Aby rozpocząć
lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem
Wydawniczym LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo
poniżej.
ANDRZEJ ZANIEWSKI
SZCZUR
POWIEŚ
Ć
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I think we are in rat’s alley
Where the dead men lost their
bones Thomas
Stearns Eliot The
Wasteland
Myślę, że krążymy uliczkami
szczurów, wśród kości porzuconych
przez umarłych.
przełożył Andrzej Zaniewski
4
W
S
T
Ę
P
Szanowny Czytelniku,
SZCZUR jest moją pierwszą powieścią o zwierzętach, powieścią poświęconą
istotom nie- zwykłym i słabo poznanym, bo wiedza człowieka o gryzoniach dotyczy
bardziej metod zwal- czania niż zrozumienia ich zachowań, psychiki i
uczuciowości. Jest to jednocześnie powieść sensacyjna i tajemnicza, wokół
szczurzych nor i gniazd rozgrywa się bowiem niejedna trage- dia, dramat i
przygoda... Wyprawy Heraklesa, klęska Edypa, podróże Odyseusza, rozpacz
Niobe, śmierć Antygony, losy bogów, tytanów i ludzi zderzają się, przeplatają,
łączą, wypeł- niając świadomość stworzenia wielkości i wagi naszego serca.
Nie chcemy o tym pamiętać w naszym pozornie czystym, ludzkim świecie.
Szczury budzą przecież odrazę i lęk, strach przed chorobami, które niekiedy
roznoszą, i zabobonną wprost obawę przed potęgą ich stale rosnących zębów.
Podziemne społeczeństwo szczurów, ich umiejętność przystosowania i
bezustanna walka o przetrwanie, masowe wędrówki i indywi- dualne skłonności
podróżnicze, przykłady niezwykłej inteligencji, legendy i opowieści, któ- rych
słuchałem od dzieciństwa, wszystko to sprawiło, że szczury zafascynowały mnie,
wzbu- dziły nie tylko ciekawość, lecz również pewien rodzaj zachwytu-szacunku
dla przyrody, two- rzącej istoty tak doskonale współegzystujące z człowiekiem.
Rattus norvegicus i rattus rattus, szczur wędrowny i szczur śniady – dwa
podstawowe ga- tunki z wielkiej rodziny szczurów, towarzyszą ludzkości od
początku jej istnienia, a ich los wiąże się ściśle z naszym losem i jest w znaczącej
mierze odbiciem naszej własnej cywiliza- cyjnej i ekologicznej sytuacji. Wydaje się
to dziwne, lecz dopiero przy ludziach, którzy prze- cież od początku
wypowiedzieli szczurom wojnę, gryzonie te znalazły najlepsze dla siebie
warunki życia. Zamieszkujące groty, lasy i stepy słabe stworzenie, będące łatwym
łupem pta- ków, węży i drapieżnych ssaków, z chwilą zetknięcia z
człowiekiem przeistoczyło się, na- brało sił, ruszyło do gromadnego ataku.
Wbrew powszechnym opiniom właśnie ludzie sprzy- jają szczurom i tylko dzięki
naszej cywilizacji szczury zdołały opanować wszystkie konty- nenty i osiągnąć
tak wysoki stopień organizacji życia społecznego. Nasze piwnice, magazyny,
spichrze, śmietniki, zsypy, wysypiska, stajnie, koszary, więzienia, fermy, kanały,
tamy, kuch- nie i garaże stały się domami szczurów, ich królestwem, a być może
miejscem narodzin przy- szłej nadchodzącej cywilizacji, niezwykle silnej i płodnej,
drapieżnej i odpornej na wszelkie zachodzące wokół przeobrażenia.
Zawsze intrygowały mnie przyczyny i mechanizmy takiej, a nie innej szczurzej
egzysten- cji, struktury społeczne i zależności między poszczególnymi
osobnikami, różnorodne cha- raktery i skłonności, niemal identyczne z
ludzkimi. W doświadczalnych labiryntach każdy szczur zachowuje się inaczej,
wykazując zdolności i ułomności, niekiedy rezygnując, ucieka- jąc, wycofując się, a
niekiedy, chyba częściej, poszukując wyjścia, dokonując wyboru – prze- gryzając
cienkie ściany, by stworzyć lub odkryć nowe labirynty.
Usiłowałem zbliżyć się do szczurów, poznać je możliwie najpełniej i najlepiej.
Hodowa- łem, podpatrywałem, starałem się zrozumieć i zaprzyjaźnić.
5
Widziałem szczury zamieszkujące ruiny Gdańska i powojenne, próchniejące
domy Nowe- go Portu, szczury usiłujące dostać się na statki, schodzące i
wspinające się po cumowniczych linach, obserwowałem szczury w zaułkach
Sajgonu, Stambułu, Berlina, Bukaresztu, Warsza- wy i wielu, wielu miast.
Zbierałem też wszelkie informacje i plotki o ich życiu i obyczajach, wychodząc z
założenia, że przyjmując nawet to, co nieprawdziwe w poszczególnych legen- dach
i baśniach, poznaję w ten sposób nie tylko szczury, ale i ludzi, którzy te opowieści
stwo- rzyli, z odrazy czy nienawiści lub odwrotnie – z podziwu, przyjaźni czy
wiary.
Buddyzm stawia, na przykład, szczura dość wysoko w hierarchii żyjących
stworzeń... To właśnie chytry, przebiegły szczur pierwszy zjawia się przed obliczem
umierającego Buddy, zeskakując z grzbietu wołu. Dopiero za szczurem –
najinteligentniejszym, i wołem – najbar- dziej pracowitym, zjawiają się pozostałe
zwierzęta buddyjskiego kalendarza: tygrys, królik, smok, wąż, koń, kogut, owca,
małpa, pies i dzik.
Inna legenda opowiada o tysiącach szczurów ze świątyni Karai Ma w Bihanerze
w Indiach Zachodnich. Te szczury to zmarli poeci w swym zwierzęcym wcieleniu,
ponownie oczekują- cy na powrót do swej postaci poetów-czaranów.
W baśniach wielu narodów występują szkaradne postacie władców zjadane
przez armie myszy-szczurów. Należy sądzić, że legendy te oparte są na
wydarzeniach autentycznych, a dostrzeżone przez niemieckiego podróżnika
Petera Pallasa chmary gryzoni, przepływające Wołgę w okolicach Astrachania
wiosną 1721, pokonywały już znacznie wcześniej lądowe i wodne przeszkody,
wędrując w poszukiwaniu przestrzeni życiowej i pożywienia przez obsza- ry Azji,
Europy i Afryki...
Nie tylko nasz Popiel-Chwościk został pożarty przez myszy... Hatto I,
arcybiskup Mogun- cji spalił w stodole gromadę wygłodzonych biedaków, by
zaoszczędzić jedzenie dla swego dworu... Za ten niegodny czyn został pożarty
przez myszy w wieży do dziś nazywanej Binger Mäuseturm wzniesionej na Renie...
Podobny a sprawiedliwy los spotkał jeszcze wielu wład- ców i wiele osobistości,
ś
wieckich i duchownych, o czym z satysfakcją opowiadają baśnie różnych
narodów. Pożeranie ludzi przez wygłodzone szczury to nie tylko legendy, lecz udo-
kumentowane fakty, o czym dobrze wiedzą wszyscy poszukiwacze przygód i
skarbów, pene- trujący stare lochy, forty i piwnice, a także pracujący w kanałach i
tunelach. W roku 1977, kiedy przebywałem w spustoszonym wojną, wygłodzonym
Wietnamie, zetknąłem się z przy- padkami pożerania dzieci przez szczury, chociaż
zapracowane matki pozostawiały swoje po- ciechy w pozornie bezpiecznych
kołyskach. Motyw szczurzego losu, zawsze obok losu czło- wieka, przewija się w
wielu książkach – u Kafki, Eliota, Joyce'a, Camusa...
Echa tych epizodów, anegdot, legend, a także dalsze ich rozwinięcie,
uważny czytelnik odnajdzie w SZCZURZE – nowej, okrutnej odysei, napisanej
przed wieloma laty.
Ideą przewodnią mojej prywatnej filozofii jest przeświadczenie, że wszelkie
formy życia na ziemi wywodzą się z tego samego źródła, są dziećmi tej samej
tajemnicy istnienia, tajem- nicy celu i sensu. Wierzę, że zwierzęta tak mądre jak
szczury kierują się nie tylko instynktem i odruchami, lecz własnym rozumem,
doświadczeniem, skojarzeniami, pamięcią i uczuciami, że ze zjawisk i otaczających
faktów potrafią wyciągać wnioski, że są mniej zwierzęce, a bar- dziej ludzkie, niż
my – ludzie, w swej zarozumiałości, gotowi jesteśmy przyznać.
Człowiek – pan stworzenia, samozwańczy czy mianowany przez Boga? –
powinien dzisiaj być wyrozumiałym opiekunem i przyjacielem miliardów istot,
których języków nie rozumie, a których zachowanie ocenia według wygodnych dla
siebie schematów. Niestety, dzieje się odwrotnie. A przecież wiemy, że istnienie i
ż
ycie każdego z nas opiera się na tych samych związkach białka, co u psa, szczura,
gołębia i każdej żywej istoty. Człowiek zapomina, że jest takim samym
organizmem i postępuje tak, jakby chciał się wyrzec tego niewygodnego po-
krewieństwa i za wszelką cenę zgubić swe biologiczne korzenie.
6
Szuka więc początków swego istnienia poza granicami naszej galaktyki lub
w tchnieniu Istoty Najwyższej. Świadczy to o nieprawdopodobnym
zarozumialstwie i nieuzasadnionym poczuciu wyższości, tak mocno
zakorzenionym w naszej wyobraźni.
Wierzymy, że narzucona przez nas cywilizacja jest jedyna i
najwspanialsza, pierwsza i ostatnia. Ta ślepa wiara to nasz codzienny błąd. Nie
wiemy, jaką cywilizację przyniesie czas przyszły, kiedy świadomie czy
nieświadomie popełnimy już zbiorowe samobójstwo, którego ciągle jesteśmy
bliscy. Może będzie to cywilizacja szczurów, może cywilizacja ptaków, może
cywilizacja owadów.
W zwierzętach dawno już nie widzimy partnerów, a jedynie biologiczne
mechanizmy, któ- re powinny być podporządkowane naszym potrzebom, naszej
woli i wiedzy, naszym za- chciankom. Mądrość zwierząt wyceniamy na tyle, na
ile są dla nas użyteczne. Stworzyliśmy ogromne rzeźnie, hodowle, fermy,
garbarnie, miliony miejsc zabijania. Jesteśmy nie tylko zarozumiali, lecz
najokrutniejsi w przyrodzie, przy czym traktujemy to jak stan normalny, a nawet
należący do dobrego tonu, jak noszenie wykwintnych futer z lisów lub nie
donoszo- nych karakułowych płodów...
Piszę o tym, ponieważ warto uświadomić sobie, jacy naprawdę jesteśmy i dokąd
naprawdę zmierzamy.
Jeżeli, Szanowny Czytelniku, chwilami myślisz o reinkarnacji, możesz również
pomyśleć, że człowiek, który w swym poprzednim wcieleniu był szczurem, nosi w
swej podświadomo- ści pamięć tamtego istnienia, i że zarys jego ówczesnych
losów nakłada się w sytuacjach szczególnych i dramatycznych na obecność
dzisiejszą, odległą od poprzedniej, bo ludzką. Jeżeli natomiast odwrócisz tę
sytuację i wyobrazisz sobie los duszy, która po opuszczeniu ciała
człowieczego odnalazła kolejny ziemski byt w powłoce szczura, możesz posunąć
się o krok dalej i odnaleźć w swych rozważaniach własną świadomość poddaną
takiemu właśnie przeobrażeniu. Jeżeli uczynisz to, sam staniesz się bohaterem
mojej powieści i zrozumiesz, jak wiele łączy cię z tym pozornie odległym od
ciebie i obcym ci zwierzęciem. Wtedy wszystko, co napisałem, stanie się proste i
oczywiste.
Książka ta jest bowiem zarówno opartym na faktach opisem, jak i baśnią,
legendą wyjątko- wo okrutną i niesamowitą, szarą i bolesną jak życie szczura, a
przez to prawdopodobną. śyjące tuż obok, dosłownie pod naszymi stopami,
społeczeństwo gryzoni towarzyszy nam przez ty- siąclecia, uczestnicząc w
naszym dobrobycie i w naszej nędzy, w latach pokoju i wojny.
Nie chcemy ich dostrzegać, nie chcemy o nich wiedzieć, walczymy z nimi,
pogardzamy tak głęboko, jak tylko my – ludzie – potrafimy.
Zastanawiam się, czy kamuflaż niektórych zachowań mego bohatera, a także
wielu wyda- rzeń i wątków nie jest zbyt głęboki? Czy wplątane we współczesny
pejzaż symbole przeszło- ści, tropy sięgające aż do początków cywilizacji zostaną
właściwie odczytane?
Ostatnia spowiedź SZCZURA nie jest książką tylko o zwierzętach, chociaż i taki
sposób jej pojmowania wydaje się możliwy. Przeciwnie, jest opowieścią o prawach
rządzących spo- łeczeństwem, o naszych mitologiach, prawdach i kłamstwach, o
miłości i nadziei, o samotno- ści i tęsknocie.
Jesteśmy przecież mieszkańcami kosmosu, oddychamy tą samą ziemską
atmosferą, nale- żymy do tej samej gromady ssaków, o podobnej budowie mózgu,
serca i żołądka, podobnie przebiegającym zapłodnieniu i macierzyństwie. Jesteśmy
więc bardzo bliskimi biologicznie i psychicznie krewniakami, a oba nasze gatunki,
chociaż różne przyczyny o tym zadecydowały, dzięki swej żywotności, sile i
inteligencji nie tylko przetrwały miliony lat ewolucji, lecz udo- skonaliły się na tyle,
ż
e zapanowały nad planetą.
Dlatego proszę Cię, Szanowny Czytelniku, nie zapominaj, że opisując w
drobiazgowy, naturalistyczny sposób życie szczura – myślę o tobie.
7
Ciemność, ciemność jak po narodzeniu, ciemność ze wszystkich stron. Wtedy
było jeszcze ciemniej: czarna, szczelna bariera odgradzała od życia, od przestrzeni,
od świadomości. Poza ciemnością nie znałem niczego, odwrotnie niż teraz, gdy w
mózgu żarzą się powidoki, pozo- stałości światła, szczątki, okruchy, cienie.
Przypomnij sobie tamtą pierwszą widzianą, zapamiętaną ciemność, przywołaj ją
w pierw- szej, najwcześniejszej postaci, próbuj odtworzyć przebieg życia,
zdarzenia, wędrówki, ucieczki, podróże – od początku: od pierwszych momentów
po opuszczeniu ciepłego brzucha matki, od pierwszego bolesnego zachłyśnięcia się
powietrzem, od uczucia nagłego chłodu, od przegryzienia pępowiny i delikatnego
dotyku języka.
Pamiętam: kanały, piwnice, sutereny, podziemia, strychy, tunele, przejścia,
szczeliny, rynsztoki, kloaki, szamba, rowy, przewody kanalizacyjne, studnie,
ś
mietniki, wysypiska, ma- gazyny, spiżarnie, kurniki, chlewy, obory, stodoły... Mój
szczurzy świat – życie wśród cieni, czerni, szarości, mroków i półmroków,
zmierzchu i nocy, najdalej od dnia, od światła, od oślepiającego słońca, od
blasku, od przeszywających na wskroś promieni, od połyskujących i rażących
powierzchni.
Jak najdalej od światła, gdy kierowałem się tylko zapachem mleka w
nabrzmiałych sut- kach i ciepłem brzucha, gdy sklapnięte uszy nie
przepuszczały dźwięków, wtedy bardziej poczułem, niż zobaczyłem po raz
pierwszy – poprzez cienką błonę zrośniętych powiek – cień szarości, jaśniejszą
plamę w otaczającym głębokim mroku. To odblask zapalonej żarówki lub załamany
refleks słońca, wpadającego w południe przez piwniczne okienko, dotarł nagle do
moich zakrytych oczu, obudził pierwsze przeczucia.
Łagodne światło fascynuje, zaciekawia, wzywa. Odrywasz się od
mlecznego gruczołu i niezdarnie czołgasz w kierunku poświaty.
Matka delikatnie chwyta zębami za skórę, przyciąga, układa obok siebie.
Przy ciepłym brzuchu zapominasz o tamtej szarej plamie. Zapominasz tylko na
chwilę. Niebawem niepokój wraca, znowu widzę niewyraźny kontur, ponownie
odrywam się i pełznę w stronę tunelu łą- czącego gniazdo z piwnicą.
Matka liże mnie dokładnie, myje wilgotnym językiem, oczyszcza z pierwszych
pcheł, któ- re zagnieździły się w pachwinach.
Niewiele zapamiętałem z tamtych odległych początków świadomości, kiedy nie
wiedzia- łem jeszcze, że jestem szczurem, a nie rozbudzona wyobraźnia niczego nie
przeczuwała i nie tłumaczyła.
Obok dążenia w kierunku światła, w kierunku wszelkich rozjaśnień
przebijających się przez powieki, reagowałem tylko na wydawane przez matkę
przenikliwe piski. One właśnie, obok zapachu sutek i poczucia bezpiecznego ciepła
– przyciągały, uczyły, nakazywały.
Mój słuch nie jest jeszcze ukształtowany, otwory uszne są zarośnięte i tylko
część dźwię- ków dociera do wnętrza. Pisk matki odróżniasz jednak natychmiast,
łączysz go z ciepłem i rozkosznym smakiem mleka.
Nagą dotychczas różową skórę powoli porasta delikatny szary puch, czuję to,
jest mi coraz cieplej. Teraz nie boję się leżeć na odkrytej powierzchni.
Rosnę, staję się coraz silniejszy. Potrafię pierwszy dotrzeć do wypełnionego
mlekiem sut- ka, a nawet odsunąć pełznących obok. Odpycham ich, zagradzam im
drogę, a kiedy w gru- czole zabraknie mleka, całym ciężarem pełznę do następnego.
8
Jem najwięcej, jestem największy, ulegają mi, ustępują. Co dzień na
twardym podłożu gniazda usiłuję stawać, prostować niezdarne, słabe jeszcze łapki,
posuwać się do przodu i do tyłu, przewracać się i podnosić. Gdy zamiar nie udaje
się, piskiem przywołuję matkę, która przyciąga mnie do siebie, łapiąc zębami za
ogon lub skórę na karku.
Potrzeba twardego podłoża, na którym uczę się chodzić, staje się równie silna
jak potrzeba światła w zamkniętych, lecz coraz wrażliwszych oczach.
Tu, na twardym dnie gniazda, wyczułem wyrastające z moich palców słabe
jeszcze pazur- ki, uginające się, sprężynujące, pomagające wstać.
Matka przemywa językiem moje ciało, zbiera wszelkie nieczystości i odchody,
wyłapuje boleśnie gryzące pchły. Po kolejnym myciu otwierają mi się konchy uszu.
Nagle docierają do mnie dźwięki. Szum hydrantu, skrzypienie schodów,
uderzenia w rury kanalizacyjne, piski mniejszych szczurków, daleki hałas ulicy,
nocne miauczenie kota; olbrzymi strumień szme- rów i ech – głosów, szelestów,
drgnięć, ruchów.
Ogłuszony, rozkraczam się na dnie gniazda, unoszę głowę do góry i wzywam
pomocy. Po raz pierwszy słyszę dokładnie własny głos – przenikliwy, wibrujący
pisk. Dotychczas odbie- rałem go zupełnie inaczej – przytłumiony, dochodzący z
daleka, a obok głosu matki – najgło- śniejszy ze wszystkich. Teraz wydaje się słaby
i mizerny pośród wielu dźwięków dobiegają- cych ze wszystkich stron. Światło
przebijające powieki nadal pozostaje tajemnicą, nie wyja- śnioną i niezrozumiałą.
Wszystkie szczurki dążą teraz do szarych, czerwonawych plam i mat- ka ma z nami
sporo kłopotów: bezustannie czuwa i powstrzymuje nas przed wypełznięciem z
nory. Przychodzi jej to coraz trudniej, gdyż nasze kończyny stają się coraz
silniejsze, chociaż ślamazarnie i powoli to jednak poruszamy się już po całym
gnieździe. Zdenerwowana matka kładzie się przy wyjściu usiłując zagrodzić drogę.
Gramolimy się po jej grzbiecie, napełzamy i podpełzamy w kierunku nie znanej,
kuszącej szarości, coraz żywiej wirującej pod powieka- mi. Kilkoro małych
zniknęło, i każde z nas ma swój własny gruczoł mleczny, podczas gdy poprzednio
przy brzuchu matki stale trwały przepychanki, odtrącania, wręcz walki.
Może matka sama zagryzła kilkoro małych, które przesiąknęły obcym
zapachem, zaciera- jącym woń gniazda, może zdechły z głodu i wycieńczenia,
bezustannie odpychane od sutek, może wypełzły korytarzem w kierunku światła i
złowił je kot, może ukradła je inna samica, której zginęło potomstwo...
Pozostało kilka ruchliwych samczyków i samiczek coraz bardziej
zniecierpliwionych wła- sną ślepotą, nieporadnością, słabością. śądnych
samodzielności i ciekawych.
Poznajemy już nasz własny zapach i dotyk wibrysów, sztywnych i wrażliwych
szczecinek, wyrastających z nozdrzy.
Nieruchome dotychczas mięśnie powiek zaczynają się kurczyć, poruszać,
naprężać. Sta- ram się otworzyć je, rozewrzeć, unieść.
Matka pomaga nam przecierając i przemywając okolice oczu
językiem. Do światła! Ze wszystkich sił do światła!
Widzę. Powieki rozwierają się. Najpierw przez niewielką szparę wpada do
wnętrza rozpro- szony promień. Doznaję nie znanego dotychczas uczucia: światło
ujawnia rzeźbę ziemi, wnę- trze gniazda, norę, tunele biegnące w różnych
kierunkach. To, co wyczuwałem dotychczas węchem, muśnięciem wibrysów,
dotykiem skóry i łap teraz widzę dokładnie. Szczegóły, zmarszczki, załamania,
owale, ostrości, fałdy, wzniesienia, nacieki – nabierają innego zna- czenia.
Kształt widziany różni się bowiem od kształtu wyczutego dotykiem,
niewyczerpanym bogactwem jaskrawości. Nie można wyobrazić sobie światła,
jeżeli nigdy się go nie widziało.
Widzę. Powieki rozwierają się coraz bardziej, zsuwają się z wypukłej gałki oka.
Największe odkrycie, odkrycie samego siebie. Dokładnie badam własną
anatomię: wyra-
stające z nie owłosionych palców pazury, grzbiet, który dostrzegam odwracając
głowę, i zło-
9
ż
ony z delikatnych pierścieni ogon, pęczniejące gruczoły płciowe, ciemną
puszystą sierść jaśniejącą na brzuchu. Oglądam pachnące sutki matki, ciepły
miękki brzuch, pod którym można się ukryć, potężne zęby delikatnie chwytające
mnie za skórę.
Jesteś małym szczurem, mieszkającym w podziemnym gnieździe, szczurem
chronionym i pilnowanym przez matkę przed niebezpieczeństwami, których nie
znasz i nie potrafisz prze- widzieć.
Nie wiem jeszcze, co oznacza strach, ponieważ znam tylko lęk
chwilowego głodu, gdy matka zbyt długo nie wraca do gniazda.
Kilkakrotnie zdarzało się, że leżałeś z boku nie mogąc dotrzeć do napełnionych
mlekiem gruczołów. Wtedy bałeś się, że nie odnajdziesz ich, a gdy matka po
powrocie przygarniała cię do siebie i karmiła, odczuwałeś radość zaspokojenia.
Uczucie to wiązało się z nasyceniem, gdy najedzony i rozleniwiony sam
odsuwałem się od ciepłych gruczołów, czując w trzewiach rozkoszne ciepło mleka.
Widzę. Otaczają mnie czarne, wklęsłe, obwisłe płaszczyzny z
prowadzącymi w różnych kierunkach otworami mrocznych korytarzy, w których
poruszać się można tylko za pomocą wibrysów. Kończą się nagle ślepymi
ś
cianami murów. Tylko otwór, z którego wpada do wnętrza błyszcząca
poświata, prowadzi dalej. Nie wiem jeszcze dokąd i właśnie ta niepew- ność
niepokoi i najbardziej intryguje. Tymczasem matka i ojciec nie pozwalają zbliżać
się do tego tajemniczego otworu, a kiedy usiłuję wybiec z rozpędu na zewnątrz,
karcąco gryzą mnie w uszy. Podnoszą za skórę na grzbiecie i piszczącego
taszczą z powrotem. Z konieczności baraszkuję w norze, zwiedzam ślepe
korytarze, bawię się ze szczurkami, ćwiczę zęby na zbutwiałej desce.
Ś
wiatło przyciąga bezustannie. Chcę poznać jego źródło, jego istotę, dowiedzieć
się, czym właściwie jest.
Powoli zaczynam rozumieć, że jego zmienne natężenie, jaskrawość i barwa
zależne są od wydarzeń zachodzących za oknami. Niekiedy rażąco ostre, o
jaskrawym odblasku rozjaśnia- jącym wnętrze aż po zwężające się u góry ściany.
Innym razem zamglone, jednostajne, wpa- dające pod innym kątem.
Obserwowałem również gwałtowne zmiany refleksów światła, zu- pełnie jakby jego
ź
ródło pulsowało. Najbardziej jednak dziwił mnie brak wszelkiego światła
powtarzający się regularnie. Na razie jednak wszystkie próby wyjścia i zbadania
tych tajem- niczych zjawisk udaremniała matka.
Kiedy właściwie zacząłem bać się światła? Strach nadszedł później. Najpierw
stałem się podejrzliwy i nieufny. Mały szczur wymyka się, wychodzi na zewnątrz.
Matka wyskakująca zawsze za każdym z nas, tym razem pozostaje na miejscu,
unosi noz- drza, węszy, porusza wibrysami, zdenerwowana. Całym ciałem
zastawia tunel. Jej zdener- wowanie udziela się nam, kulimy się przy jej boku.
Odległy pisk, szamotanina, miauknięcie. Wyczuwam obcy niemiły zapach, który
tak za- niepokoił matkę. Pisk ustaje. Oczekuję powrotu, nie wraca. Matka tuli nas
pod swym brzu- chem, przykrywa, napełza, wyciąga szyję, węszy. Do piwnicy
przez rozbite okno wtargnął kot. Czuwa przyczajony za hydrantem, krąży, wie o
naszej obecności. Lecz my, małe ruchli- we szczurki, nie wiemy o nim nic, nie
zdajemy sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa, nie wiążemy zniknięcia
małego szczura z zapachem kota. Niepokoi nas tylko zachowanie matki, jej
nerwowość, cierpki smak słodkiego dotąd mleka.
Ś
wiatło przyciąga. Podejmujemy więc następne próby wyjścia, nie
podejrzewając niebez- pieczeństw, nie wiedząc o istnieniu wrogów, trucizn,
pułapek, nie przeczuwając śmierci, nie wiedząc o możliwości śmierci.
Jestem coraz silniejszy, coraz większy, coraz ruchliwszy. Tam za cienką
ś
cianą piwnicy znajduje się inny świat, nowa nie znana rzeczywistość. Stamtąd
rodzice przynoszą pożywie- nie, stamtąd przychodzi ojciec, któremu matka
pozwala już teraz nocować w gnieździe. Trze- ba wyjść, koniecznie trzeba wyjść.
Kot podkrada się często, wysiaduje w piwnicy. Matka
1
0
drży wtedy ze strachu, a my wpełzamy pod jej brzuch. Niebawem następny
nieostrożny mały szczur zostaje zjedzony przez kota. Ludzie wstawiają szybę i kot
nie ma już którędy przycho- dzić.
Matka wyprowadza mnie wprost na światło. Promień padający z wysoko
umieszczonego otworu uderza źrenicę, oślepia. Siedzę przy wejściu w jasnym
kręgu. Odkrywam, że światło niesie oprócz blasku również ciepło. Przez długą
chwilę rozkoszuję się tą smugą. Lecz ja- skrawa plama nagle znika, po chwili
pojawia się, znika powtórnie, znowu przesuwa się. Bie- gamy teraz po piwnicy,
niezdarnie wdrapujemy się na spiętrzone bryły węgla, ześlizgujemy w dół,
spadamy, rzucamy na siebie w udanych atakach. W hydrancie bulgoce woda. Matka
pod- chodzi do dużej płyty, wsuwa się pod nią. Idę za nią ostrożnie. W
mroku błyszczy woda. Matka pochyla się, pije. Mały nieostrożny szczur wskakuje
wprost do wody. Piszczy przera- żony, przebiera łapkami, usiłuje pływać. Matka
chwyta go zębami za grzbiet i ciągnie w górę. Piwnica jest obszerna, obiegam ją
wielokrotnie w koło. Pod drzwiami można przecisnąć się na drugą stronę. Teraz,
kiedy już wiem, którędy wpada do piwnicy światło, muszę dowiedzieć się, co
znajduje się tam za drzwiami, w zalegającej ciemności, z której przychodzą
ludzie. Kroki na schodach. Matka łapie mnie i niesie w kierunku nory. Pozostałe
szczurki biegną za nami. Teraz wsłuchujemy się w dobiegające z piwnicy odgłosy.
Znam już dźwięk klucza. Natomiast skrzypienie okiennych zawiasów to odgłos
nowy. Do gniazda dociera chłodne, wilgotne powietrze. Poruszam nozdrzami. W
uszy wciska się wiele nie znanych odgłosów. Łoskot wsypywanego do piwnicy
węgla tłumi skutecznie wszelkie dźwięki i echa. Wwierca się w uszy, rozsadza
czaszkę. Gniazdo wypełnia duszący pył. Prze- rażony wraz z pozostałymi
szczurkami biegam po gnieździe. W końcu przywieram do zimnej ściany na krańcu
ś
lepego korytarza. Matka zachowuje się spokojnie – widocznie przyzwy-
czaiła się wcześniej do tego łoskotu – czuwa, byśmy w panice nie wypadli na
zewnątrz.
Grzechocą łopaty. Bryły węgla sypią się w dół. Kurz opada. Ludzie opuszczają
piwnicę. Zgrzyta klucz. Cisza, nagła cisza.
Matka ostrożnie wysuwa głowę na zewnątrz, porusza wibrysami, wciąga
powietrze w noz- drza. Sprawdza, czy nic już nie grozi, czy ludzie odeszli.
Tłoczymy się za jej długim, nagim ogonem. W końcu wyprowadza nas na
powierzchnię. Dostrzegam, że światło wpadające do piwnicy przez zakurzone
okienko przesunęło się pod drzwi.
Odróżniam już dzień od nocy. Odróżniam światło związane z obecnością
człowieka od światła wpadającego przez okna. Wiem, że poza ścianami
gniazda, poza murami domu, w którym się urodziłem, istnieje nie znany
ś
wiat. Poznaję to po cieniach, mącących jasność wpadającego światła, po
zapachu matki i ojca powracających stamtąd, po woni wpadającej przez
otwierane drzwi i okna, po odgłosach w rurach kanalizacyjnych, po szumach,
echach, piskach, skrzypnięciach, szczękaniach, zgrzytach.
Do piwnicy przychodzą nie znane szczury, ich woń, chociaż podobna do naszej,
jest od- rębna. Matka wypędza je i gryzie. Obce szczury przynoszą zapach
własnych gniazd, woń swoich własnych odrębnych dróg, swoich rodzin. Próbuję
wymknąć się za nimi, iść ich śla- dem. Matka cofa mnie już od drzwi piwnicy i
rozzłoszczonego zanosi do gniazda.
Dzień przesuwa się za dniem, noc za nocą. Ciekawość staje się
koniecznością, potrzeba opuszczenia piwnicy i pójścia dalej pcha mnie w
stronę podłużnej szpary pod drzwiami. Wszystkie małe szczury są podniecone i
niespokojne. Coraz częściej też dochodzi do pozo- rowanych napaści, ucieczek,
walk. Odpychamy się uderzeniami nóg, drapiemy, przewracamy, gryziemy w uszy,
nosy, ogony, podbrzusza.
Poznajemy oszałamiający smak krwi, smak wyjątkowy, smak mięsa myszy i
przyniesione- go przez ojca żywego ptaka.
1
1
Najmniejszy i najsłabszy z małych szczurków wymyka się przez szparę pod
piwnicznymi drzwiami. Wraca wysmarowany ostro pachnącym płynem,
zagłuszającym jego naturalną szczurzą woń, po której każdy z nas się poznaje.
Jest obcy, inny. Zdobywamy teraz doświad- czenie atakując najmniejszego i
najsłabszego z nas. Ostre zęby trafiają go w oko. Oślepiony kryje się w kącie.
Wkrótce skórę pokrywa warstwa zakrzepłej krwi, ran, strupów. Gryziemy,
przepędzamy, drapiemy, jakby nie pochodził z naszej rodziny. Matka nie staje w
jego obro- nie, nie pozwala nawet kryć się pod swoim brzuchem.
Po następnej gonitwie zakrwawiony szczurek zdycha wciśnięty pomiędzy bryły
węgla. Piwnica staje się coraz mniejsza, postanawiam wyrwać się z niej, jak
tylko będzie to moż-
liwe.
Wyruszam wzdłuż piwnicznej ściany pokrytej zmarszczkami odpadającego
tynku. Wzy- wają mnie dalekie zapachy, lekkie powiewy nie znanego świata,
smugi innego powietrza. Początkowo posuwam się bardzo ostrożnie, jakby
zewsząd groziły niebezpieczeństwa, jakby w każdej szarości, pajęczynie,
zmarszczce, w każdym załamaniu muru ukrywał się nie znany wróg.
Boję się wszystkiego, czego nie znam. Szybko przebiegający pająk przecina
drogę, doty- kam go koniuszkami wibrysów – kuli się gwałtownie, nieruchomieje,
zmienia w grudkę zie- mi.
Jego strach pomaga mi. Boi się bardziej niż ja, jest słabszy niż ja, delikatniejszy,
kruchy... Wystarczy ruch siekaczy, by pozbawić go życia. Nie, to niepotrzebne.
Widziałem przecież, jak matka omijała takie znieruchomiałe szare grudki.
Widocznie są niesmaczne lub niezdro- we.
Zostawiam znieruchomiałego pająka i znacznie śmielej podążam naprzód.
Wślizguję się między ścianę a owiniętą pakułami rurę kanalizacyjną. Nagle
słyszę daleki, narastający szmer, jakby coś pędziło w moim kierunku. To w rurze
rozlegają się ostre, gwałtowne dźwię- ki, a nad moją głową przewala się potężny,
syczący, bełkocący strumień.
Gwałtownie przywieram do ściany, jakby rzeczywiście groziło
niebezpieczeństwo. Dźwięki przeszywają na wskroś, oddalają się, giną. Przez
chwilę odczuwam paniczną chęć ucieczki.
Uczucie strachu mija. Idę dalej. Znacznie ostrzej wyczuwam teraz chłodny
powiew wiatru. Stamtąd, z zarysowanego na horyzoncie jaśniejszym
obramowaniem przejścia. Zatrzymuję się co chwila, rozglądam, idę dalej. Nozdrza
rejestrują smugę zimniejszego powietrza zawie- rającego zupełnie nowe,
rozkoszne, smakowite zapachy. Nagle czuję na karku ostre zęby. Matka trzyma
mnie mocno za skórę, unosi i obraca. Piszczę ze złości. Moje łapki wiszą w
powietrzu, ogon zamiata podłogę. Uznała, że za wcześnie jeszcze na samodzielne
wyprawy.
Odwracam głowę i usiłuję złapać koniuszkami zębów jej ucho.
Wracamy. Matka zatrzymuje się, jakby wyczuła niebezpieczeństwo wśród
dochodzących z góry uderzeń, pogłosów, ech.
Dalekie rytmiczne dźwięki. Potężnieją, nadchodzą. Matka cofa się między
ś
cianę i wiązkę cienkich rur.
Trzeszczą otwierane drzwi, przenikliwe światło wypełnia pomieszczenie aż
po zasnuty pajęczynami, okopcony sufit. Gwałtowny podmuch ciepłego powietrza
przeraża matkę, która niemal wciska się w ścianę. Stawia mnie na betonie przed
sobą, lecz ucisk jej zębów nie słab- nie.
Ludzie wnoszą dużą drewnianą skrzynię. Ich sapanie i bełkotliwe dźwięki
przerażają mnie. Piszczę ze strachu. Matka puszcza skórę i napełza na mnie całym
ciałem. Przykrywa, tłumi wszelkie dźwięki. Poci się, jej zapach staje się inny,
niepokojący. Odmienny jest również szum krwi – szybszy, nerwowy,
rozsadzający żyły.
Widocznie ze strony gulgoczących i sapiących brył mięsa zagraża nam
niebezpieczeństwo.
1
2
Stawiają skrzynię przed drzwiami piwnicy, w której mieści się wejście do nory.
Otwierają je szeroko, podsuwają żelazny odważnik, by się nie zamknęły. Wysuwam
głowę spod brzu- cha matki. Chcę widzieć. Zniecierpliwiona wciska mi głowę z
powrotem pod brzuch. Droga do nory jest zamknięta.
W tej chwili na schodach rozlega się kolejne dudnienie. To następni taszczą
skrzynię. Z
wrzaskiem, trzaskiem, sapaniem.
To ludzie, to właśnie ludzie – nasi najwięksi wrogowie. Stawiają skrzynię tuż
przy nas.
Po raz pierwszy widzę ludzi, po raz pierwszy wyczuwam ich woń, po raz
pierwszy jestem tak blisko nich. Słyszę ciężki łoskot ludzkich serc. Kwaśny opar
potu wypełnia piwnicę.
Hałaśliwi, bezkształtni, na uginających się kończynach, ze sztywno
wzniesionymi kuli- stymi głowami, wydają bełkotliwe, syczące dźwięki.
Zdenerwowana matka ponownie chwyta mnie zębami za kark. Odwraca się i
biegnie w kierunku rur kanalizacyjnych.
Udało się. Wciśnięci między obandażowane pakułami i pokryte gipsem
przewody czujemy się nieco bezpieczniej. Krew matki płynie wolniej, niemal
wraca do normalnego rytmu. A jednak nadal nam zagrażają, drażni nas ich
obecność, zapach i światło, które przynieśli. Jeste- śmy otoczeni. Otwarta od góry
przestrzeń między rurami a ścianą jest niepewną kryjówką. Nozdrza matki
poruszają się. Każdy z ludzi pachnie inaczej, odrębnie. Wyczuwam to, gdy
przechodzą obok.
Z tego zapachu matka potrafiła wiele wywnioskować, tylko wtedy jeszcze o tym
nie wie- działem.
Nadal trwamy nieruchomo wciśnięci we wnękę między bulgocącymi rurami a
ś
cianą, po- zbawioną w tym miejscu jakichkolwiek otworów. Oczekujemy, aż
ludzie opuszczą piwnicę, zamkną drzwi, wygaszą światło, odejdą.
Matka znowu napełza na mnie całym ciałem jakby w obawie, że zacznę piszczeć
lub z cie- kawości wysunę się do przodu.
Ludzie opuszczają piwnicę, zatrzaskują drzwi, przekręcają klucze w
skrzypiących zam- kach. Ostatni z wychodzących wydaje dźwięki układające się w
rytmiczny ciąg tonów.
Ś
wiatło gaśnie. Ciężkie kroki na schodach oddalają się. Niebezpieczeństwo
minęło. Matka uspokaja się. Chwyta zębami za kark i niesie prosto do nory.
Wypuszcza dopiero w gnieździe, gdzie przestraszone rodzeństwo obwąchuje mnie z
ogromnym zainteresowaniem.
Niebezpieczeństwo zaostrzyło mój głód. Rzucam się łakomie na resztki
pozostałe z przy- niesionej przez matkę ryby.
W gnieździe jest bezpiecznie, zacisznie, spokojnie, ciepło – jak we wszystkich
gniazdach, jakie założysz w przyszłości.
Pierwsze zetknięcie z ludźmi zaniepokoiło cię, rozdrażniło, przestraszyło.
Wiedziałeś już: szczurze losy związane są z ludzkimi ściśle, nierozerwalnie,
stale, koniaków z ludźmi nie unikniesz.
Sapiące, gwiżdżące, bełkoczące góry mięsa, rozchwiane na rozkołysanych
odnóżach budzą paniczny lęk. Ten strach jest ci potrzebny, będzie cię bronił i
ratował. Ucz się strachu. Ucz się ucieczki, w której przerażenie pomnaża siły.
Później nauczysz się nienawiści i zabijania.
Od tamtego zdarzenia matka pilnuje nas wytrwale. Gdy zasypia, kładzie się przy
wyjściu zasłaniając sobą cały otwór, a gdy mimo to któremuś z nas udaje się
wydostać, łapie zębami za ogon i ciągnie z powrotem.
Ojciec przynosi rybie łby z wybałuszonymi oczami, kurze flaki, nie
dojedzone kromki chleba, ochłapy mięsa.
Jedzenia jednak nie wystarcza. Rośniemy i potrzebujemy coraz więcej, i chociaż
wszystko, co przynosi ojciec, jest gruntownie przemielone przez nasze siekacze,
zaczynamy poznawać głód. Jednocześnie matka zaczyna traktować nas inaczej, nie
pozwala ssać i każdą próbę zbli- żenia do jej wypełnionych mlekiem sutek kończy
bolesne ugryzienie w nos, ucho lub ogon.
