty i jedzenia kontynuował opowie o tym, jak ludzie-lwy czcz kociego boga Bast,
demoniczn istot , która wymaga ludzkich ofiar oraz perwersyjnych praktyk
przekraczaj cych wyobra ni chrze cijanina. Zamieszkiwali oni miasto Tell Besta i
nawet dzi aden przewodnik, wł czaj c jego samego, nie odwa y si odwiedzi ruin z
obawy przed zemst tych, których okre lił po prostu jako ,,tamten lud". Gene odło ył
kartk . Cały si trz sł. Gapił si na Maggie, jakby była przybyszem z obcej planety i
przez dłu sz chwil nie był w stanie wydoby słowa.
- Gene, czy nic ci nie jest? Czy nie s dzisz, e powiniene pój do lekarza?
Wygl dasz strasznie!
Potrz sn ł głow . Usta miał wyschni te i przesi kni te gorzkim smakiem
papierosów.
- Tamten lud - wyszeptał. - To niesamowite.
- Co jest niesamowite, Gene?
Oddał jej kartk i wskazał na doln cz
stronicy.
- To wszystko tutaj jest - powiedział. - To wariackie i przera aj ce, ale to
wszystko tutaj jest.
Przeczytała, lecz zdobyła si jedynie na wzruszenie ramion.
- Nie wiem, co w tym jest wariackiego czy przera aj cego. Dla mnie wygl da to
jak legenda.
Gene podszedł do okna i obserwował ruch uliczny. W ko cu odezwał si :
- Gdy po raz pierwszy umówiłem si z Lorie, powiedziała mi, e nale y do
egipskiego plemienia Ubasti. Naturalnie nic mi to nie mówiło. Bo i sk d?
Nigdy o nich nie słyszałem. Pó niej dodała, e egipscy fellachowie nazywali ich
„tamtym ludem". Widocznie ci Ubasti byli tak straszni, e nikt nie odwa ył si gło no
wymawia ich nazwy. - Usiadł w fotelu, patrz c Maggie prosto w oczy. - Wczoraj, w
nasz noc po lubn , gdy Lorie si rozebrała...
- Gene! - przerwała Maggie.
- Posłuchaj, dobrze?
- Ale, Gene, to prywatna sprawa. Nie mog ...
- Na Boga, posłuchaj! Kiedy Lorie rozebrała si zeszłej nocy, a zrobiła to z wielk
niech ci , obróciła si i zobaczyłem, e ma sze piersi. I włosy, kr cone br zowe włosy,
si gaj ce od p pka dot d...
Maggie ze zdumieniem otworzyła usta.
- Gene - powiedziała mrugaj c - nabierasz mnie. Przełkn ł lin .
- To prawda, Maggie. Ma biust tutaj, normalnie, a pod nim dwie mniejsze piersi, a
pod nimi jeszcze dwa sutki. Powiedziała, e... powiedziała, e ameryka scy lekarze
nazywaj to „dodatkowymi piersiami". To jest jeden z tych... atawizmów, które
przydarzaj si od czasu do czasu.
Maggie jedynie pokr ciła głow .
- Och, Gene. Jest mi przykro. O Bo e, nic dziwnego, e si martwisz. Posłuchaj,
mo e dałoby si co zrobi z pomoc chirurgii plastycznej? Albo kuracji hormonalnej?
- Ona nie chce - stwierdził.
- Co to znaczy: ona nie chce?
- Dokładnie to. Ona s dzi, i dzi ki temu jest pi kna i normalna. I jest tak o tym
przekonana, e w ko cu zdecydowałem si sprawdzi , czy nie ma racji.
Jak to mo e by normalne? Sze piersi? To absolutnie nienormalne!
Gene wskazał na kopi z ksi ki Keitha Fordyce'a.
- To mo e by zupełnie nienormalne dla kogo , kto miał ludzkiego ojca i ludzk
matk . Lecz ta ksi ka mówi, e Ubasti s potomkami kobiet i lwów. Dziewczyna maj ca
w yłach lwi krew mo e te mie inne lwie cechy, na przykład rz dy sutek do
wykarmienia młodych i nadmierne owłosienie. A czy pami tasz jej oczy? Zielone, z
ółtymi przebarwieniami. Jak u lwicy.
- Gene, chyba to wszystko naci gasz - stwierdziła Maggie desperacko.
Zapalił papierosa.
- Czy s dzisz, e siedziałbym w biurze dzie po lubie, gdyby wszystko było w
porz dku?
Pokr ciła w milczeniu głow .
- Maggie, doceniam wszystko, co zrobiła . Naprawd . Lecz chc stan z tym
twarz w twarz i odkry , o co tu chodzi. Jakakolwiek by Lorie nie była, po lubiłem j i
jestem za ni odpowiedzialny.
- Czy pomy lałe o tym, e ona mo e by niebezpieczna?
Niebezpieczna? Co przez to rozumiesz?
- Lwy s niebezpieczne, nieprawda ? Tak, ale...
Maggie opu ciła wzrok.
- My lałam o tym, co powiedział ten francuski dyplomata.
Jaki francuski dyplomata?
- Ten, który ostrzegał przed ta cem. No i...?
- Có , przyszło mi do głowy, e mógł mówi po francusku. Wiesz, jak dyplomaci
nie wiadomie przeskakuj z j zyka na j zyk. Mo e mówił, aby strzegł si les dents.
- Les dents?
- No wła nie. Strze si z bów.
Znalazł Petera Gravesa w barze klubu golfowego Arlington. Było to mroczne,
tradycyjne miejsce, ze skórzanymi obiciami i grawerowanymi pubowymi lustrami,
wypełnione szmerem intelektualnych rozmów przeplatanych okazjonalnymi wybuchami
miechu. Zamówił czystego Jacka Danielsa i wzi ł do niego kosteczki sera. Była ju pora
lunchu, a on jeszcze nie jadł.
U cisn li sobie r ce. Gene czuł si zm czony i niech tny wszelkim rozmowom,
lecz wiedział, e b dzie musiał si przemóc, zanim wróci tej nocy do posiadło ci
Semple'ów. Zapalił papierosa.
- Milutkie miejsce. Ci wszyscy ludzie to lekarze? Peter skin ł głow .
- Tak. Głównie wojskowi. Bomba strategiczna rzucona na to miejsce w porze
lunchu zmiotłaby wi kszo dowództwa Pentagonu w ci gu paru sekund.
- B d o tym pami tał, kiedy nast pnym razem zechc zarobi par dolarów,
sprzedaj c sekrety.
Peter pił gorzk whisky. Bawił si pływaj c w niej wisienk .
- Jak si czujesz?
- Przede wszystkim zmieszany. Dlaczego?
- Przez telefon twój głos brzmiał paskudnie. Przez moment zastanawiałem si , czy
nie cierpisz na histeri nerwow .
- Histeria? Ja?
Peter Graves zlitował si w ko cu nad wisienk i zjadł j . Lecz ogonek wło ył do
popielniczki i zacz ł nim grzeba w popiele z papierosa Gene'a.
- Histeria zdarza si nawet najbardziej wyregulowanym umysłom. Tak naprawd ,
to wła nie one s na ni bardziej wra liwe ni ci z nas, którzy z reguły uwa ani s za
„roztrzepa ców". Tylko w tym barze znajduje si pi ciu czy sze ciu ludzi, wy szych
oficerów armii, którzy przeszli histeri . Sam leczyłem dwóch z nich.
- Mam nadziej , e skutecznie. Nie jestem pewien, czy chciałbym prze y trzeci
wojn wiatow .
- Któ to mo e powiedzie ? - stwierdził Peter. - Ten rodzaj histerii, o którym
mówi , mo e dotkn człowieka w jednej chwili.
- No có , to bardzo mo liwe. Ale prawda jest taka, e je li chodzi o mnie, wcale
nie jestem histerykiem.
- S dzisz, e o eniłe si z kobiet b d c krzy ówk człowieka z lwem -
skomentował Peter.
- Ja nie s dz , Peter. Ja wiem.
- Sk d wiesz? Jaki masz dowód?
- Chryste, Peter, ona ma sze piersi! Widziałem je! Peter drgn ł.
- Nie wykrzykiwałbym takich rzeczy tutaj, Gene. Oni maj tu bardzo
staro wieckie wyobra enie o wiecie. Mógłby zakłóci ich równowag umysłow .
- A ty? Wydaje mi si , e ty równie masz bardzo staro wieckie wyobra enie o
wiecie. Nie wierzysz mi, prawda? S dzisz, i jestem interesuj cym przypadkiem i teraz
próbujesz dociec, jakiego rodzaju syndrom powoduje u m czyzny halucynacje na temat
dodatkowych piersi u ony w czasie nocy po lubnej.
Peter s czył swego drinka. Zrobiły mu si od tego białe w sy.
- Jest wiele autentycznych przypadków dodatkowych piersi. Przejrzałem niektóre
dzisiaj rano. Jaka kobieta w Baden-Baden miała...
- Peter, to nie s dodatkowe piersi. Ona sama powiedziała, e to si powtarza w
jej rodzinie. To cecha dziedziczna.
- Masz na my li to, e jej matka ma je równie ?
- Wydaje mi si , e tak. Tak zrozumiałem.
- Có - powiedział Peter - musz przyzna , e jest to dosy nietypowe.
Gene podniósł swojego drinka i poci gn ł spory łyk. Płyn spalił mu gardło i
przypomniał o tym, jak pusty ma oł dek.
- To przestaje by takie niezwykłe, gdy spojrzysz na to z punktu widzenia Lorie.
Ona wierzy, e jej piersi s całkiem normalne. A zatem, albo cierpi na swego rodzaju
kompensacj psychologiczn brzydkiego wygl du, albo jest w usprawiedliwiony sposób
przekonana, e jest prawdziw kobiet Ubasti, wywodz c si z tych ludzi-lwów.
- W usprawiedliwiony sposób? - przerwał Peter. - To znaczy, e wierzysz w ich
istnienie?
- A w có innego mam wierzy ?
Peter zło ył dłonie i wpatrywał si w zamy leniu w stół. Próbował zrobi to, co
robi ka dy profesjonalista, gdy jaki człowiek przychodzi do niego z niespotykan
spraw : dopasowa j do znanych sobie realiów. Gene nie miał do niego o to pretensji,
gdy i on przez to przeszedł. Wiedział, e Lorie Semple Keiller, od niecałej doby jego
ona, wymykała si wszelkim próbom racjonalizacji.
Peter mimowolnie drapał si po łysinie.
- Czy ty j kochasz? - zapytał.
- Oczywi cie, e j kocham. Dlaczego o to pytasz?
- No có - stwierdził Peter - skoro chcesz jej pomóc, to bardzo wa ne. Je li jej nie
kochasz lub je li nie jeste tego pewien, proponowałbym, eby usun ł j ze swego ycia
najszybciej, jak to tylko mo liwe. Lecz je li tak nie jest i naprawd chcesz jej pomóc
powróci do normalnego wiata, b dziesz musiał przygotowa si do podj cia wielu
naprawd trudnych decyzji.
- Czy mam si przyzwyczai ? Do tych... tych dodatkowych piersi? I tych włosów?
Peter skin ł głow .
- Pami tasz, co powiedziałem na party Waltera Farlowe'a? Je li chcesz
zrozumie , co dzieje si z t dziewczyn , b dziesz musiał podda si jej my lom o
nieuniknionym przeznaczeniu. Z tego, co mi powiedziałe , ona obawia si , e jakie
wydarzenie, jakie okropne nieuchronne wydarzenie, b dzie miało miejsce w waszym
yciu. Musisz jedynie przyj reguły tej gry i gdy stanie si dla niej jasne, e owo straszne
zdarzenie nie nast pi, masz najwi ksz szans , by j z tego wyleczy .
Gene przypomniał sobie obraz gazeli Smitha.
- A je li zało ymy, i ono nast pi? - spytał. -Przypu my, e to wła nie ona ma
racj ?
Peter sko czył swojego drinka.
- Gene - powiedział łagodnie - chc , eby co zapami tał. Nie wierz w istnienie
ludzi-lwów. Przykro mi, ale tak wła nie jest. Jest genetycznie niemo liwe, by lew
zapłodnił kobiet , a nawet gdyby to było mo liwe, co robiliby ich potomkowie w
licznym domostwie opodal Merriam, w towarzystwie miłych, młodych demokratów,
takich jak ty? Gene u miechn ł si .
- W porz dku, Peter. Wiem, e to dla ciebie trudne do przełkni cia. Lecz ja tam
wracam, wi c cokolwiek si stanie, prawdopodobnie poznam prawd . Mam jedynie
nadziej , e to ty masz racj , a ja si myl .
- Tak długo, jak j kochasz, Gene, masz szans , e sobie z tym poradzisz.
Gene sko czył swego Jacka Danielsa.
- Módl si za mnie - powiedział cicho. - My l , e b d tego potrzebował.
Czekała na niego w ciemnym holu ubrana w prost , dług , wieczorow sukni . Jej
włosy spływały kaskad l ni cych loków. Miała błyszcz ce kolczyki i złote ła cuszki na
szyi. Dekolt był tak gł boki, e odsłaniał jasnoró owe aureole jej piersi, lecz gdy zawiesił
swój prochowiec na wieszaku i podszedł do niej po marmurowej posadzce, próbował na
to nie patrze . Nie były to w ko cu jedyne piersi.
- Lorie - powiedział bardzo delikatnie, po czym pochylił si i pocałował j .
Zamkn ła oczy i poczuł, jak czubek jej j zyka w lizguje mu si mi dzy wargi.
Polizała jego z by, lecz usta trzymała tak ciasno zwarte, i nie mógł si odwzajemni .
„Strze si les dents" - upomniał go zimny, wewn trzny głos.
Cofn ł si i uj ł j za nadgarstki. U miechn ła si . Lekko, niepewnie, lecz z
wyra nym zadowoleniem.
- Gene, t skniłam za tob . - Jej oczy wypełniły si łzami.
W tym momencie rozległ si gł boki głos.
- Czy to mój zi słu bista? - spytała pani Semple, odziana w sukni prawie
równie wyzywaj c , jak suknia Lorie, schodz c dostojnie ze schodów. Jej srebrne włosy
były wie o upi te i polakierowane, a na szyi połyskiwała kolia ze srebra i pereł.
- Pani Semple - powiedział Gene, bior c j za r k - nie wiem doprawdy, co
powiedzie .
- Nie musisz nic mówi , samolubny młodzie cze, i w zupełno ci ci rozumiem.
Oczywi cie, e to był szok! Lorie post piła nierozs dnie, nie uprzedzaj c ci . Lecz te
rzeczy s dla nas takie naturalne, dla Lorie i dla mnie, e nawet nie przyszło jej to do
głowy. No, ale do o tym, kolacja b dzie gotowa za kilka minut i s dz , e chciałby si
przebra . Wygl dasz, jakby sp dził cały dzie na ławce w parku.
Kwadrans pó niej siedzieli w jadalni, a Mathieu, poruszaj c si sztywno i
bezszelestnie w niedopasowanym fraku, podawał im gor ce dania.
Było to jedno z najpi kniejszych pomieszcze w domu, z d bowym wystrojem
importowanym z Europy i długim polerowanym stołem jadalnym Chippendale, który
odbijał migotliwe wiatło wiec i jasne owale ich twarzy.
Lorie wygl dała promiennie, popijała wino i u miechała si do niego z tak
miło ci , i nagle poczuł, e znów nie jest w stanie si jej oprze . Kimkolwiek była,
jakiekolwiek były jej korzenie, miał niew tpliwie do czynienia z najpi kniejsz
dziewczyn , jak kiedykolwiek spotkał i, by mo e, liczyło si jedynie to.
- No i có , Gene, czy jest co , o czym chciałby porozmawia ? - spytała pani
Semple, gdy sko czyła zup .
Odno nie dzisiejszego dnia?
- Oczywi cie.
- Czy to nie...
Pani Semple uniosła sw eleganck dło o długich paznokciach.
- W tej rodzinie, Gene, dyskutujemy o wszystkim otwarcie i bez skr powania.
Nauczył nas tego mój drogi, zmarły m . Mówił, i jest wystarczaj co du o sekretów
mi dzy wrogami, wi c po co mno y je jeszcze mi dzy przyjaciółmi.
- No có - stwierdził Gene z zakłopotaniem, ocieraj c usta - b dzie mi nieco
trudno to wyja ni . Chodzi po prostu o to, e fizycznie nie byłem zupełnie przygotowany
na Lorie. To znaczy, ona nie jest taka sama, jak wi kszo dziewcz t, które znam.
- Rozumiem - odparła pani Semple ciepło. - Wi c wyrwałe si na dzie , eby, jak
to powiedzie , przeorientowa si ?
- W pewnym sensie.
- Czy jeste ju przekonany? Czy mo e wci nie potrafisz podj decyzji?
- Rozmawiałem z psychologiem, którego poznali my. Słyszała pani, tym z
przyj cia u Waltera Farlowe'a. Powiedział, e je li naprawd ci kocham, Lorie, to b d
w stanie zaakceptowa ci tak , jaka jeste . Có , to dobry człowiek i my l , e mu ufam.
A przede wszystkim zdaj sobie spraw z tego, e ci kocham.
- Och, Gene - wyszeptała Lorie.
Pani Semple zadzwoniłaby podano kolejne danie.
- Bardzo si ciesz , e to mówisz, Gene - powiedziała z satysfakcj . - A teraz
spróbuj tego wie ego, kanadyjskiego łososia. Jest wyborny.
Obudził si w nocy z dziwnym uczuciem, e kto mruczy mu do ucha. Otworzył
oczy, obrócił si i zobaczył, e Lorie pi z włosami rozsypanymi na poduszce,
mamrocz c co przez sen. Przysun ł si , by dosłysze , co mówiła, ale nie były to słowa.
Oddychała, wydaj c charakterystyczny niski d wi k, jakby była przezi biona.
Spojrzał na zegarek. Była druga i panowała absolutna ciemno . Wyt ył wzrok,
rozejrzał si po pokoju, lecz nie mógł dostrzec zbyt wiele. Uło ył si powtórnie.
Nagle Lorie zacz ła si wierci i trz
. Oddychała gwałtowniej i szamotała si z
po ciel , jakby próbowała co z siebie zrzuci . Warczała i kłapała z bami jak dzikie
zwierz , lecz równocze nie wydawała si walczy sama z sob .
Gene wł czył lampk przy łó ku. Dziewczyna nadal miała zamkni te oczy;
rzucała si na łó ku, szarpi c sw nocn koszul i drapi c prze cieradło. Krzyczała i wyła
chropawym, niskim głosem.
- Lorie! - krzykn ł. Lorie, na miło bosk ! Próbował złapa j za rami , lecz
wywin ła si i zadrapała mu policzek paznokciami drugiej r ki. Czuł rozdrapywan skór
i gdy dotkn ł twarzy prze cieradłem, poplamił je krwi .
- Podrapała mnie! - wrzasn ł. Rozdra niony i przestraszony uderzył j w
policzek tak mocno, e zabolała go własna dło . Lorie jeszcze raz drgn ła, a potem
zamarła z rozognionym od uderzenia policzkiem, sapi c jak po długim biegu.
- Lorie - wysyczał - co si , u diabła, dzieje? Lorie, powiedz co !
Le ała jeszcze przez par minut, oddychała gł boko i nie reagowała, lecz pó niej
z wolna odwróciła głow i spojrzała na niego. Zw one renice jej zielonych oczu
wygl dały zimno i okrutnie; przypomniał sobie zwierz ce lepia obserwuj ce go, gdy spał
po pogryzieniu przez psy.
- Lorie? - spytał. - Lorie, czy to ty?
