Vogt, A E van & Schmitz, James H Instytut Alfa

background image

A.E. Van Vogt & James H. Schmitz

INSTYTUT ALFA

I

Prostując się znad automatu z wodą Barbara Ellington poczuta
dotknięcie. Było to najdelikatniejsze z dotknięć, ale
przestraszyło ja, — coś lodowatego musnęło nagle jej prawe ramię.
Odwróciła się od automatu gwałtownie i dość niezręcznie i
zmieszana spojrzała na niskiego, dobrze ubranego, łysego
mężczyznę, który stał kilka metrów za nią, wyraźnie czekając na
swoją kolej, żeby się napić.
— Dzień dobry Barbaro — powiedział uprzejmie.
Barbara była zakłopotana,
— Ja… — zaczęła nieskładnie. — Ja nie wiedziałam, że ktoś
jest w pobliżu, doktorze Gloge. Już skończyłam.
Podniosła teczkę, którą postawiła przy ścianie kiedy
zatrzymała się, żeby się napić, i odeszła jasno oświetlonym
korytarzem. Była wysoką, — szczupłą dziewczyną — może trochę za
wysoką, ale całkiem atrakcyjną z tą swoją poważną twarzą i
gładkimi brązowymi włosami. Teraz jej policzki płonęły.
Wiedziała, że idzie sztywno napięta i zastanawiała się, czy dr
Gloge spogląda za nią, zaciekawiony jej dziwnym zachowaniem przy
automacie z wodą.
— Naprawdę coś mnie dotknęło — pomyślała.
Na zakręcie korytarza obejrzała się za siebie. Dr Gloge już
wypił wodę i oddalał się niespiesznie w przeciwnym kierunku.
Poza tym nikogo nie było widać.
Znalazłszy się za rogiem, Barbara potarła lewą ręką miejsce
na ramieniu, w którym poczuła owo chwilowe ukłucie lodowej
igiełki. Czy to — cokolwiek to było — było sprawką dr. Gloge’a?
Zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Przez pierwsze dwa tygodnie
pracowała dla dr. Gloge’a. Dr Henry Gloge, szef sekcji
biologicznej w Instytucie Badawczym Alfa, chociaż zawsze
uprzejmy, a nawet rycerski, był człowiekiem o chłodnym, cichym
usposobieniu, którego całkowicie pochłaniała praca.
Z pewnością nie należał do tego typu mężczyzn, których bawi
strojenie sobie żartów z maszynistek.
W rzeczy samej nie był to żart.
Spotkanie Barbary Ellington tego popołudnia na korytarzu
piątego piętra było, z punktu widzenia dr. Gloge’a, niezwykle
szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Kilka tygodni wcześniej
wybrał ją na jeden z dwóch nieświadomych niczego podmiotów
Stymulacji Punktu Omega.
Jego szczegółowy plan obejmował wizytę w mieszkaniu Barbary
pod jej nieobecność. Zamontował tam urządzenie, które mogło się
przydać w późniejszej fazie doświadczenia. I kiedy po tych
przygotowaniach udał się do działu maszynistek, wówczas
dowiedział się, że Barbarę przeniesiono do innej sekcji1.
Gloge nie chciał ryzykować wypytując o nią. Bo gdyby
eksperyment przyniósł niepożądane rezultaty, nikt nie powinien
podejrzewać, że między nim a tą zwykłą maszynistką istniał jakiś
związek. Zresztą, nawet gdyby wszystko się udało, utrzymanie
tajemnicy nadal byłoby konieczne.
Gloge był wściekły z powodu tego opóźnienia. Kiedy czwartego

background image

dnia poszukiwań dostrzegł ją na korytarzu, zaledwie
kilkadziesiąt metrów przed sobą, uznał, że los jednak mu sprzyja.
Kiedy dziewczyna zatrzymała się przy automacie z wodą,
zbliżył się do niej. Szybko upewnił się, że nikogo innego nie ma
w pobliżu. Potem wyciągną) pistolet igłowy i wycelował w jej
ramię. Pistolet zawierał ładunek gazowego związku surowicy
Omega, a jedyną oznaką wystrzału była cieniutka nitka mgły
biegnąca od igły do jej ramienia.
Wykonawszy zadanie, Gloge pośpiesznie wsunął narzędzie do
futerału wewnątrz płaszcza i zapiął go.
Barbara, wciąż z teczką w ręku, dotarła właśnie do biura
Johna Hammonda, specjalnego asystenta dyrektora Instytutu
Badawczego Alfa. Znajdowało się ono na piątym piętrze kombinatu
laboratoryjnego, uważanego powszechnie za największy na Ziemi.
Alex Sloan, dyrektor, urzędował piętro wyżej.
Barbara zatrzymała się przed masywnymi, czarnymi drzwiami z
wizytówką Hammonda. Spojrzała z dumą na napis Dział Łączności i
Badań Naukowych. Potem wyciągnęła mały kluczyk z teczki, wsunęła
do zamka i przekręciła go w prawo.
Drzwi odsunęły się cicho. Barbara weszła do pierwszego
pokoju, słysząc jak drzwi zamknęły się za nią z ledwie
słyszalnym trzaskiem.
Pokój był pusty. Biurko Heleny Wendell, sekretarki Hammonda,.
stało po przeciwnej stronie, zawalone papierami. Drzwi do
niewielkiego korytarza prowadzącego do prywatnego biura Hammonda
były otwarte. Barbara usłyszała dobiegający stamtąd przyciszony
głos Heleny.
Barbara Ellington została przydzielona do Hammonda — a
właściwie do Heleny Wendefl — przed zaledwie dziesięcioma
dniami. Oprócz wyższej pensji, jej zainteresowanie tym
stanowiskiem wiązało się z intrygującą, a nawet wzbudzającą
strach postacią samego Johna Hammonda oraz z nadzieją, że
znajdzie się w samym centrum zakulisowych operacji Działu
Łączności1 i Badań Naukowych. Jeśli o to chodzi, to do tej pory
spotkało ją rozczarowanie.
Barbara podeszła do biurka Heleny Wendell, wyjęła jakieś
papiery z teczki i kładąc je do koszyka, spostrzegła nazwisko
dr. Henry Gloge’a wypisane na kartce w koszyku obok. Odruchowo —
bo spotkała tego człowieka przed kilkoma minutami — pochyliła
się nad notatką.
Notatka była przypięta do raportu i przypominała Hammondowi,
że tego dnia o trzeciej trzydzieści ma się spotkać z dr. Gloge w
związku z projektem Omega. Barbara automatycznie zerknęła na
zegarek, była za pięć trzecia.
W przeciwieństwie do większości materiałów, z którymi miała
do czynienia, ten był przynajmniej częściowo zrozumiały.
Dotyczył projektu biologicznego. Stymulacja Punktu Omega.
Barbara nie mogła sobie przypomnieć, czy słyszała coś na ten
temat, kiedy jeszcze pracowała u dr. Gloge’a. Ale nic w tym
dziwnego — sekcja biologiczna była największa w całym Instytucie
Badawczym Alfa. Z tego co przeczytała wynikało, że
przedsięwzięcie to miało coś wspólnego z „przyspieszeniem
procesu ewolucji” kilku gatunków zwierząt i wydawało się, że
jedyne rzeczowe informacje dotyczyły liczby zwierząt
doświadczalnych, które padły i zostały usunięte.
Czyżby wielki John Hammond zajmował się właśnie takimi

background image

rzeczami?
Rozczarowana Barbara odłożyła raport do koszyka i poszła do
swojego pokoju.
Kiedy usiadła przy biurku, zauważyła plik kartek, których nie
było tam zanim wyruszyła na swoją rundkę. Przypięta była do nich
wiadomość napisana dużym, wyraźnym charakterem pisma Heleny:

„Barbaro,
To przyszło do nas niespodziewanie i trzeba dzisiaj
przepisać. Oczywiście musiałabyś zostać po godzinach. Jeśli
zaplanowałaś już sobie coś na dzisiejszy wieczór, to daj mi znać
— poproszę o przysłanie maszynistki z biura.”

Barbara poczuła nagłe ukłucie zazdrości. To była jej praca,
jej biuro. Z cłą pewnością nie chciata, żeby pojawiła się tu
jakaś inna dziewczyna. Niestety, była umówiona na randkę. Ale
Teraz ważniejsze było, żeby żaden intruz nie zajął jej miejsca
choćby tylko na kilka godzin w biurze Johna Hamrnonda.
Zdecydowała natychmiast, bez zastanowienia. Jednak siedziała
jeszcze przez chwilę, przygryzając wargi. Przez tę chwilę była
kobietą, rozważającą jak odłożyć spotkanie z mężczyznę
niecierpliwym i nerwowym. Potem podniosła słuchawkę i wykręciła
numer.
Już od kilku miesięcy Barbara wiązała swoje plany na
przyszłość z Vincem Stratherem, technikiem z laboratorium
fotograficznego. Kiedy odebrał telefon, powiedziała mu co się
stało.
— Obawiam się, że nie mogę się od tego wykręcić, Vince.
Dopiero od niedawna tu jestem — skończyła skruszona.
Mówiąc, niemal czuła, że każde słowo Vincent przyjmował jak
cios. W czasie ich krótkiego romansu szybko przekonała się, że
on dąży do osiągnięcia stanu przedślubnej zażyłości, na co z
całą pewnością nie miała ochoty.
Poczuła ulgę, kiedy zaakceptował jej tłumaczenie. Odłożyła
słuchawkę przepełniona uczuciem do niego. „Naprawdę go kocham!”
pomyślała.
W chwilę potem nagle zakręciło jej się w głowie.
Było to coś dziwnego, nie tak jak przy jej zwykłych
migrenach. Czuło, jak narasta lekki zawrót głowy, wirowanie w
niej i poza nią, tak jakby nic nie ważyła, jakby miała unieść
się z krzesła i powoli obracać dookoła i dookoła.
Niemal równocześnie zdała sobie sprawę z niezwykłego
ożywienia, wrażenia siły i komfortu. Nigdy przedtem nie
doświadczyła czegoś takiego. Trwało to jakieś dwadzieścia
sekund, potem ustało równie nagle jak się zaczęło.
Zbita z tropu i wstrząśnięta, Barbara wyprostowała się na
krześle. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć aspiryny.
Ale nie znajdując powodu odrzuciła tę myśl. Nie czuła się chora,
przeciwnie — jakby bardziej rozbudzona i pełna energii.
Już miała zabrać się do pisanin, kiedy kątem oka dostrzegła
jakiś ruch. Podniosła głowę i zobaczyła Hammonda stojącego w
drzwiach jej pokoiku.
Barbara, jak zawsze w jego obecności, zdrętwiała, a potem
powoli obróciła się w jego stronę.
Hammond stał tak i przyglądał się jej w zamyśleniu. Miał
około metro dziewięćdziesiąt wzrostu, ciemnobrązowe włosy i

background image

stalowo — szare oczy. Wyglądał na blisko czterdziestkę i był
zbudowany jak atleta. Ale nie mocna budowa, lecz niezwykła
inteligencja, malująca się na jego twarzy i w jego oczach,
zawsze robiła na niej wrażenie, od chwili kiedy przed
dziesięcioma dniami przeniesiono ją do jego biura. „Tak właśnie
wyglądają wielcy ludzie” — przyszło jej do głowy, nie pierwszy
już raz.
— Źle się czujesz, Barbaro? — zapytał Hammond. — Przez chwilę
myślałem, że spadniesz z krzesła.
Barbara poczuła się bardzo zmieszana, że obserwował jej atak.
— Przepraszam, panie Hammond — wyszeptała nieśmiało. —
Rozmarzyłam się.
Patrzył na nią jeszcze przez moment, potem kiwnął głową,
odwrócił się i odszedł.

II

Po rozstaniu z Barbarą Gloge zjechał kilka pięter niżej i
ulokował się za stertą skrzynek, które stały na korytarzu
naprzeciwko zamkniętych drzwi głównego magazynu laboratorium
fotograficznego. Punktualnie o trzeciej piętnaście drzwi w
dalszej części korytarza otworzyły się. Pojawił się w nich
wysoki, chudy, nachmurzony rudy mężczyzna w poplamionym, białym
fartuchu narzuconym na codzienne ubranie. Pchając przed sobą
załadowany wózek skręcił w stronę Gloge’a i magazynu.
Zmiana w laboratorium kończyła się właśnie. Gloge dowiedział
się, że jednym ze stałych obowiązków Vincenta Strathera,
przyjaciela Barbary Ellington, było odwożenie pewnych materiałów
z powrotem do magazynu o tej właśnie porze.
Przez szpary w skrzyniach Gloge obserwował Stratherc.
Zauważył, że był o wiele bardziej spięty i zdenerwowany niż
wtedy, kiedy dał zastrzyk Barbarze. Dr Gloge nie wybrałby
Vincenta Strathera na obiekt swoich doświadczeń — ten chłopak
był zbyt zły, zbyt zawzięty. Ale fakt, że — był przyjacielem
Barbary, że spędzali razem dużo czasu, mógł okazać się korzystny
w dalszych fazach eksperymentu — tak wydawało się dr. Gloge’owi.
Wsuwając rękę po pistolet pod płaszczem, szybko wyszedł na
korytarz w kierunku Vinca Strathera…
Już kiedy nacisnął spust wiedział, że zawiodły go nerwy.
Ostrze igły było za daleko od Strathera, prawie pół metra za
daleko. Sprężony strumień, wystrzeliwany z igły z prędkością
prawie półtora tysiąca kilometrów na godzinę, zdążył się
rozproszyć i stracić szybkość. Trafił Strathera wysoko w łopatkę
i naciągnął skórę. Musiał to odczuć jako gwałtowne uderzenie.
Podskoczył, krzyknął, a potem stanął trzęsąc się jak w szoku —
wystarczająco długo, by Gloge zdążył wsunąć mały pistolet z
powrotem do pokrowca i zapiąć płaszcz.
Ale nic więcej. Vincent Strather odwrócił się gwałtownie.
Złapał Gloge’a za ramiona i spojrzał na niego z wściekłością.
— Ty cholerny palancie! — wrzasnął. — Czym mnie trzasnąłeś? I
kto ty jesteś?
Gloge był przerażony. Usiłował wykręcić się z mocnego uścisku
Strathera.
— Nie wiem o czym pan mówi! — powiedział z zapartym tchem.
Przerwał. Zobaczył jak Vince spogląda za niego. Chłopak nagle
rozluźnił chwyt i Gloge mógł się uwolnić. Obejrzał’ się. Ogarnął

background image

go niepojęty strach.
Korytarzem zbliżał się. John Hammond, przypatrując się
pytająco tymi swoimi szarymi oczami. Gloge miał jedynie
nadzieję, że nie widział wystrzału.
Hammond zrównał się z nimi.
— Doktorze Gloge, co się tu dzieje? — zapytał autorytatywnym
tonem.
— Doktor! — powtórzył przestraszony Vince Strather.
— Temu młodemu człowiekowi wydaje się, że go uderzyłem. —
Gloge postarał się, by w jego głosie brzmiało oburzenie. —
Oczywiście niczego takiego nie zrobiłem i nie rozumkom skąd mu
to przyszło do głowy.
Spojrzał karcąco na Strathera. Strather przenosił wzrok
niepewnie ; jednego no drugiego. Był najwyraźniej zmieszany
obecnością Johna Hammonda i tytułem Gloge’a, ale złość mu
jeszcze nie minęła.
— W każdym razie coś mnie uderzyło — stwierdził posępnie. —
Przynajmniej tak to odczułem! Kiedy się rozejrzałem, stał tutaj.
Więc myślałem, że to on.
— Mijałem pana — poprawił dr Gloge. — Krzyknął pan i
zatrzymałem się. — I to wszystko, młody człowieku! Z całą
pewnością nie miałem powodu, żeby pana uderzyć.
— Widocznie mi się zdawało — mruknął Strather.
— Uznajmy to za nieporozumienie, i zapomnijmy o tym! —
zaproponował szybko dr Gloge i wyciągnął rękę.
Strather uścisnął ją niechętnie. Spojrzał na Hammonda.
Ponieważ Hammond milczał, odwrócił się z wyraźna ulgą, wziął z
wózka jedno z pudeł i zniknął w magazynie.
— Idę właśnie do pańskiego biuro, doktorze — odezwał się
Hammond. — Miałem z panem porozmawiać o projekcie Omega, Sądzę,
że i pan tam zmierzał.
— Tak, tak.
Gloge ruszył obok wyższego mężczyzny. ,,Czy coś zauważył?” —
myślał.
Nie można było tego wyczytać z jego twarzy.
Kilka minut później, kiedy patrzył na Johna Hammonda poprzez
lśniący blat biurka w swoim gabinecie, Gloge poczuł się jak
przestępca w obliczu prawa. Zawsze zadziwiało go to, że ten
człowiek — Hammond — potrafił sprawić, że czuł się przy nim jak
mały chłopczyk.
Niemniej dyskusja, która teraz się wywiązała, rozpoczęła się
od uspakajającego stwierdzenia wyższego mężczyzny.
— Będzie to zupełnie prywatna rozmowa, doktorze. Nie
reprezentuję w tej chwili dyrektora Sloana — ani Zarządu.
Została ona celowo zorganizowana, żebyśmy obaj mogli porozmawiać
zupełnie szczerze.
— Czy padły jakieś zarzuty co do mojej pracy tutaj? — zapytał
dr Gloge.
— Musiał pan coś o tym słyszeć, doktorze — potwierdził
Hammond. — Proszono pana o dokładniejsze i bardziej rzeczowe
raporty, aż trzy razy podczas ostatnich dwóch miesięcy.
Gloge uznał z przykrością, że będzie musiał podać część
swoich danych.
— Moja niechęć do ujawniania informacji wynikała z czysto
naukowych pobudek — powiedział otwarcie. — W czasie eksperymentu
działy się różne rzeczy, ale jeszcze do niedawna ich znaczenie