1
3
Ojciec przyniósł do gniazda żywą mysz. Pamiętam jej pisk znacznie słabszy od
szczurze- go. Ojcu zależało widocznie, by dotarła do gniazda żywa, niósł ją
bowiem ostrożnie, jakby była jego własnym dzieckiem. Poturbowana i
przestraszona usiłowała wyrwać się, uciec, ukryć w niedostępnym miejscu.
Biegała, podskakiwała, wdrapywała się na ściany, a w końcu zorientowawszy się,
ż
e jedyne wyjście zastawiła sobą nasza matka, próbowała sforsować
przeszkodę. Odbiła się od przeciwległej ściany i skoczyła na grzbiet matki, która
błyskawicz- nym ruchem zębów przegryzła jej gardło.
Teraz pije krew konającej myszy, a my wciągamy w nozdrza nie znany
dotychczas zapach. Rzucamy się, odpychamy matkę, pożeramy.
Tamten pierwszy smak żywego jeszcze przed chwilą ciała, pamiętam doskonale,
ciepło i smak nie zakrzepłej krwi.
Ojciec przynosi następną żywą istotę – ptaka ze złamanym skrzydłem. Kładzie
go ostroż- nie.
Przestraszony ciemnością i szmerami ptak chce się poderwać, podskakuje,
krzyczy. Wygłodzeni zbliżamy się, obwąchujemy świergolącego ptaka,
ciągniemy za pióra, za
dziób i pazury, wgryzamy się w cienką warstwę puchu.
Z odgryzioną głową ptaka przycupnąłeś pod ścianą. Pożerasz wszystko, łącznie z
kośćmi i chrząstkami. Najbardziej smakuje delikatna substancja ukryta wewnątrz
czaszki i oczy pełne ciepłego słonawego płynu.
Uczyłem się zabijania, uczyłem się przez całe życie.
Matka spodziewała się już następnego miotu szczurów, dążyła więc do jak
najszybszego przystosowania nas do samodzielnego życia. Uznała widocznie,
ż
e skoro potrafimy zabić zranionego ptaka, to poradzimy sobie również w
tajemniczym, nie znanym świecie zewnętrz- nym.
Istniała jeszcze inna przyczyna nagłej zmiany stosunku matki do nas.
Obawiała się, że zjemy mające się niebawem narodzić małe, ślepe, niezdarne
szczurki. Później przekonasz się, że wiele szczurzych samic przejawia ten lęk. I jak
wcześniej broniła nam wszelkich kontak- tów ze światem, tak teraz zaczęła
wypędzać nas z gniazda.
Ta nie przewidywana zmiana nastrojów matki zaważyła na dalszym losie całej
naszej gru- py, na życiu i śmierci.
Z małą samicą wyruszyliśmy na poszukiwanie pokarmu. Głód doskwierał nam
solidnie i wiedzieliśmy, że zdobycie pożywienia oznacza przetrwanie. Na
matkę nie liczyliśmy już. Odpychała nas, a nawet gryzła.
Tymczasem nozdrza wchłaniają smakowite, obiecujące zapachy napływające z
zewnątrz. Przy tych wspaniałych woniach karaluchy i stonogi – jedyne dostępne w
piwnicach pożywie- nie – wydają się mdłe i monotonne.
Dotarliśmy już do szumiącej rury, przy której nie tak dawno przeżyłem pierwsze
spotkanie z ludźmi. Dalej zaczyna się nie znana, pełna tajemnic przestrzeń.
Fascynuje nas wpadające światło, przenikliwe, ostre, rażące. W naszej piwnicy
przez za- mazane farbą okienko, brudne i pokryte pajęczynami, sączyły się wątłe
promyczki. Doszli- śmy już do końca owej szczelnie owiniętej rury, znikającej w
ś
cianie. Teren jest tu bardzo niedogodny, ponieważ nic nas nie osłania.
Mała samica posuwa się śmiało naprzód, a ja podążam z nosem przy jej ogonie.
Od czasu do czasu unosimy głowy do góry, rozglądamy się wokół.
Padające z okienka promienie ostro załamują się na ścianie. Przyjemnie, ciepło,
radośnie. Właśnie stamtąd, z na wpół rozbitego okienka dochodzą te kuszące
zapachy. Trzeba tam się dostać, wspiąć na stos ułożonych w tym miejscu starych
cegieł. Na wierzchu leżą pudełka
i opróżnione worki. Przenikliwy cudowny zapach świeżego pieczywa
oszałamia. Wpada razem ze światłem. Zdaje się być z nim
związany nierozdzielnie.
1
4
Zapadnięty głodny brzuch małej samicy porusza się gwałtownie. Po dziąsłach
spływa gę- sta ślina. Czuję zwielokrotniony, bolesny głód. Szczęki poruszają się,
zęby zaciskają, zgrzy- tają. Mała samica dotarła już do otworu, znika na krawędzi.
Okienko znajduje się wysoko nad ziemią. Podążam za nią. Już mam skoczyć.
Nagle zatrzymują mnie bełkotliwe syczące dźwięki. Ludzie, ludzie. Przywieram
do framugi.
Jaskrawe światło spada na wyłożone szarymi płytami podwórze. Przykre,
oślepiające, ujawniające. Nad dachami dostrzegam jasnomatowy przestwór i
raniącą wzrok kulę słońca.
Mała samica oszołomiona światłem krąży po wybetonowanym podwórzu
poszukując ja- kiejkolwiek kryjówki, otworu, wnęki.
W otwartych drzwiach piekarni stoją ludzie, wymachują, pokazują, syczą,
ś
wiszczą, beł- kocą.
Zdenerwowana, zdezorientowana, oślepiona. Z łatwością mogła przejść pod
ż
elazną bramą zamykającą podwórze od strony ulicy.
Stamtąd dochodzi jednak przeraźliwy hałas samochodów, kroków, rozmów.
Dlatego też cofa się, nie dochodząc nawet do przerwy między stalową listwą drzwi
a betonem. Na podwó- rzu stoją blaszane pojemniki na śmiecie.
Stara się ukryć za jednym z nich. Człowiek z białym fartuchu podchodzi i kopie
w blasza- ny pojemnik. Przestraszona wybiega na środek, w stronę metalowej
pompy, z której wycieka woda. W niewielkim zagłębieniu znajduje się ściek,
otwór zamyka jednak gęsta metalowa kratka.
Prawdopodobnie zauważyła z daleka jej brązową powierzchnię, sądziła, że
przeciśnie się na drugą stronę.
Przywiera do metalu, gryzie, drapie, wciska nozdrza w twarde otwory.
Daremnie. Przejście zamknięte, zatkane, niemożliwe. Przez kratę dostrzega
ciemne, wilgotne wnętrze ścieku – świat przyjazny, znany i bezpieczny.
Zbliża się człowiek w rozchełstanym, szeleszczącym, powiewającym fartuchu.
Spod czep- ka wystają długie jasne włosy. Bełkoce, rechoce, piszczy, dyszy,
ś
wiszcze.
Zbliża się. Mała samica rani dziąsła o metalową kratę, wyrywa się, wciska,
trzęsie ze stra- chu.
Zbliża się, w ręku trzyma dymiący metalowy
czajnik. Podnosi go wysoko, aż słońce odbija się
w lustrzanej blasze.
Dźwięki stają się coraz głośniejsze. Strumień parującego wrzątku spada na
grzbiet małej samicy. Usiłuje uciec. Daremnie. Przewraca się, koziołkuje, okręca,
wije. Ukrop spływa na brzuch. Przenikliwy pisk wwierca się w uszy. Następny
strumień spada wprost w nozdrza. Pisk zamiera, ustaje. Człowiek trąca szczurka
nogą, sprawdza, pochyla się.
Ujmuje w dwa palce koniec ogona i niesie do śmietnika.
Podnosi klapę, wrzuca. Odwracam się, ześlizguję na chłodną betonową
posadzkę, ucie- kam. Do gniazda, do nory, do ciemności.
Rozumiem strach matki, wiem, że ludzi trzeba się bać zawsze i wszędzie.
Zawsze i wszę- dzie trzeba przed nimi uciekać.
Matka śpi. Wpełzam ostrożnie i zabieram się do obgryzania nie dojedzonej
skórki chleba. Tym razem toleruje mnie, nie wypędza. Jej potężny, balonowaty
brzuch porusza się przy każ- dym oddechu. Następny miot szczurów powoli
przygotowuje się do wyjścia na świat.
Od dawna matka znosi do nory kawałki waty, strzępy szmat, gazety,
sznurki. Wyścieła nowe gniazdo dla kolejnego potomstwa.
Ojciec przynosi wyschniętą na kość rybę. Kiedy usiłuję zbliżyć się do
pachnącego pokar- mu, rzuca się na mnie i boleśnie gryzie w szyję. Skaczę w bok.
Uciekam. Nie pozostaje mi nic innego, jak opuścić gniazdo możliwie najszybciej.
Znowu jestem na betonowej piwnicz-
1
5
nej posadzce. Blask sączący się z matowych okienek zaczyna słabnąć. Zbliża się
noc. Wśród sterty połamanych skrzynek czekam, aż ściemni się zupełnie.
Już. Nieomylnie, kierując się sterczącymi po obu stronach pyszczka wibrysami
podążam drogą, którą ostatnio przebyłem z małą samicą.
Podwórze oświetla zamglona latarnia. Z piwnicznego okienka powoli
ześlizguję się na bruk. Teraz już wiem, dlaczego mała samiczka uległa
dezorientacji. Podwórze przypomina olbrzymią miskę, jest wklęsłe, a ściana
od strony piwnicy stoi na podmurówce. Z samego dna, ze szczurzej
perspektywy, nie widać przejścia pod bramą, wykruszonych cegieł w bocz- nej
ś
cianie, szeroko rozwartego ujścia rynny, żadnego miejsca, gdzie szczur
mógłby się ukryć. Okrążam podwórze badając każdy kąt. Ze środka, z miejsca, w
którym zginęła mała samica, dostrzegam tylko pokrywy metalowych śmietników i
ż
elazną pompę na tle murów.
Z pojemnika, do którego wrzucono małą samicę, dochodzi przytłumiony
dźwięk zębów zgrzytających o kość.
Szybko wspinam się po opuszczonej pokrywie. Jestem głodny, bezustannie
głodny. Śmietnik wypełniają najprzeróżniejsze odpadki – puste pudełka,
metalowe puszki, papiery,
kości, skórki bananów i pomarańczy, szmaty, łupiny, włosy, ogryzki.
Zjadam kilka okruszyn suchego chleba. Wpełzam głębiej. Odgłosy pożerania są
coraz wy- raźniejsze.
Gdzieś tu powinna znajdować się mała samica.
Coraz niżej. Na samym dnie olbrzymi stary szczur pochłania wnętrzności
małej samicy. Zbliżam się ostrożnie. Słyszę zgrzyt jego potężnych zębów. Nie
odpędza mnie. Obwąchuje uważnie, dotyka wibrysami, sprawdza, bada. Robię
to samo, gotowy w każdej chwili do ucieczki. Nie atakuje, pozwala przyłączyć
się do siebie. Mięso małej samicy jest delikatne i smaczne.
Pożeramy ją, pozostawiając resztki
kości i sierść. Jestem nasycony,
napełniony, ociężały.
Stary szczur przeciska się przez szeleszczące papierzyska na powierzchnię,
podążam za nim.
Nad podwórzem świeci księżyc, staję na tylnych łapach, podpierając się
ogonem, i unoszę głowę. Długo wpatruję się w jaskrawą powierzchnię. Stary
szczur zaspokaja pragnienie wodą kapiącą z pompy.
Bezszelestny cień na chwilę zasłonił powierzchnię księżyca. Krąży nad nami.
Zniża lot. Stary szczur przywiera do ziemi. Wyczuwam niebezpieczeństwo i
skaczę w stronę pojemni- ka. Ogromna sowa muska mnie swymi skrzydłami.
Ma duże, przerażające oczy i zakrzywione szpony. Stary szczur skacze, jest już
przy mnie. Nocny ptak wydaje ostry krzyk i wzbija się w powietrze. Przez chwilę
krąży jeszcze nad po- dwórzem. Odlatuje.
Na ulicy. Przemykam rynsztokiem w cieniu krawężnika, wdychając zapach
chłodnego, mokrego bruku.
Stary szczur lubi widać długie wędrówki, raz po raz dotykam wibrysami
koniuszka jego ogona. Staram się zapamiętać drogę, chcę wrócić do mojej piwnicy.
Stary szczur przebiega jezdnię. Na przeciwległym chodniku widzę ludzi.
Stary szczur ignoruje ich obecność, jest spokojny, pewny, obojętny. Zatrzymuje
się przy krawężniku w pobliżu stojących. Jego kształt zlewa się z ulicznym
brukiem, ginie w nim. Kamienna kostka błyszczy w świetle wysokich latarni, na
tym tle matowa sierść starego szczura jest prawie niewidoczna.
Idę za nim, szybko przemykam jezdnię.
1
6
W dalekiej perspektywie ulicy dostrzegam przesuwające się w naszym kierunku
ś
wiatło. Pisk, warkot, trzask. Stary szczur nie wykazuje zaniepokojenia. Posuwa się
wzdłuż rynsztoku, jakby nie dostrzegał narastającego blasku, głosu, szumu.
Wciskam się pod strzęp wytłuszczonej gazety. Obok nas z wielką szybkością
przejeżdża zaopatrzony w silne reflektory samochód.
Pierwszy samochód, jaki spotkałem na swej drodze. Nie zdążyłem jeszcze
ochłonąć ze zdenerwowania, a już nadciąga następny, i jeszcze jeden, i jeszcze. Na
wpół ogłuszony wyła- żę spod papieru. Samochody przejechały, ulica jest spokojna.
Stary szczur schronił się w ni- szy między krawężnikiem a włazem kanału.
Siedząc na tylnych łapach pożera znalezioną przed chwilą skórkę od kiełbasy.
Dopiero teraz wyczułem zgromadzone w tym miejscu sma- kołyki – skóry słoniny,
rozmiękły chleb, zgniłego banana, ogryzki jabłek.
Czuję głód, od poprzedniego posiłku minęło sporo czasu. Siadam obok starego
szczura i jem, jem, jem, aż do ponownego nasycenia.
Jestem w kanałach. Czas przepływa nieuchwytnie, jak czarne strugi ścieków i
odpadków. Tylko z góry, z okrągłych włazów i zakratowanych studzienek sączy się
blade światło, po- dobne do panującego w naszej piwnicy.
Stary szczur wprowadził mnie tu przez niewielką szczelinę między żelaznym
obramowa- niem studzienki a kamiennymi płytami.
Pod całą ulicą, pod chodnikami i jezdnią, we wszystkich kierunkach przebiegają
wydrążo- ne korytarze. W dół, w górę, łagodnie, stromo, między ścianami kanałów
a powierzchnią, na wielu poziomach, pod posadzkami, podłogami, płytami betonu,
pod podwórzami i garażami, warsztatami i piwnicami leży rozległy pogmatwany
labirynt zamieszkany przez rzesze szczu- rów.
Cały ten świat, mój wspaniały świat trawi bezustanna gorączka zdobywania
pokarmu, po- żerania, pochłaniania, zjadania, rozszarpywania, zabijania,
gryzienia, napadania, niszczenia słabszego, mniejszego, nie mogącego się bronić,
innego, obcego, wydzielającego nieznośną woń.
Razem ze starym szczurem, trzymając się jego boku, przemierzam świat,
którego istnienie przeczuwałem, wyruszając w pierwszą drogę wzdłuż
wodociągowej rury, usiłując dotrzeć do niego samodzielnie, poszukując możliwości
opuszczenia gniazda w piwnicy.
I chociaż dławi mnie strach, gdy szczury pędzące w morderczej gonitwie
wpadają wprost na mnie lub gdy natykam się na zagryzionego obcego, to
czuję się na swoim miejscu, w swoim żywiole, u siebie.
Stary szczur znakomicie orientuje się w ogromnym labiryncie, idzie sobie tylko
znanymi drogami, do sobie znanych celów.
Nie prowadzi mnie, lecz pozwala, bym szedł za nim, toleruje mnie obok siebie
lub za sobą. Przekonałem się o tym boleśnie, usiłując go w pewnym momencie
wyprzedzić. Z całej siły ugryzł mnie w ogon tuż przy nasadzie i, gdybym nie cofnął
się, byłby mnie prawdopodobnie zagryzł. Zostałem więc z tyłu z krwawiącym
ogonem, mając przed sobą jego potężny wygięty grzbiet.
Nie wysuwam się, biegnę za nim, poddaję się jego woli, zdaję się na niego...
Szerokim korytem płynie strumień ścieków. Stary szczur biegnie
krawędzią. Nagle za- trzymuje się, pochyla nad wodą, zanurza się. Prąd porywa
go, unosi. Skaczę za nim. Woda zalewa uszy, oczy i nozdrza. Ma słonawo-kwaśny
przyjemny smak i zapach rozwodnionego moczu. Odruchowo przebieram łapkami,
płynę. Głowa starego szczura wyraźnie odcina się na tle zmarszczek wody.
Dobija do przeciwległego krańca, zahacza pazurami o chropowatą
powierzchnię, wyska- kuje na brzeg. Otrząsa się, aż dolatujące krople wpadają mi
w oczy.
1
7
Zbieram wszystkie siły, aby oprzeć się silnemu prądowi wypychającemu ku
ś
rodkowi po- toku. Gwałtownie przebieram łapkami, starając się trzymać głowę
wysoko, by fale nie zale- wały pyszczka. Zbliżam się do przeciwległej ściany
niemal w tym miejscu, gdzie stary szczur. Zahaczam pazurami przednich i tylnych
łap. Usiłuję wskoczyć na brzeg. Nie od razu się uda- je. Ponownie wpadam w nurt,
wbijam pazury we wgłębienia. Napinam mięśnie. Tym razem skok wypadł
doskonale. Woda spływa z sierści, otrząsam się kilkakrotnie. Stary szczur wyru-
szył już dalej. Biegnę jego śladami odciśniętymi w wilgotnym nalocie
pokrywającym po- sadzkę. Odnajduję go za rogiem, wpatrzonego w niewielki
szary kłębuszek przypominający zminiaturyzowanego szczura.
Mysz trzyma w mordce dużą białą glistę. Podnosi głowę i w tej niewygodnej
pozycji zdąża naprzód. Zajęta zdobyczą nie widzi nas. Ciągnie, popycha, podrzuca
ruszającego się robaka – byle dalej do przodu. W miejscu, gdzie sączy się blade
ś
wiatło, mysz wciąga zdobycz po ce- glanym rumowisku.
Chcę skoczyć, mięśnie grzbietu napinają się. Stary szczur jakby przewidział
moje podnie- cenie, odwraca się i dotyka wibrysami moich nozdrzy. W
międzyczasie mysz dotarła do celu
– wąskiej szczeliny w łuku sklepienia.
Skok i stary szczur zastyga przy otworze. Słyszę delikatne piski dobiegające z
dna szczeli- ny.
W opuszczonym przez szczury korytarzu mieszkają myszy.
Odgłosy świadczą, że jest ich dużo. Stary szczur wbiega do środka. Korytarz
rozgałęzia się. Trzeba zablokować wszystkie przejścia, aby żadna mysz nie
umknęła. Wpadamy. Myszy uciekają, rzucają się na ściany, przeskakują nad
naszymi grzbietami.
Stary szczur rozdziela mordercze ciosy. Wystarczy ruch zębów, a mysz pada z
rozdartym gardłem, zmiażdżonym karkiem lub pękniętym kręgosłupem.
Dostrzegam samicę przykrywającą ciałem piszczące kształty. Przerażona,
trzyma w zębach jedno z małych poruszające łapkami. Szybki ruch i samica kona z
przegryzioną krtanią. Za- bijam małe. Rozrywam zębami delikatne różowe mięso,
połykam, wchłaniam.
Moje ruchy stają się coraz doskonalsze, coraz bardziej precyzyjne. Zabijanie nie
przycho- dziło mi początkowo tak łatwo.
Zabijanie myszy lub ptaka wymagało wielu zbędnych ruchów. Teraz ciosy są
pewne, za- bijam nie czując prawie oporu.
Stary szczur nie ustaje w poszukiwaniach. Po przeciwległej stronie wyniuchał
gniazdo, do którego wejście maskowały pocięte strzępy gazet. Dochodzące piski
ś
wiadczą, że znalazł tam dużą mysią rodzinę.
Z obnażonego otworu wynurza się samczyk ciągnący za sobą sparaliżowane
tylne kończy- ny. Miażdżę mu kark.
Stary szczur ściąga zabite myszy w jedno miejsce.
Zęby starego szczura porozdzierały je na części. Moje zęby nie robią jeszcze
takich ran, nie czynią takiego spustoszenia.
Najedzeni opuszczamy norę. Przy wejściu czekają obce szczury, pragną
wśliznąć się do środka zwabione zapachem krwi.
Stary szczur przechodzi obok nich, obojętnie.
Wyruszamy do rzeźni, gdzie pijemy ciepłą jeszcze krew, do magazynów ze
zbożem i mą- ką, do piekarni, mleczarni, do zbiornic odpadków i śmietników, do
stajni i chlewów, coraz dalej i dalej.
Stary szczur zna wysypiska i zaułki, przewiduje niebezpieczeństwa, ostrzega
przed gniaz- dami os i trzmieli, przed podkradającym się lisem, przed kuną i
łasicą. Uczy wydobywać miód ze stojącej w spiżarni butelki – wygryzając korek, a
następnie wielokrotnie zanurzając
1
8
w niej ogon. Porusza się pewnie, świadomy siły potężnych, szybko rosnących
zębów. Podwa- ża nimi metalowe wieczko słoika wypełnionego pachnącym
smalcem, przegryza blaszaną osłonę mięsnej konserwy, przecina sznurki, na
których zwisają wędzone szynki.
Stary szczur dba o zęby. Ciemnym, wykopanym przez szczury korytarzem
posuwamy się ku powierzchni. Słyszę odległy jazgot tramwaju, szum
przechodzącego tłumu. Idziemy wzdłuż betonowej płaszczyzny. Jedna z
przylegających do siebie płyt jest wykruszona. Prze- ciskamy się do środka,
ostrożnie, by nie pokaleczyć brzuchów o nagie pręty stalowych zbro- jeń.
Wymoszczonym warstwami papy i smoły wnętrzem biegną ciężkie kable w
ołowianych osłonach. Po ich powierzchni przebiegają drobne błyszczące iskierki.
Na kablach dostrzegam ślady szczurzych zębów, podłoże zasłane jest drobinami
metalu.
Gryzę, wypluwam starty ołów. Szczęki pracują rytmicznie. Opór metalu
rozjusza, staram się go pokonać, szukam najlepszej pozycji, gryzę z różnych stron.
Ołowiana osłona ustępuje. Przecinam cienkie druciki znajdujące się wewnątrz.
Błyszczące iskierki parzą dziąsła, prze- staję gryźć. Wracamy.
Ciężki, z przerzedzoną na grzbiecie i bokach siwą sierścią, z uszami
pokiereszowanymi, przypominającymi strzępiastą grzybnię, ze złamanym i
pozbawionym końca, długim, bezwło- sym ogonem, stary szczur zachował
zwinność i przebiegłość, siłę i ostrożność.
Przebywając z nim podpatrywałem jego umiejętności, przejmowałem je,
poznawałem nie- bezpieczeństwa, uczyłem się przewidywać. Koty, psy, węże,
jastrzębie, sowy, gawrony, zęby świni, końskie kopyta, racice i rogi krów, pułapki,
spadające ołowiane ciężarki, nafaszerowa- ne trucizną kurze i rybie łby, zatrute
ziarna, żrące płyny i gazy wpuszczane do gniazd, ludzie i szczury – stary szczur
znał wszystkie możliwe zagrożenia, poznał je w ciągu swego długiego życia,
wiedział, że warczący samochód jest mniej niebezpieczny od bezszelestnie
frunącej sowy czy cicho stąpającego kota.
W kącie piwnicy leżą apetycznie pachnące ciastka. Stary szczur obwąchał je,
odszedł, po- wrócił, znowu obwąchał, nie dotykając zębami.
Z wielkim trudem, starając się nie dotykać sierścią powierzchni ciastek, oblewa
je moczem i pozostawia na nich swe odchody, sygnalizując, że te smakołyki są
niejadalne.
W pobliskich piwnicach wśród stosów papierzysk nie ma nic do jedzenia. W
kilku miej- scach natomiast odkryliśmy podobnie rozsypane ciasteczka, a w
gnieździe mieszczącym się w skrzyni z papierami zwłoki szczurzej rodziny, która
objadła się zatrutymi smakołykami.
Znaleźliśmy jeszcze wiele opuszczonych gniazd, z których szczury
wywędrowały, rozkła- dające się myszy i wyprężonego martwego kota.
Szybko opuściliśmy ten pełen trutek budynek. Kiedy indziej odkryłem nadzianą
na stalo- wy drut, smakowicie pachnącą głowę wędzonego dorsza. Stary szczur
zachowywał się, jakby ten cudowny zapach zupełnie do niego nie docierał. To
ostudziło nieco moje zamiary, chociaż widok ociekającego tłuszczem rybiego łba
przyciągał wyjątkowo silnie i łykałem śluz spły- wający do gardła.
Stary szczur podążał dalej, jakby promieniująca rozkosznymi zapachami rybia
głowa nie istniała. Tuż obok nas przemknął zwabiony zapachem, rozbawiony i
podskakujący młody samiec.
Za chwilę zasiądzie nad smakowitym łupem, zanurzy siekacze w
chrupiącej, pachnącej skórze, spróbuje delikatnych włókien, pożre zakrzepłe
galaretowate oczy, dotrze do mózgu.
Odbiorę mu rybią głowę. Jestem przecież silniejszy. Zawracam.
Głowa sterczy jeszcze na zakrzywionym drucie. Młody szczur zbliża się.
Ostry trzask. Metalowy walec miażdży kark młodego szczura. Z siekaczy spływa
strużka krwi. Ogon drży konwulsyjnie. Koniec. Chcę uciekać. Stary szczur
przemyka obok, dąży prosto ku rybiej gło- wie. Podnosi się, opierając na ogonie,
ś
ciąga z zakrzywionego prętu rybi łeb i trzymając silnie w zębach wraca do mnie.
W pułapce zostaje młody szczur ze zmiażdżonym karkiem i zakrze- płą na
pyszczku krwią. Podążam za starym szczurem, za cudownym zapachem wędzonej
ryby.
1
9
Miasto ma coraz mniej tajemnic. Poznaję je dokładnie, dom po domu,
ulicę po ulicy. Wiem już, gdzie spotyka się najwięcej kotów i gdzie najczęściej
polują sowy, jak wyglądają pułapki ze smakowicie prezentującą się przynętą i jak
wystrzegać się trucizn. Wiem również, że moja sierść stanowi najskuteczniejszy
ś
rodek ochronny. Na ciemnej powierzchni śmietni- ka, na bruku, w rynsztoku, na
brudnoszarym tle ulicy jestem niemal niewidoczny. I to jest twoja przewaga w
wiecznej rozgrywce z niebezpieczeństwem, w bezustannej wojnie z ludź- mi.
Stary szczur nie należy do żadnej społeczności szczurów mojego miasta, chociaż
przebywa tu już od dłuższego czasu, na co wskazuje chociażby doskonała
znajomość terenu i umiejęt- ność bezbłędnego poruszania się we wszystkich
miejscowych labiryntach.
Jego zapach zachował swą odrębność – jest inny od zapachów wszystkich
miejscowych szczurzych rodzin. Jednak zapach ten nie drażni swą obcością,
nie prowokuje do napaści. Wielokrotnie mogłem się przekonać, że wydzielany
przez szczura rodzaj zapachu decydował o jego losach.
Każda rodzina szczurów poznaje swych członków po własnej, tylko dla niej
specyficznej woni. Niektóre z rodzin są wyjątkowo liczne, należą do nich
szczury zamieszkujące duży niekiedy obszar, nawet całe miasto lub dzielnicę. Są
również rodziny mniejsze, obejmujące kilka zaledwie osobników.
Pojawienie się obcego rodzi natychmiastowe emocje, a jego odrębny zapach
budzi zanie- pokojenie. Nie wiadomo, czy za pierwszym nie pojawią się następne,
czy nie będą usiłowały wyprzeć miejscowych szczurów z ich żerowisk i gniazd, czy
ich nie przepędzą lub nie zagry- zą.
Zapach obcego świadczy o jego zamiarach, jak również o tym, czy
przybywa samotnie, czy też prowadzi swą poszukującą nowych żerowisk rodzinę.
Przeważnie więc każdy obcy szczur zostaje natychmiast zaatakowany przez
szczury miej- scowe. Niekiedy atak jest pozorny, służący jedynie przepędzeniu
intruza, często jednak obcy zostaje zagryziony i pożarty.
Bardzo rzadko szczury przyjmują obcego do rodziny i pozwalają mu na
założenie własne- go gniazda z miejscową samicą.
Stary szczur wędruje, podróżuje, przerzuca się z miejsca na miejsce. Nie zakłada
gniazd, nie łączy się trwalej z żadną samicą, nie wychowuje małych, nie
przywiązuje się do pozna- nych labiryntów.
Miejsca dokładnie poznane i zbadane przestają go interesować, stają się obojętne
i nudne. Ważne jest to, co nowe, nie znane, co przed nim. A więc następne miasto,
nowa sieć piwnic i kanałów, kolejne niebezpieczeństwa, zaskakujące labirynty.
Staremu szczurowi nie wystarcza spokój, który większość szczurów uważa
za podstawę egzystencji – zaciszne rodzinne gniazdo, znajomą piwnicę, pełną
spiżarnię. Szczury lubią bowiem zasiedziały tryb życia, w poznanym przez siebie
labiryncie, bez niepewności, zmien- ności, niebezpieczeństw. Tu zawsze wiadomo,
gdzie szukać pożywienia i jakie pożywienie, gdzie, o jakiej porze można
znaleźć. Znane są również lokalne zagrożenia: pułapki w tych samych mniej
więcej miejscach, leniwe koty wyciągnięte na słonecznych podwórzach, sowy
krążące o zmierzchu, ci sami ludzie. Nic zaskakującego, żadnych niespodzianek.
Takie życie wydaje się większości szczurów bezpieczniejsze, łatwiejsze,
zapewniające najwięcej szans przetrwania.
Jednak nie wszystkim szczurom takie życie odpowiada. Niektóre opuszczają swe
rodziny, swoje piwnice, stare ścieżki wydeptane przez pokolenia i wyruszają przed
siebie w nieznane. Większość tych podróży kończy się szybką śmiercią – niemal z
chwilą opuszczenia dobrze
2
0
znanego terenu. Tylko najinteligentniejsze szczury zdobywają doświadczenie i
osiągają pode- szły wiek.
Najtrudniejsze jest porzucenie własnego gniazda, własnej piwnicy,
dotychczasowego ży- cia.
Późniejszy etap to opuszczenie dotychczasowego kręgu rodzinnego. Ta pierwsza
wyprawa, często będąca ostatnią, może zakończyć się również powrotem
przerażonego szczurka do rodzinnego gniazda lub też stać się etapem w dalszych
podróżach, w następnych próbach wę- drówki.
Idę za nim obserwując bacznie otaczający nas piwniczny półmrok. Stary szczur
zatrzymuje się, rozpoczyna długotrwałe domywanie. Siadam pod ścianą na tylnych
łapach i zabieram się do czyszczenia mojego futra.
Stary szczur ma wprawę w wyłapywaniu pcheł. Raz po raz słyszę trzask jego
zębów. Tropi je z furią. Najpierw pazurkami z grzbietu głowy i szyi przepędza
pchły w bardziej dostępne miejsca, by później, wyginając się niszczyć je kolejno
zębami. Niestety, nie dorównuję mu w tych czynnościach. Pchły uciekają mi spod
nosa, przenoszą się szybciej, niż jestem w stanie je łapać. Daremnie kłapię zębami.
Z wielkim trudem łowię zaledwie kilka. Stary szczur przery- wa czyszczenie swych
długich wibrysów.
Węszy, rozgląda się wokół. Nie zwracam na to uwagi. Myję się własną śliną,
zlizując brud z powierzchni włosów. Obficie ślinię łapki, przecieram oczy i
nozdrza.
Grzbiet starego szczura napręża się, sierść zjeża, sygnalizuje
niebezpieczeństwo. Piwnica wydaje się miła, ciepła i przytulna.
Przerywam mycie i rozglądam się nieufnie wokół. W niewielkiej odległości tuż
przy mu- rze dostrzegam matowo lśniące światełka. Kot.
Przed kotami uciekaliśmy już kilkakrotnie. Nigdy jednak kot nie znajdował się
tak blisko. Jego oczy błyszczą coraz silniejszym blaskiem. Szykuje się do skoku.
Nie ma dokąd uciekać. Wszystkie boczne drzwi obite są solidną blachą, pod
którą nie wi- dać najmniejszej szpary, gdzie mógłbym się wcisnąć. Cementowa
posadzka jest gładka, bez żadnego otworu, nawet kanalizacyjnej studzienki.
Miejsca, gdzie gazowe i wodociągowe przewody zagłębiają się w murach,
pokryte są świeżą warstwą olejnej farby.
Okienko umieszczone na końcu korytarza zamyka podwójna szyba i gęsta
metalowa krata. Jesteśmy więc w pułapce. Jedyną drogę – drogę powrotną
zagradzają jarzące się kocie śle-
pia, wpatrzone, sądząc z ich ustawienia, w starego szczura.
Opanowuje strach. Powoli, jak gdyby nic nam nie zagrażało, posuwa się w
kierunku prze- ciwległej ściany. Błyszczące oczy śledzą go uważnie. Nagle stary
szczur rzuca się naprzód wprost na zakratowane okienko. Skacze wysoko i
przywiera pazurami do metalowej siatki. Kot biegnie za nim. Przebiega tuż obok.
Dokładnie widzę jego ostre, białe zęby i wysunięte pazury. Jeżeli skoczy na mnie –
zginąłem. Nie.
Stary szczur wzbudził w nim wyjątkową
nienawiść. Uciekam.
Kot skacze w górę. Stary szczur ze wszystkich sił odbija się od metalowej siatki,
leci pod sufit. Odpycha się od gładkiej powierzchni i spada na kark
rozwścieczonego kota. Chwila kotłowaniny, miauku, pisku.
Stary szczur ponownie skacze w kierunku ściany. Kot za nim. Stary szczur
zdobył jednak przewagę: ma teraz dokąd uciekać, a ponadto kot nie jest już
tak pewny swoich sił, jak w momencie ataku.
Teraz stary szczur ucieka w moim kierunku. Skaczę po schodach w dół do
znajdującego się piętro niżej identycznego niemal korytarza. Tylko że tu
okienko nie ma gęstej siatki, a rozbita szyba umożliwia wyjście na sąsiedni
płaski dach, znajdujący się nisko nad podwó-
2
1
rzem. Stary szczur biegnie tuż za mną, kot za nim. Ześlizguję się po obrośniętej
winoroślą ścianie i wpadam do zbawiennej szczurzej nory.
Na dachu stary szczur zatrzymuje się, odwraca, wyszczerza potężne zęby. Kot
staje, pry- cha, miauczy wściekle.
Uszy starego szczura są pokrwawione, widocznie dosięgły go pazury. Kot
ma rozdarte nozdrza i przymrużone oko. Przeciwnicy zagrażają sobie wzajemnie,
bojąc się doprowadzić do ostatecznego zwarcia. Stary szczur wydaje nagle ostry
pisk, jakby chciał rzucić się na kota. Kot cofa się gwałtownie, a stary szczur z
krawędzi dachu skacze w szczelinę pomiędzy oka- pem a zrębem muru. Po chwili
dotyka mnie okrwawionymi wibrysami. Dopiero teraz widzę, że kot rozdarł mu
pazurem skórę na grzbiecie, poszarpał konchę ucha i skaleczył powiekę. Wzdłuż
przeżartej rdzą rury docieramy do znanych, zacisznych kanałów. Stary szczur długo
i skrupulatnie oczyszcza futro. Obwąchuję go uważnie. Jego sierść zatrzymała
jeszcze zapach kocich łap. Zlizuję zakrzepłą kroplę krwi z rozerwanego ucha.
Stary szczur nie wchodził do zamieszkanych szczurzych gniazd, obawiając
się nagłego ataku i wściekłości.
Powstrzymywały go zapewne przykre wspomnienia przeżyć, w których z trudem
uniknął śmierci. Unikał również pomieszczeń z jednym tylko wejściem. Jeżeli
nawet chroniliśmy się w takim pomieszczeniu, uciekając przed kotem, sową lub
łasicą, to zawsze przejawiał wyjąt- kowe zdenerwowanie i opuszczał niebezpieczne
miejsce natychmiast, gdy zagrożenie mijało.
Dopiero później, po własnych doświadczeniach poznałem przyczyny tego lęku.
Stary szczur nie posiadał własnego stałego gniazda i nie dążył do jego
założenia, inny również był jego stosunek do samic, z pokrywania których
powinien właściwie zrezygnować. Szczury w jego wieku przeważnie nie odczuwają
już popędu. Stary szczur swym zachowa- niem zaprzeczał tej prawidłowości.
My szczury łączymy się w pary, a każda ze stron jest poważnie zazdrosna o
drugą, chociaż poznałem rodziny, w których wszystkie samice współżyją ze
wszystkimi samcami. Samce są przeważnie bardziej zazdrosne i przepędzają
każdego intruza zbliżającego się do ich samic. Dotyczy to głównie samic w okresie
rui, przychylnych wszystkim pojawiającym się sam-
com.
Pojawienie się starego szczura wprowadzało w świat tych obyczajów poważne
zamiesza- nie i często kończyło się walkami, w których i ja niekiedy
uczestniczyłem.
Kończyły się one przepędzeniem starego szczura przez zasiedziałe szczury
miejscowe do innego kanału lub piwnic sąsiedniego budynku. Stary szczur zbliżał
się więc do samic tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było związanych z nimi samców.
Byłem dojrzałym samcem i gdy stary szczur schodził z samicy, natychmiast
starałem się go zastąpić. Przeważnie udawało się, niektóre samice jednak nie
pozwalały zbliżyć się do siebie, gryzły lub też odpychały uderzając tylnymi
łapami.
Poprzednio współżyłem tylko z małą samicą w gnieździe i nie miałem
odpowiedniego do- świadczenia. Obecnie odczuwałem potrzebę posiadania samicy
stale, a przebywając przy bo- ku starego szczura skazany byłem wyłącznie na
kontakty dorywcze, kończące się często ucieczką przez piwnice, kanały i
ś
mietniki.
Zdarzało się również, że stary szczur – gdy jego zabiegi o pozyskanie jakiejś
samicy za- wodziły – wspinał się na mój grzbiet przytrzymując zębami skórę na
karku, ściskał silnie łap- kami moje boki i zaspokajał w ten sposób swoje popędy.
To zastępowanie samicy bardzo mi nie odpowiadało, tym bardziej, że gdy
usiłowałem kiedyś odwrócić sytuację, zrzucił mnie z grzbietu i boleśnie pokąsał.
Miejscowe samce, które początkowo tolerowały starego szczura, teraz, gdy
zaczął biegać za ich samicami, stały się nieufne, odpędzały go i gryzły. Kilkakrotnie
zdarzyło się, że stary
2
2
szczur omal nie został rozszarpany przez osaczające go grupy
rozwścieczonych szczurów. Chociaż przebywałem z nim niemal stale, mój zapach
był na tyle swojski i znany miejsco- wym szczurom, że na razie mnie nie
atakowały. Natomiast stary szczur zniechęcony niepo- wodzeniami i trudnościami
coraz częściej obejmował mnie łapami od tyłu, zaspokajając swoje potrzeby i
przekazując swój zapach.
Wśród samców atakujących starego szczura poznaję mojego ojca. Kiedyś
miał złamaną przednią łapkę, przy każdym ruchu lekko utyka, co pozwala poznać
go z daleka.
Na starego szczura rzucił się razem z innymi szczurami, podnieconymi
pojawieniem się obcego.
Pogoń, w której i ja brałem udział, trwała krótko. Stary szczur odwrócił się i
chwycił zę- bami za gardło biegnącego tuż za nim samca, błyskawicznie
rozdzierając mu krtań. W tym samym momencie ojciec ugryzł mnie w kark, tuż
przy uchu.
Skoczyłem mu do gardła i szybkimi ruchami siekaczy głęboko poraniłem szyję.
Usiłował bronić się przed dalszymi ciosami. Nie miał już jednak sił. Zdychał.
Konwulsyjne ruchy łap i ogona świadczyły o zbliżającym się końcu. Z siekaczy
ś
ciekała krew. Pozostałe szczury ucie- kły w popłochu.
Stary szczur obwąchał zagryzione zwłoki i rozpoczął zwykłą toaletę. Po chwili
przerwał, dobiegł do mnie i od tyłu wspiął się na mój grzbiet.
Stary szczur biegał niespokojny po mieście. Nigdzie nie zatrzymywał się na
dłużej, jakby gonił go i tropił groźny, nie znany przeciwnik.
Wiedziałem: stary szczur uznał miasto za teren obcy i wrogi. Dotychczas
bowiem było ono wyłącznie etapem – może nieco dłuższym postojem – w jego
wędrówce.
Niespodziewanie poczuł się zagrożony, otoczony ze wszystkich stron przez
poznane już bramy, kanały i piwnice pełne nienawidzących go szczurów. Miasto,
które jeszcze niedawno odkrywał, denerwowało go i nudziło. I chociaż przybył tu
sam i sam się tu zatrzymał, teraz uważał, że to miasto go zatrzymało i nie pozwoliło
mu wędrować dalej.