Nadal wpatrzona w niego, powoli wyszczerzyła z by w szerokim, okrutnym
warkni ciu. Były ółte, zakrzywione i ostre. Uniosła si na r kach i zacz ła pełzn ku
niemu po łó ku. Przez parali uj cy moment pomy lał, e nie b dzie w stanie si ruszy ,
lecz gdy znalazła si bli ej, ze lizgn ł si z łó ka i podbiegł do drzwi sypialni.
Podczołgała si na czworakach na kraniec łó ka i przysiadła tam z ustami
wykrzywionymi w lwim warkni ciu, przygl daj c mu si i dysz c.
Opanował go potworny l k. Czymkolwiek była ta bestia, nie mogła by Lorie.
Cały jej wieczorny urok i delikatno odpłyn ły z twarzy, która teraz miała wyraz
wyj tkowo zwierz cy. Włosy dziewczyny były zmierzwione jak grzywa lwa, a cały pokój
wypełniał ostry zapach jej ciała.
- Lorie - wyszeptał.
Oczy bestii rozwarły si szerzej i obserwowały go.
- Lorie, je li jeste tam wewn trz, je li jeste wewn trz tego ciała... Lorie,
posłuchaj!
Wycofał si w kierunku drzwi, si gaj c po wisz cy na krze le szlafrok i owijaj c
nim prawe przedrami . Widział, jak kto robił tak w filmie o Tarzanie w obronie przed
lwami i z jakiego głupiego powodu wydawało mu si to najlepsz broni . Jednak nie
spuszczał z niej wzroku ani ona z niego, a rosn ce mi dzy nimi napi cie, napi cie mi dzy
napastnikiem a ofiar , stawało si nie do zniesienia.
- Lorie - wyrzucił z siebie - to ja! Gene! Czy mnie nie poznajesz? Jestem Gene!
To, co si wówczas stało, przeszyło go panicznym strachem. Lorie zeskoczyła z
łó ka na czworakach i dała susa ku wpół otwartemu oknu. Uchyliła je szerzej r k , po
czym weszła na w ski parapet. Powoli odwróciła si i wlepiła w niego zielone,
nieprzeniknione oczy, a potem, zanim zd ył j powstrzyma , wyskoczyła w ciemno .
- Lorie! - wrzasn ł.
Podbiegł do okna i spojrzał w dół. Do wiru było około trzydziestu stóp i musiała
polecie jak kamie . Lecz w mroku nocy na dole, oprócz szumu d bów na
pa dziernikowym wietrze, nie było nic. Ani ladu białej koszuli nocnej rozci gni tej na
podje dzie. Ani ladu pogruchotanej Lorie. Nic.
K tem oka zauwa ył jasny kształt biegn cy ku drzewom. Poruszał si szybciej ni
jakiekolwiek widziane przez niego stworzenie, długimi, wysokimi skokami. Potem
znikn ł w ciemno ciach i nie było ju nic poza hałasami starego domu i stukaniem
jakiego niedomkni tego okna.
Gene, roztrz siony i oniemiały, podszedł do umywalki i napił si wody. Potem
usiadł na krze le przy łó ku i zapalił papierosa. Natychmiast pomy lałby zadziała w
jaki sposób, na przykład obudzi matk Lorie lub zapuka do drzwi Mathieu czy te
zadzwoni na policj , lecz zacz ł zdawa sobie spraw , e w przypadku Lorie b dzie
musiał wykaza cierpliwo i delikatno .
My l c o tym teraz, par minut pó niej, ledwie był w stanie uwierzy w
niesamowit przemian Lorie. Mo e Peter Graves miał racj i cierpiała na jaki rodzaj
histerii, która sprawiała, i wierzyła w swe ludzko-lwie pochodzenie. Lecz jak to si
miało do skoku w ciemno z wysoko ci trzydziestu stóp, głow naprzód i bez doznania
jakichkolwiek obra e ? I co z jej zapachem, który nadal unosił si w powietrzu?
Z tego, co widział, wydawało si , e Lorie posiadała dwa oblicza. Jedno z nich
było delikatne i troskliwe, a przy tym niew tpliwie ludzkie. Drugie nale ało do okrutnego
zwierz cia. A jednak s dził, e w pewien sposób przenikały si one wzajemnie. Gdy
Lorie była bardziej „ludzka", niew tpliwie zdawała sobie spraw , jak wynikało z jej
ostrze e , z istnienia zwierz cej strony swej natury i gdy dzi w nocy przypomniał bestii,
któr si stała, e jest jej m em, wydawało si , e go rozpoznała i dlatego zostawiła w
spokoju.
Martwiło go jednak co jeszcze. Podszedł do telefonu przy łó ku i podniósł
słuchawk . Nakr cił numer Maggie i czekał, a dzwonek j obudzi.
Odezwała si po prawie pi ciu minutach. Głos miała okropny.
- Kto to, do cholery? Wiesz, która jest godzina?
- Maggie, to ja, Gene.
- Gene, na Boga! Jest druga rano! Wła nie poło yłam si spa .
- Maggie, strasznie mi przykro, lecz musz ci o co prosi .
Maggie westchn ła, lecz z tonu jej głosu wynikało, e jest zaalarmowana i
ciekawa.
- Okay, Gene - powiedziała w ko cu. - Wal miało. Mam tylko nadziej , e nie
b dziesz pytał o przepis na ciasteczka cynamonowe.
- Maggie, chodzi o psy.
- Psy? Jakie psy?
- Powiedziała , e poprosisz Enrico, by sprawdził psy zarejestrowane na rodzin
Semple'ów.
- Zgadza si , zrobiłam to - b kn ła.
- No i czego si dowiedziała ?
- Powiedziano mi, e nie maj adnych zarejestrowanych psów, co zostało nawet
sprawdzone bezpo rednio w Merriam u człowieka, który do dobrze zna rodzin
Semple'ów. Nigdy nie słyszał, eby trzymali jakiekolwiek psy.
Gene odsun ł słuchawk od ucha. Tej nocy, gdy wkradł si na teren posiadło ci,
by szuka Lorie, prawdopodobnie znalazł j . Besti , która ci gn ła go z pn cza i
zaatakowała w tak okrutny sposób, była jego własna ona.
- Dzi ki, Maggie, zadzwoni do ciebie jutro. Potem podszedł do okna i zamkn ł
je. Przekr cił klucz w drzwiach sypialni. Ubrał si i poło ył na po cieli, by odpocz
przed powrotem Lorie. Mimo i był zm czony, nie mógł zasn , a straszne obrazy
warcz cej Lorie atakowały go z ciemno ci.
O wicie, gdy w oknie pojawiły si pierwsze promienie jutrzenki, usłyszał hałasy
za drzwiami. Uniósł głow z poduszki i nadsłuchiwał. Były to delikatne d wi ki, jakby
kto chodził boso po korytarzu. Wstał najciszej, jak mógł, i na palcach podszedł do
drzwi.
Przyło ył do nich ucho i próbował sprawdzi , co dzieje si na zewn trz.
Po chwili klamka obróciła si powoli i kto delikatnie pchn ł drzwi. Zdaj c sobie
spraw , e s zamkni te, naparł mocniej. Gene czuł ci ar ciała naciskaj cego na
drewniane obicia. Zaskrzypiały zawiasy.
Znów nast piła cisza, po czym drzwi zostały uderzone z zewn trz z tak sił , e
si zatrz sły.
Ponownie cisza. Po chwili usłyszał ci ki oddech i odgłos w szenia.
W ko cu jaki głos powiedział:
- Gene?
Poczuł kropelki zimnego potu i przetarł czoło wierzchem r kawa. Była to Lorie
b d zwierz , którym si stała. U wiadomił sobie, e szcz ka z bami, i czuł si , jakby
miał wysok gor czk .
Gene? - Tym razem głos zabrzmiał bardziej przymilnie.
Zaparł ramieniem drzwi i mocno zacisn ł usta.
- Wiem, e tam jeste , Gene. Prosz otwórz drzwi.
Brzmiało to zupełnie jak głos tej słodkiej, kochaj cej Lorie, któr po lubił. Nie
mógł w to uwierzy . Co, u diabła, wyczyniał trzymaj c j zamkni t poza ich sypialni ,
skoro była, ni mniej, ni wi cej, tylko jego pi kn on ?
- Gene? - wyszeptała. - Otwórz drzwi, Gene.
- Nie mog - powiedział twardo.
- Och, prosz , Gene. Tutaj jest zimno. Ja marzn .
- Lorie, ja jestem... jestem przera ony. Chwila milczenia.
- Boisz si mnie, Gene? Dlaczego?
- Nie wiesz? Czy musz to powiedzie ? Jak mam otworzy te drzwi, skoro
mo esz na mnie skoczy w taki sam sposób, jak to zrobiła tej nocy, gdy wspinałem si
na pn cza?
- Gene, mówisz bez sensu. Zakaszlał.
- Daj spokój, Lorie. Mówi z sensem i ty o tym wiesz. Prawd powiedziawszy,
poleciłem wczoraj mojej sekretarce, eby zdobyła informacje o historii Ubasti. Teraz ju
wiem, kim s Ubasti, Lorie, i wiem, dlaczego wygl dasz tak, jak wygl dasz, oraz
dlaczego jeste z tego dumna.
- Gene - powiedziała czule - otwórz drzwi. Porozmawiajmy.
- Ju rozmawiamy.
- Ale tu na zewn trz jest zimno, Gene. Jest przeci g. Wpu mnie. Nie zrobi ci
krzywdy.
- Sk d mam wiedzie ? Otworz drzwi, a ty mo esz mnie zaatakowa .
- Gene, czy widziałe , co si ze mn działo? Czy widziałe , co zrobiłam, chocia
nie mogłam nawet przemówi do ciebie? Gene, ju nie jestem taka. Czy nie słyszysz, e
jestem po prostu twoj on ?
Gene przygryzł warg i spojrzał na klucz w zamku. Gdyby go przekr cił i wpu cił
j do rodka, poddałby si równie łatwo i bezsilnie jak gazela Smitha. Z drugiej strony, to
ona mogła mie racj . Teraz, gdy wydawało si , e faza bestii min ła, mogła by równie
niewinna i czuła jak zwykle.
- Poczekaj chwil - powiedział. Odsun ł si od drzwi i si gn ł po małe drewniane
krzesło stoj ce w k cie pokoju. Trzymał je uniesione w prawej r ce, a lew przekr cił
klucz.
- Otwarte - zawołał. - Mo esz wej . Lecz prosz , adnych gwałtownych ruchów.
Nie odpowiedziała. Powoli nacisn ła klamk . Drzwi otworzyły si powoli na
skrzypi cych zawiasach.
Nie mógł jej dostrzec. Mimo i był wit, nadal panowała ciemno i zauwa ył
jedynie wysoki, mroczny kształt. Słyszał jej urywany oddech i widział błyski w oczach.
- Okay, Lorie. Wejd .
Zrobiła kilka kroków w gł b pokoju. Cofn ł si wojowniczo, dzier c krzesło jak
treser amator. Gdy znalazła si na rodku pokoju, obok ło a, stan ła. Nadal było tak
ciemno, e ledwie dostrzegał jej kształt.
- Lorie - powiedział - zosta tam. Wł cz tylko lamp przy łó ku.
Si gaj c za siebie, obserwował nieruchom posta i szukał wył cznika. Znalazł
go, uj ł w dło i pstrykn ł.
Przez ułamek sekundy zdawało mu si , e dziewczyna jest ubrana w szkarłatn
koszul . Lecz potem z bezgranicznym obrzydzeniem dostrzegł, e jest naga i cała
umazana krwi . Miała opryskane włosy i twarz wysmarowan wokół ust, jakby rozrywała
surowe mi so. Na całym ciele błyszczał jasnoczerwony płyn, jak na fartuchu rze nika.
ROZDZIAŁ 6
Co ty zrobiła ? - wyszeptał. Potem krzykn ł: Lorie! Co ty zrobiła ?
Ruszyła w kierunku umywalki, zostawiaj c na dywanie krwawe lady i odkr ciła
maksymalnie oba kurki. Potem spryskała twarz i piersi wod i starła z siebie najgorsze
plamy r cznikiem.
- Lorie - przerwał jej roztrz siony Gene - Lorie, powiesz mi, co si stało?
- Ocaliłam ci ycie - powiedziała spokojnie, patrz c w bok.
- Co zrobiła ? Lorie, na Boga... Odwróciła si i spojrzała na niego.
- Ocaliłam ci ycie, rozrywaj c na strz py owc . W przeciwnym wypadku mogło
to spotka ciebie.
Nie był w stanie uwierzy . Znajdował si na pograniczu histerii.
- Dzi w nocy wymkn ła si na zewn trz, naga, znalazła owc , zabiła j i
zjadła na surowo?
Zmyła z siebie troch krwi. Była spokojna.
- Czy to ci dziwi? Wiedziałe , e jestem Ubasti. Wiedziałe , e jeste my lud mi-
lwami, moja matka i ja. Có jest gorszego w fakcie, e zabijemy i zjemy owc na polu,
ni w tym, e ty zjesz t sam owc upieczon i podan na stół?
- Ale ty powiedziała , e równie dobrze mogłem to by ja! Przypu my, e nie
ocaliłaby mi ycia? Przypu my, e lwi instynkt wzi łby gór ?
Wytarła si i podeszła do szafy, eby zało y now koszul nocn .
- Tak si nie stało i byłe bezpieczny. To wszystko. Gene poczuł, jak zbiera mu
si na wymioty. Usiadł na krze le, które dot d trzymał, i si gn ł do kieszeni po papierosa.
Został mu tylko jeden, pognieciony i zgi ty. Wyprostował go przed zapaleniem.
Lorie, wiesz, e to ju koniec - oznajmił. Zawi zała wła nie tasiemki długiej
ółtej koszuli.
- Chcesz powiedzie , e mnie opuszczasz?
- Nie widz innego wyj cia. Ju wi cej tego nie znios . Nie mog ci dłu ej ufa .
Jak mog z tob sypia , wiedz c, e w nocy jeste w stanie rozszarpa mi gardło? To
niemo liwe.
Lorie rozczesała włosy, po czym wył czyła lampk nad lustrem przy umywalce.
Przysiadła na brzegu łó ka i spojrzała smutno na Gene'a.
- Musisz mnie nienawidzi - powiedziała. - Chyba jestem dla ciebie odra aj ca.
Lorie, nie my l tak - zaprzeczył. - Lecz dłu ej nie znios tej sytuacji. To mnie
przera a do granic wytrzymało ci. Czy nie rozumiesz?
- Oczywi cie. Wiem, co musisz czu . Lecz czy nie widzisz, Gene, e tego rodzaju
od ywianie jest dla mnie naturalne. Dla mnie jest to równie normalne i
nieskomplikowane, jak oddychanie.
Przeczesał włosy dłoni .
- Lorie, nie znios tego! Nie ma absolutnie adnego sposobu, bym to zniósł. A w
ogóle, to jak cz sto stajesz si taka? Ka dej nocy? Raz w miesi cu? Jak cz sto?
- Gdy si pobrali my, miałam nadziej , e b dziesz w stanie mi pomóc -
powiedziała mi kko.
- Pomóc ci? Co przez to rozumiesz?
- My lałam, e stan si po prostu niczym wi cej, jak tylko twoj on . Twoj
zwykł , ameryka sk on . Miałam nadziej , e mnie zrozumiesz i zaczniesz uczy . Ród
Ubasti musi si gdzie ko czy , Gene. Musi kiedy wymrze . Chciałam by ostatnia.
- Chcesz przez to powiedzie , e ty i twoja matka to ostatni ludzie-lwy?
Skin ła głow .
- Mog istnie inni, lecz nigdy nie widziały my ich ani nie słyszały my o nich.
Plemi zostało wyparte z Tell Besta przez armie faraonów na długo przed narodzeniem
Chrystusa, długo przed Moj eszem. Rozsiało si po całym wiecie, lecz bardzo niewielu
prze yło. Wielu zostało zabitych b d pojmanych, poniewa byli bardziej lwi ni ludzcy,
a niektórzy po prostu nie potrafili przystosowa si do innych społecze stw. S dz , e
nasza rodzina miała du o szcz cia. Byli my bardziej ludzcy ni zwierz cy i ukrywali my
si w Europie przez setki lat. Lwia krew ujawnia si jedynie u kobiet z mojego rodu, a
zatem nazwisko ulegało cz sto zmianie i trudno nas było wytropi . Czasami je
wymy lali my, tak jak panie skie nazwisko mojej matki: Masib. To anagram od „simba",
afryka skiego wyrazu oznaczaj cego lwa.
- Twój ojciec... umarł, prawda? Rozszarpany na mier . Czy to naprawd były
nied wiedzie? - Gene zadr ał. - Czy mo e matka?
- Matka jest bardzo tradycyjna - wyszeptała Lorie. - Ona nie jest taka jak ja.
Wierzy we wszystkie stare rytuały.
- To znaczy, e ona zabiła twego ojca?
- Nie wiem na pewno. To co , o czym nigdy nie mówi. Lecz w starych ksi gach
Tell Besta jest napisane, e kobieta-lew musi zawsze zabi swego partnera, gdy spełni on
powinno wobec niej.
- Powinno ?
- To zale y, czego od niego oczekiwała. My l , e z chwil , gdy ojciec przywiózł
matk do Ameryki i urz dził j w sposób, jakiego pragn ła, daj c jej te córk , stał si dla
niej bezu yteczny.
Gene sko czył papierosa i zgasił go w popielniczce przy łó ku. Wydmuchn ł
dym.
- I to miało równie spotka mnie! Gdybym ju spełnił swoj powinno i
ci gn ł ci do Waszyngtonu, planowała rozerwa mnie na strz py?
- Gene - powiedziała z naciskiem - nic nie rozumiesz.
- Mo e nie rozumiem, a mo e nie chc zrozumie . Mo e pragn jedynie wyrwa
si z tego piekielnego miejsca. Lorie, czy nie zdajesz sobie sprawy, o co mnie prosisz?
Wróciła do domu naga i umazana krwi , a teraz oczekujesz, bym si u miechał i pytał:
„Czy miała dobr noc, kochanie?"
- Dzi w nocy powiedziałe , e mnie kochasz.
- No có , ale rano nie jestem ju tego taki pewien.
- Gene, s dziłam, e mo e...
- S dziła , e mo e co? - wrzasn ł. S dziła , e przymkn na wszystko oczy i
b d dawał si traktowa jak kukła? Czy nie rozumiesz, ile mnie kosztował powrót tutaj
po tym, czego dowiedziałem si o twoim ciele? Kochałem ci i miałem nadziej , e dasz
si namówi na operacj . Lecz gdy tylko wróciłem, ty zamieniła si w dzik besti !
- Gene, ja chc si zmieni . Pragn tego. Jeste moj jedyn nadziej .
- Wczoraj nie mówiła , e chcesz si zmieni . „Jestem Ubasti i jestem z tego
dumna", to wła nie powiedziała . „Wierno i posłusze stwo nie dotycz zmian w moich
cechach dziedzicznych." Lorie, ty nawet nie jeste człowiekiem!
Spr yła si . Na moment szeroko rozwarła oczy, lecz potem zacz ła si
uspokaja , jakby zwalczała zwierz c stron swej natury.
- Gene, ja ci kocham - powiedziała. Milczał.
- Jestem twoj on , Gene, jaka bym nie była. Wiem, e chcesz, bym si zmieniła,
i zrobi to. Pójd do chirurga plastycznego, Gene, naprawd . Dam usun te piersi. I
nigdy ju w nocy nie wyjd . Naucz si Gene, je li mi pomo esz. Tylko mi pomó ,
prosz . Nawet je li mnie nie kochasz, nawet je li my lisz, e jestem zbuntowanym
zwierz ciem, prosz , pomó mi zrzuci z siebie t okropn rzecz.
Zakaszlał.
