Maureen Child
Sandra Hyatt
Świąteczne przyjęcie
Tłumaczenie:
Ewa Pawełek
Maureen Child
Pieniądze czy miłość?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Anna Cameron schowana za potężnym don-
iczkowym kwiatem zerkała poprzez liście na tłum
gości. Świąteczne przyjęcie zorganizowane przez
przedsiębiorstwo Cameron Leather trwało w na-
jlepsze. Niemal wszyscy, których znała, zebrali się
w posiadłości jej ojca, by jak co roku uczestniczyć
w festynie radości z okazji zbliżającego się Bożego
Narodzenia. Anna zazwyczaj z chęcią uczestniczyła
w tego typu imprezach, ale tym razem zrobiłaby
wszystko, by uciec gdzieś daleko. Nie wypadało
jednak, by córka właściciela zlekceważyła tak
ważne przyjęcie, więc wybrała połowiczne rozwiąz-
anie. Zamiast brylować na parkiecie i zabawiać
gości chowała się po kątach przed swoją macochą.
Nie żeby Clarissa Cameron była jakąś podłą
wiedźmą, o nie. Po prostu wypiła trochę za dużo
i robiła, co mogła, by przekonać pasierbicę, aby
spróbowała odzyskać byłego chłopaka, Garreta
Hale’a.
– Jakby mi na tym zależało – mruknęła pod
nosem, wciskając się w kąt ściany, by lepiej skryć
się przed macochą i światem.
Spotkali się zaledwie kilka razy, bo do akcji wk-
roczył jego starszy brat Samuel i zażądał, by Gar-
ret z nią zerwał. Miał czelność sugerować, że Anna
wykorzystuje Garreta, by pomóc firmie ojca. Oczy-
wiście spółka z przedsiębiorstwem Hale Luxury
mogłaby ocalić Cameron Leather, ale Anna nie
zamierzała być kartą przetargową, choć właśnie
tego pragnęła Clarissa. Zresztą i tak by nic z tego
nie wyszło. Garret nie zamierzał sprzeciwiać się
bratu, tym bardziej że ten oświadczył, że jeśli nie
zerwie z panną Cameron, odetnie mu dostęp do
gotówki.
– Żadna strata – stwierdziła, bez cienia żalu.
Wbrew oczekiwaniom Clarissy, która najchętniej
położyłaby ją na tacy i zaniosła pod sam nos mło-
dego Hale’a, tym razem nie mogła ustąpić.
Zwłaszcza że w ogóle nie wzbudził jej zainteresow-
ania. Wystarczył jeden pocałunek, by wiedziała
wszystko to, co powinna. Nie poczuła nic. Nawet
najmniejszej iskry, prądu, nie ujrzała nawet jednej
gwiazdy. Szybko zrozumiała, że to nie był
mężczyzna dla niej. Pragnęła magii, fajerwerków,
szaleństwa. Nie pomógł również fakt, że Garret
okazał się mięczakiem, który rzucił ją ze strachu,
że brat wstrzyma mu kieszonkowe. Może byłoby
lepiej, gdyby podzieliła się tą wiedzą z Clarissą;
5/191
może wtedy przestałaby ją swatać. Była jednak
zbyt dumna, by się do tego przyznać.
– Anno, kochanie, czy to ty się tam ukrywasz?
Drgnęła przestraszona, jakby obudzona ze snu.
– Cześć, tato.
– Co robisz za tą rośliną, skarbie? Bawisz się
w ogrodniczkę? – Zielone oczy Dave’a Camerona
wyrażały radość, ale Anna dostrzegła w nich coś
jeszcze: troskę i niepokój. Jak miała mu wytłu-
maczyć, że chowa się przed jego żoną? Nikt nie był
winien temu, że ona i Clarissa nie były ze sobą tak
zżyte, jak chciałby tego Dave. Jeszcze dziesięć lat
temu żyli z ojcem sami, tylko we dwoje. Matka
zmarła, gdy Anna miała zaledwie dwa lata, więc
nie mogła jej pamiętać. Mimo to, dzięki starym
czarno-białym zdjęciom i pięknym opowieściom
ojca, obraz matki wyrył się w jej sercu.
Clarissa wkroczyła w ich spokojne, ustabilizow-
ane życie, gdy Anna skończyła siedemnaście lat.
Wcale nie zależało jej na posiadaniu nowej „mamy”
i z trudem pogodziła się z tym, że będzie musiała
dzielić się ojcem z obcą kobietą. Z czasem znalazły
nić porozumienia,
choć daleko im było do
głębokich relacji typu matka – córka, co zawsze
martwiło Dave’a.
6/191
Teraz więc, zamiast wyjawić prawdziwy powód,
nachyliła się i lekko przeciągnęła palcem po
ceramicznej powierzchni olbrzymiej donicy.
– Sprawdzałam tylko, czy wszędzie jest czysto.
Doskonale, ani śladu kurzu.
Dave zaśmiał się, pociągając ją za ramię
i zmuszając, by opuściła kryjówkę.
– Porządki nigdy nie należały do twoich ulubio-
nych zajęć, a nawet gdyby, to sprawdziłabyś stan
zakurzenia
przed
przyjęciem,
więc
o co tak
naprawdę chodzi?
Głośna
muzyka
uniemożliwiała
prowadzenie
dłuższej dyskusji, poza tym Anna nie zamierzała
wdawać się w szczegóły, przywołała więc na wargi
beztroski uśmiech i ucałowała serdecznie ciepły
policzek ojca.
– O nic, wszystko w porządku. Przyjęcie jest
wspaniałe.
– Tak wspaniałe, że musiałaś się schować za tym
krzewem?
– Szczerze? Daren Shivers wypił o jeden drink za
dużo
i koniecznie
chciał
mi
opowiedzieć
fascynującą historię, jak to w liceum odniósł spek-
takularne zwycięstwo w zawodach futbolowych.
– Och, nie mów, że znów to zrobił!
7/191
– Znasz go – odparła, pocieszając się, że właś-
ciwie nie okłamywała ojca. Darren rzeczywiście
ilekroć przekroczył bezpieczną dawkę procentów,
zmuszał napotkanych szczęśliwców do wysłuch-
ania opowieści o dniach pełnych sportowej chwały,
które już dawno bezpowrotnie minęły. Mimo to
uznała, że lepiej będzie zmienić temat. – Zobacz,
wygląda na to, że wszyscy bawią się doskonale.
– Chyba tak – przyznał, taksując wzrokiem gości
tańczących w rytm szybkiej muzyki. – Twoja ma-
cocha wykonała kawał dobrej roboty.
– Zgadza się. Clarissa jest niezastąpiona w tego
typu imprezach – odparła spolegliwie. Cokolwiek
by mówić, łączyła ją z macochą miłość do tej samej
osoby. Obydwie kochały ojca.
– Między wami wszystko w porządku? – spytał,
rzucając
jej
ukradkowe,
jakby
spłoszone
spojrzenie.
– Oczywiście, że tak – zapewniła natychmiast.
Nie chciała wciągać ojca w matrymonialne rozgry-
wki Clarissy. Wiedziała, że macocha pragnie ją
wyswatać z troski o męża, i doskonale rozumiała
jej punkt widzenia, jak również podzielała niepokój
związany z rodzinną firmą.
Przedsiębiorstwo Cameron Leather znajdowało
się w poważnych tarapatach, i choć niektórych
8/191
mógłby zmylić blichtr wspaniałego przyjęcia,
wszystko wskazywało na to, że jeśli ojciec nie zna-
jdzie jakiegoś rozwiązania, straci firmę, której
poświęcił całe swoje życie. Mimo to starał się
zachować spokój przed córką i żoną. Dave Camer-
on
należał
do
tego
szczególnego
gatunku
mężczyzn, którzy swoje ukochane kobiety traktują
jak księżniczki, nie wciągając w zawodowe prob-
lemy. Był modelowym przykładem rasowego dżen-
telmena i Anna uwielbiała go za to.
Zmusiła się do uśmiechu i powiedziała po-
godnym, beztroskim głosem:
– Nie przejmuj się mną i Clarissą. Wszystko jest
w jak
najlepszym
porządku.
A przyjęcie
jest
naprawdę wspaniałe. Dlaczego się nie bawisz?
– Dobry pomysł. – Zrobił krok w przód, odwraca-
jąc głowę w jej stronę. – Ale nie będziesz się znowu
chowała za tym kwiatem, co?
Anna uniosła dwa palce do góry w geście
uroczystej przysięgi.
– Obiecuję. A teraz idź i zatańcz z żoną. – A pod
nosem dodała: – I trzymaj ją z daleka ode mnie.
Kiedy zobaczyła, że ojciec wmieszał się w tłum,
witając starych znajomych, natychmiast wymknęła
się z sali balowej. Już jako dziecko odkryła wszys-
tkie zakamarki i schowki, których nie brakowało
9/191
w tym wielkim domu, więc wiedziała, że nie będzie
miała problemu, by znaleźć dla siebie kryjówkę.
Byle dalej od Clarissy i jej niemądrych pomysłów.
Była już prawie na końcu długiego holu, gotowa
nacisnąć klamkę drzwi do kolejnego pokoju, gdy
usłyszała za sobą wołanie:
– Anno!
Przystanęła, starając się zapanować nad pełnym
rezygnacji westchnieniem. Nie tak łatwo uciec
z przyjęcia, gdy się jest córką gospodarza. Odwró-
ciła się w stronę jednego z pracowników ojca
i podeszła
bliżej.
Eddie
Hanover
był
niskim
i przysadzistym
mężczyzną
o miłym
uśmiechu
i wesołych oczach. Anna znała go od dziecka
i kochała jak drugiego ojca.
– Witaj, Eddie, jak się bawisz?
– Świetnie.
To
wspaniałe,
że
twój
ojciec
postanowił nie zrywać ze świąteczną tradycją,
mimo że czasy nie są najlepsze.
Rzeczywiście, Dave Cameron nawet nie chciał
słyszeć o odwołaniu corocznego przyjęcia z okazji
świąt Bożego Narodzenia. Firma mogła przechodz-
ić kryzys, ale jej ociec nie mógł „oszukać” pra-
cowników, pozbawiając ich czegoś, na co czekali
cały rok.
10/191
– Widziałaś się z Clarissą? – spytała Trina, żona
Eddiego. – Wszędzie cię szukała.
– Tak, wiem – odparła z niewinnym wyrazem
twarzy.
– Naprawdę wspaniałe przyjęcie.
Anna odetchnęła z ulgą, gdy para oddaliła się,
znikając w tłumie gości. Niestety okazało się, że
radość
była
przedwczesna.
Dostrzegła,
że
z naprzeciwka
prosto
w jej
stronę
zmierza
Clarissa.
Myśl szybko, nakazała sobie, wiedząc, że jeszcze
chwila i już nie ucieknie. Gdyby tylko miała chło-
paka.
Może
wtedy
macocha
porzuciłaby
niedorzeczny pomysł, by dla dobra rodziny poślu-
biła Garreta Hale’a. Tak się jednak złożyło, że w jej
życiu nie było żadnego mężczyzny i nic nie wskazy-
wało na to, by takowy miał się pojawić. Rozejrzała
się nerwowo wokół w nadziei, że dostrzeże drogę
ucieczki, ale znalazła coś lepszego. Przy wejściu do
sali, tuż pod zieloną jemiołą przewiązaną czerwoną
wstążką stał wysoki mężczyzna, a co najważniejsze
bez kobiety wiszącej u jego ramienia. W sekundę
podjęła decyzję. Podbiegła do niego, oparła dłonie
na twardych barkach i zawołała:
– Błagam, ratuj mnie i pocałuj!
11/191
ROZDZIAŁ DRUGI
Mężczyzna
zwrócił
na
nią
jasnoniebieskie
spojrzenie, uśmiechnął się, po czym rzekł:
– Z przyjemnością.
Ledwie zdążyła wziąć oddech, kiedy poczuła jego
wargi na swoich. Otoczył ją mocno ramionami,
przycisnął do siebie i całował tak, jak jeszcze nigdy
nie była całowana, długo, głęboko, namiętnie. Zan-
im się zorientowała, już odwzajemniała pocałunek,
zatracając się w niewiarygodnej przyjemności, jaką
dawały jego usta i język.
Magia, której pragnęła w intymnym kontakcie
z drugim człowiekiem, pojawiła się tu i teraz.
W ramionach człowieka, którego widziała po raz
pierwszy w życiu. Ciekawe, kim był jej tajemniczy
wybawiciel?
– Och, Anno!
Piskliwy głos Clarissy wyrwał ją ze słodkiego os-
zołomienia. Odsunęła się nieznacznie, przez chwilę
patrząc w niebieskie oczy mężczyzny. Dopiero
teraz dostrzegła, że jest nie tylko wysoki, ale także
bardzo męski i przystojny. Miał mocno zarysowaną
szczękę, kruczoczarne włosy, a ramiona tak silnie
umięśnione, że mogły należeć do sportowca.
Muzyka wciąż grała, zewsząd dobiegał śmiech
gości, a ona miała wrażenie, że czas stanął
w miejscu, jak gdyby specjalnie dla nich.
– Powinnaś była mi powiedzieć! – Jak przez mgłę
docierał do niej głos Clarissy.
– O czym? – spytała, wciąż nie mogąc oderwać
wzroku od twarzy mężczyzny. – O co ci chodzi?
Clarissa podeszła bliżej, uścisnęła pasierbicę
i uśmiechnęła się szeroko.
– Powinnaś była mi powiedzieć, że dlatego
przestałaś spotykać się z Garretem, że związałaś
się z jego bratem!
Bratem?
– Jesteś Anna Cameron?
– A ty Sam Hale?
– Jak wspaniale – zagruchała Clarissa z błyskiem
satysfakcji w oczach.
To jakiś koszmar, pomyślał Sam Hale, patrząc
z góry na piękną dziewczynę, którą przed chwilą
całował.
Co za licho podkusiło go, by przyjść na coroczne
świąteczne przyjęcie w domu Dave’a Camerona.
Tak naprawdę zjawił się tu nie dlatego, że był
spragniony ciepłej, radosnej wrzawy, ale właśnie
z powodu
Anny
Cameron.
Chciał
się
lepiej
13/191
przyjrzeć
córce
Dave’a.
Oczywiście
widział
wcześniej zdjęcia, ale nie miał czasu, by w dziew-
czynie, która rzuciła mu się na szyję, rozpoznać
poważną kobietę z fotografii. Kobietę, o której tyle
słyszał od swojego brata. Tę samą, która teraz
patrzyła
na
niego
z niedowierzaniem
i wściekłością. Przyszedł na przyjęcie, by się
przekonać, czy czasami nie pomylił się w ocenie
ukochanej brata. Nie był zachwycony, że Garret
spotyka się z córką Dave’a, o którym wszyscy
wiedzieli, że ma poważne kłopoty finansowe. Wyo-
brażał sobie Annę jako zimną, bezwzględną harpię,
która zarzuciła sieci na jego młodszego brata tylko
z jednego powodu: pieniędzy. Postanowił przekon-
ać się na własne oczy, czy jego podejrzenia były
słuszne. Gdyby się okazało, że nie miał racji,
można by jeszcze wyprostować sprawy między tą
kobietą a jego bratem.
Niech to szlag, świetnie zaczął.
– Nie mogę uwierzyć, że mnie pocałowałeś! – za-
wołała Anna oskarżycielskim tonem.
– Poprosiłaś mnie o to – przypomniał zimno. Na-
jgorsze było to, że z chęcią uczyniłby to ponownie.
– Stałeś pod jemiołą. Nie miałam pojęcia, że…
14/191
– Dajcie spokój, nie kłóćcie się – wtrąciła się
Clarissa. – W końcu jesteście na przyjęciu, bawcie
się.
– To nie tak, jak myślisz – zaprotestowała Anna.
– Moja droga, nie ma się czego wstydzić.
Sprzeczka zakochanych… to przecież normalne.
– Och, nie. – Anna zacisnęła wargi, powoli tracąc
cierpliwość.
Sam przyglądał jej się z ukosa, coraz bardziej
zaintrygowany. Była inna, niż się spodziewał. Jego
brat zazwyczaj miał słabość do pustych, głupi-
utkich, rozrywkowych panienek. Anna z pewnością
nie zaliczała się do tego grona. Pytanie tylko, czy
interesował ją stan konta Garreta.
– Powinieneś był się przedstawić – zwróciła się
w jego stronę.
– Przed
czy
po
tym,
jak
błagałaś
mnie
o pocałunek?
– Nic podobnego – obruszyła się.
– Powiedziałaś: „Błagam, ratuj mnie i pocałuj” –
przypomniał jej ze złośliwym uśmiechem. – Czego
się więc spodziewałaś?
– W porządku, tak, zrobiłam to, ale nie wiedzi-
ałam, kim jesteś.
– To jest nas dwoje. Ja też dopiero odkryłem, kim
ty jesteś.
15/191
– Muszę znaleźć Dave’a. Będzie zachwycony, gdy
się o was dowie. – Clarissa wciąż nie mogła się
otrząsnąć
z wrażenia,
bagatelizując
gniewne
spojrzenia pasierbicy.
– Ani się waż! – krzyknęła Anna, ale było już za
późno. Clarissa zniknęła wśród tańczących par. –
Na litość boską!
– Teraz, kiedy już zostaliśmy sami, chcesz,
żebyśmy wrócili pod jemiołę? – usłyszała tuż przy
uchu ironiczny, męski głos.
– Nie! – zaprotestowała gwałtownie, choć tak
naprawdę wiedziała, że nie jest szczera. – Musisz
wyjść, zanim Clarissa przyprowadzi ojca.
– A to dlaczego? Zostałem przecież zaproszony.
Czy każesz mi wyjść, bo nagle pożałowałaś tego, że
próbowałaś mnie uwieść?
Z rozbawieniem
i zdziwieniem
zauważył,
że
policzki Anny pokryły się szkarłatem. Nie sądził, że
jeszcze istnieją kobiety, które potrafią się rumien-
ić.
Z minuty
na
minutę
był
coraz
bardziej
zaintrygowany.
– Wcale nie próbowałam cię uwieść – odparła
przez zaciśnięte zęby. – To była wyjątkowa
sytuacja.
– Czyżby?
16/191
– Wiesz co? Nie mam ochoty tego dłużej
roztrząsać. Skoro ty nie chcesz odejść, ja to zrobię.
Odwróciła się z takim impetem, że jej długie
kasztanowe włosy zafalowały w powietrzu. Miała
na sobie srebrną dopasowaną bluzkę bez rękawów
i czarną jedwabną spódnicę, która znakomicie ek-
sponowała wąską talię i zaokrąglone biodra. Wy-
glądała jak uosobienie pokusy, toteż dopiero po
chwili ocknął się i ruszył za nią, doganiając ją przy
schodach. Mocno złapał ją za ramię, zmuszając by
odwróciła się w jego stronę.
– O co chodzi? – Popatrzyła znacząco na swoje
ramię, jak gdyby zamiast męskiej ręki tkwiła tam
zielona ropucha.
Sam roześmiał się, cofając dłoń.
– Zawsze jesteś taka wyniosła? Myślisz, że to dzi-
ała na mężczyzn?
– Ja przynajmniej nie mówię innym, jak mają żyć
i z kim się spotykać – odparła, mrużąc powieki. –
To twoja specjalność, czyż nie?
Nie czekając na odpowiedź, zbiegła po schodach
i przez podwójne szklane drzwi wyszła do ogrodu,
gdzie kilka par spacerowało alejkami. Wokoło
panował przyjemny półmrok, rozpraszany jedynie
światłem z sali balowej rezydencji i blaskiem
księżyca. Anna, świadoma, że Sam nie odpuścił
17/191
i podąża za nią, udała się w stronę niewielkiej
fontanny, gdzie, jak przypuszczała, będą mogli
porozmawiać bez świadków.
– Jakim prawem decydujesz, z kim inni mogą się
umawiać? – zawołała oskarżycielskim tonem.
– Jeśli masz na myśli mojego brata…
– No dalej, przyznaj się! Powiedziałeś mu, żeby
zerwał ze mną, bo chcę go jedynie wykorzystać! Bo
chcę się dobrać do twoich pieniędzy, by ratować
firmę ojca.
Sam nie wierzył, że jego brat mógł być tak głupi,
by powtórzyć jej wszystko to, co mu mówił. Powini-
en był wiedzieć, że Garret nie potrafi trzymać
języka za zębami.
– Przykro mi, że ci to powtórzył.
– Przykro mi, że mogłeś coś takiego powiedzieć.
– Muszę dbać o moją rodzinę.
– I co? Uważasz, że stanowię zagrożenie, że
należy się mnie bać?
Sam uchwycił jej spojrzenie. Kiedy patrzył w jej
rozpłomienione oczy, nie miał wątpliwości, że
takiej kobiety powinien się bać każdy mężczyzna,
który zapragnąłby dotrzymać ślubów czystości.
– Słuchaj, mała, nie znam cię. Nie wiem, jaka
jesteś. Wiem jednak, że zrobiłbym wszystko, by
18/191
chronić swoich bliskich, przypuszczam więc, że ty
zrobiłabyś to samo.
– Zatem
nawet
nie
zaprzeczasz
–
rzuciła
ochryple. – I nie nazywaj mnie „mała”.
– Nie,
nie
zamierzam
zaprzeczać.
A ty
zaprzeczysz, że przedsiębiorstwo twojego ojca zn-
alazło się w poważnych tarapatach?
– Czy tobie się wydaje, że żyjemy w śred-
niowieczu,
czy
co?
Naprawdę
uważasz,
że
sprzedałabym się, by ratować firmę ojca?
– Ludzie robią gorsze rzeczy za mniejszą stawkę
– zauważył chłodno.
– Ja taka nie jestem. Dajmy temu spokój. Nie
wydaje ci się, że już wystarczająco mnie obraziłeś?
– Tak – mruknął, przysuwając się bliżej. – Myślę,
że oboje powiedzieliśmy za dużo.
Patrząc jej prosto w oczy, ostrożnie i delikatnie
przyciągnął ją do siebie. Kiedy zobaczył, że nie
zamierza się opierać, przycisnął ją mocniej.
– To nie jest dobry pomysł – zaprotestowała sł-
abo, spoglądając mu w oczy. – Powinnam cię
spoliczkować.
– Za to, że ocaliłem ci życie? – zakpił, przesuwa-
jąc wzrok na jej lekko rozchylone wargi. – Chyba
jednak nie chcesz się ze mną bić. A ja muszę cię
raz jeszcze pocałować.
19/191
– To
naprawdę
nie
jest
dobry
pomysł
–
wyszeptała, ale wspięła się na palce i odchyliła
lekko głowę.
Nie czekał dłużej, tylko przycisnął wargi do jej
warg, zmuszając, by otworzyła się na jego pocałun-
ek. Czuł bicie jej serca i wiedział, że jego bije tym
samym rytmem. Objął ją mocniej, lekko unosząc,
by mieć ją jeszcze bliżej. Pragnął więcej.
– To szaleństwo! – Anna gwałtownie wysunęła się
z jego ramion, potrząsając głową, jakby nie dowi-
erzała temu, co się stało.
– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Nie możemy tego znowu zrobić.
– A to dlaczego? – Wiedział, że stąpa po grząskim
gruncie, ale nie dbał o to.
– Dlatego… – Szukała racjonalnych argumentów,
ale jakoś żaden nie przychodził jej do głowy. – Po
prostu nie i już. Muszę już iść.
– Dobranoc, Anno Cameron – usłyszała za ple-
cami jego ciepły głos.
Zatrzymała się i rzuciła przez ramię:
– Żegnaj, Samie Hale.
20/191
ROZDZIAŁ TRZECI
Sam nie opuścił rezydencji. Zamiast tego wrócił
na
przyjęcie,
udając,
że
słucha
z zainteresowaniem, co inni do niego mówią, choć
tak
naprawdę
wciąż
myślał
o Annie.
O dziewczynie, którą całował pod jemiołą. Jak to
możliwe, że spotykała się z kimś takim jak Garret?
Zupełnie nie pasowała do jego młodszego brata.
Wziął kieliszek wina od przechodzącego obok kel-
nera, wypił jednym haustem i odstawił na stolik.
Przeszukiwał wzrokiem tłum gości, skupiając
uwagę na świątecznych ozdobach, a zwłaszcza na
olbrzymiej, bogato zdobionej choince, pod którą
piętrzył się stos upominków dla gości, każdy za-
pakowany oddzielnie w jasny papier, przewiązany
czerwoną wstążką. Nie był pewien, czy powinien
podziwiać Dave’a Camerona, który zorganizował
wystawne bożonarodzeniowe przyjęcie w czasie,
gdy jego firma miała kłopoty, czy też współczuć
mu
z powodu
głupoty
i lekkomyślności.
Ze
strzępów rozmów wywnioskował, że wszyscy
goście doskonale zdawali sobie sprawę z prob-
lemów
Dave’a,
czyli
stary
Cameron
nie
zorganizował przyjęcia, by ukrócić plotki. W takim
razie po co?
– Dobrze się bawisz?
Usłyszawszy za plecami niski głos, nie miał najm-
niejszych wątpliwości, do kogo należy. Powinien
był wiedzieć, że Dave Cameron będzie chciał z nim
pomówić, zwłaszcza jeśli żona przekazała mu
relację z widowiska pod jemiołą.
Odwrócił się i wyciągnął rękę.
– Wspaniałe przyjęcie, Dave.
– Cieszę się, że przyszedłeś – odparł, potrząsając
dłonią. – Nie przypominam sobie, żebyś był
w zeszłym roku.
Ani w żadnym innym. Sam nigdy nie skorzystał
z zaproszenia Camerona. Dziś zjawił się tu tylko po
to, by popatrzeć z bliska na byłą dziewczynę brata.
I było na co popatrzeć…
– Wiesz, jak to jest. Trudno znaleźć czas na re-
laks i przyjemności – wyjaśnił, rozkładając ręce.
– Powinieneś to zmienić. Życie to nie tylko
obowiązki i interesy.
– Z pewnością.
Dave Cameron obserwował go w zadumie, jakby
nie był pewien, czy powinien poruszać pewne
kwestie.
22/191
– Clarissa powiedziała mi, że ty i Anna… pozn-
aliście się.
– Można tak powiedzieć. To długa historia – pow-
iedział, obrzucając krótkim spojrzeniem tłum
gości. – To nie najlepszy moment, by o tym
rozmawiać.
– Cóż,
w takim
razie
poczekam
na
lepszy
moment.
– Oczywiście – przytaknął Sam z cierpką miną.
Nie miał zamiaru rozmawiać o swoich prywatnych
sprawach z ojcem Anny. – Wpadłem tylko, by
życzyć ci wesołych świąt. Czas już na mnie.
– Nie ma pośpiechu – zaoponował Dave. – Zostań
i baw się dobrze.
– Dziękuję, ale może innym razem. – Po chwili
wahania dodał: – Przekaż Annie pozdrowienia ode
mnie.
Niech sama wytłumaczy ojcu zaistniałą sytuację,
pomyślał z satysfakcją.
– Przepięknie przystroiłaś tę choinkę.
Anna zrobiła krok w tył, z dumą przyglądając się
dziełu swych rąk. Jako artystka i entuzjastka świąt
dbała o to, by pracownia była pięknie udekorow-
ana, a Tula Barons, jej najlepsza przyjaciółka, pełn-
iła
funkcję
nieoficjalnego
recenzenta.
Jej
23/191
prawdziwe imię brzmiało Tallulah, ale niech Bóg
ma w opiece tych, którzy ośmielili się ją tak
nazwać. Miała krótkie blond włosy, miękko układa-
jące się przy twarzy, w uszach nosiła srebrne
kółka, a strój składający się z niebieskiej tuniki
i czarnych jeansów, dopełniał obrazu atrakcyjnej
i pewnej siebie młodej kobiety.
– Dzięki – odparła Anna. – Lubię, jak choinka cała
lśni od lampek.
Tula pociągnęła przyjaciółkę w stronę baru i dała
znać kelnerowi, by podał dwie kawy.
– Słyszałam o pewnym pocałunku pod jemiołą,
zeszłej nocy.
Anna zakaszlała.
– Jak to? Od kogo?
– Żartujesz sobie? Przecież mieszkasz przez całe
życie w Crystal Bay, tak jak ja. Zapomniałaś, że
tutaj wiadomości rozchodzą się szybko?
– O Boże! – jęknęła, niemal chora ze wstydu.
– Rzeczywiście masz powody do wzdychania. No,
dalej, opowiadaj wszystko ze szczegółami. Umi-
eram z ciekawości. Czy to jednak nie był trochę
dziwny pocałunek? W końcu to brat twojego
byłego chłopaka.
Dziwny pocałunek… Anna pomyślała, że z całą
pewnością nie użyłaby takiego epitetu. Gorący,
24/191
namiętny, szaleńczy, intensywny. To odpowiednie
określenia.
– Nie chcę o tym mówić – ucięła, wbijając wzrok
w podłogę.
– Próbujesz mnie zbyć? Nic z tego. Nie wykręcisz
się. Wcześnie wyszłam z przyjęcia, więc nie mi-
ałam okazji zobaczyć waszego show, ale z relacji
świadków wiem, że było na co popatrzeć.
– Proszę cię, nie przypominaj mi.
– Ale było dobrze?
– Nie odpuścisz mi, co?
Tula parsknęła śmiechem.
– Przecież mnie znasz.
Anna także się roześmiała. Przyjaźniły się z Tulą
od czasów szkolnych. Razem uczęszczały do col-
lege’u i planowały, że w przyszłości przeprowadzą
się do Paryża i będą sławne. Nigdy nie udało im się
spełnić tego marzenia. Zamiast do Francji, wróciły
do Crystal Bay w Kalifornii. Anna otworzyła pra-
cownię artystyczną w centrum handlowym, zaś
Tula
zatriumfowała
jako
autorka
poczytnych
książek dla dzieci o samotnym króliku.
– Niech ci będzie. Było fantastycznie. Zado-
wolona teraz?
– Niezupełnie.
Jeśli
było
fantastycznie,
to
dlaczego jesteś taka naburmuszona?
25/191
Anna pokręciła głową z dezaprobatą.
– Zapomniałaś, że Sam Hale kazał swojemu bratu
mnie rzucić?
– Nie zapomniałam, jak również o tym, że Garret
okazał się nic niewartym idiotą.
