!Desmond Bagley Cytadela w Andach

background image

4

Desmond Bagley
Cytadela W Andach

background image

5

Rozdzia³ 1

Dzwonek brzêcza³ natarczywie.

O’Hara przez sen zmarszczy³ czo³o i g³êbiej wcisn¹³ twarz w poduszkê.

Naci¹gn¹³ na g³owê cienkie przeœcierad³o, pod którym spa³, obna¿aj¹c jed-

nak przy tym stopy i prowokuj¹c senny protest swej towarzyszki. Nie otwie-

raj¹c oczu, chwyci³ budzik z nocnego stolika i cisn¹³ nim przez pokój. Potem

znowu wbi³ siê w poduszkê.

Dzwonek nie przestawa³ brzêczeæ.

O’Hara uœwiadomi³ sobie, ¿e to dzwoni telefon, i wreszcie otworzy³ oczy.

Wsparty na ³okciu, z wœciek³oœci¹ popatrzy³ w mrok. Odk¹d zamieszka³ w tym

hotelu, wielokrotnie prosi³ Ramona o przeniesienie telefonu na nocny stolik

i za ka¿dym razem otrzymywa³ zapewnienie, i¿ sprawa zostanie za³atwiona

nazajutrz. I tak min¹³ rok.

Nie zawracaj¹c sobie g³owy zapalaniem œwiat³a, wsta³ z ³ó¿ka i pocz³a-

pa³ w stronê toaletki. Podniós³ s³uchawkê, jednoczeœnie uchylaj¹c zas³onê

i wygl¹daj¹c na zewn¹trz. By³o ciemno i zachodzi³ ksiê¿yc – oceni³, ¿e do

œwitu pozosta³y jeszcze dwie godziny.

– O’Hara – burkn¹³ do telefonu.

– Co siê z tob¹ dzieje, do cholery? – zapyta³ Filson. – Od kwadransa

próbujê siê do ciebie dodzwoniæ.

– Spa³em – odpar³ O’Hara. – Noc¹ zwykle sypiam. S¹dzê, ¿e tak robi

wiêkszoœæ ludzi, z wyj¹tkiem jankeskich przedsiêbiorców lotniczych.

– Bardzo zabawne – powiedzia³ Filson ze znu¿eniem. – No to przywlecz

tu dupsko, bo na œwit mamy zaplanowany lot.

– Co, u diab³a? Wróci³em dopiero szeœæ godzin temu. Jestem zmêczony.

– A myœlisz, ¿e ja nie? – powiedzia³ Filson. – To wa¿na sprawa. Boeing

727 linii Samair mia³ awaryjne l¹dowanie, a inspektor lotów go uziemi³.

background image

6

Pasa¿erowie s¹ rozwœcieczeni jak szerszenie, wiêc kapitan i stewardesy wy-

³owili najpilniejsze przypadki, które mamy dostarczyæ na wybrze¿e. Wiesz,

co dla nas znaczy wspó³praca z Samair. Jeœli potraktujemy ich cacy, mo¿e

zawr¹ z nami sta³y kontrakt.

– Ucho od œledzia – odpar³ O’Hara. – Wykorzystuj¹ ciê w sytuacji awaryj-

nej, ale nigdy nie za³apiesz siê na ich rozk³ady. Zarobisz najwy¿ej „Bóg zap³aæ”.

– Warto jednak spróbowaæ – upiera³ siê Filson.

O’Hara wa¿y³ w myœlach, czy poinformowaæ Filsona, ¿e po dwóch deka-

dach ma ju¿ wylatan¹ ca³¹ miesiêczn¹ normê, ale tylko westchn¹³ i powiedzia³:

– W porz¹dku, polecê.

Odwo³ywanie siê do regulaminów nie ociepli³oby stosunków miêdzy

nim a Filsonem; zdaniem tego osobnika o kamiennym sercu regulaminy IATA

wymyœlono tylko po to, by móc obchodziæ przepisy – albo je ³amaæ. Gdyby

stosowa³ siê do wszystkich miêdzynarodowych wymogów, jego marna fir-

ma by³aby nieustannie do ty³u.

Poza tym, myœla³ O’Hara, by³a to i dla niego stacja koñcowa. Utraciw-

szy tê robotê, mia³by k³opoty z przetrwaniem. W Ameryce Po³udniowej zbyt

wielu zrujnowanych pilotów ugania³o siê za nielicznymi posadami, a tandet-

ny interes Filsona lokowa³ siê w okolicach najni¿szego szczebla drabiny.

Cholera, pomyœla³ z niesmakiem, trafi³em na kurewskie ruchome schody

sun¹ce w niew³aœciwym kierunku… trzeba zasuwaæ co si³ w nogach, ¿eby

przynajmniej zostaæ na tej samej wysokoœci.

Gwa³townie od³o¿y³ s³uchawkê i znów patrzy³ w noc, badaj¹c niebo. Tu

wydawa³o siê w porz¹dku, ale jak jest w górach? O górach rozmyœla³ za-

wsze, tych okrutnych górach z postrzêpionymi, bia³ymi turniami, mierz¹cy-

mi w niebo, jakby mia³y je przebiæ. Dobrze by by³o, gdyby Filson mia³ przy-

zwoity raport meteo.

Wyszed³ z pokoju i znalaz³ siê w jak zwykle nie oœwietlonym korytarzu.

By³ to ten typ hotelu, w którym o jedenastej wieczorem wy³¹czano œwiat³a

we wszystkich pomieszczeniach ogólnego u¿ytku. Po raz tysiêczny pomy-

œla³ ze zdumieniem, co robi w tym zakazanym kraju, w tym sennym mieœcie,

w tym marnym hotelu… Nie przejmuj¹c siê tym, ¿e jest nagi, powêdrowa³

do ³azienki. Wedle jego filozofii, jeœli kobieta widzia³a ju¿ kiedyœ nagiego

mê¿czyznê, rzecz nie ma znaczenia; jeœli zaœ nie widzia³a, to najwy¿szy czas,

¿eby zobaczy³a.

Wzi¹³ szybki prysznic, zmywaj¹c z siebie pot nocy. Wróci³ do pokoju

i w³¹czy³ lampkê przy ³ó¿ku, zastanawiaj¹c siê, czy siê zaœwieci. Z powodu

nieregularnych dostaw energii zawsze by³o to w¹tpliwe. W s³abej poœwiacie

anemicznie ¿arz¹cego siê w³ókna w³o¿y³ d³ugie kalesony, d¿insy, grub¹ ko-

szulê i skórzan¹ kurtkê. W gor¹cej tropikalnej nocy, jeszcze zanim skoñczy³

siê ubieraæ, znów sp³ywa³ potem. Podniós³ z toaletki metalow¹ flaszkê i po-

background image

7

trz¹sn¹³ ni¹. Zmarszczy³ czo³o, bo by³a wype³niona tylko do po³owy. Móg³

obudziæ Ramona i dotankowaæ, jednak nie by³oby to zbyt rozwa¿ne: po pierw-

sze – Ramon nie lubi³, gdy budzono go w nocy, a po drugie – móg³ zacz¹æ

zadawaæ k³opotliwe pytania dotycz¹ce terminu zap³acenia rachunków. Mo¿e

zdo³a dostaæ coœ na lotnisku.

Zamierza³ ju¿ wyjœæ, lecz zatrzyma³ siê w drzwiach i spojrza³ na wyci¹g-

niêt¹ na ³ó¿ku kobietê. Przeœcierad³o zsunê³o siê, obna¿aj¹c smag³e piersi

o jeszcze ciemniejszych sutkach. Pomyœla³, ¿e przebijaj¹cy z jej skóry mie-

dziany po³ysk zdradza pokaŸn¹ domieszkê krwi indiañskiej. Ze smêtnym

grymasem wyci¹gn¹³ z wewnêtrznej kieszeni skórzanej kurtki chudy portfel,

wyj¹³ dwa banknoty i rzuci³ je na stolik przy ³ó¿ku. Po chwili wyszed³, cicho

zamykaj¹c za sob¹ drzwi.

II

Zaparkowa³ w zatoczce swój zdezelowany samochód. Zaintrygowany

spojrza³ na dziwnie jaskrawe œwiat³a lotniska. Choæ podrzêdne, dla Filsona

pe³ni³o rolê bazy g³ównej, ale powa¿ne linie klasyfikowa³y je jako l¹dowi-

sko awaryjne. Przed wie¿¹ kontroln¹ sta³ wysmuk³y boeing 727 linii Samair.

O’Hara popatrzy³ nañ przez chwilê z zazdroœci¹, a póŸniej przeniós³ wzrok

na hangar w g³êbi.

Dokonywano tam za³adunku dakoty. Œwiat³a by³y na tyle jasne, ¿e na-

wet z tej odleg³oœci O’Hara móg³ dostrzec emblemat na ogonie – dwie sple-

cione litery A, wystylizowane na górskie wierzcho³ki. Uœmiechn¹³ siê pod

nosem. Nie bez powodu lata³ samolotem ozdobionym podwójnym A – alko-

holicy œwiata ³¹czcie siê. Szkoda, ¿e Filson nie chwyta³ dowcipu, by³ bo-

wiem dumny z Andes Airlift i nigdy z nich nie ¿artowa³ – facet absolutnie

wyprany z poczucia humoru.

Pilot wysiad³ z samochodu i powêdrowa³ do g³ównego budynku, by przeko-

naæ siê, ¿e jest on pe³en ludzi – zmêczonych, brutalnie rozbudzonych i w samym

œrodku nocy wysadzonych w miejscu, w którym diabe³ mówi dobranoc. Prze-

cisn¹³ siê przez t³um do biura Filsona. Amerykañski g³os z zachodnim ak-

centem narzeka³ donoœnie i z gorycz¹:

– Cholera, to skandal! Po powrocie do Rio zamierzam pomówiæ o tym

z panem Coulsonem.

Otwieraj¹c drzwi biura, O’Hara uœmiechn¹³ siê. Filson, z twarz¹ lœni¹c¹

od potu, w koszuli z krótkimi rêkawami siedzia³ przy biurku. Zawsze siê

poci³, a szczególnie w sytuacjach awaryjnych. A skoro jego ¿ycie by³o nie-

przerwanym pasmem stresów, cud, ¿e nie rozpuœci³ siê ca³kowicie. Podniós³

g³owê.

background image

8

– Wreszcie jesteœ.

– Zawsze sprawia mi frajdê powitanie, na jakie mogê liczyæ – zauwa¿y³

O’Hara.

Filson zignorowa³ zaczepkê.

– W porz¹dku. Pos³uchaj, w czym rzecz – powiedzia³. – Zawar³em kon-

trakt z Samair, ¿e zabiorê do Santillany dziesiêciu pasa¿erów, tych, którzy

maj¹ przesi¹œæ siê na statek. Bierzesz jedynkê, w³aœnie j¹ przygotowuj¹.

Jego g³os by³ o¿ywiony i rzeczowy; ze sposobu, w jaki delektowa³ siê

dŸwiêkiem s³ów „zawar³em kontrakt z Samair”, O’Hara wywnioskowa³, ¿e

Filson widzi siebie w roli rekina przemys³u lotniczego, który robi interesy

z równymi sobie, zapominaj¹c, kim jest naprawdê – starzej¹cym siê eks-

pilotem, który zarabia na niepewne ¿ycie dwoma dwudziestopiêcioletnimi

turkocz¹cymi samolotami z wojskowego demobilu.

– Kto ze mn¹ leci? – zapyta³ O’Hara.

– Grivas.

– Ten zarozumia³y ma³y skurwysyn?

– Zg³osi³ siê na ochotnika. Zrobi³ wiêc wiêcej ni¿ ty – prychn¹³ Filson.

– Czy¿by?!

– By³ na miejscu, kiedy wyl¹dowa³ 727 – powiedzia³ Filson. Uœmiech-

n¹³ siê z wy¿szoœci¹. – To by³ jego pomys³, by zaproponowaæ Samair przejê-

cie kilku najpilniejszych pasa¿erów, wiêc natychmiast do mnie zadzwoni³.

To ten rodzaj szybkiego myœlenia, jakie najbardziej jest potrzebne w naszej

firmie.

– Nie lubiê go mieæ na pok³adzie.

– Przyznajê, jesteœ lepszym pilotem – odpar³ Filson niechêtnie. – Dlate-

go lecisz jako kapitan, a on jako drugi pilot. – Z zadum¹ popatrzy³ w sufit. –

Jeœli ten uk³ad z Samair wypali, mo¿e przeniosê Grivasa do biura. Jest za

dobry na latanie.

Filson cierpia³ na maniê wy¿szoœci. O’Hara powiedzia³ z premedytacj¹:

– Jesteœ szajbniêty, jeœli s¹dzisz, ¿e South American Air nawi¹¿¹ z tob¹

sta³¹ wspó³pracê. Zap³ac¹ za zabranie swoich pasa¿erów, podziêkuj¹ i na-

tychmiast ciê wyœlizgaj¹.

Filson wymierzy³ w O’Harê pióro.

– Bierzesz forsê tylko za pilotowanie. Myœlenie to zajêcie dla mnie.

O’Hara da³ za wygran¹.

– Co siê sta³o z 727?

– Coœ nawali³o w systemie paliwowym. W³aœnie tego szukaj¹. – Filson

podniós³ plik papierów. – Mamy skrzyniê z urz¹dzeniami jad¹cymi na prze-

gl¹d. Oto lista przewozowa.

– Chryste! – powiedzia³ O’Hara. – Ten lot jest pozaplanowy. Czy mu-

sisz to robiæ?

background image

9

– Pozaplanowy czy nie, lecisz z pe³nym ³adunkiem. Niech mnie diabli,

jeœli mog¹c coœ przewieŸæ, wypuszczê samolot prawie pusty.

O’Hara by³ zrezygnowany.

– Myœla³em, ¿e dla odmiany bêdê mia³ ³atw¹ przeja¿d¿kê. Zawsze do-

walasz nadmierny ³adunek, a przejœcie miêdzy szczytami to cholerny kawa³

roboty. Dakota kiwa siê jak hipopotam.

– Ruszasz o najlepszej porze – odpar³ Filson. – PóŸniej, gdy wszystko

rozgrzeje siê od s³oñca, bêdzie gorzej. Teraz zrywaj siê i przestañ mi zawra-

caæ g³owê.

O’Hara wyszed³ z biura. G³ówny hall pustosza³, kiedy poirytowani pasa¿e-

rowie Samair t³oczyli siê, by wsi¹œæ do starego autobusu lotniskowego. Tu i ów-

dzie nadal sta³o kilka osób – ci, którzy mieli polecieæ do Santillany. O’Hara

zignorowa³ ich; pasa¿erowie czy fracht – by³o mu wszystko jedno. Przewozi³ ich

ponad Andami, wysadza³ po drugiej stronie i zawieranie z nimi znajomoœci nie

mia³o sensu. Kierowca autobusu, pomyœla³, nie zadaje siê z pasa¿erami, a prze-

cie¿ nie jestem nikim wiêcej – cholernym kierowc¹ powietrznego autobusu.

Zerkn¹³ na listê przewozow¹. Filson zrobi³ to co zawsze — by³y dwie

skrzynie, a ich ciê¿ar zje¿y³ w³osy na g³owie O’Hary. Któregoœ dnia, pomy-

œla³ wœciekle, trafi mi siê tam, na górze, we w³aœciwym momencie inspektor

IATA i Filson powêdruje na ga³¹Ÿ. Zgniót³ listê w d³oni i poszed³ dokonaæ

przegl¹du samolotu.

Sta³ przy nim Grivas, wsparty wdziêcznie o podwozie. Na widok O’Ha-

ry wyprostowa³ siê, pstrykniêciem pos³a³ niedopa³ek na pas startowy, ale nie

zrobi³ ani kroku.

O’Hara podszed³ i zapyta³:

– £adunek na pok³adzie?

Grivas uœmiechn¹³ siê.

– Tak.

– Sprawdzi³eœ? Zabezpieczony?

– Oczywiœcie, señor O’Hara. Sam dopilnowa³em.

O’Hara coœ odburkn¹³. Nie lubi³ Grivasa ani jako cz³owieka, ani jako

pilota. Nie ufa³ jego g³adkoœci, œliskiej patynie niby dobrego wychowania,

która niczym pow³oka pokrywa³a go od wybrylantynowanych w³osów i pod-

strzy¿onej szczoteczki w¹sika do lœni¹cych jak lustro butów. Grivas by³ mê¿-

czyzn¹ niezbyt wysokim, szczup³ym, ¿ylastym i zawsze przystrojonym

w uœmiech. W³aœnie temu uœmiechowi O’Hara nie ufa³ najbardziej.

– Jaka pogoda? – spyta³.

Grivas spojrza³ na niebo.

– Chyba w porz¹dku.

O’Hara pozwoli³ sobie na jadowitoœæ w g³osie:

– Przyda³by siê raport meteo, nie s¹dzisz?

background image

10

– Zaraz przyniosê – odpar³ Grivas z uœmiechem.

O’Hara popatrzy³ za odchodz¹cym, a potem podszed³ do drzwi ³adowni.

Dakota by³a jednym z najbardziej udanych samolotów, jakie kiedykolwiek

zaprojektowano, koniem poci¹gowym alianckich si³ zbrojnych podczas wojny.

Przesz³o dziesiêæ tysiêcy tych maszyn dobrze siê zas³u¿y³o, rozwo¿¹c po

ca³ym œwiecie niezliczone miliony ton bezcennego ³adunku. W swoim cza-

sie by³ to samolot doskona³y, jednak ten czas dawno min¹³.

Dwudziestopiêcioletnia dakota zosta³a nadwerê¿ona zbyt wieloma lota-

mi, przy mniej ni¿ skromnej dba³oœci o stan techniczny. O’Hara zna³ dok³ad-

nie stopieñ zu¿ycia linek sterowniczych, wiedzia³, jak pielêgnowaæ wyeks-

ploatowane silniki, aby wykorzystaæ je do granic mo¿liwoœci – jakkolwiek

by³y to mo¿liwoœci niewielkie; opanowa³ te¿ delikatn¹ technikê l¹dowania,

która nie nara¿a³a os³abionego podwozia na zbytnie przeci¹¿enie. Ale wie-

dzia³ równie¿, ¿e pewnego dnia, gdzieœ wysoko nad bia³ymi iglicami An-

dów, ta ca³a ¿a³osna kupa z³omu wykrêci mu œmiertelny numer.

Wszed³ do samolotu i rozejrza³ siê po przestronnym wnêtrzu. W jego

przedniej czêœci by³o dziesiêæ siedzeñ; nie by³y to luksusowe fotele z regulo-

wanymi oparciami, lecz niewygodne, twarde, wyœcie³ane skór¹ krzese³ka,

które Filson – mimo wœciek³oœci z powodu nadprogramowych wydatków –

musia³ wyposa¿yæ w pasy bezpieczeñstwa. Resztê wnêtrza, przeznaczon¹ na

³adowniê, zajmowa³y w tej chwili dwie wielkie skrzynie.

O’Hara obszed³ je, sprawdzaj¹c pasy mocuj¹ce. Przeœladowa³a go kosz-

marna wizja, ¿e pewnego dnia, podczas z³ego l¹dowania lub przy powa¿-

nych turbulencjach, ³adunek runie do przodu. By³by to koniec wszystkich

pasa¿erów, którzy fatalnym zrz¹dzeniem losu zmuszeni byli do podró¿owa-

nia liniami Andes Airlift. Zakl¹³, znalaz³szy nie doci¹gniêt¹ linê. Ten Grivas

i jego niedbalstwo wykoñcz¹ go kiedyœ.

Po sprawdzeniu ³adunku przeszed³ do kokpitu i dokona³ rutynowego

przegl¹du instrumentów. Przy silniku na lewym skrzydle pracowa³ mecha-

nik, wiêc O’Hara wychyli³ siê przez okno i po hiszpañsku zapyta³, czy wszyst-

ko w porz¹dku. Mechanik splun¹³, a potem przeci¹gn¹³ palcem po gardle

i wyda³ dŸwiêk mro¿¹cy krew w ¿y³ach.

– De un momento a otro.

Skoñczy³ kontrolê aparatury i powêdrowa³ do hangaru w poszukiwaniu

Fernandeza, g³ównego mechanika, który zazwyczaj, dok³adnie wbrew zaka-

zom Filsona, mia³ zamelinowan¹ butelkê albo dwie. O’Hara lubi³ Fernande-

za i wiedzia³, ¿e równie¿ Fernandez go lubi; dobrze siê rozumieli. O’Hara

dba³ o utrzymanie takiego stanu rzeczy – w tej robocie pójœcie na udry z g³ów-

nym mechanikiem oznacza³o przepustkê do wiecznoœci.

Przez chwilê pogawêdzi³ z Fernandezem, potem nape³ni³ flaszkê, a przed

oddaniem butelki poci¹gn¹³ z niej poœpiesznego ³yka. Kiedy wraca³ do dako-

background image

11

ty, ju¿ œwita³o. Siedz¹cy w kokpicie Grivas kombinowa³, gdzie upchn¹æ swój

neseser. Zabawne, pomyœla³ O’Hara, ¿e neseser stanowi nieod³¹czny atrybut

pilota linii lotniczych, tak samo jak ka¿dego d¿entelmena z City. Jego w³as-

ny spoczywa³ pod fotelem; zawiera³ jedynie paczkê kanapek, z³apan¹ w czyn-

nej ca³¹ dobê kafejce.

– Masz raport meteo? – zapyta³.

Grivas poda³ mu arkusz papieru i O’Hara powiedzia³:

– Mo¿esz ko³owaæ na p³ytê.

Studiowa³ raport. By³ niez³y – by³ ca³kiem niez³y. Nad górami ¿adnych

burz, ¿adnych anomalii, ¿adnych k³opotów – po prostu dobra pogoda. Lecz

O’Hara z doœwiadczenia wiedzia³, ¿e meteorologowie mog¹ siê myliæ – i dla-

tego nie zel¿a³o w nim napiêcie. W³aœnie to napiêcie, nie opuszczaj¹ce go

w powietrzu ani na chwilê, utrzymywa³o go przy ¿yciu, podczas gdy ginê³o

wielu od niego lepszych.

Kiedy dakota zatrzyma³a siê na p³ycie przed g³ównym budynkiem lotni-

ska, dostrzeg³ Filsona wioz¹cego niewielk¹ grupê pasa¿erów.

– Dopilnuj, aby wszyscy dobrze zapiêli pasy – poleci³ Grivasowi.

– Nie jestem stewardes¹ – odpar³ Grivas z rozdra¿nieniem.

– Kiedy si¹dziesz po tej stronie kabiny, bêdziesz móg³ wydawaæ rozka-

zy – powiedzia³ O’Hara oschle. – Ale w tej chwili je wykonujesz i wola³-

bym, ¿ebyœ wobec pasa¿erów odwali³ lepsz¹ robotê ni¿ z ³adunkiem.

Uœmiech znikn¹³ z twarzy Grivasa; odwróci³ siê bez s³owa i poszed³ do

g³ównej kabiny. Niebawem ukaza³ siê Filson i wyci¹gn¹³ ku O’Harze jakiœ

formularz.

– Podpisz.

By³ to certyfikat IATA dotycz¹cy ³adunku i paliwa. O’Hara zauwa¿y³,

¿e Filson, zreszt¹ jak zwykle, oszukuje na ³adunku, lecz bez s³owa komenta-

rza nabazgra³ swój podpis.

– Zadzwoñ, jak tylko wyl¹dujesz – powiedzia³ Filson. – Mo¿e byæ ³adu-

nek powrotny.

O’Hara skin¹³ g³ow¹ i Filson wycofa³ siê. Rozleg³o siê podwójne trza-

œniêcie drzwi.

– Podko³uj na koniec pasa – poleci³ O’Hara.

W³¹czy³ radio, ¿eby siê rozgrza³o.

Grivas by³ wci¹¿ obra¿ony i nic nie mówi³. Nie odezwa³ siê s³owem nawet

wtedy, kiedy ju¿ wrzuci³ pe³ne obroty silników i dakota, pokraczna i ciê¿ka,

kolebi¹c siê odjecha³a od g³ównego budynku w mrok. Przy koñcu pasa O’Hara

zamyœli³ siê przez chwilê. Filson nie da³ mu numeru lotu. Do diab³a z tym, uzna³,

¿e wie¿a powinna wiedzieæ, co jest grane. W³¹czy³ mikrofon i powiedzia³:

– Lot specjalny AA, cel Santillana – AA do wie¿y San Croce – gotów do

startu.

background image

12

W jego uchu metalicznie zadŸwiêcza³ g³os:

– Kontrola lotu San Croce do specjalnego samolotu AA. Zezwalam –

czas 2.33 GMT.

– Przyj¹³em. Bez odbioru.

Po³o¿y³ d³oñ na przepustnicy i poruszy³ dr¹¿kiem sterowniczym. Wyda-

wa³ siê lepki. Nie patrz¹c na Grivasa, powiedzia³:

– Zabierz rêce ze sterów.

Pchn¹³ manetki przepustnicy i silniki ryknê³y. Cztery minuty póŸniej,

po niezwykle d³ugim rozbiegu, dakota unios³a siê w powietrze.

Siedzia³ przy sterach przez godzinê, osobiœcie nadzoruj¹c d³ugie wzno-

szenie siê na dach œwiata. Chcia³ siê dowiedzieæ, czy stara dziwka nie zamie-

rza wywin¹æ jakiegoœ numeru. Dostroi³ zmys³y do systemu nerwowego sa-

molotu. Ostro¿nie wykonywa³ ³agodne, prawie niedostrzegalne ewolucje.

Niekiedy spogl¹da³ na Grivasa, który z kamienn¹ twarz¹ siedzia³ w s¹sied-

nim fotelu, têpo gapi¹c siê w szybê. Na koniec usatysfakcjonowany w³¹czy³

automatycznego pilota, lecz jeszcze przez kwadrans nie spuszcza³ zeñ czuj-

nego oka. Podczas ostatniego lotu pilot p³ata³ figle, teraz jednak Fernandez

zapewni³ go, ¿e jest w porz¹dku. Ufa³ mechanikowi, lecz nie bezgranicznie

– zawsze lepiej ostatecznej kontroli dokonaæ samemu.

Wreszcie rozluŸni³ siê i spojrza³ przed siebie. Tu, na du¿ej wysokoœci,

by³o znacznie jaœniej i chocia¿ œwit wstawa³ za ich plecami, niebo przed

nimi by³o osobliwie rozœwietlone. O’Hara zna³ powód – to migota³ œnieg,

gdy pierwsze promienie s³oñca pada³y na wysokie, bia³e szczyty Andów.

Same góry, zagubione w porannej mgle, powstaj¹cej z rozci¹gaj¹cej siê w dole

d¿ungli, na razie by³y niewidoczne.

Zacz¹³ rozmyœlaæ o swoich pasa¿erach i zastanawiaæ siê, czy wiedz¹, w co

siê wpakowali. Nie by³ to hermetyczny samolot odrzutowy, a mieli lecieæ bar-

dzo wysoko – bêdzie zimno, powietrze bêdzie rozrzedzone – mia³ nadziejê, ¿e

¿aden z pasa¿erów nie cierpi na dolegliwoœci sercowe. Nale¿a³oby przypusz-

czaæ, i¿ Filson ich ostrzeg³, jakkolwiek trzymanie mordy na k³ódkê pasowa³o

do stylu tego sukinsyna. By³ zbyt wielkim gównojadem, aby zaopatrzyæ samo-

lot w przyzwoite maski tlenowe – by³y tylko ustniki po³¹czone rurami z butla-

mi tlenowymi pod praw¹ i lew¹ burt¹. Z zadum¹ podrapa³ siê w policzek.

Nie byli to zwykli pasa¿erowie, jakich wozi³ zazwyczaj – amerykañscy

in¿ynierowie górnictwa podró¿uj¹cy do San Croce i pomniejsi z miejscowych

biznesmenów, których latanie lini¹ Andes Airlift napawa³o dum¹. Byli to pa-

sa¿erowie w stylu Samair – bogaci i nie zanadto rozmi³owani w spartañskich

warunkach, no i chyba musieli siê œpieszyæ, w przeciwnym razie bowiem oka-

zaliby doœæ rozs¹dku, aby nie lecieæ Andes Airlift. Mo¿e powinien z³amaæ

swoj¹ zasadê i pójœæ z nimi pogadaæ? Mog¹ byæ przestraszeni, dowiedziawszy

siê, ¿e polec¹ nie ponad Andami, lecz przez nie. Lepiej ostrzec ich zawczasu.

background image

13

Zsun¹³ do ty³u mundurow¹ czapkê i powiedzia³:

– Grivas, przejmij stery. Idê porozmawiaæ z pasa¿erami.

Grivas by³ tak zaskoczony, ¿e zapomnia³ o swym rozdra¿nieniu i zrobi³

wielkie oczy:

– Dlaczego? Czemu ci pasa¿erowie s¹ tak wa¿ni? Czy to Samair? – ro-

zeœmia³ siê bezdŸwiêcznie. – Ale¿ tak, oczywiœcie, zauwa¿y³ pan dziewczy-

nê. Chce siê pan jej znowu przypatrzeæ, co?

– Jak¹ dziewczynê?

– Po prostu dziewczynê, kobietê. Bardzo piêkn¹. Chyba siê z ni¹ zazna-

jomiê i umówiê, kiedy dolecimy do… Santillany – powiedzia³ Grivas z na-

mys³em. K¹tem oka spojrza³ na O’Harê.

O’Hara mrukn¹³ i z kieszeni na piersi wyci¹gn¹³ listê pasa¿erów. Jak

podejrzewa³, wiêkszoœæ stanowili Amerykanie. Poœpiesznie przejrza³ spis.

Pan i pani Coughlin z Challis, Idaho – turyœci; doktor James Armstrong z Lon-

dynu – bez podanego zawodu; Raymond Forester z Nowego Jorku – biznes-

men; señor i señorita Montes, Argentyñczycy – bez podanego zawodu; pan-

na Jennifer Ponsky z South Bridge, Connecticut – turystka; doktor Willis

z Kalifornii; Miguel Rohde, bez podanej narodowoœci, zawód – importer;

Joseph Peabody z Chicago, Illinois – biznesmen.

Strzeli³ palcem w listê i uœmiechn¹³ siê do Grivasa.

– Jennifer to przyjemne imiê, ale Ponsky? Nie mogê sobie wyobraziæ,

jak prowadzasz siê z kimœ o nazwisku Ponsky.

Grivas sprawia³ wra¿enie zbitego z tropu, ale potem wybuchn¹³ kon-

wulsyjnym œmiechem.

– Ach, przyjacielu, mo¿e pan sobie wzi¹æ piêkn¹ pannê Ponsky, a ja

zostanê przy swojej dziewczynie.

O’Hara ponownie popatrzy³ na listê.

– Zatem musi to byæ señorita Montes, o ile nie chodzi o pani¹ Coughlin.

Grivas parskn¹³, odzyskawszy dobre samopoczucie.

– Niech siê pan sam przekona.

– W³aœnie tak zrobiê – powiedzia³ O’Hara. – Proszê przej¹æ stery.

Przeszed³ do g³ównej kabiny, gdzie powita³o go dziesiêæ podniesionych

g³ów. Pos³a³ jowialny uœmiech, stylizuj¹c siê na pilotów Samair, dla których

stosunki z klientami by³y równie wa¿ne jak umiejêtnoœci fachowe. Usi³uj¹c

przekrzyczeæ ryk silników, powiedzia³:

– S¹dzê, ¿e powinienem poinformowaæ pañstwa, ¿e za jak¹œ godzinê

dotrzemy do gór. Bêdzie zimno. Sugerujê zatem, byœcie za³o¿yli pañstwo

coœ ciep³ego. Pan Filson zapewne powiedzia³ wam, ¿e nasz samolot nie jest

hermetyczny. Ale na du¿ych wysokoœciach bêdziemy lecieæ przez nieca³¹

godzinê, tote¿ nic siê pañstwu nie stanie.

Masywny mê¿czyzna o cerze alkoholika wtr¹ci³:

background image

14

– Nikt mi o tym nie powiedzia³.

O’Hara pod nosem skl¹³ Filsona i jeszcze szerzej rozci¹gn¹³ usta w uœmie-

chu.

– Có¿, nie ma siê czym przejmowaæ, panie…

– Peabody. Joe Peabody.

– Panie Peabody, wszystko bêdzie w zupe³nym porz¹dku. Obok ka¿de-

go siedzenia jest ustnik tlenowy, z którego proponujê skorzystaæ w przypad-

ku k³opotów z oddychaniem. Przekrzykiwanie zgie³ku silników jest nieco

mêcz¹ce, wiêc porozmawiam z ka¿dym z pañstwa z osobna.

Uœmiechn¹³ siê do Peabody’ego, który odpowiedzia³ mu spojrzeniem

spode ³ba. Pochyli³ siê nad pierwsz¹ par¹ krzese³ z lewej strony.

– Czy móg³bym poznaæ nazwiska panów?

Pierwszy mê¿czyzna odrzek³:

– Jestem Forester – a drugi rzuci³: – Willis.

– Witam panów na pok³adzie.

Forester rzek³:

– Wie pan, i¿ nie za to zap³aci³em. Nie s¹dzi³em, ¿e takie gruchoty s¹

jeszcze w u¿yciu.

O’Hara uœmiechn¹³ siê pob³a¿liwie.

– Có¿, to lot awaryjny i zosta³ przygotowany w cholernym poœpiechu.

Jestem przekonany, ¿e pan Filson tylko przez zwyk³e przeoczenie nie powie-

dzia³ wam, i¿ samolot nie jest hermetyczny.

Sam nie mia³ w tej sprawie najmniejszej pewnoœci.

Willis powiedzia³ z uœmiechem:

– Przyjecha³em tu studiowaæ warunki wysokogórskie. Trudno zaprze-

czyæ, ¿e zaczynam badania od mocnego uderzenia. Jak wysoko lecimy, kapi-

tanie?

– Najwy¿ej piêæ i pó³ tysi¹ca metrów – odpar³ O’Hara. – Przelatujemy

pomiêdzy szczytami, nie zaœ ponad nimi. Przekonacie siê, panowie, ¿e ustni-

ki tlenowe s¹ proste w u¿yciu. Wystarczy tylko ssaæ.

Uœmiechn¹³ siê i chcia³ siê odwróciæ, ale stwierdzi³, ¿e jest przytrzymy-

wany. W jego rêkaw wczepi³ siê wychylony przez oparcie krzes³a Peabody.

– Hej, szefie…

– Podejdê do pana za sekundkê, panie Peabody – O’Hara wbi³ wzrok

w oczy Amerykanina.

Peabody zamruga³ gwa³townie, rozluŸni³ uchwyt i opad³ na krzes³o,

O’Hara zaœ zwróci³ siê ku prawej burcie. Mê¿czyzna by³ w starszym wieku,

mia³ orli nos i krótk¹, siw¹ brodê. Towarzyszy³a mu m³oda dziewczyna o ude-

rzaj¹cej urodzie – jeœli móg³ s¹dziæ po tym, co widzia³ z jej twarzy, a nie

by³o tego wiele, poniewa¿ by³a wtulona w futro.

– Señor Montes? – zapyta³.

background image

15

Mê¿czyzna uniós³ g³owê.

– Proszê siê o nas nie martwiæ, kapitanie, wiemy, co nas czeka. – Mach-

n¹³ d³oni¹ w rêkawiczce. – Jak pan widzi, jesteœmy dobrze przygotowani.

Znam Andy, señor, i znam samoloty tego typu. Znam Andy dobrze; pokony-

wa³em je pieszo i na mule. W m³odoœci zdoby³em kilka z najwy¿szych szczy-

tów, nieprawda¿ Benedetto?

– Si, tio – odpar³a bezbarwnym g³osem. – Ale to by³o dawno. Nie wiem,

czy twoje serce…

Poklepa³ j¹ po nodze.

– Jeœli siê rozluŸniê, bêdzie dobrze. Czy¿ nie tak, kapitanie?

– Czy orientuje siê pan, jak korzystaæ z rury tlenowej?

Montes skin¹³ g³ow¹ z przekonaniem i O’Hara oœwiadczy³:

– Wujowi pani nic siê nie stanie, señorita Montes.

Nie doczekawszy siê jej odpowiedzi, podszed³ do nastêpnego rzêdu krzese³.

Nie mogli to byæ Coughlinowie. Byli zbyt Ÿle dobrani, aby mogli stano-

wiæ parê amerykañskich turystów – chocia¿ kobieta bez w¹tpienia pochodzi-

³a ze Stanów.

– Panna Ponsky? – zagadn¹³ pytaj¹co O’Hara.

Unios³a ostry nos i powiedzia³a:

– Oœwiadczam, ¿e to wszystko jest do kitu. Musi pan natychmiast za-

wróciæ.

Z twarzy O’Hary niemal zeœlizgn¹³ siê wymuszony uœmiech.

– Latam na tej trasie regularnie, panno Ponsky. Nie ma siê czego baæ.

Jednak na jej twarzy malowa³ siê strach – lêk przestrzeni. Izolowana,

w klimatyzowanej ciszy odrzutowego nowoczesnego liniowca, umia³a st³u-

miæ lêk, ale prymitywizm dakoty wydoby³ go na powierzchniê. Nie by³o tu

przemyœlanego wystroju, który móg³by zwieœæ j¹ i upewniæ, i¿ przebywa

w salonie. Wokó³ mia³a wyposa¿enie z nie malowanego aluminium, na do-

datek powgniatanego i porysowanego, z przewodami i rurami obna¿onymi

bezwstydnie jak trzewia otwartego cia³a.

– Czym siê pani zajmuje, panno Ponsky? – zapyta³ spokojnie O’Hara.

– Jestem nauczycielk¹ w South Bridge – odpar³a. – Uczê tam od trzy-

dziestu lat.

Os¹dzi³, ¿e jest z natury gadatliwa – i byæ mo¿e w tym tkwi sposób na

pokonanie jej strachu. Popatrzy³ na mê¿czyznê, który przedstawi³ siê:

– Miguel Rohde.

Stanowi³ anomaliê rasow¹. Nosi³ hiszpañsko-niemieckie nazwisko i mia³

hiszpañsko-niemieckie rysy, w³osy koloru s³omy i paciorkowate czarne oczy.

Migracja niemiecka do Ameryki Po³udniowej trwa³a od wielu lat – by³ jed-

nym z jej rezultatów.

– Czy zna pan Andy, señor Rohde? – zapyta³.

background image

16

– Bardzo dobrze – odpar³ Rohde zgrzytliwym g³osem. Skin¹³ g³ow¹ przed

siebie. – Mieszka³em w nich przez wiele lat… i teraz wracam.

O’Hara ponownie zwróci³ siê do panny Ponsky:

– A wiêc uczy pani geografii, panno Ponsky?

Przytaknê³a.

– Tak. To jeden z powodów, dla których na wakacje przyjecha³am do

Ameryki Po³udniowej. O ile¿ ³atwiej opowiadaæ o czymœ, co siê samemu

widzia³o.

– Zatem ma pani œwietn¹ okazjê – rzek³ O’Hara z entuzjazmem – zoba-

czyæ Andy takie, jakich nigdy nie ujrza³aby pani z okien samolotu Samair.

I nie w¹tpiê, ¿e señor Rohde wska¿e pani interesuj¹ce widoki.

Rohde skin¹³ g³ow¹ ze zrozumieniem.

– Si, bardzo interesuj¹ce. Dobrze znam ten górski region.

O’Hara uœmiechn¹³ siê krzepi¹co do panny Ponsky, a ta odpowiedzia³a

mu przelotnym, dr¿¹cym uœmiechem. Odwracaj¹c siê ponownie ku lewemu

rzêdowi krzese³, dostrzeg³ b³ysk w czarnych oczach Rohdego.

Mê¿czyzna siedz¹cy obok Peabody’ego by³ niew¹tpliwie Brytyjczykiem.

O’Hara powiedzia³ wiêc:

– Cieszê siê, ¿e leci pan z nami, doktorze Armstrong… i pan, panie

Peabody.

Armstrong odrzek³:

– Mi³o s³yszeæ angielski akcent, kapitanie. Po tym ca³ym hisz…

– Niech mnie cholera, jeœli rad jestem, ¿e tu siedzê, szefie – wtr¹ci³

Peabody. – Na rany boskie, co to, u diab³a, za linia lotnicza?

– Linia jest w³asnoœci¹ Amerykanina, panie Peabody – odpar³ spokojnie

O’Hara. – Có¿ zatem chcia³ pan powiedzieæ, doktorze Armstrong?

– W ¿yciu nie spodziewa³em siê spotkaæ tu angielskiego kapitana – stwier-

dzi³ Armstrong.

– Có¿, jestem Irlandczykiem, a my mamy sk³onnoœæ do w³óczêgi – po-

wiedzia³ O’Hara. – Na pañskim miejscu w³o¿y³bym na siebie coœ ciep³ego.

I na pañskim tak¿e, panie Peabody.

Peabody rozeœmia³ siê i niespodziewanie zacz¹³ œpiewaæ Ciepe³ko da mi

moja mi³a. Machn¹³ wyci¹gniêt¹ flaszk¹.

– To równie dobre jak p³aszcz.

Przez krótk¹ chwilê zaszokowany i przera¿ony O’Hara dostrzeg³ w Pe-

abodym siebie.

– Jak pan woli – powiedzia³ bezbarwnie i przeszed³ do ostatniej pary

krzese³ naprzeciwko pó³ek baga¿owych.

Coughlinowie byli starszym ma³¿eñstwem – on musia³ dobiegaæ sie-

demdziesi¹tki, ona depta³a mu po piêtach. Jednak w ich oczach, pogodnych

i spragnionych ¿ycia, by³o coœ m³odzieñczego. O’Hara zapyta³:

background image

17

– Czy dobrze siê pani czuje, pani Coughlin?

– Doskonale – odpar³a. – Czy¿ nie tak, Harry?

– Jasne – powiedzia³ Coughlin i podniós³ oczy na O’Harê. – Czy bêdzie-

my przelatywaæ przez Puerto de las Aguilas?

– Tak jest – odrzek³ O’Hara. – Czy zna pan te tereny?

Coughlin wybuchn¹³ œmiechem.

– Ostatni raz by³em w tych okolicach w 1912. Wracam tu, aby pokazaæ

¿onie, gdzie roztrwoni³em swoj¹ m³odoœæ. – Zwróci³ siê do niej. – To Orla

Prze³êcz, wiesz. Pokonanie jej w 1910 roku zajê³o mi dwa tygodnie, a teraz

robimy to w godzinkê albo dwie. Czy¿ to nie cudowne?

– Jasne – odpar³a z przekonaniem.

Z Coughlinami nie ma ¿adnego problemu, uzna³ O’Hara, wiêc po wy-

mianie jeszcze kilku s³ów powróci³ do kokpitu. Grivas wci¹¿ korzysta³ z au-

topilota i patrz¹c przez szybê na góry, siedzia³ zupe³nie rozluŸniony. O’Hara

zaj¹³ swoje miejsce i w skupieniu spojrza³ na przybli¿aj¹c¹ siê œcianê gór.

Sprawdzi³ kurs i powiedzia³:

– Bierz namiar na Chimitaxl i daj mi znaæ, kiedy namiar rzeczywisty

wyniesie 210 stopni. Wiesz, co robiæ.

Spogl¹da³ w dó³, poszukuj¹c na ziemi punktów orientacyjnych, i skin¹³

g³ow¹ z zadowoleniem, dostrzeg³szy koryto Rio Sangre i przecinaj¹cy je

most kolejowy. Lataj¹c t¹ tras¹ w ci¹gu dnia i od tak dawna, zna³ teren na

pamiêæ i orientowa³ siê natychmiast, czy mieœci siê w czasie. Oszacowa³, ¿e

zapowiadany przez meteorologów wiatr pó³nocno-zachodni jest odrobinê sil-

niejszy ni¿ mówi³a prognoza, i skorygowa³ kurs, a potem ponownie w³¹czy³

autopilota. Bêdzie spokój a¿ do chwili, gdy Grivas poda ¿¹dany namiar na

Chimitaxl. Odpoczywa³ i obserwowa³ umykaj¹cy pod nimi teren. Bure i oliw-

kowe podnó¿a gór, poszarpane nagie ska³y, a wy¿ej lœni¹ce, pokryte œnie-

giem szczyty. Niebawem wgryz³ siê w wyjête z neseseru kanapki. Pomyœla³

o sp³ukaniu ich ³ykiem ze swojej piersiówki. Wówczas stan¹³ mu przed oczy-

ma Peabody, ze swoj¹ obrzmia³¹ od whisky twarz¹ – i koniec koñców stwier-

dzi³, ¿e wcale nie potrzebuje drinka.

Grivas nagle od³o¿y³ kompas g³ówny.

– Trzydzieœci sekund – powiedzia³.

O’Hara spojrza³ na rozci¹gaj¹cy siê przed nimi dziki bezmiar wysokich

szczytów, bezmiar jednak dobrze znany. Niektóre z tych gór by³y jego przy-

jació³mi, jak Chimitaxl – wskazywa³y mu drogê. Inne by³y jego œmiertelny-

mi wrogami – czyha³y poœród nich diab³y i demony, utkane z powietrznych

pr¹dów, zamieci i mgie³. Jednak nie ba³ siê, poniewa¿ wszystko to by³o mu

znane, orientowa³ siê w niebezpieczeñstwach, rozumia³ je i wiedzia³, jak ich

unikn¹æ.

– Teraz – powiedzia³ Grivas.

2 – Cytadela w Andach

background image

18

O’Hara delikatnie odchyli³ dr¹¿ek sterowy do po³o¿enia, jakie podpo-

wiada³o mu doœwiadczenie. Jego stopy odruchowo porusza³y siê w harmo-

nii z d³oñmi. Zakreœliwszy obszerny, wdziêczny ³uk w lewo, dakota skiero-

wa³a siê ku luce w wypiêtrzonej przed nimi œcianie. Grivas powiedzia³

cicho:

– Señor O’Hara.

– Nie zawracaj mi teraz g³owy.

– Ale muszê – odrzek³ Grivas. Rozleg³o siê nieg³oœne metaliczne szczêk-

niêcie.

O’Hara zerkn¹³ k¹tem oka i zesztywnia³ – Grivas mierzy³ doñ z ma³ego

automatycznego pistoletu. Szarpn¹³ g³ow¹, a jego oczy rozszerzy³y siê z nie-

dowierzania.

– Zwariowa³eœ?

Grivas uœmiechn¹³ siê szerzej.

– Czy to wa¿ne? – powiedzia³ beznamiêtnie. – Liczy siê tylko fakt, ¿e

podczas tego lotu nie przechodzimy przez Puerto de las Aguilas, señor O’Hara.

– Jego g³os sta³ siê stanowczy. – Teraz proszê wzi¹æ kurs 1-8-4 do namiaru

rzeczywistego.

O’Hara g³êboko zaczerpn¹³ powietrza i utrzymywa³ dotychczasowy kurs.

– Oszala³eœ – rzek³. – Od³ó¿ broñ, Grivas, a mo¿e o wszystkim zapomni-

my. Chyba dawa³em ci w koœæ odrobinê za mocno, ale to jeszcze nie powód,

¿eby siêgaæ po spluwê. Od³ó¿ j¹, a kiedy dolecimy do Santillany, o wszyst-

kim pogadamy.

Grivas b³ysn¹³ zêbami.

– Jesteœ durniem, O’Hara. Czy s¹dzisz, ¿e robiê to z powodów osobi-

stych? Skoro jednak o tym wspomnia³eœ: nie tak dawno temu mówi³eœ, ¿e

siedzenie na kapitañskim fotelu daje ci w³adzê. – Nieznacznie uniós³ broñ. –

By³eœ w b³êdzie, to daje w³adzê, ca³¹ w³adzê, jakiej potrzeba. Teraz zmieniaj

kurs – albo rozwalê ci ³eb. Pamiêtaj, ¿e ja tak¿e potrafiê kierowaæ tym samo-

lotem.

– Tamci w œrodku us³ysz¹ strza³ – powiedzia³ O’Hara.

– Zaryglowa³em drzwi. Co mog¹ zrobiæ? Przecie¿ nie odbior¹ sterów

jedynemu pilotowi. Ale dla ciebie, O’Hara, bêdzie to ju¿ bez znaczenia, po-

niewa¿ bêdziesz trupem.

O’Hara dostrzeg³, ¿e palec Grivasa zaciska siê na spuœcie. Zagryz³ war-

gê, zanim przerzuci³ dr¹¿ek sterowniczy. Dakota zawróci³a na po³udnie, by

lecieæ równolegle do g³ównego grzbietu Andów. Grivas mia³ racjê, niech go

diabli – nie ma sensu daæ siê zabiæ. Ale o co temu facetowi chodzi?

Wzi¹³ kurs podany przez Grivasa i siêgn¹³ do wy³¹cznika autopilota.

Grivas podrzuci³ broñ.

– Nie, señor O’Hara, pan pilotuje. Bêdzie pan mia³ zajêcie.

background image

19

O’Hara powoli cofn¹³ d³oñ i chwyci³ stery. Spojrza³ w prawo obok Gri-

vasa na przesuwaj¹ce siê wynios³e szczyty.

– Dok¹d lecimy? – zapyta³ ponuro.

– Nie pañska sprawa – odpar³ Grivas. – Niezbyt daleko. Za piêæ minut

siadamy na lotnisku polowym.

O’Hara zastanowi³ siê. Nie wiedzia³ o ¿adnym l¹dowisku na tym kursie.

Na tej wysokoœci nie by³o w górach ¿adnych l¹dowisk, wyj¹wszy po³o¿one

od strony Pacyfiku lotniska wojskowe. Musi poczekaæ, aby siê przekonaæ.

Rzuci³ okiem na mikrofon, zawieszony na haczyku w pobli¿u jego lewej

d³oni. Spojrza³ na Grivasa i stwierdzi³, ¿e ten nie ma na g³owie s³uchawek.

Gdyby mikrofon by³ w³¹czony, ka¿da g³oœniejsza rozmowa posz³aby w eter,

przy pe³nej nieœwiadomoœci Grivasa. Zdecydowanie warto by³o spróbowaæ.

– Na tym kursie nie ma ¿adnych l¹dowisk – powiedzia³.

Jego lewa d³oñ zsunê³a siê ze steru.

– Nie wiesz wszystkiego, O’Hara.

Gdy pod pretekstem sprawdzania instrumentów pochyli³ siê na tyle, na

ile by³o to mo¿liwe, aby ograniczyæ pole widzenia Grivasa, jego palce do-

tknê³y mikrofonu. Znalaz³y prze³¹cznik, a kiedy go nacisnê³y, O’Hara opad³

na oparcie fotela i rozluŸni³ siê.

– Grivas, nigdy siê z tego nie wypl¹czesz – powiedzia³ donoœnie. – Nie

mo¿na tak ³atwo ukraœæ samolotu. Jeœli dakota nie dotrze do Santillany na

czas, zarz¹dz¹ poszukiwania. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.

Grivas wybuchn¹³ œmiechem.

– Och, jesteœ sprytny, O’Hara. Ale ja by³em sprytniejszy – radio nie

dzia³a. Od³¹czy³em przewody, kiedy ty rozmawia³eœ z pasa¿erami.

O’Hara poczu³ nagle w ¿o³¹dku pustkê. Spojrza³ na gmatwaninê szczy-

tów i ogarn¹³ go strach. By³a to kraina, której nie zna³, nios¹ca niebezpie-

czeñstwa, jakich nie zdo³a przewidzieæ. Ba³ siê o siebie i o swoich pasa¿e-

rów.

III

W kabinie pasa¿erskiej panowa³ ch³ód, a powietrze by³o rozrzedzone.

Señor

Montes mia³ sine usta i poszarza³¹ twarz. Ssa³ rurê tlenow¹, a bratani-

ca, poszperawszy w torebce, wyjê³a niewielk¹ fiolkê z pastylkami. Uœmiechn¹³

siê boleœnie, w³o¿y³ do ust jedn¹ z tabletek, pozwalaj¹c jej rozpuœciæ siê na

jêzyku. Z wolna na jego twarz powróci³ s³aby rumieniec, naprawdê mizerny,

jednak Montes wygl¹da³ teraz lepiej ani¿eli przed za¿yciem pastylki.

Na krzeœle za nim zêby panny Ponsky szczêka³y nieustannie; powodem

jednak nie by³ ch³ód, lecz konwersacja. Miguel Rohde pozna³ ju¿ znaczny

background image

20

fragment historii jej ¿ycia, która – aczkolwiek nie dawa³ tego po sobie po-

znaæ – zupe³nie go nie interesowa³a. Pozwala³ jej mówiæ, niekiedy nawet

zachêcaj¹c j¹ do tego, lecz przez ca³y czas nie spuszcza³ z karku Montesa

spojrzenia swych ¿ywych, czarnych oczu. Na proœbê panny Ponsky wyjrza³

przez okno i nagle spochmurnia³.

Tak¿e Coughlinowie wygl¹dali przez okno.

– By³bym gotów przysi¹c, ¿e zd¹¿amy w tym kierunku, tam, przez prze-

³êcz – stwierdzi³ pan Coughlin. – Lecz nagle zmieniliœmy kurs na po³udnie.

– Mnie to wszystko wydaje siê jednakowe – powiedzia³a pani Coughlin.

– Po prostu mnóstwo gór i œniegu.

– Z tego, co pamiêtam, El Puerto de las Aguilas jest tam, za nami.

– Harry, jestem pewna, ¿e najzwyczajniej zapomnia³eœ. Od czasu kiedy

by³eœ tu po raz ostatni, minê³o piêædziesi¹t lat. A poza tym nigdy nie widzia-

³eœ tych stron z lotu ptaka.

– Mo¿e – odpar³ bez przekonania. – Ale to naprawdê dziwne.

– Daj spokój, pilot wie, co robi. Sprawia wra¿enie mi³ego, kompetent-

nego m³odzieñca.

Coughlin nadal wygl¹da³ przez okno, lecz nie odezwa³ siê ju¿ ani s³o-

wem.

James Armstrong z Londynu zaczyna³ byæ bardzo znudzony Joe Peabo-

dym z Chicago. Ten facet stanowi³ najprawdziwsze zagro¿enie. Opró¿ni³ ju¿

po³owê zawartoœci swej, na oko, nadzwyczaj du¿ej flaszki i nabiera³ pijac-

kiej wojowniczoœci.

– No i co myœlisz o bezczelnoœci tego cholernego pilocika, który mnie

tak sp³awi³? – zapyta³. – Sadzi siê i udaje Bóg wie kogo, jak ka¿dy cholerny

d¿emojad.

Armstrong uœmiechn¹³ siê wyrozumiale.

– Ja tak¿e jestem… mhm… cholernym d¿emojadem, jak siê pan orien-

tuje – zauwa¿y³.

– No, Jezu, z wyj¹tkiem tu obecnych – powiedzia³ Peabody. – Taka za-

wsze obowi¹zuje zasada, nie? W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko wam,

Angolom, chyba tylko to, ¿e wci¹gacie nas w swoje wojny.

– Wnioskujê, ¿e czytuje pan „Chicago Tribune” – powiedzia³ Armstrong

powa¿nie.

Forester i Willis nie rozmawiali wiele. Nic ich ze sob¹ nie ³¹czy³o. Led-

wie wyczerpali zasób rytualnych pogwarek, Willis wydoby³ wielk¹ ksiêgê,

która – jako ¿e dotyczy³a matematyki – sprawia³a na Foresterze wra¿enie

ciê¿kiej w ka¿dym tego s³owa znaczeniu.

Forester nie mia³ nic do roboty. Widzia³ przed sob¹ aluminiow¹ gródŸ

z umocowanym toporem i apteczk¹. Wpatrywanie siê w te przedmioty nie

by³o czynnoœci¹ zajmuj¹c¹, wiêc jego wzrok czêsto wêdrowa³ ku siedz¹ce-

background image

21

mu po przeciwnej stronie Montesowi. Zauwa¿ywszy niezdrow¹ barwê jego

twarzy, Forester zacisn¹³ wargi i z zadum¹ popatrzy³ na apteczkê.

IV

– To tu – powiedzia³ Grivas. – Tutaj l¹dujesz.

O’Hara wyprostowa³ siê i spojrza³ przed siebie ponad dziobem dakoty.

Na wprost przed nim, poœród zwaliska ska³ i œniegu, rozci¹ga³ siê krótki pas,

ledwie œcie¿ka wyr¹bana na górskiej grani. Nim zdo³a³ siê jej przyjrzeæ, ju¿

umknê³a do ty³u.

Grivas machn¹³ pistoletem.

– Okr¹¿ – poleci³.

O’Hara zacz¹³ okr¹¿aæ l¹dowisko i uwa¿nie mu siê przygl¹daæ. By³y

tam jakieœ zabudowania – kilka rozrzuconych prymitywnych chat – i zbiega-

j¹ca w dó³ góry krêta, wij¹ca siê jak w¹¿ droga. Ktoœ przewiduj¹co oczyœci³

pas ze œniegu, jednak nie by³o tam widaæ ¿adnego znaku ¿ycia.

Oceni³ odleg³oœæ od ziemi i spojrza³ na wysokoœciomierz.

– Grivas, jesteœ szalony – powiedzia³. – Nie mo¿emy l¹dowaæ na tym

pasie.

– Ty mo¿esz – odpar³ Grivas.

– Niech mnie cholera, jeœli mam zamiar. Samolot jest przeci¹¿ony, a ten

pas le¿y na wysokoœci piêciu i pó³ tysi¹ca metrów. Powinien byæ trzykrotnie

d³u¿szy, aby mog³a na nim wyl¹dowaæ ta koby³a. Powietrze jest zbyt rozrze-

dzone, by utrzymaæ nas przy ma³ej prêdkoœci l¹dowania – r¹bniemy o ziemiê

z cholernym impetem i nie zdo³amy wyhamowaæ. Wystrzelimy z drugiego

koñca pasa i zwalimy siê na zbocze góry.

– Potrafisz to zrobiæ.

– Niech ciê diabli.

Grivas uniós³ broñ.

– W porz¹dku, ja to zrobiê – powiedzia³. – Ale najpierw muszê ciê zabiæ.

O’Hara wpatrywa³ siê w czarny otwór, zwrócony nañ jak z³owró¿bne oko.

Dostrzeg³ gwintowanie w lufie, która wydawa³a mu siê tak wielka, jakby nale-

¿a³a do haubicy. Mimo zimna poci³ siê, czu³ ch³odne stru¿ki sp³ywaj¹ce po

plecach. Odwróci³ wzrok od Grivasa i ponownie przyjrza³ siê l¹dowisku.

– Dlaczego to robisz? – zapyta³.

– Jeœli nawet powiem, nic ci z tego nie przyjdzie – odpar³ Grivas. – Nie

zrozumiesz, jesteœ Anglikiem.

O’Hara westchn¹³. To bêdzie diablo ryzykowne: on mo¿e zdo³a³by po-

sadziæ dakotê w mniej wiêcej jednym kawa³ku, ale Grivas nie mia³ najmniej-

szej szansy. To pewne jak w banku, ¿e postawi samolot na dziobie.

background image

22

– Dobra, uprzedŸ pasa¿erów, ka¿ im przejœæ do ty³u kabiny – powie-

dzia³.

– Odpuœæ sobie pasa¿erów – odrzek³ Grivas beznamiêtnie. – Chyba nie

s¹dzisz, ¿e wyjdê z kokpitu.

– W porz¹dku, ty dyktujesz warunki. Lecz ostrzegam, nie tykaj sterów

nawet palcem. Dupa z ciebie, nie pilot, i sam o tym wiesz. Tylko jeden cz³o-

wiek mo¿e pilotowaæ samolot.

– Zasuwaj – powiedzia³ krótko Grivas.

– Sam wybiorê moment. Przed t¹ cholern¹ robot¹ chcê siê dobrze przyj-

rzeæ.

Okr¹¿y³ l¹dowisko jeszcze cztery razy, a kiedy szaleñczo wirowa³o pod

brzuchem dakoty, obejrza³ je dok³adnie. Pasa¿erowie powinni ju¿ poj¹æ, ¿e

coœ siê sta³o, pomyœla³. ¯aden zwyk³y samolot rejsowy nie podrygiwa³ tak i

nie stawa³ na skrzydle. Mo¿e zaniepokoj¹ siê i ktoœ spróbuje zrobiæ coœ w tej

sprawie – coœ, co mo¿e da mu szansê dobrania siê do Grivasa. Nie mia³

jednak pojêcia, co by to mog³o byæ.

Pas by³ zdecydowanie za krótki, a tak¿e bardzo w¹ski – przewidziany

dla maszyn znacznie mniejszych. Bêdzie musia³ l¹dowaæ na samej krawê-

dzi, muskaj¹c koñcem skrzyd³a œcianê skaln¹. By³ te¿ problem kierunku wia-

tru. Popatrzy³ w dó³ na chaty, maj¹c nadziejê dostrzec bij¹c¹ z komina smu-

gê dymu. Jednak niczego takiego nie zobaczy³.

– Zamierzam przejœæ nisko nad pasem – oœwiadczy³. – Ale tym razem

jeszcze nie l¹dujê.

Przesta³ kr¹¿yæ i szerokim ³ukiem podszed³ jak do l¹dowania. Ustawi³

dziób dakoty na pasie niczym muszkê w szczerbince i samolot wszed³ nad

l¹dowisko równo i szybko. Po prawej stronie zamajaczy³a smuga ska³ i œnie-

gu, a O’Hara wstrzyma³ oddech. Jeœli koniec skrzyd³a dotknie ska³y, bêdzie

po nich. W przodzie pas skraca³ siê, jak gdyby po³ykany przez dakotê. U je-

go kresu nie by³o nic – po prostu g³êboka dolina i b³êkitne niebo. Przyci¹-

gn¹³ dr¹¿ek i samolot wystrzeli³ w górê.

Teraz pasa¿erowie chyba ju¿ pojm¹ cholernie dobrze, ¿e coœ jest nie

w porz¹dku, pomyœla³, a do Grivasa powiedzia³:

– ¯adnym cudem nie posadzimy tej maszyny w jednym kawa³ku.

– Wystarczy, ¿e wysadzisz bezpiecznie mnie – odpar³ Grivas. – Tylko ja

siê liczê.

O’Hara uœmiechn¹³ siê z przymusem.

– Obchodzisz mnie tyle, co nic.

– Wiêc myœl o swoim w³asnym karku. Przy okazji i mój wyjdzie z tego ca³o.

Ale O’Hara rozmyœla³ o dziesiêciu osobach w kabinie pasa¿erskiej. Po-

nownie zatoczy³ szeroki ³uk, by wykonaæ kolejne podejœcie, i debatowa³ sam

ze sob¹, jak to zrobiæ najlepiej. Móg³ podchodziæ z podwoziem wystawio-

background image

23

nym lub schowanym. Przy tej szybkoœci l¹dowanie na brzuchu bêdzie brutal-

ne, lecz za spraw¹ zwiêkszonego tarcia samolot szybciej wyhamuje. Ale czy

zdo³a utrzymaæ go na prostym kursie? Z drugiej strony, podchodz¹c z podwo-

ziem wysuniêtym, wytraci prêdkoœæ jeszcze przed zetkniêciem z ziemi¹, co

równie¿ mia³o swoje zalety.

Uœmiechn¹³ siê posêpnie, postanawiaj¹c zrobiæ obie te rzeczy naraz. Po

raz pierwszy b³ogos³awi³ Filsona za jego tandetne samoloty. Wiedzia³ do-

k³adnie, jakie napiêcie zdo³a wytrzymaæ podwozie. Dot¹d jego problemem

by³o sadzanie dakoty ³agodnie. Teraz podejdzie z wystawionym podwoziem,

co pozwoli mu wytraciæ prêdkoœæ, lecz posadzi j¹ twardo – na tyle twardo,

by os³abione wsporniki popêka³y jak zapa³ki. W ten sposób za³atwi równie¿

l¹dowanie na brzuchu.

Ponownie nakierowa³ dziób dakoty na pas.

– Ano leci wielkie nic – powiedzia³. – Klapy w dó³, podwozie w dó³.

Gdy samolot wytraca³ prêdkoœæ lotu, O’Harze wyda³o siê, ¿e stery pod

jego palcami zamieniaj¹ siê w papkê. Zacisn¹³ zêby i skoncentrowa³ siê jak

nigdy dot¹d.

V

Kiedy samolot pochyli³ siê na skrzyd³o i zacz¹³ okr¹¿aæ l¹dowisko, Arm-

strong zosta³ gwa³townie rzucony na Peabody’ego. Ten zajêty by³ w³aœnie po-

ch³anianiem kolejnego ³yka whisky i szyjka flaszki raptownie zderzy³a siê z jego

zêbami. Zabe³kota³, wrzasn¹³ niezrozumiale i mocno odepchn¹³ Armstronga.

Wyrzucony z siedzenia Rohde przekona³ siê nagle, ¿e wraz z Coughli-

nem i Montesem siedzi w przejœciu pomiêdzy rzêdami krzese³. Gwa³townie

potrz¹saj¹c g³ow¹, z trudem wsta³, a potem – wyrzucaj¹c z siebie jakieœ hisz-

pañskie s³owa – pochyli³ siê i pomóg³ Montesowi. Coughlina wci¹gnê³a z po-

wrotem na krzes³o ¿ona.

Willis robi³ notatki na marginesie ksi¹¿ki; z³ama³ o³ówek, gdy przygniót³

go Forester. Ten nie podejmowa³ prób zajêcia poprzedniej pozycji, lecz igno-

ruj¹c anemiczne protesty Willisa, który utrzymywa³, ¿e jest zgniatany, z nie-

dowierzaniem wygl¹da³ przez okno. Forester by³ potê¿nym mê¿czyzn¹.

Ca³a kabina przemieni³a siê w istn¹ wie¿ê Babel, pe³n¹ angielskich i hisz-

pañskich okrzyków, wœród których dominowa³ ostry i œwidruj¹cy g³os zrzê-

dliwej panny Ponsky.

– Wiedzia³am! – wrzeszcza³a. – Wiedzia³am, ¿e coœ jest nie tak!

Zaczê³a œmiaæ siê histerycznie, wiêc Rohde, odwróciwszy siê od Mon-

tesa, wymierzy³ jej policzek swoj¹ ciê¿k¹ d³oni¹. Popatrzy³a na niego zasko-

czona i nagle wybuchnê³a p³aczem.

background image

24

Peabody rykn¹³:

– Do stu diab³ów, co ten d¿emojad wyprawia! – Przylepiony do okna

patrzy³ na l¹dowisko. – Ten sukinsyn zamierza l¹dowaæ!

Rohde mówi³ coœ szybko do Montesa, którego, jak siê zdawa³o, szok

pogr¹¿y³ w apatii. Potem Rohde zamieni³ po hiszpañsku kilka s³ów z dziew-

czyn¹ i wskaza³ jej na drzwi, prowadz¹ce do kokpitu. Gwa³townie skinê³a

g³ow¹ i wsta³a.

Pani Coughlin pochyli³a siê, dodaj¹c otuchy pannie Ponsky.

– Nic siê nie stanie – powtarza³a. – Nie stanie siê nic z³ego.

O’Hara uczyni³ pierwsze podejœcie i wyrówna³ lot maszyny. Rohde prze-

chyli³ siê przez Armstronga i wyjrza³, odwróci³ jednak g³owê, gdy panna

Ponsky wrzasnê³a ze zgrozy na widok przemykaj¹cej obok prawoburtowego

okna rozmytej smugi ska³ i niemal ocieraj¹cego siê o nie koñca skrzyd³a.

Potem O’Hara podniós³ maszynê i Rohde straci³ równowagê.

Pierwszy konstruktywny ruch by³ dzie³em Forestera. Siedz¹c najbli¿ej

drzwi kokpitu, uchwyci³ klamkê, przekrêci³ j¹ i pchn¹³. Napar³ na drzwi ra-

mieniem, lecz zosta³ odrzucony podczas raptownego zwrotu maszyny. O’Hara

definitywnie podchodzi³ do l¹dowania.

Forester wyrwa³ topór z uchwytów na grodzi i uniós³ go do uderzenia,

lecz jego ramiê zosta³o przytrzymane przez Rohdego.

– Tak bêdzie szybciej – powiedzia³ Rohde, unosz¹c w drugiej d³oni ciê¿ki

pistolet. Wymin¹³ Forestera i szybko w³adowa³ w zamek drzwi trzy kule.

VI

O’Hara us³ysza³ je na u³amek sekundy przed zetkniêciem siê dakoty

z ziemi¹. Nie tylko je us³ysza³, lecz tak¿e ujrza³ – kiedy kule porazi³y deskê

rozdzielcz¹, altimetr i zakrêtomierz rozprysnê³y siê w drobny mak. Nie mia³

czasu przygl¹daæ siê, co siê dzieje za jego plecami, poniewa¿ w³aœnie w tym

momencie zbyt przeci¹¿ona dakota usiad³a têpo na samym skraju pasa, wci¹¿

zachowuj¹c znaczn¹ prêdkoœæ. Rozleg³o siê przeraŸliwe t¹pniêcie i samolot

zadygota³, kiedy podwozie siê z³ama³o. Dakota, opad³szy na brzuch, jê³a

sun¹æ z przeraŸliwym zgrzytem ku przeciwleg³emu koñcowi pasa. O’Hara

toczy³ gor¹czkowy bój ze sterami, kopi¹cymi go w nogi i rêce, usi³uj¹c utrzy-

maæ œlizgaj¹cy siê samolot na prostym kursie.

K¹tem oka spostrzeg³, ¿e Grivas z podniesionym pistoletem odwraca siê

do drzwi. O’Hara zaryzykowa³. Puœci³ dr¹¿ek i uderzy³ na oœlep. Mia³ czas

na zadanie tylko jednego ciosu, który szczêœliwie dosiêgn¹³ celu; poczu³, jak

kant jego d³oni uderza w cia³o. Ale potem by³ ju¿ zbyt zajêty, by sprawdziæ,

czy obezw³adni³ Grivasa.

background image

25

Dakota wci¹¿ porusza³a siê zbyt szybko. Byli ju¿ w po³owie pasa i O’Hara

widzia³ pustkê otwieraj¹c¹ siê za jego krañcem. Zdesperowany gwa³townie

przerzuci³ orczyk i samolot przekrêci³ siê z donoœnym zgrzytem. Zapar³ siê,

przygotowuj¹c siê do przyjêcia uderzenia.

Koniec prawego skrzyd³a uderzy³ w œcian¹ skaln¹ i dakota gwa³townie

skrêci³a w prawo. O’Hara nadal odpycha³ orczyk w prawo, widz¹c jak b³y-

skawicznie zbli¿a siê do urwiska. Dziób samolotu r¹bn¹³ w ska³ê, zapad³ siê,

a os³ona i szyby pokry³y siê pajêczyn¹ pêkniêæ. Potem coœ uderzy³o go w g³o-

wê. Straci³ przytomnoœæ.

VII

Doszed³ do siebie, bo ktoœ bi³ go po twarzy. Jego g³owa przechyla³a siê

z boku na bok. Chcia³, ¿eby dano mu spokój, bo we œnie by³o mu dobrze. Ale

razy nie ustawa³y – otworzy³ wiêc oczy.

Tym, który go drêczy³, by³ Forester. Uchyliwszy powieki, O’Hara zoba-

czy³, ¿e mê¿czyzna odwraca siê do stoj¹cego za nim Rohdego i mówi:

– Trzymaj go pod luf¹.

Rohde uœmiechn¹³ siê. Mia³ w rêku pistolet, ale trzyma³ go jakby bez-

w³adnie i mierzy³ w pod³ogê. Nawet nie próbowa³ go unieœæ.

– Co, u diab³a, robisz najlepszego? – zapyta³ Forester.

O’Hara z trudem uniós³ rêkê do g³owy. Na czaszce mia³ guza wielkoœci jajka.

– Gdzie jest Grivas? – zapyta³ s³abym g³osem.

– Kim jest ten Grivas?

– Moim drugim pilotem.

– Jest tu… w kiepskiej formie.

– Mam nadziejê, ¿e ten skurwysyn zdechnie – powiedzia³ O’Hara z go-

rycz¹. – Sterroryzowa³ mnie.

– To ty siedzia³eœ za sterami – rzuci³ Forester, mierz¹c go twardym spoj-

rzeniem. – To ty posadzi³eœ tutaj samolot i chcemy wiedzieæ dlaczego.

– To Grivas… zmusi³ mnie do tego.

– Señor Capitan mówi prawdê – wtr¹ci³ Rohde. – Ten Grivas zamierza³

do mnie strzeliæ i señor Capitan go uderzy³. – Sk³oni³ siê sztywno. – Muchos

gracias.

Forester obróci³ siê na piêcie, spojrza³ na Rohdego, a potem na Grivasa.

– Czy jest przytomny?

O’Hara popatrzy³ w tamt¹ stronê. Bok kad³uba by³ wgnieciony i têpy

czubek ska³y uderzy³ Grivasa w pierœ, mia¿d¿¹c mu ¿ebra. Nie wygl¹da³o na

to, ¿e ma wielkie szanse na prze¿ycie. By³ jednak przytomny – mia³ otwarte

oczy i spogl¹da³ na nich z nienawiœci¹.

background image

26

Z kabiny pasa¿erskiej do uszu O’Hary dobiega³ nieprzerwany skowyt

kobiecy i monotonny jêk.

– Rany boskie, co siê tam sta³o?

Nikt nie odpowiedzia³. Nagle Grivas zacz¹³ mówiæ. By³ to be³kotliwy

szept, który okrywa³ jego usta krwaw¹ pian¹.

– Dostan¹ was – mówi³. – Bêd¹ tu lada chwila. – Jego usta rozchyli³y siê

w upiornym uœmiechu. – Mnie siê nic nie stanie. Zabior¹ mnie do szpitala.

Ale wy… wy… – urwa³, ogarniêty napadem kaszlu, a potem podj¹³: – Wy-

koñcz¹ was wszystkich. – Uniós³ ramiê, zaciskaj¹c d³oñ w piêœæ. – Vivaca…

Ramiê opad³o bezw³adnie, a wyraz nienawiœci w oczach Grivasa prze-

mieni³ siê w zdumienie – ¿e umar³.

Rohde uj¹³ go za przegub d³oni i chwilê potrzyma³.

– Nie ¿yje – powiedzia³.

– Wariat – stwierdzi³ O’Hara. – Najprawdziwszy wariat.

Kobieta wci¹¿ wrzeszcza³a i Forester rzek³:

– Na rany boskie, wyprowadŸmy st¹d wszystkich.

W³aœnie wówczas dakota szarpnê³a przeraŸliwie i ca³y kokpit uniós³ siê

w powietrze. Rozleg³ siê odg³os rozdzierania, gdy ta sama iglica skalna, któ-

ra zabi³a Grivasa, poczê³a rozszarpywaæ aluminiowe poszycie kad³uba. Na-

gle z przera¿aj¹c¹ wyrazistoœci¹ O’Hara uœwiadomi³ sobie, co siê dzieje.

– Niech nikt siê nie rusza! – krzykn¹³. – Pozostaæ na swoich miejscach!

– Odwróci³ siê do Forestera. – Wybij te okna!

Forester popatrzy³ zaskoczony na topór, który zapomniany wci¹¿ tkwi³

w jego d³oni, a potem uniós³ go i uderzy³ w nieprzezroczyst¹ szybê. Plastik

pomiêdzy dwoma warstwami szk³a nie wytrzyma³ ciosu i Forester wyr¹ba³

dziurê na tyle du¿¹, by móg³ przez ni¹ przejœæ cz³owiek.

– Ja wyjdê… – powiedzia³ O’Hara. – I chyba wiem, co zobaczê. Niech

nikt z was nie przechodzi do ty³u. Przynajmniej jeszcze nie teraz. I krzyknij-

cie, by wszyscy, którzy mog¹ siê ruszaæ, przeszli do przodu.

Przecisn¹³ siê przez w¹sk¹ szczelinê, by ze zdumieniem stwierdziæ, ¿e

dakota nie ma ju¿ dzioba. Podci¹gn¹³ siê na grzbiet kad³uba i spojrza³ do

ty³u. Ogon i jedno skrzyd³o wisia³y w pustce ponad dolin¹, nad któr¹ ury-

wa³ siê pas. Samolot tkwi³ w stanie delikatnej równowagi. Na oczach O’Hary

ogon odrobinê siê pochyli³, a z kokpitu dobieg³ odg³os rozdzieranego me-

talu.

Przekrêci³ siê na brzuch i wij¹c siê przyj¹³ pozycjê, która po zwieszeniu

g³owy w dó³ pozwala³a mu zajrzeæ do kokpitu.

– Wpadliœmy w nielichy bigos – powiedzia³ do Forestera. – Wisimy nad

szeœædziesiêciometrowym urwiskiem i jedyn¹ rzecz¹, która nie pozwala tej

cholernej maszynie zwaliæ siê na dó³, jest ten kawa³ek ska³y. – Pokaza³ na

wystêp skalny wbity w œcianê kokpitu. Po chwili doda³: – Jesteœmy teraz

background image

27

wywa¿eni jak huœtawka. Jeœli ktokolwiek przejdzie do ty³u, dodatkowy ciê-

¿ar poci¹gnie nas w przepaœæ.

Forester odwróci³ g³owê i rykn¹³:

– Ci, którzy mog¹ siê poruszaæ, do nas!

Nast¹pi³o poruszenie i w drzwiach ukaza³a siê okrwawiona g³owa st¹-

paj¹cego chwiejnie Willisa.

– Ktoœ jeszcze?! – krzykn¹³ Forester.
Señor

ita Montes zawo³a³a ponaglaj¹co:

– Proszê pomóc mojemu wujowi! Och, proszê!

Rohde odsun¹³ Willisa na bok i przest¹pi³ drzwi.

– Nie idŸ za daleko – rzuci³ ostro Forester.

Rohde nawet na niego nie spojrza³. Pochyli³ siê, by dŸwign¹æ le¿¹cego

przy drzwiach Montesa. Na po³y zaniós³, na po³y wci¹gn¹³ go do kokpitu,

a señorita Montes pod¹¿y³a za nim.

Forester popatrzy³ na O’Harê.

– Robi siê t³ok. S¹dzê, ¿e powinniœmy zacz¹æ ewakuowaæ ludzi na ze-

wn¹trz.

– Najpierw musz¹ wejœæ na grzbiet – odrzek³ O’Hara. – Im wiêkszy

ciê¿ar zgromadzimy na tym koñcu, tym lepiej. Niech pierwsza wychodzi

dziewczyna.

Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹.

– Najpierw wuj.

– Rany boskie, jest nieprzytomny – zaoponowa³ Forester. – Niech pani

wychodzi. Ja siê nim zajmê.

Z uporem krêci³a g³ow¹; zniecierpliwiony O’Hara wtr¹ci³:

– W porz¹dku. Willis, chodŸ tutaj. Nie traæmy czasu.

Bola³a go g³owa, a w rozrzedzonym powietrzu oddycha³ z trudem. Nie

chcia³ traciæ czasu na niem¹dre dziewczêta.

Pomóg³ Willisowi wygramoliæ siê i usadowiæ na grzbiecie kad³uba.

Gdy ponownie zajrza³ do kokpitu, przekona³ siê, ¿e dziewczyna najwyraŸ-

niej zmieni³a zdanie. Rohde mówi³ do niej cicho, lecz z naciskiem, ona zaœ

podesz³a do okna i z pomoc¹ O’Hary wydosta³a siê na zewn¹trz. Nastêpny

by³ Armstrong, który tymczasem przedosta³ siê do kokpitu o w³asnych si-

³ach.

– Tam z ty³u s¹ cholerne jatki – powiedzia³. – S¹dzê, ¿e stary z ostatnie-

go rzêdu nie ¿yje, a jego ¿ona jest ciê¿ko ranna. Chyba nie nale¿y jej ruszaæ.

– A co z Peabodym?

– Na nas obu runê³y baga¿e. Wci¹¿ pod nimi tkwi. Próbowa³em go wy-

ci¹gn¹æ, ale mi siê nie uda³o.

O’Hara przekaza³ to Foresterowi. Rohde klêcza³ obok Montesa, usi³u-

j¹c go ocuciæ. Forester zawaha³ siê, a potem powiedzia³:

background image

28

– Skoro mamy ju¿ obci¹¿ony przód, mo¿e móg³bym bezpiecznie przejœæ

do ty³u.

– St¹paj lekko – odrzek³ O’Hara.

Forester uœmiechn¹³ siê nieweso³o i przest¹pi³ drzwi. Spojrza³ na pannê

Ponsky. Z oczyma nieruchomo wbitymi w nicoœæ siedzia³a sztywno, z moc-

no przyciœniêtymi do piersi, z³o¿onymi na krzy¿ ramionami. Zignorowa³ j¹

i pocz¹³ zsuwaæ walizki z Peabody’ego, bacz¹c, by k³aœæ je na przednich

siedzeniach. Peabody poruszy³ siê. Forester potrz¹sn¹³ nim, a kiedy wyda³o

mu siê, ¿e Peabody zaczyna kontaktowaæ, powiedzia³:

– IdŸ do kokpitu. Do kokpitu, rozumiesz?

Peabody przytakn¹³ têpo i Forester post¹pi³ krok ku ty³owi samolotu.

– Bo¿e wszechmocny – wyszepta³ zaszokowany tym, co zobaczy³.

Coughlin sta³ siê krwaw¹ miazg¹. Poruszony w chwili zderzenia ³adu-

nek przesun¹³ siê do przodu, mia¿d¿¹c dwa ostatnie siedzenia. Pani Cough-

lin ¿y³a, lecz obie jej nogi zosta³y odciête tu¿ poni¿ej kolan. Nie zginê³a

wraz z mê¿em tylko dlatego, ¿e wychyli³a siê do przodu, by dodaæ otuchy

pannie Ponsky.

Forester poczu³ czyjœ dotyk na swoich plecach i odwróci³ siê. By³ to

sun¹cy ku ty³owi maszyny Peabody.

– Powiedzia³em: do kokpitu, ty cholerny g³upcze! – wrzasn¹³.

– Ja chcê wyjœæ – mamrota³ Peabody. – Ja chcê wyjœæ. Drzwi s¹ tam.

Forester nie traci³ czasu na zbêdne dyskusje. Bez chwili wahania ude-

rzy³ Peabody’ego w ¿o³¹dek, a gdy ten z jêkiem siê zgi¹³, r¹bn¹³ go w pod-

stawê karku, pozbawiaj¹c natychmiast przytomnoœci. Podci¹gn¹³ go ku

drzwiom kokpitu i powiedzia³ do Rohdego:

– Zajmij siê tym b³aznem. Jeœli bêdzie sprawiaæ k³opoty, do³ó¿ mu jesz-

cze raz.

Potem wróci³ i uj¹³ za ramiê pannê Ponsky.

– ChodŸmy – powiedzia³ ³agodnie.

Wsta³a i pod¹¿y³a za nim jak lunatyczka. Gdy znaleŸli siê w kokpicie,

przekaza³ j¹ O’Harze. Montes odzyska³ przytomnoœæ i by³ prawie gotów do

ewakuacji.

Ledwie O’Hara pokaza³ siê ponownie, Forester rzek³:

– Nie s¹dzê, by ta druga starsza pani to przetrzyma³a.

– Na rany boskie, trzeba j¹ wydostaæ – powiedzia³ O’Hara z napiêciem

w g³osie.

Wiêc Forester wróci³. Nie mia³ pojêcia, czy pani Coughlin ¿yje. Jej cia-

³o nadal by³o ciep³e, wiêc wzi¹³ j¹ na rêce. Krew wci¹¿ tryska³a z potrzaska-

nych goleni. Kiedy znalaz³ siê w kokpicie, Rohde z sykiem wci¹gn¹³ powie-

trze.

– Na fotel – powiedzia³. – Trzeba zrobiæ ³ubki. Natychmiast.

background image

29

Zdj¹³ kurtkê, a potem koszulê, któr¹ zacz¹³ rwaæ na pasy.

– WyprowadŸ starszego pana – rzuci³ do Forestera.

Forester i O’Hara pomogli Montesowi wydostaæ siê przez okno; Fore-

ster wróci³ i przyjrza³ siê Rohdemu, zwracaj¹c uwagê na gêsi¹ skórkê, któr¹

zobaczy³ na jego plecach.

– Ubrania – powiedzia³ do O’Hary. – Bêd¹ nam potrzebne ciep³e ubra-

nia. Noc¹ bêdzie tu ciê¿ko.

– Do diab³a z ubraniami – odpar³ O’Hara. – To zwiêksza niebezpieczeñ-

stwo. Nie…

– Ma racjê – wtr¹ci³ Rohde, nie odwracaj¹c g³owy. – Bez ubrañ rano

bêdziemy martwi.

– Dobra – wycedzi³ O’Hara. – Czy chcesz ryzykowaæ?

– Spróbujê – odrzek³ Forester.

– Najpierw sprowadzê tych ludzi na ziemiê – powiedzia³ O’Hara. – Ale

przy okazji wydostañ mapy. W schowku obok mojego fotela jest trochê map

tych terenów.

– Ja je wyjmê – burkn¹³ Rohde.

O’Hara sprowadzi³ ludzi z grzbietu kad³uba na ziemiê. Forester zacz¹³

nosiæ walizki do kokpitu. Bezceremonialnie dŸwign¹³ Peabody’ego i wy-

pchn¹³ go przez okno, O’Hara zaœ równie bezceremonialnie upuœci³ jego

bezw³adne cia³o na ziemiê. Potem Rohde poda³ nieprzytomn¹ pani¹ Cough-

lin. O’Hara zdumia³ siê, ¿e jest tak lekka. Wydostawszy siê na zewn¹trz,

Rohde wzi¹³ j¹ na rêce i zeskoczy³ na dó³, amortyzuj¹c zeskok.

Forester zacz¹³ podawaæ walizki, które O’Hara rzuca³ jak popad³o. Nie-

które pootwiera³y siê, wiêkszoœæ jednak nie dozna³a ¿adnego uszczerbku.

Dakot¹ znów szarpnê³o.

– Forester! – wrzasn¹³ O’Hara. – Wy³aŸ!

– Zosta³o jeszcze trochê.

– Wy³aŸ, idioto! – krzykn¹³ O’Hara. – Obsuwa siê!

Chwyci³ Forestera za ramiona, wyci¹gn¹³ go na si³ê i pozwoli³ mu spaœæ

na ziemiê. Potem zeskoczy³ sam. I w³aœnie w tym momencie resztki nosa sa-

molotu unios³y siê w górê i ze zgrzytliwym ha³asem, w chmurze py³u maszyna

zsunê³a siê z krawêdzi urwiska. Spad³a szeœædziesi¹t metrów ni¿ej; upadkowi

towarzyszy³ przeci¹g³y, donoœny, potem s³abn¹cy ³omot. Zapad³a cisza.

O’Hara popatrzy³ na otaczaj¹c¹ go grupkê milcz¹cych ludzi. Nastêpnie

przeniós³ wzrok na surowe, dzikie góry, które ich otacza³y. Zadr¿a³ z zimna,

poczuwszy na ciele przenikliwy, omiataj¹cy pola lodowe wiatr. Porozumia³

siê wzrokiem z Foresterem i znowu zadr¿a³, lecz tym razem z zupe³nie inne-

go powodu. Obaj wiedzieli, ¿e szanse ich przetrwania przedstawiaj¹ siê marnie

i ¿e wedle wszelkiego prawdopodobieñstwa ewakuacja z dakoty to zaledwie

preludium do d³ugiego umierania.

background image

30

VIII

– Pos³uchajmy teraz ca³ej historii – powiedzia³ Forester.

Przenieœli siê do najbli¿szej chaty. By³a zupe³nie pusta, lecz szczelna, i mia-

³a palenisko, w którym Armstrong roznieci³ ogieñ, wykorzystuj¹c drewno przy-

niesione przez Willisa z innej chaty. Montes, pielêgnowany przez bratanicê,

le¿a³ w rogu, Peabody zaœ, mêczony kacem, spogl¹da³ spode ³ba na Forestera.

Panna Ponsky w zdumiewaj¹cy sposób otrz¹snê³a siê z wywo³anego strachem

parali¿u. Gdy spuszczono j¹ na ziemiê, upad³a i, ogarniêta ekstaz¹ ulgi, wbija-

³a palce w zmro¿ony piarg. O’Hara s¹dzi³, ¿e biedaczka ju¿ nigdy w ¿yciu nie

znajdzie w sobie doœæ si³y, by wsi¹œæ na pok³ad samolotu. Teraz jednak okazy-

wa³a zadziwiaj¹ce zami³owanie pielêgniarskie, pomagaj¹c Rohdemu opieko-

waæ siê pani¹ Coughlin. Niesamowity goœæ, pomyœla³ o nim O’Hara. Rohde

by³ cz³owiekiem o niewyczerpanych mo¿liwoœciach – nie bêd¹c lekarzem, mia³

w tej dziedzinie niema³e umiejêtnoœci praktyczne, które teraz okaza³y siê bez-

cenne. O’Hara niezw³ocznie zwróci³ siê do Willisa z proœb¹ o pomoc przy pani

Coughlin, lecz ten odpar³:

– Przykro mi, jestem fizykiem, a nie fizjologiem.

– Doktor Armstrong? – spróbowa³ O’Hara.

Niestety, równie¿ Armstrong pokrêci³ g³ow¹.

– Jestem historykiem – rzek³.

Spraw¹ zatem zaj¹³ siê Rohde – lekarz bez wykszta³cenia medycznego

i cz³owiek nosz¹cy broñ.

O’Hara zwróci³ siê do Forestera:

– Dobrze – powiedzia³. – By³o wiêc tak.

Opowiedzia³, co siê sta³o od chwili startu w San Croce, wygrzebuj¹c

z pamiêci wszystko, co powiedzia³ Grivas.

– Myœlê, ¿e mu odbi³o – podsumowa³.

Forester zmarszczy³ czo³o.

– Nie, to zosta³o zaplanowane – zaoponowa³. – A szaleñstw siê nie pla-

nuje. Grivas zna³ to l¹dowisko i wiedzia³, jaki przyj¹æ kurs. Powiadasz, ¿e

by³ na lotnisku w San Croce, kiedy uziemiono samolot Samair?

– Racja. Ju¿ wówczas uzna³em to za nieco dziwne, bo nie by³o w stylu

Grivasa przesiadywanie na lotnisku w œrodku nocy – nie by³ a¿ tak napalony

na robotê.

– Wygl¹da to tak, jak gdyby wiedzia³, ¿e boeing linii Samair bêdzie mia³

k³opoty z silnikiem – zauwa¿y³ Willis.

Forester szybko podniós³ wzrok i Willis doda³:

– To jedyna logiczna odpowiedŸ. Nie uprowadzi³ po prostu samolotu,

on uprowadzi³ jego zawartoœæ. A zawartoœæ samolotu stanowili ludzie z bo-

background image

31

einga. O’Hara powiada, ¿e te wielkie skrzynie zawiera³y zwyk³e urz¹dzenia

górnicze i w¹tpiê, by w³aœnie na nich Grivasowi mog³o zale¿eæ.

– Zak³ada to sabota¿ w boeingu – powiedzia³ Forester. – Jeœli zaœ Grivas

spodziewa³ siê, ¿e boeing wyl¹duje w San Croce, oznacza to równie¿, ¿e stoi

za nim pokaŸna organizacja.

– To ju¿ wiemy – wtr¹ci³ O’Hara. – Grivas spodziewa³ siê tutaj komitetu

powitalnego. Mówi³: „Bêd¹ tu lada chwila”. Ale gdzie s¹ ci „oni”?

– I kim s¹? – doda³ Forester.

O’Hara pomyœla³ jeszcze o czymœ, co powiedzia³ Grivas: „Wykoñcz¹

was wszystkich”. Przemilcza³ to jednak i zapyta³:

– Pamiêtacie jego ostatnie s³owo: Vivaca? Mnie ono nic nie mówi. Brzmi

jak hiszpañskie, ale go nie znam.

– Dobrze mówiê po hiszpañsku – powiedzia³ Forester z namys³em. Z iry-

tacj¹ uderzy³ siê w udo. – Wiele bym da³ za informacjê, co tu siê dzieje i kto za

tym stoi.

Z koñca pomieszczenia dobieg³ s³aby g³os.

– Obawiam siê, panowie, ¿e chyba ja za to odpowiadam.

Z wyj¹tkiem pani Coughlin wszyscy odwrócili g³owy i popatrzyli na

Montesa.

background image

32

Rozdzia³ 2

Montes wygl¹da³ Ÿle, nawet gorzej ni¿ podczas lotu; upiornie blady,

gwa³townie wci¹ga³ rozrzedzone powietrze, a jego pierœ unosi³a siê ciê¿ko.

Kiedy otworzy³ usta, by mówiæ dalej, dziewczyna rzek³a:

– Psst, tio, b¹dŸ cicho. Ja im powiem – odwróci³a siê i popatrzy³a na

O’Harê i Forestera. – Nazwisko mojego wuja nie brzmi Montes – oœwiad-

czy³a – lecz Aguillar. – Powiedzia³a to w taki sposób, jak gdyby ju¿ t¹ infor-

macj¹ wyczerpa³a wszelkie wyjaœnienia.