- Łatwo tak mówi z pełnym oł dkiem, prawda? A co b dzie, kiedy znów
staniesz si głodna? Co b dzie, gdy zapragniesz krwi?
- Gene, przyrzekam.
- Nie musisz. Odchodz . Mój adwokat prze le ci papiery rozwodowe.
Ukl kła na dywanie. Płakała.
- Wsta - powiedział niecierpliwie. - Płacz nie pomo e.
- Och, Gene, daj mi tylko szans . Prosz , Gene, prosz .
- Powiedziałem: wsta !
W tym momencie w drzwiach sypialni pojawiła si wysoka i złowieszcza pani
Semple. Miała dokładnie uczesane włosy, a nawet makija . Weszła do rodka i obj ła
Lorie ramionami, równocze nie obrzucaj c Gene'a zimnym, nieufnym spojrzeniem.
- Zdenerwowałe j - powiedziała oskar ycielsko. - Czy nie wiesz, jak bardzo jest
czuła?
Gene nieznacznie skin ł głow .
- Wiem te , jaka jest dobra w wyskakiwaniu przez okno z drugiego pi tra i
rozszarpywaniu owiec.
- Ona jest Ubasti, głupcze! - sykn ła pani Semple. - ywym potomkiem jednego z
najbardziej dumnych i rzadkich ludów. Czy nadal nic nie rozumiesz?
- Och, rozumiem a nadto. Przeczytałem wszystko o Ubasti.
A zatem wiedziałby , e nie nale y traktowa Lorie jak zwykłej kury domowej.
Och, Lorie, nie płacz ma chere. Spójrz na ni , Gene. Czy nie widzisz jej godno ci i
dumy?
- Jakiej dumy? - spytał Gene. - Lwiej dumy?
- Och, Lorie - zatroskała si matka - uspokój si , kochanie, nie płacz.
Gene podszedł do szafki i zaczai zbiera swoje przybory toaletowe. W lustrze
widział pani Stemple ledz c jego ruchy. Chciał pokaza , e si nie boi, e nie jest
bezradn gazel , chocia serce biło mu jak młotem i trz sły si r ce.
- Co zamierzasz zrobi ? - spytała pani Semple. - Czy zamierzasz zostawi t
biedn dziewczyn , samotn i porzucon ?
Gene nie odwrócił si .
- Czy pozwolisz tej istocie walczy na własn r k o przetrwanie w wiecie, który
jej nienawidzi? Czy to wła nie chcesz zrobi ?
- Zobacz si jutro z adwokatem - odparł Gene. - S dz , e co wymy limy.
- Zdecydowałe , e ju jej nie kochasz, poniewa ona zachowuje si dziwnie i
miewa apetyt na surowe mi so? Ot tak sobie?
- Tego nie mówiłem - zaprzeczył Gene twardo. - Powiedziałem tylko, e dłu ej
nie znios takiego zachowania. Ju raz zostałem paskudnie ugryziony
i okaleczony. Dzi jest jedynie spraw przypadku, e niezjedzony ywcem. Mog
pogodzi si z pewnymi jej niedostatkami fizycznymi i cał t spraw dziedzictwa Lorie,
lecz nie przejd do porz dku dziennego nad niebezpiecze stwem, jakie ono niesie. Pani
Semple, je li chce pani zna cał prawd , to robi w spodnie ze strachu.
Podszedł do szafy, wzi ł swoj walizk i spakował do niej przyniesione do
posiadło ci Semple'ów koszule, skarpety oraz krawaty. Lorie nadal kl czała na dywanie,
zasłaniaj c dło mi oczy, a matka stała za ni , delikatnie głaszcz c jej włosy.
- No có - powiedział Gene - to by było na tyle.
- Jeste pewien? - spytała pani Semple. - Nawet je li udziel ci pewnych
gwarancji?
- Gwarancji? Jakich gwarancji?
- Przypu my, e zagwarantuj ci bezpiecze stwo i spokój umysłu.
- W jaki sposób?
- W nocy mogliby my zamyka Lorie w pokoju obok, tym samym, w którym
kiedy przebywałe . Mógłby mie klucz. Poza tym Mathieu mógłby po yczy ci swoj
strzelb . Trzymałby j przy łó ku i w razie jakiegokolwiek niebezpiecze stwa mógłby
jej u y .
- I tak wła nie ma wygl da miło ? Zamkni te drzwi i naładowana bro ?
Pani Semple wstała i wzi ła go za r k .
- Gene, to nie potrwa długo. Gdy ju b dzie wiedziała, e z ni zostajesz i e
chcesz jej pomóc, powoli jej stan si polepszy. Gene, przecie j kochasz. Pomó jej
wyzdrowie . Spróbuj sprawi , by mogła y jak normalna istota ludzka. Czy nie widzisz,
jak jej le bez twojej miło ci? Nigdy nie pokocha nikogo tak, jak ciebie. Czy chcesz, by
pozostała taka do ko ca ycia?
- Przypu my, e wedrze si tu w nocy i zaatakuje mnie? Przypu my, e b d
musiał do niej strzeli ? Co wtedy?
- To si nie zdarzy. Bro ma słu y wył cznie twojemu spokojowi.
- Sk d ta pewno ? A co z pani własnym m em? Czy jemu nie przydarzyło si
to samo?
- On zmarł w Kanadzie, Gene. Rozerwał go nied wied .
- Chce pani powiedzie , e to wygl dało, jakby rozszarpał go nied wied .
Pani Semple cofn ła dło i wróciła do Lorie, która teraz siedziała na brzegu łó ka,
obejmuj c si ramionami, jakby było jej zimno.
- Wiem, jakie masz podejrzenia, Gene. Wiem te , e jeste w szoku. Mog ci
jedynie prosi o przebaczenie.
Gene oblizał wargi. Czuł si niepewnie. Opuszczenie Lorie było z pewno ci
najłatwiejszym i najbezpieczniejszym wyj ciem, lecz jakim okazałby si m czyzn ,
gdyby tak post pił? Jakim m em? Wiedział, e ona mo e by niebezpieczna, lecz nie
zrobiła nigdy nic bardziej gro nego ni zwykła wariatka. By mo e z pomoc Petera
Gravesa, tego psychiatry, mógł uczyni z Lorie pełnego człowieka. W ko cu nawet
prawdziwe lwy i tygrysy dawały si wytresowa . Dlaczego istota na wpół ludzka nie
mogłaby osi gn tego samego?
- Prosz , Gene, nie opuszczaj mnie - poprosiła Lorie płaczliwie, przekonuj c go w
ko cu.
- Okay - westchn ł ci ko. - Spróbujemy jeszcze raz. Ale tym razem po mojemu.
Załatwimy operacj plastyczn . Pójdziemy do wykwalifikowanego psychiatry. I b dziemy
zamyka drzwi od sypialni na cztery spusty, dopóki si nie upewni , e chc ci
wypu ci .
Podszedł do łó ka i wzi ł Lorie w ramiona. Obok stała pani Semple, z
zadowolonym, kocim u miechem.
Peter Graves wyszedł z pokoju przyj i zamkn ł za sob drzwi. Wygl dał na
gł boko zadumanego. Gene, który siedział czytaj c pomi te egzemplarze „Time", uniósł
głow .
- No i...? Co o tym s dzisz?
Peter usiadł i oparł brod na dłoniach.
- Masz racj , ona jest naprawd dziwna - stwierdził. - Prawd mówi c, jest
najdziwniejszym przypadkiem, z jakim miałem do czynienia.
Gene odło ył magazyn.
- Słuchaj, Peter. Tyle to ju wiem. Dlatego wła nie tu jeste my. Chciałbym raczej
dowiedzie si , co jest nie tak i jak mo esz temu zaradzi .
Peter rozparł si wygodnie.
- No có - powiedział powoli - nie jest to adna z tych psychoz, które leczy si
metod wstrz sow . Mówi c szczerze, nie mam nawet pewno ci, czy to psychoza.
- Je li ona nie ma psychozy, to co z ni jest?
- Nie jestem pewien. Widzisz, w argonie naukowym psychoza jest zaburzeniem
osobowo ci, w którym relacja podmiotu do rzeczywisto ci zostaje powa nie zachwiana,
ale twoja ona wydaje si mie bardzo spójne spojrzenie na rzeczywisto , mimo i
realia, o których mówi, s nieco... niezwykłe.
- Chcesz powiedzie , e nic jej nie jest?
- Tego bym nie powiedział. Mo esz zwróci si do kogo innego. Ona jest lekko
neurotyczna, je li chodzi o jej stosunek do ciebie, i czuje si winna, poniewa
naopowiadała ci kłamstw, lecz poza tym wydaje si równie normalna, jak ktokolwiek
inny.
- A co z t niezwykł rzeczywisto ci ? Peter wzruszył ramionami.
- Jest niezwykła, poniewa niepodobna do naszej. Lorie s dzi, e posiadanie
wi kszej ilo ci piersi jest rzecz normaln . Tak samo je li chodzi o rozszarpywanie
zwierz t i jedzenie ich na surowo. Lecz nie ma adnego dowodu, by takie nastawienie
wynikało z choroby psychicznej. Jakiekolwiek nie byłoby jej oblicze fizjologiczne,
komórki mózgowe uwa aj wła nie taki układ za normalny. Zapis EEG był niezakłócony
i regularny i jedynie mówi c o sprawach dotycz cych was obojga, wykazywała niepokój.
Bardzo chciałaby spełni twe wymagania.
- Czy naprawd s dzisz, e ona jest kobiet - lwem?
Peter skrzywił si .
- Kto wie? Ona z pewno ci ma wiele charakterystyk seksualnych
przypominaj cych lwic . Podobnie z jej innymi zachowaniami, ale nic poza tym.
- Widziałem skok z okna na drugim pi trze, głow do przodu, jak kot, i nic si jej
nie stało.
Peter zmarszczył brwi.
- Czy jeste pewien, e sam nie chciałby podda si badaniom?
- Peter, przysi gam.
- No có . Po prostu nie wiem. Nigdy si z czym takim nie spotkałem.
Przejrzałem par przypadków dotycz cych ludzi o dziwnych ciałach, którzy wymagali
psychoanalizy, lecz w wi kszo ci z nich pacjenci martwili si swym wygl dem i poza
zewn trznym obrazem, byli to ludzie normalni. Zaskakuje mnie to, e twoja ona jest tak
zadowolona z siebie. W jej osobowo ci nie ma adnych braków.
- Wi c co mog zrobi ? Co si stanie, gdy ona zacznie by niebezpieczna?
Peter u miechn ł si .
- S dz , e jedynym sensownym rozwi zaniem
jest dalsze darzenie jej miło ci i próby przekazania twych oczekiwa odno nie
codziennych zachowa . Je li zacznie zachowywa si agresywnie, powiedz jej, e tego
nie pochwalasz. Stopniowo granie roli kobiety-lwa przestanie by dla niej atrakcyjne.
- A co z t jej nieuchronn przyszło ci ? Czy mówiła ci o tym?
- Nie, nie mówiła. Lecz nadal s dzi, e tak wła nie b dzie.
Gene podrapał si po karku.
- Domy lasz si chocia , o co tu chodzi? Albo kiedy to nast pi?
- Absolutnie nie. Przykro mi. Powiedziała tylko, e „tego domaga si Bast",
kimkolwiek ten Bast jest. Wiesz, co to znaczy?
Gene wstał, czuj c zm czenie i niech .
- Tak - powiedział cicho. - Wiem.
Przez nast pne trzy tygodnie prowadzili w rezydencji Semple'ów tak dziwn i
rytualn egzystencj , e stopniowo odrywali si od wszelkiej rzeczywisto ci. Zgodzili si
co do tego, e Merriam jest bardziej odpowiednim miejscem ni waszyngto ski
apartament Gene'a, i póki co, powinni pozosta w nocy z dala od miasta. Gene ka dego
ranka doje d ał do pracy na Pennsylvania Avenue, lecz Maggie, a nawet Walter Farlowe,
zauwa yli, e jest coraz bardziej nieswój i pod oczami ma sine podkówki, jakby w nocy
wcale nie spał.
Taka te była prawda. Ka dej nocy Gene zamykał sw wie o po lubion
mał onk w małej sypialni, a potem ryglował własne drzwi i rozci gał si na ło u
przykrytym skór zebry. Klucz do pokoiku Lorie zawiesił na ła cuszku na szyi, a nie
opodal łó ka, w zasi gu r ki spoczywała olbrzymia strzelba wr czona mu bez słowa
przez Mathieu.
Lorie nadal chodziła do pracy i w dzie cz sto spotykali si na lunchu b d kawie.
Wydawała si coraz bardziej opanowana, chocia czasami była bez wyra nego powodu
obca i daleka, jakby skupiona na czym niesłychanie odległym. Gene musiał cz sto
wielokrotnie ponawia swe pytania, zanim udzieliła na nie odpowiedzi.
Wieczorem, je li nie szli na party w Waszyngtonie lub je li Gene nie pracował do
bardzo pó na, rytuał był zawsze ten sam. Jedli kolacj przy wiecach, słuchaj c
wspomnie pani Semple z Egiptu i Sudanu, słuchali muzyki b d ogl dali telewizj , a w
ko cu szli do łó ek. Gene całował Lorie w drzwiach sypialni na dobranoc, potem
zamykał je i przekr cał klucz. Sprawdzał tak e, czy s dobrze zamkni te. Zawsze wołał
przez drzwi: Dobranoc, Lorie. pij dobrze. I zawsze nasłuchiwał odpowiedzi, chocia ta
nigdy nie nadchodziła.
Pó niej kładł si do łó ka i gapił bezsennie na baldachim nad sob , zastanawiaj c
si , czy dosłyszy jej oddech lub drapanie do drzwi. Nad ranem, koło siódmej, wstawał po
wielogodzinnym przewracaniu si w po cieli i szedł wypu ci Lorie z nocnego aresztu.
Zawsze u miechała si , zawsze była pi kna, delikatna i w miar upływu dni, gdy okropne
nocne godziny w jej towarzystwie odchodziły w niepami , zamykanie jej stawało si dla
niego coraz trudniejsze. Tylko jaki nerwowy instynkt gł boko wewn trz duszy
nakazywał mu utrzymywa nocny zwyczaj. To i wizerunek gazeli Smitha.
Lorie nigdy nie wspomniała o swym uwi zieniu i wydawało si , e akceptuje to
spokojnie i racjonalnie, tak samo jak swoje lwie ciało. Lecz wła nie ten spokój sprawiał,
e Gene miał trudno ci w porozumieniu si z ni . Zacz ł ju my le , e pozostanie taka
ju na zawsze - zadowolona z ycia kogo , kto nie jest w pełni ani zwierz ciem, ani
człowiekiem.
Miała zarezerwowane miejsce w prywatnej klinice chirurga plastycznego doktora
Beidermeyera i tak e to przyjmowała spokojnie. Gdy tylko Gene próbował o tym
porozmawia i pocieszy j , e wszystko b dzie dobrze, u miechała si jedynie i mówiła:
„Wiem", jakby była wiadoma, e co wisi w powietrzu i wszystko zmieni. Pani Semple
równie wydawała si dzieli nieznany sekret Lorie i pod koniec trzeciego tygodnia Gene
wyra nie odczuwał, e jest jedyn osob na ton cym statku nie wiadom przecieku.
Pewnej czwartkowej nocy, gdy szedł jak zwykle zamkn Lorie, powiedział:
- Wkrótce zapomnisz nawet znaczenia słowa Ubasti. Czuj to.
- My lisz, e zapomn ?
- Zapomnisz, je li chcesz. Ale czy naprawd chcesz?
Spojrzała na niego z nieco zawiedzionym wyrazem twarzy. Korytarz za ni ton ł
w kolorowym wietle witra a.
- Czasami mam obawy. Otworzył przed ni drzwi do sypialni.
- Je li chcesz zosta taka, jaka jeste , nie zamierzam ci do niczego zmusza ,
Lorie. Lecz nie mógłbym wówczas pozosta twoim m em.
U miechn ła si .
- Mo e to wła nie ty powiniene zrobi teraz kolejny krok - zaproponowała. -
Mo e to pomogłoby mi zmieni zdanie.
- Jaki nast pny krok?
- Mo e powiniene zaprosi mnie do swej sypialni. W ko cu m owie robi tak z
onami, prawda?
Nie odpowiedział.
- Gene - dotkn ła jego ramienia - do niczego nie dojdziemy, je li b dziemy tak
trwa . Nie mam nic przeciwko temu, aby mnie zamykał. Wiem, jak si czujesz. Lecz
nasze mał e stwo nie jest jeszcze nawet mał e stwem, przynajmniej niezupełnie, i nigdy
nie b dzie, je li nie spróbujemy.
Odwrócił si zmieszany.
- Kochałe mnie wystarczaj co mocno, by ze mn zosta , wi c spróbuj, by co z
tego wynikło - powiedziała. - Czy nie mógłby mi pokaza , e mnie kochasz swoim
ciałem?
Znów spojrzał na ni i próbował odczyta jej my li z wyrazu oczu. Były równie
zielone i nieprzeniknione, jak zwykle.
- Je li wpuszcz ci do rodka - powiedział szorstko. - Nie mam adnej
gwarancji, e ty nie...
- Nie - odparła. - Nie masz.
Spojrzał na trzymany w dłoni klucz. Czy rzeczywi cie oznaczał on ró nic
mi dzy przetrwaniem a mierci , czy te przechodzili przez ten absurdalny obrz dek, by
zaspokoi jego przesadne obawy? W ko cu Lorie nie próbowała go przedtem zabi .
Wyskoczyła jedynie na zewn trz i zadowoliła si owc . Poza tym, jak sama zauwa yła,
istniała doprawdy niewielka ró nica mi dzy zjedzeniem tej samej owcy upieczonej, a
surowej. Stał, wci si wahaj c, gdy na schodach pojawił si bez słowa Mathieu o
kamiennej twarzy. Ujrzał ich w korytarzu i przystan ł.
- Dobry wieczór, Mathieu - przywitała go Lorie, daj c zarazem do zrozumienia,
e równocze nie go egna. Lecz Mathieu pozostał na miejscu, oparty o balustrad i nie
wygl dało na to, by chciał odej .
- No có , Gene - stwierdziła Lorie, u miechaj c si niepewnie - mo e innej nocy.
Gene spojrzał na ni pytaj co, potem na Mathieu. Jakkolwiek porozumieli si bez
słów, Lorie wyra nie straciła ochot na odwiedziny w jego sypialni.
Pocałowała go na dobranoc, po czym znikn ła za drzwiami. Mathieu patrzył, jak
Gene wkłada klucz do zamka i przekr ca go. Potem, wyra nie zadowolony, zaczai
schodzi na dół.
- Mathieu - zawołał Gene.
Niemowa zatrzymał si odwrócony do niego szerokimi plecami.
- Mathieu, co tutaj si dzieje? Czy to co , o czym nie wiem?
Mathieu pozostał nieruchomy. Gene nie był pewien, czy zastanawia si nad
odpowiedzi , czy czeka na inne pytania.
Podszedł i spojrzał szoferowi w twarz, badaj c jego podejrzliwe oczy.
- Raz mnie ju ostrzegłe , prawda? - zapytał. - Gdy wspomniałe o gazeli Smitha,
to było ostrze enie.
Ale to nie wszystko, prawda? Jest co jeszcze. Jest jeszcze co , co dotyczy Bast.
- Bast? - zaskrzeczał niemowa, z trudem dobywaj c głos z krtani. Potem pokr cił
głow . Lecz równocze nie złapał Gene'a za r k i powiedział upiornym szeptem:
- Synowie Bast... synowie...
- Synowie Bast? Co masz na my li?
Mathieu próbował wydusi z siebie jeszcze jakie słowa, lecz nie był ju w stanie.