– Racja. – Co to za mężczyzna, który nie potrafi
sprzeciwić się starszemu bratu, zastanawiała się
Anna. Z drugiej jednak strony, co za mężczyzna
z tego Sama Hale’a, skoro próbuje przejąć kon-
trolę nad życiem uczuciowym Garreta?
– To jak doszło do tego, że znalazłaś się w ob-
jęciach tego przystojniaka?
– To był wypadek.
Tula pokiwała głową z politowaniem.
– Wypadek. Potknęłaś się, on cię przytrzymał
i w nagrodę
dostał
soczystego
buziaka.
W porządku, jako twoja przyjaciółka przyjmuję to
pokrętne tłumaczenie. – Dopiła resztki latte
i odstawiła kubek na blat. – Pozostaje tylko pytan-
ie, dlaczego jesteś taka drażliwa?
– Dlatego, że Sam to idiota, a ja… chyba za
bardzo spodobał mi się ten pocałunek.
– Ach, teraz rozumiem. Nigdy nie poszłaś do
łóżka z Garretem, prawda?
– Oczywiście, że nie. – Anna wzdrygnęła się na
samą myśl o tym. Tych kilka pocałunków, które
26/191
wymienili, nie zdołało nawet w najmniejszym
stopniu jej rozpalić. – Spotkaliśmy się zaledwie
kilka razy.
– To dobrze – stwierdziła Tula, chichocząc. –
Żaden mężczyzna nie chciałby być porównywany
ze swoim bratem. To byłoby dziwne.
– Wierz mi, że tego wczorajszego pocałunku nie
da się porównać z niczym.
– Ach, więc przyznajesz, że Sam całuje lepiej niż
Garret?
– To nie ma żadnego znaczenia, bo ten bałwan
wciąż uważa, że zasadziłam się na jego drogo-
cennego brata, by go uwieść, poślubić i tym
samym ratować firmę ojca.
– W takim razie, to idiota – podsumowała, nie
siląc się na dyplomację.
– Mówiłam przecież.
Tula zamilkła na moment, by po chwili zmienić
temat.
– Muszę jechać do Long Beach, zobaczyć się
z moją kuzynką, Sherry.
Ponieważ Crystal Bay znajdowało się w północnej
Kalifornii, droga do Long Beach położonej w połud-
niowej części stanu zajmowała niemal siedem
godzin samochodem.
27/191
– Dlaczego musisz tam jechać? Przecież nigdy nie
byłyście sobie szczególnie bliskie. O ile dobrze
pamiętam, ostatni raz widziałyście się sześć lat
temu.
– Niby tak, ale z drugiej strony nie mamy innej
rodziny poza sobą, więc…
– Masz
jeszcze
mnie
–
przypomniała
z uśmiechem.
– Wiem i dziękuję ci za to – odparła z ciepłym
uśmiechem. – Sherry zadzwoniła i powiedziała, że
bardzo chce się ze mną zobaczyć, że mnie
potrzebuje.
– Skoro tak, to nie mogła sama przyjechać?
Tula zmarszczyła czoło.
– Znasz przecież Sherry. Boi się prowadzić sam-
ochód, boi się samolotów. Dlatego ja do niej jadę.
Wyjeżdżam dzisiaj, a powinnam wrócić za kilka
dni. Zjemy razem obiad, gdy wrócę?
– Oczywiście. Uważaj na siebie i dzwoń, gdybyś
czegoś potrzebowała. Wiem, jaka Sherry potrafi
być irytująca.
– Zamierzam
być
uosobieniem
cierpliwości
i wyrozumiałości.
– Dobry pomysł – poparła Anna, zdając sobie
sprawę, jakie miała szczęście, że Tula wpadła do
niej tego ranka. Czuła się znacznie lepiej, gdy
28/191
miała przyjaciółkę przy sobie. Niemal przez całą
noc rozmyślała o Samie Hale i tych dwóch cudow-
nych pocałunkach. Powinna o tym zapomnieć, im
szybciej tym lepiej. Wystarczy, że całe miasto już
plotkuje.
Postanowiła skierować myśli na właściwe tory
i skupić się na pracy.
– Oddzwoniłaś do pani Soren? – spytała Tula.
– Owszem, jak tylko odsłuchałam wiadomość –
odparła Anna. – Jesteśmy umówione na spotkanie.
Trzymaj za mnie kciuki. Pani Soren chce, bym
udekorowała jedną ze ścian w domu. To piękna
rezydencja położona nad urwiskiem.
– Podobnie jak posiadłość twojego ojca.
Anna przygryzła wargę i spuściła wzrok. Któż
mógłby podejrzewać, że właściciel tak pięknego
domu może mieć poważne kłopoty finansowe?
Sytuacja była wręcz katastrofalna i Anna przez
chwilę poczuła się winna, że nie chciała przystać
na plan Clarissy, by znaleźć sobie bogatego męża.
29/191
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wystarczyło kilka telefonów, by Sam Hale zdobył
wszelkie potrzebne informacje dotyczące przedsię-
biorstwa Cameron Leather. Rzeczywiście, firma
miała kłopoty, ale sytuacja nie była jeszcze aż tak
beznadziejna, jak plotkowano w środowisku. Dave
Cameron inwestował, zamiast zachować większą
ostrożność, ale jeszcze nie było za późno, by
postawić Cameron Leather na nogi.
Zdobyte informacje potwierdzały jednak obawy
Sama dotyczące Anny. Wszystko wskazywało na to,
że
była
dokładnie
taka,
jak
przypuszczał,
wyrachowana i gotowa na wszystko, by osiągnąć
cel. W końcu od dziecka przyzwyczajona była do
wystawnego życia.
– Przepraszam, panie Hale.
– Tak, Jenny? – Odwrócił się w stronę gospodyni.
– Tak jak pan prosił, wykonałam telefon. Pani
Cameron będzie tu o pierwszej.
Na twarzy Sama pojawił się pełen zadowolenia
uśmiech.
– Doskonale. Dziękuję.
Próbował wyobrazić sobie minę Anny, kiedy dow-
ie się, kto tak naprawdę chciał ją zatrudnić.
Z pewnością nie będzie zachwycona, ale nie dbał
o to. Musiał ją lepiej poznać, by się przekonać, czy
jego podejrzenia są słuszne.
– Proszę za mną do salonu.
Anna podążyła za właścicielką do olbrzymiego
pokoju, urządzonego gustownie, choć dość surowo,
w męskim, oszczędnym stylu. Uwagę przyciągał
piękny kominek wypełniający niemal w całości jed-
ną ze ścian. Jednak największe wrażenie zrobiła na
Annie olbrzymia choinka udekorowana z dbałością
o najmniejszy detal.
– Pięknie tu – powiedziała. – Wydaje mi się, że
ten pokój należy do pani męża, prawda?
– Mojego męża? – Kobieta, którą Anna oszacow-
ała na pięćdziesiąt lat, parsknęła śmiechem. – Ależ
nie. Mój mąż zmarł dwadzieścia lat temu. Ten dom
nie należy do mnie. Jestem tu gospodynią.
Gospodynią? Anna odruchowo obejrzała się za
siebie, by sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie czai
się tajemniczy właściciel.
– Przepraszam. Myślałam, że to pani chciała,
żebym wykonała obraz na ścianie.
– Nie – usłyszała za plecami znajomy głos. – Pani
Soren do ciebie dzwoniła, ale to ja chciałem cię
zatrudnić.
31/191
Anna miała wrażenie, że dała się schwytać
w pułapkę i to bez walki. Odwróciła się powoli
i spojrzała prosto w niebieskie oczy Sama.
– Przykro mi. Zaszło nieporozumienie – rzekła ze
stoickim spokojem, choć czuła się tak, jakby miała
gorączkę.
– Dziękuję Jenny, to wszystko – powiedział Sam,
zwracając się do gospodyni.
– Rozumiem, proszę pana – odparła i wyszła, po-
zostawiając
swego
pracodawcę
i jego
gościa
samych.
– Kazałeś jej kłamać. To podłe – stwierdziła Anna.
– Nie kłamała.
– Czyli
naprawdę
chcesz
mnie
zatrudnić?
Ciekawe.
Sam uniósł wysoko brwi.
– Zawsze jesteś taka miła dla potencjalnych kli-
entów? – zakpił.
– Nie jesteś klientem – odparła, chowając do
torby portfolio.
– Zatem interesy idą świetnie, tak? Możesz poz-
wolić sobie na to, by rezygnować z intratnych
zleceń?
– Mogę robić, co mi się podoba.
32/191
– Owszem, ale nie uważasz, że to trochę
niemądre, tracić taką okazję z powodu kilku
pocałunków?
– Co takiego?
– Jesteś taka drażliwa.
– Nie jestem drażliwa, tylko wkurzona.
– Nie rozumiem dlaczego. Przyznaj, że było miło.
Prawda, do diabła, to akurat prawda.
– Posłuchaj – zaczęła spokojnie i z godnością. –
Oboje marnujemy niepotrzebnie czas. Może ciebie
na to stać, ale mnie nie.
– Podjęłaś
się
wykonania
pracy.
Mogłabyś
przynajmniej dotrzymać słowa.
Do czego zmierzał? Czyżby chciał pokazać jej
swoją przewagę, udowodnić, kto rozdaje karty?
W porządku, podejmie się zlecania i zażyczy sobie
takie honorarium, że Sam będzie musiał odmówić.
Wtedy odejdzie i już więcej go nie zobaczy. Na-
jważniejsze to zachować spokój i mieć sytuację pod
kontrolą.
– Dobrze. Czego więc ode mnie oczekujesz? Masz
jakiś konkretny pomysł?
Posłał jej długi, piękny uśmiech, który sprawił, że
coś w niej drgnęło. Ten mężczyzna był chodzącym
seksapilem.
Powinna
się
trzymać
od
niego
z daleka. Żadnego flirtu, żadnych pocałunków.
33/191
– Właściwie
–
odparł,
wskazując
ręką
na
przestrzeń salonu – chciałbym poznać twoje
zdanie.
Jakie
malowidło
pasowałoby
tu
najbardziej?
W tak pięknym i ekskluzywnie urządzonym poko-
ju wszystko prezentowałoby się dobrze, ale nie
zamierzała mówić tego na głos. Nie przyszła tu po
to,
by
prawić
mu
komplementy.
Popatrzyła
z uwagą na puste miejsce nad kominkiem.
– Może widok okna i ogrodu?
– Okna?
– Trompe l’oeil – podpowiedziała cierpliwie.
– Rodzaj malarstwa iluzjonistycznego?
– Zgadza się. Odpowiedni artysta potrafi zupełnie
zmienić wnętrze bez użycia młotka.
– Jak rozumiem, ty jesteś „odpowiednim artystą”.
– Jestem po prostu dobra w tym, co robię – stwi-
erdziła bez fałszywej skromności.
– Nie wątpię.
Poczuła, że robi jej się gorąco i nienawidziła
siebie za to. Z drugiej strony pocieszała się, że
mało która kobieta pozostałaby zimna i obojętna
wobec taksującego spojrzenia Sama Hale’a.
– Wyjaśnij mi dokładnie, na czym polega twój
pomysł – poprosił, krzyżując ramiona na piersiach.
34/191
Anna nie mogła się oprzeć pokusie, by opow-
iedzieć o czymś, co było jej pasją i miłością.
– Na przykład na tamtej ścianie mogłabym nama-
lować stylowe, francuskie okno, za którym rozpoś-
cierałby się widok angielskiego ogrodu. Myślę, że
wyglądałoby to na tyle realistycznie, by przekonać
cię, że wystarczy zrobić krok, aby poczuć zapach
kwiatów. Albo zamiast ogrodu proponowałabym
ocean z falami rozbijającymi się o brzeg i mewami
ponad wodą.
– Brzmi ciekawie. A ile życzyłabyś sobie za swoje
niezwykłe dzieło?
Bez zająknięcia wymieniła kwotę dwukrotnie
wyższą od tej, jaką musiałby zapłacić za tego typu
usługi. Była przekonana, że napotka opór, ale Sam
nie wydawał się ani trochę oburzony wysokością
honorarium.
– Dam
ci
podwójną
stawkę,
jeśli
zdążysz
z pracami do Bożego Narodzenia.
– Mówisz poważnie?
Była przekonana, że to gra z jego strony. Zwabił
ją tu, zaproponował pracę marzeń, tylko po co?
Jaki miał w tym interes?
– Oczywiście, jak najpoważniej – powiedział, pod-
chodząc bliżej.
35/191
– Ale dlaczego? Dlaczego chcesz mnie zatrudnić?
Dlaczego chcesz mi dać tyle pieniędzy?
– Czy to ma jakieś znaczenie?
Nie była tego pewna. Z jednej strony z dziką
rozkoszą odrzuciłaby jego propozycję i wyszła,
trzaskając drzwiami. Z drugiej jednak strony sza-
leństwem byłoby odrzucenie takiej wspaniałej
oferty.
– To jak będzie? – spytał, uśmiechając się prze-
biegle, jakby zdawał sobie sprawę, że Anna bije się
z myślami. – Zostajesz czy odchodzisz?
Powinna odejść. Byłoby cudownie, gdyby mogła
spojrzeć w jego szydercze, niebieskie oczy i pow-
iedzieć: „Nie, nie możesz mnie kupić”. Pomimo
satysfakcji, jaką czuła, wyobrażając sobie tę scenę,
nie mogła sobie pozwolić na luksus rezygnacji ze
świetnie płatnej pracy. Nie było jej na to stać.
– W porządku. Przyjmuję zlecenie.
– Właściwa decyzja.
Wolała milczeć, by nie powiedzieć czegoś, czego
musiałaby żałować. Sam Hale był równie irytujący
co przystojny.
– Do twojej wiadomości – zaczęła spokojnie,
dumna, że potrafi zapanować nad emocjami. –
Przyjmuję to zlecenie tylko dlatego, że bardzo
36/191
potrzebuję tej pracy. Ale żeby wszystko było
jasne… nie lubię cię.
– A mimo to zostajesz. Pieniądze rządzą, co?
Anna nie mogła znieść jego kpiącego spojrzenia.
Oskarżył ją, że spotykała się z jego bratem tylko
dla pieniędzy. Teraz dawała mu do rąk mocny ar-
gument. Ta świadomość doprowadzała ją do szału.
– Łatwo mówić, że pieniądze nie są ważne, kiedy
masz ich w bród. – Nie zamierzała się tłumaczyć,
ale nie mogła pozostawić tych wstrętnych aluzji
bez komentarza.
– Naturalnie. Dziwię się tylko, że pomimo całej
nienawiści
jesteś
w stanie
brać
ode
mnie
pieniądze.
– Coraz mniejszą mam na to ochotę.
– Jasne – rzucił z prowokującym uśmiechem.
– Czy chcesz, żebym rzuciła tę robotę, zanim
jeszcze zaczęłam?
– Ależ skąd, raczej chcę sprawdzić, jak długo
jesteś w stanie zapanować nad temperamentem.
– Już niedługo. Dlatego wolę się pożegnać. Zaczy-
nam od jutra, dobrze?
– Świetnie. Widzimy się o ósmej.
W pokoju panował przyjemny półmrok rozprasz-
any jedynie światłem lampek na choince. Anna
37/191
upiła łyk białego wina, patrząc w ekran telewizora.
Nieustannie
powtarzała
sobie:
„Odpręż
się,
odpocznij, uspokój”, ale tym razem autosugestia
nie przynosiła oczekiwanych rezultatów. Jej myśli
wciąż krążyły wokół Sama Hale’a.
Kiedy usłyszała dzwonek do drzwi, niechętnie
podniosła się z kanapy. Czuła się zmęczona i nie
miała ochoty widzieć się z kimkolwiek. Kiedy
zerknęła przez wizjer, poczuła się jeszcze gorzej.
Z rezygnacją otworzyła drzwi.
– Cześć, Clarisso.
– Anno, kochanie. – Macocha wparowała do
środka jak burza z radosnym uśmiechem na twar-
zy. – Chciałam ci powiedzieć, jak mi przykro, że
tak głupio zachowałam się na przyjęciu. Nie mi-
ałam zamiaru cię zawstydzić.
– W porządku, nic się nie stało. Rozumiem.
– Wiem, kochanie – odparła. – Wciąż jednak
martwię się o twojego ojca.
– Tata sobie poradzi. Wychodził już z większych
tarapatów. – Nie zamierzała bagatelizować prob-
lemów ojca, ale nie chciała, żeby macocha znowu
grała na jej emocjach.
– Ależ firma jeszcze nigdy nie była w takim dołku.
Na szczęście jest nadzieja. I to dzięki tobie. Od
38/191
kiedy wiem, że spotykasz się z Samem Hale’em,
odetchnęłam z ulgą.
Zaczyna się, pomyślała Anna z wściekłością.
– Clarisso, między nami nic nie ma, zrozum, że…
– Nie, nie, nie, kochanie, nie musisz mi nic tłu-
maczyć. Nie chcę się mieszać do twoich prywat-
nych spraw. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że wszys-
tko rozumiem. Byłaś bardzo rozsądna, przesuwając
uwagę z Garreta na Sama. W końcu, jakkolwiekby
było, to on ma wpływy, a nie jego młodszy brat.
Anna poczuła mocny ból w skroniach. Nie miała
już ani sił, ani cierpliwości.
– Nie jestem zainteresowana Samem – syknęła,
artykułując wyraźnie każde słowo z osobna.
– Och, no przecież wszyscy widzieliśmy pocałun-
ek. Twój ojciec też się cieszy. Chce nawet
porozmawiać z Samem.
– Nie – krzyknęła Anna. – Clarisso, musisz pow-
iedzieć ojcu, że nie spotykam się z Samem.
– Ale dlaczego? Nie denerwuj się. – Posłała pasi-
erbicy konspiracyjny uśmiech. – Przecież on prag-
nie tylko twojego szczęścia.
– Clarisso, ostrzegam cię…
– Och, nie wiedziałam, że już tak późno – za-
wołała, spoglądając na zegarek. – Muszę uciekać.
39/191
Razem z twoim ojcem zaraz po kolacji idziemy do
teatru na Opowieść wigilijną.
– Clarisso – Anna próbowała przedrzeć się przez
potok słów. – To nie jest tak, jak myślisz.
Naprawdę nic mnie nie łączy z Samem.
Macocha wybuchła śmiechem, wyrażając tym
samym pobłażanie dla niemądrych żartów Anny.
– Kochanie, przecież widziałam ten pocałunek.
A razem ze mną połowa miasta. Możesz się przyzn-
ać lub nie, ale z całą pewnością coś was łączy.
Cmoknęła
pasierbicę
w policzek
i dodała
radośnie:
– A tak przy okazji, śliczna choinka, pa, skarbie.
Po wyjściu Clarissy Anna została sama, z gonitwą
myśli i pustą butelką po białym winie.
40/191
ROZDZIAŁ PIĄTY
Anna wjechała na tyły domu Sama, gdzie na
końcu drogi znajdował się parking otoczony
rozległym trawnikiem. Dalej, za kamiennym mur-
em rozciągał się przepiękny widok na ocean. Anna
musiała przyznać, że miejsce jest wyjątkowo urok-
liwe. Gdy wysiadła, dostrzegła, że na niebie za-
częły się zbierać burzowe chmury, a wiatr zdawał
się z każdą chwilą przybierać na sile. Zima
w północnej, nadbrzeżnej części Kalifornii, nie ob-
jawiała się mrozem i śniegiem, a jedynie częst-
szymi załamaniami pogody i kolorowymi liśćmi na
drzewach.
Anna poprawiła szarpane wiatrem włosy, po
czym sięgnęła do bagażnika sportowego samocho-
du po niezbędne do pracy materiały: miarkę, farby,
szablony oraz pędzle, które trzymała w starej
puszce po kawie.
Nagle dostrzegła po swojej prawej stronie jakiś
ruch i machinalnie odwróciła głowę. To Sam Hale
zmierzał w jej kierunku, ubrany w jasne dżinsy,
ciemnozielony sweter i czarne buty. Nienawidziła
siebie za to, że tak mocno reagowała na jego
widok. I w ogóle skąd on się tu wziął? Nie sądziła,
że pracując tutaj, będzie musiała go widywać. Nie
miał nic do roboty?
– Co ty tu robisz? – spytała z wyrzutem.
– Mieszkam, nie pamiętasz?
– Pamiętam – mruknęła. – Miałam na myśli…
– Wiem, co miałaś na myśli. – Wskazał ręką na za-
wartość bagażnika. – Potrzebujesz tego wszys-
tkiego, by namalować obrazek na ścianie?
– To nie jest zwykły obrazek. Słyszałeś o technice
faux finisz? To nie tylko malowanie, to także
naśladowanie faktury drewna, marmuru, cegły –
powiedziała,
powstrzymując
się
przed
wygłoszeniem referatu z historii sztuki na temat
artystycznych technik malarskich. – I wracając do
twojego
pytania:
tak.
Potrzebuję
wszystkich
przyborów.
Kącik warg Sama uniósł się nieznacznie i Anna ze
złością musiała się przyznać sama przed sobą, że
jej ciało reaguje nawet na przelotny półuśmiech.
– Dobrze – powiedział, biorąc z bagażnika więk-
szość rzeczy. – Chodź za mną.
Nie pozostawił mi dużego wyboru, pomyślała
Anna, próbując dotrzymać mu kroku. Ku swojemu
zdumieniu spostrzegła, że Sam prowadzi ją do
garażu. Wewnątrz stały dwa samochody, przykryte
częściowo grubym płótnem. Szczerze mówiąc,
42/191
wyglądały dość żałośnie, pozbawione opon, szyb
i świateł.
– Czyżby nie było cię stać na taki samochód,
który jeździ?
Sam prychnął, udając, że nie bawią go podobne
żarty.
– To wspaniałe auta.
– Skoro tak mówisz.
– Myślałem, że artyści mają bogatą wyobraźnię.
– Rzeczywiście potrzeba wyjątkowo bogatej, by
zachwycać się tym czymś.
– Poczekaj tylko, aż doprowadzę je do porządku,
wtedy inaczej zaśpiewasz.
Nieco zbita z tropu raz jeszcze spojrzała na
szkielety samochodów. Czyżby Sam Hale nie bał
się pobrudzić rąk? Jedyne, co o nim wiedziała, to
że jego przedsiębiorstwo zajmowało się produkcją
luksusowych samochodów dla bogatych klientów.
– Samodzielnie pracujesz nad modelami?
– Owszem – potwierdził, nie bez satysfakcji. –
Kiedyś pracowałem jako mechanik. Naprawdę
dobry mechanik. Po śmierci rodziców harowałem
dzień i noc, żeby Garret mógł pójść na studia
i mieć zapewniony dobry start w życiu.
– A co z tobą?
43/191
– Skończyłem college, ale więcej dała mi prak-
tyka.
Budowałem
swoją
pozycję
powoli,
ale
skutecznie. Pewnego dnia znany producent z Hol-
lywood zamówił u mnie samochód. Moja praca
spodobała mu się tak bardzo, że polecił mnie
swoim znajomym i zanim się obejrzałem, powstało
przedsiębiorstwo Hale Custom Autos. Mimo że za-
jmuję się teraz głównie dyrektorowaniem, nadal lu-
bię tworzyć, czuć jak samochód pod moimi rękami
ożywa. Nie wiem, czy jesteś w stanie to zrozumieć.
– Oczywiście, że rozumiem. – Niespodziewanie
ujrzała Sama w nowym, korzystniejszym świetle.
Najwidoczniej lepiej się czuł w garażu z dłońmi
pobrudzonymi smarem niż za firmowym biurkiem
wartym kilka tysięcy dolarów. – Malarze często
korzystają teraz z programów komputerowych, by
zaplanować każdy szczegół. Ja wolę własne ręce
i białą ścianę.
– Czyżbyś próbowała powiedzieć, że mamy ze
sobą coś wspólnego? – spytał z tym swoim
półuśmiechem, który wprawiał ją w popłoch.
Patrzyła na niego z rosnącą fascynacją. Był taki
wysoki, męski, pociągający. Miał w sobie charyzmy
i uroku za dwóch. Wiedziała, że dla własnego do-
bra powinna się pożegnać, wsiąść do samochodu
44/191
i zapomnieć o spodziewanych zyskach, ale nie po-
trafiła się na to zdobyć.
– Tak – przyznała niechętnie. – Mamy ze sobą coś
wspólnego.
Na krótką chwilę ich spojrzenia się skrzyżowały,
a powietrze jakby zgęstniało. Czuła, że coś się
dzieje,
coś
ekscytującego,
niebezpiecznego,
wyjątkowego. Serce biło jak oszalałe, a wargi mo-
mentalnie zrobiły się suche.
Nie mogło do niczego dojść między nimi. Prze-
cież jej nie ufał. Uważał, że zależy jej tylko na pien-
iądzach. Poniekąd taka była prawda. Gdyby nie
możliwość świetnego zarobku, nie przyjęłaby
posady.
– Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Chcesz,
żebym wymalowała twoje samochody?
– Ależ nie – zaśmiał się lekko. – Chodź ze mną.
Poprowadził ją do małego pokoju, oddzielonego
od garażu cienką ścianą. W środku dostrzegła bi-
urko, dwa krzesła, niedużą szafkę z przegródkami
na dokumenty i mizerną, na wpół uschniętą
paprotkę w niebieskiej doniczce. W suficie znaj-
dował się świetlik, przez który wpadało nieco
promieni słonecznych, ale brakowało okien, co An-
nie wydało się dość dziwne.
45/191
– Kiedy pracuję nad samochodami, staram się
zachować jak największą sterylność, stąd brak oki-
en, przez które wpada kurz i piasek. Jak pewnie za-
uważyłaś, trochę tu klaustrofobicznie.
– Tak – stwierdziła. – A nie mógłbyś tu wstawić
okien i ich nie otwierać?
Pokręcił głową.
– Kurz i tak by się przedostawał. Świetlik jest
podwójnie uszczelniony. Kiedy dopiero zaczynam
pracować nad projektem, zostawiam drzwi garażu
otwarte, żeby wpuścić trochę powietrza, ale kiedy
dochodzę do szczegółów, wszystko musi być
pozamykane. Chciałbym, żebyś ożywiła trochę to
pomieszczenie,
uczyniła
je
przestronniejszym.
Myślisz, że byłabyś w stanie to zrobić?
– Oczywiście.
Podeszła do torby z przyborami i wyciągnęła dwa
ołówki, miarkę i taśmę.
– Czy potrzebujesz czegoś? – spytał.
– Jedynie świętego spokoju. Wolałabym zostać
sama. – Wiedziała, że nie będzie w stanie skon-
centrować się na pracy w jego obecności.
– Załatwione – odparł, wycofując się z biura. –
Będę w garażu. Jeżeli będziesz czegoś potrze-
bowała, po prostu zawołaj.
– Nie idziesz dziś do pracy? Zostajesz tutaj?
46/191
– Mogę kierować firmą, nie wychodząc z domu.
Wystarczy laptop i telefon. Nie ruszę się stąd,
dopóki nie skończysz.
– Znakomicie – rzekła z przekąsem.
Postanowiła, że pomimo mało komfortowych war-
unków postara się maksymalnie skupić na swoich
obowiązkach. Wtedy być może zapomni, że Sam
jest tuż obok. A przynajmniej taką miała nadzieję.
Sam, choć zawsze wkładał w swoją pracę całe
serce, dziś z trudem się koncentrował. Mimo to nie
żałował, że sprowadził tu Annę. Mógł ją obser-
wować,
sprawdzić,
jaka
jest
tak
naprawdę.
Zastanawiał się, czy nie powinien zadzwonić do
brata, by powiedzieć mu, że Anna jednak ma swoją
cenę, ale ostatecznie dał sobie spokój. Co prawda
Garret już z nią skończył, ale nie chciał zaostrzać
sytuacji. Jeśli młodszy brat wspomni jej imię,
wtedy opowie mu o szczególnym zamiłowaniu
Anny do pieniędzy. Przecież wyłącznie dlatego
przyjęła zlecenie. Gdyby miała więcej dumy, odrzu-
ciłaby propozycję. Czyż to niewystarczający dowód
na to, że Anna jest równie wyrachowana co
piękna? Garret nie powinien mieć najmniejszych
wątpliwości, że jego brat chciał tylko jego dobra
i dlatego
dążył
do
zerwania.
Nieoczekiwanie
47/191
pojawił się kolejny problem. Sam, wbrew sobie,
zapragnął
tej
kobiety.
Niedobrze.
Bardzo
niedobrze.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu.
– Słucham – rzucił ostro, niezadowolony, że ktoś
przerywa mu pracę.
– Masz taki ton, jakbyś chciał komuś przyłożyć –
usłyszał rozbawiony głos brata.
– A co? Zgłaszasz się na ochotnika?
– Zapomnij – roześmiał się. – Chciałem ci tylko
powiedzieć, że wyjeżdżam z miasta na jakiś czas.
– Co takiego? – Sam, z irytacją pomyślał, że jego
młodszy brat chyba nigdy nie wydorośleje. – Nie
możesz wyjechać, przecież pracujesz.
– A, to? Już nieaktualne, nie wyszło.
– Niech cię diabli, Garret…
– Nie dzwonię do ciebie, żebyś prawił mi kazania
– przerwał mu szorstko, bez śladu wcześniejszej
wesołości. – Jadę na kilka dni do Aspen. Chciałem
tylko, żebyś wiedział, to wszystko.
– Świetnie, wielkie dzięki – rzucił z wściekłością.
– Nie chcę się z tobą kłócić, Sam – powiedział
Garret pojednawczo. – Potrzebuję trochę czasu, ro-
zumiesz? Ta praca, którą załatwiłeś mi w agencji
reklamowej, doprowadza mnie do szału.
48/191
Sam przypomniał sobie, jak niedawno dzwonił do
swojego starego przyjaciela z prośbą o posadę,
i uświadomił sobie, że teraz będzie musiał znów za-
dzwonić, by przeprosić za brata.
– Garret,
przecież
chciałeś
tam
pracować!
Poręczyłem za ciebie!
– Pomyliłem się. To nie dla mnie.
– W takim razie co jest dla ciebie? – Sam
doskonale znał odpowiedź. Jedyną pasją Garreta
był snowboard i kobiety. – Co zamierzasz robić
w życiu? Z czego się utrzymasz?
– Nie martw się – roześmiał się beztrosko jak
mały, uroczy chłopiec, któremu wszelkie przewini-
enia zawsze uchodzą na sucho. – Coś wymyślę.
I tego właśnie się boję, pomyślał Sam.