Nast¹pi³ moment zupe³nej ciszy, a potem O’Hara strzeli³ palcami i po-

wiedzia³:

– Na Boga, stary orze³ we w³asnej osobie. – Wpatrywa³ siê w chorego

mê¿czyznê.

– Tak, señor O’Hara – wyszepta³ Aguillar. – Lecz, jak siê obawiam,

orze³ okaleczony.

– Do diab³a, gadajcie, o co tu chodzi – burkn¹³ Peabody. – Co w nim

takiego szczególnego?

Willis obdarzy³ Peabody’ego niechêtnym spojrzeniem i wsta³.

– Osobiœcie nie uj¹³bym tego w taki sposób – powiedzia³. – Ale rad bym

dowiedzieæ siê czegoœ wiêcej.

O’Hara wyjaœni³:

– A¿ do przewrotu wojskowego, piêæ lat temu, señor Aguillar by³ naj-

lepszym prezydentem, jakiego kiedykolwiek mia³ ten kraj. Uciek³ za granicê

dos³ownie sprzed luf plutonu egzekucyjnego.

– Genera³ Lopez zawsze by³ cz³owiekiem gwa³townym – przytakn¹³

Aguillar ze s³abym uœmiechem.

– Chce pan powiedzieæ, ¿e to rz¹d zaaran¿owa³ to wszystko, ten bigos,

w który wpadliœmy, tylko po to, by pana z³apaæ?

background image

33

G³os Willisa by³ piskliwy z niedowierzania.

Aguillar pokrêci³ g³ow¹ i chcia³ mówiæ dalej, lecz dziewczyna przerwa³a mu.

– Nie, musisz byæ cicho. – Spojrza³a b³agalnie na O’Harê. – Proszê go

teraz nie wypytywaæ, señor, nie widzicie, ¿e jest chory?

– Czy mo¿e pani mówiæ w imieniu wuja? – zapyta³ ³agodnie Forester.

Popatrzy³a na starego cz³owieka, ten skin¹³ g³ow¹.

– Czego chcia³by siê pan dowiedzieæ? – spyta³a.

– Co pani wuj robi znów w Kordylierze?

– Wracamy, aby przywróciæ naszemu krajowi uczciwy rz¹d – odpar³a. –

Zamierzamy obaliæ Lopeza.

O’Hara prychn¹³ urywanym œmiechem.

– Obaliæ Lopeza – powiedzia³ bezbarwnym g³osem. – Ot tak, po prostu.

Starzec i dziewczyna zamierzaj¹ obaliæ cz³owieka, który ma za sob¹ ca³¹ armiê.

Z niedowierzaniem pokrêci³ g³ow¹. Dziewczyna wybuchnê³a:

– Co pan o tym mo¿e wiedzieæ?! Jest pan cudzoziemcem. Nic pan nie wie.

Lopez jest skoñczony. W Kordylierze wiedz¹ o tym wszyscy, nawet sam Lopez.

By³ zbyt zach³anny, zbyt skorumpowany i kraj ma go serdecznie dosyæ!

Forester w zadumie pociera³ podbródek.

– Ona mo¿e mieæ racjê – powiedzia³. – W tej chwili do obalenia Lopeza

wystarczy podmuch wiatru. Przez piêæ ostatnich lat doprowadzi³ kraj do ban-

kructwa, wydoi³ do ostatniej kropli, a w bankach szwajcarskich zado³owa³ tyle

pieniêdzy, ¿e starczy³oby ich na kilka ¿ywotów. Nie przypuszczam, by w przy-

padku konfrontacji postawi³ siê okoniem, ryzykuj¹c utratê wszystkiego. Gdyby

ktoœ popchn¹³ go dostatecznie mocno, zwin¹³by ¿agle i znikn¹³. Myœlê, ¿e maj¹c

do wyboru bogactwo i wygody b¹dŸ te¿ w³adzê i szansê zarobienia kulki od

jakiegoœ nawiedzonego, zapalczywego studenta, wybra³by to pierwsze.

– Lopez doprowadzi³ Kordylierê do ruiny – powiedzia³a dziewczyna.

Z dum¹ unios³a g³owê. – Kiedy mój wuj pojawi siê w Santillanie, ludzie

powstan¹ i bêdzie to koniec Lopeza.

– To mo¿e siê udaæ – zgodzi³ siê Forester. – Pani wuj by³ cz³owiekiem

bardzo lubianym. S¹dzê, ¿e zawczasu przygotowaliœcie teren.

Przytaknê³a.

– Demokratyczny Komitet Dzia³ania poczyni³ niezbêdne kroki. Pozo-

staje tylko jedno: wuj musi przybyæ do Santillany.

– Mo¿e tam nie dotrzeæ – powiedzia³ O’Hara. – Ktoœ go próbuje po-

wstrzymaæ. Jeœli nie Lopez, to kto, u diab³a?

– Comunistas – dziewczyna wyplu³a te s³owa niemal z obrzydzeniem. – Nie

mog¹ pozwoliæ, aby wuj odzyska³ w³adzê. Chc¹ Kordyliery tylko dla siebie.

– To by siê zgadza³o – stwierdzi³ Forester. – Cokolwiek nast¹pi, Lopez

jest do odstrza³u. Zatem to gra pomiêdzy Aguillarem a komunistami. Stawk¹

zaœ jest ca³y kraj.

3 – Cytadela w Andach

background image

34

– Nie s¹ jeszcze dostatecznie przygotowani – kontynuowa³a swoje wy-

jaœnienia dziewczyna. – Nie dysponuj¹ wystarczaj¹cym poparciem spo³ecz-

nym. Przez dwa ostatnie lata sprytnie przenikali do administracji i jeœli wy-

ka¿¹ dostateczn¹ konsekwencjê w dzia³aniu, pewnego dnia ludzie obudz¹

siê, aby stwierdziæ, ¿e wprawdzie Lopez odszed³, ale jego miejsce zaj¹³ rz¹d

komunistyczny.

– Zamiana jednej dyktatury na drug¹ – wtr¹ci³ Forester. – Bardzo zrêczne.

– Lecz nie s¹ jeszcze doœæ silni, by usun¹æ Lopeza – powiedzia³a. – Wuj

pokrzy¿uje im szyki. Gdy obali Lopeza i rz¹d, przeprowadzi pierwsze od

dziewiêciu lat wolne wybory. Wiêc komuniœci próbuj¹ go powstrzymaæ.

– I s¹dzi pani, ¿e Grivas by³ komunist¹? – dopytywa³ siê O’Hara.

Forester strzeli³ palcami.

– Oczywiœcie. I to wyjaœnia jego ostatnie s³owa. By³ stuprocentowym

komunist¹ odmiany latynoamerykañskiej – mówi¹c vivaca, zamierza³ po-

wiedzieæ viva Castro. A teraz w ka¿dej chwili mo¿emy oczekiwaæ jego kum-

pli – dorzuci³ gorzko.

– Musimy szybko siê st¹d wydostaæ – powiedzia³a dziewczyna. – Nie

powinni znaleŸæ mojego wuja.

O’Hara obróci³ siê raptownie i popatrzy³ na Rohdego, który zachowy-

wa³ podejrzane milczenie.

– Co pan importuje, señor Rohde? – zapyta³.

– Wszystko w porz¹dku, señor O’Hara – powiedzia³ s³abym g³osem Agu-

illar. – Miguel jest moim sekretarzem.

Forester spojrza³ na Rohdego.

– Chyba raczej gorylem.

Aguillar anemicznie machn¹³ d³oni¹, jakby to rozró¿nienie nie by³o istot-

ne.

– O’Hara, jak na to wpad³eœ? – spyta³ Forester.

– Nie przepadam za ludŸmi nosz¹cymi broñ – wyjaœni³ O’Hara krótko. –

W szczególnoœci za tymi, którzy mog¹ byæ komunistami. – Rozejrza³ siê po

izbie. – Dobra, czy w tej talii s¹ jeszcze jakieœ d¿okery? A jak tam z tob¹,

Forester? Wydaje siê, ¿e jak na amerykañskiego biznesmena cholernie du¿o

wiesz o lokalnej polityce.

– Nie b¹dŸ zakutym durniem – odpar³ Forester. – Korporacja wywali³a-

by mnie z roboty, gdybym nie interesowa³ siê polityk¹. Posiadanie w³aœci-

wego rz¹du jest dla nas spraw¹ istotn¹. I chyba jest oczywiste, ¿e nie ¿yczy-

my sobie w Kordylierze rz¹dów komunistycznych grandziarzy.

Wyj¹³ portfel, wydoby³ wizytówkê, któr¹ nastêpnie wrêczy³ O’Harze.

Informowa³a, ¿e Raymond Forester kieruje w Ameryce Po³udniowej sprze-

da¿¹ produktów Fairfield Machine Tool Corporation.

O’Hara zwróci³ wizytówkê.

background image

35

– Czy Grivas by³ jedynym komunist¹ na pok³adzie? – spyta³. – W³aœnie

do tego zmierzam. Czy w chwili podchodzenia do l¹dowania którykolwiek

z pasa¿erów przedsiêwzi¹³ specjalne œrodki ostro¿noœci?

Forester przez chwilê zastanawia³ siê, potem pokrêci³ g³ow¹.

– Wszyscy wydawali siê kompletnie zaskoczeni. Nie s¹dzê, by ktokol-

wiek z nas wiedzia³, co siê naprawdê dzieje. – Z szacunkiem popatrzy³ na

O’Harê. W tych okolicznoœciach by³o to bardzo celne pytanie.

– Có¿, ja komunistk¹ nie jestem – rzuci³a ostro panna Ponsky. – Co za

pomys³?

O’Hara uœmiechn¹³ siê.

– Proszê o wybaczenie, panno Ponsky – powiedzia³ uprzejmie.

Rohde zajmowa³ siê pani¹ Coughlin. Nagle wsta³.

– Pani umiera. Straci³a wiele krwi i jest w szoku. Poza tym ma soroche,

chorobê wysokoœciow¹. Jeœli nie podamy jej tlenu, umrze. – Jego czarne oczy

spogl¹da³y na Aguillara, który, jak siê zdawa³o, usn¹³. – Señor równie¿ musi

dostaæ tlen, jest w niebezpieczeñstwie. – Teraz spojrza³ na pozosta³ych. –

Musimy zejœæ ni¿ej. Pozostawanie na tej wysokoœci jest bardzo ryzykowne.

O’Hara by³ œwiadom uporczywego bólu g³owy i faktu, ¿e jego serce ³omota³o

gwa³townie. Mieszka³ w tym kraju dostatecznie d³ugo, by s³yszeæ o soroche i jej

skutkach. Niskie ciœnienie panuj¹ce w wysokich partiach gór oznacza³o mniej tle-

nu, a wraz z przyœpieszonym oddechem zwiêksza³o siê tempo pracy serca, gwa³-

towniej t³ocz¹cego krew. Dla s³abszych organizmów by³o to zabójcze.

– W samolocie by³y butle tlenowe – powiedzia³ powoli. – Mo¿e nie

uleg³y zniszczeniu.

– Doskonale – stwierdzi³ Rohde. – My obydwaj pójdziemy to spraw-

dziæ. Jeœli to mo¿liwe, lepiej nie ruszaæ pani Coughlin. Ale jeœli nie znaj-

dziemy tlenu, trzeba bêdzie zejœæ ni¿ej.

– Musimy podtrzymywaæ ogieñ – doda³ Forester. – Pozostali z nas ro-

zejrz¹ siê za drewnem. – Zrobi³ pauzê. – Przynieœcie z samolotu nieco pali-

wa, mo¿e siê nam przydaæ.

– Zgoda – odpar³ O’Hara.

– Ruszmy siê – powiedzia³ Forester do Peabody’ego.

Peabody nadal le¿a³ i ciê¿ko dysza³.

– Jestem wykoñczony – wykrztusi³ z siebie. – I ³eb mi dokucza.

– To tylko kac – odpar³ Forester szorstko. – Wstawaj, cz³owieku.

Rohde po³o¿y³ d³oñ na ramieniu Forestera.

– Soroche – rzuci³ ostrzegawczo. – Niewiele zdo³a z siebie wykrzesaæ.

ChodŸmy, señor.

W œlad za Rohdem O’Hara wyszed³ z chaty. Zadr¿a³ w przenikliwym

ch³odnym powietrzu. Rozejrza³ siê doko³a. Pas startowy urz¹dzono na jedy-

nym w ca³ej okolicy kawa³ku równego terenu. Wszêdzie wokó³ piêtrzy³y siê

background image

36

strome zbocza gór i wyraziœcie zarysowane w zimnym i krystalicznym po-

wietrzu iglice wysokich Andów. Strzela³y ku niebu, oœlepiaj¹co bia³e tam,

gdzie ich zbocza okrywa³ œnieg, i ciemnoszare w miejscach, w których stro-

mizna nie pozwala³a œniegom siê utrzymaæ. By³o to zimne i ca³kowicie mar-

twe pustkowie. Ani o¿ywczej zieleni roœlinnoœci, ani migniêcia ptasiego skrzy-

d³a, tylko czerñ, biel i b³êkit nieba. Twardy, ciemny, metaliczny b³êkit, równie

odpychaj¹cy jak ca³y pejza¿.

O’Hara ciaœniej owin¹³ siê kurtk¹ i spojrza³ na pozosta³e chaty.

– Co to za miejsce?

– Kopalnia – odpar³ Rohde. – MiedŸ i cynk. Tam s¹ tunele. – Wskaza³

na œcianê urwiska przy koñcu pasa i O’Hara dostrzeg³ ciemne wloty kilku

wydr¹¿onych w skale otworów. Rohde pokrêci³ g³ow¹. – Ale za wysoko, by

tu pracowaæ. Nie powinni byli próbowaæ. Nikt nie zdo³a pracowaæ na tej

wysokoœci, nawet nasi górscy indios.

– Wiêc znasz to miejsce?

– Znam dobrze te góry – odrzek³ Rohde. – Urodzi³em siê niedaleko st¹d.

Kroczyli wzd³u¿ pasa i zanim uszli sto metrów, O’Hara by³ wyczerpany.

Bola³a go g³owa i zbiera³o mu siê na wymioty. Ciê¿ko oddychaj¹c, wci¹ga³

w p³uca rzadkie powietrze.

Rohde zatrzyma³ siê i powiedzia³:

– Nie powinieneœ oddychaæ w sposób wymuszony.

– A co innego robiæ? – zapyta³ O’Hara posapuj¹c. – Brakuje mi tlenu.

– Oddychaj naturalnie, bez wysi³ku – rzek³ Rohde. – Wtedy z³apiesz

wystarczaj¹co du¿o powietrza. Oddychaj¹c w sposób wymuszony, usuwasz

z p³uc ca³y dwutlenek wêgla, co zak³óca równowagê kwasowo-zasadow¹

twojej krwi. I zaczniesz mieæ skurcze miêœni. A to bardzo niedobre.

O’Hara wyregulowa³ oddech i powiedzia³:

– Odnoszê wra¿enie, ¿e wiesz mnóstwo o tych sprawach.

– Kiedyœ studiowa³em medycynê – lakonicznie odpar³ Rohde.

Dotarli do koñca pasa i wyjrzeli znad grani urwiska. Dakota by³a niemal

zmia¿d¿ona – lewe skrzyd³o od³ama³o siê, odpad³a te¿ ca³a czêœæ ogonowa.

Rohde bada³ teren.

– Nie musimy siê spuszczaæ z urwiska, ³atwiej bêdzie je obejœæ.

Dotarcie do samolotu zajê³o im sporo czasu. ZnaleŸli tylko jedn¹ nie uszko-

dzon¹ butlê z tlenem. Trudno by³o j¹ wydostaæ. Dokonali tego, wyr¹buj¹c w po-

szyciu dziurê toporem, który O’Hara znalaz³ na pod³odze w kokpicie. Wska-

zówka informowa³a, ¿e butla nape³niona jest tylko w jednej trzeciej. O’Hara

skl¹³ Filsona za jego wê¿a w kieszeni. Lecz Rohde wydawa³ siê zadowolony.

– Wystarczy – powiedzia³. – Dzisiejsz¹ noc mo¿emy spêdziæ w chacie.

background image

37

– A co siê stanie, jeœli przyjd¹ komuniœci? – zapyta³ O’Hara.

Rohde nie sprawia³ wra¿enia poruszonego.

– Wówczas bêdziemy siê broniæ – odpowiedzia³ ze spokojem. – Señor

O’Hara, nie wszystko naraz.

– Grivas s¹dzi³ chyba, ¿e s¹ ju¿ na miejscu. Zastanawiam siê, co ich

zatrzyma³o?

Rohde wzruszy³ ramionami.

– A czy to wa¿ne?

Bez pomocy nie byli w stanie zataszczyæ butli do chaty, wiêc Rohde

wróci³, bior¹c ze sob¹ kilka ustników i butelkê benzyny upuszczonej ze zbior-

nika w skrzydle. O’Hara przeszuka³ kad³ub, rozgl¹daj¹c siê za wszystkim,

co mog³oby okazaæ siê u¿yteczne, a w szczególnoœci za jedzeniem. To bo-

wiem, pomyœla³, mo¿e okazaæ siê powa¿nym problemem. Znalaz³ jedynie

pó³ tabliczki czekolady mlecznej w kieszeni przy fotelu Grivasa.

Rohde powróci³ z Foresterem, Willisem i Armstrongiem; zmieniali siê,

nios¹c butlê po dwóch. By³a to ciê¿ka praca i ka¿dorazowo udawa³o mi siê

przejœæ nie wiêcej ni¿ dwadzieœcia metrów. O’Hara szacowa³, ¿e w San Cro-

ce móg³by tê butlê dŸwigaæ sam przez kilometr. Jednak tu wysokoœæ zdawa³a

siê wysysaæ z ich miêœni ca³¹ si³ê i mogli pracowaæ intensywnie tylko po

kilka minut, po czym padali kompletnie wyczerpani.

Gdy dotarli na miejsce, stwierdzili, ¿e panna Ponsky dok³ada do ognia

drewno z drzwi, które Armstrong i Willis wy³amali z jakiejœ chaty, a nastêp-

nie pracowicie porozbijali kamieniami. Szczególn¹ radoœæ na widok topora

okaza³ Willis.

– Teraz bêdzie ³atwiej – powiedzia³.

Rohde poda³ tlen pani Coughlin i Aguillarowi. Jej nie przywróci³o to

przytomnoœci, za to w nim dokona³a siê uderzaj¹ca przemiana. Gdy jego

policzki odzyska³y naturaln¹ barwê, dziewczyna po raz pierwszy od chwili

katastrofy uœmiechnê³a siê.

O’Hara usiad³ przy ogniu. Czu³, jak mile ws¹cza siê weñ ciep³o. Wyj¹³

swoje mapy lotnicze. Roz³o¿y³ na pod³odze mapê tego rejonu i nakreœliwszy

o³ówkiem krzy¿yk, zaznaczy³ pierwsze po³o¿enie.

– Tu byliœmy w chwili zmiany kursu – oznajmi³. – Lecieliœmy kursem

l-8-4 nieco ponad piêæ minut. – Wykreœli³ na mapie liniê. – Mieliœmy prêd-

koœæ odrobinê przekraczaj¹c¹ dwieœcie wêz³ów, powiedzmy: trzysta osiem-

dziesi¹t kilometrów na godzinê. Czyli pokonaliœmy mniej wiêcej trzydzieœci

kilometrów, co lokuje nas, plus minus, tutaj.

Postawi³ nastêpny krzy¿yk. Forester zerkn¹³ mu przez ramiê.

– Na mapie nie ma zaznaczonego ¿adnego l¹dowiska.

– Rohde mówi, ¿e zosta³o opuszczone – wyjaœni³ O’Hara.

Rohde podszed³, spojrza³ na mapê i skin¹³ g³ow¹.

background image

38

– Masz racjê – powiedzia³. – W³aœnie tu jesteœmy. Droga w dó³ prowa-

dzi do rafinerii. Z niej tak¿e ju¿ siê nie korzysta, ale s¹dzê, ¿e wci¹¿ miesz-

kaj¹ tam jacyœ indios.

– Daleko st¹d? – zapyta³ Forester.

– Mniej wiêcej czterdzieœci kilometrów – odpar³ Rohde.

– To w tych warunkach cholerny szmat drogi – zdenerwowa³ siê Fore-

ster.

– Nie bêdzie tak Ÿle – powiedzia³ Rohde. Wspar³ palec na mapie. – Gdy

znajdziemy siê w tej dolinie, któr¹ p³ynie rzeka, bêdziemy niemal tysi¹c sie-

demset metrów ni¿ej, gdzie oddychanie jest znacznie ³atwiejsze. Drog¹ jest

to jakieœ szesnaœcie kilometrów.

– Ruszymy jutro z rana – zaproponowa³ O’Hara.

Rohde przytakn¹³.

– Gdybyœmy nie mieli tlenu, zaleca³bym wyruszenie natychmiast. Jed-

nak tej nocy lepiej skorzystaæ ze schronienia w chacie.

– A co z pani¹ Coughlin? – zapyta³ cicho O’Hara. – Czy mo¿emy j¹

transportowaæ?

– Bêdziemy musieli j¹ zabraæ – odrzek³ Rohde z przekonaniem. – Nie

prze¿yje na tej wysokoœci.

– Zmajstrujemy coœ w rodzaju noszy – dorzuci³ Forester. – Mo¿e z bre-

zentu i dr¹¿ków, a mo¿e z drzwi.

O’Hara spojrza³ przez izbê na troskliwie pielêgnowan¹ przez pannê Pon-

sky pani¹ Coughlin, z której piersi wydobywa³ siê rz꿹cy oddech.

– Jeœli mia³oby to przywróciæ jej nogi, wola³bym, ¿eby ten skurwysyn

Grivas prze¿y³ – powiedzia³ ochryp³ym g³osem.

II

Pani Coughlin umar³a w nocy, nie odzyskawszy przytomnoœci. ZnaleŸli

j¹ rankiem zimn¹ i zesztywnia³¹. Panna Ponsky p³aka³a jak bóbr.

– Powinnam by³a czuwaæ – chlipa³a. – D³ugo nie mog³am zasn¹æ, ale

potem mnie zmog³o.

Rohde posêpnie potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Musia³a umrzeæ – powiedzia³. – Nie mogliœmy nic dla niej zrobiæ.

Nikt z nas.

Forester, O’Hara i Peabody wygrzebali p³ytki grób. Peabody wydawa³ siê

byæ w lepszej formie. O’Hara pomyœla³, ¿e mia³ racjê Forester mówi¹c, i¿ Pe-

abody cierpi tylko z powodu kaca. Wszyscy mieli za sob¹ z³¹ noc; nikt nie spa³

dobrze. Rohde utrzymywa³, ¿e to kolejny z objawów soroche i ¿e im prêdzej

zejd¹ ni¿ej, tym lepiej. O’Hara, któremu wci¹¿ pêka³a g³owa, zgadza³ siê z tym.

background image

39

Butla tlenowa by³a pusta.

O’Hara postuka³ palcem w manometr, jednak wskazówka uporczywie

sta³a na zerze. Odkrêci³ kurek i pochyliwszy g³owê nas³uchiwa³, lecz z za-

woru nie wydobywa³ siê ¿aden odg³os. W nocy kilkakrotnie s³ysza³ cichy

syk tlenu i wyci¹gn¹³ st¹d wniosek, ¿e Rohde podaje go pani Coughlin albo

Aguillarowi. Gestem przywo³a³ Rohdego.

– Czy w nocy zu¿y³eœ ca³y tlen?

Rohde z niedowierzaniem popatrzy³ na manometr.

– Chcia³em zachowaæ trochê na dziœ – odpar³. – Señor Aguillar go po-

trzebuje.

O’Hara zagryz³ wargê i spojrza³ na siedz¹cego w k¹cie Peabody’ego.

– Rano odnios³em wra¿enie, ¿e jest znacznie bardziej rzeœki.

Rohde warkn¹³ coœ pod nosem i zrobi³ krok naprzód, lecz O’Hara przy-

trzyma³ go za ramiê.

– Nie mam ¿adnych dowodów. Mogê siê myliæ. A poza tym w tej chwili

niepotrzebne s¹ nam k³ótnie. Z³aŸmy z tej góry. – Kopn¹³ butlê, która odpo-

wiedzia³a g³uchym dŸwiêkiem. – Przynajmniej nie musimy tego dŸwigaæ.

Wówczas przypomnia³ sobie o czekoladzie. Osiem ma³ych cz¹stek nale¿a-

³o podzieliæ pomiêdzy dziesiêæ osób. Zatem on, Rohde i Forester obyli siê bez

posi³ku, zaœ Aguillar otrzyma³ dwie kostki. O’Hara domyœli³ siê, ¿e zjad³ nawet

trzy, poniewa¿ by³o ma³o prawdopodobne, by dziewczyna spo¿y³a swoj¹ racjê.

Odnosi³o siê wra¿enie, ¿e Armstrong i Willis tworz¹ zgrany tandem.

Toporem wyr¹bali jakieœ dr¹gi z jednej z chat i przeci¹gn¹wszy je przez

rêkawy dwóch p³aszczy, sporz¹dzili prymitywne nosze. By³y przeznaczone

dla Aguillara, który nie móg³ poruszaæ siê o w³asnych si³ach.

Za³o¿yli na siebie maksymalnie du¿o odzie¿y, resztê zaœ pozostawili

w walizkach. Forester obdarowa³ O’Harê grubym paltem.

– Postaraj siê nie zniszczyæ go zanadto – powiedzia³. – To we³na z lamy.

Kosztowa³o masê forsy. – Uœmiechn¹³ siê. – ¯ona szefa prosi³a, abym przy-

wióz³ to z tej podró¿y, zbli¿aj¹ siê urodziny starego.

Peabody burcza³, kiedy nakazano mu pozostawienie baga¿u; lecz burcza³

jeszcze bardziej, gdy O’Hara wyznaczy³ go do niesienia noszy. O’Hara opiera³

siê pokusie przy³o¿enia mu. Po pierwsze nie chcia³ dodatkowych k³opotów, po

wtóre zaœ – nie wiedzia³, czy sam ma doœæ si³y, aby zrobiæ to skutecznie. W tej

chwili pow³óczenie nogami to by³o wszystko, na co móg³ siê zdobyæ.

Opuœcili wiêc chatê i pozostawiwszy za plecami najwy¿sze szczyty, ru-

szyli drog¹ w dó³. By³ to zaledwie nierówny, szlak wykuty w zboczu góry. Wi³

siê seri¹ ostrych zakrêtów i Willis pokazywa³ miejsca, w których dokonywano

wybuchów. Szlak by³ szeroki tylko na tyle, by móg³ nim przejechaæ pojedyn-

czy pojazd. Jednak od czasu do czasu natrafiali na obszerniejsze mijanki.

O’Hara zapyta³ Rohdego:

background image

40

– Czy zamierzali ca³y urobek z kopalni wywoziæ ciê¿arówkami?

– Mieli zbudowaæ wyci¹g elektryczny – wyjaœni³ Rohde. – Tak¹ nie-

zwykle d³ug¹ linê z wiadrami. Ale wci¹¿ testowali mo¿liwoœci kopalni. Sil-

niki benzynowe nie sprawdzaj¹ siê na tej wysokoœci, potrzebne s¹ te z do-

³adowaniem. – Zatrzyma³ siê gwa³townie, wpatrzony w ziemiê.

Na œniegu dostrzeg³ œlad opony.

– Ktoœ têdy ostatnio przeje¿d¿a³ – zauwa¿y³ O’Hara. – Wiedzia³em o tym

wczeœniej.

– Sk¹d? – zapyta³ Rohde.

– L¹dowisko zosta³o oczyszczone ze œniegu.

Rohde poklepa³ siê po piersi i odszed³ bez s³owa. O’Hara przypomnia³ so-

bie o pistolecie. Zastanawia³ siê, co nast¹pi, gdy natkn¹ siê na przeciwników.

Chocia¿ droga wiod³a w dó³ i poruszanie siê po niej nie przedstawia³o

wiêkszych trudnoœci, okaza³o siê, ¿e z noszami mog¹ pokonywaæ jednorazo-

wo nie wiêcej ni¿ sto metrów. Forester zorganizowa³ system zmian; gdy jed-

na dwójka tragarzy pada³a z wyczerpania, zastêpowa³a j¹ inna. Aguillar by³

pó³przytomny. Krocz¹ca obok noszy dziewczyna obserwowa³a go z niepo-

kojem. Po przejœciu kilometra zatrzymali siê na odpoczynek.

– Mam piersiówkê z alkoholem – powiedzia³ O’Hara do Rohdego. –

Oszczêdza³em go na prawdziwie ciê¿k¹ chwilê. Czy s¹dzisz, ¿e móg³bym

pomóc starszemu panu?

– Daj – odpar³ Rohde.

O’Hara wyj¹³ flaszkê z tylnej kieszeni spodni i wrêczy³ j¹ Rohdemu,

który zdj¹³ nakrêtkê i pow¹cha³ zawartoœæ.

– Aguardiente – powiedzia³. – Paskudztwo, ale mo¿e byæ. – Z zacieka-

wieniem popatrzy³ na O’Harê. – Pijasz to?

– Jestem biedakiem – odrzek³ usprawiedliwiaj¹co.

– Jako student tak¿e by³em biedny i te¿ pija³em aguardiente, lecz niko-

mu tego nie polecam.

Zakrêci³ piersiówkê i poda³ j¹ O’Harze. Wk³adaj¹c j¹ do kieszeni, O’Hara

pochwyci³ spojrzenie Peabody’ego. Odpowiedzia³ ¿yczliwym uœmiechem.

Po pó³godzinnym odpoczynku ponownie ruszyli w drogê. O’Hara pro-

wadzi³, a kiedy odwróci³ siê do ty³u, pomyœla³, ¿e wygl¹daj¹ jak gromadka

uciekinierów wojennych. DŸwigaj¹cy nosze Willis i Armstrong rozpêdzeni

sunêli przed siebie, a dziewczyna dotrzymywa³a im kroku. Panna Ponsky

sz³a blisko Rohdego i mimo k³opotów z oddychaniem szczebiota³a jak na

niedzielnej przechadzce. Na koñcu szed³ Forester z pow³ócz¹cym nogami

Peabodym u boku.

Po trzecim postoju O’Hara stwierdzi³ wyraŸn¹ poprawê. Jakkolwiek ból

g³owy nie ustêpowa³, sz³o mu siê i oddycha³o ³atwiej. Tragarze mogli teraz dŸwigaæ

nosze przez coraz d³u¿szy czas. Nagle Aguillar zacz¹³ patrzeæ przytomnie.

background image

41

O’Hara wspomnia³ o tym Rohdemu, który pokaza³ na otaczaj¹ce ich

strome zbocza.

– Szybko tracimy wysokoœæ – powiedzia³. – Bêdzie coraz lepiej.

Po czwartym postoju dŸwiganie noszy przypad³o O’Harze i Forestero-

wi. Aguillar s³abym g³osem przeprasza³ za sprawiane k³opoty. O’Hara nie

odpowiada³ – wszystkie si³y musia³ poœwiêciæ zadaniu. Sprawy nie przed-

stawia³y siê zbyt dobrze.

Forester przystan¹³ raptownie i O’Hara z ulg¹ postawi³ nosze. Nogi mia³

jak z waty, z krtani dobywa³ siê charcz¹cy oddech. Uœmiechn¹³ siê do Fore-

stera, który zabija³ rêce o tors.

– Nie przejmuj siê – powiedzia³. – W dolinie bêdzie cieplej.

Forester chuchn¹³ na palce.

– Miejmy nadziejê. – Popatrzy³ O’Harze w oczy. – Jesteœ niez³ym pilo-

tem. Polata³em sobie trochê w ¿yciu, ale nie s¹dzê, bym potrafi³ dokonaæ

tego, co uda³o ci siê zrobiæ wczoraj.

– Maj¹c lufê przy skroni, na pewno byœ to zrobi³ – odpar³ O’Hara. Wy-

krzywi³ usta z bólu. – Poza tym nie mog³em siê zdaæ na Grivasa: wykoñczy³-

by nas wszystkich, ode mnie zaczynaj¹c.

Spojrza³ ponad ramieniem Forestera i dostrzeg³ Rohdego, który z pisto-

letem w d³oni, potykaj¹c siê, bieg³ pod górê.

– Coœ siê dzieje – powiedzia³.

Wyszed³ na spotkanie. Pierœ Rohdego falowa³a od ciê¿kiego oddechu.

– Tam s¹ chaty – wydysza³. – Zapomnia³em o nich.

O’Hara popatrzy³ na broñ.

– Czy to niezbêdne?

Rohde uœmiechn¹³ siê ponuro.

– Mo¿liwe, señor.

Obojêtnie wskaza³ pistoletem w dó³ drogi.

– Myœlê, ¿e powinniœmy zachowaæ ostro¿noœæ. S¹dzê, ¿e zanim cokol-

wiek zrobimy, najpierw musimy wszystko obejrzeæ. Pan, ja i señor Forester.

– Te¿ tak uwa¿am – odpar³ Forester. – Grivas mówi³, ¿e jego kumple bêd¹

siê tu krêciæ, a to wygl¹da na miejsce, w którym moglibyœmy ich spotkaæ.

– W porz¹dku – stwierdzi³ O’Hara i rozejrza³ siê doko³a. Droga nie da-

wa³a ¿adnej os³ony, ale niedaleko, w miejscu, które w³aœnie minêli, piêtrzy³o

siê zwalisko ska³. – S¹dzê, ¿e wszyscy pozostali powinni siê za tym scho-

waæ. Jeœli coœ siê wydarzy, by³oby bez sensu, gdyby ktokolwiek zosta³ za-

skoczony na otwartej przestrzeni.

Cofnêli siê do kryjówki za ska³ami i O’Hara poinformowa³ wszystkich

o sytuacji.

– Jeœli dojdzie do strzelaniny – powiedzia³ na koniec – nie róbcie, cholera,

nic a nic. Zamieniacie siê w s³upy soli i nie wyœciubiacie nosa. Wprawdzie

background image

42

wiem, ¿e nie jesteœmy wojskiem, skoro jednak mo¿emy znaleŸæ siê pod ostrza-

³em, na zastêpcê dowódcy wyznaczam doktora Willisa. Jeœli nam siê coœ

przydarzy, rozkazy wydaje on.

Willis przytakn¹³.

Bratanica Aguillara rozmawia³a z Rohdem, a gdy O’Hara ruszy³, by

do³¹czyæ do Forestera, po³o¿y³a mu rêkê na ramieniu.

– Señor.

– Tak, señorita – popatrzy³ na ni¹.

– Proszê, b¹dŸcie ostro¿ni, pan i señor Forester. Nie chcê, by z naszego

powodu przytrafi³o siê wam coœ z³ego.

– Bêdziemy ostro¿ni – odpar³ O’Hara. – Proszê mi powiedzieæ, czy nosi

pani takie samo nazwisko jak wuj?

– Jestem Benedetta Aguillar.

Skin¹³ g³ow¹.

– A ja Tim O’Hara. Bêdê uwa¿a³.

Do³¹czy³ do dwóch pozosta³ych. Zeszli drog¹ do zakrêtu.

– W tych chatach mieszkali górnicy – powiedzia³ Rohde. – To, w przy-

bli¿eniu, najwiêksza wysokoœæ, na jakiej ludzie mog¹ ¿yæ stale, ludzie za-

aklimatyzowani, tacy jak nasi górscy indios. S¹dzê, ¿e powinniœmy zejœæ

z drogi i podejœæ z boku. Jeœli Grivas mia³ przyjació³, tu ich znajdziemy.

Wdrapali siê na zbocze i zeszli nad osadê. Na wyrwanej przez buldo¿e-

ry ze skalnej œciany mniej wiêcej równej przestrzeni sta³o oko³o tuzina chat

z bali, prawie identycznych jak te przy l¹dowisku.

– Nie jest dobrze – powiedzia³ Forester. – Zanim siê do nich dostanie-

my, bêdziemy musieli zejœæ z tego niewielkiego urwiska.

– Nie widzê dymu – zauwa¿y³ O’Hara.

– Mo¿e to o czymœ œwiadczyæ, ale nie musi – rzek³ Forester. – S¹dzê, ¿e

ja z Rohdem powinniœmy okr¹¿yæ chaty i podejœæ do nich od do³u. Jeœli

cokolwiek siê stanie, mo¿e zdo³asz odwróciæ ich uwagê.

– I co mia³bym robiæ? – zapyta³ O’Hara. – Rzucaæ kamienie?

Forester zatrz¹s³ siê od bezg³oœnego œmiechu. Wskaza³ na zbocze za osad¹.

– Wyjdziemy gdzieœ tam. Ze swojego stanowiska zobaczysz nas, lecz

bêdziemy poza polem widzenia kogokolwiek z osady. Jeœli droga bêdzie

wolna, dasz nam znak, ¿e mo¿emy podchodziæ.

Forester i Rohde odeszli cicho, O’Hara zaœ po³o¿y³ siê na brzuchu, przy-

gl¹daj¹c siê chatom. Nie przypuszcza³, by ktokolwiek w nich przebywa³.

L¹dowisko oddalone by³o od tego miejsca o niespe³na osiem kilometrów

drog¹ i ktoœ, kto chcia³by tam dotrzeæ z osady, zrobi³by to bez przeszkód.

Jeœli wspólnicy Grivasa w ogóle istnieli, to najprawdopodobniej znajdowali

siê gdzie indziej. Niemniej nale¿a³o siê upewniæ. Badawczo spogl¹da³ na

chaty, lecz nic tam nie dostrzeg³.

background image

43

Niebawem dojrza³ Forestera; macha³ doñ zza ska³y, któr¹ wczeœniej po-

kazywa³. Odpowiedzia³ gestem. Rohde szed³ pierwszy: podchodzi³ szero-

kim ³ukiem, tak aby dotrzeæ do osady z boku. Potem ruszy³ Forester, owym

osobliwym, przygarbionym, zygzakowatym biegiem doœwiadczonego ¿o³-

nierza, który spodziewa siê ostrza³u. O’Hara rozmyœla³ o Foresterze: ten fa-

cet, który wedle w³asnych s³ów potrafi pilotowaæ samolot, teraz zachowuje

siê jak wyszkolony ¿o³nierz piechoty. Dobrze orientuje siê w terenie i naj-

wyraŸniej jest przyzwyczajony równie¿ do wydawania rozkazów.

Forester skry³ siê za jedn¹ z chat, a potem, przy odleg³ym koñcu osady,

pojawi³ siê Rohde, st¹paj¹cy ostro¿nie z pistoletem w d³oni. Po chwili tak¿e

on znikn¹³. O’Hara poczu³ narastaj¹ce napiêcie. Po bardzo d³ugim, jak mu

siê wydawa³o, oczekiwaniu, spoza najbli¿szej chaty wy³oni³ siê krocz¹cy

najzupe³niej swobodnie Forester.

– Mo¿esz zejœæ! – zawo³a³. – Nie ma tu ¿ywej duszy.

O’Hara z ulg¹ wypuœci³ powietrze i wsta³.

– Wrócê i sprowadzê pozosta³ych! – wrzasn¹³, a Forester ruchem rêki

wyrazi³ zgodê.

O’Hara cofn¹³ siê do drogi, przej¹³ grupkê i zszed³ z ni¹ do osady. Fore-

ster i Rohde czekali na g³ównej „ulicy”.

– Mieliœmy szczêœcie! – zawo³a³ Forester. – Tu jest mnóstwo ¿arcia!

Nagle O’Hara uzmys³owi³ sobie, ¿e nie jad³ ju¿ pó³tora dnia. Nie odczu-

wa³ szczególnego g³odu, jednak wiedzia³, ¿e bez jedzenia ani on, ani ktokol-

wiek inny nie poci¹gnie d³ugo. Znalezienie ¿ywnoœci zasadniczo odmieni³o

sytuacjê na kolejnym etapie wêdrówki.

– Wiêkszoœæ chat jest pusta, lecz trzy z nich s¹ w pe³ni wyposa¿one, nie

brak nawet grzejników na ropê – poinformowa³ Forester.

O’Hara spojrza³ na poznaczon¹ œladami kó³ ziemiê.

– Dzieje siê tu coœ dziwnego. Rohde mówi³ mi, ¿e kopalnia jest opusz-

czona od dawna, a przecie¿ mamy wszêdzie œlady ¿ycia i ani ¿ywej duszy

doko³a. Do diab³a, co jest grane?

Forester wzruszy³ ramionami.

– Mo¿e u komuchów nawala organizacja – powiedzia³. – Latynosi nigdy

nie s³ynêli z dobrego planowania. Mo¿e ktoœ wsadzi³ im kij w szprychy.

– Niewykluczone – zgodzi³ siê O’Hara. – Tak czy owak, mo¿emy to

wykorzystaæ. Jak s¹dzisz, co powinniœmy teraz zrobiæ? Jak d³ugo tu zosta-

niemy?

Forester popatrzy³ na grupkê w³aœnie wchodz¹c¹ do jednej z chat, a póŸ-

niej podniós³ wzrok na niebo.

– Jesteœmy nieŸle skonani – stwierdzi³. – Mo¿e powinniœmy pozostaæ tu

do jutra? Posi³ek trochê potrwa i zanim bêdziemy mogli wyruszyæ, zrobi siê

póŸno. Powinniœmy spêdziæ tu noc i dobrze siê wygrzaæ.

background image

44

– Poradzimy siê Rohdego – rzek³ O’Hara. – Jest ekspertem od gór i wy-

sokoœci.

Chaty by³y dobrze wyposa¿one. Znajdowa³y siê w nich kuchenki nafto-

we, prycze, sporo koców, a tak¿e ¿ywnoœæ w puszkach w du¿ym wyborze.

W jednym z domków zauwa¿yli na stole pozosta³oœci po posi³ku: nie po-

zmywane talerze i zamarzniête fusy po kawie w cynowych kubkach. O’Hara

zbada³ gruboœæ lodu, który pod naciskiem jego palca pêk³.

– Odeszli st¹d niedawno – powiedzia³. – Gdyby chata nie by³a ogrzewana,

to œwiñstwo zamarz³oby do dna. – Poda³ kubek Rohdemu. – Co o tym s¹dzisz?

Rohde uwa¿nie obejrza³ lód.

– Jeœli wychodz¹c wy³¹czyli grzejniki, ciep³o w chacie utrzyma³o siê

jeszcze przez pewien czas. – Zbada³ lód i g³êboko siê zamyœli³. – Chyba byli

tu dwa dni temu – oznajmi³ na koniec.

– Powiedzmy: wczoraj rano – zasugerowa³ O’Hara. – Czyli mniej wiê-

cej wtedy, kiedy wystartowaliœmy z San Croce.

Forester jêkn¹³ w rozterce.

– To wszystko nie trzyma siê kupy. Dlaczego najpierw zadali sobie tyle

trudu, poczynili te ca³e przygotowania, a potem siê zmyli? Jedno jest pewne:

Grivas liczy³ na komitet powitalny. I, do diab³a, gdzie on jest?

O’Hara zwróci³ siê do Rohdego:

– Myœlimy o pozostaniu tu na noc. Co o tym s¹dzisz?

– Tu jest lepiej ni¿ przy kopalni – odpar³ Rohde. – Straciliœmy du¿o wyso-

koœci. Oceniam, ¿e jesteœmy teraz gdzieœ na czterech tysi¹cach metrów, mo¿e

nieco wy¿ej. Jedna noc spêdzona tutaj nam nie zaszkodzi. Lepiej pozostawaæ

pod os³on¹, ni¿ spêdzaæ noc pod go³ym niebem, nawet gdyby mia³o to byæ

jeszcze ni¿ej. – Zmarszczy³ brwi. – Jednak sugerujê, byœmy czuwali.

Forester przytakn¹³.

– Bêdziemy robiæ to na zmiany.

Panna Ponsky i Benedetta przygotowywa³y na kuchence zupê. Armstrong

w³¹czy³ ju¿ grzejnik, a Willis sortowa³ konserwy. Przywo³a³ O’Harê.

– Chyba powinniœmy wzi¹æ coœ na drogê – powiedzia³. – Mo¿e siê przydaæ.

– Dobry pomys³ – odrzek³ O’Hara.

Willis uœmiechn¹³ siê.

– To wszystko wygl¹da bardzo apetycznie, ale ja nie znam hiszpañskie-

go. Orientujê siê tylko na podstawie obrazków na etykietkach. Kiedy skoñ-

czê sortowanie, lepiej niech jeszcze ktoœ siê temu przyjrzy.

Forester i Rohde zeszli drog¹ w dó³, by wybraæ najlepsze miejsce na

wystawienie warty. Po powrocie Forester powiedzia³:

– Rohde bierze pierwsz¹ zmianê. ZnaleŸliœmy niez³e miejsce, z którego

mo¿na obserwowaæ drogê na odcinku dobrych trzech kilometrów. A jeœli nad-

jad¹ w nocy, na pewno bêd¹ mieli w³¹czone œwiat³a. – Spojrza³ na zegarek. –

background image

45

Mamy szeœciu sprawnych mê¿czyzn. Zatem jeœli wyruszymy wczesnym ran-

kiem, zmiany bêd¹ dwugodzinne. To nieŸle. Wszyscy z³api¹ doœæ snu.

Kiedy skoñczyli posi³ek, Benedetta zanios³a coœ do jedzenia Rohdemu.

O’Hara znalaz³ siê w towarzystwie Armstronga.

– Mówi³eœ, ¿e jesteœ historykiem – zagadn¹³. – Przypuszczam, ¿e przy-

jecha³eœ tu z powodu Inków.

– Och, nie – odrzek³ Armstrong. – Zupe³nie nie mieszcz¹ siê w obszarze

moich zainteresowañ. Zajmujê siê œredniowieczem.

– Ach, tak – ma³o b³yskotliwie odpar³ O’Hara.

– Nie mam pojêcia o Inkach i nieszczególnie chcê je mieæ – wyzna³

otwarcie Armstrong. Uœmiechn¹³ siê pod nosem. – Przez ostatnich dziesiêæ

lat nie mia³em prawdziwych wakacji. Jak ka¿dy kulturalny cz³owiek, jeŸdzi-

³em do Francji lub W³och i zanim siê obejrza³em, ju¿ tkwi³em w robocie po

uszy. – Wyj¹³ fajkê i niepewnie zajrza³ do kapciucha z tytoniem. – Tego roku

postanowi³em pojechaæ na wakacje do Ameryki Po³udniowej. Wszystko, co

tu mamy, to historia przedeuropejska i wspó³czesna. ¯adnego œredniowie-

cza. Sprytny jestem, prawda?

O’Hara uœmiechn¹³ siê, podejrzewaj¹c, ¿e Armstrong troszkê go pod-

puszcza.

– A czym pan siê zajmuje, doktorze Willis? – zapyta³.

– Jestem fizykiem – us³ysza³ w odpowiedzi. – Interesuje mnie promie-

niowanie kosmiczne na du¿ych wysokoœciach, jakkolwiek nie mam w tym

znacz¹cych osi¹gniêæ.

Rzeczywiœcie stanowi¹ przedziwne towarzystwo, pomyœla³ O’Hara, spo-

gl¹daj¹c na pannê Ponsky, która z o¿ywieniem przemawia³a do Aguillara.

Niezwyk³y by³ to widok. Stara panna, belferka z Nowej Anglii, urz¹dzaj¹ca

wyk³ad mê¿owi stanu. Bez w¹tpienia po powrocie do swej maleñkiej szkó³ki

bêdzie mia³a o czym opowiadaæ uczniom.

– A co to w ogóle za miejsce? – zapyta³ Willis.

– Kwatery górników z tej kopalni na górze – odpar³ O’Hara. – Tak po-

wiedzia³ Rohde.

Willis ze zrozumieniem skin¹³ g³ow¹.

– Mieli tu równie¿ warsztaty – powiedzia³. – Oczywiœcie zabrano ca³¹

maszyneriê, ale to i owo zosta³o. – Zadr¿a³. – Nie mogê powiedzieæ, abym

mia³ ochotê pracowaæ w podobnym miejscu.

O’Hara rozejrza³ siê po chacie.

– Ani ja. – Dostrzeg³ biegn¹c¹ w dó³ œciany rurê kablow¹. – Zastana-

wiam siê, sk¹d brali elektrycznoœæ?

– Mieli w³asn¹ elektrowniê, tam s¹ jej pozosta³oœci. Generator znikn¹³,

zapewne wymontowano go po zamkniêciu kopalni. Jak s¹dzê, rozkradli pra-

wie wszystko, zosta³o tyle co nic.

background image

46

Armstrong poci¹gn¹³ ostatni raz fajkê, czemu towarzyszy³o smêtne bul-

gotanie.

– Có¿, koniec z tytoniem. A¿ do powrotu do cywilizacji. – Wystuka³ po-

pió³. – Proszê powiedzieæ, kapitanie, co pan porabia w tych stronach œwiata?

– Och, pilotujê samoloty sk¹d siê da i dok¹d siê da – odpowiedzia³ O’Ha-

ra. Ale z tym ju¿ koniec, pomyœla³. U Filsona by³ skoñczony; ten nigdy nie

wybaczy pilotowi, który, obojêtnie z jakich powodów, skasowa³ jedn¹ z jego

maszyn. Straci³em robotê, pomyœla³, parszywa to by³a praca, ale przecie¿

utrzymywa³a mnie na powierzchni.

Wróci³a dziewczyna. Podszed³ do niej.

– Czy coœ siê dzieje na drodze? – zapyta³.

Pokrêci³a g³ow¹.

– Nic. Wszêdzie jest spokój.

– To jest goœæ. Na pewno doskonale zna te góry… no i to i owo z medycyny.

– Urodzi³ siê w tych stronach – powiedzia³a Benedetta. – Studiowa³

medycynê, zanim… – urwa³a.

– Zanim co? – zachêci³ O’Hara.

– Zanim dokonano przewrotu. – Spojrza³a na swe d³onie. – Zginê³a ca³a

jego rodzina. Oto dlaczego nienawidzi Lopeza. Oto dlaczego wspó³pracuje

z moim wujem. Wie, ¿e wuj zniszczy Lopeza.

– Wydawa³o mi siê, ¿e jest po prostu bardzo wojowniczy – powiedzia³ O’Hara.

– Szkoda tego Miguela. Mia³ przed sob¹ tak¹ przysz³oœæ. Bardzo intere-

sowa³a go soroche, wiesz. Zamierza³ zaj¹æ siê jej badaniem natychmiast po

ukoñczeniu studiów. Kiedy jednak nast¹pi³ przewrót, musia³ opuœciæ kraj,

a nie maj¹c pieniêdzy, nie móg³ kontynuowaæ nauki. Przez jakiœ czas praco-

wa³ w Argentynie, potem spotka³ mojego wuja. Ocali³ mu ¿ycie.

– Jak to? – O’Hara uniós³ brwi.

– Pocz¹tkowo Lopez wiedzia³, ¿e nie jest bezpieczny, dopóki mój wuj

¿yje. Rozumiesz, zdawa³ sobie sprawê, ¿e wujaszek zorganizuje opozycjê,

nielegaln¹, rzecz jasna. Zatem wujkowi grozi³o niebezpieczeñstwo ze strony

wrogów, gdziekolwiek by³, nawet w Argentynie. Dokonano kilku prób za-

machu na jego ¿ycie i podczas jednej z nich ocali³ go Miguel.

– Twój wujek musia³ siê czuæ jak drugi Trocki – wtr¹ci³ O’Hara. – Joe

Stalin za³atwi³ go w Meksyku.

– Rzeczywiœcie – wykrzywi³a usta z niesmakiem. – Ale tamci byli ko-

munistami. Tak czy owak, od tej chwili Miguel trzyma siê nas. Oœwiadczy³,

¿e chce tylko strawy i miejsca do spania i ¿e pomo¿e wujkowi powróciæ do

Kordyliery. No i tak tu siê znaleŸliœmy.

Fakt, pomyœla³ O’Hara; rozbitkowie na cholernej górze, u której podnó-

¿a czeka Bóg wie co. Niebawem Armstrong wyszed³ zast¹piæ Rohdego. Do

O’Hary podesz³a panna Ponsky.

background image

47

– Niech pan wybaczy mi to idiotyczne zachowanie w samolocie – po-

wiedzia³a. – Nie wiem, co mnie napad³o.

O’Hara pomyœla³, ¿e nigdy nie nale¿y t³umaczyæ siê ze œmiertelnego

strachu; sam mia³ cholernego pietra. Ale nie móg³ siê do tego przyznaæ. W roz-

mowie z ni¹ nawet nie mia³ prawa u¿yæ s³owa „strach”. By³oby to niewyba-

czalne: nikt nie lubi, gdy przypomina mu siê chwile s³aboœci, nawet taka

leciwa dziewoja. Uœmiechn¹³ siê i powiedzia³ dyplomatycznie:

– Nie ka¿dy sprosta³by podobnemu doœwiadczeniu równie znakomicie

jak pani, panno Ponsky.

Udobrucha³a siê. Zrozumia³, ¿e obawia³a siê ofukniêcia. Nale¿a³a do

tego typu ludzi, którzy s¹ gotowi dra¿niæ bol¹cy z¹b, zamiast próbowaæ o nim

zapomnieæ. Uœmiechnê³a siê i zapyta³a:

– A zmieniaj¹c temat, kapitanie O’Hara, co s¹dzi pan o tej ca³ej gadani-

nie o komunistach?

– Uwa¿am, ¿e s¹ zdolni do wszystkiego – odpar³ O’Hara posêpnie.

– Po powrocie zamierzam przedstawiæ raport w Departamencie Stanu.

¯eby pan s³ysza³, co señor Aguillar opowiada³ mi o generale Lopezie! Moim

zdaniem, Departament Stanu powinien poprzeæ Aguillara w jego walce prze-

ciwko Lopezowi i komunistom.

– Sk³onny jestem zgodziæ siê z pani¹ – odrzek³. – Jednak wasz Departa-

ment Stanu byæ mo¿e nie wierzy w celowoœæ interweniowania w wewnêtrz-

ne sprawy Kordyliery.

– Zawracanie g³owy – powiedzia³a z przek¹sem. – Przecie¿ powinni-

œmy zwalczaæ komunistów, czy¿ nie tak? A poza tym señor Aguillar zapew-

nia mnie, ¿e natychmiast po usuniêciu Lopeza przeprowadzi wolne wybory.

Jest prawdziwym demokrat¹, takim jak pan czy ja.

O’Hara rozmyœla³ nad konsekwencjami opanowania przez komunistów

kolejnego pañstwa po³udniowoamerykañskiego. Agenci Kuby dr¹¿yli ca³¹

Amerykê £aciñsk¹, jak korniki mebel. Próbowa³ zastanowiæ siê nad strate-

gicznym znaczeniem Kordyliery – otacza³a Andy, dotyka³a Pacyfiku i jak

karabin mierzy³a w serce kontynentu. Uzna³, ¿e Amerykanie bêd¹ bardzo

niezadowoleni, je¿eli kraj ten wpadnie w rêce komunistów.

Wróci³ Rohde, przez kilka minut rozmawia³ z Aguillarem, a potem pod-

szed³ do O’Hary i œciszonym g³osem poinformowa³:

– Señor Aguillar chcia³by z tob¹ pomówiæ.

Przywo³a³ gestem Forestera i wszyscy trzej podeszli do siedz¹cego na

pryczy Aguillara.

Humor mu dopisywa³ i, o dziwo, wygl¹da³ nader rzeœko. Jego oczy pa-

trzy³y ¿ywo, a g³os pobrzmiewa³ moc¹ i w³adczoœci¹, czego O’Hara dot¹d w

nim nie s³ysza³. Uœwiadomi³ sobie, ¿e jest to mocny cz³owiek; mo¿e niezbyt

mocny cia³em, które starza³o siê i zaczyna³o zawodziæ, lecz na pewno mocny

background image

48

duchem. O’Hara podejrzewa³, ¿e gdyby starszy pan nie mia³ silnej woli, jego

cia³o nie wytrzyma³oby trudów, przez jakie musia³o przejœæ.

Aguillar powiedzia³:

– Najpierw, panowie, muszê podziêkowaæ wam za wszystko, co uczyni-

liœcie, i wyraziæ szczere ubolewanie z powodu przykroœci, na jakie was nara-

zi³em. – Ze smutkiem pokiwa³ g³ow¹. – Tym, który najczêœciej doznaje

uszczerbku podczas naszych latynoskich spiêæ politycznych, jest niewinny

obserwator. Przykro mi, ¿e musia³o siê staæ coœ takiego i ¿e by³o wam dane

ujrzeæ moj¹ ojczyznê w tak niekorzystnym œwietle.

– Có¿ innego mogliœmy zrobiæ? – zapyta³ Forester. – Wszyscy jechali-

œmy na jednym wózku.

– Rad jestem, ¿e tak to pan widzi – odrzek³ Aguillar. – A to z powodu

tego, co jeszcze mo¿e na nas spaœæ. Co siê stanie, jeœli natkniemy siê na

komunistów, których tu nie ma, choæ byæ powinni?

– Zanim do tego dojdziemy, chcia³bym zadaæ jedno pytanie – wtr¹ci³

O’Hara. Aguillar uniós³ brwi i gestem poleci³ mu kontynuowaæ, zatem O’Hara

rzek³ z namys³em: – Sk¹d wiemy, ¿e chodzi tu o komunistów? Señorita Agu-

illar mówi³a mi, ¿e Lopez ju¿ kilkakrotnie próbowa³ pana zlikwidowaæ. Sk¹d

pan wie, ¿e to nie on wyniucha³ pañski powrót i nie próbuje po raz kolejny?

Aguillar pokrêci³ g³ow¹.

– Lopez, mówi¹c najproœciej, jest zgran¹ kart¹. Wiem o tym. Proszê nie

zapominaæ, ¿e jestem politykiem-praktykiem i proszê uwierzyæ, ¿e znam swój

zawód. Lopez zapomnia³ o mnie kilka lat temu, a obecnie jest zainteresowa-

ny tylko tym, by bezpiecznie wypuœciæ z r¹k ster w³adzy i przejœæ w stan

spoczynku. Co siê zaœ tyczy komunistów, przez wiele lat obserwowa³em ich

robotê w tym kraju, by³em œwiadkiem, jak podminowuj¹ rz¹d i flirtuj¹ ze

spo³eczeñstwem. Niedaleko w tym zaszli, w przeciwnym razie bowiem po-

zbyliby siê Lopeza wczeœniej. Tylko ja stanowiê dla nich zagro¿enie. I mam

pewnoœæ, ¿e to im zawdziêczamy sytuacjê, w której siê znaleŸliœmy.

Forester wtr¹ci³ mimochodem:

– Umieraj¹c, Grivas usi³owa³ zasalutowaæ zaciœniêt¹ piêœci¹.

– No dobra – powiedzia³ O’Hara. – Ale zacznijmy od tego, po co by³ ten

ca³y urz¹dzony przez Grivasa cyrk? Dlaczego po prostu nie umieœci³ w da-

kocie bomby zegarowej, która z ³atwoœci¹ wykona³aby zadanie?

Aguillar uœmiechn¹³ siê.

– Señor O’Hara, w mojej karierze politycznej czterokrotnie rzucano na

mnie bomby i wszystkie zawiod³y. Nasza polityka opiera siê na emocjach,

a emocje nie sprzyjaj¹ starannemu wykonawstwu, nawet wykonawstwu bomb.

Jestem przekonany, ¿e komunizm nie jest w stanie odmieniæ wrodzonych

cech moich rodaków. Chcieli mieæ absolutn¹ pewnoœæ, dlatego wybrali nie-

szczêsnego Grivasa. Czy uzna³by pan Grivasa za cz³owieka emocjonalnego?

background image

49

– Chyba tak – odpar³ O’Hara, przypominaj¹c sobie przedœmiertne unie-

sienie Grivasa. – A poza tym by³ bardzo niedba³y.

Aguillar roz³o¿y³ rêce, pewien, ¿e dowiód³ swej tezy. Postawi³ jednak

kropkê nad „i”:

– Grivas zapewne by³ szczêœliwy, ¿e powierzono mu takie zadanie. Od-

wo³ywa³o siê do jego sk³onnoœci teatralnych, a moi doradcy s¹ bardzo roz-

mi³owani w teatralnoœci. Co siê zaœ tyczy… hm… niedbalstwa. Grivas spar-

taczy³ pierwsz¹ czêœæ operacji, daj¹c siê g³upio zabiæ, a jego kompani spar-

taczyli ca³¹ resztê, nie stawiaj¹c siê na spotkanie z nami.

O’Hara potar³ podbródek. Nakreœlony przez Aguillara obraz nabiera³

dlañ dziwacznej spójnoœci.

– A teraz, przyjaciele, przejdŸmy do sprawy nastêpnej – kontynuowa³

Aguillar. – Za³ó¿my, ¿e podczas schodzenia z góry napotkamy tych ludzi…

tych komunistów. Co siê wówczas stanie? – Powiód³ po O’Harze i Foreste-

rze spojrzeniem rozjaœnionych oczu. – To nie wasza walka. Nie jesteœcie

obywatelami Kordyliery i ciekawi mnie, co wtedy zrobicie? Czy oddacie

tego latynoskiego polityka w rêce jego nieprzyjació³, czy te¿…

– Bêdziemy walczyæ – dokoñczy³ za niego Forester.

– To tak¿e moja walka – powiedzia³ O’Hara szorstko. – Wprawdzie nie

jestem z Kordyliery, lecz to we mnie Grivas skierowa³ broñ i zmusi³ do roz-

trzaskania samolotu. To mi siê nie spodoba³o. I nie przypad³ mi do gustu

widok, jaki przedstawiali sob¹ Coughlinowie. Tak czy owak, nie znoszê ko-

munistów i dlatego s¹dzê, ¿e w sumie to tak¿e moja walka.

– Podpisujê siê pod tym – rzuci³ Forester.

Aguillar uniós³ d³oñ.

– To nie takie proste. Pod uwagê nale¿y braæ tak¿e innych. Czy to fair,

na przyk³ad, w stosunku do panny… hm… Ponsky? Otó¿ proponujê rzecz

nastêpuj¹c¹: Miguel, moja bratanica i ja oddalimy siê do innej chaty, daj¹c

wam mo¿liwoœæ swobodnego przedyskutowania sprawy. Ja zaœ zastosujê siê

do waszej wspólnie podjêtej decyzji.

Forester popatrzy³ badawczo na Peabody’ego, który w³aœnie wychodzi³

z chaty. Potem przeniós³ wzrok na O’Harê i powiedzia³:

– S¹dzê, ¿e tê kwestiê powinniœmy pozostawiæ do chwili, gdy bêdzie

z kim walczyæ. Mo¿liwe, ¿e po prostu bez przeszkód st¹d odejdziemy.

Aguillar dostrzeg³ rzucone Peabody’emu spojrzenie Forestera. Uœmiech-

n¹³ siê sardonicznie.

– Widzê, ¿e i pan jest politykiem, señor Forester. – Machn¹³ rêk¹ z rezy-

gnacj¹. – Doskonale, chwilowo odk³adamy problem. Jednak s¹dzê, ¿e bê-

dziemy musieli do niego wróciæ.

– Szkoda, ¿e musimy schodziæ z góry – powiedzia³ Forester. – Niew¹tpliwie

rozpoczn¹ siê poszukiwania z powietrza i mo¿e lepiej by³oby trzymaæ siê dakoty.

4 – Cytadela w Andach

background image

50

– Nie wy¿ylibyœmy tam – wtr¹ci³ Rohde.

– Wiem. A jednak szkoda.

– Moim zdaniem, nie ma to wiêkszego znaczenia – stwierdzi³ O’Hara. –

Z powietrza trudno bêdzie dostrzec wrak spoczywaj¹cy u samego podnó¿a

urwiska. – Zawaha³ siê. – I przynajmniej na razie nic nie wiem o wszczêciu

jakichkolwiek poszukiwañ.

Forester raptownie szarpn¹³ g³ow¹.

– Do diab³a, co chcesz przez to powiedzieæ?

– Andes Airlift to linia nie odznaczaj¹ca siê sprawn¹ organizacj¹, a Fil-

son, mój szef, nie jest specem od papierkowej roboty. Ten lot nie mia³ nawet

numeru; pamiêtam, ¿e przed startem z San Croce sam siê nad tym zastana-

wia³em. Pewne jak w banku, ¿e wie¿a San Croce nie zada³a sobie trudu po-

wiadomienia Santillany o naszym przylocie. – Widz¹c zaœ wyraz twarzy

Forestera, doda³: – Ca³y ten biznes to jedno wielkie gówno.

– Jednak twój szef z pewnoœci¹ zaniepokoi siê, jeœli nie dasz znaku ¿ycia.

– Zapewne – zgodzi³ siê O’Hara. – Kaza³ mi zatelefonowaæ do siebie

z Santillany. Ale pocz¹tkowo nie bêdzie to wielki niepokój. Bywa³y sytu-

acje, kiedy nie dzwoni³em, mimo ¿e o to prosi³, i co najwy¿ej mia³em trucie

dupy z powodu straty ³adunku powrotnego. Nie s¹dzê, by przynajmniej przez

kilka dni martwi³ siê zaginiêciem samolotu.

Forester nad¹³ policzki i powiedzia³:

– Fiu, fiu, organizacja w stylu japoñskim. Teraz naprawdê czujê siê za-

gubiony.

– Mo¿emy liczyæ tylko na siebie – doda³ Rohde. – Jak widzê, tylko sie-

bie mo¿emy byæ pewni.

– Poza tym zeszliœmy z kursu – powiedzia³ O’Hara. – Poszukiwania

zaczn¹ na pó³noc od tego miejsca… Jeœli w ogóle zaczn¹.

Rohde popatrzy³ na zasypiaj¹cego Aguillara.

– W tej chwili nie mo¿emy zrobiæ nic – zauwa¿y³. – Ale musimy spaæ.

Jutro czeka nas ciê¿ki dzieñ.

III

I tej nocy O’Hara nie spa³ dobrze. Jednak tym razem odpoczywa³ przynaj-

mniej z pe³nym brzuchem i na materacu, a nie na twardej pod³odze i z kiszka-

mi graj¹cymi marsza. Wartê pe³ni³ Peabody. O’Hara mia³ go zmieniæ o dru-

giej; by³ rad, kiedy nadesz³a jego pora. Za³o¿y³ swoj¹ skórzan¹ kurtkê

i otrzymane od Forestera palto. Podejrzewa³, ¿e w ci¹gu najbli¿szych dwóch

godzin bêdzie zadowolony z faktu, i¿ je ma. Kiedy wychodzi³, Forester poma-

cha³ mu, lecz nic nie powiedzia³.

background image

51

Nocne powietrze by³o rozrzedzone i zimne. Schodz¹c drog¹ w dó³, O’Ha-

ra dygota³. Tak jak powiedzia³ Rohde, szanse przetrwania tu, chocia¿ wiêk-

sze ani¿eli przy l¹dowisku, by³y jednak nader nik³e. Mia³ œwiadomoœæ, ¿e

jego serce ³omocze i ¿e ma przyœpieszony oddech. By³oby znacznie lepiej,

gdyby zeszli do Quebrady, jak Rohde nazwa³ poprzeczn¹ dolinê, ku której

zamierzali siê skierowaæ. Dotar³ do zakrêtu, gdzie musia³ zejœæ z drogi. Zbli-

¿y³ siê do nawis³ego wystêpu skalnego, który Rohde wybra³ na punkt obser-

wacyjny. Peabody powinien sterczeæ na szczycie tej ska³y i s³yszeæ, jak on

nadchodzi. Jednak nie by³o œladu jego obecnoœci.

O’Hara zawo³a³ pó³g³osem: „Peabody”. Cisza. Okr¹¿y³ wystêp skalny,

by dostrzec jego obrys na tle nieba. Na grzbiecie zauwa¿y³ wybrzuszenie,

które nie do koñca potrafi³ zidentyfikowaæ. Zacz¹³ siê wspinaæ, a kiedy osi¹-

gn¹³ szczyt, us³ysza³ zduszone pochrapywanie. Potrz¹sn¹³ Peabodym, a jego

stopa potr¹ci³a butelkê. Peabody by³ pijany.

– Ty cholerny g³upcze – powiedzia³ i zacz¹³ policzkowaæ Peabody’ego,

co jednak nie przynios³o oczekiwanego rezultatu. Peabody mamrota³ coœ

w pijackim oszo³omieniu, ale nie odzyskiwa³ œwiadomoœci.

– Powinienem pozwoliæ zdechn¹æ ci tu z zimna – wyszepta³ O’Hara jado-

wicie. Jednak wiedzia³, ¿e nie potrafi³by siê na to zdobyæ. Wiedzia³ tak¿e, ¿e

sam nie zdo³a zataszczyæ Peabody’ego do osady. Musia³ wezwaæ pomoc.

Powiód³ spojrzeniem po zboczach, a poniewa¿ wszêdzie panowa³ spo-

kój, zsun¹³ siê ze ska³y i ruszy³ drog¹ pod górê. Kiedy wszed³ do chaty,

Forester wci¹¿ nie spa³.

– O co chodzi? – zapyta³ ogarniêty nag³ym niepokojem.

– Peabody jest nieprzytomny – odpar³ O’Hara. – Potrzebujê pomocy,

¿eby go tu przytaszczyæ.

– Niech cholera weŸmie te wysokoœci – powiedzia³ Forester wzuwaj¹c

buty.

– To nie wysokoœci – odrzek³ O’Hara oziêble. – Sukinsyn jest w trupa

pijany.

Forester zakl¹³ pod nosem.

– Sk¹d wzi¹³ gorza³kê?

– Przypuszczam, ¿e znalaz³ w jednej z chat. Ja ci¹gle mam swoj¹ pier-

siówkê. Oszczêdza³em dla Aguillara.

– Dobra – powiedzia³ Forester. – Przywleczemy tego cholernego durnia.

Zadanie nie nale¿a³o do ³atwych. Peabody by³ wielkim, rozlaz³ym mê¿-

czyzn¹, a jego cia³o przewala³o siê opornie. Jednak wreszcie dopiêli celu i bez-

ceremonialnie zwalili go na pryczê. Forester wysapa³ siê i powiedzia³:

– Jeœli nie bêdziemy go mieæ na oku, ten idiota wykoñczy nas wszyst-

kich. – Urwa³. – Zejdê z tob¹. Mo¿e lepiej mieæ tam teraz dwie pary oczu

zamiast jednej.

background image

52

Wrócili na stanowisko. Wbili wzrok w okryte ciemnoœciami zbocze góry.

Milczeli przez kwadrans. Jednak niczego nie dostrzegli i nie us³yszeli.

– Chyba wszystko w porz¹dku – powiedzia³ Forester na koniec. Zmieni³

pozycjê, by rozprostowaæ koœci. – Co s¹dzisz o starszym panu?

– Chyba jest okay – odpar³ O’Hara.

– Przyzwoity goœæ. Niez³y polityk. Jeœli poci¹gnie d³u¿ej, ma szansê zo-

staæ dobrym, liberalnym mê¿em stanu. Ale w tej czêœci œwiata libera³om rzad-

ko udaje siê poci¹gn¹æ d³ugo, a s¹dzê, ¿e jest ciut za miêkki. – Forester zachi-

chota³. – Nawet kiedy chodzi o jego ¿ycie lub œmieræ, ¿e nie wspomnê o brata-

nicy, wci¹¿ upiera siê przy procedurze demokratycznej. Chce, byœmy g³oso-

wali nad tym, czy mamy go przekazaæ w ³apy komuchów. Tylko pomyœl.

– Komunistom nie odda³bym nikogo – odpar³ O’Hara. Zerkn¹³ z ukosa na

ciemn¹ sylwetkê Forestera. – Mówi³eœ, ¿e potrafisz pilotowaæ samolot. Do-

myœlam siê, ¿e ma to zwi¹zek z twoim zawodem; samolot firmy i w ogóle.

– Do diab³a, nie. Moja firma nie jest na to ani dostatecznie du¿a, ani

wystarczaj¹co bogata. S³u¿y³em w si³ach powietrznych i lata³em w Korei.

– To tak samo jak ja. Ale ja by³em w RAF-ie.

– No, no, kto by pomyœla³ – Forester by³ zachwycony. – Gdzie stacjono-

wa³eœ?

O’Hara rzuci³ nazwê i doda³:

– Wiêc tak samo jak ja lata³eœ na sabre’ach. Przeprowadzaliœmy wspól-

ne operacje. Cholera, wiêc na pewno odbywaliœmy wspólne loty.

– Prawdopodobnie.

Przez chwilê le¿eli pogr¹¿eni w przyjacielskim milczeniu, a potem Fo-

rester zapyta³:

– Za³atwi³eœ jakieœ migi? Ja dosta³em cztery. Ale potem mnie wycofali. By-

³em wœciek³y jak diabli. Chcia³em byæ bohaterem wojennym, asem, kapujesz?

– U was trzeba mieæ piêæ zestrzeleñ, prawda?

– Tak – odpar³ Forester. – A ty mia³eœ coœ?

– Kilka.

Zestrzeli³ osiem migów. Ale o tej czêœci swego ¿ycia wola³ zapomnieæ. Fo-

rester wyczu³ jego rezerwê i nie dr¹¿y³ tematu. Po kilku minutach powiedzia³:

– Chyba wrócê i z³apiê trochê snu, jeœli zdo³am. Ruszamy w drogê wczeœnie.

Kiedy odszed³, O’Hara zapatrzy³ siê w mrok i rozmyœla³ o Korei. By³ to

w jego ¿yciu punkt zwrotny. Przed Kore¹ pi¹³ siê coraz wy¿ej; po Korei by³

ju¿ tylko bezkresny zjazd w dó³, a¿ do Filsona, a teraz jeszcze ni¿ej. Zastana-

wia³ siê, gdzie skoñczy.

Rozmyœlania o Korei wywo³a³y z przesz³oœci Margaret i list. Czyta³ go

podczas dy¿uru bojowego na zmro¿onym lotnisku. Amerykanie mieli swoje

okreœlenie na ten rodzaj listów – nazywali je „Drogimi Johnami”. By³a rzeczo-

wa i sugerowa³a, ¿e skoro s¹ doroœli, powinni zachowaæ rozs¹dek – a dalej

background image

53

wszystkie te pospolite racjonalizacje, które maskowa³y najzwyklejsz¹ niewier-

noœæ. Spogl¹daj¹c z perspektywy czasu, O’Hara dostrzeg³ w ca³ej tej sprawie

drobne aspekty humorystyczne. Nie by³o ich wiele, ale jednak… Nale¿a³ do

tej niechlubnej, dziesiêcioprocentowej cz¹stki ka¿dej armii, walcz¹cej z dala

od domu, której ¿o³nierze trac¹ swe ¿ony na rzecz cywilów. Ale lektura tego

listu na zimnym lotnisku w Korei wcale na nale¿a³a do zabawnych.

Piêæ minut póŸniej rozleg³ siê sygna³ i ju¿ by³ w powietrzu, a pó³ godzi-

ny po tym toczy³ walkê. Podj¹³ j¹ z zimn¹ zaciek³oœci¹ i absolutnym brakiem

rozwagi. W trzy minuty zestrzeli³ dwa migi, zaskoczywszy je po prostu swym

zuchwalstwem. Potem chiñski pilot z ch³odniejszym umys³em zestrzeli³ jego

i resztê wojny O’Hara spêdzi³ w bambusowej klatce.

Nie lubi³ rozmyœlaæ o tamtych czasach i o tym wszystkim, co go wów-

czas spotka³o. Wyszed³ z tego z honorem. Ale kiedy wróci³ do Anglii, psy-

chiatrzy mieli z nim u¿ywanie. Robili, co mogli, jednak nie potrafili skru-

szyæ skorupy, jak¹ wokó³ siebie zbudowa³ – a i on sam nie potrafi³ wówczas

wydostaæ siê z niej. I tak to sz³o – zdemobilizowany, z odpraw¹, któr¹ bez-

zw³ocznie roztrwoni³, najpierw ³apa³ dobre roboty, potem gorsze, a¿ trafi³ do

Filsona. I zawsze pi³. Coraz wiêcej i wiêcej gorza³y, która okazywa³a siê

coraz mniej i mniej skuteczna przy próbach wype³nienia i unicestwienia na-

rastaj¹cej w nim bolesnej pustki.

Niespokojnie poruszy³ siê na skale i us³ysza³ brzêk butelki. Wyci¹gn¹³

rêkê, chwyci³ j¹ i podniós³ ku niebu. Jakaœ jedna czwarta jeszcze pozosta³a.

Uœmiechn¹³ siê. Nie móg³ siê tym upiæ, ale i tyle chêtnie przyj¹³. Gdy ognisty

p³yn rozchodzi³ siê i rozgrzewa³ jego cia³o, doœwiadczy³ jednak poczucia winy.

IV

Peabody okazywa³ pijack¹ wojowniczoœæ, kiedy obudzi³ siê i stwier-

dzi³, ¿e spogl¹da na niego O’Hara. Wygl¹da³ na zastraszonego, lecz wkrótce

zwyciê¿y³ jego instynkt atakowania.

– Nie chcê o niczym s³yszeæ – wyj¹ka³. – Nie od cholernego d¿emojada.

O’Hara patrzy³ na niego. Nie mia³ ochoty uje¿d¿aæ Peabody’ego. Czy¿

nie s¹ cz³onkami tego samego klubu, pomyœla³ sardonicznie, pijack¹ braci¹,

przecie¿ nawet pili z tej samej butelki. Czu³ siê okropnie.

Rohde post¹pi³ krok i Peabody wrzasn¹³:

– Nie chcê nic s³yszeæ od ¿adnego Meksa!

– Wiêc mo¿e zaakceptujesz mnie – warkn¹³ Forester.

Zrobi³ krok do przodu i potê¿nie spoliczkowa³ Peabody’ego. Ten osun¹³

siê na pryczê i z wyrazem strachu i oszo³omienia na twarzy spojrza³ w zimne

oczy Forestera. Zamierza³ coœ powiedzieæ, lecz Forester dŸgn¹³ go palcem.

background image

54

– Zamknij siê. Jeszcze jeden numer i zetrê ciê na miazgê. Teraz zwlecz

z wyrka swoje wielkie, t³uste dupsko i do roboty. A jeœli znowu coœ wykrê-

cisz, przysiêgam na Boga, ¿e ciê zabijê.

Przebijaj¹ca z g³osu Forestera wœciek³oœæ zmrozi³a Peabody’ego; w jed-

nej chwili wyciek³a zeñ ca³a wojowniczoœæ.

– Nie zamierza³em… – zacz¹³.

– Stul pysk – powiedzia³ Forester, odwracaj¹c siê do niego plecami. –

Ruszajmy z tym cyrkiem w trasê – zwróci³ siê do wszystkich.

Wziêli ¿ywnoœæ, kuchenkê i paliwo. Nieœli je w dziwacznie powi¹za-

nych tobo³ach, jakie porobili z p³aszczy. O’Hara nie s¹dzi³, by szef Forestera

podziêkowa³ mu za to, co zrobi³ z jego we³nianym paltem, które ju¿ teraz

wygl¹da³o na solidnie znoszone.

Aguillar oœwiadczy³, ¿e jest w stanie iœæ o w³asnych si³ach, pod warun-

kiem ¿e nie bêdzie zmuszony do zbyt szybkiego tempa. Forester wzi¹³ zatem

dr¹¿ki od noszy, zwi¹za³ je i uczyni³ z nich coœ, co nazwa³ travois.

– Indianie z równin u¿ywali tego jako œrodka transportu – wyjaœni³. –

Skoro oni dawali sobie radê bez kó³, mo¿emy i my. – Uœmiechn¹³ siê. – Oni

u¿ywali koni, my dysponujemy tylko ludŸmi, ale za to ca³a nasza droga wie-

dzie w dó³.

Na travois mieœci³o siê sporo, znacznie wiêcej ni¿ móg³by unieœæ cz³o-

wiek. Forester i O’Hara jako pierwsi ci¹gnêli trójk¹tn¹ konstrukcjê, której

dolna czêœæ ³omota³a i podskakiwa³a po kamienistym gruncie. Pozostali kro-

czyli za nimi gêsiego. Tak rozpoczê³a siê krêta wêdrówka w dó³.

O’Hara zerkn¹³ na zegarek – by³a szósta rano. Pocz¹³ kalkulowaæ. Po-

przedniego dnia uszli niewiele – najwy¿ej siedem lub osiem kilometrów.

Teraz jednak byli wypoczêci, wygrzani i najedzeni, co znacznie poprawia³o

sytuacjê. Ale i tak w¹tpi³, by zdo³ali pokonaæ wiêcej ni¿ szesnaœcie kilome-

trów dziennie, zatem wêdrówka do rafinerii musi potrwaæ dwa dni. Dyspo-

nowali zapasami ¿ywnoœci na co najmniej cztery dni, wiêc wszystko powin-

no byæ w porz¹dku, nawet gdyby Aguillar opóŸnia³ pochód. Perspektywy

rysowa³y siê nieporównanie jaœniej.

Teren zaczyna³ siê zmieniaæ. Pojawia³y siê rzadko rozrzucone kêpy traw,

niekiedy kwiaty, a w miarê wêdrówki te oznaki ¿ycia widoczne by³y coraz

czêœciej. Poza tym byli w stanie poruszaæ siê szybciej.

– Ni¿sze wysokoœci chyba nam s³u¿¹ – rzek³ O’Hara.

– Tak. A do tego aklimatyzacja – odpar³ Rohde. Uœmiechn¹³ siê niewe-

so³o. – Jeœli wysokoœæ ciê nie zabije, w koñcu siê przyzwyczaisz.

W³aœnie dotarli do jednego z licznych zakrêtów. Rohde zatrzyma³ siê

i wskaza³ na srebrn¹ niæ.

– To Quebrada. P³ynie tam rzeka. Przeprawimy siê i skrêcimy na pó³noc.

Rafineria znajduje siê mniej wiêcej dwadzieœcia cztery kilometry od mostu.

background image

55

– Ile to nad poziomem morza? – zapyta³ O’Hara. Zaczyna³ okazywaæ wielkie

zainteresowanie wdychanym powietrzem, wiêksze ni¿ kiedykolwiek w ¿yciu.

– Mniej wiêcej trzy tysi¹ce metrów – odpar³ Rohde.

To ju¿ lepiej pomyœla³ O’Hara. Utrzymywali niez³e tempo. Zadecydowali,

¿e urz¹dz¹ po³udniowy popas i zjedz¹ coœ ciep³ego po drugiej stronie mostu.

– Ponad osiem kilometrów w pó³ dnia – powiedzia³ Forester, ¿uj¹c pasek

suszonej wo³owiny. – To by³by niez³y rezultat. W Bogu jednak pok³adam na-

dziejê, i¿ Rohde siê nie myli, mówi¹c, ¿e rafineria wci¹¿ jest zamieszkana.

– Wszystko bêdzie dobrze – rzek³ Rohde. – Szesnaœcie kilometrów od

rafinerii jest wioska. I jeœli oka¿e siê to niezbêdne, mo¿na sprowadziæ stam-

t¹d pomoc.

Kontynuowali marsz. I nagle stwierdzili, ¿e s¹ ju¿ w dolinie. Nie by³o tu

œniegu, a ze skalistego gruntu wyrasta³o wiêcej kêpek szorstkiej trawy. By³o

równie¿ znacznie cieplej. O’Hara przekona³ siê, ¿e mo¿e maszerowaæ, nie

trac¹c tchu.

Uda³o siê, myœla³ rozradowany.

Niebawem us³yszeli ryk rzeki, nios¹cej wody z topniej¹cych pól œnie¿-

nych. I nagle wszystkich opanowa³a weso³oœæ. Panna Ponsky bezustannie

œwiergota³a, a raz nawet krzyknê³a swym piskliwym g³osem, dojrzawszy pta-

ka, pierwsz¹ ¿yw¹, poruszaj¹c¹ siê istotê, na jak¹ natknêli siê w ci¹gu dwóch

dni. O’Hara s³ysza³ gard³owy œmiech Aguillara; powesela³ nawet Peabody,

otrz¹sn¹wszy siê po porannej ch³oœcie. O’Hara znalaz³ siê obok Benedetty.

Uœmiechnê³a siê do niego i zapyta³a:

– Kto niesie kuchenkê? Wkrótce bêdzie nam potrzebna.

Wskaza³ do ty³u, gdzie Willis i Armstrong ci¹gnêli travois.

– Tam j¹ zapakowa³em – odpar³.

Byli ju¿ bardzo blisko rzeki i ocenia³, ¿e od mostu dzieli ich jeszcze

jeden zakrêt.

– ChodŸmy – rzek³. – Zobaczymy, co jest za tym wystêpem.

Poczêli go obchodziæ, gdy O’Hara nagle przystan¹³. Na drugim brzegu

wezbranej, przep³ywaj¹cej tu¿ pod mostem rzeki byli ludzie i samochody.

Kiedy ich dostrze¿ono, ponad rykiem rzeki da³a siê s³yszeæ odleg³a wrza-

wa zmieszanych g³osów, a niektórzy z ludzi na drugim brzegu zerwali siê do

biegu. O’Hara zobaczy³ mê¿czyznê wyci¹gaj¹cego karabin ze skrzyni ciê¿a-

rówki. Rozleg³y siê trzaski – tamci otworzyli ogieñ. Gwa³townie rzuci³ siê

na Benedettê, zwalaj¹c j¹ z nóg dok³adnie w chwili, gdy pad³ pierwszy strza³.

Dziewczyna chwiejnie, potykaj¹c siê, pobieg³a, by siê ukryæ, gubi¹c na œrodku

drogi konserwy. O’Hara da³ za ni¹ susa. Jedna z puszek, trafiona kul¹, wy-

prysnê³a nagle w powietrze, krwawi¹c sw¹ pomidorow¹ zawartoœci¹.

background image

56

Rozdzia³ 3

Os³oniêci skupiskiem wielkich g³azów w pobli¿u grani w¹wozu O’Ha-

ra, Forester i Rohde spogl¹dali na most. W dole p³ynê³a rzeka. Sunê³a z g³ê-

bokim pomrukiem, a zielony nurt lodowatej wody œlizga³ siê po dr¹¿onych

przez tysi¹clecia œcianach. Kanion mia³ oko³o piêædziesiêciu metrów szero-

koœci.

O’Hara wci¹¿ dr¿a³. Kiedy niespodziewanie znalaz³ siê pod ostrza³em,

rzuci³ siê na pobocze drogi, zwijaj¹c siê z bólu – puszka w kieszeni palta

boleœnie wbi³a mu siê w cia³o. Odzyska³ oddech i otêpia³ym wzrokiem popa-

trzy³ na le¿¹c¹ poœrodku drogi podziurawion¹ konserwê, która krwawi³a po-

midorami i mielonym miêsem. To mog³em byæ ja, pomyœla³, albo Benedetta.

Zacz¹³ dygotaæ.

Kule karabinowe krzesa³y z nawierzchni traktu granitowe od³amki. Kry-

j¹c siê za kamieniami, wycofali siê za róg. Z niespokojn¹ twarz¹ i przygoto-

wan¹ do strza³u broni¹ czeka³ tu na nich Rohde. Spojrza³ na Benedettê, a je-

go usta wykrzywi³ obna¿aj¹cy zêby grymas.

– Poczekaj – powiedzia³ cicho Forester zza jego pleców. – Nie œpieszmy

siê zanadto. – Po³o¿y³ d³oñ na ramieniu O’Hary. – Co siê tam dzieje?

O’Hara wzi¹³ siê w garœæ.

– Nie mia³em czasu, aby dobrze siê przyjrzeæ. Chyba zawali³ siê most. Na

drugim brzegu jest kilka samochodów i, jak siê zdaje, cholernie du¿o ludzi.

Forester powiód³ po otoczeniu wprawnym okiem.

– Wzd³u¿ rzeki jest mnóstwo kryjówek. Powinniœmy znaleŸæ poœród tych

ska³ dobre punkty obserwacyjne, sk¹d nie bêdziemy widziani. ChodŸmy.

Tak zrobili. Obserwowali teraz mrówcz¹ aktywnoœæ na drugim brzegu

rzeki. By³o tam chyba dwudziestu ludzi; niektórzy zajmowali siê wy³adowy-

waniem z ciê¿arówki grubych belek, inni ciêli linê. Trzech mê¿czyzn wy-

background image

57

znaczono najwyraŸniej na wartowników; stali z karabinami w d³oniach, nie

spuszczaj¹c oka z grani w¹wozu. W pewnym momencie jednemu z nich

musia³o siê wydawaæ, ¿e coœ dostrzeg³, poniewa¿ podniós³ broñ i wystrzeli³.

– Jacy nerwowi – powiedzia³ Forester. – Wal¹ do cieni.

O’Hara bada³ wzrokiem w¹wóz. Rzeka by³a g³êboka i rw¹ca. Przep³y-

niêcie jej wydawa³o siê niemo¿liwoœci¹. Ka¿dy, kto by tego spróbowa³, po-

chwycony przez rw¹cy nurt, zamarz³by na œmieræ w ci¹gu dziesiêciu minut.

Poza tym pozostawa³ problem zejœcia do wody po stromym urwisku i wspiê-

cia siê na drugi brzeg, nie wspominaj¹c ju¿ o znacznym prawdopodobieñ-

stwie zarobienia kuli.

Skreœli³ rzekê ze sporz¹dzanej w myœlach listy mo¿liwoœci i skierowa³

uwagê na most. By³a to prymitywna konstrukcja, z dwoma linami noœnymi,

przyczepionymi po obu stronach w¹wozu do masywnych, kamiennych przy-

pór. Zwieszaj¹ce siê z lin g³ównych inne liny o zró¿nicowanej d³ugoœci pod-

trzymywa³y wykonan¹ z bali jezdniê mostu. Ale w œrodku otwiera³a siê luka.

Brakowa³o tu wielu belek, a liny powiewa³y na wietrze.

– Oto czemu nie powitali nas na l¹dowisku – powiedzia³ cicho Forester.

– Widzicie tê ciê¿arówkê w rzece, tam, w dole, rzucon¹ o œcianê w¹wozu?

O’Hara obróci³ g³owê we wskazanym kierunku i ujrza³ niemal ca³kowi-

cie zatopion¹ ciê¿arówkê, przez której kabinê przewala³a siê spieniona fala.

Znów rzuci³ okiem na most.

– Wydaje siê, ¿e jecha³a na tamten brzeg, kiedy nast¹pi³ wypadek.

– To by siê zgadza³o – rzek³ Forester. – S¹dzê, ¿e wys³ali paru ludzi, aby

poczynili niezbêdne przygotowania, wiecie, zaopatrzenie obozu i tak dalej,

na przyjêcie grupy g³ównej. Kiedy ta mia³a przybyæ, z Bóg wie jakiego po-

wodu zjechali tutaj i zaczêli przeprawê. Nie wysz³o im. I przedziurawili most,

kiedy grupa g³ówna wci¹¿ by³a po tamtej stronie.

– Reperuj¹ go teraz – powiedzia³ O’Hara. – Popatrzcie.

Na rozko³ysany most, popychaj¹c przed sob¹ belkê, wpe³z³o dwóch

mê¿czyzn. Wspomagani wrzaskliw¹ salw¹ porad z l¹du, umocowali belkê

i wycofali siê. O’Hara popatrzy³ na zegarek – zajê³o im to pó³ godziny.

– Ile belek jeszcze zosta³o? – zapyta³.

– Blisko trzydzieœci – mrukn¹³ Rohde.

– To daje nam jakieœ piêtnaœcie godzin, zanim przedostan¹ siê na nasz¹

stronê.

– Wiêcej – zaoponowa³ Forester. – Jest ma³o prawdopodobne, aby od-

stawiali ten cyrkowy numer w ciemnoœciach.

Rohde wyj¹³ pistolet i wspar³szy go na przedramieniu, starannie wyce-

lowa³ w most.

– Cholera, to bez sensu – powiedzia³ Forester. – Z piêædziesiêciu me-

trów z pistoletu nie trafisz w nic.

background image

58

– Mogê spróbowaæ – odrzek³ Rohde.

Forester westchn¹³.

– Dobra. Ale tylko jeden strza³. Na próbê. Ile ci zosta³o nabojów?

– Mam dwa magazynki z siedmioma w ka¿dym – odpowiedzia³ Rohde.

– Odda³em ju¿ trzy strza³y.

– Puknij jeszcze raz i zostanie dziesiêæ. To niezbyt wiele.

Rohde uparcie zaciska³ usta i wci¹¿ mierzy³ z pistoletu. Forester mru-

gn¹³ do O’Hary i powiedzia³:

– Jeœli nie macie nic przeciwko temu, wycofam siê teraz.

Powoli przeszed³ do ty³u, potem odwróci³ siê, po³o¿y³ na wznak i pa-

trz¹c w niebo, gestem przywo³a³ O’Harê.