background image

nie było dla mnie jasne.
— Niektórzy odnoszą wrażenie — powiedział Hammond swoim
zrównoważonym głosem — że pański eksperyment jest nieudany.
— Ten zarzut jest bezpodstawny — odparł ostro dr Gloge.
— Jeszcze nikt niczego panu nie zarzuca — Hammond spojrzał na
niego. — Dlatego tu jestem. Wie pan, od sześciu miesięcy nie
wspomniał pan w raportach o żadnym sukcesie.
— Panie Hammond, miałem wiele trudności. W związku z
ograniczeniami obecnego etapu, można było się tego spodziewać.
— Jakimi ograniczeniami?
— Do niższych, mniej skomplikowanych form życia zwierzęcego.
— Ten warunek — powiedział Hammond łagodnie — pan sam sobie
narzucił.
— To prawda — zgodził się dr Gloge. — Wnioski, do których
doszedłem na tym poziomie, są bezcenne. A fakt, że wyniki
eksperymentów były niemal niezmiennie negatywne, w tym
znaczeniu, że zwykle zwierzęta doświadczalne rozwijały się w
formy niezdolne do życia, jest zupełnie nieistotny.
— Zwykle — powtórzył Hammond. — A więc wszystkie szybko ginęły?
Gloge przygryzł wargi. Nie planował przyznania się do tego od
razu ńa początku rozmowy.
— W dość znacznym procencie przypadków zwierzęta przetrwały
pierwszy zastrzyk.’
— A drugi?
Gloge zawahał się. Ale nie miał odwrotu.
— Procent przetrwania spada gwałtownie w tym właśnie punkcie
— powiedział. — Nie pamiętam dokładnych danych.
— A trzeci?
Doiprawdy zmuszano go do ujawnienia wszystkiego.
— Dotychczas — mówił więc dalej — trzy okazy przeżyły trzeci
zastrzyk. Wszystkie tego samego gatunku — Cryptobranchus,
— Salamandra — powiedział Hammond. — Cóż! Wielka salamandra…
No tak, trzeci zastrzyk, zgodnie z pańską teorią, powinien
spowodować przyspieszenie wzdłuż linii ewolucyjnej do punktu,
który mógł być osiągnięty w ciągu pół miliona lat normalne]
ewolucji. Czy może pan powiedzieć, że taki był rezultat w tych
trzech przypadkach?
— Ponieważ Cryptobranchus’ — odpowiedział dr Gloge — można
uznać za gatunek, który zatrzymał się na pewnym etapie ewolucji,
mogę stwierdzić, że osiągnąłem o wiele więcej.
— Jakie zmiany dało się zauważyć?
Udzielając kolejnych informacji, Gloge zbierał siły.
Zastanawiał się, kiedy dokładnie ma zacząć przeciwstawiać się
temu wypytywaniu.
„Teraz” — pomyślał.
— Panie Hammond — powiedział głośno, udając szczerość —
zaczynam pojmować, że popełniłem błąd nie pisząc bardziej
pozytywnych sprawozdań. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę
interesują pana te wyniki. Może pozwoli pan, że streszczę moje
obserwacje?
Spojrzenie szarych oczu Hammondo było chłodne i spokojne.
— Proszę bardzo — powiedział zrównoważonym głosem.
Gloge przedstawił mu w skrócie swoje wnioski. Zaobserwował
występowanie dwóch znamiennych cech, prawdopodobnie jednakowo
ważnych.
Jedna to to, że u wszystkich form życia istniał szeroki

background image

wachlarz ewolucyjnych możliwości. Z niejasnych jeszcze powodów,
surowica Omega stymulowała jedną z tych potencjalnych linii
rozwoju i żadna późniejsza stymulacja nie mogła zmienić mutacji.
W większości’ przypadków rozwój ten kończył się śmiercią.
— Drugą cechą — kontynuował Gloge — jest to, że szansę
sukcesu zwiększają się, w miarę jak forma staje się wyżej
rozwinięta.
— To, co pan mówi — powiedział z zainteresowaniem Hammond —
znaczy, że kiedy wreszcie zacznie pan pracować z bardziej
aktywnymi ewolucyjnie ssakami i w końcu z małpami, spodziewa się
pan lepszych wyników?
— Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości — potwierdził
stanowczo Gloge.
— Innym aspektem — mówił dalej — jest to, że partie mózgu,
które odpowiadają za wstrzymywanie, prostych odruchów często
wydają się być źródłem nowego rozwoju nerwów i rozszerzenia
zakresu zdolności zmysłów. Surowica najwidoczniej intensyfikuje
działanie istotnych miejsc tego typu i zwiększa ich operacyjną
elastyczność. Niestety, za często takie jednostronne wzmocnienie
inhibicyjne kończyło się śmiercią.
Natomiast u Cryptobranchus na podniebieniu rozwinęły się
małe, funkcjonalne skrzela. Skóra zgrubiała, tworząc
pierścieniowaty, zrogowaciały pancerz. Powstały krótkie,
rurkowate kły, połączone z gruczołami produkującymi słaby
hematotoksyczny jad. Oczy zanikły, ale odpowiednie fragmenty
skóry rozwinęły wrażliwość na światło. Nastąpiły też inne zmiany
— Gloge wzruszył ramionami i skończył — ale te właśnie są
najwyraźniejsze.
— Wydaje mi się, że są wystarczająco znaczące — powiedział
Hammond, — Co się stało z dwoma okarami, które nie zostały
poddane sekcji?
Dr Gloge zrozumiał, że zmiana toku rozmowy nie powiodła się.
— Dostały, oczywiście, czwarty zastrzyk — powiedział z
rezygnacją w głosie.
— Ten — zapytał Hammond — który miał spowodować przesuniecie
ich o milion lat wzdłuż linii ewolucyjnej, po której się posuwały?
— Albo — wtrącił Gloge — na najwyższy punkt w tym procesie
ewolucyjnym. Zrównanie czterech stadiów stymulacji z przebiegiem
poszczególnych etapów normalnej ewolucji — 20 tysięcy lat, 50
tysięcy lat, 500 tysięcy lat i jeden milion lat — jest,
oczywiście, hipotetyczne i ogólne. Moje wyliczenia wskazują na
to, że u wielu gatunków, o których wiemy dostatecznie dużo pod
tym względem, te dwa punkty mogą być w przybliżeniu te same.
— Rozumiem, doktorze — Hammond kiwnął głową. — I co się
stało; kiedy pańskie rozwinięte Cryptobranchus otrzymały czwarty
zastrzyk?
— Nie mogę dać na to dokładnej odpowiedzi, panie Hammond.
Wyglądało to na bardzo gwałtowne załamania się całego systemu. W
ciągu dwóch godzin obydwa okazy dosłownie zniknęły — odparł z
napięciem.
— Innymi słowy — podsumował Hammond — Stymulacja Punktu Omega
kieruje Cryptobranchus i w rzeczy samej każdy gatunek, który Jej
poddano, w jeden ze ślepych zaułków ewolucji
— Tak było do tej pory — stwierdził zdawkowo dr Gloge.
Hammond milczał.
— Jeszcze Jedno — odezwał się po chwili. — Padła propozycja,

background image

żeby rozważył pan przyjęcie odpowiednio wykwalifikowanego
asystenta. Instytut Alfa mógłby prawdopodobnie pozyskać Sir
Huberta Rolanda dla tak interesujących badań.
— Mimo całego szacunku dla osiągnięć Sir Huberta Rolanda —
odparł chłodno dr Gloge — uznałbym go tutaj za intruza! Będę
przeciwstawiał się wszelkim próbom narzucenia mi go.
— Cóż — powiedział Hammond spokojnie — nie podejmujemy na
razie żadnych nieodwołalnych decyzji. Jak już wspomniałem, jest
to zupełnie prywatna rozmowa.
Zerknął na zegarek.
— Obawiam się, że muszę już skończyć. Czy będzie pan mógł
zobaczyć się ze mną u mnie w biurze za tydzień o dziesiątej,
doktorze? Chciałbym jeszcze wrócić do tej rozmowy, a dopiero
wtedy będę miał czas.
Dr Gloge z trudnością opanował poczucie triumfu. Była środa.
Wybrał ją no rozpoczęcie działań, bo chciał, żeby jego obiekty
doświadczalne znajdowały się poza miejscem pracy przez koniec
tygodnia.
Od tej chwili do soboty bez wątpienia zdąży dać dwa zastrzyki
tej młodej parze,
Do następnej środy, trzeci a może nawet czwarty zastrzyk
zostanie zrobiony i miną wszystkie objawy, albo eksperyment
zakończy się ostatecznie.
— Jak pan sobie życzy — powiedział Gloge ustępliwym tonem,
skrywając swoją radość.

III

Dr Henry Gloge nie spał przez całą noc, miotając się między
nadzieją, a obawą przed tym co zastanie, kiedy pójdzie sprawdzić
pierwsze wyniki Stymulacji Punktu Omega u istot ludzkich. Jeśli
nie będzie wątpliwości, że są negatywne, pozostanie mu tylko
jedno wyjście.
Wszyscy uznają to za morderstwo.
Dr Gloge podchodził do tego tematu spokojnie i z dystansem.
Już kilkakrotnie w swojej karierze oficjalnie przeprowadzał
doświadczenie stopniowo, zgodnie z metodą naukową, potajemnie
zaś przeskakiwał szybko z jednego etapu na drugi. Tak więc
opierając się na szczególnym doświadczeniu z przeszłości, mógł
zaplanować pracę na niższym poziomie ze sporadycznym,
intuicyjnym wglądem w nie ogłaszane prywatne badania.
Uważał, że projekt Omega jest dostatecznie ważny, by
usprawiedliwić taką metodę. Obiektywnie rzecz biorąc, w świetle
takiego celu życie dwojga młodych ludzi, których wybrał do
doświadczeń, nie miało żadnej wartości. Ich unicestwienie, gdyby
zaistniała taka konieczność, byłoby tej samej kategorii co
zabicie innych okazów doświadczalnych.
W przypadku ludzi, oczywiście, wiązało się to z jego własnym
ryzykiem. Właśnie to niepokoiło go teraz, kiedy już zrobił
pierwszy zastrzyk. Dr Gloge kilka razy budził się z koszmarnego
półsnu, by znów drżeć na myśl o tym, leżał zalewając się potem,
dopóki nie osunął się ponownie w męczący sen.
Kiedy wybiła czwarta, wstał prawie z ulgą, wzmocnił się
kilkoma tabletkami silnego środka pobudzającego, sprawdził po
raz ostatni swoje przygotowania i wyruszył do domu, w którym ta
Ellington miała pokój. Jechał czarną ciężarówką, kupioną i

background image

wyposażoną na potrzeby doświadczenia.
Dotarł na miejsce około kwadransa po piątej. Była to cicha,
willowa ulica, obsadzona drzewami w jednej ze starszych
dzielnicy miasta, około ośmiu mil na zachód od kompleksu
budynków Instytutu Alfa. Dwadzieścia jardów od domu dr Gloge
podjechał małą ciężarówką do krawężnika po przeciwnej stronie
ulicy i wyłączył silnik.
W poprzednim tygodniu miniaturowy aparat do podsłuchiwania
zamontował pod korą klonu rosnącego naprzeciw domu, został
nastawiony na pokój Barbary Ellington na piątym piętrze. Jego
stercząca głowica była zmyślnie pomalowana, tak żeby wyglądała
na zardzewiały gwóźdź. Dr Gloge wziął teraz drugą część
dwuelementowego przyrządu ż instrumentalnego przedziału
ciężarówki, założył słuchawkę na ucho i włączył aparat.
Po prawie półminutowym kręceniu tarczą strojeniową poczuł, że
blednie. W poprzednim tygodniu dwa razy w nocy sprawdzał
przyrząd. Był dość wrażliwy, by wyłowić odgłosy oddychania, a
nawet bicie serca kogokolwiek w pokoju. Wiedział więc z całą
pewnością, że — w tej chwili u Barbary Ellington nie było żadnej
żywej osoby,
Szyko podłączył playback do aparatu, nastawił na godzinę
wcześniej i znowu założył słuchawkę.
Niemal natychmiast odetchnął z ulgą.
Barbara Ellington była w tym pokoju, pogrążona we śnie, przed
godziną. Oddech równy i spokojny, bicie serca mocne i powolne.
Dr Gloge słuchał zbyt wielu podobnych nagrań odgłosów zwierząt
doświadczalnych, aby mieć choćby najmniejszą wątpliwość. Ten
okaz dążył, bez najmniejszego uszczerbku, do pierwszego etapu
Stymulacji Punktu Omega.
Po koszmarnych obawach nocy, triumf był silnym przeżyciem. Dr
Gloge potrzebował kilku minut, by dojść do siebie. Wreszcie
opanował się na tyle, że mógł już przesunąć nagranie do chwili,
kiedy Ellington była obudzona i poruszała się po pokoju. Słuchał
zafascynowany, wyobrażając sobie dokładnie co robi. Przez kilka
sekund stała bez ruchu, potem roześmiała się ciepło. Na dźwięk
jej śmiechu naukowca przebiegł dreszcz zadowolenia. W jakąś
minutę później usłyszał zamykanie drzwi. Potem była już .tylko
martwa cisza, która go przedtem tak przeraziła.
Barbaro Ellington obudziła się tego czwartkowego ranka z
myślą, która nigdy przedtem nie przyszła jej do głowy: ,,Życie
wcale nie musi być poważne!”
Zastanawiała się nad tą frywolną koncepcją z rosnącym
rozbawieniem, kiedy przyszła jej do głowy następna myśl, po raz
pierwszy w życiu zastanowiła się: czym jest to szalone dążenie,
żeby stać się niewolnicą mężczyzny?
Pytanie to wydawało się zupełnie naturalne. Nie oznaczało
całkowitego odrzucenia mężczyzn. Nadal — jak jej się zdawało —
kochała Vinca… ale inaczej.
Imię Vinca wywołało uśmiech. Jedno z wielu szybkich,
błyskawicznych spojrzeń, którymi ogarnęła pokój, wystarczyło, by
zorientować się, że wstała prawie dwie godziny wcześniej niż
zazwyczaj. Słońce zaglądało przez okno jej sypialni prawie
poziomo, co w przeszłości było dla niej przerażającym znakiem
tego, że wkrótce zostanie wyrwana z cennego snu.
Teraz wpadła na nowy pomysł: „Dlaczego nie miałabym zadzwonić
do Vinca i pojechać z nim na spacer, zanim pójdę do pracy?”.

background image

Wyciągnęła rękę do telefonu, zastanowiła się i cofnęła ją.
Niech ten biedak pośpi jeszcze trochę.
Ubrała się szybko, ale staranniej niż zwykle, Kiedy spojrzała
w lustro, wydało jej się, że wygląda wyjątkowo dobrze.
…Bardzo dobrze! — stwierdziła po chwili. Zaciekawiona, trochę
zdumiona, podeszła do lustra i przyglądała się swojej znanej
twarzy. Ale równocześnie twarzy rozpromienionej nieznajomej.
Uświadomiła sobie jeszcze jedno, a jej jasne, lśniące, błękitne
oczy, spoglądające na nią z lustra, otworzyły się jeszcze
szerzej ze zdziwienia.
— Czuję, że mam w sobie dwa razy więcej życia niż przedtem!
Zdumienie… przyjemność… i nagle…
— Czy nie powinnam zastanowić się dlaczego?
Twarz w lustrze zmarszczyła czoło, a potem roześmiała się do
niej.
Zaszła w niej jakaś zmiana, wspaniała zmiana, która jeszcze
się nie skończyła. Czuła, jak coś głęboko w niej przesuwa się,
jak przez jej umysł przepływa jakaś jasność. Budziło to jej
ciekawość, ale lekką, pozbawioną niepokoju, nienatarczywą.
— Będę wiedziała to, co chcę wiedzieć! — powiedziała sobie i
ciekawość została opanowana.
— Pora ruszać.
Rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Przez ponad rok otaczał
ją, trzymał w sobie, osłaniał. Ale już nie potrzebowała osłony.
Dzisiaj pokój jej nie zatrzyma!
— Pójdę obudzić Vinca — postanowiła z uśmiechem.
Pięć razy zadzwoniła do drzwi Vinca, zanim usłyszała, że
zaczął się ruszać.
— Kto tam? — zapytał jego gruby, zachrypnięty głos.
— To ja — roześmiała się Barbara.
— O Boże!
Rozległ się zgrzyt odsuwanej zasuwy i drzwi otworzyły się.
Vince patrzył na nią zaczerwienionymi oczami. Założył szlafrok
na piżamę. Miał zarumienioną twarz i ‘potargane włosy.
— Co ty tu robisz o tej porze? — zapytał, kiedy Barbara
weszła do środka. — Dopiero wpół do szóstej!
— Jest taki piękny poranek. Nie mogłam już uleżeć w łóżku.
Pomyślałam, że wybierzemy się na spacer, zanim pójdę do pracy.
Vince zamknął drzwi i wytrzeszczył na nią bezy.
— Na spacer!? — powtórzył.
— Źle się czujesz, Vince? — zapytała Barbara. — Wyglądasz
jakbyś miał gorączkę.
Vince pokręcił głową.
— Nie mam gorączki, ale nie czuję się dobrze. Nie wiem, co mi
jest. Chodź i siadaj. Chcesz kawy?
— Nie. Zrobię tobie.
— Nie, nie. Trochę mnie mdli. Vince usiadł na kanapie w małym
saloniku, wyciągnął papierosy i zapałki z kieszeni szlafroka,
zapalił i skrzywił się.
— Też mi nie smakują!
Spojrzał na Barbarę z niezadowoloną miną.
— Coś dziwnego stało się wczoraj! Nie jestem pewny.
Zawahał się.
— Pewny czego, Vince?
— Że to właśnie dlatego tak się czuję — Vince przerwał znowu
i pokręcił głową.