– Posłuchaj, obiecuję, że na święta będę z powro-
tem – zapewnił Garret.
– W porządku
–
odparł,
podnosząc
wzrok.
W drzwiach dostrzegł Annę, więc natychmiast za-
kończył rozmowę.
– Jakiś problem? – spytała.
– Nie – odparł beznamiętnym tonem. Nie zam-
ierzał omawiać z Anną problemów, jakie mu
sprawiał młodszy brat. – Jak ci idzie?
– Świetnie. Chcesz zobaczyć?
49/191
Oczywiście, że chciał. Do końca nie wiedział,
czego powinien się spodziewać, ale wyobrażał
sobie, że dostrzeże jakiś element krajobrazu, toteż
w milczeniu patrzył na ścianę, która za pomocą
niebieskiej
taśmy
upstrzona
była
poziomymi
i poprzecznymi
liniami.
Nie
bardzo
rozumiał
artystyczny zamysł Anny, ale sądząc po jej zadowo-
lonej minie, prace zmierzały we właściwym
kierunku.
– To tak ma wyglądać? – upewnił się.
– Na razie tak – odparła, wychylając się zza jego
pleców. – Jestem już prawie gotowa, żeby zająć się
tłem, które wyznaczają te poprzeczne linie.
– A co to będzie?
– Niespodzianka.
Była zbyt blisko i pachniała zbyt kusząco. Ciemne
włosy związane w kucyk odsłaniały piękną szyję,
a zielone oczy błyszczały pod wpływem emocji. Wy-
glądała cudownie. Tak naprawdę nigdy nie spotkał
piękniejszej kobiety.
Nim zdążył pomyśleć, chwycił ją za ramiona
i przyciągnął do siebie.
– Sam. – Jej głos przeszedł w urywany szept.
– Nic nie mów – zażądał miękko, po czym powoli
pochylił się nad nią. Musiał się przekonać, czy
50/191
poczuje to samo co wtedy, gdy całował ją po raz
pierwszy.
– To nie jest dobry pomysł – zaprotestowała
nieśmiało.
– Masz rację – potwierdził, biorąc jej twarz
w obie dłonie.
Kiedy ich wargi się zetknęły, zrozumiał, że Anna
Cameron
będzie
większym
problemem,
niż
przypuszczał.
51/191
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kolejne
dni
mijały
niepostrzeżenie,
jeden
podobny do drugiego. Anna pracowała w biurze,
Sam zaś w garażu, udoskonalając modele sam-
ochodów, a widywali się jedynie w porze lunchu,
który przynosiła gospodyni. Żadne z nich nie
wspominało o gorącym pocałunku, ale nie było
godziny, by o nim nie myśleli. To ich prześlad-
owało, nawiedzało w snach i na jawie, sprawiało,
że każda chwila razem zdawała się słodką torturą.
Anna nie wiedziała, co robić. Nie spodziewała
się, że polubi Sama, że zacznie tęsknić za jego
obecnością i czuła się zupełnie bezradna wobec
jego siły i własnej słabości. Kiedy był w pobliżu,
miała wrażenie, że jej ciało budzi się do życia, że
świat nabiera barw, tak jak jej obraz na ścianie.
I nie chodziło tu tylko o pożądanie, namiętność. To
było coś więcej. W ciągu ostatnich dni, za każdym
razem przy obiedzie rozmawiali ze sobą, jakby byli
dobrymi znajomymi, nawet śmiali się wspólnie
z tych samych żartów. Opowiadał jej zabawne his-
torie dotyczące ekscentrycznych klientów, a ona
rewanżowała mu się tym samym. Lubiła pracować
w biurze, słuchając głośnych uderzeń młotka,
dochodzących z garażu. Nadal jednak pamiętała,
że Sam jej nie ufa. Uważał, że byłaby w stanie
uwieść jego brata, by ratować przedsiębiorstwo
ojca. Z drugiej strony, w kwestii malowidła dał jej
wolną rękę. Czy można to było nazwać przejawem
zaufania?
– To nie ma żadnego sensu – powiedziała do
siebie, zadowolona, że dzień pracy powoli dobiega
końca. Zbliżały się święta, a ona nie miała jeszcze
czasu, by wybrać się na zakupy. Tego dnia
postanowiła nadrobić zaległości, a przy okazji,
przespacerować się przez Crystal Bay, by podzi-
wiać świąteczne dekoracje. To była jej mała, pry-
watna i surowo przestrzegana tradycja.
Włożyła przybory do pudełka, po czym uniosła
ramiona, przeciągając się lekko. Czuła napięcie
w mięśniach i ból karku, ale również satysfakcję,
bo z każdym dniem jej dzieło nabierało wyrazu.
Nagle usłyszała jakiś hałas na podwórzu przypom-
inający warkot potężnej maszyny. Zaintrygowana
podążyła za dźwiękiem i stanęła jak wryta, gdy
zobaczyła, co było źródłem nieznośnego rumoru.
Przed garażem stał czarny jak smoła, lśniący
i wielki motor, a na nim siedział Sam. Nie
spuszczając
z niej
wzroku,
podkręcał
gaz,
sprawiając, że maszyna ryczała jak głodny lew.
53/191
– O co chodzi? – spytała, siląc się na obojętność,
ale przecież nie mogła nie zauważyć, że Sam
w brązowej,
skórzanej
kurtce
wyglądał
fantastycznie.
– Potrzebujemy przerwy – odparł, podając jej
kask. – Załóż to.
Wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, ale
nagle uprzytomniła sobie, jak będzie wyglądał jej
wieczór.
Po
zakupach
wróci
do
pustego
mieszkania, gdzie jedyną rozrywką była butelka bi-
ałego wina i nudny serial w telewizji. Spojrzała
w niebieskie oczy Sama i zrozumiała, że jeżeli
gdzieś pojedzie, to tylko z nim. Założyła kask, ob-
serwując w milczeniu, jak Sam robi to samo, po
czym usiadła z tyłu, pilnując, by pozostała między
nimi wolna przestrzeń.
– Złap mnie w pasie, żebyś nie spadła – polecił,
niwecząc jej plany, by zachować przyzwoitą
odległość.
– Dokąd jedziemy?
– Niespodzianka.
Jeszcze nigdy nie jechała motorem. Ta myśl wy-
woływała przyjemny dreszcz podniecenia, więc
kiedy Sam wyjechał za bramę, ufnie przytuliła się
do jego pleców.
54/191
Sam jechał cały czas wzdłuż wybrzeża i Anna
z rosnącym zachwytem obserwowała zapadający
zmrok i granatowe niebo odbijające się w ciemnej,
srebrzystej toni. Jeszcze nigdy nie doświadczyła
takiej bezgranicznej, oszałamiającej wolności pom-
ieszanej z ekscytacją. Przyjemność z jazdy zagłusz-
ała niepotrzebny lęk. Miała wrażenie, że wraz
z Samem i warczącą maszyną stanowią jeden or-
ganizm, wtapiający się z ekstazą w mrok.
Kiedy zorientowała się, że Sam zatacza koło
i wracają do Crystal Bay, poczuła rozczarowanie.
Nie chciała, by ta podróż i magia skończyły się.
Jeszcze nie. Było jej tak dobrze, tak błogo. Poprzez
drzewa dostrzegła zatokę i mnóstwo świątecznych
świateł
rozwieszonych
wzdłuż
promenady.
Z daleka wyglądały jak diamentowa biżuteria, osz-
ałamiająca przepychem i blaskiem.
Uśmiechnęła się sama do siebie, świadoma
niezwykłości chwili, wyjątkowej, magicznej aury,
której była częścią.
Gdy wjechali na główną ulicę Crystal Bay, za-
stanawiała się, czy ich przejażdżka nie stanie się
źródłem kolejnych plotek i spekulacji. Przypuszcza-
ła, że wszyscy doskonale wiedzą, kto jest właś-
cicielem czarnego, potężnego harleya. Nietrudno
byłoby
również
zidentyfikować
pasażerkę
55/191
z powodu wydostających się spod kasku ciem-
nokasztanowych włosów. Anna jednak po raz pier-
wszy nie dbała o to, co sobie inni pomyślą. Liczyło
się tylko to, że była w towarzystwie Sama, na jego
lśniącym, szybkim harleyu. Nie mogli ze sobą
rozmawiać, więc się nie kłócili, za to wtuleni
w siebie byli tak mocno, że mogli poczuć bicie
swych serc. Anna nie rozumiała, dlaczego Sam za-
brał ją na przejażdżkę, ale była mu za to wdz-
ięczna. Pragnęła, by ten wieczór nigdy się nie
kończył, żeby mogła w nieskończoność upajać się
magiczną atmosferą zbliżających się świąt, obe-
jmując ramionami twardą pierś siedzącego przed
nią mężczyzny.
Kiedy wjechali za bramę posesji, dostrzegła, że
na parkingu nie ma samochodu pani Soren. Gospo-
dyni musiała skończyć pracę już jakiś czas temu.
Nagle Anna zdała sobie sprawę, że są zupełnie
sami, i poczuła lęk. Bała się, choć nie była pewna,
czy jego, czy też siebie samej.
Sam wjechał do garażu i wyłączył silnik. Nastała
krępująca, długotrwała cisza.
– To było niesamowite, Sam, dziękuję – powiedzi-
ała w końcu, miękkim, ciepłym głosem.
– Proszę bardzo – odparł.
56/191
Zsiadł z motoru, odebrał z jej rąk kask i położył
na najbliższej ławce. Anna wciąż siedziała na
czarnym, skórzanym siodełku, bojąc się, że nogi jej
nie utrzymają. Kiedy napotkała jego wzrok, z tru-
dem zaczerpnęła powietrza. W bladym świetle jego
niebieskie
oczy
przybrały
granatową
barwę.
Patrzył na nią z tym samym namiętnym głodem,
z jakim ona patrzyła na niego.
– Sam…
– Anno…
Zamilkli w tym samym momencie, jakby wahali
się, czy jest sens wchodzić na grząski grunt, skoro
wiadomo, czym to się skończy. Anna denerwowała
się, bo nie potrafiła zebrać myśli, nie wiedziała,
czy bardziej boi się tego, że mogłoby się coś
wydarzyć, czy też, że mogłoby się nie wydarzyć.
Emocjonalny chaos, mieszanina podniecenia, lęku,
niepewności i nadziei.
Powoli postawiła nogi na ziemi i zsunęła się
z siedzenia.
– Wiesz, chyba będzie lepiej, jeśli już pójdę.
– Zostań.
Gdy patrzyła mu w oczy, każdy oddech był
wyzwaniem. Serce biło jej tak mocno, że niemal
słyszała, jak odbija się echem od ścian. Chciała
57/191
zostać, rozpaczliwie chciała, ale była pewna, że to
tylko pogorszyłoby sprawy między nimi.
– Sam, wiesz przecież, równie dobrze jak ja, że
nie mogę zostać.
Pokręcił przecząco głową, wkładając ręce do
kieszeni kurtki.
– Nie chcę, żebyś odchodziła, i ty też tego nie
chcesz.
– To nie ma nic do rzeczy.
– A właśnie, że ma – zaprotestował, zbliżając się
ku niej.
Każdy krok słyszała tak wyraźnie i głośno jak
wystrzał z pistoletu. Rozum podpowiadał, by się
cofnęła, uciekła, zaprotestowała, ale za sprawą
jego hipnotyzującego spojrzenia nie była w stanie
wykonać żadnego ruchu. Kiedy już był na tyle
blisko, by jej dotknąć, nie zastanawiała się dłużej,
tylko sama przywarła do jego ramion. Gdzieś z tyłu
głowy tłukła się nieznośna myśl, że popełnia duży
błąd, ale jakiś inny głos podpowiadał, by przyjęła
to, co zostało jej ofiarowane.
Sam chwycił ją w pasie, przesunął dłonie na
ramiona, a potem na twarz, aż wreszcie wplątał
palce w miękkie włosy, pochylił się i pocałował ją
mocno. Anna zrozumiała, że już po niej. Sam tak
zwyczajnie, bez pośpiechu zagarnął ją, zdobył,
58/191
pokonał. Przywarła do niego mocno, pragnąc ofi-
arować mu wszystko, co miała. Ich języki spotkały
się w namiętnym tańcu, zmieszały się oddechy,
łącząc w jeden, wspólny rytm. Dłonie głaskały,
pieściły, pobudzały, a ciała w swym własnym
języku szeptały wyznania pełne głodu i pasji.
Sam na chwilę przerwał pocałunek, ale tylko po
to, by zażądać:
– Chodź ze mną.
Spojrzała mu w oczy i zobaczyła właśnie to, co
chciała zobaczyć, i wiedziała, że odmowa nie
wchodzi w grę. Nie zamierzała protestować. Ch-
ciała czuć tę nieskrepowaną radość i podniecenie,
jak wtedy, gdy motocyklem przecinali mrok.
– Dobrze – wyszeptała. – Teraz.
Trzymając się za ręce, szli w stronę domu,
świadomi, że nie było już odwrotu. Nie mogło być.
Decyzja została podjęta. W korytarzu Sam przy-
garnął ją do siebie i raz jeszcze zawładnął
wargami.
– Smakujesz tak dobrze – wychrypiał, przesuwa-
jąc usta na ucho.
Nie odpowiedziała. Nie była w stanie. Nie po-
trafiła znaleźć słów, które opisałyby, co czuła.
W niemym zachwycie poddawała się pieszczotom,
oddychając ciężko.
59/191
– Nie, nie tutaj – zaprotestował, ogłuszony
pożądaniem. – Na górze. W sypialni.
Znów usłyszała cichutki, słaby głos rozsądku,
podpowiadający, że to ostatnia szansa, by się
wycofać. Ostatnia szansa, zanim zrobi coś, czego
będzie żałowała. Kiedy jednak spojrzała w oczy
Sama, wahanie i lęk ustąpiły miejsca pewności, że
to jest słuszne i nieuniknione.
– Tak, chodźmy.
Gdy
wziął
ją
na
ręce,
zaprotestowała
ze
śmiechem.
– Mogę iść sama.
– Tak będzie szybciej – zapewnił.
– Racja.
Zarzuciła mu ręce na szyję, lekko muskając war-
gami mocny kark. Rękami błądziła po jego ciele,
szukając dostępu do nagiej skóry.
Gdy Sam wniósł ją do sypialni, szybko ogarnęła
wzrokiem wnętrze. Typowo męski wystrój, skon-
statowała w duchu. Do środka, przez ogromne
okno niezasłonięte ciemnoniebieskimi kotarami,
wpadało
jasne
światło
księżyca,
rzucając
srebrzysty blask na olbrzymie, gotowe pomieścić
nawet cztery osoby łoże. Anna jednak nie zamierz-
ała spać, o nie. Sam postawił ją na podłodze i na-
tychmiast
zaczął
zdejmować
z niej
ubranie.
60/191
Pomagała mu niecierpliwie, wyszarpując ze spodni
koszulę i już po chwili byli zupełnie nadzy. Czuła
jego usta wszędzie, rzucała głową to w jedną, to
w drugą stronę przepełniona podnieceniem.
Sam oparł się na łokciu i patrzył na nią,
wyczytując z jej oczu rozkoszne pragnienie, by
ugasił płomień, który w niej rozniecił. Jakby
odpowiadając na tę niemą prośbę, wsunął w nią
delikatnie palec. Jęknęła głośno, zaciskając dłonie
na jego ramionach. Pieścił ją intensywnie, dopóki
nie poczuł, że jest gotowa.
– Sam, proszę, zrób to! Teraz!
– Jeszcze nie.
Pochylił się nad nią i wziął w usta jeden sutek.
Anna wplotła palce w jego włosy, zmusiła, aby na
nią spojrzał i wyszeptała:
– Potrzebuję cię, Sam.
– A ja potrzebuję cię czuć całą – odparł, klękając
między jej udami.
Anna na krótką chwilę zacisnęła powieki. Nie
minęło kilka sekund, gdy otworzyła szeroko oczy.
Chciała na niego patrzeć, widzieć, co jej robi. Jego
wargi i język powoli wynosiły ją na sam szczyt
doznań.
Kiedy przerwał, miała wrażenie, że zawisła nad
urwiskiem.
61/191
– Sam! – zawołała głośno, z desperacją, unosząc
się na łokciach. – Nie waż się teraz przestawać.
Popchnął ją z powrotem na materac, spojrzał
prosto w oczy i wszedł w nią głęboko. Jęknęła, gdy
poczuła,
jak
wypełnia
ją
całą
i natychmiast
podążyła za jego rytmem.
– Spokojnie – wyszeptał z trudem. – Jeśli będziesz
się tak poruszała, nie dam rady nad sobą za-
panować i to się może za szybko skończyć.
Uśmiechnęła się, objęła dłońmi jego twarz i po-
całowała go namiętnie.
– Nie mogę się doczekać.
Wchodził w nią głębiej i głębiej i Anna poczuła,
że jakaś potężna, cudowna siła przejęła kontrolę
nad jej ciałem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie
przeżyła. Dostała więcej, niż oczekiwała, więcej,
niż mogła sobie wymarzyć.
To magiczne, nieokiełznane, pomyślała na gran-
icy świadomości. To była właśnie ta magia, o której
fantazjowała przez całe życie. Niezwykłe porozu-
mienie dusz i ciał. I co z tego? Spotka ją tylko
rozczarowanie, tego była pewna. Przecież Sam
kazał bratu z nią zerwać, bo nie była wystarczająco
dobra. Czy w takim razie będzie dobra dla niego?
Spojrzała mu w oczy, krzyknęła głośno w ostatn-
im akordzie rozkoszy i zatonęła pod jego ciałem.
62/191
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Spałaś z nim.
Anna nie spodziewała się, że ten fakt będzie mi-
ała wypisany na twarzy, ale nie czuła się za-
skoczona. Tula dopiero co wróciła od kuzynki i na-
tychmiast przyszła prosto do niej, z butelką wina
pod pachą.
Wystarczył jeden łyk mocnego trunku i pięć
sekund, by Tula nabrała podejrzeń. Anna uciekła
wzrokiem, ale nie zamierzała zaprzeczać czemuś,
co wydawało jej się oczywiste.
– Skąd wiesz?
– Cała promieniejesz! A niech, to. Wystarczy, że
człowiek wyjedzie na kilka dni i dzieją się takie
rzeczy. Myślałam, że nienawidzisz Sama.
– Ja też tak myślałam – mruknęła, wtulając się
w oparcie sofy. – Mówię szczerze, nie mam pojęcia,
jak do tego doszło. Z początku byłam na niego wś-
ciekła, a potem zaczęliśmy rozmawiać i… on jest
naprawdę zabawny i o wiele lepszy, niż sądziłam.
A jak całuje… Zanim się obejrzałam, jechałam
z nim na motocyklu, a potem wróciliśmy do domu
i… stało się.
Tula przez moment patrzyła na nią w milczeniu,
szukając pasującego do sytuacji określenia, ale
zdobyła się tylko na krótkie:
– Wow.
– Sama widzisz. Nie wiem, co teraz zrobię.
– Zakochałaś się w nim, prawda?
– Nie wiem – odparła automatycznie, ale szybko
się zreflektowała. – Nie, to kłamstwo. Tak, za-
kochałam się, jak idiotka. Boże, co ja teraz zrobię?
– Może wam się uda – podsunęła Tula.
– Wątpię. Przecież nie chciał, by jego brat
spotykał się ze mną, pamiętasz?
– I bardzo dobrze. Jesteś za dobra dla takiego
chłystka jak Garret.
Anna parsknęła śmiechem. Zawsze mogła liczyć
na swoją przyjaciółkę. A teraz szczególnie potrze-
bowała jej wsparcia. Wciąż myślała o tamtej nocy
z Samem i o tym, że jest na przegranej pozycji,
skoro czuła do niego coś więcej niż on do niej. Ta
historia nie mogła skończyć się dobrze.
– Dziękuję ci za te słowa – powiedziała, ściskając
mocno dłoń przyjaciółki. – Nie mówmy już o mnie.
Powiedz lepiej, dlaczego Sherry koniecznie chciała
się z tobą zobaczyć.
Tula wyciągnęła rękę w stronę małego stoliczka
i napełniła kieliszek winem.
64/191
– Nie uwierzysz, ale Sherry jest w ciąży.
– Naprawdę? A kto jest ojcem?
– Tego nie wiem – odparła, upijając łyk. – Nie
chciała mi powiedzieć. Ale co najgorsze nie pow-
iedziała jeszcze o ciąży ojcu dziecka.
Anna nie potrafiła sobie wyobrazić, by tak ważną
wiadomość można było utrzymać w tajemnicy.
– Dlaczego nie chce powiedzieć?
– Nie wiem. – Tula wzruszyła ramionami. –
Próbowałam jej powiedzieć, że skoro miała odwagę
pójść z tym chłopakiem do łóżka, to powinna mieć
odwagę powiedzieć mu o ciąży, ale nie chciała
mnie słuchać.
– W takim razie, dlaczego chciała się z tobą
zobaczyć?
Tula rozparła się wygodnie na kanapie, podkur-
czając nogi.
– Chciała ustanowić mnie prawną opiekunką
dziecka, na wypadek gdyby coś jej się stało.
– Ale przecież to dziecko nawet się jeszcze nie
urodziło.
– Znasz Sherry. Boi się wszystkiego. A mimo to
nie boi się samotnie wychowywać dziecka, co akur-
at mnie by przerażało.
– Zgodziłaś się zostać opiekunką?
– Oczywiście. Jesteśmy przecież rodziną.
65/191
– W takim razie – zaczęła Anna, unosząc kieliszek
– wypijmy za to. Obydwie mamy za sobą niełatwe
dni, co?
– Tak – zgodziła się Tula. – Przypuszczam jednak,
że ty miałaś dużo więcej wrażeń.
Kolejne dni wypełnione były kradzionymi mo-
mentami pijanego szczęścia i namiętności tak
wielkiej, że rozpalała Sama do czerwoności. Prag-
nął Anny w nocy i nie myślał o nikim innym jak
tylko o niej w ciągu dnia. Za każdym razem, gdy
z nią był, pożądał jej jeszcze bardziej. Apetyt zami-
ast opadać tylko się wzmagał.
Tego dnia pracował w biurze swego przedsię-
biorstwa. Obawiał się, że jeśli zostanie w domu,
spędzi czas jedynie na szukaniu możliwości bycia
z Anną.
Wciąż czuł się nieswojo z powodu Garreta.
Zmusił brata, by z nią zerwał, a sam zajął jego
miejsce. To nie wyglądało dobrze. Czy Garret mu
wybaczy, gdy się dowie? Może powinien skończyć
z Anną, zanim jeszcze nie jest za późno? Jego je-
dyną rodziną był brat. Nie powinien ryzykować ut-
raty jego zaufania z powodu absurdalnego za-
uroczenia Anną Cameron.
– Panie Hale?
66/191
– O co chodzi, Kathy? – zwrócił się do stojącej
w drzwiach asystentki.
– Pan Cameron chciałby się z panem zobaczyć.
Zaskoczenie odebrało mu mowę na sekundę czy
dwie. Opanował się jednak szybko.
– Wpuść go.
Sam podniósł się, by przywitać ojca Anny. Uścis-
nął mu rękę z wystudiowanym uśmiechem, stara-
jąc się zachowywać swobodnie, choć tak naprawdę
nie czuł się zbyt komfortowo. Przecież spał z córką
tego człowieka.
– Miło cię widzieć, Dave.
– Sam.
–
Mężczyzna
rozejrzał
się
po
przestronnym gabinecie, nim ponownie spojrzał
w oczy swego rozmówcy. – Nie zabiorę ci wiele
czasu. Chciałem tylko z tobą chwilę porozmawiać.
– O czym? – Doskonale wiedział, o czym, a raczej,
o kim.
– O Annie.
– No tak.
– Crystal Bay to małe miasto. Plotki szybko się
rozchodzą. Pewnych rzeczy nie da się ukryć.
– Co masz na myśli?
Dave Cameron zmarszczył czoło, jakby czuł się
niezręcznie,
prowadząc
tego
typu
rozmowy.
Należał do gatunku mężczyzn ceniących dyskrecję.
67/191
– Mówmy szczerze. Wiem, że spotykasz się z mo-
ją córką i wiem, że zdajesz sobie sprawę z prob-
lemów finansowych mojej firmy.
– Dave… – Cóż mógł mu powiedzieć?
Starszy pan uniósł dłoń, nakazując milczenie.
– Cokolwiek
jest
między
tobą
a Anną,
to
wyłącznie wasza sprawa. Oboje jesteście dorośli
i mam nadzieję, że wiecie, co robicie. Jestem tu
tylko po to, by ci powiedzieć, że to nieprawda, co
niektórzy mówią. Nie próbuję za sprawą córki za-
łatwić sobie bezzwrotnej pożyczki. Nie wykorzys-
tałbym jej.
Sam nabrał głęboko powietrza, zyskując cenne
sekundy, by zastanowić się nad odpowiedzią.
– Ja też bym jej nie wykorzystał.
Dave obserwował jego twarz w milczeniu, jak
gdyby szukał oznak fałszu czy kłamstwa.
– W takim razie myślę, że się rozumiemy?
– Oczywiście.
– Świetnie. Życzę ci miłego dnia i do zobaczenia.
– Zatrzymał się w drzwiach i jakby od niechcenia
rzucił przez ramię. – Jeszcze jedno. Pamiętaj, że
jeśli skrzywdzisz moją córkę, porozmawiamy sobie
inaczej.
Dave Cameron wyszedł, nim Sam zdążył odpow-
iedzieć. Ale czy istniała dobra odpowiedź? Czuł się
68/191
jak nastolatek zbesztany przez ojca dziewczyny za
frywolne zachowanie. Najgorsze było jednak to, że
sobie zasłużył.
Anna skończyła pracę w prywatnym gabinecie
Sama zaledwie na kilka dni przed świętami.
Początkowo, gdy podjęła się zadania, rozważała,
czy nie stworzyć jakiegoś koszmarnego malowidła.
Szybko jednak porzuciła ten pomysł. Profesjonal-
izm nie pozwalał jej na zrobienie czegokolwiek, co
byłoby niezgodne z prawidłami estetyki. Musiała
po prostu wykonać swoją pracę jak najlepiej albo
wcale.
Dlatego teraz, gdy patrzyła na swoje dzieło, czuła
dumę i satysfakcję. Ilekroć Sam znajdzie się w tym
pomieszczeniu i spojrzy na ścianę, będzie musiał
pomyśleć o niej. Doskonały prezent na pożegnanie.
Nie miała złudzeń. Wiedziała, że to, co było między
nimi, musiało się skończyć. Nie istniała przyszłość,
o której
mogłaby
marzyć,
której
mogłaby
oczekiwać. W każdym razie nie z Samem.
Seks był niewiarygodny i nie miała wątpliwości,
że on myśli tak samo. Jednak od pożądania do
prawdziwego uczucia wiodła droga daleka i kręta.
Sam świetnie się z nią bawił, ale jej nie ufał.
69/191
Dlatego chciała zakończyć to teraz, póki była
w stanie poradzić sobie z bólem. Potem byłoby to
nie do wytrzymania.
Poskładała przyrządy do pudełka, spakowała się
i zmusiła do beztroskiego uśmiechu. Dopiero
wtedy otworzyła na oścież drzwi i zawołała:
– Sam,
skończyłam.
Możesz
teraz
przyjść
i zobaczyć.
Uśmiechnął się, opuszczając maskę samochodu.
Anna natychmiast pomyślała, że będzie tęskniła za
tym uśmiechem.
– Czas na wielką prezentację, co? – zażartował,
wycierając dłonie w ręcznik – Nie mogę się
doczekać.
Cofnęła się, by przepuścić go w drzwiach, i z
napięciem obserwowała jego reakcję. Najpierw ot-
worzył szeroko oczy, a potem pokręcił głową jakby
z niedowierzaniem.
– To jest niesamowite – powiedział, podchodząc
bliżej.
– Ocean jest jeszcze mokry, więc nie dotykaj –
uprzedziła.
– Ocean jest zawsze mokry, mała.
– Bardzo zabawne.
Wciąż kręcąc głową, lustrował każdy szczegół
malowidła.
70/191
– To jest naprawdę wspaniałe. Jestem pod
wrażeniem.
– Dzięki.
Naprawdę nieźle wyszło, pomyślała, starając się
ocenić swoją pracę obiektywnie. Stylowe, łukowe
okno, z którego rozciągał się widok na ocean
przedstawiony tak realistycznie, że mimowolnie
nasłuchiwało się krzyku mew i kojącego szumu
wody. Na horyzoncie można było dostrzec zbiera-
jące się sztormowe chmury na tle granato-
woniebieskiego nieba. Uroku dodawały również
kwiaty i winorośl oplatające framugę. Dość klaus-
trofobiczne,
ciemne
i mało
przytulne
pom-
ieszczenie
teraz
wydało
się
przestronne
i słoneczne, jak gdyby przez namalowane okno
wpadały autentyczne promienie.
– A to co takiego?
– Gdzie? – Powiodła wzrokiem za jego palcem
wskazującym drobny element dekoracji. Uśmiech-
nęła się lekko i wzruszyła ramionami. – Ach, to.
Byłam trochę zła na ciebie, gdy malowałam ten
fragment.
– Tak, to od razu widać – mruknął, ale nie wy-
glądał na obrażonego, więc Anna uznała, że dobrze
zrobiła, nadając małemu wężowi, wychylającemu
się z winorośli na parapet, cechy fizjonomii Sama.
71/191
– Jesteś naprawdę zdolną artystką – stwierdził,
odwracając się w jej stronę z familiarnym błyskiem
w oku.
– Czyżbyś
miał
wcześniej
wątpliwości?
–
zażartowała.
Wyciągnął ręce i przyciągnął ją do siebie, chcąc
pocałować, ale gdy zobaczył jej wahanie, niezn-
acznie się cofnął.
– O co chodzi?
Powinnam mu powiedzieć, myślała Anna. Muszę
mu powiedzieć, że cokolwiek jest między nami, to
już koniec.
W tej chwili pragnęła jednak tylko, by przed os-
tatecznym zerwaniem, raz jeszcze przeżyć te ma-
giczne, cudowne chwile w jego objęciach.
– Nic – odparła, zarzucając mu ręce na szyję. – To
nic.
Wtedy pocałował ją, a ona zapomniała o całym
świecie.
Anna pozwoliła, by fala przyjemności przenika-
jąca jej ciało pomału opadła, dopiero wtedy odwró-
ciła się w stronę Sama, który leżał tuż obok niej.