– Sytuacja dojrza³a chyba do zwo³ania narady wojennej – powiedzia³. –

Kapitulacja albo walka. Mo¿e jednak istnieje sposób, by siê z tego wywin¹æ.

Czy masz tê swoj¹ mapê lotnicz¹?

O’Hara wyj¹³ j¹.

– Nie mo¿emy sforsowaæ rzeki. Przynajmniej nie w tym miejscu.

Forester roz³o¿y³ mapê i zacz¹³ j¹ studiowaæ. Zatrzyma³ palec.

– To rzeka, a tu jesteœmy. Most nie zosta³ zaznaczony. Co znacz¹ te

ciemne smugi obok rzeki?

– W¹wóz.

Forester gwizdn¹³.

– Cholera. Zaczyna siê bardzo wysoko w górach, wiêc nie mo¿emy go

obejœæ. A w przeciwn¹ stronê?

O’Hara z grubsza wymierzy³ odleg³oœæ.

– W¹wóz ci¹gnie siê w dó³ przez jakieœ sto trzydzieœci kilometrów. Ale

mamy tu zaznaczony most osiemdziesi¹t kilometrów od nas.

– Cholerny kawa³ drogi – skomentowa³ Forester. – W¹tpiê, czy starszy

pan zdo³a to pokonaæ w górskim terenie.

– Jeœli to towarzystwo na drugim brzegu ma choæ odrobinê oleju w g³o-

wie, wyœle tam ciê¿arówkê z ludŸmi na nasze powitanie. Tak na wszelki

wypadek, gdybyœmy chcieli spróbowaæ – powiedzia³ O’Hara. – Maj¹ nad

nami tê przewagê, ¿e mog¹ przemieszczaæ siê szybko po drogach na ni¿-

szych terenach.

– Sukinsyny zapêdzi³y nas do naro¿nika – rzek³ Forester. – Pozostaje

tylko poddaæ siê lub walczyæ.

– Nie poddajê siê ¿adnym komunistom – odpar³ O’Hara.

Rozleg³ siê suchy trzask – Rohde strzeli³. I niemal natychmiast pad³a

odpowiedŸ w postaci salwy karabinowej, podwojonej echem wœród okolicz-

nych szczytów. Odbita rykoszetem kula zaœwista³a ko³o g³owy O’Hary.

Podczo³ga³ siê do nich Rohde.

– Chybi³em – powiedzia³.

background image

59

Wprawdzie Forester powstrzyma³ siê od komentarza w stylu: „a nie

mówi³em”, lecz ³atwo by³o go wyczytaæ z wyrazu jego twarzy. Rohde

uœmiechn¹³ siê.

– Ale powstrzyma³o to robotê przy moœcie. Wycofali siê na ³eb na szyjê

i belka spad³a do rzeki.

– To ju¿ coœ – stwierdzi³ O’Hara. – Mo¿e w ten sposób bêdziemy ich

mogli hamowaæ.

– Jak d³ugo? – zapyta³ Forester. – Maj¹c dziesiêæ nabojów, nie mo¿emy

powstrzymywaæ ich wiecznie. Lepiej zróbmy tê naradê wojenn¹. Miguel, ty

zostañ, ale wybierz sobie inny punkt obserwacyjny, bo ten mogli przyuwa¿yæ.

O’Hara i Forester wrócili do grupki na drodze. Gdy siê do niej zbli¿yli,

O’Hara powiedzia³ pó³g³osem:

– Lepiej zróbmy coœ, ¿eby rozkrêciæ to towarzystwo. Wygl¹daj¹ na cho-

lernie roztrzêsionych.

Panowa³a atmosfera napiêcia. Peabody zduszonym g³osem mamrota³ coœ

do panny Ponsky, która ten jedyny raz zachowywa³a milczenie. Willis sie-

dzia³ na skale, nerwowo postukuj¹c nog¹, a nieco oddalony od grupy Aguil-

lar przemawia³ nerwowo do Benedetty. Jedyn¹ rozluŸnion¹ osob¹ wydawa³

siê Armstrong, który ss¹c pust¹ fajkê, ze stoickim spokojem, kreœli³ paty-

kiem na ziemi jakieœ wzory.

O’Hara podszed³ do Aguillara.

– Zamierzamy ustaliæ, co robimy dalej – powiedzia³. – Zgodnie z pañsk¹

sugesti¹.

Aguillar przytakn¹³ powa¿nie.

– Mówi³em, ¿e musi do tego dojœæ.

– Proszê siê nie martwiæ – odrzek³ O’Hara.

Popatrzy³ na Benedettê – na tle bladej twarzy jej oczy rysowa³y siê jak

ciemne smugi.

– Nie wiem, jak d³ugo to potrwa. Ale mo¿e zaczê³aby pani przygotowy-

waæ posi³ek. Wszyscy poczujemy siê po nim lepiej.

– Zrób tak, dziecko – powiedzia³ Aguillar. – Pomogê ci. Jestem dobrym

kucharzem, señor O’Hara.

O’Hara uœmiechn¹³ siê do Benedetty.

– Zatem pozostawiam to w waszych rêkach.

Podszed³ do miejsca, w którym Forester wyg³asza³ wprowadzenie w sy-

tuacjê bojow¹.

– I tak to wygl¹da – mówi³. – Jesteœmy w œlepym zau³ku, z którego na

pozór nie ma ¿adnego wyjœcia. Jednak jeœli wykorzysta siê g³owê i determi-

nacjê, mo¿na wybrn¹æ z najwiêkszych tarapatów. Tak czy owak, to kwestia

kapitulacji albo walki. Zamierzam walczyæ, zreszt¹ podobnie jak obecny tu

Tim O’Hara, nieprawda, Tim?

background image

60

– Jasne – odpar³ O’Hara posêpnie.

– Chcia³bym zapytaæ ka¿dego z pañstwa o zdanie. I ka¿dy musi osobi-

œcie podj¹æ decyzjê – kontynuowa³ Forester. – Jaka jest pañska, doktorze

Willis?

Willis podniós³ twarz, na której malowa³ siê wysi³ek.

– To trudne, prawda? Bo widzi pan, niespecjalny ze mnie wojak. No

i jest kwestia szans. Czy mo¿emy zwyciê¿yæ? Nie widzê wiêkszego sensu

podejmowania walki, jeœli mamy pewnoœæ przegranej, a nie dostrzegam naj-

mniejszej szansy zwyciêstwa. – Urwa³, a potem doda³ z wahaniem: – Ale

podporz¹dkujê siê postanowieniu wiêkszoœci.

Willis, ty sukinsynu, jesteœ doskona³ym przyk³adem cz³owieka, który

umywa rêce od wszystkiego – pomyœla³ O’Hara.

– Peabody?

G³os Forestera ci¹³ jak pejcz.

– A jaki, do cholery, ma to zwi¹zek z nami? – wybuchn¹³ Peabody. –

Niech mnie diabli, jeœli zamierzam ryzykowaæ ¿yciem dla jakiegoœ zasrane-

go polityka. Oddajmy sukinsyna i zrywajmy siê st¹d.

– A co pani powie, panno Ponsky?

Kobieta obdarzy³a Peabody’ego pogardliwym spojrzeniem, ale po chwili

zawaha³a siê. Przez moment wydawa³o siê, ¿e wyparowa³a z niej ca³a gadatli-

woœæ, co jakby j¹ pomniejszy³o. Na koniec powiedzia³a cienkim g³osikiem:

– Wiem, ¿e jestem tylko kobiet¹ i nie bardzo przydam siê w walce. Je-

stem œmiertelnie przera¿ona. Ale uwa¿am, ¿e powinniœmy walczyæ. – Skoñ-

czy³a w poœpiechu i z wy¿szoœci¹ popatrzy³a na Peabody’ego. – Takie jest

moje zdanie.

– Sto lat, panno Ponsky! – wykrzykn¹³ O’Hara. – To ju¿ troje za walk¹.

Teraz wszystko zale¿y od Armstronga. Mo¿e zadecydowaæ o walce b¹dŸ te¿

doprowadziæ do sytuacji patowej.

– Co ma pan do powiedzenia, doktorze Armstrong? – zapyta³ Forester.

Armstrong poci¹gn¹³ fajkê, czemu towarzyszy³ obsceniczny dŸwiêk.

– S¹dzê, ¿e w sytuacji tego rodzaju jestem wiêkszym autorytetem ani¿e-

li ktokolwiek z tu obecnych – zauwa¿y³. – Mo¿e tylko z wyj¹tkiem señora

Aguillara, który, jak widzê, w tej chwili przyrz¹dza lunch. Maj¹c do dyspo-

zycji parê godzin, móg³bym przytoczyæ setkê zaczerpniêtych z historii ade-

kwatnych przyk³adów.

– Ki diabe³? – wymamrota³ Peabody z rozpacz¹.

– Tematem kontrowersji jest kwestia: czy mamy przekazaæ señora Agu-

illara d¿entelmenom z drugiego brzegu rzeki? Moment istotny, jak go oce-

niam z naszego punktu widzenia, polega na tym, co z nim uczyni¹. I nie

widzê ¿adnej innej mo¿liwoœci, jak tylko tê ¿e go zabij¹. Przetrzymywanie

prominentnych polityków w charakterze wiêŸniów wysz³o z mody ju¿ bar-

background image

61

dzo dawno temu. Otó¿, zabiwszy go, zostan¹ automatycznie zmuszeni do

zabicia równie¿ nas. Nie odwa¿¹ siê podj¹æ ryzyka, ¿e historia ta rozniesie

siê po œwiecie. Stan¹ siê obiektem najostrzejszej krytyki, mo¿e nawet tak

dokuczliwej, ¿e utrac¹ to, co postanowili zdobyæ. Krótko mówi¹c, spo³e-

czeñstwo Kordyliery tego nie zniesie. Widzicie zatem pañstwo, ¿e nie wal-

czymy tylko o ¿ycie señora Aguillara, walczymy o nasze w³asne ¿ycie.

Znów w³o¿y³ fajkê do ust i wyda³ kolejny nieprzystojny odg³os.

– Czy to oznacza, ¿e opowiada siê pan za walk¹? – zapyta³ Forester.

– Oczywiœcie – odrzek³ zdumiony Armstrong. – Czy¿ nie s³ucha³ pan

tego, co mówi³em?

Peabody popatrzy³ nañ ze zgroz¹.

– Jezu! W co ja siê wpakowa³em – wydusi³ z siebie i zatopi³ g³owê

w d³oniach.

Forester uœmiechn¹³ siê do O’Hary i zapyta³:

– A zatem, doktorze Willis?

– Walka – odpar³ Willis krótko.

O’Hara zachichota³. Jeden akademik przekona³ drugiego.

– Gotów jesteœ zmieniæ zdanie, Peabody? – spyta³ Forester.

Peabody podniós³ twarz.

– Naprawdê s¹dzicie, ¿e zamierzaj¹ nas wszystkich skasowaæ?

– Jeœli zabij¹ Aguillara, nie widzê, co innego im jeszcze pozostaje –

odrzek³ Armstrong. – A zabij¹ go, rozumie pan.

– O, do diab³a – wystêka³ Peabody w udrêce niezdecydowania.

– No, dalej – rozkaza³ Forester szorstko. – Wchodzisz czy wypadasz z gry?

– No, chyba bêdê musia³ do was do³¹czyæ – powiedzia³ Peabody ¿a³oœnie.

– Wiêc postanowione – podsumowa³ Forester. – Jednog³oœnie. Powiem

Aguillarowi, a sposoby walki omówimy przy posi³ku.

Panna Ponsky pobieg³a pomóc Aguillarom przy gotowaniu, O’Hara zaœ

wróci³ nad rzekê, by zobaczyæ, co robi Rohde. Odwróciwszy siê, dostrzeg³

Armstronga rozmawiaj¹cego z Willisem i znów rysuj¹cego coœ patykiem na

ziemi. Willis sprawia³ wra¿enie zainteresowanego.

Rohde wynalaz³ sobie lepszy punkt obserwacyjny i O’Hara nie móg³ go

znaleŸæ. Wypatrzywszy na koniec stercz¹c¹ zza ska³y podeszwê buta, do³¹-

czy³ do Rohdego, który wygl¹da³ na cz³owieka zadowolonego.

– Nie wyleŸli jeszcze ze swoich dziur – powiedzia³. – I to ju¿ od godzi-

ny. Jeden niecelny strza³ powstrzyma³ ich na godzinê.

– Bomba – rzek³ O’Hara sardonicznie. – Dziesiêæ kul to dziesiêæ godzin.

– Jest nawet lepiej – zaprotestowa³ Rohde. – Maj¹ do umocowania trzy-

dzieœci belek, co bez moich strza³ów zajmie im piêtnaœcie godzin, a ze strze-

lanin¹ dwadzieœcia cztery godziny. Nie bêd¹ pracowaæ w nocy, mamy wiêc

pe³ne dwa dni.

background image

62

O’Hara skin¹³ g³ow¹.

– Daje nam to czas, by zastanowiæ siê nad tym, co robiæ dalej – przyzna³.

– Kiedy jednak skoñcz¹ siê naboje, a most zostanie za³atany, na nasz brzeg

przeprawi siê tuzin uzbrojonych i bezwzglêdnych mê¿czyzn. I bêdzie jatka.

– Zostanê tu – powiedzia³ Rohde. – Podeœlij mi coœ do jedzenia, kiedy bê-

dzie gotowe. – Skinieniem g³owy pokaza³ na most. – Wiedz¹c, ¿e znajdzie siê

pod ostrza³em, cz³owiek, który na to wejdzie, musi byæ odwa¿ny. A nie pos¹-

dzam tych facetów o odwagê. Mo¿e ka¿da kula da nam wiêcej ni¿ godzinê.

Do³¹czywszy do grupy, O’Hara wprowadzi³ Forestera w sytuacjê.

– Dwa dni… byæ mo¿e dwa dni, ¿eby coœ wykombinowaæ – Forester

skrzywi³ twarz. – Ale co?

– S¹dzê, ¿e wskazane by³oby powo³anie Komitetu Si³ i Œrodków – od-

par³ O’Hara.

Usiedli krêgiem na sk¹pej trawie. Benedetta i panna Ponsky serwowa³y

posi³ek na znalezionych w osadzie aluminiowych talerzach.

– To jest narada wojenna – powiedzia³ Forester. – Zatem proszê mówiæ

konkretnie, bez czczej gadaniny. Nie mamy czasu do stracenia. Mile widzia-

na ka¿da sensowna sugestia.

Nast¹pi³a chwila martwej ciszy, któr¹ przerwa³a panna Ponsky.

– S¹dzê, ¿e g³ówny problem polega na tym, jak powstrzymaæ ich przed

zreperowaniem mostu. Có¿, czy nie moglibyœmy zrobiæ czegoœ z naszej stro-

ny – poprzecinaæ liny czy coœ w tym rodzaju?

– Myœl w za³o¿eniu s³uszna – powiedzia³ Forester. – S¹ jakieœ zastrze¿enia?

Zerkn¹³ na O’Harê, doskonale wiedz¹c, co ten powie.

O’Hara kwaœno popatrzy³ na Forestera; wygl¹da³o na to, ¿e zosta³ g³ów-

nym strategiem, a rola ta wcale go nie bawi³a. Odpowiedzia³ z namys³em:

– Podejœcie do mostu po naszej stronie jest zupe³nie otwarte. Na odcin-

ku przynajmniej stu metrów nie ma ¿adnej os³ony. Widzieliœcie, co tego ran-

ka przydarzy³o siê Benedetcie i mnie. Ka¿dy, kto spróbuje dostaæ siê do

mostu traktem, zostanie skoszony w pó³ drogi. To dystans, z jakiego nie mo¿na

chybiæ. Wcale nie musz¹ byæ strzelcami wyborowymi. – Przerwa³. – Zdajê

sobie sprawê, ¿e jest to jedyny sposób dostania siê na most, ale rzecz wydaje

mi siê niemo¿liwa.

– Co powiecie o ataku nocnym? – zapyta³ Willis.

– Brzmi nieŸle – odpar³ Forester.

I jeszcze raz, choæ nie mia³ na to najmniejszej ochoty, O’Hara musia³

wypowiedzieæ swoje zdanie.

– Nie chcê uchodziæ za pesymistê, lecz nie s¹dzê, by faceci po tamtej

stronie byli kompletnymi durniami. Dysponuj¹ dwiema ciê¿arówkami i przy-

najmniej czterema d¿ipami. Ka¿dy z tych pojazdów ma co najmniej dwa

reflektory. W nocy bêd¹ dobrze oœwietla³y ca³y most.

background image

63

Znów zapad³o milczenie.

Armstrong chrz¹kn¹³.

– Z Willisem odwaliliœmy trochê pracy koncepcyjnej i wpadliœmy na

coœ, co mo¿e okazaæ siê pomocne. A mogê w tym uchodziæ za eksperta.

Wiedz¹ pañstwo, ¿e zajmujê siê histori¹ œredniowiecza. I tak siê sk³ada, ¿e

mam w tej dziedzinie specjalizacjê, a jest ni¹ œredniowieczna sztuka wojen-

na. Postrzegam nasze po³o¿enie tak, jak gdybyœmy znajdowali siê w zamku

otoczonym fos¹, z mostem zwodzonym. Przypadkiem most jest podniesio-

ny. Jednak nasi nieprzyjaciele usi³uj¹ zmieniæ ten stan rzeczy. Nasze zadanie

polega na tym, by ich powstrzymaæ.

– W jaki sposób? – zapyta³ O’Hara. – DŸgaæ pik¹?

– Nie pogardza³bym zanadto œredniowiecznym orê¿em, O’Hara – od-

rzek³ Armstrong ³agodnie. – Przyznajê, ¿e ludzie tamtych czasów nie byli

równie jak my zrêczni w sztuce zadawania masowej œmierci, lecz mimo to

potrafili zabijaæ siê wzajem w zadowalaj¹cym tempie. Otó¿ broñ Rohdego

jest bardzo nieprecyzyjna na dystans, na jaki jest u¿ywana. Potrzebujemy

zatem broni sprawniejszej ani¿eli pistolet Rohdego.

– Wiêc wszyscy poprzemieniamy siê w Robin Hoodów – powiedzia³ Pe-

abody kpi¹co. – Z dobrymi, starymi ³ukami. Nie, na rany boskie, profesorze.

– Ach, nie – odpar³ Armstrong. – £uk w d³oniach nowicjusza jest bar-

dzo kapryœny. Potrzeba przynajmniej piêciu lat, aby wyszkoliæ dobrego ³ucz-

nika.

– Potrafiê pos³ugiwaæ siê ³ukiem – wtr¹ci³a panna Ponsky. Poczerwie-

nia³a, gdy wszystkie oczy zwróci³y siê na ni¹. – Jestem prezesk¹ damskiego

Klubu Zbójnickiego w South Bridge. W ubieg³ym roku odnios³am swoje

ma³e zwyciêstwo na zawodach okrêgowych.

– To interesuj¹ce – powiedzia³ Armstrong.

– Czy potrafi pani strzelaæ z ³uku w pozycji le¿¹cej, panno Ponsky? –

zapyta³ O’Hara.

– Bêdzie to trudne – odrzek³a. – Mo¿e nawet niemo¿liwe.

Ruchem g³owy O’Hara wskaza³ na w¹wóz.

– Kiedy stanie tam pani z ³ukiem, podziurawi¹ pani¹ jak sito.

Obruszy³a siê.

– Panie O’Hara, by³oby lepiej, gdyby zamiast krytykowaæ, sam pan coœ

zaproponowa³.

– Muszê to robiæ – powiedzia³ beznamiêtnie. – Nie chcê, by ktokolwiek

zgin¹³ niepotrzebnie.

– Rany boskie! – wykrzykn¹³ Willis. – Kto tu mówi³ o ³ukach? Nie wcho-

dz¹ w grê. Nie dysponujemy odpowiednim materia³em. Mo¿e bêdziecie pañ-

stwo ³askawi wys³uchaæ, co ma do zaproponowania Armstrong? – nieocze-

kiwanie jego g³os zabrzmia³ stanowczo.

background image

64

Powietrze popo³udnia rozdar³ najpierw suchy trzask pistoletu Rohdego,

a potem grzechot salwy z drugiego brzegu w¹wozu. Peabody odruchowo

pochyli³ siê. O’Hara spojrza³ na zegarek. Minê³a godzina i dwadzieœcia mi-

nut – pozosta³o im dziewiêæ kul.

– Jedyny pozytywny aspekt sprawy – powiedzia³ Forester – polega na

tym, ¿e jesteœmy bezpieczni. Ich karabiny nie mog¹ nas tutaj dosiêgn¹æ. Niech

pan przedstawi swoj¹ propozycjê, doktorze Armstrong.

– Myœla³em o czymœ zbli¿onym do kuszy – wyjaœni³. – Ka¿dy, kto umie

strzelaæ z karabinu, potrafi³by pos³u¿yæ siê kusz¹, której efektywny zasiêg

przekracza sto metrów. – Uœmiechn¹³ siê do O’Hary. – Mo¿na z niej strzelaæ

równie¿ w pozycji le¿¹cej.

Przypad³o to O’Harze do gustu. Mogliby nie tylko szachowaæ most, ale

tak¿e skrêcaj¹c¹ na pó³noc drogê po przeciwnej stronie, która bieg³a wzd³u¿

grani i na której sta³y pojazdy nieprzyjaciela.

– Czy to ma jak¹kolwiek skuteczn¹ si³ê ra¿enia? – zapyta³.

– Uderzywszy pod k¹tem prostym, be³t z ³atwoœci¹ przebija zbrojê –

odpar³ Armstrong.

– A na przyk³ad zbiornik paliwa?

– Ach, bez wiêkszego trudu.

– Nie tak szybko – wtr¹ci³ Forester. – Jak, do diab³a, mamy zmajstrowaæ

te kusze?

– Musi pan zrozumieæ, ¿e w tych zagadnieniach jestem ledwie teorety-

kiem – wyjaœni³ Armstrong – nie zaœ mechanikiem czy in¿ynierem. Ale

Willisowi opisa³em to, o co mi chodzi, a on stwierdzi³, ¿e potrafi to wyko-

naæ.

– Myszkowaliœmy z Armstrongiem w osadzie – w³¹czy³ siê Willis. –

Jedna z chat s³u¿y³a jako warsztat i poniewiera siê tam mnóstwo odpadków.

Rozumiecie pañstwo, zwyk³e œmieci, jakie zawalaj¹ warsztaty œlusarskie.

Moim zdaniem, opuszczaj¹c to miejsce uznano, ¿e nie warto trudziæ siê ich

wywo¿eniem. Jest tam trochê sprê¿yn i kawa³ków metalowych prêtów. A poza

tym nieco stali zbrojeniowej, któr¹ mo¿na poci¹æ na strza³y.

– Be³ty – sprostowa³ pob³a¿liwie Armstrong. – Myœla³em zrazu o wyko-

naniu pewnego rodzaju kuszy, z której strzela siê kulami. Jednak Willis prze-

kona³ mnie, ¿e ³atwiej nam bêdzie wykonaæ be³ty.

– A jak z narzêdziami? – zapyta³ O’Hara. – Czy macie coœ do ciêcia

metalu?

– Jest trochê brzeszczotów – odpar³ Willis. – Widzia³em te¿ parê po-

szczerbionych pilników. No i przedpotopow¹ rêczn¹ szlifierkê. Dam sobie

radê. Mam zrêczne rêce i potrafiê dostosowaæ projekty Armstronga do do-

stêpnego materia³u.

O’Hara popatrzy³ na Forestera, a ten powiedzia³ powoli:

background image

65

– Zbudowana z odpadków broñ, która jest celna na odleg³oœæ stu me-

trów – to zbyt piêkne, by mog³o byæ prawdziwe. Czy ma pan absolutn¹ pew-

noϾ, doktorze Armstrong?

– Och, tak – odrzek³ Armstrong pogodnie. – W swoim czasie kusza

uœmierci³a tysi¹ce ludzi i nie widzê powodów, dla których nie mia³aby za³a-

twiæ jeszcze kilku. A poza tym Willis jest przekonany, ¿e potrafi j¹ wykonaæ.

– Uœmiechn¹³ siê. – Tu naszkicowa³em plan. – Pokaza³ na kilka linii naryso-

wanych w pyle drogi.

– Jeœli mamy to zrobiæ, niezw³ocznie bierzmy siê do roboty – powie-

dzia³ O’Hara.

– Dobra – Forester spojrza³ na s³oñce. – Macie doœæ czasu, by dotrzeæ

do osady przed zmrokiem. To pod górê, ale bêdziecie podró¿owaæ bez baga-

¿u. Peabody, ty te¿ pójdziesz. Willisowi przyda siê dodatkowa para r¹k.

Peabody przytakn¹³ ochoczo. Wola³ to ni¿ pozostanie w pobli¿u mostu.

– Chwileczkê – wtr¹ci³ Aguillar, zabieraj¹c g³os po raz pierwszy. – Most

zbudowany jest z lin i drewna, a zatem z materia³ów ³atwopalnych. Czy roz-

wa¿aliœcie mo¿liwoœæ u¿ycia ognia? Señor O’Hara podsun¹³ mi ten pomys³,

mówi¹c o zbiornikach paliwa.

– Hm – odpar³ O’Hara. – Ale jak przeniesiemy ogieñ na most?

– To temat do zastanowienia dla wszystkich – podsumowa³ Forester. –

Teraz bierzmy siê do roboty.

Armstrong, Willis i Peabody ruszyli niezw³ocznie w d³ug¹ wêdrówkê

do osady.

– Do tej pory nie wiedzia³em, co myœleæ o Willisie – powiedzia³ Fore-

ster. – Nie nale¿y do ludzi otwartych. Ale ju¿ go rozgryz³em: to facet prak-

tyczny. Daj mu coœ do wykonania, a zrobi to bez wzglêdu na przeszkody,

zrobi to na pewno.

Aguillar uœmiechn¹³ siê.

– Armstrong równie¿ jest zdumiewaj¹cy.

– Mój Bo¿e – westchn¹³ Forester. – Kusze w dzisiejszych czasach…

– Musimy pomyœleæ o urz¹dzeniu obozowiska – wtr¹ci³ O’Hara. – Tu nie

ma wody, a poza tym nasze g³ówne si³y znajduj¹ siê zbyt blisko nieprzyjaciela.

Mniej wiêcej kilometr st¹d jest jeziorko. S¹dzê, ¿e to dobre miejsce.

– Benedetta, zajmij siê tym – rozkaza³ Aguillar. – Panna Ponsky ci po-

mo¿e. – Odprowadzi³ wzrokiem obie kobiety. – Jest jeszcze coœ, co musimy

przedyskutowaæ. I to z udzia³em Miguela. PrzejdŸmy do niego.

Rohde by³ rozradowany.

– Jeszcze nie umieœcili na moœcie ani jednej belki. Rozbiegli siê jak

stadko królików.

Aguillar opowiedzia³ mu o wynikach narady.

– Kusza? – zapyta³ niepewnie.

5 – Cytadela w Andach

background image

66

– Te¿ uwa¿am, ¿e to szaleñstwo – stwierdzi³ Forester. – Ale Armstrong

zapewnia, ¿e to zda egzamin.

– Armstrong to wartoœciowy cz³owiek – powiedzia³ Aguillar. – Bierze

pod uwagê potrzeby chwili. Ale ja myœlê o przysz³oœci. Za³ó¿my, ¿e po-

wstrzymamy tych ludzi. Za³ó¿my, ¿e zniszczymy most. I co dalej?

– Nasza sytuacja w gruncie rzeczy nie bêdzie lepsza – odpar³ O’Hara

z zadum¹. – Cokolwiek by siê sta³o, maj¹ nas w potrzasku.

– Otó¿ to – przytakn¹³ Aguillar. – Prawda, mamy mnóstwo ¿ywnoœci.

Nic to jednak nie znaczy. Czas jest dla tych ludzi równie wa¿ny jak dla mnie.

Uniemo¿liwiaj¹c mi dzia³anie, realizuj¹ swój cel.

– Tak, trzymaj¹c pana w tym miejscu, eliminuj¹ pana z gry – zgodzi³ siê

Forester. – Pañskim zdaniem, ile czasu dzieli nas od zaplanowanego przez

komunistów coup d’etat?

Aguillar wzruszy³ ramionami.

– Miesi¹c, mo¿e dwa, ale z pewnoœci¹ nie wiêcej. My sami przyœpieszy-

liœmy przygotowania, widz¹c oznaki wzmo¿onej aktywnoœci komunistów.

To wyœcig, którego stawk¹ jest los Kordyliery, a mo¿e nawet ca³ej Ameryki

£aciñskiej. A czas ucieka.

– Pañska mapa, señor O’Hara – powiedzia³ niespodziewanie Rohde.

O’Hara wyj¹³ mapê i roz³o¿y³ j¹ na skale. Rohde przeœledzi³ palcem

szlak rzeki na po³udniu i pó³nocy, a potem pokrêci³ g³ow¹.

– Ta rzeka, ten w¹wóz to potrzask przygwa¿d¿aj¹cy nas do gór – oœwiadczy³.

– Zgodziliœmy siê, ¿e nie ma sensu ruszaæ ku mostowi w dole rzeki –

powiedzia³ Forester. – Z pewnoœci¹ jest strze¿ony, a poza tym to szmat drogi.

– A co niby mia³oby ich powstrzymaæ przed przeprawieniem siê przez

tamten most i oskrzydleniem nas?

– Dopóki s¹dz¹, ¿e zdo³aj¹ nareperowaæ ten most, nie zrobi¹ tego – od-

par³ Aguillar. – Komuniœci to nie supermeni. S¹ równie leniwi jak wszyscy

inni i wcale im nie w smak osiemdziesiêciokilometrowa wêdrówka po gó-

rach, która zajmie przynajmniej cztery dni. Dlatego myœlê, ¿e zadowol¹ siê

przytrzymaniem ptaszka w klatce.

Palce Rohdego przesunê³y siê po mapie ku zachodowi.

– Wiêc pozostaj¹ nam tylko góry.

Forester odwróci³ g³owê i powiód³ spojrzeniem po stromych zboczach

i lodowatych wierzcho³kach.

– To sprawa prawie beznadziejna. Wed³ug mnie, señor Aguillar, nie na

nasze si³y.

– Wiem – zgodzi³ siê Rohde. – On tu musi pozostaæ. Lecz ktoœ powinien

przejœæ górami i wezwaæ pomoc.

– Zastanówmy siê, czy to w ogóle mo¿liwe – powiedzia³ O’Hara. – Za-

mierza³em lecieæ przez Puerto de las Aguillas. Oznacza to, ¿e ktoœ zmierza-

background image

67

j¹cy w przeciwnym kierunku musia³by przejœæ trzydzieœci kilometrów na

pó³noc, zanim przez prze³êcz skieruje siê na zachód. No i musia³by wêdro-

waæ dosyæ wysoko, aby obejœæ ten cholerny w¹wóz. Sama prze³êcz nie jest

taka straszna, to mniej ni¿ piêæ tysiêcy metrów.

– W sumie mniej wiêcej, piêædziesi¹t kilometrów do Doliny Santos –

wtr¹ci³ Forester. – I to w linii prostej. Górami bêdzie to prawdopodobnie

osiemdziesi¹t.

– Jest jeszcze inna droga – wtr¹ci³ cicho Rohde i wskaza³ na góry. – Ten

masyw jest wysoki, lecz niezbyt szeroki. Po tamtej stronie le¿y Dolina San-

tos. Nakreœliwszy na mapie liniê od tego miejsca do Altemiros w dolinie

Santos, przekonacie siê, ¿e to najwy¿ej dwadzieœcia piêæ kilometrów.

O’Hara pochyli³ siê nad map¹ i zmierzy³ odleg³oœæ.

– S³usznie. To jakieœ dwadzieœcia piêæ kilometrów. Ale to same szczyty.

– Jakieœ trzy kilometry na pó³nocny zachód od kopalni jest prze³êcz –

powiedzia³ Rohde. – Bezimienna, bo nie ma takich durniów, którzy by z niej

korzystali. Jakieœ piêæ tysiêcy osiemset metrów nad poziomem morza.

Forester szybko przeliczy³ na stopy.

– Uhuhu!

– Co z niedoborem tlenu? – zapyta³ O’Hara. – Mieliœmy z tym ju¿ doœæ

k³opotów. Czy cz³owiek zdo³a przejœæ przez tê prze³êcz bez butli tlenowej?

– Dokona³em tego – odpar³ Rohde. – Fakt, ¿e w bardziej sprzyjaj¹cych

warunkach. To tylko kwestia aklimatyzacji. Wiedz¹ o tym alpiniœci. Dlatego

przez wiele dni pozostaj¹ na jednej wysokoœci, potem przenosz¹ siê do obozo-

wiska po³o¿onego wy¿ej, gdzie równie¿ przed podjêciem dalszej wspinaczki

spêdzaj¹ kilka dni. Chodzi o to, by dostroiæ organizm do zmieniaj¹cych siê

warunków. – Spojrza³ na góry. – Gdybym jutro uda³ siê do osady, spêdzi³ tam

dzieñ, dwa przy kopalni, móg³bym, jak s¹dzê, sforsowaæ prze³êcz.

– Nie mo¿esz iœæ sam – zaoponowa³ Forester.

– Pójdê z tob¹ – powiedzia³ O’Hara natychmiast.

– Chwileczkê – rzek³ Forester. – Czy jesteœ wspinaczem?

– Nie – odpar³ O’Hara.

– A ja jestem. To znaczy szwenda³em siê po Górach Skalistych. Prze-

cie¿ to siê powinno liczyæ. Czy¿ nie tak? – zaapelowa³ do Rohdego.

– Miguel, nie powinieneœ iœæ sam – stwierdzi³ Aguillar.

– Doskonale – zgodzi³ siê Rohde. – Wezmê jedn¹ osobê – ciebie. – Ski-

n¹³ w stronê Forestera i uœmiechn¹³ siê ponuro. – Ale ju¿ teraz mogê ci obie-

caæ, ¿e po¿a³ujesz.

Forester uœmiechn¹³ siê promiennie i odrzek³:

– Có¿, Tim, pozostajesz jako dowódca garnizonu. Bêdziesz mia³ pe³ne

rêce roboty.

– Si – powiedzia³ Rohde. – Musisz ich powstrzymaæ.

background image

68

W charakterystyczny zgie³k rzeki wtargn¹³ nowy dŸwiêk i Rohde bez-

zw³ocznie poczo³ga³ siê na swój punkt obserwacyjny, sk¹d gestem przywo-

³a³ O’Harê.

– Uruchamiaj¹ silniki – powiedzia³. – Przypuszczam, ¿e odjad¹.

Jednak samochody ani drgnê³y.

– Co oni robi¹? – zapyta³ strapiony Rohde.

– Pod³adowuj¹ akumulatory – wyjaœni³ O’Hara. – Upewniaj¹ siê, ¿e

dzisiejszej nocy nie zabraknie im œwiat³a.

II

Rohde i Forester obserwowali most. O’Hara i Aguillar wrócili, by po-

móc kobietom przy urz¹dzaniu obozowiska. Nie istnia³a groŸba nag³ej prze-

prawy nieprzyjaciela, a o ka¿dym niezwyk³ym poruszeniu mo¿na by³o szyb-

ko zameldowaæ. Ledwie podjêto decyzjê o przejœciu przez góry, a ju¿ Forester

zmieni³ sw¹ postawê. NajwyraŸniej rad, ¿e wszystko spada na O’Harê, nie

wystêpowa³ z propozycjami podejmowania jakichkolwiek akcji. Taktownie

uzna³, ¿e dowódca mo¿e byæ tylko jeden i ¿e jest nim O’Hara.

Usta O’Hary wykrzywi³ lekki grymas. W myœlach dokonywa³ przegl¹-

du swego garnizonu. Starzec i m³oda dziewczyna; dwa akademickie mole

ksi¹¿kowe; pijaczyna i czyjaœ niezamê¿na ciotunia; wreszcie on sam – zruj-

nowany pilot. Natomiast na drugim brzegu rzeki by³o przynajmniej dwu-

dziestu bezwzglêdnych mê¿czyzn, a w odwodach Bóg wie ilu jeszcze. Miê-

œnie stê¿a³y mu na myœl, ¿e jego przeciwnicy s¹ komunistami; wprawdzie

niezdarnymi komunistami z Ameryki Po³udniowej, ale jednak komunistami.

Cokolwiek siê zdarzy, nie dostan¹ mnie po raz drugi, pomyœla³.

Benedetta nie odzywa³a siê i O’Hara zna³ powód jej milczenia. Gdy po

raz pierwszy jest siê obiektem strza³u, z cz³owieka uchodzi gdzieœ ca³a jego

¿ywotnoœæ. Uœwiadamia sobie nagle, ¿e jest miêkkim workiem powietrza

i p³ynów, podatnym i bezradnym wobec pocisków w stalowych koszulkach,

które mog¹ dziurkowaæ i rwaæ. Przypomnia³ sobie, kiedy po raz pierwszy

znalaz³ siê w akcji. Bardzo wspó³czu³ dziewczynie.

Spojrza³ na rozrzucone ska³y i martwe zbocze góry.

– Zastanawiam siê, czy jest tam jakaœ jaskinia. Bardzo by siê teraz przy-

da³a. – Zerkn¹³ na Benedettê. – ChodŸ, pomyszkujemy trochê.

Popatrzy³a na wuja, który pomaga³ pannie Ponsky porz¹dkowaæ konser-

wy.

– Zgoda – odpar³a.

Przeciêli drogê i trawersem wspiêli siê na stromiznê. Teren pokryty by³

g³azami i piargiem. Wêdrówka by³a trudna, poniewa¿ ich stopy osuwa³y siê

background image

69

na niepewnym pod³o¿u. O’Hara pomyœla³, ¿e z ³atwoœci¹ mo¿na by tu z³a-

maæ nogê – i gdzieœ w g³êbi jego umys³u s³abo zaœwita³ pewien pomys³.

Po jakimœ czasie rozdzielili siê. O’Hara poszed³ na lewo, a dziewczyna

na prawo. Przez godzinê przedzierali siê pomiêdzy ska³ami, poszukuj¹c choæ-

by najmniejszej kryjówki, która da³aby os³onê przed nocnymi wiatrami. O’Ha-

ra nie znalaz³ nic, lecz us³yszawszy s³aby okrzyk Benedetty, przeci¹³ zbocze,

by zobaczyæ, na co natrafi³a.

Nie by³a to pieczara, lecz zau³ek powsta³y z przypadkowego spiêtrzenia

kamieni. Wielki g³az stoczy³ siê z góry i zaklinowa³ pomiêdzy dwoma innymi,

tworz¹c coœ w rodzaju zadaszenia. Ca³oœæ przypomina³a nieco kromlech, jaki

O’Hara ogl¹da³ w Dartmoor, lecz ta formacja by³a znacznie wiêksza. Oszacowa³

j¹ spojrzeniem. Przynajmniej da schronienie przed œniegiem i deszczem, a tak¿e

trochê os³oni przed wiatrem. Wszed³ do œrodka i w g³êbi znalaz³ spor¹ nieckê.

– Doskonale – powiedzia³. – Pomieœci siê w tym du¿o wody, mo¿e ze

dwadzieœcia galonów.

Odwróci³ siê i popatrzy³ na Benedettê. Wysi³ek pokry³ jej policzki lek-

kim rumieñcem i wygl¹da³a teraz znacznie lepiej. Wyj¹³ papierosa.

– Palisz?

– Nie – pokrêci³a g³ow¹.

– Bomba – stwierdzi³ z zadowoleniem. – W³aœnie na to liczy³em. – Zer-

kn¹³ do paczki: zosta³o mu jedenaœcie sztuk. – Widzisz, jestem typem samo-

luba. Wola³bym je zachowaæ dla siebie.

Przysiad³ na skale, zapali³ papierosa i zaci¹gn¹³ siê ³apczywie. Benedet-

ta usiad³a obok niego.

– Cieszê siê, ¿e postanowi³eœ pomóc mojemu wujowi – powiedzia³a.

O’Hara uœmiechn¹³ siê.

– Kilku z nas wcale nie by³o zdecydowanych. Trzeba by³o mocnych

argumentów, aby przywieœæ ich do rozs¹dku. Jednak w koñcu osi¹gnêliœmy

jednomyœlnoœæ.

– Czy s¹dzisz – zapyta³a œciszonym g³osem – ¿e mamy jak¹kolwiek szansê

wyjœæ z tego ca³o?

O’Hara zagryz³ wargi.

– Nie ma sensu ukrywaæ prawdy. Mysz w ³apach kota ma wiêcej szans

ni¿ my. Jeœli sforsuj¹ most, a my bêdziemy wówczas równie bezbronni jak

teraz, sprawa bêdzie beznadziejna. – Powiód³ d³oni¹ po okolicy. – Istnieje

jedna jedyna szansa: jeœli rozdzielimy siê, a ka¿dy z nas ruszy w innym kie-

runku, tak¿e oni bêd¹ musieli siê rozdzieliæ. To ciê¿ki teren, ale mo¿e komuœ

z nas uda siê wymkn¹æ, aby opowiedzieæ, co przydarzy³o siê pozosta³ym.

Marna to jednak pociecha.

– Dlaczego wobec tego postanowiliœcie podj¹æ walkê? – zapyta³a zbita

z tropu.

background image

70

O’Hara prychn¹³.

– Armstrong przedstawi³ garœæ nader spójnych argumentów. – Zapozna³

j¹ z nimi, a potem doda³: – Jednak ja walczy³bym tak czy owak. Nie podoba-

j¹ mi siê ci ch³optysie zza rzeki; nie podoba mi siê to, co robi¹ z ludŸmi: Nie

ma znaczenia, czy ich skóra jest ¿ó³ta, bia³a czy br¹zowa, ulepieni s¹ z tej

samej gliny.

– Señor Forester mówi³ mi, ¿e walczyliœcie razem w Korei.

– Mo¿liwe… Prawdopodobnie walczyliœmy. S³u¿y³ w szwadronie ame-

rykañskim, z którym odbywaliœmy niekiedy wspólne loty, ale nigdy go oso-

biœcie nie spotka³em.

– To musia³o byæ okropne – powiedzia³a. – Ta ca³a wojna.

– Nie za bardzo – odpar³ O’Hara. – Przynajmniej jej czêœæ bojowa. –

Uœmiechn¹³ siê. – Przyzwyczajasz siê, ¿e do ciebie strzelaj¹. S¹dzê, ¿e lu-

dzie s¹ zdolni przyzwyczaiæ siê do wszystkiego, jeœli trwa to dostatecznie

d³ugo. Prawie do wszystkiego. To jedyne, co umo¿liwia prowadzenie wojen:

fakt, ¿e ludzie adaptuj¹ siê i najwiêksze szaleñstwa zaczynaj¹ traktowaæ jako

coœ normalnego. Inaczej nie przetrzymaliby tego.

– Wiem – przytaknê³a. – Wystarczy popatrzeæ na nas. Ci ludzie strzelaj¹

do nas, a Miguel odpowiada ogniem, bo uwa¿a to za najnormalniejsz¹ rzecz

na œwiecie.

– Bo to jest najnormalniejsza rzecz na œwiecie – odrzek³ szorstko. –

Cz³owiek to zwierzê waleczne. Ta cecha pozwoli³a mu zaj¹æ miejsce, jakie

zajmuje obecnie – w³adcy planety. – Skrzywi³ wargi. – Ta cecha nie pozwala

mu równie¿ dokonaæ rzeczy wiêkszych. – Nagle rozeœmia³ siê. – Chryste, to

nie czas na filozofowanie o wojnie, pozostawmy to Armstrongowi.

– Powiedzia³eœ coœ dziwnego – odezwa³a siê Benedetta. – Otó¿ powie-

dzia³eœ, ¿e Korea nie by³a a¿ tak okropna, przynajmniej sama walka. – Wiêc

jeœli nie walka, có¿ by³o w niej okropnego?

Spojrzenie O’Hary uciek³o w dal.

– Czas po zakoñczeniu walki. Kiedy przesta³em walczyæ… kiedy nie

mog³em ju¿ walczyæ. Wtedy zaczê³o siê najpotworniejsze.

– By³eœ jeñcem? W rêkach Chiñczyków? Forester wspomina³ coœ o tym.

O’Hara odrzek³ powoli:

– Zabija³em ludzi w walce… ogarniêty bojow¹ gor¹czk¹… i prawdopo-

dobnie bêdê to robiæ znowu, w dodatku ju¿ nied³ugo. Ale co te komunistycz-

ne sukinsyny mog¹ robiæ z wyrachowaniem, z zimn¹ krwi¹, to nie mieœci

siê… – pokrêci³ g³ow¹ z rozdra¿nieniem. – Wola³bym o tym nie mówiæ.

Nagle nasz³a go wizja pozbawionej wyrazu twarzy chiñskiego porucz-

nika Fenga. By³o to coœ, co od czasów Korei nawiedza³o go we snach i kaza-

³o budziæ siê z krzykiem. To by³ powód, dla którego wola³ przepocone, bez-

senne i bezmyœlne noce pijaka.

background image

71

– Porozmawiajmy o tobie – zaproponowa³. – Dobrze mówisz po angiel-

sku, gdzie siê tego nauczy³aœ?

Wyczu³a, ¿e wst¹pi³a na teren zakazany i bolesny.

– Przepraszam, ¿e o to pana spyta³am – powiedzia³a ze skruch¹.

– Nic siê nie sta³o. Skoñczmy jednak z tym panem O’Har¹. Mam na

imiê Tim.

Uœmiechnê³a siê delikatnie.

– Kszta³ci³am siê w Stanach, Tim. Wujek wys³a³ mnie tam po przewro-

cie Lopeza. – Wybuchnê³a œmiechem. – Angielskiego uczy³a mnie nauczy-

cielka bardzo podobna do panny Ponsky.

– Ach, to dopiero twarda turkaweczka – powiedzia³. – Wuj ciê wys³a³?

A co z rodzicami?

– Matka umar³a, kiedy by³am dzieckiem, a ojciec… Lopez kaza³ go roz-

strzelaæ.

O’Hara westchn¹³.

– Chyba obydwoje dotykamy bolesnych ran, Benedetto. Wybacz.

– Tak ju¿ jest na tym œwiecie, Tim – odrzek³a smutno.

– Ka¿dy, kto na tym œwiecie liczy na czyst¹ grê, jest cholernym g³up-

cem. W³aœnie dlatego wpakowaliœmy siê w ten bigos. Wracajmy, ta rozmo-

wa do niczego nie prowadzi.

Przyhartowa³ papierosa i skrzêtnie wetkn¹³ niedopa³ek do paczki.

Wstaj¹c, Benedetta zapyta³a:

– Czy s¹dzisz, ¿e sprawdzi siê ten pomys³ señora Armstronga z kusz¹?

– Nie – odpar³ bez ogródek. – Myœlê, ¿e Armstrong jest romantykiem. Jest

specjalist¹-teoretykiem od wojen sprzed tysi¹ca lat, a nie przychodzi mi do

g³owy nic, co dzisiaj by³oby bardziej abstrakcyjne od nich. To facet z wie¿y

z koœci s³oniowej, akademik, teoretycznie krwio¿erczy, ale na widok krwi ¿o-

³¹dek podejdzie mu do gard³a. A poza tym uwa¿am, ¿e jest lekko stukniêty.

III

Z bulgocz¹c¹ fajk¹ w zêbach Armstrong obserwowa³ Willisa, myszku-

j¹cego w zaœcielaj¹cej warsztat kupie odpadków. Serce Armstronga wali³o

gwa³townie i brakowa³o mu powietrza, chocia¿ tym razem wysokoœæ nie

dawa³a mu siê tak we znaki, jak podczas poprzedniego pobytu w osadzie.

Przetrawia³ w umyœle szczegó³y swej zawodowej wiedzy – nauki o zabijaniu

bez u¿ycia prochu strzelniczego. Ch³odno i precyzyjnie rozmyœla³ o zasiê-

gach, trajektoriach i sile ra¿enia, jakie mo¿na uzyskaæ z kawa³ków zgiêtej

stali i skrêconych jelit. Próbowa³ zarazem zaadaptowaæ owe pomys³owe me-

chanizmy, tak wyraziœcie wyrysowane w jego g³owie, do materia³ów i potrzeb

background image

72

chwili. Popatrzy³ na belki stropowe chaty i olœni³ go nowy pomys³; przesta³

jednak o nim myœleæ – najpierw nale¿a³o zaj¹æ siê kusz¹.

Willis wyprostowa³ siê. Trzyma³ w d³oni p³ask¹ sprê¿ynê.

– To z samochodu. Nada siê na kuszê?

Armstrong spróbowa³ j¹ zgi¹æ i przekona³ siê, ¿e jest bardzo sztywna.

– Niezwykle mocna – powiedzia³. – Prawdopodobnie mocniejsza ni¿

wszystko, czym dysponowano w œredniowieczu. Bêdzie z tego potê¿na broñ.

Mo¿e jest nawet za sztywna – nie wiem, czy bêdziemy potrafili j¹ zgi¹æ.

– Przeanalizujmy problem jeszcze raz – zaproponowa³ Willis.

Armstrong zacz¹³ rysowaæ na odwrocie koperty.

– W lekkich, sportowych kuszach u¿ywa siê strzemienia, które jednak

nie wystarczy dla broni, o jakiej myœlimy. Przy ciê¿szych kuszach bojowych

stosowano dwie metody naci¹gania – pierwsza to dŸwignia z zapadk¹ – wy-

gl¹daj¹ca mniej wiêcej tak – któr¹ zdominowano do strza³u, a druga to korba

poruszaj¹ca seriê trybów.

Willis spojrza³ na szkice i skin¹³ g³ow¹.

– Najlepszym rozwi¹zaniem dla nas jest korba. Ten numer z zapadk¹ trud-

no by³oby wykonaæ. A jeœli rzecz oka¿e siê niezbêdna, mo¿emy spi³owaæ sprê-

¿ynê i tym sposobem j¹ os³abiæ. – Rozejrza³ siê doko³a. – Gdzie jest Peabody?

– Nie wiem – odpar³ Armstrong. – Zabieramy siê do roboty.

– Lepiej go znajdŸmy – powiedzia³ Willis. – Zapêdzimy go do robienia

strza³. To powinno byæ proste zajêcie.

– Be³tów – poprawi³ go Armstrong cierpliwie.

– Jak zwa³, tak zwa³. Bierzmy siê do roboty.

ZnaleŸli Peabody’ego w jednej z chat, gdzie podgrzewa³ sobie puszkê

fasoli. Niechêtnie wróci³ do warsztatu i przyst¹pili do roboty. Armstronga

zdumiewa³a sprawnoœæ palców Willisa. Z niewiarygodnych materia³ów, pos³u-

guj¹c siê jeszcze gorszymi narzêdziami, wyczarowa³ nadaj¹ce siê do u¿ytku

czêœci. Stwierdzili, ¿e stara szlifierka jest ich najsprawniejszym przyrz¹dem

tn¹cym, jakkolwiek ma sk³onnoœæ do marnowania materia³u. Armstrong krêci³

korbk¹ w pocie czo³a, a ¿e si³ nie starcza³o mu na d³ugo, zaczêli to robiæ na

zmianê; przy czym on i Willis wykonywali swoje zadanie w milczeniu. Pe-

abody zaœ ze stekiem przekleñstw na ustach.

Zerwali z chaty przewody elektryczne i odarli je z izolacji. Pociêli stal

zbrojeniow¹ na kawa³ki i ponacinali ich koñcówki, by mo¿na by³o zaopa-

trzyæ je w lotki. By³o zimno. Z ich odrêtwia³ych d³oni s¹czy³a siê krew.

Pracowali ca³¹ noc i œwit rozjaœnia³ ju¿ niebo, gdy Armstrong wzi¹³ w rêce

ukoñczon¹ broñ, przypatruj¹c siê jej trochê bez przekonania.

– Wysz³a nieco inaczej, ni¿ sobie wyobra¿a³em, ale s¹dzê, ¿e bêdzie

dzia³aæ. – Ospale potar³ oczy. – Teraz zniosê j¹ na dó³, mo¿e siê tam przydaæ.

Willis ciê¿ko wspar³ siê o œcianê chaty.

background image

73

– Mam pomys³ lepszego rozwi¹zania. To bydlê ciê¿ko bêdzie naci¹g-

n¹æ. Ale najpierw potrzebujê trochê jedzenia i snu. – Jego g³os przeszed³

w mamrotanie i Willis gwa³townie zamruga³ oczami.

Ca³¹ noc reflektory nieprzyjacielskich pojazdów oœwietla³y most. By³o

oczywiste, ¿e wypad z zamiarem poprzecinania lin skazany by³ na niepowo-

dzenie. Wróg, nie maj¹c ochoty wchodziæ w œwiat³o, kiedy z ciemnoœci mo¿e

paœæ strza³, zrezygnowa³ z nocnej pracy przy moœcie.

Forester przepe³niony by³ wzgard¹.

– Cholerni g³upcy – powiedzia³. – Jeœli nie mo¿emy trafiæ ich przy œwie-

tle dziennym, to pewne, ¿e nie trafimy ich noc¹. Ale gdyby mieli choæ odro-

binê oleju w g³owie, powinni wiedzieæ, ¿e w³aœnie w ciemnoœciach mog¹

naj³atwiej zorientowaæ siê, sk¹d strzelamy. Wys³aliby na most swojego cz³o-

wieka, aby œci¹gn¹³ na siebie ogieñ, a potem podziurkowaliby naszego jak

sito.

Za dnia nieprzyjaciel pracowa³. I znacznie mniej obawia³ siê strza³ów.

Dotychczas nikt nie zosta³ trafiony i sta³o siê jasne, ¿e bez niewiarygodnego

zbiegu okolicznoœci nic z³ego staæ im siê nie mo¿e. Rankiem w pistolecie

Rohdego by³o tylko szeœæ kul, a na moœcie przyby³o dziewiêæ belek.

Do dziewi¹tej Rohde zmarnowa³ dwie kolejne kule i w³aœnie wówczas

drog¹ nadszed³ Armstrong, dŸwigaj¹c swoj¹ konstrukcjê.

– Macie. To wasza kusza. – Potar³ przekrwione, zmêczone oczy. – Mó-

wi¹c fachowo, nazwa³bym to arbalest¹.

– Dobry Bo¿e, szybko siê uwinêliœcie – powiedzia³ O’Hara.

– Pracowaliœmy ca³¹ noc – odpar³ ze znu¿eniem Armstrong. – S¹dzili-

œmy, ¿e bêdzie wam pilnie potrzebna.

– Jak dzia³a? – O’Hara z zaciekawieniem ogl¹da³ orê¿.

– Metalowa pêtla przy koñcu ³o¿a to strzemiê, stawiacie je na ziemi i wk³a-

dacie w nie stopê. Potem bierzecie tê linkê, chwytacie haczykiem za ciêciwê

i zaczynacie krêciæ t¹ korbk¹. Odci¹ga to ciêciwê do po³o¿enia, w którym zo-

stanie pochwycona przez zaczep spustowy. Wk³adacie be³t w ³o¿e i jesteœcie

gotowi do strza³u. Naciskacie spust i zaczep opada, zwalniaj¹c ciêciwê.

Kusza ci¹¿y³a w d³oniach O’Hary. Jej ³uk wykonany by³ z resoru samo-

chodowego, ciêciwa zaœ – z elektrycznego kabla, dla wiêkszej mocy splecio-

nego w szeœciopasmow¹ linkê. Równie¿ linka odci¹gaj¹ca by³a potrójnie

skrêconym kablem. Korpus i spust zrobione zosta³y z drewna, a ³o¿e, w któ-

rym spoczywa³ be³t, z kawa³ka rury os³aniaj¹cej przewody elektryczne.

By³ to triumf improwizacji.

– Musieliœmy os³abiæ resor – powiedzia³ Armstrong – lecz wci¹¿ ma

niez³¹ krzepê. A to jest be³t, wykonaliœmy takich tuzin.

background image

74

Be³t by³ po prostu odcinkiem potê¿nie pordzewia³ego metalowego prêta

o d³ugoœci czterdziestu centymetrów i o œrednicy jednego centymetra. Na

jednym jego koñcu tkwi³y w naciêciach lotki wykonane z puszki po mleku

w proszku; drugi koniec by³ zaostrzony. O’Hara zwa¿y³ go w d³oni. By³ doœæ

ciê¿ki.

– Jeœli ten interes nie zabije na miejscu, trafiony na pewno skona na

tê¿ec. Czy zasiêg jest taki, jaki przewidywa³eœ?

– Odrobinê wiêkszy – odrzek³ Armstrong. – Te be³ty s¹ ciê¿sze ni¿ œre-

dniowieczne orygina³y, poniewa¿ w ca³oœci wykonane zosta³y ze stali, daw-

niejsze zaœ mia³y drzewce. Ale rekompensuje to wiêksza si³a ³uku. Mo¿e

byœcie spróbowali?

O’Hara wsun¹³ stopê w strzemiê i zakrêci³ korb¹. Sz³o to ciê¿ej, ni¿ siê

spodziewa³, poniewa¿ ³uk by³ bardzo sztywny. Umieszczaj¹c be³t w ³o¿u,

zapyta³:

– Do czego mam strzeliæ? Co powiesz o tamtym nasypie?

Nasyp znajdowa³ siê w odleg³oœci jakichœ szeœædziesiêciu metrów. O’Ha-

ra uniós³ kuszê.

– Spróbuj na le¿¹co – wtr¹ci³ pospiesznie Armstrong. – Tak, jak bêdzie-

my korzystaæ z tego w walce. Tor pocisku jest bardzo p³aski, wiêc nie powi-

nieneœ mieæ wiêkszych k³opotów z celowaniem. Uzna³em, ¿e przestrzelimy

broñ dopiero tutaj. Wyj¹³ parê gad¿etów zrobionych z drutu. – U¿yjemy pro-

stego celownika pierœcieniowego.

O’Hara po³o¿y³ siê, niezrêcznie przyciskaj¹c do ramienia toporn¹ drew-

nian¹ kolbê. Patrz¹c wzd³u¿ linii ³o¿a, najlepiej jak potrafi³ wycelowa³ w br¹-

zow¹ ³atê ziemi. Potem nacisn¹³ spust, a gdy ciêciwa zosta³a zwolniona, po-

czu³ mocne kopniêcie. Z samego skraju wybranego celu wzbi³ siê ob³oczek

kurzawy. O’Hara wsta³ i rozmasowa³ ramiê.

– Dobry Bo¿e – powiedzia³ zdumiony – kopie jak diabli.

Na twarzy Armstronga zagoœci³ nik³y uœmieszek.

– Wydostañmy be³t.

Podeszli do nasypu, lecz O’Hara nie potrafi³ dostrzec pocisku:

– Powinien byæ tu – powiedzia³. – WyraŸnie widzia³em kurz.

Armstrong uœmiechn¹³ siê.

– Mówi³em, ¿e to potê¿na broñ. Be³t jest tu.

O’Hara mrukn¹³ ze zdumienia, widz¹c, co Armstrong ma na myœli. Be³t

wszed³ w ziemiê g³êbiej ni¿ na ca³¹ sw¹ d³ugoœæ i tkwi³ tam ca³kowicie scho-

wany. Gdy Armstrong go wydobywa³, O’Hara powiedzia³:

– Niech ka¿dy spróbuje. Zorientujemy siê, kto strzela najlepiej. – Spoj-

rza³ na Armstronga. – A ty siê przeœpij, chyba jesteœ na ostatnich nogach.

– Zaczekam. Chcê zobaczyæ kuszê w akcji. Mo¿e bêd¹ potrzebne jakieœ

modyfikacje. Willis robi ju¿ nastêpn¹, przysz³y mu do g³owy pewne udosko-

background image

75

nalenia. Peabody’ego zagoniliœmy do produkcji be³tów. – Wyprostowa³ siê,

trzymaj¹c pocisk w d³oni. – No i muszê ustawiæ celownik.

Wszyscy, z wyj¹tkiem Aguillara i Rohdego, podjêli æwiczenia z kusz¹

i – co mo¿e nie by³o zaskoczeniem – najlepszym strzelcem okaza³a siê pan-

na Ponsky, Forester by³ drugi, a O’Hara trzeci. Dla ramienia panny Ponsky

strzelanie z kuszy by³o bolesnym doœwiadczeniem. Natychmiast zrobi³a miêk-

k¹ podk³adkê i odt¹d osiem razy na dziesiêæ wsadza³a be³t w trzydziestocen-

tymetrowy kr¹g, cmokaj¹c z dezaprobat¹, ilekroæ chybi³a.

– Nie ma doœæ si³y, ¿eby naci¹gn¹æ broñ – powiedzia³ Forester – ale jest

cholernie dobra w strzelaniu.

– To rozstrzyga sprawê. Ona pierwsza zabiera siê za nieprzyjaciela.

Oczywiœcie, jeœli zechce to zrobiæ. – Podszed³ do niej i rzek³ z uœmiechem: –

Wygl¹da na to, ¿e rusza pani do boju jako pierwsza. Spróbuje pani?

Jej twarz poblad³a, a nos wyda³ siê jeszcze ostrzejszy ni¿ zwykle.

– O Bo¿e! – jêknê³a oszo³omiona. – Czy s¹dzi pan, ¿e siê do tego nadajê?

– Po³o¿yli kolejne cztery belki – powiedzia³ cicho O’Hara. – I Rohde

postanowi³ zachowaæ cztery ostatnie kule do momentu, gdy zyska wzglêdn¹

pewnoϾ trafienia. To jedyna nasza szansa. A pani jest naszym najlepszym

strzelcem.

Wziê³a siê w garœæ. Z determinacj¹ unios³a brodê.

– W porz¹dku – powiedzia³a. – Zrobiê, co potrafiê.

– Doskonale! Chyba powinna pani spojrzeæ najpierw na most, aby oceniæ

dystans, a potem oddaæ kilka strza³ów próbnych z takiej w³aœnie odleg³oœci.

Zaprowadzi³ j¹ na stanowisko Rohdego.

– Panna Ponsky spróbuje szczêœcia z kusz¹ – wyjaœni³.

Rohde z zaciekawieniem popatrzy³ na broñ.

– Dzia³a?

– Ma du¿y zasiêg i si³ê ra¿enia – odpar³ O’Hara. – Powinna siê spraw-

dziæ. – Spojrza³ na most. W³aœnie wycofali siê dwaj mê¿czyŸni, którzy przed

chwil¹ u³o¿yli kolejn¹ belkê. Wyrwa by³a ju¿ ca³kiem niewielka. – Kiedy

wyjd¹ znowu, chyba powinna pani celowaæ do bli¿szego. Jak ocenia pani

dystans?

Panna Ponsky zamyœli³a siê.

– Odrobinê mniejszy od tego, na którym æwiczy³am – odpar³a. – Chyba

nie muszê próbowaæ. – Jej g³os lekko dr¿a³.

O’Hara spojrza³ na ni¹.

– Niech sie pani postara, panno Ponsky. Proszê pomyœleæ o tym, co zro-

bili z pani¹ Coughlin i co zrobi¹ z nami wszystkimi, jeœli zdo³aj¹ sforsowaæ

most.

– W porz¹dku – odpar³a przyciszonym g³osem.

O’Hara z satysfakcj¹ skin¹³ g³ow¹.

background image

76

– Zajmie pani miejsce Rohdego. Ja bêdê tu¿ obok. Proszê siê nie spieszyæ,

nic pani nie goni. Proszê to potraktowaæ jak jeszcze jedno strzelanie próbne.

Forester naci¹gn¹³ kuszê i poda³ j¹ pannie Ponsky. Umieœci³a be³t w ³o¿u

i podpe³z³a na brzuchu do miejsca, z którego mia³a dobry widok na most.

O’Hara poczeka³, a¿ zajmie stanowisko, a potem przesun¹³ siê nieco dalej,

wzd³u¿ grani w¹wozu. Obejrzawszy siê, dostrzeg³ Forestera przemawiaj¹-

cego do Armstronga, który z zamkniêtymi oczami le¿a³ wyci¹gniêty na

ziemi.

O’Hara znalaz³ dobry punkt obserwacyjny i czeka³. Niebawem ci sami

dwaj ludzie pojawili siê przy moœcie dŸwigaj¹c belkê. Potem poczo³gali siê

po moœcie, popychaj¹c dr¹g przed sob¹, a¿ dotarli do wyrwy. Chocia¿ ¿aden

z nich nie zosta³ dot¹d trafiony, nie podejmowali zbêdnego ryzyka. Przy

wyrwie zabrali siê do roboty, przywi¹zuj¹c belkê do obu lin noœnych.

Serce O’Hary wali³o jak wœciek³e, a oczekiwanie wydawa³o siê niezno-

œnie d³ugie. Mê¿czyzna na moœcie mia³ na sobie skórzan¹ kurtkê, bardzo

podobn¹ do jego kurtki; gdy od czasu do czasu zerka³ niespokojnie ku prze-

ciwleg³emu brzegowi, O’Hara zupe³nie wyraŸnie widzia³ b³ysk w jego oczach.

Zacisn¹³ piêœci.

– Teraz! – wyszepta³. – Na rany boskie, teraz!

Nie s³ysza³ jêkniêcia zwolnionej ciêciwy, lecz dostrzeg³ ob³oczek ku-

rzu, który uniós³ siê z kurtki mê¿czyzny, gdy be³t pogr¹¿y³ siê w jego piersi,

by nagle wyjœæ z pleców dok³adnie miêdzy ³opatkami. Nad rykiem rzeki

poniós³ siê s³aby okrzyk i mê¿czyzna konwulsyjnie szarpn¹³ nogami. Wy-

rzuci³ przed siebie ramiona w geœcie niemal b³agalnym, potem zwali³ siê na

bok i stoczy³ z krawêdzi mostu, by jak wiruj¹cy k³êbek spaœæ do rozwœcie-

czonej rzeki. Drugi mê¿czyzna znieruchomia³ na chwilê, niepewny co siê

sta³o, a potem lêkliwie, ogl¹daj¹c siê przez ramiê, popêdzi³ po moœcie ku

brzegowi. Jego dudni¹ce stopy rozko³ysa³y ca³¹ konstrukcjê. Do³¹czy³ do

czekaj¹cej na l¹dzie grupy i O’Hara dostrzeg³, ¿e klepie siê po plecach, a ja-

kiœ inny mê¿czyzna z niedowierzaniem krêci g³ow¹.

Wycofa³ siê ostro¿nie i pobieg³ do miejsca, z którego panna Ponsky od-

da³a strza³. Wstrz¹sana ³kaniem le¿a³a na ziemi, a pochylony nad ni¹ Fore-

ster powtarza³:

– Ju¿ dobrze, panno Ponsky, to trzeba by³o zrobiæ.

– Ale zabi³am cz³owieka – zawodzi³a. – Odebra³am mu ¿ycie.

Forester podniós³ j¹ i przemawiaj¹c koj¹co, odprowadzi³ na bok. O’Ha-

ra schyli³ siê i podniós³ kuszê.

– Có¿ to za tajna broñ – powiedzia³ z podziwem. – ¯adnego ha³asu,

¿adnego b³ysku. – Rozeœmia³ siê. – Wci¹¿ nie wiedz¹, co siê sta³o, a przynaj-

mniej nie maj¹ pewnoœci. Armstrong, jesteœ cholernym geniuszem.

Ale Armstrong ju¿ spa³.

background image

77

IV

Tego ranka wróg nie podj¹³ ju¿ prób naprawienia mostu. Prowadzi³ za

to nieustanny, choæ powolny ostrza³ karabinowy, macaj¹c ogniem labirynt

skalny w nadziei przypadkowych trafieñ. O’Hara kaza³ wycofaæ siê wszyst-

kim, równie¿ Rohdemu, poza zasiêg strza³ów. Potem, po¿yczywszy od Be-

nedetty ma³e lusterko, skonstruowa³ prowizoryczny peryskop. Uwa¿a³, by

szk³o pozostawa³o w cieniu ska³y i nie odbija³o promieni s³onecznych. Ob-

serwator móg³ le¿eæ bezpiecznie na wznak, a jednoczeœnie nie spuszczaæ

oka z mostu. Pierwsz¹ wachtê pe³ni³ Forester.

– Jeœli ponownie pojawi¹ siê na moœcie – powiedzia³ O’Hara – oddaj

strza³, ale tylko jeden. Wytr¹ciliœmy ich z równowagi i s¹ teraz trochê pode-

nerwowani. Nie wiedz¹, czy ten facet spad³ z mostu przypadkiem, zosta³

postrzelony, a oni nie us³yszeli huku, czy te¿ sta³o siê coœ innego… My wie-

my, ¿e by³o to coœ innego i wie o tym równie¿ ten drugi, który by³ na moœcie,

ale s¹dzê, ¿e mu nie wierz¹. Kiedy ostatnio ich obserwowa³em, toczy³ siê na

ten temat spór jak cholera. W ka¿dym razie myœlê, ¿e nie pali im siê do

ponownego wy³a¿enia. Jeden strza³ ich sp³oszy.

Forester sprawdzi³ pistolet i ponuro spojrza³ na ostatnie cztery kule.

– Czujê siê jak cholernie bojowy ¿o³nierz, który za jednym zamachem

ma wypukaæ dwadzieœcia piêæ procent ca³ego zapasu amunicji.

– Ale to najlepszy sposób – powiedzia³ O’Hara. – Nie znaj¹ naszych

zapasów amunicji. Kusza jest nasz¹ tajn¹ broni¹ i, na Boga, musimy wyko-

rzystaæ j¹ maksymalnie. Mam pewne pomys³y, ale chcê zaczekaæ na drug¹

kuszê. – Przerwa³. – Czy macie jakieœ wyobra¿enie, ilu tych sukinsynów jest

po drugiej stronie?

– Próbowa³em ich z grubsza policzyæ – odpar³ Forester. – Wysz³o mi

dwudziestu trzech. Ich dowódc¹ jest chyba wielki goœæ z brod¹ á la Castro.

Ma na sobie coœ w rodzaju munduru. Nosi zgni³ozielone portki i kurtkê safa-

ri. – Potar³ podbródek i po namyœle doda³: – Przypuszczam, ¿e to kubañski

doradca.

– Spróbujê go przyuwa¿yæ – rzek³ O’Hara. – Jeœli go przyszpilimy, mo¿e

reszta zwinie ¿agle.

– Byæ mo¿e – powiedzia³ Forester bez przekonania.

O’Hara powêdrowa³ do obozowiska, które zosta³o ju¿ przeniesione do

skalnej kryjówki na zboczu góry. By³o to lepsze stanowisko obronne, bo-

wiem napastnicy musieliby atakowaæ na nierównym terenie. O’Hara nie pok³a-

da³ w nim jednak wiêkszych nadziei. Po sforsowaniu mostu nieprzyjaciel móg³

szybko podjechaæ w górê drogi i bez trudu oskrzydliæ ich skaln¹ kryjówkê. Wy-

tê¿a³ umys³, szukaj¹c sposobu zablokowania drogi, lecz nic sensownego nie

background image

78

przychodzi³o mu do g³owy. Ale i tak dysponowali teraz miejscem zdecydo-

wanie lepszym ani¿eli obozowisko przy jeziorku i drodze. Zw³aszcza ¿e upo-

rali siê z podstawowym problemem – pracowicie i przy sporych stratach

przetransportowali puszka po puszce dwadzieœcia piêæ galonów wody i wla-

li j¹ do niecki w g³êbi kryjówki. A poza tym by³o to równie¿ dobre miejsce

do spania.

Wprawdzie panna Ponsky otrz¹snê³a siê z histerii, lecz trwa³a w otêpie-

niu. By³a milcz¹ca, zamkniêta w sobie, nie odzywa³a siê do nikogo. Pomaga-

³a nosiæ wodê i ¿ywnoœæ, ale robi³a to mechanicznie, jak gdyby nic j¹ nie

obchodzi³o. Aguillar sposêpnia³.

– To Ÿle, ¿e siê tak sta³o – powiedzia³. – le, ¿e dama, taka jak panna

Ponsky, musi robiæ takie rzeczy.

O’Hara by³ rozdra¿niony.

– Cholera, nie my rozpoczêliœmy tê walkê – rzek³. – Coughlinowie nie

¿yj¹, a Benedetta o ma³y w³os nie zginê³a, ¿e nie wspomnê ju¿ o sobie. Spró-

bujê nie dopuœciæ, aby siê to powtórzy³o. Ale panna Ponsky jest naszym

strzelcem, a przecie¿ walczymy o ¿ycie.

– Jest pan ¿o³nierzem – powiedzia³ Aguillar. – Jak siê zdaje, powtarza

pan za Napoleonem, ¿e nie mo¿na usma¿yæ omletu nie rozbijaj¹c jajek –

w jego g³osie pobrzmiewa³a ³agodna ironia.

O’Hara zbagatelizowa³ jego s³owa.

– Wszyscy musimy æwiczyæ strzelanie z kuszy. Musimy nauczyæ siê

u¿ywaæ jej, póki jest na to czas.

Aguillar poklepa³ go po ramieniu.

– Señor O’Hara, mo¿e ci ludzie zadowol¹ siê, je¿eli oddam siê w ich

rêce.

O’Hara wbi³ weñ wzrok.

– Wie pan doskonale, ¿e nie. Maj¹c œwiadomoœæ, ¿e znamy ca³¹ prawdê,

absolutnie nie mog¹ nas puœciæ.

Aguillar przytakn¹³.

– Wiem o tym. Zastanawia³em siê tylko, czy i pan wie. – Na po³y kpi¹co

wzruszy³ ramionami. – Chcia³em, aby przekona³ mnie pan, ¿e w ten sposób

nie zyskujemy nic. I uczyni³ pan to. Przykro mi, ¿e œci¹gn¹³em coœ takiego

na g³owy tych wszystkich niewinnych ludzi.

O’Hara mrukn¹³ coœ ze zniecierpliwieniem, Aguillar zaœ kontynuowa³:

– Nadchodzi taki moment, kiedy sprawy z r¹k polityka przechodz¹ w rê-

ce ¿o³nierza. Jak siê zdaje, wszystkie drogi wiod¹ ku przemocy. Zatem mu-

szê przestaæ byæ politykiem i przeobraziæ siê w ¿o³nierza. Nauczê siê dobrze

strzelaæ z tej kuszy, señor.

– Na pañskim miejscu nie forsowa³bym siê zanadto, señor Aguillar –

powiedzia³ O’Hara. – Musi pan oszczêdzaæ si³y na wypadek, gdyby musia³

background image

79

pan wyruszyæ nagle i szybko. Nie jest tajemnic¹, ¿e nie jest pan w nadzwy-

czajnej formie fizycznej.

– Señor, zrobiê to, co uznam za swój obowi¹zek – g³os Aguillara za-

brzmia³ ostro.

O’Hara zamilk³, przypuszczaj¹c, ¿e urazi³ jego latynosk¹ dumê. Wróci³,

aby porozmawiaæ z pann¹ Ponsky. Klêcza³a przy kuchence, z pozoru po-

ch³oniêta pilnowaniem gotuj¹cej siê w puszce wody, lecz jej oczy patrzy³y

gdzieœ w przestrzeñ. Wiedzia³ na co – na stalowy be³t, który jak monstrualna

roœlina wyrós³ w samym œrodku pleców cz³owieka.

– Zabójstwo istoty ludzkiej – powiedzia³ – to rzecz straszna, panno

Ponsky. Wiem, robi³em to i póŸniej by³em chory przez wiele dni. Gdy po

raz pierwszy zestrzeli³em w Korei nieprzyjacielski myœliwiec, towarzy-

szy³em mu w drodze do ziemi, rzecz strasznie niebezpieczna, lecz by³em

wówczas m³ody i niedoœwiadczony. Mig spada³ w p³omieniach, mecha-

nizm katapulty zaci¹³ siê, wiêc pilot rêcznie otworzy³ os³onê i skoczy³ wprost

w strumieñ zaœmig³owy. By³o to z jego strony desperackie, ale mia³ ów

chiñski – albo rosyjski, sk¹d mogê wiedzieæ – rodzaj odwagi. Bo widzi

pani, nie zna³em narodowoœci ani koloru skóry cz³owieka, którego zabi-

³em. Spada³ ku ziemi jak wiruj¹cy czarny punkt. Jego spadochron nie otwo-

rzy³ siê. Wiedzia³em, ¿e jest ju¿ trupem. – O’Hara zwil¿y³ usta. – Po tej

historii mia³em niesmak, mdli³o mnie. Ale wówczas pomyœla³em sobie, ¿e

przecie¿ ten sam cz³owiek próbowa³ mnie zabiæ. I niewiele brakowa³o, by

mu siê to uda³o. Zanim go dosta³em, podziurawi³ mój samolot i musia³em

przymusowo l¹dowaæ. Mia³em farta, ¿e siê z tego wyliza³em – spêdzi³em

w szpitalu trzy tygodnie. W koñcu wyt³umaczy³em to sobie tak, ¿e by³a to

sytuacja: on albo ja. I to ja okaza³em siê szczêœliwcem. Nie wiem, czy

gdyby to on mnie zabi³, drêczy³yby go podobne rozterki. Myœlê, ¿e chyba

nie. Tych ludzi nie szkoli siê po to, by mieli dla ¿ycia zbyt wiele szacunku.

– Przyjrza³ siê jej uwa¿nie. – Tamci zza rzeki s¹ tacy sami jak ci, z którymi

walczy³em w Korei, choæ maj¹ skórê innego koloru. Nie bêdziemy z nimi

walczyæ, jeœli pozwol¹ nam odejœæ. Ale oni tego nie zrobi¹, panno Ponsky,

wiêc wracamy do spraw fundamentalnych – zabij lub daj siê zabiæ, i niech

czort weŸmie przegranego. Post¹pi³a pani s³usznie, panno Ponsky. To, co

pani zrobi³a, mo¿e ocaliæ nasze ¿ycie, a mo¿e ¿ycie wielu ludzi w tym

kraju, kto wie.

Zamilk³, ona zaœ odwróci³a siê ku niemu i powiedzia³a ochryp³ym, ury-

wanym g³osem:

– Jestem niem¹dr¹, star¹ kobiet¹, panie O’Hara. Od lat, jak wszyscy

w Ameryce gard³owa³am za walk¹ z komunistami. Ale nie musia³am robiæ

tego sama, a kiedy wreszcie muszê, sprawa wygl¹da zupe³nie inaczej. Och,

my, kobiety, wiwatowa³yœmy na czeœæ naszych amerykañskich ch³opców,

background image

80

wyruszaj¹cych do boju. Nikt nie jest bardziej krwio¿erczy ni¿ ten, kto nie

musi walczyæ osobiœcie. A jednak to przera¿aj¹ce, panie O’Hara, gdy ju¿

zabi³o siê samemu.

– Wiem – odrzek³. – Jedyne, co pozwala pogodziæ siê z tym faktem, to

œwiadomoœæ, ¿e jeœli nie zabijesz, zostaniesz zabity, czyli sprowadzenie wszyst-

kiego do najprostszej alternatywy.

– Zdajê sobie z tego sprawê – odpar³a. – Teraz ju¿ bêdzie ze mn¹ wszystko

w porz¹dku.

– Mam na imiê Tim – powiedzia³. – Jeœli chodzi o przechodzenie na ty,

Anglicy s¹ doœæ sztywni. Ale nie my, Irlandczycy.

Obdarzy³a go niepewnym uœmiechem.

– Jestem Jennifer.

– W porz¹dku, Jenny. Spróbujê nie wrabiaæ ciê wiêcej w takie sytuacje.

Odwróci³a od niego g³owê i powiedzia³a zduszonym g³osem:

– Chyba siê rozp³aczê.

Poœpiesznie wsta³a i wybieg³a z kryjówki. Zza pleców O’Hara us³ysza³

g³os Benedetty.

– To by³a dobra robota, Tim.

Odwróci³ siê i popatrzy³ na ni¹ z niedowierzaniem.

– Naprawdê? A ja myœlê, ¿e po prostu nale¿a³o to zrobiæ. – Wsta³ i roz-

prostowa³ nogi. – ChodŸmy poæwiczyæ z kusz¹.

V

Æwiczyli przez resztê dnia, ucz¹c siê braæ poprawkê na wiatr i uwzglêd-

niaæ zmiany dystansu. Panna Ponsky jeszcze mocniej wziê³a siê w garœæ

i przyjê³a na siebie obowi¹zki instruktorki. Ogólna sprawnoœæ strzelecka

ogromnie siê podnios³a.

O’Hara zszed³ nad w¹wóz i pos³uguj¹c siê triangulacj¹, starannie wy-

mierzy³ odleg³oœæ do pojazdów nieprzyjaciela, by wreszcie stwierdziæ z za-

dowoleniem, ¿e uczyni³ to z dok³adnoœci¹ co do centymetra. Wówczas wró-

ci³, odmierzy³ na ziemi taki sam dystans i poleci³ wszystkim æwiczenia strze-

leckie na odleg³oœæ stu osiemdziesiêciu metrów.

– Mianujê ciê szefem sztabu – powiedzia³ do Benedetty. – Czyli kimœ

w rodzaju kanonizowanej sekretarki genera³a. Czy masz o³ówek i papier?

Uœmiechnê³a siê i skinê³a g³ow¹. Wymieni³ tuzin spraw, które nale¿a³o

za³atwiæ.

– Przeka¿esz to w³aœciwym ludziom – oznajmi³ – gdybym przypadkiem

zapomnia³. Mam teraz cholernie du¿o na g³owie i móg³bym przeoczyæ coœ

istotnego, kiedy zacznie siê zamieszanie.

background image

81

Zasadzi³ Aguillara do obwi¹zywania pó³ tuzina be³tów skrawkami szmat,

a potem poleci³ mu wystrzeliæ je do celu, by sprawdziæ, czy ten dodatek ma

jakikolwiek wp³yw na lot pocisku. Nie by³o istotnej ró¿nicy. Nas¹czy³ jedn¹

z nich naft¹ i zapali³ przed strza³em; jednak p³omieñ zgas³, zanim be³t dotar³

do celu. Zakl¹³ i eksperymentowa³ dalej, pozwalaj¹c nafcie zap³on¹æ pe³-

nym ogniem jeszcze przed naciœniêciem spustu. Na koniec, kosztem osmo-

lonej twarzy, zdo³a³ umieœciæ w celu trzy wœciekle buzuj¹ce be³ty i z satys-

fakcj¹ obserwowa³, jak p³omieñ po¿era szmaty do koñca.

– Musimy to zrobiæ za dnia – powiedzia³. – Po zapadniêciu zmroku by-

³oby cholernie niebezpiecznie. Wypatrzyliby p³omieñ, zanim zdo³alibyœmy

oddaæ strza³. – Spojrza³ na s³oñce. – Jutro. Musimy z tym zwlekaæ najd³u¿ej,

jak siê da.

Dopiero póŸnym popo³udniem nieprzyjaciel oœmieli³ siê ponownie wkro-

czyæ na most, ale po strzale Rohdego natychmiast siê wycofa³. Drugi strza³

Rohde odda³ tu¿ przed zachodem s³oñca. A potem ju¿ nie strzela³, zreszt¹

zgodnie z instrukcj¹ O’Hary, który powiedzia³:

– Zachowaj ostatnie dwie kule. Bêd¹ nam potrzebne.

Nieprzyjaciel zatem u³o¿y³ trzy kolejne belki i tej nocy zwiêkszy³ ilumi-

nacjê, jakkolwiek po zmroku nie oœmieli³ siê wejœæ na most.

6 –

background image

82

Rozdzia³ 4

Forester obudzi³ siê o œwicie. Po ca³onocnym nieprzerwanym œnie czu³

siê odœwie¿ony. O’Hara upiera³ siê, by on i Rohde nie pe³nili nocnych wart,

lecz pospali jak najd³u¿ej. Tego ranka mieli ruszyæ do osady, a stamt¹d, po

jednym dniu aklimatyzacji, przenieœæ siê do kopalni.

Spojrza³ na oœnie¿one szczyty. I nagle mróz przenikn¹³ go a¿ do koœci.

Oszuka³ O’Harê mówi¹c, ¿e ³azi³ po Górach Skalistych. Najwy¿szym punk-

tem, na jaki siê wspi¹³, by³ Empire State Building, a dokona³ tego jad¹c

wind¹. W pierwszych promieniach s³oñca wierzcho³ki gór by³y oœlepiaj¹co

jaskrawe i musia³ zmru¿yæ oczy, by dostrzec wskazan¹ przez Rohdego prze-

³êcz. Uzna³, ¿e sekretarz Aguillara mia³ racjê, przepowiadaj¹c mu, ¿e bêdzie

tego ¿a³owa³. Rohde by³ twardzielem, cz³owiekiem nieskorym do przesady.

Po porannej toalecie zszed³ do mostu. Wartê pe³ni³ Armstrong. Le¿a³ na

wznak i co kilka minut zerka³ na lusterko. Ale tak naprawdê zajêty by³ szki-

cowaniem czegoœ ogryzkiem o³ówka na skrawku papieru. Na widok podpe³-

zaj¹cego Forestera machn¹³ rêk¹, i powiedzia³:

– Ca³kowity spokój. Przed chwil¹ wy³¹czyli œwiat³a.

Forester zerkn¹³ na kartkê. Armstrong narysowa³ coœ, co przypomina³o

wagê laboratoryjn¹.

– Co to jest? – zapyta³. – Szale sprawiedliwoœci?

Armstrong najpierw sprawia³ wra¿enie zbitego z tropu, a póŸniej zado-

wolonego.

– Có¿, odgad³ pan w³aœciwie – powiedzia³.

Forester nie dopytywa³ siê o nic wiêcej. S¹dzi³, ¿e Armstrong jest stuk-

niêty – sprytny, lecz jednak stukniêty. Jego kusza okaza³a siê broni¹ skutecz-

n¹, ale tylko szajbus móg³ j¹ wymyœliæ. Pos³a³ Armstrongowi uœmiech i od-

czo³ga³ siê na miejsce, z którego móg³ przypatrywaæ siê mostowi. Zagryz³

background image

83

wargê, widz¹c, jak bardzo zmala³a wyrwa. Mo¿e, koniec koñców, nie bêdzie

musia³ wspinaæ siê na prze³êcz, mo¿e to tu stoczy walkê i umrze. Oszacowa³,

¿e po po³udniu ka¿dy cz³owiek zdo³a przeskoczyæ wyrwê i ¿e powinni raczej

przygotowaæ siê na zaskakuj¹cy atak. Ale O’Hara nie wydawa³ siê poruszo-

ny i wci¹¿ rozprawia³ o swym planie. Forester pok³ada³ nadziejê w Bogu, ¿e

ich dowódca wie, co robi.

Po powrocie do skalnej kryjówki stwierdzi³, ¿e z osady przyby³ Willis.

Przyci¹gn¹³ stamt¹d travois, które w³aœnie roz³adowywano. Przywióz³ ¿yw-

noœæ, trochê koców i nastêpn¹ kuszê. W tej chwili demonstrowa³ j¹ O’Harze.

– Tu ³adowanie bêdzie szybsze. Znalaz³em trochê ma³ych trybów, ¿eby

u³atwiæ naci¹ganie, wbudowa³em je w ko³owrót. Jak siê sprawdzi³a tamta?

– Cholernie dobrze – odpar³ O’Hara. – Zabi³a cz³owieka.

Willis trochê poblad³, a jego zarost zje¿y³ siê na tle bia³ej skóry. Forester

uœmiechn¹³ siê posêpnie. Ch³opcy od planowania okazywali nadmiern¹ wra¿-

liwoœæ, s³ysz¹c o rezultatach swoich kombinacji.

– Kiedy tylko zaczn¹ pracowaæ na moœcie – zwróci³ siê O’Hara do Fore-

stera – zafundujemy im niespodziankê. Najwy¿szy czas pokrzy¿owaæ im

szyki. Zjemy œniadanie, a potem podejdziemy do mostu. Lepiej trzymaæ siê

blisko, aby nie przegapiæ zabawy. Zaraz potem bêdziesz móg³ wyruszyæ. –

Odwróci³ siê na piêcie. – Jenny, daj sobie spokój z kucharzeniem. Jesteœ

gwiazd¹ naszego programu. WeŸ kuszê i poæwicz trochê, na tym samym dy-

stansie co wczoraj. – Kiedy poblad³a, uœmiechn¹³ siê i doda³ ³agodnie: –

Podejdziemy do mostu i bêdziesz strzelaæ do nieruchomego, martwego celu.

– Gdzie jest Peabody? – zapyta³ Forester Willisa.

– W osadzie, produkuje strza³y.

– Mia³eœ z nim jakieœ k³opoty?

Willis uœmiechn¹³ siê przelotnie.

– To leniwa œwinia, ale parê kopniaków w dupê szybko go wyleczy³o –

powiedzia³ z nieoczekiwan¹ brutalnoœci¹. – A gdzie Armstrong?

– Pe³ni wartê przy moœcie.

Willis potar³ podbródek.

– Ten facet miewa pomys³y. To istny Projekt Manhattan w jednej osobie.

Ruszy³ zboczem na dó³. Forester zwróci³ siê do Rohdego, który po hisz-

pañsku gwarzy³ z Aguillarem i Benedett¹:

– Co zabierzemy ze sob¹?

– St¹d nic – odpar³ Rohde. – Wszystko, co bêdzie nam potrzebne, mo¿e-

my wzi¹æ z osady. Podró¿ujemy bez obci¹¿enia.

O’Hara podniós³ wzrok znad puszki z gulaszem.

– Lepiej weŸcie ciep³e ubrania. Mogê wam daæ swoj¹ skórzan¹ kurtkê –

zaproponowa³.

– Dziêki – odpar³ Forester.

background image

84

O’Hara uœmiechn¹³ siê.

– I lepiej zabierz palto swojego szefa, mo¿e mu siê przydaæ. Dochodz¹

mnie s³uchy, ¿e w Nowym Jorku zaczynaj¹ siê ch³ody.

Forester odwzajemni³ uœmiech i uj¹³ puszkê z gor¹cym gulaszem.

– W¹tpiê, by pozna³ siê na tym geœcie – odpar³ oschle.

W³aœnie koñczyli œniadanie, kiedy nadbieg³ Willis.

– Zaczynaj¹ roboty na moœcie! – wrzasn¹³. – Armstrong pyta, czy powi-

nien strzelaæ.

– Cholera, nie – rzuci³ O’Hara. – Mamy ju¿ tylko dwie kule. – Obróci³

siê do Rohdego. – ZejdŸ tam, weŸ broñ od Armstronga, znajdŸ sobie dobre

miejsce do oddania strza³u, ale nie strzelaj, dopóki ci nie powiem.

Rohde popêdzi³ w dó³ i O’Hara zwróci³ siê do pozosta³ych:

– Wszyscy do mnie! – rozkaza³. – Gdzie jest Jenny?

– Tu jestem! – odkrzyknê³a panna Ponsky z kryjówki.

– Jenny, wyjdŸ, z ³aski swojej, grasz w ca³ej tej historii wa¿n¹ rolê. –

O’Hara kucn¹³ i ostrym kamieniem wyrysowa³ w pyle dwie równoleg³e li-

nie. – To jest w¹wóz, a to jest most. Tu mamy drogê; za mostem skrêca ostro

i biegnie równolegle do rzeki wzd³u¿ grani w¹wozu. – Umieœci³ na szkicu

niewielki kamieñ. – Tu¿ obok mostu stoi d¿ip, a za nim drugi. Oba ustawio-

ne s¹ tak, aby ich reflektory oœwietla³y most. Za drugim d¿ipem jest wielka

ciê¿arówka, do po³owy za³adowana drewnem. – O’Hara po³o¿y³ wiêkszy

kamieñ. – Za ciê¿arówk¹ stoi kolejny d¿ip. Dalej s¹ jeszcze inne pojazdy,

jednak te chwilowo nas nie interesuj¹. – Przesun¹³ siê. – Teraz co siê tyczy

naszej strony w¹wozu. Miguel bêdzie tu, w górê od mostu; odda jeden strza³

w kierunku ludzi na moœcie. Nikogo nie trafi, w ka¿dym razie nikogo dot¹d

nie trafi³, ale to nie ma znaczenia. Przestraszy ich i odwróci uwagê, a to jest

to, na czym mi zale¿y. Jenny bêdzie tu, w dó³ od mostu i dok³adnie naprze-

ciwko ciê¿arówki. Odleg³oœæ wynosi sto osiem metrów i wiemy, ¿e dla ku-

szy jest to dystans skutecznego ra¿enia, poniewa¿ wczoraj po po³udniu Jen-

ny strzela³a na tê odleg³oœæ ze sta³¹ precyzj¹. W chwili us³yszenia strza³u

wali w zbiornik paliwa ciê¿arówki. – Spojrza³ na Forestera. – Bêdziesz tu¿

za Jenny. Natychmiast po oddaniu strza³u przeka¿e ci kuszê i powie, czy

trafi³a w zbiornik. Jeœli nie, naci¹gasz broñ, zak³adasz be³t i podajesz Jenny.