Zamiast tego uczynił groteskowy grymas, rozszerzaj c usta palcami i obna aj c z by.
Gene zapytał:
- Czy to s synowie Bast? Czy tak wygl daj ? Mathieu skin ł głow . Chciał
wyja nia dalej, gdy usłyszeli stukot obcasów na drewnianych schodach. Była to pani
Semple. Mathieu zamachał r koma, jakby zacierał obraz poprzedniej pantomimy w
powietrzu i szybko odszedł w ciemno .
Gene nadal stał nieruchomo, gdy si zbli yła.
- Witaj, Gene - powiedziała niskim głosem. - Czy Lorie jest ju w łó ku?
Skin ł głow .
- Zamkni ta na cztery spusty.
Podeszła bli ej i poło yła yczliwie r k na jego ramieniu. Poczuł mocny zapach
jej perfum, jak równie ostre paznokcie wyczuwalne przez koszul . Jej oczy wieciły jak
okr głe diamenty w kolczykach.
- Nie wolno ci si martwi - odezwała si . - Wkrótce wszystko b dzie wspaniale.
B dziesz zdziwiony, jak bardzo kobieta Ubasti szanuje swojego mał onka.
Przeczesał włosy dłoni .
- Mam nadziej , pani Semple. Prawd powiedziawszy, nie wiem, czy długo to
jeszcze wytrzymam.
- Kochasz j , prawda? I wiesz, e ona ci kocha? Oczywi cie.
- A zatem niech to b dzie tw gwiazd przewodni , Gene. Niech to inspiruje ci
w mrocznych chwilach, gdy poddajesz si w tpliwo ciom.
Spojrzał na ni przenikliwie. Nie wiedział, czy mówi szczerze. Lecz twarz miała
spokojn i powa n , wi c zdecydował, e mo e jej uwierzy .
- W porz dku, pani Semple - powiedział łagodnie. - Spróbuj .
Nast pnego ranka „The Washington Post" podał krótk wiadomo na dole
pierwszej strony. Miała ona tytuł: „Martwy chłopiec zaatakowany przez tygrysy?" Gene
wzi ł gazet ze swojego biurka i przeczytał szybko. „Policja podejrzewa, i
dziewi cioletni Andrew Kahn, którego zmasakrowane zwłoki zostały wczoraj
odnalezione przez pracowników kanalizacji, został zaatakowany i zabity przez du ego
drapie nika, by mo e tygrysa. Ta teoria, co do której sami policjanci przyznaj , i jest
trudna do zaakceptowania, pojawiła si po dokładnej autopsji ciała małego Andrew.
Mimo i nie podano szczegółów, mo na si domy li , e po odnalezieniu był on prawie
niemo liwy do rozpoznania i brakowało wielu cz ci jego ciała, jakby zostały zjedzone
b d rozszarpane przez dzikie zwierz . Nie ma raportów o adnych zwierz tach
wielko ci tygrysa, które zbiegłyby z prywatnych mena erii."
Gene odło ył gazet . Pó niej z pobladł twarz wyszedł do toalety i zwymiotował
niadanie.
Kolacja przebiegała tego wieczora w napi tej atmosferze. Mathieu przyniósł wazy
z rosołem i cała trójka siedziała w migotliwym blasku wiec, rzucaj c niespokojne,
czujne spojrzenia. Lorie znów miała na sobie krótk sukienk , lecz jej matka ubrała si w
zapinan pod szyj sukni z przypi t za kołnierzyk kameli .
Popijaj c zup , pani Semple zauwa yła:
- Wszyscy jeste my jacy cisi dzi wieczór. Lorie próbowała si u miechn .
- To Gene. Od czasu powrotu do domu nie odzywa si . Nieprawda , Gene?
- Co?
- Mam ci - stwierdziła Lorie. - Nawet nie słuchałe !
- Przepraszam - usprawiedliwił si . - Byłem my lami gdzie indziej.
- W jakim interesuj cym miejscu? - spytała pani Semple, wznosz c pi knie
ukształtowane brwi.
Gene odło ył ły k .
- To zale y, co uwa a si za interesuj ce. Je li mam by szczery, to dla mnie do
frapuj ce s porzucone kanały w okolicach Merriam.
Lorie spojrzała na matk . Pani Semple powiedziała:
- Porzucone kanały? O czym ty mówisz?
- S dz , i powie pani, e jestem histerykiem. To niezbyt trudne, gdy jest si
zm czonym i w ci głym napi ciu. Lecz jest tu zbyt wiele zbiegów okoliczno ci.
Wszystko pasuje jak ulał.
- Gene, mój drogi. Naprawd my l , e si przepracowujesz - stwierdziła pani
Semple.
- Naprawd ? - spytał retorycznie Gene. - A mo e to pani i moja młoda ona?
Mo e wy si przepracowujecie?
- Naprawd nie wiem, o czym mówisz - wtr ciła si ywo Lorie. - Byłe w
okropnym nastroju przez cały wieczór, a teraz mówisz miesznymi zagadkami. Dlaczego
nie powiesz wprost?
- Nie widziała porannej gazety? - spytał Gene.
- A powinnam?
- Nie ogl dała tak e telewizji?
- No có , rzeczywi cie, nie ogl dałam.
Gene odsun ł swój talerz i wstał. Obszedł stół, a znalazł si za pani Semple, tak
e aby na niego spojrze , musiała si obróci niewygodnie na krze le.
- W porannej gazecie jest raport o znalezieniu w kanale, w okolicach Merriam,
ciała dziewi cioletniego chłopca. Policja twierdzi, e wygl da ono jak rozszarpane przez
dzikie zwierz ta. By mo e tygrysy. Jakie zwierz tego rozmiaru.
Lorie zmarszczyła brwi.
- Gene - powiedziała - nie sugerujesz chyba, e...
- A co innego miałbym sugerowa ? Czy mógłbym doj do innego wniosku?
- Chcesz mi wmówi , e Lorie zabiła dziecko? Czy o to chodzi? - spytała pani
Semple.
- Ja tylko pytam. Fakty s w gazecie, a ja zadaj pytanie.
A przypu my, e zaprzeczy? - Wówczas b d musiał jej uwierzy , cho nie
przyjdzie mi to łatwo.
- Wi c ty naprawd my lisz, e ona mogłaby to zrobi ? - spytała pani Semple.
- Nie wiem. Mo e sama powinna mi to powiedzie . Pani Semple równie wstała.
- A je li potwierdzi, co wówczas proponujesz zrobi ?
- S dz , e jest to jeden z tych mostów, przez które b dziemy musieli przej .
- Gene - powiedziała pani Semple wibruj cym, niskim głosem - musisz pami ta ,
e Lorie jest twoj on . Jeste jej winien miło i zaufanie. Nie mo esz traktowa jej jak
kryminalistki. Wszyscy zgodzili my si na twoje małe fanaberie i pozwolili my ci
zamyka j na noc w pokoju, lecz je li zamierzasz rzuca histeryczne oskar enia za
ka dym razem, gdy w gazecie pojawi si jaka wzmianka dotycz ca lwów, tygrysów czy
te innych dzikich zwierz t, b d mogła ci tylko poradzi , by jeszcze raz przemy lał swe
mał e stwo i, by mo e, poło ył mu kres.
- Pani Semple, wie pani, e nie chc tego robi - zaoponował Gene. -
Przynajmniej dopóki Lorie jako z tego nie wyjdzie. Mo e po operacji plastycznej...
Pani Semple fukn ła z dezaprobat :
- Typowy Amerykanin! Dla ciebie licz si tylko pozory! Je li Lorie b dzie
wygl da jak wymarzona przez ciebie mał onka, wszystko b dzie wspaniale. Ale je li
nadal ma ciało Ubasti, prze ladujesz j , tak jak prze ladowano ka dego Ubasti od tysi cy
lat. A teraz jeszcze wyskakujesz z t historyjk o chłopcu, którego zabiły tygrysy. Czy to
ma jaki sens?
- Gene, musisz nauczy si mi ufa - odezwała si Lorie. - Prosz ...
Gene spojrzał na pani Semple, a potem na ni . Spu cił wzrok i łami cym si
głosem wyszeptał:
- Sam ju nie wiem, w co wierzy , Lorie, i nie wiem, komu ufa . My l , e
najlepsza rzecz, jak mog zrobi , to odej st d. Wówczas nie b d was m czył swymi
podejrzeniami, a wy nie b dziecie nara one na moje nerwicowe zachowanie. Mo ecie
y tak, jak chcecie, czy b dzie to ycie lwa, czy człowieka. Próbowałem pomóc Lorie i
stwierdzam, e nie jestem w stanie. To przekracza moje mo liwo ci.
Lorie odło yła serwetk , odgarn ła włosy i obeszła stół. Wyci gn ła r ce do
Gene'a, a jej twarz była tak pełna miło ci i sympatii, e wstydził si na ni spojrze .
- Gene - powiedziała mi kko - czy nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo ci
kocham? Jak bardzo ci potrzebuj ?
Nie odpowiedział.
- Czy nie zdajesz sobie sprawy, e w momencie gdy po raz pierwszy ujrzałam ci
na party Henry'ego Nessa, wiedziałam ju , e jeste idealny i jeste tym, którego zawsze
szukałam?
- Lorie - powiedział z trudem - to si staje dla mnie nie do wytrzymania. Wiem, e
mnie kochasz i potrzebujesz. Lecz nie jestem pewien, czy dłu ej znios ten ci ar. Na
pewno nie, je li moja wiara w ciebie b dzie ci gle poddawana próbom.
- Wolisz uwierzy , e Lorie zabiła tego chłopca? - spytała pani Semple.
Gene podszedł do stołu i nalał sobie kieliszek wina.
- Nie, nie wol - odparł szorstkim głosem. - To ostatnia rzecz na wiecie, w jak
bym uwierzył.
- A wi c nie wierz - powiedziała pani Semple. - To bardzo proste.
Gene wypił prawie cały kieliszek wina trzema łykami i otarł usta wierzchem
dłoni.
- Lorie - poprosił - chciałbym usłysze to od ciebie.
- Co chciałby usłysze , Gene?
- e go nie zabiła . e wyszła tej nocy i zabiła owc , nic wi cej, tylko głupi
owc .
Lorie wyci gn ła dło i zacz ła głaska jego włosy, patrz c nieobecnym
wzrokiem gdzie w dal. Mimo i Gene czuł si kra cowo wyczerpany, nie mógł
zaprzeczy , e dziewczyna była nadal pełna ciepła, zmysłowo ci i ekstrawaganckiego
pi kna. Wci miała w sobie co , co go poruszało. Mo e przyci gało go przera enie,
które w nim budziła. Mo e był sparali owany jak nie nobiały królik pod hipnotycznym
spojrzeniem rysia. A mo e jednak kochał j i chciałby ich mał e stwo udało si pomimo
niebezpiecze stw i ryzyka, jakie z sob niosło.
- Rzeczywi cie s dzisz, e ta gazetowa historia mo e by prawdziwa? - spytała
wprost Lorie.
Uj ł j za nadgarstek.
- Dlaczego nie powiesz mi, e to bzdura, zamiast zadawa pytania? Dlaczego nie
wyło ysz kawy na ław ?
- Poniewa musisz mi ufa - stwierdziła Lorie. - Musisz ufa w moj miło do
ciebie, bo inaczej to nie ma sensu. Nawet gdybym kogo zabiła, czy przestałby wierzy
w m miło ?
- No có , nie wiem. Chyba nie.
- Wi c jakie znaczenie ma fakt, czy zabiłam tego chłopca, czy nie?
Gene nalał sobie kolejny kieliszek wina.
- Lorie, nie wiem, co powiedzie . Nie mog zaprzeczy , i nadal czuj ... nie
wiem, mo esz nazwa to, jak chcesz. Podejrzenia, niedowierzanie, strach. Tchórzostwo.
Po prostu nie wiem, co o tym my le .
- Gene - wł czyła si pani Semple - ty i Lorie jeste cie teraz na rozdro u. Mo esz
pój dalej i odkrywa sw miło oraz przezwyci y obawy. Mo esz te nadal
podejrzewa Lorie, by nieufny i nie doj nigdzie. Musisz jej uwierzy , Gene, a jak
mo esz jej uwierzy , skoro ka da gazetowa wzmianka o dzikich zwierz tach ma
zatruwa wasze stosunki. Jak ma si uda wasze mał e stwo, skoro ka dej nocy s
mi dzy wami zamkni te drzwi, cho nie s ju potrzebne?
- Pani Semple, przykro mi, i musz to przypomnie , lecz zamykanie drzwi to
pani pomysł.
- Oczywi cie, e tak. Lecz nie miałam na my li wi zienia Lorie. Wierz jej. Drzwi
były zamkni te, by ty czuł si pewniej, został i lepiej poznał Lorie.
Nast piła długa, trudna cisza. Potem Gene odezwał si pierwszy:
- Pani Semple, mówi pani, e Lorie nie musi by zamkni ta? e je li j poprosz ,
nie b dzie ju wychodzi w nocy?
Pani Semple skin ła głow .
- To wszystko kwestia zaufania.
- Lecz przedtem, tej nocy, gdy wyszła, powiedziała, e musiała zabi owc , by
ocali moje ycie, eby nie mie pokusy rozerwania mnie na strz py.
- Gene, tak samo jak ty adaptujesz si do Lorie, ona adaptuje si do ciebie. A poza
tym, wiele rzeczy uległo zmianie.
- Co według pani uległo zmianie?
Pani Semple obrzuciła go zielonookim spojrzeniem.
- Zosta jeszcze tydzie . Daj Lorie tylko siedem dni. Wówczas odkryjesz, jak
bardzo wszystko si zmieniło.
Gene zwrócił si do Lorie:
- Czy próbujesz przekona mnie, e straciła apetyt na surowe mi so? Nie
potrzebujesz ju wie ej krwi? Czy o to chodzi? Czy naprawd a tak si zaadaptowała ?
,
- Zaufaj mi, Gene - powiedziała Lorie. - Błagam ci .
Gene spróbował si u miechn . Czuł si rozbity i odrealniony jak strzaskane
lustro.
- Jak to? - powiedział z trudem. - Przychodz do domu z mnóstwem okropnych
podejrze , a ko czymy sielankow zgod .
- Ubasti s przyzwyczajeni do okropnych oskar e , Gene - stwierdziła pani
Semple. - Nale oni równie do najwierniejszych i najbardziej oddanych kochanków,
jakich kiedykolwiek znał wiat. By mo e miło czerpie sił z prze ladowa .
Gene utkwił wzrok w blacie stołu. Wiedział, e nie musi zosta . Lecz je li
odejdzie, co ma ze sob zrobi ? Wło ył mnóstwo wysiłku i nerwów w u-kształtowanie
ich wzajemnych stosunków, pozostawienie tego wszystkiego nie było buduj c
perspektyw . Je li udałoby si im by razem, jak wspaniał i rzadk mogliby stanowi
par ! Wyobra ał j sobie, jak wchodzi na przyj cia waszyngto skiej socjety wsparta na
jego ramieniu, w spódniczce mini i z diamentowymi kolczykami w uszach. Oto Gene
Keiller, wybijaj cy si młody polityk, a to jego wspaniała i tajemnicza kobieta-lew, któr
zdołał ujarzmi .
Z wypolerowanego jak lustro blatu stołu wpatrywała si w niego własna twarz.
Wzi ł gł boki wdech.
- W porz dku, pani Semple - powiedział. - Zostaj , przynajmniej na tydzie .
Lorie u miechn ła si z widoczn ulg .
- Dzi kuj , Gene. Nie zawiod ci . Wzi ł j za r k i delikatnie u cisn ł.
- My l , e masz racj , je li chodzi o zaufanie. Czas si nauczy wiary w ciebie.
- Nie musisz si pieszy - powiedziała pani Semple. - Zamykaj drzwi Lorie tak
długo, jak zechcesz. W noc, gdy je otworzysz, b dziemy wiedziały, e nam wierzysz i e
naprawd chcesz by członkiem tej rodziny.
Gene zapalił papierosa i nie zauwa ył szybkiego porozumiewawczego spojrzenia
mi dzy matk a córk . Nie dojrzał tak e Mathieu stoj cego cicho w drzwiach i
obserwuj cego ich z kamienn twarz .
Tej nocy był wyczerpany i wcze niej poszedł do łó ka. Na korytarzu, przed
zamkni ciem drzwi, dał Lorie całusa na dobranoc i stał przez kilka minut, trzymaj c j za
r k , próbuj c znale słowa, które mogłyby wyrazi jego miło oraz po danie, lecz
gdzie w gł bi umysłu nadal czaił si strach, e je li osłabi sw czujno , co uło y si
nie tak i dziewczyna zaatakuje go.
- Pewnie s dzisz, e jestem najbardziej podejrzliwym skurczybykiem na ziemi -
powiedział wreszcie.
Pokr ciła głow .
- Wcale tak nie my l .
- Có , na twoim miejscu byłbym mniej wyrozumiały. Nie wiem, jak mogła to
wszystko znosi tak długo.
- Powiedziałam ci, Gene. Potrzebuj ci .
Oparł si o d bow boazeri korytarza i przetarł oczy.
- Okazałem si wspaniałym m em - powiedział kpi co.
Obj ła go ramieniem i pocałowała. Potem przyci gn ła blisko do siebie,
wpatruj c si w jego oczy.
- Byłe wspaniały, Gene. Wi kszo m czyzn dałaby za wygran .
- Aleja nadal ci nie... ufam, prawda?
- Zaufasz.
Pocałował j . Nadal miała zamkni te usta, lecz jej mi kkie i wilgotne wargi
podniecały go.
- A ta zmiana, o której mówiła twoja matka. Czy wiesz, co miała na my li?
Lorie skin ła głow .
- I nie mo esz mi powiedzie , o co chodzi?
- Jeszcze nie. Jeszcze nie czas.
- Wkrótce? Znów skin ła głow .
- Niedługo, kochanie. Pr dzej ni przypuszczasz.
Szybko zapadł w sen i nił o lwach, tygrysach i ich okrutnych szcz kach.
Desperacko próbował uciec przed wielkimi bestiami skacz cymi na i rozszarpuj cymi
jego ciało. Polem dostał kaszlu spowodowanego zapachem sier ci. Obudził si
roztrz siony i zlany potem, a była dopiero druga w nocy.
Usiadł na łó ku. W sypialni było bardzo ciemno. Okno było otwarte i trzaskało z
powiewami deszczowego wiatru. Wyszedł z po cieli i na bosaka podszedł do umywalki,
by nala szklank wody.
Wydawało mu si , e gdzie na zewn trz trzaskaj drzwi lub okno. Gdy wypił
wod i wytarł usta r cznikiem, ruszył do okna i wychylił przez nie głow , by zobaczy ,
co si dzieje.
Noc była mroczna, a drzewa wokół domu wygl dały jak smagane wiatrem upiorne
konie. Li cie kr yły w powietrzu, opadaj c na dach, a wiatr wył w kominach. Gene był
pewien, e dostrzega w ciemno ci jaki jasny kształt poruszaj cy si po cianie
równolegle do okna jego sypialni. Skulił si na deszczu i wietrze, próbuj c doj , z czym
ma do czynienia. Kształt znajdował si jakie trzydzie ci lub czterdzie ci stóp nad ziemi ,
na w skim gzymsie niemog cym mie wi cej ni sze cali. Przez moment widział, jak
porusza si w ród cieni, po czym znika. Został w oknie jeszcze par minut, lecz
rozpadało si na dobre i coraz trudniej było co dostrzec.
Zamkn ł okno i wrócił do pokoju. Na jego twarzy pojawił si grymas.
Przypu my, jedynie przypu my, e ten kształt to była Lorie? Czy by nadu yła jego
zaufania i znów wyszła w noc na poszukiwanie wie ej krwi?