Nie rozumiała, jak to możliwe, że obdarzyła go
uczuciem w tak krótkim czasie. Zresztą to nie mi-
ało żadnego znaczenia. Prawdą było, że kochała
72/191
tego mężczyznę całym sercem, a każda chwila
z nim spędzona była źródłem zarówno szczęścia,
jak i rozpaczy.
Musiała to zakończyć, póki jeszcze była w stanie.
– Sam, to się nie uda.
Zaśmiał się, obracając się na łóżku. Dłonią zaczął
delikatnie muskać nagie ramię, wprawiając jej
ciało w drżenie.
– A ja uważam, że się udaje i to jak!
– Nie
–
zaprotestowała,
odsuwając
się
na
bezpieczną odległość. Albo teraz to powie, albo
nigdy. Wstała z łóżka i zaczęła zbierać porozrzu-
cane na podłodze części garderoby. – Wiesz o tym
równie dobrze jak ja.
– O czym ty mówisz?
Z rosnącym bólem patrzyła w jego niebieskie
oczy, pełne podejrzeń i niepokoju.
– O tym, że nie możemy więcej tego robić.
– A dlaczego nie, do cholery?
– Nie mogę z tobą być, skoro doskonale wiem,
jakie masz o mnie zdanie.
Sam natychmiast poderwał się z łóżka, nie prze-
jmując się własną nagością.
– O co ci chodzi? Niby jakie mam zdanie o tobie?
73/191
To było trudniejsze, niż Anna przypuszczała, ale
nie zamierzała się wycofać. Lepiej mieć to już za
sobą.
– Garret mi powiedział, co o mnie myślisz. Nie
tylko to, że jestem wyrachowaną łowczynią boga-
tych mężów, ale także nieodpowiedzialną, niedojrz-
ałą… Dlaczego się śmiejesz?!
– Bo to głupie.
– Aha, dziękuję serdecznie.
– Nie powiedziałem, że ty jesteś głupia. Nieod-
powiedzialna i niedojrzała? Owszem, myślę tak, ale
nie o tobie, a o swoim bracie. Garret zachowuje się
tak, jakby nie zamierzał dorosnąć, i naprawdę nie
wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi.
– Ale uważałeś, że spotykam się z nim dla twoich
pieniędzy.
Nie zaprzeczył. To nie miałoby sensu, bo oboje
znali prawdę. Po sekundzie, czy dwóch odparł
z wahaniem:
– No, tak. Z początku tak myślałem. Bo niby
dlaczego taka kobieta jak ty mogłaby się spotykać
z tym moim niepoprawnym bratem?
– Naprawdę wierzysz, że byłabym zdolna do
czegoś takiego? Że mogłabym tak perfidnie
wykorzystać drugiego człowieka?
74/191
– Chyba nie muszę ci przypominać, że twój ojciec
ma problemy finansowe, a ja mam wystarczająco
dużo pieniędzy, by ocalić jego firmę. Co miałem
myśleć?
– Czyli wierzysz w to! To wstrętne.
– Już nie udawaj takiej obrażonej. Nie byłabyś
pierwszą kobietą, która poprzez seks próbuje
ugrać coś dla siebie.
Tego było już za wiele. Jeszcze nigdy nie była tak
wściekła i jednocześnie bezradna.
– Sądzisz, że dlatego poszłam z tobą do łóżka?
Żeby coś ugrać?
– A skąd mam wiedzieć, do diabła? Ty mi
powiedz!
Palące łzy wstydu napłynęły jej do oczu.
W pośpiechu zakładała sukienkę, ani razu nie
odwracając się w stronę Sama.
– Nigdy więcej nie chcę cię widzieć, nie zbliżaj
się do mnie – syknęła. – Przyślij mi pocztą czek za
moją pracę.
– Świetnie.
Zanim wyszła, rzuciła jeszcze zjadliwie:
– Mam nadzieję, że będziesz często patrzył na
węża i nie zapomnisz, dlaczego ma twoją twarz.
75/191
ROZDZIAŁ ÓSMY
Boże
Narodzenie
było
po
prostu
okropne.
Świąteczne śniadanie Cameronów pozornie prze-
biegało jak zawsze, pośród dowcipnych uwag i ser-
decznych uśmiechów, ale wyraźnie czuło się nap-
iętą atmosferę. Anna z niepokojem obserwowała
ojca, dostrzegając pogłębione linie w kącikach
oczu i ust. Clarissa zaś udawała, że podpuchnięte
powieki
i zatkany
nos
to
efekt
zwykłego
„przeziębienia”.
Poza tym Anna rozpaczliwie tęskniła za Samem.
Nie rozmawiała z nim od tamtego feralnego dnia.
Zdawała sobie sprawę, że to musiało się tak
skończyć, ale ta wiedza jakoś nie przynosiła uko-
jenia. I jeszcze teraz, gdy patrzyła na ojca, gdy
widziała jego przygnębienie, tym bardziej nie umi-
ała poradzić sobie z tą sytuacją.
Po rozdaniu prezentów udała się wraz z ojcem do
gabinetu na filiżankę kawy. To był ich stary
świąteczny zwyczaj, jak gdyby kropka nad i po
uroczystym śniadaniu. Clarissa zazwyczaj im to-
warzyszyła, ale tym razem wróciła do swojej sypi-
alni, tłumacząc, że musi wziąć lekarstwa.
– Tato – podjęła Anna, siadając obok niego na
brązowej skórzanej kanapie. – Czy jest aż tak źle?
Dave Cameron potrząsnął nerwowo głową i Anna
zrozumiała, że wtargnęła na zakazany teren. Oj-
ciec wolał, by zarówno ona, jak i Clarissa żyły
szczęśliwie, beztrosko i w błogiej niewiedzy. Po
chwili jednak spuścił głowę, jakby już nie miał sił
sam dźwigać kłopotów, które na niego spadły.
– Na razie nie wygląda to dobrze, kochanie.
– Czy mogłabym ci jakoś pomóc?
– Nie chcę, żebyś się tym przejmowała, rozu-
miesz? – Zmusił się do krzepiącego uśmiechu. –
Sytuacja na pewno się poprawi. Jestem przekon-
any, że Nowy Rok przyniesie jakieś rozwiązanie.
Anna wystarczająco była rozbita po rozstaniu
z Samem, a teraz jeszcze i to. Czuła się okropnie
bezradna, że w żaden sposób nie może ulżyć ojcu,
który poświęcił całe życie, by stworzyć wzorcowo
działającą firmę, z której był tak dumny. I teraz mi-
ałby to wszystko stracić?
– Nie smuć się. Poradzę sobie, obiecuję. Nie chcę
oglądać twojej smutnej buzi – zażartował, całując
ją w czoło. – Mamy do zjedzenia pyszne świąteczne
ciasto, pamiętasz?
Kolejna rodzinna tradycja. Lukrowane czekolad-
owe ciasto, przystrojone płatkami migdałów było
77/191
nieodzownym
elementem
świąt
Bożego
Nar-
odzenia w domu Cameronów.
– Pamiętam, tato. Chcesz, żebym przyniosła je
z kuchni?
– Tak, proszę. Może zanieś do salonu, zjemy przy
choince – odparł, podnosząc się z miejsca. – Zajrzę
do Clarissy, sprawdzę, czy wszystko w porządku
i dołączę do ciebie.
– Dobrze, tato. – Miała gulę w gardle i ostatnie,
o czym marzyła, to słodkie, lukrowane ciasto, ale
nie chciała martwić ojca. – Kocham cię.
Jego
uśmiech
był
ciepły
i szczery,
gdy
odpowiedział:
– Ja też cię kocham, córeczko. Nie martw się,
dobrze?
Kiwnęła głową i wyszła z gabinetu.
– Miałaś od niego jakieś wiadomości? – spytała
Tula, gdy późnym wieczorem spotkały się na
zwyczajowej kolacji. Ponieważ Tula nie miała rodz-
iny, stało się tradycją, że świąteczną kolację
celebrowały razem, przestrzegając jednej ważnej
zasady: żadna z nich nie gotowała, więc każdego
roku zamawiały jedzenie na wynos z jakiejś res-
tauracji. Tym razem padło na włoską, przynajmniej
78/191
z nazwy, knajpę Garcia. Jedzenie było okropne, ale
Anna i tak nie miała apetytu.
– Od Sama? – Pokręciła głową i upiła łyk wina. –
Nie. I tak jest lepiej. Naprawdę.
– Akurat.
Właśnie
widzę.
Promieniejesz
szczęściem.
Anna nie próbowała nawet bronić swego stanow-
iska. Po co? Mogła próbować oszukać Tulę, ale
siebie? Zastanawiała się, co teraz robi Sam i czy
o niej myśli, czy tęskni. Jak mogła pozwolić tak
bardzo zawrócić sobie w głowie?
– Anno, nie gniewaj się, ale to bez sensu.
Dlaczego do niego nie zadzwonisz?
– Po co? Co by to dało? Przecież nic się nie zmi-
eniło. Uważa, że byłam z nim dla pieniędzy.
– To czyste szaleństwo – zawyrokowała Tula,
sięgając po kieliszek. – Na pewno tak nie myślał.
Kłóciliście się, a wtedy ludzie mówią rzeczy,
których potem żałują.
– Albo właśnie wtedy mówią to, co myślą
naprawdę – dodała Anna. – Tak czy inaczej, to
koniec. Nie mówmy już o tym.
Usłyszała dzwonek telefonu, ale nie zamierzała
odebrać. Nie czuła się na siłach rozmawiać
z kimkolwiek.
Przeżywała
nie
tylko
rozstanie
79/191
z Samem, ale także kłopoty ojca, któremu w żaden
sposób nie mogła pomóc.
– Nie chcesz, wiedzieć, kto dzwoni? – spytała
Tula.
– Nagra się na automatyczną sekretarkę.
Po chwili mało serce nie wyskoczyło jej z piersi.
Dzwonił Sam!
– Anno? Jeśli jesteś tam, odbierz!
Tula popatrzyła na nią ponaglająco, ale ona tylko
pokręciła przecząco głową. Splotła mocno palce,
jakby dyscyplinowała swoje ciało, które wręcz
wyrywało się, by odebrać telefon. Nie mogła z nim
rozmawiać. Nie teraz. Było jej ciężko, ale miała
świadomość, że będzie jeszcze gorzej, jeśli ulegnie.
– Posłuchaj,
chciałem,
hm…
–
Głos
Sama
wibrował w powietrzu. – Chciałem ci po prostu
życzyć wesołych świąt.
Serce Anny ścisnęło się z bólu. Przymknęła oczy,
udręczona i pokonana. Gdyby między nimi ułożyło
się inaczej, siedzieliby tu razem z Tulą, w trójkę,
żartując i utyskując na okropny obiad z restauracji.
Niestety, rzeczywistość była daleka od marzeń.
– Anno, odezwij się. – Sam wciąż się nie pod-
dawał. – Nie pozwól, by to się tak zakończyło.
– O, Boże – szepnęła.
80/191
Kiedy nadal nie podnosiła słuchawki, odczekał
jeszcze kilka sekund i rozłączył się.
– Świetnie. – Głos Tuli przepełniał sarkazm. –
Siedzisz tu zasępiona, stęskniona i cała we łzach,
a kiedy dzwoni, nie odbierasz. Świetnie, gratuluję.
– Nie pomagasz mi.
– Tym razem tylko ty możesz sobie pomóc, uparta
przyjaciółko.
Sam schował telefon do kieszeni, mrucząc pod
nosem przekleństwo.
– Idiota – rzucił wściekle. Przez ostatnie dni
myślał tylko o Annie, o tym, jak podle się zachował
i co powiedział. Oddałby wszystko, by cofnąć czas,
cofnąć słowa, które ją zraniły. Jak, do diabła, mógł
powiedzieć coś tak głupiego? Przecież doskonale
wiedział, że nie była z nim dla pieniędzy. Utwierdz-
ił się w tym, gdy zobaczył, ile wysiłku i serca
włożyła w swoją pracę. Za każdym razem, gdy ją
całował, czuł wzajemność, głębokie zaangażowanie
i ekscytację. A teraz wszystko przepadło. Anna nie
chciała mieć z nim do czynienia, skoro nie odeb-
rała telefonu. Zresztą wcale się temu nie dziwił.
Była dumna, uparta i miała swoją godność. Niech
to szlag!
81/191
Nalał sobie szkockiej do pełna i usiadł na sofie,
opierając
łokcie
na
kolanach.
Choinka
prezentowała się pięknie, ozdobiona dużymi bomb-
kami i światłami, a z głośników sączyły się nastro-
jowe dźwięki muzyki jazzowej. Byłoby idealnie,
pomyślał, gdyby tylko Anna tu była. Boże, jeśli tak
ma wyglądać jego życie, że będzie popijał szkocką
w samotności, to…
– Siedzisz w ciemności? – usłyszał wesoły głos
młodszego brata. – To zły znak.
– Nie siedzę w ciemności – zaprotestował, mało
przekonująco. – Choinka się świeci.
– Jasne – mruknął Garret, sięgnął po butelkę piwa
z salonowego barku i zajął miejsce obok brata. – To
co? Powiesz mi, co cię gryzie?
– Nic mnie nie gryzie.
– Przecież nie jestem ślepy. Jesteś jakiś inny.
Oczywiście, jak zawsze podły – próbował żartować.
– Ale coś się zmieniło.
To rzadkie zjawisko, pomyślał Sam. Jego młodszy
braciszek zauważył, że coś się dzieje. Potrafił
dostrzec to, co Sam chciał ukryć. Może to znak, że
Garret dorośleje? Zrozumiał, że przyszedł czas, by
wyznać bratu prawdę. Zakochał się w Annie i nie
potrafił już bez niej żyć. Długo nie dopuszczał do
siebie tej myśli, ale teraz, gdy sam przed sobą się
82/191
przyznał, poczuł się lepiej. Popatrzył na brata z rz-
adką w takich momentach tkliwością i uznał, że
musi zaryzykować i powiedzieć mu o wszystkim.
– Właściwie – zaczął powoli, odstawiając szk-
laneczkę szkockiej na stolik. Wstał z miejsca,
odwrócił się w stronę Garetta i patrząc mu prosto
w oczy, powiedział: – Jest coś, o czym powinieneś
wiedzieć.
Mam
nadzieję,
że
przyjmiesz
to
spokojnie.
Garret momentalnie zbladł, słysząc powagę
w głosie brata.
– Chyba nie jesteś chory, prawda? Wszystko
w porządku?
– No jasne – roześmiał się i uświadomił sobie, że
śmiał się po raz pierwszy od rozstania z Anną. –
Nic z tych rzeczy, nie martw się. Chodzi o coś in-
nego. Pamiętasz, jak powiedziałem ci, żebyś zerwał
z Anną Cameron?
– Chciałeś powiedzieć, kiedy zmusiłeś mnie, bym
rzucił
„łowczynię
fortun”?
Tak,
pamiętam
doskonale.
– Widzisz, ona wcale nie jest „łowczynią fortun”,
jak początkowo myślałem.
Garret zmarszczył brwi.
– Interesujące. Z tego, co pamiętam, mówiłem ci
to wielokrotnie.
83/191
– Wiem, wiem. Sprawy trochę się zmieniły. Zam-
ierzałem ją dla ciebie odzyskać.
– Co takiego? – Garret aż podskoczył na sofie. –
Zaraz, zaraz…
– Zamierzałem – powtórzył wyraźnie. – Posłuchaj,
nie planowałem tego i nie wiem, jak to się stało,
ale zakochałem się w niej.
Zamilkł, patrząc wyczekująco na brata.
– Dzięki Bogu – zawołał Garret.
– Słucham?
– Wcale nie chciałem jej odzyskiwać.
Sam poczuł się zdezorientowany. Był pewien, że
brat żywi do Anny szczere uczucia.
– A ja myślałem…
– Zatem to cię gryzło przez cały czas? – zapytał,
podnosząc się z miejsca. Był równie wysoki jak
Sam, choć nie tak dobrze zbudowany.
– Tak, właściwie tak.
– Wyluzuj, braciszku – oświadczył i klepnął brata
po ramieniu. – Skończyłem z Anną. To znaczy, od
samego początku wiedziałem, że jest uczciwa i nie
leci na pieniądze, ale zrozumiałem, że to nie jest
dziewczyna dla mnie. Wkurzało mnie to, że
mówiłeś mi, co mam robić, a czego nie, zupełnie
jakbym miał dwanaście lat – uśmiechnął się tajem-
niczo, puszczając oko. – Cieszę się ze względu na
84/191
ciebie, Sam. Pasujesz do niej lepiej niż ja kie-
dykolwiek. To miła i fajna dziewczyna, ale jak dla
mnie zbyt staroświecka.
– Staroświecka? – żachnął się. – Powinienem cię
sprać za to, że naopowiadałeś jej jakichś głupot.
Czy ja ci mówiłem, że jest niedojrzała?
Garret z niewinną miną rozłożył szeroko ręce.
– No co? Przecież nie mogłem jej powiedzieć, że
to mnie tak ładnie określiłeś.
Sam pokręcił głową z dezaprobatą, ale nagle za-
lała go fala miłości do młodszego brata. Miał
nadzieję, że kiedyś odnajdzie swoją drogę w życiu.
A czy on odnajdzie drogę do serca Anny?
– No dobra, stary, wyjaśniłeś mi wszystko, ale
nadal nie wyglądasz na szczególnie ucieszonego.
Co jest?
– Powiedzmy, że sprawy między mną a Anną nie
układają się najlepiej.
– Rozumiem.
To
dlatego
siedzisz
tu
sam
i słuchasz jakichś smętnych piosenek. Nic się nie
martw, masz teraz mnie. Napijmy się jeszcze, na-
jpierw ty mi się wyżalisz, a potem ja opowiem ci
o boskiej
snowbordzistce,
którą
poznałem
w Aspen.
– O, a jak jej na imię?
85/191
– Shania. Jest naprawdę cudowna, niezwykła,
utalentowana. Ma w sobie to coś. Za dwa dni
lecimy do Genewy.
Sam przyciągnął do siebie brata szorstkim
gestem i uścisnął serdecznie.
– Nie jestem już o ciebie niespokojny. Myślę, że
w taki czy inny sposób odnajdziesz swoje miejsce
w życiu.
– Dzięki, Sam. Zobaczysz, poradzę sobie. A teraz
opowiedz mi o Annie i wspólnie zastanowimy się,
co zrobić, żebyś ją odzyskał.
86/191
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Święta się skończyły, a do sylwestra został zaled-
wie jeden dzień. Anna w skupieniu pracowała nad
kolejnym zleceniem. Mateo Corzino, właściciel na-
jlepszej
włoskiej
restauracji
na
północnym
wybrzeżu Kalifornii, poprosił, by ozdobiła ściany
w lokalu. Zażyczył sobie widok sycylijskiej zatoki
z łodziami rybackimi, kolorowym piaskiem i re-
gionalnymi domami o rdzawych dachach. Pomysł
bardzo jej się spodobał. Ponieważ zlecenie było
duże, wszystko wskazywało na to, że będzie zajęta
przez kilka tygodni. Cieszyła się, bo lubiła, jak pod
jej dłońmi powstawało coś pięknego i unikalnego.
Gdyby tylko potrafiła skupić się na pracy i poskle-
jać jakoś złamane serce. Nad Crystal Bay zbierały
się ciężkie, sztormowe chmury, idealnie wpisujące
się w nastrój, jaki towarzyszył jej od tygodnia.
Może jej ojciec miał rację? Może nowy rok
przyniesie rozwiązanie problemów? W każdym ra-
zie z każdym dniem, powinno być jej łatwiej po-
godzić się ze stratą Sama, a przynajmniej taką mi-
ała nadzieję.
– Od teraz koniec – powiedziała na głos, stanow-
czo. – Skoncentruję się wyłącznie na pracy i nie
będę dłużej o nim rozmyślała.
Brzmiało wspaniale. Przynajmniej w teorii, bo
obraz Sama nie opuszczał jej myśli ani na chwilę.
Był z nią, kiedy zasypiała i kiedy się budziła. Nie
chciała martwić ojca, więc dużo energii zużywała
na
odgrywanie
roli
zadowolonej
z życia
dziewczyny.
– Hej, Anno, jak leci?
Podskoczyła jak oparzona, mało nie wypuszczając
z ręki pędzla.
– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć.
– To ja przepraszam. Zamyśliłam się tak mocno,
że nawet nie usłyszałam, kiedy wszedłeś.
Mateo popatrzył na ścianę, którą zdobił zarys sy-
cylijskiego krajobrazu.
– To wygląda jak żywe – stwierdził z podziwem. –
Nie mam pojęcia, jak to robisz.
Anna uśmiechnęła się, przyjemnie połechtana
komplementem.
– A ja nie wiem, jak robisz ten niewiarygodnie
pyszny sos, więc jesteśmy kwita.
– Skoro o tym mowa, chyba lepiej będzie, jak
wrócę do kuchni, zanim coś przypalę. Jeśli
będziesz czegokolwiek potrzebowała, wystarczy,
88/191
że zawołasz. Restauracja będzie zamknięta do
obiadu, więc nikt ci nie będzie przeszkadzał.
– Dzięki, Mateo – odparła, odprowadzając go
wzrokiem. Zza drzwi kuchni dobiegało gaworzenie
jego dziecka i radosny śmiech żony.
Nagle poczuła się bardzo samotna i jeszcze
bardziej nieszczęśliwa. Z ciężkim westchnieniem
wróciła do mieszania farb. Pracowała przez kolejne
dwie godziny bez wytchnienia jak w transie.
W pewnym
momencie
usłyszała
energiczne
pukanie. Na początku nie zareagowała, przekon-
ana, że dobija się jakiś klient, ale kiedy pukanie
przybrało na sile, zniecierpliwiona odłożyła pędzel
do puszki i podeszła do przeszklonych, wejściow-
ych drzwi, otwierając je na oścież.
– Clarissa? O co chodzi? Coś się stało? – Anna
wciągnęła macochę do środka, zauważając, że jej
oczy były czerwone, a po policzkach płynęły łzy. –
Coś z tatą?
– Nie – wydukała Clarissa, pociągając nosem.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Anny. Była
przekonana, że ojciec miał co najmniej zawał.
– To co się stało, dlaczego płaczesz? – dopytywała
się, choć domyślała się, że chodzi o przedsiębiorst-
wo. A więc koniec. Dzieło życia jej ojca jest
stracone.
89/191
Poprowadziła macochę do stolika i zmusiła, by
usiadła na krześle. Cierpliwie czekała, aż Clarissa,
się uspokoi.
– Płaczę ze szczęścia – wyrzuciła z siebie. – To
takie wspaniałe… Niezwykłe… Nie spodziewałam
się…
Anna nic nie rozumiała z tego bełkotu. Czyżby
Clarissa straciła rozum z rozpaczy?
– Przyjechałam tu, by ci przekazać dobre wieści.
Wiem, jak martwiłaś się o ojca, więc powinnaś
wiedzieć… Dziękuję ci, kochanie. Nie wiem, jak
tego dokonałaś, ale dziękuję.
– O czym ty mówisz? – Anna powoli traciła cier-
pliwość. – Za co mi dziękujesz? Uspokój się
wreszcie i mów!
Clarissa otarła chusteczką oczy i roześmiała się
promiennie.
– Nie wiesz? Ty nie wiesz? Byłam pewna, że za
tym stoisz, z drugiej jednak strony…
– Clarisso, wiesz, że cię kocham, ale jeśli zaraz
mi nie powiesz, o co chodzi, to…
– Oczywiście, oczywiście, już mówię. – Złapała
pasierbicę za rękę w uroczystym geście. – Sam
Hale skontaktował się wczoraj z twoim ojcem i…
jego
firma
podpisała
ekskluzywny
kontrakt
z naszą!
90/191
Znów zalała się łzami, jednocześnie śmiejąc się
doniośle.
– Rozumiesz, co to znaczy? Firma twojego ojca
jest uratowana. Co za ulga! Co za szczęście! Musi-
ałam tu przyjść i podziękować ci za to, co zrobiłaś.
– Sam zadzwonił do ojca?
Anna wciąż nie mogła do siebie dojść. Ta wiado-
mość była niewiarygodna, zaskakująca, cudowna!
Sam pomógł jej ojcu. Miała wrażenie, jakby wstę-
powały w nią nowe siły.
– Tak, zadzwonił. Mieli spotkanie dziś rano
i w obecności prawnika spisali umowę. Nawet nie
wiesz, jaka to radość patrzeć na szczęście twojego
ojca.
– Dlaczego Sam to zrobił?
– Nie wiem, kochanie. Myślałam, że ty za tym
stoisz – odparła, ocierając z policzka łzę.
Anna sięgnęła po torebkę wiszącą na oparciu
krzesła.
– Muszę lecieć. Powiedz Mateo, że niedługo
wrócę, dobrze? – zawołała do Clarissy.
– Jedziesz do Sama?
– Tak. – Musiała się dowiedzieć, dlaczego jej
pomógł.
– To świetnie. Nie spiesz się, wyjaśnię wszystko
Mateo. Tylko wróć do domu na kolację. Twój ojciec
91/191
będzie chciał wypić toast za ten wspaniały
kontrakt.
– Na pewno przyjadę – odparła i spontanicznie
ucałowała Clarissę w policzek.
92/191
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Sam stał w swoim domowym biurze, zapatrzony
w pierzaste
fale
oceanu,
stworzone
z pasją
i niewątpliwym talentem przez Annę. Tak bardzo
za nią tęsknił, a tylko to mu pozostało. Malowidło
na ścianie imitujące widok z okna. Powinien się
czymś zająć, odwrócić uwagę od niechcianych
myśli, zapomnieć…
– Wiedziałam, że cię tu znajdę.
Zza pleców dobiegł go ciepły, aksamitny głos.
Należał do niej. Do kobiety, za którą tęsknił, której
rozpaczliwie potrzebował.
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Ubrana była
w ciemne spodnie i luźną, białą koszulę. Jeszcze
nigdy nie wydawała mu się tak piękna i pociąga-
jąca. Pragnął jej każdym nerwem swego ciała.
– Masz farbę na policzku – powiedział z czułością,
pieszcząc wzrokiem jej twarz.
– Pracowałam – wyjaśniła szybko. – Wiem, co
zrobiłeś.
– I co w związku z tym?
– I chciałabym wiedzieć dlaczego?
– Wiesz dlaczego – odparł krótko. Po spotkaniu
z Dave’em Cameronem wiedział, że prędzej czy
później zobaczy Annę, ale nie był pewien, jak zare-
aguje. Była dumną kobietą, między innymi dlatego
się w niej zakochał.
– Nie wiem. Nie rozumiem twojego zachowania.
Powiedz mi, dlaczego pomogłeś mojemu ojcu.
– Bo cię kocham! Nie odbierałaś ode mnie tele-
fonu, wiedziałem, że nie chcesz mnie widzieć, więc
to był jedyny sposób, by ci to udowodnić.
– Sam…
– To nie wszystko – przerwał jej, podchodząc
bliżej. – Twój ojciec jest dobrym człowiekiem i kon-
trakt z nim przysłuży się nam obydwu, ale
głównym
motorem
moich
działań
byłaś
ty.
Zrobiłem to z twojego powodu. Zrobiłem to dla
ciebie.
Ponieważ milczała, dodał szybko:
– Niczego od ciebie nie oczekuję. Nie jesteś mi
nic winna. Do diaska, nie oczekuję nawet, że uwi-
erzysz, że cię kocham, ale to prawda.
Gdy w dalszym ciągu nie odpowiadała, nie
wytrzymał i chwycił ją za ręce.
– Zrobię dla ciebie wszystko, Anno. Wybacz mi.
Wtedy przywarła do niego całym ciałem, oplata-
jąc ramionami szyję.
– Sam, kocham cię. Tak bardzo cię kocham.
94/191
– Boże – wyszeptał i przywarł wargami do jej
warg. Całował ją długo, zachłannie, namiętnie,
jakby nie mógł się nią nacieszyć.
– To, co zrobiłeś dla mojego ojca – zaczęła,
próbując zaczerpnąć tchu. – Nie musiałeś. Nie
oczekiwałam tego.
– Wiem – odparł i pocałował ją drugi raz. Potem
trzeci. – Zrobiłem to, żeby cię uszczęśliwić.
– Ty mnie uszczęśliwiasz, Sam. Tylko ty.
– Cieszę się, bo musisz wiedzieć, że nie pozwolę
ci odejść. Już nigdy nie chcę być sam, bez ciebie.
– Nigdy – powtórzyła, całując go w usta.
– Czy wiesz, że dziś przyszedłem tu po raz pier-
wszy, odkąd się rozstaliśmy? Nie mogłem patrzeć
na to malowidło, nie myśląc o tobie. Nie mogłem
patrzeć na węża, bo przypominał mi, że byłem tak
głupi i pozwoliłem ci odejść.
– Zamaluję
tego
węża
–
zaproponowała,
głaszcząc ciepły policzek Sama.
– Nie, powinien zostać, żebym nie zapomniał.
– O czym?
– Jak byłem bliski utraty ciebie. Już nigdy do tego
nie dopuszczę.
Uśmiechnęła
się
przez
łzy,
wzruszona
i uszczęśliwiona.
– Wyjdziesz za mnie?
95/191
– Tak. – Nie musiała się nawet zastanowić nad
odpowiedzią. Pytać siebie samej, czy jest pewna.
Sam był jej mężczyzną. Należał do niej od pier-
wszej chwili. – Tak, wyjdę za ciebie.
Uniósł jeden kącik ust w uśmiechu, który tak
bardzo kochała.
– Właśnie taką odpowiedź chciałem usłyszeć.
Jego ręce wtargnęły pod bluzkę w poszukiwaniu
piersi. Anna poczuła przyjemne łaskotanie w dole
brzucha i już miała poddać się pieszczotom, gdy
nagle przypomniała sobie o niedokończonej pracy
u Mateo.
– Och, nie mogę teraz. Muszę wracać, wyszłam
tylko na chwilę.
Sam pocałował ją, ale po chwili cofnął się.
– W porządku. Mamy całą noc, by świętować.
Wtedy przypomniała sobie także o obietnicy
złożonej Clarissie.
– Och, nie gniewaj się, ale dziś powinnam być
w domu. Tata koniecznie chciał świętować ocale-
nie firmy. Przyjdziesz, dobrze? Będziemy mogli
ogłosić radosną nowinę.