Podobne sytuacje stary szczur przeżywał już wielokrotnie i dlatego właśnie
nigdzie się nie zadomowił, nigdzie nie pozostał na stałe.
Rzucał się ze złością na wszystkie spotkane szczury, zaatakował nawet młodego
kota, któ- ry uciekł w popłochu.
Pozostała mu tylko nienawiść, nienawiść wobec wszystkiego, co znalazł w tym
mieście, nienawiść gorączkowa, gwałtowna, nieobliczalna, wymagająca
rozładowania.
Przebiegając w różnych kierunkach dzielnice, stary szczur nie krył się jak
dawniej w piw- nicach i kanałach. Przeciwnie: lekceważył niebezpieczeństwa,
prześlizgiwał się tuż obok przerażonych jego widokiem ludzi, niemal pod kołami
samochodów. Nie było to lekceważe- nie niebezpieczeństw, lecz po prostu
obojętność na wszystko, co nie wiązało się z głównym celem. A tym celem,
jedynym i najważniejszym, stało się jak najszybsze opuszczenie miasta. Czuł się
osaczony, okrążony, zamknięty – chociaż obszar, po którym się poruszał, wystar-
czał do życia miejscowym zasiedziałym szczurom.
Zwiedzał dworce, mosty, wiadukty, rampy kolejowe, magazyny. Przez pewien
czas krążył wokół składów rzecznego portu.
Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czym i kiedy opuścić miasto.
Obwąchiwanie skrzyń, pak, worków, bagaży, wagonów stało się jego codzienną
czynno- ścią. Szukał zapachu godnego zaufania, zapachu uspokajającego, woni,
której mógłby zawie- rzyć, która pozwoliłaby mu odpocząć i odjechać.
Te codzienne poszukiwania nie trwały długo.
Na kolejowej rampie, gdzie przychodziliśmy codziennie, stary szczur z
ogromną uwagą obwąchał stertę wypchanych nasionami worków
przygotowanych do załadunku. Stert tych
2
3
było dużo i obwąchiwał je po kolei. Wszystkie te czynności, których
przyczyny wtedy nie znałem, nudziły mnie i wydawały się niepotrzebne.
W ostatnim okresie stosunek starego szczura do mnie również uległ gwałtownej
przemia- nie. Często gryzł i drapał, przewracał, boleśnie kąsając w podbrzusze.
Kilkakrotnie umykałem przed nim, ponieważ sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie
zagryźć. Pędził za mną z przeni- kliwym, ostrym piskiem.
W swej nienawiści do miasta uznał widocznie, że ja też zatrzymałem go,
uwięziłem. A po- nieważ towarzyszyłem mu stale i zawsze byłem blisko,
wyładowywał na mnie swą gorycz i wściekłość.
Bałem się, bałem się coraz bardziej.
Jednak nie chciałem, go zostawić, chociaż odpędzał mnie od siebie z coraz
większą zacie- kłością. Gdy podczas kolejnego ataku przewrócił mnie na grzbiet i z
całej siły ugryzł w szyję, wykorzystałem moment i błyskawicznym ruchem zębów
rozerwałem mu ucho.
Wyrwałem się i uciekłem.
Przebywanie z nim tak bliskie jak dotychczas groziło mi w każdej chwili
ś
miercią. Posta- nowiłem odejść, zostawić go samego. Może tego oczekiwał, może
po prostu miał dosyć mojej obecności?
Chciałem odejść i nie mogłem. Dążyłem jego szlakiem, szedłem jego śladami,
stale krą- żyłem wokół.
Obserwowałem z niewielkiej odległości jego podniecone ruchy: nerwowe
obwąchiwanie stert z szarymi płóciennymi workami, krążenie od ładunku do
ładunku, stawanie na tylnych łapach, poruszanie wibrysami jakby w obawie przed
niebezpieczeństwem. Odnalazł wreszcie poszukiwaną woń, zapach dający poczucie
bezpieczeństwa, nowej upragnionej podróży. Na- gle wspiął się w górę i zniknął
wśród spiętrzonych szarych kształtów. Znalazł poszukiwane miejsce,
prawdopodobnie wygryzł otwór w płóciennej powierzchni. Ludzie zakładają
liny, przyczepiają je do zwisającego stalowego haka. Uniesiony ładunek chwieje
się, w potężnej bramie jadącego po szynach dźwigu.
Dopiero kiedy stary szczur opuścił miasto, odczułem brak jego obecności.
Dotychczas szedłem za nim, widziałem przed sobą jego kościsty grzbiet i
długi, bezwłosy, pokryty łu- skami ogon.
On dokonywał wyboru drogi, decydował, którędy najbliżej, najbezpieczniej,
najpewniej, on prowadził.
Teraz biegnąc śliskim brzegiem kanału szukam go. Szukam, wiedząc, że
wywędrował, że uciekł z miasta. Szukam go, chociaż niosę w pamięci powidok
wysokiej rampy, odjeżdżają- cego dźwigu i rozchwianego ładunku worków z
nasionami, wśród których się ukrył. Widzia- łem, a jednak szukam, wiedząc, że
odnalezienie go jest niemożliwe. Szukam, chcę złagodzić niepokój, opanować
nerwowe drżenie ciała, wrócić do zwykłego szczurzego życia. Szukam, aby
szybciej przekonać się, że to szukanie niczego nie zmieni.
W kanale zabijam i pożeram mysz, na śmietniku znajduję szczątki
ś
wińskiego mięsa, o zmierzchu przebiegam rynsztok i ulice śródmieścia.
Wysoko przelatuje bezszelestny cień, przecina ostre światło latarni. Sowa.
Natychmiast kryję się w mroku ściekowej studzienki. Czekam, aż cień odleci. Ależ
tak, jestem w pobliżu piwnicy, w której się urodziłem. Przebiegam chodnik i
wzdłuż parkanu docieram do wysokiej żelaznej bramy. Wróciłem na
wybetonowane podwórze piekarni, gdzie spotkałem starego szczura.
Z łatwością wskakuję na gzyms piwnicznego okienka, sterta cegieł i pudełek
leży jak po- przednio. Tylko rury kanalizacyjne pokrywa świeża farba o
nieprzyjemnej woni.
2
4
Wyczuwam znajomy zapach rodziny, wszędzie znajduję pozostawione przez
szczury od- chody. Szczeliną dostaję się do piwnicy. Z okna wpada zamglone
ś
wiatło, odblask ulicznej latarni. Tu, między skrzynią z hydrantem a osłoniętą
deskami kupą węgla, odnajduję wejście do mojego gniazda, do mojej nory.
Znajomy, rodzinny zapach bije w nozdrza, oszałamia, wzywa. Przebiegam
krótki korytarz.
Wśród dorastających szczurków gryząc skórkę chleba siedzi duża samica, moja
matka.
Jej sierść zjeża się na mój widok. Zasłania sobą małe, ukazując potężne
siekacze. Wyco- fuję się pospiesznie. Idzie za mną, czuję, jak jej wibrysy dotykają
mojego ogona.
Zatrzymuję się przy hydrancie, odwracam, nasze wibrysy stykają się.
Obwąchujemy nasze ciała. Czuję silną podniecającą woń wydzielaną przez
wszystkie samice podczas rui. Odczu- wam gwałtowną potrzebę spółkowania.
Zlizuję płyn ściekający aż na jej brzuch.
Wypręża się, przywiera do ziemi, unosi ogon wypinając mokry od śluzu
otwór. Piszczy przenikliwie. Wchodzę na nią, obejmuję łapkami jej boki
przytrzymując zębami skórę karku. W szczytowym momencie piszczę głośno.
Pełza wokół z podniesionym w górę ogonem, wabi, prowokuje, podnieca.
Powtórnie za- spokajamy swoje potrzeby. Powraca do nory; kiedy chcę wejść za
nią, odwraca się i lekko gryzie mnie w ucho. Ostrzega, bym nie posuwał się dalej.
Boi się o małe, które mógłbym za- gryźć.
Mam własne gniazdo, własną samicę-matkę, którą stale będę zapładniał, własną
rodzinę. Mam również własny, skropiony moimi odchodami obszar polowań i
zdobywania pożywie- nia. Jestem dojrzałym szczurem, znającym
niebezpieczeństwa i wrogów, doskonale orientują- cym się w terenie, przebiegłym i
chytrym, silnym i ostrożnym.
Martwi mnie jednak położenie naszej nory, z której jedyne wyjście znajduje się
w miejscu odkrytym, tuż za kolankiem hydrantu. Z chwilą zatkania tego
wyjścia będziemy odcięci, z gniazda nie ma innej drogi na zewnątrz.
Stary szczur nauczył mnie unikania podobnie zbudowanych gniazd.
Uważnie badał każde z pomieszczeń, w którym się znalazł, i jeżeli obudziło w
nim nieuf- ność, natychmiast je opuszczał.
Lecz ja nie chcę opuścić nory, nie chcę odejść z przytulnych ciepłych
piwnic piekarni, gdzie bez trudu znaleźć można dużo jedzenia. Nie chcę
zrezygnować z mieszkania w miejscu moich narodzin, gdzie każdy kąt nasycony
jest wonią naszej rodziny. Gdybym tu nie powró- cił, mój los mógłby potoczyć się
odmiennie.
Nie mogę już odejść. Samica-matka jest w kolejnej ciąży, a jednocześnie
odchowuje wcze- śniejsze pokolenie. Młode baraszkują po całej piwnicy, z piskiem
wybiegają na korytarz. Pa- trząc na nie, przypominam sobie własne, pierwsze
wędrówki, ciekawość popychającą w nie- znane.
Co stało się ze szczurami tamtego miotu? Znam tylko los małej samicy. Losu
pozostałych domyślam się, obserwując, jak coraz mniej młodych szczurków
powraca ze swych wypadów do nory.
Pierwszego schwytał kot wylegujący się w słoneczne dni na balkonie tuż nad
podwórzem. Następnego zgniotły otwarte nagle drzwi piwnicy.
Małe samiczki wywędrowały piwnicznym korytarzem przez podwórze aż na
ulicę i więcej już nie wróciły. Ostatniego samczyka zmiażdżyło stalowe ramię
pułapki.
Samica-matka towarzyszyła mi w wędrówkach wzdłuż rynsztoków, do
pobliskich kanałów i piwnic.
Podczas tych wypadów wielokrotnie spotykaliśmy opuszczone szczurze
gniazda, w któ- rych chętnie bym zamieszkał. Najbardziej interesował mnie strych
pobliskiego domu miesz- czący się nad opuszczonym mieszkaniem.
2
5
Zbliżała się zima i pierwsza chłodniejsza noc wypędziła nas ze stryszku z
powrotem do ciepłej piwnicy na zapleczu starej piekarni.
Zamieszkanie w kanałach – co wydawało się najbezpieczniejsze – również nie
odpowia- dało mojej samicy. Zauważyłem, że panicznie bała się wody i jeżeli już
zdarzyło jej się zanu- rzyć, to tylko wskutek nieuwagi – w czasie skoku, upadku lub
pośliźnięcia na krawędzi ka- nału. Każde takie zdarzenie wywoływało u niej atak
wściekłości, wyładowywanej przeważnie na mnie.
Wracała do piwnicy pod piekarnią i nie opuszczała jej przez czas dłuższy.
Wędrówki takie są możliwe tylko wtedy, gdy samica-matka odchowa już swe
małe, a na- stępna ciąża nie utrudnia jeszcze ruchów.
Jej strach przed wodą był dla mnie nie wyjaśniony. Stary szczur przepływając
kanały we wszystkich kierunkach, z prądem i pod prąd, nie odczuwał przed wodą
najmniejszego lęku. Przeciwnie: wykorzystywał nurt do płynięcia w określonym
kierunku. Tego nauczyłem się w czasie naszych wspólnych wędrówek.
Lęk samicy-matki przed najmniejszą podziemną strugą, a nawet przed
spływającą do ulicznego ścieku deszczówką dziwił mnie i złościł.
Mieszkamy więc w zacisznej piwnicy pod piekarnią, w szarym skąpym świetle
sączącym się z okienka, w niezmiennym, przyjemnym cieple, we wnętrzu
pozbawionym silnych prze- wiewów zimnego powietrza.
Usiłuję przekopać tunel z naszego gniazda do sąsiedniej piwnicy, lecz za
każdym razem spotykam twardą ścianę, pokrytą warstwą smoły nie do
przegryzienia dla szczurzych zębów. Fundament sąsiedniego domu ma trwały
betonowy podkład.
Próbuję drążyć w dół, może trafię na osłonę kanału, obudowę przewodów
wodociągowych lub telefonicznych i znajdę w nich odpowiednią szczelinę. Nasze
gniazdo miałoby wtedy dru- gie wyjście. Kopię, wygarniam ziemię łapami. Grunt
składa się z okruchów tynku, spróch- niałych kawałków cegieł i drzewnego
popiołu. Widocznie budowla poprzednio stojąca w tym miejscu spłonęła. Stale
nasłuchuję odległego szumu wody, lecz nie słyszę niczego. Nie natra- fiam na
kanał. Po kilku kolejnych próbach docieram do starego muru z dużych zdrowych
ce- gieł.
Mur zatrzymuje mnie.
Pozostaje jeszcze kierunek w górę. Może znajdę szczeliny prowadzące na
zewnątrz, pęk- nięcia w murach.
To również zawodzi, trafiam na stalowe belki podtrzymujące piwniczny strop. A
więc na- sze gniazdo ze wszystkich stron otaczają mury i nie ma żadnej
możliwości dodatkowego przebicia się na zewnątrz w którymkolwiek miejscu.
Przychodzą na świat kolejne pokolenia szczurów. Rodzą się, rosną, odchodzą,
rodzą się, rosną, odchodzą. Cykl powtarza się wielokrotnie bez względu na
porę roku. Większość tej gromady ginie w pierwszych tygodniach
samodzielności.
Podczas gdy samica-matka karmi, zdobywam pokarm. Coraz częściej
zakradam się do magazynów piekarni, do których odkryłem wygodną drogę przez
zepsuty wentylator. Prze- chodzę tędy niosąc do gniazda kawałki bułki, ciasta,
przeróżne owoce, ser, słoninę. Często powracam z sierścią wysmarowaną
masłem-smalcem, kremem lub mąką. Wtedy cała rodzina zlizuje pokarm z mojej
sierści. W magazynie buszuję coraz częściej. Przegryzam się do duże- go pudła
wypełnionego słodkim cukrowym pudrem. To wyjątkowy przysmak, chociaż jesz-
cze bardziej odpowiada mi cukier w kostkach, znakomicie ścierający siekacze.
Wracam do gniazda wysmarowany słodkim pudrem, samica i małe oblizują każdy
mój włosek.
Kilkakrotnie wędruję do magazynu z małymi, dorastającymi szczurkami.
2
6
Widok takiej ilości jedzenia pozbawia je wszelkiego lęku, zapominają o
wszystkim. Toteż gdy przyjdą same, staną się łupem czyhającego kota lub
przyciągnięte zapachem wpadną do pułapek z wędzoną rybią głową. Szczur nie
może zapomnieć o niebezpieczeństwie, szczur żyje w bezustannym zagrożeniu,
otoczony ze wszystkich stron.
Małe szczury są wesołe, rozbawione, ufne i ciekawe wszystkiego, co je otacza.
Interesują się plamą światła, ruchem liścia, nie znaną szczeliną w murze, owadem
przebiegającym ścia- nę. Są zafascynowane życiem, jego różnorodnością i
bogactwem, możliwościami, jakie im daje, drogami otwartymi we wszystkich
kierunkach.
Rozdarta mysz, zagryziony wróbel, rybi szkielet z resztkami mięsa na ościach –
te otacza- jące je dowody śmierci zupełnie do nich nie docierają. Nie łączą ich z
własną codziennością – rozbawioną, pełną podskoków i upadków, pozornych
napadów i pogoni.
Powstrzymujemy je i chronimy jak długo jest to możliwe. Lecz samica-matka
odczuwa już rosnący w jej wnętrzu następny miot. Przestaje więc zajmować się
podrośniętymi młodymi szczurkami, pozwala im na coraz dalsze samotne wypady.
Następny miot wymaga przecież opieki i gniazdo musi być przygotowane na jego
przyjęcie.
Małe szczurki odchodzą. Ciekawość pcha je naprzód, przed siebie, w drogę, w
odkrywa- nie.
W norze coraz mniej jest jedzenia, więc muszą same zdobywać pożywienie.
My, dorosłe szczury boimy się oświetlonych, jasnych powierzchni, gdzie ze
wszystkich stron czyhają wrogowie. Małe szczury, nie tak dawno jeszcze
zupełnie ślepe, nie łączą ze światłem żadnych niemiłych wspomnień.
Przeciwnie: kiedy w piwnicy płonęła żarówka i resztki światła docierały do ich
zamkniętych jeszcze ślepych powiek, dążyły w jego kierunku. Również później,
gdy ich powieki rozewrą się i małe szczury po raz pierwszy zobaczą
mroczne wnętrze gniazda, będą uparcie pełzać do oświetlonego konturu wyjścia.
Stamtąd dochodzą nie znane głosy i zapachy, stamtąd przynoszę
przeznaczony dla nich pokarm, trzeba więc dostać się tam jak najszybciej,
poznać jaskrawą, błyszczącą, lśniącą, kolorową rzeczywistość.
Małe szczurki wypełzają, matka chce je zatrzymać, łapie za skórę na grzbiecie i
niesie z powrotem. Piszczą z bezsilnej złości. Pierwsze swe wędrówki odbędą z
matką lub ze mną.
Z sąsiedniej piwnicy, szczeliną przy kanalizacyjnej rurze włażę pod podłogę
piekarni, w pobliże wielkiego pieca. Panująca tu duchota i gorąco powodują,
ż
e pchły masowo opusz- czają moje futro.
Budynek piekarni stary i zmurszały remontowano wielokrotnie, zalepiając
niektóre szcze- liny gipsem. Właśnie tu, w ścianie, przy której stoi wielka dzieża
pełna rosnącego ciasta, od- kryłem taki zagipsowany otwór za miarowo
szeleszczącym, metalowym urządzeniem umieszczonym wysoko nad ziemią. Z
otworu zeskakiwałem na wysoką szafę, a stamtąd na podłogę, tuż obok drzwi
magazynu. W drzwiach, a właściwie pomiędzy framugą a ścianą, znalazłem
miejsce, z którego wypadł obluzowany wyschnięty sęk. Gdy w piekarni nie było
ludzi, poszerzyłem otwór na tyle, by z łatwością przecisnąć się do środka.
Mogłem więc odwiedzać magazyn drogą przez zepsuty wentylator lub
znacznie krótszą, przez piekarnię. Była ona co prawda niebezpieczniejsza, nie
wymagała jednak wychodzenia na zewnątrz. Do wentylatora bowiem
dostawałem się ze starej szopy, której skośny gzyms przylegał do rynny,
przebiegającej nad wybetonowanym podwórzem.
Do przejścia przez piekarnię wykorzystywałem ciemny pas porcelanowych
kafelków bie- gnący wokół podłogi. Przeważnie stały tu kosze brudnych fartuchów,
blaszane formy cukier- nicze, kotły do rozrabiania mąki.
Ludzie zajęci pracą nie mieli czasu na rozglądanie się wokół. Samica-matka
znała dotych- czas drogę przez wentylator. Teraz odkryłem przed nią znacznie
krótszy trakt, nie wymagają-
2
7
cy wspinania się po oblodzonej lub mokrej rynnie. Jak się okazało, droga ta nie
zawsze była dla niej dostępna. Przeszkodą nie do pokonania stał się rozdęty
płodami brzuch, uniemożli- wiający przeciśnięcie się wąską szczeliną we framudze
drzwi. Tak więc samica-matka prze- chodziła tą drogą rzadko, tylko po kolejnym
porodzie, do chwili, gdy brzuch na to pozwalał.
Na stole pośrodku magazynu odkrywam skrzynkę wypełnioną jajkami,
największym przy- smakiem szczurów.
Kiedyś dostaliśmy się ze starym szczurem do kurnika i tam po raz pierwszy
skosztowałem jajka. Owalny kształt leżący w półmroku przypominał błyszczący
kamień. Stary szczur naj- pierw obwąchał je, później owinął ogonem i przesuwał w
stronę wygryzionego w desce otwo- ru. Tu dopiero wykroił siekaczami mały otwór i
zaczął zlizywać płynące białko. Później po- większył otwór, a w końcu przedzielił
jajko na dwie części.
Pozostawił tylko dokładnie oczyszczoną skorupkę.
Zapach wyjadanego żółtka, wypełniający pomieszczenie, pobudził mój
apetyt do tego stopnia, że rzuciłem się na pierwsze znalezione w kurniku jajko.
Twarda powierzchnia początkowo nie ulegała moim siekaczom. Dopiero kiedy
uderzyłem nimi niemal prostopadle w skorupę, wybiłem niewielki otwór. Wewnątrz
nie znalazłem jed- nak żółtka, lecz niedojrzałego kurczaka, pływającego w
smacznym pachnącym płynie.
Jedzenie przerwała mi rozsierdzona, przeraźliwie gdacząca kwoka, która
biegając wkoło próbowała wydziobać mi oczy. Usiłowałem ją odpędzić, kiedy
pojawił się kogut. Biegł ku mnie z wyciągniętą szyją i nabrzmiałym grzebieniem.
Uciekłem. Później często zakradałem się ze starym szczurem do kurników,
spiżarni, sklepów.
Nauczyłem się owijać jajko ogonem i ciągnąć za sobą. Teraz w magazynie
piekarni mo- głem do woli delektować się smakiem żółtek.
Po zaspokojeniu własnego głodu postanowiłem przetoczyć jajko
do gniazda. Ogon mój jednak był za słaby, by poruszyć leżące we
wgłębieniach jajka.
Podważyłem więc jajko pyszczkiem i wygarnąłem łapkami z wgłębienia, w
którym spo- czywało. Nie zatrzymało się na stole, lecz spadło z głośnym łoskotem.
Odgłos ten przestra- szył mnie do tego stopnia, że ukryłem się w nieczynnym
wentylatorze. Po chwili zbiegłem w dół, gdzie na podłodze leżało rozpryśnięte
jajko. Dopiero teraz zrozumiałem, że z magazynu nie da się przetoczyć jajka do
gniazda.
Nie przeszkodziło to w dalszych próbach wytaczania jajek z tekturowych form.
Razem z samicą-matką zjedliśmy tej nocy kilka, rozbiliśmy natomiast znacznie
więcej.
Udaję się z dwójką małych do magazynu. Idą za mną podskakując, piszcząc,
przewracając się przez pustą o tej porze piekarnię.
Uczta trwa. Brzuchy zaokrąglają się. Trzeba wracać, niebawem przyjdą
ludzie, a wtedy droga będzie utrudniona. Powrotu przez wentylator, ośnieżony
gzyms i zamarzniętą rynnę nie zaryzykuję. Głodne sowy przez całe noce krążą nad
okolicznymi podwórzami.
Tymczasem jedno z małych znajduje w kącie magazynu pułapkę z głową
wędzonej ryby. Pułapek takich pojawia się coraz więcej. Stoją na schodach, w
piwnicach, na strychu, na po- dwórzu.
Są tak skonstruowane, że szczur nie ginie od razu. Ołowiany ciężarek uderza go
przeważ- nie w okolicę lędźwi, gruchoce miednicę i kręgosłup. Przygnieciony
umiera powoli, nie mo- gąc się wyrwać. Z bólu gryzie często własne łapy.
Mały szczurek zostaje dosłownie rozpłaszczony na desce. Oszołomiony bólem
zaciska zę- by na pachnących łuskach ryby i usiłuje się podnieść.
Nie rozumie swojej sytuacji, nie wie, co się właściwie stało. Piszczy. Z
pyszczka, z uszu cieknie krew. Pazury drapią deskę.
Uciekamy. Za chwilę przyjdą ludzie. Jesteśmy w piekarni, czuję na moim ogonie
wibrysy małego. Dochodzimy do szafy.
2
8
Mały zamiast wspinać się utartym szlakiem między drewnianą ścianką a murem,
idzie da- lej. Po rurze dostaje się na stół, a stamtąd przeskakuje na brzeg
olbrzymiej dzieży pełnej pachnącego słodkiego ciasta.
Ze szczytu szafy obserwuję, jak chwieje się na jej brzegu, utrzymując
równowagę ogonem. Słodkie ciasto przylepia się do jego mordki. Na podwórzu
zaczyna się ruch. Kroki zbliżają się. Klucz zgrzyta w drzwiach. Mały chwieje się
gwałtownie. Opiera łapki o kleistą porowatą powierzchnię, wpada, porusza się
rozpaczliwie, zanurzając się coraz głębiej. Tylko ciemny, rozedrgany ogonek
sterczy nad powierzchnią.
Po małym nie ma już śladu, tylko ciasto w tym miejscu zapadło się nieznacznie.
Wchodzą ludzie. Kiedy zapalają światło, w mechanizmie osłaniającym
wydrążoną przeze mnie dziurę słyszę miarowy szelest.
Nadal próbuję wydrążyć tunel na zewnątrz. Natrafiam na grubą deskę. Samica-
matka oraz małe również wdrapują się na pochyłą ścianę i gryzą. Z wygryzionego
otworu sypie się prosto w nozdrza wąska stróżka piasku. Dalsze rozszerzanie
doprowadziłoby do zasypania gniazda.
Z kilku kolejnych miotów ocalała młoda samica. Jest ostrożna, przebiegła,
lękliwa, czujna. Przez otwarte przestrzenie przebiega szybko, w kilku skokach.
Przystaje, rozgląda się, czy nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Unika miejsc
oświetlonych i jasnych, na których widać ją z daleka. Boi się, wiecznie się boi.
Ten strach pozwala jej żyć wśród wrogów, żyć i walczyć o
ż
ycie.
W gnieździe mieszkają więc dwie moje samice. Stara samica-matka często
przewraca i gryzie młodą usiłując ją przepędzić. Młoda ucieka, lecz po pewnym
czasie wraca, jakby nic się nie wydarzyło.
Samica-matka, karmiąca swoje kolejne dzieci, obserwuje ją bacznie, jak
zbędnego intruza. Młoda samica urządza własne gniazdo w jednym z kanałów
wykopanych podczas poszuki- wania drugiego wyjścia.
Wybrała miejsce na końcu tunelu przy murze, gdzie wykruszyła się zmurszała
cegła. Teraz poszerza, udeptuje, utwardza odchodami grunt, mości legowisko.
Znosi strzępy papieru, skrawki płótna i wełny, kawałki waty, pióra, pierze, nici,
wszelkie miękkie, puszyste, ciepłe materiały.
Przygotowuje się do porodu. Po obu stronach jej grzbietu widać coraz
wyraźniejsze zgru- bienia. Kiedy przechodzi obok samicy-matki lub usiłuje zbliżyć
się do niej, ta obnaża ostre żółte siekacze i zjeża sierść, jakby gotowała się do
skoku. Młoda samica pospiesznie ucieka i zaszywa się w strzępach gazet na końcu
swojego tunelu.
Czas porodu zbliża się. Młoda samica coraz rzadziej opuszcza legowisko.
Wracam do gniazda. Cieniutki pisk dochodzi z tunelu. Młoda samica leży wśród
papiero- wych skrawków. Ślepe i bezwłose szczurki ciągną jej nabrzmiałe
mlekiem sutki. Pozwala zbliżać się do siebie i małych. Obwąchuję je
uważnie. Potrzebują pożywienia. Dotychczas młoda samica zdobywała pokarm
razem ze mną... Teraz to niemożliwe, musi przecież pilno- wać małych.
Szczurki samicy-matki już widzą, rozłażą się po całym gnieździe, uczą się
samodzielnie jeść, gryźć, zabijać. Niedawno przyniosłem żywą mysz, którą
natychmiast rozszarpały.
Z magazynu niosę dla młodej samicy kawałek sera.
Już jestem w gnieździe, już kieruję się w stronę wejścia do tunelu. Stara samica
wyrywa mi ser.
Sytuacja powtarza się, a kiedy wygłodniała młoda samica wychyla się z tunelu i
łapie kilka okruchów, zostaje dotkliwie pogryziona.
Tylko raz udaje mi się dostarczyć młodej samicy pachnącą skórę ryby.
Najbardziej doku- cza jej pragnienie. Ostatni raz piła tuż przed porodem. W
piwnicy znajduje się niewielka stu-
2
9
dzienka przykryta blaszaną klapą, pod którą łatwo się wcisnąć. Młoda samica boi
się jednak opuścić młode. Próbuje zlizywać wilgoć ze zmurszałych cegieł, wysysać
grudki ziemi.
Musi jednak wyjść, zdobyć pożywienie, inaczej zabraknie jej mleka.
Wyczekuje odpo- wiedniego momentu. Stara samica zasypia. Młoda szybko
wyślizguje się z nory, wbiega pod klapę i pije. Pożera kilka stonóg, których nie
tknęłaby w normalnych warunkach.
Małe rosną, ich różowa skórka pokrywa się delikatnym szarym nalotem, a pod
powiekami zarysowują się ciemne plamy oczu. Są już bardziej ruchliwe i
nieomylnie kierują się w stronę wypełnionych mlekiem sutek.
Teraz potrzebują znacznie więcej pokarmu niż bezpośrednio po narodzinach i
młoda sami- ca coraz bardziej odczuwa głód. Zjada więc strzępy waty i wełny,
przeżuwa papier, rzuca się na każdego pojawiającego się w norze robaka. Głód staje
się jednak trudny do zniesienia, tym bardziej, że stara samica czuwa i nie pozwala
dostarczać młodej nawet okruchów pokarmu. Tylko podczas jej snu, młodej samicy
udaje się zdobyć kilka nie dojedzonych rybich ości
lub zjełczałą skórkę słoniny.
Rozdrażniona głodem młoda samica decyduje się w końcu na wyprawę do
piekarni. Ma- łym grozi przecież śmierć głodowa.
Kiedy opuszcza gniazdo, stara samica śpi. Budzi się jednak wkrótce. Zaraz też
wpada do tunelu i po kolei przenosi małe do swego gniazda. Rzuca je między
własne ruchliwe szczurki.
Spod przeciwległej ściany obserwuję lekcję zabijania.
Samica-matka zagryza jedno z małych i zjada je, szczurki zagryzają pozostałe.
Kiedy młoda samica powraca, wlokąc wyciągniętą ze śmietnika wyschniętą
skórę chleba, małe są już martwe. Najpierw szuka ich w tunelu, później wpada do
gniazda, zbiera na wpół zjedzone kadłubki i usiłuje zanieść je z powrotem. Stara
samica rzuca się na nią, przewraca, gryzie.
Młodej udaje się w końcu złapać w zęby pozbawiony głowy korpus
jednego ze swych małych i ukryć we własnym legowisku.
Młodą samicę czeka niedługo następny poród. Opuszcza gniazdo i przenosi się
do prze- ciwległej piwnicy. Stoją tu zakurzone półki pełne pustych słoików, leżą
połamane skrzynki. Ludzie nie zaglądają tu od dawna.
Młoda samica zakłada gniazdo w przeżartym przez mole fotelu spoczywającym
w kącie. Fotel wydaje jej się miejscem wyjątkowo pewnym i spokojnym.
Najważniejsze jest jednak, że z rury tuż obok stale sączy się woda. Ponownie zbiera
i skrzętnie upycha papiery, szmaty i pióra. Gromadzi również zapasy: wyschnięte
obrzynki mięsa, rybie łby, skórki chleba.
Mam teraz dwa gniazda. Stare z samicą-matką i dorastającym właśnie
pokoleniem szczur- ków i nowe wewnątrz fotela, gdzie młoda samica przygotowuje
się do wydania potomstwa.
Oba gniazda nie są bezpieczne, dlatego chyba przebywam w nich stosunkowo
rzadko, po- święcając dużo czasu na wędrówki. Docieram aż do rampy, na której po
raz ostatni widziałem starego szczura.
Za miastem w ceglanych zabudowaniach tuż przy rzece ludzie hodują
ś
winie. Dużo ol- brzymich świń.
My – szczury z miasta – przychodzimy tu często. Dawniej region ten należał do
innej ro- dziny szczurów – mniejszych, brunatnoczarnych, delikatniejszej,
kruchej budowy i ogonie pokrytym ciemnymi włoskami.
Ustępują. Niszczymy ich gniazda, wypędzamy, w końcu wynoszą się,
pozostawiając wol- ne pole.
3
0
Przebiegając krawędzią koryta lub poidła trzeba niezwykle uważać. Najmniejsze
potknię- cie, upadek i świński ryj pożera, wchłania, miażdży. Świnie atakują,
ś
cigają, gonią. Ich racice i zęby są groźne, staram się więc przebywać w pobliżu
kryjówki: ogrodzenia, występu muru, nory, pod blaszanym korytem.
Zapach świńskiego mięsa przepełnia nozdrza. Karma w korytach jest w sumie
dość mo- notonna, natomiast przesuwające się wokół zwały tłuszczu kuszą i
przyciągają. Wybieram największą, ciężką, nieruchomą świnię, wchodzę od
tyłu na jej grzbiet, przegryzam skórę, jem.
Ś
winia kwiczy, jęczy, rzuca się w ciasnym, krępującym jej ruchy ogrodzeniu.
Daremnie usiłuje przewrócić się na grzbiet, strącić mnie, zgnieść. Wierzga, napiera
bokami na ściany. Przywieram pazurami do jej grzbietu i wgryzam się w
smaczną, ciepłą, pulsującą, krwistą słoninę. Ciepła krew spływa po skórze.
Ś
winia nadal usiłuje mnie zrzucić, zmieniam położenie i gryzę w okolicę ogona.
Kwiczy, jęczy, wścieka się. Trwa to długo. Zmęczona szamotaniem leży,
wierzgając od czasu do czasu przykrótkimi nogami.
Niezgrabna, gruba, ciężka, wciśnięta między deski ogrodzenia staje się
moją zdobyczą. Wyje, chrząka, ryczy oczekując, aż odejdę zaspokoiwszy głód.
Nagle drzwi chlewni otwierają się i człowiek biegnie w naszym kierunku. Zębami
wydzieram ostatni kawałek słoniny i ucie- kam. Przychodzę następnej nocy.
Ś
wini już nie ma. Wybieram inną, równie ciężką i nie- zgrabną. Lecz tu
ogrodzenie jest szersze, świnia przewraca się na grzbiet, omal mnie nie
miażdży.
Skaczę na głowę, gryzę w kark. Uderza łbem o żelazną rurę bariery. Rezygnuję.
Przecho- dzę do następnego budynku, pełnego młodych, jasnych prosiąt. Na ogonie
czuję dotyk wibry- sów szczura mieszkającego w piwnicy po przeciwległej stronie
piekarni.
Młode świnki są ruchliwe i nerwowe. Wyczuwają naszą obecność, kwiczą,
podskakują, kopią, usiłują chwytać zębami.
Ich zęby są już ostre, a racice twarde – szukamy więc śpiącej, osłabionej lub
chorej. Jest. Leży na boku, wierzgając co chwila tylną nogą. Podchodzimy jak
najbliżej.
Szczur-sąsiad odnajduje miejsce, gdzie pulsuje tętnica. Gryzie. Świnka zrywa
się, kwiczy. Szczur wisi u jej szyi. Rzucam się na nią z drugiej strony. Uderza
racicą, odtrąca. Skaczę na grzbiet, wbijam zęby tuż za uchem. Zrzuca. Atakujemy z
różnych stron. Zakrwawiona kwi- cząc biega wokół ogrodzenia. Skaczę jej do
gardła. Przecinam tętnicę. Pada.
Zapach krwi rozchodzi się daleko. Wokół kwiczą przerażone prosięta.
Schodzą się również inne szczury. Początkowo usiłujemy je odpędzać, lecz jest
ich coraz więcej.
Prosię wierzga jeszcze racicami i pochrząkuje. Nagle zapala się światło. Świnie
czynią co- raz większy wrzask. Nadchodzą ludzie.
Wracam. W piwnicy słyszę dochodzące z magazynu szczekanie. Zajadłe,
wściekłe, złe. Niedawno na ulicy pies zapędził mnie do ścieku. Gdybym nie
skoczył w dół przez kratki ry- zykując życiem, zgruchotałby mi kręgosłup.
Szczekanie denerwuje, niepokoi, przypomina tamtą gonitwę.
Koło młodej samicy kręci się obcy szczur. Chcę go przepędzić, lecz
zadomowił się już wewnątrz fotela i nie ustępuje. Kieruję się więc do starego
gniazda, gdzie czeka będąca w okresie rui samica-matka.
W piekarni i piwnicach podczas mojej nieobecności zmieniło się wiele.
Odmalowano ma- gazyn, wymieniając przegniłą futrynę drzwi, zatykając każdą
najmniejszą szparę.
Drzwi prowadzące z piekarni na schody, pod którymi prześlizgiwałem się,
wzmocniono dodatkową listwą i obito blachą. Zacementowano wszystkie
otwory w ścianach piekarni i magazynu, również szczelinę za licznikiem
elektrycznym. Naczynia, dzieże, blachy i ruszty odsunięto od ścian,
uniemożliwiając bezpieczne przejście.
3
1
Wiruje, poprzednio nieczynny, wentylator, blokując w ten sposób ostatnie
dojście do spiżarni. W kilku miejscach znalazłem niedawno postawione
pułapki.
Na śmietniku i w piwnicy leży rozsypana zatruta pszenica. Młode szczurki
wykorzystując nieuwagę samicy-matki wylazły z nory i najadły się już
pierwszego dnia. Ich zesztywniałe zwłoki omijam w różnych miejscach.
Wkrótce pułapka zabija młodego szczura, który chciał zająć moje miejsce w
starym fotelu. Najbardziej denerwuje zamykanie w piwnicy na noc starego
kocura wylegującego się do- tychczas na balkonie. Rozzłoszczony włóczy się
miaucząc przeraźliwie. Nad ranem łapie szczura, który wlazł tu z ulicy przez
nie domknięte okno. Rano złowiony szczur ze złamanym
kręgosłupem i wybitym okiem jeszcze żył. Ludzie wrzucili go do kubła z wodą.
Kocur wyczuł naszą obecność. Czuwał długo przy hydrancie i próbował wciskać
łapę do nory. Odkrył także siedzącą w fotelu młodą samicę i jej małe. Nie udało mu
się do nich do- stać. Zrzucił tylko kilka słoików i pokaleczył sobie łapy stłuczonym
szkłem.
Ludzie często przychodzili do piwnicy, gestykulowali, wskazywali otwory i
szczeliny w ścianach. Przeczuwałem niebezpieczeństwo, nadciągającą katastrofę.
Ludzie zatykali wszel- kie otwory, pęknięcia, wykruszenia w murach
otaczających podwórze. Przekonałem się, że robią to samo we wszystkich
przylegających do piekarni zabudowaniach, a także w domach po drugiej stronie
ulicy.
Prowadził ich pies o wydłużonym spiczastym pysku, wiecznie węszący i
szczekający przy każdym śladzie.
Siedzę w starym fotelu nad przyniesionym ze śmietnika kawałkiem żylastego
mięsa. Szczekanie psa, świst wciąganego do nosa powietrza – budzą strach
w młodej samicy.
Chwyta zębami małe, napełza na nie całym ciałem, przykrywa je.
Wyskakuję z fotela i po najwyższej półce docieram do blaszanego klosza, pod
którym za- pala się żarówka. Ludzie wchodzą. Pies prowadzi ich prosto do fotela.
Rozpłaszczam się na metalowym talerzu, podgrzewanym od spodu.
Ludzie zdejmują słoje, odsuwają półki i deski. Chwytają fotel i wynoszą
na korytarz. Rozjuszony pies wtyka głowę między sprężyny.
Gwałtowne szamotanie, wściekły skowyt, przeraźliwy pisk. Młoda samica
usiłuje uciekać trzymając w pyszczku nie owłosione małe. Pies chwyta ją, tarmosi,
podnosi do góry. Ludzie głaszczą go. Wytrząsają z fotela nie owłosione piszczące
potomstwo i rozdeptują obcasami.
Wynoszą fotel na podwórze.
Na metalowym talerzu, pod którym płonie żarówka, robi się coraz goręcej.
Powierzchnia pali łapki, parzy brzuch. Zeskakuję, po półkach dostaję się do okna
prowadzącego na jasną, pełną pojazdów ulicę.
Wzdłuż muru biegnę w stronę rynsztoka. Człowiek cofa się gwałtownie,
krzyczy, pokazu- je. Przeciskam się przez zakratowany otwór ścieku. W głębi
szumi przepływający migotliwy strumień. Waham się, usiłuję zatrzymać na
nieckowatej płaszczyźnie osłony. Tracę równo- wagę. Skaczę.
Wracam. Ostrożnie wślizguję się do piwnicy. Kota nie ma – wyczuwam to
węchem. Fotel, półki i stare meble odsunięto od ścian. Otwory zacementowano.
Przechodzę do piwnicy, w której znajduje się gniazdo samicy-matki. Tu również
wszystkie ściany są odsłonięte. Węgiel przerzucono na środek pomieszczenia.
Szukam otworu za hydrantem. Nie ma. Ściana jest mokra, zimna, gładka.
Obchodzę całą piwnicę, sprawdzam każdy kąt. Przecież otwór znajdował się
tam, za obu- dową hydrantu.
3
2
Wracam, siadam przy ścianie. Wsłuchuję się w każdy szelest dochodzący
spoza grubej warstwy cementu. Po chwili, jakby z wielkiej odległości słyszę cichy
chrobot. Samica-matka daremnie stara się wydostać, przegryźć mur.