Jeœli trafi³a, naci¹gasz kuszê, podbiegasz do miejsca, gdzie czeka Benedetta

i oddajesz jej broñ naci¹gniêt¹, lecz nie za³adowan¹. – Po³o¿y³ nastêpny

kamyk. – Ja bêdê tu, z Benedett¹ tu¿ za plecami. Bêdzie trzyma³a drug¹

kuszê naci¹gniêt¹ i z za³o¿onym be³tem zapalaj¹cym. – Spojrza³ jej w oczy.

– Kiedy dam ci sygna³, zapalisz nas¹czone naft¹ szmaty na be³cie, podasz mi

kuszê, a ja strzelê do ciê¿arówki. Byæ mo¿e w tym momencie bêdzie nam

potrzebna nawa³a ogniowa, wiêc lepiej, ¿eby obie kusze by³y przygotowane.

Dobrze uwa¿aj, aby przed podaniem mi broni be³ty przyzwoicie siê rozpali-

background image

85

³y. Po prostu tak, jak to æwiczyliœmy wczoraj. – Wsta³ i przeci¹gn¹³ siê. –

Czy to dla wszystkich jasne?

– A co ja robiê? – zapyta³ Willis.

– Wszyscy, którzy nie bior¹ bezpoœredniego udzia³u w akcji, nie wy-

œciubiaj¹ nosa i trzymaj¹ siê z daleka. – Zrobi³ pauzê. – Ale s¹ gotowi do

dzia³ania, na wypadek, gdyby w kuszach coœ nawali³o.

– Mam kilka zapasowych ciêciw – powiedzia³ Willis. – Sprawdzê pierw-

sz¹ kuszê?

– Dobra – odpar³ O’Hara. – Jakieœ pytania?

Pytañ nie by³o. Panna Ponsky wysunê³a podbródek jak cz³owiek pe³en

posêpnej determinacji. Benedetta bezzw³ocznie pobieg³a po be³ty zapalaj¹-

ce, którymi mia³a siê zajmowaæ.

– Jeœli o mnie chodzi, wszystko gra – powiedzia³ krótko Forester. Jed-

nak kiedy schodzi³ w dó³, zwróci³ siê do O’Hary: – To dobry plan, ale twoja

rola jest cholernie ryzykowna. Zobacz¹ pocisk zapalaj¹cy, zanim zdo³asz

wystrzeliæ. Masz spor¹ szansê, ¿e ciê zdmuchn¹.

– Trudno toczyæ wojnê, nie podejmuj¹c ryzyka – odpar³ O’Hara. – A ka-

pujesz, w³aœnie toczymy wojnê, tak¹ sam¹ jak ka¿da inna.

– Taak – powiedzia³ Forester w zadumie. Z ukosa zerkn¹³ na O’Harê. –

A gdybym tak ja odwali³ ten numer z pociskami zapalaj¹cymi?

O’Hara rozeœmia³ siê.

– Ty idziesz z Rohdem. Sam siê zg³osi³eœ. Powiedzia³eœ, ¿e to ja dowo-

dzê garnizonem, wiêc póki tu jesteœ, wype³niasz rozkazy bez szemrania.

Forester te¿ siê rozeœmia³.

– Nie zaszkodzi³o spróbowaæ.

W pobli¿u w¹wozu napotkali Armstronga.

– Co siê sta³o? – zapyta³ zaciekawiony.

– Willis ci wszystko opowie – odpar³ O’Hara. – Gdzie jest Rohde?

Armstrong wyci¹gn¹³ rêkê.

– Tam.

– Dopilnuj, ¿eby Jenny mia³a dobre stanowisko – powiedzia³ O’Hara

i ruszy³ na poszukiwanie Rohdego.

Rohde, jak zwykle, dobrze wybra³ miejsce. O’Hara podpe³z³ do jego

boku i zapyta³:

– Jak d³ugo, twoim zdaniem, bêd¹ mocowaæ tê belkê?

– Jakieœ piêæ minut – odrzek³ Rohde. Podniós³ pistolet, najwyraŸniej

pal¹c siê do strza³u.

– Nie teraz – rzuci³ O’Hara ostro. – Kiedy pojawi¹ siê z nastêpn¹ belk¹,

daj im piêæ minut, a póŸniej wal. Szykujemy dla nich ma³¹ niespodziankê.

Rohde uniós³ brwi, ale o nic siê nie dopytywa³. O’Hara spojrza³ na ma-

sywne, kamienne przypory podtrzymuj¹ce liny mostu.

background image

86

– Szkoda, ¿e te rzeczy nie s¹ z drewna, piêknie by siê pali³y. Po jak¹

cholerê zbudowali je takie wielkie?

– Inkowie zawsze budowali solidnie – odpar³ Rohde.

– Chcesz powiedzieæ, ¿e to jest robota Inków? – zapyta³ zdumiony O’Hara.

Rohde przytakn¹³.

– Most by³ tu jeszcze przed przybyciem Hiszpanów. Wymaga nieustan-

nych remontów, ale przypory bêd¹ trwa³y wiecznie.

– Niech mnie cholera – powiedzia³ O’Hara. – Zastanawiam siê, po co

tutaj, na tym pustkowiu, potrzebny by³ Inkom most?

– Inkowie robili wiele dziwnych rzeczy. Przypominam sobie, ¿e g³ówne

z³o¿e tej kopalni odnaleziono, pod¹¿aj¹c w œlad za odkrywkowymi robotami

Inków. Jeœli wydobywali tu metale, potrzebny by³ im most.

O’Hara obserwowa³ mê¿czyznê po drugiej stronie w¹wozu. Wypatrzy³

wielkiego, brodatego faceta w mundurowym stroju i z pistoletem u pasa,

którego Forester wytypowa³ na przywódcê. £azi³ to tu, to tam, rykiem wyda-

j¹c rozkazy, a kiedy krzycza³, ludzie rzeczywiœcie s³uchali go bez szemrania.

O’Hara uœmiechn¹³ siê posêpnie, widz¹c, ¿e nawet nie myœl¹ o szukaniu

os³ony. Jeszcze nie strzelano do nikogo po tamtej stronie, lecz tylko do ludzi

znajduj¹cych siê na moœcie. Teraz taktyka ta mia³a procentowaæ.

– Wiesz, co robiæ – powiedzia³ do Rohdego. – Wracam dopilnowaæ reszty.

Odczo³ga³ siê ostro¿nie, a¿ móg³ bezpiecznie stan¹æ, a potem, unikaj¹c

odkrytych fragmentów przestrzeni na podejœciu do mostu, podbieg³ do miej-

sca, gdzie czekali pozostali.

– Moje stanowisko bêdzie tutaj – oznajmi³ Benedetcie. – Lepiej przygo-

tuj swój towar. Masz zapa³ki?

– Mam zapalniczkê señora Forestera.

– Dobra. Trzymaj j¹ zapalon¹ od samego pocz¹tku akcji. Jeszcze skoczê

sprawdziæ, co u Jenny, a potem wracam.

Panna Ponsky czeka³a z Foresterem nieco dalej. Mia³a b³yszcz¹ce oczy

i by³a trochê podniecona. O’Hara wiedzia³, ¿e jeœli nie bêdzie musia³a niko-

go zabiæ, na pewno nie zawiedzie. I to mu odpowiada³o. Ona przygotuje

teren, a zabijaniem zajmie siê on.

– Przyjrza³aœ siê? – zapyta³.

Przytaknê³a poœpiesznie.

– Zbiornik paliwa to ten du¿y pojemnik pod samochodem.

– S³usznie, to du¿y cel. Ale próbuj trafiæ dok³adnie. Jeœli nie strzelisz

w sam œrodek, be³t mo¿e siê zeœlizgn¹æ.

– Trafiê – powiedzia³a z przekonaniem.

– W³aœnie skoñczyli mocowanie belki. Kiedy zaczn¹ przywi¹zywaæ na-

stêpn¹, Rohde da im piêæ minut, a potem puknie. Bêdzie to sygna³ dla ciebie.

Obdarzy³a go uœmiechem.

background image

87

– Nie martw siê, Tim. Zrobiê to.

– Bêdê czuwa³ – wtr¹ci³ Forester. – Kiedy pojawi¹ siê z belk¹, dopusz-

czê Jenny do g³osu.

– Dobra – powiedzia³ O’Hara i wróci³ na swoje stanowisko.

Armstrong naci¹gn¹³ kuszê, a Benedetta wbi³a w ziemiê pó³krêgiem

pociski zapalaj¹ce. Podnios³a puszkê.

– To resztka naszej nafty. Bêdzie nam potrzebna do gotowania.

Ta gospodarska zapobiegliwoœæ nie na czasie wywo³a³a uœmiech na twa-

rzy O’Hary.

– W osadzie jest tego mnóstwo – powiedzia³ Willis. – ZnaleŸliœmy dwie

czterdziestogalonowe beczki.

– O rany, znaleŸliœcie? – zapyta³ O’Hara z niedowierzaniem. – To otwie-

ra masê mo¿liwoœci.

Wdrapa³ siê na zawczasu wybrane miejsce miêdzy ska³ami i próbowa³

wykombinowaæ, co mo¿na zdzia³aæ z dwiema beczkami nafty. I oto na mo-

œcie pojawi³o siê dwóch ludzi z belk¹ i O’Hara zastyg³ w bezruchu. Tim, mój

ch³opcze, nie wszystko naraz – pomyœla³.

Odwróci³ g³owê i powiedzia³ do stoj¹cej poni¿ej jego stanowiska Benedetty:

– Piêæ minut.

Us³ysza³ trzask zapalniczki. Skoncentrowa³ uwagê na drugiej stronie

w¹wozu. Up³ywa³y minuty, a jego d³onie zaczyna³y potnieæ. Wytar³ je o ko-

szulê i nagle zakl¹³. Do ciê¿arówki podszed³ mê¿czyzna i zatrzyma³ siê do-

k³adnie przed zbiornikiem z paliwem.

– Rany boskie, rusz siê – wymamrota³ O’Hara. Wiedzia³, ¿e panna Pon-

sky ma mê¿czyznê na celowniku. Czy jednak starczy jej odwagi, by naci-

sn¹æ spust? W¹tpi³ w to.

Do wszystkich diab³ów, powinienem by³ powiedzieæ Rohdemu, o co

chodzi, pomyœla³. Rohde nie ma pojêcia o kuszy i wystrzeli o umówionym

czasie, nie zwracaj¹c uwagi na zas³aniaj¹cego zbiornik cz³owieka. O’Hara

zazgrzyta³ zêbami, gdy mê¿czyzna, niski, krêpy facet w typie indiañskim,

wyci¹gn¹³ papierosa i beztrosko zapali³ zapa³kê.

Rohde odda³ swój strza³ i na moœcie rozleg³ siê skowyt. Mê¿czyzna przy ciê-

¿arówce przez d³u¿sz¹ chwilê sta³ jak wryty, a potem zerwa³ siê do biegu. Od tej

chwili przesta³ dla O’Hary istnieæ – znikn¹³ i tylko to siê liczy³o. Ca³¹ swoj¹ uwagê

skupi³ na zbiorniku paliwa. Nawet z tej odleg³oœci us³ysza³ g³uche „pang”, ujrza³

mroczny cieñ wykwitaj¹cy nagle na œciance zbiornika, który zadr¿a³ gwa³townie.

Panna Ponsky trafi³a! O’Hara otar³ pot z oczu. ¯a³owa³, ¿e nie ma lor-

netki. Czy na drogê wycieka ropa? Czy rosn¹ca pod ciê¿arówk¹ ciemna pla-

ma to wyp³ywaj¹ce paliwo, czy te¿ twór jego wyobraŸni? Skorzy do strzela-

niny bandyci oddali ze wszystkiego, co mieli, sw¹ – jak zwykle nieceln¹ –

salwê. Zignorowa³ jednak strzelaninê i wytê¿y³ zmêczone oczy.

background image

88

Wróci³ Indianin i z wyrazem niepewnoœci popatrzy³ na ciê¿arówkê. Po-

dejrzliwie poci¹gn¹³ nosem, a potem pochyli³ siê, by zajrzeæ pod pojazd.

Wówczas wrzasn¹³ i zacz¹³ gwa³townie wymachiwaæ rêkami.

Na Boga, pomyœla³ O’Hara triumfuj¹co, to jest ropa!

Odwróci³ siê, strzeli³ palcami na Benedettê, która bezzw³ocznie zapali³a

pocisk umieszczony w ³o¿u kuszy. Kiedy czeka³a, a¿ zap³onie pe³nym ogniem,

O’Hara niecierpliwie uderzy³ piêœci¹ w ska³ê. Jednak wiedzia³, ¿e tak musi

byæ – jeœli szmaty nie rozpal¹ siê dobrze, p³omieñ zostanie zduszony w locie.

Niespodziewanie wcisnê³a mu kuszê w d³onie, a gdy odwraca³ siê, p³o-

mieñ osmali³ mu twarz. Tymczasem nadbieg³ drugi mê¿czyzna i z niedowie-

rzaniem zagl¹da³ pod ciê¿arówkê. O’Hara patrzy³ przez prymitywny, drucia-

ny celownik na ogieñ p³on¹cego pocisku, z trudem opanowuj¹c poœpiech.

£agodnie nacisn¹³ spust.

Kolba uderzy³a go w ramiê. O’Hara szybko odwróci³ siê i przekaza³

kuszê Benedetcie. Mia³ jednak doœæ czasu, by dostrzec, ¿e ognisty be³t prze-

latuje wysokim ³ukiem ponad ciê¿arówk¹ i pogr¹¿a siê w ziemi po drugiej

stronie drogi.

Ta nowa kusza przenosi³a.

Uchwyci³ drug¹ kuszê i ponowi³ próbê. Poparzy³ sobie palce, gdy nie-

ostro¿nie przybli¿y³ d³oñ do p³omienia. Celowa³ i czu³ jak ¿ar zwêgla jego

brwi, a kolba kopie go w ramiê. Pocisk poszybowa³ zbyt daleko w prawo

i œl¹c fontannê iskier, odbi³ siê od nawierzchni drogi.

Ju¿ przy pierwszym strzale dwaj mê¿czyŸni przy ciê¿arówce z niepoko-

jem podnieœli g³owy. Na widok drugiego be³ta krzyknêli, wyci¹gniêtymi rê-

kami wskazuj¹c na drugi brzeg w¹wozu.

Oby ten by³ celny, modli³ siê O’Hara, przejmuj¹c kuszê z r¹k Benedetty.

To ta, która przenosi, myœla³, œwiadomie celuj¹c w grañ w¹wozu. Kiedy na-

ciska³ spust, nieprzyjacielska kula od³upa³a kawa³ek ska³y nad jego g³ow¹

i granitowy odprysk napiêtnowa³ czo³o O’Hary krwaw¹ kresk¹. Be³t, niczym

ognista linia, która po³¹czywszy oba brzegi w¹wozu, urwa³a siê pod ciê¿a-

rówk¹, znalaz³ drogê do celu.

Z lekkim pykniêciem wyp³ywaj¹ca ropa zajê³a siê ogniem. I nagle p³o-

mienie spowi³y ciê¿arówkê. Indianin, wygl¹daj¹cy teraz jak pochodnia,

chwiejnie wybieg³ z ognistego piek³a i wbijaj¹c d³onie w oczy, z wrzaskiem

pogna³ drog¹. O’Hara nie dostrzeg³ drugiego mê¿czyzny. Odwróci³ siê, by

chwyciæ drug¹ kuszê.

Jednak nie zdo³a³ ju¿ oddaæ kolejnego strza³u. Ledwie naprowadzi³ ce-

lownik na jeden z d¿ipów, kusza r¹bnê³a go, zanim nacisn¹³ spust. Gwa³tow-

nie odrzucony do ty³u jeszcze dostrzeg³ p³on¹cy pocisk, który wystrzelony

bez jego udzia³u stromym ³ukiem pi¹³ siê ku niebu. Potem g³owa O’Hary

zderzy³a siê ze ska³¹ i straci³ przytomnoœæ.

background image

89

II

Kiedy doszed³ do siebie, stwierdzi³, ¿e zatroskana Benedetta obmywa

mu g³owê. Dalej sta³ Forester, przemawiaj¹cy z o¿ywieniem do Willisa, a jesz-

cze dalej by³o niebo, ska¿one spiral¹ czarnego dymu. Przy³o¿y³ d³onie do

g³owy i skrzywi³ siê.

– Do diab³a, co mnie r¹bnê³o?

– Psst, nie ruszaj siê – powiedzia³a Benedetta.

Ze s³abym uœmiechem podniós³ siê na ³okciu. Forester spostrzeg³ jego

poruszenie.

– Dobrze siê czujesz, Tim?

– Nie wiem. Chyba nie. – G³owa dokucza³a mu przeraŸliwie. – Co siê

sta³o?

Willis uniós³ kuszê.

– Trafi³a w to kula z karabinu. Zmia¿d¿y³a strzemiê. – Mia³eœ szczêœcie,

¿e nie ciebie. R¹bn¹³eœ g³ow¹ o ska³ê i straci³eœ przytomnoœæ.

O’Hara uœmiechn¹³ siê z wysi³kiem do Benedetty.

– Czujê siê ju¿ dobrze – powiedzia³ i usiad³. – Zrobiliœmy swoje?

Forester rozeœmia³ siê z satysfakcj¹.

– Czy zrobiliœmy swoje? Och, ch³opie – ukl¹k³ obok O’Hary. – Po pierw-

sze, Rohde rzeczywiœcie trafi³ w cz³owieka na moœcie; zrobi³ mu schludn¹

dziurkê w ramieniu. Spowodowa³o to takie zamieszanie, jakiego potrzebo-

waliœmy. Jenny Ponsky mia³a paskudny k³opot z facetem zas³aniaj¹cym zbior-

nik paliwa, ale na koniec zrobi³a to, co do niej nale¿a³o. Kiedy oddawa³a mi

kuszê, trzês³a siê jak osika.

– A co z ciê¿arówk¹? – zapyta³ O’Hara. – Widzia³em, jak zajmuje siê

ogniem. To by³a ostatnia rzecz, jak¹ zobaczy³em.

– Ciê¿arówka z g³owy – powiedzia³ Forester. – Ci¹gle jeszcze siê pali.

Gdy eksplodowa³ drugi bak, w p³omieniach stan¹³ równie¿ d¿ip znajduj¹cy siê

obok niej. – Œciszy³ g³os. – Obaj faceci stoj¹cy przy ciê¿arówce zginêli. India-

nin, s¹dzê, ¿e oœlepiony, zwali³ siê na ³eb na szyjê z grani w¹wozu, a drugi

spiek³ siê na skwarkê. Jenny tego nie widzia³a, a ja jej tego nie mówi³em.

O’Hara przytakn¹³. Parszywie by jej siê ¿y³o z takim wspomnieniem.

– I to by by³o tyle – rzek³ Forester. – Sp³onê³y ich zapasy drewna. Stracili

ciê¿arówkê i d¿ipa. Porzucili te¿ d¿ipa stoj¹cego przy moœcie, bo nie mogli wy-

cofaæ go obok p³on¹cej ciê¿arówki. Wszystkie inne pojazdy przemieœcili choler-

ny kawa³ drogi st¹d, do miejsca, gdzie droga odbija od w¹wozu. Powiedzia³-

bym, ¿e solidny kilometr. S¹dz¹c po reakcji, skakali jak wœciekli, urz¹dzili naj-

bardziej kurewski ostrza³ karabinowy – musz¹ mieæ tony amunicji.

– Czy ktoœ z naszych zosta³ ranny? – zapyta³ O’Hara.

background image

90

– Jesteœ najpowa¿niejsz¹ ofiar¹. Nikt poza tob¹ nie zosta³ nawet dra-

œniêty.

– Muszê zabanda¿owaæ ci g³owê, Tim – wtr¹ci³a siê Benedetta.

– Pójdziemy nad jeziorko – rzek³ O’Hara.

Podnosi³ siê na nogi, gdy podszed³ Aguillar.

– Dobra robota, señor O’Hara – powiedzia³.

O’Hara zachwia³ siê i wspar³ na Foresterze.

– Ano niez³a. Ale na ten numer powtórnie nie dadz¹ siê ju¿ nabraæ.

Kupiliœmy sobie tylko nieco czasu. – Jego g³os brzmia³ przytomnie.

– Czas to coœ, czego potrzebujemy – wtr¹ci³ Forester. – Parê godzin

temu nie da³bym centa za nasz plan przeprawienia siê przez góry, ale teraz ja

i Rohde mo¿emy odejœæ z czystym sumieniem. – Spojrza³ na zegarek. – Chy-

ba powinniœmy ju¿ ruszaæ.

Nadesz³a panna Ponsky.

– Czy czuje siê pan dobrze, panie O’Hara… Tim?

– Œwietnie – odpar³. – Znakomicie siê spisa³aœ, Jenny.

Zarumieni³a siê.

– Có¿… dziêkujê. Ale prze¿y³am okropn¹ chwilê. Naprawdê s¹dzi³am,

¿e bêdê musia³a zastrzeliæ tego mê¿czyznê przy ciê¿arówce.

O’Hara uœmiechn¹³ siê lekko do Forestera, ten zaœ zd³awi³ makabryczny

chichot.

– Po prostu zrobi³aœ to, co mia³aœ zrobiæ – powiedzia³ O’Hara. – Wyko-

na³aœ to bardzo dobrze. – Rozejrza³ siê. – Willis, ty tu zostañ. WeŸ broñ od

Rohdego i jeœli zacznie siê coœ dziaæ, wystrzel ostatni nabój. Ale nie s¹dzê,

by coœ nast¹pi³o, przynajmniej jeszcze przez jakiœ czas. Pozostali odbêd¹

przy jeziorku naradê wojenn¹. Chcia³bym to zrobiæ przed odejœciem Raya.

– Okay – powiedzia³ Forester.

Powêdrowali nad jeziorko. O’Hara podszed³ do samego brzegu. Zanim

zaczerpn¹³ w garœcie wody, dostrzeg³ swe odbicie i skrzywi³ siê z niesma-

kiem. By³ nieogolony, bardzo brudny, osmalony i zakrwawiony, a jego ob-

wiedzione czerwonymi obwódkami oczy by³y podra¿nione ¿arem pocisków

zapalaj¹cych. Mój Bo¿e, pomyœla³, wygl¹dam jak w³óczêga. Spryska³ twarz

zimn¹ wod¹ i gwa³towny dreszcz wstrz¹sn¹³ jego cia³em. Potem odwróci³

siê. Sta³a za nim Benedetta, trzymaj¹c w d³oniach pasek materia³u.

– Twoja g³owa – powiedzia³a. – Skóra jest przeciêta.

Przy³o¿y³ d³oñ do potylicy i poczu³ lepkoœæ krzepn¹cej krwi.

– Cholera, musia³em siê solidnie waln¹æ.

– Mia³eœ szczêœcie, ¿e nie zgin¹³eœ. Pozwól, ¿e siê tym zajmê.

Gdy obmywa³a jego ranê i banda¿owa³a g³owê, czu³ na skroniach ch³odny

dotyk jej palców. Powiód³ d³oni¹ po policzku. Armstrong zawsze jest staran-

nie ogolony, pomyœla³, muszê siê dowiedzieæ, jak to robi.

background image

91

Benedetta zawi¹za³a opatrunek i powiedzia³a:

– Musisz siê dziœ oszczêdzaæ, Tim. S¹dzê, ¿e dozna³eœ lekkiego wstrz¹-

su mózgu.

Przytakn¹³, a potem wykrzywi³ usta, czuj¹c w g³owie ostre dŸgniêcie bólu.

– Chyba masz racjê. Ale co do oszczêdzania siê, nie zale¿y to ode mnie,

lecz od ch³optysiów z tamtego brzegu. Wracajmy do pozosta³ych.

Na ich widok Forester podniós³ siê.

– Miguel s¹dzi, ¿e powinniœmy ruszaæ – powiedzia³.

– Za chwilkê – rzek³ O’Hara. – Chcia³bym siê dowiedzieæ kilku rzeczy.

– Zwróci³ siê do Rohdego. – Spêdzicie dzieñ w osadzie i dzieñ przy kopalni.

To dwa zmarnowane dni. Czy niezbêdna jest a¿ taka strata czasu?

– Niezbêdna i ledwie wystarczaj¹ca. To powinno potrwaæ d³u¿ej.

– Ty jesteœ ekspertem od gór – stwierdzi³ O’Hara. – Przyjmujê twoj¹

opiniê. Jak d³ugo potrwa przeprawa?

– Dwa dni – odrzek³ Rohde zdecydowanie. – Jeœli mia³aby potrwaæ d³u-

¿ej, jesteœmy bez szans.

– W sumie cztery dni – powiedzia³ O’Hara. – Dodajmy jeden dzieñ na

przekonanie kogoœ, ¿e jesteœmy w tarapatach, i jeszcze jeden, aby ów ktoœ

móg³ w tej sprawie podj¹æ dzia³anie. Zatem musimy utrzymaæ siê przez szeœæ

dni… mo¿e nawet d³u¿ej.

– Zdo³asz tego dokonaæ?

– Musimy tego dokonaæ – powiedzia³ O’Hara. – Jak s¹dzê, zarobiliœmy

dzieñ. Bêd¹ musieli zdobyæ gdzieœ belki, a to oznacza jazdê do miasta odda-

lonego st¹d o dziewiêædziesi¹t kilometrów. Mo¿e równie¿ bêd¹ musieli po-

staraæ siê o inn¹ ciê¿arówkê, a to te¿ potrwa. Moim zdaniem, nie bêdziemy

niepokojeni a¿ do jutra, mo¿e nawet pojutrza. Ale myœlê o k³opotach, które

was czekaj¹. Jak zamierzacie braæ siê do dzie³a po drugiej stronie gór?

– Ja te¿ siê nad tym zastanawia³am – wtr¹ci³a panna Ponsky. – Przecie¿

nie mo¿ecie udaæ siê do administracji tego Lopeza. Nie zechce pomóc se-
ñor

owi Aguillarowi, prawda?

Forester uœmiechn¹³ siê niewyraŸnie.

– Nie ruszy nawet palcem. Czy w Altemiros ma pan jakichœ swoich

ludzi, señor Aguillar?

– Dam panu adres – odpar³ Aguillar. – A poza tym Miguel bêdzie wie-

dzia³. Ale mo¿e nie bêdziecie musieli wêdrowaæ a¿ do Altemiros.

Na twarzy Forestera pojawi³ siê wyraz zainteresowania.

– Lotnisko – rzuci³ Aguillar do Rohdego.

– Ach – jêkn¹³ Rohde. – Ale musimy byæ ostro¿ni.

– Co z tym lotniskiem? – zapyta³ Forester.

– Miêdzy nimi a Altemiros znajduje siê wysokogórskie lotnisko – wyjaœni³

Aguillar. – To obiekt wojskowy, z którego na zmianê korzystaj¹ szwadrony

background image

92

myœliwców. Kordyliera dysponuje czterema szwadronami takich samolotów:

ósmym, dziesi¹tym, czternastym i dwudziestym pierwszym. Podobnie jak

komuniœci, równie¿ my infiltrowaliœmy si³y zbrojne. Szwadron czternasty

jest nasz; ósmy jest komunistyczny, natomiast dwa pozosta³e nadal s¹ wier-

ne Lopezowi.

– Zatem szanse, ¿e szwadron korzystaj¹cy akurat z lotniska bêdzie œmier-

dz¹cym jajem, przedstawiaj¹ siê jak trzy do jednego – zauwa¿y³ Forester.

– To fakt – powiedzia³ Aguillar. – Lotnisko le¿y dok³adnie na waszej

drodze do Altemiros. Poruszaj¹c siê ostro¿nie i dzia³aj¹c dyskretnie, mo¿e-

cie zaoszczêdziæ mnóstwo czasu. Komendant szwadronu czternastego, pu³-

kownik Rodriguez, jest moim starym przyjacielem i cz³owiekiem godnym

zaufania.

– Jeœli tam bêdzie – doda³ Forester. – Jednak warto sprawdziæ. Skieruje-

my siê ku lotnisku zaraz po przejœciu gór.

– A zatem postanowione – powiedzia³ O’Hara, zamykaj¹c tê kwestiê. –

Doktorze Armstrong, czy w swoim œredniowiecznym rêkawie ma pan jakieœ

kolejne sztuczki?

Armstrong wyj¹³ fajkê z ust.

– Mam pomys³ i ju¿ rozmawia³em o nim z Willisem, który s¹dzi, ¿e

zdo³a coœ z tego wykrzesaæ. – Ruchem g³owy wskaza³ na w¹wóz. – Po przy-

byciu z drewnem ci ludzie bêd¹ ostro¿niejsi. Nie bêd¹ staæ nieruchomo, by

mo¿na by³o waliæ do nich jak do blaszanych kaczek na strzelnicy. Znajd¹

jakiœ sposób obrony przed naszymi kuszami. Tym zatem, czego potrzebuje-

my teraz, jest moŸdzierz.

– Rany boskie! – wybuchn¹³ O’Hara. – Sk¹d, u diab³a, mamy wzi¹æ

moŸdzierz?

– Willis go zrobi – powiedzia³ pojednawczo Armstrong. – Z pomoc¹

señor

a Rohdego, pana Forestera i moj¹… i oczywiœcie pana Peabody’ego,

aczkolwiek dotychczas niewielki by³ z niego po¿ytek.

– A wiêc bêdê robiæ moŸdzierz – wycedzi³ Forester bezradnie. Wygl¹-

da³ na zbitego z tropu. – Czego u¿yjemy jako œrodków wybuchowych? Cze-

goœ przemyœlnie wypichconego z ³ebków zapa³ek?

– Och, Ÿle mnie zrozumia³eœ – powiedzia³ Armstrong. – Mia³em na myœli

œredniowieczny odpowiednik moŸdzierza. Potrzebujemy machiny, która po

wysokim ³uku wyrzuci pocisk tak, aby spad³ poza liniami obronnymi nie-

przyjaciela, jakie ów przed uczynieniem kolejnego ruchu niew¹tpliwie wznie-

sie. Wiecie pañstwo, w nowo¿ytnej sztuce wojennej w gruncie rzeczy nie

pojawi³y siê ¿adne nowe pomys³y, a jedynie nowe sposoby wykorzystania

starych zasad. A cz³owiek œredniowiecza zna³ wszystkie te zasady. – Popa-

trzy³ smêtnie na sw¹ pust¹ fajkê. – W œredniowieczu dysponowano mnogo-

œci¹ broni. Oczywiœcie, onager nie nadaje siê do naszych celów. Myœla³em

background image

93

te¿ o mangonelu i baliœcie, lecz zrezygnowa³em z nich, by w koñcu zdecydo-

waæ siê na trebusz. Napêdzany si³¹ ciê¿koœci i bardzo efektywny.

Gdyby kusze nie sprawdzi³y siê tak doskonale, O’Hara wykpi³by Arm-

stronga, jednak teraz pohamowa³ siê, zadowalaj¹c siê rzuconym Forestero-

wi ironicznym uœmiechem. Forester, wci¹¿ stropiony, wzruszy³ ramionami.

– Jaki rodzaj pocisków miota to urz¹dzenie? – zapyta³.

– Myœla³em o g³azach – powiedzia³ Armstrong. – Wyjaœni³em zasadê

dzia³ania trebusza Willisowi, który to wszystko przemyœla³. To po prostu

wykorzystanie podstawowych zasad mechaniki i Willis ma to wszystko w ma-

³ym palcu. Prawdopodobnie wykonamy lepszy trebusz, przerastaj¹cy mo¿li-

woœci ludzi œredniowiecza. W koñcu jesteœmy w stanie zastosowaæ prawa

naukowe z wiêkszym zrozumieniem. Willis s¹dzi, ¿e bez ¿adnych k³opotów

bêdziemy mogli miotaæ dziesiêciokilogramowe g³azy na odleg³oœæ kilkuset

metrów.

– Ohoho – wymamrota³ O’Hara. Wyobrazi³ sobie diesiêciokilogramo-

wy g³az lec¹cy wysokim ³ukiem; przy tej odleg³oœci spadnie z nieba niemal

pionowo. – Czymœ takim mo¿emy nieco nadwerê¿yæ most.

– Ile potrwa wykonanie? – zapyta³ Forester.

– Krótko – odrzek³ Armstrong. – Zdaniem Willisa, nie d³u¿ej ni¿ dwa-

naœcie godzin. W gruncie rzeczy to bardzo prosta machina.

O’Hara pomaca³ w kieszeni i wy³owi³ paczkê papierosów. Wyj¹³ jedne-

go z ostatnich i wrêczy³ go Armstrongowi.

– Nabij tym swoj¹ fajkê i wypal. Zas³u¿y³eœ sobie.

Armstrong uœmiechn¹³ siê promiennie i pocz¹³ wkruszaæ tytoñ do fajki.

– Dziêki – powiedzia³. – Kiedy palê, myœli mi siê znacznie lepiej.

– Oddam ci wszystkie swoje papierosy – dorzuci³ O’Hara – jeœli wy-

kombinujesz œredniowieczn¹ wersjê bomby atomowej.

– By³ ni¹ proch strzelniczy – odrzek³ Armstrong powa¿nie – który, jak

mniemam, w tej chwili jest poza naszym zasiêgiem.

– Twój pomys³ ma tylko jeden s³aby punkt – zauwa¿y³ O’Hara. – Nie

mo¿emy pos³aæ do osady zbyt wielu ludzi. Ktoœ musi pozostaæ przy moœcie

na wypadek, gdyby nieprzyjaciel zrobi³ coœ nieprzewidzianego. Musimy utrzy-

mywaæ tu si³ê bojow¹.

– Ja zostanê – powiedzia³ Armstrong pykaj¹c fajkê z zadowoleniem. –

Nie jestem z³ot¹ r¹czk¹, a szczerze mówi¹c, mam dwie lewe. Willis wie, co

robiæ, nie jestem mu potrzebny.

– Wiêc postanowione. – O’Hara zwróci³ siê do Forestera. – Idziecie

z Miguelem do osady, pomagacie Willisowi i Peabody’emu, a jutro przeno-

sicie siê do kopalni. Teraz zejdê zast¹piæ Willisa przy moœcie.

background image

94

III

Wspinaczka do osady nie przychodzi³a Foresterowi ³atwo. Do œwisz-

cz¹cego w krtani oddechu wkrótce dosz³y lekkie bóle w piersi. Rohde znosi³

wêdrówkê lepiej, natomiast u Willisa nie wystêpowa³y ¿adne z³e objawy.

– To aklimatyzacja – wyjaœni³ Rohde podczas piêtnastominutowego

odpoczynku w po³owie drogi. – Señor Willis spêdzi³ w osadzie sporo czasu.

Zejœcie na dó³ nic dla niego nie znaczy. Dla nas wspinaczka jest czymœ ca³-

kowicie nowym.

– To prawda – powiedzia³ Willis. – Zejœcie do mostu odczu³em jak zej-

œcie do poziomu morza, choæ most musi znajdowaæ siê na wysokoœci jakichœ

czterech tysiêcy metrów.

– A na jakiej wysokoœci le¿y osada? – zapyta³ Forester.

– Przypuszczam, ¿e wy¿ej – odrzek³ Willis. – A kopalnia mniej wiêcej

osiemset metrów wy¿ej.

Forester spojrza³ na szczyty.

– A prze³êcz szeœæ tysiêcy trzysta. Jak na mój gust, zbyt blisko nieba,

Miguelu.

Usta Rohdego wykrzywi³y siê.

– To nie jest niebo – to zimne piek³o.

Kiedy przybyli do osady, Forester nie ukrywa³, ¿e czuje siê Ÿle.

– Jutro bêdzie lepiej – pocieszy³ go Rohde.

– Lecz jutro ruszamy wy¿ej – stwierdzi³ Forester smêtnie.

– Jeden dzieñ na ka¿dej wysokoœci to za ma³o, by siê zaaklimatyzowaæ –

przyzna³ Rohde. – Ale tylko na tyle mo¿emy sobie pozwoliæ.

Willis rozejrza³ siê po osadzie.

– Do cholery, gdzie jest Peabody? Pójdê go poszukaæ.

Gdy odszed³, Rohde powiedzia³:

– S¹dzê, ¿e powinniœmy starannie przeczesaæ wszystkie chaty. Mo¿e

byæ w nich wiele rzeczy u¿ytecznych dla O’Hary.

– Na pewno jest nafta – rzek³ Forester. – Mo¿e urz¹dzenie Armstronga

potrafi miotaæ bomby zapalaj¹ce? By³by to jedyny sposób dobrania siê do

mostu i puszczenia go z dymem.

Rozpoczêli przeszukiwanie chat. Wiêkszoœæ z nich by³a pusta i od daw-

na nie u¿ywana, jednak trzy przystosowane do zamieszkania zawiera³y spo-

ro ró¿nego sprzêtu. W jednej z chat spotkali Willisa potrz¹saj¹cego nieprzy-

tomnym, rozci¹gniêtym na pryczy Peabodym.

– Piêæ strza³ – powiedzia³ Willis z gorycz¹. – To wszystko, co zrobi³ ten

skurwysyn. Piêæ strza³, zanim schla³ siê w trupa.

– Sk¹d bierze gorza³kê? – zapyta³ Forester.

background image

95

– W jednej z chat jest tego ca³a skrzynka.

– Schowaj to w jakimœ zamkniêtym miejscu, jeœli mo¿esz – powiedzia³

Forester – a jeœli nie, wylej. Powinienem by³ ciê uprzedziæ, ale zapomnia-

³em. Na niewiele siê nam teraz przyda, spi³ siê do nieprzytomnoœci.

Rohde, który myszkowa³ po chacie, mrukn¹³ nagle, zdejmuj¹c z pó³ki

niewielki skórzany woreczek.

– Doskonale.

Forester popatrzy³ z zainteresowaniem na bladozielone liœcie, które Rohde

wytrz¹sn¹³ na d³oñ.

– Co to?

– Liœcie koki – odpar³ Rohde. – Pomog¹ nam, kiedy bêdziemy forsowaæ

góry.

– Koka? – powtórzy³ Forester bezmyœlnie.

– Przekleñstwo Andów – wyjaœni³ Rohde. – W³aœnie z tego robi siê

kokainê. Sta³a siê, obok aguardiente, przyczyn¹ degeneracji indios. Po doj-

œciu do w³adzy señor Aguillar zamierza ograniczyæ uprawê koki. Próba ca³-

kowitego jej wyeliminowania by³aby przesad¹.

– W jaki sposób nam to pomo¿e? – zapyta³ Forester.

– Rozejrzyj siê za podobnym woreczkiem zawieraj¹cym bia³y proszek –

powiedzia³ Rohde. Kiedy szperali na pó³kach, kontynuowa³ swój wywód. –

Za wielkich dni Inków koki mogli u¿ywaæ tylko arystokraci. Potem zezwo-

lono u¿ywaæ jej goñcom królewskim, poniewa¿ zwiêksza³a szybkoœæ ich biegu

i wytrzyma³oœæ. Teraz wszyscy indios ¿uj¹ kokê, jest tañsza ni¿ jedzenie.

– Ale nie zastêpuje jedzenia, prawda?

– Znieczula b³onê œluzow¹ ¿o³¹dka – wyjaœni³ Rohde. – Cz³owiek g³o-

duj¹cy zrobi wszystko, aby odpêdziæ bolesny g³ód. Jest równie¿ narkoty-

kiem, przynosz¹cym spokój i pogodê, oczywiœcie za pewn¹ cenê.

– Czy tego szuka³eœ? – zapyta³ Forester. Otworzy³ znaleziony ma³y wo-

reczek i wysypa³ nieco proszku. – Co to jest?

– Wapno – odpar³ Rohde. – Kokaina jest alkaloidem i potrzebuje bazy,

aby siê wytr¹ciæ. Póki czekamy na señora Willisa, który powie nam, co ro-

biæ, przygotujê to dla nas.

Wysypa³ liœcie koki na talerzyk i pocz¹³ je ucieraæ, wykorzystuj¹c wypu-

k³¹ czêœæ ³y¿eczki jako t³uczek. Liœcie by³y ³amliwe i suche i ³atwo siê kruszy-

³y. Zme³³ je na proszek, doda³ wapna i uciera³ dalej, a¿ dwie substancje zmie-

sza³y siê dok³adnie. Potem przesypa³ mieszaninê do pustej puszki, doda³ wody

i wyrabia³ a¿ do uzyskania jasnozielonej pasty. Wzi¹³ drug¹ puszkê, w której

dnie wybi³ dziurê i u¿ywaj¹c jej jak t³oka, przecisn¹³ przez ni¹ pastê.

– W ka¿dej z okolicznych wiosek – powiedzia³ – mo¿ecie spotkaæ stare

kobiety, zajmuj¹ce siê dok³adnie tym samym. Czy móg³byœ mi przynieœæ

kilka niezbyt du¿ych g³adkich kamieni?

background image

96

Forester wyszed³ i przyniós³ kamienie. Rohde u¿y³ ich do rozwa³kowa-

nia i ugniecenia pasty, w sposób, w jaki czyni¹ to ciastkarze. Na koniec Roh-

de poci¹³ j¹ swoim scyzorykiem na prostok¹tne kawa³ki.

– Musz¹ wyschn¹æ na s³oñcu, a potem w³o¿ymy je z powrotem do wo-

reczków.

Forester spogl¹da³ niepewnie na ma³e zielonkawe kwadraciki.

– Czy ten towar powoduje uzale¿nienie?

– W rzeczy samej – odpar³ Rohde. – Ale nie obawiaj siê. W takiej iloœci

nie zaszkodzi nam, a tylko podniesie wytrzyma³oœæ podczas wspinaczki.

Wróci³ Willis.

– Mo¿emy zaczynaæ – rzuci³ od progu. – Mamy materia³, aby zbudowaæ

ten… jak go tam Armstrong nazywa?

– Trebusz – wyjaœni³ Forester.

– No, wiêc mo¿emy go zrobiæ – rzek³ Willis. Zatrzyma³ siê i spojrza³ na

stó³. – Co to za substancja?

Forester uœmiechn¹³ siê.

– Namiastka pe³nokrwistego befsztyka. Miguel w³aœnie j¹ upichci³. –

Pokrêci³ g³ow¹. – Œredniowieczna artyleria i haj. Mieszanka piorunuj¹ca.

– Ta wzmianka o befsztyku przypomnia³a mi, ¿e jestem g³odny – powie-

dzia³ Willis. – Posilmy siê przed t¹ robot¹.

Otworzyli kilka konserw z gulaszem i przygotowali posi³ek. Przy pierw-

szym kêsie Forester zapyta³:

– Teraz wyjaœnij, czym, do cholery, jest ten trebusz?

Willis z uœmiechem wyci¹gn¹³ ogryzek o³ówka.

– Po prostu mechanizmem wykorzystuj¹cym zasadê dŸwigni – powie-

dzia³. – WyobraŸ sobie urz¹dzenie podobne do nie zrównowa¿onej huœtaw-

ki, coœ w tym rodzaju. – Pocz¹³ poœpiesznie szkicowaæ na miêkkim sosno-

wym blacie sto³u. – Punkt oparcia mamy tutaj, a jedno ramiê jest, powiedz-

my, cztery razy d³u¿sze od drugiego. Do ramienia krótkiego przywi¹zujemy

ciê¿ar wagi, dajmy na to, dwustu dwudziestu piêciu kilogramów, na drugim

zaœ k³adziemy nasz pocisk, dziesiêciokilogramowy kamieñ. – Zacz¹³ doko-

nywaæ obliczeñ. – Ci œredniowieczni faceci dzia³ali metod¹ prób i b³êdów,

nie znali pojêæ energii, jakimi my dysponujemy. My mo¿emy ca³¹ sprawê

wyliczyæ precyzyjnie od pocz¹tku. Przyjmijmy, ¿e nasz ciê¿ar opada z wy-

sokoœci trzech metrów. Przyspieszenie grawitacyjne jest takie, ¿e bior¹c pod

uwagê straty zwi¹zane z tarciem w punkcie oparcia, upadek potrwa pó³ se-

kundy. To daje osiemnaœcie koni mechanicznych energii przy³o¿onych mo-

mentalnie do dziesiêciokilogramowego g³azu na koñcu d³ugiego ramienia.

– To powinno wprawiæ go w ruch – powiedzia³ Forester.

– Mogê wam podaæ szybkoœæ – rzek³ Willis. – Zak³adaj¹c, ze stosunek

pomiêdzy d³ugoœciami obu ramion ma siê jak cztery do jednego, prêd… –

background image

97

Urwa³, przez chwilê stuka³ w stó³, a potem rozjaœni³ twarz w uœmiechu. –

Powiedzmy, prêdkoœæ wylotowa pocisku wyniesie trzydzieœci metrów na se-

kundê.

– Czy jest jakikolwiek sposób regulowania zasiêgu?

– Jasne – odpar³ Willis. – Ciê¿kie kamienie nie polec¹ tak daleko jak

lekkie. Chcesz skróciæ zasiêg, u¿ywasz ciê¿szych. Muszê o tym powiedzieæ

O’Harze. Lepiej niech siê zajm¹ zbieraniem amunicji ró¿nego kalibru. –

Zacz¹³ kreœliæ na stole bardziej szczegó³owy szkic. – Osadzimy ramiona na

tylnej osi rozwalonej ciê¿arówki, która stoi za chatami, a same ramiona wy-

konamy z belki stropowej. Musi byæ tak¿e coœ w rodzaju miski do osadzania

pocisku, tu u¿yjemy dekla. Ca³e urz¹dzenie bêdzie potrzebowaæ jakiejœ pod-

stawy, ale pomyœlimy o tym we w³aœciwym momencie.

Forester krytycznie popatrzy³ na szkic.

– To bêdzie cholernie wielkie i ciê¿kie. Jak mamy œci¹gn¹æ to na dó³?

Willis uœmiechn¹³ siê.

– O tym te¿ pomyœla³em. Ca³oœæ bêdzie mo¿na zdemontowaæ, a do trans-

portu u¿yjemy osi. Stoczy siê cholerne urz¹dzenie z góry i potem znów z³o¿y

do kupy przy moœcie.

– Dobra robota – pochwali³ Forester.

– Wymyœli³ to Armstrong – odrzek³ Willis. – Jak na naukowca, ma cho-

lernie mordercze sk³onnoœci. Zna jeszcze wiêcej sposobów uœmiercania lu-

dzi. S³ysza³eœ kiedy o greckim ogniu?

– Pi¹te przez dziesi¹te.

– Armstrong powiada, ¿e by³o to równie skuteczne jak napalm i ¿e sta-

ro¿ytni miewali miotacze ognia przymocowane do dziobów swych okrêtów

wojennych. Próbowaliœmy kombinowaæ coœ w tym kierunku, ale zabrnêli-

œmy w œlep¹ uliczkê. – Melancholijnie popatrzy³ na swój szkic. – Mówi, ¿e

ten interes to betka w porównaniu z machinami oblê¿niczymi, jakimi dyspo-

nowali staro¿ytni. Na przyk³ad, przerzucali przez mury obronne zdech³e ko-

nie, ¿eby wznieciæ zarazê. Ile wa¿y koñ?

– Mo¿e konie w owych czasach nie by³y takie wielkie – powiedzia³ Fo-

rester.

– ¯aden koñ, zdolny udŸwign¹æ rycerza w pe³nej zbroi, nie móg³ byæ

kar³em. – Willis wyskroba³ z talerza resztkê gulaszu. – Lepiej bierzmy siê do

roboty. Nie chcê znów pracowaæ ca³¹ noc.

Rohde krótko skin¹³ g³ow¹, a Forester spojrza³ na chrapi¹cego na pry-

czy Peabody’ego.

– S¹dzê, ¿e zaczniemy od wiadra najzimniejszej wody, jak¹ zdo³amy

znaleŸæ.

7 – Cytadela w Andach

background image

98

IV

O’Hara spogl¹da³ na w¹wóz. Macki dymu wci¹¿ unosi³y siê ze spalonych

maszyn i czu³ odór pal¹cej siê gumy. Popatrzy³ z namys³em na nie uszkodzo-

nego d¿ipa przy wylocie mostu i pocz¹³ rozwa¿aæ, czy siê nim zaj¹æ. Jednak

ju¿ po chwili odrzuci³ ten pomys³. Nie mia³o sensu niszczenie jednego pojaz-

du, skoro nieprzyjaciel dysponowa³ wieloma, on zaœ musia³ oszczêdzaæ swe

rezerwy na cele bardziej ¿ywotne. Nie chcia³ wszczynaæ wojny na wyniszcze-

nie, w której przeciwnik móg³ go pokonaæ, nie wyjmuj¹c r¹k z kieszeni.

Przeszed³ grani¹ w¹wozu w dó³ rzeki, jakieœ pó³ kilometra od mostu, a¿

do miejsca, gdzie droga skrêca³a, i wybra³ stanowiska, z których kusznicy

mogliby prowadziæ nêkaj¹cy ostrza³. Ponuro pomyœla³ o tym, ¿e Armstrong

mia³ racjê: nieprzyjaciel nie zechce byæ d³u¿ej potulnym celem i z pewno-

œci¹ przedsiêweŸmie kroki, które os³oni¹ go przed nastêpnym atakiem. Teraz

w grê wchodzi³o ju¿ tylko ca³kowite zaskoczenie, coœ tak nieprawdopodob-

nego, jak królik chwytaj¹cy ³asicê za gard³o.

Nieprzyjaciel wci¹¿ zachowywa³ czujnoœæ przy moœcie. Raz wychyliw-

szy siê nieostro¿nie z ukrycia, O’Hara œci¹gn¹³ na siebie skoncentrowany

i zaskakuj¹co celny ogieñ. Przed kul¹ w g³owê ocali³ go tylko szybki refleks

i fakt, ¿e ukaza³ siê na bardzo krótk¹ chwilê. Nie mo¿emy szar¿owaæ, pomy-

œla³, nie mo¿emy podejmowaæ ¿adnego ryzyka. Teraz spogl¹da³ na most, na

ziej¹c¹ w jego œrodku dwunastostopow¹ dziurê i rozmyœla³, jak siê do niego

dobraæ. Ogieñ wci¹¿ zdawa³ siê stwarzaæ najlepsz¹ szansê, a Willis mówi³,

¿e w osadzie s¹ dwie beczki nafty. Oszacowa³ wzrokiem stumetrowe podej-

œcie do mostu. By³ tu niewielki spadek i pomyœla³, ¿e silnie popchniêta becz-

ka dotoczy siê do samego mostu. Warto by³o spróbowaæ.

Niebawem przyby³ Armstrong, by go zluzowaæ.

– Jest ju¿ papu – powiedzia³.

O’Hara przypatrzy³ siê g³adkim policzkom Armstronga.

– Nie zabra³em swoich przyrz¹dów do golenia. Za to ty najwyraŸniej tak.

– Mam jeden z tych szwajcarskich aparacików do golenia na sucho –

wyjaœni³ Armstrong. – Jeœli chcesz, mogê ci po¿yczyæ. Jest w kieszeni moje-

go p³aszcza.

O’Hara podziêkowa³ i pokaza³ mu nieprzyjacielskie punkty obserwa-

cyjne, jakie wyœledzi³.

– Moim zdaniem, dzisiaj nie podejm¹ próby sforsowania mostu – po-

wiedzia³. – Wiêc po po³udniu pójdê do osady. Potrzebujê tych beczek z naf-

t¹. Jeœli jednak w czasie mojej nieobecnoœci coœ siê stanie i sukinsyny przej-

d¹ na tê stronê, rozproszcie siê. Aguillar, Benedetta i Jenny maj¹ zebraæ siê

w kopalni, nie w osadzie, i wêdrowaæ pod górê, trzymaj¹c siê z dala od

background image

99

drogi. Ty zasuwasz do osady drog¹, najszybciej jak mo¿esz, bo bêd¹ deptaæ

ci po piêtach.

Armstrong przytakn¹³.

– Mam pomys³: zatrzymamy ich w osadzie, daj¹c innym czas na dotar-

cie do kopalni.

– S³usznie – powiedzia³ O’Hara. – Ale pod moj¹ nieobecnoœæ ty jesteœ

szefem i sam podejmujesz decyzje.

Zostawi³ Armstronga, wróci³ do kryjówki, a znalaz³szy p³aszcz doktora,

zacz¹³ myszkowaæ w kieszeniach. Benedetta uœmiechnê³a siê do niego i po-

wiedzia³a:

– Lunch gotowy.

– Wracam za kilka minut – odrzek³. Wzi¹³ golarkê i zszed³ do jeziorka.

Aguillar ciaœniej owin¹³ siê p³aszczem i z zaciekawieniem odprowadzi³

wzrokiem oddalaj¹c¹ siê sylwetkê O’Hary.

– Dziwny cz³owiek – powiedzia³. – Wojownik, ale zbyt opanowany, zbyt

zimny, nie ma w nim gor¹cej krwi, a to Ÿle w przypadku m³odego mê¿czy-

zny.

Benedetta pochyli³a g³owê i zajê³a siê gulaszem.

– Mo¿e cierpia³ – powiedzia³a.

Na widok odwróconej twarzy Benedetty usta Aguillara musn¹³ lekki

uœmiech.

– Mówi³aœ, ¿e by³ jeñcem w Korei? – zapyta³.

Przytaknê³a.

– Wiêc na pewno cierpia³ – zgodzi³ siê Aguillar. – Mo¿e nie cia³em, lecz

duchem na pewno. Czy pyta³aœ go o to?

– Nie chce o tym rozmawiaæ.

Aguillar pokiwa³ g³ow¹.

– To tak¿e Ÿle. Nie jest dobrze, gdy cz³owiek t³umi wszelkie emocje

i zamyka siê w sobie. Przypomina to zakrêcanie zaworu bezpieczeñstwa przy

kotle parowym. Nale¿y spodziewaæ siê eksplozji. – Skrzywi³ twarz. – Mam

nadziejê, ¿e nie bêdzie mnie w pobli¿u, gdy ten m³odzieniec eksploduje.

Benedetta szarpnê³a g³ow¹.

– Pleciesz bzdury, wujku. Jego gniew skierowany jest przeciwko tym po

drugiej stronie rzeki. Nam nie zrobi krzywdy.

Aguillar spojrza³ na ni¹ ze smutkiem.

– Tak myœlisz, dziecko? Jego gniew skierowany jest przeciwko niemu

samemu, tak jak ³adunek wybuchowy bomby skierowany jest przeciwko jej

pow³oce. Gdy pancerz pêka, uszczerbku doznaj¹ wszyscy doko³a. O’Hara

jest cz³owiekiem niebezpiecznym.

Benedetta zacisnê³a usta. W³aœnie zamierza³a coœ odpowiedzieæ, gdy

z kusz¹ pod pach¹ nadesz³a panna Ponsky. Sprawia³a wra¿enie rozæwierkanej,

background image

100

a na jej policzki powoli wraca³y rumieñce. Wróci³a tak¿e jej zwyk³a gadatli-

woϾ.

– Przestrzeli³am obydwie kusze – wyrzuci³a z siebie. – Nios¹ teraz tak

samo i s¹ bardzo celne. No i bardzo mocne. Strzela³am do celu odleg³ego

o sto dwadzieœcia metrów. Drug¹ zostawi³am doktorowi Armstrongowi; po-

myœla³am sobie, ¿e mo¿e jej potrzebowaæ.

– Czy widzia³a pani señora O’Harê? – zapyta³a Benedetta.

– Widzia³am go przy jeziorku – odpar³a przyt³umionym g³osem. – Co

mamy na lunch? – podjê³a radoœnie.

Benedetta wybuchnê³a œmiechem.

– Jak zwykle – gulasz.

Panna Ponsky lekko zadr¿a³a.

– Tylko to señor Willis przyniós³ z osady – wyjaœni³a Benedetta. – Kon-

serwy z gulaszem. Mo¿e to jego ulubione danie?

– Powinien by³ pomyœleæ tak¿e o innych – poskar¿y³a siê panna Ponsky.

Aguillar poruszy³ siê.

– Co s¹dzi pani o señorze Foresterze?

– S¹dzê, ¿e to bardzo dzielny cz³owiek – odpar³a zwyczajnie. – Podob-

nie jak i señor Rohde.

– Zgadzam siê – powiedzia³ Aguillar – lecz zarazem uwa¿am, ¿e jest

w nim coœ dziwnego. Jak na zwyk³ego biznesmena, zbyt wiele w nim z cz³o-

wieka czynu.

– Och, sama nie wiem – zaoponowa³a panna Ponsky. – Dobry biznes-

men musi byæ równie¿ cz³owiekiem czynu, przynajmniej w Stanach.

– Jakoœ nie bardzo chce mi siê wierzyæ, ¿e tym, co powoduje Foreste-

rem, jest pogoñ za dolarem – powiedzia³ z zadum¹. – Tak bardzo ró¿ni siê od

Peabody’ego.

Panna Ponsky eksplodowa³a.

– Na myœl o tym cz³owieku chce mi siê pluæ. Przez niego wstydzê siê, ¿e

jestem Amerykank¹.

– Proszê siê nie wstydziæ – rzek³ ³agodnie. – Jest tchórzem nie dlatego,

¿e pochodzi z Ameryki. Tchórze zdarzaj¹ siê wœród wszystkich narodów.

Wróci³ O’Hara. Po zgoleniu zarostu wygl¹da³ znacznie lepiej. Nie by³o

to ³atwe – mechaniczna golarka zaprotestowa³a, gdy zmusi³ j¹ do zaatako-

wania gêstwy swej brody. Ale by³ uparty i dopi¹³ swego. Woda w jeziorku

by³a zbyt zimna, by siê w niej k¹paæ, lecz rozebra³ siê, obmy³ g¹bk¹ i poczu³

siê œwie¿szy. K¹tem oka widzia³ pannê Ponsky, wspinaj¹c¹ siê z trudem ku

kryjówce, i mia³ nadziejê, ¿e ona go nie widzia³a. Nie chcia³ nara¿aæ na

szwank poczucia przyzwoitoœci starej panny.

– Co mamy? – zapyta³.

– Dla odmiany gulasz – odpar³ Aguillar z ironi¹.

background image

101

O’Hara jêkn¹³, a Benedetta uœmiechnê³a siê. Przyj¹³ aluminiowy talerz

i powiedzia³:

– Kiedy dziœ po po³udniu wyprawiê siê do osady, mo¿e uda mi siê przynieœæ

coœ innego. Nie bêdê mia³ jednak wiele miejsca, bardziej interesuje mnie nafta.

– Jak tam nad rzek¹? – zapyta³a panna Ponsky.

– Cicho – odpar³. – Na razie nie mog¹ zdzia³aæ zbyt wiele, wiêc zadowa-

laj¹ siê szachowaniem mostu. Myœlê, ¿e bez obaw mogê dzisiaj iœæ do osady.

– Pójdê z tob¹ – zaproponowa³a szybko Benedetta.

Przesta³ jeœæ i zastyg³ z uniesionym widelcem.

– Nie wiem, czy…

– Potrzebujemy ¿ywnoœci – powiedzia³a. – A jeœli ty nie bêdziesz móg³

jej nieœæ, bêdzie to musia³ zrobiæ kto inny.

O’Hara zerkn¹³ na Aguillara, który z pogodn¹ min¹ skin¹³ g³ow¹.

– Nic mi siê nie stanie – powiedzia³.

O’Hara wzruszy³ ramionami.

– Mo¿esz siê przydaæ – przyzna³.

Benedetta odpowiedzia³a mu lekkim dygniêciem, lecz w jej oczach roz-

b³ys³o coœ, co ostrzeg³o O’Harê, ¿e powinien st¹paæ ostro¿nie.

– Dziêkujê – powiedzia³a odrobinê za s³odko. – Spróbujê nie przeszkadzaæ.

– Powiem ci, kiedy to zrobiæ – odpar³.

V

Podobnie jak Forester, i O’Hara rych³o przekona³ siê, ¿e wêdrówka do

osady nie jest ³atwa. Gdy w po³owie drogi urz¹dzili odpoczynek, ³apczywie

wci¹ga³ w p³uca rozrzedzone, ch³odne powietrze.

– Mój Bo¿e, robi siê ciê¿ko – wysapa³.

Oczy Benedetty powêdrowa³y ku szczytom.

– A co mówiæ o Miguelu i señorze Foresterze. Im bêdzie jeszcze ciê¿ej.

O’Hara przytakn¹³, a potem powiedzia³:

– S¹dzê, ¿e twój wuj powinien przenieœæ siê do osady ju¿ jutro. Lepiej,

by zrobi³ to sam, tak jak pozwol¹ mu si³y, ni¿ z przeœladowcami depcz¹cymi

mu po piêtach. No i bêdzie mia³ czas na aklimatyzacjê, jeœli póŸniej musieli-

byœmy wycofaæ siê do kopalni.

– S¹dzê, ¿e to dobry pomys³ – odpar³a. – Pójdê z nim, a wracaj¹c przy-

niosê wiêcej ¿ywnoœci.

– Mo¿e zdo³a pomóc Willisowi w jego partaninkach – powiedzia³ O’Hara.

– W koñcu przy moœcie nie ma wiele roboty, a Willisowi przyda siê dodatko-

wa para r¹k.

Benedetta ciaœniej owinê³a siê p³aszczem.

background image

102

– Czy w Korei by³o równie zimno?

– Czasami. – Pomyœla³ o kamiennej celi, w której go trzymano. Sp³ywa-

j¹ca ze œcian woda w nocy zamarza³a. A potem pogoda pogorszy³a siê i œcia-

ny by³y oblodzone ca³¹ dobê. To wówczas porucznik Feng zabra³ mu ubra-

nie. – Czasami – powtórzy³ têpo.

– S¹dzê, ¿e mieliœcie cieplejsz¹ odzie¿ ni¿ my teraz – powiedzia³a. –

Niepokojê siê o Forestera i Miguela. Na prze³êczy bêdzie bardzo zimno.

Nagle O’Hara zawstydzi³ siê siebie i swojego rozczulania siê nad sob¹. Szyb-

ko odwróci³ wzrok od Benedetty i spojrza³ na œniegi w wy¿szych partiach gór.

– Musimy zobaczyæ, czy nie da siê dla nich zaimprowizowaæ namiotu.

Spêdz¹ przynajmniej jedn¹ noc pod go³ym niebem. – Wsta³. – Lepiej ruszaj-

my dalej.

Osadê o¿ywia³ stukot m³otka. Na centralnym placyku pomiêdzy chata-

mi trebusz zaczyna³ nabieraæ wygl¹du. Nie zauwa¿ony O’Hara sta³ przez

chwilê i przygl¹da³ siê machinie. Ogromnie przypomina³a mu coœ, co wi-

dzia³ kiedyœ w awangardowym magazynie artystycznym – wspó³czesny rzeŸ-

biarz po³¹czy³ mnóstwo z³omu w ob³êdn¹ ca³oœæ, któr¹ opatrzy³ jakimœ na-

dêtym tytu³em. Trebusz sprawia³ identyczne wra¿enie – czegoœ szaleñczo

nieprawdopodobnego.

Forester przerwa³ pracê i wspar³ siê na kawa³ku stali, którego u¿ywa³

zamiast m³ota. Kiedy ociera³ pot z czo³a, dostrzeg³ nowo przyby³ych i mach-

n¹³ im na powitanie.

– Co tu robicie, u diab³a? Czy coœ siê sta³o?

– Wszystko w porz¹dku – odpar³ O’Hara uspokajaj¹co. – Przyszliœmy

po jedn¹ z beczek nafty i trochê ¿arcia. – Obszed³ trebusz. – Czy ten interes

bêdzie dzia³aæ?

– Willis jest tego pewien. A ja mu wierzê.

– Bo ciebie tu nie bêdzie – powiedzia³ O’Hara posêpnie. – Ale myœlê, ¿e

i ja powinienem ufaæ jajog³owym. Nawiasem mówi¹c, tam w górze bêdzie

cholernie zimno. Czy poczyniliœcie jakieœ przygotowania?

– Jeszcze nie. Zajmowaliœmy siê tym urz¹dzeniem.

– To za ma³o – odrzek³ O’Hara surowo. – Pok³adamy w was nadzieje.

Liczymy, ¿e œci¹gniecie nam na ratunek dobr¹, star¹ kawaleriê Stanów Zjed-

noczonych. Musicie przedostaæ siê przez prze³êcz, bo jeœli nie, to ten kawa-

³ek durnej artylerii zda siê psu na budê. Czy jest tu coœ, z czego mo¿na by

zaimprowizowaæ namiot?

– Chyba dobrze gadasz – powiedzia³ Forester. – Rozejrzê siê.

– Zrób to. Gdzie jest parafina?

– Parafina? Ach, chcesz powiedzieæ: nafta. W tamtej chacie. Willis j¹

zamkn¹³. Schowa³ tam te¿ ca³¹ gorza³kê – musimy jakoœ utrzymaæ Peabo-

dy’ego w stanie u¿ywalnoœci.

background image

103

– Aha. A jak sobie daje radê?

– Marny z niego po¿ytek. Brak mu kondycji, a i jego postawa te¿ nie

pomaga, musimy go popêdzaæ.

– Czy ten cholerny dureñ nie zdaje sobie sprawy, ¿e jeœli most zostanie

sforsowany, skoñczy z poder¿niêtym gard³em?

Forester westchn¹³.

– Chyba nie ma to decyduj¹cego znaczenia. Logiczne myœlenie nie jest

jego najmocniejsz¹ stron¹. Bumeluje przy ka¿dej okazji.

O’Hara dostrzeg³ Benedettê wchodz¹c¹ do jednej z chat.

– Lepiej pójdê po naftê. Musimy mieæ j¹ przy moœcie przed zmrokiem.

Wzi¹³ od Willisa klucz od chaty i otworzy³ drzwi. Tu¿ za nimi sta³a

skrzynka do po³owy za³adowana butelkami. Ich widok wywo³a³ w jego wnêtrz-

noœciach ³akome ssanie, ale natychmiast je opanowa³ i zwróci³ uwagê na

dwie beczki z naft¹. Oceni³ ciê¿ar jednej z nich i pomyœla³, ¿e zholowanie jej

na dó³ bêdzie diabeln¹ robot¹.

Przewróci³ beczkê na bok i wytoczy³ j¹ z chaty. Po przeciwleg³ej stronie

placyku dostrzeg³ Forestera, pomagaj¹cego Benedetcie sporz¹dziæ travois.

Podszed³ do nich.

– Macie tu jak¹œ linê?

– Niby mamy – odpar³ Forester. – Ale Rohdego niepokoi ta kwestia. Po-

wiada, ¿e bêdziemy potrzebowaæ jej w górach, chocia¿ jest sparcia³a. A i Wil-

lis potrzebuje jej do katapulty. Ale mamy za to mnóstwo kabli, które Willis

wyrwa³ z myœl¹ o robieniu ciêciw.

– Muszê mieæ liny do zholowania beczki na dó³. Ale, jak widzê, bêdê

musia³ zadowoliæ siê kablami.

Przylaz³ Peabody. Jego obrzmia³a twarz mia³a niezdrowy wygl¹d. Ema-

nowa³ z niego strach.

– Co tu jest grane? – zapyta³. – Willis powiada, ¿e dajesz z Meksem

drapaka przez góry.

Oczy Forestera by³y zimne.

– Jeœli chcesz uj¹æ to w ten sposób, to tak.

– Ano, chcê iœæ z wami – powiedzia³ Peabody. – Nie zostanê tu, ¿eby

mnie rozwali³a banda komuchów.

– Oszala³eœ? – zapyta³ Forester.

– A co w tym takiego szalonego? Willis powiada, ¿e do tego Altemiros

jest tylko dwadzieœcia piêæ kilometrów.

Oniemia³y Forester popatrzy³ na O’Harê.

– Peabody, czy s¹dzisz, ¿e bêdzie to przypominaæ przechadzkê w Cen-

tral Parku? – zapyta³ cicho O’Hara.

– Do diab³a. Wolê szukaæ szczêœcia w górach ni¿ z komuchami. Moim

zdaniem, to ty jesteœ szalony, s¹dz¹c, ¿e zdo³asz ich powstrzymaæ. Bo co

background image

104

takiego masz? Starucha, durn¹ belferkê, dwóch pieprzniêtych naukowców

i dziewczynê. I, jak na ironiê, wojujesz ³ukami i strza³ami. – Klepn¹³ Fore-

stera w pierœ. – Jeœli dajesz nogê, idê z tob¹.

Forester odepchn¹³ jego rêkê.

– Peabody, teraz wbij sobie do ³ba, ¿e robisz to, co ci siê, do cholery, ka¿e.

– Do diab³a, kim ty jesteœ, ¿eby wydawaæ mi rozkazy? Zacznijmy od

tego, ¿e nie przyjmujê rozkazów od ¿adnego d¿emojada i nie widzê powodu,

dlaczego i ty mia³byœ robiæ za wszechmocnego Boga. Postêpujê tak, jak mi

siê, cholera, chce.

O’Hara pochwyci³ spojrzenie Forestera.

– Omówimy to z Rohdem – powiedzia³ poœpiesznie.

Dostrzeg³ zaciskaj¹c¹ siê piêœæ Forestera i chcia³ zapobiec k³opotom,

poniewa¿ w jego umyœle krystalizowa³ siê pewien pomys³.

Rohde by³ zdecydowanie przeciwny.

– Ten facet nie jest w stanie przejœæ przez góry. Bêdzie nas opóŸnia³,

a wtedy nikt z nas nie przedostanie siê na drug¹ stronê. Nie mo¿emy spêdziæ

pod go³ym niebem wiêcej ni¿ jedn¹ noc.

– A co ty s¹dzisz? – zapyta³ Forester O’Harê.

– Nie lubiê tego faceta. Jest s³aby i pod naciskiem za³amie siê, a to mo¿e

oznaczaæ koniec dla nas wszystkich.

– Uczciwe postawienie sprawy – zgodzi³ siê Forester. – Ten goœæ jest

s³abym ogniwem, zgoda. Zamierzam przeforsowaæ w³asne zdanie, Miguel:

on idzie z nami. Nie mo¿emy pozwoliæ, by pozosta³ z O’Har¹.

Rohde otworzy³ usta, aby zaprotestowaæ, lecz powstrzyma³ go wyraz

twarzy Forestera. Forester uœmiecha³ siê z³owieszczo, a w jego g³osie za-

brzmia³y twarde tony.

– Jeœli bêdzie nas opóŸnia³ – powiedzia³ – wrzucimy sukinsyna do naj-

bli¿szej rozpadliny. Dla Peabody’ego to wóz albo przewóz. – Przywo³a³ Pe-

abody’ego. – Dobra. Idziesz z nami. Ale od samego pocz¹tku miejmy pe³n¹

jasnoœæ: to ty s³uchasz rozkazów.

Peabody skin¹³ g³ow¹.

– W porz¹dku – wymamrota³. – Bêdê ciê s³uchaæ.

Forester by³ bezlitosny.

– Od tej chwili s³uchasz rozkazów ka¿dego, kto bêdzie ci je wydawaæ.

Miguel jest ekspertem od tych stron i kiedy wyda ci rozkaz, wykonasz go

bez szemrania.

Oczy Peabody’ego zab³ys³y, ale nie zaprotestowa³. Jeœli chcia³ iœæ z nimi,

nie mia³ wyboru. Rzuci³ w kierunku Rohdego niechêtne spojrzenie i powiedzia³:

– Okay. Ale kiedy wrócê do domciu, Departament Stanu us³yszy ode

mnie niejedno. Co to za miejsce, gdzie dobrzy Amerykanie mog¹ byæ rozsta-

wiani po k¹tach przez Meksów i komuchów?

background image

105

O’Hara szybko spojrza³ na Rohdego. Jego twarz by³a tak nieporuszona,

jakby nic nie s³ysza³. O’Hara podziwia³ jego opanowanie, ale ju¿ teraz lito-

wa³ siê nad losem Peabody’ego podczas wêdrówki przez góry.

Pó³ godziny póŸniej on i Benedetta opuœcili osadê. Dziewczyna ci¹gnê-

³a travois, a on niezgrabnie popycha³ beczkê z naft¹. Beczkê owija³y dwie

pêtle drutu, umo¿liwiaj¹ce choæby czêœciowe panowanie nad jej ruchami.

Na po¿egnanie z Rohdem i Foresterem stracili niewiele czasu, a jeszcze mniej

– z Peabodym.

– Zapraszamy ciê na jutro. Trebusz bêdzie wówczas gotowy – powie-

dzia³ Willis.

– Bêdê – obieca³ O’Hara. – Nie mam ¿adnych innych planów.

Schodzenie okaza³o siê nad wyraz k³opotliwe. Ci¹gn¹ca travois Bene-

detta czêsto musia³a odpoczywaæ, a jeszcze czêœciej zatrzymywaæ siê, by

pomóc O’Harze. Wa¿¹ca niemal sto kilogramów beczka zdawa³a siê mieæ

autonomiczn¹ z³oœliw¹ duszê. Pomys³ z kierowaniem ni¹ przez poci¹ganie

drutami sprawdza³ siê kiepsko. Beczka przejmowa³a inicjatywê i sunê³a uko-

sem, by uwiêzn¹æ w rowie na poboczu. Potem, wyci¹gniêta kosztem potu

i znacznego wysi³ku, szar¿owa³a w stronê rowu po przeciwnej stronie.

Zanim dotarli na dó³, O’Hara czu³ siê tak, jakby stoczy³ walkê zapaœnicz¹

z przeciwnikiem wyj¹tkowo podstêpnym i wrednym. Bola³y go wszystkie miê-

œnie. Mia³ wra¿enie, ¿e ca³e jego cia³o zosta³o obt³uczone m³otem. Co gorsza,

po to, by w ogóle doholowaæ beczkê na dó³, zosta³ zmuszony do zmniejszenia

jej ciê¿aru przez upuszczenie jednej czwartej jej zawartoœci. Bezradnie pa-

trzy³, jak spragniony py³ poch³ania dziesiêæ galonów bezcennej nafty.

Gdy osi¹gnêli dolinê, Benedetta porzuci³a travois i poœpieszy³a z pomo-

c¹. O’Hara zerkn¹³ na niebo i powiedzia³:

– Chcê mieæ tê beczkê przy moœcie przed noc¹.

Na wschodnich stokach Andów noc zapada wczeœnie. Góry zas³aniaj¹

zachodz¹ce s³oñce i rzucaj¹ d³ugie cienie na gor¹ce d¿ungle interioru. O pi¹-

tej po po³udniu s³oñce ledwie muska³o najwy¿sze szczyty i O’Hara wiedzia³,

¿e w ci¹gu godziny zapadnie zmrok.

Z pomoc¹ przyby³ Armstrong i O’Hara zapyta³ niezw³ocznie:

– Kto pe³ni wartê?

– Jenny. Jest w dobrej formie. A poza tym nic siê nie dzieje.

We dwóch o wiele ³atwiej mogli kontrolowaæ swawolne ruchy beczki i po

dwóch godzinach dostarczyli j¹ w pobli¿e mostu. Nadbieg³a panna Ponsky.

– W³aœnie w³¹czyli reflektory i s¹dzê, ¿e us³ysza³am stamt¹d warkot

silnika. – Pokaza³a w dó³ rzeki. – Mia³abym ochotê skasowaæ œwiat³a tego

d¿ipa. Ale nie chcê marnowaæ strza³y… be³ta, a poza tym coœ stoi przed

reflektorami.

– Zrobili os³onê na œwiat³a – wtr¹ci³ Armstrong. – Z grubej siatki.

background image

106

– Trzeba oszczêdzaæ be³ty – powiedzia³ O’Hara. – Peabody mia³ ich

trochê dorobiæ, ale opieprza³ siê.

Podczo³ga³ siê ostro¿nie i spojrza³ na przyczó³ek mostu. Reflektory d¿i-

pa oœwietla³y ca³y most i jego podjazdy, a ponadto wiedzia³, ¿e obserwuje go

przynajmniej tuzin par bystrych oczu. Wejœcie tam by³oby samobójstwem.

Wycofa³ siê i w s³abn¹cym œwietle popatrzy³ na beczkê. By³a solidnie

powgniatana po szalonym zjeŸdzie w dó³, lecz s¹dzi³, ¿e potoczy siê jeszcze

kawa³ek.

– Plan jest taki – powiedzia³. – Spróbujemy spaliæ most. Wykonamy

tak¹ sam¹ sztuczkê, jak dzisiaj rano, jednak tym razem po naszej stronie. –

Wspar³ stopê na beczce i lekko j¹ rozko³ysa³. – Jeœli Armstrong dobrze j¹

popchnie i jeœli dopisze nam szczêœcie, powinna potoczyæ siê do samego

mostu. Jenny bêdzie sta³a z kusz¹ tutaj, a kiedy beczka znajdzie siê we w³a-

œciwym miejscu, przedziurawi j¹. Ja równie¿ bêdê na stanowisku, maj¹c przy

sobie Benedettê, która poda mi drug¹ kuszê z pociskiem zapalaj¹cym. Jeœli

wszystko pójdzie dobrze, zdo³amy przepaliæ liny po naszej stronie i ca³y

cholerny most runie do wody.

– Brzmi to nieŸle – powiedzia³ Armstrong.

– Jenny, weŸ kuszê – rozkaza³ O’Hara i odprowadzi³ Armstronga na

bok, aby pozostali nie mogli ich s³yszeæ. – To nieco bardziej ryzykowne.

¯eby dostarczyæ beczkê we w³aœciwe miejsce, bêdziesz musia³ wyjœæ na

otwart¹ przestrzeñ. – Nastawi³ ucha; warkot samochodu umilk³. – Wiêc chcê

to zrobiæ, zanim bêd¹ mieli do dyspozycji wiêcej œwiate³.

Armstrong uœmiechn¹³ siê ³agodnie.

– S¹dzê, ¿e twój numerek jest niebezpieczniejszy od mojego. Strzelaj¹c

tymi pociskami zapalaj¹cymi w ciemnoœciach, stanowisz doskona³y cel. Te-

raz bêdzie trudniej ni¿ dziœ rano, kiedy przecie¿ omal nie zarobi³eœ kulki.

– Mo¿e – odpar³ O’Hara. – Ale trzeba to zrobiæ. Kiedy ten drugi d¿ip,

czy cokolwiek to jest, tutaj podjedzie, mo¿e ci goœcie po tamtej stronie nie

bêd¹ tak czujni. Przypuszczam, ¿e manewry pojazdu zajmuj¹cego stanowi-

sko odwróc¹ na chwilê ich uwagê. Moim zdaniem, to niezbyt zdyscyplino-

wane towarzystwo. I w³aœnie wtedy bêdzie czas na twój ruch.

– W porz¹dku, mój ch³opcze – powiedzia³ Armstrong. – Mo¿esz na mnie

polegaæ.

O’Hara pomóg³ mu dopchn¹æ beczkê na najdogodniejsze stanowisko.

Wówczas nadesz³y z kuszami panna Ponsky i Benedetta.

– Kiedy dam Armstrongowi znak do wypchniêcia beczki – wyjaœni³

Benedetcie – zapalisz pierwszy be³t. Musi to byæ zrobione szybko, jeœli ma

byæ zrobione w ogóle.

– W porz¹dku, Tim – odpar³a.

Panna Ponsky powêdrowa³a na swoje stanowisko bez s³owa.

background image

107

Znów us³ysza³, tym razem g³oœniejszy, warkot silnika. Nie dostrzeg³ nic

na drodze wzd³u¿ dolnego biegu rzeki, przypuszcza³ wiêc, ¿e pojazd nad-

je¿d¿a powoli i z wygaszonymi œwiat³ami. Podejrzewa³, ¿e musz¹ obawiaæ

siê ostrza³u na tym ostatnim kilometrowym odcinku. Na Boga, pomyœla³,

maj¹c tuzin ludzi z tuzinem kusz, obrzydzi³bym im ¿ycie. Uœmiechn¹³ siê

kwaœno. Równie dobrze móg³by marzyæ o dru¿ynie karabinów maszynowych

– by³o to tak samo nierealne.

Nagle samochód w³¹czy³ œwiat³a. Znajdowa³ siê ju¿ zupe³nie blisko mostu

i O’Hara gotów by³ daæ Armstrongowi sygna³. Powstrzyma³ d³oñ, dopóki

samochód – d¿ip – nie zrówna³ siê z wypalon¹ ciê¿arówk¹, a potem krzykn¹³

zduszonym g³osem:

– Teraz!

Us³ysza³ grzechot tocz¹cej siê po ska³ach beczki i k¹tem oka dostrzeg³

p³omieñ zapalanego przez Benedettê pocisku. Beczka pojawi³a siê w polu

jego widzenia po lewej stronie, ³omocz¹c w dó³ po prowadz¹cym ku mosto-

wi lekkim spadku. Zderzy³a siê z wiêkszym kamieniem, który odchyli³ jej

kurs. Chryste, pomyœla³, schrzaniliœmy to. Potem zobaczy³ Armstronga, któ-

ry w pogoni za beczk¹ wpad³ na otwarty teren. Zza rzeki dobieg³o kilka

s³abych okrzyków i rozleg³ siê strza³.

– Ty cholerny g³upcze! – wrzasn¹³ O’Hara. – Wracaj!

Lecz Armstrong bieg³ dalej, a¿ dopad³ beczki i, naprostowawszy j¹, pchniê-

ciem doda³ jej impetu. Nast¹pi³a salwa ognia karabinowego, fontanny kurzu

trysnê³y wokó³ stóp powracaj¹cego co si³ w nogach Armstronga. Potem z me-

talicznym odg³osem jakaœ kula trafi³a w beczkê, która wykona³a kolejny obrót

i O’Hara ujrza³ bij¹cy w powietrze srebrzysty strumieñ p³ynu. Nieprzyjaciele

podzielili siê – nie bardzo wiedzieli, co stwarza wiêksze zagro¿enie: cz³owiek

czy beczka. I tylko dziêki temu Armstrong znalaz³ siê bezpiecznie w ukryciu.

Panna Ponsky unios³a kuszê.

– Jenny, daj sobie spokój! – rykn¹³ O’Hara. – Zrobili to za nas.

Tocz¹ca siê ku mostowi beczka raz po raz trafiana by³a kulami, zaœ naf-

ta, bij¹ca w powietrze po³yskliwymi strugami, tryska³a z kolejnych dziur, a¿

ca³a beczka wygl¹da³a niczym jakieœ osobliwe ko³o strzelaj¹ce p³ynnymi

fajerwerkami. Powtarzaj¹cy siê impet celnych kul spowolnia³ jej bieg, a po-

za tym tu¿ przed samym mostem musia³o znajdowaæ siê jakieœ nieznaczne

i niedostrzegalne wzniesienie terenu, beczka bowiem zatrzyma³a siê w nie-

wielkiej odleg³oœci od przypór.

O’Hara zakl¹³. Obróci³ siê, aby przej¹æ od Benedetty kuszê. Strzelanie

w mroku pociskami zapalaj¹cymi by³o trudne. P³omienie zasnuwa³y mu cel.

Mimo to mierzy³ bez poœpiechu. Z nieprzyjacielskiego brzegu znów dobie-

g³a go wrzawa. Odbity od pobliskiej ska³y rykoszet ze œwistem przelecia³

nad g³ow¹ O’Hary.

background image

108

£agodnie nacisn¹³ spust i zwêglaj¹cy ¿ar gwa³townie uciek³ od jego

twarzy. Be³t poszybowa³ na spotkanie œwiat³a reflektorów. Kiedy nastêpna

kula od³upa³a kawa³ek ska³y obok jego g³owy, O’Hara pochyli³ siê i wcisn¹³

kuszê w d³onie Benedetty do powtórnego na³adowania.

Nie by³o to ju¿ konieczne. Rozleg³a siê g³ucha eksplozja i z gwa³tow-

nym rozb³yskiem nafta wokó³ beczki zajê³a siê ogniem. Ciê¿ko dysz¹c, O’Ha-

ra przeniós³ siê na inne stanowisko, by zobaczyæ, co siê dzieje. G³upot¹ by-

³oby wystawianie g³owy w tym samym miejscu, z którego odda³ strza³.

Z uczuciem przegranej stwierdzi³, ¿e rozszala³e p³omienie bij¹ z du¿ej

ka³u¿y nafty o w³os od mostu. Beczka zatrzyma³a siê za wczeœnie. I jakkol-

wiek po¿ar prezentowa³ siê okazale, nie czyni³ mostowi najmniejszej szko-

dy. Czeka³. Ci¹gle mia³ nadziejê, ¿e beczka wybuchnie, zraszaj¹c most p³o-

n¹c¹ naft¹. Jednak nic takiego nie nast¹pi³o i ogieñ powoli wygas³.

Wycofa³ siê, aby do³¹czyæ do pozosta³ych.

– Ano, spartaczyliœmy robotê – rzuci³ gorzko.

– Powinienem by³ pchn¹æ mocniej – powiedzia³ Armstrong.

O’Hara wybuchn¹³ gniewem.

– Ty cholerny g³upcze! Gdybyœ nie wybieg³ i nie pchn¹³ po raz drugi,

nie zajecha³aby tak daleko. Nigdy wiêcej nie rób podobnych idiotyzmów.

O ma³o ciê nie zabili!

Armstrong odpar³ cicho:

– Wszyscy znajdujemy siê o w³os od œmierci. I ktoœ, oprócz ciebie mu-

sia³ zaryzykowaæ.

– Powinienem by³ dok³adnie zbadaæ teren – powiedzia³ O’Hara z poczu-

ciem winy.

Benedetta wspar³a d³oñ na jego ramieniu.

– Tim, nie przejmuj siê. Zrobi³eœ wszystko, co by³o w twojej mocy.

– Jasne, ¿e zrobi³eœ – doda³a wojowniczo panna Ponsky. – I pokazali-

œmy im, ¿e wci¹¿ ¿yjemy i walczymy. Pójdê o zak³ad, ¿e teraz boj¹ siê przejœæ

przez most z obawy, ¿e sp³on¹ ¿ywcem.

– ChodŸmy – powiedzia³a Benedetta. – Trzeba coœ zjeœæ. – W jej g³osie

zabrzmia³y ¿artobliwe nuty. – Nie doci¹gnê³am travois na sam dó³, wiêc

znowu bêdzie gulasz.

O’Hara odchodzi³ od mostu z uczuciem znu¿enia. By³a to trzecia noc od

chwili katastrofy – pozostawa³o ich jeszcze szeœæ.

background image

109

Rozdzia³ 5

Forester z apetytem zaatakowa³ swoj¹ pra¿on¹ fasolê. Pierwsze blaski

dnia os³abia³y jaskraw¹ poœwiatê lampy Colemana i wyg³adza³y ostre cienie

na jego twarzy.

– Jeden dzieñ w kopalni – powiedzia³ – dwa dni na sforsowanie prze³ê-

czy i jeszcze dwa dni na sprowadzenie pomocy. Powinniœmy to jakoœ skró-

ciæ. Po przejœciu na drug¹ stronê bêdziemy musieli dzia³aæ szybko.

Peabody têpo gapi³ siê w stó³, nie zwracaj¹c uwagi na Forestera. Zasta-

nawia³ siê, czy podj¹³ w³aœciw¹ decyzjê. Uczyni³ to, co powinien zrobiæ Joe

Peabody. Ze sposobu, w jaki ci faceci rozmawiali, wynika³o, ¿e przejœcie nie

bêdzie rzecz¹ ³atw¹. Och, do cholery, pomyœla³, potrafiê wykonaæ to, co ka¿-

dy inny goœæ, w szczególnoœci Meks.

– Zdawa³o mi siê, ¿e wczoraj, o zachodzie s³oñca, s³ysza³em ogieñ ka-

rabinowy. – Na twarzy Rohdego malowa³o siê poczucie bezradnoœci.

– Nic z³ego nie powinno siê im przydarzyæ. Nie wiem, w jaki sposób

komuchy mog³yby nareperowaæ most i sforsowaæ go tak szybko – zauwa¿y³

Forester rozs¹dnie. – Ten O’Hara to szczwany lis, na pewno coœ wykombi-

nowa³ z t¹ beczk¹ nafty, któr¹ wczoraj zholowa³ na dó³. Prawdopodobnie

spali³ most.

Twarz Rohdego skrzywi³a siê w s³abym uœmiechu.

– Mam nadziejê.

Forester skoñczy³ jeœæ swoj¹ fasolê.

– Okay. Ruszajmy z tym cyrkiem w trasê. – Obróci³ siê na krzeœle i rzu-

ci³ okiem na stos koców na jednej z prycz.

– Co z Willisem?

– Niech œpi – odpar³ Rohde. – Pracowa³ ciê¿ej i d³u¿ej ni¿ którykolwiek

z nas.

background image

110

Forester wsta³ i badawczo popatrzy³ na tobo³ki, które przygotowali po-

przedniej nocy. Jak na czekaj¹ce ich zadanie, sprzêt by³ ¿a³oœnie nieodpo-

wiedni. Przypomnia³ sobie ksi¹¿ki o ekspedycjach wysokogórskich: specjal-

ne racje ¿ywnoœciowe, lekkie, nylonowe liny i namioty, wiatroszczelna odzie¿

i dodatkowe wyposa¿enie alpinistyczne – buty wysokogórskie, czekany, raki.

Uœmiechn¹³ siê ponuro. Tak, i tragarze dŸwigaj¹cy ca³y ten towar.

Nie dysponowali niczym w tym rodzaju. Ich plecaki by³y prymitywny-

mi zawini¹tkami z koców; ich czekan, wykonany przez Willisa, z grubsza

obrobionym ¿eleŸcem obsadzonym na kawa³ku starego trzonka od miot³y;

ich liny, wygrzebane ze stosu odpadków, by³y zbyt pozawêŸlane, porozdwa-

jane i sparcia³e, aby mog³y gwarantowaæ bezpieczeñstwo, a na dodatek by³o

ich za ma³o; ich buty górskie by³y po prostu niezgrabnymi butami górników,

ciê¿kimi i nieforemnymi wyrobami ze sztywnej skóry – to Willis je odkry³,

czym wywo³a³ entuzjazm Rohdego.

Wa¿¹c w rêku tobó³, Forester zapragn¹³, aby by³ ciê¿szy – ciê¿arem niezbêd-

nego im ekwipunku. Improwizowali d³ugo w noc, przy czym najwiêksz¹ inwencjê

wykazali Willis i Rohde. Pierwszy rwa³ koce na pasy, które mia³y s³u¿yæ jako

owijacze, a drugi, bez niczyjej pomocy, rozebra³ jedn¹ z chat, aby pozyskaæ nada-

j¹ce siê na haki najd³u¿sze gwoŸdzie. Na ich widok Rohde pokrêci³ g³ow¹.

– Metal jest zbyt miêkki, ale musz¹ wystarczyæ.

Forester zarzuci³ pakunek na plecy i zapi¹³ prymitywne pasy z kabli.

Mo¿e to i dobrze, ¿e spêdzimy dzieñ przy kopalni, pomyœla³. Mo¿e zdo³amy

wykombinowaæ coœ lepszego. S¹ tam baga¿e z przyzwoitymi zapiêciami,

jest te¿ samolot, z pewnoœci¹ znajdziemy w nim trochê u¿ytecznych drobia-

zgów. Zaci¹gn¹³ suwak skórzanej kurtki, wdziêczny O’Harze za jej po¿ycze-

nie – podejrzewa³, ¿e w wy¿szych partiach bêdzie wia³o. Wychodz¹c z cha-

ty, us³ysza³ Peabody’ego kln¹cego z powodu wagi swego baga¿u. Nie

zareagowa³ na to, lecz powêdrowa³ przez osadê, by min¹wszy trebusz, przy-

cupniêty jak prehistoryczne monstrum, znaleŸæ siê na drodze wiod¹cej pod

górê. Rohde dogoni³ go w dwóch krokach, a zrównawszy siê z nim, wskaza³

na pod¹¿aj¹cego z ty³u Peabody’ego.

– Ten nam przysporzy k³opotów – powiedzia³.

Twarz Forestera straci³a nagle wszelki wyraz.

– Miguelu, mówi³em serio, je¿eli bêdzie k³opotliwy, pozbêdziemy siê go.

Przejœcie do kopalni zajê³o im sporo czasu. Powietrze sta³o siê bardzo

rzadkie. Forester poczu³, ¿e ma przyœpieszony puls, a serce t³ucze mu siê

w piersi jak kamienne wahad³o. Oddycha³ coraz szybciej i Rohde przestrzeg³

go przed zbyt g³êbokim wci¹ganiem powietrza. Mój Bo¿e, pomyœla³, jak to

bêdzie na prze³êczy?

Dotarli do l¹dowiska i kopalni oko³o po³udnia. Forester by³ oszo³omio-

ny i mia³ lekkie md³oœci. Ledwie znalaz³ siê w najbli¿szej z opuszczonych

background image

111

chat, zwali³ siê na pod³ogê. Z Peabodym rozstali siê dawno temu; zignoro-

wali jego proœby o zrobienie postoju i Peabody odstawa³ coraz bardziej i bar-

dziej, a¿ wreszcie znikn¹³ z pola widzenia.

– Dogoni nas – powiedzia³ Forester. – Bardziej boi siê komuchów ni¿

mnie. – Skrzywi³ twarz w grymasie drapie¿nej satysfakcji. – Ale to siê nie-

d³ugo zmieni.