background image

— Chyba brzmi to nieprawdopodobnie — wymamrotał. — Znasz tego
dr. Gloge’a — pracowałaś u niego.
Barbara odniosła wrażenie, że całe fragmenty jej umysłu
rozjaśniły się’ w tej chwili. Słyszała, jak Vince zaczyna swoje
opowiadanie. Ale — z wyjątkiem interwencji Johna Hammonda i —
znała je już.
Fragment dłuższej historii.
— Co za bezczelny, mały człowieczek! — myślała. — Jak można
zrobić coś tak niezwykłego i strasznego!
Ogarnęło ją podniecenie. Z niezwykłą ostrością przypomniała
sobie kartkę, którą widziała na biurku Heleny Wendell, każde
słowo jasno i wyraźnie — i nie tylko słowa!
Teraz zrozumiała, co się za nimi kryło, co one znaczyły — dla
niej, dla Vinca.
Zawładnęło nią inne uczucie. Czujność.
Gdzieś tu czaiło się niebezpieczeństwo I John Hammond…
Helena… setki wrażeń nagle ułożyły się w wyraźny, ale zagadkowy
obraz — czegoś ponadnormalnego. Uświadomiła to sobie ze
zdumieniem.
Kim oni byli? Co robili? Pod wieloma względami nie pasowali
do organizacji takiej jak Instytut Alfa. Ale mieli nad nim
praktycznie całkowitą kontrolę.
Na razie nie miało to znaczenia. Jednak jednego była pewna.
Byli przeciwko temu, co dr Gloge chciał osiągnąć przez
Stymulację Punktu Omega i powstrzymaliby go, gdyby tylko mogli.
— Ale nie mogą! — powiedziała sobie. To, co dr Gloge
rozpoczął było słuszne. Wyczuwała tę słuszność jak pieśń triumfu
całym swoim istnieniem. Musiała dopilnować, żeby nie skończyło
się na tym etapie.
Ale musiała działać ostrożnie — i szybko. Szczególnie
nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności John Hammond pojawił się
niemal dokładnie wtedy, kiedy dr Gloge dawał Vincowi pierwszy
zastrzyk.
— Myślisz, że powinienem o tym zameldować? — zapytał Vince.
— Wyszedłbyś na idiotę, gdyby okazało się, że masz po prostu
grypę, prawda? — uspokoiła go Barbara.
— Taak — w jego głosie zabrzmiało wahanie.
— Co odczuwasz oprócz mdłości?
Vince opisał objawy. Niezbyt różniły się od jej własnych —
ona też przeżyła kilka ciężkich chwil, zanim zasnęła poprzedniej
nocy. Vince przechodził okres pierwszych reakcji dłużej i trochę
gorzej to znosił niż ona.
Zdawała sobie sprawę, że chce mu dodać otuchy. Ale
zdecydowała, że niemądrze byłoby powiedzieć mu, co wie. Dopóki
nie miną jego — fizyczne dolegliwości, taka informacja może go
niebezpiecznie zdenerwować.
— Posłuchaj, nie musisz iść do pracy aż do wieczora —
powiedziała z naciskiem. — Więc najlepiej będzie, jeśli pośpisz
jeszcze parę godzin. Jeśli poczujesz się gorzej i zechcesz,
żebym zawiozła cię do lekarza, to zadzwoń do mnie i przyjadę po
ciebie. Jeśli nie, to zadzwonię o dziesiątej.
Vince zgodził się natychmiast.
— Czuję się naprawdę jak odurzony. To przede wszystkim to mi
dokucza. Wyciągnę się tu po prostu na kanapie.
Parę minut po wyjściu stamtąd myśli Barbary szybko
powędrowały w innym kierunku. Zastanawiała się nad różnymi

background image

sposobami zbliżenia się do dr. Gloge’a jeszcze tego samego dnia.
Gloge dotarł do ulicy, na której mieszkał Vincent Strather i
szukał miejsca do zaparkowania, kiedy nagle spostrzegł, że
Barbara Ellington wychodzi z budynku i przechodzi ulicą
niedaleko od niego.
Od dziewczyny dzieliło go około stu jardów. Dr Gloge
zahamował gwałtownie, podjechał do krawężnika i zatrzymał się za
jakimś zaparkowanym samochodem. Siedział sapiąc z przejęcia —
tak mało brakowało, żeby go zobaczyła.
Barbara zawahała się, spojrzawszy na zbliżającą się
ciężarówkę, ale po chwili ruszyła dalej przez jezdnię. Patrząc
na jej lekkie, szybkie kroki, wyprostowane dumnie ciało —
porównując ten obraz ze sztywną niezgrabnością z poprzedniego
dnia — dr Gloge stracił resztki wątpliwości…
To właśnie u gatunku ludzkiego Stymulacja Punktu Omega
przyniesie rezultaty.
Żałował jedynie, że nie dotarł na to miejsce chociaż dziesięć
minut wcześniej. Dziewczyna najwidoczniej przyjechała do
Strathera i była u niego do tej pory. Gdyby zastał ich razem,
porównanie mogłoby nastąpić od razu.
Myśl ta w żaden sposób nie zmniejszyła podekscytowania, które
ogarnęło go na widok brązowego samochodu Barbary wyjeżdżającego
na ulicę i odjeżdżającego. Poczekał aż zniknie, potem wjechał w
alejkę przy budynku. Miał zamiar — dokładnie zbadać Strathera.
Kilka minut później dr Gloge patrzył, jak wskazówka małego
aparatu spada do zera. Ściągnął respirator, zakrywający usta i
nos i stał przyglądając się ciału Vincenta Strathera,
wyciągniętemu na kanapie w saloniku.
Vincent Strather wyglądał o wiele gorzej niż można było
oczekiwać. To, że miał zaczerwienioną twarz i przekrwione oczy,
mogło być, naturalnie, skutkiem działania gazu paraliżującego,
który dr Gloge wpuścił do mieszkania przez uchylone tylne drzwi.
Ale Gloge zaobserwował też inne oznaki zaburzeń: napięcie,
nabrzmiałe żyły, zmianę koloru skóry. W porównaniu z wigorem i
energią Barbary Ellington, Strather wyglądał szaro i bezbarwnie.
Jednak, mimo wszystko, przetrwał pierwszy zastrzyk.
Gloge wyprostował się, jeszcze raz przyjrzał dokładnie
nieruchomej postaci, a potem podszedł do okna, które zostało
otwarte dokładnie jedną minutę po rorpyleniu gazu o
natychmiastowym działaniu. Teraz zamknął je cicho. Gaz już się
rozproszył. Po jakiejś godzinie powinien przestać działać no
Strathera i wtedy nic nie będzie wskazywało na to, że coś się tu
wydarzyło po wyjściu Barbary Ellington.
Następnego dnia. Gloge wróci i zrobi Stratherowi następny
zastrzyk.
Zamknąwszy za sobą tylne drzwi mieszkania i idąc do
ciężarówki, dr Gloge zdecydował, że będzie musiał wrócić i
sprawdzić stan obu swoich okazów jeszcze tej nocy.
Czuł się niezwykle pewnie. Wydawało mu się, że zanim
ktokolwiek odkryje, że Stymulacja Punktu Omega została
rozpoczęta u ludzi, eksperyment będzie już zaawansowany.

IV

Hammond usłyszał dzwonienie, kiedy golił się w łazience w
swoim mieszkaniu na tyłach biura. Przerwał, z namysłem odłożył

background image

maszynkę i włączył ukryty w ścianie mikrofon.
— Tak, John? — odezwała się Helena.
— Kto wszedł?
— Teraz? Tylko Barbara — zdziwiła się. — Dlaczego pytasz?
— Miernik zakresu życia właśnie przed chwilą wskazał ponad
sześć.
— U Barbary! — w głosie Heleny brzmiało niedowierzanie.
— U kogoś — powiedział Hammond. — Lepiej sprowadź kogoś ze
Specjalnego Serwisu, żeby obejrzał ten miernik. Nikt inny nie
wchodził?
— Nie.
— No cóż — sprawdź to.
Wyłączył się i skończył golenie.
Trochę później, w pokoju Barbary, zadzwonił brzęczyk — znak,
że ma stawić się z notesem w gabinecie Hammonda. Poszła, ciekawa
czy zauważy w niej jakąś zmianę. O wiele ważniejsze jednak było
pragnienie przyjrzenia się temu niezwykłemu, potężnemu
mężczyźnie, który był jej szefem.
Weszła do gabinetu Hommonda i już miała usiąść na krześle,
które jej wskazał, kiedy coś ją ostrzegło w sposobie jego
zachowania. Barbara zrobiła przepraszający gest.
— Och, panie Hammond — przepraszam na chwilę.
Wyszła pośpiesznie z gabinetu i poszła do łazienki. Kiedy
znalazła się w środku, zamknęła oczy i odtworzyła swoje uczucia
w chwili gdy wyczula to — cokolwiek to było.
Doszła do wniosku, że to wcale nie Hammond — to krzesło
wysyłało jakiś rodzaj fali energetycznej. Wciąż z zamkniętymi
oczami usiłowała odnaleźć to, co w niej samej znajdowało się pod
wpływem tej fali. Zdawało jej się, że w jej mózgu jeden
konkretny punkt odpowiadał za każdym razem, kiedy przypominała
sobie moment siadania.
Nie potrafiła ocenić, jaka to była reakcja. Ale pomyślała, że
teraz kiedy wie o tym, może przeciwstawić się temu wpływowi.
Odprężona, wróciła do gabinetu Hammonda, usiadła na krześle i
przez wielkie, lśniące, mahoniowe biurko i posłała szefowi
uśmiech.
— Przepraszam — powiedziała — już jestem gotowa.
Przez następne pół godziny stenografowała, zajmując tym
jedynie maleńką część umysłu, podczas gdy reszta toczyła
nieprzerwaną, coraz bardziej świadomą walkę z naciskiem energii,
która płynęła rytmicznymi falami z krzesła.
Już zorientowała się, że to ośrodek nerwowy reagował na
stymulację hipnotyczną, toteż kiedy Hammond powiedział nagle —
Zamknij oczy, Barbaro! — usłuchała natychmiast.
— Podnieś prawą rękę! — rozkazał. Jej prawa ręka z długopisem
uniosła się do góry.
Polecił jej położyć ją z powrotem na kolanach. Potem
przeprowadził na niej szybko kilka testów, które, jak się
zorientowała, były o wiele ważniejsze.
Najbardziej zaciekawiło ją to, że mogła pozwolić, by ośrodek
odpowiadał i śledzić części ciała, które wymieniał — nie tracąc
przy tym kontroli. Tak więc, kiedy rozkazał, by jej ręka stała
się bezwładna, nagle sięgnął i wbił w nią igłę, nie poczuła nic,
nawet nie drgnęła.
Wyglądało na to, że Hammond jest usatysfakcjonowany. Po
przywróceniu władności jej ręce, wydal następne polecenie.

background image

— Za chwilę powiem ci, żebyś zapomniała o testach, które
właśnie zrobiliśmy, cis pozostaniesz całkowicie pod moją
kontrolą i odpowiesz szczerze na wszystkie pytania, które ci
zadam. Rozumiesz?
— Tak, panie Hammond.
— Dobrze, zapomnij o wszystkim co robiliśmy i mówiliśmy od
momentu kiedy porosiłem cię, żebyś zamknęła oczy. Kiedy już
zapomnisz, otwórz oczy.
Barbara zaczekała około dziesięciu sekund.
— Co tak szybko wzbudziło jego podejrzenia? I dlaczego go to
obchodzi? — myślała. Stłumiła entuzjastyczne przekonanie, że
wkrótce dowie się czegoś o tajemniczym życiu, toczącym się w
biurze. Nigdy przedtem nie słyszała o hipnotyzującym krześle.
Otworzyła oczy.
Zachwiała się — udany gest — złapała równowagę.
— Przepraszam, panie Hammond.
Szare oczy Hammonda patrzyły na nią z fałszywą sympatią.
— Wygląda na to, że masz dzisiaj jakieś problemy, Barbaro.
— Naprawdę dobrze się czuję — zaprotestowała Barbara.
— Jeśli coś się ostatnio zmieniło w twoim życiu — powiedział
cicho — możesz mi o tym powiedzieć z całym zaufaniem.
Tak zaczęło się szczegółowe wypytywanie o jej przeszłość.
Barbara odpowiadała swobodnie. Najwyraźniej Hammond przekonał
się wreszcie, bo podziękował jej uprzejmie za rozmowę i wysłał
ją, żeby przepisała listy, które jej podyktował.
Kilka minut później siedząc przy biurku Barbara spojrzała
przez szybę i zobaczyła, jak Helena Wendell idzie korytarzem w
stronę biura Hammonda i znika za drzwiami.
— Przez cały czas rozmowy z Barbarą — zaczął Hammond na widok
Heleny — miernik poziomu życia wskazywał osiem i cztery — ponad
poziomem hipnozy. I nic nie powiedziała.
— Jak wskazuje u mnie? — zapytała Helena.
Spojrzał na miernik, znajdujący się w otwartej prawej
szufladzie.
— Jak zwykle jedenaście i trzy.
— A u ciebie?
— Moje dwadzieścia „przecinek siedem.
— Może tylko średni zasięg jest zepsuty — zasugerowała Helena
i dodala — Serwis Specjalny sprawdzi to po zamknięciu biura,
dobrze?
Hammond zawahał się, ale potem przyznał, że nie ma dość
ważnego powodu, usprawiedliwiającego łamanie obowiązujących
przepisów bezpieczeństwa.
W czasie przerwy obiadowej Barbara znowu zaczęła odczuwać
zawroty głowy. Ale teraz była na to przygotowana. Zamiast po
prostu pozwolić, żeby to się stało, próbowała świadomie poznać
wszelkie niuanse tego uczucia.
Coś przemieszczało się w niej, w środku.
Czuła jak cząsteczki energii z różnych punktów jej ciała
przepływają do innych. Wydawało jej się, że jedno miejsce w jej
mózgu kontroluje ten przepływ.
Pulsowanie ustało — tak nagle jak się zaczęło.
— To następna zmiana. W ciągu tej minuty w jakiś sposób
rozwinęłam się — pomyślała.
Siedziała spokojnie w restauracji, starając się ocenić tę
zmianę. Ale nie mogła się zdecydować.

background image

Mimo wszystko była zadowolono. Miała ochotą w ciągu tego dnia
odszukać dr. Gloge’a spodziewając się, że będzie chciał zrobić
jej drugi zastrzyk. Ale było to tylko chwilowe pragnienie. Było
jasne, że po pierwszym zastrzyku jeszcze nie wszystkie zmiany
wystąpiły.
Wróciła do Łączności i Badań Naukowych.
Dźwięk dzwonka, który rozległ się kiedy weszła Barbara,
skłonił Hammonda do spojrzenia na miernik. Patrzył na niego
przez dłuższą chwilę, potem zadzwonił po Helenę Wendell.
— Wskazuje teraz u Barbary dziewięć przecinek dwa! —
powiedział cicho.
Helena podeszła do drzwi gabinetu.
— To znaczy, że jej wynik wzrósł? — uśmiechnęła się. — Cóż,
to wszystko wyjaśnia. To wina miernika.
— Dlaczego tak myślisz? — Hammond nie był przekonany.
— Nigdy w życiu — wyjaśniła Helena — nie widziałam, żeby u
kogoś zmieniło się na lepsze. W miarę starzenia się następuje
powolny spadek, ale… — przerwała.
Mocna twarz odprężyła się.
— Ale — powiedział jednak Hammond po chwili — nigdy nie
ryzykujemy, więc myślę, że dziś wieczorem zatrzymam ją przy
sobie. Masz coś przeciwko temu?
— To kłopotliwe, ale niech będzie — zgodziła się.
— Poddam ją uwarunkowaniu, które działa na dwanaście
przecinek zero i więcej. Nie będzie wiedziała, co się stało.

V

Wkrótce po zapadnięciu zmroku dr Henry Gloge zaparkował swoją
czarną ciężarówkę w pobliżu domu Barbary. Z niecierpliwością
włączył podsłuchiwacz, przytwierdzony do drzewa i nastawił go na
odbiór. . Po trzydziestu sekundach ciszy zmarszczył brwi.
— Znowu — no nie! — pomyślał. — Cóż, może jest u swojego
przyjaciela.
Włączył silnik i wkrótce zatrzymał się naprzeciw mieszkania
Strathera. Po szybkim sprawdzeniu ustalił, że chudy rudzielec
jest w środku, ale sam.
Młody człowiek był obudzony i zły. Kiedy Gloge słuchał,
Vincent gwałtownie podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który
musiał należeć do Barbary, bo zaraz trzasnął słuchawką.
— Czy ona nie wie — mamrotał — że muszę iść wieczorem do
pracy? Gdzie ta dziewczyna się podziała?
To było pytanie, które Gloge zadawał sobie z coraz większym
niepokojem w miarę jak wieczór mijał. Wrócił w sąsiedztwo domu
Barbary. Do jedenastej wieczorem jej telefon dzwonił regularnie,
świadcząc o zdenerwowaniu Vinca.
Telefon milczał przez godzinę, więc Gloge przypuszczał, że
Strather poszedł na nocną zmianę. Nie możne jednak było
pozostawić tego faktu przypuszczeniom. Pojechał z powrotem do
mieszkania Vinca. Nie dobiegały stamtąd żadne dźwięk!.
Gloge wrócił jeszcze raz na ulicę, gdzie mieszkała Barbara.
Był zmęczony. Włączył system alarmowy, który miał zadzwonić,
gdyby Barbara weszła do pokoju. Potem wczołgał się na ławkę w
tyle ciężarówki i wkrótce pogrążył się we śnie.
Jakiś czas przedtem, no kilka minut przed końcem pracy,
Barbara zachwiała się i omal nie straciła przytomności.

background image

Przerażona wyszła ze swojego pokoju i powiedziała Helenie
Wendell, że źle się czuje. Nie zastanawiała się, dlaczego szuka
pomocy u jasnowłosej asystentki Hammonda.
Sekretarka współczuła jej i od razu zaprowadziła ją do Johna
Hammonda. Barbarze jeszcze kilka razy zrobiło się słabo. Była
więc wdzięczna, kiedy Hammond otworzył drzwi za swoim biurkiem,
przeprowadził ją przez luksusowo urządzony salon do „dodatkowego
pokoju”, jak go nazwał.
Rozebrała się, wśliznęła pod prześcieradło i zasnęła. Tak oto
została w subtelny sposób schwytana w pułapkę.
Przez cały wieczór Hammond I Helena Wendell czuwali przy niej
— na zmianę.
O północy ekspert ze Specjalnego Serwisu poinformował ich, że
miernik poziomu życia działa prawidłowo. Sprawdził też ciało
śpiącej dziewczyny.
— Dziewięć i dwa — powiedział. — Kto to jest? Nowa?
Cisza jaka zapanowała, przestraszyła go.
— Czy to znaczy, że ona jest Ziemianką?
— Przynajmniej nie nastąpiła dalsza zmiana — powiedziała
Helena Wendell, kiedy specjalista poszedł.
— Fatalnie, że już jest ponad poziomem podatnym no hipnozę —
powiedział Hammond. — Samo uwarunkowanie jest właściwie tylko
namiastką tego, czego potrzebujemy — prawdy.
— Co masz zamiar zrobić?
Hammond podjął decyzję dopiero o świcie.
— Ponieważ dziewięć i dwa nie stanowi dla nas poważnego
zagrożenia — powiedział — będziemy się trzymać zwykłych działań
i zwrócimy uwagę na to, czy ktoś przypadkiem nie robi czegoś o
czym nie wiemy. Może nawet od czasu do czasu zastosujemy na niej
RO.
— Tu — w Alfie?
Hammond patrzył z „namysłem na swą piękną pomocnicę.
Zazwyczaj w takich przypadkach ufał jej reakcjom.
Musiała wyczuć o czym myśli.
— Kiedy ostatnim razem zastosowaliśmy rozszerzony odbiór,
podłączyło się do nas około tysiąc osiemset Ziemian —
przypomniała. — Oczywiście myśleli, że to ich wyobraźnia, ale
niektórzy porównali swoje wrażenia. Dyskutowano o tym tygodniami
i o mało nie odkryto pewnych niezwykły ważnych spraw.
— Hmm, dobra, zostańmy przy zwykłej obserwacji.
— W porządku. Obudzę ją teraz.
Zaraz po powrocie do swojego .pokoju, Barbara zadzwoniła do
Vinca. Nie odbierał, nie było w tym nic dziwnego. Jeśli pracował
na nocną zmianę, teraz był głuchy na wszystko. Odłożyła
słuchawkę i sprawdziła w laboratorium. Odetchnęła z ulgą, kiedy
dowiedziała się, że Vince podpisał się na liście nocnej zmiany.
Barbara była niezmiernie wdzięczna Hammondowi i jego
sekretarce za pomoc. Ale równocześnie czuła się trochę winna.
Podejrzewała, że znowu podziałał na nią zastrzyk Gloge’a.
Tak silne działanie było niepokojące.
— Ale teraz czuję się dobrze! — myślała, przepisując plik
pism, które Helena Wendell włożyła do jej koszyka.
Różna pomysły kłębiły się w jej głowie. O dziesiątej Helena
wysłała ją jak zwykle z teczką pełną notatek i raportów.
Tymczasem Gloge obudził się już po siódmej. Barbary nadal nie
było. Zmartwiony, ogolił się maszynką elektryczne, pojechał do

background image

najbliższego’ baru i zjadł śniadanie.
Potem wrócił na ulicę Strathera. Po pobieżnym sprawdzeniu
okazało się, że chłopak był w domu. Gloge użył następnego
ładunku gazu — i kilka minut później był w mieszkaniu.
Chłopak, przebrany w piżamę, leżał znowu na kanapie w
salonie. Jedyną zmianą było pogłębienie się gniewnego wyrazu
jego twarzy.
Gloge zawahał się z igłą w ręku. Nie był zadowolony z
podmiotu swoich badań. Jednak zdawał sobie sprawę, że na tym
etapie nie ma już odwrotu. Nie zwlekając dłużej, prawie dotknął
igłą ciała Strathera i nacisnął spust.
Nie było żadnej widocznej reakcji.
Zmierzając do swojego biura w Instytucie Alfa, Gloge myślał o
dziewczynie. Niedobrze, że jej nie było. Miał nadzieję, że
wstrzyknie surowicę, obu okazom w mniej więcej tym samym czasie.
Najwidoczniej miało być inaczej.