– Kolacja z twoją rodziną? Niech tak będzie. I tak
miałem porozmawiać z twoim ojcem, ale potem
jesteś moja.
96/191
– Oczywiście. – Nie mogła się już doczekać. Prag-
nęła
tylko
znów
zatonąć
w jego
ramionach,
słuchać, jak mówi, że ją kocha.
– Po kolacji wrócimy do mnie, usiądziemy pod
choinką z butelką wina i rozpakujemy prezenty.
– Rozpakujemy prezenty?
Przyciągnął ją do siebie i patrząc w oczy, zaczął
powoli, na próbę odpinać guziki koszuli.
– Ach, to masz na myśli – zaśmiała się, podek-
scytowana. – Świetny pomysł. To będzie nasza
tradycja.
– Widzę, że się rozumiemy. – Mrugnął do niej
łobuzersko. – Chodź, odwiozę cię do Mateo. Nie
chcę, żebyś zmokła.
Anna wspięła się na palce i uścisnęła go mocno.
– Deszcz? Jaki deszcz? Ja widzę jedynie błękitne
niebo i tęczę.
Sam oplótł ją ramionami, delektując się szczęś-
ciem, które wypełniło ich oboje.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Anno.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Sam.
97/191
Sandra Hyatt
Powrót do rezydencji
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gwar radosnej paplaniny i beztroskich chichotów
niespodziewanie ustał. W salonie słychać było je-
dynie dźwięczny baryton Binga Crosby’ego, który
rzewnie wyśpiewywał stary szlagier Będę w domu
na święta, oraz trzask drew w kominku.
Meg Elliot, skonsternowana nagłą ciszą, odwró-
ciła się powoli, uważając, by nie zniszczyć piram-
idy tarteletek ułożonych misternie na srebrnej
tacy, którą trzymała w dłoniach, i stanęła twarzą
w twarz z obcym mężczyzną. Gwoli ścisłości: twar-
zą w klatkę piersiową. Musiała wysoko zadrzeć
głowę, by zobaczyć, kim jest nieznajomy. Miał
ciemne faliste włosy, gładkie ogolone policzki
i opaloną skórę. Zbyt opaloną, jak na tę porę roku,
w zaśnieżonym Lake Tahoe. Z całą pewnością nie
była to typowa opalenizna narciarza. Największy
niepokój wzbudzały zaś jego oczy. Wyjątkowo
jasne, przeszywające, zimne. Znała te oczy, ale nie
znała mężczyzny. W przeciągu ostatnich kilku
miesięcy spotykała wielu ludzi, więc miała prawo
nie pamiętać tej twarzy. Problem polegał na tym,
że takiego mężczyzny, wyjątkowo przystojnego,
nietuzinkowego, imponującego, na pewno by nie
zapomniała.
Jak się tu dostał? Przecież Cezar, stróżujący pies,
alarmował głośnym szczekaniem, gdy ktokolwiek,
nawet ktoś z przyjaciół, wchodził do domu. Zdała
sobie sprawę, że jej goście obserwują ją w napięciu
i czekają. Na co, u licha? Kim jest ten człowiek?
Patrzył na nią bez słowa, a po chwili uniósł głowę
i skupił wzrok na okazałym, kryształowym żyran-
dolu przyozdobionym jemiołą. Meg bezskutecznie
przeszukiwała archiwa pamięci, by zidentyfikować
nieznajomego. Mężczyzna ponownie zwrócił się do
niej, wziął tacę z jej rąk i odstawił na przyozdobi-
ony świątecznie stół za jej plecami. Uśmiechnął się
lekko, jakby znajomo. Wtedy pojawił się jakiś prze-
błysk wspomnienia.
– Luke? – wyszeptała.
Z uśmiechem i spokojem obserwował jej za-
skoczoną minę. Obiema dłońmi ujął jej twarz.
– Cześć, kochanie. Wróciłem – powiedział miękko
i pochylił nisko głowę. Meg, zbyt zaskoczona, by
zareagować, poczuła na swoich ustach ciepłe
wargi. W jego pocałunku był głód i chęć dominacji.
Nie potrafiła zareagować. Nie mogła pozwolić
sobie na to, by zareagować.
100/191
Mężczyzna wsunął palce w jej włosy, we wład-
czym geście, ale po chwili gwałtowny pocałunek
złagodniał, stał się czuły i delikatny. Z zakamarków
pamięci wyłowiła niejasne wspomnienie. Tylko raz
ją
całował.
Pamiętała
smak
oszołomienia
i cudownej obietnicy. Tak, obietnicy, którą potem
złożył. Kiedy zaczęła odwzajemniać pocałunek, on
nagle oderwał od niej usta i cofnął się, jak gdyby to
ona była inicjatorką, a on musiał zachować dys-
tans, by nie doszło do tego ponownie.
Jak przez mgłę usłyszała radosny aplauz za ple-
cami. W sekundę wróciła do rzeczywistości, do
stanu tu i teraz. Jej goście, głównie członkowie ko-
mitetów
charytatywnych,
byli
świadkami
in-
teresującego przedstawienia. Miała ochotę zapaść
się pod ziemię.
– Nie przedstawisz mnie, kochanie? Rozpoznaję
tylko kilka znajomych twarzy.
– Proszę o uwagę. – Z jej gardła wydobył się za-
chrypnięty głos, który sprawił, że mężczyzna
uśmiechnął się drapieżnie. – To Luke Maitland.
Mój mąż.
To, co działo się później, rozpłynęło się niczym
niewyraźna plama: uściski, gratulacje, wypo-
wiadane półgłosem uwagi, aż wreszcie stwier-
dzenia, że Meg z pewnością będzie chciała teraz
101/191
zostać sama ze swoim mężem, po jego nies-
podziewanym powrocie. Nie minęło kilka minut,
jak stali w pustym salonie. Jego salonie. Taca ze
smakołykami w dalszym ciągu prezentowała się jak
efektowna królowa na okrągłym stoliczku, Bing
Crosby wciąż wyśpiewywał zalety świąt Bożego
Narodzenia, ale nic już nie było takie samo. Te
oczy… Jak to się stało, że nie rozpoznała go od
razu?
Przestępując
z nogi
nad
nogę,
postanowiła
przełamać krępujące milczenie.
– Wyglądasz… lepiej.
Kiedy widziała go ostatnim razem, leżał, blady
i nieogolony, na prowizorycznym łóżku, na in-
donezyjskiej wyspie. Teraz ani trochę nie przypom-
inał tamtego wymizerowanego pacjenta, który sy-
czał z bólu, ilekroć próbował podnieść głowę. To
dlatego ten pełen wigoru, przystojny, umięśniony
mężczyzna wydał jej się zupełnie obcy. To dlatego
Cezar nie zaalarmował jej szczekaniem. Pan wrócił
do domu.
– Rozczarowana? – spytał cicho.
– Nie! Jak możesz w ogóle coś takiego sug-
erować? To dobrze, że masz się lepiej. Nie wiedzi-
ałam, gdzie jesteś. Nie mogłam cię znaleźć. Już
myślałam, że nie żyjesz.
102/191
– No właśnie. Może wcale nie wyszłabyś na tym
źle – stwierdził, rozglądając się znacząco po
salonie.
Meg nie była pewna, czy mówi to, by jej dok-
uczyć, czy też stwierdza niezaprzeczalny fakt.
Kiedyś spędzili ze sobą tylko kilka dni, ale miała
wrażenie, że między nią a jej cierpiącym i chorym
pacjentem wytworzyła się więź. Pomimo bólu po-
trafił sprawić, że się śmiała i zawsze patrzył na nią
ciepło i serdecznie. Mężczyzna, którego pamiętała,
nie miał nic wspólnego z tym, który pojawił się na
przyjęciu
–
zimnym,
podejrzliwym
i pełnym
rezerwy.
– To nieprawda – powiedziała spokojnie. – Nigdy
nie życzyłam ci źle i twoja śmierć wcale by mnie
nie ucieszyła.
– Nie wyglądało na to, byś jakoś szczególnie cier-
piała z powodu mojej nieobecności. Przyjęcie,
goście,
świąteczne
ozdoby.
Masz
mój
dom.
Niedługo przekonasz się, że jest jeszcze dużo
więcej do otrzymania.
Wtedy, gdy leżał, wyczerpany gorączką na łóżku,
opowiadał jej, jak bardzo chce przekazać swój
rodzinny dom komuś, kto doceni jego piękno.
Kiedy za niego wychodziła za mąż, nie miała poję-
cia, że „rodzinny dom” jest w rzeczywistości
103/191
luksusową posiadłością, położoną na obrzeżach
Lake Tahoe, z basenem, siłownią, salą posiedzeń
i biblioteką
pełną
cennych
woluminów.
Nie
zdawała sobie sprawy, jak bardzo zamożny jest jej
poślubiony w nietypowych okolicznościach mąż.
Podeszła do kominka, patrząc przez chwilę
w płomienie pożerające drewno.
– Nie masz prawa tak tu po prostu przychodzić…
– Nie miałem prawa przyjść do własnego domu?
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Przychodzić tu – kontynuowała – i oskarżać
mnie o… O co właściwie mnie oskarżasz?
– O nic – odparł pozbawionym emocji głosem,
tym samym potwierdzając zgłaszane pod jej adre-
sem, niesprecyzowane pretensje.
– Luke, to był twój pomysł. Praktycznie za-
żądałeś, żebym za ciebie wyszła. Byłeś zdesperow-
any, pamiętasz?
– Pamiętam doskonale.
– Groziłeś, że jeśli ja za ciebie nie wyjdę, oświad-
czysz się pierwszej lepszej kobiecie, która wejdzie
do sali. Mówiłeś, że wyświadczę ci w ten sposób
przysługę.
Teraz wydawało jej się to czystym absurdem.
Jaką korzyść mógłby mieć przystojny milioner sto-
jący na czele jednej z największych instytucji
104/191
charytatywnych
na
świece
z poślubienia
jej,
zwykłej,
przeciętnej
dziewczyny,
prostej
pielęgniarki.
Luke podszedł do kominka, oparł dłoń na wysta-
jącym
gzymsie
i zapatrzył
się
w płomienie.
Uśmiech pojawił się na jego wargach i natychmiast
zgasł, jakby go cieszył i jednocześnie martwił
powrót do domu. Meg sama nie wiedząc, co z sobą
począć, odeszła na bok, w stronę drzwi. Potrze-
bowała przestrzeni, powietrza, oddechu. Pragnęła
pójść do swojej sypialni i spokojnie przemyśleć
wydarzenia z dzisiejszego wieczoru. Powrót Luke’a
wszystko zmieniał.
– Pewnie jesteś zmęczony. – Nie miała pojęcia,
skąd przyjechał ani jak długo trwała podróż, ale
było już późno, a jego oczy zdradzały chęć
odpoczynku,
więc
zaryzykowała.
–
Możemy
porozmawiać jutro. Teraz nie jest najlepszy czas
na poważne dyskusje.
Luke natychmiast podszedł do niej, zastawiając
wyjście.
– Masz rację, jestem zmęczony. – Popatrzył na
nią, okręcając sobie wokół palca jeden z kosmyków
włosów wijących się wokół jej twarzy. – Nasze
łóżko jest pościelone?
Meg oniemiała.
105/191
– Jak to „nasze”?
Na pewno żartował albo poddawał ją jakiejś
próbie. Przecież ich ślub był jedynie umową,
niczym więcej. Umową, która miała wygasnąć
z chwilą, gdy powróci do domu.
– Nie rób takiej miny, jakbym zamierzał cię zjeść.
Czerpiesz duże korzyści z bycia moją żoną, więc to
chyba normalne, że ja również chcę mieć jakąś
korzyść z bycia twoim mężem.
Odepchnęła jego rękę i cofnęła się przestraszona.
– Już skorzystałeś na tym małżeństwie – odparła,
zadzierając dumnie głowę. – Dzięki mnie nie
wprowadził się do tego domu twój brat.
– Przyrodni brat – skorygował odruchowo. – Nie
taką korzyść miałem na myśli.
– Owszem, miałeś, kiedy się ze mną żeniłeś.
Zależało ci tylko na tym, by Jason nie przejął
domu. To dlatego oświadczyłeś się nieznajomej
dziewczynie.
– Nieznajomej dziewczynie o najdelikatniejszych
dłoniach. – Meg znieruchomiała. – To te dłonie
mnie pielęgnowały i sprawiły, że mniej bolało.
Pamiętasz? Nie odstępowałaś mojego łóżka na
krok.
Nagła zmiana w jego głosie, pewien rodzaj
czułości,
z jaką
na
nią
patrzył,
wprawił
ją
106/191
w zakłopotanie i zachwyt jednocześnie. Poczuła się
niepewnie.
Nie
wiedziała,
czego
może
się
spodziewać po tym dominującym mężczyźnie.
– Masz mi wiele do wyjaśnienia. – Chrząknęła,
próbując sprowadzić rozmowę na bezpieczne tory.
– Gdzie się podziewałeś? Dlaczego wcześniej nie
dałeś znaku życia? Mogłeś zadzwonić! Nie wiedzi-
ałam, co się dzieje, ludzie pytali, a ja…
– Już zaczynasz mnie dręczyć? – ziewnął, demon-
strując zmęczenie.
– Chyba mam prawo zadawać pytania.
– Ja też mam kilka pytań do ciebie.
– To zrozumiałe. Proponuję, żebyśmy poszli spać,
a rano spokojnie sobie porozmawiamy. Skrzydło
dla gości jest po tej stronie – dodała, wskazując
prawy korytarz.
Roześmiał się głośno, jak gdyby usłyszał wyśmi-
enity żart.
– Wiem, gdzie jest skrzydło dla gości. Nie rozu-
miem tylko, jak możesz proponować mi gościnny
pokój w moim własnym domu.
– Przepraszam, ale ja zajęłam twoją sypialnię.
Wiem, nie powinnam była tego robić. Rano pozbi-
eram swoje rzeczy, a póki co proponuję ci gościnny
pokój.
107/191
Przez te kilka samotnych miesięcy, jakie tu
spędziła, często wyobrażała sobie, jak będzie wy-
glądał powrót Luke’a do domu. Z całą pewnością
nie spodziewała się, że jego pojawienie się już na
zawsze zburzy jej spokój.
Luke nie odrywał wzroku od błękitnych oczu
żony. Dawniej nie musiał namawiać żadnej kobiety,
żeby zechciała pójść z nim do łóżka. Co prawda os-
tatnio wyszedł z wprawy, ale miał nadzieję, że Meg
przynajmniej rozważy jego propozycję, a tymcza-
sem wydawała się wręcz przerażona. Już za długo
żył w celibacie.
Leżąc w szpitalu marzył o tej kobiecie. Wiele
z tych marzeń było produktem delirium. Wiele, ale
nie wszystkie. Pozostałe wynikały ze starego jak
świat pożądania. Wciąż jednak nie był pewien, czy
słabość do Meg jest czymś głębokim i trwałym, czy
też efektem zbiegu okoliczności. Uczucie pacjenta
do pielęgniarki nie było niczym nowym. Był chory,
słaby, samotny i w obcym kraju, a ona taka śliczna
i opiekuńcza dawała mu nadzieję, że wszystko
dobrze się skończy.
Kim była kobieta, którą poślubił? Nie miał poję-
cia. Co za ironia. Całe życie trzymał ludzi na dys-
tans, a teraz miał żonę, którą ledwie znał.
108/191
Wyciągnął dłoń, aby raz jeszcze dotknąć jej
włosów, ale powstrzymała go, chwyciwszy za
nadgarstek.
– Boisz się mnie, Meg?
Czuł
jej
zapach.
Delikatny,
kwiatowy,
rozpraszający.
– A powinnam? – Puściła jego rękę.
– A jak myślisz?
Sam
nie
wiedział,
dlaczego
ją
prowokuje.
W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin
przespał może dwie czy trzy. Marzył, by się
położyć, wszystko jedno gdzie, i zamknąć oczy.
Wrócił do domu, bez specjalnych oczekiwań,
i wcale nie zamierzał na dzień dobry zaogniać
relacji z dziewczyną, która po prostu spełniła jego
życzenie.
– Myślę, że nie.
– Jesteś pewna? – dopytywał się dwuznacznie.
– Myślę, że z jakichś perwersyjnych powodów
chcesz, żebym się ciebie bała. Mężczyzna, którego
poznałam w szpitalu był inny, miły i dobry.
– Do tego słaby, chory, z gorączką czterdzieści
stopni – stwierdził prześmiewczo. – Dziewczyno,
nie byłem sobą.
– Pewne rzeczy się nie zmieniają.
– A inne zmieniają się zupełnie, pani Maitland.
109/191
Dziwne. Nagle zrozumiał, że naprawdę ma żonę,
choć przysięgał sobie, że nigdy nie weźmie na
siebie takiego ciężaru. To dlatego rozpadł się jego
poprzedni związek.
– Nie jestem panią Maitland – zaprotestowała
gwałtownie.
–
Nigdy
nie
przyjęłam
twojego
nazwiska. To nie byłoby w porządku.
Nie był pewien, czy poczuł ulgę, czy też
rozczarowanie.
– Nazwiska nie przyjęłaś. Tylko mój dom, moje
pieniądze, moje życie.
– Daj spokój. Sam tego chciałeś, a teraz zaczepi-
asz mnie bez powodu. Idź spać.
– To chodź ze mną. – Tak naprawdę nie miał siły
już na nic poza snem, ale ona o tym nie wiedziała.
– Tak długo spałem zupełnie sam.
– Luke… – Wypowiedziała jego imię z frustracją
i zniecierpliwieniem.
– Wtedy, w szpitalu, zwracałaś się do mnie innym
tonem. – Pamiętał, jak tkliwie mówiła do niego,
przekonana,
że
zasnął.
Ale
nawet
gdy
był
przytomny, jej głos był pewien czułości i ciepła. –
Marzyłem, że znów zwrócisz się do mnie jak
dawniej.
– Najpierw moje dłonie, teraz głos. Czy jest
jeszcze jakaś część ciała, o której marzysz?
110/191
Luke uśmiechnął się tajemniczo.
– Nie chcesz tego wiedzieć.
111/191
ROZDZIAŁ DRUGI
Luke przebudził się w szerokim, miękkim łóżku.
Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. Miniaturowa,
pięknie przystrojona choinka stała na toaletce.
Święta?
Wróciły
niejasne,
mgliste
wspomnienia
z poprzedniej nocy. Wrócił do domu, zmęczony jak
nigdy, spotkał w nim Meg, kobietę, którą poślubił
w desperacji i gniewie. Pamiętał także jemiołę za-
wieszoną na kryształowym żyrandolu i donośny
stukot obcasów, gdy Meg uciekała przed nim na
piętro.
Odrzucił na bok ciepłą jeszcze pościel, podszedł
do okna i gwałtownym ruchem rozsunął ciężkie
zielone kotary. Jakże marzył o tej chwili. Były mo-
menty, gdy naprawdę się bał, że nie uda mu się
wyzdrowieć i wrócić. Za oknem rozciągał się
wspaniały widok na rozległe jezioro i majaczące
się na horyzoncie góry. Ciężkie, stalowoszare
chmury zwiastujące opady śniegu wisiały nisko
nad
ziemią,
nie
dając
jednak
najmniejszej
wskazówki co do pory dnia.
Wykrzywił usta w lekkim grymasie, rozciągając
ramię, które jeszcze nie tak dawno stałoby się
przyczyną jego śmierci. Lekkie, wydawałoby się
niegroźne
zranienie,
w gorącym
i wilgotnym
klimacie rozwinęło się w infekcję. Jak się okazało –
bardzo groźną infekcję, a na wyspach Indonezji nie
tak łatwo było o antybiotyk, którego potrzebował.
Pojechał tam tylko po to, by wypełnić prośbę
zmarłej przed rokiem matki. Wiele razy nalegała,
żeby przyjrzał się z bliska pracom w założonej
przez nią fundacji charytatywnej, której filie dzi-
ałały w wielu odległych miejscach. Wizyta na
wyspach
Indonezji
pomogła
mu
odkryć
dwulicowość jego przyrodniego brata, więc nie
żałował tej podróży, pomimo że o mało nie przypła-
cił jej życiem. Poza tym spotkał tam Meg, poślubił
ją, a teraz miał się z nią rozwieść. Jego żona… Meg
Maitland, nie, nie, jakoś inaczej. Meg…? Nawet nie
pamiętał jej nazwiska.
Lepiej będzie, jeśli wezmę prysznic, zamiast stać
tu i rozmyślać, nie wiadomo o czym, pomyślał.
Piętnaście minut później zszedł do kuchni
w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Na szczęście
spiżarnia okazała się świetnie zaopatrzona, co mu-
siało być niewątpliwie zasługą jego żony. Słysząc
kroki, odwrócił się za siebie, stając oko w oko
z Meg. Miała na sobie ciemne, dopasowane dżinsy
i miękki czerwony sweter. Wyglądała ślicznie i tak
113/191
niewinnie, jak gdyby wciąż jeszcze wierzyła
w Świętego Mikołaja. Pozory mogły jednak mylić.
Miał wiele pytań i zamierzał jeszcze tego samego
dnia uzyskać na nie odpowiedź. Poprzedniej nocy
nie zachował się, jak powinien, czego teraz
żałował. Ale nie zamierzał przepraszać za tamten
pocałunek. To mogła być jedyna i niepowtarzalna
okazja, więc skorzystał. Niedługo Meg zniknie
z jego domu i życia. Uzgodnili, że jeśli uda mu się
przeżyć, przeprowadzą rozwód.
– Jeśli chcesz podam ci obiad – zaproponowała.
– Obiad? Zwykle zaczynam dzień od śniadania.
Uśmiechnęła się łagodnie.
– Po południu zwykle podaje się obiad.
Pamiętał ten uśmiech. Pamiętał, jak często i łat-
wo igrał na jej twarzy, jak wówczas lśniły jej oczy,
przypominając mu błękit jeziora z rodzinnych
stron, za którymi tęsknił, rzucając się w gorączce
na posłaniu w prowizorycznym szpitalu. Kiedy po-
jawiała się przy łóżku, jej delikatny nieśmiały
uśmiech
działał
znieczulająco
na
wszelkie
dolegliwości.
– Chyba żartujesz! Jest już tak późno?
Trudno mu było w to uwierzyć. Oczywiście, był
wczorajszej nocy wykończony, ale… Rozejrzał się
po kuchni w poszukiwaniu zegara ściennego.
114/191
Wskazówki
pokazywały
godzinę
pierwszą
czterdzieści.
– Musiałeś być bardzo zmęczony – stwierdziła us-
prawiedliwiającym tonem.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
– Usiądź, zrobię ci kanapkę.
Czyżby próbowała go zmiękczyć? Oczarować?
Ująć dobrocią, wyświadczając mu przysługę w jego
domu? W jego życiu? Miała w tym jakiś cel?
Najwyraźniej mimowolnie na jego wargach po-
jawił się cyniczny uśmiech, bo przewróciła oczami
i zawołała zniecierpliwiona:
– Na litość boską, siadaj wreszcie i nie rób takiej
miny. Spokojnie, nie zamierzam cię otruć i nie
oczekuję niczego w zamian. Proponuję ci tylko
kanapkę. Wyglądasz co prawda dużo lepiej niż
w Indonezji i lepiej niż wczoraj wieczorem, ale
i tak, jeśli mam być szczera, daleko ci do stanu
idealnego.
Luke uśmiechnął się, tym razem szczerze, i zajął
wysoki stołek przy blacie barowym. W milczeniu
obserwował, jak Meg biega po kuchni, otwierając
i zamykając lodówkę i szafki. Nie pytała, co lubi
albo czego nie jada, i bardzo dobrze, bo było mu
wszystko jedno. Był głodny jak wilk. Jeszcze nigdy
żadna kobieta nie krzątała się po jego kuchni. Nie
115/191
był pewien, czy mu się to podoba, czy też nie. Przy-
glądał się jej delikatnym długim placom, cienkim
przegubom rąk, wdzięcznym ruchom. Po chwili wa-
hania stwierdził, że jej obecność tutaj wcale nie
jest taka zła.
– Dziękuję – powiedział, gdy postawiła przed nim
talerz.
Ta prosta kurtuazja zaskoczyła ją. Nie należał do
szczególnie czarujących mężczyzn ani wczorajszej
nocy, ani tego ranka.
– Dziękuję – powtórzył, gdy obok talerza z kanap-
kami postawiła kubek gorącej czarnej kawy.
Na krótką chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się
i w tym momencie oboje mieli wrażenie, że pojaw-
iła się wątła nić porozumienia.
– Nie ma za co – odparła nonszalancko. – Na
zdrowie. Wciąż pijesz czarną, prawda?
Obserwował, jak podchodzi do radia, aby znaleźć
stację nadającą kolędy. Włosy miała rozpuszczone,
więc gęste pukle spływały na plecy i ramiona.
Dopiero teraz miał okazję zobaczyć, jakie są długie
i piękne. W Indonezji, z praktycznych względów,
nosiła je spięte i schowane pod czepkiem. Zeszłej
nocy też były lekko splecione na karku, choć wiele
krótkich kosmyków wiło się przy twarzy i szyi.
Przypomniał sobie, jakie były miękkie i przyjemne
116/191
w dotyku. Bzdura, żachnął się w duchu. Włosy jak
włosy. Nie chciał wiedzieć, jakie są. Co go to
obchodziło? Jedyne, czego chciał, to by jego życie
wróciło do normy. A to wykluczało posiadanie
żony.
Meg również zrobiła sobie kawę i oplatając
kubek palcami, usiadła po drugiej stronie stołu.
– Byłeś głodny? – bardziej stwierdziła, niż zapy-
tała, gdy w kilka minut opróżnił talerz.
– Bardzo – potwierdził. – Tęskniłem za takim
jedzeniem.
– Mogę zrobić jeszcze albo podać ci owoce.
– Meg, to jest mój dom, sam się mogę obsłużyć.
– To powiedz mi… – zaczęli jednocześnie.
– Ty pierwszy – pospieszyła Meg.
– Dobrze. Chciałbym wiedzieć, jak spędziłaś trzy
ostatnie miesiące.
– Zwyczajnie. Opuściłam wyspę i przyjechałam
tutaj. Zajęło mi trochę czasu, by przekonać Marka
o prawdziwości moich słów. Nie wierzył nawet
w list podpisany twoją ręką, twierdząc, że mogłeś
zostać do tego zmuszony. Dopiero historyjka
o domku na drzewie przesądziła sprawę. Powiedzi-
ał, że nigdy nie opowiedziałbyś tego nikomu, komu
byś nie ufał, nawet gdyby celowano do ciebie
z pistoletu.
117/191
– Jesteś teraz jedyną osobą poza mną i Markiem,
która zna tę historię.
– Mam usta zamknięte na siedem pieczęci. Mark
był wspaniały. Wszystko załatwił i wytłumaczył
twoim znajomym moją obecność tutaj. Wyobraź
sobie, że nikt się nie zdziwił, bo wiedzieli, jak
bardzo chronisz swoją prywatność, i że nie jesteś
zbyt wylewny.
Luke zasępił się. Miły, pomocny, inteligentny
Mark. Gdyby nie wrócił, pewnie jeszcze bardziej
zbliżyliby się do siebie. Byłaby z nich ładna para.
Ta myśl go drażniła.
– Chcesz się przejść? – Musiał wyjść na zewnątrz,
poruszać się.
Niepotrzebnie się zdenerwował. Powinien pam-
iętać, kto jest jego prawdziwym przyjacielem. Nie
miał ich wielu, ale z całą pewnością Mark się do
nich zaliczał. A co z Meg? Chciał jej zaufać, ale, na
Boga, przecież w ogóle jej nie znał, jeśli nie liczyć
tych kilku dni w Indonezji, gdy i tak przez więk-
szość
czasu
leżał
albo
nieprzytomny,
albo
zmęczony i obolały. Właściwie dlaczego za niego
wyszła? Z autentycznej dobroci i litości nad umi-
erającym czy też miała w tym jakiś interes?
– Oczywiście, z chęcią się przejdę – odparła,
podążając za nim do drzwi.
118/191
Otworzył dwuskrzydłową szafę w holu, ciekawy,
czy jeszcze wisi tam jego stara kurtka. Wisiała. Na
tym samym wieszaku co zawsze. Nie pozbyła się
jego rzeczy. Zajęła sypialnię, ale to była jedyna
zmiana, jaką wprowadziła w jego domu, nie licząc
choinki w salonie.
– Jason cię nie niepokoił? – spytał, gdy szybkim
krokiem szli w stronę bramy wjazdowej. Był
przekonany, że przyrodni brat nie tracił czasu. Jak
mógł się tak co do niego pomylić?
Meg zawahała się.
– To zależy, co przez to rozumiesz – zaczęła
ostrożnie.
– Czyli jednak nie dał ci spokoju?
– Bardzo często tu przychodził. Z początku był
bardzo podejrzliwy, wręcz wrogi. Nieustannie
wypytywał o nasze relacje, małżeństwo. Chyba nie
bardzo wierzył w nasz ślub. Może był zły, że nie
mógł uczestniczyć w ceremonii? O, Cesar!
W ich
stronę
biegł
wielki
kudłaty
pies,
poszczekując wesoło. Dopadł do nich, dopraszając
się uwagi i rytualnego głaskania. Meg przykucnęła
przy nim, a ten natychmiast przewrócił się na
grzbiet, sugerując, że pieszczoty będą mile widzi-
ane. Luke stwierdził, że wierny towarzysz wszys-
tkich jego pieszych wędrówek miał zwykle więcej
119/191
godności, ale z rozbawieniem przyglądał się, jak
Meg głaszcze ciepły brzuch zwierzęcia. Znów
zwrócił uwagę na jej piękne, delikatne dłonie.
Przez chwilę wyobraził sobie te dłonie na swoim
ciele… Nie, nie powinien o tym myśleć.
– Z tego, co mówił Jason – kontynuowała Meg –
wywnioskowałam, że nie jestem w typie kobiet,
z jakimi zazwyczaj się umawiałeś.
– Oczywiście, że nie. Jesteś niższa. – Meg ledwie
sięgała mu do brody. Ostatnią kobietą, z jaką się
spotykał, była Melinda, olśniewająca modelka.
– Poznałam twoją poprzednią dziewczynę.
– Naprawdę? – Nie wydawał się poruszony tą
informacją.