Rohde, jakkolwiek bardziej przywyk³y do gór, by³ w niemal równie kiep-

skiej formie. Zbyt zmêczony, aby zrzuciæ z pleców baga¿, siedzia³ na pod³o-

dze chaty, ³apczywie chwytaj¹c powietrze. Odpoczywali przez przesz³o pó³

godziny, zanim Rohde wykona³ pierwszy konstruktywny ruch. Odrêtwia³y-

mi palcami zacz¹³ manipulowaæ przy paskach i powiedzia³:

– Musimy siê ogrzaæ. Wydostañ naftê.

Kiedy Forester rozpakowywa³ swój tobó³, Rohde wzi¹³ zabrany jeszcze

z dakoty niewielki toporek i wyszed³ z chaty. Niebawem Forester us³ysza³,

¿e r¹bie coœ w jednej z chat i doszed³ do wniosku, ¿e organizuje opa³. Wyj¹³

butelkê z naft¹ i odstawi³ j¹ na bok. Godzinê póŸniej rozniecili na œrodku

chaty ma³e ognisko. Rohde u¿y³ kilku kropli nafty i ustawionych w kszta³t

piramidy drewnianych drzazg. Forester zachichota³.

– Pewnie by³eœ skautem.

– By³em – odrzek³ Rohde powa¿nie. – To po¿yteczna organizacja. Teraz

powinniœmy coœ zjeœæ.

– Nie czujê siê g³odny – zaoponowa³ Forester.

– Ja te¿ nie. Niemniej musimy siê posiliæ. – Spojrza³ przez okno w stro-

nê prze³êczy. – Musimy pod³adowaæ siê przed jutrzejsz¹ przepraw¹.

Podgrzali puszkê fasoli i Forester wdusi³ w siebie sw¹ porcjê. Nie mia³

najmniejszej ochoty na jedzenie ani na cokolwiek innego, z wyj¹tkiem odpo-

czynku. Jego cz³onki sprawia³y wra¿enie bezw³adnych i ciê¿kich i wydawa³o

mu siê, ¿e nie jest zdolny do najl¿ejszego wysi³ku. S³aboœæ nie ominê³a tak¿e

jego duszy – przekona³ siê, ¿e ma k³opoty z jasnym myœleniem i z koncentra-

cj¹ uwagi. Siedzia³ zatem w k¹cie chaty, apatycznie prze¿uwaj¹c ledwie ciep³¹

fasolê, a ka¿da jej ³y¿ka by³a mu wstrêtna.

– Chryste, czujê siê okropnie.

– To soroche – stwierdzi³ Rohde, wzruszaj¹c ramionami. – Musimy li-

czyæ siê z tym, ¿e w³aœnie tak bêdziemy siê czuæ. – Z ubolewaniem pokrêci³

g³ow¹. – Nie dajemy sobie doœæ czasu na aklimatyzacjê.

– Ale kiedy opuszczaliœmy samolot, nie by³o tak Ÿle.

– Wówczas mieliœmy tlen – podkreœli³ Rohde. – I szybko zeszliœmy w dó³.

Rozumiesz, ¿e jest to niebezpieczne?

– Niebezpieczne? Wiem, ¿e czujê siê straszliwie chory.

– Kilka lat temu na pó³noc od tego miejsca wspina³a siê grupa amery-

kañska. W krótkim czasie osi¹gnê³a wysokoœæ piêciu tysiêcy metrów – czyli

background image

112

mniej wiêcej tak¹, na jakiej znajdujemy siê w tej chwili. Z powodu soroche

jeden z Amerykanów straci³ przytomnoœæ i chocia¿ mia³ opiekê lekarsk¹,

zmar³ w trakcie znoszenia go na dó³. Tak, to niebezpieczne, señor Forester.

Forester uœmiechn¹³ siê s³abo.

– W chwili niebezpieczeñstwa powinniœmy mówiæ sobie po imieniu,

Miguel. Mów mi Ray.

Po chwili us³yszeli na zewn¹trz cz³apanie Peabody’ego. Rohde dŸwi-

gn¹³ siê na nogi i ruszy³ ku drzwiom.

– Señor, tu jesteœmy.

Peabody wtoczy³ siê do chaty i opad³ na pod³ogê.

– Wy wredne sukinsyny – wysapa³. – Dlaczego nie zaczekaliœcie?

Forester obdarzy³ go uœmiechem.

– Od tej chwili bêdziemy poruszaæ siê naprawdê szybko – powiedzia³. –

W porównaniu z tym, co nas czeka, droga do osady by³a niedzieln¹ prze-

chadzk¹. Nie bêdziemy na ciebie czekaæ, Peabody.

– Ty skurwysynu, jeszcze policzê siê z tob¹ – zagrozi³ Peabody.

Forester parskn¹³ œmiechem.

– Wepchnê ci te s³owa z powrotem do gard³a. Ale nie teraz. Zd¹¿ê zro-

biæ to póŸniej.

Rohde wystawi³ puszkê fasoli.

– Musisz coœ zjeœæ, a my mamy robotê. ChodŸmy, Ray.

– Nie chcê jeœæ – wyjêcza³ Peabody.

– Jak sobie chcesz – odpar³ Forester. – Wisi mi, czy zdechniesz z g³odu,

czy nie. – Wsta³ i w œlad za Rohdem wyszed³ z chaty. – Ten brak apetytu…

czy to tak¿e efekt soroche?

Rohde przytakn¹³.

– Od tej chwili bêdziemy jeœæ niewiele. Musimy wykorzystywaæ rezer-

wy nagromadzone w organizmie. Cz³owiek sprawny jest do tego zdolny, ale

tamten… Nie wiem, czy wytrzyma.

Szli wolno wzd³u¿ pasa startowego ku rozbitej dakocie. Foresterowi

wydawa³o siê niewiarygodne, ¿e O’Hara uzna³ l¹dowisko za zbyt krótkie;

teraz mia³ wra¿enie, ¿e pas liczy przynajmniej kilka kilometrów. Sun¹³ przed

siebie, mechanicznie stawiaj¹c stopy, zimne powietrze œwiszcza³o mu w krta-

ni, a wysi³ek sprawia³, ¿e jego pierœ unosi³a siê w ciê¿kim oddechu.

Doszli do koñca pasa i trawersem ruszyli w dó³ urwiska, z którego zwa-

li³ siê samolot. Œwie¿y œnieg pokry³ po³amane skrzyd³a i zaokr¹gli³ poszar-

pane kontury dziur wyrwanych w kad³ubie. Jeszcze przed zejœciem Forester

popatrzy³ na dó³ i powiedzia³:

– Nie s¹dzê, aby da³o siê to wypatrzyæ z powietrza. Œnieg doskonale

maskuje szcz¹tki. Moim zdaniem, nie znajd¹ nas, jeœli bêd¹ prowadziæ po-

szukiwania z powietrza.

background image

113

Z trudem posuwali siê po nierównym terenie. Dotarli do wraku i weszli

przez dziurê, któr¹ podczas wydostawania butli z tlenem wyr¹ba³ w poszy-

ciu O’Hara. We wnêtrzu samolotu panowa³ mrok. Forester zadr¿a³, nie z po-

wodu przenikliwego zimna, lecz na myœl o tym, ¿e oto znalaz³ siê we wnê-

trzu trupa niegdyœ ¿ywej i aktywnej istoty. Otrz¹sn¹³ siê z tego wra¿enia

i powiedzia³:

– Na pó³ce baga¿owej s¹ jakieœ pasy z klamrami. Mog¹ siê nam przy-

daæ. A O’Hara mówi³, ¿e w kabinie pilotów znajdziemy rêkawice.

– Doskonale – zgodzi³ siê Rohde. – Rozejrzê siê bli¿ej dzioba.

Forester ruszy³ ku ty³owi. Z sykiem wypuœci³ powietrze na widok zw³ok

Coughlina – rozgniecionej miazgi zamarzniêtego cia³a i potrzaskanych ko-

œci. Odwracaj¹c oczy, zaj¹³ siê pó³k¹ baga¿ow¹ i zacz¹³ odpinaæ pasy. Jego

palce by³y odrêtwia³e z zimna, a ruchy niezdarne. Ale na koniec zdo³a³ od-

pi¹æ cztery szerokie pasy, doskonale nadaj¹ce siê do ich tobo³ów. Nasunê³o

mu to pewn¹ myœl – zwróci³ uwagê na pasy bezpieczeñstwa, które jednak

okaza³y siê zamocowane bardzo mocno i próba od³¹czenia ich bez narzêdzi

skazana by³a na niepowodzenie.

Ukaza³ siê Rohde, nios¹c zdjêt¹ z grodzi torbê pierwszej pomocy. Po³o-

¿y³ j¹ na krzeœle, otworzy³ i zacz¹³ ostro¿nie myszkowaæ palcami w zmiesza-

nej zawartoœci. W pewnej chwili mrukn¹³:

– Morfina.

– Cholera – powiedzia³ Forester – mogliœmy j¹ podaæ pani Coughlin.

Rohde uniós³ w d³oni ampu³kê ze strzaskanym koñcem.

– Nie mogliœmy. Wszystkie s¹ pot³uczone. – Wsun¹³ do kieszeni nieco

banda¿y i doda³: – O, to siê przyda: aspiryna.

Buteleczka, choæ popêkana, zawiera³a setkê tabletek. Obaj przyjêli po

dwie; resztê Rohde schowa³ do kieszeni. W torbie sanitarnej nie by³o nic

wiêcej godnego ich uwagi.

Forester przeszed³ do kokpitu. Le¿a³o tam ohydnie skrêcone cia³o Gri-

vasa, a jego martwe, wci¹¿ otwarte oczy, patrz¹ce na pogruchotan¹ deskê

rozdzielcz¹, mia³y wyraz najwiêkszego zdumienia. Przekonany, ¿e we wra-

ku samolotu musi byæ jeszcze coœ, co warto odzyskaæ, Forester zrobi³ krok

naprzód. I w³aœnie wtedy kopn¹³ jakiœ twardy przedmiot, który zsun¹³ siê po

pochy³ej pod³odze kabiny.

Opuœci³ wzrok i dostrzeg³ pistolet automatyczny.

Mój Bo¿e, pomyœla³, zapomnieliœmy o tym. By³a to broñ Grivasa, po-

rzucona podczas gor¹czkowej ewakuacji z dakoty. Przyda³aby siê przy mo-

œcie. Podniós³ broñ. Metal ziêbi³ mu d³oñ i Forester przez chwilê sta³ niezde-

cydowany, a potem wsun¹³ broñ do kieszeni – pomyœla³ o Peabodym i o tym,

co czeka ich za prze³êcz¹.

Oto sprzêt niezbêdny dla wspinaczy – jeden pistolet automatyczny.

8 – Cytadela w Andach

background image

114

Nie znaleŸli w dakocie niczego wiêcej, co by³oby dla nich u¿yteczne.

Wrócili do chaty t¹ sam¹ drog¹, któr¹ przyszli. Forester wzi¹³ pasy i pozosta-

wion¹ w samolocie niewielk¹ walizeczkê panny Ponsky. Z tych rzeczy spo-

rz¹dzi³ zupe³nie przyzwoity plecak, który u³o¿y³ mu siê na ramionach znacz-

nie lepiej ni¿ dotychczas niesiony tobó³.

Rohde wyszed³ przyjrzeæ siê kopalni. Peabody siedzia³ bezsilny w rogu

chaty, otêpia³ym wzrokiem obserwuj¹c krz¹taj¹cego siê Forestera. Nie zjad³

swojej fasoli i nawet nie próbowa³ podtrzymaæ ognia. Wróciwszy do chaty,

Forester spojrza³ nañ ze wzgard¹, ale nic nie powiedzia³. Uj¹³ toporek, od-

szczepi³ kilka wiórów z przyniesionego przez Rohdego polana i ponownie

roznieci³ ogieñ.

Wszed³ Rohde, otrz¹saj¹c œnieg z butów.

– Wybra³em tunel dla O’Hary – powiedzia³. – Jeœli nieprzyjaciel sforsu-

je most, O’Hara musi przenieœæ siê tutaj. S¹dzê, ¿e osada jest nie do obrony.

Forester przytakn¹³.

– Ja te¿ nie mam co do tego ¿adnych z³udzeñ. – Przypomnia³ sobie, jak

„zdobyli” osadê podczas schodzenia na dó³.

– Wiêkszoœæ tuneli biegnie prosto w g³¹b góry – poinformowa³ Rohde. –

Jest wszak¿e jeden z ostrym zakrêtem, jakieœ piêæ metrów do wlotu. Da os³onê

przed ogniem karabinowym.

– Rzuæmy na niego okiem – zaproponowa³ Forester.

Rohde poprowadzi³ do pn¹cego siê na ty³ach chat urwiska i pokaza³

tunele. W podstawie skalnej œciany wydr¹¿ono ich szeœæ.

– To ten – oznajmi³.

Forester zbada³ go. Mia³ nieco ponad trzy metry wysokoœci i niewiele

wiêcej szerokoœci i by³ po prostu dziur¹ wybit¹ w twardej skale zbocza góry.

Wszed³ do œrodka, a w miarê jak siê posuwa³, pó³mrok ustêpowa³ miejsca

kompletnym ciemnoœciom. Wyci¹gn¹³ przed siebie rêce i obmaca³ œcianê –

zgodnie ze s³owami Rohdego skrêca³a ostro w lewo. Obejrzawszy siê przez

ramiê, nie dostrzeg³ obrysowanego wlotem b³êkitnego skrawka nieba. Nie

szed³ ju¿ dalej, lecz obróci³ siê i zacz¹³ wycofywaæ, a¿ ujrza³ w wejœciu

kontur sylwetki Rohdego. Zaskoczy³o go uczucie ulgi, jakiego doœwiadczy³

wracaj¹c w œwietle dnia.

– Niezbyt tu przytulnie – powiedzia³. – Przyprawia cz³owieka o dresz-

cze.

– Mo¿e dlatego, ¿e umierali tu ludzie?

– Umierali?

– A¿ nazbyt wielu ludzi – wyjaœni³ Rohde. – Kopalnia zosta³a zamkniê-

ta za prezydentury señora Aguillara.

– Jestem zaskoczony, ¿e Lopez nie próbowa³ wycisn¹æ st¹d trochê forsy

– zauwa¿y³ Forester.

background image

115

Rohde wzruszy³ ramionami.

– Jej ponowne uruchomienie kosztowa³oby mnóstwo pieniêdzy. Zreszt¹

eksploatacja by³a deficytowa, chodzi³o tylko o eksperyment w górnictwie

wysokogórskim. S¹dzê, ¿e zosta³aby zamkniêta tak czy owak.

Forester rozejrza³ siê doko³a.

– O’Hara pojawi siê tu w cholernym poœpiechu. Mo¿e byœmy wznieœli

przy wejœciu jakiœ mur? Zostawimy mu w chacie kartkê z informacj¹, który

tunel ma wybraæ.

– Dobrze pomyœlane – zgodzi³ siê Rohde. – Kamieni tu nie brak.

– Co trzy pary r¹k, to nie dwie – powiedzia³ Forester. – Popêdzê Peabo-

dy’ego.

Wróci³ do chaty, by stwierdziæ, ¿e Peabody siedzi w tym samym k¹cie,

gapi¹c siê bezmyœlnie w œcianê.

– Ojciec, ruszaj! – rozkaza³ Forester. – ¯wawo i weso³o. Mamy robótkê

do odwalenia.

Powieka Peabody’ego zadr¿a³a.

– Daj mi spokój – powiedzia³ ochryp³ym g³osem.

Forester pochyli³ siê, chwyci³ Peabody’ego za klapy i szarpniêciem po-

stawi³ na nogi.

– A teraz pos³uchaj, zgni³ku. Mówi³em ci, ¿e musisz s³uchaæ rozkazów

– i to bez najmniejszego szemrania. Mam ni¿sz¹ temperaturê wrzenia ni¿

Rohde, wiêc lepiej uwa¿aj.

Peabody pocz¹³ bezskutecznie ok³adaæ go rêkoma, a Forester rzuci³ nim

o œcianê.

– Jestem chory – wysapa³ Peabody. – Duszê siê.

– Mo¿esz chodziæ i mo¿esz nosiæ kamienie – odpar³ Forester szorstko. –

A czy przy tym oddychasz, czy nie, to rzecz bez znaczenia. Osobiœcie by³-

bym cholernie rad, gdybyœ w ogóle przesta³ oddychaæ. A teraz, czy zamie-

rzasz wyjœæ z chaty na w³asnych nogach, czy mam ciê wykopaæ?

Mamrocz¹c przekleñstwa, Peabody chwiejnie ruszy³ ku drzwiom. Fore-

ster, depcz¹cy mu po piêtach, pod¹¿y³ za nim do tunelu, gdzie kaza³ mu

zbieraæ kamienie. Sam te¿ przyst¹pi³ do roboty. By³a to ciê¿ka praca fizycz-

na i musia³ czêsto odpoczywaæ, ale bezlitoœnie popêdzaj¹c Peabody’ego, pil-

nowa³, by ten siê nie obija³.

Nosili kamienie do wlotu tunelu, gdzie Rohde pocz¹³ wznosiæ prymi-

tywny mur. Kiedy zapad³y ciemnoœci, budowla siêga³a niewiele wy¿ej ni¿

do piersi. Forester osun¹³ siê na ziemiê i zmêtnia³ym ze zmêczenia wzro-

kiem popatrzy³ na ich dzie³o.

– Niewiele tego, ale musi wystarczyæ. – Zabi³ rêce o cia³o. – Bo¿e, jak

zimno.

– Wracajmy do chaty – powiedzia³ Rohde. – Tu nie zdzia³amy ju¿ wiele.

background image

116

Wrócili, rozpalili ogieñ i podgrzali konserwy. Peabody znów odmówi³

jedzenia; Forester i Rohde zmusili siê do tego, z trudem prze³ykaj¹c soczyste

miêso w gêstym sosie. Potem przygotowali siê do snu.

II

Kiedy Forester wsta³ nazajutrz o œwicie ze zdziwieniem stwierdzi³, ¿e

nie jest zbyt zmêczony, a i oddychanie przychodzi³o mu znacznie ³atwiej.

Gdybyœmy mogli spêdziæ tu jeszcze jeden dzieñ, pomyœla³, by³oby znacznie

lepiej, nie obawia³bym siê przejœcia przez prze³êcz. Potem odrzuci³ te myœli

– nie by³o czasu do stracenia.

W szarym œwietle dostrzeg³, ¿e Rohde owija nogi pasami pociêtego koca;

w milczeniu zacz¹³ go naœladowaæ. ¯aden z nich nie mia³ ochoty na rozmo-

wy. Gdy za³o¿yli owijacze, podszed³ do k³êbka w rogu i lekko tr¹ci³ Peabo-

dy’ego.

– Daj mi spokój – wymamrota³ Peabody.

Forester westchn¹³ i opuœci³ czubek buta na ¿ebra le¿¹cego. Poskutkowa-

³o. Peabody przeklinaj¹c usiad³, a Forester odwróci³ siê od niego bez s³owa.

– Wygl¹da, ¿e nie jest najgorzej – powiedzia³ Rohde od drzwi. Wpatry-

wa³ siê w góry.

Forester wyczu³ nutê niepewnoœci w jego g³osie i podszed³ doñ. By³

krystalicznie jasny poranek, a szczyty, ledwo muskane promieniami wscho-

dz¹cego s³oñca, rysowa³y siê wyraziœcie na tle jeszcze mrocznego nieba.

– Coœ nie gra? – zapyta³.

– Jest bardzo pogodnie – odpar³ Rohde. Znów w jego g³osie by³a wyczu-

walna niepewnoœæ. – Mo¿e nawet zbyt pogodnie.

– Którêdy idziemy? – zapyta³ Forester.

Rohde wyci¹gn¹³ rêkê.

– Prze³êcz jest za t¹ gór¹. Okr¹¿ymy podstawê szczytu, potem sforsuje-

my prze³êcz i zejdziemy po przeciwnej stronie. Ale tam to ju¿ bêdzie betka.

Trudnoœci czekaj¹ nas na podejœciu.

Wskazywana przez Rohdego góra w przejrzystym powietrzu poranka

wydawa³a siê byæ tak blisko, ¿e Forester mia³ wra¿enie, jakby znajdowa³a

siê na wyci¹gniêcie rêki. Odetchn¹³ z ulg¹.

– Wcale nie wygl¹da groŸnie.

Rohde prychn¹³.

– Bêdzie gorzej, ni¿ jesteœ to sobie w stanie wyobraziæ. – Odwróci³ siê.

– Musimy coœ zjeœæ.

Peabody znów odmówi³ jedzenia i Forester, po znacz¹cym spojrzeniu

Rohdego, powiedzia³:

background image

117

– Zjesz, nawet gdybym mia³ to ¿arcie wepchn¹æ ci do gard³a. Peabody,

wiele twoich idiotyzmów tolerowa³em. Nie spieprzysz nam ca³ej sprawy tyl-

ko dlatego, ¿e zemdlejesz z g³odu. Ale ostrzegam ciê, jeœli padniesz, jeœli

opóŸnisz nas choæby o jedn¹ minutê, zostawimy ciê.

Peabody spojrza³ nañ jadowicie, lecz przyj¹³ podgrzan¹ puszkê i zacz¹³

z trudem jeϾ.

– Jak tam twoje buty? – zapyta³ Forester.

– Chyba w porz¹dku – odpar³ Peabody opryskliwie.

– Nie chybaj – powiedzia³ Forester ostro. – Nie bêdzie mnie obchodziæ,

jeœli poucieraj¹ ci paluchy i zetr¹ stopy na miazgê. Nie bêdzie mnie obcho-

dziæ, jeœli porobi¹ ci b¹ble jak pi³ki do golfa. To wszystko nie bêdzie mnie

obchodziæ, ale tylko w stosunku do ciebie. Ale nie mo¿e mi byæ obojêtne, ¿e

wówczas bêdziesz nas opóŸnia³. Jeœli te buty nie le¿¹ dobrze, powiedz to

teraz.

– S¹ w porz¹dku – odpar³ Peabody. – Le¿¹ jak ula³.

– Musimy ruszaæ – powiedzia³ Rohde. – Bierzcie tobo³y.

Forester podniós³ walizkê i za³o¿y³ pasy na ramiona. Wyœcieli³ dno wa-

lizki kocem ze swojego starego tobo³ka, wiêc spoczywa³a teraz wygodnie na

jego plecach i czu³ satysfakcjê ze swojej pomys³owoœci.

Rohde uj¹³ prymitywny czekan, a krótki toporek zatkn¹³ za pas. Opuœci³

pakunek na plecy, ¿eby dobrze siê u³o¿y³. Znacz¹co popatrzy³ na Peabo-

dy’ego, który pokuœtyka³ do rogu, gdzie spoczywa³ jego baga¿. I wówczas

coœ ze stukiem upad³o na pod³ogê.

By³a to piersiówka O’Hary.

Forester pochyli³ siê, podniós³ flaszkê, i potem przeœwidrowa³ Peabo-

dy’ego zimnym spojrzeniem.

– Wiêc poza wszystkim jesteœ jeszcze cholernym z³odziejem.

– Nie jestem! – zawy³ Peabody. – O’Hara mi to po¿yczy³.

– O’Hara nie po¿yczy³by ci nawet zdrowia – warkn¹³ Forester. Potrz¹-

sn¹³ piersiówk¹ i stwierdzi³, ¿e jest pusta. – Ty gnojku! – rykn¹³ i cisn¹³

flaszk¹ w Peabody’ego.

Peabody stara³ siê uchyliæ, ale zrobi³ to zbyt wolno i pocisk ugodzi³ go

w czo³o, nad prawym okiem.

Rohde stukn¹³ w pod³ogê styliskiem czekana.

– Doœæ tego – powiedzia³ rozkazuj¹co. – Ten cz³owiek nie pójdzie z na-

mi. Nie mo¿emy mu ufaæ.

Peabody, macaj¹c siê d³oni¹ po czole, spojrza³ nañ z przera¿eniem.

– Ale musicie mnie wzi¹æ – wyszepta³. – Musicie. Nie mo¿ecie zosta-

wiæ mnie tym skurwysynom z do³u.

Usta Rohdego zacisnê³y siê nieub³aganie i Peabody zacz¹³ skomleæ.

Forester g³êboko zaczerpn¹³ powietrza i powiedzia³:

background image

118

– Jeœli go tutaj zostawimy, wróci do O’Hary i jak nic wszystko spieprzy.

– Wcale mi siê to nie podoba – rzek³ Rohde. – Bardzo prawdopodobne,

¿e wykoñczy nas w czasie wspinaczki.

Forester, wa¿¹c w d³oni ukryty w kieszeni pistolet, podj¹³ decyzjê.

– Peabody, idziesz z nami – powiedzia³ szorstko. – Ale jeszcze jeden

numer, a jesteœ trupem. – Odwróci³ siê do Rohdego. – Nie opóŸni nas nawet

o minutê, obiecujê. – Spojrza³ Rohdemu w oczy, a ten ze zrozumieniem ski-

n¹³ g³ow¹.

– Bierz tobó³, Peabody – rzuci³. – I ju¿ ciê nie ma w chacie.

Peabody oderwa³ siê od œciany, a kiedy podnosi³ swój baga¿, zdawa³ siê

kurczyæ. Przemkn¹³ przez izbê, omijaj¹c Forestera szerokim ³ukiem, i wy-

pad³ na zewn¹trz. Forester wy³owi³ z kieszeni kawa³ek papieru i o³ówek.

– Zostawiê Timowi kartkê z informacj¹ o w³aœciwym tunelu, a potem

ruszamy.

III

Pocz¹tkowo by³o wzglêdnie ³atwo, a przynajmniej tak siê Foresterowi

póŸniej zdawa³o. Chocia¿ zeszli z drogi i zd¹¿ali na prze³aj, utrzymywali

dobre tempo. Prowadzi³ Rohde, za nim Peabody, a na koñcu szed³ Forester,

gotów biczowaæ Peabody’ego, gdyby ten zosta³ w tyle. Ale nie by³o to ko-

nieczne – Peabody pêdzi³, jak gdyby sam diabe³ depta³ mu po piêtach.

Pocz¹tkowo œnieg by³ p³ytki, suchy i sypki, lecz potem stawa³ siê coraz

g³êbszy i pokrywa³a go lodowa skorupa. Wówczas Rohde siê zatrzyma³.

– Musimy u¿yæ lin.

Wyci¹gnêli swoje ¿a³osne kawa³ki sparcia³ej liny i Rohde uwa¿nie zba-

da³ ka¿dy wêze³. Potem, wci¹¿ zachowuj¹c dotychczasowy porz¹dek, po-

wi¹zali siê razem i szli dalej. Forester podniós³ wzrok na strome bia³e zbo-

cze, które zdawa³o siê pi¹æ bezkresnie ku niebu i pomyœla³, ¿e Rohde mia³

s³usznoœæ – to nie bêdzie ³atwe.

Krok za krokiem sunêli przed siebie. Rohde na czele, za nim dwaj pozo-

stali, wdziêczni, ¿e toruje im drogê w coraz g³êbszym œniegu. Zbocze, które

teraz trawersowali, by³o strome, a w dole przedstawia³o widok przyprawia-

j¹cy o zawroty g³owy. Forester przy³apa³ siê na tym, ¿e rozmyœla, co by siê

sta³o, gdyby któryœ z nich spad³. By³o bardzo prawdopodobne, ¿e poci¹gn¹³-

by za sob¹ dwóch pozosta³ych i toczyliby siê wszyscy razem, gmatwanina

ludzi i lin, a¿ do odleg³ego o setki metrów skupiska ostrych ska³ na dole.

Z irytacj¹ potrz¹sn¹³ g³ow¹. Ale przecie¿ tak siê nie stanie – liny by³y

w³aœnie po to, aby zapobiec upadkowi cz³owieka.

Gdzieœ z przodu us³ysza³ gromowy pomruk i Rohde przystan¹³.

background image

119

– Co to jest?! – wrzasn¹³ Forester.

– Lawina – odpar³ Rohde. Nie powiedzia³ nic wiêcej i ruszy³ ustalonym

tempem.

Mój Bo¿e, pomyœla³ Forester, lawin nie wzi¹³em pod uwagê, to mo¿e

byæ cholernie niebezpieczne. Potem rozeœmia³ siê w duchu. Nie by³ w wiêk-

szym niebezpieczeñstwie ni¿ pozostaj¹cy przy moœcie O’Hara i reszta, a byæ

mo¿e nawet w mniejszym. Jego umys³ tak d³ugo zabawia³ siê analizowa-

niem wzglêdnoœci rzeczy, ¿e niebawem przesta³ myœleæ w ogóle. Stawia³

stopê za stop¹, z bezduszn¹ precyzj¹ – automat wlok¹cy siê przez bia³y, œnie¿-

ny bezmiar, jak mrówka brn¹ca po przeœcieradle. Raptownie przywo³any

zosta³ do rzeczywistoœci, gdy potkn¹³ siê o Peabody’ego, który rozci¹gniêty

na œniegu dysza³ ochryple, otwieraj¹c i zamykaj¹c usta jak z³ota rybka.

– Wstawaj, Peabody – wymamrota³. – Uprzedza³em, co siê stanie, gdy

bêdziesz nas opóŸnia³. Wstawaj, do cholery!

– Rohde… Rohde siê zatrzyma³ – wycharcza³ Peabody.

Forester podniós³ wzrok i zosta³ oœlepiony gigantycznym fajerwerkiem

– przed jego oczyma zatañczy³y plamy, które po chwili zgêstnia³y w zbli¿a-

j¹cy siê doñ niewyraŸny cieñ.

– Przepraszam – powiedzia³ Rohde z nieoczekiwanej bliskoœci. – Je-

stem g³upcem. Zapomnia³em o tym.

Forester potar³ oczy. Œlepnê, pomyœla³ w przyp³ywie przera¿enia, tracê

wzrok.

– Nie przejmuj siê – pociesza³ go Rohde. – Zamknij oczy. Pozwól im

odpocz¹æ.

Forester osun¹³ siê w œnieg i zamkn¹³ oczy. Mia³ wra¿enie, ¿e pod po-

wiekami ma setki ziaren piasku, a na policzkach czu³ ch³odny dotyk ³ez.

– Co to jest? – zapyta³.

– Œlepota œnie¿na. Nie przejmuj siê, wszystko bêdzie w porz¹dku.

Zaciska³ powieki i stopniowo zacz¹³ odczuwaæ zel¿enie napiêcia miê-

œni. By³ wdziêczny za tê przerwê, czu³ siê zmêczony, zmêczony bardziej ni¿

kiedykolwiek dot¹d… Zastanawia³ siê, ile uszli.

– Jak daleko zaszliœmy? – zapyta³.

– Niezbyt daleko – odpar³ Rohde.

– Która godzina?

Nast¹pi³a chwila ciszy, a potem Rohde powiedzia³:

– Dziewi¹ta.

Forester by³ zaszokowany. Dopiero dziewi¹ta. Mia³ wra¿enie, ¿e id¹ ju¿

ca³y dzieñ.

– Wetrê ci coœ w oczy – rzek³ Rohde. Forester poczu³ zimne palce wcie-

raj¹ce w jego powieki substancjê zarazem miêkk¹ i ziarnist¹.

– Miguel, co to jest?

background image

120

– Popió³ drzewny. Jest czarny, chyba przyæmi poblask. S³ysza³em, ¿e to

stary sposób Eskimosów. Mam nadziejê, ¿e poskutkuje.

Po chwili Forester odwa¿y³ siê otworzyæ oczy. Z ogromn¹ ulg¹ stwier-

dzi³, ¿e widzi – wprawdzie nie tak dobrze, jak zazwyczaj, ale ju¿ nie by³

œlepy, jak podczas owych pierwszych szokuj¹cych chwil, kiedy myœla³, ¿e

straci³ wzrok. Skierowa³ oczy ku miejscu, gdzie Rohde zajmowa³ siê Peabo-

dym i pomyœla³: tak, to jeszcze jedna rzecz, jak¹ musz¹ mieæ alpiniœci –

ciemne okulary. Boleœnie zamruga³ powiekami.

Rohde odwróci³ siê i jego wygl¹d rozbawi³ Forestera. Z szerok¹, czarn¹

smug¹ na oczach Rohde sprawia³ wra¿enie Indianina wstêpuj¹cego na œcie¿-

kê wojenn¹. Rohde uœmiechn¹³ siê.

– Ray, ty te¿ tak zabawnie wygl¹dasz. – A potem doda³ z powag¹: – Owiñ

wokó³ g³owy koc, jak kaptur, ¿eby chroni³ oczy przed lœnieniem z boków.

Forester zdj¹³ pakunek i z ¿alem oderwa³ koc od dna walizki. Od tej

chwili jego baga¿ nie bêdzie tak wygodny. Koc wystarczy³ na kaptury dla

wszystkich trzech.

– Musimy iœæ dalej – rzuci³ Rohde.

Forester spojrza³ za siebie. Wci¹¿ widzia³ chaty i ocenia³, ¿e jakkolwiek

przebyli znaczn¹ odleg³oœæ, zyskali najwy¿ej sto piêædziesi¹t metrów wyso-

koœci. Potem poczu³ w pasie szarpniêcie liny i w œlad za potykaj¹cym siê

Peabodym ruszy³ przed siebie.

By³o po³udnie, kiedy okr¹¿ywszy boczny masyw góry, ujrzeli drogê na

prze³êcz. Forester osun¹³ siê na kolana, ³kaj¹c z wycieñczenia, Peabody zaœ

pad³ jak ra¿ony piorunem. Tylko Rohde trzyma³ siê na nogach i mru¿¹c obo-

la³e oczy, spogl¹da³ ku prze³êczy.

– Jest tak, jak zapamiêta³em – powiedzia³. – Tu odpoczniemy.

Ignoruj¹c Peabody’ego, przykucn¹³ przy Foresterze.

– Dobrze siê czujesz?

– Trochê zmaltretowany – odrzek³ Forester. – Ale odpoczynek powinien

postawiæ mnie na nogi.

Rohde zdj¹³ i rozwi¹za³ swój tobo³ek.

– Teraz coœ zjemy.

– Bo¿e, nie mogê – jêkn¹³ Forester.

– To zdo³asz prze³kn¹æ – odpar³ Rohde i wyj¹³ puszkê owoców. – S³ody-

cze daj¹ energiê.

Zbocze góry smaga³ zimny wiatr i Forester ciaœniej owin¹³ siê kurtk¹.

Obserwowa³ Rohdego, który zacz¹³ kopaæ w œniegu.

– Co robisz?

– Os³onê przed wiatrem.

Rohde wyj¹³ prymus i ustawi³ go w chroni¹cym przed wiatrem zag³ê-

bieniu. Zapali³ kuchenkê, a potem poda³ Foresterowi pust¹ puszkê po fasoli.

background image

121

– Nape³nij œniegiem i stop. Musimy wypiæ coœ gor¹cego. Zajmê siê Pea-

bodym.

Przy niskim ciœnieniu atmosferycznym œnieg topi³ siê d³ugo, a woda by³a

ledwie ciep³a. Rohde wrzuci³ do niej kostkê bulionow¹ i powiedzia³:

– Ty pierwszy.

Forester krztusz¹c siê wypi³, a potem ponownie nape³ni³ puszkê œnie-

giem. Druga porcja przypad³a Peabody’emu, który tymczasem doszed³ do

siebie. Na koniec Forester stopi³ œnieg dla Rohdego.

– Nie przygl¹da³em siê prze³êczy – powiedzia³. – Jak tam jest?

Rohde podniós³ wzrok znad otwieranej puszki owoców.

– Kiepsko – odpar³. – Ale tego siê spodziewa³em. – Przerwa³. – Jest tam

lodowiec z mnóstwem rozpadlin.

Forester w milczeniu wzi¹³ puszkê i zacz¹³ jeœæ. Stwierdzi³, ¿e owoce s¹ do

przyjêcia tak z punktu widzenia jego gustów, jak i ¿o³¹dka. Ten pierwszy od

czasu katastrofy zjedzony z apetytem posi³ek wla³ weñ nowe ¿ycie. Spojrza³ za

siebie – kopalnia zniknê³a z pola widzenia, jednak w dali, wiele tysiêcy metrów

ni¿ej, widzia³ w¹wóz, którym p³ynê³a rzeka; samego mostu nie dostrzeg³.

Podniós³ siê i podrepta³ do miejsca, z którego móg³ dojrzeæ prze³êcz.

Tu¿ obok rozpoczyna³ siê lodowiec – zwalisko lodowych z³omów i labirynt

rozpadlin. Koñczy³ siê mo¿e tysi¹ce metrów ni¿ej, gdzie lœni³y wody b³êkit-

nego górskiego jeziora. Kiedy tak patrzy³, nagle us³ysza³ donoœny trzask, jak

gdyby uderzenie pioruna, pomruk odleg³ego grzmotu, zaœ z b³êkitu jeziora

wystrzeli³ bia³y pióropusz.

Zza pleców us³ysza³ s³owa Rohdego:

– To jest laguna. Lodowce wycofuj¹ siê z wolna, a miêdzy lodowcem

a moren¹ zawsze jest jezioro. Jednak ono nas nie interesuje. Musimy iœæ

w tamtym kierunku – wyci¹gn¹³ rêkê nad lodowcem i uniós³ j¹ w górê.

Na przeciwleg³ym zboczu prze³êczy pojawi³ siê nagle bia³y dym, a do-

bre dziesiêæ sekund póŸniej ich uszu dobieg³ g³uchy grzmot.

– W górach zawsze coœ siê dzieje – powiedzia³ Rohde. – Lód oddzia³uje

na ska³ê i jest wiele lawin.

Forester podniós³ wzrok.

– Jak wysoko musimy siê jeszcze wspinaæ?

– Jakieœ piêæset metrów. Ale najpierw musimy nieco siê obni¿yæ, ¿eby

przeci¹æ lodowiec.

– Czy nie mo¿emy go obejœæ? – zapyta³ Forester.

Rohde wskaza³ w dó³ na jezioro.

– Stracimy tysi¹c metrów wysokoœci, a to oznacza jeszcze jedn¹ noc

w górach. Dwie noce w takich warunkach nas wykoñcz¹.

Forester spogl¹da³ na lodowiec z niesmakiem. Nie podoba³o mu siê to, co

widzia³, i po raz pierwszy w jego brzuchu zacisn¹³ siê zimny wêze³ strachu. Do

background image

122

tej chwili by³a to najwy¿ej wyczerpuj¹ca robota, trud przedzierania siê przez

g³êboki œnieg w z³ych i niezwyk³ych dla nich warunkach, lecz teraz musia³

stawiæ czo³o niebezpieczeñstwu bardzo konkretnemu – niebezpieczeñstwu

zwalenia siê lodowego bloku obruszonego na swej podstawie przez s³oñce czy

pu³apce zamaskowanej œniegiem rozpadliny. Na jego oczach nast¹pi³o poru-

szenie lodowca, nag³a zmiana dekoracji, i us³ysza³ g³uchy pomruk.

– ChodŸmy ju¿ – powiedzia³ Rohde.

Wrócili do swoich baga¿y. Peabody siedzia³ w œniegu, apatycznie ga-

pi¹c siê na splecione na piersiach rêce.

– Rusz siê, cz³owieku – rzuci³ Forester. – Tobó³ na plecy. – Ale Peabody

nawet nie drgn¹³; Forester westchn¹³ z ubolewaniem i kopn¹³ go w bok, choæ

niezbyt mocno. Peabody zdawa³ siê reagowaæ tylko na bodŸce fizyczne, na

groŸbê przemocy.

Powsta³ pos³usznie, za³o¿y³ pakunek, a Rohde obwi¹za³ go lin¹, upewniaj¹c

siê, czy wêz³y trzymaj¹ dobrze. Potem ruszyli w ustalonym porz¹dku: jako pierw-

szy – najbardziej doœwiadczony Rohde, potem Peabody, na koñcu Forester.

Schodzenie w dó³ lodowca – kwestia jakichœ szeœædziesiêciu metrów –

by³o dla Forestera koszmarem, dla Rohdego – rzecz¹ z pozoru zupe³nie ba-

naln¹, natomiast oszo³omiony Peabody zupe³nie nie zdawa³ sobie sprawy

z niebezpieczeñstwa. Szli po nagiej skale, oczyszczonej ze œniegu przez omia-

taj¹cy prze³êcz silny wiatr. By³o to jednak pod³o¿e zwietrza³e, a ponadto

pokryte cienk¹ warstw¹ lodu, co powodowa³o, ¿e ka¿dy krok grozi³ upad-

kiem. Forester kl¹³, gdy jego nogi œlizga³y siê po lodzie; chyba powinniœmy

mieæ raki, pomyœla³, to czyste szaleñstwo.

Zejœcie z lodowca, którego ostatni kilkunastometrowy odcinek Rohde

nazywa³ abseil, zajê³o im godzinê. By³o tam pionowe oblodzone urwisko

i Rohde pokaza³ im, co maj¹ robiæ. Wbi³ w zwietrza³¹ ska³ê cztery z ich

prowizorycznych haków i przywi¹za³ do nich liny. Schodzili w kolejnoœci

odwrotnej – Forester pierwszy, Rohde zaœ podawa³ linê. Pouczy³ Forestera,

jak ma siê obwi¹zaæ, aby niemal siedzia³, i jak kontrolowaæ schodzenie, gdy-

by zacz¹³ sun¹æ zbyt szybko.

– Próbuj zje¿d¿aæ twarz¹ do urwiska – powiedzia³. – Wówczas bêdziesz

móg³ u¿ywaæ stóp, ¿eby siê od niego odpychaæ. No i staraj siê nie wpaœæ

w korkoci¹g.

Forester by³ szczêœliwy, kiedy ju¿ dotar³ na dó³ – nie pasowa³o to do

jego koncepcji dobrej zabawy. Podj¹³ postanowienie, ¿e nastêpne wakacje

spêdzi jak najdalej od gór, najchêtniej w Kansas, w samej jego g³êbi.

Potem, mechanicznie wype³niaj¹c instrukcje Rohdego, zszed³ Peabody.

Nie znaæ by³o po nim strachu – jego twarz by³a równie martwa jak wnêtrze,

a ca³y lêk wyciek³ z jego duszy ju¿ dawno, zreszt¹ razem ze wszystkimi

innymi uczuciami. By³ automatem, robi¹cym dok³adnie to, co mu kazano.

background image

123

Rohde, nie asekurowany ju¿ przez nikogo, schodzi³ na koñcu. Z ostat-

nich trzech metrów zwali³ siê jak k³oda, gdy jeden po drugim wylecia³y

wszystkie haki; na jego rozci¹gniête cia³o spad³y zwoje lin. Forester pomóg³

mu wstaæ.

– Dobrze siê czujesz?

Rohde zachwia³ siê.

– Dobrze – wysapa³. – Haki… Poszukajcie haków.

Grzebi¹c w œniegu, Forester natrafi³ na trzy, ale nie móg³ znaleŸæ czwar-

tego. Rohde uœmiechn¹³ siê posêpnie.

– W sumie dobrze, ¿e spad³em. W przeciwnym razie musielibyœmy zo-

stawiæ haki w górze, a s¹dzê, ¿e jeszcze siê nam przydadz¹. Ale musimy

omijaæ ska³y. Pokrywaj¹cy je lód – to ponad nasze si³y, skoro nie mamy

raków.

Forester zgadza³ siê z nim, choæ nie wyrazi³ tego g³oœno. Sklarowa³ linê

i obwi¹za³ siê jednym z jej koñców, podczas gdy Rohde zajmowa³ siê Peabo-

dym. Potem popatrzy³ na lodowiec.

By³ to pejza¿ fantastyczny i ksiê¿ycowy, równie jak ten ostatni martwy

i nieludzki. Ciœnienie z g³êbi Ziemi sprasowa³o wielkie masy lodu, które

wiatr i s³oñce porzeŸbi³y w groteskowe kszta³ty, pokryte teraz grub¹ war-

stw¹ œniegu. By³y tu wielkie urwiska z niebezpiecznymi, zagro¿onymi upad-

kiem nawisami, a tak¿e rozpadliny, po czêœci otwarte, po czêœci zaœ, o czym

Forester wiedzia³, zdradziecko przykryte œniegiem. I na tym bezludziu, w tym

lodowym labiryncie musieli znaleŸæ drogê.

– Jak daleko na drug¹ stronê? – zapyta³ Forester.

Rohde zastanawia³ siê.

– Tysi¹c dwieœcie metrów. – Krzepko chwyci³ czekan. – Ruszajmy. Czas

ucieka.

Prowadzi³, badaj¹c teren styliskiem czekana. Forester zauwa¿y³, ¿e skró-

ci³ dystans dziel¹cy poszczególnych cz³onków grupy, których dodatkowo

powi¹za³ podwójn¹ lin¹; implikacje tego zabiegu nie wprawi³y go w zachwyt.

Szli teraz bardzo blisko siebie; Rohde ponagla³ Peabody’ego, ilekroæ ten

zwalnia³ tempo, o czym informowa³ go zwiêkszony nacisk na linê. Forester

schyli³ siê i chwyci³ nieco œniegu – by³ sypki i niespecjalnie nadawa³ siê na

kulê. Jednak od tej chwili, kiedy tylko zachodzi³a potrzeba, obrzuca³ Peabo-

dy’ego œniegiem, mobilizuj¹c go w ten sposób do szybszego marszu.

Droga by³a krêta. Niekiedy Rohde wprowadza³ ich w œlepe zau³ki, gdzie

drogê blokowa³y pionowe œciany skalne lub szerokie rozpadliny; wówczas

musieli cofaæ siê po w³asnych œladach i poszukiwaæ lepszego przejœcia. Raz,

gdy wydawa³o siê, ¿e wpadli w pu³apkê lodowego labiryntu, Forester kom-

pletnie straci³ orientacjê w terenie. Z poczuciem bezradnoœci zastanawia³

siê, czy zostan¹ skazani na wieczn¹ tu³aczkê w tym zimnym piekle.

background image

124

Jego stopy by³y odrêtwia³e i nie mia³ czucia w palcach. Wspomnia³ o tym

Rohdemu, który natychmiast zarz¹dzi³ postój.

– Usi¹dŸ – rozkaza³. – Zdejmij buty.

Forester œci¹gn¹³ owijacze i zgrabia³ymi palcami usi³owa³ rozwi¹zaæ

sznurowad³a. To proste zadanie zajê³o mu piêtnaœcie minut. Sznurowad³a

by³y sztywne od lodu, palce przemarzniête, a mózg – jak siê zdawa³o – nie

by³ w stanie kontrolowaæ czynnoœci cia³a. Na koniec œci¹gn¹³ buty i dwie

pary skarpet.

Rohde uwa¿nie przyjrza³ siê palcom jego nóg.

– Masz pocz¹tki odmro¿enia – powiedzia³. – Trzyj lew¹ stopê, a ja zaj-

mê siê praw¹.

Forester tar³ gwa³townie. Paluch by³ na czubku bia³y jak koœæ i zupe³nie

pozbawiony czucia. Rohde wykonywa³ zabieg bezlitoœnie. Zignorowa³ bole-

sny wrzask Forestera i energicznie kontynuowa³ masa¿.

Kiedy krew na powrót wdziera³a siê w zmarzniêt¹ tkankê, stopa Fore-

stera zdawa³a siê p³on¹æ. Pacjent jêcza³ z bólu.

– Nie mo¿esz dopuœciæ, by zdarzy³o siê to ponownie – powiedzia³ Roh-

de surowo. – Musisz ca³y czas poruszaæ palcami stóp. WyobraŸ sobie, ¿e

grasz nimi na pianinie. Poka¿ rêce.

Forester wyci¹gn¹³ d³onie i Rohde obejrza³ je uwa¿nie.

– Dobra – rzek³. – Ale musisz uwa¿aæ na palce nóg, r¹k, czubek nosa

i koniuszki uszu. Trzyj je bez przerwy. – Odwróci³ siê ku siedz¹cemu bez-

radnie Peabody’emu. – A co z nim?

Z wielkim trudem Forester wcisn¹³ stopy w zmarzniête buty, zasznurowa³

je i okrêci³ nogi owijaczami. Potem pomóg³ Rohdemu œci¹gn¹æ buty Peabo-

dy’ego, który sprawia³ wra¿enie manekina – ani siê nie opiera³, ani nie poma-

ga³, pozwalaj¹c poruszaæ swoimi cz³onkami jak bezw³adnymi kawa³kami miêsa.

Mia³ powa¿nie odmro¿one palce stóp, wiêc zaczêli je masowaæ. Po dzie-

siêciominutowej obróbce jêkn¹³ nagle i Forester spostrzeg³, ¿e w jego mar-

twych oczach pojawi³ siê b³ysk inteligencji.

– Do diab³a – zaprotestowa³ Peabody – to boli.

Nie zwracali na niego uwagi i dalej robili swoje. Nagle Peabody wrzas-

n¹³, pocz¹³ rzucaæ siê jak wœciek³y; Forester przygwoŸdzi³ jego ramiona.

– Cz³owieku, b¹dŸ rozs¹dny! – rykn¹³ i wbi³ w Peabody’ego spojrzenie.

– Poruszaj palcami stóp. Poruszaj nimi ca³y czas.

Peabody jêcza³ z bólu, lecz zdawa³o siê to mieæ tylko ten efekt, ¿e wyry-

wa³o go to z odrêtwienia. Zdo³a³ samodzielnie za³o¿yæ skarpety, buty i owi-

jacze, przy czym nieustannie kl¹³, bezbarwnym, monotonnym g³osem wy-

rzucaj¹c z siebie stek plugastw skierowanych przeciwko górom, przeciwko

Rohdemu i Foresterowi za to, ¿e okazali siê brutalami o kamiennych ser-

cach, a tak¿e przeciwko losowi w ogóle, za to, ¿e w³adowa³ go w taki bigos.

background image

125

Forester zerkn¹³ na Rohdego i uœmiechn¹³ siê nieznacznie. Rohde uj¹³

czekan.

– Musimy ruszaæ. Musimy siê st¹d wydostaæ – powiedzia³.

Gdzieœ w œrodku lodowca, po kilku bezowocnych próbach pod¹¿ania

w rozmaitych kierunkach, Rohde podprowadzi³ ich do rozpadliny i oœwiad-

czy³:

– Musimy j¹ sforsowaæ. Innej drogi nie ma.

Brzegi rozpadliny spaja³ w¹t³y œnie¿ny most. Forester podszed³ do kra-

wêdzi i zajrza³ w mroczn¹, zielonkaw¹ otch³añ.

– Œnieg wytrzyma nasz ciê¿ar – powiedzia³ Rohde – je¿eli bêdziemy pe³-

zn¹æ na brzuchu. – Poklepa³ Forestera po ramieniu. – Ty ruszysz pierwszy.

Niespodziewanie odezwa³ siê Peabody.

– Nie zamierzam przez to prze³aziæ. Jeszcze nie zwariowa³em.

Forester chcia³ powiedzieæ to samo, ale fakt, ¿e s³owa te wysz³y od cz³o-

wieka takiego jak Peabody, podniós³ go nieco na duchu. Powiedzia³ szorstko

– a szorstkoœæ tê kierowa³ przeciwko samemu sobie za chwilê s³aboœci:

– Zrobisz, co ci ka¿ê.

Rohde zmieni³ system zabezpieczenia tak, aby lina by³a d³u¿sza ani¿eli

maj¹ca cztery i pó³ metra szerokoœci rozpadlina. Forester ruszy³ ostro¿nie.

– Nie na ³okciach i kolanach – powiedzia³ Rohde. – Po³ó¿ siê p³asko

i pe³znij z szeroko rozrzuconymi nogami i ramionami.

Z dr¿eniem Forester leg³ przy rozpadlinie i poczo³ga³ siê w kierunku

mostu, który mia³ zaledwie dwa metry szerokoœci. Pe³zn¹c w sposób, jakie-

go nauczy³ siê podczas szkolenia wojskowego, widzia³ œnieg odpadaj¹cy od

krawêdzi mostu i z cichym poszumem lec¹cy w otch³añ.

B³ogos³awi³ wlok¹c¹ siê za nim linê, chocia¿ wiedzia³, ¿e prawdopo-

dobnie nie jest dostatecznie mocna, by wytrzymaæ nag³e szarpniêcie. A po-

tem z najg³êbsz¹ ulg¹ dotar³ na przeciwleg³y brzeg i z kropelkami potu na-

p³ywaj¹cymi do oczu le¿a³ na œniegu, ciê¿ko dysz¹c. Po d³u¿szej chwili wsta³

i odwróci³ siê.

– Wszystko w porz¹dku? – zapyta³ Rohde.

– W najlepszym – odpar³. Otar³ z czo³a pot, zanim ów zdo³a³ zamarzn¹æ.

– Do wszystkich diab³ów! – wrzasn¹³ Peabody – nie dam siê w to wrobiæ!

– Bêdziesz asekurowany z obydwu stron – powiedzia³ Forester. – Nie

mo¿esz spaœæ, czy¿ nie tak, Miguelu?

– W³aœnie tak – odrzek³ Rohde.

Peabody mia³ wygl¹d cz³owieka zaszczutego.

– E, do diab³a z nim – rzuci³ Forester. – Miguelu, chodŸ i zostaw tego

durnego sukinsyna.

– Nie mo¿ecie zostawiæ mnie tutaj! – wrzasn¹³ Peabody ³ami¹cym siê

g³osem.

background image

126

– Czy¿by? – zapyta³ Forester nieporuszony. – Powiedzia³em ci, co na-

st¹pi, jeœli zaczniesz siê opóŸniaæ.

– O Jezu! – jêkn¹³ bliski ³ez Peabody i zacz¹³ powoli podchodziæ do

mostu.

– K³adŸ siê! – rozkaza³ Rohde.

– Na brzuch! – doda³ Forester.

Peabody po³o¿y³ siê i zacz¹³ przeprawê. Trz¹s³ siê potê¿nie. Dwukrot-

nie zatrzyma³ siê, us³yszawszy odg³os spadaj¹cego w przepaœæ œniegu z kru-

sz¹cej siê krawêdzi mostu. W miarê zbli¿ania siê do celu pe³z³ coraz szyb-

ciej. Forester skupi³ ca³¹ uwagê na utrzymywaniu liny w napiêciu, podobnie

zreszt¹, jak czyni³ to podaj¹cy j¹ Rohde.

Nieoczekiwanie Peabody straci³ resztki opanowania i, podniós³szy siê,

na czworakach j¹³ gramoliæ siê ku koñcowi mostu.

– K³adŸ siê, cholerny g³upcze! – wrzasn¹³ Forester.

Nagle spowi³a go chmura œniegu i pad³ jak d³ugi, popchniêty przez roz-

pêdzonego Peabody’ego. Rozleg³ siê ryk, gdy most, przy wtórze serii s³ab-

n¹cych ech, zapad³ siê w otch³añ. Podniós³ siê, spojrza³ przez wiruj¹cy tu-

man sypkiego œniegu i zobaczy³ Rohdego, który sta³ bezradnie na drugim

brzegu przepaœci. Odwróci³ siê i chwyci³ Peabody’ego, który konwulsyjnie

wczepia³ siê w œnieg, ogarniêty ekstatyczn¹ rozkosz¹, ¿e znów ma pod sob¹

twardy grunt. Forester podniós³ go na nogi i otwart¹ d³oni¹ wymierzy³ mu

mocn¹ dublê w oba policzki.

– Ty samolubny skurwysynu! – rykn¹³. – Czy niczego nie potrafisz zro-

biæ dobrze?

G³owa Peabody’ego opad³a na ramiê, a w jego oczach zagoœci³ wyraz

obojêtnoœci. Gdy Forester go puœci³, osun¹³ siê na ziemiê mamrocz¹c coœ

niezrozumiale i zwin¹³ siê w k³êbek. Forester dokopa³ mu do pe³nego ra-

chunku i odwróci³ siê do Rohdego.

– Do cholery, co teraz zrobimy?

Rohde nie wydawa³ siê poruszony. Uniós³ czekan jak tomahawk i rozka-

za³:

– Odsuñ siê.

Potem rzuci³ czekan, który utkwi³ w œniegu przed Foresterem.

– Myœlê, ¿e zdo³am przeskoczyæ – powiedzia³. – Wbij czekan w œnieg

najg³êbiej jak mo¿esz.

Forester pomaca³ linê owijaj¹c¹ go w pasie.

– Ale wiesz, ten towar nie jest za mocny. Nie wytrzyma wiêkszego ciê-

¿aru.

Rohde zmierzy³ wzrokiem szczelinê.

– S¹dzê, ¿e mam doœæ liny, aby j¹ skrêciæ potrójnie. A to powinno wy-

trzymaæ mój ciê¿ar.

background image

127

– Chodzi o twój kark – rzuci³ Forester i zacz¹³ wbijaæ czekan w œnieg.

Wiedzia³, ¿e stawk¹ jest ¿ycie ich wszystkich. Nie mia³ dostatecznego do-

œwiadczenia, aby resztê podró¿y odbyæ samotnie; z Peabodym na karku jego

szanse przedstawia³y siê jeszcze gorzej. Pow¹tpiewa³, czy zdo³a³by bezpiecz-

nie wydostaæ siê z lodowca.

Wbi³ czekan w œnieg i lód na trzy czwarte jego d³ugoœci, po czym silnie

szarpn¹³, by sprawdziæ, czy dobrze go osadzi³. Nastêpnie odwin¹³ linê z ³ka-

j¹cego Peabody’ego. Przerzuci³ j¹ Rohdemu. Ten obwi¹za³ siê ni¹ w pasie,

usiad³ na skraju przepaœci i popatrzy³ w rozwieraj¹c¹ siê miêdzy kolanami

otch³añ – równie nieporuszony, jakby siedzia³ w fotelu.

Forester przymocowa³ potrójnie skrêcon¹ linê do czekana, owin¹³ j¹

wokó³ pasa i butem wykopa³ w œniegu do³ki na obcasy.

– Przyj¹³em na siebie tyle impetu, ile mog³em! – krzykn¹³.

Rohde na próbê szarpn¹³ naprê¿on¹ linê i – jak siê zdawa³o – by³ usatys-

fakcjonowany.

– W³ó¿ coœ pomiêdzy linê a krawêdŸ, ¿eby zapobiec tarciu! – zawo³a³ po

chwili.

Forester zdj¹³ swój kaptur, z³o¿y³ go kilkakrotnie, a potem wcisn¹³ miê-

dzy linê a lodow¹ krawêdŸ przepaœci.

Rohde szarpn¹³ ponownie i wzrokiem poszuka³ po³o¿onego cztery i pó³

metra ni¿ej punktu, w którym prawdopodobnie zetknie siê ze œcian¹ rozpa-

dliny.

Potem rzuci³ siê w przepaœæ.

Forester widzia³, jak znika, poczu³ nag³e szarpniêcie, a wreszcie us³y-

sza³ uderzenie butów Rohdego o lodow¹ œcianê. Z ulg¹ stwierdzi³, ¿e nie

czuje nag³ego zel¿enia napiêcia liny i zrozumia³, ¿e Rohdemu siê uda³o.

Zdawa³o siê, ¿e minê³y wieki, zanim nad krawêdzi¹ ukaza³a siê g³owa

Rohdego. Forester poœpieszy³ mu z pomoc¹. To jest goœæ, pomyœla³, to cho-

lerny kawa³ przyzwoitego faceta. Rohde usiad³ w pobli¿u przepaœci i otar³

pot z czo³a.

– Nie by³o to zbyt przyjemne – powiedzia³.

Forester skinieniem g³owy pokaza³ na Peabody’ego.

– Co z nim zrobimy? Jeszcze nas wykoñczy. – Wyj¹³ pistolet z kieszeni,

a oczy Rohdego rozszerzy³y siê. – S¹dzê, ¿e dla Peabody’ego to koniec drogi.

Forester mówi³ tak, jakby le¿¹cy w œniegu i mamrocz¹cy coœ do siebie

Peabody by³ nieobecny; zreszt¹ w¹tpliwe, by Peabody cokolwiek s³ysza³.

Rohde popatrzy³ Foresterowi w oczy.

– Czy móg³byœ zastrzeliæ bezbronnego cz³owieka, nawet jego?

– B¹dŸ pewny, ¿e móg³bym – warkn¹³ Forester. – Nie mo¿emy myœleæ

tylko o ¿yciu twoim i moim – s¹ jeszcze tamci przy moœcie, którzy na nas

licz¹. Ten ob³¹kaniec za³atwi nas wszystkich.

background image

128

Uniós³ pistolet i wymierzy³ w potylicê Peabody’ego. Jego palec zaczy-

na³ odczuwaæ opór spustu, kiedy Rohde chwyci³ go za nadgarstek.

– Nie, Ray, przecie¿ nie jesteœ morderc¹.

Forester naprê¿y³ miêœnie ramienia i przez chwilê próbowa³ wyszarp-

n¹æ d³oñ z uœcisku Rohdego, lecz potem rozluŸni³ siê i powiedzia³:

– W porz¹dku, Miguelu. Ale przekonasz siê, ¿e mia³em racjê. Jest sa-

molubny, nigdy nic nie zrobi jak nale¿y. Ale chyba jesteœmy na niego ska-

zani.

IV

Pokonanie lodowca zajê³o im trzy godziny. Forester by³ wyczerpany, ale

Rohde nie pozwala³ na odpoczynek.

– Musimy dojœæ najwy¿ej jak siê da, póki jest jasno – powiedzia³. –

Dzisiejsza noc znacznie nas os³abi. Nie jest dobrze spêdzaæ noc pod go³ym

niebem bez namiotów albo odpowiedniej odzie¿y.

Forester zdoby³ siê na uœmiech. Dla Rohdego wszystko by³o dobre lub

niedobre, czarne albo bia³e, bez ¿adnych odcieni szaroœci. Kopniakiem po-

stawi³ Peabody’ego na nogi i powiedzia³ ze znu¿eniem:

– Okay. ProwadŸ, wodzu.

Rohde spojrza³ na prze³êcz.

– Przecinaj¹c lodowiec, straciliœmy na wysokoœci. Wci¹¿ czeka nas ja-

kieœ piêæset lub szeœæset metrów trudnej wspinaczki.

Forester pod¹¿y³ za spojrzeniem Rohdego. Po lewej stronie mieli lodo-

wiec, sun¹cy niedostrzegalnie w dó³ i ocieraj¹cy siê o œcianê skaln¹; powy-

¿ej – czyst¹ po³aæ œniegu przerywa³a w po³owie drogi ku prze³êczy linia

urwisk.

– Czy bêdziemy siê na to wspinaæ? – zapyta³.

Rohde uwa¿nie zbada³ teren, a potem pokrêci³ g³ow¹.

– Chyba bêdziemy mogli obejœæ urwiska w tamtym miejscu, z prawej

strony. W ten sposób znajdziemy siê na grani. Tam spêdzimy noc.

Wsun¹³ d³oñ do kieszeni i wydosta³ skórzany woreczek z kosteczkami

koki, które sporz¹dzi³ w osadzie.

– Nadstaw rêkê – powiedzia³. – Teraz ci siê przydadz¹.

Wytrz¹sn¹³ na d³oñ Forestera tuzin zielonych kwadracików, a ten na-

tychmiast w³o¿y³ do ust jeden z nich i zacz¹³ ¿uæ. Jego ostry i lekko gorzka-

wy smak przyjemnie rozgrzewa³ usta.

– Nie za du¿o na raz – ostrzeg³ Rohde. – Bo podra¿nisz œluzówkê.

Dawanie koki Peabody’emu nie mia³o sensu. Na powrót pogr¹¿y³ siê

w letargu i, pos³uszny szarpniêciom liny, pod¹¿a³ za Rohdem jak pies na

background image

129

smyczy. Kiedy Rohde rozpocz¹³ d³ug¹ wspinaczkê ku urwiskom, naœlado-

wa³ go mechanicznie, wykonuj¹c w³aœciwe ruchy, jakby powodowany czymœ,

co istnia³o poza nim. Obserwuj¹cy go z ty³u Forester mia³ nadziejê, ¿e nie

nast¹pi kryzys – dopóki wszystko idzie g³adko, Peabody nie sprawi k³opo-

tów; jednak w sytuacji awaryjnej z pewnoœci¹, jak prorokowa³ to O’Hara,

za³amie siê.

Niewiele pamiêta³ z tej d³ugiej harówki. Byæ mo¿e przyczyni³a siê do

tego koka, poniewa¿ stwierdzi³, ¿e popad³ w taki stan, w jakim – jak s¹dzi³ –

znajduje siê Peabody. Miarowo ¿uj¹c kostkê pi¹³ siê automatycznie, postê-

puj¹c szlakiem wydeptanym przez niestrudzonego Rohdego.

Z pocz¹tku œnieg by³ g³êboki i pokryty lodow¹ pow³ok¹, lecz potem,

w miarê zbli¿ania siê do prawego skraju linii urwisk, stromizna powiêkszy³a

siê, a pow³oka œniegowa sta³a siê cieñsza; stwierdzili, ¿e rozci¹ga siê pod ni¹

warstwa lodu. Wspinaczka bez raków by³a w tych warunkach trudna. I, jak

wyzna³ Rohde nieco póŸniej, z pewnoœci¹ zosta³aby uznana za niemo¿liw¹

przez ka¿dego, kto mia³ pojêcie o górach. Dopiero po dwóch d³ugich godzi-

nach wspinaczki dotarli do grani urwisk, aby tu doznaæ ogromnego rozcza-

rowania. Ponad urwiskami, odsadzona tu¿ obok nich, rozci¹ga³a siê przesz³o

szeœciometrowa œciana lodowa, zwieñczona nawis³ym œniegowym okapem.

Œciana ta nieprzerwan¹ lini¹ ci¹gnê³a siê w poprzek prze³êczy.

Forester, walcz¹c o oddech w rozrzedzonym powietrzu, patrzy³ na ni¹

z uczuciem przegranej. To ju¿ koniec, pomyœla³, jak siê przez to przedosta-

niemy? Lecz Rohde nie straci³ nadziei. Omiót³ spojrzeniem prze³êcz i wy-

ci¹gn¹³ rêkê.

– S¹dzê, ¿e œciana lodowa jest ni¿sza tam, w œrodku. ChodŸcie, ale nie

zbli¿ajcie siê zanadto do skraju urwiska.

Ruszyli zatem pó³k¹ pomiêdzy lodow¹ œcian¹ a krawêdzi¹ urwiska. Na

pocz¹tku pó³ka by³a w¹ska, najwy¿ej kilkumetrowa, jednak dalej zrobi³a siê

szersza i Rohde szed³ pewniej i szybciej. Wygl¹da³ jednak na wyraŸnie za-

niepokojonego.

– Nie mo¿emy tu zostaæ – powiedzia³. – To bardzo niebezpieczne. Mu-

simy sforsowaæ œcianê przed zapadniêciem nocy.

– Po co ten poœpiech? – zapyta³ Forester. – Jeœli tu zostaniemy, œciana

os³oni nas przed wiatrem, który wieje z zachodu i jest coraz silniejszy.

– Chodzi o to – odpar³ Rohde i rêk¹ pokaza³ w górê. – W³aœnie tego siê

obawiam, nawisu. Nie mo¿emy pod nim zostaæ, bo mo¿e siê oberwaæ, a wiatr

z zachodu powiêkszy go na tyle, ¿e siê zarwie. No i bêdzie padaæ œnieg,

spójrz w dó³.

Forester spojrza³ w zawrotn¹ otch³añ poni¿ej urwisk i dostrzeg³ gêst-

niej¹c¹, szar¹ mg³ê. Zadr¿a³ i wycofa³ siê w bezpieczne miejsce, a potem ru-

szy³ za pow³ócz¹cym nogami Peabodym. Nie minê³o piêæ minut, gdy poczu³,

9 – Cytadela w Andach

background image

130

¿e jego stopy zaczynaj¹ œlizgaæ siê po lodzie. Podj¹³ gor¹czkow¹ próbê za-

chowania równowagi – lecz bez efektu. Stwierdzi³, ¿e le¿y na plecach i sunie

ku grani urwiska. Spróbowa³ hamowaæ rêkami – przez moment widzia³ na

lodzie smugê krwi, zanim z rozpaczliwym okrzykiem zsun¹³ siê z krawêdzi.

Rohde, us³yszawszy okrzyk i poczuwszy na linie szarpniêcie Peabo-

dy’ego, automatycznie wbi³ z wielk¹ si³¹ czekan w lód i przyj¹³ impet. Od-

wróciwszy g³owê, ujrza³ tylko Peabody’ego, który gramol¹c siê po grani

urwiska, rozpaczliwie ratowa³ siê przed œci¹gniêciem w dó³. Wrzeszcza³ coœ

bez sensu. Po Foresterze nie by³o œladu.

Zawieszony na koñcu liny Forester ko³ysa³ siê nad dziewiêædziesiêcio-

metrow¹ otch³ani¹. Œwiat wirowa³ opêtañczo przed jego oczyma: najpierw

bezmiar nieba, potem niespodziewana panorama na po³y przes³oniêtych wieñ-

cami z mg³y dolin i gór, na koniec szara ska³a – i tak na okr¹g³o. Czu³ ból

w piersiach i stwierdzi³, ¿e lina wer¿nê³a mu siê pod pachy i uciska ¿ebra.

Z góry dobiega³ go przeraŸliwy skowyt Peabody’ego.

Rohde g³êboko zaczerpn¹³ tchu i naprê¿y³ miêœnie grzbietu. Mia³ na-

dziejê, ¿e sparcia³a lina nie pêknie.

– Ci¹gnij linê, wyci¹gnij go! – wrzasn¹³ do Peabody’ego.

Lecz zamiast tego dostrzeg³ b³ysk stali i ujrza³, ¿e, Peabody r¿nie scyzo-

rykiem linê w miejscu, w którym styka siê ona z krawêdzi¹ urwiska.

Rohde nie waha³ siê. Jego d³oñ powêdrowa³a do boku i namaca³a zabra-

ny z dakoty ma³y toporek. Wyci¹gn¹³ go zza pasa, podrzuci³, aby chwyciæ za

rêkojeœæ, uniós³, przez sekundê mierzy³ odleg³oœæ, potem cisn¹³ w g³owê

Peabody’ego.

Toporek trafi³ Peabody’ego powy¿ej podstawy karku i rozszczepi³ mu

czaszkê. PrzeraŸliwy skowyt umilk³. Zawieszony na linie Forester uœwiado-

mi³ sobie, ¿e zapad³a niepokoj¹ca cisza, i podniós³ wzrok. Z grani zsun¹³ siê

nó¿, którego ostrze przed ostatecznym lotem w otch³añ zd¹¿y³o drasn¹æ jego

policzek – z góry na g³owê Forestera pop³yn¹³ krwawy strumieñ.

background image

131

Rozdzia³ 6

O’Hara zgubi³ swoj¹ piersiówkê.

Myœla³, ¿e mo¿e zostawi³ j¹ w kieszeni skórzanej kurtki, któr¹ da³ Fore-

sterowi, ale potem przypomnia³ sobie, ¿e najpierw przeszuka³ kieszenie.

Usi³uj¹c nie zwracaæ na siebie uwagi, rozejrza³ siê po kryjówce, ale nie móg³

znaleŸæ zguby. Uzna³, ¿e musi byæ w osadzie. Strata irracjonalnie go zanie-

pokoi³a. Posiadanie pe³nej flaszki dawa³o mu poczucie komfortu psychicz-

nego; œwiadomoœæ, ¿e w ka¿dej chwili mo¿e sie napiæ, pozwala³a mu w jakiœ

osobliwy sposób opieraæ siê pokusie. Jednak teraz, gdzieœ w g³êbi jego istoty

obudzi³o siê drêcz¹ce pragnienie wychylenia kielicha, poczucia b³ogos³a-

wionej ulgi, jak¹ niesie alkohol, i zapomnienia, jakim obdarza.

By³ bardzo zdenerwowany.

Noc up³ynê³a spokojnie. Od nieudanej próby podpalenia mostu wczoraj

wieczorem nie wydarzy³o siê nic. Teraz, o œwicie, zastanawia³ siê, czy rze-

cz¹ bezpieczn¹ bêdzie wyprawa po trebusz. Jego rezerwy ludzkie by³y bar-

dzo skromne, a œci¹gniêcie katapulty z osady oznacza³o pozostawienie mo-

stu bez obrony. Fakt, na razie nieprzyjaciel siedzia³ cicho; jednak nie dawa³o

to gwarancji, ¿e nadal pozostanie bezczynny. O’Hara nie mia³ pojêcia, ile

czasu potrzebuj¹ na zdobycie i dostarczenie nastêpnych belek.

By³ to typowy dylemat stratega, który usi³uje odgadn¹æ, co po drugiej

stronie wzgórza robi nieprzyjaciel, i przeprowadza bilans swoich si³ i œrod-

ków.

Us³ysza³ stukot kamieni i odwróci³ g³owê. Ujrza³ zbli¿aj¹c¹ siê Bene-

dettê. Odpowiedzia³ na jej powitalny gest i zsun¹³ siê ze swojego punktu

obserwacyjnego.

– Jenny zrobi³a kawê – powiedzia³a. – Przejmê wartê. Dzia³o siê coœ?

Pokrêci³ g³ow¹.

background image

132

– Absolutny spokój. Rzecz jasna, s¹ tam nadal. Jeœli wystawisz g³owê,

to ci j¹ odstrzel¹; wiêc zachowaj ostro¿noœæ. – Przerwa³. Rozpaczliwie po-

trzebowa³ kogoœ, z kim móg³by przedyskutowaæ swoje problemy; nie po to,

by zrzuciæ z siebie odpowiedzialnoœæ, lecz by samemu zyskaæ jaœniejszy

pogl¹d na sytuacjê. Brakowa³o mu Forestera.

Powiedzia³ Benedetcie, o czym myœli, ona zaœ odpar³a bezzw³ocznie:

– Ale¿ oczywiœcie, pójdê do osady.

– Powinienem by³ o tym wiedzieæ – stwierdzi³ bezmyœlnie. – Nie po-

zwolisz siê oddzieliæ od swego drogocennego wujaszka.

– To nie tak – powiedzia³a ostro. – Do transportowania machiny potrzebni

s¹ wszyscy mê¿czyŸni. Ale jaki po¿ytek bêdzie tutaj z Jenny i ze mnie? Zaata-

kowane, mo¿emy tylko uciekaæ, a do obserwacji wystarczy tylko jedna. Czte-

ry osoby œci¹gn¹ machinê z osady szybciej ni¿ trzy, nawet jeœli jedn¹ z nich

jest kobieta. A je¿eli nieprzyjaciel zaatakuje, Jenny nas ostrze¿e.

– Oczywiœcie, musimy podj¹æ ryzyko – powiedzia³ powoli. – A im szyb-

ciej ruszymy, tym lepiej.

– Przyœlij tu Jenny. Spotkamy siê przy jeziorku.

O’Hara pod¹¿y³ do kryjówki i z wdziêcznoœci¹ przyj¹³ kubek gor¹cej

kawy. Pomiêdzy jednym ³ykiem a drugim poœpiesznie przedstawi³ swój plan.

– Jenny, nak³ada to na ciebie ogromn¹ odpowiedzialnoœæ. Przepraszam

ciê za to – powiedzia³.

– Nic siê nie sta³o – odpar³a cicho.

– Mo¿esz oddaæ dwa strza³y, nie wiêcej. Zostawimy ci dwie naci¹gniête

kusze. Jeœli zaczn¹ roboty na moœcie, wystrzel dwa be³ty, a potem ruszaj do

osady, najszybciej jak mo¿esz. Przy odrobinie szczêœcia strza³y powstrzy-

maj¹ ich na tyle, byœmy zdo³ali wróciæ i stawiæ im opór. I, na rany boskie, nie

strzelaj dwa razy z tego samego miejsca. Wycwanili siê i maj¹ na oku wszyst-

kie nasze ulubione stanowiska. – Powiód³ wzrokiem po ma³ej grupce. – Ja-

kieœ pytania?

Aguillar poruszy³ siê niespokojnie.

– Zatem mam wycofaæ siê do osady. Czujê, ¿e jestem wam kul¹ u nogi.

Do tej chwili nie zdzia³a³em nic, absolutnie nic.

– Dobry Bo¿e w niebiosach! – wykrzykn¹³ O’Hara. – Jest pan stawk¹ tej

gry, powodem ca³ej historii. Jeœli pozwolimy im pana dostaæ, oka¿e siê, ¿e

biliœmy siê o pietruszkê.

Aguillar uœmiechn¹³ siê ³agodnie.

– Wie pan równie dobrze jak ja, ¿e nie chodzi tylko o mnie.

– Fakt.

– Chc¹ dostaæ mnie, lecz równie¿ was nie mog¹ pozostawiæ przy ¿yciu.

Czy¿ doktor Armstrong nie zaakcentowa³ w³aœnie tej kwestii?

Armstrong wyj¹³ fajkê z ust.

background image

133

– Mo¿e i tak jest. Ale pañski stan nie zezwala na udzia³ w walce – powie-

dzia³ bez ogródek. – Poza tym pozostaj¹c tutaj, odwraca pan uwagê O’Hary od

jego zadañ. By³oby lepiej, gdyby trzyma³ siê pan z daleka i siedzia³ w osadzie,

gdzie mo¿e pan robiæ rzeczy po¿yteczne, jak na przyk³ad nowe be³ty.

Aguillar pochyli³ g³owê.

– Czujê siê s³usznie przywo³any do porz¹dku. Señor O’Hara, proszê

o wybaczenie, ¿e sprawiam tyle k³opotów.

– Nie ma sprawy – powiedzia³ O’Hara nieco skrêpowany. ¯al mu by³o

Aguillara. Ten cz³owiek mia³ odwagê, lecz tu sama odwaga nie wystarcza³a

– a mo¿e nie by³ to ten w³aœciwy rodzaj odwagi. Œmia³oœæ intelektualna to

piêkna rzecz, ale we w³aœciwym miejscu i czasie.

Droga do osady trwa³a bez ma³a trzy godziny, a powodem wolnego tempa

by³a s³aboœæ Aguillara. O’Hara przez ca³y czas gryz³ siê myœl¹ o tym, do czego

mog³o dojœæ przy moœcie. Wprawdzie nie s³ysza³ ognia karabinowego, jednak

skoro wiatr wia³ od gór, móg³ go nie us³yszeæ. Potêgowa³o to jego napiêcie.

Na spotkanie wyszed³ im Willis.

– Czy Forester i Rohde, no i oczywiœcie nasz zacny druh Peabody wyru-

szyli zgodnie z planem? – zapyta³ O’Hara.

– Wyszli, kiedy jeszcze spa³em – odpar³ Willis. Spojrza³ ku górom. –

Powinni byæ teraz przy kopalni.

Armstrong okr¹¿y³ trebusz, pomrukuj¹c z zadowoleniem.

– Powiedzia³bym, ¿e odwali³eœ kawa³ dobrej roboty, Willis.

Willis zarumieni³ siê odrobinê.

– Zrobi³em, co mog³em. W czasie, jaki mi dano, i z materia³ów, jakimi

dysponowa³em.

– Nie rozumiem, jakim cudem ta machina mo¿e dzia³aæ – wtr¹ci³ O’Hara.

Willis uœmiechn¹³ siê.

– Có¿, jest zdemontowana do transportu i le¿y jakby do góry nogami.

Mo¿emy potoczyæ j¹ drog¹ na osi.

– Myœla³em o wojnie rosyjsko-fiñskiej – powiedzia³ Armstrong. – Rzecz

trochê spoza mojej dziedziny, wiem, ale Finowie byli w sytuacji niezmiernie

podobnej do naszej. Mieli straszliwe braki w uzbrojeniu, co zmusza³o ich do

korzystania z w³asnej wynalazczoœci. Coœ mi siê zdaje, ¿e to w³aœnie oni

wynaleŸli koktajl Mo³otowa.

O’Hara natychmiast pomyœla³ o drugiej beczce nafty i poniewieraj¹-

cych siê po ca³ej osadzie butelkach.

– Mój Bo¿e, znów trafi³eœ w sedno – powiedzia³. – Pozbierajcie wszyst-

kie butelki, jakie zdo³acie znaleŸæ.

Ruszy³ ku chacie, w której przechowywano naftê, i us³ysza³ z ty³u wo³a-

nie Willisa.

– Jest otwarta, by³em tam rano.

background image

134

Pchn¹³ drzwi i a¿ przystan¹³ na widok skrzyni wódki. Powoli pochyli³

siê i wyj¹³ butelkê. Zwa¿y³ j¹ w d³oni, potem podniós³ pod œwiat³o; przejrzy-

sty p³yn móg³ byæ wod¹, ale wiedzia³, ¿e tak nie jest. To by³a woda letejska,

przynosz¹ca b³ogos³awione zapomnienie, woda, która rozwi¹zywa³a wêz³y

jego duszy. Obliza³ wargi.

Us³ysza³, ¿e ktoœ zbli¿a siê do chaty, wiêc szybko odstawi³ butelkê na

pó³kê i ukry³ j¹ za skrzynk¹. Kiedy Benedetta wesz³a do œrodka, pochylony

nad beczk¹ z naft¹ odkrêca³ korek.

Przysz³a ob³adowana pustymi butelkami.

– Willis mówi³, ¿e s¹ ci potrzebne. Na co?

– Bêdziemy robiæ coœ w rodzaju bomb. Potrzebujê trochê kawa³ków

tkaniny na lonty i zatyczki. Rozejrzyj siê za czymœ.

Pocz¹³ nape³niaæ butelki, a gdy po chwili Benedetta wróci³a z materia-

³em, pokaza³ jej, jak zatykaæ szyjki, pozostawiaj¹c ³atwy do zapalenia lont.

– Gdzie reszta? – zapyta³.

– Willis mia³ jakiœ pomys³ – odpar³a. – Armstrong i wujek pomagaj¹ mu.

Nape³ni³ nastêpn¹ butelkê.

– Czy masz coœ przeciwko temu, ¿eby zostawiæ tu wuja samego?

– Nie mam innego wyjœcia – odpar³a. Pochyli³a g³owê. – Zawsze by³

samotny. Wiesz, nigdy siê nie o¿eni³. A potem pozna³ odmienny rodzaj sa-

motnoœci – samotnoœæ, jak¹ daje w³adza.

– A ty by³aœ samotna od…

– Od wymordowania mojej rodziny? – Podnios³a twarz i w jej oczach

pojawi³o siê coœ, czego nie potrafi³ zg³êbiæ. – Tak, by³am. Do³¹czy³am do

wujka i byliœmy dwojgiem samotnych ludzi w obcych krajach. – Skrzywi³a

wargi. – Tim, s¹dzê, ¿e ty tak¿e jesteœ cz³owiekiem samotnym.

– Dajê sobie radê – odrzek³ krótko i wytar³ d³onie w kawa³ek szmaty.

Wsta³a.

– Co bêdziesz robi³, kiedy st¹d odejdziemy?

– A nie chcia³aœ powiedzieæ: jeœli st¹d odejdziemy? – Tak¿e wsta³ i spoj-

rza³ w jej uniesion¹ twarz. – Chyba ruszê dalej. W Kordylierze na nic ju¿ nie

mogê liczyæ. Filson nie wybaczy mi nigdy skasowania jednego z samolotów.

– Czy nie ma ju¿ niczego, dla czego chcia³byœ zostaæ?

Mia³a rozchylone usta i powodowany impulsem pochyli³ g³owê i poca-

³owa³ j¹. Przywar³a doñ. Po d³ugiej chwili O’Hara westchn¹³. Eksplodowa³o

w nim nag³e zdumienie.

– Tak, chyba mam po co zostaæ – powiedzia³ z niedowierzaniem.

Przez kilka minut stali przytuleni. Milczeli. Snucie wspólnych planów

le¿y w naturze kochanków. Jednak co mogliby planowaæ? Wreszcie Bene-

detta powiedzia³a:

РMusimy iϾ, Tim. Czeka nas praca.

background image

135

Uwolni³ j¹ z uœcisku.

– Zobaczê, co robi¹ pozostali. Lepiej wyrzuæ gorza³kê ze skrzynki i w³ó¿

do niej butelki z naft¹. Bêdziemy mogli przymocowaæ j¹ do katapulty.

Wyszed³ z chaty i ruszy³ ku przeciwleg³emu koñcowi osady, aby spraw-

dziæ, co siê dzieje. W po³owie drogi przystan¹³ pogr¹¿ony w g³êbokiej zadu-

mie i cicho zakl¹³. Wreszcie zrozumia³ ów osobliwy wyraz oczu Benedetty –

to by³o wspó³czucie.

G³êboko zaczerpn¹³ powietrza, a potem wyprostowa³ ramiona i znów

ruszy³ naprzód, ze z³oœci¹ kopi¹c przed sob¹ kamieñ. Z lewej strony us³ysza³

g³osy, wiêc podszed³ do zbocza, gdzie dostrzeg³ Willisa, Armstronga i Agu-

illara skupionych wokó³ starego bêbna kablowego.

– O co chodzi? – rzuci³.

– Zabezpieczenie – odrzek³ Armstrong pogodnie. – Na wypadek, gdyby

nieprzyjaciel sforsowa³ most.

Willis jeszcze raz ³upn¹³ trzymanym w d³oni kamieniem i O’Hara do-

strzeg³, ¿e wbija klin unieruchamiaj¹cy bêben.

– Wiesz, co to jest? – powiedzia³. – To jeden z tych drewnianych bêb-

nów u¿ywanych do transportowania ciê¿kiego kabla. Wygl¹da jak wielki

ko³owrotek, nie?

Rzeczywiœcie wygl¹da³ jak ko³owrotek o œrednicy dwu i pó³ metra.

– A wiêc? – zapyta³ O’Hara.

– Drewno jest, rzecz jasna, przegni³e. Musia³ staæ od lat na powietrzu –

powiedzia³ Willis. – Ale jest ciê¿ki i bêdzie siê toczyæ. ZejdŸ parê kroków

w dó³ i powiedz, co widzisz.

O’Hara ruszy³ w dó³ wzgórza i doszed³ do urwiska. Z ty³u dobieg³y go

s³owa Willisa:

– Z drogi bêben jest niewidoczny. Zaczekamy, a¿ bêdzie ni¹ przeje¿d¿aæ

d¿ip albo ciê¿arówka, a wówczas wyrwiemy kliny i przy odrobinie szczêœcia

spowodujemy katastrofê i zablokujemy drogê.

O’Hara spojrza³ na Aguillara, którego poszarza³a twarz mówi³a o wysi³-

ku, na jaki siê zdoby³. Poczu³ narastaj¹cy w sobie gniew i krótko skin¹³ g³o-

w¹ na Willisa i Armstronga. Kiedy odeszli na tyle, by Aguillar nie móg³ ich

s³yszeæ, t³umi¹c wzburzenie powiedzia³:

– S¹dzê, ¿e by³oby dobrze, gdybyœcie skupili siê na jednej sprawie, za-

miast robiæ dziesiêæ rozmaitych rzeczy na pó³ gwizdka.

Willis sprawia³ wra¿enie zaskoczonego, a na jego twarzy pojawi³ siê

rumieniec.

– Ale…

O’Hara przerwa³ mu w pó³ s³owa.

– To cholernie dobry pomys³, ale nie zaszkodzi³oby, gdybyœ go skonsul-

towa³. Wówczas ja móg³bym pomóc w ustawieniu bêbna, a stary zaj¹³by siê

background image

136

nape³nianiem butelek. Wiesz, ¿e ma k³opoty z sercem, a jeœli padnie nam tu

trupem, te œwinie na drugim brzegu dopn¹ swego. – Klepn¹³ Willisa w pierœ.

– A zamierzam do tego nie dopuœciæ, nawet gdybyœmy mieli przyp³aciæ to

¿yciem: ty, ja i inni cz³onkowie naszej grupy.

Willis wygl¹da³ na zaszokowanego.

– Mów w swoim imieniu, O’Hara. Ja walczê o swoje ¿ycie.

– Póki ja tu dowodzê, nie. Bêdziesz bez szemrania spe³niaæ rozkazy

i uzgadniaæ ze mn¹ wszystko, co robisz.

Willis eksplodowa³.

– A kto ciê mianowa³ szefem?!

– Ja sam – odrzek³ O’Hara krótko. Wbi³ wzrok w Willisa. – Chcesz to

zakwestionowaæ?

– Kreœlisz czarny obraz, O’Hara – rzek³ Armstrong.

– Ale czy nieprawdziwy?

– Niestety, obawiam siê, ¿e nie – powiedzia³ Armstrong smêtnie.

O’Hara z irytacj¹ pokrêci³ g³ow¹.

– To nie ma sensu. Lepiej podci¹gnijmy tê machinê do mostu.

II

Transportowanie trebusza górsk¹ drog¹ okaza³o siê nie tak znowu trud-

ne, jak spodziewa³ siê tego O’Hara. Willis dobrze siê spisa³ demontuj¹c go

i ca³a akcja zajê³a tylko trzy godziny, przy czym najwiêkszych k³opotów przy-

sporzy³o manewrowanie toporn¹ machin¹ na ostrych zakrêtach. Na ka¿dym

z nich O’Hara spodziewa³ siê ujrzeæ nadbiegaj¹c¹ pannê Ponsky z wiadomo-

œci¹, ¿e komuniœci zaatakowali. Ale panowa³ spokój. Nie us³ysza³ nawet

odg³osu strza³ów – zupe³nie usta³a trwaj¹ca ca³y poprzedni dzieñ chaotycz-

na strzelanina. Podejrzana ta cisza, pomyœla³, mo¿e koñczy siê im amunicja.

Zepchnêli trebusz z drogi na miejsce wskazane przez Willisa i wówczas

O’Hara powiedzia³ beznamiêtnie:

– Benedetto, zmieñ Jenny. Powiedz, ¿eby do mnie przysz³a.

Spojrza³a na niego z zaciekawieniem, ale odwróci³ siê, aby pomóc Wil-

lisowi i Armstrongowi przy rozk³adaniu trebusza na czêœci, zanim bêdzie

mo¿na przywróciæ mu w³aœciw¹ postaæ. Zamierzali zmontowaæ go na nie-

wielkim wzgórku, by zyskaæ nieco wysokoœci, co dawa³oby balastowi na

krótszym ramieniu d³u¿sz¹ drogê upadku.

Zjawi³a siê panna Ponsky i oznajmi³a, ¿e nic siê nie dzia³o. Zaduma³ siê

na moment, a póŸniej zapyta³:

– Czy s³ysza³aœ jakieœ ciê¿arówki?

– Nie, odk¹d rankiem odjechali d¿ipem.

background image

137

Potar³ podbródek.

– Mo¿e do³o¿yliœmy im mocniej, ni¿ nam siê zdawa³o. Jesteœ pewna, ¿e

wci¹¿ tam s¹?

– Och, tak – odpar³a pogodnie. – Kilka godzin temu i mnie przysz³o coœ

takiego do g³owy. – Zala³a siê rumieñcem. – Wiêc wystawi³am z kryjówki

kapelusz na kiju… Widzia³am to na jakimœ starym filmie.

Uœmiechn¹³ siê.

– Trafili?

– Nie, ale niewiele brakowa³o.

– Doskonale siê spisujesz, Jenny.

– Musicie byæ g³odni. Zrobiê coœ do jedzenia. – Jej wargi drgnê³y. –

Wiesz, s¹dzê, ¿e to bardzo zabawne.

Odwróci³a siê i odesz³a poœpiesznie, pozostawiaj¹c go w oszo³omieniu.

Zabawne!

Monta¿ trebusza zaj¹³ dwie godziny, a kiedy zosta³ zakoñczony, Arm-

strong, usmolony, ale szczêœliwy, oznajmi³ z satysfakcj¹:

– No, nareszcie. Nigdy nie przypuszcza³em, ¿e zobaczê jedno z tych

urz¹dzeñ w akcji. – Odwróci³ siê do O’Hary. – Kiedy szkicowa³em Williso-

wi trebusz, zasta³ mnie przy tym Forester i zapyta³, czy rysujê szale sprawie-

dliwoœci, a ja odpar³em, ¿e tak. Pewnie uzna³ mnie za wariata, ale okaza³

przenikliwoœæ. – Zamkn¹³ oczy i wyrecytowa³, jakby cytuj¹c notatkê ency-

klopedyczn¹: – Od œredniowiecznego ³aciñskiego trebuchetum, starofrancu-

skie trebuchet, dwie szale, waga z³otnicza. – Otworzy³ oczy i doda³ z naci-

skiem: – Dostrzegacie podobieñstwo?

O’Hara je dostrzega³. Trebusz wygl¹da³ jak zdeformowana i pozbawio-

na w³aœciwych proporcji waga.

– Czy ten interes ma silnego kopa, jakiœ odrzut? – zapyta³.

– Nic odczuwalnego. Impet jest absorbowany przez pod³o¿e.

O’Hara popatrzy³ na ob³êdny system lin i ko³owrotów.

– Pozostaje kwestia, czy bestia zaryczy.

W g³osie Willisa pojawi³y siê nutki irytacji.