Mógł pój do jej pokoju. Lecz w ten sposób oka e brak zaufania. Je li
kiedykolwiek chciał jej wierzy , musiał zaufa jej słowu.
Przez pół godziny, podczas gdy deszcz bil w szyby pokoju, chodził tam i z
powrotem, próbuj c wytłumaczy sobie, e wierzy Lorie wystarczaj co, by nie i do jej
pokoju. Jednak cały czas zdawał sobie spraw , e musi to sprawdzi . Je li zamierzała
przeistacza si w lwic i znika na noc, powinien o tym wiedzie .
Wzi ł zza łó ka pot n strzelb i załadował j . Potem, opatulony szlafrokiem,
cicho otworzył drzwi i wyjrzał na ciemny korytarz. Stary dom skrzypiał na wietrze i nadal
gdzie trzaskało okno, jakby nikt nie kwapił si go zamkn .
Wyszedł na korytarz, trzymaj c strzelb pod pach . Delikatnie zrobił par kroków
w kierunku drzwi Lorie. Stał przez chwil wahaj c si , lecz nie mógł si ju wycofa .
Uniósł klucz zwisaj cy mu z szyi na ła cuszku, po czym niezwykle cicho i delikatnie
wło ył go do zamka.
Zamek skrzypn ł, a on wstrzymał oddech i słuchał, czy z pokoju Lorie nie
dobiega aden d wi k.
Poło ył r k na klamce i nacisn ł j . Potem powoli pchn ł drzwi i wyt ył wzrok,
by rozró ni łó ko oraz sylwetk samej Lorie, je li tam była.
Było zbyt ciemno, eby dostrzec cokolwiek. Odczekał jeszcze chwil , a potem
ruszył w gł b pokoju ze wzniesion strzelb i wyci gni t r k , by unikn potkni cia o
jaki mebel.
Okr ył łó ko Lorie i podszedł blisko do poduszki. Nachylił si i zobaczył j
spoczywaj c spokojnie z rozsypanymi wokół głowy puklami włosów. Miała zamkni te
oczy, oddychała gł boko i regularnie, a jej dło dotykała lekko rozchylonych warg jak u
niewinnie pi cego dziecka.
Ostro nie wycofał si z pokoju, zamkn ł za sob drzwi i przekr cił klucz. Przez
chwil stał na korytarzu, nasłuchuj c hałasów dobiegaj cych z gł bi domu, a potem
wrócił do swej sypialni.
Kształt, który widział na cianie, był prawdopodobnie niczym wi cej, jak tylko
cieniem wielkiego drzewa, kołysz cego si na wietrze. W ko cu aden człowiek nie
utrzymałby si na sze ciocalowym gzymsie czterdzie ci stóp nad ziemi , by potem
znikn z tak łatwo ci i gracj . A skoro Lorie bezpiecznie spała w swym łó ku...
Gene czuł si odrobin zawstydzony, lecz zarazem zadowolony z faktu, e
sprawdził to, co chciał. Teraz wiedział, e b dzie mógł wierzy Lorie i zbudowa mi dzy
nimi co , co nie b dzie ska one strachem i brakiem zaufania. Nadal przejmował si noc ,
podczas której wróciła umazana krwi , lecz powiedział sobie, e ka de odchylenie mo na
zwalczy , ka d psychoz uspokoi i je li obdarzy Lorie wystarczaj cym zaufaniem,
mo e j wyprowadzi z tego okrutnego i nienaturalnego ycia, jakie wiodła dotychczas,
w krain pokoju i normalno ci.
Był tak odpr ony, gdy wrócił do łó ka, e zasn ł prawie natychmiast i nie słyszał
szurania i stukania, jakie godzin pó niej zakłóciło cisz . Brzmiało to, jakby kto ci gn ł
co po schodach, krok za krokiem, jak worek albo materac albo umieraj cego chłopca.
ROZDZIAŁ 7
Ten tydzie był pami tny dla Waszyngtonu z dwóch powodów. Pierwszy
stanowiło aresztowanie m czyzny próbuj cego przebiec przez trawnik Białego Domu z
czym , co wygl dało jak pistolet, a okazało si kawałkiem pieczonego kurczaka.
M czyzna wyja nił policji:
- Chciałem si tylko podzieli moim lunchem. Przecie mówił, e chce by
ludzkim prezydentem, prawda?
Drugim była wizyta Objazdowego Cyrku Romero, który przybył o tydzie
wcze niej ze wzgl du na odwołanie wyst pów w Silver Spring w Marylandzie.
Nadal było niezwykle ciepło, jak na t por roku, i gdy Gene jechał do pracy, miał
otwarte okno samochodu. Namiot rozbito nie opodal zjazdu do Merriam i Gene z
łatwo ci dostrzegał cały majdan, wraz z klatkami dla zwierz t, czuj c przy tym zapach
kurzu, cukrowej waty i lwich odchodów.
W biurze Maggie domy lała si , e co subtelnie zmieniło stosunki Gene'a i Lorie,
starała si te by bardziej sympatyczna. W noc, gdy Gene po lubił Lorie, wróciła do
domu i płakała, lecz teraz poczuła si raczej przyjacielem i doradc , pomagaj cym mu w
ci kich chwilach przywracania Lorie do całkowicie ludzkiej egzystencji. Zawsze
znajdowała si pod r k , gdy był rozdygotany lub pełen l ku. Potrafiła odgadywa jego
nastroje czy zmartwienia, gdy tylko pojawiał si w drzwiach biura. Dzi był w dobrym
humorze.
- Wybierasz si mo e do cyrku? - spytała zbieraj c przygotowane raporty.
- Kto by tam chciał ogl da cyrk, pracuj c dla Henry'ego Nessa? - odparł Gene.
- To wspaniały pokaz. Powiniene pój . Zabierz Lorie.
Gene zapalił pierwszego papierosa tego dnia.
- Nie powiem, ebym zbytnio lubił cyrk. Nie lubiłem go nawet b d c dzieckiem.
Wszystkie te słonie trzymaj ce si za ogony. To jak zjazd demokratów.
Maggie za miała si .
- Chcesz troch kawy?
- Wolałbym odrobin pomocy.
- Pomocy? Jakiej chcesz pomocy? Ostatnio chyba radzisz sobie ze wszystkim.
Gene rozparł si na krze le.
- No có , sprawy z Lorie układaj si o wiele lepiej. To znaczy, naprawd
zaczynamy si do siebie przyzwyczaja . Zaczynamy budowa wiar w siebie. Przy
odrobinie szcz cia, gdy ona ju przejdzie przez operacj plastyczn , najgorsze b dziemy
mieli za sob .
- Ale jednak...?
- Wcale nie powiedziałem „ale".
- Lecz tak pomy lałe . Jeste teraz szcz liwszy z Lorie, czekasz na jej operacj ,
zadomawiasz si w zamku Draculi, ale...
Gene u miechn ł si .
- Gdybym po lubił ciebie, niczego nie udałoby mi si ukry . W porz dku,
wyja ni , o co chodzi. To ta historia z Ubasti. Jest niew tpliwie wa na dla Lorie, a
jeszcze wa niejsza dla jej matki, lecz adna z nich nie chce o tym mówi . Wygl da to na
jaki sekret, do którego mnie nie dopuszczaj . Od czasu do czasu zdobywam jakie
wskazówki o ludziach-lwach, lecz to nie wystarcza. S dz , e gdybym dowiedział si o
Ubasti nieco wi cej, kim rzeczywi cie s , byłbym w stanie bardziej zrozumie Lorie.
Maggie wzruszyła ramionami.
- My l , e zrobiłe ju i tak wystarczaj co du o. Je li Lorie nie chce ci o czym
powiedzie , to mo e ma w tym swój cel. B dziesz musiał post powa bardzo delikatnie.
Gene wstał i wyprostował si .
- Nie wiem. Mam jedynie uczucie, e wszyscy w domu wiedz o czym , czego ja
nie wiem. Na przykład szofer, Mathieu. Podszedł do mnie par dni temu i próbował
powiedzie co o synach Bast, kimkolwiek, u diabła, oni s . Lecz gdy tylko zbli yła si
Semple, natychmiast sko czył.
Maggie poci gn ła łyk kawy.
- My l , e zbytnio popuszczasz wodze wyobra ni.
- Ty tam nie mieszkasz.
- Och, daj spokój, Gene. Ta cała sprawa z Lorie ma podło e genetyczne. Nie ma
nic wspólnego z potworami, lud mi-bestiami, czy innymi stworami z „Tysi ca i jednej
nocy". To tylko przypadek genetyczny, z którym mo na si pogodzi przy odrobinie
zdrowego rozs dku. Próbowałe psychiatrii i zamierzasz spróbowa chirurgii. Có
jeszcze mo esz zrobi ?
Gene wygl dał na zamy lonego.
- Nie wiem. W tym miejscu panuje jakie dziwne napi cie, jakby co wisiało w
powietrzu, a ja nie potrafi doj co.
- Gene, to napi cie jest oczywiste. Nieuniknione. Lecz czy nie zdajesz sobie
sprawy, e nawet po uporaniu si z problemami Lorie nie zniknie ono natychmiast?
Chyba nie oczekujesz, e wszystko rozwieje si jak dym w ci gu pi ciu minut.
- No có - przyznał Gene - chyba znowu masz racj .
Usiadł i wpatrzył si w ulatuj cy z papierosa dym, jakby tam szukał recepty na
przyszłe szcz cie.
- Słuchaj - powiedziała Maggie - je li dzi ki temu poczujesz si lepiej, to daj mi
kilka godzin wolnego, ebym mogła pój do tego specjalisty w bibliotece
antropologicznej. Zobacz , czego mo na si dowiedzie .
- Nie musisz.
- Wiem, e nie musz . Ale chciałabym. Cokolwiek mo e sprawi , e b dziesz
traktował Lorie jak pi kn dziewczyn z lekkim genetycznym defektem oraz zrozumiesz,
i rodzina Semple'ów to nie potwory, warte jest zachodu. Pora przesta si martwi .
Henry Ness zauwa ył, e jeste zafrasowany. Zastanawia si , czy nie zrobiłe czego
okropnego, o czym nie chcesz mu powiedzie , na przykład, e sprzedałe Kanał
Panamski Fidelowi Castro.
Gene spojrzał na zegarek.
- Okay, Maggie, dwie mo e trzy godziny. Postaraj si wróci tutaj przed trzeci .
- W porz dku - zgodziła si Maggie, dopijaj c kaw . - Gene?
- Tak?
- Pami taj, e kiedy ci kochałam i prawdopodobnie nadal kocham, a zatem
chc , eby był szcz liwy.
Gene obdarzył j rozbrajaj cym u miechem.
- Dzi ki, Maggie, jeste najlepszym przyjacielem po aniele stró u.
O pi tej Maggie jeszcze nie wróciła z biblioteki, a Henry Ness zwoływał wa ne
zebranie polityczne na dwunastym pi trze. Gene zostawił w maszynie Maggie
informacj , by zadzwoniła do niego do domu, po czym wzi ł papiery i poszedł na
zebranie. Walter Farlowe stał na zewn trz sali konferencyjnej, poci gaj c wygasł fajk .
Wygl dał na zirytowanego.
- Co jest grane? - zapytał Gene. Farlowe poci gn ł nosem.
- Niezły gips. Prasa si jeszcze do tego nie dobrała, ale jaki maniak porwał syna
francuskiego ambasadora.
- artujesz! Dzisiaj?
- S dz , e zeszłej nocy. Gliny ostro pilnuj tej sprawy. Wydaje si , e oczekuj
noty politycznej lub czego w tym rodzaju. Henry odchodzi od zmysłów.
- Jezu, wcale mnie to nie dziwi. Czy wiedz ju , kto to zrobił?
- Raczej nie. Wygl da na to, e jeszcze nic nie wiedz . Ale Henry s dzi, e
istniej pewne powi zania z Bliskim Wschodem. Według niego mo e chodzi o prób
wywarcia nacisku na odsuni cie Arabów pod gro b mierci dziecka.
W tym momencie drzwi sali konferencyjnej otworzyły si i zostali zaproszeni do
rodka. Znajdował si tam ju Henry Ness, wraz z ubranym na czarno człowiekiem z FBI,
reprezentantami ambasady francuskiej i CIA.
- A teraz panowie - rozpocz ł Henry Ness - rozwa my, co mo e oznacza to
porwanie.
Rozmawiali ponad trzy godziny, roztrz saj c sprawy dotycz ce Bliskiego
Wschodu, lecz w miar , jak pomieszczenie stawało si mroczne i zadymione, urz dnicy
Departamentu Stanu byli coraz bardziej zm czeni i oci ali. Komunikat policji nie
przyniósł nowych wiadomo ci na temat porywaczy i dyskusja stopniowo wygasła. Gdy
Henry po raz pi tnasty rozwijał sw teori o przest pstwie, zadzwonił telefon przy łokciu
Gene'a.
- Przepraszam - powiedział i podniósł słuchawk .
- Keiller.
- Kochanie, tu Lorie.
- Och, cze . Posłuchaj, wła nie pracuj . Przybył sekretarz stanu i zajmie to
przynajmniej kilka godzin.
- Có , dobrze. Cyrk zaczyna si dopiero o pół do dziesi tej.
- Cyrk? Co przez to rozumiesz?
- To niespodzianka. Udało mi si zarezerwowa dwa bilety na dzisiejszy wyst p.
Si gn ł po le ce na stole papierosy.
- Lorie, przykro mi to mówi , ale nie s dz , ebym chciał tam pój .
- Ale ten cyrk jest wyj tkowo dobry, kochanie. Wszyscy mówi , e wyst puj w
nim wspaniali akrobaci.
Gene zapalił papierosa i z zakłopotaniem podrapał si po karku.
- Lorie, po pi ciu godzinach sp dzonych na konferencji ostatni rzecz , jak
chciałbym zobaczy , jest cyrk. Mo e wi c zrobisz mi t uprzejmo i zwrócisz bilety?
- Och, Gene.
- Przykro mi, kochanie, ale b d zbyt zm czony.
- Och, Gene, tak na to czekałam.
- Có , mo e innym razem.
- Wszystkie inne pokazy s wyprzedane. Poza tym dzisiejszy b dzie wyj tkowy.
- A co w nim takiego wyj tkowego?
- Zobaczysz.
Gene widział, jak Henry Ness patrzy na niego z dezaprobat . To miał by zupełnie
nowy typ administracji i telefony z domu w rodku spotka na temat kryzysów
politycznych nie były zbyt mile widziane. Według Henry'ego urz dnik był przywi zany
do swego biurka i ka dy, kto wracał do domu, do ony, cz ciej ni par razy w tygodniu,
popełniał co najmniej bigami .
- Musz ko czy - powiedział Gene. - Jestem na zebraniu.
- Och, prosz , powiedz „tak".
- Posłuchaj. Odezw si pó niej. Wtedy podyskutujemy.
- Kocham ci , Gene. Zgód si .
Henry Ness zakaszlał znacz co. Gene poczuł si nieswojo.
- W porz dku, Lorie - powiedział. - Okay. Pójdziemy. Wpadnij do biura około
dziewi tej. A teraz musz ju ko czy .
- Och, Gene, jeste wspaniały. Uwielbiam ci .
- Tak, no có , ja ciebie te . A teraz do widzenia.
Gene odło ył słuchawk i odwrócił si do pozostałych z tak min , jakby przed
chwil rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych Fidela Castro lub premierem
Wielkiej Brytanii.
- Mam nadziej , e to nie kłopoty domowe, Gene? - spytał Henry Ness.
- Och, nie, sir. Wprost przeciwnie.
- To dobrze. Wystarczaj co du o m cicie za granic , by dodatkowo robi to w
domu.
Wszyscy roze miali si jak hieny, a potem powrócili do kwestii porwania.
Cyrk sko czył si dopiero kwadrans przed północ i gdy szli na parking przez
za miecony trawnik, Gene był ju bardzo zm czony. Wokół wygaszano wiatła, a
cyrkowcy powracali do swych wozów, by wzi prysznic, wypi piwo i poogl da nocn
telewizj .
Gene podniósł kołnierz płaszcza. Chciał ochroni si przed chłodem listopadowej
nocy, lecz zm czenie sprawiało, e i tak cały dr ał. Spó nili si do cyrku ze wzgl du na
tłok na drodze, a potem stwierdzili, e ich miejsca zostały ju zaj te przez jakiego
tłustego typka z pi tk równie pulchnych dzieciaków. W ko cu sp dzili dwie godziny na
niewygodnej drewnianej ławce, w ród kaszl cych i si kaj cych nosami małolatów oraz
emerytów, a wszystko, co działo si na arenie, było dla nich na zmian niesłyszalne b d
niewidzialne.
Jednak e Lorie wydawała si promienna i szcz liwa. Skoro wi c pój cie do
cyrku sprawiło jej tyle rado ci, cena, jak za to zapłacił, była niewielka. Si gn ł do
kieszeni i stwierdził, e nie ma papierosów.
- Gene - powiedziała Lorie - jestem taka podniecona.
- Podniecona? A có ci tak podnieca?
- Och, wszystko. To wszystko jest po prostu ekscytuj ce.
- Nie przesadzaj. Widziałem tylko jakie grubawe panie na koniach i paru facetów
wystrzeliwanych na kilka stóp w powietrze.
Lorie poci gn ła go za rami tak, e przystan ł, i spojrzała na niego błyszcz cymi
oczami.
- Gene, chod my popatrze na lwy.
- Lwy? Czy to dobry pomysł?
- Gene, one były pi kne. Czy widziałe , jakie były pi kne?
- No có . Były całkiem okay.
- Okay? One były pi kne. Ten wielki samiec z fantastyczn grzyw . Czy widziałe
jego twarz? On wygl da tak m drze, a zarazem silnie i okrutnie.
- Przykro mi, Lorie, ale nie jestem koneserem lwów.
- O eniłe si ze mn .
- Jasne, ale nie s dz , aby ogl danie lwów było najlepszym pomysłem. S dz , i
najlepiej b dzie, jak wrócimy do samochodu i pojedziemy do domu.
Lorie przysun ła si i pocałowała go. Jej wargi były ciepłe na zimnym wietrze i
Gene czuł zwykle towarzysz cy jej aromat.
- Prosz , Gene. One s tu za rogiem. Popatrzył na ni . Była tak liczna, e zdobył
si jedynie na stwierdzenie:
- W porz dku. Tylko na par minut. Mo e mnie podszkolisz w rozpoznawaniu ich
urody.
Znów go pocałowała.
- Jeste doskonały - wyszeptała. - Nawet nie wiesz, jaki jeste wspaniały.
Min li wozy clownów i zagrod słoni, a dotarli do rz du klatek, gdzie trzymano
lwy i tygrysy. Było tu teraz ciemno, poniewa na noc wył czono generatory. Z mroku
klatek Gene słyszał drapanie pazurów po drewnianych podłogach i gł bokie post kiwania
pi cych drapie ników.
Lorie ci gn ła go za r k i gdy podchodzili do klatki na ko cu rz du, gdzie
trzymano wielkiego samca, przyspieszyła kroku, jakby nie mogła si doczeka .
W ko cu znale li si przed klatk lwa. Ten obserwował, jak podchodz , le c
po rodku drewnianej podłogi z uniesion głow i oczyma pełnymi dumnego
okrucie stwa.
- Popatrz - wyszeptała Lorie. - Czy on nie jest pi kny? Czy nie jest po prostu
wspaniały?
Gene zerkn ł w gł b klatki.
- Wygl da nie le. Tak, jest nawet przystojny.
- Och, on jest wi cej ni przystojny - powiedziała Lorie dziwnym głosem, jakiego
nigdy u niej nie słyszał.