Zamurowana w pozbawionym drugiego wyjścia pomieszczeniu, przerażona,
przeczuwają- ca śmierć, będzie tak gryzła do ostatniej chwili życia. W norze są
jeszcze trzy podrośnięte szczurki. Samica-matka zabije wszystkie z głodu, z
pragnienia, z bezsilności.
Będzie piła ich krew, jadła ich mięso. Wystarczy jej to na krótko. W tym czasie
przegryzie nie więcej niż pół cegły, o ile gryźć będzie w jednym tylko miejscu.
Dobiegający zgrzyt zę- bów o cementową i ceglaną powierzchnię będzie coraz
słabszy, aż do zupełnego wygaśnięcia.
Krążę wokół piekarni, przychodzę do martwych piwnic, wibrysami dotykam
zacemento- wanych otworów. Za ścianą panuje cisza, głęboka cisza. Niedawno
wsłuchiwałem się w coraz słabszy zgrzyt zębów o mur. Zacząłem nawet gryźć z
tej strony, za hydrantem, w miejscu, gdzie znajdowało się wejście do gniazda.
W samicy-matce obudziło to prawdopodobnie nadzieje, bo dochodzące
wówczas spoza ściany echo stało się szybsze i silniejsze.
Spłoszył mnie kot i powróciłem dopiero następnej nocy. Głosy z tamtej
strony osłabły, samica-matka opadała z sił, jej siekacze starły się aż do dziąseł.
Zacząłem gryźć, daremnie. Moje zęby zarysowały zaledwie cementową
powierzchnię. Gryzę, chociaż z tamtej strony nie dochodzą najmniejsze odgłosy,
wgryzam się w ścianę,
poruszam szczękami aż do ostrego bólu w spiłowanych, startych siekaczach. Czuję
smak krwi spływającej do krtani.
Rysa na cementowej powierzchni jest niewiele większa. Nadchodzą ludzie,
uciekam przez okienko, wprost na słoneczną, wrogą ulicę.
Zamieszkałem w kanałach. Tu było bezpiecznie, we wszystkich zabudowaniach
ulicy lu- dzie toczyli teraz walkę ze szczurami. Nawet tu, głęboko pod
ziemię, dochodziły niekiedy drażniące nozdrza i oczy zapachy. Znalazłem
samotną, ślepą na jedno oko samicę i przenio- słem się do jej gniazda.
Wsłuchujesz się w szum płynących ścieków, zagłuszający inne odgłosy.
Przenikliwy szczurzy pisk przebija się poprzez ten monotonny strumień.
Przyzwyczajam się, szept wody ma właściwości usypiające.
Czemu jednak wracasz pod zacementowaną ścianę piwnicy, przypominasz
ją sobie, gdy tylko zamykasz powieki. Dlaczego krążysz w pobliżu piekarni.
Przemykam z bramy do bramy, z piwnicy do piwnicy, z cienia do cienia.
Szary z wypukłym grzbietem, na nogach jak sprężyny, z długim, nagim ogonem
przebie- gam ulicę, zwracając baczną uwagę na każdy najmniejszy szelest, szmer,
ruch. Wszędzie, w każdym miejscu może czaić się wróg, wszędzie, o każdej
godzinie czyha śmierć. śycie na- uczyło cię strachu, ty sam nauczyłeś się gryźć,
gryźć i miażdżyć, gryźć i zabijać.
Czujesz się stale zagrożony, stale, ze wszystkich stron. Jak niegdyś stary szczur,
tak teraz ty zwiedzasz dworce, przystanie, rampy kolejowe, magazyny.
Jestem wszędzie, skąd można się wyrwać, opuścić miasto, wywędrować. śyję w
mieście coraz bardziej znienawidzonym, w mieście, które osaczyło mnie, zamknęło
w sobie, w mie- ście, w którym się urodziłem, wyrosłem, spotężniałem.
Jednooka samica spodziewa się małych; jej rozdęty brzuch i nabrzmiałe sutki
wydzielają woń zbliżającego się macierzyństwa. Znosimy teraz do gniazda
wszystko, co może je ogrzać, zbieramy pożywienie, wyławiane przeważnie z
gęstego strumienia ścieków.
Jednooka nigdy nie opuszcza kanału, boi się wychodzić na powierzchnię,
gdzie straciła oko. Jej życie zamyka się w niewielkim podziemnym kręgu,
którego nigdy nie opuszcza. Granice tego terytorium są wyraźnie określone:
kilka połączonych ze sobą podziemnych
3
3
strumieni dochodzących do rozległej rzeki burzowca. W tym miejscu jednooka
zatrzymuje się i cofa. Cofa się także przed padającym z góry szarym światłem,
budzącym w niej nieufność i lęk.
Coraz silniejsza potrzeba wędrówki pcha cię na powierzchnię, gwałtowna,
natrętna. Wy- dostać się, opuścić miasto, uciec. Samica rodzi. Nagle, ślepe szczurki
piszczą, pełzają wokół jej brzucha, z trudem unoszą głowy, wyszukują twardszej
powierzchni, by pewniej stawać na nieporadnych kończynach.
Przynoszę jedzenie. Jednooka pozwala wchodzić do gniazda, dotykać i
obwąchiwać małe. Jesienne ulewy, wody w kanałach wzbierają. Jednooka
przenosi małe w inne miejsce,
znacznie wyżej.
Przemierzałem podwórza i ulice szukając drogi i sposobu szybkiego opuszczenia
miasta. Nawet kurz i pył samochodowych kół podrażniają, pobudzają do nowych
prób. Samocho- dy są niebezpieczne, podczas podróży przebywałbyś blisko
ludzi, zagrożony nagłym odkry-
ciem.
Próbowałem: na ciężarówce wypełnionej owocami przejechałem od kolejowej
rampy aż na targowisko w innej dzielnicy. Przerażony wrzaskiem czmychnąłem
między stragany. Ludzie omal nie zatłukli mnie miotłami. Zdenerwowany tym
zdarzeniem wracam do gniazda.
Gniazda nie ma, norę zalała woda. Po śladach jednookiej posuwam się najpierw
wzdłuż ściany, później w górę. Słyszę popiskiwanie. Gniazdo pachnie jednak
inaczej, odrębnie, pachnie inną rodziną, a jednooka i małe nie zdążyły jeszcze
wypełnić go własną wonią. Ich skóra obmyta wodą przesiąknęła ostrym, wrogim
zapachem. Jednooka przebyła okres rui, stała się obojętna; obcy, nie znany
szczur.
Ociera się, wciska pod mój brzuch, małe piszczą, idą do mnie.
Zębami chwytam najbliższego, przecinam na pół. Jednooka wydobywa się
spode mnie i przykrywa sobą małe. Jednego trzyma w pyszczku chcąc przenieść w
inne miejsce. Wbijam zęby w jej gardło, raz, drugi, trzeci. Usiłuje mnie ugryźć.
Osłabiona, przewraca się na bok, bezładnie poruszając łapkami. Zagryzam
wszystkie szczurki, kilka pożeram do połowy.
Opuszczam gniazdo. Pod ścianą czają się szczury, wyczuwające świeżą krew.
Opuściłem miasto, zostawiłem za sobą ciepłe piwnice piekarni, słodkie
magazyny, śmiet- niki smacznych odpadków, labirynt kanałów i przewodów.
Zostawiłem zamurowane gniazdo, wygładzoną martwą ścianę, szczury,
ludzi, czyhające pułapki i trutki.
Zostawiłem pusty fotel, w którym pozostał tylko zapach młodej samicy,
wydeptane szczu- rze ścieżki, ślady zębów na drewnianych skrzyniach, wędrówki
nad rzekę i do chlewni, szlaki przemierzane ze starym szczurem. Zostawiłem
pogryzioną, dogorywającą jednooką i jej roz- szarpane małe.
Wyruszam jego szlakiem, jego drogą. Wiatr szumi wokół pociągu, a rytm kół
kołysze do snu. Wśród wypełnionych nasionami worków jest przytulnie, zacisznie,
miękko. Pociąg wie- zie mnie do odległego, nie znanego miasta, o którym nie wiem
nic, przeczuwam jednak, że istnieje, skąd bowiem przybył i dokąd wywędrował
stary szczur, którego zapach mówił mi o innych, dalekich terenach.
Wielokrotnie przechodziłem na przeładunkową rampę, skąd ramiona
dźwigów unosiły platformy worków i skrzyń. Poszukiwałem woni przypominającej
starego szczura. Z miastem nie łączyły mnie już poprzednie więzi i czułem, że
mogę je zostawić. Musiałem wtedy odejść, ponieważ wszystko, co w tym mieście
było moje, zniknęło, zostało zatarte, zacementowane, zniszczone.
Poznałem potrzebę podróży, konieczność wędrówki.
3
4
Przebiegałem przez ulice szybko, jakbym uciekał przed groźnym prześladowcą.
Rzucałem się na inne szczury, często silniejsze i większe ode mnie, lecz
zasiedziałe, spokojne, leniwe.
Chciałem rozstać się jak najszybciej z miastem. Rozgorączkowany, chory
niemal, zdener- wowany opuszczałem często ciemne tunele szczelin i
kanałów, i pojawiałem się na po- wierzchni, wśród ludzi. Krzyczeli, rzucali
kamieniami, tłukli kijem, deptali. Wtedy ucieka- łem. Zaskakiwałem ich,
przerażałem, drażniłem i chyba dlatego nie zdołali mnie zabić, cho- ciaż ich ciosy
ocierały się o mnie.
W tramwaju przycupnąłeś pod ławką. Wypędził cię pies, wprowadzony
przez pasażera. Ludzie wrzeszczeli, pies szczekał, tramwaj zatrzymał się.
Wyskoczyłeś wprost na maskę wolno jadącego samochodu. Pamiętam twarz
człowieka za szybą, gwałtownie poruszającego kierownicą. Szczęk blachy, jazgot
sypiącego się szkła. Samochód uderza w jadącą obok cię- żarówkę. W zamieszaniu
przez małe, niskie okienko wpadam do mieszczącego się w sutere- nie magla, na
stos wykrochmalonej bielizny. Krzyk, ludzie rzucają we mnie ręcznikami.
Przebiegam pod drzwiami do sąsiedniej zagraconej piwnicy, stamtąd wzdłuż rur do
kanałów. Na pograniczu snu, słuchając rytmicznego stuku kół o szyny,
przypominam sobie te wyda- rzenia. Otaczają, nakładają się, przenikają, tworząc
dziwaczną mozaikę pamięci. Ulegam złu- dzeniu, że znajduję się w ruchomym
spiralnym tunelu, po którym biegam, usiłując wydostać się na zewnątrz. Tylko że
tunel nie ma właściwie końca, jak nie miał początku, bo przecież znalazłem się w
nim nagle, właściwie nie wiadomo skąd. Poruszam się również inaczej niż dotąd.
Łapki i pazury są zbyteczne. Przecież fruwam, lecę przez własne przeżycia, przez
za-
pamiętane zdarzenia, wnętrzem olbrzymiego kanału.
Budzę się raptownie. Obcy szczur, samica w okresie rui, pręży się,
wypina nabrzmiałe przekrwione narządy, piszczy. Ogarnia mnie podniecenie. Po
chwili, zaspokojeni, kładziemy się blisko siebie. Samica wpełza pod moją głowę,
wciska się pod brzuch. Dolną szczęką wy- czuwam puszysty, ciepły kark.
Pociąg zatrzymuje się, stoi. Wyruszamy na poszukiwanie wody i bardziej
urozmaiconego pożywienia, jedzenie tych samych nasion, wypełniających worki,
już się sprzykrzyło.
Badamy najbliższą okolicę. Podczas każdej takiej wyprawy trzeba uważać,
by wrócić przed odjazdem pociągu. Dostrzegam, że szczury wokół nas zmieniają
się, pozostają na mija- nych stacjach, ich miejsce zajmują inne.
Postój, do naszego wagonu wtargnął duży czarny szczur i natychmiast
zaatakował mnie z zaciekłością.
Długo ścigał mnie po wagonie chcąc przegryźć mi gardło. Moja nowa samica,
poszukując pcheł w swoim gęstym futrze, obojętnie przyglądała się naszej
gonitwie.
Pociąg rusza. Czarny szczur zaprzestaje pogoni. Posila się nasionami. Ukryty na
dnie wa- gonu, wewnątrz worka zapominam o niebezpieczeństwie i zasypiam
ukołysany szumem. Gwałtowny ból karku, czarny szczur zwala się na mnie całym
ciężarem. Rozrywam mu małe, nie owłosione ucho. Piszczy z wściekłością.
Rzucamy się na siebie. Jest starszy, silniejszy i zaprawiony w walkach z innymi
szczurami. Stoimy naprzeciw podparci ogonami, prychając, popiskując i szczerząc
zęby. Jego duże, wyjątkowo ostre siekacze pozostawiły na moim karku krwawy
ś
lad. Gdyby uderzył w sam środek, między uszy, zmiażdżyłby mi kręgosłup.
Obser- wujemy się z nienawiścią, obawiając się nagłego, śmiertelnego
chwytu. Skacze do gardła, przewraca. Wykręcam się, wyginam, zęby zatapiają
się w sierści.
Ucieczka jest szansą ocalenia. Wydostaję się na szczyt sterty worków. Czuję go
za sobą. Odwracam się przybierając atakującą pozycję. Zatrzymał się
zdezorientowany moją nagłą odwagą. Odbijam się od splotu stalowych lin
przytrzymujących worki i skaczę w górę, w otwór, przez który ze świstem
wpada powietrze.
Wiatr wciska mnie do środka. Przywieram do obracających się łopatek. Mój
ciężar powo- duje, że wirują coraz wolniej, aż w końcu przestają się obracać.
Jestem na zewnątrz, na dachu wagonu.
3
5
Przekonany, że mój prześladowca zrezygnuje z dalszej pogoni, przywieram
brzuchem do obitej papą powierzchni. Tu na otwartej przestrzeni w ostrym świetle
dnia czuję się zagrożony ze wszystkich stron. Rozpłaszczony, z trudnością
utrzymuję równowagę. Nagle pojawia się czarny szczur. Jak się tu dostał, czy
podążył drogą przez wietrznik, czy też znalazł inne przej- ście? Jego zęby
przecinają powietrze. Zdążyłem uskoczyć w bok i teraz ześlizguję się coraz niżej po
owalnym dachu. Czarny szczur patrzy na mnie z góry. Nie atakuje. Przestałem być
groźny. Zsuwam się, staczam, wiatr odrywa mnie od pociągu, rzuca obok
huczących torów.
Biegnę wzdłuż szyn za szumem oddalającego się pociągu. Zapadła noc, na
niebie wisi błyszcząca tarcza księżyca. Owiewa mnie chłodny wiatr.
Męczy mnie przeskakiwanie kolejowych podkładów. Ostre, drobne kamienie
kaleczą bole- śnie łapki. Wdrapuję się na szynę – tu droga jest wygodna i
wystarczająco szeroka. Po chwili rezygnuję z posuwania się wierzchem szyny.
Przeraźliwie zimny metal mrozi brzuch.
Znajduję się na szerokiej, otwartej przestrzeni, niepokojącej swą rozległością.
Spotkanie z sową, kotem, psem są w tych warunkach wyjątkowo niebezpieczne.
Narastający szum: z przeciwległej strony nadjeżdża pociąg. Przelatuje szybko.
Ukryty za dużym białym kamieniem obserwuję błyszczące kontury okien.
Oddala się. Idę dalej. Mijam most, następnie tunel.
Robi się coraz zimniej. Księżyc zakrywa warstwa grubych, ciemnych chmur.
Pada śnieg – pierwszy śnieg mojego życia. Muszę dotrzeć do stacji, dostać się do
wagonu, ruszyć w dalszą podróż.
Posilam się skórkami od kiełbasy znalezionymi w zatłuszczonym papierze.
Idę naprzód. Niedługo chyba skończy się noc, a wtedy będę musiał zrezygnować z
dalszej wędrówki.
Nad torami przelatują ptaki. Ze wszystkich sił przywieram do pokrytej mokrym
ś
niegiem szyny. Nagle słyszę dyszenie psa. Tropi mnie. Skaczę w bok do rowu.
Szczeka i rzuca się za mną, łamiąc cienką warstwę lodu, po której bezpiecznie
przebiegłem na drugą stronę. Pod- czas gdy skamlący, rozzłoszczony pies gramoli
się na brzeg, biegnę w stronę ciemniejącego na tle nieba stogu.
Kiedy jestem blisko, ponownie słyszę poszczekiwanie tropiącego. Ostatkiem sił
wciskam się w pachnące gęste siano.
Poluję na myszy, które schroniły się w stogu przed zimą. Wypłasza mnie łasica –
długie białe stworzenie o cienkich i ostrych zębach.
Zapadając się, po puszystym śniegu, docieram do pobliskich zabudowań.
W olbrzymiej stodole panuje zaciszne ciepło.
Dotąd nie spotkałem szczurów.
W nocy ze stodoły przechodzę do obory, tu spotykam ślady samicy. Odnajduję
jej norę. Siedzi nastroszona, zaniepokojona moim pojawieniem się. Jest
samotna, pozostałe szczury wypłoszyli i wybili ludzie. Pod podłogą stajni, w
chlewie, w kurniku, w domu – przechodzę z nory do nory. Na strychu znajduję
zardzewiałe pułapki. Stare trutki świadczą o zażartej, dłu- gotrwałej wojnie.
W zagubionym wśród zasp domostwie postanawiam przezimować.
Samica początkowo przyjmuje mnie nieufnie, wkrótce okazuje mi względy.
Wyszukuję wygodne ciepłe gniazdo położone w fundamentach domu, skąd
prowadzą korytarze w kilku kierunkach – do piwniczki, w której stoją beczki
kiszonej kapusty, ogórków, słoiki o różno- rodnej zawartości, do przylegającego
kurnika, do kuchni, skąd dochodzą smaczne zapachy, na podwórze. Ostatnie
wyjście mieści się daleko, bo aż w pobliżu szopy z narzędziami.
3
6
Zachowuję ostrożność: jestem na obcym, nie znanym terenie. Zarówno
zabudowania jak i cały niemal dom są w przeważającej części drewniane.
Przegryzam i przekopuję przejścia do kolejnych pomieszczeń. Pies wyczuł moją
obecność, kot także. Pies szczekał, kiedy przez śnieg przedzierałem się w
stronę domu. Teraz również szczeka, gdy przechodzę koło jego budy. Kot
wytropił mnie i usiłował zaatakować. Uniknąłem spotkania, umykając do pierwszej
z brzegu nory. Niebawem spotkaliśmy się oko w oko w kącie stodoły, skąd nie
mogłem już uciec, rzucił się na mnie z wrzaskiem. Przyjąłem pozycję obronną
stając na tylnych łapach. Kot zatrzymał się zaskoczony moją wielkością i odwagą.
Wtedy rzuciłem się na niego, kąsa- jąc w uszy, nos i kark. Przejeżdża pazurem po
moim grzbiecie, usiłuje złapać wijący się ogon. Odsłania pysk, wbijam zęby w
dolną szczękę. Wypuszcza mnie z pazurów i ucieka przestra- szony.
Pokrwawiony, z przetrąconą łapą, rozdartym grzbietem i złamanym ogonem
powracam do gniazda. Choruję.
Kiedy jestem blisko, kot wygina grzbiet w kabłąk, najeża się, miauczy. Boi się,
obserwuję jego strach.
Teraz już nie uciekam. Czuję się silny i często przebiegam tuż przed nim.
Kilkakrotnie podczas nieobecności ludzi przepędzam go spod pieca, przy
którym lubi się wylegiwać. Nienawidzi, szczerzy zęby, prycha.
Przez długi okres ludzie nie dostrzegają mojej obecności, nie zastawiają
pułapek, nie wy- sypują zatrutego ziarna, nie rozrzucają zabójczych ciasteczek.
Samica rodzi. W ukrytym głęboko gnieździe małe szczurki szybko dorastają.
Jest ciepło, tylko z korytarzy zawiewa przykry chłód.
Znoszę do gniazda pióra, pierze, słomę, siano, a nawet kawałki drewna.
Intryguje mnie potężna szafa stojąca w pokoju. Gdy ludzie opuszczają dom,
natychmiast gryzę. Dostaję się do wnętrza. Jasne stosy bielizny doskonale
nadają się do moich celów. Wygryzam kawałki płótna i niosę do gniazda. Krążę
między norą a szafą. Wyrywam także strzępki wełny z wiszących tam ubrań.
Zaczyna się polowanie na szczury. Ludzie zabijają otwór w szafie,
rozstawiają pułapki, rozkładają zatrute kurze łebki, ryby, jajka, ciasteczka,
ziarno. Masowo trują się myszy. Po zjedzeniu wędzonej ryby zdycha kot.
Małe szczurki zaczynają pierwsze samodzielne wędrówki.
Kilka ginie, pozostałe przeżywają. Niedługo zaczną zakładać własne gniazda.
Po długotrwałych śnieżycach i mrozach, gdy wiejską zagrodę otaczały
wysokie zaspy, nadchodzą cieplejsze dni.
My, dorosłe szczury, zarówno samica jak i ja – nie ruszamy zatrutych
przysmaków, odróż- niamy je z łatwością i umieszczamy na nich nasze odchody.
W kurniku, oborze, stajni, chlewie, w spiżarniach mamy pełno pożywienia.
Zagarniam ogonem znoszone przez kury jajka, wyjadam podawany koniom
owies, zakra- dam się do spiżarni, gdzie leżą połcie boczku, sery i kiełbasy, worki z
mąką, kaszą i cukrem.
Ś
niegi topnieją, wiatry stają się cieplejsze, słońce przygrzewa.
Następne pokolenie małych szczurków opuszcza norę. Samice pozostałe z
pierwszego miotu spodziewają się już własnego potomstwa.
Razem z młodą samicą zagryzasz wszystkie kurczęta – drobne puchate kulki,
które ludzie wpuścili do kurnika.
Głosy ludzi przenikające do gniazda są nerwowe, gwałtowne, bełkotliwe.
Niedługo opuścisz ten dom, rozpoczniesz na nowo swą podróż, wędrówkę do
nie znanego miasta, o którym wiesz, że istnieje, pełne mrocznych kanałów i
piwnic.
Ludzie zatykają nory grubymi drewnianymi kołkami, zalewają je smołą.
Jednak nam, szczurom wykopanie nowego podkopu w glinie lub wygryzienie
otworu w zmurszałych de-
3
7
skach nie nastręcza trudności. I tak każde gniazdo posiada kilka odrębnych wyjść i
połączeń z pobliskimi norami.
W nocy budzi mnie potrzeba wędrówki, zostawiam ciepłe gniazdo z
kolejnym miotem małych szczurków i przez mokre od zacinającego deszczu pole
zdążam w stronę torów.
Nad ranem dotarłeś do miejsca, w którym tory rozgałęziały się, biegły
równolegle. Obok przejeżdżają pociągi.
Stacja znajduje się blisko.
Zaspokajam pragnienie w rowie i szukam odpowiedniego pociągu.
Podczas wędrówki przez torowiska nie spotykasz szczurów, dla miejscowych
jest jeszcze zbyt zimno i wolą nie opuszczać ciepłych zabudowań.
Zapach przesypywanego ziarna. Zbliżasz się, wciskasz między blaszane
szumiące rury. Po betonowej posadzce szczury ciągną i pchają leżącego
brzuchem do góry szczura. Na jego brzuchu, we wgłębieniu między rozłożonymi
łapkami, leży spora kopka ziarna. Szczur ma- newruje grzbietem tak, by nic nie
spadło. Delikatnie ściskają łapki i ogon, by go nie zranić, podtrzymują z boków.
Zataszczą go do nory, gdzie gromadzą zapasy. Grzbiety tych szczurów są wyleniałe
od tarcia. Obwąchują cię, wydają gniewne piski. Szczur leżący na grzbiecie
zrzuca ziarno i biegnie do ciebie.
Twój pociąg stoi przy wysokiej rampie ułatwiającej dostanie się
do środka. Tłum ludzi przeraża cię, chcesz uciekać, znaleźć inną
drogę. Zostajesz.
Wciskam się od dołu rurą kanalizacyjną, przyczajam za rezerwuarem wody w
umywalni. Przez nie domknięte drzwi dostaję się do przedziału.
Ukryty wśród instalacji ogrzewczej pod szerokim siedzeniem obitym
suknem, obserwo- wałem ruchy ludzkich nóg. Nigdy dotąd nie byłem tak blisko
ludzi, nie słuchałem z tak bliska ich głosów.
Kołysanie pociągu usypiało, rozłożony wśród ciepłych przewodów zapadłeś w
pół sen, pół jawę, pełną wspomnień i skojarzeń.
Atmosfera rozgrzanego wagonu sprzyjała stanowi półodrętwienia.
Szukałeś miasta. Szukałeś i bałeś się, jak zawsze boisz się nieznanego,
niepewnego, nowe- go.
Pociąg staje, pasażerowie wysiadają, wsiadają nowi – wnoszą zapach deszczu i
ulicznego błota. Przejeżdżamy przez obce miejscowości, które nie są jednak moim
celem. Chcę doje- chać do miasta, którego zapachu poszukiwał stary szczur. Może
tam go spotkam?
Twoje nozdrza nie zatrzymały tamtego zapachu i nigdy nie będziesz pewny, czy
naprawdę przybyłeś do poszukiwanego miasta.
Poznam ten zapach od razu, odróżnię go od wszystkich innych, znajdę miasto,
do którego chciał powrócić. Może uciekł stamtąd, a później przekonał się, że w
ż
adnym miejscu nie po- zbędzie się niepokoju, lęku, poczucia zagrożenia.
Zaszczepił w tobie własną drapieżność, konieczność wędrówki, niespokojne sny.
Nigdzie nie zatrzymujesz się na dłużej, przenosisz się z miejsca na miejsce,
szukasz.
Ludzie uchylają okno, przedział wypełnia chłodny wilgotny wiatr, świadczący o
bliskości wielkiej wody. Budzę się, wciągam powietrze w nozdrza. Dojeżdżasz do
celu.
Rytmiczny stukot szyn urywa się, pociąg mija zwrotnicę za zwrotnicą. Ludzie
zbierają pa- kunki, dopinają torby i walizki.
Stacja, pociąg stanął, ludzie opuszczają przedział. Ostatni z wychodzących
dociska rozsu- wane drzwi.
Czekam aż ruch na korytarzu uspokoi się. Jestem zamknięty. Wskakuję na
siedzenie i pa- rapet okna. Nie ma najmniejszej szczeliny. Miotam się po
przedziale, z wściekłością drapię i gryzę drzwi.
3
8
Dojechałeś do miasta, którego niewyraźne kontury dostrzegasz z okna, lecz
nie możesz opuścić zatrzaśniętego pudełka.
Szczur biega po ciasnym pomieszczeniu, wspina się na półki, sprawdza
wszystkie kąty i zakamarki, piszczy, nie zauważa, że pociąg ruszył, jedzie dalej.
Zatrzymuje się na bocznicy. Rozbijałeś głowę o szyby i ściany, gryzłeś w
najróżniejszych miejscach próbując się wydostać.
Nad ranem, gdy pierwsze szare światło wpadło przez szyby, sprzątaczka
rozsuwa drzwi. Wyskakujesz, ocierając się o jej nogi.
Krzyczy, wali w podłogę ścierką na długim kiju.
Drzwi wagonu są otwarte, skaczesz w białą mgłę zawieszoną nad torami.
Pod koniec upalnego dnia, kiedy przebiegałeś przez podwórze na zapleczu
restauracji, tuż obok twojej głowy przeleciał kamień, odbił się od ceglanej osłony
ś
mietnika i wpadł w stos blaszanych puszek po konserwach, wywołując głośne
echa w ciemnej studni. Ścigały cię przez chwilę w piwnicy pełnej bulgocących
gąsiorów wina, odbijając się od gładkich ścian i szklanych powierzchni.
Mijasz zawsze chłodną piwnicę i długim tunelem dochodzisz do przewodu
wentylacyjne- go, łączącego się z kuchnią. Panuje tu męczący upał, a ciepły
podmuch przynosi zapachy oszałamiające i rozpalające głód.
Po stromej, nie otynkowanej ścianie wspinasz się w górę i przez otwór między
spękanymi cegłami przechodzisz do sąsiedniego przewodu. Teraz schodzisz w dół.
Podczas tej wędrówki odbywającej się w niemal zupełnej ciemności kierujesz
się ruchem wibrysów, węchem i twardością podłoża. Łapki zapadają się w
cienką warstwę popiołu: jesteś w kotłowni, skąd ciepła woda dociera do
wszystkich części budynku.
Już blisko. Większość domów ma po kilka kondygnacji piwnic – przy czym do
tych naj- głębszych, zapomnianych i zamurowanych ludzie nie zaglądają od dawna.
Należą one tylko do nas – do szczurów, czujemy się w nich bezpiecznie, nie
tropione, nie przepędzane, bez pułapek i trucizn. Nawet koty unikają podziemi,
obawiając się naszej przewagi.
Moje gniazdo mieści się w najniższej kondygnacji, w olbrzymiej ceglanej
piwnicy, wśród rozsypujących się ze starości mebli. Jest tu wiele szczurzych gniazd
rozłożonych wprost na posadzce lub we wnętrzach spróchniałych szaf i
kredensów. Wśród szczurów zamieszkują- cych pobliskie piwnice jestem
najsilniejszy, największy i najszybszy.
Miejscowe szczury przyjęły mnie, pozwoliły zadomowić się w tym nie znanym,
nadmor- skim mieście.
Z piwnicy, wzmocnionej potężnymi drewnianymi stemplami, dostać się można
do sąsied- nich podziemi, do lochów biegnących pod całą starą dzielnicą, do
kanałów, dotrzeć do portu. Większość przejść zbudowali ludzie, wiele szczelin
wyżłobiła spływająca woda i osuwająca się ziemia. Szczury powiązały to siecią
własnych tuneli i korytarzy.
Tu, w głębokich piwnicach nawet pory roku nie zakłócają rytmu naszego życia.
Zagraża nam tylko woda zalewająca niektóre z piwnic podczas gwałtownych ulew.
Moje samice współżyją ze sobą zgodnie, wzajemnie pilnując swych dzieci,
zdobywając pożywienie, czuwając nad bezpieczeństwem. Niekiedy mylą swoje
młode i wtedy dochodzi do przepychanek i drobnych pogryzień.
Kiedy znalazłeś się na rozległych torowiskach w gęstej białej mgle, przerażony
przenikli- wym zimnem, chciałeś już z powrotem wśliznąć się do wagonu. Trwa to
chwilę. Daleki głos okrętowej syreny przelatujący ponad starym miastem woła cię
w tamtą stronę.
Idzie przez mgłę w poprzek torów w kierunku nie znanego głosu, nieufny,
nastroszony, przestraszony.
3
9
Przebrnąłem przez torowisko, długo błądziłem wśród potężnych magazynów
wypełnio- nych żelastwem, przecisnąłem się przez wysoką siatkę, przebiegłem
ulicę tuż przed maską potężnego samochodu, przez wiadukt biegnący nad
torami, przez szeroki pas parku. Odzy- wająca się przez pewien czas syrena
wskazywała kierunek.
Znalazłem się w plątaninie uliczek starej dzielnicy, pośród wysmukłych
kamienic. Od razu też wyczułeś zapach wielu szczurzych gniazd. To cię przeraziło,
chociaż wokół było zacisznie i spokojnie. Przez uchylone okienko dostałeś się do
najbliższej piwnicy, i tu zetknąłeś się z pierwszym miejscowym szczurem, który z
uwagą obwąchał twoje przemoczone futro.
Uciekasz przed nim, biegnie za tobą przez piwnice i korytarze.
Zgubiłeś go, jesteś sam, teraz śpisz, odpoczywasz. Budzisz się: wokół
zgromadziły się szczury, dotykają cię wibrysami, obwąchują, muskają zębami.
Strach obezwładnia, paraliżuje, siedzę między nimi, w środku, bojąc się
poruszyć. Sytu- acja jest denerwująca. Szczury obserwują moje zachowanie,
sprawdzają moją wytrzymałość. Staram się zachowywać, jakby nic mi nie groziło,
dotykam pyszczkiem najbliższego, ukazu- jąc jednocześnie potężne zęby.
Cofnął się. Siadam na tylnych łapach, zlizuję kurz z sierści, przygładzam
poszczególne włoski, wyłapuję pchły.
Szczury oczekują mojej reakcji. Zaatakowałyby już dawno, gdyby nie mój
spokój, moja wielkość, moje zęby.
Obawiałem się, denerwowałem i z każdą chwilą było mi coraz trudniej
zachować niewzru- szoną postawę.
Ależ nie, nic ci nie zrobią. Zasnąłeś przecież w szczurzym gnieździe, zmoczona
sierść po- mogła ci przyjąć nowy zapach. Pachniesz teraz jak tutejsze szczury.
Samice prężą się na twój widok. Spójrz. Nie wyczuwałem tego, czułem się obcym
szczurem. Bałem się.
Przeraźliwy wrzask kota, zwabionego naszą obecnością. Miauczy pod drzwiami,
drapie i gryzie stare deski. Uciekamy do następnej piwnicy.
Poznaję miasto, wędruję. Jest inne od tego, które opuściłem. Zamieszkane
przez wiele szczurzych rodzin. Kilkakrotnie zostaję przepędzony. Pogoń trwa
krótko, szczury unikają otwartych walk.
Obfitość jedzenia osiągana bez trudności, śmietniki codziennie pełne
odpadków. Łatwo dostępne spiżarnie sklepów i jadłodajni, hale targowe,
magazyny egzotycznych owoców, elewatory pełne pszenicy i zboża – szczury bez
przeszkód napełniają żołądki.
Wspaniałe miasto, miasto żarcia, miasto
nasycenia. Takie zapamiętałeś w pierwszych
dniach po przybyciu.
Obecnie odczuwasz zaniepokojenie, bo nawet tu, w najgłębszych piwnicach
narasta ner- wowa atmosfera, lęk, przeczucie.
Odgłosy wybuchów, detonacje, drżenie ziemi, wibracje ścian – dochodzą na
razie z daleka, z bardzo daleka, lecz zbliżają się, wyczuwam to wyraźnie.
Nie wiem, co oznaczają i w jakim stopniu mogą mi zagrozić. Zasypiając
wsłuchuję się uważnie w te dziwne dobiegające z głębi ziemi odgłosy i staram się
odgadnąć ich sens, po- znać ich przyczynę.
Dalekie echa przestały się przybliżać, zatrzymały się w miejscu, stanęły.
Przypominają na- stępujące po błyskawicach uderzenia gromów przetaczające się
nad miastem.
Nie są to jednak grzmoty burzy, są odmienne, ciężkie, przygniatające.
Wstrząsają ziemią, budynkami, fundamentami.
Przeczuwane zagrożenie wywołuje u szczurów gwałtowne reakcje. Cierpią na
bezsenność, lekceważą niebezpieczeństwa, bez namysłu atakują silniejsze od
siebie zwierzęta, często zmieniają miejsca pobytu, zachowują się odwrotnie niż w
normalnej sytuacji.
4
0
Twój niepokój powiększyło zachowanie ludzi, opuszczających miasto,
wyjeżdżających w popłochu. Wiele mieszkań stoi pustych. Korzystasz z tego,
zapuszczasz się w nie znane dotąd rewiry pełne jasnego światła i powietrza,
poznajesz meble i ludzkie sprzęty – łóżka, tapczany, stoły, biblioteki, szafy,
kredensy, krzesła, story, firanki, lampy. Zwiedzasz pokoje, kuchnie, łazienki.
Przekonujesz się, że do każdego pomieszczenia możesz się dostać przez luft, a
jeżeli jest zakratowany, to przez wypełniony wodą otwór w misce klozetowej,
urządzeniu dotych- czas ci nie znanym. Wystarczy przedostać się przez cienką
warstwę wody i szeroką rurą zejść w dół do najbliższego kanału.
To najprostsze połączenie ludzkich siedzib z podziemnym światem wielokrotnie
uratowało ci później życie.
Głosy potężnieją, dochodzą z obrzeży miasta.
Wtedy, tak, wtedy właśnie przekonałeś się, jak kruchy i słaby w gruncie rzeczy
jest twój największy wróg – człowiek.
Pojawił się wewnątrz lochu. W ręku trzymał latarnię rzucającą wyjątkowo
ostre, jasne światło. Posuwał się szybko naprzód zagradzając swoją przygarbioną
sylwetką wąskie przej- ście korytarza, którym wiele szczurów odbywało stałe
codzienne wędrówki. Na głowie miał hełm odbijający promienie. Zaniepokojone i
rozdrażnione szczury przebiegają obok, prześli- zgują się między nogami, ocierają
o hełm i ramiona.
Człowiek idzie coraz szybciej. Nagle rozlega się głośny pisk rozdeptanego
szczura. Loch prowadzi do najniżej położonej piwnicy, o której ludzie dawno już
zapomnieli, zamurowując wyjście na zewnątrz. Pozostały tylko schody zakończone
ś
lepą ceglaną ścianą. My – szczury
– mamy stąd wiele wyjść dla człowieka niedostępnych.
W piwnicy roi się od szczurów i nagłe wejście człowieka wywołuje
zamieszanie. Staje nie- ruchomo, oświetla piwnicę, dostrzega zarys schodów i rusza
w ich kierunku.
Rzucamy się na niego, atakujemy. Dobiega do schodów, oświetla ścianę i
widząc zamuro- wany prostokąt postanawia uciekać drogą, którą przybył. Zrzuca z
siebie kilka szczurów. Jed- nym z nich z całej siły rzuca o ścianę, innemu miażdży
kręgosłup.
Oślepia nas światłem. Zbliża się do drzwi, gdy nagle potyka się, rozdeptuje
małego ślepe- go jeszcze szczurka. Rozwścieczona samica skacze prosto w jego
twarz. Wypuszcza latarkę, której promienie padają teraz prostopadle rysując na
sklepieniu świetlny krąg.
Rzucam się na niego, gryzę, tnę sukno, skórę, ciało.
Walczy, zabija, miażdży. Ze wszystkich sił gryzę go w kark, wciskam się pod
metalowy hełm. Inne szczury robią to samo. Hełm spada.
Człowiek klęka, sięga po latarkę, lecz już nie może do niej dotrzeć.
Krew zalewa mu oczy, twarz, ręce. Klęczy pokryty szarą masą
szczurów. Krzyczy, wyje, bełkocze.
Szczur wciska mu się w usta, człowiek przecina go zębami, pluje,
rzęzi, milknie. Przewraca się. Szczury nadbiegają ze wszystkich stron.
Zdenerwowanie rośnie. Mniej odporne opuszczają starą dzielnicę, przenoszą się,
lecz spo- kojnych miejsc nie ma. W całym mieście słychać wciąż potężniejące
głosy. Niekiedy milkną, zamierają, by powrócić znowu – jeszcze silniejsze i
bardziej przerażające. W rzadkich porach ciszy szczury odzyskują spokój, łudzą się,
ż
e wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Brakuje jedzenia, brakuje wszystkiego, do czego mieszkające w tym mieście
szczury zdą- żyły się przyzwyczaić: ryb, mięsa, zboża, owoców, odpadków.
Większość spiżarni jest pusta, z olbrzymiego targu zniknęły pachnące połcie
słoniny, wor- ki kasz, grochu, fasoli, stosy owoców. Nawet elewatory
dotychczas pełne pszenicy, zboża, owsa – teraz są puste.
4
1
Te zmiany nastąpiły szybko, właściwie nie wiadomo kiedy. Również w
stojących otworem mieszkaniach spiżarnie i kuchnie są opróżnione. Ludzie
pozostawiając meble i sprzęty, za- brali ze sobą wszelką żywność.
Ze śmietników szczury dawno już wyjadły wszystko, co nadawało się do
zjedzenia. Wybuchają sprzeczki, kłótnie, walki. Pokonany, powalony szczur
zostaje natychmiast po-
ż
arty. Teraz nie toleruje się obcych, przeciwnie: wyszukuje się, tropi, zabija.
Coraz częściej zdarzają się również przypadki pożerania potomstwa przez matki.
Pewnej nocy łoskot przenosi się bezpośrednio w pobliże starej dzielnicy,
przesuwa się, pełznie w jej kierunku, pokrywa ją.
Wiatr pędzi tumany gryzącego dymu. Szczury kryją się w najgłębszych
piwnicach i no- rach.
Pożar. Stare miasto płonie, domy rozsypują się, ściany drżą, pękają
sklepienia. Dym, swąd, czad docierają do najgłębszych podziemi.
W tłumie szczurów opuszczasz zagrożone piwnice.
Ze wszystkich bram, sieni, piwnic, lochów wychodzą szczury. Oszołomione,
przerażone, nieprzytomne, na wpół żywe, rozgorączkowane.
Wiatr zrywa płonące dachy, zasypuje iskrami. Oszalałe szczury pędzą
przed siebie, ich rzesza rośnie z każdą chwilą. Dalej od ognia, od dymu, od
pożaru. Poparzone, poranione, oślepione uciekają z płonącego miasta.
Pierwsze szeregi, wśród których się znajduję, dotarły do okalającej stare miasto
fosy. Rów z wodą jest szczelnie wypełniony płynącymi do drugiego brzegu
szczurami. Wiele tonie, wiele przebiega po grzbietach i głowach płynących.
Przeciwległy stok zbliża się, wyskakuję na pochylony brzeg.
Tu również płoną domy, wybuchy zasypują nas ogniem, okruchami tynku i
cegieł, odłam- kami, pyłem.
Ludzie uciekają na nasz widok, pierzchają przerażeni, kryją się w grożących
zawaleniem sieniach.
Łączymy się z innymi szczurzymi gromadami, jest nas coraz więcej i chociaż
dużo nas gi- nie, rzesza szczurów rośnie. W pewnej chwili wskakuję na leżącą
beczkę.