– Dajmy jej szansê. – Wskaza³ okr¹g³y kamieñ wielkoœci mniej wiêcej

ludzkiej g³owy.

– W porz¹dku – odrzek³ O’Hara. – Walnijmy sobie. Co mamy robiæ?

– Najpierw ci¹gniemy tê linê.

Lina by³a po³¹czona z d³u¿szym ramieniem kombinacj¹ trzech bloczków.

Kiedy O’Hara i Willis zaczêli ci¹gn¹æ, ramiê siê obni¿y³o, krótsze zaœ, obci¹-

¿one balastem, unios³o siê do góry. Rolê balastu pe³ni³o wielkie przerdzewia³e

¿elazne wiadro, które Willis nape³ni³ kamieniami. Gdy d³u¿sze ramiê dotknê³o

ziemi, Armstrong prze³o¿y³ dŸwignie i ramiê zosta³o zablokowane drewnian¹

belk¹. Willis podniós³ kamieñ i po³o¿y³ go na s³u¿¹cym jako ³y¿ka deklu.

background image

138

– Jesteœmy gotowi – powiedzia³. – Z grubsza zorientowa³em ju¿ kata-

pultê na most. Potrzebujemy tam kogoœ, kto poda miejsce trafienia.

– Ja pójdê – zadeklarowa³ siê O’Hara.

Podszed³ do stanowiska, z którego Benedetta prowadzi³a obserwacjê

i bacz¹c, by nie wychyliæ g³owy, opad³ na ziemiê obok niej.

– Zaraz hukn¹ – powiedzia³.

Odwróci³a g³owê, aby spojrzeæ na trebusz.

– Czy s¹dzisz, ¿e zda to egzamin?

– Nie wiem. – Skrzywi³ siê. – Wiem tylko, ¿e to cholernie dziwny spo-

sób prowadzenia wojny.

– Jesteœmy gotowi! – wrzasn¹³ Armstrong.

O’Hara machn¹³ rêk¹ i Armstrong ostro szarpn¹³ dŸwigniê. Balast opad³,

a d³ugie ramiê nios¹ce pocisk wystrzeli³o w powietrze. Z potê¿nym ³omotem

¿elazne wiadro r¹bnê³o o ziemiê. Ca³a uwaga O’Hary skupia³a siê teraz na

locie pocisku. Kamieñ poszybowa³ ³ukiem nad jego g³ow¹, by³ w powietrzu

d³ugo i zalecia³ bardzo wysoko; po osi¹gniêciu szczytowego punktu pocz¹³

spadaæ, wyraŸnie nabieraj¹c szybkoœci. Trafi³ w zbocze góry, daleko na dru-

gim brzegu, za drog¹ i spalonymi pojazdami. Miejsce jego upadku oznaczy³

pióropusz kurzawy.

– Jezu – wyszepta³ O’Hara – ale¿ ten interes ma zasiêg. – Zsun¹³ siê ze

stanowiska i pobieg³ z powrotem. – Trzydzieœci metrów za daleko i piêtna-

œcie w prawo. Ile wa¿y³ ten kamieñ?

– Jakieœ piêtnaœcie kiolgramów – odrzek³ Willis bez namys³u. – Potrzebny

nam wiêkszy. – Wspar³ siê o trebusz. – Przesuñmy go trochê w lewo.

Zza rzeki O’Hara us³ysza³ wrzawê g³osów i krótki grzechot salwy karabi-

nowej. A mo¿e, pomyœla³, powinno siê mówiæ muszkietowej, ¿eby utrzymaæ

siê w stylistyce epoki? Rozeœmia³ siê i potê¿nie waln¹³ Armstronga w plecy.

– Znów ci siê uda³o! – rykn¹³. – Roztrzaskamy ten most na drzazgi!

Jednak mia³o siê to okazaæ trudniejsze, ni¿ s¹dzi³. Oddanie szeœciu na-

stêpnych strza³ów zajê³o godzinê – i ¿aden z nich nie trafi³ w most. Dwa razy

chybili o w³os, a jeden z pocisków otar³ siê o lew¹ linê noœn¹, wprawiaj¹c

w dr¿enie ca³¹ konstrukcjê mostu. Jednak bezpoœrednich trafieñ nie by³o.

Rzecz osobliwa, nie by³o równie¿ znacz¹cej reakcji ze strony nieprzyja-

ciela. Po ka¿dej próbie nastêpowa³o mnóstwo bieganiny i chaotycznych strza-

³ów, ale nie dosz³o do ¿adnej spójnej akcji. Bo i co mog¹ zrobiæ, pomyœla³

O’Hara, wyrzuconego g³azu nic nie zdo³a zatrzymaæ.

– Dlaczego nie mo¿emy w³aœciwie ustawiæ odleg³oœci? Co, u diab³a,

dzieje siê z t¹ machin¹? – zapyta³ na koniec.

– Wiesz, ¿e trebusz, ogólnie rzecz bior¹c, nie jest broni¹ precyzyjn¹, ale

w tym, co mówisz, jest sporo racji – odrzek³ Armstrong ustêpliwie. – Trochê

za du¿y rozrzut, prawda?

background image

139

Willis wygl¹da³ na zaniepokojonego.

– Ramiê ma za du¿¹ sprê¿ystoœæ – powiedzia³. – Nie jest dostatecznie

sztywne. Poza tym nie dysponujemy standardowymi pociskami, te zaœ ró¿-

ni¹ siê wag¹ i st¹d niedoloty i przeniesienia. Z kolei sprê¿ystoœæ odpowiada

za wariacje boczne.

– Czy móg³byœ coœ zrobiæ ze sprê¿ystoœci¹ ramienia?

Willis pokrêci³ g³ow¹.

– Pomóg³by stalowy dŸwigar – powiedzia³ z ironi¹.

– Ale musi byæ jakiœ sposób ustalenia standardowego ciê¿aru pocisku.

Willis sporz¹dzi³ prymitywn¹ wagê, która – jak siê wyrazi³ – okreœli

ciê¿ar jednego g³azu wobec drugiego z dok³adnoœci¹ do æwieræ kilograma.

I zaczêli od nowa. Cztery strza³y póŸniej odnieœli najwiêkszy sukces po-

po³udnia. Trebusz hukn¹³ znowu i z miejsca, gdzie spad³o wiadro, unios³a siê

chmura kurzu. Ramiê wystrzeli³o jak gracz ciskaj¹cy pi³kê podczas gry w kry-

kieta i g³az poszybowa³ w niebo coraz wy¿ej i wy¿ej. Gdzieœ nad g³ow¹ O’Ha-

ry osi¹gn¹³ apogeum i pocz¹³ spadaæ – jak siê zdawa³o – wprost na cel.

– To jest to – wyrzuci³ z siebie O’Hara. – To bêdzie dziesi¹tka.

G³az spada³ coraz szybciej i szybciej. O’Hara wstrzyma³ oddech. Spad³

idealnie pomiêdzy linami noœnymi mostu i ku zaskoczeniu O’Hary przele-

cia³ dok³adnie przez sam œrodek wyrwy, by z fontann¹ bia³ej wodnej mg³y,

która ochlapa³a od do³u belki mostu, pogr¹¿yæ siê w spienionej rzece.

– Bo¿e wszechmog¹cy! – zawy³. – Idealny strza³, ale w cholernie nie-

w³aœciwe miejsce.

Nagle wróci³a nadzieja, ¿e to, co mówi³ Willisowi w osadzie, oka¿e siê

nieprawd¹; ¿e nie by³ jeszcze trupem; ¿e przeciwnik nie sforsuje mostu; ¿e

ich walka ma sens. Przyp³ywowi nadziei towarzyszy³ tê¿ej¹cy skurcz w ¿o-

³¹dku. Póki nie by³o jasnej perspektywy, jego nerwy okazywa³y siê dosta-

tecznie mocne, ale pojawiaj¹ca siê teraz szansa ocalenia sprawi³a, ¿e ¿ycie

wyda³o mu siê znacznie cenniejsze, warte tego, by o nie walczyæ. To potêgo-

wa³o napiêcie. Cz³owiek, który uwa¿a siê za martwego, nie zna lêku przed

œmierci¹, jednak wraz z nadziej¹ pojawia siê strach.

Wróci³ do machiny.

– Jesteœ cholernie dobrym kanonierem – powiedzia³ do Willisa kpi¹co-

-rozgoryczonym tonem.

Willis zaperzy³ siê.

– Co chcesz przez to powiedzieæ?

– Dok³adnie to, co powiedzia³em: jesteœ cholernie dobrym kanonierem.

Ostatni strza³ by³ idealny, tylko ¿e trafi³eœ w miejsce, gdzie akurat nie by³o

mostu – kamieñ przelecia³ przez wyrwê.

Willis uœmiechn¹³ siê mimowolnie. Mia³ minê cz³owieka zadowolone-

go z siebie.

background image

140

– Wygl¹da na to, ¿e z³apaliœmy tê odleg³oœæ.

– Do roboty – powiedzia³ O’Hara.

Przez resztê popo³udnia trebusz stêka³ i grzmia³ w nieregularnych od-

stêpach. Harowali jak niewolnicy, ci¹gn¹c liny i znosz¹c pociski. O’Hara

powierzy³ pannie Ponsky opiekê nad wag¹ i po jakimœ czasie sta³a siê w tej

dziedzinie ekspertem – wcale nie by³o zabawne dŸwiganie osiemnastokilo-

gramowego g³azu z odleg³oœci paruset metrów tylko po to, by zosta³ zdys-

kwalifikowany przez pannê Ponsky.

O’Hara spogl¹da³ na zegarek i notowa³ liczbê strza³ów, by wreszcie stwier-

dziæ, ¿e oddaj¹ ich ju¿ dwanaœcie na godzinê. W dwie i pó³ godziny wyrzucili

dwadzieœcia szeœæ g³azów, zaliczaj¹c jakieœ siedem trafieñ, mniej wiêcej jedno

na cztery strza³y. O’Hara by³ œwiadkiem tylko dwóch z nich, ale to, co widzia³,

przekona³o go, ¿e most nie wytrzyma d³ugo podobnej ³omotaniny. ¯a³owa³, ¿e

trafienia rozrzucone by³y po ca³ej powierzchni mostu – koncentracja by³aby

lepsza, ale i tak zdo³ali zrobiæ now¹ wyrwê o szerokoœci dwóch belek, a kilka

innych znacznie nadwerê¿yli. Wprawdzie nie by³o tego tyle, by przyprawiæ

o ból g³owy cz³owieka przechodz¹cego most – przynajmniej jeszcze nie – ale

nikt nie zaryzykowa³by przejazdu samochodem.

By³ zachwycony g³ównie tym, ¿e nieprzyjaciel jest bezradny. Tylko spro-

wadzenie moŸdzierza, który móg³by zniszczyæ trebusz, dawa³o szansê uchro-

nienia mostu przed powolnym rozwaleniem go na kawa³ki. Z pocz¹tku ko-

muniœci próbowali, jak zwykle nieskutecznego, ostrza³u karabinowego, z któ-

rego jednak szybko zrezygnowali. Teraz tylko chóralne wiwaty z przeciwleg-

³ego brzegu towarzyszy³y strza³om niecelnym, jêki zaœ – precyzyjnym.

Pó³ godziny przed zmierzchem do O’Hary podszed³ Willis i powiedzia³:

– Nie mo¿emy tego ci¹gn¹æ. Bestia bierze potê¿ne ciêgi i rozpada siê na

kawa³ki. Jeszcze dwa albo trzy strza³y i rozsypie siê zupe³nie.

O’Hara zakl¹³ i spojrza³ na szarego mê¿czyznê – Willis od stóp do g³ów

pokryty by³ kurzem.

– Mia³em nadziejê waliæ przez ca³¹ noc – powiedzia³ powoli. – Chcia-

³em zniszczyæ most do koñca.

– To niemo¿liwe – odpar³ Willis kategorycznie. – Trebusz bardzo siê

rozregulowa³, a ramiê jest pêkniête. Z³amie siê, jeœli go czymœ nie wzmocni-

my. A je¿eli do tego dojdzie, nasz miotacz przemieni siê w kupê z³omu,

z której siê pocz¹³.

O’Hara czu³, jak wzbiera w nim bezsilna furia. Odwróci³ siê bez s³owa

i zrobi³ kilka kroków, zanim rzuci³ przez ramiê:

– Mo¿esz to naprawiæ?

– Mogê spróbowaæ – odpar³ Willis. – Myœlê, ¿e tak.

– Nie próbuj, nie myœl, tylko napraw – powiedzia³ O’Hara szorstko.

Potem odszed³, nie ogl¹daj¹c siê za siebie.

background image

141

III

Noc.

Ksiê¿yc skry³ siê w pó³przeŸroczystym etui z rzadkiej mg³y, lecz O’Ha-

ra wêdruj¹cy miêdzy ska³ami, wci¹¿ dobrze widzia³. Znalaz³ wygodne miej-

sce, usiad³ i opar³ siê o pionow¹ œcianê. Mia³ przed sob¹ skaln¹ pó³kê, na

której ostro¿nie postawi³ butelkê. W jej krystalicznych g³êbinach odbija³ siê

ksiê¿yc. Wygl¹da³ jak uwiêziona per³a.

Patrzy³ na ni¹ d³ugo.

By³ zmêczony. Napiêcie kilku minionych dni leg³o na nim ciê¿ko, a ca³y

jego sen to kilka urwanych tu i tam godzin. Ale nocne warty pe³ni³y teraz

panna Ponsky i Benedetta, co czyni³o jego brzemiê l¿ejszym. Przy moœcie

Willis i Armstrong naprawiali trebusz i O’Hara pomyœla³, ¿e powinien im po-

móc. Do diab³a z tym, uzna³, ¿e jemu te¿ wolno mieæ jak¹œ godzinê dla siebie.

Nieprzyjaciele – owi szczególni nieprzyjaciele bez twarzy – œci¹gnêli

nastêpnego d¿ipa; teren znowu by³ dobrze oœwietlony. Nie chcieli ryzyko-

waæ utraty mostu przy nag³ej próbie podpalenia. Oprócz nieskutecznych salw

karabinowych, od dwóch dni nie podjêli ¿adnego ruchu ofensywnego. Coœ

kombinuj¹, pomyœla³ O’Hara, a kiedy przyst¹pi¹ do dzie³a, zostaniemy za-

skoczeni. Z zadum¹ popatrzy³ na butelkê.

O œwicie Forester i Rohde rusz¹ z kopalni na prze³êcz. Zastanawia³ siê,

czy zdo³aj¹ j¹ przebyæ. W osadzie by³ z Willisem zupe³nie szczery – napraw-

dê nie wierzy³, by mieli jakiekolwiek szanse. Tam, w górze, bêdzie zimno;

nie maj¹ namiotu, a s¹dz¹c po wygl¹dzie nieba, nast¹pi zmiana pogody. Jeœli

nie sforsuj¹ prze³êczy – a mo¿e nawet jeœli to zrobi¹ – wróg zwyciê¿y: bóg

wojny stoi po jego stronie, poniewa¿ ma liczniejsze pu³ki.

Z g³êbokim westchnieniem odkorkowa³ butelkê, kapituluj¹c wobec przy-

czajonych w swej duszy demonów.

IV

– Wiesz, bawi mnie to wszystko – powiedzia³a panna Ponsky. – Na-

prawdê bawi.

Zaskoczona Benedetta podnios³a wzrok.

– Bawi?

– Tak – odpar³a panna Ponsky beztrosko. – Nigdy nie przypuszcza³am,

¿e prze¿yjê tak¹ przygodê.

– Ale wiesz, ¿e wszyscy mo¿emy zgin¹æ… – powiedzia³a Benedetta

ostro¿nie.

background image

142

– Och, tak, dziecko, wiem. Ale teraz rozumiem, dlaczego mê¿czyŸni

prowadz¹ wojny. Robi¹ to z tego samego powodu, który popycha ich do

hazardu, lecz na wojnie graj¹ o najwy¿sz¹ ze wszystkich stawek – o w³asne

¿ycie. A to ¿yciu przydaje smaku.

Ciaœniej owinê³a siê p³aszczem i powiedzia³a z uœmiechem:

– Jestem nauczycielk¹ od trzydziestu lat, a wiesz, co siê mówi o belfer-

kach, które s¹ jednoczeœnie starymi pannami. S¹dzi siê o nich, ¿e s¹ pe³ne

zahamowañ, bezp³ciowe i nieromantyczne. Ale ja nigdy taka nie by³am.

Mia³am w sobie zbyt wiele romantyzmu, z pewnoœci¹ zbyt wiele, aby mog³o

mi to wyjœæ na dobre. Postrzega³am ¿ycie przez pryzmat starych legend i po-

wieœci historycznych, no a ¿ycie, rzecz jasna, wcale takie nie jest. Bo wiesz,

by³ mê¿czyzna, kiedyœ…

Benedetta milcza³a, nie chcia³a przerwaæ w¹tku tego osobliwego zwie-

rzenia.

By³o widaæ, jak panna Ponsky bierze siê w garœæ.

– Tak to ze mn¹ by³o. Bardzo romantyczna dziewczyna, wkraczaj¹ca

w wiek œredni bez wielkich postêpów w karierze zawodowej. Zosta³am wy-

chowawczyni¹ – dla niejednego dziecka rodzajem wiedŸmy. S¹dzê, ¿e mój

romantyzm ujawnia³ siê odrobinê w tym, co robi³am w chwilach wolnych.

W m³odszym wieku by³am zupe³nie dobrym szermierzem, a potem pojawi³o

siê ³ucznictwo. Zawsze ¿a³owa³am, ¿e nie jestem mê¿czyzn¹, który podró¿uje

i prze¿ywa przygody. Bo wiesz, mê¿czyŸni maj¹ o tyle wiêcej swobody. Ju¿

niemal straci³am wszelk¹ nadziejê. – Zachichota³a radoœnie. – I oto jestem.

Dobijaj¹ca do piêædziesiêciu piêciu lat niewiasta, wpl¹tana w niebezpieczn¹

przygodê. Oczywiœcie wiem, ¿e mogê zgin¹æ, ale gra jest warta œwieczki.

Benedetta popatrzy³a na ni¹ ze smutkiem. To, co siê w³aœnie dzia³o, gro-

zi³o unicestwieniem nadziei jej wuja na ocalenie ojczyzny, a panna Ponsky

postrzega³a to przez pryzmat swego marzycielskiego romantyzmu, czegoœ

przeniesionego ¿ywcem od Roberta Louisa Stevensona; czegoœ, co ubarwi

jej monotonny ¿ywot. Wzdraga³a siê przed zabiciem cz³owieka, jednak te-

raz, maj¹c krew na rêkach, nigdy, ju¿ nigdy nie ujrzy ludzkiego ¿ycia w tym

samym œwietle, co niegdyœ. A kiedy – i jeœli – wróci w rodzinne strony,

dobry, stary, bezpieczny South Bridge w Connecticut wyda siê jej czymœ

trochê nierealnym; rzeczywistoœci¹ bêdzie ta martwa kraina gór, œmieræ nad-

chodz¹ca mostem i wra¿enie przyœpieszonego ¿ycia, które pobudza kr¹¿enie

krwi w jej wapniej¹cych ¿y³ach.

– Jednak nie powinnam siê tak rozpêdzaæ – powiedzia³a z o¿ywieniem

panna Ponsky. – Muszê zejœæ do mostu, obieca³am to panu O’Harze. To taki

przystojny m³odzieniec, nieprawda? Ale czasem wydaje siê bardzo smutny.

– Myœlê, ¿e jest nieszczêœliwy – wtr¹ci³a nieœmia³o Benedetta.

Panna Ponsky przytaknê³a ze zrozumieniem.

background image

143

– Prze¿y³ w ¿yciu jak¹œ wielk¹ tragediê – powiedzia³a, a Benedetta po-

jê³a, ¿e w legendzie, jak¹ prze¿ywa, powierzy³a O’Harze rolê chmurnego

bajronicznego bohatera. Ale to nie jest tak, krzyknê³a w duszy, to mê¿czyzna

z krwi i koœci, niem¹dry mê¿czyzna, nie chce, by ktokolwiek mu pomóg³, by

podzieli³ jego k³opoty. Pomyœla³a o tym, co wydarzy³o siê w osadzie – o po-

ca³unkach O’Hary i o tym, jak j¹ wzburzy³y; a potem o jego nag³ym, niepo-

jêtym ch³odzie w stosunku do niej. Jeœli nie chce oddaæ nic z siebie, pomy-

œla³a, mo¿e nie nadaje siê dla mnie – ale rozumia³a, ¿e tak naprawdê chcia³a-

by siê myliæ.

Panna Ponsky wysz³a z kryjówki.

– Robi siê trochê mgliœcie. Musimy wykazywaæ wiêksz¹ czujnoœæ.

– Zejdê za dwie godziny – powiedzia³a Benedetta.

– Dobrze – odpar³a pogodnie panna Ponsky i podrepta³a w stronê mostu.

Jeszcze przez chwilê Benedetta zajêta by³a napraw¹ swojego rozdartego

p³aszcza – nitkê wyci¹gnê³a z lamówki, a ig³ê zawsze nosi³a wetkniêt¹ w pod-

szewkê torebki. Drobna robótka domowa skoñczona, pomyœla³a. Koszula

Tima te¿ jest podarta, mo¿e powinnam j¹ zaszyæ?

Podczas kolacji zachowywa³ posêpne milczenie, a zaraz potem poszed³

gdzieœ w prawo wzd³u¿ zbocza góry. Zorientowa³a siê, ¿e coœ go gryzie.

Taktownie nie narzuca³a siê, zapamiêta³a jednak kierunek, w którym poszed³.

Teraz wsta³a i wysz³a z kryjówki.

Zasz³a go nagle od ty³u, prowadzona postukiwaniem szk³a o kamieñ.

Z butelk¹ w d³oni siedzia³ zagapiony w ksiê¿yc i cicho nuci³ piosenkê, której

nie zna³a. Butelka by³a do po³owy opró¿niona.

Kiedy wysz³a z cienia, obróci³ siê i wyci¹gn¹³ flaszkê.

– Chlapnij sobie. To dobre na zgryzoty. – Jego g³os by³ rozmazany

i jakby obcy.

– Nie, dziêkujê, Tim. – Zesz³a ni¿ej i usiad³a obok niego. – Masz rozdar-

t¹ koszulê. Kiedy wrócisz do kryjówki, naprawiê ci j¹.

– Ach, ty ma³a kobietko. Domowe ciepe³ko w jaskini. – Rozeœmia³ siê

nieweso³o.

Pokaza³a na butelkê.

– Czy s¹dzisz, ¿e to ci s³u¿y w tej chwili?

– S³u¿y w tej i w ka¿dej innej chwili, ale w tej szczególnie. – Machn¹³

butelk¹. – Jedz, pij i wesel siê, bo jutro czeka nas œmieræ. – Wcisn¹³ flaszkê

w jej d³onie. – No, strzel sobie.

Ujê³a podan¹ butelkê i szybkim ruchem rozbi³a j¹ o ska³ê. Uczyni³ gest,

jakby pragn¹³ j¹ ocaliæ.

– Dlaczego, u diab³a, to zrobi³aœ? – zapyta³ tonem cz³owieka pokrzyw-

dzonego.

– Nie nazywasz siê Peabody – odpar³a z przygan¹.

background image

144

– A co ty mo¿esz o tym wiedzieæ? Peabody i ja jesteœmy starymi druha-

mi, braæmi we flaszy, obaj. – Pochyli³ siê i zacz¹³ szukaæ. – Mo¿e nie wszyst-

ko wyciek³o, mo¿e coœ da siê ocaliæ? – Szarpn¹³ siê raptownie. – Niech to

diabli, skaleczy³em cholerny palec – powiedzia³ i rozeœmia³ siê histerycznie.

– Popatrz, z paluszka leci mi krew.

Dostrzeg³a, ¿e jego d³oñ istotnie ocieka czarn¹ w blasku ksiê¿yca krwi¹.

– Jesteœ nieodpowiedzialny. Daj rêkê.

Unios³a r¹bek spódnicy i oderwa³a od niej pasek materia³u.

O’Hara wybuchn¹³ grzmi¹cym œmiechem.

– Klasyczna sytuacja. Heroina opatruje rannego bohatera i odstawia te

wszystkie inne numery wymyœlone w Hollywood. Przypuszczam, ¿e powi-

nienem siê odwróciæ, jak przysta³o na d¿entelmena, którym niby jestem, ale

masz ³adne nogi i lubiê na nie patrzeæ.

W milczeniu banda¿owa³a jego palec. Spojrza³ z góry na jej ciemn¹

g³owê i powiedzia³:

– Nieodpowiedzialny? Ano chyba jestem. No i co z tego? A niby za co

mam byæ odpowiedzialny? Jeœli o mnie chodzi, ca³y œwiat móg³by zapaœæ siê

pod ziemiê. – Zaintonowa³: Z prochu powsta³em i w proch siê obrócê,

a wszystko w œrodku to jedna kupa gnoju.

– To nieweso³a filozofia ¿ycia – powiedzia³a nie podnosz¹c g³owy.

Uj¹³ j¹ d³oni¹ pod brodê, uniós³ g³owê i popatrzy³ jej w oczy.

– ¯ycie? A co ty wiesz o ¿yciu? Oto walczysz w tym zakazanym kraju –

i po co? ¯eby kupie durnych Indian daæ coœ, co gdyby mieli jaja, zdobyliby

dla siebie sami? Ale dalej jest wielki œwiat, który wiecznie siê wtr¹ca i na

d³u¿sz¹ metê skoñczycie, p³aszcz¹c siê przed Rosj¹ albo Ameryk¹, nie zdo-

³acie unikn¹æ takiego losu. Jeœli s¹dzicie, ¿e mo¿ecie byæ panami we w³a-

snym kraju, jesteœcie nawet g³upsi, ni¿ was o to podejrzewa³em.

Wytrzyma³a jego spojrzenie, a potem g³osem cichym i spokojnym po-

wiedzia³a:

– Ale mo¿emy spróbowaæ.

– Nigdy siê wam nie uda – odrzek³ opuszczaj¹c rêkê. – To jest œwiat

¿r¹cych siê psów, a wasze pañstwo to jeden z och³apów, o który walcz¹ wiel-

kie kundle. To œwiat, w którym obowi¹zuje zasada: po¿ryj albo zostaniesz

po¿arty, zabij albo zginiesz.

– Nie wierzê w to – odpowiedzia³a.

Parskn¹³ urywanym œmiechem.

– Czy¿by? To co tu robimy, do jasnej cholery? Dlaczego po prostu nie

spakujemy manatków i nie wrócimy do domu? Udawajmy, ¿e po drugiej

stronie rzeki nie ma nikogo, kto chcia³by nas na miejscu ukatrupiæ.

Nie potrafi³a na to odpowiedzieæ. Obj¹³ j¹ i poczu³a na kolanie jego

d³oñ, która pod spódnic¹ jê³a sun¹æ po udzie. Wyrwa³a siê i z ca³ej si³y ude-

background image

145

rzy³a go w twarz otwart¹ d³oni¹. Patrzy³ na ni¹ z wyrazem zaskoczenia

w oczach i pociera³ policzek.

– To ty jesteœ jednym z tych s³abeuszy, Timie O’Hara! – wykrzyknê³a. –

To ty jesteœ jednym z tych, którzy gin¹ i zostaj¹ po¿arci. Brak ci odwagi

i zawsze szukasz ucieczki w kieliszku, w ramionach kobiety, zreszt¹, co to

ma za znaczenie, w czym. Jesteœ ¿a³osnym, przetr¹conym cz³owiekiem.

– Chryste, co ty o mnie wiesz? – powiedzia³ dotkniêty wzgard¹ w jej

g³osie, ale œwiadom, ¿e owa wzgarda podoba mu siê bardziej ni¿ wspó³czucie.

– Niewiele. Ale to, co wiem, nie bardzo mi siê podoba. Jesteœ gorszy od

Peabody’ego. Tamten jest s³abym cz³owiekiem, który nic na to nie mo¿e

poradziæ. Ty jesteœ cz³owiekiem silnym, który nie chce byæ silny. Przez ca³y

czas gapisz siê we w³asny pêpek, przeœwiadczony, ¿e to œrodek wszechœwia-

ta. I za grosz nie ma w tobie ludzkiego wspó³czucia.

– Wspó³czucia?! – wrzasn¹³. – Nie potrzebujê twojego wspó³czucia. Nie

mam czasu dla ludzi, którzy siê nade mn¹ lituj¹. Nie potrzebujê tego.

– Ka¿dy tego potrzebuje – odpar³a. – Boimy siê wszyscy. Lêk czy strach

to uczucia ludzkie i ka¿dy, kto twierdzi, ¿e siê nie boi, jest ³garzem. – Zaczê-

³a mówiæ ciszej. – Tim, przecie¿ nie zawsze by³eœ taki? Co spowodowa³o tê

zmianê?

Ukry³ g³owê w d³oniach. Czu³, jak coœ w nim siê prze³amuje; z trzaskiem

wali³y siê jego linie obronne, mury, za którymi ukrywa³ siê od tak dawna.

Uœwiadomi³ sobie prawdziwoœæ tego, co powiedzia³a mu Benedetta – ¿e jego

strach nie jest ¿adnym odstêpstwem od normy, lecz zwyk³¹ przypad³oœci¹ kon-

dycji ludzkiej i ¿e przyznanie siê do niego nie jest dowodem s³aboœci.

– Dobry Bo¿e, Benedetto, bojê siê – powiedzia³ zd³awionym g³osem. –

Bojê siê, ¿e znowu wpadnê w ich rêce.

– Komunistów?

Skin¹³ g³ow¹.

– Co ci zrobili?

Zacz¹³ opowiadaæ, a kiedy mówi³, jej twarz zbiela³a jak p³ótno. Mówi³ o ty-

godniach, gdy sk¹pany we w³asnych odchodach le¿a³ nagi w lodowatej celi;

o bezsennoœci, do jakiej go zmuszano, o nie koñcz¹cych siê przes³uchaniach,

o oœlepiaj¹cych lampach i elektrowstrz¹sach, wreszcie o poruczniku Fengu.

– Chcieli, ¿ebym siê przyzna³ do rozsiewania bakterii chorób zakaŸnych

– powiedzia³. Podniós³ g³owê i w blasku ksiê¿yca Benedetta ujrza³a œlady

³ez na jego twarzy. – Chcieli, ¿ebym siê przyzna³, ale nie przyzna³em siê; nie

by³o to prawd¹, wiêc nie przyzna³em siê. – Prze³kn¹³ œlinê. – Ale ma³o bra-

kowa³o.

W najg³êbszym zakamarku duszy poczu³a pal¹c¹ wzgardê dla samej sie-

bie – tego mê¿czyznê nazwa³a s³abeuszem. Przytuli³a jego g³owê do piersi

i poczu³a wstrz¹saj¹ce nim dr¿enie.

10 – Cytadela w Andach

background image

146

– Ju¿ dobrze, Tim. Ju¿ wszystko dobrze.

Poczu³ siê lekki, oczyszczony i uwolniony od tego wszystkiego, co od

tak dawna by³o w nim zamkniête. Jakimœ osobliwym sposobem, pozbywszy

siê tej psychicznej ropy, któr¹ obrzmia³a jego dusza, poczu³ siê wzmocniony

i pokrzepiony. Benedetta ze spokojem przyjê³a impet tych gwa³townych wy-

znañ, pocieszaj¹c go urywanymi czu³ymi s³owami. Czu³a siê zarazem m³od-

sza i starsza od niego, co wprawia³o j¹ w zak³opotanie i by³o Ÿród³em nie-

pewnoœci, jak ma siê zachowaæ. Na koniec gwa³townoœæ potoku jego s³ów

os³ab³a i wreszcie umilk³. Ciê¿ko opar³ siê o ska³ê, jak gdyby by³ fizycznie

wyczerpany. Trzyma³a obie jego d³onie.

– Przepraszam, Tim, za wszystko, co ode mnie us³ysza³eœ.

Zmusi³ siê do uœmiechu.

– Mia³aœ racjê. By³em skoñczonym sukinsynem, prawda?

– Mia³eœ po temu powody.

– Muszê przeprosiæ pozosta³ych – powiedzia³. – Za mocno ich popêdza³em.

– Tim, nie jesteœmy pionkami szachowymi – powiedzia³a ostro¿nie –

aby mo¿na nas by³o przesuwaæ, jak byœmy nie mieli uczuæ. A wiesz, robi³eœ

w³aœnie coœ takiego, rozstawiaj¹c po k¹tach mojego wujka, Willisa i Arm-

stronga… tak¿e Jenny… jak gdyby byli tylko instrumentami s³u¿¹cymi roz-

wi¹zaniu problemu. Bo widzisz, ten problem nie jest tylko twój, jest wspól-

ny. Willis pracowa³ ciê¿ej ni¿ ktokolwiek z nas. Nie powinieneœ by³ zacho-

wywaæ siê wobec niego tak, jak zachowa³eœ siê, kiedy nawali³ trebusz.

O’Hara westchn¹³.

– Wiem – powiedzia³. – Ale to chyba by³a ostatnia kropla. Czu³em siê

wtedy wkurzony na wszystko. Lecz go przeproszê.

– Post¹pi³byœ lepiej, gdybyœ mu pomóg³.

Skin¹³ g³ow¹.

– Pójdê ju¿. – Popatrzy³ na ni¹, zastanawiaj¹c siê, czy zniechêci³ j¹ do

siebie ju¿ na zawsze. Wydawa³o mu siê, ¿e kobieta, która wie o nim tyle,

¿adnym cudem nie mog³aby go pokochaæ. Ale wtedy Benedetta uœmiechnê³a

siê promiennie i poj¹³ z ulg¹, ¿e wszystko bêdzie w porz¹dku.

– IdŸ – powiedzia³a. – Odprowadzê ciê do kryjówki. – Czu³a, ¿e w jej

³onie nabrzmiewa niemal fizyczny ból, fala nieopanowanego, niepojêtego

szczêœcia. I zrozumia³a, ¿e myli³a siê s¹dz¹c, i¿ Tim nie jest dla niej. To by³

mê¿czyzna, z którym mog³a dzieliæ swe ¿ycie – i to ca³e ¿ycie.

Rozsta³ siê z ni¹ przy kryjówce. Zanim odszed³, poca³owa³a go. Widz¹c

jego mroczny cieñ schodz¹cy w dó³ zbocza, nagle coœ sobie przypomnia³a

i krzyknê³a:

– A co z twoj¹ rozdart¹ koszul¹?!

– Jutro! – odkrzykn¹³ niemal radoœnie i ruszy³ ku migoc¹cemu œwiat³u,

gdzie Willis prowadzi³ swój wyœcig z czasem.

background image

147

V

Poranek wstawa³ we mgle, ale wschodz¹ce s³oñce rych³o j¹ rozproszy-

³o. O œwicie odbyli przy trebuszu naradê, co maj¹ robiæ dalej.

– Jak s¹dzisz? – zapyta³ O’Hara Willisa. – Ile to jeszcze potrwa?

Armstrong zacisn¹³ zêby na ustniku swojej fajki i z zainteresowaniem

przygl¹da³ siê O’Harze. Coœ godnego uwagi przydarzy³o siê temu m³odzieñ-

cowi – i to coœ dobrego. Spojrza³ ku miejscu, sk¹d Benedetta obserwowa³a

most. Tego ranka jej rozpromienienie by³o nieprawdopodobne; bi³ od niej ja-

kiœ wewnêtrzny blask, który zdawa³ siê otaczaæ j¹ niemal dostrzegaln¹ aure-

ol¹. Armstrong uœmiechn¹³ siê. Szczêœcie tych dwojga by³o a¿ nieprzyzwoite.

– Teraz, przy dobrej widocznoœci, pójdzie szybciej – odpar³ Willis. – Daj-

my sobie jeszcze ze dwie godziny. – Jego twarz by³a œci¹gniêta i zmêczona:

– Zabierzmy siê do tego – powiedzia³ O’Hara.

Zamierza³ kontynuowaæ, ale nagle przerwa³ i przechyli³ g³owê na bok.

Po kilku sekundach Armstrong zorientowa³ siê, co s³yszy O’Hara – upiorny

poœwist przybli¿aj¹cego siê szybko odrzutowca.

Lec¹c na ma³ej wysokoœci w górê rzeki, nagle znalaz³ siê nad nimi. Roz-

leg³ siê skowyt, ziemiê musn¹³ cieñ, kiedy samolot przemkn¹³ nad ich g³o-

wami, by zacz¹æ strome wznoszenie i ostry zakrêt.

– ZnaleŸli nas! ZnaleŸli nas! – wrzasn¹³ Willis. Ogarniêty gor¹czkowym

podnieceniem, zacz¹³ podskakiwaæ i wymachiwaæ ramionami.

– To sabre! – krzykn¹³ O’Hara. – Wraca.

Obserwowali samolot, który osi¹gn¹wszy szczytowy punkt swojego ³u-

kowego wznoszenia siê, wraca³ ku nim w p³ytkim locie nurkowym. Panna

Ponsky krzycza³a co tchu w piersiach, wymachuj¹c ramionami jak semafor.

– To mi siê nie podoba… – powiedzia³ nagle O’Hara. – Rozproszcie siê,

ukryjcie.

W Korei widzia³ samoloty zachowuj¹ce siê w podobny sposób i sam to

robi³. Rzecz mia³a wszelkie znamiona pocz¹tku ataku na cele naziemne.

Rozproszyli siê jak kurczêta w obliczu nag³ej napaœci soko³a. I znów

nad ich g³owami sabre przemkn¹³ z rykiem, lecz nie rozleg³ siê grzechot

karabinów, a tylko s³abn¹cy skowyt silnika gnaj¹cej w dó³ rzeki maszyny.

Nadlatywa³ nad nich jeszcze dwukrotnie, a trasê jego przelotu znaczy³o dr¿e-

nie sztywnych ŸdŸbe³ trawy. A potem wystrzeli³ niemal pionowo w górê

i znikn¹³ za szczytami.

Wyszli z ukrycia i zbici w gromadkê spogl¹dali ku szczytom. Pierwszy

odezwa³ siê Willis.

– Niech ciê cholera! – wrzasn¹³ na O’Harê. – Dlaczego kaza³eœ nam siê

pochowaæ? Ten samolot na pewno nas szuka³!

background image

148

– Naprawdê? – zapyta³ O’Hara. – Benedetto, czy Kordyliera ma w swo-

ich si³ach zbrojnych samoloty sabre?

– To by³ myœliwiec naszego lotnictwa – odpar³a. – Ale nie wiem, z któ-

rego szwadronu.

– Nie dostrzeg³em oznaczeñ – powiedzia³ O’Hara. – Mo¿e ktoœ z was?

Nikt na nie nie zwróci³ uwagi.

– Chcia³bym wiedzieæ, z którego by³ szwadronu – powiedzia³ w zadu-

mie O’Hara. – To mog³oby wiele wyjaœniæ.

– Powiadam ci, ¿e mia³o to zwi¹zek z poszukiwaniami – upiera³ siê

Willis.

– Nic z tych rzeczy – odpar³ O’Hara. – Pilot wiedzia³ dok³adnie, dok¹d

zmierza – niczego nie szuka³. Ktoœ poda³ mu precyzyjne namiary. W tych

przelotach nad nami nie by³o ¿adnej niepewnoœci. Myœmy mu nic nie powie-

dzieli; Forester nic mu nie powiedzia³, bo dopiero opuszczaj¹ kopalniê. Wiêc

kto to zrobi³?

– Oni – odpar³ Armstrong, wskazuj¹c fajk¹ drugi brzeg rzeki. – Musimy

przyj¹æ, ¿e nie zwiastuje to niczego dobrego.

W O’Harze obudzi³a siê chêæ dzia³ania.

– DoprowadŸmy tê cholern¹ bestiê do porz¹dku. Chcê zniszczyæ most

najszybciej, jak to bêdzie mo¿liwe. Jenny, weŸ kuszê i idŸ w dó³ rzeki do

miejsca, z którego bêdziesz mia³a dobry widok na zakrêt drogi. Jeœli cokol-

wiek bêdzie przeje¿d¿aæ strzel, a potem co si³ w nogach wracaj do nas. Be-

nedetta, obserwuj most. Pozostali – do roboty.

Willis okaza³ nadmierny optymizm – minê³y dwie godziny, a trebusz

ci¹gle by³ w kawa³kach i bardzo daleki od pe³nej sprawnoœci. Otar³ twarz

usmolon¹ d³oni¹.

– Nie jest ju¿ tak Ÿle. Jeszcze godzina i powinno byæ wszystko w po-

rz¹dku.

Jednak ta godzina nie zosta³a im ju¿ dana.

– S³yszê ciê¿arówki! – krzyknê³a Benedetta.

A zaraz po jej s³owach rozleg³ siê grzechot strza³ów karabinowych z do³u

rzeki i jeszcze jeden odg³os, który zmrozi³ O’Harê, charakterystyczne ra-ta-ta-

ta broni maszynowej. Biegiem zbli¿y³ siê do Benedetty i wykrzykn¹³ bez tchu:

– Widzisz coœ?!

– Nie – odpar³a, ale zaraz doda³a: – Poczekaj… Tak, trzy ciê¿arówki, du¿e.

– ZejdŸ tutaj – powiedzia³ O’Hara. – Chcê siê przyjrzeæ.

Zsunê³a siê spomiêdzy ska³ i O’Hara zaj¹³ jej stanowisko. Z du¿¹ szyb-

koœci¹, ci¹gn¹c za sob¹ chmurê py³u, drog¹ nadje¿d¿a³a wielka, amerykañ-

ska ciê¿arówka, potem nastêpna i jeszcze jedna. Pierwsza by³a pe³na mê¿-

czyzn – przynajmniej dwudziestu ludzi uzbrojonych w karabiny. By³o w niej

coœ dziwnego, czego zrazu O’Hara nie umia³ nazwaæ po imieniu; ale potem

background image

149

dostrzeg³ siêgaj¹c¹ niemal ziemi stalow¹ p³ytê poni¿ej skrzyni, która zakry-

wa³a zbiornik paliwa – nieprzyjaciel przedsiêwzi¹³ œrodki ostro¿noœci.

Ciê¿arówka zatrzyma³a siê obok mostu. Bacz¹c, by mieæ miêdzy sob¹

a rzek¹ samochód, wysypali siê z niej ludzie. Druga ciê¿arówka zatrzyma³a

siê nieco dalej; nie mia³a pasa¿erów, oprócz dwóch ludzi w kabinie; O’Hara

nie móg³ dostrzec, jaki wiezie ³adunek. W trzeciej ciê¿arówce równie¿ je-

chali ludzie, choæ nie w takiej liczbie, jak w pierwszej; O’Harê przeszed³

dreszcz na widok zdejmowanego ze skrzyni i poœpiesznie unoszonego w ukry-

cie lekkiego karabinu maszynowego.

Odwróci³ siê i powiedzia³ do Benedetty:

– Podaj mi kuszê i œci¹gnij tu pozosta³ych.

Gdy jednak powtórnie spojrza³ za rzekê, nie dostrzeg³ ¿adnego celu.

Droga i zbocze góry sprawia³y wra¿enie wymar³ych, a strzelanie do której-

kolwiek z ciê¿arówek nie przynios³oby ¿adnej korzyœci.

Kiedy podeszli Armstrong i Willis, powiedzia³ im, co siê dzieje.

– Broñ maszynowa, to brzmi groŸnie – stwierdzi³ Willis. – Wiem o tym,

ale co mog¹ ni¹ zdzia³aæ takiego, czego nie osi¹gnêli karabinami? Chyba nie

bardzo pogarsza nasze po³o¿enie?

– Bêd¹ jej u¿ywaæ jak polewaczki – odpar³ O’Hara. – Mog¹c strzelaæ

ogniem ci¹g³ym, bêd¹ systematycznie macaæ tê stronê w¹wozu. Od tej chwi-

li u¿ywanie kuszy stanie siê bardzo niebezpieczne.

– Mówi³eœ, ¿e druga ciê¿arówka jest pusta – zauwa¿y³ Armstrong z zadum¹.

– Powiedzia³em tylko, ¿e nie przywioz³a ludzi. Musi w niej coœ byæ, ale paka

zakryta jest brezentem i nie mog³em nic zobaczyæ. Prawdopodobnie maj¹ tam roz-

k³adan¹ haubicê górsk¹ albo moŸdzierz, a jeœli maj¹ coœ w tym rodzaju, to klops.

Armstrong w roztargnieniu wystuka³ o ska³ê fajkê, zapominaj¹c, ¿e jest pusta.

– Rzecz¹ w tej chwili najw³aœciwsz¹ bêd¹ pertraktacje – powiedzia³ nie-

oczekiwanie. – Podczas swoich studiów nad oblê¿eniem nigdy nie natkn¹-

³em siê na przypadek, by w którymœ momencie do nich nie dosz³o.

– Rany boskie, gadaj do rzeczy – rzek³ O’Hara. – Mo¿esz pertraktowaæ

tylko wówczas, gdy masz coœ do zaoferowania. Te ch³opaki s¹ gór¹ i wiedz¹

o tym. Dlaczego mieliby pertraktowaæ? A, nawiasem mówi¹c, dlaczego mie-

libyœmy to robiæ my? Wiemy, ¿e obiecaj¹ nam gwiazdkê z nieba, ale wiemy

równie¿ cholernie dobrze, ¿e obietnic nie dotrzymaj¹. Wiêc jaki w tym sens?

– Mamy coœ do zaoferowania – powiedzia³ Armstrong spokojnie. – Mamy

Aguillara i on jest im potrzebny, wiêc go zaproponujemy. – Uniós³ d³oñ, by

uciszyæ protesty pozosta³ych. – Wiemy, co zaoferuj¹ w zamian: ¿ycie. I wie-

my, co s¹ warte ich obietnice, lecz to rzecz bez znaczenia. Och, nie damy im

Aguillara, ale przy odrobinie szczêœcia mo¿emy przeci¹gn¹æ pertraktacje do

kilku godzin. A kto wie, jakie znaczenie mog¹ mieæ te godziny póŸniej.

O’Hara zastanowi³ siê przez chwilê.

background image

150

– Willis, co o tym s¹dzisz?

– Niczym nie ryzykujemy, a mamy szansê zyskaæ na czasie. Wszystko,

co robiliœmy dot¹d, by³o gr¹ na zw³okê.

– Moglibyœmy doprowadziæ trebusz do porz¹dku – kalkulowa³ O’Hara.

– Ju¿ to warte jest grzechu. Dobra, spróbujemy.

– Chwileczkê – powiedzia³ Armstrong. – Czy w tej chwili po tamtej

stronie coœ siê dzieje?

O’Hara spojrza³ na drugi brzeg w¹wozu; panowa³a tam cisza i spokój.

– Nic.

– S¹dzê, ¿e powinniœmy zaczekaæ, a¿ coœ zaczn¹ – doradza³ Armstrong.

– Przypuszczam, ¿e nowo przybyli i stara gwardia odbywaj¹ teraz naradê;

mo¿e potrwaæ chwilê i nie ma sensu jej przerywaæ. Ka¿da chwila zw³oki

dzia³a na nasz¹ korzyœæ, wiêc poczekajmy.

Benedetta, stoj¹ca dot¹d w milczeniu na uboczu, powiedzia³a:

– Jenny jeszcze nie wróci³a.

O’Hara obróci³ siê na piêcie.

– Naprawdê?

– Mo¿e zosta³a trafiona. Ten karabin maszynowy… – g³os Willisa za-

mar³ w pó³ zdania.

– Pójdê zobaczyæ – zaproponowa³a Benedetta.

– Nie – zaprotestowa³ O’Hara ostro. – To ja pójdê. Mo¿e trzeba j¹ bê-

dzie nieœæ, a ty nie zdo³asz tego zrobiæ. Lepiej zostañ na stra¿y, a pozostali

zajm¹ siê napraw¹ trebusza.

Ruszy³ z kopyta i pobieg³ po równym terenie, omijaj¹c przyczó³ek mo-

stowy, gdzie nie móg³ liczyæ na ¿adn¹ os³onê, a potem, manewruj¹c pomiê-

dzy ska³ami po jego przeciwleg³ej stronie, zacz¹³ siê posuwaæ w dó³ rzeki.

Wiedzia³ prawie na pewno, które miejsce wybra³a panna Ponsky. Bieg³ i kl¹³

pod nosem – jeœli zginê³a, nigdy sobie tego nie wybaczy.

Droga zajê³a mu dwadzieœcia minut – niez³y czas, bior¹c pod uwagê

ukszta³towanie terenu. Jednak kiedy przyby³ na wytypowane miejsce, nie

znalaz³ tam panny Ponsky. Znalaz³ trzy wbite grotami w ziemiê be³ty i coœ

jeszcze – ka³u¿ê lepkiej krwi na skale.

Schyli³ siê i dojrza³ kolejny krwawy œlad, a potem jeszcze jeden. Szed³

tym krwawym szlakiem blisko sto metrów i dopiero wówczas us³ysza³ s³aby

jêk i zobaczy³ pannê Ponsky, która le¿¹c w cieniu wielkiego g³azu, przycis-

ka³a d³oñ do lewego ramienia. Ukl¹k³ przy niej i uniós³ jej g³owê.

– Jenny, gdzie ciê trafili, w ramiê?

Otworzy³a oczy i z wysi³kiem skinê³a g³ow¹.

– Gdzie jeszcze?

Pokrêci³a przecz¹co g³ow¹ i wyszepta³a:

– Och, Tim, jak¿e mi przykro. Straci³am kuszê.

background image

151

– Nie przejmuj siê tym – powiedzia³ i uwa¿aj¹c, by nie naraziæ jej na

wstrz¹s, rozerwa³ jej bluzê na ramieniu. Odetchn¹³ z ulg¹; kula przesz³a tyl-

ko przez miêsieñ, nie ³ami¹c – na ile siê móg³ zorientowaæ – koœci, zatem

rana nie by³a zbyt groŸna. Jednak Jenny straci³a du¿o krwi i to os³abi³o j¹

w stopniu nie mniejszym ni¿ szok fizyczny.

– Ale nie mia³am prawa jej straciæ – powiedzia³a nieco g³oœniej. – Po-

winnam by³a trzymaæ j¹ mocno. Spad³a do rzeki, Tim. Tak mi przykro.

– Do cholery z kusz¹. Ty jesteœ wa¿niejsza.

Zatka³ oba wyloty rany kawa³kami materia³u wyrwanego ze swojej ko-

szuli i z grubsza obanda¿owa³.

– Czy jesteœ w stanie iœæ?

Spróbowa³a, ale nie mog³a, wiêc powiedzia³ beztrosko:

– Bêdê ciê musia³ nieœæ, po stra¿acku. Hop do góry!

Przerzuci³ j¹ przez ramiê i powoli ruszy³ w kierunku mostu. Gdy dotar³ do

kryjówki, przekaza³ j¹ w rêce Benedetty – Jenny znów by³a nieprzytomna.

– Tym bardziej potrzebne s¹ pertraktacje – powiedzia³ posêpnie do Arm-

stronga. – Musimy postawiæ Jenny na nogi, ¿eby by³a w stanie uciekaæ. Dzia³o

siê coœ po tamtej stronie?

– Nic. Ale prawie skoñczyliœmy z trebuszem.

Niewiele póŸniej dwóch mê¿czyzn zaczê³o œci¹gaæ brezent z drugiej ciê-

¿arówki i O’Hara powiedzia³:

– No, spróbujmy. – Nabra³ w p³uca powietrza i krzykn¹³ po hiszpañsku:

– Señores! Chcia³bym pomówiæ z waszym dowódc¹. Niech wyjdzie do przo-

du. Nie bêdziemy strzelaæ.

Obaj mê¿czyŸni stanêli jak wryci i popatrzyli po sobie. Potem, wci¹¿

niezdecydowani, popatrzyli na drug¹ stronê w¹wozu.

Wydawa³o siê, ¿e podjêli postanowienie. Jeden z nich odbieg³ i nieba-

wem spomiêdzy ska³ wyszed³ wielki, brodaty mê¿czyzna, zszed³ na dó³ i zbli-

¿y³ siê do przypór mostu.

– Czy mówi señor Aguillar?! – wrzasn¹³.

– Nie! – odkrzykn¹³ O’Hara, przechodz¹c na angielski. – O’Hara.

– Ach, pilot. – Ros³y mê¿czyzna odpowiedzia³ po angielsku, w niema-

³ym stopniu zaskakuj¹c O’Harê oczywist¹ znajomoœci¹ ich to¿samoœci. –

Czego pan sobie ¿yczy, señor O’Hara?

Benedetta, która tymczasem wróci³a, powiedzia³a szybko:

– Ten cz³owiek nie jest z Kordyliery. Ma kubañski akcent.

O’Hara puœci³ do niej oko.

– Señor Cubano, dlaczego do nas strzelacie?

Ros³y mê¿czyzna rozeœmia³ siê jowialnie.

– Czy¿by nie spyta³ pan o to señora Aguillara? A mo¿e wci¹¿ u¿ywa

nazwiska Montes?

background image

152

– Nie mam z Aguillarem nic wspólnego! – krzykn¹³ O’Hara. – Nic mi

do jego spraw. I mam po dziurki w nosie tego strzelania do mnie.

Kubañczyk odrzuci³ g³owê i klepi¹c siê po udzie, ponownie siê roze-

œmia³.

– Zatem?

– Chcê siê st¹d wydostaæ.

– Co z Aguillarem?

– Bierzcie go sobie. Przecie¿ po to tu jesteœcie, nieprawda?

Kubañczyk zamilk³, jak gdyby zastanawia³ siê g³êboko.

O’Hara powiedzia³ do Benedetty:

– Kiedy ciê uszczypnê, wrzaœnij z ca³ych si³.

Popatrzy³a na niego zdumiona, a potem skinê³a g³ow¹.

– Niech pan przyprowadzi Aguillara do mostu, a bêdzie pan móg³ odejœæ

wolno, señor O’Hara.

– A co z dziewczyn¹? – zapyta³ O’Hara.

– Dziewczynê, oczywiœcie, tak¿e chcemy mieæ.

O’Hara uszczypn¹³ Benedettê w ramiê, ona zaœ wyda³a mro¿¹cy krew

w ¿y³ach okrzyk, artystycznie urwany, jakby przez d³oñ zaciœniêt¹ raptem na

jej ustach. O’Hara uœmiechn¹³ siê do niej. Odczeka³ kilka chwil, zanim po-

nownie podniós³ g³os.

– Proszê o wybaczenie, señor Cubano, mieliœmy drobne k³opoty. – Po-

zwoli³, by do jego g³osu wœliznê³a siê ostro¿noœæ. – Nie jestem tu sam… s¹

równie¿ inni.

– Wszyscy odejdziecie wolno – powiedzia³ ros³y mê¿czyzna wspania³o-

myœlnie. – Osobiœcie dostarczê was do San Croce. Teraz doprowadŸcie Agu-

illara do mostu. Kiedy tylko go przejmiemy, wszyscy bêdziecie mogli odejœæ.

– To niemo¿liwe – odpar³ O’Hara. – Aguillar jest w pierwszej osadzie.

Poszed³ tam, widz¹c, co siê dzieje przy moœcie. Potrzeba czasu, by sprowa-

dziæ go na dó³.

Kubañczyk podejrzliwie podniós³ twarz.

– Aguillar uciek³? – zapyta³ z niedowierzaniem.

O’Hara zakl¹³ w duchu; nie przypuszcza³, ¿e wrogowie maj¹ Aguillara

w takim powa¿aniu. Zaimprowizowa³ poœpiesznie:

– Zosta³ odes³any przez swojego przyjaciela Rohdego. Ale Rohde zgi-

n¹³ od kuli z waszej broni maszynowej.

– Ach, to ten cz³owiek, który niedawno do nas strzela³. – Kubañczyk,

najwyraŸniej niezdecydowany, popatrzy³ na sw¹ postukuj¹c¹ o ziemiê sto-

pê. Potem podniós³ g³owê. – Niech pan poczeka, señor O’Hara:

– Jak d³ugo?

– Tylko kilka minut.

Ruszy³ drog¹ pod górê i znikn¹³ pomiêdzy ska³ami.

background image

153

– Poszed³ naradziæ siê ze swoim zastêpc¹ – powiedzia³ Armstrong. –

Czy s¹dzisz, ¿e to kupi?

– Mo¿e – odpar³ Willis. – To atrakcyjna propozycja. Dobrze j¹ sprzeda-

³eœ. S¹dzi, ¿e to Rohde sk³ania³ nas do oporu, a teraz, kiedy zgin¹³, zaczyna-

my siê ³amaæ. To by³a bardzo dobra robota.

Po dziesiêciu minutach Kubañczyk znowu podszed³ do mostu, tym razem

w towarzystwie niskiego, krzepkiego mê¿czyzny, przypominaj¹cego Indianina.

– Doskonale! – krzykn¹³. – Jak powiadaj¹ norteamericanos, umowa stoi.

Ile czasu zajmie wam sprowadzenie Aguillara?

– To d³uga droga! – odkrzykn¹³ O’Hara. – Trochê to potrwa. Powiedz-

my, piêæ godzin.

Dwaj mê¿czyŸni po drugiej stronie naradzili siê, a potem Kubañczyk

wrzasn¹³:

– W porz¹dku! Piêæ godzin!

– I mamy rozejm? – zapyta³ O’Hara. – ¯adnej strzelaniny z obu stron?

– ¯adnej strzelaniny – obieca³ Kubañczyk.

O’Hara westchn¹³.

– Uda³o siê. Musimy skoñczyæ trebusz. Mamy piêciogodzinne odrocze-

nie. Benedetta, jak czuje siê Jenny?

– Bêdzie z ni¹ dobrze. Da³am jej gor¹cej zupy i owinê³am kocem. Musi

mieæ ciep³o.

– Piêæ godzin to nie za du¿o – powiedzia³ Armstrong. – Wiem, ¿e zarobili-

œmy je dziêki szczêœciu, ale to jednak ma³o. Mo¿e zdo³amy je nieco przeci¹gn¹æ.

– Mo¿emy spróbowaæ – rzek³ O’Hara. – Ale tylko trochê. Nabior¹ cho-

lernych podejrzeñ, jeœli po tym czasie nie zdo³amy im pokazaæ Aguillara.

Armstrong wzruszy³ ramionami.

– I có¿ mog¹ zrobiæ takiego, czego nie próbowali robiæ w ci¹gu minio-

nych trzech dni?

VI

Mija³y godziny.

Trebusz zosta³ zreperowany i O’Hara robi³ plany w zwi¹zku z nieuchron-

nym oblê¿eniem.

– Mamy jedn¹ kuszê i pistolet z jedn¹ kul¹ – powiedzia³ – a to ogranicza

nasze mo¿liwoœci w walce na krótszy dystans. Benedetto, kiedy tylko Jenny

bêdzie mog³a chodziæ, zaprowadzisz j¹ do osady. Nie zdo³a poruszaæ siê

szybko, wiêc raczej wyruszcie zawczasu, na wypadek gdyby tu mia³o rozpê-

taæ siê piek³o. Wci¹¿ nie wiem, co maj¹ w drugiej ciê¿arówce, ale z pewno-

œci¹ nie jest to nic dla nas przyjemnego.

background image

154

Benedetta i panna Ponsky wyruszy³y zatem, bior¹c ze sob¹ ³adunek kok-

tajli Mo³otowa. Armstrong i O’Hara obserwowali most, Willis zaœ majstro-

wa³ przy trebuszu, wykonuj¹c mnóstwo niepotrzebnych czynnoœci. Na dru-

gim brzegu rzeki ludzie powy³azili spomiêdzy ska³ i zaroili siê na zboczu

góry, beztrosko pal¹c i gwarz¹c. O’Harze przypomnia³o to historie, jakie

s³ysza³ o pierwszym Bo¿ym Narodzeniu podczas I wojny.

Uwa¿nie policzy³ mê¿czyzn i wymieni³ spostrze¿enia z Armstrongiem.

– Naliczy³em trzydziestu trzech – powiedzia³.

– A ja trzydziestu piêciu – odrzek³ Armstrong. – Ale nie s¹dzê, by to

cokolwiek zmienia³o. – Popatrzy³ w cybuch swojej fajki. – Chcia³bym mieæ

trochê tytoniu – powiedzia³ poirytowany.

– Przykro mi. Nie mam ju¿ papierosów.

– Jesteœ wspó³czesnym ¿o³nierzem. Co byœ zrobi³ na ich miejscu? To

znaczy, jak byœ przeprowadzi³ nastêpny etap operacji?

O’Hara zamyœli³ siê.

– Trebuszem trochê zaszkodziliœmy mostowi, lecz nie zanadto. Kiedy tyl-

ko za³ataj¹ g³ówn¹ wyrwê, mog¹ rzuciæ na drug¹ stronê ludzi, ale nie samo-

chody. Ostrzeliwuj¹c ogniem ci¹g³ym nasz brzeg, przypuœci³bym atak, by

uchwyciæ przyczó³ek. Odepchn¹wszy nas od rzeki, doprowadz¹ resztê mostu

do stanu, który pozwoli na przerzucenie kilku d¿ipów. Potem u¿y³bym d¿ipów

w roli czo³gów i popêdzi³ nimi do kopalni najszybciej, jak to mo¿liwe – dotr¹

tam przed nami. A dok¹d mamy siê wycofaæ, jeœli opanuj¹ oba koñce drogi?

Niewiele mo¿emy zrobiæ, aby temu zapobiec. I to jest najgorsze.

– Mhm – zamamrota³ Armstrong posêpnie. – Podobnie oceniam sytu-

acjê. – Przekrêci³ siê na wznak. – Popatrz, chmurzy siê.

O’Hara odwróci³ siê i spojrza³ do góry. Gêstnia³ szarobury ob³ok, który

oblepi³ ju¿ wy¿sze szczyty, a teraz s³a³ mgliste macki w kierunku kopalni.

– Zanosi siê na œnieg – powiedzia³. – Jeœli kiedykolwiek istnia³a realna

szansa podjêcia skutecznych poszukiwañ z powietrza, to teraz ju¿ jej nie ma.

No i to musi z³apaæ Raya w po³owie drogi. – Zadr¿a³. – Wola³bym nie byæ

w ich skórze.

Obserwowali chmurê przez pewien czas i nagle Armstrong powiedzia³:

– Jednak dla nas mo¿e to byæ korzystne. Chyba opada ni¿ej. Nam przy-

da³aby siê dobra, gêsta mg³a.

Kiedy do zakoñczenia rozejmu pozosta³a godzina, pierwsze szare macki

mg³y poczê³y owijaæ siê wokó³ mostu. O’Hara usiad³, us³yszawszy warkot

samochodu. By³a to du¿a limuzyna marki Mercedes. Gdy wóz zatrzyma³ siê

za ciê¿arówkami, wysiad³ z niego mê¿czyzna w eleganckim, cywilnym ubra-

niu. O’Hara obserwowa³, jak podchodzi do mostu; zwróci³ uwagê na jego

krêp¹ budowê i toporne rysy. Szturchn¹³ Armstronga.

– Przyby³ komisarz – powiedzia³.

background image

155

– Rosjanin?

– Stawiam dolary przeciwko orzechom.

Rosjanin – jeœli istotnie nim by³ – pocz¹³ konferowaæ z Kubañczykiem,

a ich spór z pozoru zaognia³ siê, Kubañczyk bowiem gwa³townie wymachi-

wa³ ramionami, a Rosjanin, wsadziwszy d³onie g³êboko w kieszenie mary-

narki, oponowa³ mu niewzruszenie. Postawi³ na swoim, gdy¿ nagle Kubañ-

czyk odwróci³ siê, rzuci³ seriê krótkich rozkazów i w mgnieniu oka zbocze

po drugiej stronie w¹wozu zmieni³o siê w rozbiegane mrowisko. Obijaj¹cy

siê dot¹d ludzie znów zniknêli za ska³ami, jakby poch³onê³a ich góra. W go-

r¹czkowym poœpiechu czterej mê¿czyŸni zd¹¿yli œci¹gn¹æ brezent z drugiej

ciê¿arówki, a Kubañczyk wrzasn¹³ do Rosjanina i machn¹³ rêkoma. Rosja-

nin, rzuciwszy jedno d³ugie spojrzenie na drugi brzeg, odwróci³ siê nonsza-

lancko i ruszy³ w stronê swego samochodu.

– Rany boskie, zamierzaj¹ zerwaæ rozejm – powiedzia³ O’Hara przez

zaciœniête zêby. Uchwyci³ za³adowan¹ kuszê, gdy nagle rozszczeka³ siê ka-

rabin maszynowy, stebnuj¹c powietrze seri¹ pocisków. – Wracaj do trebu-

sza. – Uwa¿nie wycelowa³ w plecy Rosjanina, nacisn¹³ spust i ku swej roz-

paczy chybi³. Skuli³ siê, by na³adowaæ broñ ponownie, i w tym momencie

us³ysza³ ³omot katapulty – Willis poci¹gn¹³ dŸwigniê.

Kiedy ponownie podniós³ g³owê, przekona³ siê, ¿e trebusz równie¿ chy-

bi³. A jednoczeœnie poblad³, widz¹c, co œci¹gniêto z ciê¿arówki: by³a to kra-

townica. Szeœciu dŸwigaj¹cych j¹ ludzi dotar³o ju¿ do mostu. Za nimi pêdzi³

co si³ w nogach drugi oddzia³. ¯adnym cudem jeden be³t z kuszy nie zdo³a³-

by ich powstrzymaæ; a nie by³o ju¿ czasu na za³adowanie trebusza. Przejd¹

przez most w parê sekund, pomyœla³. Wrzasn¹³ do Willisa i Armstronga:

– Wycofaæ siê! W górê drogi, do osady! – I z kusz¹ gotow¹ do strza³u

pobieg³ w kierunku przyczó³ka mostowego.

Pierwszy mê¿czyzna by³ ju¿ na drugim brzegu i gna³ zygzakami z przy-

gotowanym automatem. O’Hara przykucn¹³ za ska³¹ i czeka³. Mg³a gêstnia-

³a raptownie – trudno by³o oceniæ odleg³oœæ, wiêc z poci¹gniêciem za spust

zwleka³ a¿ do chwili, gdy mê¿czyzna by³ oddalony o nie wiêcej ni¿ dwadzie-

œcia metrów.

Be³t a¿ po lotkê pogr¹¿y³ siê w piersi biegn¹cego; ten krzykn¹³ be³kotli-

wie i zwali³ siê na ziemiê wyrzucaj¹c rêce w górê, a zaciskaj¹c d³oñ w œmier-

telnym skurczu, poci¹gn¹³ za spust. O’Hara widzia³ resztê oddzia³u biegn¹-

c¹ w tyle, ostatni¹ zaœ rzecz¹, jak¹ dostrzeg³, zanim odwróciwszy siê, zacz¹³

uciekaæ, by³a rozci¹gniêta na ziemi postaæ – postaæ drgaj¹ca w rytm godz¹-

cych w niebo pocisków z opró¿nianego magazynka.

background image

156

Rozdzia³ 7

Rohde energicznie r¹ba³ lodow¹ œcianê toporkiem. Wyj¹³ go z czaszki

Peabody’ego – odra¿aj¹ca robota – ale teraz, odzyskawszy sw¹ oryginaln¹

funkcjê narzêdzia s³u¿¹cego przetrwaniu, toporek okazywa³ siê bardzo u¿y-

teczny. Przy samej œcianie, a z dala od grani urwiska, jak skot³owany stos

³achów le¿a³ Forester. Rohde zdar³ z cia³a Peabody’ego ca³¹ wierzchni¹ odzie¿

i u¿y³ jej do owiniêcia Forestera tak grubo, jak to by³o mo¿liwe. Dopiero

wówczas zepchn¹³ trupa w gêstniej¹ce w dole mg³y.

Potrzebowali ciep³a, poniewa¿ czeka³a ich straszna noc. Lodow¹ pó³kê

spowi³a teraz mg³a i w raptownych porywach zaczyna³ padaæ deszcz. Kry-

jówka by³a spraw¹ absolutnie niezbêdn¹. Rohde przerwa³ na moment pracê,

pochyli³ siê nad wci¹¿ przytomnym Foresterem i poprawi³ zsuniêty z twarzy

kaptur. Potem podj¹³ r¹banie œciany lodowej.

Nigdy w ¿yciu Forester nie by³ tak przemarzniêty. Mia³ odrêtwia³e d³o-

nie i stopy i nieopanowanie szczêka³ zêbami. By³o mu tak zimno, ¿e rozcho-

dz¹ce siê z jego piersi fale bólu zdawa³y siê go grzaæ i zapobiega³y utracie

przytomnoœci. Wiedzia³, ¿e nie mo¿e do tego dopuœciæ, poniewa¿ Rohde prze-

strzega³ go przed tym, podkreœlaj¹c wagê ostrze¿eñ energicznie wymierza-

nymi policzkami.

Naprawdê niewiele brakowa³o, pomyœla³, jeszcze parê ciêæ scyzoryka

Peabody’ego, a lina zerwa³aby siê, œl¹c go w ostatni¹ podró¿ ku zaœnie¿o-

nym zboczom g³êboko w dole. Mimo wczeœniejszych obiekcji Rohde nie

zawaha³ siê zabiæ cz³owieka, gdy zasz³a taka koniecznoœæ. A mo¿e to nie

by³o tak – mo¿e wyznawa³ zasadê wydatkowania tylko takiej iloœci energii,

jakiej wymaga³o zadanie? Forester, obserwuj¹c miarowe uderzenia toporka

i kolejno odpadaj¹ce z³omy lodu, nagle zachichota³. Klasyczny zabójca,

background image

157

wprost z podrêcznika. Anemiczny chichot zamar³, kiedy porazi³a go kolejna

fala bólu. Zacisn¹³ zêby i czeka³, a¿ minie.

Zabiwszy Peabody’ego, Rohde na d³u¿szy czas znieruchomia³; utrzy-

mywa³ linê w napiêciu w obawie, ¿e cia³o Peabody’ego zsunie siê do

grani, poci¹gaj¹c za sob¹ Forestera. Potem zacz¹³ wbijaæ czekan w œnieg.

Mia³ nadziejê zaczepiæ na nim linê; jednak pod cienk¹ warstw¹ œniegu

napotka³ lód, a dysponuj¹c tylko jedn¹ woln¹ rêk¹, nie zdo³a³ wbiæ cze-

kana g³êbiej.

Wówczas zmieni³ taktykê. Wyci¹gn¹³ czekan i, przestraszony mo¿liwo-

œci¹ zeœlizgniêcia siê po g³adkim lodzie, najpierw wyr¹ba³ dwa solidne do³-

ki, w których zapar³ siê nogami. By stan¹æ, zacz¹³ podci¹gaæ siê na linie;

czu³, jak przesuwa siê przy tym cia³o Peabody’ego. Zaprzesta³ tego, nie wie-

dzia³ bowiem, w jakim stopniu lina zosta³a nadwyrê¿ona; obawia³ siê, ¿e

mo¿e pêkn¹æ i Forester spadnie.

Uj¹³ czekan i pocz¹³ wyr¹bywaæ w lodzie du¿¹ kolist¹ bruzdê o œrednicy

pó³ metra. Zadanie okaza³o siê wyj¹tkowo trudne, poniewa¿ zaimprowizo-

wane przez Willisa ostrze czekana by³o osadzone pod dziwnym k¹tem w sto-

sunku do rêkojeœci i w zwi¹zku z tym k³opotliwe w u¿yciu. Po niemal go-

dzinnej pracy pog³êbi³ bruzdê na tyle, ¿e mog³a siê w niej pomieœciæ lina,

któr¹ nastêpnie ostro¿nie rozwin¹³ z pasa i zaczepi³ na stworzonym przez

siebie lodowym grzybie.

To pozwoli³o mu podejœæ do grani urwiska. Nie uczyni³ tego natych-

miast, lecz sta³ przez chwilê, tupi¹c nogami i rozprostowuj¹c miêœnie, aby

pobudziæ kr¹¿enie krwi; zbyt d³ugo le¿a³ w bardzo niewygodnej pozycji.

Kiedy spojrza³ z krawêdzi, dostrzeg³, ¿e Forester jest nieprzytomny i z po-

chylon¹ na ramiê g³ow¹ dynda na koñcu liny.

W miejscu, w którym naci¹³ j¹ Peabody, lina by³a bardzo wystrzêpiona.

Rohde odwin¹³ z pasa krótki odcinek i ostro¿nie przywi¹za³ go powy¿ej i po-

ni¿ej potencjalnego punktu pêkniêcia. Uporawszy siê z tym, pocz¹³ wci¹gaæ

bezw³adne i ciê¿kie cia³o Forestera. Bez sensu by³o podejmowanie dzisiaj

dalszego marszu. Stan Forestera nie pozwala³ mu praktycznie na ¿aden ruch;

upadek brutalnie zacisn¹³ linê na jego piersi i Rohde ostro¿nymi dotkniêcia-

mi stwierdzi³; ¿e kilka ¿eber co najmniej pêk³o, a mo¿e nawet zosta³o z³ama-

nych. Owin¹³ wiêc Forestera w ciep³e ubrania, a sam przysiad³ na pó³ce,

zastanawiaj¹c siê, co robiæ dalej.

By³o to z³e miejsce na spêdzenie nocy, nawet pogodnej – a na tak¹ siê

nie zanosi³o. Lêka³ siê, ¿e jeœli wicher osi¹gnie moc, jak¹ zwykle miewa

podczas zamieci, to wówczas œnie¿ny nawis na lodowej œcianie runie; a jeœli

to nast¹pi, bêdzie po nich. Musieli mieæ schronienie przed wiatrem i œnie-

giem. Uj¹³ toporek, wytar³ jego ostrze i zacz¹³ wyr¹bywaæ w lodowej œcianie

p³ytk¹ niszê.

background image

158

II

Tu¿ po zapadniêciu zmroku wiatr wzmóg³ siê, a Rohde pracowa³ dalej.

Gdy uderzy³y weñ pierwsze wœciek³e podmuchy, przesta³ r¹baæ i popatrzy³

doko³a zmêczonym wzrokiem; harowa³ trzy godziny, ³upi¹c twardy lód narzê-

dziem têpym i zupe³nie siê do tego nie nadaj¹cym. Niewielkie wg³êbienie,

jakie wyr¹ba³, z ledwoœci¹ mog³o pomieœciæ ich obu, ale musia³o wystarczyæ.

Zaci¹gn¹³ Forestera do niszy i opar³ o œcianê w g³êbi. Przyniós³ trzy

tobo³ki i u³o¿y³ je w wejœciu na kszta³t niskiego i ca³kowicie niewystarczaj¹-

cego murku, który mia³ pe³niæ rolê zapory przed nawiewanym œniegiem.

Poszpera³ w kieszeniach i zwróci³ siê do Forestera:

– Masz – powiedzia³ z naciskiem. – ¯uj to.

Forester coœ wymamrota³, a Rohde wymierzy³ mu policzek.

– Nie powinieneœ spaæ. Jeszcze nie… Musisz ¿uæ kokê. – Przemoc¹

otworzy³ usta Forestera i wsun¹³ w nie zielony kwadracik.

Rozwiniêcie tobo³u i z³o¿enie prymusa zajê³o mu pó³ godziny. Mia³ prze-

marzniête palce i odczuwa³ skutki choroby wysokoœciowej – utratê energii

i psychiczne oszo³omienie, które zwielokrotnia³o czas ka¿dej czynnoœci.

Wreszcie uruchomi³ kuchenkê, która dawa³a niewiele ciep³a i jeszcze mniej

œwiat³a, ale jednak zdecydowanie poprawi³a sytuacjê.

Z kilku klamer i kawa³ków koca wykona³ prowizoryczn¹ os³onê przed

wiatrem. Na szczêœcie wicher wia³ od prze³êczy, ponad œcian¹ lodow¹; byli

zatem w miejscu stosunkowo dobrze os³oniêtym. Jednak jadowite zawiro-

wania wdziera³y siê niekiedy do niszy, nios¹c ze sob¹ rozszala³¹ chmurê

p³atków œniegowych i sprawiaj¹c, ¿e p³omieñ prymusa rozb³yska³ i hucza³.

Kierunek wiej¹cego wiatru wpêdzi³ Rohdego w przygnêbienie. Jeœli chodzi

o po³o¿enie kryjówki, by³o korzystne, ale jednoczeœnie nadbudowywa³ zas-

pê na szczycie œciany i wraz z jej rosn¹cym ciê¿arem zwiêksza³o siê prawdo-

podobieñstwo zawa³u. No, a poza tym, kiedy rankiem wyrusz¹ w drogê, bê-

dzie wia³ im prosto w twarz i przeszkadza³ we wspinaczce. Modli³ siê, aby

do tego czasu wiatr zmieni³ kierunek.

Niebawem stopi³ trochê œniegu; wystarczy³o na ciep³y napój. Ale smak

bulionu wywo³ywa³ u Forestera odruch wymiotny. Rohde podgrza³ nieco

wiêcej wody – ta przynajmniej nape³ni³a ich ¿o³¹dki odrobin¹ ciep³a.

Potem zabra³ siê za Forestera. Zbada³ jego rêce i nogi. Mimo wielu prote-

stów zacz¹³ je gwa³townie rozcieraæ. Po tym zabiegu Forester w pe³ni oprzytom-

nia³ i doszed³ do siebie. Teraz z kolei on rozmasowa³ d³oñmi stopy Rohdego.

– Miguelu, czy s¹dzisz, ¿e nam siê uda? – zapyta³.

– Tak – odpar³ Rohde krótko. Ale zaczyna³ mieæ w¹tpliwoœci. Przed

ostatecznym atakiem na prze³êcz Forester nie by³ w najlepszym stanie. Nie

background image

159

by³o to najodpowiedniejsze zajêcie dla cz³owieka z popêkanymi ¿ebrami. –

Nie mo¿esz siedzieæ nieruchomo – powiedzia³. – Bez przerwy poruszaj pal-

cami r¹k i nóg, trzyj twarz, nos i uszy. Nie powinieneœ zasypiaæ.

– Lepiej pogadajmy – zasugerowa³ Forester. – To nie pozwoli zasn¹æ nam

obu. – Wyci¹gn¹³ szyjê i ws³ucha³ siê w zawodzenie wiatru. – Jeœli ten ha³as nie

ustanie, bêdzie to raczej wrzeszczenie do siebie. O czym bêdziemy rozmawiaæ?

Rohde mrukn¹³ i naci¹gn¹³ kaptur na uszy.

– Od O’Hary s³ysza³em, ¿e by³eœ lotnikiem.

– To prawda – odrzek³ Forester. – Lata³em pod koniec wojny, przede

wszystkim we W³oszech, na b³yskawicach. Potem, kiedy zaczê³a siê Korea,

wziêli mnie znowu, bo wiesz, by³em w rezerwie si³ powietrznych. Przesiad-

³em siê na odrzutowce i lata³em na sabre’ach przez ca³¹ wojnê koreañsk¹,

a przynajmniej do chwili, kiedy przeniesiono mnie do Stanów jako instruk-

tora. Chyba musia³em odbywaæ w Korei jakieœ wspólne misje z O’Har¹.

– Tak w³aœnie mówi³. A po Korei?

Forester wzruszy³ ramionami.

– Wci¹¿ mia³em lotniczego bzika. Spó³ka, dla której pracujê, specjalizuje

siê w obs³udze samolotów. – Uœmiechn¹³ siê. – Kiedy zdarzy³a siê ta ca³a

afera, jecha³em w³aœnie do Santillany, ¿eby sfinalizowaæ umowê z waszym

lotnictwem na dostawê sprzêtu. Wiesz, wci¹¿ macie sabre’y. Niekiedy udaje

mi siê na nich polataæ, pod warunkiem ¿e dowódca szwadronu jest przyzwo-

itym facetem. – Przerwa³. – Jeœli Aguillar wykrêci ten swój coup de etat, inte-

res mog¹ diabli wzi¹æ. Nie wiem, po jak¹ cholerê zadajê sobie ten ca³y trud.

Rohde uœmiechn¹³ siê.

– Dojœcie do w³adzy señora Aguillara nie zaszkodzi twoim interesom.

Bêdzie ci to pamiêta³, a ty nie bêdziesz musia³ dawaæ ³apówek, które na pewno

uwzglêdni³eœ ju¿ w swoich kalkulacjach. – Z jego g³osu przebija³a gorycz.

– Do diab³a – powiedzia³ Forester. – Wiesz, jak to jest w tych stronach

œwiata, a szczególnie pod rz¹dami Lopeza. Nie zrozum mnie Ÿle, jestem za

Aguillarem. My, biznesmeni, wolimy uczciwe rz¹dy, bo to znacznie u³atwia

wszystkie sprawy. – Zabi³ rêce. – Dlaczego popierasz Aguillara?

– Kordyliera jest moj¹ ojczyzn¹ – odrzek³ krótko, jak gdyby ju¿ to wyja-

œnia³o wszystko. Foresterowi przysz³o na myœl, ¿e spotkanie w Kordylierze

prawdziwego patrioty jest czymœ odrobinê niezwyk³ym, niczym spotkanie

hipopotama w Arktyce.

Milczeli przez chwilê, a potem Forester zapyta³:

– Która godzina?

Rohde dogrzeba³ siê do zegarka.

– Nieco po dziewi¹tej.

Forester zadygota³.

– Jeszcze dziewiêæ godzin do wschodu s³oñca.

background image

160

Ch³ód wgryza³ siê g³êboko w jego koœci, a porywy wiatru ch³oszcz¹ce

p³ytk¹ nieckê, przenika³y ca³¹ jego odzie¿, nawet skórzan¹ kurtkê O’Hary.

Zastanawia³ siê, czy rankiem bêd¹ jeszcze ¿yli. Z opowieœci i z lektur zna³

zbyt wiele historii o ludziach, którzy nawet w jego rodzinnym kraju i bli¿ej

cywilizacji umierali z zimna; nie mia³ z³udzeñ co do ich niepewnej sytuacji.

Rohde poruszy³ siê i zacz¹³ opró¿niaæ dwa tobo³ki. Starannie pouk³ada³

ich zawartoœæ w miejscu, z którego nie mog³y wysun¹æ siê na zewn¹trz, a po-

tem poda³ pusty pakunek Foresterowi.

– W³ó¿ do tego stopy – powiedzia³. – Da ci to pewn¹ ochronê przed

zimnem.

Forester wzi³¹³ pusty worek i szarpniêciem roz³ama³ pokrywaj¹c¹ go lodo-

w¹ pow³okê. W³o¿y³ do œrodka stopy i zaci¹gn¹³ sznurek na wysokoœci goleni.

– S³ysza³em, ¿e kiedyœ by³eœ ju¿ w tych stronach? – zapyta³.

– W lepszych warunkach – odpar³ Rohde. – Kiedy studiowa³em, wiele lat

temu. To by³a ekspedycja wysokogórska na ten szczyt, ten na prawo od nas.

– Uwieñczona sukcesem?

Rohde pokrêci³ g³ow¹.

– Próbowali trzy razy, odwa¿ni byli ci Francuzi. Potem jeden z nich

zgin¹³ i dali za wygran¹.

– Dlaczego przy³¹czy³eœ siê do nich? – zapyta³ Forester z zaciekawie-

niem.

Rohde wzruszy³ ramionami.

– Potrzebowa³em pieniêdzy, studenci zawsze ich potrzebuj¹, a traga-

rzom p³acono dobrze. A poza tym jako studenta medycyny interesowa³a mnie

soroche. Och, jaki sprzêt mieli ci faceci. Wyœcie³ane futrem ocieplacze, gru-

be skórzane buty, raki, puchowe kurtki, mocne nylonowe namioty i wielkie

zwoje liny, a do tego œwietne haki, które nie giê³y siê przy wbijaniu w ska³ê.

– By³ jak g³odomór, po¿¹dliwie wspominaj¹cy bankiet, w którym uczestni-

czy³.

– I przechodziliœcie prze³êcz?

– Od tamtej strony. Tak by³o ³atwiej. Spojrza³em z góry na tê stronê

i by³em rad, ¿e nie musieliœmy siê têdy wspinaæ. Na prze³êczy za³o¿yliœmy

obóz, trzeci obóz. Powoli zdobywaliœmy wysokoœæ, zatrzymuj¹c siê w ka¿-

dym obozie przez kilka dni, aby unikn¹æ soroche.

– Nie wiem, dlaczego ludzie ³a¿¹ po górach – powiedzia³ Forester z nut¹

irytacji w g³osie. – Bóg mi œwiadkiem, ¿e robiê to wbrew mojej woli. Nie

pojmujê, jakim cudem mo¿na to robiæ dla przyjemnoœci.

– Ci Francuzi byli geologami – rzek³ Rohde. – Nie wspinali siê dla sa-

mej wspinaczki. Zebrali w okolicznych górach mnóstwo próbek. Widzia³em

mapê, jak¹ wówczas sporz¹dzili, póŸniej opublikowano j¹ w Pary¿u. Prze-

czyta³em, ¿e znaleŸli wiele bogatych z³ó¿ minera³ów.

background image

161

– No i jaki i tego po¿ytek? – docieka³ Forester. – Przecie¿ tu nikt nie

mo¿e pracowaæ.

– Teraz nie – zgodzi³ siê Rohde. – Ale kto wie, co bêdzie kiedyœ. –

Z jego g³osu przebija³a pogodna pewnoœæ siebie.

Rozmawiali d³ugo. Ka¿dy z nich próbowa³ pogoniæ ospa³e wskazówki ze-

gara. Po jakimœ czasie Rohde zacz¹³ œpiewaæ – ludowe piosenki z Kordyliery,

a potem zapomniane niemieckie, których nauczy³ go ojciec. Repertuar Forestera

sk³ada³ siê z kilku amerykañskich kawa³ków, przy czym Forester stara³ siê uni-

kaæ wspó³czesnego popu i raczej trzyma³ siê piosenek swojej m³odoœci. By³

w po³owie I ’ve Been Working on the Railroad, kiedy gdzieœ z lewej strony roz-

leg³o siê silne grzmotniêcie, które na moment zag³uszy³o nawet wycie wichury.

– Co to by³o? – zapyta³ sp³oszony.

– Za³amuje siê nawis œnie¿ny – odpowiedzia³ Rohde. – Wiatr go nadbu-

dowa³, a teraz jest tak wielki, ¿e nie wytrzymuje w³asnego ciê¿aru. – Uniós³

wzrok ku sklepieniu niszy. – Módlmy siê, aby nie zawali³ siê tak¿e tutaj.

Zostalibyœmy pogrzebani ¿ywcem.

– Która godzina?

– Pó³noc. Jak siê czujesz?

Forester siedzia³ z ramionami skrzy¿owanymi na piersi.

– Cholernie przemarzniêty.

– A jak tam ¿ebra?

– Nic nie czujê.

Rohde by³ zatroskany.

– To niedobrze. Ruszaj siê, przyjacielu, ruszaj. – Pocz¹³ policzkowaæ

i masowaæ Forestera, a¿ ten, wyj¹c o zlitowanie, znów poczu³ ból w piersi.

Nieco po drugiej nad ranem zawali³ siê œnie¿ny nawis nad nisz¹, lecz

Rohde i Forester, zatopieni w na po³y rzeczywistym œwiecie zimna i odrê-

twienia, ogarniêci byli niebezpiecznym letargiem. Rohde s³ysza³ poprzedza-

j¹ce zawa³ poskrzypywanie i poruszy³ siê anemicznie, ale potem opad³ bez

si³. Zawa³owi towarzyszy³ huk przypominaj¹cy wybuch bomby, a do niszy

wdar³a siê chmura suchego, sypkiego œniegu, który dusi³ i ziêbi³.

Rohde toczy³ z nim bój, wykonuj¹c rêkoma p³ywackie ruchy. Fala œnie-

gu wnet zakry³a jego nogi i podpe³z³a do piersi. Wrzasn¹³ do Forestera:

– Oczyszczaj przestrzeñ przed sob¹!

Forester wyda³ z siebie jêk protestu i bezskutecznie machn¹³ ramiona-

mi. Na szczêœcie œnieg przesta³ nap³ywaæ, pozostawiaj¹c ich pogr¹¿onych

do wysokoœci barków. Po d³ugim, s³abn¹cym pomruku, który zdawa³ siê do-

chodziæ gdzieœ z bardzo daleka, uœwiadomili sobie, ¿e zapad³a nienaturalna

cisza. Odg³osy zamieci, które od tak dawna katowa³y ich uszy, ¿e przestali

zwracaæ na nie uwagê, umilk³y ca³kowicie i w ich uszach dzwoni³a teraz

rozdzieraj¹ca cisza.

11 – Cytadela w Andach

background image

162

– Co siê dzieje? – wymamrota³ Forester. Coœ wiêzi³o jego ramiona i nie

potrafi³ ich wyswobodziæ. Ogarniêty panik¹ zacz¹³ siê chaotycznie szamo-

taæ, a¿ Rohde krzykn¹³:

– Spokojnie! – W zamkniêtej przestrzeni jego g³os by³ bardzo donoœny.

Przez chwilê le¿eli nieruchomo, a potem Rohde poruszy³ siê ostro¿nie,

usi³uj¹c wymacaæ czekan. Otulaj¹cy go œnieg by³ puszysty i sypki i Rohde

przekona³ siê, ¿e mo¿e unieœæ ramiona w górê. Uwolniwszy je, zacz¹³ zgarniaæ

œnieg z twarzy i przylepiaæ go do œciany niszy. Nakaza³ Foresterowi robiæ to

samo. Wkrótce oczyœcili przestrzeñ na tyle du¿¹, ¿e mogli siê w niej poruszaæ.

Rohde wyci¹gn¹³ z kieszeni zapa³ki i próbowa³ je zapaliæ, ale wszystkie prze-

mok³y i wilgotne ³ebki kruszy³y siê przy pocieraniu o pude³ko.

– Mam zapalniczkê – powiedzia³ Forester z trudem.

Rohde us³ysza³ trzaœniêcie i ujrza³ jaskrawy punkt oœlepiaj¹cego œwia-

t³a. Odwróci³ wzrok od p³omienia i rozejrza³ siê doko³a. P³omyk pali³ siê

nieruchomo, bez ¿adnego migotania, i Rohde poj¹³, ¿e zostali zasypani. Tam,

gdzie powinno znajdowaæ siê wejœcie, wznosi³ siê nieprzerwany mur zbite-

go œniegu.

– Musimy wydr¹¿yæ otwór – powiedzia³ – albo siê udusimy.

Zacz¹³ szukaæ w œniegu toporka. D³ugo to trwa³o, a zanim go znalaz³,

jego palce napotka³y kilka innych rzeczy z ich ubogiego wyposa¿enia. Od-

k³ada³ je skrzêtnie na bok – od tej chwili wszystko sta³o siê wa¿ne.

Wzi¹³ toporek i siedz¹c z nogami przykrytymi œniegiem, pocz¹³ ci¹æ

wznosz¹c¹ siê przed nim œcianê. Chocia¿ zbita, nie by³a tak twarda jak lód,

w którym wyr¹ba³ niszê, czyni³ wiêc znaczne postêpy. Nie wiedzia³ jednak,

przez jak grub¹ warstwê bêdzie musia³ siê przebiæ. Zawa³ móg³ rozci¹gaæ siê

od lodowej œciany a¿ do samej grani urwiska – wówczas przebije siê na

zewn¹trz tu¿ nad bezdenn¹ otch³ani¹.

Odsun¹³ tê myœl od siebie i rytmicznie pracowa³ toporem, wycinaj¹c

otwór zaledwie takiej wielkoœci, by móg³ posuwaæ siê dalej. Forester wygar-

nia³ z dziury wyr¹bany œnieg i uklepywa³ go pod œcian¹. Po jakimœ czasie

zauwa¿y³:

– Jeœli tak dalej pójdzie, nie zostanie nam wiele miejsca.

Rohde zachowywa³ milczenie. Wygasi³ p³omieñ zapalniczki i kontynu-

owa³ pracê w ciemnoœciach. Kierowa³ siê dotykiem. Wreszcie przenikn¹³

w g³¹b œciany na tyle, na ile móg³ siêgn¹æ uzbrojonym w toporek ramieniem.

Wci¹¿ nie przebi³ siê na drug¹ stronê.

– Czekan – rzuci³ krótko.

Forester poda³ narzêdzie. Rohde wsun¹³ czekan w otwór i zacz¹³ pchaæ

ze wszystkich si³. Nie móg³ ju¿ r¹baæ, wiêc tylko napiera³ si³¹ swych miêœni.

Ku jego uldze nagle coœ siê podda³o i do pieczary wdar³ siê po¿¹dany stru-

mieñ zimnego powietrza. Dopiero wówczas uœwiadomi³ sobie, jak wielka

background image

163

duchota panowa³a w niszy. Zwali³ siê bez si³ na Forestera, dysz¹c z wysi³ku

i ³apczywie wci¹gaj¹c powietrze.

Forester zepchn¹³ go z siebie.

– Obwa³ ma jakieœ dwa metry gruboœci. Powinniœmy przebiæ siê bez

trudu – powiedzia³ Rohde po chwili.