- On jest jak król. Jest jak bóg. Popatrz na te muskuły. Popatrz na to wspaniałe
futro. Popatrz na pazury.
Gene zakaszlał.
- Nie wiem. Wygl da na nie le zapasionego. Wydawało si , e Lorie nie słucha.
- Uwi ziono go w klatce, prawda, mój liczny brutalu? Ju tak długo siedzi
zamkni ty. Czy wiesz, ile wa y tak pi kny lew, jak ten?
- Dwie cie funtów? Daj spokój, Lorie. Jest zimno. Powinni my ju i .
Lew warkn ł i pokr cił głow . Lorie obj ła si ramionami i zamkn ła oczy.
- Lorie - powiedział zirytowany Gene - czas ju i . Przez cały dzie nie jadłem
nic poza hot dogiem i jestem zmarzni ty na ko .
Lorie nadal miała zamkni te oczy i wodziła pieszczotliwie dło mi po swoim
futrze. Lew powtórnie zawarczał i opu cił masywny łeb na pazury.
- Lorie - nalegał Gene - prosz , po egnaj si ze swoim przyjacielem i chod my do
domu.
Lorie powoli obróciła si i otworzyła oczy.
- Nie mo na z niego drwi - wyszeptała. - To nic, e jest zamkni ty w klatce, ale
nie mo na z niego drwi . Jest na to zbyt wspaniały.
- Słuchaj, wcale z niego nie drwi . Zreszt dlaczego miałbym to robi ? Prosz
tylko, aby my poszli do domu.
- Poczekaj. Tylko jedna chwilka.
Podeszła do krat klatki. Lew obserwował j uwa nie, mru c i otwieraj c oczy.
Gene chciał j ostrzec przed stawaniem tak blisko, lecz co go przed tym powstrzymało.
Pomy lał, e ona wie, co robi. Dokładnie wie.
Lew ponownie uniósł łeb, a potem wstał. Był to pot ny, dorosły samiec, nieco
opasły na skutek ycia w klatce, lecz nadal muskularny i tryskaj cy sił . Wydzielał ostry,
zwierz cy zapach.
Powoli, machaj c ogonem, lew podszedł do krat, przy których stała Lorie.
Rozwarł paszcz obna aj c z by i znów zawarczał, lecz Lorie pozostała nieruchoma. W
ko cu bestia podeszła bezpo rednio do niej. Lorie stała przez moment nieruchomo, po
czym cofn ła si o krok i skłoniła. Był to gł boki ukłon, prawie do ziemi.
- Lorie - powiedział Gene ostro.
Doko czyła ukłon i znów si wyprostowała.
- On jest wspaniały - powiedziała. - Musz mu pokaza , e go za takiego uwa am.
Musz zło y mój hołd.
- Hołd? Jakiemu cholernemu lwu? Lorie, na Boga! Lorie spowa niała.
- Zapominasz o czym , Gene.
- O niczym nie zapominam. Po prostu nie chc , by robiła uprzejmo ci jakim
zwierzakom, to wszystko.
Lorie chciała co powiedzie , lecz si opanowała.
- W porz dku, Gene - stwierdziła cicho. - Lecz nie zapominaj, e sama jestem
pół-lwem. To nie tylko pi kne zwierz , ale równie mój krewniak.
- Wiem o tym, Lorie. Od miesi ca tkwi w tym po uszy. Lecz obiecała mi, e
zapomnisz o lwiej cz ci swej osobowo ci i skłonisz si ku ludzkim ideałom. Ten... król
d ungli... mo e by wspaniały, je li chodzi o lwy, lecz nie chc , by biła mu pokłony.
Rozumiesz, o co mi chodzi? To tylko zwierz , a my jeste my lud mi, co czyni nas
lepszymi. To nie dyskryminacja. To fakt z historii natury.
Lorie odwróciła si i spojrzała na lwa. Powoli pokr ciła głow i lew powtórnie
warkn ł, kład c si na podłodze.
- Czy ty rozumiesz to, co mówi ? - spytał Gene.
- Tak - stwierdziła Lorie. - Rozumiem.
- Ale si ze mn nie zgadzasz?
- A chcesz, ebym si zgodziła?
- Nie mog ci zmusi . Ale wolałbym, eby tak było.
Lorie wzi ła go za rami i odeszli od rz du klatek z lwami, kieruj c si przez
trawnik na parking. Samochody poruszaj ce si po drodze nie opodal mrugały
czerwonymi wiatłami w ciemno ciach chłodnej nocy.
- Gene - odezwała si Lorie - ty nigdy nie pomy lisz, e ci nie kocham, prawda?
Nigdy nie przyjdzie ci do głowy, e to, co do ciebie czuj , mo e by fałszywe?
- A dlaczego miałbym tak pomy le ? Nagle stan ła i przycisn ła si do niego
bli ej.
- Nigdy tak nie powiniene my le , poniewa to nigdy nie b dzie prawda.
Kocham ci bardziej, ni kiedykolwiek b dziesz w stanie poj .
Gene delikatnie pocałował jej mi kkie włosy i przytulił si do niej. ałował, e
jest tak zm czony.
- Dopóki tylko kochasz mnie bardziej ni lwy... - powiedział cicho.
Uniosła głow i spojrzała na niego.
- Jest taki zwrot w j zyku Ubasti - powiedziała. - Brzmi on hakhim-al farikka i
znaczy „dwie miło ci w jednej". Pewnego dnia zrozumiesz, co to oznacza i jak silna jest
to miło .
Pocałował j powtórnie.
- Codziennie czego si uczymy - stwierdził łagodnie. - Chod , pojedziemy do
domu.
O pierwszej w nocy, gdy ju chciał wył czy lampk przy łó ku i pój spa ,
przypomniał sobie o Maggie. Si gn ł po telefon i nakr cił jej numer. Telefon dzwonił
kilkana cie razy, zanim si odezwała, a jej głos był bardzo zaspany.
- Halo - wymruczała.
- Przepraszam - powiedział Gene. - Znów ci obudziłem.
- Czy-to ty, Gene?
- Posłuchaj, mog zadzwoni rano.
- Nie, nie - zaprzeczyła szybko. - Zaczekaj. Daj mi tylko sekund na
przebudzenie.
Podłubał w z bach zapałk . Gdy wrócili do domu z cyrku, zrobił sobie kanapk z
wołowin i ogórkami i jaki paproch utkwił mu w dzi le.
- U ciebie w porz dku? Mówisz jako tak dziwnie.
- W porz dku - odparła. - Ale kiedy dzi wybrałam si - do tej biblioteki,
wyszukałam tam mnóstwo niesamowitych rzeczy.
- Czy z tym nie mo na poczeka do rana?
- No có , mo na. Ale jest kilka spraw, o których powiniene si dowiedzie .
Poczekaj chwil . Ju to mam. Znalazłam to w cholernie starej ksi ce: „Zakazane religie
Nilu". Jest tam cały rozdział o Ubasti, chocia kto wyrwał z niego wszystkie ilustracje.
Bibliotekarz przypomina sobie, e były dosy frywolne.
Gene zakaszlał.
- Czy jest tam co , o czym jeszcze nie wiemy?
- No có , znalazłam co , co naprawd mnie zmartwiło - kontynuowała Maggie. -
Dotyczy to Tell Besta, kultu ich lwiego boga Bast, niektórych rytuałów, do zreszt
odra aj cych, lecz jest równie fragment mówi cy co nieco o ich mał e stwach.
- Mo esz go odczyta ?
- Jasne. Pisz tu: „Zgodnie ze cisłym wymogiem lwiego boga Bast, kobiety
uprawiaj ce ten kult miały za wszelk cen utrzyma ci gło gatunku Ubasti. Miały to
robi , po lubiaj c na przemian lwy b d ludzi. Innymi słowy, je li kobieta Ubasti miała
za partnera lwa, jej córka musiała wzi za partnera człowieka i tak dalej, na przemian,
aby utrzyma sił tej dziwnej rasy. Lwi i ludzk ".
Gene słuchał.
- To nie ma sensu - stwierdził.
- Dlaczego nie?
- Có , matka Lorie po lubiła Jeana Semple, który był człowiekiem, a Lorie
po lubiła mnie i przecie jestem nim równie .
- A jednak jeszcze z ni nie spałe , prawda? Ona nie jest twoj partnerk .
- No có , nie. Ale jak tylko dojdzie do siebie po operacji plastycznej...
Poczekaj, Gene. Posłuchaj, co tu jeszcze pisz . Po wszystkich tych uwagach o
zmianach partnerów z człowieka na lwa i odwrotnie, pisz tak: „Rytuał partnerstwa
Ubasti jest skomplikowany i zawsze ci le przestrzegany zgodnie z boskimi instrukcjami
Wielkiego Bast. Je li kobieta ma by partnerk człowieka, wówczas musi zaoferowa mu
pieni dze i klejnoty oraz zło y w ofierze lwa. Lecz je li partnerem ma by lew, musi mu
zło y w ofierze człowieka".
- Maggie - przerwał Gene.
- Poczekaj, jest tego wi cej. Słuchaj: „ Gdy kobieta zostanie partnerk m czyzny,
musi zabezpieczy sekret swego rodu i tego, co si stało, poprzez zamkniecie mu ust na
zawsze. Zwykle robi to, odgryzaj c mu j zyk".
Gene słuchał w ciszy. Przez telefon słyszał, jak Maggie oddycha gł boko. Potarł
czoło, lecz w gł bi umysłu nadal miał m tlik.
- Czy jeste tego pewna? - zapylał.
Tak podaje ksi ka. A jest to ksi ka cytowana w wielu innych szanowanych i
godnych zaufania wydawnictwach. Westchn ł.
- S dzisz, e to prawda czy mo e jedynie legenda?
- Nie wiem, Gene. Przykro mi. Chciałabym wiedzie . S dziłam po prostu, e ty
równie powiniene pozna te informacje.
- Maggie - powiedział cicho - byli my dzisiaj w cyrku.
- S dziłam, e nienawidzisz cyrku.
- Tak jest, ale Lorie nalegała. Gdy przedstawienie si sko czyło, zabrała mnie,
bym zobaczył lwy.
- I co?
Nie mógł tego powiedzie . Nawet Maggie nie potrafił zwierzy si ze swoich
my li. Lecz je li, jak mówiła legenda, nadeszła pora, by Lorie wzi ła sobie lwa, to on ju
tam na ni czekał. I je li słowa ksi gi były rzeczywi cie prawdziwe, nie mogła ona wyj
za Gene'a z miło ci czy te z jakiegokolwiek innego powodu maj cego co wspólnego z
wiar i szacunkiem. Celowo go uwiodła i zaci gn ła do ołtarza, by móc zło y go w
ofierze swemu prawdziwemu towarzyszowi. By mo e to wła nie miał na my li Mathieu,
mówi c o gazeli Smitha. Gene Keiller był prezentem lubnym Lorie Semple dla bestii
maj cej by ojcem jej dzieci.
Oszołomiony odsun ł słuchawk od ucha. To wszystko tak do siebie pasowało,
było tak logiczne, e czuł si , jakby kto usun ł mu grunt spod nóg. Mo e Lorie z
pocz tku naprawd go kochała i dlatego wła nie próbowała go zniech ci . Wiedziała, co
si stanie, je li si w sobie zadurz i pobior . Miała pewno , e wówczas b dzie musiała
zło y go jako ofiar .
A on jak lepiec zabrn ł w pułapk . Od czasu, gdy ujrzała go pani Semple, ani on,
ani Lorie nie mieli szansy uciec przed lubem. To ona namawiała go do wychodzenia z
Lorie i jako jej matka oraz wytrawna znawczyni religii boga Bast z łatwo ci zmusiła j
do post powania zgodnie z rytuałem.
Lorie i jej matka zrobiły wszystko, co mogłyby zatrzyma go w posiadło ci
Semple'ów i przygotowa do roli, jak w ko cu miał odegra . Mo e zew krwi Lorie w ich
noc po lubn był bł dem, lecz pani Semple gładko wmówiła mu, e to tylko niefortunny
przypadek i e Lorie wkrótce dojdzie do siebie.
Tymczasem ona nigdy nie zamierzała dochodzi do siebie. Była córk Ubasti i jak
wszystkie córki Ubasti miała do spełnienia star „ wi t misj utrzymania rasy lwiego
boga Bast". Łatwiej ju byłoby „uzdrowi " zagorzałego muzułmanina b d katolick
dewotk .
- Gene - zaniepokoiła si Maggie - Gene, jeste tam?
- Tak, Maggie, jestem.
- Gene, czy my lisz o tym samym, co ja? Nie chciałam tego mówi , ale...
Zakaszlał.
- Nie wiem, Maggie. To po prostu wydaje si pasowa . To podsuwa odpowiedzi
na wszystkie pytania.
- Je li to prawda, Gene, powiniene si stamt d ulotni . I to szybko.
- A je li nie?
- Gene, je li one chc ci zaoferowa jakiemu lwu, to naprawd nie s dz , by
miał czas do namysłu.
- Ale je li to nie jest prawda? Je li to tylko stara, głupia legenda? Odchodz c st d
teraz, utrac Lorie na zawsze. Wszystko i tak jest ju do skomplikowane.
Przez chwil Maggie milczała.
- Dlaczego nie pójdziesz poszuka Mathieu i nie spytasz go?
- Mathieu?
- Pami tasz, co ci powiedział o synach Bast? Czy nie jest teraz jasne, kim oni s ?
To lwy, Gene, prawdziwe lwy.
- Ale dlaczego... Powstrzymał si . Zmarszczył brwi.
- Maggie - powiedział - przeczytaj jeszcze raz ten kawałek. Ten o zachowaniu
tajemnicy.
Maggie pogrzebała w papierach i odczytała: „ Gdy kobieta zostanie partnerk
m czyzny, musi zabezpieczy sekret swego rodu i tego, co si stało, poprzez zamkni cie
mu ust na zawsze. Zwykle robi to, odgryzaj c mu j zyk".
Gene wysłuchał i skin ł głow .
- To by pasowało, prawda? - stwierdził cicho.
- Co powiedziałe ?
- Wszystko pasuje. Mathieu to wcale nie jest Mathieu. To ojciec Lorie. Czy
mo esz dla mnie zdoby fotografi Jeana Semple na jutro rano? Je li to nie jest Mathieu,
no to kto, do cholery?
- Lecz je li rzeczywi cie wiedziałby co o ludziach-lwach, którzy na dodatek go
okaleczyli, z pewno ci próbowałby uciec.
- Mo e tak - stwierdził Gene. - A drugiej strony, po co. Co pozostaje do
zrobienia niememu dyplomacie? Mo e wolał pozosta w domu i pozwoli zajmowa si
sob matce Lorie. Mo e j nadal kocha. My l , e najlepiej zrobi , jak go znajd i sam o
to zapytam.
- Gene - powiedziała Maggie zmartwionym głosem - czy masz tam jak bro ?
- Jasne. Mam solidn strzelb .
- Prosz , uwa aj na siebie. Naprawd . Zadzwo do mnie, gdyby potrzebował
pomocy, a natychmiast si tam zjawi .
- My l , e sobie poradz . Czy mo esz by w pobli u telefonu?
- Jasne. Zadzwo , jak porozmawiasz z Mathieu.
- Dobrze. A zatem dzi ki, Maggie. Tyle tylko mog powiedzie .
- Nie mów nic, Gene. Tylko prze yj.
Wyj ł strzelb spod łó ka i upewnił si , czy jest załadowana. Był kwadrans po
pierwszej, a w domu panowała ciemno i cisza. Wczorajszy wiatr osłabł i noc ton ła w
absolutnym bezruchu. Tylko pohukiwanie sów w lesie zakłócało ten spokój i tylko ci ki
oddech Gene'a m cił cisz panuj c w sypialni.
Wci gn ł przez głow sweter i wło ył ciemnoszare spodnie. Uj ł strzelb w
praw dło i podszedł delikatnie do drzwi. Zaskrzypiały, gdy je otworzył. Na zewn trz
było ciemno i pusto.
Wiedział, e Mathieu pi na dole. lecz, nie wiedział dokładnie, gdzie. St paj c tak
lekko. jak tylko mógł. przeszedł przez korytarz do schodów Padaj ce zza jego pleców
przez witra blade wiatło rozja niło nieco mroczne wn trze. Czekał nadsłuchuj c, lecz
nie wyłowił adnego d wi ku.
Trzymaj c si por czy, zacz ł powoli schodzi na dół. Hol był tak ciemny, e
musiał nieco odczeka u podnó a schodów, a oczy przyzwyczaj si do ciemno ci. Gdy
był gotowy, ruszył ku drzwiom kuchni i pchn ł je. Był niemal pewny, e Mathieu ma
swój pokój gdzie w pobli u.
Kuchenne drzwi zaskrzypiały, a on wstrzymał oddech na kilkana cie sekund, by
usłysze , czy kogo nie obudził. Nie przejmował si Lorie. Spała w zamkni tym pokoju.
Główne niebezpiecze stwo stanowiła pani Semple. Je li legendy przedstawione przez
Maggie oparte były na faktach, pani Semple była pot n i dominuj c postaci w tym
domostwie, absolutnie zdecydowan na zachowanie swego gatunku. To nie czyniło z niej
przyjaznego oponenta, który przymkn łby oczy na myszkowanie po domu w ciemno ci.
Nadal było cicho, wi c przeszedł przez kuchni do drzwi spi arni. Były one nieco
uchylone, wi c rozwarł je szerzej luf strzelby. Za drzwiami było zupełnie ciemno i
musiał porusza si po omacku.
Z jedn dłoni wzniesion , by unikn uderzenia w jaki mebel, i strzelb w
drugiej, Gene ruszył w lewo, gdzie spodziewał si znale pokoik Mathieu. Od czasu do
czasu przystawał i nadsłuchiwał, lecz wydawało si , e wokół panuje absolutna cisza.
Wła nie miał poło y dło na klamce pokoju Mathieu, kiedy wydało mu si , e
słyszy lekki hałas. Zamarł i czekał. Cisza. Powtórnie si gn ł ku klamce i wówczas co
uderzyło go silnie w szyj , co tak twardego i okrutnego jak stalowa sztaba. Upadł na
cian , stracił równowag i potoczył si na podłog .
Spocz ło na nim ci kie ciało i czyja dło zakryła mu usta. Próbował si
wyrwa , lecz przeciwnik był zbyt silny.
- Nie ruszaj si - zaskrzeczał gł boki głos. - Nie ruszaj si ani o włos. bo skr c ci
kark.
Gene le ał nieruchomo. Tyłem głowy uderzył o betonow podłog i ból odbierał
mu zmysły.
- Monsieur Semple? - wymamrotał w ko cu. Nast piła długa cisza. Potem napór
ciała ust pił, a r ka cofn ła si od jego ust.
- Znasz mnie? - powiedział dysz cy, nieziemski głos. - Znasz mnie?
Gene uniósł si na łokciu i delikatnie dotkn ł obolałej potylicy.
- Zgadłem - powiedział cicho. - Na podstawie dowodów antropologicznych.
- Wiesz o Ubasti?
- Do dzisiejszej nocy nie wiedziałem wszystkiego. Moja sekretarka poszperała dla
mnie troch w specjalistycznej, antropologicznej bibliotece. Dokopała si do danych o
przetrwaniu rasy z generacji na generacj .
- Gazela Smitha - zaskrzeczał Semple.
- Zgadza si - potwierdził Gene. - Gazela Smitha. Dzi w nocy doszedłem do tego,
kto miał ni by i do czego jestem tu potrzebny.
Semple wyci gn ł r k i pomógł Gene'owi wsta na nogi.
- Musisz pój do mojego pokoju - powiedział twardo. - Nie wolno nam zbudzi
kobiet.