VI

Kilka minut po powrocie dr. Gloge’a do biura, zadzwonił
telefon. Drzwi były otwarte i słyszał głos sekretarki. Spojrzała
na niego.
— To do pana, doktorze. Ta dziewczyna, która pracowała tu
przez jakiś czas — Barbara Eliington.
Zaskoczenie Gloge’a musiało uwidocznić się na jego twarzy
jako niechęć, bo sekretarka zapytała szybko. — Czy mam jej
powiedzieć, że pana nie ma?
Gloge zawahał się.
— Nie — odpowiedział i przerwał,
— Odbiorę — dodał po chwili. . Kiedy usłyszał wyraźny,
dźwięczny głos dziewczyny, poczuł się gotowy na wszystko.
— O co chodzi, Barbaro? — zapytał.
— Mam przynieść panu dokumenty — wyjaśnił, pełen życia głos.
— Mam je wręczyć panu osobiście, więc chciałam się upewnić, że
pan jest.
…Okazja!
Gloge nie mógł życzyć sobie szczęśliwszego obrotu sprawy.
Jego drugi okaz przyjdzie do jego biura. Będzie mógł zrobić
następny zastrzyk i kontrolować reakcję.
Nie zauważył żadnej. Po oddaniu mu papierów odwróciła się i
wtedy właśnie strzelił z pistoletu igłowego. Idealny strzał.
Dziewczyna ani nie podskoczyła, ani się nie zachwiała — po
prostu szła do drzwi, otworzyła je i wyszła.
Barbara nie wróciła do biura Hammonda. Spodziewała się, że po
drugim zastrzyku jej organizm może silnie zareagować i chciała
znaleźć się w zaciszu swojego pokoju zanim to nastąpi. Z
wysiłkiem opanowała się przy Gloge’u.
Została więc w domu, poczekała tyle, że uznała za stosowne, a
potem zadzwoniła i powiedziała Helenie Wendell, że źle się czuje.
— Cóż, myślę, że można było tego oczekiwać po tej fatalnej
nocy — powiedziała współczująco Helena.
— Zaczęło mi się kręcić w głowie i miałam mdłości.
Przestraszyłam się i uciekłam do domu.
— Jesteś w domu?
— Tak.
— Powiem panu Hammondowi.

background image

Barbara odłożyła słuchawkę, zmartwiona tym ostatnim zdaniem.
Ale nie było sposobu, by ukryć przed nim jej stan. Przeczuwała,
że grozi jej utrata pracy. A na to było za wcześnie. Później, po
eksperymencie, nie będzie to miało znaczenia, myślała z
niepokojem…
Może powinna przedsięwziąć „rutynowe” środki ostrożności.
— W końcu — myślała — prawdopodobnie mam niezbędne objawy.
Zadzwoniła do swojego lekarza i umówiła wizytę na następny
dzień. Była dziwnie rozbawiona. — Jutro pewnie będę w kiepskim
stanie po drugim zastrzyku — myślała.
Późnym popołudniem, wróciwszy do swego biura, Hammond usiadł
i rozmyślał przez jakiś czas o sytuacji Barbary. Helena
poinformowała go o wszystkim.
— To się nie trzyma kupy, Heleno. Powinienem był wcześniej o
to cię poprosić. Czy przejrzałaś jej akta?
Blondynka uśmiechnęła się ze śmiertelną powagą.
— Mogę powtórzyć ci wszystko co w niej jest. W końcu to ja ją
sprawdzałam. Co chciałbyś wiedzieć?
— Chcesz przez to powiedzieć, że nic w niej nie ma ciekawego.
— Niczego nie znalazłam.
Hammond nie wahał się już dłużej. Przyzwyczaił się do
polegania na Helenie Wendell. Gwałtownym gestem podniósł ręce do
góry.
— W porządku. Może chorować przez cały weekend. Daj mi znać,
jak wróci do pracy. Czy przyszedł już ten raport z Brazylii?
— Został wysłany do Centrum Manila.
— Mówisz poważnie? Muszę porozmawiać z Ramonem. Musi być
jakiś powód!
Nowe problemy pochłonęły go momentalnie..
Barbara spała. Kiedy się obudziło, na zegarze było dwanaście
po siódmej.
Był jasny wczesny ranek. Odkryła to w niesamowity sposób.
Wyszła na zewnątrz i rozejrzała się… nie ruszywszy się z łóżka!
Leżała tu w sypialni i była tom na ulicy.
Równocześnie.
Odruchowo wstrzymała oddech. Powoli obraz świata zewnętrznego
zbladł i była z powrotem w łóżku.
Zaczęła znowu oddychać.
Ostrożnie eksperymentując odkryło, że zasięg jej zdolności
postrzegania rozszerzył się o około sto metrów.
I to wszystko, czego się dowiedziała. Coś w jej mózgu
działało jak niewidzialne oko, które mogło sięgnąć przez ściany
i przenieść obrazy do ośrodków interpretacji światła. Ta
zdolność ustaliła się.
Właśnie zauważyła małą czarną ciężarówkę, zaparkowaną na
ulicy. Dr Gloge siedział w środku. Dostrzegła aparat ze
słuchawkę, za pomocą którego podsłuchiwał ją.
Twarz miał skupioną, zmrużył małe oczka. Determinacja tego
małego, łysego naukowca dotarła do niej i Barbara nagle poczuła
się nieswojo. Wyczuła coś bezosobowego, okrutnego, zupełnie
innego niż jej pogodny stosunek do eksperymentu.
Dla Gloge’a — zrozumiała nagle — byli jak przedmioty.
Według ludzkich kategorii jego podłość nie miała granic.
Podczas gdy tak wyczuwała go, Gloge wyłączył aparat, włączył
silnik i odjechał.
Vince był znowu na nocnej zmianie, więc Gloge pewnie pojechał

background image

do domu.
Zadzwoniła do Vinca, żeby się upewnić, a kiedy nie
odpowiadał, zadzwoniła do fotolabu.
— Nie, Strather nie przyszedł wczoraj w nocy — poinformował
ją pracownik administracji tego działu.
Zmartwiona Barbara odłożyła słuchawkę. Przypomniała sobie, że
Vince źle zniósł pierwszy zastrzyk. Podejrzewała, że biolog dał
mu również następny zastrzyk i ten także źle znosił.
Ubrała się i pojechała do niego. Zbliżając się zobaczyła go w
środku — więc kiedy nie odpowiadał na dzwonek, otworzyła własnym
kluczem. Znalazła go na kanapie w salonie. Rzucał się i kręcił.
Wyglądał jakby miał gorączkę. Dotknęła jego czoła. Było suche i
gorące.
Poruszył się i otworzył oczy, spojrzał swymi brązowymi,
chorymi w jej jasne, błękitne.
„Ja tak dobrze się czuję, a on tak źle. Dlaczego?” — myślała
z rozpacza.
— Musi obejrzeć cię lekarz, Vince — powiedziała głośno, z
naciskiem. — Jak się nazywa ten facet, który badał cię w zeszłym
roku?
— Nic mi nie będzie — wymamrotał. Znowu zapadł w sen.
Siedząc przy nim Barbara poczuła coś w płucach.
— Gaz! — pomyślała od razu ze zdumieniem. Ale było już za
późno.
Musiała od razu stracić przytomność, bo następną rzeczą, z
której zdała sobie sprawę było to, że leży na podłodze, a Gloge
pochyla się nad nią.
Naukowiec działał spokojnie i sprawnie. Wyglądał na
zadowolonego. Barbara przechwyciła jego myśl: „Ona będzie zdrowa”.
Zobaczyła jak Gloge odchodzi w stronę Vinca.
— Hmmm! — Gloge sprawiał wrażenie niezadowolonego. — Ciągle
źle. Zobaczymy, czy pomoże mu środek uspokajający.
Zrobił zastrzyk, potem wyprostował się i w jego umyśle
pojawiła się dziwna, zimna myśl.
— Do poniedziałku do wieczora będzie czas na trzeci zastrzyk
i podjecie decyzji.
Ta myśl dotarła do niej tak wyraźnie, jakby wypowiedział ją
na głos. Znaczyła ona, że zamierzał zabić ich oboje, gdyby
któreś .z nich nie rozwijało się tak jak chciał.
Zaszokowana Barbara zachowała jednak spokój. W tej właśnie
chwili rozpoczął się u niej zupełnie inny proces rozwojowy.
Zaczął się od istnej powodzi utajonych informacji, które
wydobywały się z głębi jej umysłu.
…O tym kim w rzeczywistości byli ludzie… ofiary, marionetki i
słabeusze z jednej strony, a z drugiej źli, wypaczeni cwaniacy i
cynicy. Wiedziała, że na świecie istnieją ludzie o dobrych
zamiarach, ludzie silni, ale w tym momencie świadoma była tego,
że istnieją niszczyciele… miliony oszustów i zdrajców —
zadowolonych z siebie. Ale spostrzegła także, że fałszywie
rozumieli swoje gorzkie doświadczenia. Bo byli chciwi i
rozpustni, utracili strach przed karą, ziemską czy pozaziemską,
bo każdy ich najmniejszy kaprys musiał być spełniony, bo…
Zapomniana scenka z jej własnej przeszłości mignęła w jej
umyśle — mało ważny kierownik z pierwszej pracy wyrzucił ją, bo
nie chciała pójść do niego.
Całe życie było lekcją i próbowała nie zdawać sobie z tego

background image

sprawy. Ale teraz, na jakimś poziomie działania nerwów,
pozwoliła by wszystkie te dane zostały przetworzone i włączone w
główny strumień świadomości.
Proces ten trwa) jeszcze, kiedy kilka minut później dr Gloge
zniknął tak cicho jak się pojawił.
Kiedy wyszedł, Barbara spróbowała wstać i zdziwiła się, bo
nie mogła nawet otworzyć oczu. Była oszołomiona tym, że jej
ciało jest nadal nieprzytomne.
Co za cudowna możliwość!
Po jakimś czasie zaczęła się tym martwić.
— Jestem zupełnie bezradna — myślała.
Dopiero wczesnym popołudniem mogła się wreszcie ruszyć.
Wstała, cicha i zamyślona. Zagrzała puszkę zupy dla Vinca i dla
siebie. Zmusiła go do wypicia.
Zaraz potem wyciągnął się znowu na kanapie i zasnął. Barbara
wyszła na spotkanie ze swoim lekarzem.
Jadąc czuła jakiś ruch w środka. Dalsze zmiany? Uznała, że
tak. Wiele mogło się zmienić do poniedziałku. Jednak intuicja
mówiła jej, że nie będzie w stanie opanować sytuacji po tylko
dwóch zastrzykach.
W jakiś sposób — pomyślała — muszę zdobyć ten trzeci zastrzyk.

VII

W poniedziałek w południe, po podyktowaniu kilku listów
dziewczynie z działu stenografii, Hammond wyszedł z gabinetu.
— Jakie wieści o Dziewięć–i–dwa?
Helena podniosła głowę, uśmiechając się jak zwykle czarująco.
— O Barbarze?
— Tak.
— Jej lekarz zadzwonił dziś rano na jej polecenie.
Powiedział, że widział ją w sobotę. Ma temperaturę, zawroty
głowy i różne inne przykre dolegliwości jak biegunka. Jest
jednak coś nieoczekiwanego — to już prywatna uwaga doktora.
Interesuje cię to?
— Oczywiście.
— Jego zdaniem osobowość Barbary zmieniła się znacznie od
czasu, kiedy badał ją rok temu.
Hammond powoli pokręcił głową.
— Po prostu potwierdził nasze obserwacje. No cóż, informuj
mnie o wszystkim.
Ale około czwartej, kiedy ekrany dalekiego zasięgu wreszcie
przestały pracować, zadzwonił do Heleny Wendell.
— Ciągle myślę o tej dziewczynie. To coś na poziomie
przeczucia, więc nie mogę tego lekceważyć. Zadzwoń i do Barbary.
— Niestety, nie odbiera — powiedziała w chwilę później.
— Przynieś mi jej akta — polecił Hammond. — Muszę się
upewnić, że nie przeoczyłem niczego w tej niezwykłej sprawie.
Później, przeglądając maszynopis, natknął się na fotografię
Vinca Strathera. Krzyknął.
— Co się stało? — zapytała Helena.
Opowiedział jej co zaszło w poprzednim tygodniu między dr.
Gloge’m i Vincem Stratherem.
— Oczywiście nie łączyłem Barbary z tym chłopakiem — skończył
— ale tu jest jego zdjęcie. Przynieś akta Gloge’a.
— Zmiana najwidoczniej zaczęła się przed dwoma miesiącami,

background image

kiedy zmarła jego siostra — powiedziała Helena Wendell. — To
jedna z tych nagłych i niebezpiecznych przemian motywacji.
— Powinnam była zwrócić na to uwagę — dodała skruszona. —
Śmierć bliskiego krewnego często ma istotne znaczenie.
Siedziała w największym pokoju prywatnego mieszkania Hammonda
w Instytucie Alfa. Drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Po
drugiej stronie pokoju znajdował się w ścianie otwarty, wielki
sejf z dwoma rzędami cienkich akt w metalowych oprawkach. Dwie
teczki — Henry’ego Gloge’a i Barbary Ellington — leżały na stole
przed Heleną. Hammond stał przy niej.
— Co z tą jego podróżą na Wschód na początku tego miesiąca? —
zapytał teraz.
— Spędził trzy dni w swoim rodzinnym mieście, by jak
twierdził zająć się sprzedażą swojej i siostry własności. Mieli
tam dom z prywatnym laboratorium, niezamieszkały, na terenach
starej farmy. Idealne miejsce na niekontrolowane doświadczenia.
Na naczelnych? Raczej nie. Trudno je dostać nieoficjalnie, i z
wyjątkiem małych gibbonów byłyby niebezpiecznymi okazami
doświadczalnymi dla dr. Gloge’a. Musiał więc planować prace na
ludziach.
Hammond kiwnął głowa.
Wyglądał jakby miał się rozchorować.
Dziewczyna spojrzała na niego.
— Jesteś zdenerwowany. Prawdopodobnie Barbara i Vince dostali
po dwa zastrzyki. To przesunęło ich o 50 tysięcy lat, na którymś
poziomie. Nie wydaje mi się, żeby oznaczało to poważne
niebezpieczeństwo.
Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem.
— Nie zapominaj, że mamy do czynienia z jedną z ras
zarodkowych.
— Tak — ale na razie tylko 50 tysięcy lat…
Popatrzył na nią z sympatią.
— Ty i ja — powiedział — ciągle jeszcze jesteśmy na zbyt
niskim szczeblu — Trudno mam ocenić ewolucyjny potencjał rodzaju
Homo galacticus.
— Jestem zadowolona z mojej niskiej pozycji — roześmiała się.
— Dobre ułożenie — mruknął.
— Ale akceptuję twoją opinią. Co masz zamiar zrobić z Gloge’m?
Hammond wyprostował się energicznie.
— Ten eksperyment na ludziach musi być natychmiast przerwany.
Zadzwoń do Amesa i (powiedz, żeby ustawił ludzi z ochrony przy
każdym wyjściu. Przez najbliższą godzinę nie wypuszczajcie
Gloge’a z budynku. A jeśli Vince i Barbara będą próbowali wejść
— niech ich zatrzymają, jak skończysz z tym, zacznij odwoływać
moje spotkania na dzisiaj aż do wieczora.
Zniknął w łazience i za chwilę pojawił się ubrany do wyjścia.
— Zadzwoniłam do Amesa — powiedziała Helena Wendell. —
Załatwi sprawę. Ale sekretarka Gloge’a powiedziała, że wyszedł
przed godziną.
— Ogłoś alarm — polecił natychmiast Hammond. — Niech Ames
postawi wartowników pod domami tych młodych.
— Gdzie idziesz?
— Do Barbary, a potem do Vinca. Mam nadzieję, że zdążę.
Helena skrzywiła się chyba, bo uśmiechnął się — sztywno.
— Z wyrazu twojej twarzy widać, że uważasz, że za bardzo się
w to angażuję — stwierdził.