Wokół widzę olbrzymie morze szczurzych grzbietów wypełniających ulicę aż po
horyzont. Idziemy wzdłuż portowego kanału, w dotychczas spokojną stronę morza.
Całą noc, całą długą noc, padając ze zmęczenia. W dymie, smrodzie,
spaleniźnie, pyle, w drobnym, siekącym deszczu. Przeskakujemy rowy z wodą,
przebywamy trzęsawiska, piasz- czyste wydmy, ogródki, sady.
Docieramy do odległej dzielnicy, rozbiegamy się po ulicach w
poszukiwaniu kryjówek. Wiatr nasycony wonią spalenizny zmienia nagle kierunek.
Czuję zapach pobliskiego morza.
Wiatry wieją niemal nieustannie, wywołują katary, bóle głowy, bezsenność.
Po długo- trwałym przebywaniu w starej dzielnicy pobyt w porcie, w pobliżu
morza początkowo wydaje się uciążliwy. Powoli przyzwyczajasz się do nowego
klimatu. Poznajesz słonawy rześki za- pach morza, szum wzburzonych fal, bliskość
nie znanego dotychczas żywiołu.
Zamieszkałem w niewysokim, ceglanym budynku o spadzistych dachach
pokrytych strą- canymi często przez wiatr dachówkami i płytko zanurzonych w
ziemi piwnicach.
W pomieszczeniu pod gankiem prowadzącym do wejścia znalazłem hydrant taki
sam jak tamten z mojego rodzinnego miasta. Dlatego tu pod schodami założyłem
gniazdo. Słyszałem każdy krok ludzi, lecz szybko zżyłem się z tymi głosami i
wkrótce nie robiły na mnie wraże- nia. Kryjówka moja miała oczywiście kilka
zapasowych przejść. Łączyła się z sąsiednią piw- nicą, a także z zakończeniem
przewodów kominowych, co pozwalało mi odbywać wędrówki po wszystkich
mieszkaniach budynku. Najciekawsze dla mnie jednak było przejście prowa-
4
2
dzące pod podłogą najbliższego mieszkania na parterze, gdzie bez przeszkód i
najmniejszego zagrożenia mogłem wsłuchiwać się w wydawane przez ludzi
dźwięki długo i do woli wdy- chać przyjemne kuchenne wonie. Wkrótce znalazłem
również przejścia pod podłogi innych mieszkań, w sąsiednich przyległych domach.
Przewodami wentylacyjnymi bez trudu dosta- wałem się na pierwsze piętro i na
zamieszkane poddasze.
Ceglany dom stał przy spokojnej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z tyłu, od podwórza
rosło kilka owocowych drzew i krzewów. Ten niewielki sad otaczały szopy,
komórki, chlewiki, kurniki, budki, ubikacje, skrzynie, małe ogródki, klatki z
królikami, gołębniki przylegające do znacz- nie niższych sąsiednich domów.
Szczury, z którymi tu przybyłeś, wywędrowały dalej. Podczas deszczu bowiem
kanały tej dzielnicy napełniały się wodą i zamieszkiwanie ich było niemożliwe.
Wiele szczurów zato- nęło. Inne powędrowały brzegiem morza, szukając bardziej
przychylnych stron. Część ulo- kowała się w piwnicach lub pod podłogami
miejscowych domów, w zabudowaniach porto- wych, magazynach, elewatorach,
pod wiaduktami, na brzegach rowów i wałów przeciwpo- wodziowych.
Szybko zorientowałem się, że przez dzielnicę przepływa główny kanał
łączący morze z wnętrzem miasta, dokami, portami, składami.
Przepływające statki sygnalizowały swe przybycie przeciągłym wyciem syren.
Już wtedy zastanawiałeś się nad dalszą podróżą. Twój nowy dom znajdował się
przecież bardzo blisko linii przepływających statków. Często zapuszczałeś się
w głąb portu, spacerowałeś po ka- miennych nabrzeżach, spoglądałeś z wysoka
na pokrytą grubą warstwą oleju wodę, w której przeglądał się księżyc.
Wystarczyło przejść podwórze, przebiec równoległą sąsiednią ulicę i ciągnący
się za nią pas zabudowań, następnie kilka par torów i już rozpoczynały się rozległe
nabrzeża ciągnące się wzdłuż kanału. Niekiedy po chropowatych schodkach
schodziłeś nisko, do poziomu leni- wych fal, spacerowałeś po potężnych balach
pokrytych wodorostami i muszlami. Znajdowa- łeś tu małe rybki, niewielkie kraby,
małże, ślimaki, które urozmaicały twój dość monotonny, podkradany kurom i
ś
winiom, pokarm.
Zrobiło się cieplej i postanowiłeś wrócić do starej dzielnicy. Zatęskniłem za
długimi kory- tarzami lochów, kanałami, piwnicami.
Wróciłeś. Miasto leżało w gruzach. Znaczna część kanałów i podziemnych
piwnic zawaliła się, zapadła. Wszędzie czuć było smród spalenizny, przykry fetor
dymu ulatniał się bardzo powoli. W rumowiskach zagnieździły się już pierwsze
szczury pożerające padlinę.
W ruinach, grożących zasypaniem piwnicach, pod zwałami gruzu
odkrywałem gnijące zwłoki ludzi, psów, kotów, szczurów. Drapieżne ptaki
bezustannie krążą nad rozbitym mia- stem.
Wróciłem do ceglanego domu w portowej dzielnicy, gdzie czułem zapach
morza, a stale wiejące wiatry wygrywały w przewodach wentylacyjnych niezwykłe,
gwiżdżące tony.
Wiedziesz zwyczajne życie szczura przeszukującego blaszane kubły na śmiecie,
drążącego coraz to nowe przejścia i korytarze, dobierającego się do ukrytych w
magazynach i spiżar- niach smakołyków.
Czeka mnie podróż, pełna niebezpieczeństw, przeciwieństw, walk i poszukiwań.
Będziesz wędrował dalej i dalej, po to, by tym bardziej pragnąć powrotu.
Pamiętasz: podchodziłeś w nocy pod statki, przypatrywałeś się grubym
cumowniczym li- nom, łańcuchom kotwicznym, opuszczonym trapom,
dźwigom, przychodziłeś, chociaż po porcie włóczyły się wygłodniałe psy, groźne
kocury, a nad słabo oświetlonymi nabrzeżami bezszelestnie krążyły sowy.
Czemu narażałeś się na śmierć w zębach, dziobach, pazurach?
4
3
Statki wzbudzały zainteresowanie, widziałem w nich pływające kawałki lądu, na
których – podobnie jak w pociągu – przebyć można ogromne przestrzenie,
stosunkowo niewielkim wy- siłkiem.
W rodzinnym mieście przy boku starego szczura często zapuszczałeś się do
pełnego barek rzecznego portu. Stary szczur zrażony dalekim, przykrym
zdarzeniem rzadko wchodził na ich pokłady. Bał się również latających nad wodą
olbrzymich białych mew.
Zauważyłeś: mieszkające na barkach szczury, zazdrośnie pilnujące swego
ograniczonego terytorium, atakowały znacznie ostrzej niż szczury w innych
regionach twojego miasta.
Kończyłem swe wędrówki przed statkiem, zbliżałem się, podchodziłem jak
najbliżej, sto- jąc na tylnych łapach dotykałem wibrysami potężnych lin i
wycofywałem się, wracałem do mojej bezpiecznej nory, do mojego labiryntu,
którego korytarze i przejścia wypełniały długi ceglany dom i przylegające
zabudowania.
Boisz się wejść na statek, boisz się zerwać z twardym kamiennym nabrzeżem.
Nie chciałem, zżyłem się z otoczeniem, z domem, ze śmietnikami, z
wydeptanymi ścież- kami, z głosami ludzi. Znałem już każdy kąt, załamanie muru,
zmarszczki tynku, szczeliny, pajęczyny, plamy na ścianach.
Przygotowywałeś się do podróży, oczekiwałeś wydarzeń, które pozwoliłyby ci
odpłynąć i pozostawić za sobą tamto miasto.
Przez rynsztoki portowych uliczek przemyka szary cień, przy lada odgłosie
przywiera do podłoża, wtapia się w kamienną kostkę. Nagle zatrzymuje się, słucha
dobiegających z okien tonów fletu.
Przychodzisz stale. Dom, z którego dochodzą przyciągające cię dźwięki, stoi
przy tej sa- mej ulicy. Z daleka wychwytujesz moment, gdy człowiek zaczyna grać.
Natychmiast porzu- casz gniazdo. Zdążają tam również inne szczury i człowiek nie
wie nawet, jak wiele szczurów go słucha. Zbiegają ze wszystkich stron, wspinają po
rynnie, włażą na dach, wciskają się w przewody kominowe i lufty, wchodzą na
drzewa, przemykają po balustradzie balkonu, przy- wierają do ścian.
Dźwięki wydobywane przez człowieka z ciemnej, podłużnej piszczałki
oszałamiają, przy- wołują, wzywają. Pragniesz być jak najbliżej ich źródła, dotrzeć
do miejsca, skąd wychodzą, poznać ich przyczynę, dotknąć.
Człowiek gra. Na tle oświetlonej firanki wyraźnie odcina się jego schylona
sylwetka. Co- dziennie, gdy słońce znajdzie się za horyzontem, a ptaki szykują się
do snu. Gra, chociaż z mieszczących się poniżej pomieszczeń dochodzą inne
odgłosy – bełkotliwe, jazgoczące, za- głuszające tony jego instrumentu. Gdy
tylko zaczyna grać, mieszkający poniżej ludzie za- chowują się wyjątkowo
hałaśliwie.
Biegnę, coraz bardziej zbliżam się do źródła dźwięków. Wokół, ze wszystkich
piwnic i za- kamarków wychodzą szczury. Bezludna ulica jest pełna podłużnych,
ruchliwych cieni. Rośli- ny pod balkonem, skąd dochodzi muzyka, poruszają się
jakby dotykane wiatrem.
Starałeś się dotrzeć jak najbliżej. Wykorzystując pokrywający ściany domu
bluszcz wspiąłeś się na balkon i wśliznąłeś do wnętrza. Z wysokości półki z
książkami obserwujesz człowieka, trzymającego tuż przy ustach długą, czarną
rurkę, z której dochodzą tony prze- obrażające cię, zmieniające,
obezwładniające. Zastygły, nieruchomy, bezwładny słucham muzyki. Zupełnie
jakby to był sen, a przecież to nie jest sen.
Człowiek przestaje grać, odsuwa instrument od ust, składa go, chowa do
futerału, zamyka. Odzyskuję ruchliwość, świat wokół znowu mnie przeraża,
boję się, każdy szelest jest
groźbą.
Muzyka uspokajała, dawała poczucie pełnego bezpieczeństwa, nagłego
oderwania od ko- nieczności zdobywania pokarmu, spiłowywania siekaczy,
szukania przejść, bezustannego czuwania, obawy przed atakiem kota, sowy, lisa
czy obcych szczurów. Ta muzyka wydoby- wała z lęku, łagodziła, wprowadzała w
stan wspaniałego oszołomienia.
4
4
Wędrowałbyś za nią wszędzie, gdziekolwiek by cię zaprowadziła. Od
chwili, gdy usły- szałeś po raz pierwszy, czułeś potrzebę słuchania jej stale.
Oczekiwałeś co wieczór, a w dniach, gdy stary człowiek nie brał do rąk
instrumentu, czułeś się chory, zdenerwowany, nie- spokojny. Inne szczury również
zachowywały się wtedy bardziej zaczepnie, napadały na sie- bie, gryzły, biegały
wzburzone, atakowały nawet ludzi.
Człowiek nie dostrzegał szczurów, nie widział, jak gromadzą się wokół domu,
jak słuchają jego muzyki.
Ulica, przy której mieszkał, prowadziła do portu, wprost na nabrzeże, przy
którym cumo- wały statki. Pamiętam donośny krzyk człowieka ugryzionego przez
szczura, któremu w ciem- nościach nadepnął na ogon.
Stary człowiek przestał natychmiast grać i wyszedł na balkon, a zasłuchane
dotąd szczury rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Schowany w leżących pod
ś
cianą szpargałach słu- chałeś bełkotliwych dźwięków, wydawanych przez
zebranych na ulicy ludzi.
Następnego dnia o zwykłej porze człowiek tuż przed wydobyciem z
futerału swego in- strumentu szeroko otworzył drzwi balkonu i ustawił
krzesło tak, by widzieć dokładnie, co dzieje się w rozjaśnionym kręgu gazowej
latarni.
Gdy zaczął grać, szczury jak zwykle zaczęły dążyć w kierunku domu
zatrzymując się na chwilę tuż na krawędzi światła, a później szybko przeskakując
oświetloną powierzchnię. Było ich coraz więcej i więcej. Obserwował je – szare
cienie oszołomione, zasłuchane, zastygłe.
Od tamtego czasu zawsze grał w ten sposób bacznie obserwując nasze
zachowanie. Tymczasem mieszkańcy parteru i okolicznych domów starali się na
wszelkie sposoby za-
głuszyć jego grę, włączając najróżniejsze urządzenia, hałasując, wrzeszcząc.
Wieczór. Wdrapałem się właśnie po rynnie i przyczaiłem na półce, skąd
dokładnie widzę każdy ruch palców na wydłużonym kształcie, trzymanym w ustach
przez człowieka.
Nagle przestaje grać. Ze schodów dochodzą odgłosy ciężkich kroków. Drzwi
rozwierają się z trzaskiem. Przerażony przywieram do mojej półki.
Wpadają ludzie. Krzyczą. Wyrywają instrument, łamią, depczą nogami.
Usiłuje go ode- brać. Szamocą się. Leży na ziemi, biją go, kopią.
Wychodzą równie nagle, jak weszli. Na schodach słychać jeszcze dudnienie nóg.
Zakrwa- wiony człowiek leży skulony na podłodze. Szybko zeskakuję z półki,
wymykam się na bal- kon, szybko zsuwam w dół po rynnie.
Usiłuje złożyć swój instrument. Przykłada połamane kawałki, jakby wierząc, że
się zrosną. Przyciska palcami odstające drzazgi. Smaruje klejem, wiąże cienkimi
drucikami. Nic z tego. Gdy usiłuje grać, flet rozsypuje się, rozlatuje. Człowiek
kładzie go na stole i wraca do łóżka. Leży nieruchomo.
Powracam. Człowiek jęczy, stęka, budzi się z krzykiem. Twarz ma opuchniętą,
poranioną, z ciemnymi plamami po uderzeniach.
Mijają dni, człowiek podnosi się, wychodzi z domu. Wraca. Znowu kładzie się
twarzą do ściany, jego plecy poruszają się w spazmatycznych skurczach.
Kiedy ponownie wślizguję się do mieszkania, leży nieruchomo na łóżku, a obok
na stole płoną świece.
Zbliż się, wzdłuż podłogowej listwy przejdź pod łóżko i po zwisającym
kocu – równie matowym jak twoja sierść – spróbuj dotrzeć do złożonych dłoni
leżącego. Obwąchaj je uważ- nie, dotknij wibrysami. Są zimne, nieruchome,
martwe. Człowiek nie żyje. Nagły krzyk sie- dzącej obok postaci i jej gwałtowne
ruchy w twoim kierunku wypłaszają cię.
Uciekłem przez otwarte drzwi balkonu, między wysokie kwiaty zarastające ogród.
Przez cały dalszy okres pobytu w porcie, aż do rozpoczęcia podróży
odczuwałem niezwy- kle silnie brak muzyki – brak dźwięków wygrywanych przez
człowieka.
4
5
Uczucie to było równie silne jak głód lub pragnienie i w żaden sposób
nie dawało się przytłumić – zupełnie jakbym nagle został pozbawiony niezwykle
ważnego organu lub części ciała koniecznej do życia.
Inne szczury, które podobnie jak ja przychodziły tu stale, teraz rozdrażnione,
nastroszone i niespokojne, krążyły po okolicznych kanałach i piwnicach, jakby
czekając, że za chwilę, za moment, nagle usłyszą uspokajające – przyciągające
dźwięki.
Ty również oczekiwałeś dźwięku, który nagle dotrze do kanału, oderwie od
twych szczu- rzych wędrówek i zmusi do słuchania. Oczekiwałeś, chociaż
niedawno dotknąłeś wibrysami jego martwych rąk i wyczułeś w nozdrzach znany
zapach śmierci. Jednak oczekiwałeś, bie- gałeś, krążyłeś w pobliżu.
Poszukiwałem innego człowieka z takim samym instrumentem. Znalazłem
go kilka ulic dalej. Znalazłem, lecz dźwięki, które wydobywał z tak samo
wyglądającego instrumentu, nie budziły we mnie niepokoju, nie zmuszały do
natychmiastowej wędrówki w ich kierunku, nie wzruszały, nie obezwładniały.
Przeciwnie: ich drażniące tony wibrowały w uszach powięk- szając tylko
zdenerwowanie. Obce głosy kłóciły się z zatrzymanym w moim szczurzym mó- zgu
wspomnieniem tamtych dźwięków, z odżywającą raz po raz pamięcią tamtej
muzyki.
Port wypełniły przenikliwe, docierające niemal wszędzie zimne wichry. Zaczęły
się lodo- wate ulewy zatapiające piwnice i zamieniające kanały w potoki rwącej
wody.
Postanowiłeś opuścić miasto, przyciągały cię olbrzymie statki stojące przy
nabrzeżach. Nagły brak muzyki fletu zachwiał całym moim systemem
nerwowym, osłabił czujność,
stępił nieufność wobec rzeczy nowych i nie znanych. Zdenerwowany przebiegałem
kanały i piwnice słuchając, czy dochodzące z powierzchni dźwięki nie
przypominają cudownych to- nów zniszczonego instrumentu. Kiedy zdarzyło się
słyszeć zbliżone bodaj dźwięki, natych- miast wychodziłem na powierzchnię w
poszukiwaniu ich źródła.
Wkrótce zorientowałem się, że moje wędrówki pod miastem – poniżej
normalnego pozio- mu życia ludzi – znacznie zawężają krąg możliwości
znalezienia człowieka grającego na fle- cie. Dźwięki z wyżej położonych mieszkań
– a takich w mieście było sporo – nie dochodziły prawie zupełnie do piwnic.
Ciężkie fundamenty wysokich budynków powstrzymywały sku- tecznie wszelkie
dochodzące z nich odgłosy. Postanowiłem więc szukać muzyki na po-
wierzchni, niemal wśród ludzi.
Wędrowałem wnętrzem zsypów na śmiecie, przewodami starych kominów,
luftami i wszelakimi szczelinami. Nierzadko także przeciskałem się rurami
ś
ciekowymi przez potoki wody. Wspinałem się po chropowatych ścianach domów
lub przechodziłem z dachu na dach. Były to oczywiście wyprawy ryzykowne,
przecież za każdym węgłem czyhały szpony sów i pazury kotów.
Wtedy poruszyło cię wydarzenie sprzeczne ze wszystkim, co dotychczas
poznałeś.
Mój dom, czerwony ceglany dom. Zbiegam do piwnicy i przez szparę w
drzwiach dostaję się do środka. Jestem głodny. W piwnicy jest jasno, światło
wpada przez przeszkloną górę drzwi.
Promienie słońca docierają w głąb, rozjaśniają czyste, pobielone ściany i
masywne, drew- niane drzwi. Zacisznie i spokojnie. Piwnicę wypełnia cudowny
zapach podwędzonego, świe- żego boczku. Jego źródło odkrywam natychmiast:
duży płat lśniący od tłuszczu leży we- wnątrz podłużnej metalowej klatki
otwartej z jednej tylko strony.
Obchodzę wokół, ostrożnie obwąchuję. Klatka zbudowana jest z cienkich
stalowych pręci- ków, zagłębionych końcami w grubej desce. W kilku
miejscach znajduję ślady szczurzych zębów. Widocznie ścierały siekacze na jej
powierzchni. Zbliżam się do otwartych drzwiczek. Boczek wygląda z tej strony
szczególnie apetycznie. Tłusty, pachnący, kruchy – dawno takie- go nie jadłem. W
mordce zbiera się coraz więcej śliny.
4
6
Wystarczy kilka ruchów i smakowity kąsek znajdzie się w moich zębach.
Odczuwam ssą- cy, niemal bolesny głód. śołądek kurczy się i rozszerza, a żuchwy
szczęk poruszają miarowo, jakby już miażdżyły smakowitą skórkę.
Zapominam o ostrożności, zapominam o niebezpieczeństwie, zapominam o
podstępach człowieka. Jeżeli to pułapka, może zdążę porwać jedzenie i umknąć.
Głód wpycha mnie do środka, nie umiem oprzeć się tej sile. Powoli wchodzę do
klatki. Najpierw ostrożnie wsuwam głowę, później opieram się przednimi łapkami
o drewnianą podstawę, obserwując, czy wokół nic nie zagraża. Uspokajam się.
Jestem już w środku, tylko koniuszek ogona sterczy na zewnątrz klatki. Zapach
wędzone- go boczku pochłania mnie zupełnie. Obwąchuję – duży kawałek, z
powodzeniem wystarcza- jący na posiłek.
Liżę. Ma delikatny słonawy smak podgrzanego tłuszczu i mięsa.
Trzeba silnie złapać zębami i wynieść z klatki, która nadal jednak niepokoi.
Wbijam sieka- cze w ciemną warstwę mięsa. Gwałtowny trzask, to z tyłu opadły
drzwiczki. Kawał boczku przytwierdzony jest do dźwigni połączonej sprężyną z
drzwiczkami. Gdybym stanął na tyl- nych łapach i obejrzał klatkę z góry,
znalazłbym tam mechanizm, który poznałem już w wielu pułapkach. Odurzająca
woń boczku ostatecznie pozbawiła mnie ostrożności.
Miotam się po klatce. Usiłuję przegryźć stalowe pręciki, przecinając sobie
dziąsła aż do krwi. Daremnie. Wgryzam się w dębowe drewno. Ślady świadczą, że
było tu już przede mną wiele szczurów. Gryzę jednak dalej z nadzieją, że zdołam
się uwolnić.
Pułapka, sądząc z woni ciepłego jeszcze boczku, została postawiona niedawno.
Wygryzie- nie dziury w tak potężnej desce trwałoby długo.
Ludzie na pewno przyjdą wcześniej. Uważnie sprawdzam od wewnątrz całą
klatkę, szu- kając bodaj cienia szansy na oswobodzenie. Przez krótki okres usiłuję
wypchnąć drzwiczki, podnieść, podważyć.
Dopiero teraz zauważam przytrzymujące je po zewnętrznej stronie mocne,
stalowe spręży- ny. Kiedy okrążałem pułapkę, nie widziałem ich, były uniesione
wraz z blaszaną klapą drzwi- czek.
Kręcę się, rzucam, skaczę.
W końcu siadam zrezygnowany i zabieram się do jedzenia boczku. Ta czynność
pochłania mnie bez reszty. Zjadam aż do ostatniej okruszynki.
Słońce już zaszło, jest ciemno, przez okno wpada odblask palącej się nad
drzwiami żarów-
ki.
Rzucam się na druciane ściany, gryzę stal aż do bólu dziąseł, uderzam głową w
metalową
klapę, wciskam nozdrza między pręty. Podskakuję, usiłując własnym ciężarem
przewrócić pułapkę. Wszystko na nic. Rano przyjdą ludzie, wyciągną mnie, zabiją,
przedtem być może oślepią lub złamią kręgosłup. Może wrzucą do metalowej
beczki stojącej na podwórzu i z góry będą obrzucać płonącymi papierami,
kamieniami, kawałkami szkła. Może wpuszczą do worka i będą nim z całej siły
walić w ścianę. Wiem, co ludzie robią ze szczurami, wielokrot- nie obserwowałem,
jak je zabijali. Mogą również nie przyjść tu przez kilka dni, aż umrę z
wyczerpania, zdenerwowania i pragnienia. Przecież nie ucieknę, nie przegryzę
twardej i gru- bej podstawy. Nie starczy mi na to sił.
W ciemności słyszę dalekie odgłosy dochodzące z góry, odgłosy ludzi, którzy
zastawili tę pułapkę. Szary cień przemyka obok, zbliża się ostrożnie, dotyka
wibrysami klatki. To miej- scowy szczur, dla którego ta pułapka została
prawdopodobnie przeznaczona. Po chwili zjawia się następny. Krążą wokół,
obserwują. Próbują zębami stalowych sprężyn. Odchodzą.
Z głębi piwnicy przychodzi potężny kocur. Wyczuł i czai się do skoku. Jest już
przy mnie. Przeraźliwie miaucząc usiłuje wcisnąć łapę między pręty. Nic nie może
mi zrobić, druty nie ustępują. Czuję na sobie jego oddech. Pochylają się nade mną
błyszczące okrągłe oczy.
4
7
Opiera łapy o klatkę. Gryzę go w miękką czarną poduszeczkę stopy. Wrzeszczy,
parska, pazurami szarpie spojenia drutów. Daremnie. Przez pewien czas krąży
pomiaukując wokół pułapki. W końcu oddala się przywabiony szelestami
dobiegającymi z przeciwległych krań- ców piwnicy.
Chcę pić, coraz bardziej chcę pić. Słony boczek, zjedzony co do okruszyny,
domaga się wody. Pali mnie przełyk, ściska w żołądku, dusi w krtani. Ponownie
zabieram się do wygry- zania otworu w twardej desce. Gryzę długo, aż czuję, że
moje siekacze starły się, stały się krótsze. Powracają szczury, okrążają pułapkę.
Gryzą mnie w ogon nieopatrznie wystający poza pręty.
Uciekają, ponownie nadchodzi kot. Siedzę nieruchomo pośrodku pułapki i
przyglądam się, jak krąży wokół.
Zamykam oczy: pojawiają się wspomnienia. Stary szczur walczący z kotem.
Ojciec wypę- dzający mnie z gniazda. Śmierć oblanej wrzątkiem małej samicy.
Niesłychanie wiele obrazów ukrytych głęboko, zatrzymanych na zawsze. Człowiek
gra na flecie. Ludzie biją go. Pochylają się nad pułapką, miażdżą mnie butami.
Piszczę przeraźliwie.
Już rano. Pragnienie pali przejmująco. Usiłuję zrobić toaletę, złapać w futrze
chociaż kilka pcheł nasyconych krwią. Pchły są jednak wyjątkowo ruchliwe i
niespokojne, wyczuwają go- rączkę i odmienny zapach potu.
Klatka jest niska, nie mogę usiąść, oprzeć się na ogonie i tylnych łapach.
Znowu gryzę drewno. Nade mną budzą się już ludzie. Z wściekłością napieram na
metalową klapę, kotłuję się, skaczę, naciskam, napinam mięśnie. Jestem coraz
bardziej wyczerpany, coraz bardziej przerażony.
Zbliża się śmierć: jeżeli nie przyjdą i nie zabiją, zniszczy mnie niepokój, długie
oczekiwa- nie, nagłe pozbawienie wolności, zamknięcie w stalowej pułapce, brak
wody.
Z góry dobiega bełkot głosów, syk gotowanej strawy, szczekanie psa,
skrzypienie desek, szum wody, ruch. Rezygnuję. Siedzę nieruchomo z
koniuszkiem podwiniętego ogona pod pyszczkiem. Czekam.
Szybkie, spieszące się kroki na schodach. Zbliża się człowiek. Zaraz mnie zabije.
Znowu szamocę się w pułapce w poszukiwaniu szansy, może wymknę się,
gdy będzie wyjmować mnie z pułapki.
Ciężko skrzypią otwierane drzwi.
Człowiek staje nad pułapką, schyla się. Dostrzegam oczy, usta, oddychającą
skórę twarzy. Wydaje bełkotliwe, piszczące dźwięki.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Mój ogon znowu znalazł się poza
pułapką. Doty- ka go, lekko ściska palcami. Okręcam się gwałtownie, przywieram
do przeciwległej ścianki. Cały drżę ze strachu. Zabije mnie, zabije.
Człowiek znowu otwiera usta, słyszę piskliwy bełkot, wyraźnie
przeznaczony dla mnie. Kulę się, wciskam w kąt. Dłonią naciska sterczącą nad
klatką dźwignię.
Skrzypią sprężyny. Klapa podnosi się.
Człowiek przytwierdza dźwignię do metalowego uchwytu. Pułapka jest
otwarta. Czeka spokojnie. Trąca pułapkę zachęcając do wyjścia. Błyskawicznie
wyskakuję, przebiegam tuż obok jego nieruchomych stóp. Przez szczelinę w
drzwiach piwnicy wydostaję się na zewnątrz i chowam w śmietniku. Stąd przenoszę
się do opartego o drewnianą szopę chlewu.
Zaspokajam pragnienie.
Cała moja dotychczasowa znajomość ludzi, wszystko, co o nich wiedziałem,
pozostaje w sprzeczności z tym wydarzeniem.
Nie zabił mnie, lecz wypuścił, może go przechytrzyłem. Może wydałem mu się
niezdolny do ucieczki, osłabiony? Może uznał, że jestem martwy? Nie,
przecież nakłaniał mnie do opuszczenia pułapki, poruszał klatką. Trącał nogą.
Może to było wyobrażeniem, majacze- niem, snem? Ależ nie.
4
8
Smuga wilgotnego, jesiennego powietrza przejmuje dreszczem. Nastroszony,
na sztyw- nych, wyprostowanych nogach, by nie zabłocić brzucha, biegnę wzdłuż
krawężnika w stronę portu.
Wyruszyłem. W nocy, ukryty w stercie worków z cukrem, dostałem się na statek.
Pamię- tam kołysanie dźwigu i skrzypienie łańcuchów podnoszących ciężką
platformę.
Całą ładownię wypełniały worki z cukrem, natomiast ładownia obok zawalona
była wor- kami z ziarnem.
Kiedy przechodziłem z pomieszczenia do pomieszczenia, niespodziewanie
w pobliżu kuchni zaskoczył mnie olbrzymi kot. Zaszedł mnie z tyłu, podczas
rozczesywania sierści, i nagle zobaczyłem za sobą jego szeroko rozwarte,
błyszczące oczy.
Wrzasnąłem, przyjąłem postawę obronną, skuliłem się jak do skoku, opierając
całe ciało na tylnych łapach i ogonie.
Kot przyglądał się mojej nastroszonej sierści, a później usiadł spokojnie
naprzeciw, pośli- nił łapę i zaczął się myć.
Wykorzystałem moment i uciekłem. Dopiero później przekonałem się, że kot ów
nigdy na szczury nie polował, nigdy z nami nie walczył. Nażarty i tłusty leżał
nieruchomo w słoneczne dni na środku pokładu, nie zwracając zupełnie uwagi na
to, co dzieje się wokół. Widziałem jak mewy, uznając go widocznie za martwy
przedmiot, siadały na jego grzbiecie. Wtedy pod- nosił się, prężył i ponownie
układał do snu.
Okrętowe szczury, oswojone z jego obecnością, krążyły wokół, zbliżały się,
obwąchiwały głowę, łapy, ogon. Nie zdarzyło się, by rzucił się na któregokolwiek,
ugryzł lub udrapał.
Widziałem. Nie mogłem w to uwierzyć, przez cały okres pobytu na statku
wietrzyłem pod- stęp i starałem się trzymać od kota z daleka.
Pierwsze zetknięcie z morzem nastąpiło w nocy. Dotychczas znałeś tylko drobne
fale ude- rzające o burty statku. Teraz kołysanie stało się silniejsze, a uderzenia
wody w poszycie ka- dłuba znacznie dotkliwsze.
Niebawem zawył silnik, statek zatrząsł się, zadrżał. Tu w ładowni odczuwasz te
wibracje szczególnie silnie, stajesz się nerwowy, nie możesz się przyzwyczaić i
przez długi okres cier- pisz na bezsenność.
Pokrywy luków są zamknięte, a w ładowniach panuje niemal zupełna
ciemność. Znalazłem się w miejscu, którego nie można opuścić.
Ograniczone terytorium statku poznałem jeszcze przed wypłynięciem. Wtedy
mogłem po- rzucić je w każdej chwili, nawet skacząc do wody i dopływając do
brzegu.
Znalazłeś się w zamkniętej przestrzeni, otoczonej wrogim, wzburzonym
ż
ywiołem, płyną- cej nie wiadomo dokąd.
Najbardziej drażni bezustanne niemal kołysanie odbierające apetyt, wywołujące
wymioty. Kołysanie staje się niekiedy tak silne, że powoduje przesuwanie skrzyń i
worków w ładow- niach. Uniknąłeś zgniecenia między obluzowanymi skrzyniami,
które zderzyły się z trzaskiem w miejscu, gdzie przed chwilą spałeś.
Wyskoczyłeś w ostatniej chwili ostrzeżony jękiem drzewa trącego o podłoże.
Skrzynie przygniotły koniuszek twojego ogona, który zsiniał i spuchł.
Wyruszając nie przewidywałeś tak długiego pobytu w ogromnym żelaznym
pudle. Nie znałeś oczekiwania i niecierpliwości. Teraz biegasz jak oszalały po
całym wnętrzu, wystra- szony i zły, marząc o zejściu na stały ląd, na normalny
twardy grunt nie kołyszący się, nie wibrujący, cichy.
4
9
Nieco spokojniej, kołysanie staje się znośne. Nagle, ponowna zmiana pogody.
Statek prze- chyla się, stalowe ściany trzeszczą pod naporem uderzających mas
wody. Sprawia to wraże- nie, jakby za chwilę statek miał się rozsypać. Powietrze w
ładowniach staje się duszne, na- elektryzowane. Moja sierść podnosi się, powodując
niemiłe swędzenie skóry, a z wibrysów dotykających skrzyń i podłoża sypią się
drobne iskierki. Obluzowane skrzynie i ładunki przemieszczają się we
wszystkich kierunkach, przewracają, toczą.
Większość szczurów przerażona i oszołomiona kryje się w
najniedostępniejszych zaka- markach, we wnętrzach rur i przewodów, przy
wręgach i stępkach, przy ścianach, wśród ciężkich, unieruchomionych
ładunków. Twardość podłoża pod łapkami daje chwilowe poczu- cie
bezpieczeństwa, szansę przeczekania.
Trzask, huk, łoskot, dochodzące zewsząd wycie wiatru, głuche uderzenia fal.
Szczury nie wytrzymują napięcia, opuszczają dotychczasowe kryjówki w
poszukiwaniu bardziej zacisz- nych, spokojniejszych miejsc. Lecz miejsc takich
nie ma. Siła bezwładu rzuca je między prze- suwające się skrzynie.
Na rozsuniętych łapach, bezwładne jak przedmioty, przesuwają się po dnie
ładowni. Z tru- dem docierają w pozornie bezpieczniejsze miejsca, między
wypełnione cukrem worki. Nagle pęka lina i worki zwalają się wprost na
przesuwającego się poniżej szczura, rozcierając go na miazgę.
Burza trwa. Jestem zmęczony, coraz bardziej zmęczony. Zapadam w stan
półsnu, z które- go budzą mnie najsilniejsze wstrząsy kadłuba. Świadomość, że
nie ma dokąd uciec, że we wszystkich pomieszczeniach statku dzieje się
podobnie – unieruchamia, wciska w twardą obudowę przewodów
wentylacyjnych. Trzeba przeczekać.
Budzisz się. Burza trwa nadal, lecz nie odczuwasz już tak boleśnie
skutków kołysania. Twój organizm przystosowuje się szybko. Odzyskujesz
poczucie równowagi i nie przerażają cię nagłe przechyły i wstrząsy. Słuch oswoił
się z rykiem fal, uderzeniami i stęknięciami sta- lowych blach. Nawet poruszanie
się wśród przewracających i przesuwających się worków, skrzyń i beczek
wydaje się łatwiejsze, niemal naturalne, zupełnie jakbyś od pierwszych dni życia
przebywał wśród zagrażających ci ożywionych przedmiotów. Burza mija, w
ładowni ludzie wiążą zerwane liny, usuwają pęknięte worki, unieruchamiają
skrzynie.
Do chybotania i kołysania przyzwyczaiłem się, przestałem je zauważać,
uznając za stan normalny to, co jeszcze niedawno przerażało. Nawet wibracje
ś
ruby i wycie wentylatorów – szum tłoczonego w rury powietrza nie wywierają na
mnie wrażenia.
Bezustannie oczekujesz chwili przybicia do brzegu. Może dlatego tak często
wychodzisz nocą na pokład między zwoje lin i kotwiczne łańcuchy, wsłuchujesz się
w szmery morza i poszumy wiatru.
Nastąpi to niebawem, przeczuwasz ten moment. Zbiegniesz po cumowniczej
linie lub tra- pie na brzeg i rozpoczniesz kolejną wędrówkę przed siebie. W
poszukiwaniu pokarmu? Ależ tu na statku pełno jest pożywienia. Nie
brakowało go również w opuszczonych miastach. Często było go więcej niż
mogłeś zjeść, niż mogły go zjeść wszystkie szczury. Niespokojnie biegam po
zimnym dnie ładowni. Czuję coraz silniejszą potrzebę wędrówki.
Statek stoi w pobliżu portu. W nocy wychodzę na pokład i ze zwoju lin
dostrzegam świa- tła. Wiatr wiejący od lądu przynosi niepokojące zapachy –
ognia, popiołu, dymu, kurzu. Znam te wonie, zapamiętałem je dobrze.
Niepokój, niepewność. Z obcego miasta dochodzą odgłosy wybuchów, strzały,
detonacje. Tylko położone najbliżej zabudowania wydają się bezpieczne,
nieruchome, ciemne, wymarłe. Ta bliskość portu wprawia wszystkie zamieszkujące
statek szczury w wyjątkowe podnie- cenie. Lecz statek już nie płynie, stoi w
miejscu, niedaleko nabrzeża. Maszyny przestały pra-
cować, ustało kołysanie.
5
0
Po długim postoju statek przybija do brzegu. We wszystkich ładowniach rozlega
się trzask miażdżonych kloców drewna ściśniętych między wysokim kamiennym
nabrzeżem a burtami. Jest noc.
Wychodzę na mroczny pokład. Pod szalupami przebiegam w stronę zejścia.
Drabinka tra- pu jest opuszczona tylko do połowy.
Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo skaczę w dół.
Sytuacja w mieście stała się nieznośna. Wybuchają pociski, płoną domy,
dym wypełnia piwnice. Swąd spalenizny zabija inne zapachy.
Nad portem otoczonym płonącymi dzielnicami wiszą obłoki dymu i mgieł,
fruwających sadzy i nie dopalonych papierów.
Wyprawa do magazynów i najbliższych domów omal nie kończy się
tragicznie. Wybu- chający w pobliżu pocisk pozbawia mnie na pewien czas słuchu.
Leżę na wpół żywy na boku, w nienaturalnej pozycji, odrzucony wybuchem pod
rozbitą wystawę dawnego sklepu. Zjawia się człowiek, chwyta mnie za ogon,
odwracam się i gwałtownie gryzę go w palec.
Ten człowiek – widzę to po jego oczach i ruchach wychudłych szczęk, jest
głodny i posta- nowił mnie zjeść. Jestem jego szansą, szansą przeżycia. Zataczając
się goni mnie wzdłuż uli- cy, zostaje w tyle.
Pragnę wrócić na statek, jest to moim jedynym celem. Dotąd nie spotkałem
szczurów, nie ma kotów i psów, zostały zjedzone przez wygłodniałych,
poranionych ludzi.
Ogarnia mnie strach: jeżeli statek odpłynie, będę zgubiony. Pozostanę na zawsze
w tym przerażającym mieście, wśród wybuchających pocisków, pustych
portowych magazynów, polujących na szczury wygłodniałych ludzi.
Posuwam się w kierunku portu, skąd wieje skażony spalenizną wiatr. W
nozdrzach mam zapach dymu i gnijących pod zwaliskami trupów.
Na otwartej przestrzeni, pod ścianą widzę ludzi. Stoją naprzeciw siebie: jedni
pod murem w pełnym słońcu ze skrępowanymi rękami i czarnymi przepaskami na
oczach, drudzy – po- środku placu z uniesionymi karabinami. Huk. Ludzie zabijają
ludzi. Odchodzą, pozostawiając trupy w kurzu i bzyku dużych granatowych much.
Spragniony, ostrożnie zbliżam się do strumienia płynącej krwi. Piję. Z
przeciwległego krań- ca z wyżłobionego pod murem otworu wynurza się stary
szczur o ciemnozielonooliwkowym podbrzuszu. Samica. Trwożnie rozgląda się
po placu i biegnie w kierunku leżących zwłok. Rozdziera skórę, wyszarpuje
ś
wieże, krwiste mięso. Za murem rozlega się łoskot. Na plac sypią się drzazgi,
kamienie, okruchy cegieł i tynków. Samica pospiesznie cofa się do nory.
Uciekam, wracam. Wiatr ustał. Długo błądzę bezludnymi ulicami, uważając, by
nie zgnio- tły mnie spadające rynny i kawały muru. W pewnej uliczce, we wnętrzu
tlącego się jeszcze samochodu dostrzegam na wpół zwęglonego, wpatrującego się
we mnie szklanymi oczyma człowieka. W pobliżu zaczyna się kanonada.
Do portu docieram tuż przed zapadnięciem zmroku. Mój statek nadal stoi przy
nabrzeżu. Z przerażeniem stwierdzam, że trap uniesiony w górę zwisa zbyt wysoko,
bym mógł się do nie- go dostać. Jestem bezradny. Biegam wzdłuż statku szukając
jakiejkolwiek drogi, jakiegokol- wiek wejścia. Jest: ciężkie liny cumownicze łączą
wysokie, odcinające się od tła nieba burty z wbitymi w brzeg granitowymi palami.