Pchn ł drzwi naprzeciw i wprowadził Gene'a do male kiej klitki. Znajdowało si
tam jedno nieporz dne łó ko z czerwon po ciel , długa półka z ksi kami i. dwa wytarte
fotele. Pomieszczenie było ogrzewane małym piecykiem elektrycznym, a jedyn wygod
stanowiła elektryczna kuchenka, na której Semple mógł sobie parzy herbat czy kaw .
ciany ozdabiały rz dy oprawionych fotografii francuskich oficerów Tunisie i Algierii,
fotografii pani Semple i zdj Lorie, gdy była dzieckiem.
- Prosz usi
- zaprosił. - Przykro mi, e pana uderzyłem. Musz si broni .
Gene usiadł.
- Ma pan jakie papierosy?
- Je li lubi pan gauloise'y. Pozwala mi si na sto miesi cznie.
Gene wyj ł papierosa z granatowej paczki i wkrótce pokój napełnił si
tytoniowym dymem. Pan Semple siadł naprzeciw ze skrzy owanymi nogami. Miał jak
zwykle kamienn twarz, lecz po raz pierwszy Gene dostrzegł za t mask co wi cej ni
agresywne nastawienie do innych.
- Całkiem nie le pan mówi - stwierdził Gene. - Sam si pan nauczył?
Semple skin ł głow .
- Po tym, jak lwica odgryzła mi j zyk, całymi miesi cami nie mogłem mówi
wcale. Lecz przeczytałem w „Time" o ludziach po operacji krtani, którzy nauczyli si
mówi ponownie i sam te tak zrobiłem. To oczywi cie olbrzymi wysiłek i nie pozwalam
na to, by lwice co zw chały. Pewnego dnia b d musiał niespodziewanie przemówi .
- Ju mnie zrobił pan t niespodziank .
- Nie bez wzajemno ci. S dziłem, e podda si pan przeznaczeniu jak gazela.
- Wiedział pan, o co im chodziło?
- Oczywi cie, e tak.
- Wi c dlaczego nie powiedział mi pan o tym wcze niej?
- Starałem si dawa panu wskazówki. Ale te lwice ci gle maj wszystko na oku.
Je li dowiedziałyby si o naszej rozmowie, rozerwałyby mnie na strz py.
- A policja?
- Panie Keiller, ja chc prze y . Obawiam si , e skoro sam pan wszedł do
kryjówki bestii z pełn wiadomo ci i oczekiwał bez zmru enia powiek na mier w
ofierze, to wył cznie pa ska sprawa.
Powiedzenie tego zabrało mu do du o czasu i musiał robi przerwy mi dzy
zdaniami, lecz Gene i tak był zdumiony sprawno ci jego organów głosowych. Ka dej
nocy musiał sp dza wiele godzin wicz c mówienie. Na jego półce znajdowało si
troch ksi ek na temat dykcji i treningu w mówieniu.
- Panie Semple - zagadn ł Gene - czy mo e mi pan powiedzie , co si tutaj
dzieje? Czy mo e mi pan wyja ni , co wła ciwie robi Lorie i pana ona?
Semple zapalił papierosa.
- Nie robi niczego, co im samym wydawałoby si dziwne. Po prostu podtrzymuj
lini rodow lwiego boga Bast.
- W jaki sposób udaje im si namówi lwa... Jak mog uczyni z niego swego
partnera?
Twarz Semple pozostała bez wyrazu.
- Jest to rytuał, którego zawsze ci le przestrzegaj . Si ga on korzeniami jeszcze
czasów Tell Besta, o czym, jak s dz , pan wie. Gdy Ramzes wyparł czcicieli lwiego boga
Bast z rejonu Górnego Nilu i przekl ł ich w imieniu Horusa, poprzysi gli oni, e
kontynuowa b d lini ludzi-lwów na wieczno . Imi Bast nigdy nie zaginie. Jak
wida , po tylu wiekach przysi ga nie została złamana.
Francuz zrobił pauz dla nabrania oddechu i zaci gni cia si papierosem.
- Kiedy nadchodzi pokolenie krzy uj ce si z lwami, gdy czas, by dziewczyna
miała stosunek z lwem, zawsze przestrzegaj tej samej procedury. Dziewczyna udaje si
na poszukiwanie człowieka na ofiar dla lwa. Wa ne jest, by ofiara była atrakcyjnym i
inteligentnym m czyzn , dlatego wła nie Lorie udała si na party, chc c kogo wybra .
A pan, niestety, sam si narzucił. Szkoda, bo Lorie polubiła pana, a wkrótce potem
pokochała. Nie chciała czyni z pana ofiary. Lecz pan z uporem maniaka pchał si w
szpony Bast. Gdy tylko zobaczyła pana moja ona, stwierdziła, i jest pan znakomitym
kandydatem i razem z Lorie zrobiły wszystko, eby pana tu zatrzyma .
- A co pan powie o nocy, gdy Lorie wymkn ła si zabi owc ? To z pewno ci
było ryzyko. O mało co si wtedy nie wycofałem.
- To si czasami zdarza - wykrztusił pan Semple. - Nie s w stanie nic na to
poradzi . Gdy zbli a si pora godów, zaczynaj polowa w nocy jak prawdziwe lwy. Nie
mog polowa w dzie ze wzgl du na przekle stwo boga sło ca Horusa, bo wówczas
czekałaby je mier . Na kilka tygodni przed lwim okresem godowym, dziewczyna Ubasti
wychodzi nasyci si krwi dziecka. Robi to, by udowodni sobie, e w gł bi serca jest
lwic i e w jej yłach płynie wystarczaj ca ilo lwiej krwi.
- To znaczy...
- Nie było adnej owcy. Pa skie podejrzenia okazały si całkowicie słuszne. Tej
nocy rozerwała na strz py i po arła małego chłopca.
Gene spu cił wzrok.
- Och, Chryste - powiedział cicho. - I pomy le , e jej wierzyłem.
Pan Semple wzruszył ramionami.
- To nie pa ska wina. Wierzył pan i ufał swojej onie. Jestem jej ojcem, prosz o
tym pami ta , panie Keiller, i wiem, e gdyby była normalna, byłby pan dla niej
wzorowym m em.
Gene zaci gn ł si papierosem.
- Dzi kuj , panie Semple. Chciałbym móc powiedzie , e to mnie pociesza.
Pan Semple wstał i podszedł do fotografii na cianie.
- To moja ona w dniu, kiedy si pobrali my. Czy nie jest pi kna? Gdybym tylko
wiedział, jak to si sko czy.
- Panie Semple, wczorajszej nocy wydawało mi si , e widz co w rodzaju... nie
jestem pewien, sylwetki... opuszczaj cej dom w ciemno ci. Nie jestem pewien.
Sprawdziłem, e Lorie była w swoim pokoju.
Pan Semple skin ł głow .
- To była moja ona. Jako lwica kapłanka ma ona obowi zek kusi lwa, by zbli ył
si do jej córki. Jedn z pokus stanowi oczywi cie pan, główna ofiara. Zostanie pan
oddany lwu po zbli eniu i lew po re pana. Wówczas staniecie si obaj tym, co one
nazywaj dwoma miło ciami w jednej, hakhim-al farikka. Ale oczywi cie lew musi by
skuszony do miejsca godów. Robi si to, znajduj c małego chłopca, rozdzieraj c go
ywcem i znacz c trop jego krwi oraz wn trzno ciami.
Gene zmarszczył brwi.
- S dzi pan, e nast pny chłopiec został zabity? Pan Semple skin ł głow .
- Wczorajszej nocy. Był synem francuskiego ambasadora. Moja ona bardzo
dobrze zna ambasad francusk i wszystkich, którzy tam mieszkaj i pracuj . Z łatwo ci
udało jej si wykra chłopca w nocy.
- Nie mog w to uwierzy . Po prostu nie mog . Czy chce pa powiedzie , e
chłopiec został porwany z łó ka przez pani Semple i zabity po to, eby wyznaczy trop?
- Nie musi pan w to wierzy - powiedział Semple. - Ale wydawało mi si , e
zobaczył pan ju wystarczaj co du o, aby przekona si , e to prawda. To s lwice
Ubasti, panie Keiller. To najstraszniejsze stworzenia na ziemi i zawsze takimi były. Od
czasów Ramzesa i wszystkich faraonów.
Gene zmi ł swego gauloise'a.
- Ale skoro pan o tym wszystkim wiedział, dlaczego nie próbował pan czego
zrobi ? Czegokolwiek?
Pan Semple siadł na brzegu łó ka. Zacz ł bawi si fr dzlami narzuty.
- Mo e pomy li pan, e jestem tchórzem. Tak, jestem. Nauczyłem si siedzie
cicho i robi , co mi przykazano. To jedyny sposób, w jaki mog prze y . Z tego miejsca
nie ma ucieczki. Gdybym chocia raz spróbował uciec, lwice odnalazłyby mnie i rozdarły
na strz py.
- Wolał pan pozwoli umrze dwóm dzieciakom, zamiast...
Pan Semple podniósł głow .
- Nie musi mi pan przypomina , jak bardzo si wstydz , panie Keiller. Czasami
mam ochot podci sobie gardło. Ale Ubasti przynosz ze sob mier , gdziekolwiek si
znajduj . Podobnie stało si w Kanadzie, gdzie pewien m czyzna zgin ł z mojego
powodu.
Jaki facet z Vancouver. Moja ona ubrała go w moje rzeczy, a potem rozdarła na
tak małe kawałeczki, e nie mo na było zidentyfikowa zwłok. Pó niej stwierdziła, i to
byłem ja, i w ten sposób „umarłem". Ubasti morduj z zimn krwi , panie Keiller. Od
pana wyboru zale y, czy zgin jak owca, czy prze y jak szczur.
- Na miło bosk , przecie ma pan bro . Dlaczego, do diabła, nie u yje pan tej
wielkiej strzelby, by porozwala im łby?
Pan Semple mrukn ł rozbawiony.
- Strzelba jest, panie Keiller, ale nie ma amunicji. Dały panu t zabawk , by czuł
si pan pewniej. To wszystko. Naboje s lepe.
Gene wstał i otrzepał popiół ze spodni.
- Panie Semple - powiedział - natychmiast st d wychodz . Opuszczam to miejsce.
I pierwsz rzecz , jak zrobi po wyj ciu, b dzie powiadomienie policji.
- Nie mog panu na to pozwoli - powiedział beznami tnie Semple.
- B dzie pan musiał spróbowa mnie zatrzyma .
- Przyjdzie mi to z łatwo ci . Jestem ekspertem w kravmaga. Trenowali mnie
Izraelczycy na Bliskim Wschodzie.
- Nic pan nie rozumie. Je li powiadomi policj , b dzie pan mógł si st d
wydosta i pozby si Lorie oraz pa skiej ony.
Semple pokr cił głow .
- Wy, Amerykanie, jeste cie wszyscy tacy sami. Policjanci i złodzieje! Nie
rozumiecie biegu wydarze . A przy okazji, co ze mn ? Jestem równie winien tych
mierci, jak one. Jak si to nazywa? Współudział w morderstwie. Jestem ich
wspólnikiem.
- Wychodz , panie Semple.
- Prosz nie próbowa . Umrze pan tylko jeszcze straszniejsz mierci . Niech to
si lepiej stanie łatwo i szybko. Dopadn pana na długo przedtem, zanim pan dotrze do
bramy. A poza tym w drodze z cyrku jest równie lew.
Gene zamarł.
- Lew? - powiedział z trudno ci .
- Dokładnie tak. Zeszłej nocy moja ona poprowadziła lad z cyrku do domu. Dzi
jest noc lwich godów. To musi by wcze niej, bo cyrk zmienił swe plany.
Gene nagle przypomniał sobie pani Semple przy kolacji.
„Zosta jeszcze tydzie - powiedziała wtedy. - Daj Lorie jeszcze siedem dni.
Wówczas zobaczysz, jak bardzo wszystko si zmieniło..."
- Wobec tego im szybciej si st d wydostan , tym lepiej.
Otworzył drzwi. Przez moment pan Semple siedział nieruchomo na łó ku, lecz
gdy Gene spróbował wyj , wykonał niezwykle szybki ruch praw nog i zatrzasn ł
drzwi.
Gene cofn ł si . Zacisn ł pi ci i przybrał boksersk poz , której nauczono go w
szkole. Pan Semple obchodził go ostro nie z zimnym, pozbawionym ycia wzrokiem.
- Prosz da spokój, panie Semple - odezwał si Gene. - Razem mo emy im da
rad . Dlaczego mamy walczy z sob ?
Tamten pokr cił głow .
- Nie jest pan adnym przeciwnikiem dla lwa, oto powód. Znam si na tym.
Przykro mi, ale nie mo e pan odej .
Gene rzucił si naprzód, lecz pan Semple uderzył go otwart dłoni w bok głowy,
a zadzwoniło mu w uszach. Zachwiał si , lecz utrzymał równowag i schronił si za
jednym z foteli. Teraz wpatrywali si w siebie, dysz c w napi ciu.
Gene szybkim ruchem pchn ł fotel na przeciwnika, po czym naparł na całym
swym ci arem. Pan Semple został na moment odparty i ta chwila wystarczyła Gene'owi,
by otworzy drzwi i zanurkowa w ciemno .
Semple odrzucił od siebie fotel, jakby to była poduszka i ruszył za Gene'em tak
szybko, e ten ledwie miał czas si obejrze .
- Robi pan bł d - wysapał Semple. - Nie jest pan w stanie uciec. Przykro mi, ale
nic na to nie poradz .
Kopn ł Gene'a prosto w oł dek. Ten w bólu zwalił si na podłog , nieomal
nadziewaj c si na strzelb .
- A teraz, panie Keiller, prosz wsta - rozkazał pan Semple. - Prosz mi nie
utrudnia . Hałas mo e obudzi lwice.
Gene skulił si na podłodze, usiłuj c złapa oddech. Wówczas jego r ka natrafiła
na strzelb na podłodze. Si gn ł w kierunku cyngla i odczekał kilka sekund, łapi c
oddech, a do momentu, gdy stwierdził, e Semple si rozlu nił.
Musiał by szybki. Niezwykle-szybki. Musiał zrobi to tak błyskawicznie i
dokładnie, by tamten nie zorientował si w sytuacji.
Odliczył - pi , cztery, trzy, dwa, jeden - i napi wszy muskuły skierował bro w
kierunku twarzy pana Semple tak, e muszka znajdowała si par cali od jego oczu.
Nacisn ł cyngiel.
Nabój był lepy, lecz gazy wyrzutowe natychmiast o lepiły przeciwnika. Francuz
upadł na plecy z rozdzieraj cym krzykiem i zacz ł si miota po podłodze z r koma na
oczach.
- Aaach, mes yeux, mes yeux... au secours, mes yeux... yeux...
Gene odrzucił bro i wybiegł ze spi arni. Wiedział, e czyni le, zostawiaj c pana
Semple w takim stanie, lecz lwice i tak wkrótce go znajd . Teraz najwa niejsze było
błyskawiczne wydostanie si z posiadło ci.
Przebiegł przez kuchni i gwałtownie otworzył drzwi do holu. Drzwi frontowe
znajdowały si tylko par kroków na prawo. Trzy ła cuchy i ci ki zamek, a potem
b dzie ju wolny. Zatrzasn ł za sob drzwi od kuchni i ruszył p dem po kafelkowej
posadzce.
Pierwszy ła cuch poddał si łatwo. Z drugim było ju nieco trudniej. Kiedy
usiłował go sforsowa , usłyszał jaki hałas. Jakby skrobanie pazurami po drewnie.
Odwrócił si . Par jardów za nim wznosiły si schody zwie czone witra em. W
połowie ich wysoko ci zauwa ył skradaj ce si na czworakach, nagie i bielej ce w mroku
sylwetki Lorie i pani Semple. Miały zmierzwione włosy i błyszcz ce, zimne oczy, jak u
lwa, którego widział w cyrku. Ich usta wykrzywiał grymas zdziwienia i okrutnego
gniewu.
Krok za krokiem zeszły ze schodów i ruszyły holem ku niemu, warcz c i
potrz saj c głowami. Z by miały ółte, ostre, wykrzywione i dokładnie zdawał sobie
spraw , e nie doszuka si w nich adnych ludzkich uczu .
ROZDZIAŁ 8
Odrzucił drugi i trzeci ła cuch. W ułamku sekundy uporał si z zamkiem,
powodowany strachem i przypływem adrenaliny. Lwice dostrzegły jego manipulacje.
Lorie pod yła ku niemu szybciej, by w ko cu zło y si do skoku.
Gene zrobił unik i Lorie wyl dowała na posadzce jak ci ki kot, lizgaj c si
paznokciami po kafelkach. Otworzył drzwi i wyskoczył na zewn trz, rozdzieraj c sweter
o tkwi cy w nich klucz. Ruszył jak najdalej od domu, biegn c wirow alejk szybciej
ni kiedykolwiek w yciu.
Usłyszał, jak obie kobiety Ubasti pod aj za nim skokami. Brama znajdowała si
o dobrych pi dziesi t jardów przed nimi i zdawał sobie spraw , e nie zdoła do niej
dotrze . One były zbyt szybkie, zbyt silne, wychowane do zabijania.
Zmuszał nogi i płuca do maksymalnego wysiłku. Rosn ce wokół drzewa migały
mu przed oczami jak obrazki w cinema verite. Daleko w przedzie majaczył kontur
elaznej bramy i, modl c si do Boga, miał nadziej , e znajdzie sposób na jej otwarcie.
Nie min ło jednak zbyt wiele czasu, gdy zobaczył, jak blady kształt na tle rz du
d bów zrównuje si z nim. Jedna z lwic dogoniła go i powoli wyprzedzała. Teraz
wystarczyło tylko, by skr ciła nieco w bok i miałby odci t drog ucieczki. Za sob
słyszał równy tupot i zbli aj cy si oddech.
Desperacko spróbował przebiec przez wysok traw , a potem mi dzy drzewami
do miejsca, w którym sforsował mur, gdy pierwszy raz poszukiwał Lorie. By mo e, przy
odrobinie szcz cia, lina, której wówczas u ył, nadal tam b dzie. Wiedział, e nie zdoła
ju dłu ej biec i je li od razu nie trafi na wła ciwy punkt przy murze, b dzie przegrany.
Przedzierał si przez g szcz, przeskakiwał korzenie i p dził po otwartej
przestrzeni. Z lewej strony wci towarzyszyła mu jedna lwica, a z prawej pojawiła si
druga. Polowały na niego tak, jak poluj na antylopy w afryka skim buszu. Podczas gdy
on próbował uciec, obmy laj c najlepsz drog , one kierowały si instynktem.
Wiedział, e nie zdoła dotrze do muru. Coraz bardziej brakowało mu tchu, a nogi
odmawiały posłusze stwa. Teren wznosił si lekko i to wystarczyłoby go zatrzyma .
Lwice były coraz bli ej.
Usłyszał, jak co przedziera si przez zaro la. Wzniósł rami , by si osłoni .
Wówczas z lewej strony skoczyła na niego Lorie, swoim ci arem powaliła go i
przycisn ła do korzeni jakiego drzewa.
Zamkn ł oczy. Czekał, a wbij si w niego jej szcz ki. Słyszał, jak lwica lini si
i dyszy, czuł na sobie ci ar jej ciała, a do jego nozdrzy docierał charakterystyczny
zapach.
Ostro nie otworzył oczy i spojrzał w gór . Na ten widok Lorie odeszła nieco w
bok. Usiadła w pobli u, ci ko sapi c i obserwuj c go. Po chwili doł czyła do niej matka
i wpatrywały si w niego tak zimnym i nieobecnym wzrokiem, i trudno byłoby
uwierzy , e kiedykolwiek były lud mi. A przecie ta czył z t dziewczyn , zabierał j
na przyj cia, rozmawiał z ni , miał si . Teraz siedziała przed nim w listopadowym lesie,
naga i dzika, strzeg c go uwa nym wzrokiem i szczerz c z by.