– No to lepiej bierzmy siê do roboty – odpar³ Forester.

Rohde przemyœla³ propozycjê, ale jej nie przyj¹³.

– Mo¿e to najlepsze, co mog³o nas spotkaæ. Jest tu teraz cieplej, bo œnieg

os³ania nas przed wiatrem. Musimy tylko nie dopuszczaæ do zasklepienia

otworu. No i nie bêdzie ju¿ nastêpnego obwa³u.

– Dobra – zgodzi³ siê Forester. – Ty tu rz¹dzisz.

Ciep³o by³o tu pojêciem umownym. Rohde zlany by³ potem, a teraz czu³,

¿e pod jego ubraniem pot zamienia siê w lód. Niezgrabnie zacz¹³ siê rozbie-

raæ i kaza³ Foresterowi wymasowaæ ca³e swoje cia³o. W trakcie tego zabiegu

Forester wyda³ z siebie ciche parskniêcie i powiedzia³:

– £aŸnia turecka w temperaturach ujemnych. Muszê wprowadziæ to

w Nowym Jorku. Zarobimy furê pieniêdzy.

Rohde ubra³ siê i zapyta³:

– Jak siê czujesz?

– Diablo przemarzniêty – odpar³ Forester. – Ale poza tym w porz¹dku.

– Ten szok dobrze nam zrobi³ – powiedzia³ Rohde. – Szybko popadli-

œmy w odrêtwienie. Nie mo¿emy do tego dopuœciæ ponownie. Do œwitu zo-

sta³y nam jeszcze trzy godziny. Wiêc rozmawiajmy i œpiewajmy.

Zaczêli siê drzeæ, a dŸwiêk ko³acz¹cy siê w mizernej przestrzeni lodo-

wej niszy sprawia³, ¿e brzmieli, wedle s³ów Forestera, jak para cholernych

³azienkowych Carusów.

III

Pó³ godziny przed œwitem Rohde zacz¹³ wyr¹bywaæ przejœcie. I wreszcie

wyszli w szary œwiat porywistego wiatru i niesionego zamieci¹ œniegu. Warun-

ki panuj¹ce poza pieczar¹ zaszokowa³y Forestera. Chocia¿ by³ ju¿ dzieñ, wi-

docznoœæ ograniczona by³a do niespe³na dziesiêciu metrów, a wiatr zdawa³ siê

przewiewaæ cia³o na wylot. Przy³o¿y³ usta do ucha Rohdego i krzykn¹³:

– Ciut wieje, co?!

Rohde popatrzy³ na niego. Skrzywi³ wargi w ponurym grymasie.

– Jak twoje ¿ebra?

Pierœ bola³a Forestera przeraŸliwie, ale uœmiech mia³ pogodny.

– W porz¹dku. Da siê wytrzymaæ. – Wiedzia³, ¿e nie zdo³aj¹ prze¿yæ

kolejnej nocy w górach. Tego dnia musieli sforsowaæ prze³êcz. Albo zgin¹.

background image

164

Rohde pokaza³ w górê czekanem.

– Nawis formuje siê znowu. Ale nie jest taki straszny. Damy radê tam

wejœæ. Uporz¹dkuj tobo³ki.

Podszed³ do lodowej œciany i zrêcznie pocz¹³ wyr¹bywaæ stopnie, Fore-

ster zaœ zaj¹³ siê przepakowaniem sprzêtu. Nie by³o tego wiele. Trochê rze-

czy zagrzebanych pod œniegiem, stracili, a kilka innych Rohde uzna³ za nie-

potrzebne obci¹¿enie podczas ostatniego desperackiego ataku. Pozostawili

tylko te absolutnie niezbêdne.

Rohde najpierw wyr¹ba³ w piêtnastostopowej œcianie lodowej stopnie do

takiej wysokoœci, do jakiej móg³ siêgn¹æ stoj¹c na wzglêdnie solidnym grun-

cie. Nastêpnie wpi¹³ siê do haków i korzystaj¹c z ju¿ wykutych stopni, z ani-

muszem r¹ba³ dalej. Z myœl¹ o Foresterze robi³ stopnie bardzo g³êbokie.

Dopiero po godzinie uzna³, ¿e Forester mo¿e bezpiecznie wejœæ po œcianie.

Baga¿e zosta³y wci¹gniête na linie. Potem zacz¹³ siê wspinaæ asekuro-

wany przez Rohdego Forester. By³o to najtrudniejsze zadanie, jakiemu mu-

sia³ stawiæ czo³o w ca³ym swoim ¿yciu. W normalnych warunkach móg³by

niemal wbiec po szerokich i g³êbokich stopniach, ale teraz nagi lód parzy³ go

w d³onie przez rêkawice, dokucza³y mu ¿ebra, ból przenika³ go na wskroœ

przy ka¿dym uniesieniu ramion ponad g³owê i czu³ siê tak s³aby i zmêczony,

jak gdyby ¿ycie wyciek³o zeñ kropla po kropli. Osi¹gn¹³ jednak cel i jak

k³oda zwali³ siê u stóp Rohdego.

Wiatr by³ tu skowycz¹cym szatanem, który gna³ po prze³êczy, nios¹c ze

sob¹ szare chmury sypkiego œniegu i lodowych cz¹steczek k³uj¹cych twarz

i d³onie. Panowa³ zgie³k nie do opisania. Og³uszaj¹ce, zimne pandemonium

z lodowatego piek³a. Rohde pochyli³ siê nad Foresterem, os³aniaj¹c go przed

najgorszym impetem wichury, i kaza³ mu usi¹œæ.

– Nie mo¿esz tu siedzieæ! – wrzasn¹³. – Musisz siê ruszaæ! Nie czeka

nas ju¿ ¿adna ciê¿ka wspinaczka, a jedynie wchodzenie po zboczu na prze-

³êcz, a potem zejœcie na drug¹ stronê.

Forester wykrzywia³ twarz, gdy cz¹steczki lodu wbija³y siê w skórê jak

drzazgi. Spojrza³ w pe³ne determinacji oczy Rohdego.

– W porz¹dku, brachu – wychrypia³. – Gdzie mo¿esz iœæ ty, mogê i ja.

Rohde wcisn¹³ mu w d³oñ kilka kwadracików koki.

– Bêd¹ ci potrzebne.

Sprawdzi³ linê, któr¹ Forester by³ obwi¹zany w pasie, a potem podniós³ oba

tobo³ki, wa¿¹c je w d³oniach. Otworzy³ je i upchn¹³ ca³¹ zawartoœæ w jednym,

który nastêpnie, mimo protestów Forestera, zarzuci³ sobie na plecy. Pusty tobo-

³ek zosta³ porwany przez wiatr i znikn¹³ w szarych otch³aniach zamieci.

Forester chwiejnie wsta³ i ruszy³ szlakiem przecieranym przez Rohdego.

Przygarbi³ siê i opuœci³ g³owê, aby ochroniæ twarz przed dokuczliw¹ wichur¹.

Doln¹ czêœæ twarzy owin¹³ kapturem – nie móg³ jednak os³oniæ oczu, które nie-

background image

165

bawem poczerwienia³y i zaczê³y piec. W pewnej chwili podniós³ g³owê i wiatr

uderzy³ go wprost w usta, zapieraj¹c dech w piersi równie skutecznie, jak precy-

zyjny cios w splot s³oneczny. Poœpiesznie opuœci³ g³owê i ruszy³ dalej.

Zbocze nie by³o zbyt strome, znacznie ³agodniejsze ni¿ to poni¿ej urwisk,

co oznacza³o jednak, ¿e aby zyskaæ na wysokoœci, musieli przebyæ d³u¿sz¹

drogê. Próbowa³ siê w tym wszystkim po³apaæ. Musieli zrobiæ trzysta me-

trów wysokoœci, a zbocze mia³o nachylenie, powiedzmy, trzydzieœci stopni –

ale zaraz potem jego oszo³omiony umys³ pogubi³ siê w subtelnoœciach trygo-

nometrii i Forester da³ sobie spokój z obliczeniami.

Rohde brn¹³ dalej, przecieraj¹c szlak w g³êbokim œniegu i nieustannie bada-

j¹c czekanem teren przed sob¹, wiatr zaœ skowycza³ i szarpa³ go swymi lodowa-

tymi pazurami. Widocznoœæ nie siêga³a nawet dziesiêciu metrów, lecz wierzy³,

¿e zbocze oka¿e siê wystarczaj¹cym przewodnikiem. Nigdy nie przemierza³ tej

strony prze³êczy, ale ogl¹da³ j¹ z góry i mia³ nadziejê, ¿e jego pamiêæ jest precy-

zyjna i ¿e to, co mówi³ Foresterowi, oka¿e siê prawdziwe – a mianowicie, ¿e nie

czeka ich ju¿ powa¿na wspinaczka, lecz tylko zwyk³y marsz.

Gdyby by³ sam, móg³by poruszaæ siê znacznie szybciej. Ale teraz mu-

sia³ pomóc Foresterowi, wiêc zwolni³ tempo. Poza wszystkim innym pozwa-

la³o mu to oszczêdzaæ energiê, która – choæ by³ w formie lepszej ni¿ Forester

– nie by³a niewyczerpana. Ale w koñcu nie zwali³ siê z urwiska. Tak samo

jak Forester, szed³ zgiêty we dwoje, wiatr szarpa³ jego ubraniem, a œnieg

pokrywa³ kaptur coraz grubsz¹ warstw¹ lodu.

Po godzinie dotarli do niewielkiego progu, za którym zbocze by³o znacz-

nie ³agodniejsze, niemal p³askie. Zamieæ szala³a. W miarê marszu zalegaj¹-

ca tu warstwa œniegu stawa³a siê coraz grubsza. Rohde uniós³ g³owê i prze-

s³aniaj¹c oczy d³oni¹, spojrza³ ku górze. Nic nie dawa³o siê dostrzec, poza

szarym, wiruj¹cym œwiatem, który osacza³ ich ze wszystkich stron. Poczeka³

na Forestera i wrzasn¹³:

– Zostañ tutaj, pójdê trochê do przodu!

Forester skin¹³ g³ow¹ ze znu¿eniem, osun¹³ siê w œnieg i odwróciwszy

plecami do wichury, zwin¹³ siê w k³êbek. Rohde odwi¹za³ linê z bioder, rzu-

ci³ j¹ obok Forestera i ruszy³ przed siebie. Po przejœciu kilku kroków odwró-

ci³ siê i dostrzeg³ kontur skulonej postaci Forestera, a miêdzy sob¹ a nim –

g³êbokie œlady w œniegu. Stwierdziwszy z satysfakcj¹, ¿e zdo³a po nich wró-

ciæ, pogr¹¿y³ siê w szalej¹c¹ zamieæ.

Forester w³o¿y³ do ust nastêpny kawa³ek koki i zacz¹³ go powoli ¿uæ. Jego

rêka by³a niezdarna, wiêc musia³ zdj¹æ rêkawice, by podnieœæ kwadracik z d³oni.

By³ odrêtwia³y, przemarzniêty do koœci i tylko w ustach czu³ przyjemne cie-

p³o, sztuczne ciep³o koki. Straci³ poczucie czasu; jego zegarek stan¹³ dawno

temu. Nie umia³ okreœliæ, od jak dawna drepcz¹ tak po zboczu góry. Ch³ód

zdawa³ siê mroziæ nie tylko jego cia³o, ale i umys³. Odnosi³ wra¿enie, ¿e szli

background image

166

ju¿ tak od kilku godzin, a mo¿e tylko kilku minut; nie mia³ pojêcia. Wiedzia³

jedynie, ¿e zanadto siê tym nie przejmuje. ¯ywi³ przekonanie, ¿e skazany jest

na wieczny marsz i wspinaczkê w tym zimnym i martwym œwiecie gór.

Ogarniêty apati¹ d³ugo le¿a³ w œniegu, a potem, kiedy koka zaczê³a dzia-

³aæ, o¿ywi³ siê nieco i popatrzy³ w kierunku, w którym pod¹¿y³ Rohde. Wiatr

ci¹³ jego twarz, wiêc wzdrygn¹³ siê i w obronnym odruchu podniós³ d³oñ.

Zauwa¿y³, ¿e jego rêce sta³y siê ³uskowate i niebieskie jak skóra jaszczurki,

a palce s¹ pokaleczone w tysi¹cu miejsc przez gnane wiatrem drobiny lodu.

Po Rohdem nie by³o œladu. Forester znów siê odwróci³, czuj¹c w ¿o³¹dku

lekki przyp³yw paniki. Co siê stanie, je¿eli Rohde nie zdo³a go odnaleŸæ? Ale

jego umys³ by³ zbyt odrêtwia³y, zbyt oszo³omiony ch³odem i kok¹, by sk³oniæ

cia³o do jakiegokolwiek konstruktywnego wysi³ku. Ponownie osun¹³ siê w œnieg.

Rohde przywo³a³ go do ¿ycia gwa³townym szarpniêciem za ramiê.

– Cz³owieku, rusz siê. Nie powinieneœ tu siedzieæ i zamarzaæ. Wymasuj

sobie twarz i za³ó¿ rêkawice.

Mechanicznie podniós³ rêkê i nieskutecznie pocz¹³ wodziæ po policzku.

Nie czu³ ¿adnego dotyku. Tak twarz, jak i d³oñ zosta³y znieczulone przez

zimno. Rohde dwukrotnie wymierzy³ mu siarczysty policzek, co poirytowa-

³o Forestera.

– Ju¿ dobrze – wycharcza³. – Nie musisz mnie biæ.

Uderzeniami r¹k o cia³o przywróci³ w nich kr¹¿enie, a potem zacz¹³

masowaæ twarz.

– Przeszed³em jakieœ dwieœcie metrów! – krzykn¹³ Rohde. – Œnieg tam

do pasa i robi siê coraz g³êbszy. Nie mo¿emy iœæ w tym kierunku, musimy to

okr¹¿yæ.

Forester by³ zrozpaczony. Czy to siê nigdy nie skoñczy? Chwiejnie pod-

niós³ siê i zaczeka³, a¿ Rohde opasze siê lin¹. A potem pod¹¿y³ za nim szla-

kiem, odchodz¹cym od dotychczasowego pod k¹tem prostym. Teraz wiatr

atakowa³ ich z boku; przy gwa³towniejszych porywach grozi³ zwaleniem z nóg

i musieli dziwacznie siê krzywiæ, by utrzymaæ niepewn¹ równowagê.

Rohde wybra³ drogê umo¿liwiaj¹c¹ ominiêcie najg³êbszych zasp, ale

nie podoba³o mu siê, ¿e wi¹¿e siê to ze strat¹ wysokoœci. Co jakiœ czas pró-

bowa³ skrêciæ w stronê prze³êczy i za ka¿dym razem musia³ kapitulowaæ.

W koñcu znalaz³ jednak drogê ku górze, gdzie zbocze by³o bardziej strome

a pokrywa œnie¿na cieñsza. Znów szli pod wiatr i zyskali na wysokoœci.

Forester otêpiale pod¹¿a³ za Rohdem. Mechanicznie stawia³ nogê za nog¹

w tym niekoñcz¹cym siê, szarpanym marszu. Od czasu do czasu podnosi³

g³owê i w œnie¿nym pó³mroku widzia³ przed sob¹ sylwetkê przyjaciela. My-

œla³ wtedy tylko o jednym: by nie straciæ Rohdego z oczu i nie naprê¿aæ liny.

Niekiedy potyka³ siê, pada³, czu³ szarpniêcie; wtedy Rohde cierpliwie cze-

ka³, a¿ podniesie siê i bêd¹ mogli ruszyæ w górê – ci¹gle w górê.

background image

167

Nagle Rohde zatrzyma³ siê i Forester przykuœtyka³ do jego boku. Rohde

wyci¹gn¹³ przed siebie czekan i z nut¹ desperacji w g³osie powiedzia³ powoli:

– Ska³a. Znów natknêliœmy siê na ska³y.

Uderzy³ czekanem w oblodzony wystêp i lód roztrzaska³ siê. Uderzy³

znowu w obna¿on¹ ska³ê i na nieskalan¹ biel œniegu posypa³y siê brudnosza-

re od³amki.

– Ta ska³a jest zerodowana – powiedzia³ Rohde. – Bardzo krucha i oblodzona.

Forester zmusi³ swój rozleniwiony umys³ do pracy.

– Twoim zdaniem, jak daleko to siêga?

– Kto wie? – odpowiedzia³ pytaniem Rohde.

Odwróci³ siê i ukucn¹³ ty³em do wiatru. Forester poszed³ za jego przy-

k³adem.

– Nie mo¿emy siê na to wspinaæ. By³o dostatecznie Ÿle wczoraj, po tam-

tej stronie lodowca, kiedy nie wia³ wiatr, a my byliœmy wypoczêci. Podjêcie

takiej próby teraz by³oby szaleñstwem.

Zabi³ rêce.

– Mo¿e to tylko pojedynczy wystêp – zasugerowa³ Forester. – Przecie¿

widocznoœæ jest bardzo s³aba.

Rohde chwyci³ czekan.

– Zostañ tu. Sprawdzê.

Znów opuœci³ Forestera i zacz¹³ siê wspinaæ. Forester s³ysza³ przebijaj¹-

ce przez huk wiatru uderzenia czekana. W szarym zamêcie ginê³y kolejne

kawa³ki lodu i odpryski kamienia. Kierowany poci¹gniêciami Rohdego, wy-

dawa³ linê.

W³aœnie uniós³ rêkê, by owin¹æ twarz kapturem, kiedy Rohde odpad³.

Forester us³ysza³ s³aby okrzyk i dojrza³ bezkszta³tn¹ sylwetkê wal¹c¹ siê na

niego ze zgie³kliwego piek³a w górze. Chwyci³ linê, obróci³ siê i wbi³ nogi

g³êboko w œnieg, gotów przyj¹æ uderzenie. Rohde przetoczy³ siê obok niego

na ³eb na szyjê i zacz¹³ zeœlizgiwaæ siê w dó³ zbocza. Nagle zosta³ gwa³tow-

nie zatrzymany. Szarpniêcie liny omal nie zwali³o Forestera z nóg.

Forester nie popuszcza³, dopóki nie uzyska³ pewnoœci, ¿e Rohde ju¿ dalej

siê nie zsunie. Dostrzeg³, ¿e siê porusza, potem przekrêca i siada, a wreszcie

zaczyna masowaæ nogê.

– Miguel, nic ci siê nie sta³o?! – wrzasn¹³.

Zacz¹³ schodziæ.

Rohde podniós³ twarz i Forester ujrza³, ¿e ka¿dy w³osek jego kilkudnio-

wego zarostu pokryty jest szronem.

– Noga – powiedzia³ Rohde. – Zrani³em siê w nogê.

Forester pochyli³ siê nad nim, wyprostowa³ mu nogê i obmaca³ j¹. No-

gawka by³a rozdarta. Wsun¹³ d³oñ pod materia³ i poczu³ lepk¹ wilgotnoœæ krwi.

– Nie jest z³amana, ale nielicho j¹ pokiereszowa³eœ – stwierdzi³ po chwili.

background image

168

– Tam na górze jest strasznie – powiedzia³ Rohde z twarz¹ skrzywion¹ gry-

masem bólu. – Nikt nie zdo³a tego sforsowaæ… nawet przy dobrej pogodzie.

– Jak daleko siêga ska³a?

– Nie widzia³em koñca, ale w ogóle widzia³em niewiele. – Przerwa³. –

Musimy wróciæ i spróbowaæ z drugiej strony.

Forester by³ przera¿ony.

– Ale po drugiej stronie jest lodowiec. Przy takiej pogodzie nie zdo³amy

go przebyæ.

– Mo¿e po tej stronie lodowca równie¿ jest przyzwoita droga – powie-

dzia³ Rohde. Odwróci³ g³owê i spojrza³ ku ska³om, z których spad³. – Jedno

jest pewne: ta jest nie do przejœcia.

– Potrzebujemy czegoœ do obwi¹zania tej nogawki – rzek³ Forester. –

Nie jestem w tych sprawach specjalist¹, ale nie s¹dzê, by odmro¿enie skale-

czonego cia³a mog³o wyjœæ na dobre.

– Mój tobo³ek – powiedzia³ Rohde. – Pomó¿ mi.

Forester pomóg³ mu zdj¹æ baga¿, wysypa³ jego zawartoœæ na œnieg, a na-

stêpnie porwa³ kawa³ek koca na pasy, którymi obwi¹za³ mocno nogê Rohdego.

– Mamy coraz mniej sprzêtu – powiedzia³ nieweso³o. – Mogê trochê

tego towaru upchn¹æ po kieszeniach, ale nie bêdzie tego wiele.

– WeŸ prymus i naftê – rzek³ Rohde. – Skoro musimy dojœæ do lodowca,

mo¿e znajdziemy chroni¹cy przed wiatrem nawis, gdzie da siê zrobiæ jakieœ

ciep³e picie.

Forester wsun¹³ do kieszeni butelkê nafty i garœæ kostek roso³owych,

a potem przerzuci³ przez ramiê uwi¹zan¹ na kawa³ku kabla kuchenkê. W tym

czasie Rohde usiad³; skrzywi³ siê z bólu. Zacz¹³ przeczesywaæ œnieg rozcza-

pierzonymi palcami.

– Czekan – powiedzia³ gor¹czkowo. – Gdzie jest czekan?

– Nie widzia³em go – odpar³ Rohde.

Obaj wbili wzrok w rozwirowan¹ w dole szar¹ ciemnoœæ. Rohde poczu³

w ¿o³¹dku nag³¹ pustkê. Czekan by³ bezcenny; bez niego nigdy nie zaszliby

a¿ tak daleko. W¹tpi³, czy bez niego zdo³aj¹ dotrzeæ na prze³êcz. Spojrza³

ni¿ej i ujrza³, ¿e jego d³onie trzês¹ siê nieopanowanie. Wówczas zrozumia³,

¿e dociera do kresu swych si³ – tak fizycznych, jak i psychicznych.

Forester poczu³ nowy przyp³yw ducha.

– No i co z tego? – powiedzia³. – Ta cholerna góra robi³a wszystko, co

mog³a, ¿eby nas wykoñczyæ. I jak dot¹d – bez powodzenia. Przypuszczam,

¿e jej siê nie uda. Skoro doszliœmy a¿ tu, zdo³amy przejœæ resztê drogi. Do

prze³êczy zosta³o nieca³e dwieœcie metrów, dwieœcie parszywych metrów,

czy s³yszysz Miguelu?

Rohde uœmiechn¹³ siê ze znu¿eniem.

– Ale znów bêdziemy musieli traciæ wysokoœæ.

background image

169

– No to co? To po prostu jeden ze sposobów nabierania prêdkoœci. Tym razem

ja poprowadzê. Do miejsca, gdzie skrêcaliœmy, mogê iœæ po naszych œladach.

Ogarniêty takim niewyt³umaczalnym i nieracjonalnym optymizmem

Forester schodzi³ na dó³ z kuœtykaj¹cym za plecami Rohdem. Stwierdzi³, ¿e

marsz po œladach jest zupe³nie ³atwy, szed³ po nich nawet wówczas, gdy

bieg³y krêt¹ lini¹. Nie bardzo ufa³ swoim umiejêtnoœciom tropiciela i wie-

dzia³, ¿e raz zgubiwszy œlad, w tej zamieci ju¿ nigdy go nie odnajdzie. Jak

siê okaza³o, w miejscu, gdzie odbili w prawo, szlak by³ prawie niewidoczny,

wiatr niemal ca³kowicie zasypa³ go puszystym œniegiem.

Przystan¹³ i poczeka³ na Rohdego.

– Jak tam noga?

Rohde uœmiechn¹³ siê, co wygl¹da³o raczej jak grymas.

– Przesta³a boleæ. Jest odrêtwia³a z zimna i bardzo sztywna.

– Wiêc ja bêdê przecieraæ szlak – powiedzia³ Forester. – Ty lepiej przez

jakiœ czas odpuœæ to sobie. – Uœmiechn¹³ siê, czuj¹c sztywnoœæ swoich po-

liczków. – Mo¿esz u¿ywaæ liny jak uzdy: jedno szarpniêcie – iœæ w lewo,

dwa szarpniêcia – w prawo.

Rohde milcz¹co przytakn¹³ i ruszyli dalej. Rych³o Forester przekona³ siê,

¿e marsz po dziewiczym œniegu jest znacznie trudniejszy, zw³aszcza ¿e nie

mia³ czekana, którym móg³by badaæ teren przed sob¹. Wcale nie jest tu tak Ÿle,

pomyœla³, nie ma ¿adnych rozpadlin, ale rzecz stanie siê diablo ryzykowna,

jeœli bêdziemy musieli przeci¹æ lodowiec. Mimo trudów wêdrówki, psychicz-

nie czu³ siê znacznie lepiej ni¿ dot¹d. Obowi¹zki przewodnika utrzymywa³y

go w stanie czujnoœci i mobilizowa³y do pracy jego rozsychaj¹cy siê umys³.

Odnosi³ wra¿enie, ¿e wiatr nie jest ju¿ tak silny i mia³ nadziejê, ¿e nie-

bawem ucichnie. Od czasu do czasu, zreszt¹ zgodnie z instrukcj¹ Rohdego,

odbija³ w lewo lub w prawo, jednak za ka¿dym razem g³êbokie zaspy zmu-

sza³y go do powrotu na dotychczasowy szlak. Wreszcie, nie znalaz³szy do-

godnej drogi na prze³êcz, dotarli do labiryntu lodowych bloków.

Forester opad³ na kolana w œnieg i poczu³ na policzkach ³zy zawodu.

– Co teraz? – zapyta³. Ale bynajmniej nie oczekiwa³ satysfakcjonuj¹cej

odpowiedzi.

Rohde zwali³ siê obok niego i na po³y siedzia³, na po³y le¿a³ ze stercz¹c¹

w przodzie sztywn¹ nog¹.

– Wejdziemy nieco w g³¹b lodowca. Mo¿e znajdziemy jak¹œ kryjówkê.

Wiatr nie bêdzie tam tak dokuczliwy. – Popatrzy³ na zegarek, a potem przysta-

wi³ go do ucha. – Jest druga. Do zmroku zosta³y cztery godziny. Szkoda czasu,

ale musimy zjeœæ coœ gor¹cego, nawet gdyby mia³a to byæ tylko gor¹ca woda.

– Druga – powiedzia³ Forester z gorycz¹. – Czujê siê tak, jak gdybym

³azi³ wokó³ tej góry od stu lat, zawieraj¹c osobist¹ znajomoœæ z ka¿dym cho-

lernym p³atkiem œniegu.

background image

170

Wchodzili w powik³any labirynt lodowca. Forester czu³ œmiertelny lêk

przed zamaskowanymi rozpadlinami. Dwukrotnie wpad³ po pachy w g³êboki

œnieg, z którego Rohde wyci¹ga³ go nie bez k³opotów. Wreszcie znaleŸli to,

czego szukali – chroni¹cy przed wiatrem niewielki za³om w lodowej œcianie.

Szczêœliwi, ¿e nie smaga ich przenikliwy wicher, z ulg¹ osunêli siê w œnieg.

Rohde zmontowa³ prymus, rozpali³, a potem stopi³ nieco œniegu. Stwier-

dziwszy, ¿e tak jak poprzednio aromatyczny miêsny smak bulionu przypra-

wia ich o md³oœci, musieli zadowoliæ siê gor¹c¹ wod¹. Czuj¹c promieniuj¹-

ce z ¿o³¹dka ciep³o, Forester doœwiadczy³ osobliwego zadowolenia.

– Jak daleko st¹d do prze³êczy? – zapyta³.

– Mo¿e trzysta metrów – odpar³ Rohde.

– Tak, podczas tego odwrotu straciliœmy ze dwieœcie metrów. – Forester

ziewn¹³. – Chryste, jak dobrze schowaæ siê przed tym wiatrem. Jest mi przy-

najmniej dwa razy cieplej, czyli mam mniej wiêcej temperaturê zamarzania.

– Owin¹³ siê ciaœniej kurtk¹ i spojrza³ na Rohdego spod pó³przymkniêtych

powiek. Rohde, z oczyma przeszklonymi zmêczeniem, gapi³ siê apatycznie

na p³on¹cy prymus.

I tak le¿eli w swej lodowej kryjówce, gdy wokó³ hula³ wiatr, a smu¿ki

gnanego nim œniegu sp³ywa³y w maleñkich zawirowaniach do tej oazy ciszy.

IV

Rohde œni³.

Œni³, ¿e œpi. Œpi w olbrzymim puchowym ³o¿u, w którym tonie przepo-

jony bezgraniczn¹ rozkosz¹. £o¿e otoczy³o go swym miêkkim komfortem,

jednoczeœnie podtrzymuj¹c jego strudzone cia³o i pozwalaj¹c mu zatopiæ siê

we œnie. Powoli opada³ w ogromn¹ przepaœæ, sp³ywaj¹c coraz ni¿ej i ni¿ej,

a¿ nagle ze zgroz¹ poj¹³, ¿e to ulga umierania i ¿e kiedy ju¿ dotrze do dna

otch³ani, bêdzie martwy.

Przera¿ony usi³owa³ wstaæ, ale ³o¿e nie chcia³o go puœciæ i trzyma³o

swoimi chwytnymi mackami. Us³ysza³ ciche, ob³êdne œwiergotanie naœmie-

waj¹cych siê zeñ wysokich g³osów. Odkry³, ¿e w rêku trzyma d³ugi, ostry

nó¿ i wznosz¹c ramiê raz za razem pocz¹³ dŸgaæ ³o¿e, rwaæ poszwy, wyzwa-

laj¹c przy tym tumany piór, które wirowa³y w powietrzu przed jego oczyma.

Szarpn¹³ siê, wrzasn¹³ i otworzy³ oczy. Jego krzyk by³ zaledwie ¿a³o-

snym charczeniem. Poj¹³, ¿e pierzem by³y tañcz¹ce na wietrze p³atki œniegu

i ¿e za nimi rozpoœciera siê dzika pustynia lodowa. By³ odrêtwia³y z zimna.

Wiedzia³, ¿e jeœli teraz zaœnie, nie obudzi siê ju¿ nigdy.

W otoczeniu by³o coœ dziwnego, coœ, czego z pocz¹tku nie potrafi³ zi-

dentyfikowaæ. Zmusi³ siê do wysi³ku myœlowego i nagle poj¹³ – wiatr ucich³.

background image

171

Wsta³ sztywno i spojrza³ w niebo; mg³a rozwiewa³a siê gwa³townie i przez

rozbiegaj¹ce siê smugi dostrzeg³ skrawek b³êkitnego nieba.

Obróci³ siê ku Foresterowi, który wyci¹gniêty, z policzkiem przytulo-

nym do lodu le¿a³ nieruchomo. Zastanawia³ siê, czy Forester jest martwy.

Pochyli³ siê nad nim, potrz¹sn¹³, a jego g³owa opad³a na pierœ.

– ObudŸ siê – powiedzia³ Rohde, a s³owa z najwy¿szym trudem prze-

chodzi³y mu przez gard³o. – ObudŸ siê… no, dalej, obudŸ siê. – Z³apa³ go za

ramiê, mocno potrz¹sn¹³, a g³owa Forestera bezw³adnie przetoczy³a siê na

drug¹ stronê, jakby tkwi³a na przetr¹conym karku. Rohde uj¹³ nadgarstek

i zacz¹³ szukaæ pulsu; pod zimn¹ skór¹ wyczu³ s³abiutkie trzepotanie i zro-

zumia³, ¿e Forester wci¹¿ ¿yje, a zarazem – ledwo ¿yje.

Prymus by³ pusty. Ale w butelce pozosta³o jeszcze kilka kropli nafty.

Przela³ j¹ do kuchenki i zagrza³ trochê wody, któr¹ nastêpnie zwil¿y³ twarz

Forestera. Mia³ nadziejê, ¿e ciep³o przeniknie jakoœ w g³¹b i rozmrozi mózg.

Po chwili Forester poruszy³ siê i wymamrota³ coœ niezrozumiale.

Rohde wymierzy³ mu policzek.

– ObudŸ siê! Nie mo¿esz siê teraz poddawaæ! – Postawi³ Forestera na

nogi, a ten natychmiast upad³. Podniós³ go znowu i tym razem przytrzyma³.

– Musisz chodziæ! Nie mo¿esz spaæ! – Pogrzeba³ w kieszeni i znalaz³ ostatni

kawa³ek koki, który wcisn¹³ Foresterowi do ust. – ¯uj! ¯uj i ruszaj siê!

Stopniowo Forester zacz¹³ dochodziæ do siebie – nie odzyska³ jeszcze

przytomnoœci, ale móg³ ju¿ poruszaæ nogami jak automat. Rohde prowadza³

go w kó³ko, usi³uj¹c pobudziæ kr¹¿enie krwi. Ca³y czas przy tym mówi³. Nie

dlatego, by s¹dzi³, ¿e Forester go zrozumie, lecz aby przerwaæ œmierteln¹

ciszê, która teraz, po ustaniu wiatru, trzyma³a górê w okowach.

– Dwie godziny do zmierzchu – powiedzia³. – Za dwie godziny zrobi siê

ciemno. Musimy dotrzeæ na prze³êcz wczeœniej, na d³ugo wczeœniej. No, nie

ruszaj siê, zawi¹¿ê linê.

Forester sta³ pos³usznie, chwiej¹c siê lekko na nogach, a Rohde obwi¹-

zywa³ go lin¹ wokó³ bioder.

– Mo¿esz iœæ? Mo¿esz?

Forester skin¹³ powoli g³ow¹, wci¹¿ maj¹c pó³przymkniête oczy.

– Wiêc chodŸmy.

Znów wyprowadzi³ ich z lodowca na zbocze góry. Mg³a rozwia³a siê ju¿

i dok³adnie widzia³ siod³o prze³êczy, która zdawa³a siê byæ odleg³a zaledwie

o krok – ale d³ugi krok. Poni¿ej rozpoœciera³o siê nieprzerwane morze bia-

³ych chmur, z których s³oñce póŸnego popo³udnia krzesa³o oœlepiaj¹cy po-

blask. Sprawia³y wra¿enie tak materialnych, ¿e mo¿na by po nich chodziæ.

Popatrzy³ na rozci¹gaj¹ce siê przed nimi zaœnie¿one stoki i nagle do-

strzeg³ coœ, co przegapili w mroku zamieci – wyraŸn¹ grañ biegn¹c¹ do samej

prze³êczy. Warstwa œniegu powinna byæ na niej cienka, co znacznie u³atwi

background image

172

marsz. Szarpn¹³ linê i ruszy³ przed siebie, a potem obejrza³ siê przez ramiê

na Forestera, aby sprawdziæ, jak daje sobie radê.

Forester tkwi³ po uszy w mroŸnym koszmarze. By³o mu tak mi³o, tak

przytulnie, tak cudownie ciep³o, a tu raptem Rohde brutalnie sprowadzi³ go

na powrót w góry. Do diab³a, co odbi³o temu facetowi? Dlaczego ci¹gnie go

na jakiœ szczyt, zamiast pozwoliæ spaæ, jeœli w³aœnie tego chce? Ale Rohde

to przyzwoity goœæ, wiêc zrobi, co mu ka¿e. Ale dlaczego w³aœciwie to robi?

Dlaczego pcha siê na tê górê?

Próbowa³ tego dociec, ale powód stale mu siê wymyka³. Mgliœcie pa-

miêta³ upadek z urwiska i fakt, ¿e ten facet, ten Rohde ocali³ mu ¿ycie. Do

diab³a, czy to ci nie wystarczy? Jeœli goœæ ratuje ci ¿ycie, potem ma prawo

porozstawiaæ ciê trochê po k¹tach. Nie wiedzia³, o co Rohdemu chodzi, ale

kupowa³ to bez zastrze¿eñ.

I tak Forester wlók³ siê dalej, nie wiedz¹c dok¹d i dlaczego, zadowala-

j¹c siê tylko tym, ¿e idzie tam, gdzie prowadzi go Rohde. Ci¹gle upada³, bo

mia³ miêkkie nogi i nie potrafi³ sprawiæ, by czyni³y dok³adnie to, czego so-

bie ¿yczy. A ilekroæ pada³, Rohde cofa³ siê o d³ugoœæ liny i pomaga³ mu

wstaæ. Raz zacz¹³ siê zeœlizgiwaæ i Rohde niemal straci³ równowagê; nie-

wiele brakowa³o, aby obaj potoczyli siê w dó³ zbocza, lecz Rohde wbi³ obca-

sy w œnieg i zapobieg³ nieszczêœciu.

Chocia¿ Rohdemu przeszkadza³a sztywna noga, a Forester jeszcze bar-

dziej, utrzymywali niez³e tempo i siod³o prze³êczy przybli¿a³o siê coraz wy-

raŸniej. Pozostawa³o im jeszcze szeœædziesi¹t metrów wysokoœci, kiedy Fore-

ster osun¹³ siê po raz ostatni. Rohde cofn¹³ siê, utrzymuj¹c linê w napiêciu, ale

Forester nie zdo³a³ wstaæ. Ch³ód i wycieñczenie wyssa³y ca³¹ energiê z tego

silnego mê¿czyzny, który le¿a³ teraz w œniegu niezdolny do zrobienia ruchu.

Wróci³a mu jakaœ szczypta œwiadomoœci i popatrzy³ na Rohdego prze-

krwionymi oczyma. Z trudem prze³kn¹³ œlinê i wyszepta³:

РMiguelu, zostaw mnie. Nie dam rady. Ty musisz przejϾ.

Rohde przygl¹da³ mu siê w milczeniu.

– Cholera, zabieraj siê st¹d, do diab³a – wychrypia³ Forester.

By³o to ledwie s³yszalne. A przecie¿ by³ to najdonioœlejszy krzyk, na

jaki potrafi³ siê zdobyæ. Gwa³townoœæ tego wysi³ku przeros³a jego si³y i stra-

ci³ przytomnoœæ.

Wci¹¿ milcz¹c, Rohde pochyli³ siê i pochwyci³ Forestera w ramiona.

Z niema³ym trudem – a odgrywa³y tu rolê stromizna stoku, jego sztywna

noga i ogólne os³abienie – zdo³a³ przerzuciæ go sobie przez ramiê. Chwiej¹c

siê nieco pod ciê¿arem, uczyni³ pierwszy krok.

Potem nastêpny.

I dalsze. Ci¹gle w górê. Rozrzedzone powietrze œwista³o w jego krtani,

a miêœnie ud zdawa³y siê pêkaæ z wysi³ku. Sztywna noga nie bola³a, ale by³a

background image

173

utrudnieniem, poniewa¿ aby zrobiæ krok, musia³ wyrzucaæ j¹ do przodu gro-

teskowym ³ukiem. Za to kiedy przejmowa³a ciê¿ar, by³a cudownie niewzru-

szona. Zwisaj¹ce bezw³adnie ramiona Forestera przy ka¿dym ruchu klepa³y

go po nogach, co by³o irytuj¹ce, ale tylko do chwili, gdy to czu³ – potem

przesta³ odczuwaæ cokolwiek.

Jego cia³o by³o martwe. I tylko rozjarzona iskierka woli, p³on¹ca gdzieœ

w g³êbi jego duszy, utrzymywa³a go przy ¿yciu. Wpatrywa³ siê w ten p³o-

myk, jakby wzrokiem rozpala³ go jaœniej, kiedy zaczyna³ s³abn¹æ, i os³ania³

przed wszystkim, co mog³oby go wygasiæ. Nie dostrzega³ œniegu, nieba, tur-

ni i szczytów, otaczaj¹cych go ze wszystkich stron – nie widzia³ w ogóle nic

oprócz ciemniej¹cej mg³y haftowanej maleñkimi œwietlnymi punkcikami,

rozb³yskuj¹cymi w g³êbi jego oczu.

Jedna stopa do przodu – ³atwo, bo to ta zdrowa. Druga stopa zatacza

sztywny pó³³uk w poszukiwaniu punktu oparcia – tu sprawa by³a trudniej-

sza, poniewa¿ stopa by³a martwa i nie wyczuwa³ gruntu. Wolno, bardzo wolno

przerzuciæ ciê¿ar. Doskonale… to by³o dobre. Teraz druga stopa… znów

uwa¿aæ.

Zacz¹³ liczyæ, ale kiedy doszed³ do jedenastu, straci³ rachubê. Zacz¹³

znowu – tym razem doszed³ do oœmiu. Potem da³ ju¿ sobie spokój z licze-

niem, tylko szed³ przed siebie, rad, ¿e stawia stopê za stop¹.

Krok… staæ… wyrzuciæ… st¹pn¹æ… staæ… krok… staæ… wyrzuciæ…

st¹pn¹æ… staæ… krok… staæ… wyrzuciæ… st¹pn¹æ… staæ… wyrzuciæ…

Jakaœ jaskrawoœæ przewierci³a jego opuszczone powieki i uniós³ je, by prze-

konaæ siê, ¿e patrzy wprost w s³oñce.

Przystan¹³, a potem z wysi³kiem zamkn¹³ oczy, ale uczyni³ to dopiero

wówczas, kiedy na horyzoncie dostrzeg³ srebrzyst¹ smugê i zrozumia³, ¿e to

morze. Ponownie otworzy³ oczy i spojrza³ w dó³, na zielon¹ dolinê i skupi-

sko bia³ych domów – to by³o Altemiros, wciœniête miêdzy górê a pomniejsze

wzniesienia w dali.

Obliza³ spierzchniête wargi.

– Forester – wyszepta³. – Forester, jesteœmy na górze.

Ale dla Forestera, który bezw³adnie zwisa³ z szerokiego ramienia Roh-

dego, nie mia³o to ¿adnego znaczenia.

background image

174

Rozdzia³ 8

Aguillar beznamiêtnie patrzy³ na swoje pokaleczone rêce. Nigdy nie bêdê

mechanikiem, pomyœla³, mogê kierowaæ ludŸmi, ale w ¿adnym razie maszy-

nami. Od³o¿y³ u³omek brzeszczota i wytar³ krew, a potem wyssa³ ranê. Kie-

dy krew przesta³a p³yn¹æ, ponownie uj¹³ brzeszczot i zacz¹³ wypi³owywaæ

naciêcie w kawa³ku stali zbrojeniowej.

Wykona³ dziesiêæ be³tów, a przynajmniej ponacina³ je i zaopatrzy³ w lotki.

Jednak wyostrzenie ich przekracza³o jego mo¿liwoœci; nie by³ w stanie obra-

caæ starego kamienia szlifierskiego i jednoczeœnie ostrzyæ be³tów – maj¹c do

dyspozycji drug¹ parê r¹k, zrobi³by to w ci¹gu godziny. Dokona³ równie¿

inwentaryzacji tego, co znajdowa³o siê w osadzie. Sprawdzi³ zapasy ¿ywno-

œci i wody, no i w ogóle zachowywa³ siê jak kwatermistrz armii. Wycofanie

siê do osady budzi³o w nim na przemian uczucia rozgoryczenia i zadowole-

nia. Zdawa³ sobie sprawê, ¿e nie jest u¿yteczny w walce; by³ stary, s³aby

i mia³ k³opoty z sercem. Ale nie wyczerpywa³o to problemu. Wiedzia³, ¿e

jest cz³owiekiem idei, nie zaœ czynu – i ów fakt, bêd¹cy Ÿród³em poczucia

pewnej ni¿szoœci, nieco go dra¿ni³.

Jego dzia³anie polega³o na podejmowaniu decyzji i administrowaniu.

By znaleŸæ siê w pozycji umo¿liwiaj¹cej mu zajmowanie siê w³aœnie tym,

snu³ plany, spiskowa³ i manipulowa³ umys³ami ludzi, lecz nigdy nie toczy³

walki fizycznej. Nie wierzy³ w sens takiej walki, a do tej chwili myœla³ o niej

wy³¹cznie abstrakcyjnie i w kategoriach konfliktu na wielk¹ skalê. Ten rap-

towny skok w rzeczywistoœæ œmierci na polu bitwy wytr¹ci³ go z jego ¿ywio-

³u. Taki by³ – urodzony polityk. I byli ci inni, którym jak zwykle przypada³a

w udziale walka, umieranie i cierpienie – a wœród nich nawet jego bratanica.

Kiedy pomyœla³ o Benedetcie, brzeszczot zeœlizn¹³ siê i znowu zrani³ mu

d³oñ. Wymamrota³ krótkie przekleñstwo, wyssa³ krew, a potem spojrza³ na

background image

175

be³t i uzna³ naciêcie za dostatecznie g³êbokie. Nie bêdzie ju¿ wiêcej be³tów.

Zêby brzeszczota by³y starte do cna i z trudem przeciê³yby ser, a co dopiero

mówiæ o stali.

Wpasowa³ lotkê w naciêcie, przytwierdzaj¹c j¹, jak go nauczy³ Willis,

ma³ym klinem, a potem do³o¿y³ nie zaostrzony be³t do pozosta³ych. Dziwne,

pomyœla³, ¿e noc zapada tu tak raptownie. Wyszed³ z chaty, by ku swojemu

zaskoczeniu stwierdziæ, ¿e otacza go gêstniej¹ca mg³a. Spojrza³ w kierunku

gór, ukrytych teraz przed jego wzrokiem, i z g³êbokim smutkiem pomyœla³

o Rohdem. I o Foresterze. Tak, nie powinien zapominaæ o Foresterze, i o tym

drugim norteamericano, Peabodym. Znad rzeki dobieg³y go s³abe odg³osy

ognia z broni palnej i Aguillar nastawi³ ucha. Czy to aby nie karabin maszy-

nowy? Us³ysza³ ten dŸwiêk piêæ lat temu, kiedy popierany przez armiê Lo-

pez zacisn¹³ ³apê na gardle Kordyliery. Nie przypuszcza³, by móg³ siê myliæ.

Ws³ucha³ siê ponownie, lecz tym razem nie us³ysza³ nic – widocznie ów

odg³os dotar³ do jego uszu tylko za spraw¹ kaprysu górskich wiatrów. £udzi³

siê nadziej¹, ¿e jednak nie by³ to karabin maszynowy.

Z westchnieniem wróci³ do chaty i wybra³ z pó³ki puszkê zupy na spóŸ-

niony obiad. Kiedy pó³ godziny potem koñczy³ posi³ek, us³ysza³ nawo³uj¹cy

go g³os Benedetty. Wyszed³ z chaty i stwierdzi³, ¿e mg³a znacznie zgêstnia³a.

Krzykn¹³ do Benedetty, informuj¹c j¹, gdzie siê znajduje. Niebawem we

mgle zamajaczy³a niewyraŸna postaæ. Osobliwa postaæ – nieforemna i gar-

bata. Przez chwilê Aguillar poczu³ lêk.

Lecz zaraz dostrzeg³, ¿e to Benedetta, która kogoœ podpiera. Podbieg³,

aby jej pomóc. Oddychaj¹c z wysi³kiem, wysapa³a:

– To Jenny. Raniono j¹.

– Raniono? Jak?

– Zosta³a postrzelona – odpowiedzia³a Benedetta krótko.

By³ wzburzony.

– Postrzelono tê amerykañsk¹ damê! To zbrodnia!

– Pomó¿ mi wprowadziæ j¹ do œrodka.

Wprowadzili pannê Ponsky do chaty i po³o¿yli j¹ na pryczy. By³a przy-

tomna i uœmiechnê³a siê s³abo, gdy Benedetta otula³a j¹ kocem. A potem

z ulg¹ zamknê³a oczy. Benedetta popatrzy³a na wuja.

– Zabi³a cz³owieka i pomaga³a zabijaæ innych, dlaczego nie mieliby do

niej strzelaæ? Chcia³abym byæ do niej podobna.

W oczach Aguillara mo¿na by³o wyczytaæ cierpienie.

– Trudno mi w to wszystko uwierzyæ – powiedzia³ powoli. – Czujê, ¿e

œniê. Dlaczego ci ludzie mieliby strzelaæ do kobiety?

– Nie wiedzieli, ¿e jest kobiet¹ – odpar³a zniecierpliwiona. – Nie s¹dzê,

aby mia³o to dla nich znaczenie. W ka¿dym razie strzela³a do nich, kiedy to

siê sta³o. Chcia³abym zabiæ kilku z nich. – Spojrza³a na Aguillara. – Och,

background image

176

wiem, zawsze agitowa³eœ za pokojem, ale jak¿e mo¿na zachowywaæ siê po-

kojowo, kiedy ktoœ napada ciê z karabinem. Czy wówczas obna¿ysz pierœ

i powiesz: zabij mnie i weŸ wszystko, co mam?

Aguillar nie odpowiedzia³. Popatrzy³ na pannê Ponsky i zapyta³:

– Czy jest ciê¿ko ranna?

– Niezbyt groŸnie – odpar³a Benedetta. – Ale straci³a sporo krwi. – Prze-

rwa³a. – Id¹c do osady, s³ysza³am broñ maszynow¹.

Przytakn¹³.

– Te¿ mi siê zdawa³o, ¿e j¹ s³ysza³em… Ale nie by³em pewien. – Prze-

wierci³ j¹ spojrzeniem. – Czy s¹dzisz, ¿e sforsuj¹ most?

– Mo¿e – odpowiedzia³a ze spokojem. – Musimy siê przygotowaæ. Czy

zrobi³eœ be³ty? Tim ma kuszê i bêdzie ich potrzebowa³.

– Tim? Ach, O’Hara. – Lekko uniós³ brwi, a potem doda³: – Trzeba je

naostrzyæ.

– Pomogê ci.

Krêci³a korb¹ szlifierki, a Aguillar ostrzy³ stalowe prêty. W trakcie pra-

cy powiedzia³:

– O’Hara to dziwny cz³owiek… skomplikowany. Nie s¹dzê, abym go

w pe³ni rozumia³. – Uœmiechn¹³ siê nieznacznie. – Z mojej strony to œmia³e

wyznanie.

– A ja go rozumiem… Teraz – odpar³a. Mimo ch³odu jej czo³o pokrywa-

³y kropelki potu.

– Czy¿by? Wiêc rozmawia³aœ z nim?

Kiedy lecia³y fontanny iskier, a powietrze wype³nia³ ostry zapach przy-

palonego metalu, opowiedzia³a Aguillarowi o O’Harze.

– Wiêc to jest ten wróg – oœwiadczy³a na koniec. – Ten sam, który znaj-

duje siê teraz na drugim brzegu rzeki.

– Tak wiele jest z³a na œwiecie. Tak wiele z³a jest w ludzkich sercach –

powiedzia³ Aguillar st³umionym g³osem.

W milczeniu koñczyli ostrzenie be³tów. Dopiero kiedy zaostrzyli ostat-

ni, Benedetta powiedzia³a:

– Wyjdê na drogê. Czy bêdziesz uwa¿aæ na Jenny?

Przytakn¹³ bez s³owa i dziewczyna ruszy³a uliczk¹ pomiêdzy dwoma

rzêdami chat. Mg³a zgêstnia³a jeszcze bardziej, wiêc Benedetta niewiele przed

sob¹ widzia³a. Na jej p³aszczu osiada³y maleñkie krople wilgoci. Jeœli siê

oziêbi, zacznie padaæ œnieg – pomyœla³a.

Na drodze by³o bardzo cicho i pusto. Nie s³ysza³a ¿adnych dŸwiêków,

prócz tych, jakie wydawa³y niekiedy spadaj¹ce ze ska³ krople wody. Tuman

mg³y spowija³ j¹ jak bawe³na; by³a to bardzo brudna bawe³na, ale Benedetta

lata³a samolotami dostatecznie czêsto, by wiedzieæ, ¿e widziana z góry owa

³awica chmur jest czysta i lœni¹ca.

background image

177

Po jakimœ czasie zesz³a z drogi i porusza³a siê po skalistym zboczu, a¿

zamajaczy³ przed ni¹ we mgle olbrzymi bêben kablowy. Zatrzyma³a siê przy

tym ogromnym ko³owrocie, a potem wesz³a nad wykop i spojrza³a w dó³. We

wszechobecnej szarej mgle nawierzchnia drogi by³a ledwie widoczna. Be-

nedetta sta³a przez chwilê, nie bardzo wiedz¹c, co robiæ dalej. Bo z pewno-

œci¹ by³o coœ, co zrobiæ powinna.

Ogieñ, pomyœla³a nagle, mo¿emy walczyæ z nimi za pomoc¹ ognia. Bê-

ben by³ ju¿ ustawiony tak, by zderzyæ siê z nadje¿d¿aj¹cym drog¹ samocho-

dem, a ogieñ zwiêkszy zamieszanie. Poœpiesznie wróci³a do osady i zabra³a

przyniesione znad mostu butelki z naft¹, a potem wpad³a na chwilê do chaty,

by sprawdziæ, jak czuje siê panna Ponsky. Kiedy wesz³a, Aguillar podniós³

g³owê.

– Jest zupa – powiedzia³. – Na to zimno dobrze ci zrobi, moja droga.

Benedetta z ulg¹ przysunê³a d³onie do ciep³a grzejnika naftowego, uœwia-

damiaj¹c sobie, ¿e zmarz³a bardziej, ni¿ jej siê wydawa³o. Popatrzy³a na

pannê Ponsky.

– Jenny, jak siê czujesz?

Panna Ponsky, siedz¹ca teraz na pryczy, odpar³a rzeœko:

– Dziêkujê, znacznie lepiej. Czy¿ to nie g³upota z mojej strony, ¿e da³am

siê postrzeliæ? Nie powinnam by³a wychylaæ siê tak bardzo. A poza tym

chybi³am. No i straci³am kuszê.

– Ja bym siê tym nie przejmowa³a – powiedzia³a Benedetta z przelot-

nym uœmiechem. – Czy ramiê boli?

– Niezbyt. Bêdzie zupe³nie dobrze, jeœli za³o¿ê temblak. Zrobi³am go

z pomoc¹ señora Aguillara.

Benedetta poœpiesznie skoñczy³a zupê i wspomnia³a o butelkach, które

pozostawi³a na zewn¹trz.

– Muszê je zabraæ na drogê – powiedzia³a.

– Pozwól, ¿e ci pomogê – zaproponowa³ Aguillar.

– Na dworze jest zbyt zimno, tio. Zostañ z Jenny.

Zanios³a butelki pod bêben, a potem nas³uchuj¹c usiad³a na skraju wy-

kopu. Wiatr tê¿a³, mg³a wirowa³a, to rzedn¹c, to gêstniej¹c, w zale¿noœci od

kaprysów wiatru. Niekiedy siêga³a wzrokiem a¿ do zakrêtu drogi, kiedy in-

dziej nie widzia³a jej wcale, choæ by³a tu¿ nad ni¹. Wszêdzie panowa³a ci-

sza.

W³aœnie mia³a odejœæ, pewna, ¿e ju¿ nic siê nie stanie, gdy gdzieœ z do³u

dobieg³o jej uszu s³abe postukiwanie o ska³ê. Poczu³a niepokój i poderwa³a

siê gwa³townie. Tamci pojawi¹ siê w osadzie tylko wówczas, jeœli zostan¹

zmuszeni do ucieczki, a w takiej sytuacji nadchodz¹cy móg³ siê równie do-

brze okazaæ wrogiem, jak i przyjacielem. Odwróciwszy siê, chwyci³a jedn¹

z butelek i zaczê³a w kieszeni szukaæ zapa³ek.

12 – Cytadela w Andach

background image

178

Jakiœ czas póŸniej us³ysza³a nastêpne dŸwiêki. Tym razem by³ to tupot

nóg biegn¹cego cz³owieka. Mg³a na chwilê rozrzedzi³a siê i Benedetta ujrza-

³a, jak spoza zakrêtu wy³ania siê biegn¹ca ciê¿ko niewyraŸna postaæ. Kiedy

znalaz³a siê bli¿ej, Benedetta rozpozna³a Willisa.

– Co siê dzieje?! – zawo³a³a.

Podniós³ g³owê, przestraszony dobiegaj¹cym gdzieœ z góry g³osem,

i wpad³ w lekk¹ panikê, dopóki go nie rozpozna³. Zatrzyma³ siê, dysz¹c ciê¿-

ko, a potem zgi¹³ siê w napadzie kaszlu.

– Przedarli siê – wysapa³. – Przedarli. – Znów zacz¹³ kaszleæ. – Pozosta-

li s¹ tu¿ za mn¹. S³ysza³em, jak biegn¹, o ile… – Popatrzy³ na Benedettê,

której sylwetka rysowa³a siê niewyraŸnie na krawêdzi wysokiego wykopu. –

Dojdê drog¹ – powiedzia³ i szybkim krokiem pocz¹³ siê oddalaæ.

Zanim do³¹czy³ do niej, us³ysza³a, ¿e drog¹ nadchodzi ktoœ jeszcze,

a wspomniawszy Willisowe „o ile”, chwyci³a butelkê i po³o¿y³a siê na skra-

ju wykopu.

By³ to jednak nadchodz¹cy poœpiesznie Armstrong.

– Tutaj! – zawo³a³a. – Do bêbna!

Rzuci³ krótkie spojrzenie w górê, lecz nie traci³ czasu na pozdrowienia.

Nie zwalniaj¹c kroku, pogr¹¿y³ siê we mgle.

Obydwaj mê¿czyŸni byli wyczerpani po oœmiokilometrowej wêdrówce

pod górê, która zajê³a im niewiele ponad pó³torej godziny. Pozwoli³a im

trochê odsapn¹æ i z³apaæ oddech.

– Co siê sta³o? – zapyta³a.

– Nie wiem – odrzek³ Willis. – Byliœmy przy trebuszu. Na rozkaz O’Ha-

ry oddaliœmy strza³ – trebusz by³ za³adowany – a potem O’Hara wrzasn¹³,

¿eby zwiewaæ, wiêc ruszyliœmy biegiem. By³ tam cholerny ha³as, to znaczy

du¿a strzelanina.

Spojrza³a na Armstronga.

– To mniej wiêcej wszystko – powiedzia³. – Chyba O’Hara jednego za-

³atwi³. S³ysza³em wrzask, jakby trochê zduszony. Ale przedarli siê przez most,

zobaczy³em to przez ramiê. No i widzia³em O’Harê biegn¹cego ku ska³om.

Powinien tu byæ lada chwila.

Odetchnê³a z ulg¹.

– No i bêdzie mu deptaæ po piêtach ca³a banda – doda³ Willis. – Do

cholery, co mamy robiæ? – W jego g³osie przebrzmiewa³y nutki histerii.

Armstrong by³ spokojniejszy.

– Nie s¹dzê. Rozmawia³em o tym z O’Har¹ i doszliœmy do wniosku, ¿e

bêd¹ szli na pewniaka: uzyskawszy tak¹ mo¿liwoœæ, naprawi¹ most, a potem

pojad¹ d¿ipami do kopalni, zanim my zd¹¿ymy tam dotrzeæ. – Popatrzy³ na

bêben. – To wszystko, co mamy, aby ich zatrzymaæ.

Benedetta podnios³a butelkê.

background image

179

– l kilka sztuk tego.

– Och, doskonale – powiedzia³ Armstrong z aprobat¹. – To powinno siê

przydaæ. – Zastanawia³ siê przez chwilê. – Twój wuj i panna Ponsky nie na

wiele siê przydadz¹. Proponujê, ¿eby bezzw³ocznie wyruszyli do kopalni.

A jeœli us³ysz¹ na drodze coœ lub kogoœ, maj¹ skryæ siê pomiêdzy ska³ami, a¿

zyskaj¹ pewnoœæ, ¿e niebezpieczeñstwo minê³o. Dziêki Bogu za tê mg³ê.

Benedetta nawet nie drgnê³a, wiêc Armstrong zapyta³:

– Pójdziesz im o tym powiedzieæ?

– Ja tu zostajê – odrzek³a. – Chcê walczyæ.

– Ja pójdê – zaofiarowa³ siê Willis. Wsta³ i znikn¹³ we mgle.

Armstrong wyczu³ nutê desperacji w g³osie Benedetty i ³agodnie, jak

ojciec, poklepa³ dziewczynê po ramieniu.

– Wszyscy musimy daæ z siebie wszystko – powiedzia³. – Willis jest

wystraszony tak samo jak ja i nie w¹tpiê, ¿e ty tak¿e. – Jego g³os dŸwiêcza³

ponurym rozbawieniem. – O’Hara rozmawia³ ze mn¹ przy moœcie o sytuacji

i odnios³em wra¿enie, ¿e o Willisie nie ma najlepszego zdania. Mówi³, ¿e nie

nadaje siê na przywódcê; w istocie u¿y³ sformu³owania: „nie potrafi³by prze-

prowadziæ przez ulicê dru¿yny zuchów”. S¹dzê, ¿e zbyt surowo oceni³ bied-

nego Willisa, ale, nawiasem mówi¹c, z tonu jego g³osu wywnioskowa³em,

¿e równie¿ mnie nie ceni zbyt wysoko. – Wybuchn¹³ œmiechem.

– Jestem pewna, ¿e tak nie myœla³. Ostatnio ¿y³ w napiêciu.

– Och, mia³ racjê – zaoponowa³ Armstrong. – Nie jestem cz³owiekiem

czynu, jestem cz³owiekiem idei. Tak jak Willis.

– I mój wujek – doda³a Benedetta. Raptownie usiad³a. – Gdzie jest Tim?

Powinien ju¿ tu byæ. – Wczepi³a siê w ramiê Armstronga. – Gdzie on jest?

II

O’Hara le¿a³ w szczelinie skalnej, obserwuj¹c parê masywnych butów,

które stanê³y najwy¿ej pó³ metra od jego g³owy. Po ataku na most nast¹pi³o

zamieszanie, nie zdo³a³ wydostaæ siê na drogê – na otwartej przestrzeni zo-

sta³by skoszony salw¹, zanim przebieg³by dziesiêæ metrów – wiêc odbi³ w ska-

³y, kicaj¹c jak królik w poszukiwaniu kryjówki.

To w³aœnie wówczas poœlizn¹³ siê na wilgotnym kamieniu i run¹³ na zie-

miê ze skrêcon¹ kostk¹. Le¿a³ wiêc bez tchu, oczekuj¹c nios¹cych mu œmieræ

têpych plaœniêæ kul. Jednak nic takiego nie nast¹pi³o. Us³ysza³ mnóstwo wrza-

sków i poj¹³, ¿e jego analiza zamierzeñ nieprzyjaciela okaza³a siê s³uszna:

wrogowie rozsypali siê wzd³u¿ grani w¹wozu i obstawiali podejœcie do mostu.

Oczywiœcie, pomog³a mu mg³a. Wci¹¿ mia³ kuszê i by³ w zasiêgu g³osu

zgie³kliwego t³umku otaczaj¹cego mê¿czyznê, któremu przestrzeli³ pierœ.

background image

180

Os¹dzi³, ¿e nie w smak im by³a myœl tropienia na zboczu cz³owieka z bezg³oœ-

n¹ a zabójcz¹ broni¹, szczególnie ¿e œmieræ mog³a im na spotkanie wybiec

z mg³y. W g³osach, jakie go dobiega³y, s³ysza³ warkliw¹ nerwowoœæ i uœmiech-

n¹³ siê posêpnie – ci ludzie znali no¿e i rozumieli karabiny, ale oto zetknêli

siê z czymœ nieznanym, z czymœ, co napawa³o ich przera¿eniem.

Obmaca³ nogê w kostce. By³a opuchniêta, obola³a i zastanawia³ siê, czy

utrzyma ciê¿ar cia³a, choæ nie by³ to czas ani miejsce, ¿eby wstawaæ. Wyj¹³

scyzoryk i z nogawki spodni wykroi³ pas materia³u. Nie zdejmowa³ buta, bo

wiedzia³, ¿e ponownie nie zdo³a go za³o¿yæ, wiêc tylko mocno obwi¹za³

taœmê wokó³ opuchlizny i przeci¹gn¹³ j¹ pod podbiciem stopy, aby usztyw-

niæ kostkê.

Ta czynnoœæ tak go zajê³a, ¿e nie zauwa¿y³ zbli¿aj¹cego siê cz³owieka.

Pierwszym sygna³em sta³o siê szurniêcie kopniêtego kamyka. O’Hara za-

mar³. K¹tem oka dostrzeg³ mê¿czyznê, który odwrócony do niego bokiem

obserwowa³ most. O’Hara le¿a³ zupe³nie nieruchomo i tylko jego ramiê

myszkowa³o w poszukiwaniu porêcznego kamienia. Mê¿czyzna w zadumie

podrapa³ siê po ¿ebrach, a potem ruszy³, by wnet uton¹æ we mgle.

O’Hara w cichym westchnieniu wypuœci³ wstrzymywany dot¹d oddech

i przygotowa³ siê do startu. Mia³ kuszê i trzy be³ty, charakteryzuj¹ce siê – gdy

tylko zapomina³ o ostro¿noœci – denerwuj¹c¹ sk³onnoœci¹ do pobrzêkiwania.

Pe³z³ na brzuchu i wij¹c siê pomiêdzy ska³ami usi³owa³ posuwaæ siê ku górze

i jak najdalej od mostu. Grzechot kamieni ponownie ostrzeg³ go przed bezpo-

œrednim niebezpieczeñstwem. Wtoczy³ siê w szczelinê miêdzy dwoma ska³ka-

mi. Ujrza³ buty wy³aniaj¹ce siê tu¿ przy jego twarzy. Próbowa³ opanowaæ ³a-

skotanie w gardle, które w ka¿dej chwili grozi³o kaszlniêciem.

Mê¿czyzna ha³aœliwie przestêpowa³ z nogi na nogê i ciê¿ko sapi¹c zabi-

ja³ rêce. Nagle odwróci³ siê z donoœnym skrzypniêciem butów i O’Hara us³y-

sza³ metaliczny stuk odwodzonego kurka.

– Quien?

– Santos.

O’Hara rozpozna³ g³os Kubañczyka. Wiêc mia³ na imiê Santos – zapa-

miêta to sobie, a jeœli kiedykolwiek wykaraska siê z tych opa³ów, poszuka

goœcia.

Wartownik zabezpieczy³ broñ, a Santos zapyta³ po hiszpañsku:

– Widzia³eœ coœ?

– Nic.

Santos wyda³ gard³owe mrukniêcie.

– Rusz siê, idŸ do góry, nie bêdziesz tu mantykowaæ.

– Ale Ruski powiedzia³, ¿e mamy tu zostaæ.

– Do diab³a z nim – warkn¹³ Santos. – Gdyby siê nie wtr¹ca³, ju¿ dawno

mielibyœmy starego w rêkach. Ruszaj do góry i pogoñ pozosta³ych.

background image

181

Wartownik nic nie odrzek³, lecz odszed³ pos³usznie i O’Hara us³ysza³,

¿e siê wspina. Santos pozosta³ jeszcze tylko chwilê, a potem oddali³ siê,

ha³aœliwie postukuj¹c swymi podbitymi stal¹ butami. Jeszcze raz O’Hara

cicho wypuœci³ powietrze.

Przez moment zastanawia³ siê, co robiæ dalej. Jeœli Santos przesuwa³

swoich ludzi w górê, jemu, co oczywiste, pozostawa³a droga w dó³. Lecz

nieprzyjaciel, przynajmniej takie odnosi³ wra¿enie, podzieli³ siê na dwie grupy

i Rosjanin móg³ paru ludzi zatrzymaæ na dole. Jednak bêdzie musia³ zaryzy-

kowaæ.

Wyœlizn¹³ siê ze szczeliny i uwa¿aj¹c na uszkodzon¹ kostkê, zacz¹³ pe³z-

n¹æ na brzuchu tym samym szlakiem, którym tu przyby³. Z zadowoleniem

stwierdzi³, ¿e mg³a gêstnieje; przez jej tumany s³ysza³ wrzaski od strony

mostu i stukanie stali w drewno. Posuwali siê z wpraw¹, rych³o ruch w oko-

licy mostu bêdzie du¿y, wiêc lepiej trzymaæ siê od tego miejsca z daleka.

Pragn¹³ znaleŸæ oddalonego od pozosta³ych i uzbrojonego po zêby samotne-

go cz³owieka. Kusza by³a ca³kiem porz¹dna, ale przyda³oby mu siê coœ bar-

dziej szybkostrzelnego.

Zmieni³ kierunek i przystaj¹c co kilka metrów, by nastawiæ ucha i wbiæ

oczy w mg³ê, szed³ ku trebuszowi. Kiedy siê do niego zbli¿a³, us³ysza³ œmiech

i kilka wywrzeszczanych po hiszpañsku ur¹gliwych komentarzy. Katapultê

otacza³ t³umek nieprzyjació³, którzy najwyraŸniej uznali j¹ za machinê doœæ

zabawn¹. Przystan¹³ i wykorzystuj¹c zgie³k do zamaskowania wszelkich

szczêkniêæ, jakie móg³ sprowokowaæ, niezgrabnie naci¹gn¹³ kuszê. Potem

podpe³z³ bli¿ej i skry³ siê za g³azem.

Niebawem us³ysza³ ryk Santosa:

– Ca³a banda, ruszaæ w górê! Na Chrystusa, czemu marnujecie tu czas?!

Juan, ty zostajesz. Reszta, ruszaæ siê!

O’Hara rozp³aszczy³ siê za g³azem, kiedy mê¿czyŸni, wœród niechêt-

nych pomruków, zaczêli siê rozchodziæ. Odczeka³ kilka minut, a potem za-

cz¹³ siê czo³gaæ. Szuka³ pozostawionego tu wartownika. Reflektory oœwie-

tla³y most, a ich blask przesyca³ mg³ê upiorn¹ poœwiat¹. Kiedy na koniec

podkrad³ siê do wartownika, stwierdzi³, ¿e ten znajduje siê w najw³aœciw-

szym miejscu i jego sylwetka obrysowana jest œwiat³em.

Juan, wartownik, by³ bardzo m³ody, mia³ najwy¿ej dwadzieœcia lat. O’Ha-

ra zawaha³ siê przez chwilê. Potem wzi¹³ siê w karby – stawk¹ by³o tu coœ

wiêcej ani¿eli ¿ycie jednego zb³¹kanego m³okosa. Uniós³ kuszê, starannie

wymierzy³ i z palcem na spuœcie zawaha³ siê powtórnie. Jednak tym razem

powód by³ zupe³nie odmienny – Juan bawi³ siê w wojsko, maszeruj¹c to tu,

to tam z broni¹ w gotowoœci i, jak podejrzewa³ O’Hara, tak¿e odbezpieczo-

n¹. Przypomnia³ sobie mê¿czyznê, którego zastrzeli³ przy moœcie, i martw¹

d³oñ, opró¿niaj¹c¹ ca³y magazynek – nie chcia³ ¿adnych ha³asów.

background image

182

Wreszcie Juan zmêczy³ siê odgrywaniem roli wartownika i zacz¹³ oka-

zywaæ zainteresowanie trebuszem. Pochyli³ siê, by obejrzeæ mechanizm przy-

trzymuj¹cy d³ugie ramiê, a stwierdziwszy, ¿e automat przeszkadza mu w oglê-

dzinach, opuœci³ go na pasie. Nawet nie wiedzia³, co go porazi³o, gdy wy-

strzelony z odleg³oœci dziesiêciu metrów be³t wbi³ siê miêdzy jego ³opatki,

rzuci³ na d³ugie ramiê katapulty i przygwoŸdzi³ do belki. Kiedy O’Hara do

niego dobieg³, by³ ju¿ trupem.

Dziesiêæ minut póŸniej, ponownie skryty poœród ska³, O’Hara przegl¹-

da³ ³upy. Mia³ pistolet pó³automatyczny, trzy magazynki amunicji, na³ado-

wany pistolet i ciê¿ki nó¿ o szerokim ostrzu. Uœmiechn¹³ siê z zadowole-

niem – oto staje siê niebezpieczny, bo zdoby³ kilka ostrych zêbów.

III

Otuleni zimn¹ mg³¹ Benedetta, Armstrong i Willis czekali przy bêb-

nie. Willisa nosi³o – sprawdza³ klin blokuj¹cy bêben, ocenia³, ile si³y po-

trzeba, aby go wprawiæ w ruch. Benedetta i Armstrong zachowywali siê

zupe³nie spokojnie; w skupieniu nas³uchiwali dŸwiêków, które mog³o do-

nieœæ tu z do³u.

Armstrong myœla³, ¿e powinni zachowywaæ ostro¿noœæ. Cz³owiekiem,

który nadejdzie z do³u, móg³ byæ O’Hara. Dlatego zanim kogokolwiek za-

atakuj¹, powinni zyskaæ absolutn¹ pewnoœæ, a we mgle bêdzie to trudne.

Dusza Benedetty by³a wyprana ze wszystkiego – z wyj¹tkiem g³êbokiego

smutku. Có¿ innego oprócz œmierci lub – co gorsza – pojmania mog³o byæ

przyczyn¹ nieobecnoœci O’Hary w osadzie? Spodziewa³a siê, jak móg³ zare-

agowaæ na mo¿liwoœæ ponownego dostania siê w rêce komunistów i wie-

dzia³a, ¿e bêdzie siê przed tym broni³ ze wszystkich si³. Co z kolei zwiêksza-

³o prawdopodobieñstwo, ¿e jest martwy; i na myœl o tym tak¿e w niej coœ

umiera³o.

Aguillara nie³atwo by³o sk³oniæ do odwrotu do kopalni. Mimo swego

wieku i s³aboœci chcia³ zostaæ i walczyæ, ale Benedetta go przeg³osowa³a.

Zdumia³ siê, s³ysz¹c ostry, rozkazuj¹cy ton jej g³osu:

– Tylko troje z nas jest zdolnych do walki – powiedzia³a. – I nie mo¿emy

sobie pozwoliæ na odes³anie kogoœ z tej trójki do pomocy Jenny. A ktoœ musi

jej pomagaæ i tym kimœ bêdziesz ty. Poza tym kopalnia po³o¿ona jest wy¿ej.

Pamiêtaj, musisz podchodziæ powoli, wiêc powinieneœ wyruszyæ natychmiast.

Aguillar popatrzy³ na dwóch mê¿czyzn. Willis ponuro kopa³ butem w zie-

miê, Armstrong uœmiechn¹³ siê nieznacznie i Aguillar poj¹³, ¿e radzi s¹, mog¹c

pod nieobecnoœæ O’Hary pozostawiæ wydawanie rozkazów Benedetcie. Po-

myœla³, ¿e przemieni³a siê w amazonkê, m³od¹, rozdra¿nion¹ lwicê. Bez dal-

background image

183

szych sporów ruszy³ z pann¹ Ponsky drog¹ wiod¹c¹ do kopalni. Willis prze-

sta³ kombinowaæ z klinem.

– No i gdzie oni s¹? – zapyta³ podniesionym g³osem. – Dlaczego nie

przyjd¹ wreszcie, ¿eby z tym wszystkim skoñczyæ?

Benedetta zerknê³a na Armstronga, który przestrzeg³:

– Ciszej! Nie tak g³oœno!

– Dobra – odpar³ Willis szeptem. – Ale co ich powstrzymuje przed za-

atakowaniem nas?

– Ju¿ o tym dyskutowaliœmy – powiedzia³a Benedetta. Zwróci³a siê do

Armstronga: – Czy s¹dzisz, ¿e zdo³amy obroniæ osadê?

Pokrêci³ g³ow¹.

– Jest nie do obrony. Nie mamy szans. Je¿eli zdo³amy zablokowaæ dro-

gê, naszym kolejnym krokiem bêdzie odwrót do kopalni.

– Wiêc osada musi zostaæ spalona – stwierdzi³a Benedetta stanowczo. –

Nie powinniœmy pozwoliæ, by dostarczy³a im wygód i schronienia. – Prze-

nios³a wzrok na Willisa. – Wracaj i porozlewaj naftê w chatach, we wszyst-

kich. A kiedy us³yszysz st¹d zgie³k i strza³y, puœæ je z dymem.

– Co potem? – zapyta³.

– Potem, najszybciej jak zdo³asz, idŸ do kopalni. – Uœmiechnê³a siê lek-

ko. – Na twoim miejscu nie wraca³abym têdy. IdŸ na prze³aj i zejdŸ na drogê

dopiero gdzieœ wy¿ej. My te¿ ruszymy, kiedy to tylko bêdzie mo¿liwe.

Willis wycofa³ siê, a Benedetta powiedzia³a do Armstronga:

– Jest wystraszony. Próbuje to ukryæ, ale nie bardzo mu wychodzi. Nie

mogê mu ufaæ na tym stanowisku.

– Ja te¿ siê bojê. A ty nie? – zapyta³ z zaciekawieniem.

– Ba³am siê – odpar³a. – Czu³am strach, kiedy rozbi³ siê samolot i jesz-

cze d³ugo potem. Na myœl o walce i umieraniu moje nogi robi³y siê jak z wa-

ty. Potem odby³am rozmowê z O’Har¹, który nauczy³ mnie, jak nad tym

zapanowaæ. – Przerwa³a. – Wtedy gdy opowiedzia³ mi o swoim strachu.

– Co za cholernie idiotyczna sytuacja – powiedzia³ oszo³omiony Arm-

strong. – Czekamy tu, aby zabijaæ ludzi, których nie znamy i którzy nie

znaj¹ nas. Ale, oczywiœcie, tak to zawsze bywa na wojnie. – Skrzywi³ twarz

w uœmiechu. – Lecz mimo wszystko to cholernie idiotyczne: profesor

w œrednim wieku i m³oda kobieta przyczajeni jak zbóje na zboczu góry.

S¹dzê…

Po³o¿y³a mu d³oñ na ramieniu.

– Pst!

– O co chodzi? – nastawi³ ucha.

– Chyba coœ s³ysza³am.

Le¿eli cicho. Wytê¿ali s³uch, lecz nie pochwycili niczego prócz zawo-

dzenia wiatru na pokrytych mg³¹ zboczach góry. Potem Benedetta mocniej

background image

184

zacisnê³a d³oñ na ramieniu Armstronga, us³yszawszy w oddali charaktery-

styczny odg³os zmiany biegów.

– Tim mia³ racjê – wyszepta³a. – Wje¿d¿aj¹ ciê¿arówk¹ albo d¿ipem.

Musimy siê przygotowaæ.

– Zwolniê bêben – powiedzia³ Armstrong. – Stañ tu na krawêdzi i krzyk-

nij, kiedy uznasz, ¿e powinien siê stoczyæ.

Podniós³ siê i pobieg³ w stronê bêbna.

Benedetta podesz³a do miejsca na krawêdzi wykopu, gdzie ustawi³a bu-

telki z koktajlem Mo³otowa. Zapali³a lonty trzech z nich, co trwa³o doœæ

d³ugo, szmaty bowiem zwilgotnia³y. Wokó³ ka¿dego utworzy³a siê we mgle

niewielka aureola. Choæ nie s¹dzi³a, by p³omienie mog³y zostaæ dostrze¿one

z drogi, odstawi³a butelki doœæ daleko od krawêdzi.

Pojazd, z silnikiem pokas³uj¹cym w rozrzedzonym powietrzu, z trudem

pi¹³ siê pod górê. Dwakroæ przystan¹³ i Benedetta us³ysza³a skowyt rozruszni-

ka. Samochód nie mia³ przystosowanego do pracy na du¿ych wysokoœciach

silnika z turbodo³adowaniem, wiêc na stromiŸnie drogi nie móg³ robiæ wiêcej

ni¿ dziesiêæ albo jedenaœcie kilometrów na godzinê. Jednak i tak porusza³ siê

znacznie szybciej, ani¿eli w podobnych warunkach móg³ to czyniæ cz³owiek.

Le¿¹c na krawêdzi wykopu, Benedetta spogl¹da³a w dó³ na zakrêt drogi.

Mg³a by³a zbyt gêsta, aby mo¿na by³o widzieæ na tê odleg³oœæ, ale dziewczy-

na ¿ywi³a nadziejê, ¿e samochód wyposa¿ony jest w reflektory na tyle silne,

by zdradzi³y jego po³o¿enie. Warkot potê¿nia³ i s³ab³ w miarê pokonywania

przez pojazd ostrych zakrêtów i Benedetta mia³a wra¿enie, ¿e s³yszy dwoja-

kiego typu odg³osy. Jeden czy dwa, pomyœla³a, ale to bez znaczenia.

Armstrong, przykucniêty obok bêbna, œciska³ w d³oniach kawa³ek kabla

przywi¹zanego do klina. Spogl¹da³ w stronê wykopu, lecz widzia³ tylko œle-

p¹ œcianê szarej mg³y. Mia³ œci¹gniêt¹ twarz.

W dole drogi Benedetta dostrzeg³a w¹t³¹ poœwiatê i zrozumia³a, ¿e sa-

mochód jest tu¿ za zakrêtem. Upewni³a siê, czy nasycone naft¹ knoty nie

zgas³y. A potem podnios³a oczy i zobaczy³a dwa przymglone reflektory pierw-

szego pojazdu, w³aœnie bior¹cego zakrêt. Postanowi³a: krzyknie do Arm-

stronga w chwili, gdy œwiat³a wozu zrównaj¹ siê z upatrzon¹ ska³¹.

Wstrzyma³a oddech, kiedy silnik kaszln¹³ i ucich³, a d¿ip – mog³a ju¿

bowiem zidentyfikowaæ pojazd – raptownie stan¹³. Zajêcza³ rozrusznik i d¿ip

ruszy³ ponownie. Z ty³u, spoza zakrêtu, wy³oni³y siê dwa nastêpne œwiat³a.

Potem reflektory d¿ipa zrówna³y siê ze ska³¹ i Benedetta zerwa³a siê na

nogi krzycz¹c:

– Teraz! Teraz! Teraz!

Odwróci³a siê i chwyci³a dwie zapalone butelki z naft¹. Bêben ruszy³

z grzmotem, stoczy³ siê ze zbocza jak rydwan Kriszny i zwali³ siê przez kra-

wêdŸ wykopu.

background image

185

Us³ysza³a trzask, odg³os zgniatanego metalu i ludzki krzyk. Wtedy pod-

bieg³a do krawêdzi i cisnê³a butelk¹ w rozszala³y na dole chaos.

Ciê¿ki bêben zwali³ siê z wysokoœci piêciu metrów na maskê d¿ipa,

mia¿d¿¹c j¹ ca³kowicie i zabijaj¹c kierowcê. Butelka rozbi³a siê tu¿ obok

siedz¹cego na przednim siedzeniu oszo³omionego pasa¿era, którego natych-

miast spowi³y jêzory ognia. Zacz¹³ je t³umiæ rêkoma, usi³uj¹c jednoczeœnie

wyswobodziæ uwiêzione nogi. Dwaj ludzie siedz¹cy z ty³u wytoczyli siê z wo-

zu i pognali drog¹ w dó³ ku nadje¿d¿aj¹cej ciê¿arówce.

Armstrong podbieg³ do Benedetty w chwili, gdy rzuca³a drug¹ butelkê:

dwie trzymane w d³oni przypali³ od knota ostatniej z przygotowanych i po-

pêdzi³ skrajem wykopu ku ciê¿arówce, która tymczasem zatrzyma³a siê.

Us³ysza³ zgie³k okrzyków. Kiedy stan¹³ na krawêdzi, patrz¹c na pe³en mê¿-

czyzn pojazd, us³ysza³ odg³osy kilku pos³anych na oœlep i niegroŸnych dla

niego strza³ów.

Wycelowa³ i z ca³¹ moc¹ cisn¹³ pierwsz¹ butelkê na dach kabiny. P³on¹-

ca nafta rozla³a siê i zaczê³a skapywaæ przez otwart¹ szybê; us³ysza³ krzyk

przera¿onego kierowcy. Drug¹ butelkê rzuci³ na pakê i ujrza³ szaleñcz¹ prze-

pychankê umykaj¹cych ludzi. ¯aden z nich nie mia³ ani czasu, ani sposobno-

œci, by do niego strzelaæ.

Wróci³ biegiem do Benedetty, która ochryple dysz¹c, dr¿¹cymi d³oñmi

usi³owa³a zapaliæ knot nastêpnej butelki. Wysi³ek i szok sprawi³y, ¿e zapo-

mnia³ o strachu.

– Doœæ – wysapa³ Armstrong. – Zbierajmy siê st¹d. – Jego s³owom to-

warzyszy³ odg³os wybuchu i jaskrawy rozb³ysk nad d¿ipem. Armstrong skrzy-

wi³ usta w uœmiechu. – To nie nafta, to by³a benzyna. ChodŸ.

Kiedy zaczêli biec, dostrzegli ³unê nad osad¹ – a potem nastêpn¹ i jesz-

cze jedn¹. Willis wywi¹zywa³ siê ze swych zadañ podpalacza.

IV

Kostka O’Hary by³a bardzo obola³a. Przed podjêciem wêdrówki pod

górê zmieni³ opatrunek, próbuj¹c usztywniæ stopê, która wci¹¿ nie mog³a

utrzymaæ ca³ego jego ciê¿aru. Utrudnia³o to kluczenie pomiêdzy ska³ami

i sprawia³o, ¿e czyni³ wiêcej ha³asu, ni¿by sobie tego ¿yczy³.

Szed³ szlakiem zorganizowanej przez Santosa ob³awy, która potykaj¹c

siê i padaj¹c we mgle, ha³asowa³a jeszcze bardziej ni¿ on. O’Hara pomyœla³,

¿e nieprzyjaciel partaczy robotê. Mia³ jednak swoje w³asne k³opoty; trudno

by³o mu nieœæ kuszê i automat, przez chwilê zastanawia³ siê, czy nie powi-

nien porzuciæ kuszy, ale wnet siê rozmyœli³. By³a to dobra, cicha broñ, a wci¹¿

dysponowa³ dwoma be³tami.

background image

186

Dozna³ szoku, us³yszawszy ryk Santosa, rozkazuj¹cego swoim powrót

na drogê. Przypad³ do ska³y, na wypadek gdyby któryœ z ludzi szed³ wprost

na niego. Jednak ¿aden siê nie napatoczy³ i O’Hara uœmiechn¹³ siê na myœl

o nucie rozdra¿nienia w g³osie Santosa. NajwyraŸniej, koniec koñców, Ro-

sjanin postawi³ na swoim; zyska³ co do tego pewnoœæ, us³yszawszy od stro-

ny mostu warkot zapuszczanych silników.

W³aœnie to powinni byli zrobiæ na samym pocz¹tku – przeszukiwanie

zbocza we mgle nie mia³o ¿adnego sensu. Rosjanin by³ zdecydowanie lep-

szym taktykiem ni¿ Santos; nie da³ siê nabraæ na obietnicê przekazania Agu-

illara, a teraz gotowa³ siê do ataku na kopalniê wszystkimi swoimi si³ami.

Na myœl, co stanie siê w osadzie, O’Hara skrzywi³ twarz.

Teraz, skoro zbocze góry przed nim by³o wolne od nieprzyjaciela, roz-

wija³ lepsze tempo i z premedytacj¹ trzyma³ siê mo¿liwie blisko drogi. Wkrót-

ce znów us³ysza³ skowyt silników i poj¹³, ¿e komunistyczny oddzia³ zme-

chanizowany ruszy³ do ataku. Widzia³ œwiat³a mijaj¹cego go d¿ipa i ciê¿a-

rówki. Nas³uchiwa³, co jedzie za nimi. Gdy upewni³ siê, ¿e najwyraŸniej

by³o to ju¿ wszystko, œmia³o wkroczy³ na drogê i j¹³ kuœtykaæ po jej równej

nawierzchni.

Uzna³ to za ca³kowicie bezpieczne; gdy us³yszy nadje¿d¿aj¹cy z ty³u

wóz, bêdzie mia³ doœæ czasu, by siê ukryæ. Mimo to porusza³ siê skrajem

drogi, trzyma³ broñ w pogotowiu i uwa¿nie omiata³ wzrokiem rozpoœciera-

j¹c¹ siê przed nim szaroœæ.

Dotarcie w pobli¿e osady zajê³o mu bardzo du¿o czasu. Ju¿ znacznie

wczeœniej us³ysza³ kilka pojedynczych strza³ów i coœ, co brzmia³o jak wy-

buch; mia³ równie¿ wra¿enie, i¿ widzi gdzieœ w górze ³unê – nie mia³ jednak

pewnoœci, czy oczy nie p³ataj¹ mu figla. Zdwoi³ czujnoœæ i niebawem us³y-

sza³ przed sob¹ ³omot butów. Spocony z wysi³ku wsun¹³ siê pomiêdzy ska³y

na poboczu.

Obok jego kryjówki przegalopowa³ mê¿czyzna i O’Hara us³ysza³ jego

œwiszcz¹cy oddech. Pozosta³ w ukryciu do chwili zapadniêcia ca³kowitej

ciszy, a potem wróci³ na drogê i podj¹³ swe kuœtykanie pod górê. Pó³ godziny

póŸniej, us³yszawszy za sob¹ warkot silnika, ukry³ siê znowu. Widzia³ prze-

je¿d¿aj¹cego d¿ipa. Zdawa³o mu siê, ¿e dostrzega Rosjanina, jednak nie mia³

pewnoœci; zanim zd¹¿y³ pomyœleæ o uniesieniu broni, pojazd znikn¹³.

Skl¹³ siebie za tê stracon¹ okazjê. Wiedzia³, ¿e nie ma sensu przypadko-

we uœmiercanie szeregowych, których jest zbyt wielu; gdyby jednak zdo³a³

za³atwiæ figury, ca³y atak nieprzyjacielski za³amie siê. Od tej chwili Rosja-

nin i Kubañczyk bêd¹ g³ównymi obiektami jego zainteresowania i wszystko

inne zostanie podporz¹dkowane jednemu – wziêciu ich na celownik.

Rozumia³, ¿e wy¿ej musia³o siê coœ staæ i spróbowa³ przyœpieszyæ kro-

ku. Pos³ano po Rosjanina, co oznacza³o, ¿e nieprzyjaciel popad³ w tarapaty.

background image

187

Zastanawia³ siê, czy Benedetta jest bezpieczna i poczu³ przyp³yw gniewu na

tych bezlitosnych ludzi, którzy œcigaj¹ ich jak zwierzêta.

Wspi¹³ siê wy¿ej i stwierdzi³, ¿e oczy go nie zwodzi³y – w przodzie zde-

cydowanie jaœnia³a ³una, chocia¿ deformowa³a j¹ i przyt³umia³a wszechobec-

na mg³a. Ogieñ, jak siê zdawa³o, mia³ dwa punkty koncentracji: jeden by³ nie-

wielki i chyba po³o¿ony na drodze, drugi zaœ sprawia³ wra¿enie tak ogromnego,

¿e O’Hara z pocz¹tku nie wierzy³ w³asnym oczom. Potem uœmiechn¹³ siê –

oczywiœcie, to by³a osada. Ca³e cholerne skupisko sz³o z dymem.

Pomyœla³, ¿e oba te punkty powinien obejœæ szerokim ³ukiem i wróciæ

na drogê dopiero za osad¹. Ciekawoœæ ci¹gnê³a go jednak ku miejscu, gdzie

p³on¹³ mniejszy ogieñ i gdzie, jak podejrzewa³, uda³ siê Rosjanin.

Mg³a by³a zbyt gêsta, aby dojrzeæ dok³adnie, co siê sta³o. Z okrzyków

móg³ wywnioskowaæ, ¿e droga zosta³a zablokowana. Do diab³a, pomyœla³,

to w³aœnie ten wykop, gdzie Willis zamierza³ stoczyæ bêben kablowy. Chyba

siê uda³o. Jednak nie mog¹c wyjaœniæ przyczyn s³abn¹cego ju¿ teraz po¿aru,

próbowa³ podejœæ bli¿ej.

Nagle jego stopa skrêci³a siê gwa³townie i O’Hara upad³ na ³okieæ. Wy-

puœci³ kuszê, która z przera¿aj¹co donoœnym ³oskotem uderzy³a o ska³ê. Le-

¿a³ przy samym skraju drogi, blisko d¿ipa Rosjanina. Sycza³ z bólu, usi³uj¹c

st³umiæ w sobie nieuchronny, jak mu siê zdawa³o, jêk i oczekiwa³ na okrzyk

zaskoczenia towarzysz¹cy swojej wpadce.

Lecz podczas prób oczyszczenia drogi ¿o³nierze robili zbyt wiele ha³a-

su, a d¿ip zosta³ uruchomiony i podjecha³ trochê do przodu. Z wolna ból

zacz¹³ odp³ywaæ i O’Hara spróbowa³ ostro¿nie wstaæ, lecz ku swojemu prze-

ra¿eniu stwierdzi³, ¿e jego ramiê uwiêz³o chyba w szczelinie skalnej. Lekko

szarpn¹³, ale us³yszawszy, ¿e trzymany w d³oni automat uderza przy tym

o ska³y, znieruchomia³. Potem napar³ na uwiêzione ramiê i nic nie poczu³.

W innych okolicznoœciach uzna³by to za zabawne. By³ jak ma³pa, która

wsadzi³a ³apê w szyjkê butelki, aby pochwyciæ jab³ko, lecz nie zdo³a jej

wyci¹gn¹æ, jeœli nie puœci zdobyczy. On równie¿ nie móg³ wyci¹gn¹æ rêki

bez puszczenia broni, tego zaœ, obawiaj¹c siê ha³asu, nie oœmieli³by siê uczy-

niæ. Ostro¿nie przemieszcza³ cia³o, lecz zaniecha³ tego, s³ysz¹c w pobli¿u

g³osy.