Liny napinają się, zwalniają, skrzypią cichutko. To fale daremnie usiłują
przesunąć statek, odepchnąć go od wybrzeża.
Wspinam się na granitowy cokół i stąd wskakuję na linę, grubszą w przekroju
niż moje ciało. Owijam ją ogonem, uważając, by nie stracić równowagi, i posuwam
się do przodu, lek- ko pod górę. Pode mną lśni czarna powierzchnia wody. Słyszę
plusk wyskakujących nad po- wierzchnię ryb, atakujących nisko lecące owady.
Jeżeli wpadnę, zatonę lub zostanę pożarty
5
1
przez drapieżne ryby. Lina drży, drgania stają się coraz gwałtowniejsze. Wbijam
pazury w spiralnie biegnące włókna i całym brzuchem przywieram do coraz
bardziej stromej liny.
Jestem w połowie drogi. Lecz tu właśnie drgania są najniebezpieczniejsze,
a napięcia i rozkurczenia najbardziej wyczuwalne. Przez chwilę wydaje się, że
lada chwila stracę równo- wagę i runę w dół.
Posuwam się powoli, tym bardziej że lina prowadzi niemal
prostopadle w górę. Z pokładu słyszę już głosy ludzi.
Czarny kontur statku potężnieje w miarę zbliżania, by wypełnić w końcu całe
pole widzenia. Wspinam się pod górę pomagając sobie zębami i ogonem,
obejmuję linę łapkami nie zwa- żając na kaleczące podbrzusze ostre stalowe
igły. Teraz jestem już blisko. Obok przelatuje nocny ptak. Przez chwilę krąży
wokół. Nieruchomieję. Jestem łatwym, bezbronnym łupem. Ptak odlatuje.
Napinam mięśnie. Moje pazury obsuwają się po metalowej powierzchni. Jesz-
cze chwila i dotykam pyszczkiem chłodnej powierzchni burty. Tłusty kot
odpoczywający na
pokładzie mruczy obojętnie.
Pogodny ciepły wieczór, korzystając z opuszczonego trapu schodzę na ląd.
Strzelanina ustała, miasto jest ciche i mroczne, zupełnie jakby opuścili je ludzie.
To złu- dzenie, ludzie ukrywają się, wyczuwam ich obecność. Ogromny, błyszczący
księżyc oświetla martwe ulice.
Kieruję się w inną stronę niż poprzednio, starając się zapamiętać możliwie
najwięcej szczegółów, które pomogą wrócić na statek. Kilkakrotnie spotykam
ludzi. Przemykają pod murami, bezszelestnie, bez światła. W tym mroku jestem
dla nich niewidoczny.
W oknach za grubymi zasłonami palą się skąpe płomyczki.
Skręcam w wąziutką uliczkę – przesmyk między szarymi ścianami. W tym
miejscu w bramie światło silniej przebija zasłonę. Wciskam się do wnętrza.
Skulony człowiek siedzi na wyłożonej dywanem podłodze. Nad nim w klatce z
drewnianych prętów duży ptak, wychu- dzona kura. Obok klatki stoją gliniane
dzbany. Człowiek monotonnie bełkocze, mruczy, kiwa się. Przechodzę dalej,
korzystając z ochrony jego cienia.
Dostaję się za szafę, jestem na szczycie. Stąd dopiero zauważam, że kura
wysiaduje jajka. Dlatego prawdopodobnie człowiek zamknął ją w klatce. Gdybym
mógł do niej dotrzeć.
Usiłuję zeskoczyć na umieszczoną niżej półkę.
Obudzona kura wyczuła mnie. Gdacze gniewnie, wyciągając głowę przez pręty.
Człowiek wstaje, podnosi w górę lampę. Kura krzyczy, wysuwa swój dziób jak
najdalej w moim kie- runku, uderza stojący obok dzban. Gliniane naczynie chwieje
się, przechyla, spada.
Wymykam się. Już na ulicy słyszę głuche uderzenie pękającego dzbana.
Wracasz do portu, zwiedzasz puste domy, zrujnowane magazyny, stosy
opróżnionych be- czek, wspinasz się na wysokie sterty worków skamieniałego
cementu, krążysz po ciemnych wybrzeżach.
Wytropił cię pies, biegnie za tobą. Ukryłeś się pod leżącą w pobliżu łodzią.
Zjadasz wy- schniętą rybę, pozostawioną z niedawnego połowu. Pies biega wokół
łodzi, wtyka nos, chce się wcisnąć. Daremnie. Siada, podnosi łeb i głucho wyje do
przepływającego nad łodzią księ- życa.
Jestem okrążony, pies wie, że będę usiłował się wymknąć, czuwa. W końcu
znużony kła- dzie łeb między łapami i udaje, że śpi.
Biegam w kółko po moim ograniczonym terytorium, sikając w różnych
miejscach, ostry zapach mojego moczu utwierdzi go w przekonaniu, że nadal
jestem pod spodem. Tymczasem wymykam się z drugiej strony.
Biegnę w stronę statku, szybko zanim pies znowu zacznie mnie ścigać. Słyszę
naszczeki- wanie – okrąża wokół łódź przekonany, że nadal pod nią siedzę.
5
2
Za chwilę zobaczę górujący nad brzegiem ogromny kształt statku.
Tak, to właśnie to miejsce. Dobiegam do kamiennego pala naznaczonego
moimi odcho- dami. Gdzie są cumy, gdzie grube węzły? Unoszę głowę, wysuwam
szyję, szukam ciemnego zarysu. Biegnę nabrzeżem w kierunku zejścia. Tu
powinien być trap. Nie ma trapu. Tylko drobne fale stukają o brzeg. Nieco dalej
kamienny pal naznaczony przeze mnie. Stąd również zniknęła cumownicza pętla.
Wracam. Obiegam cały teren. Szukam. Statku nie ma. Niebo powoli jaśnieje.
Słyszę szme- ry budzącego się miasta, głosy ptaków i ludzi. Tam ukryć się nie
mogę. Nie mogę również zostać tu, na odsłoniętym nabrzeżu.
Dość szybko znalazłeś stojący niedaleko inny statek i po opuszczonym trapie
dostałeś się do wnętrza.
W żadnym miejscu nie mogłem zatrzymać się na dłużej, zewsząd uciekałem.
Całe życie było ucieczką. Uciekałeś przed szczurami, które nienawidziły cię za
odmienny zapach, za tkwiącą w tobie obcość, za pojawienie się na ich terenach.
Uciekałeś, sądząc, że zbliżasz się do miejsca, gdzie zacząłeś wędrówkę, do
tamtego miasta zasiedlonego przez twoją rodzinę, gdzie żaden szczur nie rzuci się
na ciebie, nie wyczuje w tobie obcego.
Z miejsca na miejsce przenosiłeś się w bagażach, ładunkach, workach,
skrzyniach, pojem- nikach, kartoflach, zbożu, sianie, owocach, zwojach
materiału, belach papieru, na małych i dużych statkach, pociągami, wszystkim,
co stanowiąc bezpieczną kryjówkę poruszało się, toczyło, płynęło.
Uciekałem przed szczurami, uciekałem przed sobą, uciekałem przed
ludźmi, uciekałem, poszukując zachwycającej gry fletu. Przed siebie, w panice, w
przerażeniu, z rozdygotanymi nerwami, naprzód, dalej, naprzód, dalej. Nie
wszędzie jednak wrogość szczurów do obcego była taka sama i nie wszystkie
szczury traktowały cię podobnie. Atakowały przeważnie sam- ce, rzadziej samice, i
to nigdy w okresie, gdy potrzebowały samca.
W niektórych miastach szczury goniły mnie gromadnie, przemierzając w pościgu
duże ob- szary. W swej zajadłości i nienawiści nie zważały na inne zagrażające im
niebezpieczeństwa
– na ludzi, ptaki, węże, pojazdy.
Byłeś obcym szczurem – najbardziej znienawidzonym przeciwnikiem.
Gdzie indziej szczury odpędzały cię od swych gniazd mieszczących się w
kanałach i piw- nicach oraz od miejsc, w których znajdowały pokarm, pozwalając
jednak na przebywanie w bezpiecznej od nich odległości.
Często zdarzało się, że szczury nie atakowały od razu dopuszczając do
zbliżenia. Odby- wało się to przeważnie podczas jedzenia – na śmietniku, w
spichrzu czy magazynie. Szczury jakby nie dostrzegały mojej obecności.
Posilałem się spokojnie, nie podejrzewając nagłej zmiany nastroju, jaka miała
za chwilę nastąpić. Zbliża się do mnie młody samiec. Podchodzi blisko, wibrysami
dotyka moich wi- brysów. Nozdrzami wchłania zapach mojej sierści. Okrąża mnie
wkoło i kiedy spodziewam się, że odejdzie, nagle zjeża się, podskakuje,
porusza gwałtownie ogonem, wydając krótki wysoki pisk. Usiłuje mnie ukąsić
w ogon. Nastrój szczurów zmienia się: zdenerwowane i wściekłe biegną do
mnie.
Ognista, paląca kula słońca. Nienawidzę blasku, oślepiającej jaskrawości,
rażących, prze- nikliwych promieni.
Ś
wiatło wciska się przez wpół przymknięte powieki, przez skórę, w głąb
czaszki. Czuję jak rozsadza, ogarnia, obezwładnia.
Boję się światła. Zostałem stworzony do życia w ciemności, w cieniu, w
zmierzchu i nocy.
5
3
Rozglądam się wokół, usiłuję odnaleźć sam siebie w świecie światła, odartym z
półmro- ków i półcieni, jaskrawym, rozkwitającym, hałaśliwym, rozkrzyczanym.
Nie, nie ma tu dla mnie miejsca, nie mógłbym tu żyć, mieszkać, polować, nie...
Ś
wiatło ścigałoby mnie wszędzie, odkrywało, zabijało. Każdy blask, każdy
promień, każda jasność i jaskrawość to jakby osobny prześladowca, uczestnik
ogromnej nagonki usiłującej odnaleźć mnie, wytropić, pochłonąć.
Ś
wiatło to niebezpieczeństwo, to przerażenie, to śmierć.
Cały drżę. Odkryty, obnażony, bezbronny, sam na sam ze swym lękiem, na
granicy histe- rii. Jestem oślepiony, ogłupiały, rozbity. Okrążony przez oślepiającą
barierę blasku, zaporę, której nie mogę przekroczyć, przeskoczyć, przegryźć, bo
otacza zewsząd jak paląca kopuła, jak opuszczony, gorący klosz.
Nigdy jeszcze nie widziałem tyle światła, tyle takiego światła, nie
podejrzewałem nawet, że takie światło istnieje.
Przez zwężone źrenice do mózgu docierają zarysy najbliższego otoczenia.
Rozgorączko- wany, rozmiękły asfalt i porozrzucane gnijące resztki owoców, rybie
głowy, strzępy nadpalo- nego płótna, zszarzałe strony gazet, kurz, pył, gorący wiatr.
Pocę się, sierść ocieka wodą – za chwilę roztopię się w tym gorącu.
Pchły tną zajadle, przywierają do skóry, wciskają się w pory, jakby chciały
schronić się pod nią, wewnątrz. Uciekają z grzbietu na brzuch. Pchły, które
zabrałem na sobie z zimnego miasta.
Na krańcach horyzontu wysoki betonowy mur pokryty kolczastym drutem.
Nad tą szarą płaszczyzną schylają się dziwne obce drzewa, wysokie, pozbawione
gałęzi, zwieńczone po- tężną koroną pierzastych liści. Muszę dotrzeć tam, aby
przeżyć.
Posuwam się w kierunku muru, wzdłuż potężnych blaszanych skrzyń nie
dających naj- mniejszej osłony przed stojącym w zenicie słońcem. Przez chwilę
odczuwam gwałtowną po- trzebę spojrzenia wzwyż, w środek promienistej kuli.
Odwracam głowę i przez chwilę prze- żywani oszołomienie jasnym tłem nieba.
Wysoko krąży potężny ptak, jeden z tych niebezpiecznych drapieżników
polujących na wszystko, co się rusza.
W polu mojego widzenia pojawia się granica słonecznej tarczy: rozpalona,
bolesna, nisz- cząca. Natychmiast cofam wzrok i wpatruję się w parujące plamy
oleju na betonowej rampie. Słońce wtargnęło w źrenice, pozostawiło swój
pulsujący powidok, wirujące kręgi zama-
zujące pejzaż.
Boję się słońca, boję się jasności, boję się przestrzeni, boję się wiatru, boję się
ptaków. śycie na powierzchni to strach, to zagrożenie. śyć naprawdę można
tylko w głębi, w zie-
mi, w piwnicach i lochach, w kanałach i magazynach, wśród sieci kanalizacyjnych
przewo- dów, we wnętrzach, gdzie panuje stała atmosfera, niezmienna,
nienaruszona.
Dotrzeć, dostać się do zacisznych podziemnych labiryntów, zatopionych w
mroku, w sza- rości, w stęchliźnie, szybciej, jak najszybciej. Powrócić,
odnaleźć swoje miasto. Wirujące płaty powoli słabną, zanikają. Mur już blisko.
Wdrapuję się po odrapanej blasze kontenera, przeskakuję cementowy gzyms
uważając na kłęby kolczastych drutów. Ześlizguję się na dru- gą stronę między
zbudowane z dykty i falistej blachy ściany.
Szczury, wszędzie szczury. Całe miasto należy do szczurów, bardziej do
szczurów niż do ludzi. Nie kryją się, wychodzą na wierzch, biegają w pełnym
słońcu, w jaskrawości, w pro- mieniach.
ś
yję w bezustannym zagrożeniu, w okrążeniu, w strachu.
Unikam nor, podziemi, kanałów, labiryntów. Unikam, lecz stale spotykam
szczury, na- tychmiast rozpoczynające pościg.
5
4
Staram się żyć na granicy światów – szczurzego i ludzkiego, bardziej na
powierzchni niż wgłębi, żyć w lęku, w czujności, w rozdrażnieniu. Lecz tu świat
ludzi i świat szczurów prze- nikają się, są przemieszane, łączą się, utożsamiają.
Szczury są wszędzie: we wnętrzach do- mów, w windach, na poddaszach, w
ogrodach, na ulicach, na placach.
Ogon, uszy, boki pokrywają strupy zakrzepłej krwi. I nawet tu na
wysłonecznionym, palą- cym łapki i brzuch asfalcie, boję się, że usłyszę złowrogi
pisk i zgrzyt zębów.
Zaszyłem się w trzcinowym dachu stojącego nad kanałem, ulepionego z gliny
domu.
Na razie mnie nie wyczuły, na razie, jak długo jednak pozostawią
przestraszonego, ner- wowego, chorego – tu, pomiędzy bambusowymi belkami
wśród szeleszczących podłużnych liści.
Łowiłem jaszczurki i karaluchy, gąsienice i długie nitkowate robaki, pożerałem
gnijące ry- bie łby i psie wnętrzności, martwe szczury i rozkładające się
owoce. Zakradałem się do śmietników i dołów kloacznych, uciekałem,
wymykałem się, biegłem, przeskakiwałem ulicę. Byle dalej od szczurów, dalej od
szczurów.
Muszę wrócić, koniecznie wrócić. Zostałbym pożarty, otoczony i rozszarpany.
Zbliżam się do statku, chcę dotrzeć do cumowniczych lin lub do trapu. Trap jest
uniesiony, wokół krążą ptaki o długich ciemnych dziobach. Poczekam do
nocy, chowam się wśród drewnianych skrzyń.
Biegunka, wyłażąca kępkami sierść. Trzeba koniecznie wrócić na statek,
pozostawić to go- rące, jaskrawe miasto.
Martwi ludzie, zakrwawieni, zmiażdżeni, na środku pustej ulicy.
Ludzkie mięso ma delikatny słodkawy smak, przypominający mięso świń. Nagły
przyjazd samochodu przerywa jedzenie, kryjesz się w rynsztoku. Ludzie wrzucają
zwłoki na platformę pełną trupów. Czujesz zapach stosu odjeżdżającego mięsa.
Noc grozi szczególnymi niebezpieczeństwami. Szczury gromadnie wychodzą z
nor, kana- łów, labiryntów. Noc, chłodniejsza od dnia, ciemnoszara, pozornie
spokojna – wyprowadza je na ulicę.
Pamiętasz. Próba dotarcia do wnętrza miasta omal nie zakończyła się tragicznie.
Ulicą bez świateł zbliżyłem się do szerokiej arterii. Dopiero tu zauważyłem, że
ciągnie za mną wiele szczurów, zaniepokojonych obecnością obcego.
Rzuciłem się w bok, w prowadzącą do portu uliczkę. Moją jedyną szansą było
schronić się wśród ludzi, jak najbliżej gwaru i światła, przycupnąć w takim miejscu,
gdzie szczury będą obawiały się zaatakować, dostać się do jakiegokolwiek
zamieszkanego domu, zaszyć się w kącie i przeczekać.
Pędziłem w ciemności, a za mną gnały rozjuszone szczury. W chwili gdy
ogromny samiec złapał zębami mój ogon, z przecznicy wypadł nagle samochód.
Opona rozgniotła szczura na miazgę, napastnicy zatrzymali się, a ja zyskałem
przewagę.
Byłem znowu w pobliżu portu, z daleka słyszałem przytłumiony plusk fal.
Musiałem szybko znaleźć odpowiednią kryjówkę. Nozdrzami wyczułem woń
zbliżających się napastników.
Udało się. Na wyplecionych z roślinnych włókien matach
ś
pią ludzie. Mały człowiek spoczywa tuż obok w
drewnianej kołysce.
Chrapanie uśpionych i odblask płomyczków żarzących się w półmroku
zapewniają bezpie- czeństwo.
Ś
cigające szczury tu nie wtargną.
Ukryłem się w kącie w niewielkiej skrzynce, obok maszyny do szycia.
Zmęczenie, wy- czerpanie, zamykam oczy. Odpoczywam. Przypominam sobie
chłodny daleki port, ceglane mury, rozgrzane przewody pieców, śnieg, łóżka z
pierzynami, kołdrami, poduszkami. Nagle: pisk samochodowych opon. Nadchodzą
ludzie. Idą tu. Gwałtownie uderzone drzwi padają na środek izby. Na dworze szaro,
niedługo wybuchnie jaskrawy słoneczny dzień. Ludzie zrywają
5
5
się, krzyczą, stoją pod ścianą z uniesionymi rękami. Ci, którzy weszli,
przetrząsają izbę. Wślizguję się do dużego glinianego dzbanka. W samą porę:
schowki maszyny do szycia są gruntownie przeglądane.
Przebudzony mały człowiek krzyczy. Wyjmują go z kołyski, kładą na ziemi pod
ś
cianą. Związują ludziom ręce, kopią, biją, wyprowadzają. Leżący w kącie mały
człowiek krzy-
czy. Siedzę w dzbanku. Czekam.
W pomieszczeniu pojawiają się szczury, trzeba uciekać. Wyskakuję na podłogę.
Szare cienie posuwają się w kierunku zawiniątka z małym człowiekiem. Nie
widzą mnie, przejęte możliwością napełnienia żołądków żywym ludzkim mięsem,
ciepłą krwią.
Przez szparę w płycie wystygłego paleniska przeciskam się do długiej blaszanej
rury pro- wadzącej na dach.
Słyszę cichnący głos małego człowieka.
Wąż zastyga w bezruchu. Wpatruje się we mnie, unosi w górę łeb, z którego
raz po raz wysuwa czarny rozdwojony język. Spręża się do skoku, dostrzegam
napinające się pod ma- tową skórą mięśnie.
W moim mieście widziałem kiedyś szczura pożeranego przez węża. Tamten
wąż, miesz- kający w szklanym pomieszczeniu, był jednak znacznie mniejszy od
tego.
Za chwilę rzuci się na ciebie, wyprostuje jak długa lina, by otoczyć
splotami własnego ciała, zmiażdżyć, zdusić. Z przetrąconymi kręgami, z
połamanymi żebrami, konającego, bę- dzie cię wchłaniał szeroko rozwartą
paszczą, pożerał, połykał w całości. Szczury daremnie usiłowały znaleźć wyjście
ze słoja, do którego wpuszczał je człowiek. Wąż pożerał je po ko- lei, obserwował
ich przerażenie: bezskuteczne ataki, gdy zęby zsuwały się po twardych łu- skach.
Przelatujący ptak rozprasza uwagę węża. Skaczę w bok, w stronę, która wydaje
się najbez- pieczniejsza: między przyprószone kurzem pierzaste liście. Wąż
skacze, spada tuż za mną. Zatrzymują go kolczaste gałęzie. Pozostawiłem na
nich szare kępki sierści i krople krwi.
Przede mną piętrzy się wysoki, ciemny masyw. Dopiero gdy jestem na
szczycie, odczu- wam gwałtowne ruchy. Znajduję się na wygiętym grzbiecie wołu,
stąd krowi zapach.
Miażdżące uderzenia zakończonego kępką włosów ogona spadają blisko mnie.
Przesuwam się po kościstym grzbiecie w kierunku głowy. Rozjuszone
zwierzę wstaje i biegnie naprzód. Wczepiony w chropowatą, szarą skórę z trudem
utrzymuję równowagę.
Wół zatrzymuje się. Z piskiem spadam przez łeb, uderzam o twardą ziemię,
odbijam się nogami, bo mógłby mnie przecież stratować.
Twarz człowieka o błyszczących oczach i ciemnych zębach. Strużki potu
spływają po skó- rze. Czuję kwaśny zapach gorączkowego oddechu, słyszę rzężenie
dochodzące z płuc. Oszo- łomiony upadkiem leżę przy jego dłoniach. Zabije, rzuci
o ścianę, rozdepcze. Odsuwa mnie na bok, pozostawia w spokoju.
Patrzę na niego, niezdolny do ruchu. Upada na wyplecione z roślin maty. Z ust
sączy się cienka strużka krwi. Nie oddycha.
Odzyskuję siły, uciekam.
Czy rzeczywiście tam byłem, czy też wszystko to było snem, snem na dnie
statku, snem ciężkiej choroby? W którym porcie to się stało, w którym mieście, w
którym miejscu życia? Jawa i sen są trudne do odróżnienia.
W ucieczce przed ścigającymi szczurami zapomniałeś o innych
niebezpieczeństwach, jak- by przestały zagrażać, istnieć tuż obok, za smugą
ś
wiatła, załomem muru, brzegiem kanału.
5
6
Przed chwilą uniknąłeś śmierci w zębach tutejszych szczurów. Umknąłeś w
ostatniej nie- mal chwili, odrzucając tylnymi łapami samca, który już pochylał się
nad twym gardłem. Uty- tłany olejem, z kawałkami słomy i pierzem
poprzyklejanym do grzbietu, zaszyłeś się w dłu- gim, mrocznym tunelu
wyżłobionym przez spływające deszcze w matowym stoku wzgórza.
Szczury zatrzymały się, nie pobiegły dalej.
Przycupnąłem w kręgu sączącego się z góry szarego światła.
Wtedy zobaczyłem szybko zsuwający się ze ścian bezszelestny,
czarny cień.
Pająk wielkości dużego szczura sunął w moim kierunku. Za nim zdążał
następny. Na prze- ciwległej ścianie również dostrzegłem poruszające się smugi.
Teraz zauważyłem, że dno tunelu pokrywają wyschnięte, wydrążone
korpusy szczurów, myszy, nietoperzy, ptaków, jaszczurek.
Odskoczyłem, uciekłem w ostatnim momencie unikając kosmatych łap czarnego
pająka. Wtedy nad wodą w pobliżu portu widziałem, jak duże kraby rozerwały
szczypcami gonią- cego cię szczura. Zapędził się za mną aż tu, między szare
skały sterczące z białych pól piasku. Z rozgrzanego słońcem kamiennego złomu
przyglądałem się, jak szczerzy zęby i podskakuje
w moim kierunku.
Nagle pojawiły się duże płaskie kraby, przygniotły go do ziemi, rozerwały,
zawlokły do swych głęboko ukrytych nor.
Pamiętasz: wystarczył ruch szczypiec i głowa szczura znalazła się na piasku.
Kraby wal- czyły o rozrzucone, pokrwawione szczątki, ciągnąc je w różne strony,
rozdzielając, tnąc.
Znowu jestem na wysłonecznionym, jaskrawym nabrzeżu obok stojących
statków. Postanowiłem odpłynąć, jak najdalej od rozgrzanego, wrogiego miasta,
pełnego nie zna-
nych niebezpieczeństw, pułapek, gromad zaciekłych szczurów, ostrego oślepiającego
słońca.
Jak najszybciej wejść na statek. Słońce zaczyna przypiekać i czuję kropelki potu
spływają- ce po zlepionych kępkach sierści.
Statek stoi przy nabrzeżu, a potężne ramiona dźwigów wyciągają z jego ładowni
platformy drewnianych skrzynek.
Po trapie robotnicy
znoszą worki. Krążę
wzdłuż muru.
Ulokować się w skrzyni z koprą, może w worku bananów. Przegryźć deskę,
rozpruć wo- rek.
Przemykam między ustawionymi do załadunku skrzynkami. Gdyby wejść po
trapie? To także niemożliwe. Znajduję zjedzonego do połowy szczura ze statku.
Leży z przegryzionym gardłem, wywleczonymi wnętrznościami, krwią zakrzepłą na
zębach i uszach.
W pobliżu dostrzegam wyżłobiony w asfalcie wylot szczurzej nory.
Nagle rzuca się na mnie potężny, chyba dwukrotnie większy szary szczur.
Piszczę, wyry- wam się. Usiłuje chwycić mnie za gardło. Wbijam zęby w jego
nozdrza, zaciskam. Wyswo- badza się, rozrywając delikatną tkankę, a ja
wskakuję na oponę parkującej ciężarówki, a stamtąd na zasłaną cementowym
pyłem platformę. Przywieram w kącie, dostrzegam kołują- cego w górze ptaka.
Przerażony, zmęczony, zgłodniały znajduję schronienie w starej dziurawej
łupinie koko- sowego orzecha i siedzę w niej aż do wieczora, nie zważając na
przerażający upał.
W porcie jest szaro, tylko słabe lampy oświetlają statek. Czekam, aż zapadnie
noc. Po cu- mowniczej linie wspinam się ostrożnie nad pokrytą smarami
powierzchnią kanału.
Nareszcie burta, pokład, znajome kąty. Szczęśliwy zanurzam się w
szumiącym otworze wentylatora.
5
7
Nienawidzę morza – jego rozległości, spokoju i wzburzenia.
Morze przeraża jak niebo, jak słońce. Jest to żywioł wrogi, niebezpieczny, obcy.
Fale uderzają w stalowy kadłub. Każda z tych fal może zatopić, zabić, zniszczyć.
Wypeł- nia mnie strach.
Statek nie wydaje się już bezpiecznym schronieniem.
Ocean jest obcy, przeciwny mojej naturze, sprzeczny z moim przeznaczeniem,
zły, pod- stępny, niepotrzebny.
Przywieram brzuchem do metalowej skrzyni, usiłuję zasnąć. Morze nie
pozwala na sen, wlewa się we mnie, chlupocze, uderza, trzęsie, kołysze, jęczy. Nie
mogę zapomnieć o wodzie, od której oddziela mnie zaledwie kilka warstw stalowej
blachy.
Sztorm. Statek przechyla się i skrzynie przesuwają się gwałtownie. Znaleźć
się między nimi to śmierć. Iskierki strachu przebiegają wzdłuż kręgosłupa.
Najbardziej boję się odkrycia, obnażenia, otwartej przestrzeni. Jestem
wtedy bezbronny, zdezorientowany. Każdy szczur w takiej sytuacji wpada w
panikę, ucieka przed siebie, traci poczucie kierunku.
Przytulne, wąskie korytarze, przyćmione lub wiecznie ciemne piwnice, głębokie
schrony, kanały o wiecznie wilgotnych ścianach, jakże tęsknię za
przestronnym, bezpiecznym labi- ryntem.
Skrzynki, chociaż przymocowane przesuwają się. Łoskot załadowanych skrzyń,
bełkot fal, odległy szum silników i warkot śruby.
W zatłoczonych ładowniach, blisko dna, w bezustannym kołysaniu. Wibracja,
szum urzą- dzeń chłodniczych, wstrząsy kadłuba.
Jestem osowiały, znużony, apatyczny. Nie chcę jeść i gryźć, moje siekacze
wydłużyły się niepokojąco. Zauważyłem, że inne szczury również zachowują się
inaczej. Nawet najbardziej drapieżne i złośliwe, straciły wszelką chęć do pogoni,
atakowania, zaczepiania.
Niepokój wywołuje bezsenność – zasypiam na krótko i natychmiast prześladują
mnie koty, ptaki, węże, wielkie pająki, strumienie wody, stalowe ramiona pułapek,
płomienie – osaczają, ścigają, gonią.
Budzę się natychmiast. Jestem zmęczony zarówno snem, jak i podróżą, męczę
się, zasy- piam ponownie.
W głębi snu oczekuje tłum wygłodniałych szczurów. Ich zęby są coraz bliższe.
Uciekam, lecz szczury otaczają ze wszystkich stron, rzucają się, napastują, gryzą.
Nie umknę im, nie mam szans.
Znowu jestem na ulicy tropikalnego miasta pełnego pająków, jadowitych
owadów, węży. Uciekam. Ulica urywa się niespodziewanie. Spadam. Piszczę.
Budzę się.
Statek kołysze się gwałtownie, skrzynki przesuwają się, trzeszczą, jęczą.
W tym mieście szczury nie reagują na mój zapach. Może stało się tak dlatego, że
zaraz po przybyciu zamieszkałem w opuszczonym gnieździe i przejąłem jego woń,
a może to miasto, którego poszukuję?
Początkowo zachowuję wszelkie środki ostrożności. Unikam zapuszczania się w
piwnice i kanały pełne przejść i nor, a posilając się na śmietnikach bacznie
obserwuję zachowanie miej- scowych szczurów, które jakby mnie nie dostrzegały.
Nadal boję się niespodziewanego ataku. Dlatego nigdy nie wchodzę do ich
gniazd, nie zbliżam się, nie dotykam ich wibrysami, wybieram życie samotnika.
Mieszkam blisko ludzi, w ich pomieszczeniach. Grube ściany starego domu
kryją w sobie wiele spękań i szczelin, nieczynnych przewodów kominowych i
luftów przeżartych rdzą.
5
8
Zaszyłem się wysoko, pod podłogą najwyższej kondygnacji, w pobliżu dachu
pokrytego blaszaną osłoną. Często słucham dochodzących z zewnątrz dźwięków –
to ptaki spacerują po metalowych powierzchniach.
Jesteś tu od początku zimy. W pokoju mieszka człowiek, który zupełnie zdaje
się nie do- strzegać twej obecności.
Nawet ostry chrobot zębów ścieranych o deskę w podłodze nie odrywa go od
rozłożonych kartek.
Tuż obok stoi pianino. Człowiek podchodzi i uderza w klawisze. Później
powraca do swych papierów. Początkowo obawiałem się ostrych dźwięków tego
instrumentu. Teraz przy- zwyczaiłem się i często przebiegam pokój za jego
pochylonymi plecami. Co pewien czas przyrządza lśniący, czarny, pachnący
napój, którego zapach wywołuje gwałtowne kurcze żo- łądka. Bo tu oprócz
wyschniętych stonóg i papierzysk nie ma nic do jedzenia. Schodzisz więc w dół
do śmietnika i wciągasz na górę skóry słoniny, nie dojedzone kawałki mięsa,
kurze flaki. Dalej nie zapuszczasz się, teraz w zimie, gdy wszystko okrywa
ś
nieg i wygłodniałe szczury z trudem zdobywają pożywienie, byłoby to zbyt
ryzykowne.
Człowiek zauważył cię. Wysunąłeś głowę ze stojącego przy drzwiach kosza na
odpadki, w którym jak zwykle niczego nie znalazłeś. Zeskoczyłeś na podłogę,
lecz nie zrobił w twym kierunku żadnego ruchu.
Przez sen wyczuwam rozkoszną woń sera, dobiegającą z pokoju.
Wystawiam na zewnątrz wibrysy i koniuszek nosa. Ser leży w połowie drogi
między sto- łem a norą. Długo zmagam się ze sobą, boję się, że chce mnie
wywabić. Znowu uderza w klawisze.
Wychodzę ostrożnie z nory, przebiegam w stronę kawałka sera, porywam
go. Teraz za- uważam, że obok stoi niewielka miseczka. Mleka nie piłem od
dawna, od bardzo dawna. Szybko przenoszę ser do nory. Człowiek przypatruje
się, odwrócił głowę od klawiszy. Zja- dam ser i wychodzę powtórnie w stronę
mleka. Patrzy jak piję. Nagle przestaje uderzać w klawisze. Uciekam
przestraszony.
Od tamtego czasu stale znajduję na podłodze jedzenie. Kawałek chleba, sera lub
boczku, rybi ogon. W miseczce mleko, czasami woda. Przestaję się bać.
Człowiek nastawiony jest przyjaźnie. Nie krzyczy, nie rzuca przedmiotami. Teraz
nie noszę już jedzenia do nory. Zja- dam je na miejscu, wiedząc, że mnie
obserwuje.
Za oknami wieją zimowe wiatry. Przez kominy i lufty wdzierają się do budynku,
wyją i ję- czą w przewodach. Ruchliwy, jadowity pająk krąży po pokoju w
poszukiwaniu uśpionych owadów i larw. Widzę, jak spaceruje po łóżku śpiącego
człowieka, bezszelestnie przebiega przez jego twarz.
Zima trwa. Przebudzenie. Wychodzę jak zwykle z nory w kierunku jedzenia. Nie
ma nic. Tylko skwaśniałe mleko w miseczce.
Człowiek leży w łóżku nieruchomo, oddycha, dyszy, jęczy.
Na schodach słyszę kroki. Pokój wypełniają ludzie. Przestraszony chowam
się i wzdłuż wodociągowych przewodów złażę na dół do pokrytego śnieżnym
pyłem śmietnika.
Ciężkie buty wywołują niemiły hałas. W pokoju stale są ludzie. Słyszę jak
bełkocą, syczą, świszczą, sapią.
W nocy zapalona świeca oświetla błyszczącą twarz leżącego i pochylone plecy
siedzącego obok. Znowu nie znajduję jedzenia. Wyruszam do piwnicy.
Nasycam głód surowymi ziemnia- kami. Kolejne przebudzenia. Człowiek
nadal leży, jego oddech stał się bardziej świszczący,
krztusi się, zachłystuje.
Znowu wyprawa do piwnicy. Spotkane szczury nie są już wobec mnie obojętne.
Atakują. Wracam. Pokój jest pusty. Człowiek wyniósł się. Zniknęły papierzyska
porozrzucane po ką- tach, wywietrzał zapach czarnego napoju.
Nie ma ludzi. Tylko pająk snuje po kątach swe pajęczyny.
5
9
Ciemność, równina ciemności. Ciemność na początku,
ciemność u kresu. Wędrówka zaczyna się i kończy w
ciemności. Powracasz.
Na krańcu, na horyzoncie, w najdalszej perspektywie wybucha płomień,
błysk, blask, ogarnia coraz większą przestrzeń, pożera wzgórza.
Wystarczy silniejszy wiatr, by pożary na wysypisku wybuchały z gwałtowną
zajadłością. Nagłe, nie przeczuwane, parzące, przerażające.
Strumienie sprężonego gnilnego gazu rozpychają od spodu ziemię, przebijają na
zewnątrz, zapalają się w zetknięciu z powietrzem. Ludzie gaszą je, zasypują
ś
mieciami i piaskiem, za- lewają wodą, cementują.
Spod ziemi sączą się cuchnące smugi dymów, wiszą jak mgły nad pagórkami,
docierają nawet do portu. Ptaki wówczas wzbijają się wysoko, są
niewidoczne. Tumany okrywają mnie, szczypią w oczy i nozdrza. Lecz tu jestem
bezpieczny. Przesiąknięty wyziewami płoną- cego wysypiska, pozbyłem się swego
rodzinnego zapachu, tracąc niemal zupełnie powonie- nie.
ś
yjące tu szczury śmierdzą spalenizną, popiołem, dymem, nie wyczuwając swej
dawnej, rozpoznawczej woni. Wszystkie rodziny żyją zgodnie obok siebie, bez
walk, bez porywania potomstwa, bez nienawiści, przepojone smrodem pożaru,
fetorem pogorzeliska.
Lecz gdy silny wicher wiejący od morza wygasi pożary i oczyści teren z
ulotnych dymów, gdy ludzie zasypią płomienie samochodami piachu, gdy ogień
znika, a deszcz spłukuje z zie- mi jego ślady i tłuste sadze – wtedy my szczury
odzyskujemy poprzednią wrażliwość na za- pachy i nie czując zagrożenia
natychmiast rozpoczynamy śmiertelną walkę między sobą, wal- kę przeciw
wszystkim spoza rodzinnego kręgu. Nienawidzimy się, walczymy, zagryzamy,
wypędzamy.
Trwa to tak długo, dopóki z wnętrza wysypiska nie przebiją się na powierzchnię
nowe pę- cherze wybuchającego gazu i nie owieje nas cuchnący dym kolejnego
pożaru.
Z odartego z kory żywicznego pnia spływa strużka cieczy.
Wyżej zwisa człowiek – głowa opadła między rozłożonymi ramionami.
Skwar wzmaga pragnienie. Ludzka krew, osocze, pot. Suchy wiatr
wydziera dziąsłom resztki wilgoci. Z otwartym pyszczkiem, wyciągając szyję
naprzód skradam się do gładkiego słupa.
Nozdrza wyczuwają smak. Wspinam się na tylne łapy, wspieram ogonem,
wyciągam szy- ję, poruszam wibrysami, wysuwam język. Już blisko, już bliżej.
Ciemny płyn tężeje w upale, zasycha na rozgrzanym drewnie. Obskakuję pień ze
wszystkich stron, daremnie. Błysk słońca oślepia. Opadam na przednie łapy i
przywieram do nasłonecznionej ziemi. Odpoczywam. Próbuję ponownie.
Ludzka krew zaspokoiłaby pragnienie i nakarmiła, dodała sił.
Dostałeś się tu przypadkowo. Wyciągniętą ze statku skrzynię przywieziono aż
tutaj. Prze- raźliwie jasny piasek, węże pełznące wśród skał. Uciekaj stąd.
Jesteś szczurem chłodnych piwnic i kanałów, szczurem ciemnych korytarzy i
ocienionych podwórzy, szczurem mroku. Uciekaj jak najdalej.
Sięgam po krew, chcę napełnić trzewia żywym jeszcze płynem,
odnawiającym siły, po- mnażającym siły.
Lecz krew zatrzymuje się, wsiąka w drzewo, nie mogę dostać, nie mogę. Krążę
w koło, wyciągam grzbiet, podskakuję.
Spłoszy cię przelatujący cień. Zsuniesz się po zapylonym stoku wzgórza w
kotlinę między cuchnące benzyną samochody. Znajdziesz tam cokolwiek: strzęp
papieru, ludzkie odchody, owady żyjące w kloacznym dole. Posilisz się,
przygotujesz do wędrówki, do ucieczki.
6
0
Kiedy cień nocy pochyli się nad ziemią, spróbujesz tu powrócić. Wejdziesz na
wzgórze, staniesz pod pniem na tylnych łapach, wyciągniesz szyję.
Zamiast krwi czujesz smak wody, lekko słonawy, pachnący żywicą. Może
deszcz, może zwietrzały pot lub mocz. Człowiek zwisający nad tobą jest
nieruchomy, cichy, martwy. Z jego strony nic nie zagraża. Spadający kamyk
ostrzeże cię przed wężem, umkniesz, bardziej staczając się i spadając niż schodząc.
Przez szczelinę między okrywającymi samochód płachtami dostaniesz się do
ś
rodka. Za- śniesz. Przebudzi cię szum zapuszczanego motoru.
Zapominasz, zapominasz, oddalasz się. Znowu gonitwa, znowu ucieczka. Statek.
Miasto. Dopiero teraz odgrzebałem w pamięci tamto miejsce, przypomniałem je
sobie równocześnie z innymi niepewnymi, zamazanymi, zamglonymi,
scherlałymi, które przypływają ku mnie z ciemności.
Piszczę głośno, przenikliwie, usiłując przebudzić samego siebie. Własny krzyk i
wyczucie rozgrzanych kamieni pod łapkami przywracają mi świadomość miejsca, w
którym jestem, do którego powróciłem.
A może jestem tam i otaczająca ciemność to ciepły mrok wzgórza, otoczonego
wyziewami i dymami motorów, zapachem benzyny i smarów?
Drepcę po kamienistej ziemi wokół drzewa, z którego spływa krew. Pragnienie
pali coraz silniej, bolą wyschnięte dziąsła. A do tego jeszcze wiatr, suchy, gorący,
przytłaczający.
Wszędzie niebezpieczeństwo. Nie wiem, czy za chwilę nie zaatakuje mnie
samiec lub sa- mica z pary rozjuszonych szczurów. Samica pojawiła się podczas
postoju w porcie i związała z młodym szczurem stale przebywającym na statku.
Wśród żyjących tu szczurów wywołują przerażenie, atakując z niezwykłą
zaciekłością. Nie ma przed nimi schronienia. Mogą zjawić się wszędzie. Zaskoczyć
w każdym momencie. W nocy często opuszczam ładownię i siecią różnorodnych
przewodów docieram na pokład.
Wolę przebywać w otwartym miejscu niż oczekiwać w ciemnościach ładowni
na nagły i bolesny napad, mogący zakończyć się śmiercią. Para szczurów założyła
gniazdo w mojej ła- downi, stałem się więc głównym przedmiotem ich ataków.