background image

Piękna blondynka uśmiechnęła się pojednawczo.
— Codziennie na tej planecie tysiące ludzi zostaje
zamordowanych, setki tysięcy obrabowanych, zdarzają się
niezliczone przypadki pomniejszych aktów przemocy. Ludzie są
bici, duszeni, krzyczy się na nich, poniewiera, oszukuje —
mogłabym ciągnąć w nieskończoność. Gdybyśmy kiedykolwiek
dopuścili to do siebie, zginęlibyśmy natychmiast.
— Lubię Barbarę — wyzna! Hammond.
Helena przyjęła to spokojnie.
— Ja też. Jak myślisz, co się dzieje?
— Wydaje mi się, że Gloge dał im pierwszy zastrzyk w ostatnią
środę, drugi w piątek. To znaczy, że trzeci wypada dzisiaj.
Muszę temu zapobiec.
Przełożyła Anna Miklińska

VIII

Gloge był zdenerwowany. Przez cały poniedziałek myślał o
swoich dwóch okazach i martwiło go, że nie mógł ich obserwować
tęga ostatniego dnia.
Co za sytuacja — najważniejsze doświadczanie w historii
ludzkości — i żaden uczony nie śledzi jego przebiegu.
Męczyło go jeszcze jedno.
Strach!
Nie mógł zapomnieć tego młodego człowieka. Widział zbyt wiele
zwierząt, u których wystąpiły objawy podobne do tych, które
zaobserwował u Vinca. Zła reakcja na surowicę, symptomy
fizycznych niedomagań, chorowity wygląd, walka komórek
uwidaczniająca porażkę na powierzchni skóry.
I była też — musiał to przyznać — inna emocja. U wielu okazów
zwierząt, u których doświadczanie dało złe wyniki, rozwijały się
przeciwcechy. Dobrze byłoby przygotować się na tę ewentualność.
— Nie ma po co się oszukiwać. Lepiej zostawię wszystko i
zobaczę jak maja się ci dwoje — pomyślał ponuro.
Wtedy właśnie wyszedł z biura.
Był pewny, że z Barbarą było wszystko w porządku. Pojechał
więc do mieszkania Vinca i najpierw sprawdził podsłuchiwaczem,
że jest w domu i ta sam.
Od razu wykrył ruch, odgłos oddychania z wysiłkiem,
skrzypnięcia sprężyn kanapy. Dźwięki skrzeczały w superwrażliwym
odbiorniku, ale Gloge przyciszył je, żeby nie piszczały mu w
uszach.
Humor popsul mu się jeszcze bardziej, bo to co słyszał
potwierdzało jego obawy.
Nagle całe naukowe podejście, które kierowała nim do tej
pory, zderzyło się z porażką.
Zgodnie z wcześniejszym rozumowaniem musiał teraz zabić Vinca.
A to znaczyło, oczywiście, że będzie się także musiał pozbyć
Barbary.
Po dłuższym, czasie strach ustąpił zupełnie naukowej myśli:
Same dźwięki nie wystarczą do podjęcia tak istotnej decyzji.
Był rozczarowany.
Musiał pójść i na podstawie tego co zobaczy zadecydować. Nie
należało pozbywać się dwóch ludzkich okazów bez spotkania twarzą
w twarz.
Podczas gdy Gloge wychodził z samochodu i zmierzał w stronę

background image

budynku, Vince pogrążony był we śnie.
Śniło mu się, że ten człowiek — jak on się nazywa? — Gloge, z
którym pokłócił się przed kilkoma dniami na korytarzu w
Instytucie Alfa, szedł tu de jego mieszkania z zamiarem zabicia
go. Gdzieś w głębi jego istoty rodził się gniew. Nie obudził się
jednak.
Sen — wytwór jego dziwnej, nieprawidłowej ewolucji — trwał
dalej.
Z jakieś korzystnej pozycji obserwował Gloge’a podchodzącego
do drzwi. Nie zdziwił się, kiedy łysy człowieczek wyciągnął
klucz. Zesztywniały ze strachu Vince patrzył jak Gloge ukradkiem
wkłada klucz do zamka, powoli przekręca go i cicho otwiera drzwi.
W tej chwili ciało Vinca zostało pobudzone przez niezwykłą
emocję do obrony. Jego układ nerwowy wyemitował miliony
mikroskopijnych, lśniących, kremowych kłębków energii.
Przypominały bardzo krótkie kreseczki. Przeszły przez ścianę
oddzielającą salon od kuchni i uderzyły Gloge’a.
Wielka ilość jednostek energii bezbłędnie wyszukała
zakończenia nerwowe w ciele Gloge’a i pomknęła jak iskry do jego
mózgu.
Te ładunki energii nie były wynikiem świadomej, analitycznej
myśli. Powołał je sam strach, ostrzeżenie. Pchały psychicznie
Gloge’a, ponaglając go do wyjścia, powrotu tam skąd przyszedł.
Dr Gloge oprzytomniał nagle. Był znowu w ciężarówce.
Pamiętał, że pędził na łeb na szyję. Przypominał sobie jak przez
mgłę, że ogarnęła go panika.
Siedział teraz drżąc i oddychając ciężko. Próbował się
pozbierać po tym najhaniebniejszym, jaki mu się zdarzył w życiu,
ataku strachu.
Wiedział, że musi tam wrócić.
Jeszcze dwa razy śpiący Vince wysyłał wystarczającą ilość
energii, zmuszającą Gloge’a do ucieczki. Za każdym razem moc
była mniejsza i Gloge zatrzymywał się bliżej, nakazywał sobie
kolejny powrót.
Za czwartym razem mechanizm umysłu Vinca mógł wyprodukować
jedynie mały ładunek energii. Gloge czuł jak ogarnia go strach,
ale spróbował go opanować i udało mu się.
Posuwał się po kuchennej podłodze w stronę drzwi salonu.
Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że to śpiące ciało i on sam
stoczyli walkę, którą właśnie wygrał.
Kilka chwil później Gloge patrzył z góry na wycieńczone ciało
swojej męskiej ofiary. Śpiące ciało pociło się nadmiernie.
Drżało, jęczało i podskakiwało niespokojnie.
— Bez wątpienia — stwierdził Gloge — nieudane doświadczenie.
Nie tracił czasu. Był przygotowany. Wyciągnął z kieszeni
kajdanki, ostrożnie wsunął je na jedną rękę i zatrzasnął.
Podniósł tę rękę równie ostrożnie, przysunął ją do drugiej i
również zatrzasnął kajdanki.
Potem związał Vincowi nogi i przymocował je do rąk.
Ofiara była nadal pogrążona w niespokojnym, gorączkowym śnie.
Gloge wyciągnął knebel. Zgodnie z przewidywaniami wciśnięcie
go do zamkniętych ust było bardziej kłopotliwe. Ciało
zesztywniało. Szalone oczy otworzyły się i obrzuciły go
spojrzeniem.
Vince zdobył się na jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek i
spróbował unieść ręce i równocześnie wstać.

background image

Ale Gloge dobrze wykonał swoje zadanie. Ofiara wkrótce
przestała walczyć. Dr Gloge uznał, że panuje całkowicie nad
sytuacja. Wyciągnął knebel…
— Chcę wiedzieć, jak się czujesz — . zapytał.
Na wpół szalone, pełne wściekłości oczy pałały żądzą zła,
Vince zaklął przenikliwym głosem. Trwało to kilka minut. Potem
jakby coś zrozumiał.
— Pan zrobił coś ze mną w zeszłym tygodniu.
Gloge kiwnął głową.
— Dwa razy zrobiłem ci zastrzyk z „surowicy mającej:
przyspieszać ewolucję komórek. Przyszedłem, żeby zobaczyć, jak
się czujesz.
Jego szare oczy patrzyły spokojnie. Łysa głowa lśniła w
świetle lampy, którą zapalił. Miał poważną minę.
— Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, co właściwie czujesz? —
niecierpliwił się.
Tym razem przekleństwa Vinca umilkły po jakiejś minucie.
Leżał i gapił się na swego ciemiężcę. Coś w bladej, napiętej
twarzy naukowca najwidoczniej go przekonało.
— Czuję się okropnie — powiedział z wysiłkiem.
— Dokładnie jak? — nalegał Gloge. Powoli, zadając określone
pytania, wyciągnął ze swojej ofiary, że czuje się słaby,
wyczerpany i otępiały. Był to złowróżbny zestaw, tak często
pojawiający się u jego zwierząt. Gloge wiedział, że miało to
decydujące .znaczenie.
Bez dalszych słów pochylił :się i zaczął wciskać knebel w
usta Vinca. Vimce kręcił się, szarpał, odwracał głowę, próbował
go ugryźć. Ale nieubłagany Gloge wpakował mu knebel i zawiązał
mocno z tyłu głowy.
Wyszedł na dwór i podjechał ciężarówką na tyły domu Vinca.
Zawinął ciało chłopaka w koc i zaniósł do samochodu.
Kilka minut później jechał już w stronę domu jednego ze
swoich podwładnych. Właściciel domu wyjechał służbowo do jednego
ze wschodnich laboratoriów i dom był pusty.
Gdyby Gloge zatrzymał się, przystanął, a choćby tylko zdjął
nogę z gazu, może odstąpiłby od swego przerażającego planu. Ale
on zwolnił dopiero, by zatrzymać się u celu. I to był kolejny
punkt planu.
Jeden z ostatnich.
Z wysiłkiem ciągnął zakneblowanego, związanego i zawiniętego
Vinca przez chodnik, bramę, do najodleglejszego kąta basenu
kąpielowego. Wciąż nie przerywając zepchnął sztywne ciało do wody.
Po tym okropnym czynie, wyprostować się i stał z trudem
chwytając oddech. Patrzył jak bąbelki powietrza przebijają
ciemną powierzchnię. Nagle przestraszył się, że ktoś może go
zobaczyć, odwrócił się i odszedł noga za nogą.
Dowlókł się do samochodu. — ,,Boże, co ja zrobiłem?” —
pomyślał z przerażeniem.
Ale reakcja ta nie wyrażała chęci odwrotu. Nie wrócił.
Siedział tak, zmagając się ze świadomością, że kilka metrów
dalej tonie człowiek.
Kiedy nie było już wątpliwości, że ofiara jego doświadczeń,
zgodnie z prawami życia i śmierci, już nie żyje, Gloge westchnął
i poruszył Się. Było tylko jedno wyjście. Jeden odszedł, druga
też musiała odejść.
Gloge zadzwonił do domu Barbary Ellington z najbliższej budki

background image

telefonicznej. W słuchawce odezwał się głos starszej kobiety
informując, że Barbara wyszła.
— Ale ma dzisiaj powodzenie — dodał głos.
— Jak to? — zaniepokoił się Gloge.
— Niedawno było tu kilku panów. Pytali o nią, ale oczywiście
im też mogłam tytko powiedzieć, że jej nie ma.
Gloge’a ogarnął strach.
— Czy podali swoje nazwiska? — zapytał.
— Jakiś pan Hammond — padła odpowiedź.
Hammond! Gloge’a sparaliżowało.
— Dziękuję — bąknął i odwiesił słuchawkę.
Wrócił rozdygotany do samochodu, rozdarty miedzy dwoma
impulsami. Przedtem planował, że wróci po zapadnięciu zmroku,
wyłowi ciało Vinca, pozdejmuje więzy i pozbędzie się go. Teraz
czuł, że powinien zrobić to natychmiast. Z drugiej strony
dręczyło go przekonanie, że musi wrócić do biura i zabrać resztę
surowicy.
Wreszcie uznał, że to ostatnie jest ważniejsze i
bezpieczniejsze o tej porze. Słońce schowało się za wzgórza na
zachodzie, ale niebo było nadal jasnoniebieskie. Zbyt wiele było
światła w umierającym dniu jak na tak ponure zadanie — pozbycie
się martwego człowieka.

IX

Dziesięć po siódmej dr Gloge otworzył drzwi, prowadzące z
korytarza bezpośrednio do jego gabinetu w sekcji biologicznej
Instytutu Alfa. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, szybkim krokiem
okrążył ogromne, puste biurko i wyciągnął rękę, by otworzyć
szufladę, w której trzymał klucz do sejfu.
— Dobry wieczór, doktorze Gloge — usłyszał za sobą kobiecy
głos.
Znieruchomiał na chwilę. Te słowa, ton zelektryzowały go,
wzbudziły nadzieję.. Z trudem mógł uwierzyć we własne szczęście.
Ta druga osoba, którą musiał zlikwidować sama przyszła tu, gdzie
najłatwiej będzie tego dokonać.
Wyprostował się powoli i odwrócił…
Barbara Ellington stała w otwartych drzwiach do1 biblioteki.
Przyglądała mu się czujnie i z powagą.
Od tej chwili Gloge przestał sobie zdawać sprawę, że to
Barbara Ellington.
W tej samej sekundzie, w której zobaczył dziewczynę, gdzieś
głęboko w nim nastąpiły zmiany w układzie nerwowym. Miliony
przemian. I wtedy, w jego podświadomości, Barbara stała się jego
zmarłą siostrą. Ale nie martwą. Ożyła w osobie Barbary.
Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Z całkowitym zrozumieniem.
Gloge’owi przyszło do głowy, że zabicie tego okazu byłoby błędem
naukowym. Czuł też, że ona jest po jego stronie, że będzie mu
pomagać. Opanował tchórzliwy odruch, by udawać, że nie wie po co
przyszła.
— Jak tu weszłaś? — zapytał spokojnie.
— Przez gabinet z okazami.
— Czy widział cię ktoś z nocnej zmiany?
— Nie — Barbara uśmiechnęła się.
Gloge przypatrywał się jej badawczo. Zwrócił uwagę na sposób
w jaki stoi, niemal bez ruchu, ale lekko i mocno — postawa

background image

zwartej, całkowicie przygotowanej energii. W jej oczach
dostrzegł jasną, bystrą inteligencję.
— Nigdy przedtem nie istniało na Ziemi coś takiego! — pomyślał.
— Zaryzykował pan z nami, co? — odezwała się nagle Barbara.
— Musiałem — wyrwało się Gloge’owi ku jego własnemu
zaskoczeniu.
— Tak, wiem — znowu głos jej zabrzmiał tak chłodno.
Weszła do pokoju. Dr Gloge poczuł się zagrożony, ostre, zimne
dreszcze przebiegły po jego skórze. Ale dziewczyna obeszła go po
lewej stronie. Patrzył w milczeniu jak siada na krześle przy
ścianie i wiesza brązową torebkę na oparciu. Odezwała się
pierwsza.
— Musisz natychmiast dać mi trzeci zastrzyk z surowicy —
powiedziała. — Zobaczę jak to robisz. Potem zabiorę ten przyrząd
i surowicę dla Vinca. On…
Przerwała. Błękitne oczy rozbłysły nagłym zrozumieniem, kiedy
tak studiowała wyraz twarzy Gloge’a.
— A więc utopiłeś go!
Przez chwilę siedziała zamyślona.
— On nie jest martwy. Czuję, że jeszcze żyje. Dobra, jakim
przyrządem robiłeś zastrzyk? Masz go przy sobie na pewno.
— Tak — przyznał dr Gloge zachrypniętym głosem.
— Ale — dodał od razu — lepiej byłoby zaczekać z trzecim
zastrzykiem do rana. To zwiększy szansę pomyślnego rozwoju. I
musisz tu zostać! Nikt nie może cię zobaczyć w takim stanie.
Trzeba przeprowadzić testy… powiesz mi…
Zdał sobie sprawę, że się jąka i zamilkł. Barbara nie
odrywała od niego wzroku. I tak jak to, że wie o losie Vinca nie
zaniepokoiło go — był pewny, że akceptowała to co zrobił i jego
pobudki — tak też teraz wyraz jej twarzy uspokoił go.
— Doktorze Gloge — powiedziała cicho — nie rozumie pan
pewnych spraw. Wiem, że mogę przyjąć tę surowicę. Więc proszę mi
ją dać — i igłę — natychmiast.
Barbara Ellington wstała i ruszyła w jego stronę. Nie mówiła
nic, na jej twarzy nie malowały się żadne emocje — i Gloge nagle
zobaczył, że podaje jej pistolet igłowy.
— Jest tylko jeden ładunek.
Wzięła pistolet z jego ręki nie dotknąwszy go, obróciła,
obejrzała i oddała mu.
— Gdzie pan ma surowicę?
Dr Gloge kiwnął głową w stronę wejścia do biblioteki, za jej
plecami.
— Większy z dwóch sejfów, tam. Odwróciła głowę we wskazanym
kierunku. Przez chwilę stała bez ruchu, zapatrzona gdzieś w dal
z rozchylonymi wargami, jakby wsłuchiwała się w coś, potem znowu
spojrzała na niego.
— Daj mi zastrzyk — ponagliła go. — Idzie tu kilku mężczyzn.
Dr Gloge podniósł pistolet, przytknął igłę do jej ramienia,
nacisnął spust. Barbara gwałtownie wciągnęła powietrze, zabrała
mu pistolet, otworzyła torebkę, wrzuciła go do niej i zamknęła.
Spojrzała na drzwi gabinetu.
— Proszę posłuchać! — powiedziała.
Po chwili dr Gloge usłyszał kroki na wąskim korytarzu przy
głównym laboratorium.
— Kto to? — zapytał niespokojnie.
— Hammond — odpowiedziała — z trzema innymi.