Strzegły go. Teraz zrozumiał. Nie zamierzały go zabi , poniewa był ich ofiar ,
ich darem dla boskiego syna Bast, który miał przyby na randk z Lorie. Nie odwa yłyby
si go rozszarpa . Był dla Lorie szans stania si dumn matk Ubasti.
Gene lekko si podniósł.
- Lorie? - mówił łami cym si głosem. - Czy mnie słyszysz?
Lorie potrz sn ła głow jak odp dzaj cy muchy lew i nie odpowiedziała.
- Posłuchaj, Lorie - powiedział Gene - nie mo esz tego zrobi . Policja jest w
drodze. B d tego pewna. Przed chwil do nich dzwoniłem. Je li ci złapi , Lorie,
pójdziesz do wi zienia. Nie b dziesz miała adnych lwich dzieci, Lorie. Je li mnie teraz
nie wypu cisz, zamkn ci i zabior ci dziecko.
Lorie powtórnie obna yła z by, lecz wcale nie był pewien, czy zrozumiała. Uniósł
si jeszcze troch , a obie lwice zareagowały warczeniem i przybli yły si . Uniósł r ce w
ge cie poddania i wówczas odst piły.
Gene próbował usadowi si najwygodniej, jak mógł. Syn Bast, ten lew z cyrku,
b dzie tu ju wkrótce, gdy nie czekałyby tak cierpliwie. Zastanawiał si , jak lew wyjdzie
z klatki. Mo e pani Semple ju utorowała mu drog , a mo e sam jednym uderzeniem
sforsuje drewniane ciany. Gene bardzo chciał zapali . Nawet skazanym na mier
przysługuje papieros.
W powietrzu panowały chłód i cisza. Lwice siedziały spokojnie i cierpliwie, ze
wzniesionymi głowami wyczekuj c nadej cia partnera Lorie.
- Lorie - spróbował jeszcze raz Gene - pozwól mi odej , Lorie. Nic wi cej.
Obiecuj , e nie powiem nikomu o tobie ani o twojej matce. Mo esz si spotka z tym
lwem beze mnie, prawda? Po co mnie w to miesza ?
Lorie wlepiła w niego swe zielone oczy, lecz nadal nie odpowiadała. Pani Semple
niecierpliwie pokr ciła głow , jakby zmartwiona, e lew mo e si nie zjawi . Dla takiej
bestii rozwalenie krat i wyrwanie si z cyrku do Merriam, bez stawiania na nogi policji i
trupy cyrkowej, wydawało si fraszk . Gene spojrzał na zegarek. Była prawie druga w
nocy.
O drugiej trzydzie ci zd ył ju całkiem zesztywnie w bezruchu. Nocne niebo
pokrywały chmury i wiał lekki wiatr. Gene zakaszlał, sadowi c si wygodniej na
korzeniach drzewa, ale pani Semple odwróciła si i wyszczerzyła z by w sposób tak
przera aj cy, e zamarł.
Wtedy usłyszeli. Mi kki, ci ki odgłos. Szybki tupot łap po li ciach. Lorie
zesztywniała i obróciła głow . Pani Semple podniosła si i zacz ła kr y nerwowo.
Rozległo si ogłuszaj ce wycie. Gene odwrócił głow i zobaczył go. Wspaniały
syn Bast wydawał si wi kszy ni w klatce. Zbli ał si z dum i godno ci . Jego ruchy
zdradzały niezwykł sił .
Gene widywał wiele razy "zdj cia pracowników cyrku i turystów odwiedzaj cych
park safari napadni tych przez lwy. Zawsze napawały go przera eniem.
Lew zatrzymał si , powoli rozejrzał wokoło, by w ko cu spojrze w ich stron .
Zawył, a Lorie odpowiedziała głosem wy szym o ton. Lew zacz ł w szy i poczuł zapach
godowy Lorie. Zacz ła pełzn po ziemi. Zagryzała kły, a jej ciało było wypr one od
seksualnego podniecenia. Lew obszedł j wokół, w chaj c z zaciekawieniem jej włosy,
ciało i wkładaj c łeb mi dzy jej nogi. Pani Semple pozostawała na uboczu, le c w trawie
z podniesion głow . Gene był pewien, e gdyby starał si uciec, natychmiast by go
dopadła.
Obw chiwanie trwało prawie dziesi minut. W tym czasie Lorie i jej lwi
kochanek poznawali si . Ocierali si twarzami i Gene dostrzegł wyraz uniesienia na
twarzy Lorie, gdy dotykała futra swego zwierz cego partnera. Była niezwykle
podniecona. Bardziej ni kiedykolwiek przedtem. Ledwo mogła si powstrzyma od
wydarcia murawy paznokciami.
„Gene - powiedziała wtedy w cyrku - jestem taka podniecona".
Usłyszał wibruj cy d wi k. Stało si to wtedy, kiedy Lorie odwróciła si i
zobaczył jej błyszcz ce uda. Wtedy zrozumiał, co si stało. Oddała mocz, a jego odór
podniecił samca. Lew zaryczał, wci gn ł zapach w nozdrza i zacz ł unosi si powoli nad
ni . Lorie była wysoka i silna, ale lew wprost olbrzymi. Stała na czworakach z
wypr onymi plecami, a gigantyczna bestia spocz ła na niej. Czerwony lwi penis
próbował wedrze si w jej półczłowiecze ciało.
Usłyszał, jak krzyczy. Był to wysoki, nienaturalny d wi k, bardziej zwierz cy ni
ludzki, ale mimo wszystko był to krzyk kogo strasznie ranionego. Lew wtopił pazury w
jej ramiona i popłyn ła po nich krew. Potem wciskał si coraz gł biej w dziewczyn ,
drgaj c w spazmach zwierz cej kopulacji. Gene'owi zebrało si na wymioty, ale nie mógł
oderwa oczu od tej pary. Ruch za ruchem lew wdzierał si w Lorie, a do momentu
ejakulacji, po czym w ostatnim spazmie wypełnił jej ciało swym nasieniem. Zeskoczył z
dziewczyny i odwrócił si z wyciem.
Lorie padła na ziemi krwawi c i trz s c si . Lew chodził wokół niej, ale było
oczywiste, e nie interesowała go ju teraz. Wszystkim, czego pragn ł, była obiecana
ofiara. Łakn ł surowego mi sa i krwi. Ta rola miała przypa Gene'owi.
Gene podniósł si na tyle, na ile mógłby nie zwraca na siebie uwagi. Odzyskał
teraz siły i nawet je li nie mógł biec tak szybko jak lew, prawdopodobnie dotarłby do
muru, gdyby dobrze wystartował.
Czekał, a lew obejdzie Lorie z drugiej strony, aby w tym momencie rzuci si do
ucieczki.
Gdy miał ju podnie si i ucieka , lew stan ł i uniósł sw ogromn głow . Pani
Semple odwróciła si , jakby czego nasłuchiwała. I rzeczywi cie było co słycha . Kto
wlókł si przez trawnik j cz c. Gene zerkn ł mi dzy ocienione d by i zobaczył sylwetk
przedzieraj c si na o lep mi dzy drzewami z krzykiem:
- Lorie! Lorie! C'est ton pere! Lorie, ma chere! Ma petit e! C'est ton pere!
Lew zareagował z zadziwiaj c szybko ci . Pocz tkowo ruszył powoli, lecz na
trawniku zacz ł nabiera niezwykłego p du. O lepiony wystrzałem w oczy, pan Semple
nie mógł nawet dostrzec zbli aj cego si niebezpiecze stwa, cho prawdopodobnie je
usłyszał.
Lew był szybki i ci ki. Jednym kłapni ciem szcz k zgniótł nog ofiary. Z
miejsca, w którym le ał Gene, słycha było odgłosy kłapania z bów. Lew rozrywał ofiar
i wgryzał si dziko w jej twarz.
Gene skoczył na równe nogi i zerwał si do ucieczki. Pani Semple, która uwa nie
obserwowała lwa, nie dostrzegła tego jeszcze przez kilka sekund. Lecz pó niej odwróciła
si i zobaczyła niedoszł ofiar , umykaj c co sił w nogach w kierunku ciany, przez
g szcz zaro li. Obróciła si i warkn wszy, rozpocz ła zwinny po cig, próbuj c zabiec
Gene'owi drog .
ciana była dalej, ni my lał. Z miejsca, w którym le ał, wygl dało to na
trzydzie ci, czterdzie ci jardów, lecz g ste zaro la rozci gn ły t odległo na mil . Noga
uwi zła mu mi dzy korzeniami i zgubił jeden but, tak e biegł na wpół bosy. Zaczynał
znów traci oddech.
Słyszał cigaj c go lwic . Była bardzo blisko. Tym razem wiedziała, e ofiara
czyni ostatni wysiłek i pod ała za ni z wielk pr dko ci . Słyszał nawet jej gł bokie
posapywanie.
Biegł tak szybko, e w ko cu zderzył si z murem, wal c w niego głow . Liny nie
było. Musiał pomyli si o kilkana cie jardów. Odwrócił si szybko i dostrzegł jasny
kształt zmierzaj cej ku niemu pani Semple w odległo ci zaledwie dwudziestu jardów.
Wzi ł gł boki oddech i ruszył sprintem wzdłu muru do miejsca, gdzie spodziewał si
znale lin . R ce trzymał przy cianie, by nie przeoczy jej w ciemno ci. Pani Semple
pomkn ła na przełaj przez krzaki i zyskała kolejnych dziesi jardów. Teraz ju wyra nie
słyszał jej warczenie i gdy zerkn ł przez rami , dostrzegł błyszcz ce oczy i
wyszczerzone, ostre z by.
Przeczucie mówiło mu, e co jest nie tak. Nie ma liny - pomy lał. Nigdy ci si to
nie uda. Ona jest tylko dwadzie cia stóp za tob i nigdy ci si to nie uda.
Zacisn ł powieki, opu cił głow i wydobył ze swych nóg resztki mo liwo ci.
Pobiegł tak szybko, e zdołał nawet zyska kilka stóp przewagi nad pani Semple. Lecz
wiedział, e sił nie starczy mu na długo. Lada chwila ciało odmówi posłusze stwa i to
b dzie koniec.
Wodz ca po cianie r ka na co trafiła. Lina!
Zatrzymał si i mocno j uchwycił. Ze wiszcz cym oddechem, wyczerpany i
spocony rozpocz ł wspinaczk .
I w tym wła nie momencie pani Semple rzuciła si w gór , by dosi gn jego nóg.
Kopn ł j w twarz. Uczynił to sw nieobut stop i poczuł, jak z by rozdzieraj
skarpetk i płynie krew. Kr c c si na linie i próbuj c za wszelk cen j utrzyma ,
kopn ł powtórnie i tym razem lwica opadła na ziemi , by odbi si do kolejnego skoku.
Dwoma lub trzema pot nymi podci gni ciami dotarł do szczytu muru. Czuł, jak
szponiaste paznokcie pani Semple rozdzieraj mu łydk , lecz zadał jeszcze jeden cios i
prze ladowczym dała za wygran . Ostro nie stan ł na szczycie naje onego szpikulcami
muru, balansuj c przez moment, po czym skoczył w ciemno .
Potoczył si i stłukł kolano, lecz był w stanie podnie si i pobiec w kierunku
szosy. wier mili dalej dostrzegł wiatła, a to oznaczało bezpiecze stwo. Kaszl c i
pluj c ruszył drog w ich kierunku.
W połowie drogi dostrzegł, e wiatła pochodz od okien pokoju go cinnego
du ego, kolonialnego domu pokrytego białym tynkiem. Zauwa ył samochody
zaparkowane na podje dzie. Mógł nawet odró ni poruszaj cych si po pokoju ludzi.
Zwolnił tempo do szybkiego marszu. Był prawie na miejscu.
Lecz nie docenił szybko ci lwów. Maszeruj c pospiesznie w kierunku
o wietlonego domu, usłyszał tupot na asfaltowej powierzchni drogi. Odwrócił głow i w
ciemno ciach, około stu jardów za sob , ujrzał Lorie i jej lwiego kochanka sun cych w
jego kierunku wielkimi susami.
- O Bo e - wyszeptał i zacz ł biec. Lecz był tak wyczerpany wspinaczk na mur,
e ledwie powłóczył nogami. Dom, który wydawał si tak bliski, nagle oddalił si na
mil . Owładn ł nim atak kaszlu, co jeszcze bardziej zwolniło ucieczk . ałował ka dego
papierosa, jakiego w yciu wypalił. Czuł si , jakby mu kto przemył płuca kwasem
siarkowym.
Znajdował si około pi tnastu stóp od ogrodzenia domu, gdy go dopadły. Lew nie
skoczył na niego natychmiast, lecz kr ył dookoła warcz c. Lorie tak e zataczała kr gi,
drepcz c na czworakach po asfalcie.
Gene przystan ł i zamarł. Lekko wzniósł lewe rami , by zabezpieczy si , w
razie, gdyby lew skoczył mu do twarzy, cho i tak wiedział, e to nic nie pomo e.
- Lorie - powiedział chrapliwie - Lorie, na miło bosk .
Ale Lorie spojrzała tylko na niego, a jej ostre z by błysn ły w wiatłach domu. O
Bo e, pomy lał Gene, jestem dwadzie cia stóp od bezpiecznego, cywilizowanego
miejsca. Ci ludzie wyjd wieczorem na spacer z psem i znajd mnie rozdartego na strz py
jak tego dziewi cioletniego chłopca. Był tak zdesperowany i ogarni ty panik , jak nigdy
przedtem.
- Lorie, błagam! Lorie, posłuchaj! Wiem, e ty jeste Lorie! Wiem, e gdzie tam
jeste ! Zaprzesta tego, Lorie! Na miło bosk , Lorie, przesta !
Olbrzymi lew wycofał si par kroków, pr
c ciało do skoku. Jego oczy
błyszczały, a masywne szcz ki szykowały si do rozerwania go na strz py.
- Lorie! - krzyczał Gene. - Lorie, odwołaj to monstrum! Lorie, kocham ci !
Zabierz go ode mnie!
Lorie obeszła go i zawyła jak lwica. Samiec zawahał si przez moment, po czym
rozlu nił mi nie. Podniósł dumny, olbrzymi łeb i odwrócił si , prawie tak, jakby gardził
Lorie za jej wstawiennictwo.
Gene pozostał na miejscu, opanowuj c dr enie.
- Lorie - wyszeptał - prosz ci , Lorie. Je li kiedykolwiek co do mnie czuła .
Prosz .
Lew skoczył w kierunku Gene'a, który odruchowo odwrócił głow , ale Lorie czule
i delikatnie powstrzymała besti gestem i samiec zawrócił. Potem bez dalszego wahania
odwrócił si i równym kłusem podbiegł wzdłu drogi.
Gene obserwował, jak lew si oddala. Po kilku chwilach znikn ł w ciemno ci.
Obejrzał si . Lorie tak e znikn ła, ale nie wiedział gdzie. Wolno, cały obolały, skierował
si w stron domu. Pchn ł niezaryglowan bram wej ciow , wspi ł si schludn cie k
prowadz c do drzwi frontowych i zapukał.
Po paru minutach drzwi otworzyły si . Z domu wyszedł wysoki, siwy m czyzna
w drogim garniturze, trzymaj cy szklank martini w r ku.
- Cze - powiedział wylewnie. - Co si stało?
- Lwy - odpowiedział Gene i upadł.
Powodowany współczuciem wybrał si na pogrzeb Mathieu. Dzie był zimny i
nie przyszło zbyt wielu ludzi. Li cie szele ciły pod nogami, gdy podchodzili równo w
kierunku grobu jak ołnierze na warcie. Niebo było czyste i bł kitne, tylko kilka chmur
kł biło si wysoko w górze.
Pani Semple i Lorie stały obok grobu. Obie były ubrane na czarno, a ich pi kne
twarze skrywały woalki. Nagrobek był skromny i prosty, prawdopodobnie nie kosztował
zbyt wiele. Napis na płycie głosił: „Mathieu Besta. Od kochaj cych przyjaciół."
Gene spó nił si . Zaparkował białego new yorkera przy cmentarnej bramie.
Maggie przyjechała z nim, ubrana w elegancki czarny płaszcz, który specjalnie dla niej
kupił. Podeszli kr t cie k w stron uczestników pogrzebu. Nikt nie patrzył w ich
kierunku. Odnie li wra enie, mo e niesłusznie, e nie byli mile widziani.
Ksi dz zako czył wła nie modlitwy. Pani Semple pochyliła si , wzi ła w r k
gar suchego piasku i rzuciła j na wieko trumny. Lorie stała obok, cicha i nieporuszona,
z r koma oplecionymi wokół brzucha, jakby była w zaawansowanej ci y.
- Ona jest bardzo pi kna - wyszeptała Maggie. - Nigdy jeszcze nie widziałam jej z
bliska.
- Pi kno - odparł Gene - jest cz sto jedynie powierzchowne.
Maggie zmarszczyła brwi.
- Wida , e jeste politykiem. Mówisz banały. U miechn ł si delikatnie.
- Kto ju mi to kiedy powiedział. Dawno temu.
Pani Semple i Lorie opu ciły cmentarz, nie patrz c nawet w kierunku Gene'a.
Adwokaci przej li spraw w swoje r ce. Poinformowano Gene'a, e Lorie zgadza
si na cichy, tani rozwód. Prosiła tylko o wystarczaj c ilo pieni dzy, aby móc
utrzyma dziecko, je li, jak podejrzewała, jest w ci y.
Gene i Maggie postali chwil dłu ej, a potem wrócili do samochodu.
- Wiesz co? - zagadn ł Gene w drodze do Waszyngtonu.
- Tak?
- Zawsze obwinia si tych ludzi, którzy nie potrafi si broni .
- Ludzi? Czy zwierz ta?
- W tym przypadku zwierz . Jedno zwierz .
- Ale on naprawd zabił pana Semple. Czy Mathieu Besta, jak go tam zwał.
- To prawda. Ale kto go wypu cił? On był tylko lep besti . Prawdopodobnie
wolałby pozosta w klatce do ko ca ycia, wychodz c od czasu do czasu na aren , a
potem pój z godno ci na emerytur , zasłu ywszy na sztuczne z by.
- Nie rozumiem, jak mo esz artowa z z bów po tym, co prze yłe .
Gene wzruszył ramionami.
- Prawd mówi c, dzi wydaje mi si to zupełnie nierealne.
- Dlatego dzisiaj tam poszedłe ?
- Mo e. Poza tym czułem si w pewnym sensie odpowiedzialny. Czasami my l ,
e gdyby nie ja, ten biedny człowiek yłby do dzisiaj.
Maggie zdj ła czarny słomkowy kapelusz.
- Jasne, a ty byłby martwy.
Gene zwolnił przed czerwonymi wiatłami. Promienie porannego sło ca wdarły
si do samochodu, roz wietlaj c włosy Maggie. Po drugiej stronie ulicy widniał obdarty,
wyblakły plakat cyrku Romero z realistycznym obrazkiem lwa przeskakuj cego przez
obr cz. W samochodzie obok, ciemnozielonym buicku, m czyzna w kapeluszu kłócił si
z on .
- Maggie - zacz ł Gene.
- Słucham?
- Co by powiedziała na propozycj pozostania u mnie?
Maggie odwróciła si w jego stron z u miechem.
- Je li tylko czujesz si na siłach...
KEILLER, Lorie Semple.
Pani Lorie Semple Keiller, była ona Gene'a Keillera, z Merriam, Maryland,
dziewczynka, Sabina, w Szpitalu Sióstr Miłosierdzia, Merriam. Hakhim-al farikka.