Czuły się silne i dążyły do całko- witego opanowania statku, przepędzając z
miejsca na miejsce nieliczne żyjące tu samotne szczury. Ich prześladowania
były szczególnie dotkliwe. Skradały się bezszelestnie do uśpio- nego lub
pożywiającego się szczura i atakowały z boku, gryząc w szyję, z góry skacząc na
kark, od tyłu kąsając w ogon, wygięcie grzbietu i woreczek jąder.
Ich agresywność zwiększała się gwałtownie, gdy samica zaczęła się
przygotowywać do wydania potomstwa. Trudno było teraz znaleźć bezpieczny kąt,
ponieważ para chciała oczy- ścić cały teren statku ze wszystkich intruzów nie
należących do ich nowo powstałej rodziny. Samiec polował przeważnie na samce, a
samica na samice – często jednak rzucały się jed- nocześnie. Przerażone, żyjące w
stałym zagrożeniu, zmęczone bezsennością szczury chorują, padają, zdychają. W
różnych miejscach natykam się na pogryzione, pokiereszowane, pokryte strupami i
ranami, gotowe do natychmiastowej ucieczki, wyczulone na każdy szelest i szmer.
W zakamarkach maszynowni odkryłem wykrwawione zwłoki szczura, z głęboką
raną na szyi. Uciekł aż tu, między huczące, rozdygotane blachy. Było to ostatnie,
oprócz pokładu miejsce,
gdzie można się schronić.
Czekam, aż statek przybije do nabrzeża.
Strach wypełnia każdą chwilę, odbiera sen, osłabia, obezwładnia. Znajduję
coraz więcej zdechłych z wycieńczenia, pogryzionych szczurów.
Przybijamy do lądu. Poza parą i jej urodzonym właśnie potomstwem jestem
ostatnim ży- wym szczurem na statku.
6
1
Zabłądziłeś. Daremnie próbowałeś wyrwać się z kręgu podwórzy, piwnic,
kotłowni, śmietników, przejść, przewodów. Każda próba kończyła się
powrotem. Zdenerwowany da- remnymi usiłowaniami, biegam starając się
przypomnieć drogę, którą się tu dostałem. Prze- skakuję progi, prześlizguję się
przez szczeliny, wdrapuję na spróchniałe mury i wracam po- nownie do piwnicy,
którą opuściłem. Zalegające stosy skrzynek, starych mebli, szmat, be- czek,
rupieci tworzą bardzo odpowiadającą mi atmosferę. Nie możesz tu jednak zostać,
szczu- ry wypędzą cię. Zatrzymuję się przed prowadzącym do gniazda otworem.
Może stamtąd pro- wadzi inne wyjście.
Odchodzę. Boję się ostrych zębów, gwałtownych uderzeń pazurów,
przenikliwego krzyku. Znowu zaczynam wędrówkę i znowu powracam na
poprzednie miejsce. Usypiam na stercie skrzynek sięgającej pod sufit.
Budzą mnie rytmiczne dźwięki muzyki i tupot ludzi – ciężki, głośny, wibrujący.
Blaszany talerz lampki chwieje się tuż nad moją głową.
Kiedy ukryłeś się pod płytą trotuaru, szurgot ludzkich kroków przechodzących
nad tobą... Kiedy słuchałeś fal uderzających w żelazny kadłub...
Odsłania się duży otwór skierowany ku górze. To stamtąd sączą się dźwięki.
Przywołują odległe echa, szmery, szumy. Przypominają głosy instrumentów,
szepty płynącej kanałami wody.
Tędy można wyjść, można się wydostać. Na górze zapada cisza, wygasają kroki.
Wciskam tułów w szczelinę, wypełniam ją sobą. Jestem pod podłogą
pomieszczenia, z którego docho- dzą odgłosy. Może uda się przejść
niepostrzeżenie.
Szeroka, oświetlona szpara między deskami. Wyskakuję. Wokół ludzie. Szczur
obraca się, jakby szukał możliwości ucieczki, i przestraszony włazi z powrotem w
szczelinę.
Gorączkowo poszukujesz innego wyjścia. Przechodzisz przez piwnicę, w której
byłeś już wielokrotnie, między śmietnikami, przez ścieki, korytarze, lufty. I
znowu jesteś tu, w tym samym miejscu, w tym samym punkcie.
Uciekasz przed szczurem spożywającym skórkę chleba na twej drodze.
Rozglądasz się uważnie po ścianach, sprawdzasz sprawdzone już poprzednio
pęknięcia i szczeliny. Jest – ukryty w głębokim mroku otwór.
Matowe płaszczyzny twarde, a jednocześnie łagodne, przylegające, bez ostrych
załamań i kantów. Korytarze rozgałęziają się, łączą, krzyżują, rozchodzą, zbiegają.
Wszystkie prowadzą do celu. Nie ma ślepych ścian, o które raptem rozbijasz
głowę. Każda wybrana droga jest słuszna, wystarczy biec przed siebie.
Przed tobą szara powierzchnia odbija światło wpadające z góry, nie razi
ź
renic nagłymi błyskami.
Od chwili, gdy się tu znalazłeś, nie czujesz zagrożenia, nie czujesz się otoczony,
osaczony, prześladowany.
Małe napełzają na ciebie, odtrącasz je łagodnie, bez gniewu. Podpełzasz pod
dużą rozłoży- stą samicę, nie odpycha cię.
W gnieździe leży wiele szczurów, jeden na drugim.
To twój zapach, twoja rodzina, wielka szczurza rodzina, wreszcie odnaleziona.
Jak się tu znalazłem? Nagle. Niespodziewanie. Obwąchaj, sprawdź, przekonaj
się, dotknij wibrysami.
Ś
ciany, podłoże, zaokrąglone krawędzie, powygryzane w deskach otwory,
wyżłobione ko- rytarze – wydają się znane, jakbyś mieszkał tu zawsze, jakbyś nigdy
stąd nie odchodził.
Jedzenie, dużo jedzenia – krwawego mięsa, tłuszczu, sera, ryby, ziarna. Szczury
ż
rą, gryzą, tną, przecinają, miażdżą, ścierają, pochłaniają.
6
2
Nie ma pułapek i trucizn, nie ma niebezpieczeństw, kotów, ludzi, psów, węży.
Wszystkie zwierzęta są od ciebie mniejsze, słabsze, uzależnione. Zabijam
małego ptaka, rozgrzebuję mysie gniazdo – wyżeram młode.
Jestem silnym zwinnym szczurem, niezwykle szybkim i sprawnym.
Między zaśnięciem a przebudzeniem, między przebudzeniem a zaśnięciem,
w którym miejscu, gdzie?
Szczury pożerają martwego człowieka. Siedzą wokół, siedzą na nim. Odrywają
mięso od kości, zjadają miękki tłuszcz, pierwszą podskórną tkankę, wyciągają
ż
yły, mięśnie, sploty nerwów. Dotarły w głąb. Rozcięły w kilku miejscach skórę,
wygryzając w niej otwory. Wci- skają się do wnętrza, wpełzają, wślizgują się.
Człowiek jakby ożywa. Jesteśmy w nim, w jego kiszkach. Skóra porusza się.
Drążymy w nim korytarze, przegryzamy tkanki i błony, kości i chrząstki. Przez
szeroko rozwarte usta, w których nie ma już języka, wciskam się do środka, w
kierunku mózgu.
Nagle urywa się wszystko. Jestem w poprzednim miejscu, w piwnicy, do której
powracam, pod gwarnym, rozedrganym stropem. Obok wrzeszczą koty,
szczekają psy, bełkocą ludzie, piszczą i huczą instrumenty.
Czekam, aż wyludnią się okoliczne ulice, by powędrować dalej.
W szklanym wysokim pojemniku dostrzegam dużego białego szczura. Z jasną
błyszczącą sierścią, nieco zmierzwioną na grzbiecie, z niemal przezroczystymi
uszami, z ogonem po- krytym białym meszkiem.
Siedzi nieruchomy i tłusty, porusza tylko
nozdrzami. Wyczuwa mnie.
Zbliżam się do szyby, wspinam na tylne łapy. Budzi się. Wlepia we mnie oczy,
jakich nig- dy dotychczas u szczura nie widziałem. Rozchyla nozdrza ukazując
długie przerośnięte zęby. Gryzę szybę. Nienawidzę go. Przychodzę tu stale, po
każdym przebudzeniu, gdy tylko lu- dzie opuszczają mieszkanie. Okrążam dokoła
przejrzysty kształt. Staram się nadgryźć meta- lowe spojenia. Biegam po
przykrywającej od góry siatce, starając się ją podważyć i odsunąć. Zapach siedzącego
wewnątrz białego szczura, do którego nie mogę się dostać, drażni, de-
nerwuje, doprowadza do coraz większej zaciekłości.
Biały szczur również niepokoi się, obserwuje moje próby dostania się do środka,
krąży na- stroszony wzdłuż ścian swego pomieszczenia.
Przyglądamy się sobie z dwóch stron szyby. Przyciskamy nosy i nozdrza,
pokazujemy zę- by. Skoczyłbym mu do gardła, chcę przewrócić, gryźć, miażdżyć,
zabić.
Nienawiść nie wygasa, gniew, który nigdy nie znajdzie ujścia, zaspokojenia.
Rozdzielone szybą szczury miotają się, doskakują, wydają przenikliwe okrzyki
walki. Nastroszona sierść, szeroko rozwarte oczy, wysunięta szyja. Siedzi na
tylnych łapach, podparty ogonem, ze świ- stem wciąga powietrze, wyławiając
nienawistne, wrogie zapachy.
Nigdy, chociaż pragnąłem tego, chociaż poszukiwałem, nigdy nie
zagryzłem białego szczura, nigdy z nim nie walczyłem. Zawsze oddzielała mnie
stalowa siatka lub gruba szyba, i chociaż usiłowałem wielokrotnie przedostać się na
tamtą stronę, nigdy się to nie udało.
A przecież żyłem w ich cieniu, niemal pośród nich, w zajmowanych przez nie i
wypełnio- nych ich zapachem pomieszczeniach.
Białe szczury wspinają się na tylnych łapach, wyciągają głowy w moim
kierunku, podska- kują usiłując dosięgnąć krawędzi szklanych ścian, gryzą
spawający metal.
Są wszędzie, w wysokich słojach i przezroczystych skrzyniach przykrytych z
góry gęstą siatką, w klatkach ze stalowych prętów. Ich zapach stężony w dusznych
zamkniętych salach
6
3
wywołuje wściekłość, wzbudza nienawiść. Moja własna woń rozmywa się w nim,
nie istnieje, nie dociera nawet do mnie.
Siedzą nieruchomo w klatkach, poruszając rytmicznie głowami. Biegają wzdłuż
ś
cian lub wewnątrz wirującego bębna. Nastroszony, zły, nienawidzący wspinam się
na najbliższą klat- kę i łażę po przykrywającej ją siatce. Przechodzę na następną, na
następną, na następną. Za- pach obcej rodziny początkowo trudny do zniesienia
przestaje już drażnić. Szczury oddzielo- ne ode mnie szybami i siatkami żyją
odrębnym, własnym życiem. Nie mogą mi nic zrobić, nie wydostaną się ze swych
przezroczystych gniazd, a ja nigdy nie dostanę się do nich.
Jednak wzburzony i gotowy do walki lub ucieczki, kręciłem się po klatkach,
usiłowałem dostać się do środka, ścierałem zęby na metalowych powłokach i
prętach, przyciskałem noz- drza do szyby, wierząc, że nagle rozstąpi się, pryśnie,
otworzy. Lecz siatki przylegały szczel- nie, krawędzie nie ustępowały, szkło nie
dawało się odsunąć.
Po pewnym czasie białe szczury przestały istnieć, poruszałem się wśród
przezroczystych gniazd, jakby ich nie było. Przyzwyczaiły się do moich wędrówek i
teraz nie unoszą już na- wet głów, siedzą nieruchome, osowiałe, lub miarowo
poruszają szczękami, pożerając pokarm donoszony im przez ludzi. Nie muszą
go zdobywać, zabijać, polować, wędrować, uciekać. Ludzie podają im
jedzenie, napełniają wodą lub mlekiem metalowe rynienki, przenoszą z klatki
do klatki, wbijają w ogon lub kark długie metalowe igły. Szczury potrząsają
przekrzy- wionymi głowami.
Obfitość jedzenia przyciąga i podnieca.
Zamieszkałem pod podłogą. Dom jest stary, pełen nieczynnych przewodów
kominowych, wietrzników, spękań, wykruszeń. Ciepło rozchodzi się z dołu rurami.
W chłodnym jesiennym okresie jest tu przytulnie i spokojnie. Nie
opuszczam więc za- mieszkanego przez białe szczury budynku.
Ludzie przyrządzają pożywienie w sąsiedniej sali wyłożonej błyszczącymi
ś
liskimi płyt- kami. Obok mieści się magazyn, do którego dostaję się bez
trudności przez przeżarty rdzą luft.
Suszone ryby, ziarno, groch, chleb, jarzyny. Białe szczury dostają wszystko.
Chorują. Czarne wielkie guzy rozpychają skórę na szyi, głowie, brzuchu.
Początkowo ma- łe, ledwie widoczne, rozrastają się, jakby od wewnątrz
pożerały ciało szczura, pochłaniają mięśnie, tkanki, kości. Prześwitują przez białe
delikatne włoski. Coraz bardziej przebijają się na zewnątrz.
Szczury chudną, linieją, wysychają. Niektóre umierają szybko, inne żyją dłużej,
powykrę- cane, sparaliżowane, pokryte ciemnymi naroślami.
Ludzie kroją, rozcinają guzy, oglądają wnętrzności.
Patrzy na mnie przez szkło, jakby mnie nie dostrzegał. Olbrzymi, czarny guz na
brzuchu uniemożliwia mu poruszanie się.
Ogon i tylne łapy znajdują się w powietrzu. Posuwa się tylko na przednich,
pełznie do ry- nienki, pije. Tuż obok samica z potężnym, pękniętym guzem na szyi i
mniejszym u nasady ogona.
Strach, strach rośnie. Szczury zdychają, konają, przewracają się w
drgawkach, kopią przedśmiertnymi ruchami kawałki marchwi, chleba. Pary
pokrywają się, kopulują, pokryte czarnymi guzami ciała wpełzają na siebie. Chore
samice wydają mioty.
Obserwujesz to z innej strony, z boku, z własnego życia nie otoczonego
szklanymi barie- rami, nie nakrytego siatką, z życia nie przegrodzonego, nie
zamkniętego.
Przyzwyczajasz się do śmierci białych szczurów, do ich powolnego konania.
Jesteś silny, zdrowy, tłusty. Sierść lśni w świetle. Wibrysy sterczą wrażliwe i
czułe. Siekacze tną naj- twardsze drzewo i ołowiane osłony kabli. Przestajesz
się bać, śmierć białych szczurów nie zagraża ci, jest poza tobą, poza twoim
lękiem.
6
4
Ludzie przychodzą rzadko, tylko rano. Przeważnie śpię wtedy po nocnych
wędrówkach. Budzę się, gdy opuszczają budynki.
Przyglądasz się ludziom, przyglądasz się białym szczurom. Zapuszczasz się na
strych. Du- żo tu różnych skrzynek, wyraźnie naznaczonych szczurzymi
odchodami. Wchodzisz w otwór, zapuszczasz się w boczny korytarz.
Zatrzymuje cię ślepa ściana. Cofasz się. Wchodzisz z drugiej strony. To samo.
Szukasz innego przejścia. Na wprost. Też nie. Sprawdzasz pierwszą drogę. Tak: nie
dochodząc do końca jest przejście. Wychodzisz z drugiej strony. Próbujesz
ponownie. Nie od razu znajdujesz drogę. Dopiero podczas następnej próby
przechodzisz bez- błędnie.
W innych skrzynkach przejścia mają różne kształty. Nagle zostałeś uwięziony.
Tłukłeś się po niewielkim pomieszczeniu, usiłując podważyć nosem blaszaną klapę,
która opadła za tobą. Pułapka, jestem w pułapce, w pułapce. Biegam, sprawdzam
wszystkie kąty, rzucam się na
ś
ciany, rozbijam głowę o szybę przykrywającą skrzynkę. Kręcę się wkoło.
Nagle po naciśnięciu jedna ze ścianek ulega, podnosi się. Krótki korytarz i
jestem już z drugiej strony.
W czasie następnego pobytu na strychu, powtórnie przez zapomnienie wchodzę
do tej sa- mej skrzynki. Sytuacja powtarza się. Przez krótki czas nie mogę się
wydostać. Szamotanina nie pomaga, chociaż dotykam wszystkich miejsc. Później
ś
cianka ustępuje. To powtórne za- mknięcie bardzo mnie przestraszyło.
Zapamiętałem skrzynkę i więcej do niej nie wchodzę.
Ludzie przenoszą skrzynki do pomieszczeń obok i umieszczają w taki
sposób, że białe szczury muszą przez nie przechodzić do pożywienia i picia.
Obserwuję je z góry przez szyby. W piwnicy zjawia się szary miejscowy szczur.
Obwąchujemy się, dotykamy. Wydaje przenikliwy krzyk i skacze mi do gardła.
Kątem oka dostrzegam następnego. Walka jest prze-
grana, trzeba uciekać, pozostawić wygodne, ciepłe legowisko, wywędrować.
Na razie chowam się na strychu. Ratują mnie białe szczury, które
odwróciły uwagę na- pastników. Kiedy wygłodzony schodzę niżej, szarych
szczurów już nie ma, wypłoszyli je ludzie.
Przychodzą w nocy. Wychudzone, głodne, zziębnięte, napastliwe. Przez dziurę
w dykcie zakrywającej piwniczne okno wydostaję się na zewnątrz. Mroźny wiatr
rzuca we mnie płat- kami śniegu.
Stąd również zostaniesz wypędzony. Dalsza droga przez cmentarz nie ma celu.
ś
yjące tu szczury wykarmione gnijącym ludzkim mięsem nie pozwolą na
pozostanie. Wewnątrz, pod ciężkimi płytami grobów, głęboko w ziemi panuje
bezpieczna, spokojna aura. Dźwięki z ze- wnątrz niemal nie docierają.
Najważniejsze jedzenie, tyle jedzenia – mięsa, tłuszczu, chrzą- stek.
Szczur drepczący po kamiennym obramowaniu zeskakuje, podchodzi, wibrysy
stykają się. Gwałtowny krzyk. Ucieczka.
Czeka cię nowa wędrówka, poszukiwanie miasta, w którego istnienie
zaczynasz już po- wątpiewać. Nie masz wyboru, nie masz wyboru. Muszę odejść.
Szczury połączone końcami ogonów, zrośnięte, zlepione. Każdy dąży przed
siebie. śaden nie odwraca się i nie przecina zębami koniuszka własnego ogona.
Obserwujesz je. Tkwią w olbrzymim pudle jak nieruchomy szary kwiat.
Wykarmione, opasłe, nie muszę poszukiwać pokarmu. Ludzie podtykają im
ż
arcie pod nos, to obezwładnia do końca.
W kącie znajduję słój z ciemnym płynem o nieznośnej woni. Nagły strach.
Pułapki, które widziałem w piwnicy, świadczą, że ludzie poszukują szczurów,
potrzebują ich. Stare, scho- rowane wymieniają na nowe.
Oszołomione, tłuste szczury sennie patrzą jak przemykam po szklanej tafli
zakrywającej skrzynię. Zbiegam w dół.
6
5
Załatwiam się na pułapkę. Wskakuję na klatkę z drutów i patrzę, jak moje
odchody spadają na pachnącą rybią głowę. To ostrzeżenie, teraz żaden szczur nie
wejdzie do środka.
Przez uchylone okno piwnicy wydostaję się na zewnątrz. W śmietniku w stercie
pomarań- czowych skórek dostrzegam okręcony sznurkiem rulon papieru. Gryzę,
tnę, siekam, aż z pa- pieru pozostają strzępy, roznoszone przez wiatr okruchy.
Szum morza przypomina o konieczności opuszczenia miasta, poszukania
przychylniej- szych stron. Drepcę w tamtym kierunku.
W okrągłej kamiennej budowli, stojącej w pobliżu, znajduję miseczkę z resztką
skwaśnia- łego mleka. Wyjadam skwapliwie najmniejsze nawet drobiny. Stąd do
portu, do statku nie- daleko. Słyszę charakterystyczne wycie syren. Opuszczam
zbudowany z głazów budynek i brzegiem posuwam się w tamtą stronę. Staram się
posuwać najszybciej, z dala od zamieszka- nych przez szczury kamiennych zwalisk.
Wiatr niesie ich obcy zapach.
Ostrożnie wynurzam się z beczki. Przebiegam szeroką pustą podłogę. Przez
rozbitą szybę wymykam się na zewnątrz. Siedzę w słońcu w pobliżu wielkiego
ś
mietnika. Natychmiast od- czuwam palący głód. Wsłuchuję się uważnie w
otaczający świat, czy nie grożą mi nieprzewi- dziane niebezpieczeństwa. Z
niedalekich budynków dochodzi przytłumione ścianami wycie zamkniętego psa.
Poza tym okolica wydaje się bezpieczna. Wspiąłeś się wtedy na ceglaną
ś
ciankę i wśli- znąłeś między sterty gnijących owoców, zepsutych główek
kapusty, skór, flaków i łusek. Rzuciłeś się na jedzenie. Wśród cudownie
pachnących przysmaków, których nadmiar – po długim głodowaniu – niemal
mnie oszołomił – zapomniałem o niebezpieczeństwach. Poży- wiałem się więc
najspokojniej, odczuwając rozkoszne ciepło w brzuchu i kiszkach, rozleni- wiony
brzęczeniem dużych, błyszczących much, obsiadających niektóre miejsca
zwartą, ciemną masą.
Nagle uczułem silne uderzenie w bok i ostry ból w szyi. To rozwścieczony
szczur ukąsił znienacka. Przyjąłem pozycję obronną, lecz zaatakował powtórnie z
taką siłą, że przewróci- łem się na grzbiet. Zagryzłby mnie niechybnie, gdybym
nie odtrącił go silnym kopnięciem tylnych łap.
Wydaje przenikliwy krzyk – sygnał pojawienia się obcego.
Nowy szczur skoczył mi na grzbiet. Był znacznie mniejszy i strąciłem go bez
trudu. W tym samym momencie pojawił się następny. Rzuciłem się do
panicznej ucieczki, wiedząc, że miejscowe szczury zaalarmowane moją
obecnością będą teraz usiłowały mnie wytropić. Wy- skakując ze śmietnika
natknąłem się na dużego samca.
Uciekałem wzdłuż ściany magazynu, panicznie unikając wszelkich nor i
otworów, które w tej sytuacji mogły okazać się najgorszą pułapką. Zagoniony do
piwnicy, kanału lub gniazda nie miałbym szans na uratowanie. Nie znałem terenu,
uciekałem na oślep, przerażony, zroz- paczony, chcąc ocalić życie. W pewnej
chwili poczułem silne ukąszenie w tylnej części grzbietu. Ból dodał mi sił.
Pędziłem pod murami, przez otwartą przestrzeń. Znalazłem się wśród drzew o
nisko wyrastających gałęziach. Wiedziałem: prześladowcy biegną za mną i
jeżeli nie znajdę odpowiedniej kryjówki, zginę. Wykorzystując zgrubienia i
blizny kory wdrapałem się między gałęzie, wypłaszając kilka ptaków.
Przycupnąłem wśród rozchybota- nych na wietrze liści, przerażony nie znanym
otoczeniem, możliwością upadku lub wykrycia przez drapieżnego ptaka. Wrażenia
te minęły jednak szybko, gdyż pod drzewem pojawiły się ścigające szczury. Z
wybałuszonymi oczami i nastroszoną z podniecenia sierścią biegały mię- dzy
drzewami, wpadając na siebie, gryząc się wzajemnie, obwąchując, szukając dalej.
W coraz większym napięciu, wyczerpany strachem obserwowałem z góry, jak
krążą w po- bliżu rozdrażnione nagłym zniknięciem obcego.
6
6
I wtedy właśnie, gdy byłem już na granicy zupełnego wycieńczenia, bliski
ś
mierci ze zde- nerwowania i lęku, przybiegły inne szczury i z nienawiścią rzuciły
się na moich prześladow- ców, zagryzając i przepędzając. Długo jeszcze siedziałem
wśród gałęzi, oczekując, aż prze- staną się gryźć i rozejdą. Gdybym znalazł się na
dole, zostałbym zaatakowany i prawdopo- dobnie rozdarty na części.
Znajdujesz się w pasie pomiędzy rewirami zajmowanymi przez szczurze
rodziny, bezu- stannie zwalczające się i zagryzające.
Z drzewa schodzę dopiero wieczorem przerażony pojawieniem się w
pobliżu ciemnego ptaka z potężnym dziobem. Szczury odeszły. Nie wiem, w
którą ruszyć stronę. Przestrzeń między terenami szczurzych rodzin jest przecież
niewielka i w każdej chwili mogą mnie na- paść.
Siedzę nieruchomo obok zagryzionego szczura. Lęk obezwładnia, a
przecież muszę do- trzeć do statku i uciec.
Szelest.
Jestem tak przerażony, że nie zważając na krążące ptaki powtórnie chronię się w
gałęziach, w miejscu tak przeciwnym szczurzym zachowaniom i tak obcym naszym
upodobaniom, lecz tylko tu czuję się teraz bezpieczny.
Stary szczur z przetrąconym niegdyś grzbietem, powłóczący nogami, nie
ma sił. Krążę wokół dopadając i odskakując, zanurzam zęby w jego boku, w
skórze pokrywającej jądra, w nasadzie ogona. Piszczy przy każdym ataku, usiłując
celnie ukąsić.
Teraz gryzę w najczulsze miejsce, w bok szyi. Czuję, jak zęby rozrywają
przebiegającą tam żyłę. Stary szczur daremnie usiłuje dosięgnąć mnie zębami.
Coraz słabszy, coraz bardziej przerażony.
Przewraca się na bok, drży ze strachu. Z ran i pyszczka cieknie krew. Kona. To
jedyny szczur zamieszkujący niewielki statek, na jaki się przedostałeś po
długotrwałym, przymuso- wym pobycie wśród gałęzi. Zagryzłem go natychmiast po
przybyciu, gdy burty stukały jesz- cze o brzegi.
Z drzewa wypłoszył mnie nocny ptak. Miałem do wyboru: śmierć w jego
szponach lub próbę przedostania się do portu. Ze wszystkich sił popędziłem w
stronę pachnącego rybami wiatru. Spotkane szczury natychmiast zaczęły pogoń.
W porcie przy oświetlonym promieniami księżyca nabrzeżu stał tylko ten
statek, nieru- chomy, czarny, cichy. Jego burty znajdowały się poniżej linii
nabrzeży, a gdy skoczyłem na pokład, drewno wydało głuchy pogłos.
Schorowany szczur, tu zamieszkujący, pojawił się natychmiast i z wściekłością
rzucił do walki. Sądził, że ucieknę, przestraszę się i wyniosę. Nie mogłeś
uciec, na brzegu czyhały szczury ze zwalczających się rodzin.
Płynę. Głośny szum silników dociera wszędzie. Zająłem przytulne gniazdo
zabitego szczu- ra, mieszczące się pomiędzy warstwami drewna i blachy.
Wymościł je szmatami, strzępami papieru.
Płynę. Stałe przebywanie na tak małej powierzchni drażni i przeraża. W
dużych ładow- niach nie wiedziałeś, czym jest brak ruchu, brak przestrzeni. Nie
zagrażali ci również ludzie, o których istnieniu zapomniałeś. Tu jest inaczej. Ludzie
są obecni wszędzie. Tylko w nocy, kiedy fale są spokojne, a ludzie śpią, mogę
swobodnie przemykać po nie oświetlonych wnę- trzach wypełnionych tekturowymi
kartonami o nieprzyjemnym zapachu tytoniu.
Znam ten port: nabrzeża, niskie zabudowania, kurz niesiony wiatrem – wszystko
wydaje się znajome, jakby wyłaniało się ze snu. Lecz to nie sen, chociaż już
kilkakrotnie, budząc się, miałem świadomość, że rzeczywistość może być po prostu
innym snem, w którym żyję, prze-
6
7
ż
ywam, istnieję. To nie sen, to po prostu twoja pamięć. Statek przybił do nabrzeża.
Odczekam i zejdę na ląd. Dość już biegania po niewielkiej przestrzeni, między
skrzypiącymi burtami.
Już noc. Zbiegam po opuszczonym trapie.
Ogromny błyszczący księżyc oświetla pas nabrzeża i wyloty najbliższych
uliczek. Byłem tu, wtedy miasto płonęło, wybuchały pociski, teraz jest
spokojnie. Po ulicach spacerują lu- dzie, słyszę dalekie miauczenie kota,
naszczekiwanie psa.
Waham się: iść dalej czy wdrapać się na pokład innego statku, nie ryzykując
spotkania z miejscowymi szczurami, kotami, psami?
Postanawiam poszukać pożywienia w najbliższych ściekach i wysypiskach
odpadków. Przyciąga cię smakowity ostry zapach wyschniętej ryby.
Stos wysuszonych ogonów, łbów, flaków. Jem łapczywie, w zębach chrzęszczą
ości i ze- schnięte skrzela.
Już zbliżył się pierwszy szczur. Niewielki, o wydłużonym tułowiu. Obwąchuje.
Alarmuje piskiem, gryzie w nasadę ogona. Odwracam się i zatapiam zęby w jego
nodze. Odskakuje. Krwawi. Odchodzi kulejąc.
Szczury nie gonią mnie, wystarcza im przepędzenie intruza, mój strach.
Osmalone, pokaleczone wybuchami mury. Przypominam sobie to miasto.
Podobnie świe- cił księżyc, gdy przemykałem wyludnionymi, zaciemnionymi
uliczkami.
Teraz świateł jest dużo, słychać bełkotliwe głosy ludzi, muzykę.
Cały czas odczuwam wrażenie, że kiedyś posuwałem się tą samą drogą, po
tym samym nierównym bruku, wśród kurzu zmieszanego z wyschniętym łajnem.
Obok przechodzą ludzie. Przyciskam ciało do ściany i trwam tak przez chwilę.
Czego się boję – przecież szarość czyni mnie niewidocznym. Jednak boję się. To
spotkanie ze szczura- mi napełniło mnie lękiem. Przypominam sobie wysokie
gałęzie drzewa, na którym schroni- łem się w panicznej ucieczce.
Sam wielokrotnie ścigałem obce szczury, zadawałem rany, gryzłem,
zagryzałem, zabija- łem. Znam tę nienawiść doskonale, nienawiść do intruza, do
obcego, do przybysza, zwiastu- jącego być może nadejście następnych, które ze
ś
ciganych i zabijanych łatwo mogą zmienić się w ścigających i zabijających.
Z wnętrza ścieku dobiegają piski. Ogarnia mnie strach. Nie znam dokładnie
terenu. Jeżeli zaczną mnie ścigać, mam niewielkie szansę ucieczki.
Skręcam we wspinającą się uliczkę, wybrukowaną owalnymi kamieniami,
błyszczącymi w świetle prostopadle stojącego księżyca. Znam tę ulicę, znam
doskonale, tylko co się tu wyda- rzyło?
Brama ze zwisającym strzępem zasłony, przez którą przedziera się słabe
ś
wiatło, też mi jest znana. Wślizguję się do wnętrza. Siedzący w kucki na dywanie
człowiek łapie spadający z wysoka dzban i odstawia go na miejsce. Nagle
przypominam sobie wszystko. To przecież przy mnie spadał ten dzban. Kura
siedząca na półce w klatce z drewnianych prętów wrzesz- czy wyczuwając moją
obecność.
A więc wszystko, co się wydarzyło od momentu ucieczki stąd, trwało
zaledwie przez mgnienie, tyle co upadek glinianego naczynia?
Słyszałeś przecież huk rozpryskujących się na posadzce skorup. Słyszałeś,
lecz nie wie- rzysz, ponieważ w chwili gdy zjawiłeś się tu ponownie, ten sam
człowiek schwytał tuż nad podłogą spadający dzban. Może zasnąłem, może
wszystko było snem – miasta, drogi, podró- że, gonitwy, ucieczki. Jaki sen mógłby
obfitować w tyle zdarzeń?
Więc znowu jestem na początku wędrówki, po długiej podróży w ładowniach
przewożące- go cukier statku, po opuszczeniu miasta, w którym zmarł człowiek
grający na flecie.
Dostrzegł przebiegającego szczura, chwyta ołowiany ciężarek. Rzuca. Uciekam.
6
8
Powoli okrążam dom. We wnęce na śmietniku odnajduję skorupy wielu
stłuczonych dzba- nów. Uległem złudzeniu – tamten dzban rozbił się wówczas
na drobne kawałki. Człowiek złapał inny dzban.
Wokół rozlegają się rozzłoszczone, gniewne piski. Szczury osaczają mnie.
Podchodzą co- raz bliżej. Odbijam się od twardych skorup i przeskakuję mur.
Zatrzymuję się dopiero przed pasem oświetlonego nabrzeża.
Ledwie żywy ze zmęczenia, niepewny, czy szczury rzeczywiście przerwały
gonitwę, szu- kam schronienia.
Wzdłuż szyny portowego dźwigu biegnę ku potężnym metalowym
pojazdom okrytym matowymi plandekami. Wystarcza kilka ruchów szczęk i przez
wygryziony otwór dostaję się do środka.
Wszelkie próby wyjścia z ładowni zawodzą. Pokrywy przylegają do siebie
nie pozosta- wiając najmniejszej szpary, przez którą mógłbym się przecisnąć.
Przewody zabezpieczają gęste siatki i kraty, które daremnie usiłuję przegryźć.
Jestem w pułapce, olbrzymiej pułapce pełnej stalowych maszyn, ustawionych
ciasno obok siebie.
Grozi mi śmierć głodowa. Zjadam wszystko, co nadaje się do zjedzenia: strzępy
papieru znalezione wewnątrz metalowych korpusów, naoliwione lniane szmaty,
wyschnięte wióry, nieliczne drobne owady, mrówki i pająki, które dostały się tu
przypadkiem, zeschnięte ptasie odchody przyczepione do brezentowych plandek.
Nie zaspokojony głód wypala wnętrzności. Najbardziej męczy pragnienie.
Wysysam wilgoć z najgłębszej warstwy wiórów zalegają- cych ładownię, wypijam
oleistą ciecz zgromadzoną na dnie stalowych korpusów. To za mało. Spragniony i
głodny po długich poszukiwaniach znajduję strużkę cieczy sączącej się kroplami po
ś
cianie. Słonawa woda, pełna drobnych okruchów rdzy. Spijam skrzętnie każdą
pojawiają-
cą się kroplę. Wyczekuję, aż się zbierze, spęcznieje i spłynie w dół.
ś
yję tak długo, bardzo długo. Początkowo przerażony biegałeś bezustannie
szukając wyj- ścia. Dławiła mnie rozpacz, wściekłość. Usiłowałeś wdrapać się po
ś
cianach ładowni – lecz chociaż kilkakrotnie dotarłeś do przykrywających ją od
góry stalowych płyt, nie znalazłeś żadnej szczeliny.
Często na dwóch tylnych łapach, podpierając się ogonem, stałem na
stalowym korpusie maszyny podnosząc głowę. Starałem się wyczuć
dochodzące z zewnątrz zapachy, usłyszeć dźwięki zwiastujące, że moja udręka
skończy się niebawem.
Podróż trwała nadal. Kołysanie statku znosiłem dobrze, przerażały mnie burze.
Szczegól- nie gwałtowne uderzenia fal w ściany statku i duże przechyły, podczas
których grube, stalowe liny napinały się i jęczały, jakby miały pęknąć. Kiedy burza
mijała, przez długi okres odczu- wałem bolesne skurcze szyi i grzbietu.
Byłem jedynym szczurem w olbrzymim pomieszczeniu ładowni.
Bezustannie krążyłem wokół ścian, sprawdzając każdy fragment powierzchni.
Zbadałem także wnętrza wszystkich stalowych pojazdów. Nagle – zdarzało się
to coraz częściej, wyraźnie usłyszałem chrobot szczurzych zębów, szelest
przesuwającego się w plandece zwierzęcia, przenikliwy okrzyk wojenny – jak
na wyspie, którą opuściłem poprzednio. Często podczas snu odbierałem wra- żenie
dotyku wibrysów obwąchującego mnie szczura i ciepło jego nozdrzy. Początkowo
bu- dziłem się natychmiast, rozpoczynałem długotrwałe gorączkowe poszukiwania.
Nie znalazłem najmniejszych nawet śladów pobytu obcego szczura w
ładowni, chociaż sprawdzałem wszystkie kąty i najgłębsze zakamarki. Jednak
złudzenia powtarzały się, prze- rywały każdy sen, każdy odpoczynek. Coraz
gwałtowniejsze stają się teraz moje reakcje na odgłosy nie istniejącego szczura.
Kiedy tylko usłyszę szmer, kiedy poczuję ukłucia wibrysów, rzucam się za nim z
wściekłością i nienawiścią, gonię, ścigam, tropię.
6
9
Choruję. Osowiały, raz po raz wstrząsany gorączkowymi dreszczami, siedzę na
kupie wió- rów. W kiszkach przejmujące ssanie i palenie. Wszystko, co zjem,
wylatuje ze mnie w postaci gęstego śluzu. Chudnę, gubię sierść, na skórze pojawiły
się krwawiące krosty, szybko zmie- niające się w twarde strupy. Bolesne swędzenie
skóry zmusza do drapania. Każdy ruch nogi, każde uniesienie pazurów w kierunku
grzbietu męczy mnie, drażni, osłabia.
Najchętniej zastygłbym w bezruchu, gdyby nie to przykre swędzenie.
Z nozdrzy wycieka gęsty śluz o słonawym smaku, spływający do pyszczka.
Oddycham z coraz większym trudem, kicham, prycham, kaszlę.
Stawałem się coraz bardziej apatyczny i senny. Siedziałem skulony i obojętny na
kołysanie statku, na uderzenia burzy, na dalekie wycie wiatru, na głosy własnej
wyobraźni, na przywi- dzenia i sny, na wspomnienia, na ostre swędzenie skóry,
głód, pragnienie, ból.
Przestałeś myć się, czyścić i wyłapywać pchły. Umierałem powoli i chociaż
wiedziałem o tym, nie umiałem się bronić. Nie mogłeś się bronić, czułeś, że nie
masz szans zamknięty w szczelnym, żelaznym pudle.
Pchły zaczynają uciekać z wyleniałego, rozgorączkowanego futra. Przeczuwają
zbliżającą się śmierć. Cóż mi pozostaje – zjadam wijącego się wśród trocin robaka.
Zastygam w bezru- chu, przewracam się na bok. Czekam... Czekam... Zasypiam.
Budzę się. Kołysanie ustało, silniki nie huczą. Z zewnątrz dochodzą
przytłumione głosy portowych dźwigów.
Otwierają się stalowe klapy przykrywające ładownię. Nie widziane od dawna
ś
wiatło ośle- pia. Ostatkiem sił wślizguję się do ciemnego wnętrza pojazdu.
Do ładowni schodzą ludzie, dotykają lin, rozmawiają.
Otoczony grubym pancerzem zostaję uniesiony wzwyż. Do środka wdziera
się chłodny wiatr. Kołysanie ustaje po chwili. Jestem na lądzie.
Słyszę zgiełk, warkot motorów, krzyki przelatujących ptaków, nie znane szumy i
szmery. Chcę żyć, chcę żyć... Na chwiejnych nogach wymykam się spomiędzy
stalowych blach w
kierunku portowych magazynów.
Chory, rozgorączkowany, wciśnięty w kąt, na wpół żywy, obolały... Nie ma siły
wyławiać zębami pcheł buszujących po brzuchu. Tną dotkliwie, zanurzają w skórze
drobne igiełki, piją krew.
Leżę w mojej głęboko ukrytej w labiryncie przejść i nor siedzibie, coraz bardziej
bezwład- ny, bezwolny, przerażony.
Szmer... To szczur z komory obok przyszedł zobaczyć, co się dzieje, żyję czy
umarłem. Cofa się, poczuł woń spoconej, rozgorączkowanej skóry.
Znowu szmer. Jeżeli to wąż. Tu nie ma węży, nie ma. Węże nie dotrą tu nigdy,
powstrzy- ma je smród ścieków, rozkładające się szczątki, brudna, cuchnąca woda.
A jednak boję się węża nawet tu, w miejscu, które wydaje się bezpieczne i
spokojne. Szmer przechodzi, oddala się, milknie. Usiłuję zasnąć. Opieram głowę na
łapkach, tylne prostuję, przeciągam się.
Gorączka rośnie. Wpadam w ogromny dół. Jak ptak, coraz dalej, coraz niżej.
Nagły strach, tam, pode mną, w studni czeka śmierć, rozbicie o nie znane dno, o
wodę, która przy upadku z takiej wysokości ma twardość betonu.
Piszczę, krzyczę, usiłuję zawadzić pazurami o gładkie, lśniące od wilgoci ściany.
Zwijam się w kłębek i gwałtownie rozprężam.
Niestety, ściany są niemal szklane, pozbawione jakiegokolwiek występu. Z
oszałamiającą szybkością lecę w dół. Czyżbym umierał? Jestem w starym
rodzinnym gnieździe. Bawię się z małymi. Piszczymy.
Wejście do gniazda rozszerza się. Szeroko rozwarta paszcza węża. Za
chwilę mnie po- chłonie, za moment.
7
0
Piszczę, usiłuję uciekać. Daremnie, potężny otwór osłonięty setkami płaskich
łusek i tar- czek schyla się nade mną, wciąga, pochłania.