– Zjawiła się tu pewnego dnia, a kilka minut
później przyjechał też Jason. Powiedział jej, że
jestem twoją żoną, choć przypuszczam, że jakieś
plotki musiały dotrzeć do niej już wcześniej.
W każdym razie Jason przedstawił mi ją jako twoją
byłą dziewczynę.
– Powiedziała coś?
– Nie, po prostu uśmiechnęła się.
– To dobrze. – Melinda zerwała z nim na kilka
miesięcy przed jego wyjazdem do Indonezji. Nie
miała powodu być zmartwiona.
120/191
– To nie był wesoły uśmiech – przypomniała sobie
Meg.
– Ach tak?
– Wiem, że to nie moja sprawa, ale dlaczego się
rozstaliście?
Zawahał się na moment, jakby wstydził się
prawdy.
– Bo nie chciałem się żenić – stwierdził krótko.
– To by tłumaczyło ten „niewesoły uśmiech”.
– Tak przypuszczam.
– Ona jest bardzo piękna.
Luke nie mógł zaprzeczyć. Żaden mężczyzna nie
przeszedł
obok
Melindy
obojętnie,
a jednak
bardziej pociągająca wydała mu się Meg, która
może nie miała takiego doświadczenia w ek-
sponowaniu swojej urody, ale za to było w niej coś
szczególnego, jakaś tajemnica, ciepło, subtelność,
pewien rodzaj nieśmiałości.
– Może powinieneś jej powiedzieć, dlaczego się
ze mną ożeniłeś – podsunęła cicho.
– Pomyślę o tym. – Nie rozumiał, dlaczego Meg
mogło na tym zależeć, nie miała w tym żadnego in-
teresu.
Wydawała
mu
się
jednak
szczera
i niewinna. – Ile ty właściwie masz lat?
– Dwadzieścia osiem.
121/191
Prawie dziesięć lat młodsza od niego. Dzieliły ich
różnica wieku i spojrzenie na świat. On miał dość
cyniczne podejście do życia, ona zaś sprawiała
wrażenie dziewczyny spontanicznej i szlachetnej.
Pewnie dlatego wydawała mu się tak interesująca.
– Ja zobaczyłam datę twoich urodzin na akcie
małżeństwa.
Ten kawałek papieru łączył ich od kilku miesięcy.
Musiał jak najszybciej przeprowadzić rozwód, bo
choć prawie się nie znali i zawarli ślub w szczegól-
nych okolicznościach, to jednak Meg w świetle
prawa była jego żoną. Co za absurdalna sytuacja.
– Jaki mamy dzień? – spytał, gdy schodzili
w stronę jeziora.
– Sobota.
Umówił się z Markiem na poniedziałek. Musiał
z nim omówić kwestię Jasona. Nie mógł się
doczekać, żeby dobrać mu się do skóry.
– Mówiłaś mi, że mój przyrodni brat był na
początku nieufny, podejrzliwy, a potem?
– Potem… coś się zmieniło. Zaakceptował nasze
małżeństwo, stał się miły, oferował pomoc. Wciąż
jednak zadawał pytania. Gdzie jesteś, dlaczego ze
mną nie wróciłeś? Mówiłam tak, jak radziłeś, że
zostałeś na wyspie w związku z działalnością
122/191
dobroczynną, że doglądasz tamtejszego ośrodka
i wrócisz za kilka miesięcy.
– Przyjęłaś jego pomoc? – spytał ostro.
– Co masz na myśli?
– Po prostu, czy przyjęłaś jego pomoc. Proste
pytanie.
– Ale zadałeś je takim tonem, jakbyś mnie o coś
oskarżał.
– O nic cię nie oskarżam. Jednak różnie można
rozumieć propozycję pomocy, jaką oferuje Jason.
– Och, daj spokój. Naprawdę nie rozumiem,
dlaczego tak go nienawidzisz. Może jest trochę
odpychający, ale nie miał łatwego życia.
Nie tak jak ty. Aluzja była aż nadto wyraźna.
Właśnie w taki sposób Jason wzbudzał w nim
poczucie winy, robiąc z siebie ofiarę okrutnego
ojca, ich wspólnego ojca, który nigdy go nie uznał.
Luke czuł się winny i szczerze współczuł bratu,
dlatego dał mu dom, pracę, pieniądze. I wtedy
Jason pięknie „podziękował” za pomoc, ohydnie sz-
antażując jego matkę. Straszył, że upubliczni pik-
antne tajemnice z życia jej zmarłego męża. Gdyby
to zrobił, ucierpiałaby nie tylko reputacja i pamięć
ich ojca, ale także wizerunek instytucji charytaty-
wnej, a ta dla jego matki była całym życiem.
123/191
Luke nie zapoznał nigdy Meg ze szczegółami,
czego teraz żałował. Wyglądało na to, że Jason
bardzo przekonująco odgrywał rolę pokrzywdzone-
go przez los człowieka. Pewnie po jego śmierci
zrobiłby wszystko, by ją uwieść, poślubić i tym
samym dobrać się do pieniędzy Maitlandów.
– Przyjęłaś jego pomoc czy nie? I co miałaś na
myśli, mówiąc „odpychający”?
Sama myśl, że kręcił się wokół Meg, była już wys-
tarczająco „odpychająca”. Jason nie wiedział, czym
są zasady moralne i przyzwoitość.
– Cóż, nie wydawał mi się do końca szczery, ale
próbował być użyteczny – odparła, wsuwając
dłonie głęboko w kieszenie kurtki. – Mówił, gdzie
są dobre sklepy i restauracje. Tego typu rzeczy.
Ale to Mark zaproponował, żeby wynająć prywat-
nego oficera śledczego. Musiałam cię przecież
odnaleźć.
– Szukałaś mnie?
– Oczywiście, ale śledczy wrócił z niczym. Wtedy
sama pojechałam, jak tylko wyrobiłam wizę.
– Na wyspę?
– Tak. Gdzie ty byłeś? Gdzie się wszyscy podziali?
Musiała opuścić wyspę, bo sytuacja robiła się
coraz gorsza. Z dnia na dzień szerzyły się przemoc
i chaos. Próbowała się kłócić, że musi zostać przy
124/191
mężu,
ale
przedstawiciele
lokalnych
władz
przekonali ją, że zaopiekują się nim do czasu, aż
przybędzie samolot, by ewakuować jego i innych
rannych do najbliższego szpitala na leczenie.
Wioska znajdowała się w pierścieniu konfliktu i po-
zostanie na miejscu groziło śmiercią.
– Nie wiem dlaczego, ale samolot nigdy po nas
nie przyleciał. Zostaliśmy jeszcze jeden dzień,
a kiedy walki zaczęły się nasilać, po prostu
uciekliśmy z wioski, a potem z wyspy. Zajęło nam
to jednak sporu czasu.
– To by się zgadzało – przyznała po chwili. – Nikt,
z kim rozmawiałam, nie wiedział, co się stało,
gdzie jesteś. Bałam się, że doszło do najgorszego.
Szła w milczeniu, wyraźnie przygaszona. A Luke,
choć wcześniej uważał, że powinien wobec niej
zachować
większy
dystans,
nieoczekiwanie
wyciągnął ramię i przyciągnął ją bliżej. Przyszłość
ich na zawsze rozdzieli, ale łączyła ich przeszłość,
której nikt poza nimi nie mógłby zrozumieć. I dlat-
ego chciał ją pocieszyć, tak jak przyjaciela. Wciąż
miał wiele pytań, ale teraz nie uważał, żeby to była
odpowiednia chwila.
Resztę pętli wokół jeziora przeszli w milczeniu.
Wciąż
obejmował
ją
ramieniem,
a ona
nie
próbowała się wyrwać. Pamiętał, jak się nim
125/191
opiekowała, była przy nim dzień i noc, spokojna,
odważna,
opanowana.
I wyjątkowa.
Nigdy
wcześniej nie spotkał takiej dziewczyny.
Dopiero kiedy wracali do domu, zauważył, że po-
siadłość przystrojona jest świątecznymi dekorac-
jami. Na świerkach przed domem błyszczały
srebrne i złote bombki. W ciągu ośmiu lat, które tu
spędził, ani razu tego nie zrobił. Nawet czasami
myślał o tym, by postawić w domu choinkę, ale
wtedy
musiałby
także
kupić
bombki
i inne
świąteczne ozdoby, a jakoś nigdy się nie składało.
– Dokąd pójdziesz? Masz gdzie mieszkać? – spy-
tał bez owijania w bawełnę. Przecież nie mogła tu
zostać, bo niby w jakim charakterze? Żony? Sytu-
acja była jasna: on wraca, ona odchodzi.
– Jeśli by to nie był problem, to czy mogłabym
zostać do poniedziałku? Dopóki mój samochód nie
wróci od mechanika?
Zatrzymał się, pociągając ją za rękaw.
– Oczywiście, że możesz zostać. – Spodziewał się,
że nie odejdzie przed upływem miesiąca, a teraz
myśl, że zniknie z jego życia, napawała go niezro-
zumiałym smutkiem. Przecież powinien lepiej
poznać swoją żonę, zanim się z nią rozwiedzie. –
Zostań, jak długo zechcesz.
126/191
– Dziękuję bardzo – odparła ciepło. – Wystarczy,
że będę mogła przeczekać do poniedziałku.
Łagodnie, ale stanowczo odrzuciła jego wspani-
ałomyślną ofertę. Czy nie tego chciał? Nie to miał
na myśli, gdy życzył sobie, by jego życie wróciło do
normy?
Popatrzył na nią z ukosa, zatrzymując dłużej
wzrok na wargach. Miała najsłodsze usta, jakie
widział, stworzone do całowania. Ciekawe, jakby
zareagowała, gdyby znów ją pocałował. Bez jemi-
oły, bez świadków, bez pośpiechu. Doskonale pam-
iętał ich pierwszy raz, na wyspie. Urzędnik, zaraz
po tym jak udzielił im ślubu, zostawił ich samych.
Zapadała ciemność i Meg jak zwykle usiadła przy
jego łóżku. Trzymała go za rękę i opowiadała za-
bawne historie ze swojego dzieciństwa, by choć
trochę go rozerwać. Leżał z zamkniętymi oczami,
a jej ciepły, melodyjny głos, przynosił mu ulgę, po-
magał zapomnieć o bólu. Wtedy zapytał, czy ma
kogoś, jednocześnie zdając sobie sprawę, że pow-
inien był zainteresować się tym wcześniej, zanim
przymusił ją do ślubu. Odparła, że niedawno roz-
stała
się
z chłopakiem,
i aby
zapomnieć
o złamanym sercu, zaangażowała się w wolontariat
i przyjechała do Indonezji. Próbowała żartować,
gdy mówiła o swoim szczęściu do nieodpowiednich
127/191
mężczyzn, ale wyczuwał, że wcale nie było jej do
śmiechu. Gdy otworzył oczy, zobaczył na jej
policzku łzę. Wydała mu się krucha i bezbronna,
mimo że świetnie radziła sobie jako pielęgniarka
i to na obcym, niebezpiecznym terenie.
– To nasza noc poślubna – wychrypiał, próbując
uchwycić jej wzrok. – Chodź do mnie.
I zrobiła to. Podniosła się z krzesła i usiadła na
łóżku, tuż przy nim.
– Bliżej – nalegał.
Pochyliła się nad nim, a wtedy delikatnie otarł
z jej policzka łzę, położył dłoń na karku, przy-
ciągnął ja i pocałował w usta, powoli, namiętnie,
rozkosznie. Nie odczuwał wcale bólu i był pewien,
że właśnie umarł i poszedł do nieba.
– Nieźle, jak na kogoś, kto jeszcze niedawno stał
nad grobem – zażartowała, cofając się nieznacznie.
– Poczekaj, aż dojdę do siebie. Sprawię, że za-
pomnisz o wszystkich swoich smutkach.
– Obiecujesz?
– Jeśli tego chcesz.
Popatrzyła mu w oczy badawczo, chcąc się
przekonać, czy żartuje, czy też mówi poważnie.
– W takim razie wracaj szybko do zdrowia.
– Teraz mam dodatkową motywację.
128/191
Wtedy po raz ostatni byli sami. Następnego dnia
Meg opuściła wyspę łodzią, która zaopatrywała
okoliczne wioski w zapasy żywności.
Był pewien, że gdyby nie był chory, nie
skończyłoby się na jednym pocałunku. Teraz już
nic mu nie dolegało. Zatrzymał się i objął ją rami-
eniem, dając wyraźnie do zrozumienia, jakie są
jego intencje. W jej spojrzeniu wyczytał niepokój,
ale również ciekawość i niecierpliwość.
Wtedy Cezar zawarczał głośno. Meg zesztywniała
i odwróciła się za siebie.
– Miałeś gościa.
Patrzyli w milczeniu, jak czerwona corvetta
opuszcza podjazd. Luke zaklął bezgłośnie A ten tu
czego chciał?! Nienawidził Jasona za to, co zrobił
jego matce, i nie mógł znieść myśli, że ten łajdak
kręcił się wokół Meg. Zrobiłby wszystko, żeby się
go pozbyć ze swojego życia.
– Chodźmy już, robi się zimno – rzekł obojętnym
tonem, choć jeszcze przed chwilą zamierzał dać
upust
swojej
namiętności.
Cudowna
bliskość
i porozumienie, jakie odczuwali, nagle zniknęły.
Miał wrażenie, że Meg przegląda mu się z ukosa,
próbując zrozumieć przyczyny jego niechęci do
brata. Widział w jej oczach rozczarowanie, jakby
129/191
raziło ją takie obcesowe zachowanie wobec
członków rodziny.
– Nie zrozumiesz tego – mruknął, gdy weszli do
domu. Zamknął za sobą drzwi i wziął od niej kur-
tkę, by powiesić w szafie.
– I nie muszę. Rodzinne stosunki potrafią być
skomplikowane. To nie moja sprawa. Nic mi do
tego.
– Przecież jesteś moją żoną.
– Tylko na papierze – uściśliła.
– Ale jednak – nalegał, choć sam nie wiedział
dlaczego. Może po prostu chciał, żeby zrozumiała,
dlaczego nie znosił przyrodniego brata. Nie mógł
znieść myśli, że mogłaby go źle osądzić. Nie ona.
– Daj spokój, przecież nie możesz się doczekać,
żeby się ze mną rozwieść. Już pewnie rozpocząłeś
procedurę.
– Nie zrobiłem tego.
– Ale zrobisz, przecież dlatego umówiłeś się
z Markiem na poniedziałek, prawda?
Nie mógł zaprzeczyć. Między innymi dlatego.
W pierwszej kolejności jednak zamierzał najpierw
rozprawić się z Jasonem.
– Chyba mi nie powiesz, że tobie nie zależy na
szybkim rozwodzie?
130/191
– Oczywiście, że mi zależy – odparła bez za-
stanowienia. – I dlatego twój brat to nie moja
sprawa. Nie powinnam się mieszać do twoich pry-
watnych
spraw.
I tak
już
niepotrzebnie
się
wmieszałam.
– W jaki sposób?
– Zamieszkałam w twoim domu, poznałam twoich
przyjaciół. Niektórzy z nich stali się także moimi
przyjaciółmi.
Skinął głową, zachęcając, by mówiła dalej.
– Wiesz, że Julie odeszła od męża? A Sally i Kurt
oczekują drugiego dziecka. Obiecałam, że pomogę
przy małym, gdy pójdzie do szpitala, i potem, gdy
wróci. Nie planowałam nawiązywać głębszych
relacji z twoimi przyjaciółmi. Po prostu tak wyszło.
Luke zrozumiał, że w Meg nie było cienia fałszu
i wyrachowania. Zrozumiał, że ofiarność, dobroć
i altruizm są nieodłączną częścią jej charakteru.
Była gotowa spieszyć z pomocą każdemu, kto tego
potrzebował, tak jak wtedy, gdy opiekowała się
nim na wyspie. Zapragnął dotknąć jej gładkiego
policzka, poczuć ciepło warg. Wstrząsnęła nim fala
pożądania.
131/191
ROZDZIAŁ TRZECI
Meg cofnęła się, uciekając przed gorącym
spojrzeniem
Luke’a,
swojego
męża,
którego
w ogóle nie znała, a który sprawiał, że myślała
o rzeczach, o których nie powinna myśleć.
– Cieszę się, że znalazłaś tu przyjaciół, że nie
byłaś sama – odparł po tak długim milczeniu, że
już sądziła, że w żaden sposób nie skomentuje jej
słów.
W jego
głosie
dźwięczała
jakaś
przyjemna
miękkość, delikatność, o której nie wiedziała, co
myśleć.
Nie
chciała
go
polubić.
Nie
w ten
szczególny, wysublimowany sposób, który zdecy-
dowanie wykraczał poza przyziemną namiętność.
Luke był niesamowicie pociągający i z pewnością
oddziaływał na większość kobiet, na nią też. Przed
tym jednak potrafiła się bronić, zapanować nad
iskrą, którą rozpalał w jej ciele, ilekroć na nią
patrzył albo gdy jej dotykał. Dużo bardziej
niebezpieczna była bliskość emocjonalna, pewien
rodzaj duchowego porozumienia, stanowiącego
główny składnik przyjaźni i miłości.
Zgodziła się wyjść za niego za mąż dlatego, że
groziła mu śmierć, a on nie chciał, by cokolwiek
odziedziczył Jason. Była gotowa spełnić ostatnią
prośbę umierającego. Luke jednak przeżył. Stał
teraz przed nią, pełen wigoru i siły z dziwnym, za-
gadkowym uśmiechem.
– Cieszę się jednak, że nasi przyjaciele mają na
tyle rozumu, by trzymać się od nas z daleka teraz,
kiedy wróciłem. Jedyne, czego potrzebuję, to cisza
i spokój.
Meg przypomniała sobie wczorajszy wieczór, gdy
zastał ją w salonie pełnym gości.
– Pokaż mi cały dom – zaproponował.
– Niczego nie zmieniałam. Nie potrzebujesz
mnie, by obejrzeć własny dom.
– Urządziłaś przyjęcie, a to już zmiana.
– Ach, mówisz o wczorajszym wieczorze? To nie
było
żadne
huczne
przyjęcie,
tylko
ostatnie
spotkanie komitetu.
– Udekorowałaś dom świątecznymi ozdobami –
mówił dalej, nie drążąc tematu komitetu. – To też
zmiana. Większa nawet, niż przypuszczasz. Zwykle
nie obchodzę świąt.
Zabrzmiało to bardzo smutno. Meg nie potrafiła
sobie wyobrazić, jak można nie celebrować tego
pięknego zwyczaju. Uwielbiała ubierać choinkę,
rozwieszać girlandy związane czerwoną wstążką
i słuchać kolęd.
133/191
– Dekoracje można w każdej chwili usunąć. To
nie jest jakaś trwała zmiana.
– Pamiętasz naszą obietnicę? – spytał nagle, zmi-
eniając temat.
Popatrzyła mu w oczy, nieco zbita z tropu.
– Że będziemy się kochać i szanować? W zdrowiu
i w chorobie? I że pomogę ci pozbawić twojego
brata praw do spadku?
Uśmiech pojawił się na jego wargach i zaraz
zgasł.
– Wiesz dobrze, o czym mówię. Miałem na myśli
inną obietnicę.
Czyli nie zapomniał. Wtedy, gdy pocałował ją
pierwszy raz, przysiągł, że jak dojdzie do siebie,
sprawi, że ona zapomni o wszystkich kłopotach.
Ale przecież to były żarty.
– To były inne okoliczności. Byłeś chory, obolały.
Mówiliśmy sobie pewne rzeczy tylko dlatego, żeby
jakoś przetrwać, ale teraz nie mają już znaczenia.
– To prawda, zmieniły się okoliczności, ale obiet-
nica jest obietnicą.
Zadrżała lekko pod wpływem jego spojrzenia.
– Czasami myślę, że to właśnie ta obietnica
trzymała mnie przy życiu. – Meg nie była pewna,
czy mówi do niej, czy sam do siebie. – Walczyłem,
134/191
choć powinienem był umrzeć, czekając tyle dni na
antybiotyki.
– Jeśli ci to pomogło, to cieszę się – uśmiechnęła
się nerwowo, niepewnie, bojąc się kierunku,
w jakim zmierzała rozmowa.
– Myślałaś o tym kiedyś? A może szybko o mnie
zapomniałaś?
Zignorowała pierwsze pytanie, odpowiadając
tylko na drugie.
– Nie zapomniałam o tobie.
Podszedł bliżej i wziął ją za prawą rękę. Na ser-
decznym palcu błyszczała obrączka. Wcześniej
zachwycał się jej dłońmi, ale dopiero teraz za-
uważył, że nosiła biżuterię.
– Nasza ślubna obrączka? – domyślił się.
Meg kiwnęła głową, czując przyjemne ciepło jego
ręki.
– Musiałam jakąś mieć. Sam rozumiesz, ludzie
pytali. Nie chciałam iść do jubilera, więc kupiłam
ją przez internet.
– I to ich przekonało? – spytał z powątpiewaniem,
dotykając palcem prostej, cienkiej, złotej obrączki.
– Ja bym wybrał coś droższego.
– Ważne jest to, co symbolizuje, a nie, ile
kosztowała. Powiedziałam twoim przyjaciołom, że
135/191
zażyczyłam sobie właśnie taką skromną obrączkę.
Poza tym nie chciałam zbyt wiele wydawać.
– Sama za nią zapłaciłaś?
– Oczywiście. – Próbowała uwolnić rękę, ale
trzymał mocno. – Nie była droga.
– A nie
pytano,
gdzie
masz
zaręczynowy
pierścionek?
– Powiedziałam, że nie znaleźliśmy odpowied-
niego i że postanowiliśmy poczekać z wyborem, aż
wrócisz do domu – odparła, nareszcie uwalniając
dłoń.
– Co jeszcze mieliśmy robić po moim powrocie?
Zawahała się lekko, ale dzielnie mówiła dalej.
– Ludzie pytali o miesiąc miodowy.
A teraz zamiast tego będzie rozwód, pomyślała
nie bez poczucia humoru.
– Ach tak. I co mówiłaś? Dokąd mielibyśmy
jechać?
– Powiedziałam, że ty chciałeś do St. Moritz albo
do Paryża, ale ja wolałam Wyspę Wielkanocną.
– I doszliśmy do kompromisu?
Meg uśmiechnęła się lekko.
– Hm… nie. Wybraliśmy Wyspę Wielkanocną, bo
ty już byłeś w Paryżu i St. Moritz, a na Wyspie
Wielkanocnej nie było żadne z nas. Poza tym
obydwoje chcemy zobaczyć kamienne posągi.
136/191
– Rzeczywiście, to musiałoby być niesamowite
doświadczenie. Co nie znaczy, że właśnie tam zab-
rałbym swoją żonę. Wolałbym coś dużo bardziej
ekskluzywnego.
– Nie było cię przy mnie, a ja musiałam wymyśleć
jakąś ciekawą historię dla twoich przyjaciół, żeby
uwiarygodnić
nasz
związek.
W każdym
razie
spodobało im się to, że uległeś mojej prośbie. Pow-
iedzieli, że jestem inna od kobiet, z jakimi się do
tej pory spotykałeś. Że może dzięki mnie zrozu-
miesz, co jest naprawdę ważne w życiu i nauczysz
się przyjmować i dawać miłość.
– Wszyscy moi znajomi tak powiedzieli czy tylko
Sally, która myśli, że zdobycie dyplomu z psychiat-
rii uczyniło z niej drugiego Carla Junga?
– No, właściwie to głównie Sally – przyznała
spolegliwie.
Luke parsknął śmiechem.
– Cała Sally. No dobrze, to kiedy jedziemy
zobaczyć te posągi? Nie mogę się już doczekać.
– To
nie
jest
śmieszne
–
zaprotestowała
z wyrzutem, choć i jej udzielił się pogodny nastrój.
– Kiedy decydowałam się odgrywać rolę twojej
żony, nie zdawałam sobie sprawy, że to będzie
takie trudne. Myślałam, że po prostu przyjadę tu
i… właściwie nie wiem, co myślałam. A potem
137/191
zaczęli pojawiać się ludzie, zadawać pytania i mu-
siałam im coś powiedzieć.
– Jestem pewien, że poradziłaś sobie najlepiej,
jak umiałaś.
– A ty, co byś im powiedział?
– Że to nie ich cholerna sprawa.
– Nie można tak mówić do swoich przyjaciół.
– Prawdziwy przyjaciel nie obraziłby się.
– Być może, ale to nie w moim stylu.
– Zdążyłem się przekonać. Jesteś taka, jaką cię
zapamiętałem z wyspy, miła i taktowna.
– Mam wrażenie, że upłynęło już tyle czasu od
tamtych dni, i że my też nie jesteśmy tacy jak
wtedy.
– Spójrz na mnie, Meg – rozkazał miękko. Powoli,
z wahaniem uniosła wysoko głowę, by spojrzeć mu
w oczy. Nie musiał nic mówić. Wiedziała, co może
się stać. – Chciałbym cię pocałować.
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– To nie jest najlepszy pomysł.
Gdyby to zrobił, odwzajemniłaby pocałunek,
a wtedy dowiedziałby się, jak bardzo go pragnie.
Miała czas, by odwrócić się i odejść, ale nie zrobiła
tego, jakby stopy przyrosły jej do podłogi.
Luke wziął ją za rękę, przytulił wargi do wnętrza
dłoni, ucałował palce. Meg wstrzymała oddech.
138/191
Ciepło przyjemnym prądem rozeszło się po całym
ciele. Działając jakby na przekór rozsądkowi,
dotknęła jego policzka, mocno zarysowanej brody,
zdradzającej siłę i upór. Nie opierała się, kiedy
Luke ujął jej twarz w dłonie i pochylił się nad nią.
Z początku całował ją z wyjątkową delikatnością,
czule muskając wargi. Stopniowo pocałunek zmi-
eniał charakter, stawał się coraz bardziej namięt-
ny, pożądliwy, cudowny.
Meg przywarła do niego, obejmując ramionami
w pasie. Zapomniała już, dlaczego jeszcze przed
chwilą uważała, że to nie najlepszy pomysł, i po
prostu upajała się wyjątkową chwilą.
Nie było przeszłości ani przyszłości. Istniało tylko
tu i teraz, jego usta i język, cudowne dłonie,
gorący oddech. Miała wrażenie, że unosi się ponad
ziemią,
przepełniona
uczuciem
szczęścia
i ekscytacji.
– Nadal uważasz, że był to niedobry pomysł? –
wyszeptał chrapliwie. – Ja uważam, że jeden
z lepszych, o ile nie najlepszy, jaki miałem.
Nic mądrego nie przychodziło jej do głowy, więc
milczała. Luke przesunął dłonie z jej twarzy na
ramiona i dalej w dół, w poszukiwaniu rąk. Chwycił
je mocno, a wtedy zrozumiała, że znalazła się
w poważnych tarapatach, bo jedyne, o czym była
139/191
w stanie myśleć, to kolejny pocałunek. Chciała
więcej, dużo więcej.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Pierwszą
reakcją Meg było rozczarowanie, ale po chwili, gdy
wrócił zdrowy rozsądek, poczuła ulgę. Taki po-
całunek otwierał drogę do sytuacji, na jaką nie
mogli sobie pozwolić, nie bez olbrzymich komp-
likacji, jakby mało ich było dotychczas. Wpatry-
wała się w drzwi z rosnącym napięciem, co Luke
natychmiast zauważył.
– Nie otwieraj. Nie ma nas dla nikogo – powiedzi-
ał przyciszonym głosem.
Meg wiedziała, że nie może zlekceważyć czekają-
cych pod drzwiami gości.
– Musimy otworzyć.
– Wiesz, kto to?
Meg zerknęła na zegarek na ręce.
– Może. – Byli punktualni, nawet trochę przed
czasem.
– Ktoś do ciebie?
– Niezupełnie – odparła wymijająco.
– Ktokolwiek to jest, odeślij go. Dziś nie mam
ochoty na towarzystwo.
– Nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego?
Po raz drugi rozległ się dźwięk dzwonka.
140/191
– Bo to chyba firma cateringowa.
– Możesz mi wyjaśnić, co tu robią?
– Chcieliby wejść do środka. – Jej głos brzmiał up-
rzejmie i niewinnie.
– Meg? – Spojrzenie Luke’a z całą pewnością nie
było uprzejme.
– Mają
przygotować
kolację
na
dzisiejszy
wieczór.
Po kolejnym dzwonku usłyszeli niecierpliwe
pukanie do drzwi.
– Otwórz, a potem będzie lepiej, jeśli wytłu-
maczysz mi, dla kogo ta kolacja.
Meg wpuściła do środka kilkuosobową grupę ca-
teringową i zaprowadziła ich do kuchni, która na
jeden wieczór miała się stać ich warsztatem pracy.
Potem wróciła do przedpokoju, gdzie Luke całował
ją jak szalony, ale jego już nie było. W pierwszej
chwili chciała go poszukać, ale uznała, że będą
mieli jeszcze okazję, by porozmawiać, a póki co
powinna zająć się czymś równie ważnym.
Wróciła do swojej – jego – sypialni, wyciągnęła
z szafy dużą czarną walizkę i rozłożyła na łóżku. Po
kolei odsuwała szuflady, gdzie leżały ubrania
poukładane w równą kostkę. Lubiła porządek. Dz-
ięki temu nigdy nie miała problemu ze znalezi-
eniem jakiejś rzeczy.
141/191
– Co robisz?
Usłyszawszy za plecami męski głos, drgnęła
przestraszona.
– Pakuję się.
– Naprawdę? Nigdy bym się nie domyślił –
prychnął.
– Uzgodniliśmy, że wyprowadzę się, jak tylko
wrócisz do domu.
– Owszem, ale przecież umówiliśmy się na
poniedziałek,
kiedy
odbierzesz
samochód
z warsztatu.
Luke przeszedł szybkim krokiem przez pokój
i stanął przy olbrzymim oknie, z którego rozciągał
się wspaniały widok na jezioro i górskie szczyty.
Oparł się plecami o parapet i westchnął głośno,
jakby był zmęczony albo zniecierpliwiony.
– Czego się boisz?
– Niczego.
– A ja się boję. Ciebie.
Zamurowało ją.
– Nie sądzę. Przecież jesteś na swoim terytorium,
a ja nie jestem taka groźna.
– Przeraża mnie to – zaczął, odwracając się do
niej tyłem – co czuję, gdy na ciebie patrzę i gdy ty
patrzysz na mnie.