background image

Z ust dr Gloge’a wyrwał się stłumiony okrzyk rozpaczy.
— Musimy uciekać. Nie mogą nas tu znaleźć. Szybko — tędy —
machnął ręką w stronę biblioteki.
Barbara pokręciła głową.
— Jesteśmy otoczeni. Wszystkie przejścia są obstawione —
zmarszczyła brwi — Hammond widocznie sądzi, że ma przeciw panu
wystarczające dowody — ale niech pan mu nie pomaga w żaden
sposób! Proszę się do niczego nie przyznawać! Zobaczymy, co mogę
zrobić moją.., — mówiąc to wróciła do krzesła, na którym
przedtem siedziała.
Usiadła w skupieniu.
— Może poradzę sobie z nim — powiedziała z pewnością siebie.
Kroki dotarły do drzwi. Ktoś zapukał.
Gloge zerknął na Barbarę. Myśli wirowały mu w głowie. Kiwnęła
głową z uśmiechem.
— Proszę wejść! — Gloge powiedział ostro, trochę za głośno.
Hammond wszedł do pokoju.
— Oo, pan Hammond! — zawołała Barbara.
Zarumieniła się, wyglądała na zmieszaną i zakłopotaną.
Hammond stanął na jej widok. Czuł, jak ktoś sonduje jego
umysł. W jego mózgu powstała bariera i sondowanie ustało.
Ich spojrzenia spotkały się, w jej oczach pojawiła się
konsternacja. Hammond uśmiechnął się ironicznie.
— Zostań tam, gdzie jesteś, Barbaro — polecił głosem twardym
jak stal. — Później z tobą porozmawiam.
— Chodź tu, Ames! — zawołał.
W jego głosie brzmiała groźba. Dr Gloge rzucił Barbarze
szybkie, rozpaczliwe i błagające spojrzenie. Poważny, niewinny
wyraz twarzy, z jakim powitała Hammonda zniknął, ustępując
miejsca rezygnacji połączonej z czujnością.
Hammond w żaden sposób nie okazał, że jest świadomy tej zmiany.
— Ames — zwrócił się do pierwszego z trzech mężczyzn, którzy
weszli przez bibliotekę z gabinetu okazów. Dr Gloge poznał
Wesleya Amesa, szefa bezpieczeństwa Instytutu Alfa.
— To jest Barbara Ellington. Weź jej torebkę. Niech nikt
tutaj nie wchodzi. Panna Ellington ma nie wychodzić stąd i nie
wolno jej dotykać żadnego przedmiotu w tym pokoju. Ma siedzieć
na tym krześle, dopóki nie wrócę z dr. Gloge’m. Wesley Ames
kiwnął głową.
— Tak jest, panie Hammond! Spojrzał na swoich ludri. Jeden z
nich podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Ames podszedł do
Barbary. Oddała mu torebkę bez słowa.
— Doktorze, proszę ze mną — polecił Hammond.
Dr Gloge wyszedł za’ nim do biblioteki. Hammond zamknął drzwi.
— Gdzie jest Vince? — zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Ależ panie Hammond — zaprotestował Gloge. — Ja nic…
Hammond podszedł do niego energicznie. Jego ruch wyglądał na
ostrzeżenie. Dr Gloge skulił się, oczekując ciosu. Ale większy
mężczyzna chwycił go tylko za rękę i przytknął maleńki, metalowy
przedmiot do jego nagiego nadgarstka.
— Powiedz mli, gdzie jest Vince? — rozkazał Hammond.
Gloge otworzył usta, żeby zaprzeczyć, że wie cokolwiek o
chłopaku Barbary. Zamiast tego jednak wydarło się z niego
wyznanie tego, co zrobił. Kiedy zdał sobie sprawę, że się
przyznaje, rozpaczliwie próbował powstrzymać się od mówienia.
Już zorientował się, że metal dotykający jego skóry to jakieś

background image

urządzenie hipnotyzujące i usiłował wyrwać się z uścisku Hammonda.
Był to próżny wysiłek.
— Jak dawno temu go utopiłeś? — zapytał Hammond.
— Około godziny — dr Gloge stracił wszelką nadzieję.
Wtedy z sąsiedniego pokoju dobiegły krzyki. Drzwi otworzyły
się. Stanął w nich Wesley Ames, blady jak ściana.
— Panie Hammond — ona zniknęła. Hammond rzucił się do gabinetu.
Dr Gloge podążył za nim na drżących nogach. Kiedy dotarł do
drzwi, Hammond wracał już z korytarza z jednym z wartowników.
Ames i ten drugi stali pośrodku gabinetu i rozglądali się dokoła
z głupimi minami. Hammond zamknął drzwi.
— Szybko! Co się stało? — zapytał Amesa.
Ames podniósł ręce z bezsilną wściekłością.
— Panie Hammond, nie wiem. Pilnowaliśmy jej. Siedziała tam na
krześle, a potem już jej nie było. To wszystko. On — wskazał
jednego z mężczyzn — stał plecami do drzwi. Kiedy zobaczyliśmy,
że jej nie ma — on siedział na podłodze przy drzwiach! Drzwi
były otwarte. Wybiegliśmy na korytarz, ale nie było jej tom.
Wtedy pana zawołałem.
— Jak długo patrzyliście na nią? — zapytał ostro Hammond.
— Jak długo? — Ames spojrzał na niego nieprzytomnie. — Tylko
zaprowadziłem moją mamę korytarzem do windy.
Przerwał, mrugał oczami.
— Panie Hammond, co ja mówię? Moja mama nie żyje od ośmiu lat!
— A więc to jest jej sztuczka — powiedział łagodnie Hammond.
— Sięgnęła do głębi serca, do wiecznie żywych wspomnień o
najbliższych zmarłych. A ja sądziłem, że ona chce tylko odczytać
moje myśli,
Przerwał.
— Obudź się, Ames! — powiedział wyraźnie, rozkazującym tonem.
— Przez kilka minut byłeś nie w tym świecie. Nie martw się, jak
panna Ellington to zrobiła. Przekaż jej rysopis do wyjść. Jeśli
wartownicy zobaczą, że się zbliża, niech zatrzymają ją na
odległość strzału.
Kiedy trzej mężczyźni opuścili pośpiesznie gabinet, Hammond
wskazał dr. Gloge’owi krzesło, Gloge usiadł. Kręciło mu się w
głowie. Tymczasem Hammond wyciągnął z kieszeni wyglądający jak
długopis przyrząd, przycisnął guzik i czekał.
Na piątym piętrze Instytutu Alfa Helena Wendell podniosła
słuchawkę swojego małego, prywatnego telefonu.
— Tak — mów John…
— Włącz wszystkie zamykające ekrany obronne! — polecił głos
Hammonda. — Gloge utopił Strathersa — jako wynik nieudanego
doświadczenia. Ale dziewczyna żyje i działa. Trudno przewidzieć,
co zrobi, ale może próbować dostać się do mojego biura, którędy
można najszybciej wydostać się z budynku.
Helena wcisnęło guzik.
— Tędy nie wyjdzie! — powiedziała. — Ekrany włączone.
Na dworze robiło się coraz ciemniej w ten pełen napięcia
poniedziałkowy wieczór.
O ósmej osiemnaście Helena Wendell ponownie podniosła
słuchawkę małego telefonu brzęczącego z boku jej biurka w
Instytucie Alfa. Spojrzała na zamknięte drzwi gabinetu.
— Tak, John? — powiedziała do słuchawki.
— Jestem przy basenie — odezwał się głos Johna Hammonda. —
Właśnie wyłowiliśmy ciało. Heleno, ten facet żyje. Jakiś odruch

background image

zapobiegł pobieraniu wody. Ale będzie nam potrzebny namiot
tlenowy.
Helena sięgnęła lewą ręką do innego telefonu.
— Chcecie karetkę? — zapytała, równocześnie wykręcając numer.
— Tak. Znasz adres. Niech podjadą do bocznej bramy. Musimy
działać szybko.
— Mundury policyjne też? — pytała Helena.
— Tak. Ale powiedz im, żeby siedzieli w samochodzie, dopóki
nie będą potrzebni. Nie widać nas, jesteśmy za wysokim
ogrodzeniem. I jest ciemno. Wrócę z nimi. Czy Barbara dała znać
o sobie?
— Nie — odpowiedziała Helena.
— Tak myślałem — powiedział Hammond. — Wypytam wartowników
jak już będę na miejscu.

X

Barbara pozwoliła, aby Ames odprowadził ją do najbliższej
windy, cały czas utrzymując go w przekonaniu, że jest jego matką.
Kiedy znalazła się w windzie, wcisnęła guzik na górę i wyszła
na dach. Wiedziała, że helikopter ma zaraz odlecieć. I chociaż
nie była upoważniona do podróży, pilot zabrał ją wierząc, że
jest jego dziewczyną. Jej nagłe pojawienie się wydało mu się
zupełnie logiczne.
Nieco później zostawił ją na dachu innego budynku. To także
uważał za całkiem naturalne.
Odleciał i zaraz zapomniał o tym wydarzeniu.
Pośpieszne lądowanie wynikało z i pilnej konieczności,
Barbaro czuła, że nowy zastrzyk zaczyna działać. Przyjrzała się
budynkom na dole i wybrała jeden z pustymi górnymi piętrami.
— Spróbuję przedostać się do jakiegoś budynku — pomyślała.
Ale nie udało jej się dotrzeć poniżej najwyższego piętra.
Zaczęła się chwiać już na pierwszych stopniach prowadzących z
dachu. Nie było wątpliwości, że nie panuje nad tym, co dzieje
sił z jej ciałem. Za drzwiami po lewej stronie znajdowało się
pomieszczenie wyglądające na magazyn. Przetoczyła się przez
drzwi i zamknęła je za tobą na zasuwę. Potem opadła na podłogę.
Przez wieczór i noc ani razu nie straciła całkowicie
przytomności. Omdlenie już nie było możliwe w jej przypadku… Ale
czuła, jak jej cioto zmienia się, zmienia, imienia.
Fale energii płynące wewnątrz nabrały innego znaczenia. Były
oddzielone od niej. Wkrótce znów będzie mogła je opanować, ale w
zupełnie inny sposób.
Coś z Barbary zdawało się zanikać razem z tą świadomością.
— „Jestem wciąż sobą!” — myślała ta istota leżąca na
podłodze. „Ciało, uczucie, pragnienie”.
Ale rozumiała z całą wyrazistością, że „ja” nawet w tych
wężowych stadiach transformacji obejmujących pięćset tysięcy
lat, było te JA — PLUS.
Dokładnie jak to ja staje się czymś więcej nie było jeszcze
jasne.
Noc ciągnęła się w nieskończoność.

XI

Wtorek.

background image

Tuż przed południem Helena Wendell przeszła korytarzem z
mieszkania Johna Hammonda do głównego biura. Hammond siedział
przy dalszym końcu jej biurka. Kiedy się zbliżyła, podniósł głowę.
— Jak się czują pacjenci? — zapytał.
— Gloge idealnie odgrywa swoją rolę — poinformowała go
Helena. — Pozwoliłam mu nawet spędzić część poranka na rozmowach
z asystentami. Już dwa razy mówił przez Telstar z Sir Hubertem o
swoich nowych zadaniach za granicą. Uśpiłam go znowu, ale można
go obudzić. Kiedy przyszedłeś?
— Przed chwilą. Jak Strather?
Helena poklepała magnetofon.
— Sprawdziłam go przed dwudziestoma minutami Aparatem
Medycznym. Mam tu szczegółowe wyniki. Zarejestrowałam wszystko.
Chcesz posłuchać?
— Opowiedz mi w skrócie. Helena wydęła wargi.
— AM potwierdza, że nie przyjął wcale wody, że jakiś nowe
powstały mechanizm w mózgu odłączył oddychanie i utrzymywał go w
stanie zawieszonego ożywienia. Sam Vince nie może świadomie
pamiętać tego doświadczenia, więc było to najwidoczniej
działanie obronne niższego mózgu. AM stwierdził, że w Vince’u
trwają też inne procesy rozwojowe, które uznał za dziwne. Za
wcześnie jeszcze, żeby wiedzieć, czy przeżyje trzeci zastrzyk
czy nie. Znajduje się pod działaniem środków uspokajających.
Hammond nie wyglądał na zadowolonego.
— W porządku — odezwał się po chwili. — Co jeszcze masz dla
mnie?
— Kilka wiadomości z transmitera.
— O Gloge’u?
— Tak. Nowa Brazylia i Manila zgadzają się z tobą, że szansa
wykrycia omyłki byłaby zbyt duła, gdyby dr Glege pozostał w
Instytucie Alfa dłużej niż jest ta konieczne.
— Powiedziałaś, że idealnie odgrywa swoją rolę.
Helena kiwnęła głową.
— Teraz. Ale to bardzo oporny osobnik i ja nie mogę
uwarunkować go tok dobrze jak w Paryżu. Tom chce go posłać.
Kurier Arnold zabierze go dzisiaj odrzutowcem do Paryża o piątej
dziesięć.
— Nie! — Hammond pokręcił głową. — Za wcześnie! Gloge to
nasza przynęta na Barbarę. Z jego doświadczeń wynika, że będzie
mogła zacząć działać dopiero dzisiaj wieczorem. Obliczyłem, że
około dziesiątej to akurat najlepsza pora, żeby wypuścić Gloge’a
za ekrany obronne.
Helena milczała przez chwilę.
— Wygląda na to, że w ogólnym odczuciu, John — odezwała się
wreszcie — przeceniasz możliwości niebezpiecznego rozwoju
Barbary Ellington.
— Widziałem ją — uśmiechnął się nerwowo. — Oni nie widzieli.
Pamiętaj, że o ile wiem, ona może już umarła albo umiera na
skutek działania trzeciego zastrzyku. Ale myślę, że jeżeli jest
w stanie przyjść, to przyjdzie. Będzie chciała dostać czwarty
zastrzyk. W każdej chwili może zacząć szukać tego, kto może dać
jej surowicę.
Przed wtorkiem Barbarę ogarnęła nowa świadomość.
Rozwinęły się u niej mechanizmy mózgowe, które mogły operować
przestrzenią — na poziomie automatycznym, tak że jej świadomy
umysł nie wiedział nawet co i jak. Fantastyczne operacje…

background image

Leżała. Nowy ośrodek nerwowy w jej mózgu sięgał w dal i badał
przestrzeń w obrębie pięciuset lat świetlnych. Dotykał i
rozpoznawał obłoki neutralnego wodoru i jasne, młode gwiazdy
typu O, mierzył ruch układów podwójnych, oceniał komety i lodowe
asteroidy. Daleko, w konstelacji Ophiuchus błękitno — biały
olbrzym stawał się nową, a to dziwne połączenie w umyśle Barbary
pozwalało jej obserwować jak drgają sfery jego promiennego gazu.
Czarny karzeł wysłał ostatnią smużkę podczerwonego światła i
zapadł się w bezpromienną dziurę martwej gwiaidy.
Umysł Barbary obejmował to wszystko i sięgał dalej… dalej,
bez wysiłku aż dotknął tego szczególnego Czegoś… i cofnął się.
Barbara w ekstazie krzyknęła bezgłośnie „Co to?”.
Wiedziała, że mechanizm jej mózgu był zaprogramowany na
szukanie tego czegoś. Ale nie wiązało się z tym świadome
postrzeganie. Mogła być jedynie pewna, że wystarczyło to
ośrodkowi mózgowemu i zaprzestał poszukiwań.
Ale czułe, z niezwykłym zadowoleniem, że pozostał świadomy
Tego, z czym się zetknął.
Jakiś czas później jeszcze rozkoszowała «ę tym, kiedy zdała
sobie sprawa z następnych przepływów energii w swoim wnętrzu.
Letni upal narastał w mieście przez cały dzień. W zamkniętym
pomieszczeniu na najwyższym, pustym piętrze wielokondygnacyjnego
budynku, trzy mile od Instytutu Alfa, skwar stał się nieznośny,
gdy słońce stanęło nad nim, zaczął się przedzierać przez
niezasłonięte okna. Barbara zwinięta na zakurzonej podłodze, nie
ruszała się. Od czasu do czasu jęczała. Pot spływał z niej
strumieniami w miarę jak temperatura powietrza rosła, skóra na
jej twarzy wysychała i stawała się brudnawobiała. Już nie
wydawała z siebie żadnego dźwięku. Nawet najdokładniejsze
obserwacje nie mogłyby wykazać, że jeszcze oddycha.
Do czwartej promienie przesunęły się poza okna i zamknięty
pokój znalazł się w cieniu. Ale dopiero po godzinie temperatura
zaczęła stopniowe spadać. Około szóstej skulona postać poruszyła
się po raz pierwszy.
Powoli wyprostowała nogi. Potem konwulsyjnym ruchem
przekręciła się na plecy, położyło płasko, z ramionami
wyciągniętymi po bekach.
Prawa polowa jej twarzy była groteskowo umazana grubą warstwą
kurzu zmieszonego z potem. Oddychała — znowu leżała spokojnie.
Kilka minut później poruszyła powiekami. Jej oczy miały głęboki,
świetlisty, niebieski kolor, wydawały się dziwnie czujne i
bystre, chociaż nie patrzyły na nic. Po chwili powieki opadły i
tak pozostały.
Ciemniało, obudziły się światła miasta. W pustym magazynie
byłe cicho. Upłynęło więcej czasu niż godzina, zanim postać w
pokoju na najwyższym piętrze poruszyła się znowu.
Tym razom był to inny ruch. Wstała nagle i szybkę, podeszła
de najbliższego okna i stanęła, spoglądając przez zakurzone szyby.
Górujące nad okolica, budynki Instytutu Alfa były łuną
białego światła na zachodzie. Wzrok obserwatorki padł na nie…
Minęła sekunda. Petem umysł, który kierował oczami, poruszył
się na zupełnie nowym poziomie rozszerzonej percepcji.
Czynności na nocnej zmianie Instytutu Badawczego nie różniły
się zasadnicza od tych wykonywanych w dzień, ale mniej było
osób. Świadomość, która była Barbarę przesuwała się znanymi,
oświetlonymi korytarzami, zakręcała i nagle opadła na niższy

background image

poziom, gdzie znajdowała się sekcja biologiczna. Przemknęła
przez główne laboratorium i w gorę wąskim korytarzem aż pod
drzwi gabinetu dr. Gloge’a.
Przeszła przez drzwi, zatrzymała się w ciemnym, cichym
gabinecie, a potom przesunęła do biblioteki. Pozostała przez
minutę lub dwie nad wielkim sejfem w rogu biblioteki. I wtedy
już wiedziała.
Sejf był pusty — I był pułapką.
Świadomość wymknęła się z biblioteki, przesunęła na piąte
piętro budynku, popłynęła w stronę wielkich, czarnych drzwi z
napisem „Badania I Łączność Naukowa. Zatrzymała się przed nimi.
Mijały minuty, gdy powoli i ostrożnie badała ściany biura i
mieszkanie Johna Hammonda. Było to coś nowego… coś ci wydawało
się bardzo niebezpieczne. W ścianach i drzwiach, ponad sufitem,
pod podłogą tego działu dziwne energie wiły się i kłębiły jak dym.
Nit mogła przekroczyć tej bariery.
Ale chociaż ona nie mogła wejść, jej percepcja mogła tam
sięgnąć, przynajmniej do pewnego i to pni a.
Zdecydowała, że musi unikać zarówno głównego wejścia jak i
tajnej windy do mieszkanki Hammonda na tyłach działu. Jako
najbardziej oczywiste punkty ewentualnej próby przedarcia się,
były najlepiej osłonięte.
Przesunęła się korytarzem o jakieś dwadzieścia stóp od
masywnych, czarnych drzwi, daleko za ścianę między nią i
pierwszym gabinetem. Czekała. Powoli zaczął powstawać obraz.
To był nieznany pokój, wewnętrzne biuro w tej sekcji. Ni«
było w nim nikogo ani niczego interesującego, z wyjątkiem
zamkniętych drzwi naprzeciwko tych, które wychodziły na korytarz.
Wewnętrzne biuro zniknęło… a potem był już nie obraz, ale
przypływ dzikiego, rozkazującego głodu.
Przerażona, zaszokowano, już przeczuwając przyciąganie, które
za moment rzuci ją w mordercze bariery wokół sekcji, szukająca
świadomość natychmiast przerwała postrzeganie wizualne i
pozostała bezczynna, by wrócić do równowagi.
Mimo wszystko wiedziała już, gdzie jest surowica — w skarbcu
w mieszkaniu Hammonda, za osłoną silnych ekranów. I
prawdopodobnie niedostępna.
Percepcja zaczęła znowu ostrożnie działać. Pojawiła się inna
część mieszkanie za mgłą wrogich energii. Ten drugi — męski
odpowiednik — był tam. Żywy.
Był tam, ale bezradny. Nieprzytomny, w klatce ciemnej siły,
która nie pozwalała na nic więcej ponad pobieżną identyfikację.
Była bardzo zadowolona, że został uratowany.
Kilka minut później wiedziała, że w zamkniętym mieszkaniu
Hammonda nie było nikogo innego. Wycofała stamtąd swój zmysł
postrzegania i pozwoliła, by powstał obraz głównego gabinetu.
Niewyraźny wizerunek kobiety — Heleny Wondell — wydawało się, że
mówi teraz coś do przyrządu połączonego z aparatem leżącym przed
nią.
Otworzył się następny kanał percepcji i mogła, chociaż z
trudom, usłyszeć głosy.
Ganin Arnold, kurier Nowej Brazylii, dzwonił po raz ostatni z
miejskiego portu odrzutowego, dziewięć mil na południe od
Instytutu Alfa.
— Drzwi są zabezpieczone — powiedział.
Mówił do zamaskowanego, założonego na usta i nos mikrofonu,