Budzę się zlany potem, sierść mam polepioną i nastroszoną. Pchły tną dalej.
Chodzą nawet po moich wąsach. Spędzam je ruchem łapki.
Wszystko było snem, majaczeniem, przywidzeniem. Leżę wycieńczony i
schorowany w chłodnym pomieszczeniu, między magazynem domu handlowego a
kanałem burzowca. Prze- nikają mnie dreszcze. Odczuwam przejmujące
pragnienie. śeby się napić, muszę wyjść stąd i dotrzeć do kamiennej ściany, po
której spływa woda. Tylko czy starczy sił? Chwiejąc się i zataczając docieram do
korytarza. Powoli, ostrożnie.
Z trudem docieram do spękanego kamiennego muru. Woda sączy się kropla
za kroplą. Przyciskam dolną szczękę do ściany, zadzieram głowę.
Już dawno nie piłem tak zimnej wody. Piję długo, starając się wchłaniać całą
spływającą wodę. Chłód z krtani powoli przenika niżej, wypełnia żołądek, studzi
rozgrzaną krew. Czuję się lepiej, dużo lepiej. Natychmiast próbuję dobrać się do
pcheł.
Wyzdrowiałem. Wyleniałe miejsca porasta nowa sierść. Ropnie na skórze
wygoiły się i zabliźniły. Odzyskuję siły.
W pierwszym okresie pobytu w nowym mieście choroba prawdopodobnie
uratowała ci ży- cie. Szczury pozostawiły cię w spokoju, wyczuły gorączkę i ostry
smród biegunki. Po okresie zamknięcia w ciemnej i dusznej ładowni otaczający
ś
wiat wydaje się jaskrawy i głośny.
Kromka chleba i skórki od kiełbasy wyciągnięte z zatłuszczonego papieru
smakują wyjąt- kowo, jakbyś jadł je po raz pierwszy w życiu.
Tak obfite jedzenie wywołało zupełny przewrót w organizmie. Obudziły
mnie ostre, gwałtowne bóle nabrzmiałego i twardego brzucha, biegunka, torsje.
Ponownie zapadłem w głęboki gorączkowy sen. Po przebudzeniu czułem się już
dobrze, a co najważniejsze, odzyskałem dawny niepowstrzymany apetyt.
Zaszyłem się w stojącym w pobliżu kanału wysokim budynku, z którego wież
często do- chodził wibrujący dźwięk dzwonów. Ten melodyjny głos przypomina
odległe dźwięki fletu.
Jednak główną przyczyną, dla której zdecydowałem się zamieszkać w tym
wysokim gma- chu, w którego wieżach gnieździły się jastrzębie, był lęk przed
szczurami, które, od czasu jak wyzdrowiałeś, znowu zaczęły mnie prześladować.
W porcie bowiem trwa bezustanne polowanie na szczury przybywające z morza.
Cały teren dzielnicy zamieszkuje rodzina dużych i silnych szczurów, zajadłych
w tropieniu wszelkich pojawiających się w ich rewirach intruzów.
Gdyby nie chorobliwa gorączka i odstraszający zapach, zagryzłyby mnie zaraz
po przyby- ciu. Dlatego też obecne miejsce z dala od magazynów,
elewatorów, spichrzów i wysypisk śmieci jest bez wątpienia najbezpieczniejsze.
Szukające obfitego pożywienia szczury zaglą- dają tu rzadko, wiedząc, że poza
nielicznymi odpadkami, myszami, łodygami przeróżnych kwiatów oraz świecami
nie znajdą nic do jedzenia.
To, co znajduję na pobliskim śmietniku obok zabudowań otoczonych
kilkoma rzędami owocowych drzew, zaspokaja mój codzienny głód.
Mieszkam wewnątrz pustej gipsowej figury. Niewidoczny otwór, którym
wchodzę, mieści się w podstawie. Początkowo denerwowały mnie gromadzące się
co pewien czas wokół grupy hałasujących ludzi. Ponieważ wiązało się to z miłymi
dla moich uszu tonami muzyki, przy- stosowałem się szybko, pozostając wewnątrz
aż do chwili ich odejścia.
Szybko też przyzwyczaiłem się do bezpiecznych, spokojnych wnętrz.
Wydrążone gipsowe posągi, grube świece, kwiaty w szklanych naczyniach,
przytłumione światła, cisza, kamienna posadzka.
7
1
Pozostałbym tam dłużej, lecz pewnego dnia figury zestawiono, posadzkę
przykryto płót- nem, przy ścianach wzniesiono rusztowania.
Ponownie odczułem nagłą potrzebę odnalezienia własnej szczurzej rodziny,
miasta, w któ- rym się urodziłem, starej piekarni i piwnicy ze śladami
zacementowanych nor. Wewnątrz wysokiego budynku stale przebywali teraz
ludzie i ciągle czułem się zagrożony.
Wywędrowałem nocą przebiegając pod murami domów, płotami ogrodów,
przez place i ulice. Uciekałem od dalekiego szumu fal, niesionego przez wiatr,
zapachu morza i głosów płynących kanałem statków. Uciekałem w stronę mojego
miasta, mojego pierwszego gniazda.
Miasta są podobne. Przybywam i opuszczam je przeważnie nocą, stale
ś
cigany przez szczury.
Szczury z mojej rodziny poznają mnie natychmiast. Czekam więc na ten
moment, kiedy szczur, do którego się zbliżę, nie skoczy mi do gardła, nie rzuci się
na mnie, nie wyda wście- kłego pisku zwołującego współplemieńców do ścigania.
Wędruję, przenoszę się z miejsca na miejsce. Do wędrówki zmusza mnie
konieczność po- wrotu do opuszczonych kiedyś miejsc, konieczność ich
odnalezienia, pamięć.
Może już ostatnie miasto, ostatnie z tych tak bardzo przypominających miasto
pamięci. A jednak nie mogę stwierdzić od razu, czy to właśnie te piwnice, te
kanały, te podziemne przej- ścia, te same rynsztoki. Nie poznaję. Przybywam tu na
początku zimy i pierwsze lodowate wichry wpędzają mnie głęboko w kanały.
Od dawna, we wszystkich miastach poszukiwałeś piekarni przy bocznej ulicy, z
piwnicą, do której z góry zsypywano węgiel. W piwnicy tej obok hydrantu są na
murze ślady po zace- mentowanych szczurzych norach.
Coraz mniej czasu przed tobą, starzejesz się, tracisz węch, słuch, wzrok. Przed
chwilą rzu- ciłeś się na pająka, sądząc, że to stonoga lub żuk. Nie jesteś już silny,
osłabłeś. Biegasz wol- niej, skaczesz niżej, męczysz się szybciej.
Unikam niebezpieczeństw. Schodzę z drogi szczurom, kotom, psom. Nie
atakuję prosia- ków i kur. Zjadam osadzające się na brzegach kanałów skórki
chleba, kawałki tłuszczu. Omijam magazyny sklepów i spiżarnie w ludzkich
mieszkaniach, obawiam się schwytania, boję się śmierci.
Ciemna sierść posiwiała – wzdłuż grzbietu, przy uszach, na bokach.
Pazury są bardziej łamliwe. Siekacze rosną wolniej, a co gorsza stały się
kruche. Niedawno górny złamał się niespodziewanie na twardej, dębowej desce,
którą usiłowałeś przegryźć.
Wibrysy, prowadzące dotychczas bezbłędnie w zupełnej ciemności, raptem
zaczęły zawo- dzić, zginać się, łamać. Niedawno sterczały sztywno wokół
pyszczka, teraz opadły, obwisły.
Zestarzałem się, czuję to w każdym mięśniu, w każdej kostce i tkance.
Starość to po prostu wielkie osłabienie, zwiotczenie, zmęczenie, choroba czasu.
Broniłem się przed starością długo, postępowałem, jakbym był nadal młody.
Jądra nie nabrzmiewają już spermą na widok każdej samicy w okresie rui.
Dawno nie miałem już własnego stałego gniazda. Zresztą nie odczuwam
podniecenia, tej niezwykle sil- nej potrzeby pokrywania, która kiedyś pobudzała
do walki, wędrówek i poszukiwań. Od ostatniej podróży statkiem mój popęd do
samic osłabł, a w ostatnim okresie zanikł zupełnie.
W kanałach miasta, w którym jestem, odkryłem norę rozgałęziającą się w
wygodne szero- kie gniazdo, oparte o rozgrzaną powierzchnię wypełnionej ciepłą
wodą grubej rury. Norę za- mieszkiwała samotna młoda samica, która tak długo
krążyła wokół wypinając przekrwione narządy płciowe, aż ją pokryłem.
7
2
Przerwałem podróż. Nora jest przytulna i ciepła. Spotkana tu samica jakby mnie
odmło- dziła, przypomniała, jakim samcem byłem kiedyś. Ulice, piwnice, kanały
wydawały się zna- jome, jakby widziane, zapamiętane. Zostałem.
Przenikliwe zimno, gęsty śnieg, wszędzie wdzierające się wichry nie
sprzyjają wędrów- kom. Toteż przez długi okres nie opuszczałem najbliższego
kręgu kanałów.
Pokolenie małych szczurów dorasta. Kilka najbardziej ciekawych nie
powróciło ze swej pierwszej wyprawy. Siedzisz skulony na ciepłej, betonowej
płycie, grzejącej cię w brzuch i łapy.
Boisz się coraz bardziej, lękasz się dorastającego samca, który niedawno rzucił
się na cie- bie, boleśnie gryząc w ucho. Chciałeś mu przeszkodzić, kiedy pokrywał
twoją samicę a swoją matkę. Obudziło się w tobie silne poczucie własności, lecz
przecież nie jesteś młodym szczu- rem. Rzucił się, przewrócił cię, poturbował.
Ucho nabrzmiało boleśnie. Siedzisz z przekrzy- wioną na bok głową obserwując
zaloty młodego szczura do twojej samicy.
Chciałeś mieć swe gniazdo, przewodzić zamieszkującym je szczurom,
przepędzać intru- zów ze swojego terytorium.
Stało się inaczej, bo inaczej przecież stać się nie mogło. Jesteś intruzem
we własnym gnieździe. Słabym, starym szczurem zbliżającym się do kresu swych
dni, swych możliwości. Twoja samica przestała już być twoją samicą, jest teraz
samicą młodego szczura. Odpędziła cię od kurzego łba, który wyłowiłeś z kanału, i
z młodym samcem wyjada smakowity mózg. Nie uczynisz nawet ruchu, by
przepędzić rywala.
Wypędzą, wyrzucą, wygonią, wypchną z ciepłej nory na wilgotną zimną
krawędź ścieku. Młody szczur nienawidzi cię, bezustannie krąży wokół, chce
zaatakować. Tylko obojętność jest ratunkiem, inaczej dawno rzuciłby się na ciebie,
starając się przewrócić i przegryźć tętni- cę.
Niechętnie ruszam się z gniazda, jednak tu pozostać nie mogę, w starciu z
młodym szczu- rem nie mam szans.
Na powierzchni oszałamia poranne słońce, wiosenne, lecz
jeszcze zimne. Wcześnie, dzień dopiero się zaczyna.
Ulica, mur, pod którym idę, wydają się znane, jakbym kiedyś tu był, jakbym to
widział. Nawet kamienne obramowanie rynsztoka i kratki przykrywające włazy do
kanałów.
Gdzie to widziałeś, nie pamiętam.
Przez szeroką szparę między brukiem a metalową bramą dostajesz się na
podwórze z że- liwną pompą pośrodku. Wyczuwasz zapach mąki, tłuszczu i
rozgrzanego pieczywa, dobiega- jący z otaczających podwórze zabudowań.
Mieści się tu piekarnia, z tamtego dachu łatwo dostać się do magazynu pełnego
zapasów, te drzwi prowadzą wprost do pomieszczenia, w którym znajduje się
olbrzymi piec, a tu nieco wyżej powinno być okienko do piwnicy. Teraz
zakrywa je stos żelaznych rur. Okienko szczelnie zabito deskami, tędy nie
można wejść.
Jesteś już niemal pewien – to właśnie to miejsce, ta piekarnia, ten dom, ta
piwnica. Przez całą zimę mieszkałem tak blisko miejsca, do którego od tak dawna
chciałeś powrócić. Gdy- bym wcześnie wyszedł na powierzchnię, gdybyś wcześniej
zwiedził najbliższą okolicę.
Pojemniki na śmieci są inne niż te, które zapamiętałem, a miejsce, w którym
stoją, obudo- wano ściankami z cegieł. Ostrożnie obwąchuję zupełnie nowe
szczegóły. Z dachu przybu- dówki usiłuję dostać się do środka przez wentylator
magazynu, lecz otwór zamyka przytwier- dzona do ściany żelazna siatka.
Postanawiam wspiąć się po rynnie aż na dach, a stamtąd do- trzeć do piwnic.
Posuwam się w górę wąskim światłem rynny, wykorzystując wszystkie nie-
równości blachy. Udało się. Jestem już na strychu.
Przedostaję się na klatkę schodową. Wszystko tu inne, pachnące farbą,
jasne, świetliste. Szybko zsuwam się ze stopnia nasłuchując dobiegających
szmerów. W odnowionym, wyre-
7
3
montowanym domu nie ma szczelin i dziur. Gdyby ludzie zobaczyli cię na
schodach? Potęż- ny, wyleniały ze starości, z długim bezwłosym ogonem, z
ruchliwymi nozdrzami, spod któ- rych wystają ostre zęby. Drzwi do piwnicy są
uchylone, ostra woń farby bije w nozdrza.
W piwnicznym korytarzu odnajdujesz znaną ci, twardą posadzkę. Rury
kanalizacyjne po- kryto warstwą gipsu i farby, likwidując przestrzeń między nimi a
ś
cianą.
W piwnicy zatrzymasz się przy ścianie obok hydrantu, nie ma na niej
ż
adnych znaków. Powierzchnia pokryta olejną farbą lśni w półmroku. Czy nora
była tu, czy może tam, a może w miejscu, które właśnie minąłeś, przebiegając z
kąta w kąt, może nieco dalej? Czy to na pewno ta piwnica? Gdzie podział się
węgiel? Hydrant bulgocze tak samo, przez umieszczoną w górze klapę przeświecają
promienie, przez okienko pokryte metalową siatką sączy się słabe światło.
Czy rzeczywiście odnalazłeś swoje miasto, miejsce po dawnym gnieździe,
pierwszą norę? Wielokrotnie obiegam piwnicę. Studzienkę przykrywa nowa
blaszana klapa. Wcisnąć się tam niepodobna. Wykruszone cegły wymieniono, a
brzegi wzmacnia żelazna listwa. Może w piw- nicy obok znajdziesz stare, znane ci
przedmioty?
W piwnicy obok pod ścianami stoją te same drewniane półki. Na nich słoje,
słoiki, słoiczki wypełnione apetyczną zawartością. Na środku drewniany szkielet
fotela. Obwąchaj uważnie, sprawdź, znajdziesz ślady szczurzych zębów
pozostawionych przez samicę, która założyła tu gniazdo. Są, są ślady, a więc
odnalazłeś miejsce swych narodzin. Stąd, z tych piwnic wyru- szyłem, stąd
wywędrowałem.
Szczury spotkane w kanałach, szczury, które wypędziły mnie z gniazda, są moją
rodziną. Odnalazłem, czego szukałem, odnalazłem.
Wróć do sąsiedniej piwnicy, usiądź przy ścianie, tuż za hydrantem. Słuchaj
głosów, słu- chaj szmerów, chrobotów, ech. Słuchaj. Przybyłeś tu po to, by słuchać,
by widzieć, by zna- leźć. Przybyłeś, wierząc w niemożliwe, wierząc w
nieprawdopodobne, wierząc, że usłyszysz zgrzyt zębów, chrobot samicy-matki
daremnie wgryzającej się zębami w mur. Przycupnąłem, przywarłem bokiem do
ś
ciany, zamknąłem oczy, słucham.
Nie usłyszysz, jest niemożliwe, byś usłyszał cokolwiek, wiesz o tym doskonale.
Nora w fundamentach piekarni została zamurowana na zawsze i żaden odgłos
stamtąd dojść do ciebie nie może.
Niema, cicha, martwa ściana. Przebłyski światła na posadzce przesuwają się,
odczuwam pragnienie i głód. Podsyca je dochodząca z piekarni woń chleba
wyjmowanego z pieca.
Kierujesz się w stronę znanych przejść, szczelin, korytarzy. Nie ma ich, nie ma
nawet śla- dów. Zacementowano, zamalowano, wygładzono. W oknach tkwią
metalowe siatki, szczelnie przylegające do framug. Tylko drzwi piwnic są nie
zmienione i z trudem można przecisnąć się pod nimi.
Wydostać się mogę tylko drogą, którą wszedłem, drogą najniebezpieczniejszą.
Zapach świeżego chleba wzmaga przejmujący głód, czuję ssanie w
przełyku i żołądku. Wspinam się na schody. Kroki, z góry w twoim kierunku. Z
korytarzyka obok podestu do- chodzi szum wody. Skaczę. Może wydostanę się
rurami ściekowymi, wprost do kanałów? W oświetlonym pomieszczeniu rozlega
się wrzask. Siedzący w wannie człowiek krzyczy, za- wiadamia innych o moim
wtargnięciu, rzuca szczotką i mydłem, chlapie. Człowiek stojący w drzwiach usiłuje
mnie złapać, w chwili gdy przemykam pod nogami. Wpadam do mieszkania, czując
za sobą jego kroki.
Ukryłeś się za tapczanem, człowiek odsuwa meble, znajduje cię. Kij uderza tuż
obok. Wy- skakuję na balkon, ten sam balkon, na którym kiedyś wygrzewał się
obserwujący podwórze kot. Człowiek za tobą. Usiłujesz ześliznąć się po murze, nie
udaje się, skaczesz. Zetknięcie z kamienną nawierzchnią jest bolesne, skręcasz tylną
łapkę, przewracasz się na bok, podnosisz. Człowiek z balkonu krzyczy do ludzi na
dole. Biegną. Uciekasz prosto przed siebie, usiłując znaleźć jakikolwiek otwór, w
którym mógłbyś się ukryć. Tuż przede mną otwiera się wiele
7
4
kolistych otworów. To leżące na podwórzu metalowe rury. Zanurzam się w jedną z
nich ku- lejąc, biegnę w kierunku oświetlonego krańca.
Wewnątrz spiralnie skręconej rury panuje niesłychany hałas – odgłosy i echa
dobiegające z podwórza, ulicy i okolicznych zabudowań spotykają się tu,
przenikają, kłębią, odbijają, zde- rzają. Szelest mojej sierści i zgrzyt pazurów o
twarde podłoże zostają nagle spotęgowane.
Drugi oświetlony kraniec zbliża się, jest tuż, tuż na wysunięcie wibrysów. Wtem
zasłania go kawałek blachy. Uderzam weń nosem, głową, gryzę, drapię pazurami.
Dostałem się w pu- łapkę, słyszę głosy ludzi. Obracam się z trudem i szybko
biegnę w przeciwnym kierunku. Rura unosi się i pochyla. Zsuwam się, spadam.
W świetle, ku któremu biegłem, spostrzegam oczy człowieka. Słyszę jego
bełkotliwy, chrapliwy głos. Teraz oba krańce są już zakryte. Lu- dzie potrząsają,
obracają rurą, przechylają ją gwałtownie, uderzają powodując ostre, przeni- kające
do szpiku dźwięki.
Przerażony, na rozkrzyżowanych łapkach usiłuję zachować równowagę. Przy
nagłych po- chyleniach, zwrotach i obrotach jest to niemożliwe. Wymiotuję ze
strachu. Ustawiają rurę pionowo.
Obracam się, wciskam zęby w wąską szczelinę, usiłując ją
poszerzyć. Znowu unoszą rurę do góry, znowu podrzuty,
obroty, potrząsania.
Ś
wiatło, nareszcie światło. Biegnę do jasnego krańca. Wpadam do małej,
drucianej kla- teczki, w której w żaden sposób nie możesz zmienić pozycji.
Zostałeś unieruchomiony w metalowej pułapce.
Cienkie stalowe druciki kaleczą dziąsła. Gryziesz. Szamotałeś się, kręciłeś
w miejscu, piszczałeś.
Ludzie przyglądają się, bełkocą. Ostry patyk wbija się w bok, daremnie chcesz
uchwycić go zębami. Wrzucają kawałek chleba – głód przestał jednak
doskwierać. Przenieśli cię w stronę pieca. Owiewa cię żar, wzmaga pragnienie.
Ludzie przyglądają się, potrząsają metalową klatką. Widzisz ich oczy, zęby,
języki.
Bierze ze stołu długi cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki. Podnosi, bada
uważnie jego ostrze.
Chcą mnie zabić, chcą mnie okaleczyć. Wpieram łapki w deskę, wciskam
grzbiet aż do bólu w metalowe pręty. Nic zrobić nie mogę, schwytany,
unieruchomiony. Zbliżają się.
Nad moją głową blask ostrza.
W końcu przeciskają nóż przez pręty klatki w kierunku mojej głowy.
Chcą dosięgnąć oczu. Poruszam gwałtownie szyją. Wkładają więc nóż od
spodu, tak że klinga przyciskająca gardło unieruchamia głowę.
Wyciągają z pieca rozgrzany do czerwoności cienki drut. Zbliża się, oko
wyczuwa nara- stające ciepło, żar, jaskrawość, lęk. Zatapiają drut w źrenicy. Ból
rozsadza czaszkę.
Piszczę ze wszystkich, ostatnich sił.
Teraz gorący pręt dotyka drugiego oka. Wchodzi do wnętrza, aż wszystko staje
się ciem- nością, bólem, krwią, głosem.
Budzę się z długiego odrętwienia, podnoszę, jestem na podwórzu, łapkami
wyczuwam twardość betonu.
Ciemność, ciemność jak po narodzeniu. Podobna, a przecież inna. Wówczas
była to ciem- ność niewiedzy, nieświadomości. Poza nią nie znałem niczego. Teraz
jest to ciemność prze- silenia życia, ciemność nadchodzącej śmierci.
Wtedy nie wiedziałem o istnieniu światła, o jego sile i blasku, o przestrzeni, o
mroku, o człowieku, o sobie. Nie przeczuwałem wydarzeń mających wkrótce
nastąpić.
Później przerażony światłem szukałem półmroku, cienia, stęchłej, bezwietrznej
atmosfery piwnic i kanałów.
7
5
Nie wiedziałem, że jestem szczurem, otoczonym groźnymi
niebezpieczeństwami, pułap- kami, wrogami, własną bezwzględną społecznością.
W oczodołach czuję bolesne ukłucia. Krew przestała spływać do pyszczka. Przez
chwilę stoję nieruchomo, ślepy, skazany na odnajdywanie drogi dotykiem
wibrysów.
Nie zabili, wyłupili mi oczy, zostawili żywego tu na podwórzu. Ukłucia stają się
coraz sil- niejsze. Przewracam się, tarzam, zębami chwytam kamienie. Wszystko
się urywa.
Dostrzegłem je z daleka, z bardzo daleka. Leży na gładkiej, równej powierzchni,
a wokół nie widać nawet najmniejszego wzniesienia.
Jest wypukłe, ogromne, największe z jajek, jakie widziałeś, lecz i ty czujesz się
silny, sil- niejszy, sprawniejszy, zdolny do wszelkich wysiłków.
Obwąchujesz uważnie błyszczący kształt, obchodzisz wokół, muskasz
zębami, próbując zarysować gładką powierzchnię. Jajko pulsuje, pachnie ptakiem,
wewnętrznym życiem, żółt- kiem, białkiem, żarciem. Koniecznie muszę
przetoczyć je w bezpieczne miejsce, rozbić, zjeść. Potężnym długim ogonem
owijasz jajko i zaczynasz ciągnąć je za sobą. Nagle otacza- jąca powierzchnia
przechyla się i stwierdzasz, że wtaczasz jajko pod górę po coraz bardziej stromym
zboczu. Na razie toczy się posłusznie za tobą, nie opierając się, nie wymykając. Na-
gły ucisk w ogonie.
Odwracasz się i z przerażeniem widzisz owalny kamień. Kiedy się to stało, kiedy
nastąpiła przemiana, gdzie jest jajko? Ostrożnie, by nie wypuścić podejrzanego
kamienia, obracasz się i podtrzymujesz go bokiem. Sprawdzasz dokładnie jego
strukturę, powierzchnię. To kamień oszlifowany spływającą wodą. Zrezygnowany
przymykasz oczy.
Przed tobą znowu jajko, wspaniałe, błyszczące, pachnące, wymarzone. Kamień
uległ ko- lejnemu przeobrażeniu.
Teraz pcha jajko pod górę. Głową, bokiem, łapkami, zębami, zapierając się i
wspierając, ześlizgując, osuwając, napinając mięśnie, wyginając grzbiet. Coraz
ciężej, coraz trudniej, co- raz słabiej. Za chwilę ulegnie zwiększającemu się
ciężarowi.
Widzisz swój zmęczony grzbiet, wyleniała ze starości sierść. Obcy, zupełnie
inny, nie zna- ny szczur popycha przed sobą lśniące jajko, zachwycony jego
wielkością i zapachem. Jajko, które przeobraża się w kamień, kamień
przekształcający się w jajko. To przecież ty sam.
Jak mogę cokolwiek widzieć, jeżeli oślepiono mnie, pozbawiono wzroku,
jak mogę wi- dzieć? A przecież widzę. Mozolnie popycham przed sobą lśniącą
kulę.
Krawędź zbocza rysuje się na horyzoncie. Zbliżysz się za chwilę, wtoczysz jajko
na szero- ką powierzchnię pełną kryjówek i nor. Tam rozbijesz je, wtaczając na
ostry kamyk, zjesz.
Tuż przed krawędzią stwierdzasz z przerażeniem, że jajka nie ma, nie istnieje,
nie ma rów- nież kamienia. Olbrzymi – zwiększający się ciężar to twoja imaginacja,
czyste złudzenie, wy- obraźnia. Tak ci się wydaje, wierzysz w to, jesteś przekonany,
ż
e nie istniało ani jajko, ani kamień. W tym momencie, tuż przed szczytem,
przed miejscem odpoczynku i wytchnienia szczur – o którym nie wiesz, czy na
pewno jest tobą – przestaje napierać na nic nie ważący kształt, na kształt zmyślony,
a więc nie istniejący. Odwraca się, spogląda w dół.
Więc widzę, czy nie widzę, jestem ślepy czy nie? A może to nie oczy
dostrzegają świat? Może.
Ogromne jajko spada po nieckowatym zboczu, toczy się głośno po
gładkiej jak lustro płaszczyźnie. Widzisz je z góry rozpędzone, powracające do
miejsca, w którym zacząłeś dro- gę.
Wszystko wokół zaczyna się obniżać. Nie ma już zbocza,
wzgórza, niecki. Wszystko znajduje się na tej samej
płaszczyźnie. I ja, i jajko.
W oddali dostrzegasz, jak toczy się coraz wolniej, coraz wolniej.
Zatrzymuje się, nieru- chomieje. Blisko lub niemal w tym samym punkcie, w
którym zobaczyłeś je po raz pierwszy.
7
6
Zbliż się, zacznij od nowa. Przecież znasz zapach jego wnętrza, przyciąga
cię, wabi, kusi. Taki łatwy łup, zacznij od nowa. Nie mam już siły, nie
mam siły. Nie widzę nic, oprócz ciemności. Nie mogę nawet pełznąć.
Ból głowy, ból pustych otworów pod powiekami, sztywnienie karku. Po
grzbiecie przebie- gają dreszcze. Leżę w pełnym słońcu na rozgrzanym podwórzu.
Ludzie pozostawili mnie. Podnoszę się, zataczam, idę. Uderzam głową w
cegłę, zatrzy- muję się, powoli posuwam wzdłuż muru. Słyszę głosy, ludzie
rozmawiają, obserwują moje zachowanie.
Ogarnia mnie panika: mogą zabić, rozgnieść, rozdeptać, mogą uczynić ze mną
wszystko. Niepewnie, na rozchwianych nogach krążę wokół podwórza.
Straciłem węch, spływająca z oczodołów krew zaczopowała nozdrza. Nie wiem,
dokąd iść, a przecież muszę dostać się do mojego gniazda, do kanałów.
Znajduję rowek, którym spływa woda. Ludzkie głosy towarzyszą mi cały czas.
Dochodzę do ścieku, łapki wyczuwają metalowe żeberka. W tym miejscu, między
ż
eliwnym dzwonem ścieku a rozłupanym kamiennym krawężnikiem, woda
wyżłobiła dogodne zejście. Słyszę zbliżających się ludzi. Czyżby chcieli mnie
złapać, pospiesznie wpełzam w szczelinę. Droga w dół jest zbyt stroma, bym mógł
nią teraz zejść. Spadam.
Staczam się bezwolny, bezwładny, na wpół przytomny. Uderzam głową o
wystający róg cegły, zatrzymuję się na skośnej pochyłości stropu.
Pode mną w kanale płynie wzburzony ulewą strumień, słyszę drobne fale
uderzające w betonowe krawędzie.
Z oczodołów znowu spływa krew, w gardle czuję jej
ciepły smak. Jak chłodno. W głowie zamęt i ból,
bezustanne bolesne wirowanie.
Zbliża się szczur, obchodzi wokół, dotyka wibrysami. Mógłby mnie
zagryźć, przeciąć wiotką nitkę życia, jaka mi jeszcze pozostała. Umyka. Z góry
spływa woda, widocznie spadł ulewny deszcz. Szum w kanale wzmaga się,
potężnieje, rodzą się nie znane szumy, głosy, echa.
Woda chłodzi rozpaloną skórę, obmywa zakrzepłą krew. Czuję się lepiej, lecz
dalej leżę nieruchomo, oszołomiony, osłabiony, chory.
Nie przewidziałeś, nie przeczułeś takiego końca, zresztą skąd mogłeś wiedzieć,
ż
e to cię spotka, że oślepią starego szczura, który i tak zdechłby niebawem w jakimś
kącie. Leży tu jak kawałek starej ścierki lub zabity gołąb. A przecież żyjesz –
jeszcze jesteś – zawieszony mię- dzy spienioną rzeczką ścieków a zmurszałym
stropem kanału, między istnieniem a kresem. Spływająca woda powoli przywraca
siły, potrzebę życia. Jak będziesz żył bez oczu, jak? Odzyskasz powonienie,
poczujesz w nozdrzach wiele znanych woni, odetchniesz nimi. Za- pach
skieruje cię, gdzie trzeba, opowie, gdzie jesteś, wyjaśni, co cię otacza. Masz
przecież wibrysy, długie siwe wąsiska, sztywne i sterczące na boki. Pamiętasz, jak
bezbłędnie poru- szałeś się w ciemności prowadzony tylko ich dotykiem,
sprężonym ruchem, gdy natrafiały na
przeszkodę.
Chcę dotrzeć do gniazda. Wypędził cię, zostałeś wyrzucony przez młodego,
silnego samca, jakim sam byłeś niedawno. Trudno się zgodzić, trudno rozstać z
wizją ciepłych ścian przyle- gających do rurociągu ciepłowni... Tam chciałbyś
zdechnąć, tylko tam.
Nie gódź się z wygnaniem, lecz nie wracaj. Zagryzie cię, zabije, zadusi.
Samica już cię nie potrzebuje, ma teraz wyjątkowo jurnego i dużego szczura,
samca, któ- rego sama urodziła. Skoczy ci do gardła.
A jednak koniecznie chcesz wrócić, teraz leżąc nieruchomo w strugach
ś
ciekających ze ścian, chcesz tylko tego.
7
7
Powrót na rozchwianych, niepewnych nogach. Wczołgujesz się do nory,
docierasz do gniazda, kładziesz się przy ciepłej ścianie, odpoczywasz.
Będziesz oczekiwał śmierci, będziesz oczekiwał końca.
Poruszam łapami, przesuwam się po gliniastym podłożu, usiłując przybrać
normalną pozy- cję. Ból głowy nie ustaje, zesztywniały kark waży znacznie więcej
niż zwykle.
Z bliska, z wysoka, z niewielkiej odległości dobiega grzmot, czuję jak wokół
drży ziemia. Otworzysz oczy i zobaczysz szarawe, matowe światło.
Otwieram, zamykam, otwieram powtórnie, zamykam, otwieram znowu,
nie... Nie mam oczu, czy to rozumiem?
Skąd jednak do wnętrza mózgu, jakby spod powiek wdziera się promień?
Skąd pojawia się poświata, refleks, cień? Nie masz oczu, jesteś oślepionym
szczurem, do- gorywającym wśród wilgotnych zmurszałych cegieł.
Obraca się, omal nie spada w dół w szumiący potok ścieków. Obraca się, opiera
o śliską od gliny ścianę.
Grom minął, przetoczył się, zgasł. Jego światło nie ma znaczenia, jest obojętne,
jego siła zmalała. Teraz nie boję się gromu, nie boję się, bo nigdy nie zobaczę już
błyskawicy. Ślepota zniszczyła twój strach, pozbawiła lęku przed tym, co zmuszało
niegdyś do ucieczki.
Przewróciłeś się na łapy, wyczuwasz błotnistą powierzchnię, podpierasz ogonem
zmęczo- ne ciało. Przywarłeś do ziemi, uniesienie ciężkiej, poranionej głowy
przekracza twe siły.
Odzyskałeś węch, zapach deszczowej wody i unoszących się z kanału
oparów wypełnia nozdrza.
Zaspokój pragnienie wodą spływającą ze ścian. Gorączka jeszcze nie minęła,
szczęka ude- rza o szczękę. Pij, długo, długo pij, pij.
Wibrysami sprawdzę miejsce, w którym się znalazłem: czy nic nie grozi, czy
jestem bez- pieczny, czy pod moim ciężarem nie zawalą się cegły, czy nie zmyje
mnie spływająca z wy- soka wodna fala?
Ulewa już się skończyła. Musisz zejść, iść, zjeść znalezioną skórkę, ziarno,
kawałek ryby, wzmocnić się.
Nie odzyskasz wzroku, to niemożliwe, ludzie wyłupili ci przecież oczy,
rozpalonymi dru- tami przewiercili źrenice, tego nie cofniesz, przed tym nie
uciekniesz.
Unoszę głowę, prostuję kark, dokładnie obwąchuję przestrzeń, beton, kamień.
Siły powrócą, czekaj. Obok ciebie przejdzie spotykany wielokrotnie szczur,
zbierzesz siły, ugryziesz go w nozdrza, gdy zacznie cię obwąchiwać. Ucieknie z
piskiem, będzie cię unikał, będzie się bał.
Ucieka, słyszysz skrobanie pazurów o cegły. Usiłujesz oczyścić sierść, złapać
kilka pcheł. Mięśnie głowy bolą nadal, kłują przy każdym dotyku. Po co
przemywasz łapami oczy, któ- rych nie masz? Ból zwalił cię z nóg, leżysz na boku i
drżysz z przenikliwego chłodu.
Na górze już noc. Powietrze ochłodziło się. Dzień czy noc są teraz taką samą
ciemnością, przez którą nigdy nie przedrzesz się na zewnątrz.
Zsunąłeś się niżej, wymijając dziurę w sklepieniu kanału, którą mogłeś
wpaść w gęsty strumień ścieków. Przeciskasz się przez wąski otwór i stajesz
pod ścianą, blisko szumiącej krawędzi.
Wracasz do gniazda, skąd cię wypędzono, gdzie dojrzało ostatnie pokolenie
twoich szczu- rów. Wracasz do miejsca, które przestało być twoim. Jednak
wracasz.
Zbliżam się, już niedaleko. Wibrysami odnajduję wejście i zagłębiam się w długi
biegnący w górę korytarz. W sieci podziemnych tuneli na chwilę tracę orientację. W
końcu docieram do gniazda. Samica i małe obwąchują mnie. Zaszywam się w
najdalszej części, w ślepym
7
8
tunelu, chroniącym ze wszystkich stron. Kiedy młody samiec zaatakuje, będzie
mu bardzo trudno mnie wypędzić.
Jesteś zmęczony, przeraźliwie znużony, jak po długotrwałej, bezsennej drodze.
Ułożył się najwygodniej jak mógł, wśród skrawków papieru i wyschniętych liści.
Powieki zasklepiły się nad pustymi oczodołami i nie czuł już bólu, zesztywnienia,
kłucia. Odpoczy- wał, zasypiał, zanurzał we własnym śnie, wędrówkach,
wspomnieniach.
Widział tam siebie, całe życie, wirujące, przemieszane, a jednocześnie wyraźne i
zaryso- wane dokładniej niż wszystko, co widział przedtem.
A więc umieram, czyżby to śmierć? Nie bój się, po prostu usypiasz, i
przeżywasz życie jeszcze raz, tym razem wewnątrz, w sobie, odnajdujesz
zagubione wątki, mało znaczące epi- zody, kojarzysz odległe fragmenty z różnych
miejsc, dróg, chwil. Wewnątrz, w tobie skupiają się czas i przestrzeń, kurczą –
nieważne co było przedtem, co było potem.
Z grzbietu wychudzonego wołu zeskakuję wprost przed umierającego starego
człowieka, który wpatruje się we mnie czarnymi oczami, głębokimi jak tunele, w
których mógłbym się ukryć.
Muzyka. Ależ tak, słyszysz muzykę. Słuchaj jej dokładnie, to flet z
nadmorskiego miasta. Odnaleziony flet, jego muzykę słyszysz coraz wyraźniej,
oszałamia cię, za chwilę pójdziesz za nią, gdziekolwiek cię zaprowadzi.
Dzban spada, strącony skrzydłem wyrywającego się ptaka. Uciekasz i
odbywasz w tym czasie daleką drogę, widzisz jaskrawe krajobrazy, płonące
miasto. A kiedy powracasz w to samo miejsce, człowiek tuż nad podłogą chwyta
spadający dzban.
Złudzenie, wokół domu pełno jest zmurszałych skorup rozbitych dzbanów.
Nagle dostrzegasz ludzi unoszących stary porwany fotel, pies ujada
przeraźliwie, małe szczurki wypadają ze środka, giną pod obcasami.
Na wyłysiałym, odartym z roślinności wzgórzu ludzie przybijają człowieka do
skrzyżowa- nych pni. Pozostawiają go pod jaskrawym niebem; zwisa na palu
wkopanym w skalisty grunt. Zbliż się, zliż kroplę ściekającej krwi.
Nie bój się krążącego wysoko ptaka, nie dostrzega cię, wpatrzony w
umierającego. Wypuścił mnie, czemu otworzył metalową klapę pułapki, co
wtedy zaszło, a może to tylko
sen? Stoi, patrzy, jak uciekam, jak się oddalam, nie porusza się, tylko obserwuje.
Na ścianie odnajdujesz zarys świeżych cementowych plam. Z głębi dobiega
przytłumiony chrobot. To samica-matka usiłuje przebić się, przegryźć ścianę.
Przecież wiesz, że nie wystar- czy jej sił, zdechnie z braku powietrza i wody,
zamurowana w gnieździe, w którym cię uro- dziła, w którym rodziła twoje szczury.
Zaczynasz gryźć, wgryzać się w stwardniały chropowaty mur, aż bolą i krwawią
szczęki, a zęby spiłowują się do dziąseł.
Czemu gryziesz, czemu, jeżeli wiesz, że to beznadziejne, daremne,
pozbawione sensu? Tego muru nie przegryziesz przez całe życie. Przychodzić
tu będziesz wielokrotnie, wsłu- chując się w dochodzące spoza muru dźwięki,
słuchając głosów żyjących już tylko w tobie. Odchodzisz stąd na zawsze. Ściga cię
wąż z dalekiego miasta. Otoczył szczura pierście-
niami, zmiażdżył go, połamał kości, teraz pochłania, szeroko rozwierając szczęki.
Rzesza szczurów wpada w rzeczny nurt. Rzeka jest ogromna, bezbrzeżna, szara,
pokryta drobnymi falami. Szczury chcą przepłynąć na drugi brzeg. Nadciągają,
spychają do wody poprzedzające je szeregi, nie pozwalają się zatrzymać.
Jestem wśród nich, płynę, płynę, płynę... Szczury wokół opadają z sił, toną,
zębami pocią- gają współtowarzyszy.
Płyń, nie daj się, wystarczy ci sił, płyń. Na horyzoncie za chwilę zobaczysz brzeg.
Uderza cię nie znana siła – może fala, a może młody szczur chce mnie wyrzucić
z gniaz- da?
7
9
Płynie, płynie, płynie, coraz bliższy brzegu. Płyń. Płyniesz przed siebie. W swoją
najdalszą wędrówkę.
Czyżbym odzyskał wzrok, może nigdy go nie straciłem?
Co się z tobą dzieje, gdzie jestem? Wiele szczurów przepłynęło rzekę,
wędrują nadal, przemierzają lądy, przepływają morza, wędrują.
Jak na początku, dążę w kierunku światła, znajduję je wyraźne, błyszczące,
jaskrawe. Bie- gnę w jego kierunku. Idziesz za nim jak za muzyką tamtego fletu.
Przemierzam piwnice, ka- nały, labirynty, coraz dalej, dalej i dalej.
Po raz pierwszy czuję się bezpieczny, nie zagrożony, spokojny. A może to ty
jesteś świa- tłem, szarym, ożywionym, drapieżnym?
Czyżby młody szczur przegryzł mi gardło, czyżby to moja krew wypełniała
krtań – nie czuję bólu, biegnę przed siebie najjaśniejszym tunelem, jaki
widziałem. Jaka wspaniała chwila, jaka wspaniała chwila, jaka...
K
o
n
i
e
c
Warszawa, wrzesień-
listopad 1979
8
0