142/191
Słowa te przeszyły ją na wskroś, wypełniając ni-
erozsądną nadzieją, dziką radością i jednocześnie
smutkiem.
– Naprawdę uważasz, że jest się czego bać? –
spytała.
– Nie wiem.
Ona też tego nie wiedziała. Za to była pewna, że
powinna jak najszybciej wynieść się z jego sypialni.
Wróciła do pakowania, układając na samym
spodzie
bluzki
i sukienki,
wsuwając
między
szczeliny intymne części garderoby. Z natury prak-
tyczna i skromna, miała jednak słabość do eleg-
anckiej, nawet seksownej bielizny.
Luke
podszedł
do
komody,
częściowo
wypełnionej jej rzeczami. W odsuniętej szufladzie
spostrzegł
perfumy,
szkatułkę
na
biżuterię,
świeczkę zapachową i…
– Nie dotykaj tego – zawołała nerwowo.
Odwrócił
się
do
niej,
trzymając
w dłoni
fotografię.
– O tym mówisz?
– Tak.
– A dlaczego?
Miała takie spojrzenie, jakby chciała wyrwać mu
zdjęcie z dłoni i przegonić z pokoju, ale odparła
spokojnie:
143/191
– Chciałam powiedzieć, że… właściwie możesz je
sobie wziąć, a nawet wyrzucić, jeśli chcesz.
Uniósł pytająco brwi.
– Kiedy wróciłam na wyspę, pokazywałam to
zdjęcie ludziom, żeby cię odnaleźć – wyjaśniła. –
Teraz już go nie potrzebuję.
Fotografia przedstawiała ich oboje: Luke’a,
siedzącego
na
łóżku,
patrzącego
prosto
w obiektyw, i ją stojącą obok z wyrytym na twarzy
niepokojem. Ich ślubne zdjęcie. Nawet nie pam-
iętała, dlaczego schowała je do szuflady.
Luke odłożył fotografię na miejsce, zamiast tego
wziął do ręki mały, przezroczysty flakonik, odkręcił
korek i powąchał, przymykając powieki.
– Cała ty – skwitował, zaciągając się mocno. –
Słodycz i kwiatowa delikatność.
Meg uśmiechnęła się, ale nie powiedziała ani
słowa.
– No dobrze, widzę, że nie masz ochoty o nas
rozmawiać, więc może chociaż wyjaśnisz mi, skąd
ta ekipa cateringowa w kuchni. I żadnych wymi-
jających odpowiedzi, tylko suche fakty. Zapla-
nowałaś jakieś przyjęcie? A jeśli tak, to dlaczego
się pakujesz?
– To nie przyjęcie, tylko obiad dla Fundacji Mait-
land. Myślę, że twoja matka ucieszyłaby się.
144/191
W końcu ta fundacja to dzieło jej życia. W każdym
razie przyjdzie większość darczyńców, sponsorów.
To Sally zasugerowała, że ten dom będzie
idealnym miejscem na uroczysty obiad. Nie widzi-
ałam żadnych przeciwwskazań.
– A nie powiedziała ci, że co roku nagabywała
mnie, bym się zgodził, a ja mówiłem „nie”?
Meg poczuła się niezręcznie. Sally mówiła, że
weźmie na siebie całą winę, jeśli Luke wróci przed
Bożym Narodzeniem.
– Uprzedziła mnie, że nie byłbyś zachwycony, ale
nie rozumiem dlaczego. Przecież masz piękny dom.
I lepiej podjąć gości tutaj niż w restauracji.
– Skoro już wszystko zorganizowałaś na dzis-
iejszy wieczór, to dlaczego się pakujesz?
– Teraz, kiedy wróciłeś, nie ma powodu, bym tu
dłużej była.
Jego reakcja była natychmiastowa. Podszedł do
łóżka i nim zdążyła zaprotestować, chwycił wal-
izkę, wyrzucił jej zawartość na pościel i odstawił
na bok.
– Zastanów się. Jeżeli ja mam być na tym
obiedzie, to ty również – zawołał.
– Nie, wcale nie.
– Czy ci sponsorzy wiedzą, że mam żonę?
– Chyba tak – odparła niepewnie.
145/191
– W takim razie masz tu być. Nie pozwolę, by
z powodu twojej nieobecności ucierpiał wizerunek
fundacji.
Ostrzegam,
ma
się
pani
godnie
zaprezentować, pani Maitland.
– To nie w porządku – próbowała protestować.
– Owszem, nie jest – uśmiechnął się przebiegle,
zwycięsko. – Wyjdę teraz, żebyś mogła się
przygotować.
Odwrócił się jeszcze przy drzwiach, spojrzał na
stos ubrań kłębiący się na łóżku i rzucił, jakby od
niechcenia:
– W czerwonym będzie ci do twarzy.
146/191
ROZDZIAŁ CZWARTY
Meg zatrzymała się u szczytu schodów, zaciska-
jąc dłoń na lśniącej, wypolerowanej poręczny.
Z trudem rozpoznawała przestronny hol. Balus-
trada na całej długości owinięta była bluszczem
przystrojonym czerwonymi kokardami. Po lewej
stronie, przy drzwiach wejściowych stała wysoka
choinka, a wokoło rozbrzmiewały dźwięki kolęd.
Niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki zwykły
korytarz przeobraził się w obrazek z książki Dick-
ensa Opowieść wigilijna. Meg zastanawiała się,
kiedy Luke zdążył to wszystko zorganizować.
Minęły zaledwie dwie godziny. Najwyraźniej za-
leżało mu na tym, by olśnić gości i być może
zbudować wrażenie, że w tym domu mieszka
kochająca się rodzina, która przestrzega świątecz-
nych rytuałów.
– O, właśnie miałem iść po ciebie – zawołał Luke,
wychodząc z salonu. Oparł się o balustradę, by za-
czekać, aż zejdzie ze schodów. – Nasi goście już za-
częli się zbierać w salonie, moja droga.
Najwyraźniej czarodziejska różdżka dotknęła
także Luke’a, pomyślała Meg. Jeszcze nigdy nie
wyglądał tak wspaniale. Oczywiście, nawet gdy
leżał chory, emanowała od niego siła i charyzma,
ale teraz, ubrany w elegancki, ciemny smoking
prezentował się tak zachwycająco, że nie mogła
oderwać od niego oczu. Przeniknęła ją fala dumy
i irracjonalnej radości. Ten cudowny mężczyzna
jest jej mężem.
Nie, nie powinna tak myśleć. Nie ma do niego
żadnych praw. Zaproponował jej małżeństwo, bo
myślał, że umiera. Musi o tym pamiętać i pozbyć
się złudzeń. Teraz jednak czekał na nią, a w jego
oczach widziała aprobatę. Miała tylko jedną
odpowiednią na uroczysty obiad sukienkę: długą,
lejącą się i akurat w czerwonym kolorze. Jeszcze
Luke pomyśli, że ubrała się tak dla niego.
Zaczerpnęła powietrza i chwyciwszy końcami
palców fałdy sukni, zeszła ze schodów. Dopiero na
dole odważyła się ponownie spojrzeć Luke’owi
w oczy. Ich spojrzenia skrzyżowały się na jedną,
długą, magiczną chwilę. Meg podała mu dłoń
i wtedy po raz drugi doznała niezwykłego uczucia
porozumienia, jedności i bliskości, jakby byli bratn-
imi duszami. Może trzeba było słuchać babci, gdy
ostrzegała ją przed zgubnym wpływem czytania ro-
mantycznych powieści. Nie powinna wierzyć, że
możliwe jest szczęśliwe zakończenie jej własnej
148/191
historii o milionerze i pielęgniarce. Rozczarowanie
będzie zbyt bolesne.
– Chodźmy, pani Maitland, przyjęcie czeka – pow-
iedział ciepło. – Służę ramieniem.
Salon udekorowany był w kolorze srebrnym
i złotym, z taką ilością świec, że mogliby przez
kilka miesięcy nie używać prądu. Luke zatrzymał
się w drzwiach i popatrzył w górę. Nad nimi,
przyczepiona do futryny, wisiała jemioła. Na
oczach gości, którzy już zdążyli przybyć na
przyjęcie, pochylił się i zaskoczył Meg krótkim, ale
namiętnym pocałunkiem. Następnie, łapiąc ją za
rękę, wyszeptał do ucha: „Wiedziałem, że będzie ci
pięknie w czerwonym”. Te słowa i ciepły oddech,
który owionął jej szyję, sprawiły, że skóra pokryła
się gęsią skórką. Udając, że nie słyszała, co pow-
iedział ani że nie przejęła się pocałunkiem, pewnie
weszła do środka, uśmiechając się do gości.
– Wyatt, Martho, jak dobrze was widzieć. Pozn-
aliście już moją żonę, Meg?
Puścił jej rękę, ale zamiast tego objął w talii.
Towarzyszył jej przez cały wieczór, ani na chwilę
nie pozostawiając samej, jakby się bał, że może mu
uciec. Każdemu z zaproszonych gości poświęcił
trochę
czasu,
cierpliwie
i profesjonalnie
odpowiadając na wszystkie pytania. Chociaż stał
149/191
na czele Fundacji Maitlandów, kierowanie po-
zostawił Blake’owi, głównemu dyrektorowi. Mimo
to był na bieżąco ze wszystkimi sprawami, co
bardzo imponowało Meg. Było jej również miło, że
Luke podczas rozmowy z dobroczyńcami, zwracał
się także do niej, pytał o zdanie, dzięki czemu nie
czuła się jak piąte koło u wozu. Nie mogła również
nie zauważyć, że przez cały czas korzystał z okazji,
by jej dotykać. A to łapał za rękę, to znów obej-
mował ramię, ściskał w talii czy muskał palcami
kark. Raz, korzystając z pretekstu, że miała ok-
ruszek ciasta na wargach, kciukiem otarł jej usta,
patrząc na nią z takim pożądaniem, by nie miała
wątpliwości, jak bardzo jej pragnie.
Wieczór upływał w miłej atmosferze i Luke musi-
ał przyznać, że Meg miała rację, gdy mówiła, że
w warunkach
domowych
znacznie
łatwiej
pozyskuje się sponsorów. Poza tym czuł się
naprawdę dumny, że miał ją przy sobie. Uśmie-
chem i wdziękiem potrafiła zjednać sobie wszys-
tkich zaproszonych gości.
– Do zobaczenia na sylwestrowym przyjęciu – za-
wołała starsza dama, cała obwieszona biżuterią,
która zdążyła już zadeklarować pomoc dla fun-
dacji. Luke rzucił Meg pytające spojrzenie, po
150/191
czym wziął ze stołu dwa kieliszki szampana i po-
ciągnął żonę za sobą, by nikt ich nie słyszał.
– Miałam zamiar powiedzieć ci o przyjęciu syl-
westrowym – zaczęła się usprawiedliwiać, siadając
na kanapie.
– Chyba powinienem zerknąć do kalendarza
i sprawdzić, jak zaplanowałaś nasze życie towar-
zyskie. To przyjęcie nie jest w moim domu?
– Nie.
– W takim razie się zgadzam.
Obydwoje z satysfakcją popatrzyli na tłum gości
w salonie.
– Nie spodziewałam się, że jesteś taki towarzyski
– powiedziała Meg.
– Bo nie jestem. Wiem jednak, jakie są reguły
gry. – Całym sobą zwrócił się w jej stronę. – Oni
mało mnie obchodzą. Przez cały czas myślę
o tobie, o tym, jak wspaniale wyglądasz w tej czer-
wonej sukience, i jak cudownie musisz wyglądać
bez niej.
Jego bezczelność zszokowała ją. Najgorsze było
jednak to, że pod wpływem tych słów jej ciało za-
częło
pulsować
nieznośnym
gorącem.
Była
przekonana, że jego ciepłe, czułe zachowanie
wobec niej było też częścią gry, przedstawieniem
dla gości, a tymczasem wszystko wskazywało na
151/191
to, że pożądanie, które widziała w jego oczach, nie
było udawane.
– Proszę, przestań, nie rób tego. – Próbowała
uciec wzrokiem, zaciskając nerwowo ręce na opar-
ciu kanapy.
– Czego?
– Tego, co robisz przez cały wieczór. Staram się
dobrze wypaść w roli twojej żony, słuchać, co
mówią do mnie goście, a ty sprawiasz, że myślę
tylko o…
– O czym? – spytał uwodzicielskim, zmysłowo
niskim głosem. – O tym, co chciałbym z tobą robić?
Ja właśnie o tym myślę. O moich małżeńskich
prawach.
– Tak naprawdę nie jesteś moim mężem.
Przysunął się jeszcze bliżej.
– Właśnie w tym rzecz, że nim jestem. Mam na to
dokument. Ty też o tym wiesz. – Zawiesił wzrok na
jej wargach, potem zsunął niżej na dekolt. – Ty też
o tym myślisz.
– Proszę cię, Luke, przestań.
Coś w jej wzroku i drżącym głosie sprawiło, że
spochmurniał. Cofnął się nieznacznie.
– Jeśli tego właśnie chcesz…
– Tak, dziękuję.
152/191
Nie mogła mu na to pozwolić. Nie mogła karmić
się nadzieją, złudzeniem, że mu na niej zależy.
– Hej, gołąbeczki – zawołała Sally, zmierzając
w ich stronę w kieliszkiem w dłoni. Ucałowała ich
mocno w policzki. – Jesteście fantastyczną parą.
Tak się cieszę, Luke, że wreszcie trafiłeś na
odpowiednią kobietę i miałeś na tyle rozumu, by
się z nią ożenić. Wieszczę wam długie i szczęśliwe
życie.
Meg uśmiechnęła się wymuszenie. Uznała, że to
nie jest najlepszy moment, by informować Sally, że
ich małżeństwo jest farsą i że wkrótce ruszy pro-
cedura rozwodowa. Przez resztę wieczoru starała
się walczyć ze swoimi uczuciami, trzymając w ryz-
ach emocje, rozhulane pod wpływem słów Luke’a.
Gdy siedząc przy stole, zorientowała się, że jest po-
grążony w żarliwej konwersacji z jednym z inwest-
orów, przeprosiła i wymknęła się z salonu. Nie
zdążyła nawet postawić nogi na stopniu schodów,
gdy usłyszała za sobą głos.
– O, nie. Nie uciekniesz ode mnie.
– Chciałam
tylko…
–
szukała
wiarygodnej
wymówki. – Nie jestem ci już potrzebna, więc
pomyślałam…
– Jesteś mi potrzebna.
Oddałaby wiele, żeby tak było w istocie.
153/191
– Jestem zmęczona – spróbowała raz jeszcze.
Mówiła prawdę. Mało spała tej nocy, rozmyślając
o niespodziewanym powrocie mężczyzny, który
przez dziwne zrządzenie losu został jej mężem.
Wystarczył jeden dzień, by zawrócił jej w głowie,
miał nad nią władzę, która ją przerażała. Musiała
odejść. Nie tylko z przyjęcia. Musiała uciec z tego
domu i wyzwolić się spod zaklęcia, jakie rzucił na
nią Luke.
– Nie możesz teraz wyjść – usłyszała jego głos. –
Mam wobec ciebie plany, Meg.
Kiedy ją przytulił, wiedziała już, że przegrała.
Pragnął jej, a ona pragnęła jego, nie było sensu
zaprzeczać. Poddała się naciskowi ciepłych warg.
Jego usta i język rozpalały ją, otwierały na
cudowne doznania.
– Coś ci obiecałem. Czy pozwolisz, że dotrzymam
słowa?
154/191
ROZDZIAŁ PIĄTY
Meg nie protestowała, gdy pociągnął ją do poko-
ju obok, wspaniałej stylowej biblioteki. Słyszała
dobiegającą z salonu muzykę i gwar rozmów, ale
to wszystko nagle przestało być ważne. Liczyły się
tylko oplatające ją ramiona i niecierpliwe wargi
napierające na jej usta. Gdy Luke zaczął powoli
podwijać jej suknię, nawet się nie zająknęła, by go
powstrzymać.
– Pończochy?
–
spytał,
zachrypniętym
z pożądania głosem. Jego dotyk rozpalał ją coraz
bardziej. Nie była w stanie mówić, myśleć, kiwnęła
tylko głową.
– Bardzo ładnie, siostro Meg. I bardzo seksownie.
– Zrobił krok w tył. – Pokaż mi.
Zawahała się.
– Pokaż mi! – To nie była prośba, tylko rozkaz.
– Nie mogę – pisnęła zawstydzona i podniecona
jednocześnie. – Nie tutaj. Ktoś mógłby wejść.
Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
– Pokaż mi – powtórzył niecierpliwie.
Czy to by było takie złe, zastanawiała się. Jedna
noc z własnym mężem. Czy to złe? Delikatnie uni-
osła suknię, odsłaniając długie, szczupłe nogi
w cieniutkich pończochach. Nie miała odwagi
spojrzeć mu w oczy, przepełniona oczekiwaniem
i lękiem. Robiła, co chciał i sprawiało jej to
przyjemność. Po kilku sekundach puściła fałdy
sukni. Wtedy Luke doskoczył do niej i zaczął tak
całować, jak tego niecierpliwie pragnęła. Ich wargi
idealnie pasowały do siebie.
Meg wypiła zaledwie pół kieliszka szampana, ale
czuła się, jakby była pijana. Z trudem utrzymywała
się na nogach, gdy Luke zaczął ją rozbierać. Sama
również nie pozostawała dłużna. Zsunęła z jego
ramion smoking, rozsupłała krawat i drżącymi
dłońmi rozpięła guziki koszuli.
Kiedy
poczuła
jego
dłoń
między
nogami,
krzyknęła cicho.
– Powiedz mi, czego sobie życzysz, Meg.
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
– Chcę ciebie. Teraz.
Poprowadził ją do kanapy i posadził sobie na
kolanach. Całował ją po policzkach, szyi, ramion-
ach. Wyjął klamrę z jej włosów, pozwalając, by
miękkie pukle opadły na plecy.
– Pokaż mi, jak lubisz być pieszczona. Chcę ci dać
rozkosz.
Już to robił. Nawet nie przypuszczała, że może
być tak cudownie. Gorące dłonie i jeszcze gorętsze
156/191
usta badały każdy zakamarek jej ciała, drażniły, sy-
ciły i rozpalały ją. Był jej mężem. Potrzebowała go.
Teraz, zaraz.
– Masz zabezpieczenie? – szepnęła, modląc się,
by miał, bo inaczej nie wiedziała, co by zrobiła.
Luke skinął głową i sięgnął do kieszeni. Po chwili
ich spojrzenia się skrzyżowały, pełne napięcia
i wyczekiwania. Nie było już odwrotu. Uniosła się
lekko, by ułatwić mu dostęp. Chwycił ją za biodra,
a ona wbiła palce w jego ramiona z urywanym
westchnieniem. Szybko odnaleźli wspólny rytm.
Poruszali się coraz szybciej, mocniej. Pożądanie in-
tensyfikowało się, buzowało w niej jak bąbelki
w szampanie. Całowała go jak szalona i w końcu
złapała mocno za szyję i krzyknęła głośno, osiąga-
jąc szczyt.
Oparła głowę na jego ramieniu, starając się
wyrównać oddech. Kiedy Luke jej obiecał, że za-
pomni o wszystkich smutkach, nie spodziewała się,
że zapomni także o wszystkich zahamowaniach.
W jego oczach zobaczyła prawdziwą siebie, kobietę
odważną, namiętną i wartą kochania.
Co teraz? Nie znajdowała odpowiedzi na to py-
tanie. Nie była w stanie myśleć, przepełniona
euforią po tym, co się wydarzyło. Delikatnie
wysunęła się z objęć mężczyzny, stanęła na
157/191
podłodze i z powrotem nasunęła na ramiona suki-
enkę. Pomógł jej z suwakiem, całując w łopatki
i kark. Nie patrząc na niego, rozejrzała się wokół
w poszukiwaniu majtek. Pierwszy odnalazł je Luke,
podniósł i schował do swojej kieszeni.
Nie skomentowała tego ani jednym słowem.
Razem podeszli do drzwi i w tym samym czasie
sięgnęli do klamki. Ich palce splotły się ze sobą.
Luke raz jeszcze ją pocałował, delikatnie i z czułoś-
cią. Otworzyli drzwi i rozglądając się, czy nikt ich
nie widzi, wyszli na zewnątrz. Meg natychmiast
pobiegła na górę. Wciąż nie mogła uwierzyć w to,
co się stało. Nogi same ją niosły, tak jej było lekko
i błogo. Chciała wejść do swojego pokoju, ale Luke
chwycił ją za dłoń, pokręcił przecząco głową i po-
ciągnął dalej, do kolejnych drzwi. Do pokoju goś-
cinnego. Jego pokoju.
– Tym razem chcę cię mieć pod sobą – powiedzi-
ał, patrząc jej prosto w oczy. Otworzył drzwi
i popchnął ją lekko do środka, w rozkoszną, tajem-
niczą ciemność.
– Nikt mi nie zarzuci, że nie potrafiłem usatysfak-
cjonować swojej żony.
Meg obudziła się w łóżku Luke’a z głową opartą
na jego ramieniu. Dotrzymał obietnicy i dał jej
158/191
dużo więcej, niż mogłaby marzyć. Kiedy myślała,
że już nie może być lepiej, odsłaniał przed nią kole-
jne wyżyny doznań. Był wspaniałym kochankiem.
Powoli, ostrożnie wymknęła się z łóżka, uważa-
jąc, by go nie zbudzić, ale on nawet nie drgnął.
Założyła sukienkę i podeszła do okna. Żadne z nich
nie zasunęło kotar i teraz mogła podziwiać zimowy
poranek w pełnej krasie. Widok był tak piękny, że
Meg poczuła bolesny ucisk w gardle. Już niedługo
będzie musiała stąd odejść. Zdawała sobie sprawę,
że ta noc niczego między nimi nie zmieniała.
Wróciła do swojego pokoju, ubrała się ciepło
i zeszła na dół. W kuchni jeszcze zostało trochę
jedzenia z przyjęcia, ale nie czuła głodu. Potrze-
bowała pomyśleć, zastanowić się nad wszystkim,
bo pytania, które wczorajszej nocy ginęły pod
wpływem miłosnych przeżyć, teraz przedarły się
do jej świadomości z podwójną mocą. Co teraz? Co
dalej?
Założyła kurtkę, gwizdnęła na Cezara i wyszła
z domu. Przez noc przybyło śniegu i teraz patrzyła,
jak buty zostawiają głębokie ślady. Pies pod-
skakiwał przez chwilę wesoło przy jej nogach,
uszczęśliwiony porannym spacerem, po czym
pognał przed siebie, zostawiając ją daleko w tyle.
Meg wiedziała, że Cezar potrzebuje dużo ruchu,
159/191
więc nie wołała za nim. Szła szybkim, sprężystym
krokiem, zimny wiatr smagał policzki i targał
włosy, ale nie zważała na to. Zatrzymała się
dopiero przy jeziorze. Weszła na molo i popatrzyła
na skutą lodem wodę. Chmury wisiały nisko nad
ziemią, zwiastując kolejne opady.
Nagle usłyszała za sobą kroki. Poczuła żywsze
bicie serca i odwróciła się z twarzą rozpromi-
enioną uśmiechem. Cóż za rozczarowanie. Przed
nią stał Jason. Gdyby miała przy sobie Cezara,
pewnie
zaalarmowałby
ją
warczeniem.
Była
przekonana, że to Luke. Tak bardzo pragnęła, żeby
to był on. Chciała zobaczyć mężczyznę, z którym
spędziła najwspanialszą noc w życiu, zobaczyć jego
kochaną twarz, choć jednocześnie bardzo się bała,
że nic nie zostało z wczorajszej bliskości, że nie
dostrzeże w oczach Luke’a czułości, tylko chłód
i obcość.
– Widziałem ślady na śniegu i tak myślałem, że
cię tu znajdę. – Jason uśmiechnął się ciepło. Właś-
ciwie przypominał trochę Luke’a. Podobna budowa
ciała i rysy twarzy, tyle że jego wodnistoniebieskie
oczy miały w sobie coś niepokojącego, fałszywego.
Meg odwzajemniła uśmiech, ale nie mogła pozbyć
się wątpliwości. Co takiego zaszło między nimi?
Dlaczego Luke nienawidzi go tak bardzo, że wolał
160/191
ożenić się z obcą kobietą, niż pozwolić, by Jason po
nim dziedziczył?
– To prawda, co mówią? Mój brat wrócił do
domu?
Przyrodni brat, miała ochotę powiedzieć. Luke
zawsze podkreślał tę różnicę, zapewne nie bez
powodu.
– Tak – potwierdziła uprzejmie. – Właśnie miałam
wracać. Chodź ze mną. Pewnie już się obudził.
– Nie mogę, umówiłem się z kimś i muszę jechać,
nim spadnie więcej śniegu. Teraz nie mam czasu.
Zadzwonię później.
– Powiem mu, że byłeś.
– Dzięki. Czy mogłabyś…
Czekała, aż dokończy.
– Nie, nic. Może tylko szepnij o mnie dobre sło-
wo, dobrze?
Podeszli razem pod dom, gdzie Jason zaparkował
samochód. Poczekała, aż odjedzie, i dopiero wtedy
weszła do środka. Zobaczyła, jak po schodach
zbiega Luke, wkładając koszulę przez głowę.
– Do diabła. Jak długo tu był i czego chciał?
Spodziewała się innego powitania. Domyśliła się,
że usłyszał odgłos silnika, spojrzał za okno i roz-
poznał czerwoną corvettę Jasona.
161/191
– Niedługo. Chciał tylko wiedzieć, czy wróciłeś do
domu – odparła, zdejmując kurtkę. Nie wiedziała,
jak
powinna
się
zachować,
co
powiedzieć.
I pomyśleć, że jeszcze wczoraj wieczorem całowali
się w tym korytarzu, a potem, w pokoju obok…
Lepiej o tym nie myśleć. Zrobiła krok w stronę
kuchni, ale Luke zatrzymał ją, chwyciwszy za
nadgarstki.
– Co mu powiedziałaś?
– Prawdę, że jesteś w domu – odrzekła zdziwiona
jego brutalnością.
– I co jeszcze?
Stanowczo uwolniła ręce ze stalowego uścisku.
– Sam go zapytaj. Nie mam zamiaru pośredniczyć
w waszych małostkowych sprzeczkach.
– To nie są małostkowe sprzeczki.
– Wiem – przyznała bez wahania. – Jednak nadal
nie chcę być wciągana w środek waszego konf-
liktu. Jason naprawdę starał się mi pomóc, kiedy
cię nie było.
– Jeśli to robił, to miał w tym jakiś interes. Nie
jest tak, jak myślisz. Ja również dałem się nabrać
na jego słodkie oczy. On szantażował moją matkę.
To niemożliwe, pomyślała ze wstrętem. Kobietę,
która całe życie poświęciła innym? O której
162/191
mówiono wyłącznie z szacunkiem i miłością? Jason,
ten miły, pomocny Jason byłby do tego zdolny?
– Dowiedziałem się o tym dopiero niedawno,
w Indonezji, gdy przejrzałem jej dokumenty.
– Pamiętam, jak mówiłeś, że odkryłeś, jaki jest
naprawdę. Byłeś wściekły.
– I nadal jestem.
– Teraz rozumiem. I co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze
nie
wiem.
Najpierw
chcę
z nim
porozmawiać.
– Wniesiesz przeciwko niemu oskarżenie?
– To możliwe. Ale najpierw odbiorę mu dom, sam-
ochód i wyrzucę go z pracy. Straci wszystko, co
ode mnie dostał.
– Tego chcesz? – spytała ze smutkiem.
– Nie rób takiej zawiedzionej miny. Nie żałuj go.
Szantażował moją matkę. Zasłużył sobie na to.
– Wiem,
masz
rację.
Nie
współczuję
mu.
Zastanawiam się tylko, czy nie ma innego wyjścia
z tej sytuacji.
– Jeśli wymyślisz coś lepszego, to daj mi znać –
stwierdził sucho, po czym wyjął telefon komórkowy
z kieszeni i wybrał numer. – Jason, wpadnij, jak
będziesz w okolicy. Mam do ciebie sprawę.
Anna znała już Luke’a na tyle dobrze, by
w spokojnej sugestii rozpoznać rozkaz. Weszła do
163/191
kuchni i nastawiła wodę na kawę, by rozgrzać się
po porannym spacerze. Kiedy dołączył do niej
Luke,
siedziała
już
nad
gorącym
kubkiem
i wdychała aromat świeżo zmielonych i zaparzo-
nych ziaren.
– Przyjedzie? – spytała, podsuwając w jego stronę
filiżankę kawy.
– Tak, po południu.
Anna oplotła palcami kubek i wtedy jej uwagę
przykuła złota obrączka. Jeszcze jej nie zdjęła,
a przecież powinna. Przyjęcie się skończyło i nie
musieli już udawać szczęśliwych małżonków.
Luke’a
bardziej
zajmowały
sprawy
związane
z Jasonem niż ich wczorajsza noc. Zsunęła cienkie
kółko z palca i podsunęła w jego stronę.
– Ja ci nie dałem tej obrączki, sama ją sobie
kupiłaś, więc jest twoja – skwitował rzeczowo.
Czując, że zrobiła z siebie kompletną idiotkę,
chciała schować obrączkę do portfela, ale Luke
złapał ją za rękę.
– Załóż ją z powrotem. Uwierz mi, że kiedy ci się
oświadczałem, nie chciałem cię skrzywdzić ani
wykorzystać. Zamierzałem dać ci coś w zamian.
– Ale przede wszystkim chodziło ci o Jasona.
– To też, ale o coś jeszcze.
– O co?
164/191
– Wybacz mi, nie tak chciałem zacząć ten ranek.
Podszedł do niej, objął ramionami i pocałował
w usta.
– Dzień dobry – uśmiechnął się łobuzersko.
– Dzień dobry – odparła zaskoczona, pragnąc, by
pocałował ją jeszcze raz. Nie uczynił tego jednak.
– Jadłaś już śniadanie?
– Nie, nie jadłam, ale, Luke… powinnam się już
wyprowadzić.
– Najpierw śniadanie – zdecydował, nie patrząc
na nią.
Dał znać ręką, żeby usiadła, a sam zajął się
szykowaniem jedzenia.
– Pięknie pachnie – wymruczała, gdy postawił
przed nią talerz jajek na bekonie. – Gdzie się
nauczyłeś gotować?