background image

który wyglądał jak maska uspokajająca, używana przez pasażerów w
ostatnich momentach przed startem. Jego głosu nie mógł usłyszeć
nikt, nawet z odległości kilku centymetrów, W biurze Johna
Hammonda słychać go było wyraźnie przez urządzenie na biurku
Heleny Wendell.
— Bezpośredni lot do Paryża — mówił Arnold — nastąpi —
zerknął na zegarek — to dwie minuty trzydzieści sekund. Co
najmniej dwa razy zrobiono pomiary pasażerów i członków załogi.
Nic, co mogło przede mną i nowym biologiem lub za nami dostać
się na pokład, nie pokazuje poziomu energii znacznie ponad
zwykłym ziemskim — to jest, oczywiście, poniżej sześciu.
Jednym słowem, nie towarzyszy nam do Paryża żadna
nadzwyczajnie rozwinięta ludzka istota. Zachowanie dr. Gloge’a
jest bez zarzutu. Środek uspokajający zaczął działać i Gloge
zaczyna być senny. Bez wątpienia będzie spał przez całą podróż.
Arnold przerwał, najwyraźniej czekając na komentarz. Nie
usłyszał nic, mówił więc dalej.
— Z chwilą gdy włączę pole, porozumiewanie się w ten sposób
stanie się, oczywiście, niemożliwe. Ponieważ nie jest
prawdopodobne, żeby wydarzyło się coś złego, sądzę, że mogę już
zakończyć sprawozdanie, jeśli pan Hammond się zgodzi.
Głos Heleny Wendell rozbrzmiewał jakby w lewej połowie
czaszki kuriera.
— Pan Hammond woli — poinformowała go uprzejmie — żeby pan
pozostał w kontakcie z nami do chwili, kiedy zacznie się
podniesienie.

XII

W zamkniętym pokoju na najwyższym piętrze pustego magazynu,
kilka mil na wschód od Instytutu Alfa, kobieca postać przy oknie
poruszyła się nagle. Głowa uniosła się, spojrzenie objęło
lśniące łagodnym blaskiem niebo ponad miastem. Dłoń poruszyła
się, dotykając grubej szyby. Szkło rozpadło się jak wielka
kropla topniejącego lodu.
Kurz zawirował, gdy wpadło chłodne powietrze.
Barbara czekała, potem zbliżyła się do otworu.
Jej spojrzenie powędrowało na zachód i pozostało tam.
Słuchała. Niezliczone dźwięki miasta słychać było wyraźnie.
Górowała nad nimi fontanna odgłosu nieba, kiedy co trzydzieści
sekund o tej porze — odrzutowiec unosił się pionowo z portu
miasta, wyłączał silniki i znikał w nocy ze skrzekliwym gwizdem.
Podniosła szybko głowę, przez chwilę podążając za zmieniającym
się dźwiękiem. Potem znieruchomiało.
Jej wzrok wędrował powoli do góry, skręcając na północ, za
poruszającym się, odległym punktem w ciemnościach. Oczy miała
zmrużone w skupieniu.
Na pokładzie paryskiego odrzutowca, który opuści port przed
kilkoma minutami, dr Henry Gloge przeżywał coś bardzo dziwnego.
Senny, prawie na granicy uśnięcia rozmyślał, jakie to miłe i
ważne, że wymoczono go do udziału w paryskim projekcie Sir
Huberta Rolanda. Wtem poczuł, że budzi się.
Rozejrzał się dokoła z rosnącym niepokojom. Najpierw spojrzał
no swojego sąsiada.
Mężczyzna był duży, potężnie, zbudowany. Wyglądał na
detektywa z policji i Gloge wiedział, że to Jego strażnik.

background image

Ciekawe byłe to, że siedział oparty, z głową pochyloną,
zamkniętymi oczami… były to typowe objawy odurzenia środkiem
uspakajającym.
— Dlaczego on śpi? — myślał Gloge.
Był przekonany, że to on sam powinien być nieprzytomny.
Pamiętał wyraźnie urządzenie — przyrząd zupełnie mu nie znany —
którego ta Wendell użyła, by zaszczepić w jego umyśle zestaw
całkowitych nieodpartych złudzeń. Chętnie wszedł do samolotu. I
posłuszny poleceniu strażnika, zaciągnął się gazem uspokajającym
z respiratora przy fotelu, w Mości wystarczającej do utrzymania
go w uśpieniu, dopóki odrzutowiec nie wyląduje w Paryżu.
Zamiast tego, kilka minut później, obudził się, zapomniał o
wszystkich urojeniach.
Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie tych sprzecznych ze sobą
zdarzeń.
Myśl skończyła się. Pustka ogarnęła go na chwilę. Potem
ogarnęło go przerażanie.
— Tak, dr. Gloge — istnieje wyjaśnienie. — Odezwał się gdzieś
jakiś głos.
Powoli, na przekór chęciom, ale całkowicie niezdolny oprać
się impulsowi, dr Gloge odwrócił się, spojrzał za siebie. Ktoś
siedział w fotelu za nim.
Przez chwilę zdawało mu się, że to ktoś nieznajomy. Potem ten
ktoś otworzył oczy. Utkwił w nim spojrzenie, lśniące błękitnym,
demonicznym blaskiem w przygasłym świetle odrzutowca.
Kobieta odezwała się głosem Barbary Ellington.
— Mamy kłopot, dr. Gloge. Wygląda na to, że na tej planecie
znajduje się grupa istot pozaziemskich i jeszcze nie wiem, co
oni tu robią. To nasze zadanie — dowiedzieć się.
— Gdzie pan jest? — zapytała ostro Helena Wendell.
Szybko sięgnęła ręką na prawo, wcisnęła guzik. Mały ekran po
prawej stronie biurka włączył się.
— John — szybko! — powiedziała.
W wewnętrznym gabinecie John Hammond odwrócił się, zobaczył z
tylu, na biurku rozświetlony ekran. Chwilę później słuchał głosu
skrzeczącego w słuchawce po lewej stronie.
— Gdzie on jest? — zadał pytanie pełnemu skupienia,
pobladłemu profilowi Heleny, widocznym na ekranie na prawo.
— W porcie Des Moines! Paryski odrzutowiec wylądował z powodu
usterki. Teraz nikl nie wie, co się zepsuło, ani co trzeba
zreperować. Ale pasażerom katano wysiąść i przesiąść się do
Innego odrzutowca. Arnold jest roztrzęsiony. Posłuchaj go!
— Była z nim kobieta — bełkotał kurier. — Wtedy myślałem, że
to jedna z pasażerek, które wysiadły razem z nami. Teraz nie
jestem tego pewny. A ja po prostu stałem tam i patrzyłem, jak ci
dwoje wychodzą razem z sali. Nie przyszło mi do głowy zastanowić
się, dlaczego ta kobieta jest z Gloge’m. Nie powstrzymałem ich,
nawet nie zastanowiłem się, gdzie idą…
Hammond pokręcił tarczą, przyciszając głos.
— Kiedy odrzutowiec wylądował? — zapytał Helenę Wendell.
— Z tego, co powiedział na początku Arnold — poinformowała go
Helena — wynika, że musiało to nastąpić ponad pół godziny temu!
Twierdzi, że dopiero teraz przyszło mu do głowy, żeby do nas
zadzwonić.
— Pół godziny! — Hammond zerwał się na równe nogi. — Heleno,
zostaw wszystkie inne sprawy. Chcę, żeby pozaplanetarny

background image

obserwator zajął się tym, najlepiej w ciągu kilku minut.
— Czego się spodziewasz? — spojrzała na niego z przerażeniem.
— Nie wiem, czego się spodziewać. Zawahała się.
— Strażnicy… — zaczęła.
— To, co można tu zrobić — odezwał się Hammond — mogę zrobić
sam. Nie chcę do tego nikogo innego. Ekrany obronne po stronie
północnej będą wyłączone na dokładnie czterdzieści sekund. Do
roboty!
Wyłączył ekran, sięgnął pod biurko i wcisnął inny guzik.
W głównym gabinecie Helena Wendell gapiła się przez chwilę na
pusty ekran. Potem skoczyła, przebiegła przez pokój do drzwi,
otworzyła je i wybiegła na korytarz. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
Nieco później John Hammond wszedł do pokoju za swoim
gabinetem, gdzie Vincent Strather leżał pod polem klatkowym.
Hammond podszedł do ściany i przekręcił regulatory klatki do
połowy w stronę zera.
Pole zbladło, stając się niemal przeźroczyste jak dym. Przez
kilka sekund przypatrywał się postaci wyciągniętej na kanapie.
— Nie było dalszych wewnętrznych zmian? — zapytał głośno.
— Żadnej zmiany w ciągu dwóch ostatnich gadzin — dobiegł za
ściany głos AM.
— Czy ten okaz jest zdolny do życia?
— Tak.
— Obudzi się, kiedy wyłączę pole?
— Tak. Natychmiast. Hammond milczał przez chwilę.
— Czy skutki czwartego zastrzyku z surowicy zostały
obliczone? — zapytał znowu.
— Tak — odpowiedział ze ściany aparat.
— Ogólnie — jakie?
— Ogólnie — powiedział aparat — znaczne zmiany i w
przyśpieszonym tempie. Tendencje ewolucyjne takie same, ale na o
wiele wyższym poziomie. Ostateczna forma ustali się w ciągu
dwudziestu minut. Będzie zdolna do życia.
Hammond przekręcił regulatory klatki do końca w lewo. Pole
znowu ściemniało, zmieniając się w gęsty, zakrywający całun.
Za wcześnie było na podjęcie decyzji o zrobieniu czwartego
zastrzyku. Może — na szczęście — da się go w ogóle uniknąć.

XIII

O wpół do jedenastej w telefonie rozległ się sygnał łączności
dalekiego dystansu. Hammond zerknął znad przenośnego
manipulatora stojącego na wypadek gdyby aparat dzwoniącego był
wyposażony w ekran.
— Słucham! — powiedział.
Ekran był nadal ciemny, ale ktoś odetchnął z ulgą.
— Panie Hammond! — był to słaby, drżący głos, ale
najwyraźniej należący do dr. Gloge’a.
Jeden z aparatów na biurku brzęknął ostro dwa razy — to
Helena Wendell w pojeździe–obserwatorze nad Ziemią dawała znak,
że nagrywa rozmowę.
— Gdzie pan jest, doktorze?
— Panie Hammond… coś strasznego… to stworzenie… Barbara
Ellington…
— Zabrała pana z odrzutowca, wiem — przerwał mu Hammond. —
Gdzie pan jest teraz?

background image

— W domu — w Pensylwanii.
— Ona tam z panem pojechała?
— Tak. Nie mogłem nic zrobić.
— Oczywiście, że nie — uspokoił go Hammond. — Ona jeszcze tam
jest?
— Nie wiem. Skorzystałem z okazji, żeby zadzwonić. Panie
Hammond, nie wiedziałem o czymś, nie pamiętałem. Ale ona
wiedziała. Ja…
— Miał pan surowicę Omega w tym laboratorium na farmie? —
zapytał Hammond.
— Uważałem, że to nie to samo — mówił głos dr. Gloge’a. — To
była wcześniejsza próbka — z zanieczyszczeniami, które powodują
niebezpiecznie nieprawidłową reakcję. Myślałem, że zniszczyłem
cały zapas. Ale ta istota była mądrzejsza! Sprowadziła mnie
tutaj i zmusiła, żebym dał jej to, co zostało z surowicy! To
była niewielka ilość…
— Ale wystarczająca na czwarty zastrzyk z tej serii? —
dopytywał się Hammond.
— Tak, tak, wystarczająca na czwarty zastrzyk.
— I właśnie go sobie zrobiła? Dr Gloge zawahał się.
— Tak — przyznał. — Chociaż możemy mieć nadzieję, że zamiast
spowodować proces ewolucyjny tego, co uważam teraz za potwora,
zanieczyszczona surowico zniszczy go natychmiast.
— Może — powiedział Hammond. — Ale prawie od samego początku
wydaje się, że Barbara Ellington jest świadoma swoich
możliwości. Nie wierzę, żeby teraz popełniła błąd.
— Ja… — dr Gloge znowu przerwał na chwilę. — Panie Hammond
zdaję sobie sprawę, ze skutków mojego czynu. Jeżeli w jakiś
sposób mogę pomóc w ich odwróceniu, zrobię wszystko co w mojej
mocy. Ja…
Połączenie zostało przerwane z trzaskiem. Cisza, a potem głos
Heleny Wendell szeptał do ucha Hammonda.
— Czy myślisz, że Barbara pozwoliła mu zadzwonić, a potem
wyłączyła go?
— Oczywiście.
Helena nie powiedziała, co o tym myśli. Czekała.
— Sądzę — kontynuował spokojnie Hammond — że chce, żebyśmy
wiedzieli, że tu przyjdzie.
— Myślę, że już jest u ciebie — powiedziała Helena. — Do
widzenia.

XIV

John Hammond zerknął na manipulator i zobaczył, jak migają
wskaźniki. Zobaczył też zupełnie nieoczekiwaną reakcję:
antyenergia praktycznie zniwelowała energię.
— Heleno — powiedział. — Ta kobieta wymknęła się spod naszej
kontroli! To, co widzisz — to energia usiłująca się utrzymać
mimo działającej antyenergii. Uczono mnie o tym, ale nigdy nie
spotkałem się z czymś takim w praktyce.
Helena Wendell nie odpowiedziała. Siedziała w odległym
pojeździe—obserwatorze, wpatrzona w podwójny ekran kontrolny.
Przesuwająca się elektroniczna burza rozbłyskiwała na ekranie.
Oznaczało to, że pole obronne otaczające biuro i mieszkanie
Hammonda były atakowane w sposób zmieniający się szybko…, że
jego skuteczność była teraz sprawdzaną aż do granicy

background image

wytrzymałości.
Trwało to ponad minutę — każdy odczyt niemal niemożliwie
wysoki, zwiększający się minimalnie.
— Johnie Hammond! — wyszeptało krzesło znajdujące się za jego
plecami.
— Johnie Hammond! Johnie Hammond! Johnie Hammond! Johnie
Hammond…
Jego imię i nazwisko skakało na niego z każdego zakątka
biura, otaczając i okrążając go. Dzięki swej szczególnej,
dowódczej pozycji Hammond znał ten sposób i niebezpieczeństwo
wynikające z niego. Zawsze uważano taką ewentualność za
nieprawdopodobną, jednak wzięto ją pod uwagę, miał więc do
dyspozycji zewnętrzną siłę zdolną poradzić sobie z takim
problemem.
Rozejrzał się pospiesznie po pulpicie, szukając przyrządu,
który położył tam razem z innymi. Przez chwilę nie mógł go
rozpoznać i poczuł lodowaty dotyk paniki. Wtedy zdał sobie
sprawę, że trzyma go w ręku. Przesunął kciukiem guzik na bocznej
ściance, wcisnął i odłożył przyrząd z powrotem na biurko.
Rozległo się w nim jakieś skrobanie. Nie tylko dźwięk, ale i
wibracja — brutalne, mocne drżenie nerwów. Głosy—duchy zmieniły
się w szept, wypłynęły z pokoju. Cichy, odległy głos Heleny
Wendell uderzył w ucho Hammonda jak igła.
— Ekran kontrolny! Ona odchodzi! Na szczęście.
— Jesteś pewna?
— Nie całkowicie — strach bił w niego poprzez głos Heleny
Wendell. — Co widać na twoim ekranie?
— Pojedynczą plamę. Rozjaśnia się.
— Co się stało?
— Myślę, że przedtem zbadała wszystko wokół nas, więc wyszła
z założenia, że może nas przeskoczyć. Właśnie spotkało ją
największe rozczarowanie w jej krótkim życiu jako
subgalaktycznej superkobiety. Nie zdawała sobie sprawy, że
reprezentujemy. Wielkich.
— Czy zrobiłeś jej coś złego?
— Och, tego bym nie powiedział. Za dużo wie. Ale… szczegóły
później.
Hammond patrzył mrugając oczami na ekran kontrolny. Doskoczył
do drzwi sąsiedniego pokoju i otworzył je gwałtownie.
— Podać czwarty zastrzyk pacjentowi — polecił ostrym tonem. —
Zrozumiano?
— Czwarty i ostatni zastrzyk z serii Stymulacja Omega
zostanie zrobiony podmiotowi — odparł aparat.
— Natychmiast!
— Natychmiast.
Glos Heleny dotarł do Hammonda dopiero, kiedy już zamknął
drzwi i wrócił do biurka.
— Chwilami — powiedziała — antyenergie utrzymywały 96 punktów
przeciążenia. Cztery od teoretycznego limitu. Czy doszła do
ciebie na zrównaniu energii?
— Bardzo blisko — powiedział Hammond. — Pseudo — hipnotyczna
sztuczka o wysokiej energii, która się jednak nie powiodła. Ale
ona wróci. Mam coś, czego ona chce!
Zabrzęczał telefon na biurku. Kiedy go włączył, rozległ się
głos dr. Gloge’a.
— Rozłączono nas przedtem, panie Hammond — głos biologa był