– Odkąd sięgnę pamięcią, mama poświęcała się
fundacji i często nie było jej w domu. Zamiast
czekać, aż wróci i coś przygotuje, sam się wziąłem
za gotowanie. Nie umiałbym może przygotować
wystawnego obiadu, ale podstawowe dania jak
najbardziej.
Jedli w milczeniu, jakby zdawali sobie sprawę, że
każdy kęs przybliża ich do rozstania.
– Dziękuję – powiedziała i włożyła talerz do
zlewu. – Teraz już naprawdę muszę iść.
165/191
– A twój samochód? Miałaś go odebrać dopiero
jutro.
Rzeczywiście, to był problem, ale zamierzała
poradzić sobie z nim sama. Nie mogła tu dłużej
zostać. Wczorajsza noc była jedynie pięknym
snem, który musiał się skończyć.
– Odwieziesz mnie do Sally?
– Właśnie tego chcesz?
Nie. Chcę, żebyś kazał mi zostać, żebyś o mnie
zawalczył.
– Tak, tego chcę.
– Sally wie, że chcesz się u niej zatrzymać?
– Jeszcze nie.
Miała nadzieję, że przyjaciółka przyjmie ją
i wybaczy kłamstwo. Będzie musiała jej wytłu-
maczyć, że małżeństwo z Lukiem było oszustwem,
mistyfikacją.
– Dlaczego tak ci się spieszy? Mogłabyś zostać
jeszcze kilka dni.
– Po co to dłużej ciągnąć? Kiedy się wyprowadzę,
odzyskasz wreszcie swoje dawne życie. – Stanęła
w drzwiach i dodała jeszcze: – Potrzebuję godziny,
żeby dokończyć pakowanie.
Może miała nadzieję, że Luke będzie jeszcze
próbował ją przekonywać, ale on mruknął tylko coś
pod nosem. Wróciła do sypialni i z ciężkim sercem
166/191
wkładała ubrania do walizki. W pewnym momencie
wyjęła z szafy męski sweter i wtuliła w niego
twarz, z trudem panując nad łzami. To miejsce
przez kilka miesięcy było jej domem, ale w pełni
zrozumiała znaczenie tego słowa, dopiero gdy wró-
cił Luke.
Podeszła do okna, by po raz ostatni nasycić
wzrok wspaniałym widokiem jeziora i majaczących
się w tle gór, niemal niewidocznych z powodu
ciężkich, nisko wiszących chmur. Padał gęsty śnieg
i wszystko
wokoło
lśniło,
niczym
przykryte
warstwą srebrnego pyłu. Najwidoczniej pogoda
idealnie korespondowała z jej stanem ducha.
Dokończyła
pakowanie,
ale
musiała
jeszcze
sprawdzić, czy nie zostawiła w innych pomieszcze-
niach swoich rzeczy. Zawahała się, nim weszła do
biblioteki na dole. Nie była pewna, czy da radę
skonfrontować się ze wspomniani ubiegłej nocy.
Na litość, boską, nie zachowuj się jak dziecko, zbe-
ształa się w myślach. To tylko zwykły pokój. Za-
bierz swoją książkę i wyjdź.
Pokrzepiona wewnętrzną determinacją nacisnęła
klamkę i pchnęła drzwi. Nie spodziewała się, że za-
stanie tam Luke’a. Siedział na kanapie z plikiem
kartek w prawej dłoni. Natychmiast powrócił do
niej obraz wczorajszej nocy: gwar przyjęcia, odgłos
167/191
przekręcanego w zamku klucza, niepohamowane
dłonie,
gorące
wargi,
przyspieszony
oddech
i polecenie „Pokaż mi”…
– Chciałam tylko – wyjąkała, czując, jak zasycha
jej w gardle. – Chciałam tylko zabrać książkę.
Ruchem głowy wskazała powieść leżącą na sto-
liku przy kanapie. Ponieważ nie wypowiedział ani
słowa, uznała, że powinna zrobić to, po co
przyszła, i wyjść. Nie prosił, żeby została, nie
próbował w atmosferze wczorajszych wspomnień
znowu jej uwieść, co oznaczało tylko jedno. Nie za-
leżało mu na niej. Wczoraj pewnie dał się ponieść
przekonującej zabawie w małżeństwo, poza tym pił
alkohol i… dawno nie miał kobiety, a ona była pod
ręką. Anna miała ochotę zamknąć się w łazience
i porządnie wypłakać.
Dziesięć minut później Luke zastał ją, gdy
schodziła po schodach. Natychmiast podbiegł,
wziął od niej walizkę, zniósł na dół i postawił obok
choinki.
– Jest jeszcze coś?
– Jeszcze jedna – odparła.
Podążyła za nim do sypialni, gdzie obok łóżka
stała podróżna torba.
– Śpiąc tutaj, będę myślał o tobie – powiedział,
rozglądając się po pokoju.
168/191
– Przestań. Nie rób tego – poprosiła udręczona.
– Mam nie myśleć o tobie, czy mam ci tego nie
mówić?
– Masz… tak do mnie nie mówić.
– Rozmawiałem z Markiem – rzekł, porzucając
zmysłowy ton.
– I?
– Będzie tu jutro rano. Ruszymy z rozwodem.
Powiedział, że ma nadzieję, że nie spaliśmy ze
sobą. To ważne ze względu na procedury.
– Powiedziałeś mu?
– Nie chciałem psuć mu weekendu. Powiem mu
jutro.
– To przecież i tak nie ma znaczenia, prawda?
Nie chcę niczego od ciebie. Nigdy nie chciałam.
Fakt, że poszliśmy do łóżka, niczego między nami
nie zmienia.
Nie przypuszczała, że potrafi tak kłamać.
169/191
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Luke zniósł torbę na dół i postawił obok walizki.
– Musimy poczekać, aż przestanie padać i drogi
będą przejezdne – stwierdził. Podążając za jego
wzrokiem, spojrzała przez szybę w drzwiach. Gęsty
śnieg zasypywał podjazd w błyskawicznym tempie.
Luke zastanawiał się, co czuje Meg. Czy jest wś-
ciekła, że nie może odjechać od razu, czy też
z rezygnacją przyjmuje fakt, że utknęła z nim na
dłużej.
– Dorastałam w Kalifornii. Tam nigdy nie padał
śnieg. Pięknie to wygląda – powiedziała, odwraca-
jąc się twarzą do niego.
Cała Meg, pomyślał. Potrafi dostrzec jasne strony
trudnej sytuacji.
– Rzeczywiście, wygląda pięknie, ale bardzo
utrudnia jazdę samochodem.
Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Świadomość,
że być może jeszcze przez kilka godzin będzie mu-
siał być blisko niej, mocno go frustrowała. Na-
jbardziej pragnął zabrać ją powrotem na górę, do
łóżka.
Wiedział
jednak,
że
to
nie
wchodzi
w rachubę. Musiał więc znaleźć inny sposób na
przeczekanie.
– Chodźmy na spacer – zaproponował.
Ciepły uśmiech aprobaty rozgrzał mu serce.
A może ona również cieszyła się, że nie musi być
z nim zamknięta w czterech ścianach domu? Ot-
worzył szafę i zdjął z wieszaka damską kurtkę,
– Jest tyle rzeczy, których nie robiliśmy razem,
a czy nam się to podoba, czy nie, mamy przed sobą
jeszcze parę godzin.
Wyszli przed dom, brodząc w śniegu, Meg pier-
wsza,
a za
nią
Luke
z rękami
schowanymi
w kieszeniach. Nawet lodowate zimno nie było
w stanie ostudzić jego pożądania. Gdy patrzył na
zaróżowione od mrozu policzki Meg, miał ochotę
chwycić ją w objęcia i całować do utraty tchu.
– Zróbmy bałwana – usłyszał jej dźwięczny głos
i w pierwszej chwili omal nie parsknął śmiechem.
Ostatni raz lepił bałwana w przedszkolu i uważał,
że jest już za stary na tego typu rozrywki, ale kiedy
zobaczył, jak Meg turla w jego stronę śniegową
kulę, włączył się do zabawy. Zaśmiewając się, for-
mowali pokaźny brzuch, potem głowę.
– Przydałaby się marchewka na nos i coś na
guziki
–
zasugerował,
przekrzywiając
głowę
i krytycznym wzrokiem oceniając efekt pracy.
– Coś wymyślę – odparła, wbiegając po schodach
do domu. Już po chwili wracała, dzierżąc dumnie
171/191
w dłoniach marchew i dwie suszone śliwki. Umieś-
ciła znalezisko w strategicznych punktach, po
czym zdjęła swój szalik i zawiązała wokół szyi
bałwana.
Cmoknęła
z zadowolenia
i wyjęła
z kieszeni aparat fotograficzny.
– Stań przy nim, zrobię ci zdjęcie – poleciła.
– Nie, to ja ci zrobię zdjęcie.
– W takim razie stańmy oboje. Mam wystarcza-
jąco długie ramię.
Podszedł do niej, ustawił się, ale wyjął z jej dłoni
aparat.
– Moje ramię jest dłuższe. Uwaga. Raz, dwa, trzy.
Nacisnął
przycisk
i rozległo
się
charak-
terystyczne kliknięcie.
– Jeszcze jedno. Tak na wszelki wypadek.
Tym razem „na trzy” lekko cmoknęła go
w policzek, dziwiąc się swojej śmiałości.
– Pokaż, jak wyszło. – Zajrzała mu przez ramię,
ale Luke cofnął się i schował aparat do kieszeni.
Zdjął z dłoni rękawiczki, po czym dotknął jej twar-
zy,
wyczuwając
ciepło
skóry.
Powoli,
z namaszczeniem
obrysował
kciukiem
kontur
warg, po czym przywarł do jej ust. Skoro zostało
im zalewie kilka godzin razem, nie mógł pozwolić,
by marnowali czas na jakieś niewinne pocałunki
w policzki. Smakowała cudownie, była dla niego
172/191
samą pokusą, taka słodka, kobieca, wyjątkowa.
Była jego przeszłością, teraźniejszością i… Cóż,
tylko przeszłością i teraźniejszością. Na więcej nie
mógł liczyć.
To Meg pierwsza przerwała pocałunek.
– Nie powinniśmy.
– Wiem. Tylko jeszcze ten jeden raz.
Czekał, aż zachęci go uśmiechem, spojrzeniem.
Tak też się stało. Pocałunek smakował wspomni-
eniami zeszłej nocy, ale także rozczarowaniem, że
więcej takich nocy nie będzie.
– Powinniśmy wejść do środka – oświadczyła Meg
z głębokim przekonaniem. – Zimno mi.
Luke zdjął rękawiczkę, chwycił jej dłoń w swoją
i pociągnął do domu. Dopiero w środku zdał sobie
sprawę, że on również zmarzł. Temperatura
w nocy musiała spaść o kilka stopni. W każdym ra-
zie na dworze, bo jeśli chodzi o jego relacje
z Meg…
– Stań tam i ogrzej się – zakomenderował,
wskazując na buzujący ogniem kominek w salonie.
Sam zaś poszedł do kuchni i po chwili wrócił
z dwoma kubkami gorącego kakao.
– Cieplej ci już?
Kiwnęła głową, wciąż wpatrując się w płomienie.
– Co teraz? – spytała.
173/191
– Miałbym pewien pomysł.
Rzuciła
mu
krótkie,
spłoszone
spojrzenie
i zmarszczyła brwi.
– Nie martw się, nie to miałem na myśli – zaśmiał
się. – Choć nie zaprzeczam, że przyszło mi to do
głowy. – Oblała się szkarłatnym rumieńcem. – Pro-
ponuję obejrzenie jakiegoś filmu. Śnieg właściwie
już przestał padać, niedługo drogi będą przejezdne
i odwiozę cię do Sally.
Uznała, że to nie najgorszy pomysł, i usiadła na
kanapie, a on obok niej. Podsunął bliżej małą pufę,
żeby mieli na czym oprzeć stopy.
– Wiesz, nigdy nie zamierzałem się żenić – zaczął
znienacka. – Nie czułem takiej potrzeby. Byłem
zadowolony ze swojego życia.
Niespodziewanie objął ją ramieniem.
– Dlatego też to może być moja jedyna okazja, by
się przekonać, jakie to uczucie mieć żonę, spędzać
z nią czas. Jesteśmy teraz jak stare, dobre
małżeństwo.
Film
w telewizji,
ciepłe
kakao,
papucie na stopach, koc w kratkę, bo reumatyzm
dokucza. No, staruszko dziś oglądamy mój film, bo
tydzień temu ty wybierałaś.
Nie zdążyli nawet przebrnąć przez reklamy, gdy
usłyszeli
warczenie
Cezara,
a chwilę
potem
174/191
dzwonek do drzwi. Luke spojrzał na zegarek,
wzrok mu spochmurniał.
– Oglądaj, ja się tym zajmę.
Meg jednak sięgnęła po pilota i nacisnęła przy-
cisk stop.
– Zaczekam na ciebie.
– Nie jestem pewien, jak długo to potrwa. Wszys-
tko zależy od tego, co ma mi do powiedzenia.
– Jason?
Luke kiwnął głową. Jego mina wyraźnie mówiła,
że nie pali się do rozmowy z przyrodnim bratem.
– Zaczekam – powtórzyła.
175/191
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Meg odstawiła pusty kubek na intarsjowany sto-
lik i podeszła do okna. Bałwan, którego niedawno
lepili pośród radości i przekomarzań, stał teraz
samotnie, niczym wierny strażnik, a jego śliwkowe
oczy wydawały się patrzeć na świat z prze-
jmującym smutkiem, jakby nie był jedynie bryłą
śniegu, a żywą, czującą osobą.
Żaden dźwięk nie dochodził z gabinetu. Nie
słychać było nawet strzępu rozmowy, nic. I nagle
krzyk. Po cichu podbiegła do drzwi i wychyliwszy
się nieznacznie, nasłuchiwała głosów dobiegają-
cych z końca korytarza. Tylko jeden mężczyzna
krzyczał. Jason. Nie rozumiała, co mówił, ale z całą
pewnością był wściekły. Taka rozmowa nie mogła
należeć do przyjemnych. Po chwili Jason wybiegł
z gabinetu jak burza, zatrzaskując z furią drzwi.
– Poradzisz sobie? – spytała odruchowo, gdy ją
mijał. Mimo wszystko było jej go żal. Mógł mieć
dobre relacje z bratem i wszystko zepsuł przez
chciwość. Teraz musiał za to zapłacić.
– Nie udawaj, że cię to obchodzi – warknął.
– Nie udaję.
Zbliżył się do niej ze wzrokiem wyrażającym ni-
enawiść i rozpacz.
– To wpłyń na swojego męża, by się nie mścił.
– To nie moja sprawa. Nie mogę się mieszać.
Jason złapał się ze głowę i jęknął żałośnie.
– Indonezja! Do jasnej cholery, co ja tam będę
robił?!
– Indonezja? – A więc na takie rozwiązanie zdecy-
dował się Luke.
– Fundacja Maitlandów! Mam spędzić dwa lata
w jakiejś cholernej dziczy! Równie dobrze mógłby
mnie wysłać do piekła!
– Nie przesadzaj, lepsze to niż więzienie. Może
nawet spodoba ci się praca w fundacji. Kto wie,
czy dzięki temu nie wyjdziesz na prostą.
– On też tak powiedział – przyznał z niechęcią.
Machnął ręką, jakby mu już było wszystko jedno,
i wyszedł z domu. Meg zaś wróciła do salonu, usi-
adła z powrotem na kanapie i czekała na Luke’a.
– Dobry wybór – zawołała, gdy tylko pojawił się
drzwiach. Nie wyglądał na szczególnie zadowo-
lonego, ale przynajmniej nie miał już tak zaciętej
miny.
Podszedł do niej, pocałował ją w głowę i usiadł
obok.
177/191
– Mnie też tak się wydaje – odpowiedział. –
Oglądamy dalej?
Meg włączyła film i choć udawała, że zajmują ją
perypetie
głównego
bohatera,
myślami
była
daleko. Gdyby tak mogło być zawsze. Gdyby
naprawdę byli parą. Gdyby mogli dzielić życie,
dnie, noce, poranki. Jej nieszczęście polegało na
tym, że zakochała się w mężczyźnie, który odetch-
nie z ulgą, gdy tylko zniknie z jego życia.
Film się skończył. Powinna już wstać. Podnieś się
z kanapy, poprosić, by zawiózł ją do Sally, ale
milczała.
– Podobno kontynuacja jest jeszcze lepsza – pow-
iedział na pozór nonszalancko, nie wypuszczając
jej z objęć.
– Tak słyszałam. To się rzadko zdarza. Zazwyczaj
druga część jest gorsza od pierwszej – odparła
ostrożnie.
– To może obejrzymy? Chciałabyś? – spytał
z nadzieją w głosie.
Oczywiście,
że
by
chciała,
bardziej
niż
czegokolwiek na świecie, bo to by oznaczało kole-
jne godziny w ramionach Luke’a. Ale prędzej czy
później będzie musiała odejść. On chciał jedynie
godzin, ona zaś lat, całego życia.
– Muszę już iść. Odwieź mnie do Sally.
178/191
– Musisz czy chcesz?
– Muszę.
– Wcale nie musisz. Jeśli wolałabyś zostać, to
zostań. Przygotuję coś pysznego do zjedzenia. Lu-
bisz spaghetti bolognese?
– Czy nie będzie lepiej dla nas obojga, jeśli ode-
jdę teraz? Po co to przedłużać?
W milczeniu rozważał odpowiedź, aż wreszcie
pokręcił przecząco głową.
– Lubię, kiedy jesteś blisko mnie. Nie rozumiem,
co się z mną dzieje, ale przy tobie jest mi tak
dobrze. Będzie mi ciebie bardzo brakowało, kiedy
odejdziesz, więc sama rozumiesz, że nie spieszę się
do rozstania z tobą.
Poruszona
jego
słowami
nie
próbowała
protestować, gdy włączył kolejny film. Jeśli to
wszystko, co może dostać, niech tak będzie. Zam-
ierzała chłonąć każdą minutę, każdą cenną sekun-
dę spędzoną przy jego boku, aby te wspomnienia
na zawsze wryły jej się w pamięć.
Kiedy skończyli oglądać, zrobiło się już zupełnie
ciemno na dworze. Zjedli spaghetti mistrzowsko
przygotowane przez Luke’a i obejrzeli ostatnią
część filmowej trylogii. Kiedy na ekranie pojawiły
się napisy końcowe, żadne z nich nie spieszyło się,
by wstać.
179/191
– Poleżmy tak razem – zaproponował, gasząc
telewizor. Chciał ją jeszcze zatrzymać, pod byle
pretekstem. – Nie mam nic zdrożnego na myśli.
Kanapa jest wystarczająco szeroka.
Leżeli więc w milczeniu, głowa przy głowie, noga
przy nodze.
– Co zamierzasz robić, kiedy się rozwiedziemy? –
spytał.
– Sally zaproponowała mi pracę w fundacji.
– Zgodziłaś się?
– Jeszcze nie. Najpierw chciałam wiedzieć, co ty
o tym myślisz. Może to nie jest dobry pomysł,
żebym była tak blisko ciebie?
Objął ją mocniej w pasie.
– Świadomość, że będziesz blisko, nie przeraża
mnie.
– Ale to może dziwnie wyglądać. Ludzie myślą, że
byliśmy małżeństwem i…
– Byliśmy małżeństwem – podkreślił.
– Niezupełnie.
– Powiedz
to
pastorowi
–
uśmiechnął
ze
smutkiem.
– Chodziło mi o to, że jeśli przyjęłabym pracę
w twojej
fundacji,
moglibyśmy
się
czuć
skrępowani.
180/191
– Posłuchaj, nie żałuję, że się z tobą ożeniłem.
Nadal uważam, że wtedy to była jedyna słuszna
decyzja. – Przyciągnął ją bliżej siebie. – Naprawdę
niczego nie żałuję.
– Nawet tego, co zrobiliśmy zeszłej nocy?
– Jak mógłbym żałować? To wspomnienie zostan-
ie ze mną na lata.
– A ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie
zachowaliśmy
się
ani
właściwie,
ani
odpowiedzialnie.
– Nie podobało ci się?
– Wiesz, że nie o to chodzi. Myślę, że…
– Chyba za dużo myślisz.
Może miał rację. Niepotrzebnie rozkładała wszys-
tko na czynniki pierwsze, analizowała każde słowo
i gest. Wspomnienie tamtej nocy należało do niej
i nikt nie mógł tego zmienić. Leżeli na kanapie
przez kolejne godziny, rozmawiając o wszystkim
i o niczym. Jeszcze przed nikim tak się nie ot-
worzyła, nie czuła takiego zaufania i zrozumienia.
Mijały leniwe godziny, nasycone napięciem, a jed-
nocześnie dziwnym spokojem.
– A co jeśli się w tobie zakochałam? – wyszeptała
w ciemność.
Poczuła, jak ramię, obejmujące ją w pasie zeszty-
wniało.
Usłyszał,
co
powiedziała,
i milczał.
181/191
Wiedziała, że nie ma żadnego „jeśli”. Kochała go,
wbrew wszystkiemu i wszystkim. Tyle tylko, że on
nie prosił o miłość.
– To nie byłby dobry pomysł – usłyszała uprzejmą,
ale stanowczą odpowiedź.
Luke poczuł, jak Meg nieznacznie odsuwa się od
niego, ale nie przygarnął jej z powrotem. To
niemożliwe, żeby go naprawdę kochała. Nie był
odpowiednim kandydatem na męża. Był dla niej za
stary, miał cyniczne podejście do życia i miłości.
Poza tym był typowym samotnym wilkiem. Czyż
nie? Taka subtelna, wrażliwa dziewczyna zasługi-
wała
na
jakiegoś
młodego,
sympatycznego
chłopca, kogoś o łagodnym usposobieniu, kto z op-
tymizmem patrzyłby na życie. Zapewne wyobraziła
sobie, że on pasuje do tego wzorca, ale to
nieprawda. Nie byłaby z nim szczęśliwa, a on nie
chciał jej skrzywdzić. Powinien pozwolić jej odejść.
Uwolnić od siebie. Uznał jednak, że zrobi to rano.
Teraz chciał jeszcze cieszyć się obecnością Meg,
wdychać zapach jej włosów i skóry. Po raz pier-
wszy w życiu pragnął od kobiety nie erotycznego
spełnienia, ale po prostu bliskości. Wystarczało, że
leżała przy nim, że mógł na nią patrzeć, obej-
mować ją. Nie wiedział, jak ma sobie poradzić
182/191
z uczuciem, którego wcześniej nie doświadczył.
Ona tak wiele dla niego zrobiła. Pomogła mu w In-
donezji, gdy był ranny, pomogła, gdy błagał, by za
niego wyszła. Nawet teraz, gdy leżała obok niego,
a jej ciepły, równomierny oddech łaskotał go
w policzek, miał wrażenie, że życie może być
piękne i pełne harmonii. Czuł, wbrew swojej
naturze pragmatyka, że Meg jest jego drugą,
lepszą połówką. Jednak ona zasługiwała na coś
lepszego, na kogoś lepszego. I dlatego powinien
pozwolić jej odejść.
Meg poderwała się niespokojnie na dźwięk dz-
wonka do drzwi. Mrużąc powieki, spojrzała za
okno i z żalem zobaczyła, że nastał już nowy,
słoneczny dzień.
– To Mark – powiedział Luke, przeczesując ręką
włosy.
Jego adwokat. Wiedziała już, że jej czas w tym
domu dobiegł końca.
– To nie potrwa długo – dodał. – Proszę, zaczekaj
w salonie.
I tak nie zamierzała uczestniczyć w spotkaniu.
Było jej wszystko jedno, jakie zaproponują warunki
rozwodu. Czuła się wystarczająco upokorzona tą
sytuacją.
Gdy
tylko
mężczyźni
zamknęli
się
183/191
w gabinecie, wymknęła się z domu. Cezar skwapli-
wie skorzystał z okazji i podążył za nią. W ciągu
tych kilku miesięcy przywiązał się do niej i trak-
tował jak swoją panią. Podskakiwał i popiskiwał
przy jej nogach, ale tym razem Meg nie miała
ochoty na zabawę. Oto nadszedł dzień, kiedy musi-
ała pożegnać się ze wszystkimi marzeniami
i nadziejami. Mimo wszystko nie żałowała, że w jej
życiu pojawił się Luke. Gdyby nie on, być może
nigdy nie poznałaby istoty prawdziwej miłości.
Była już w związku, ale dopiero teraz, dzięki
Luke’owi, dowiedziała się, jaką jest kobietą.
Wiedziała już, że nie przyjmie pracy w fundacji.
Być może on nie miałby z tym problemu, ale ona
owszem. To byłoby okropne, widywać go każdego
dnia i ukrywać swoją miłość, patrzeć, jak spotyka
się z innymi kobietami, jak jego wzrok prześlizguje
się po niej obojętny, bez cienia dawnej namięt-
ności. Nie, nie dałaby rady. Skoro mają się rozstać,
to definitywnie i na zawsze.
Najchętniej wzięłaby bez pytania samochód
i odjechała już teraz, nie czekając, aż Luke i Mark
ustalą warunki rozwodu. Dlaczego to musi być
takie trudne, pytała retorycznie, rozkopując no-
gami śnieg. Czekanie było torturą.
184/191
Spojrzała w błękitne, bezchmurne niebo i wtedy
podjęła decyzję. Nie ucieknie. Nie odejdzie, zanim
nie wyzna mu swoich uczuć. Zanim nie usłyszy
odpowiedzi, czy byłby w stanie ją pokochać, czy
byłby w stanie dać im szansę. Przecież nie była mu
obojętna, czuła to, gdy jej dotykał i ją całował. Mi-
ała wrażenie, że z jakiegoś powodu, trochę wbrew
sobie, odpycha ją, ale sam powiedział, że będzie za
nią tęsknił. Całe życie czekała na tę miłość i teraz
nie mogła poddać się tak łatwo. Jeśli istniał choć
cień
szansy,
choć
cień
nadziei,
powinna
spróbować. Co miała do stracenia? Tylko swoją
dumę. Była gotowa ją poświęcić, byle tylko zawal-
czyć o ukochanego człowieka.
Zaczęła biec, do domu, do niego, do ich wspólne-
go życia. Nie pukając, weszła do gabinetu, zdysz-
ana i w kurtce. Obydwaj mężczyźni wstali jak na
komendę. Zauważyła, leżący na biurku plik białych
kartek. Dokumenty rozwodowe? Nie zastanawiając
się nad tym, co robi, podbiegła do Luke’a, wspięła
się na palce i pocałowała go mocno. Jego ręce na-
tychmiast objęły ją w pasie.
– Mark – zwróciła się do prawnika. – Chcę
porozmawiać z mężem. W cztery oczy.
185/191
– I tak już wychodziłem – odparł rozbawiony, pod-
nosząc z fotela czarną aktówkę. – Nie musicie mnie
odprowadzać.
Meg poczekała, aż Mark zamknie drzwi, i wtedy,
patrząc Luke’owi prosto w oczy, oświadczyła
stanowczo:
– Nie podpiszę tych dokumentów.
Zmarszczył brwi, zerknął na biurko, próbując
dociec, o jakich dokumentach mówi.
– Nieważne, jaka jest twoja oferta – mówiła dalej.
– Chcę więcej. Chcę ciebie. Nie pozwolę, żebyś
wyrzucił mnie ze swojego życia, bo uważasz, że
nikogo nie potrzebujesz. To tak nie działa. Potrze-
bujesz mnie, tylko jeszcze o tym nie wiesz. I… i… ja
też cię potrzebuję. Kocham cię. Może teraz nie
jesteś na to gotowy, ale błagam, daj nam szansę.
Luke położył palec na jej ustach, uciszając ją
w ten sposób.
– Wcale
nie
chcę,
żebyś
podpisywała
te
dokumenty.
– Naprawdę? Nie chcesz?
– Nie – potwierdził, uśmiechając się szeroko. –
One dotyczą Jasona, a nie ciebie, nie nas.
– Ale ja myślałam… Mark… Przecież chciałeś roz-
wodu. Byłam pewna, że przyszedł w tej sprawie.
– Rozmawialiśmy o tym.
186/191
– I?
– I powiedziałem mu, że spaliśmy ze sobą.
– I co? Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności.
– I powiedziałem mu, że cię kocham, co nie było
właściwe z mojej strony.
– Nie rozumiem. – Pokręciła bezradnie głową. –
Kochasz mnie?
Ujął jej twarz w dłonie, delikatnie muskając pal-
cami policzki.
– Tobie pierwszej powinienem był to powiedzieć.
Kocham
cię.
Jeszcze
wczoraj
w nocy
byłem
przekonany, że najlepiej będzie, jeśli pozwolę ci
odejść. Zasługujesz na kogoś lepszego, moja
śliczna optymistko. Dziś jednak, kiedy przyszedł
Mark, zrozumiałem, że życie bez ciebie jest pot-
worną perspektywą. Od pierwszej chwili, kiedy cię
zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś mi potrzebna,
choć nie do końca rozumiałem dlaczego. Chcę,
żebyś była częścią mojego życia, panią tego domu
i mojego serca. Pod warunkiem, że i ty tego
chcesz.
Meg skinęła głową, zbyt wzruszona, by wymówić
choć jedno słowo.
– Czy to znaczy „tak”?
187/191
Ponownie
przytaknęła
ze
łzami
szczęścia
w oczach. Wtedy zaśmiał się radośnie, a jego jas-
noniebieskie oczy promieniały.
– Czyli możemy zacząć planować podróż poślub-
ną na Wyspę Wielkanocną?
– Gdziekolwiek sobie życzysz, byle razem.
– Cześć,
kochanie.
Wróciłem
–
powiedział
i nareszcie ją pocałował.
188/191
Tytuł oryginału: Under the Millionaire’s Mistletoe
Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 2010
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla
Korekta: Hanna Lachowska
UNDER THE MILLIONAIRE’S MISTLETOE
©
2010 by Harlequin Books S.A.
THE WRONG BROTHER
©
2010 by Maureen Child
MISTLETOE MAGIC
©
2010 by Sandra Hyatt
©
for the Polish edition by Arlekin – Harlequin Polska sp. z o.o.,
Warszawa 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Har-
lequin Books S.A.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych
i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Światowe
Życie Ekstra są zastrzeżone.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnict-
wa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak
firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books
S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
ISBN 978-83-276-0917-5
ŚŻ DUO – 553
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. |
190/191
@Created by