background image

spokojny i opanowany.
— Co się stało? — zapytał ostrożnie Hammond.
— Panie Hammond, zbadałem do końca, czym jest ewolucja.
Wszechświat to widmo. Potrzebuje ruchomych energii na wszystkich
poziomach. Dlatego ci na wyższym poziomie nie mieszają się
bezpośrednio w odrębną działalność na niższych. Ale dlatego też
interesuje ich, kiedy jakaś rasa osiąga etap, na którym może
manipulować wielkimi siłami.
— Barbaro, jeżeli dzwonisz, żeby dowiedzieć, czy cię
wpuszczę, to wiedz, że tak — powiedział. Hammond spokojnie.
Cisza, a potem trzask. Później na jednym z ekranów maleńki,
chwilowy błysk. Potem jeszcze jeden w innej sekcji.
— Co się dzieje? — zapytała nerwowo Helena.
— Przechodzi przez ekrany za moim pozwoleniem — odparł Hammond.
— Nie myślisz, że to jakaś sztuczka?
— Pod pewnym względem tak. Z jakiegoś powodu nie pozwoliła
sobie osiągnąć tego teoretycznego, ostatecznego punktu —
milionowego roku — na ewolucyjnej skali dr. Gloge’a. To może
nastąpić później.
— A ty rzeczywiście wpuścisz ją — wierzysz jej?
— Oczywiście.
Helena nie odpowiedziała mu.
Minuta upłynęła w ciszy. Hammond przesunął się tak, że stał
twarzą do drzwi. Odszedł kilka kroków od biurka i manipulatora i
czekał.
W rogu ekranu kontrolnego zapaliło się małe, czerwone
światełko. Potem na twardej podłodze w odległym końcu korytarza
rozległy się kroki.
Nie potrafiłby powiedzieć, czego oczekiwał… ale z pewnością
niczego tak zwyczajnego, jak stukot damskich obcasów
zbliżających się energicznie do biura.
Ukazała się w drzwiach — stanęła w nich, patrząc na niego.
Hammond nie powiedział tnie. Wszystkie zewnętrzne cechy
wskazywały na to, że była to ta sama Barbara Ellington, którą
widział siedzącą na krześle w gabinecie dr. Gloge’a poprzedniej
nocy. Nie zmieniło się nic w jej wyglądzie, jej ubraniu, nawet
brązowa torebka, którą trzymała w ręku wyglądała tak samo. Z
wyjątkiem emanującej od niej promiennej żywotności, pełnej
gotowości postawy, nieprzeciętnej inteligencji na twarzy, była
to w rzeczywistości ta sama niezdarna, przesadnie przejęta,
chuda dziewczyna, która pracowała w biurze przez mniej niż dwa
tygodnie.
Wszystko to sprawiło, że Hammond myślał, że ma do czynienia z
fantomem! Nie ze złudzeniem — chroniły go przed jakąkolwiek
próbą manipulowania jego umysłem bariery, które zniknęłyby tylko
w razie jego śmierci. Postać stojąca w drzwiach była prawdziwa.
Przyrządy rejestrowały jej obecność. Ale była to postać
stworzona do tego spotkania — nie Barbara Ellimgton taka, jaką
była teraz naprawdę.
Nie był pewny, co nią kierowało, by przybrać tę postać. Może
chciała zwieść jego czujność.
Weszła do pokoju z nikłym uśmiechem na ustach. Rozejrzała się
dokoła. Wtedy Hammond zrozumiał, że się nie mylił. Coś przyszło
razem z nią… coś przygniatającego, niepokojącego, wrażenie
gorąca, wrażenie siły.
Dziwnie lśniące, błękitne oczy zwróciły się w jego stronę i

background image

uśmiech powiększył się.
— Będę musiała sprawdzić, dlaczego jeszcze tu jesteś —
powiedziała jakby od niechcenia. — Więc broń się!
Nie było żadnego dźwięku, tylko obłok białego światła
wypełnił powietrze między nimi, objął ich, zbladł, zabłysnął w
ciszy, znów zbladł. Oboje stali bez ruchu, obserwując się
nawzajem. Nic nie zmieniło się w biurze.
— Wspaniale! — ucieszyła się dziewczyna. — Tajemnica, która
się za tobą kryje zaczyna się odsłaniać. Już wiem, jakiej jesteś
rasy, Johnie Hammond! Wasza nauka nie mogłaby nigdy kontrolować
energii, które ochraniają cię psychicznie i fizycznie!
Muszą więc istnieć i inne oznaki, że w warunkach najwyższej
konieczności wolno wam stosować urządzenia stworzone przez
istoty potężniejsze od was — urządzenia, których nie rozumiecie.
A gdzie coś takiego można teraz znaleźć?… Sądzę, że tam!
Odwróciła się w stronę drzwi prowadzących do sąsiedniego
pokoju, zrobiła trzy kroki i zatrzymała się. Różowa, lśniąca
poświata pojawiła się przed drzwiami i otaczającymi je ścianami
i nad podłogą.
— Tak — powiedziała. — To z tego samego źródła! A tu…
Odwróciła się i szybko podeszła do manipulatora na biurku.
Znowu przystanęła. Teraz różowa poświata otoczyła manipulator.
— Trzy miejsca, które są najważniejsze! — pokiwała głową. —
Ty, to istota w pokoju i urządzenie kontrolne sekcji. Możesz
zabezpieczyć je kosztem odkrycia sekretu, którego w innym
przypadku za nic nie chciałbyś wyjawić. Myślę, że teraz pora
byśmy wymienili informacje.
Wróciła do Hammonda i stanęła przed nim.
— Nagle odkryłam, Johnie Hammond, że wasz gatunek nie
pochodzi z Ziemi. Jesteście na wyższym poziomie, ale nie dość
wysokim, by wyjaśnić, dlaczego tu jesteście. Macie swoją
organizację na tej planecie. Ale jest to dziwna organizacja. Nie
wygląda na służącą podbojowi czy wykorzystywaniu… Ale zostawmy
ten temat. Nie próbuj tego wyjaśniać. To nie ma znaczenia. Masz
uwolnić mężczyznę, który dostawał zastrzyki z surowicy razem ze
mną. Potem ty i inni członkowie waszej rasy, stacjonujący tutaj
szybko wyniesiecie się stąd. Już was nie potrzebujemy.
Hammond pokręcił głową.
— Można nas zmusić do opuszczenia planety — powiedział — ale
to sprawi, że Ziemia stanie się aktywnie niebezpiecznym
miejscem. Wielcy Galaktycy, których reprezentuję, mają rasy
podległe, które wykonują zadania militarne. Nie byłoby dla was
korzystne, gdyby taka rasa zajęła, albo odizolowała Ziemię, by
zapewnić odpowiednią kontrolę nad tutejszą rasą zarodkową.
— Johnie Hammond! — powiedział kobiecy kształt. — To, czy
Wielcy Galaktycy wyślą służbę militarną na Ziemię, czy przybędą
tu sami, to sprawa, która mnie zupełnie nie obchodzi. Zrobienie
jednego lub drugiego byłoby z ich strony bardzo niemądre. Po
kilku godzinach od tej chwili surowica Omega będzie dostępna w
nieograniczonych ilościach. W ciągu kilku dni każdy mężczyzna,
kobieta i dziecko na Ziemi przejdzie przez cały cykl ewolucyjny.
Czy myślisz, że jakakolwiek inna rasa będzie mogła kontrolować
nową ludność Ziemi?
— Surowica Omega już nigdy więcej nie będzie użyta —
powiedział Hammond. — Pokażę ci dlaczego…
Hammond odwrócił się. Podszedł do manipulatora. Różowa

background image

poświata ustąpiła przed nim i pojawiła się za nim. Przekręcił
przełącznik i poświata zniknęła. Odwrócił się od pulpitu.
— Pole energetyczne, które broniło ci wstępu do tego pokoju
jest wyłączone — oznajmił. — Za chwilę drzwi się otworzą. Zobacz
sama — bariery nie ma.
Z wyjątkiem lśniących, błękitnych oczu, jej twarz była jak
lodowata maska. Hammond myślał, że ona już wie, co tam jest. Ale
odwróciła się, podeszła do otwartych drzwi i stanęła, patrząc na
pokój. Hammond przesunął się na tę stronę biurka, skąd mógł
patrzeć za nią…
Klatka energetyczna otaczając kanapę zniknęła. To coś
ciemnego na kanapie właśnie siadało. Pokręciło głową,
oszołomione, przetoczyło się i opadło na cztery łapki.
Wielkie, matowe, czarne oczy patrzyły na nich przez chwilę.
Potem to coś wyprostowało się, wstało, wyciągnęło się na całą
wysokość…
Wysokość 22 cali! Zachwiało się niepewnie na kanapie —
włochata, mato istotka z szerokimi ustami i głową chochlika z
wielkimi oczami.
Oczy zamrugały, jakby dostrzegły coś znajomego. Usta
otworzyły się.
— Bar–ba–ra! — krzyknęła istotka cieniutkim, beczącym głosem.

XV

Kobieta odwróciła się na pięcie. Nie obejrzała się na
groteskową figurkę.
Ale na jej wargach pojawił się nikły uśmiech, kiedy spojrzała
na Hammonda.
— W porządku — powiedziała. — Moje ostatnie powiązanie z
Ziemią zostało zerwane. Akceptuję to co powiedziałeś.
Przypuszczam, że surowica Omega to unikalne osiągnięcie i nie
istnieje nigdzie indziej w galaktyce.
— To nie jest zupełnie zgodne z prawdy — sprostował Hammond.
Kiwnęła głową w stronę pokoju obok.
— Więc może powiesz mi, dlaczego nie udało się.
Hammond powtórzył jej złożoną teorię Gloge’o: że na tym
etapie rozwoju człowieka jest wiele możliwości ewolucyjnych, a
surowica najwidoczniej stymuluje jedną z nich, a później zgodnie
z prawami natury ta linia rozwoju musi być kontynuowana.
Mówiąc obserwował ją i myślał: „Problem jeszcze ni — e został
rozwiązany. Jak sobie z nią poradzimy?”
Wyczuwał niemal niewiarygodną silę, rzeczywistą, namacalną
moc. Emanowała stałym strumieniem energii.
— Wielcy Galaktycy — mówił dalej z naciskiem — przenosząc
swoje nasienie na nową planetę nigdy nie po — wodują zakłóceń w
podstawowych cechach ras na niej żyjących. Wnoszą wiązki swoich
genów, zaszczepiając je tysiącom mężczyzn i kobiet na wszystkich
kontynentach. W ciągu kilku generacji te wiązki genów mieszają,
się przypadkowo z genami ludności tej planety. Najwidoczniej
surowica Omega stymuluje jedną z tych mieszanek i popycha ją ku
temu do czego jest zdolna, co — ze względu na czynnik
pojedynczości, zwykle prowadzi w ślepy zaułek.
— Czynnik pojedynczości? — powtórzyła pytającym tonem.
— Ludzie — wyjaśniał Hammond — rodzą się ze związku kobiety i
mężczyzny. Żadna osoba nie ma więcej niż jednego zestawu

background image

ludzkich genów. W miarę upływu czasu nastąpiło wymieszanie się
wszystkich genów, które oddziaływały na siebie wzajemnie. Rasa
rozwijała się, bo zaszły miliardy przypadkowych połączeń różnych
wiązek.
U Vinca poruszona została jedna z takich wiązek, poruszona do
granic możliwości poprzez Stymulację Omega — ale widocznie ta
konkretna wiązka miała ściśle określone możliwości, co będzie
się zdarzało zawsze, kiedy jedna osoba została zmieszana,
powiedzmy, sama ze sobą — to czynnik pojedynczości.
A tak właśnie zdarzyło się u Vinca i u niej. Byli produktami
najbardziej niezwykłego rozmnażania, jakiego kiedykolwiek
próbowano — życie trwające w jednej linii, kazirodcze ogniwo
doprowadzone do jakiejś ostatecznej bezpłodności, fantastyczne,
interesujące, dziwaczne.
— Mylisz się — powiedziała cicho i spokojnie istota o
kobiecej postaci. — Nie jestem żadnym dziwolągiem. To, co się tu
stało, jest nawet bardziej nieprawdopodobne niż myślałam. We
mnie pobudzono wiązkę genów galaktycznych. Teraz wiem z czym
zetknęłam się w przestrzeni. Z jednym z nich. A on mi na to
pozwolił. Zrozumiał od razu.
— Jeszcze jedno pytanie, Johnie Hammend — dodała. — Omega to
niezwykła nazwa. Co oznacza?
— …Kiedy człowiek staje się jednością z Ostatecznym, to jest
to Punkt Omega.
Hammondowi wydawało się, że już kiedy kończył mówić, ona
cofała się, oddalając się od niego. A może to on sam się
oddalał? Nie tylko od niej, ale od wszystkiego — odpływał, nie w
znaczeniu przestrzennym, ale w jakiś dziwny sposób oddalał się
od rzeczywistości całego wszechświata? Przemknęła mu myśl, że
powinno go to uczucie ostrzec i zaniepokoić. Potem zapomniał o
tej myśli.
— Coś się dzieje — mówił mu jej głos. — U tej małej istotki
za drzwiami, ewolucyjny proces Omego został zakończony, na swój
sposób. We mnie jeszcze się nie zakończył — nie całkiem.
Ale właśnie się kończy…

Był nicością w próżni.. Nowe wrażenia słów, nowe wróżenia
myśli pojawiły się nagle i spłynęły na niego jak deszcz.
Wrażenia zmaterializowały się. Było później. Wydawało mu się,
że stoi w małym pokoiku obok swojego gabinetu i patrzy w dół na
chudego, rudego chłopaka, który siedzi na brzegu łóżka trzymając
się za głowę.
— Masz to już za sobą, co Vince? — zapytał Hammond.
Vincent Strother zerknął na niego niepewnie, potarł ręką
postrzępiony rękaw marynarki.
— Chyba tak, panie Hammond — wymamrotał. — Ja… co się stało?
— Pojechałeś wieczorem na spacer — przypomniał mu Hammond — z
dziewczyną, z Barbarą Ellington. Oboje piliście przedtem. Ona
prowadziła… za szybko… Samochód spadł z nasypu, przekoziołkował
kilka razy. Jacyś ludzie odciągnęli cię na bok na kilka minut,
zanim samochód stanął w płomieniach. Dziewczyna zginęła. Nie
próbowali ratować jej ciała. Kiedy policja poinformowało mnie o
wypadku przywiozłem cię tutaj de Instytutu Alfa.
Kiedy mówił, z ogromnym zdumieniem zdał sobie sprawę, że
wszystko to jest prawdą. Wypadek wydarzył się późnym wieczorem,
dokładnie w ten sposób.

background image

— Cóż… — zaczął Vince.
Zamilkł, westchnął i pokręcił głową.
— Barbara była dziwną dziewczyną. Dziką! Kiedyś bardzo ją
lubiłem, panie Hammond. Ostatnio próbowałem z nią zerwać.
Hammond miał wrażenie, że wydarzyło się o wiele więcej.
Odruchowo odwrócił się i spojrzał przez otwarte drzwi, bo
rozległ się sygnał prywatnego telefonu w wewnętrznej części biura.
— Przepraszam — zwrócił się do Vinca.
Kiedy włączył urządzenie, na ekranie pojawiło się twarz
Heleny Wendell. Uśmiechnęła się, do niego.
— Jak czuje się Strather? — zapytała.
Hammond nie odpowiedział od razu. Patrzył na nią, czując jak
zimny, dziwny dreszcz przebiega mu po plecach. Helena siedziała
przy swoim biurku w wewnętrznym biurze. Nie była w statku
kosmicznym ponad planetą.
— Wszystko w porządku — usłyszał swój głos. — Doznał małego
szoku emocjonalnego… A jak ty?
— Poruszyło mnie śmierć Barbary — przyznała Helena. — Ale mam
teraz dr. Gloge’a na linii. Bardzo chce z tobą rozmawiać.
— Dobrze. Przełącz — zgodził się Hammond.
— Panie Hammond — odezwał się po chwili dr Gloge — chodzi o
ten projekt Stymulacja Punktu Omega. Przejrzałem wszystkie moje
notatki i wnioski z przeprowadzonych doświadczeń i jestem pewny,
że kiedy zrozumie pan, jak niezwykle groźne skutki mogłoby
przynieść ujawnienie szczegółów moich eksperymentów, zgodzi się
pan ze mną, że przedsięwzięcie to powinno zostać natychmiast
przerwane, a moje zapiski jego dotyczące zniszczone.
Wyłączył telefon i jeszcze przez chwilę siedział przy biurku.
A więc ta część problemu też została rozwiązana! Resztki
surowicy Omega zostaną zniszczone, już wkrótce istnieć będą
tylko w jego wspomnieniach.
A jak długo? John Hammond sądził, że jakieś dwie, trzy
godziny. Bladły obrazy w jego pamięci. Wydawało mu się, że
zniknęły już niektóre ich fragmenty. A to, co zostało, było tak
dziwnie drżące i kruche… delikatne, barwne płótna szarpał wiatr,
który wkrótce je rozwieje.
Hammond mówił sobie, że nie ma nic przeciwko temu. Widział
kogoś z Wielkich, a dla Istoty Wielkiej nie było to wspomnienie,
które dobrze jest zachować.
A jednak przykro było być kimś tak małym.
Zasnął chyba. Obudził się nagle. Czuł się oszołomiony,
chociaż nie miał pojęcia dlaczego.
Weszła uśmiechnięta Helena.
— Nie sądzisz, że pora już kończyć na dzisiaj? Znowu za długo
pracowałeś.
— Masz rację — przyznał Hammond. Wstał i poszedł do pokoju
obok biura, żeby zwolnić Vincenta Strathera do domu.

Przełożyła Anna Miklińska


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vogt A E van Misja międzyplanetarna
Schmitz, James Plasmoides
Schmitz, James The Demon Breed
Vogt A E van Wojna z Rullami
Schmitz, James The Demon Breed
Vogt A E van Krypta bestii
Vogt A E van Wyprawa do gwiazd
Vogt E A van Księga Ptaha
Vogt A E van Koniec Nie A
Vogt A E van Slan
Vogt A E van Gracze Nie A
Schmitz, James Balance Ecology
Schmitz, James The Witches of Karres
Vogt A E van Potwór z morza
Schmitz, James Plasmoides
Vogt A E van Producenci broni
Vogt A E van Nie tylko umarli
Vogt A E van Ksiega Ptaha
The Best of A E van Vogt A E Van Vogt(1)

więcej podobnych podstron