– Mówiê wam, ¿e mój sposób by³ najlepszy. – To mówi³ Kubañczyk.

Drugi g³os by³ bezbarwny i twardy, a ponadto pos³ugiwa³ siê Ÿle akcen-

towanym hiszpañskim.

– I co zyska³eœ? Dwie skrêcone kostki i z³aman¹ nogê. Traci³eœ ludzi

szybciej, ni¿by ich zdo³a³ zabijaæ Aguillar. Pomys³ z przeszukiwaniem góry

przy takiej pogodzie nie mia³ sensu. Spieprzy³eœ to od samego pocz¹tku.

– A czy twoja propozycja okaza³a siê choæ trochê lepsza? – zapyta³ Santos

z rozdra¿nieniem. – Tylko popatrz, co siê sta³o: d¿ip i ciê¿arówka zniszczone,

background image

188

dwóch ludzi zabitych, a droga zablokowana. Jestem przekonany, ¿e podcho-

dzenie piechot¹ mia³o wiêkszy sens.

Drugi mê¿czyzna, Rosjanin, odpowiedzia³ oziêble:

– Dosz³o do tego, poniewa¿ jesteœ durniem. Jecha³eœ t¹ drog¹, jakby to

by³a ulica Hawany. Aguillar zrobi³ z ciebie idiotê i bardzo s³usznie. Santos,

zastanów siê: oto grupka bezbronnych pasa¿erów samolotu powstrzymuje

ciê przez cztery dni, zabija szeœciu twoich ludzi, a za spraw¹ wy³¹cznie two-

jej g³upoty jeszcze wiêksza ich liczba odnosi rany i wypada z akcji. Od sa-

mego pocz¹tku powinieneœ by³ pilnowaæ mostu… powinieneœ byæ przy ko-

palni, kiedy Grivas zmusi³ samolot do l¹dowania. Ale nawet to schrzani³eœ.

Od tej chwili ja przejmujê dowodzenie, a kiedy ju¿ napiszê raport, nie po-

g³aszcz¹ ciê w Hawanie po g³ówce… ¿e nie wspomnê o Moskwie.

O’Hara zaczeka³, a¿ siê oddal¹, i sp³ywaj¹c potem ponowi³ próbê wy-

swobodzenia rêki. Mia³ ich obu jak na widelcu i nie móg³ nic zrobiæ. Jedn¹

salw¹ móg³ wykoñczyæ ich obu i próbowaæ ucieczki – by³ jednak w pu³apce.

Us³ysza³, ¿e Santos niezdecydowanie szura stopami, a potem mamrocz¹c

pod nosem rusza w œlad za Rosjaninem.

O’Hara le¿a³ i obserwowa³. Do d¿ipa Rosjanina podczepili spalon¹ ciê-

¿arówkê i odci¹gnêli j¹ na skraj drogi, by nastêpnie zepchn¹æ w przepaœæ. To

samo zrobili z d¿ipem. Na koñcu usunêli bêben. Zajê³o im to dwie godziny,

które jednak O’Harze, le¿¹cemu niespe³na szeœæ metrów od miejsca ich pra-

cy, wydawa³y siê dwoma latami.

V

Willis walczy³ o odzyskanie oddechu; rad by³, ¿e wczeœniej spêdzi³ tyle

godzin na du¿ej wysokoœci. Spogl¹da³ na p³on¹c¹ osadê. Wdziêczny niebio-

som za mo¿liwoœæ wykrêcenia siê od prawie nieuniknionej walki wrêcz,

pozostawi³ Benedettê i Armstronga bezbronnych, przeciwko bandzie bezli-

tosnych ¿o³daków, którzy nadchodzili, by ich wymordowaæ. Nie widzia³ ¿ad-

nej mo¿liwoœci zwyciêstwa. Od kilku dni toczyli walkê z przeciwnikiem

maj¹cym mia¿d¿¹c¹ przewagê, a teraz sytuacja przedstawia³a siê jeszcze

gorzej. Nie chcia³ myœleæ o nieuniknionej œmierci.

Z trudem przetacza³ od chaty do chaty beczkê z naft¹ i najstaranniej, jak móg³,

oblewa³ wnêtrza. By³ w ostatniej, gdy zda³o mu siê, ¿e s³yszy warkot silnika. Wy-

szed³ na zewn¹trz, by to sprawdziæ – dobieg³ go zgrzyt zmienianych biegów.

Potar³ zapa³kê. Nagle znieruchomia³. Benedetta kaza³a mu czekaæ na

odg³os strza³ów albo zgie³k, a nic takiego jeszcze nie nast¹pi³o. Jednak chaty

mog³y siê zaj¹æ ogniem nie od razu, a wyraz twarzy Benedetty powiedzia³

Willisowi, ¿e strzelanina jest nieuchronna.

background image

189

Cisn¹³ zapa³kê w pobli¿e ka³u¿y nafty, która zap³onê³a natychmiast; p³o-

mieñ pobieg³ szybko ku drewnianej œcianie. Willis poœpiesznie zapali³ k³¹b

nas¹czonych naft¹ szmat i biegn¹c wzd³u¿ linii chat, wrzuca³ je przez otwar-

te drzwi. Kiedy dotar³ do ostatniej chaty w pierwszym szeregu, us³ysza³ od

strony drogi odleg³y trzask i kilka wystrza³ów. Lepiej siê poœpieszyæ, pomy-

œla³, i zwijaæ ¿agle.

Gdy opuszcza³ osadê, po¿ar ju¿ na dobre ogarn¹³ pierwszy szereg chat,

a z okien strzela³y wielkie jêzyki ognia. Manewruj¹c pomiêdzy ska³ami po-

wy¿ej osady, Willis dotar³ do drogi i dopiero wówczas obejrza³ siê na eks-

ploduj¹cy wulkan po¿ogi. Dozna³ satysfakcji – zawsze lubi³ dobrze wykona-

n¹ robotê. Gêsta mg³a pozwala³a mu dostrzec tylko jaskrawo¿ó³t¹ i gniewnie

czerwon¹ poœwiatê, jednak móg³ siê zorientowaæ, ¿e wszystkie chaty p³on¹

nale¿ycie i ¿e w morzu ognia nie ma znacz¹cych luk. Dziœ siê tutaj nie prze-

œpi¹, pomyœla³ i ruszy³ biegiem pod górê.

Bieg³ d³ugo, przystaj¹c od czasu do czasu, ¿eby z³apaæ oddech i nas³u-

chiwaæ. Zrazu dobiega³y go s³abe okrzyki, lecz teraz ciszê panuj¹c¹ na zbo-

czu góry zak³óca³o tylko niesamowite zawodzenie wiatru. Nie wiedzia³, czy

Armstrong i Benedetta wyprzedzaj¹ go, czy te¿ s¹ za nim. Czujnie nastawia³

ucha, by pochwyciæ jakikolwiek odg³os w dole drogi. Nie s³ysza³ nic. Kiedy

znalaz³ siê wy¿ej, zacz¹³ odczuwaæ pierwsze s³abe oznaki choroby wysoko-

œciowej.

Dogoni³ pozosta³ych w pobli¿u kopalni. Na dŸwiêk kroków Willisa Arm-

strong z niepokojem obróci³ siê na piêcie. Byli tam równie¿ Aguillar z pann¹

Ponsky, których wêdrówka trwa³a bardzo d³ugo.

– Cholerne widowisko, nieprawda? – powiedzia³ Armstrong z udawan¹

beztrosk¹.

Willis przystan¹³ z piersi¹ unoszon¹ ciê¿kim oddechem.

– Zmarzn¹ dziœ w nocy… Mo¿e od³o¿¹ ostateczny atak do jutra?

W gêstniej¹cych ciemnoœciach Armstrong pokrêci³ g³ow¹.

– W¹tpiê. S¹ napaleni… i blisko zdobyczy. – Popatrzy³ na dysz¹cego

jak pies Willisa. – Lepiej przestañ pêdziæ i pomó¿ Jenny, jest w kiepskim

stanie. My z Benedett¹ pobiegniemy do kopalni i zobaczymy, co mo¿na zdzia-

³aæ.

Willis obejrza³ siê przez ramiê.

– Czy s¹dzisz, ¿e s¹ daleko?

– A czy to wa¿ne? – spyta³a Benedetta. – Bêdziemy walczyæ tu albo

w kopalni. – W roztargnieniu poca³owa³a Aguillara, powiedzia³a doñ coœ po

hiszpañsku, a potem gestem przywo³a³a Armstronga i we dwójkê odeszli

w poœpiechu.

Wkrótce byli ju¿ w kopalni. Obejrzawszy trzy chaty, Armstrong powie-

dzia³ bezbarwnym g³osem:

background image

190

– Nie do obrony, tak samo jak osada. Ale zobaczymy, co siê da zrobiæ.

Wszed³ do jednej z chat i w pó³mroku rozejrza³ siê bezradnie. Dotkn¹³

drewnianej œciany i pomyœla³, ¿e pociski przebij¹ j¹ jak papier – ju¿ lepiej

by³oby rozbiec siê po zboczu góry i zaryzykowaæ œmieræ z wych³odzenia.

Wyrwany z zadumy okrzykiem Benedetty, wybieg³ na zewn¹trz.

Przy œwietle zapalonej zapa³ki patrzy³a na trzyman¹ w d³oni kartkê.

– To od Forestera – powiedzia³a podniecona. – Przygotowali dla nas

jeden z tuneli.

Armstrong szybko podniós³ g³owê.

– Gdzie? – Uj¹³ kartkê, obejrza³ nakreœlony na niej szkic i powiód³ spoj-

rzeniem doko³a. – To tam – oœwiadczy³ wyci¹gaj¹c ramiê.

Znalaz³ tunel i wzniesion¹ przez Forestera i Rohdego kamienn¹ œcianê.

– Nic nadzwyczajnego, ale musi wystarczyæ – powiedzia³ spogl¹daj¹c

w mrok. – Wróæ po tamtych, a ja zobaczê, co jest w œrodku.

Zanim zebrali siê wszyscy u wlotu korytarza, zbada³ go nader starannie.

– Œlepy zau³ek – oznajmi³. – W³aœnie tu stoczymy ostatni bój. – Wyci¹-

gn¹³ pistolet zza pasa. – Wci¹¿ mam broñ Rohdego, z jedn¹ kul¹. Czy ktoœ

strzela lepiej ode mnie? – Poda³ pistolet Willisowi. – Mo¿e pan, generale

Custer?

Willis spojrza³ na pistolet.

– W ¿yciu z niczego nie strzela³em.

Armstrong westchn¹³.

– Ani ja. Ale wygl¹da na to, ¿e wreszcie mam okazjê. – Wsun¹³ broñ za

pasek i rzek³ do Benedetty: – Co tam masz?

– Miguel zostawi³ nam trochê ¿ywnoœci – odpar³a. – Wystarczy na zim-

ny posi³ek.

– Có¿, nie umrzemy z pustymi brzuchami – stwierdzi³ Armstrong sardo-

nicznie.

Willis zirytowa³ siê.

– Rany boskie, przestañ gadaæ takie rzeczy.

– Przepraszam – powiedzia³ Armstrong. – Jak tam panna Ponsky i señor

Aguillar?

– Tak, jak siê mo¿na by³o spodziewaæ – odrzek³a Benedetta z gorycz¹ –

po mê¿czyŸnie z chorym sercem i po starszej pani z dziur¹ w ramieniu, usi-

³uj¹cych oddychaæ powietrzem, którego nie ma. – Podnios³a oczy na Arm-

stronga. – Czy myœlisz, ¿e Tim ma jak¹kolwiek szansê?

Odwróci³a g³owê.

– Nie – powiedzia³ krótko. Poszed³ ku wlotowi tunelu i leg³ za kamien-

nym szañcem, k³ad¹c pistolet obok siebie. Jeœli oka¿ê cierpliwoœæ, mogê

kogoœ zabiæ, pomyœla³, ale muszê zaczekaæ, a¿ podejd¹ blisko.

Zacz¹³ padaæ œnieg.

background image

191

VI

Przy wykopie panowa³a cisza, jakkolwiek z wy¿szego odcinka drogi –

okolic p³on¹cej osady – dobiega³y O’Harê ludzkie g³osy. Przez mg³ê przebi-

ja³a siê teraz zaledwie s³aba ³una i os¹dzi³, ¿e chaty musia³y siê ju¿ wypalaæ

do fundamentów. Powoli rozprostowa³ palce i pozwoli³ automatowi upaœæ.

Zadudni³ o kamienie. O’Hara wyci¹gn¹³ ramiê i zacz¹³ je masowaæ.

By³ przemoczony, zmarzniêty i ¿a³owa³, ¿e nie œci¹gn¹³ ze stra¿nika przy

trebuszu ko¿ucha z lamy – m³odemu Juanowi na nic ju¿ siê nie przyda. Zajê-

cie musia³oby byæ nie tylko obrzydliwe, lecz równie¿ d³ugotrwa³e, a nie chcia³

traciæ czasu. Teraz ubolewa³, ¿e jednak nie podj¹³ ryzyka.

Siedzia³ i zastanawia³ siê, czy ktoœ us³ysza³ szczêkniêcie broni o ka-

mieñ. Potem zabra³ siê do wydobywania automatu. Wy³owienie go ze szcze-

liny za pomoc¹ kuszy zajê³o mu dziesiêæ minut; potem ruszy³, trzymaj¹c siê

z dala od drogi. Wymuszony postój przynajmniej pozwoli³ mu odpocz¹æ.

W tym czasie podjecha³y trzy kolejne ciê¿arówki. Nie ruszy³y wprost do

kopalni – przynajmniej na razie. Nieprzyjaciel podj¹³ daremn¹ próbê ugasze-

nia po¿aru, co zajê³o sporo czasu. Wiedz¹c, ¿e ciê¿arówki zaparkowane s¹

powy¿ej osady, O’Hara okr¹¿y³ je, aby podejœæ do nich od góry. Jego kostka

prezentowa³a siê Ÿle, cia³o by³o miêkkie i obrzmia³e i O’Hara wiedzia³, ¿e nie

zajdzie daleko – z pewnoœci¹ nie do kopalni. Chodzi³o mu po g³owie zdobycie

ciê¿arówki w taki sam sposób, jak zdoby³ broñ – za cenê czyjegoœ ¿ycia.

Kiedy wróci³ na drogê, ze smutkiem stwierdzi³, ¿e do ciê¿arówek zbli¿a

siê t³um ludzi, jednak powesela³ nieco, stwierdziwszy, ¿e wykorzystane bêd¹

tylko dwie. Podjecha³ d¿ip i O’Hara us³ysza³ Rosjanina wydaj¹cego rozkazy

w swej pedantycznej hiszpañszczyŸnie; ¿a³owa³, ¿e odleg³oœæ nie pozwala

mu zrozumieæ s³ów. Potem d¿ip ruszy³ w górê, a dwie zgrzytaj¹ce biegami

ciê¿arówki pod¹¿y³y za nim. Trzecia zosta³a.

Nie wiedz¹c, czy strze¿e jej wartownik, O’Hara podczo³ga³ siê bardzo

cicho. Nie s¹dzi³, aby pozostawiono wartownika – ma³o prawdopodobne, ¿e

nieprzyjaciel, przeœwiadczony, i¿ wszyscy zostali zapêdzeni do kopalni, przed-

siêwzi¹³ taki œrodek ostro¿noœci. Dozna³ wiêc niema³ego szoku, gdy dos³ow-

nie wpad³ na wartownika, który opuœci³ stanowisko przy ciê¿arówce i folgo-

wa³ pêcherzowi poœród ska³ na poboczu.

Mê¿czyzna stêkn¹³ ze zdumienia, kiedy napatoczy³ siê O’Hara.

– Cuidado! – powiedzia³, a potem podniós³ wzrok.

Otworzy³ usta, by wrzasn¹æ, lecz O’Hara, upuœciwszy automat i kuszê,

zacisn¹³ d³oñ na jego twarzy. Mocowali siê w milczeniu. O’Hara odgina³

g³owê przeciwnika szukaj¹c palcami wra¿liwych oczu. Drug¹ rêk¹, owiniêt¹

wokó³ jego piersi, przyciska³ go do siebie.

background image

192

Wartownik bi³ gor¹czkowo rêkoma i O’Hara zrozumia³, ¿e w jego stanie

zapasy z tym cz³owiekiem nie daj¹ mu wiêkszych szans. Przypomnia³ sobie

o no¿u za pasem i postanowi³ zaryzykowaæ. Od szybkoœci akcji zale¿a³o, czy

zabije przeciwnika, zanim ten zdo³a krzykn¹æ. Puœci³ go raptownie, odepchn¹³

i siêgn¹³ po nó¿. Wartownik zachwia³ siê, otworzy³ usta, lecz O’Hara post¹-

pi³ do przodu i prostym dŸgniêciem wbi³ nó¿ poni¿ej mostka, a potem pchn¹³

go ku górze.

Z ust mê¿czyzny wydar³o siê przypominaj¹ce czkawkê kaszlniêcie, po-

tem pochyli³ siê i pad³ wprost w ramiona O’Hary. Kiedy osun¹³ siê na zie-

miê, westchn¹³ g³êboko i skona³. Ciê¿ko dysz¹c, O’Hara wyszarpn¹³ nó¿; na

jego rêkê trysnê³a fontanna gor¹cej krwi. Sta³ przez chwilê i nas³uchiwa³,

a potem podniós³ swój automat. Dozna³ nag³ego szoku, gdy jego palec otar³

siê o bezpiecznik – by³ ods³oniêty. Raptowne szarpniêcie mog³o spowodo-

waæ wystrza³, który zaalarmowa³by nieprzyjaciela.

Lecz by³a to ju¿ historia, któr¹ nie zamierza³ siê przejmowaæ. ¯y³ z mi-

nuty na minutê, a minione mo¿liwoœci i dzia³ania nic go nie obchodzi³y.

Liczy³o siê tylko to, by jak najszybciej dotrzeæ do kopalni, za³atwiæ Rosjani-

na i Kubañczyka, odnaleŸæ Benedettê.

Podszed³ do samochodu i otworzy³ drzwi. By³a to wielka ciê¿arówka;

kiedy wdrapa³ siê do kabiny i usiad³ na miejscu kierowcy, widzia³ dopalaj¹-

ce siê zgliszcza osady. Jedynym ruchem, jaki tam dostrzeg³, by³y pe³zaj¹ce

gdzieniegdzie p³omienie i natychmiast roztapiaj¹ce siê we mgle spirale czar-

nego dymu. Odwróci³ g³owê i nacisn¹³ rozrusznik.

Silnik zapali³. O’Hara wrzuci³ bieg i z uczuciem lekkiego oszo³omienia

wyjecha³ na drogê. W bardzo krótkim czasie zabi³ trzech ludzi – pierwszych,

jakich zabi³ twarz¹ w twarz – i by³ gotowy zabijaæ tak d³ugo, jak d³ugo bê-

dzie to konieczne. Jego umys³ wróci³ do owego stanu napiêcia, który pamiê-

ta³ z Korei przed zestrzeleniem. Zmys³y mia³ niezwykle wyostrzone, a z mó-

zgu zosta³o usuniête wszystko prócz szczegó³ów misji.

Po chwili w³¹czy³ œwiat³a. By³o to wielkie ryzyko, ale musia³ je podj¹æ.

Istnia³a mo¿liwoœæ, ¿e na którymœ z zakrêtów zjedzie z drogi i zwali siê

w dó³. Jednak by³oby jeszcze gorzej, gdyby jad¹cy przed nim nieprzyjaciele

dostrzegli œwiat³a i zastawili pu³apkê.

Ciê¿arówka z trudem sunê³a pod górê, a kierownica, przenosz¹c pod-

skoki kó³ na nierównoœciach drogi, dygota³a w d³oniach O’Hary. Ustali³ bez-

pieczn¹ szybkoœæ, która w gruncie rzeczy oznacza³a jazdê bardzo powoln¹.

Lecz mimo to, min¹wszy szczególnie ostry zakrêt, dostrzeg³ przed sob¹ zni-

kaj¹ce w³aœnie czerwone œwiat³a pozycyjne.

Natychmiast zwolni³, zadowalaj¹c siê utrzymywaniem bezpiecznego

dystansu. Na drodze nie móg³ zrobiæ nic – jego chwila nadejdzie dopiero po

przybyciu do kopalni.

background image

193

Wspar³ d³oñ na automacie, który le¿a³ na siedzeniu pasa¿erskim i przy-

sun¹³ go bli¿ej. Jego obecnoœæ by³a bardzo pokrzepiaj¹ca.

Kiedy dotar³ do zakrêtu, który pamiêta³ jako ostatni przed równym tere-

nem kopalni, zjecha³ na pobocze, zaci¹gn¹³ hamulec, ale nie wy³¹cza³ silni-

ka. Z broni¹ w d³oni wyskoczy³ z kabiny, krzywi¹c twarz w grymasie bólu,

gdy obci¹¿y³ zwichniêt¹ kostkê. Pokuœtyka³ drog¹. W przodzie s³ysza³ ryk

zatrzymuj¹cych siê jeden po drugim samochodów, a kiedy znalaz³ dogodny

punkt obserwacyjny, dojrza³, ¿e ciê¿arówki stoj¹ przy chatach – w œwietle

reflektorów poruszali siê ludzie.

D¿ip zosta³ uruchomiony i sun¹c powoli, dŸga³ blaskiem reflektorów

podnó¿e urwiska, w którym wydr¹¿one by³y tunele. Najpierw oœwietli³ je-

den czarny wlot, potem drugi, a wreszcie rozleg³ siê dziki wrzask radoœci,

gdy przeœlizn¹wszy siê po trzecim, œwiat³a wróci³y doñ niemal natychmiast,

by z mroku niszy wy³owiæ kamienny szaniec i bia³¹ twarz cz³owieka, która

skry³a siê poœpiesznie.

O’Hara nie traci³ czasu na zastanawianie siê, kto to by³. Pokuœtyka³ z po-

wrotem do ciê¿arówki i wrzuci³ bieg. Teraz jego kolej – teraz on wkracza³ na

pomrocznia³¹ arenê.

13 –

background image

194

Rozdzia³ 9

Forester czu³ ciep³o i rozluŸnienie, a dwa te stany by³y dlañ to¿same. Oso-

bliwe, ¿e œnieg jest tak ciep³y i miêkki, pomyœla³; otworzy³ oczy i ujrza³ przed

sob¹ bia³e lœnienie. Westchn¹³ i z uczuciem rozczarowania ponownie zamkn¹³

oczy. To by³ œnieg. S¹dzi³, ¿e powinien uczyniæ wysi³ek, aby siê ruszyæ i oddaliæ

od tego rozkosznie ciep³ego œniegu, bo umrze, ale uzna³, i¿ rzecz nie jest warta

trudu. Pozwoli³ tylko, by ciep³o otuli³o go wygodnie i na chwilê przed kolejn¹

utrat¹ przytomnoœci pomyœla³ w roztargnieniu, gdzie podzia³ siê Rohde.

Kiedy znów otworzy³ oczy, bia³e lœnienie wci¹¿ trwa³o, teraz jednak

oprzytomnia³ na tyle, aby rozpoznaæ w nim s³oñce, jaskrawo odbijaj¹ce siê

od wykrochmalonej bia³ej pow³oki ko³dry, któr¹ by³ okryty. Zmru¿y³ oczy

i skupi³ wzrok, ból Ÿrenic jednak sprawi³, ¿e zaraz zamkn¹³ oczy. Wiedzia³,

¿e powinien coœ zrobiæ, ale co – nie potrafi³ sobie przypomnieæ i walcz¹c

o zachowanie przytomnoœci przez doœæ d³ugi czas, aby to coœ wyp³ynê³o z nie-

pamiêci, zasn¹³ znowu.

Œpi¹c, mgliœcie uœwiadamia³ sobie up³ywu czasu: wiedzia³, ¿e musi z nim

walczyæ, ¿e musi zatrzymaæ zegar, zastopowaæ sun¹ce wskazówki, bo ma do

spe³nienia niezwykle wa¿n¹ misjê. Przewraca³ siê i jêcza³, a pielêgniarka

w bia³ym fartuchu ³agodnie ociera³a mu g¹bk¹ pot z czo³a.

Nie obudzi³a go jednak.

Wreszcie oprzytomnia³ zupe³nie i wpatrzy³ siê w sufit. Grube belki stro-

powe te¿ by³y pomalowane na bia³o. Odwróci³ g³owê i stwierdzi³, ¿e patrzy

w czyjeœ ¿yczliwe oczy. Obliza³ wyschniête wargi i wyszepta³:

– Co siê sta³o?

– No comprendo – odpar³a pielêgniarka. – Nie mówiæ… przyprowadzê

doktora.

Powiód³ za ni¹ wzrokiem, kiedy wychodzi³a z pokoju. Rozpaczliwie

pragn¹³, aby wróci³a, aby powiedzia³a mu, gdzie jest, co siê sta³o i gdzie

background image

195

znaleŸæ Rohdego. Myœl o Rohdem przywo³a³a z pamiêci wszystko: noc na

górze i frustruj¹ce próby znalezienia drogi na prze³êcz. Przypomnia³ sobie,

co siê zdarzy³o, choæ ostatnie momenty rysowa³y siê mgliœcie – i przypo-

mnia³ sobie równie¿, dlaczego spróbowali niemo¿liwego.

Chcia³ usi¹œæ, zawiod³y go jednak pozbawione si³y miêœnie, wiêc tylko

le¿a³ i ciê¿ko oddycha³. Czu³ siê tak, jak gdyby jego cia³o wa¿y³o pó³ tony

i by³o obite od stóp do g³ów gumow¹ rur¹. Wszystkie musku³y by³y rozdy-

gotane i obwis³e, nawet miêœnie karku, o czym siê przekona³, próbuj¹c dŸwig-

n¹æ g³owê. No i by³ bardzo, bardzo zmêczony.

D³ugo pozostawa³ w pokoju sam, a¿ wreszcie przysz³a pielêgniarka z tale-

rzem gor¹cej zupy. Nie pozwoli³a mu mówiæ, on zaœ by³ zbyt s³aby, ¿eby usil-

nie próbowaæ, wiêc ilekroæ otwiera³ usta, pielêgniarka wsuwa³a w nie ³y¿kê

zupy. Bulion doda³ mu si³ i poczu³ siê lepiej; opró¿niwszy talerz, zapyta³:

– Gdzie jest ten drugi mê¿czyzna… el otro hombre?

– Z pañskim przyjacielem wszystko bêdzie dobrze – odpar³a po hisz-

pañsku i wymknê³a siê z pokoju, zanim zada³ nastêpne pytanie.

I znów przez d³ugi czas nikt siê nie zjawi³. Nie mia³ zegarka, ale z po³o-

¿enia s³oñca wnioskowa³, ¿e jest mniej wiêcej po³owa dnia. Tylko jakiego

dnia? Od jak dawna jest tutaj? Uniós³ d³oñ, ¿eby podrapaæ nieznoœnie swê-

dz¹c¹ pierœ i przy okazji odkry³, dlaczego czuje siê tak ociê¿a³y i skrêpowa-

ny: zdawa³o siê, ¿e spowija³y go ze dwie mile banda¿a.

Do pokoju wszed³ mê¿czyzna i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Po angielsku,

ale z akcentem amerykañskim, powiedzia³:

– Có¿, panie Forester, s³yszê, ¿e czuje siê pan lepiej.

Mia³ na sobie szpitalny fartuch i móg³ byæ lekarzem. Mimo podesz³ego

wieku by³ potê¿nie zbudowany, mia³ gêst¹ siw¹ czuprynê i doko³a oczu ku-

rze ³apki od czêstego œmiechu.

Forester siê rozluŸni³.

– Dziêki Bogu… Amerykanin – powiedzia³. Jego g³os by³ ju¿ du¿o silniejszy.

– Jestem McGruder – doktor McGruder.

– Sk¹d zna pan moje nazwisko? – zapyta³ Forester.

– Dokumenty w pañskiej kieszeni – wyjaœni³ McGruder. – Mia³ pan

amerykañski paszport.

– Proszê pos³uchaæ – powiedzia³ Forester z naciskiem. – Musi mnie pan

st¹d wypuœciæ. Mam sprawy do za³atwienia. Muszê…

– D³ugo pan jeszcze st¹d nie wyjdzie – odrzek³ McGruder stanowczo. –

Nawet nie zdo³a pan wstaæ.

Forester bezw³adnie rozci¹gn¹³ siê w ³ó¿ku.

– Gdzie jesteœmy?

– W Misji œwiêtego Antoniego – odrzek³ McGruder. – Jestem tu Wiel-

kim Bia³ym Wodzem. To znaczy prezbiteriañskim.

background image

196

– Jest tu gdzieœ w pobli¿u Altemiros?

– Jasne. Wioska Altemiros le¿y przy tej samej drodze – prawie trzy kilo-

metry w dó³.

– Chcê przes³aæ wiadomoœæ – powiedzia³ Forester gwa³townie. – Dwie

wiadomoœci: jedn¹ do Ramona Sueguerry z Altemiros, drug¹ do Santillany,

dla…

McGruder uniós³ d³oñ.

– Hej, hej, nie tak szybko; jeœli nie bêdzie pan na siebie uwa¿aæ, nast¹pi

nawrót choroby. Proszê siê uspokoiæ.

– Na Boga – powiedzia³ Forester z gorycz¹. – To pilne.

– Dla Boga nic nie jest pilne – odrzek³ McGruder niewzruszenie. – Ma

On tyle czasu, ile zapragnie. W tej chwili interesuje mnie zagadka, dlaczego

podczas zamieci z nieprzebytej prze³êczy nadszed³ jeden mê¿czyzna z dru-

gim na ramieniu.

– To Rohde mnie przyniós³? Jak siê czuje?

– Tak, jak nale¿a³o oczekiwaæ – odpar³ McGruder. – Interesowa³oby

mnie, dlaczego pana niós³?

– Bo umiera³em – powiedzia³ Forester. Z zadum¹ spogl¹da³ na McGru-

dera, usi³uj¹c go rozgryŸæ. Nie chcia³ pope³niæ omy³ki – komuniœci miewali

nieoczekiwanych przyjació³ w najbardziej osobliwych miejscach – lecz nie

s¹dzi³, by móg³ siê pomyliæ w stosunku do prezbiteriañskiego lekarza,

a McGruder sprawia³ wra¿enie, ¿e jest w porz¹dku. – Dobra – powiedzia³ na

koniec. – Chyba muszê panu powiedzieæ. S¹dzê, ¿e jest pan okay.

McGruder uniós³ brwi, ale nic nie rzek³, a Forester opowiedzia³ mu o tym,

co siê dzieje na przeciwleg³ym zboczu góry; zacz¹³ od katastrofy samolotu,

lecz pomin¹³ takie b³ahostki, jak uœmiercenie Peabody’ego, mog¹ce – jego

zdaniem – zaszkodziæ sprawie. W miarê opowieœci brwi McGrudera pe³z³y

ku górze, a¿ siê prawie skry³y pod czupryn¹.

Kiedy Forester skoñczy³, McGruder zauwa¿y³:

– Jest to najbardziej nieprawdopodobna historia, jak¹ w ¿yciu s³ysza-

³em. Bo widzi pan, panie Forester, nie ufam panu tak ca³kiem. Mia³em tele-

fon z bazy lotnictwa – jest zupe³nie niedaleko – i dowiedzia³em siê, ¿e pana

poszukuj¹. Co wiêcej, mia³ pan przy sobie to. – Siêgn¹³ do kieszeni i wyj¹³

pistolet. – Nie lubiê ludzi nosz¹cych broñ. To sprzeczne z moim wyznaniem.

Forester patrzy³, jak zrêcznie manipuluj¹c mechanizmem broni, McGru-

der opró¿ni³ j¹ z kul.

– Jak na cz³owieka, który nie lubi pistoletów, wie pan ciut za du¿o o ich

dzia³aniu – powiedzia³ Forester.

– By³em w piechocie morskiej na Iwo Jima – odrzek³ McGruder. – Dla-

czego zatem mog³yby siê panem interesowaæ si³y zbrojne Kordyliery?

– Bo siê skomunizowa³y.

background image

197

– Fuj! – powiedzia³ McGruder z niesmakiem. – Mówi pan jak stara baba,

która dostrzega w³amywacza pod ka¿dym ³ó¿kiem. Taki z pu³kownika Ro-

drigueza komunista, jak i ze mnie.

Forester poczu³ przyp³yw nadziei. Rodriguez by³ dowódc¹ Czternaste-

go Szwadronu i przyjacielem Aguillara.

– Czy rozmawia³ pan z Rodriguezem? – zapyta³.

– Nie – odpar³ McGruder. – Z jakimœ ni¿szym oficerem. – Przerwa³. –

Niech pan pos³ucha, Forester, wojsko koniecznie chce pana dostaæ, a ja chcê

us³yszeæ dlaczego.

– Czy Czternasty Szwadron wci¹¿ stacjonuje w bazie? – skontrowa³

Forester.

– Nie wiem. Rodriguez mówi³ mi coœ o przemieszczeniu… ale nie wi-

dzia³em go prawie od miesi¹ca.

Wiêc mamy loteriê, pomyœla³ Forester z niechêci¹. ¯o³nierze byli przy-

jació³mi albo wrogami, on zaœ nie dysponowa³ ¿adn¹ natychmiastow¹ meto-

d¹, aby to sprawdziæ – no i McGruder by³ ca³kowicie gotów oddaæ go w ich

rêce. Powiedzia³ z namys³em:

– S¹dzê, ¿e nie wtyka pan nosa w nie swoje sprawy. S¹dzê, ¿e wspó³pra-

cuje pan z lokalnymi w³adzami i nie miesza siê do polityki.

– W istocie, nie mieszam siê – rzek³ McGruder. – Nie chcê, ¿eby za-

mkniêto tê misjê. I bez tego mamy doœæ k³opotów.

– Uwa¿a pan, ¿e ma pan k³opoty z Lopezem, ale to nic w porównaniu

z k³opotami, jakie pana czekaj¹, kiedy do w³adzy dorw¹ siê komuniœci –

warkn¹³ Forester. – Proszê mi powiedzieæ, czy wasza religia nakazuje staæ

z za³o¿onymi rêkami, gdy tacy sami ludzie jak wy – a wœród nich pañscy

rodacy, choæ nie powinno to mieæ znaczenia – s¹ mordowani dwadzieœcia

piêæ kilometrów od was?

McGruder zblad³, a zmarszczki wokó³ ust pog³êbi³y siê.

– Niemal wierzê, i¿ mówi pan prawdê – powiedzia³ powoli.

– Mówiê cholern¹ prawdê.

Ignoruj¹c wulgaryzm McGruder powiedzia³:

– Wymieni³ pan nazwisko: Sueguerra. Doskonale znam señora Sueguerrê.

Grywamy w szachy, ilekroæ odwiedzam wioskê. Jest uczciwym cz³owiekiem,

wiêc to punkt na pañsk¹ korzyœæ. Jaka jest ta druga wiadomoœæ do Santillany?

– Taka sama wiadomoœæ dla innego cz³owieka – powiedzia³ Forester

cierpliwie. – Boba Addisona z Ambasady Stanów Zjednoczonych. Proszê

przekazaæ im obu to, co panu opowiedzia³em – i zasugerowaæ Addisonowi,

¿eby jak najszybciej ruszy³ odw³ok ze sto³ka.

McGruder zmarszczy³ brwi.

– Addison? S¹dzê, ¿e znam ca³y personel ambasady, ale nie przypomi-

nam sobie ¿adnego Addisona.

background image

198

– Nie mo¿e go pan znaæ – powiedzia³ Forester. – Jest funkcjonariuszem

CIA, a my siê nie reklamujemy.

Brwi McGrudera znowu podpe³z³y do góry.

– My?

Forester s³abo siê uœmiechn¹³.

– Ja te¿ pracujê w CIA. Tylko ¿e musi mi pan uwierzyæ na s³owo – nie

noszê wytatuowanych na piersi akt personalnych.

II

Forester dozna³ szoku na wieœæ, ¿e Rohde mo¿e straciæ nogê.

– Odmro¿enie powa¿nej rany otwartej nie rokuje pomyœlnie – powiedzia³

McGruder sucho. – Bardzo mi w zwi¹zku z tym przykro, oczywiœcie spróbujê

uratowaæ nogê… szkoda, ¿e spotyka to cz³owieka tak dzielnego jak Rohde.

McGruder, jak siê zdawa³o, przyj¹³ do wiadomoœci wersjê Forestera,

jakkolwiek dopiero po d³ugim przekonywaniu; pow¹tpiewa³ te¿ w rozwagê

Departamentu Stanu.

– To durnie – oœwiadczy³. – Nie chcemy w tych stronach ingerencji

amerykañskiej, która w stu procentach obudzi³aby nastroje antyamerykañ-

skie. Da³aby komunistom doskona³e szanse.

– Rany boskie, ja nie ingerujê aktywnie – zaprotestowa³ Forester. – Wie-

dzieliœmy, ¿e Aguillar zamierza uczyniæ swój ruch: moje zadanie polega³o

na tym, ¿eby ¿yczliwie mieæ go na oku, dopilnowaæ, aby przedosta³ siê bez-

piecznie. – Popatrzy³ w sufit i powiedzia³ z gorycz¹: – Chyba schrzani³em

robotê, prawda?

– Moim zdaniem, zrobi³ pan wszystko, co w danych okolicznoœciach

by³o mo¿liwe – zauwa¿y³ McGruder. Wsta³ z ³ó¿ka. – Sprawdzê, który szwa-

dron stacjonuje na lotnisku i osobiœcie odwiedzê Sueguerrê.

– Proszê nie zapomnieæ o ambasadzie.

– Natychmiast tam zadzwoniê.

To jednak okaza³o siê trudne, bo linia by³a nieczynna. Coœ podobnego

zdarza³o siê przynajmniej raz w tygodniu, i to zawsze w momencie krytycz-

nym. McGruder siedzia³ jakiœ czas przy biurku, piekl¹c siê na milcz¹cy obo-

jêtnie telefon, wreszcie od³o¿y³ s³uchawkê, wsta³ i zacz¹³ zdejmowaæ swój

bia³y fartuch, lecz zawaha³ siê, s³ysz¹c na dziedziñcu pisk hamulców. Wyj-

rzawszy z okna gabinetu, spostrzeg³ zatrzymuj¹cy siê przed budynkiem woj-

skowy wóz sztabowy, za którym pod¹¿a³a ciê¿arówka i wojskowa karetka.

Przy wtórze warkliwych rozkazów podoficera z ciê¿arówki wysypa³ siê od-

dzia³ umundurowanych i uzbrojonych ¿o³nierzy, a z wozu sztabowego wy-

siad³ oficer.

background image

199

McGruder zapi¹³ œpiesznie guziki fartucha, a kiedy do gabinetu wkro-

czy³ oficer, pracowicie pisa³ coœ przy biurku. Podniós³ g³owê i powiedzia³:

– Dzieñ dobry, majorze. Czemu zawdziêczam ten zaszczyt?

Oficer przepisowo stukn¹³ obcasami.

– Major Garcia, do us³ug.

Doktor opad³ na oparcie krzes³a i po³o¿y³ obie d³onie na blacie biurka.

– Jestem McGruder. Co mogê dla pana zrobiæ, majorze?

Garcia trzepn¹³ rêkawiczk¹ o szew swych doskonale skrojonych bry-

czesów.

– Uznaliœmy – to znaczy Si³y Powietrzne Kordyliery – ¿e mo¿emy oka-

zaæ siê pomocni – powiedzia³ swobodnie. – O ile wiemy, ma pan tu dwóch

powa¿nie poszkodowanych mê¿czyzn… mê¿czyzn, którzy przyszli z gór.

Proponujemy us³ugi naszego personelu medycznego i szpitala w bazie. –

Machn¹³ d³oni¹. – Karetka czeka na dworze.

McGruder powêdrowa³ spojrzeniem ku oknu i dostrzeg³ przed nim zaj-

muj¹cych pozycje ¿o³nierzy. Wygl¹dali na gotowych do akcji. Znów prze-

niós³ wzrok na Garciê.

– I to z jak¹ eskort¹!

Garcia uœmiechn¹³ siê.

– No es nada – powiedzia³. – Prowadzi³em ma³e æwiczenia, kiedy otrzyma-

³em rozkaz, wola³em wiêc wzi¹æ ludzi ze sob¹, zamiast pozwoliæ im leniuchowaæ.

McGruder nie wierzy³ ani jednemu jego s³owu. Powiedzia³ uprzejmie:

– Có¿, majorze, nie s¹dzê, byœmy musieli k³opotaæ si³y zbrojne. Nie

by³em wprawdzie w waszym szpitalu, lecz i mój obiekt wyposa¿ony jest

dostatecznie dobrze, by zapewniæ tym ludziom w³aœciw¹ opiekê. Moim zda-

niem, nie powinno siê ich przenosiæ.

Uœmiech Garcii znikn¹³.

– Jednak nalegam – rzek³ lodowato major.

Ruchliwe brwi McGrudera wystrzeli³y w górê.

– Nalega pan, majorze Garcia? Nie s¹dzê, aby cokolwiek pana do tego

upowa¿nia³o.

Garcia popatrzy³ znacz¹co na wype³niaj¹cy dziedziniec oddzia³ ¿o³nierzy.

– Czy¿by? – zapyta³ jadowitym tonem.

– Tak w³aœnie myœlê – odrzek³ McGruder stanowczo. – Jako lekarz twier-

dzê, ¿e stan tych ludzi uniemo¿liwia transport. Jeœli mi pan nie wierzy, pro-

szê wywo³aæ z karetki swojego lekarza i poleciæ mu dokonanie oglêdzin.

Jestem pewien, ¿e potwierdzi moj¹ opiniê.

Po raz pierwszy Garcia zdawa³ siê traciæ opanowanie.

– Lekarza? – powiedzia³ niepewnie. – Ehm… nie mamy ze sob¹ lekarza.

– Nie macie lekarza? – zapyta³ zdumiony McGruder.

Patrzy³ na Garciê spod zmarszczonych teraz brwi.

background image

200

– Jestem pewien, ¿e opacznie poj¹³ pan swe rozkazy, majorze Garcia.

Nie s¹dzê, aby pañski dowódca zaaprobowa³ przewo¿enie tych ludzi bez

fachowej opieki, ja zaœ nie mam czasu, aby udaæ siê z panem na lotnisko –

jestem cz³owiekiem zapracowanym.

Garcia zawaha³ siê, potem zapyta³ ponuro:

– Czy mogê skorzystaæ z pañskiego telefonu?

– Proszê bardzo – odrzek³ McGruder. – Ale nie dzia³a… jak zwykle.

Garcia uœmiechn¹³ siê k¹tem ust i powiedzia³ coœ do s³uchawki. No i otrzy-

ma³ odpowiedŸ, co nie tylko McGrudera zaskoczy³o, lecz tak¿e pozwoli³o mu

poznaæ powagê sytuacji. Nie chodzi³o o zwyk³¹ awariê systemu telefonicznego

– rzecz by³a zaplanowana; przypuszcza³ równie¿, ¿e linia jest na pods³uchu.

Przemówiwszy ponownie do s³uchawki, Garcia stan¹³ na bacznoœæ i McGru-

der uœmiechn¹³ siê smutno; z pewnoœci¹ Garcia rozmawia³ ze swoim dowódc¹

i z pewnoœci¹ owym dowódc¹ nie by³ Rodriguez, który mia³ lekcewa¿¹cy stosu-

nek do drylu. Garcia zwiêŸle zrelacjonowa³ stanowisko McGrudera, a potem

wys³ucha³ salwy s³ów. Odk³adaj¹c s³uchawkê mia³ na twarzy posêpny uœmiech.

– Informujê pana z ubolewaniem, doktorze McGruder, ¿e muszê zabraæ

tych ludzi.

Kiedy podszed³ do okna i przywo³ywa³ sier¿anta, McGruder gniewnie

siê poderwa³.

– A ja powtarzam, ¿e ci ludzie s¹ zbyt chorzy, aby mo¿na ich by³o trans-

portowaæ. Jeden z nich jest Amerykaninem, majorze Garcia. Czy usi³uje pan

sprowokowaæ incydent miêdzynarodowy?

– Wykonujê rozkazy – odrzek³ Garcia sztywno. Wyda³ kilka poleceñ

stoj¹cemu przy oknie sier¿antowi i ponownie zwróci³ siê do McGrudera: –

Mam obowi¹zek poinformowaæ pana, ¿e ci ludzie s¹ oskar¿eni o spiskowa-

nie przeciwko bezpieczeñstwu pañstwa. Mam rozkaz ich aresztowaæ.

– Pan zwariowa³ – powiedzia³ McGruder. – Jeœli ich pan zabierze, dy-

plomaci obskocz¹ pana ze wszystkich stron. – Ruszy³ ku drzwiom.

Garcia zagrodzi³ mu drogê.

– Muszê pana prosiæ, aby odsun¹³ siê pan od drzwi, doktorze McGruder,

albo bêdê zmuszony aresztowaæ równie¿ pana. – Potem przez ramiê McGru-

dera powiedzia³ do stoj¹cego na zewn¹trz sier¿anta: – Wyprowadziæ doktora

na dziedziniec.

– Có¿, skoro takie jest pañskie stanowisko w tej kwestii, jestem bezsilny

– powiedzia³ McGruder. – A ten pañski dowódca – jak¿e siê nazywa?

– Pu³kownik Coello.

– Pu³kownik Coello znajdzie siê w k³opotliwym po³o¿eniu. – Odst¹pi³

na bok, a potem w œlad za Garci¹ wyszed³ na korytarz.

Garcia przystan¹³, ze zniecierpliwieniem uderzaj¹c d³oni¹ o szew spodni.

– Gdzie s¹ ci ludzie?

background image

201

– Operowa³em niedawno jednego z nich – dochodzi w³aœnie do siebie

po narkozie. Drugi jest w bardzo ciê¿kim stanie i domagam siê, abym móg³

podaæ mu teraz œrodek uœmierzaj¹cy.

Garcia zawaha³ siê, wiêc McGruder ci¹gn¹³:

– Sam pan wie, majorze, i¿ karetki wojskowe nigdy nie s³ynê³y z miêk-

kich resorów; có¿ móg³by pan mieæ przeciwko znieczuleniu? – Klepn¹³ Gar-

ciê w pierœ. – To trafi na czo³ówki wszystkich gazet w Stanach. Czy chce pan

pogorszyæ sytuacjê, stwarzaj¹c pozór nieludzkiego traktowania rannych?

– Wiêc dobrze – powiedzia³ Garcia niechêtnie.

– Przyniosê morfinê z zabiegowego – powiedzia³ McGruder i zawróci³,

pozostawiaj¹c Garciê w korytarzu.

Opró¿niaj¹c talerz najlepszego jedzenia, jakiego skosztowa³ w ¿yciu, Fo-

rester s³ysza³ podniesione g³osy. Uœwiadomi³ sobie, ¿e coœ tu nie gra i ¿e McGru-

der robi zeñ bardziej chorego, ani¿eli by³ w istocie. Chc¹c przystosowaæ siê do

tej gry, wepchn¹³ tacê pod ³ó¿ko, a kiedy otworzy³y siê drzwi, z zamkniêtymi

oczyma le¿a³ nieruchomo na wznak. Jêkn¹³, gdy McGruder go dotkn¹³.

McGruder powiedzia³:

– Panie Forester, major Garcia s¹dzi, ¿e w szpitalu wojskowym mo¿e

pan liczyæ na lepsz¹ opiekê, zostanie wiêc pan tam przewieziony. – Kiedy

Forester otworzy³ oczy, McGruder wbi³ weñ zasêpione spojrzenie. – Nie

zgadzam siê z tym posuniêciem, przeprowadzanym pod presj¹, i zamierzam

zwróciæ siê w tej kwestii do odpowiednich czynników. Choæ jazda nie bê-

dzie d³uga – zaledwie na lotnisko – dam panu œrodek uœmierzaj¹cy, aby zniós³

pan transport mo¿liwie bezboleœnie.

Podwin¹³ rêkaw pi¿amy Forestera, przetar³ ramiê wacikiem, a potem

siêgn¹³ po strzykawkê, któr¹ nape³ni³ z ampu³ki. Mówi³ przy tym obojêtnie:

– Opatrunek wokó³ klatki piersiowej podtrzymuje pañskie ¿ebra, jednak

nie radzi³bym siê poruszaæ bez szczególnej potrzeby. – Na te ostatnie s³owa

po³o¿y³ subtelny nacisk i mrugn¹³ do Forestera.

Wbijaj¹c ig³ê w ramiê Forestera pochyli³ siê i wyszepta³:

– To stymulant.

– Co tam znowu? – zapyta³ ostro Garcia.

– Jakie znowu co? – odpowiedzia³ pytaniem McGruder, mierz¹c Garciê lodo-

watym i surowym spojrzeniem. – Zechce pan, z ³aski swojej, nie przeszkadzaæ

lekarzowi w wykonywaniu jego powinnoœci. Pan Forester jest ciê¿ko chorym cz³o-

wiekiem i w imieniu rz¹du Stanów Zjednoczonych obci¹¿am pana i pu³kownika

Coello odpowiedzialnoœci¹ za wszystko, co siê z nim stanie. Gdzie s¹ nosze?

– Una camilla – warkn¹³ Garcia do stoj¹cego u drzwi sier¿anta, który

rykn¹³ w g³¹b korytarza. Niebawem wniesiono nosze.

McGruder krz¹ta³ siê wokó³ podczas przenoszenia Forestera na nosze,

a gdy ludzie Garcii skoñczyli, powiedzia³:

background image

202

– Teraz mo¿ecie go zabieraæ.

Odst¹pi³, str¹caj¹c przy tym na pod³ogê pojemnik w kszta³cie nerki, prze-

znaczony na instrumenty medyczne. Korzystaj¹c z faktu, ¿e brzêk odwróci³

uwagê wszystkich obecnych w pokoju, McGruder pospiesznie wsun¹³ jakiœ

twardy przedmiot pod poduszkê Forestera.

Potem korytarzem wyniesiono Forestera na dziedziniec; zmru¿y³ oczy, gdy

porazi³o go s³oñce. W karetce d³ugo czeka³, a¿ cokolwiek siê stanie, wiêc udaj¹c

sen zamkn¹³ oczy, bo pilnuj¹cy go ¿o³nierz wpatrywa³ siê weñ z uporem. Powoli

przesuwaj¹c pod kocem d³oñ w stronê poduszki, dotkn¹³ kolby pistoletu.

Poczciwy stary McGruder, pomyœla³; na komandosów zawsze mo¿na liczyæ.

Zaczepi³ palcem os³onê spustu, stopniowo przysun¹³ broñ do boku, a wreszcie

zatkn¹³ j¹ na plecach za pasek pi¿amy, gdzie nie mog³a zostaæ zauwa¿ona, gdyby

przenoszono go na inne ³ó¿ko. Uœmiechn¹³ siê w myœlach; w innych okoliczno-

œciach le¿enie na twardym kawa³ku metalu uzna³by za skrajnie niewygodne, teraz

jednak dotkniêcie pistoletu dawa³o mu wielkie poczucie bezpieczeñstwa.

Pocieszaj¹ce by³y równie¿ s³owa McGrudera. Banda¿e utrzymuj¹ go

w kupie, a wstrzykniêty stymulant doda si³, aby móg³ siê ruszaæ. Nie, ¿eby

go naprawdê potrzebowa³; po zjedzeniu posi³ku si³y raptownie mu wróci³y,

bez w¹tpienia jednak posuniêcie doktora by³o s³uszne.

Wsuniêto do karetki Rohdego i Forester zerkn¹³ k¹tem oka na jego no-

sze. By³ nieprzytomny, a w miejscu nóg pod kocem piêtrzy³a siê spora wypu-

k³oœæ. Mia³ blad¹, pokryt¹ kropelkami potu twarz i chrapliwie oddycha³.

Do karetki wskoczy³o jeszcze dwóch ¿o³nierzy i po kilku minutach sa-

mochód ruszy³. Z pocz¹tku Forester le¿a³ z zamkniêtymi oczyma – chcia³

przekonaæ ¿o³nierzy, i¿ „œrodek uœmierzaj¹cy” skutkuje – doszed³szy jednak

do wniosku, ¿e ci szeregowi prawdopodobnie nie maj¹ pojêcia o zaordyno-

wanej mu terapii, otworzy³ je ponownie i spojrza³ w okno.

Ostry k¹t widzenia uniemo¿liwia³ mu prowadzenie przyzwoitej obser-

wacji, niebawem jednak karetka stanê³a i Forester ujrza³ kut¹ ¿elazn¹ bramê,

a za jej kratami du¿¹ tablicê. Wymalowano na niej or³a lec¹cego nad zaœnie-

¿onymi górami, zaœ wokó³ emblematu widnia³ w kartuszu nakreœlony ozdob-

nymi literami napis: ESQUADRON OCTAVO.

Z bólem zamkn¹³ oczy. Wyci¹gnêli niew³aœciw¹ s³omkê; to by³ szwa-

dron komunistyczny.

III

McGruder przygl¹da³ siê, jak karetka z wozem sztabowym z ty³u wy-

je¿d¿a z dziedziñca. Wówczas wróci³ do gabinetu, zdj¹³ fartuch i za³o¿y³

kurtkê. Z szuflady wyj¹³ kluczyki od wozu i przeszed³ do szpitalnego gara¿u,

background image

203

gdzie dozna³ szoku. Obok wielkich drzwi wspiera³ siê o œcianê ¿o³nierz w nie-

chlujnym mundurze – nie by³o jednak nic niechlujnego w karabinie ze lœni¹-

cym bagnetem, jaki trzyma³ w rêkach.

Podszed³ do ¿o³nierza i warkn¹³ w³adczo:

РPrzepuϾ mnie.

¯o³nierz popatrzy³ nañ spod pó³przymkniêtych powiek, pokrêci³ g³ow¹ i splu-

n¹³ na ziemiê. McGruder wpad³ we wœciek³oœæ i spróbowa³ przepchn¹æ siê si³¹, ale

stwierdzi³ nagle, ¿e czubek bagnetu k³uje go w gard³o. ¯o³nierz powiedzia³:

– Pan pogada z sier¿antem. Jak powie, ¿e mo¿na wzi¹æ samochód, to

pan weŸmie.

McGruder wycofa³ siê, masuj¹c gard³o. Zawróci³ na piêcie i ruszy³ na

poszukiwanie sier¿anta, lecz siê z nim nie dogada³. Z dala od swych ofice-

rów, sier¿ant by³ sympatycznym cz³owiekiem, a jego szerokie indiañskie

oblicze wyra¿a³o ubolewanie.

– Po prostu wykonujê rozkazy, a s¹ one takie, ¿e nikt do odwo³ania nie

ma prawa opuœciæ misji.

– Czyli do kiedy? – zapyta³ McGruder.

Sier¿ant wzruszy³ ramionami.

– Kto wie? – odpar³ z fatalizmem cz³owieka, dla którego oficerowie

stanowi¹ odrêbn¹ kastê o niepojêtych zwyczajach.

McGruder prychn¹³ i wróci³ do gabinetu, gdzie podniós³ s³uchawkê. Z po-

zoru linia wci¹¿ by³a martwa, gdy jednak warkn¹³: – Dajcie mi pu³kownika

Coello z lotniska wojskowego – nagle siê o¿ywi³a i uzyska³ po³¹czenie; nie

z pu³kownikiem wprawdzie, lecz którymœ z jego podkomendnych.

Dopiero po piêtnastu minutach – u których kresu McGruder sapa³ jak

parowóz z powodu ledwie powstrzymywanej wœciek³oœci – doczeka³ siê roz-

mowy z Coello. Powiedzia³ zaczepnie:

– Tu McGruder. Co to za historia z tym zamykaniem Misji œwiêtego

Antoniego?

Coello by³ grzeczny.

– Ale¿ misja nie jest zamkniêta, doktorze; wejœæ mo¿e ka¿dy.

– Ale ja nie mogê wyjœæ – powiedzia³ McGruder. – Mam du¿o obowi¹zków.

– Wiêc niech je pan wype³nia – rzek³ Coello. – Miejscem pañskiej pracy

jest misja; proszê siê trzymaæ swego zawodu… jak szewc. Niech siê pan nie

miesza w sprawy, które pana nie dotycz¹.

– Nie wiem, co, do jasnej cholery chce pan przez to powiedzieæ – wark-

n¹³ McGruder z kwiecistoœci¹, jakiej nie stosowa³ od czasów s³u¿by w mari-

nes. – Muszê odebraæ transport leków ze stacji kolejowej w Altemiros. S¹

mi niezbêdne, a Si³y Powietrzne Kordyliery uniemo¿liwiaj¹ mi to. Tak to

wygl¹da z mojego punktu widzenia. Nie zbierze pan pochwa³, kiedy wyjdzie

to w œwiat, pu³kowniku.

background image

204

– Ale¿ powinien pan by³ od tego zacz¹æ – powiedzia³ Coello pojednaw-

czo. – Wyœlê po nie jeden z naszych wozów. Jak pan wie, Si³y Powietrzne

Kordyliery s¹ zawsze gotowe pomagaæ pañskiej misji. S³yszê, ¿e prowadzi

pan doskona³y szpital, doktorze McGruder. Cierpimy w kraju na niedostatek

dobrych szpitali.

McGruder wyczu³ w jego g³osie cyniczne rozbawienie. Parskn¹³ gniewnie:

– W porz¹dku – i rzuci³ s³uchawkê. Ocieraj¹c czo³o pomyœla³, ¿e szczê-

œliwym zbiegiem okolicznoœci w Altemiros istotnie czeka transport leków.

Przez chwilê zastanawia³ siê, co robiæ dalej, a potem wyj¹³ z szuflady czysty

arkusz papieru i zacz¹³ pisaæ.

Pó³ godziny póŸniej mia³ ju¿ na piœmie zwiêz³¹ relacjê z opowieœci Fo-

restera. Z³o¿one kartki wsun¹³ do koperty, tê zaœ umieœci³ w kieszeni. Ca³y

czas pamiêta³ o stoj¹cym przy oknie i dyskretnie obserwuj¹cym go ¿o³nie-

rzu. Kiedy wyszed³ na korytarz, stwierdzi³, ¿e inny ¿o³nierz strze¿e drzwi do

gabinetu; zignorowa³ go i ruszy³ w stronê sal chorych i bloku operacyjnego.

¯o³nierz najpierw patrzy³ za nim wypranym z ciekawoœci wzrokiem, a po-

tem ruszy³ jego œladem po korytarzu.

McGruder szuka³ swego zastêpcy, Sancheza, i znalaz³ go w jednej z sal.

Spojrzawszy na twarz McGrudera, Sanchez uniós³ brwi.

– Co siê dzieje, doktorze?

– Miejscowe si³y zbrojne poszala³y – odpar³ McGruder smêtnie. – I chy-

ba jestem w to jakoœ zamieszany – nie pozwalaj¹ mi opuœciæ misji.

– Nie pozwalaj¹ opuœciæ misji nikomu – stwierdzi³ Sanchez. – Próbowa³em.

– Muszê siê dostaæ do Altemiros – powiedzia³ McGruder. – Czy mi pan

pomo¿e? Wie pan, ¿e zwykle nie mieszam siê do polityki, ale tym razem

sprawa jest inna. W górach dokonuje siê zbrodni.

– Ósmy Szwadron pojawi³ siê na lotnisku dwa dni temu… s³ysza³em

dziwne historie o Ósmym Szwadronie – powiedzia³ Sanchez z zadum¹. –

Pan mo¿e nie miesza siê do polityki, doktorze McGruder, ale ja tak. Oczywi-

œcie, pomogê panu.

Odwróciwszy siê McGruder stwierdzi³, ¿e od drzwi sali têpo wpatruje

siê w nich ¿o³nierz.

– PrzejdŸmy do pañskiego gabinetu.

Weszli do gabinetu, gdzie McGruder w³¹czy³ przegl¹darkê zdjêæ rent-

genowskich i pocz¹³ omawiaæ z Sanchezem jeden z negatywów. Zostawi³

otwarte drzwi, a ¿o³nierz, wsparty o przeciwleg³¹ œcianê korytarza, z na-

maszczeniem przyst¹pi³ do d³ubania w zêbach.

– Chcê, ¿eby zrobi³ pan rzecz nastêpuj¹c¹… – powiedzia³ McGruder

st³umionym g³osem.

Piêtnaœcie minut póŸniej wyszed³, odnalaz³ sier¿anta i zapyta³ go bez

ogródek:

background image

205

– Jakie dosta³ pan rozkazy co do misji?

Sier¿ant odrzek³:

– Nie wypuszczaæ nikogo… i mieæ na pana oko, doktorze McGruder. –

Przerwa³. – Przykro mi.

– W³aœnie – rzeczywiœcie odnios³em wra¿enie, ¿e jestem obserwowany

– powiedzia³ McGruder z gorzk¹ ironi¹. – Teraz zamierzam przeprowadziæ

operacjê. Trzeba siê przyjrzeæ nerkom starego Pedra, bo inaczej umrze. Nie

¿yczê sobie na sali operacyjnej ¿adnego z pañskich pluj¹cych na pod³ogê

ludzi. I bez tego mamy a¿ nadto k³opotów z utrzymaniem aseptyki.

– Wszyscy wiedz¹, ¿e wy, norteamericanos, jesteœcie bardzo czyœci –

przyzna³ sier¿ant. Zmarszczy³ czo³o. – Ta sala… ile ma drzwi?

– Jedne i ¿adnych okien – odpar³ McGruder. – Mo¿e pan obejrzeæ, jeœli

wola; tylko proszê nie pluæ na pod³ogê.

Zaprowadzi³ sier¿anta na salê operacyjn¹ i dowiód³, ¿e istotnie prowa-

dz¹ do niej tylko jedne drzwi.

– Doskonale – stwierdzi³ sier¿ant. – Postawiê na zewn¹trz dwóch ludzi

– to powinno wystarczyæ.

McGruder wszed³ do pokoju przedoperacyjnego, gdzie przygotowa³ siê

do zabiegu, zak³adaj¹c kitel i czapeczkê; maskê luŸno zawi¹za³ na szyi. Kie-

dy na wózku wwo¿ono do sali operacyjnej pacjenta, McGruder sta³ przed

drzwiami. Sier¿ant zapyta³:

– Jak d³ugo to potrwa?

McGruder zamyœli³ siê.

– Jakieœ dwie godziny… mo¿e nieco d³u¿ej. To powa¿na operacja, sier-

¿ancie…

Wszed³ na salê i zamkn¹³ za sob¹ drzwi. Piêæ minut póŸniej wypchniêto

pusty wózek; zajrzawszy do sali, sier¿ant ujrza³, ¿e doktor w masce pochyla

siê ze skalpelem w d³oni nad sto³em operacyjnym. Drzwi zosta³y zamkniête,

sier¿ant skin¹³ g³ow¹ wartownikom i powêdrowa³ na dziedziniec w poszuki-

waniu s³onecznego zak¹tka. Zupe³nie zignorowa³ pusty wózek, pchany ko-

rytarzem przez dwie szczebiocz¹ce pielêgniarki.

Dopiero w bezpiecznej suterenie McGruder odczepi³ siê od spodu wóz-

ka, do którego by³ przymocowany, i rozprostowa³ miêœnie. Jestem ju¿ za

stary na takie akrobacje, pomyœla³, i ruchem g³owy odprawi³ pielêgniarki.

Zachichota³y i wysz³y, on zaœ pospiesznie zmieni³ ubiór.

Zna³ miejsce, gdzie fala pokrywaj¹cych ca³e zbocze góry gruszkowa-

tych kaktusów wla³a siê na teren misji. Od tygodni przymierza³ siê do zwal-

czenia tej k³uj¹cej inwazji, teraz jednak by³ rad, ¿e koniec koñców, tego nie

zrobi³. ¯aden wartownik przy zdrowych zmys³ach, bez wzglêdu na wydane

rozkazy, nie bêdzie patrolowaæ gêstwy kolczastych kaktusów i McGruder

s¹dzi³, ¿e ma szansê wydostaæ siê w³aœnie tamtêdy.

background image

206

Mia³ racjê. Dwadzieœcia minut póŸniej by³ na przeciwleg³ym zboczu

niewysokiego wzniesienia: teren misji znikn¹³ z pola widzenia, przed nim

zaœ rozci¹ga³y siê budynki Altemiros. Kaktusy go nie oszczêdzi³y – mia³

poszarpan¹ odzie¿ i podrapan¹ skórê.

Ruszy³ biegiem.

IV

Forester wci¹¿ le¿a³ na noszach. Spodziewa³ siê, ¿e zostanie przeniesio-

ny do sali szpitalnej i po³o¿ony do ³ó¿ka, jednak wniesiono go na noszach do

gabinetu i u³o¿ono na dwóch krzes³ach. Potem zosta³ sam, lecz s³ysza³ zza

drzwi kroki wartownika i wiedzia³, ¿e jest pilnie strze¿ony.

By³ to wielki gabinet z widokiem na lotnisko; Forester przypuszcza³, ¿e

nale¿y do dowódcy bazy. Na œcianach wisia³o wiele map i nieco zdjêæ lotni-

czych, przedstawiaj¹cych g³ównie obszary górskie. Patrzy³ na wystrój pomiesz-

czenia bez ciekawoœci; s³u¿¹c w lotnictwie amerykañskim, by³ w wielu takich

gabinetach i wszystko tu by³o mu dobrze znane od grupowego zdjêcia szwa-

dronu po zegar osadzony w wypuk³ej czêœci starego drewnianego œmig³a.

Zainteresowa³ go natomiast widok na zewn¹trz. Ca³a jedna œciana gabi-

netu by³a przeszklona i widzia³ przez ni¹ p³ytê przed wie¿¹ kontroln¹, a g³ê-

biej – kilka hangarów. Cmokn¹³, kiedy rozpozna³ samoloty stoj¹ce na p³ycie

– by³y to sabre’y.

Poczciwy stary Wuj Sam, pomyœla³ z niesmakiem; zawsze gotów do

rozdawania darmochy – nawet militarnej darmochy – swoim potencjalnym

wrogom. Z ogromnym zaciekawieniem przygl¹da³ siê myœliwcom. By³y to

wczesne modele sabre, obecnie wycofane ze wszystkich wiêkszych armii,

lecz zupe³nie wystarczaj¹ce do obrony kraju takiego jak Kordyliera, który

nie ma licz¹cych siê pod wzglêdem potêgi militarnej przeciwników. Na ile

móg³ siê zorientowaæ, by³y to takie same maszyny, na jakich walczy³ w Ko-

rei. Móg³bym polecieæ jednym z nich, pomyœla³, gdybym tylko dosta³ siê do

kokpitu.

Cztery samoloty sta³y w równym szeregu; wiedzia³, ¿e dokonywano ich

przegl¹du. Nagle usiad³ – nie, to nie by³ przegl¹d techniczny – pod skrzyd³a

podczepiano rakiety. A ci ludzie stoj¹cy na skrzyd³ach nie s¹ mechanikami,

lecz zbrojmistrzami ³aduj¹cymi pociski dzia³owe. Nie musia³ nawet wypa-

trywaæ tych pocisków; tyle razy widzia³ w Korei tê operacjê, ¿e poj¹³ z miej-

sca, i¿ maszyny przygotowywane s¹ do natychmiastowej akcji.

Chryste! – pomyœla³ z gorycz¹. – To tak, jakby u¿ywaæ m³ota parowego

do ugniecenia orzecha. O’Hara i inni nie maj¹ najmniejszej szansy z tym

towarzystwem. Potem uœwiadomi³ sobie coœ jeszcze – musia³o to oznaczaæ,

background image

207

¿e O’Hara wci¹¿ siê trzyma, ¿e komuniœci zza mostu s¹ wci¹¿ odpierani.

Obserwuj¹c przygotowania maszyn, czu³ zarazem ulgê i przygnêbienie.

Opad³ na wznak i poczu³ pistolet wbijaj¹cy siê mu w krêgos³up. Uœwiado-

mi³ sobie, ¿e czas przysposobiæ siê do dzia³ania; nie spuszczaj¹c zatem z drzwi

czujnego wzroku, wyci¹gn¹³ i obejrza³ broñ. By³ to ten sam pistolet, który

przyniós³ z gór – pistolet Grivasa. Zimno i wilgoæ nie zrobi³y mu najlepiej –

smar wysech³, mechanizm dzia³a³ ciê¿ko – ale uzna³, ¿e nie zawiedzie. Kilka-

krotnie odsun¹³ zamek, chwytaj¹c wyskakuj¹ce z komory pociski, potem po-

nownie za³adowa³ magazynek i raz jeszcze odci¹gn¹³ zamek, by wprowadziæ

nabój do komory i przygotowaæ broñ do natychmiastowego strza³u.

Potem ukry³ pistolet pod kocem obok siebie i wspar³ d³oñ na jego kol-

bie. By³ gotów – w takim stopniu, w jakim to by³o mo¿liwe.

Czeka³ d³ugo i ju¿ zaczyna³ siê denerwowaæ. Czu³ tiki nerwowe na ca-

³ym ciele – dr¿¹ce, napinaj¹ce siê i rozluŸniaj¹ce miêœnie – nigdy w ¿yciu

nie by³ tak o¿ywiony. To stymulant McGrudera, pomyœla³; zastanawia³ siê,

co to jest i jak zareaguje z kok¹, któr¹ wczeœniej przyj¹³.

Nie spuszcza³ oka z sabre’ów na p³ycie. Dopiero du¿o póŸniej, po za-

koñczeniu przez personel naziemny pracy, ktoœ otworzy³ drzwi gabinetu i Fo-

rester spostrzeg³, ¿e przygl¹da mu siê mê¿czyzna o poci¹g³ej marsowej twa-

rzy. Mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê.

– Colonel Coello, a sus ordines. – Stukn¹³ obcasami.

Forester zamruga³ oczami, udaj¹c sennoœæ.

– Pu³kownik jaki? – wymamrota³.

Pu³kownik usiad³ za biurkiem.

– Coello – powiedzia³ uprzejmie. – Jestem dowódc¹ tego szwadronu

myœliwców.

– To coœ niesamowitego – powiedzia³ Forester z oszo³omieniem na twa-

rzy. – W jednej chwili jestem w szpitalu, w drugiej – w tym gabinecie. Zna-

jome otoczenie; obudzi³em siê i zainteresowa³em tymi sabre’ami.

– Lata³ pan? – zapyta³ Coello grzecznie.

– Jasne – odpar³ Forester. – By³em w Korei. Lata³em w³aœnie na sabre’ach.

– Zatem mo¿emy rozmawiaæ ze sob¹ jak koledzy – stwierdzi³ Coello

serdecznie. – Czy pamiêta pan doktora McGrudera?

– Nie bardzo – odrzek³ Forester. – Obudzi³em siê, a on mnie nafaszero-

wa³ jakimœ towarem, ¿ebym znowu zasn¹³ – no i obudzi³em siê tutaj. Nie

powinienem przypadkiem byæ w szpitalu czy coœ w tym rodzaju?

– Wiêc nie rozmawia³ pan z McGruderem o niczym… absolutnie o niczym?

– Nie mia³em okazji – powiedzia³ Forester. Nie chcia³ w to wci¹gaæ

McGrudera. – Pu³kowniku, rad jestem, ¿e pana widzê. Po drugiej stronie

góry rozpêta³o siê piek³o. Szajka bandytów usi³uje wymordowaæ grupê roz-

bitków z samolotu pasa¿erskiego. Szliœmy tu, by panu o tym powiedzieæ.

background image

208

– Szliœcie tu?

– Jasne. Pewien Latynos kaza³ nam tu przyjœæ… jak¿e siê nazywa³? –

Forester zmarszczy³ czo³o.

– Mo¿e Aguillar?

– Pierwszy raz s³yszê to nazwisko – odpar³ Forester. – Nie, ten facet

nazywa³ siê Montes.

– I Montes kaza³ wam iœæ w³aœnie tu? – dopytywa³ siê Coello z niedo-

wierzaniem. – Musia³ s¹dziæ, ¿e jest tu ten dureñ Rodriguez. SpóŸni³ siê pan

o dwa dni, panie Forester – wybuchn¹³ œmiechem.

Forester poczu³, jak przechodzi go zimny dreszcz, ale nadal udawa³ naiwnego.

– I co tu takiego zabawnego? – zapyta³. – Czemu, do cholery, œmieje siê

pan, zamiast zrobiæ coœ w tej sprawie?

Coello wytar³ z oczu ³zy weso³oœci.

– Niech siê pan nie martwi, señor Forester, ju¿ o wszystkim wiemy.

Czynimy przygotowania do… mhm… ekspedycji ratunkowej.

Jasne, ¿e czynicie, pomyœla³ Forester z gorycz¹, spogl¹daj¹c na gotowe

do startu sabre’y. Powiedzia³:

– Niech to diabli! Omal nie zabi³em siê bez sensu na tej górze. Ale¿ ze

mnie cholerny dureñ!

Coello otworzy³ le¿¹c¹ na swym biurku teczkê.

– Nazywa siê pan Raymond Forester; jest pan kierownikiem sprzeda¿y

po³udniowoamerykañskiego dzia³u Fairfield Machine Tool Corporation

i zmierza³ pan do Santillany. – Uœmiechn¹³ siê, spogl¹daj¹c na akta. – Spraw-

dziliœmy, rzecz jasna; istnieje Raymond Forester, który pracuje dla tej firmy

i jest szefem sprzeda¿y na Amerykê Po³udniow¹. CIA bywa kompetentna

w drobnych zagadnieniach, panie Forester.

– Hê? – powiedzia³ Forester. – ClA? O czym, u diab³a, pan mówi?

Coello z afektacj¹ machn¹³ d³oni¹.

– Szpiegostwo! Sabota¿! Przekupywanie funkcjonariuszy pañstwowych!

Os³abianie woli ludu! Proszê wymieniæ cokolwiek brudnego, a wymieni pan

CIA… i jednoczeœnie siebie, panie Forester.

– Jest pan œwirem – powiedzia³ Forester z niesmakiem.

– A pan intryganckim Amerykaninem! – odrzek³ Coello gniewnie. –

Plutokratycznym, kapitalistycznym lokajem. Mo¿na by panu wybaczyæ, gdyby

pozostawa³ pan tylko narzêdziem; lecz wykonuje pan sw¹ plugaw¹ robotê,

maj¹c pe³n¹ œwiadomoœæ jej z³a. Przyby³ pan do Kordyliery, aby wznieciæ

rewolucjê imperialistyczn¹, pos³uguj¹c siê w swych machinacjach tym nik-

czemnym Aguillarem jako fasad¹.

– Kim? – powiedzia³ Forester. – Jednak pan ma œwira.

– Niech siê pan podda, Forester, i przestanie graæ. Wiemy wszystko o Fair-

field Machine Tool Corporation. To przykrywka, zbudowana przez kapitali-

background image

209

styczn¹ Wall Street dla ukrycia waszych imperialistycznych amerykañskich

s³u¿b specjalnych. Wiemy wszystko o panu i o Addisonie z Santillany. Zo-

sta³ wy³¹czony z gry – tak samo jak pan, Forester.

Forester uœmiechn¹³ siê przewrotnie.

– Akcent niby latynoamerykañski, ale tekst moskiewski… a mo¿e tym

razem wprost z Pekinu? – skiniêciem g³owy wskaza³ uzbrojone samoloty. –

I kto w tych stronach naprawdê robi zamieszanie?

Coello uœmiechn¹³ siê.

– S³u¿ê obecnemu rz¹dowi genera³a Lopeza. Zapewne bêdzie rad na

wieœæ, ¿e Aguillar niebawem zginie.

– Pójdê o zak³ad, ¿e nic mu pan nie powie – rzek³ Forester. – Wiem, jak

dzia³acie, ch³opaki. U¿yjecie Aguillara jako groŸby, by przepêdziæ Lopeza,

gdy tylko uznacie to za stosowne. – Bez powodzenia próbowa³ podrapaæ

swêdz¹c¹ pierœ. – Doœæ szybko zwinêliœcie mnie i Rohdego – sk¹d wiedzie-

liœcie, ¿e jesteœmy w szpitalu McGrudera?

– Jestem pewien, ¿e udaje pan g³upszego, ni¿ jest w istocie – powiedzia³ Coello.

– Mój drogi panie Forester, utrzymujemy ³¹cznoœæ radiow¹ z naszymi si³ami po

drugiej stronie góry. – W jego g³osie zabrzmia³a nagle gorycz. – Przy ca³ej swej

niekompetencji uda³o im siê jednak nie zepsuæ radiostacji. Widziano was przy mo-

œcie. A czy s¹dzi pan, ¿e pokonanie prze³êczy mo¿na utrzymaæ w tajemnicy? Ca³e

Altemiros wie o szalonym Amerykaninie, który dokona³ niemo¿liwego.

Ale nie wie dlaczego, pomyœla³ Forester wœciekle, i nigdy siê nie dowie,

jeœli ten sukinsyn postawi na swoim.

Coello podniós³ fotografiê.

– Podejrzewaliœmy, i¿ CIA mo¿e kogoœ postawiæ przy Aguillarze. To,

co z pocz¹tku by³o tylko podejrzeniem, rych³o sta³o siê faktem. Tê fotogra-

fiê zrobiono w Waszyngtonie szeœæ miesiêcy temu.

Odwróci³ j¹ i Forester zobaczy³ siebie, rozmawiaj¹cego na schodach

budynku ze swym bezpoœrednim prze³o¿onym.

– Wywo³ane w Moskwie? – zapyta³.

Coello uœmiechn¹³ siê i zapyta³ jadowicie:

– Czy móg³by pan podaæ jakiekolwiek sensowne powody, dla których

nie powinien pan zostaæ rozstrzelany?

– Niezbyt wiele – odrzek³ Forester nonszalancko. – Ale za to by³yby

wystarczaj¹ce. – Wspar³ siê na ³okciu i czyni³ starania, by to, co mówi, brzmia-

³o przekonuj¹co: – Po drugiej stronie góry zabijacie Amerykanów, Coello.

Rz¹d amerykañski za¿¹da wyjaœnieñ, œledztwa.

– No i? Mia³a miejsce katastrofa lotnicza, nawet w Ameryce Pó³nocnej

zdarza siê wiele podobnych. W szczególnoœci s¹ on mo¿liwe na liniach tak

lichych jak Andes Airlift – ta, zbiegiem okolicznoœci, nale¿y do jednego z pañ-

skich rodaków. Przestarza³y samolot, pijany pilot – có¿ bardziej oczywistego?

14 – Cytadela w Andach

background image

210

Nie bêdzie zw³ok, które mo¿na by odes³aæ do Stanów Zjednoczonych, za-

pewniam pana. Czy¿ to nie godne ubolewania?

– Nie zna pan ¿ycia – powiedzia³ Forester. – Mój rz¹d bêdzie bardzo zainte-

resowany. Otó¿ proszê nie zrozumieæ mnie opacznie: rz¹du nie interesuj¹ kata-

strofy lotnicze jako takie. Lecz tym samolotem lecia³em ja i to obudzi cholerne

podejrzenia. Nast¹pi oficjalne œledztwo – IATA zostanie sk³oniona przez Wuja

Sama do jego podjêcia – i równoleg³e dzia³ania wyjaœniaj¹ce rozpocznie wy-

wiad. Za tydzieñ ten kraj zaroi siê od agentów – nie zdo³a pan powstrzymaæ

wszystkich ani te¿ zataiæ dowodów. Prawda musi wyp³yn¹æ i rz¹d Stanów z naj-

wy¿sz¹ rozkosz¹ rozpêta piek³o. Nic mu nie sprawi wiêkszej przyjemnoœci. –

Zakaszla³, odrobinê spocony – teraz to brzmia³o naprawdê przekonuj¹co. – Otó¿

da siê tego unikn¹æ. – Usiad³ na noszach. – Czy ma pan papierosa?

Oczy Coello zwêzi³y siê, gdy wzi¹wszy z biurka paczkê papierosów,

podchodzi³ do Forestera. Poda³ mu otwarte pude³ko i zapyta³:

– Czy mam rozumieæ, ¿e usi³uje pan wytargowaæ ¿ycie?

– Stuprocentowa racja – odrzek³ Forester. Zabarwi³ g³os lekk¹ p³aczli-

woœci¹. – Nie pali mi siê do noszenia drewnianej jesionki, a wiem, jak wy,

ch³opcy, traktujecie wiêŸniów.

Coello w zadumie pstrykn¹³ zapalniczk¹ i poda³ Foresterowi ogieñ.

– Zatem?

Forester odpar³:

– Za³ó¿my, pu³kowniku, ¿e jakimœ cudownym zrz¹dzeniem losu jako

jedyny uszed³em z katastrofy z ¿yciem. Wówczas móg³bym powiedzieæ, ¿e

sprawa jest czysta, ¿e katastrofa by³a okay. Czemu nie mieliby mi uwierzyæ?

Jestem jednym z ich bystrzaków.

Coello przytakn¹³:

– Istotnie, jest pan bystry – uœmiechn¹³ siê. – Jak¹ mamy gwarancjê, ¿e

post¹pi pan w³aœnie tak?

– Gwarancjê? Wie pan cholernie dobrze, i¿ nie mogê jej daæ. Ale powiem

panu rzecz tak¹: nie jest pan tu szefem i wiele panu do tego brakuje. No, a ja

jestem nafaszerowany informacj¹ o CIA – regionami operacyjnymi, nazwiska-

mi, twarzami, adresami, przykrywkami – czego dusza zapragnie. Bêdzie pan

w k³opotach, jeœli pañski szef dowie siê kiedyœ, ¿e zmarnowa³ pan tak¹ szansê.

Wystarczy wiêc, ¿e przed³o¿y pan sprawê szefowi i niech to on powie „tak” albo

„nie”. Jeœli coœ nawali, to on zbierze ciêgi od góry, a pan bêdzie kryty.

Coello pstrykn¹³ paznokciem w zêby.

– S¹dzê, ¿e gra pan na zw³okê, Forester. – Zamyœli³ siê g³êboko. – Mo¿e

jednak uwierzê panu, jeœli uzyskam sensown¹ odpowiedŸ na nastêpne pyta-

nie. Jeœli tak siê pan boi, to czemu zaryzykowa³ pan ¿ycie, podejmuj¹c wy-

prawê przez prze³êcz?

Forester pomyœla³ o Peabodym i wybuchn¹³ œmiechem:

background image

211

– Wystarczy pokombinowaæ. Strzelano do mnie przy tym cholernym mo-

œcie. Czy próbowa³ pan gadaæ rozs¹dnie z cz³owiekiem, który strzela, ledwie

mrugnie pan okiem? Ale pan do mnie nie strzela, pu³kowniku; mogê z panem

rozmawiaæ. Tak czy owak, uzna³em, ¿e bêdê o bezpieczniejszy w górach ni¿

przy moœcie – i okaza³o siê, ¿e mam racjê, nieprawda? Jestem tu i wci¹¿ ¿yjê.

– Tak – powiedzia³ Coello w zadumie. – Wci¹¿ pan ¿yje. – Podszed³ do

biurka. – W³aœciwie mo¿e pan ju¿ teraz zacz¹æ wykazywaæ dobr¹ wolê.

Wys³aliœmy samolot zwiadowczy, aby stwierdziæ, co siê dzieje, a pilot zrobi³

te zdjêcia. Co pan z nich rozumie?

Rzuci³ plik lœni¹cych fotografii na brzeg noszy. Forester pochyli³ siê i jêkn¹³:

– Niech¿e pan siê zlituje, pu³kowniku, jestem ca³y porozbijany, nie siêgnê.

Coello pochyli³ siê i linijk¹ przesun¹³ zdjêcia, a Forester roz³o¿y³ je w wa-

chlarzyk. By³y dobre; mo¿e troszkê rozmyte z powodu szybkoœci samolotu,

lecz mimo to dostatecznie ostre, aby da³o siê dostrzec szczegó³y. Zobaczy³

most i kilka uniesionych twarzy: bia³e b¹belki na szarym tle. I zobaczy³ tre-

busz. Wiêc zdo³ali œci¹gn¹æ go z osady…

– Interesuj¹ce – powiedzia³.

Coello pochyli³ siê.

– Co to jest? – zapyta³. – Nasi eksperci nic z tego nie rozumiej¹ – wska-

za³ palcem katapultê.

Forester uœmiechn¹³ siê.

– Nie jestem zdziwiony – odpar³. – Mamy tam przypadek psychiczny,

faceta o nazwisku Armstrong. Wrobi³ pozosta³ych w zmajstrowanie tego

bajeru, który nazywa siê trebusz i miota kamienie. Armstrong powiada, ¿e

u¿yto go po raz ostatni, kiedy Cortez oblega³ Meksyk, i ¿e nie dzia³a³ wów-

czas nale¿ycie. Nie ma siê czym przejmowaæ.

– Czy¿by? – powiedzia³ Coello. – Omal nie rozwalili tym mostu.

Forester wyda³ w duszy okrzyk triumfu, ale nie powiedzia³ nic. Swê-

dzia³a go rêka, ¿eby wyci¹gn¹æ broñ i w³adowaæ pu³kownikowi kulkê w naj-

bardziej czu³e miejsce, lecz nic by w ten sposób nie zyska³ – najwy¿ej trochê

o³owiu w mózg od wartownika i pewnoœæ, ¿e nie zdzia³a ju¿ nic wiêcej.

Coello zebra³ fotografie.

– Wiêc dobrze – powiedzia³. – Nie zastrzelimy pana… na razie. Byæ

mo¿e zyska³ pan godzinê ¿ycia… lub znacznie wiêcej. Skontaktujê siê ze

swym prze³o¿onym i niechaj to on postanowi, co z panem pocz¹æ.

Podszed³ do drzwi, lecz obróci³ siê raz jeszcze.

– Nie radzi³bym próbowaæ ¿adnych g³upot; zdaje pan sobie sprawê, ¿e

jest pilnie strze¿ony.

– A co, u diab³a, mia³bym zrobiæ? – warkn¹³ Forester. – Jestem porozbi-

jany i zabanda¿owany od stóp do g³ów; s³aby jak kociê i nafaszerowany

lekami. Zupe³nie nieszkodliwy.

background image

212

Gdy Coello zamkn¹³ za sob¹ drzwi, Forester zala³ siê potem. W ci¹gu

minionej pó³ godziny omal nie przesta³ byæ dla pu³kownika problemem, bo

w trzech ró¿nych momentach bliski by³ zawa³u. Mia³ nadziejê, ¿e postawi³

jasno te kwestie, na których mu zale¿a³o; ¿e jest do kupienia – co mo¿e da

mu bezcenny czas; ¿e jest zbyt chory, aby siê ruszaæ – dziêki czemu Coello

dozna wstrz¹su; i ¿e sam Coello nic nie straci na krótkiej zw³oce. Najwy¿ej

¿ycie, mia³ nadziejê Forester.

Dotkn¹³ kolby pistoletu i zapatrzy³ siê w okno. Wokó³ sabre’ów na p³y-

cie zacz¹³ siê ruch; podjecha³a ciê¿arówka, z której wysiedli ludzie w stro-

jach pilotów – by³o ich trzech. Przez chwilê gawêdzili, a potem podeszli do

swych maszyn i z pomoc¹ personelu naziemnego usadowili siê w kabinach.

Forester us³ysza³ skowyt silników, gdy wóz rozruchu jeŸdzi³ od jednego sa-

molotu do drugiego, potem kolejno maszyny zaczê³y z wolna ko³owaæ, a¿

zniknê³y z pola widzenia.

Popatrzy³ na ostatniego sabre’a. Nie mia³ pojêcia o symbolice Si³ Po-

wietrznych Kordyliery, lecz trzy pasy na ogonie wygl¹da³y imponuj¹co. Mo¿e

zacny pu³kownik zamierza poprowadziæ akcjê osobiœcie i to w³aœnie jego

symbol: pomyœla³ Forester z niechêci¹.

V

Ramon Sueguerra by³ ostatnim cz³owiekiem, jakiego mo¿na by podej-

rzewaæ o zaanga¿owanie w desperacki spisek prowadz¹cy do obalenia rz¹-

du, myœla³ McGruder, zmierzaj¹c krêtymi uliczkami Altemiros do biura Su-

eguerry. Có¿ mo¿e mieæ wspólnego z rewolucj¹ pulchny i rozmi³owany w wy-

godach kupiec? Choæ jednak re¿im Lopeza móg³ go krzywdziæ bardziej ni¿

innych – ³apówki po¿era³y wiêksz¹ czêœæ zysków, rynki zbytu nieustannie

siê zawê¿a³y i wraz z ogarniaj¹cym kraj pod nieudolnymi rz¹dami Lopeza

kryzysem ekonomicznym upada³ ca³y interes Sueguerry. Nie wszystkie re-

wolucje s¹ dzie³em g³oduj¹cego proletariatu.

Do budynku, bêd¹cego central¹ rozlicznych przedsiêwziêæ Sueguerry,

wszed³ od ty³u. Drzwi frontowe nie wchodzi³y, rzecz jasna, w grê; po prze-

ciwnej stronie ulicy by³ urz¹d pocztowo-telegraficzny, okupowany – jak po-

dejrzewa³ McGruder – przez ludzi ze Szwadronu Ósmego. Wszed³ do gabi-

netu Sueguerry w taki sposób jak zwykle – to znaczy weso³o pozdrawiaj¹c

sekretarkê – i znalaz³ Sueguerrê wygl¹daj¹cego przez okno na ulicê.

Widok McGrudera go zaskoczy³.

– Co ciê sprowadza? – zapyta³. – Za wczeœnie na szachy, przyjacielu. –

Na ulicy ryknê³a ciê¿arówka, wzrok Sueguerry powêdrowa³ znów ku oknu,

a McGruder poj¹³, ¿e kupiec jest niespokojny i zatrwo¿ony.

background image

213

– Nie bêdê marnowaæ twego czasu – powiedzia³ McGruder wyjmuj¹c

kopertê z kieszeni. – Przeczytaj, to potrwa krócej ni¿ moje wyjaœnienia.

Czytaj¹c, z poblad³¹ twarz¹ osun¹³ siê na krzes³o.

– Ale¿ to nieprawdopodobne – powiedzia³. – Czy jesteœ tego zupe³nie

pewien?

– Zabrali z misji Forestera i Rohdego – odpar³. – Si³¹.

– Tego Forestera nie znam, ale Miguel Rohde powinien tu byæ dwa dni

temu – rzek³ Sueguerra. – Mia³ obj¹æ dowodzenie w regionie górskim, kiedy…

– Kiedy zacznie siê rewolucja?

Sueguerra podniós³ wzrok.

– Dobrze, nazwij to sobie rewolucj¹, jeœli chcesz. Jak¿e inaczej mogli-

byœmy pozbyæ siê Lopeza? – Skin¹³ g³ow¹ w stronê ulicy. – Mamy wiêc

wyjaœnienie tego, co siê tam dzieje. Zastanawia³em siê, o co chodzi.

Uj¹³ s³uchawkê bia³ego telefonu.

– Przyœlijcie Juana.

– Co zamierzasz zrobiæ? – zapyta³ McGruder.

Sueguerra dŸgn¹³ palcem telefon czarny.

– Ten jest bezu¿yteczny, przyjacielu, jak d³ugo bêd¹ okupowaæ pocztê.

A nasza lokalna centrala obs³uguje ca³¹ telekomunikacjê w regionie gór-

skim. Wyœlê przez góry mojego syna, Juana, ale to d³uga i trudna wyprawa.

Wiesz, jakie s¹ nasze drogi. To musi potrwaæ.

– Cztery godziny albo d³u¿ej – zgodzi³ siê McGruder.

– Jednak go wyœlê. Jednoczeœnie rozpoczniemy akcjê bardziej bezpo-

œredni¹.

Sueguerra podszed³ do okna i spojrza³ przez ulicê na budynek poczty.

– Musimy zdobyæ pocztê.

McGruder poderwa³ g³owê.

– Chcesz wojowaæ ze Szwadronem Ósmym?

Sueguerra obróci³ siê na piêcie.

– Musimy. W grê wchodzi tu coœ wiêcej ani¿eli telefony. – Podszed³ do

biurka i usiad³. – Doktorze McGruder, wiedzieliœmy zawsze, ¿e jeœli wybuch-

nie rewolucja, a w bazie bêdzie stacjonowaæ Szwadron Ósmy, to Szwadron

Ósmy powinien zostaæ wyeliminowany. Problem jednak polega³ na tym, jak to

zrobiæ. – Uœmiechn¹³ siê lekko. – Rozwi¹zanie okaza³o siê œmiesznie ³atwe.

Pu³kownik Rodriguez zaminowa³ wszystkie wa¿ne instalacje lotniska. Miny

mo¿na zdetonowaæ elektrycznie – kable prowadz¹ z bazy do Altemiros; zosta-

³y przeci¹gniête pod pozorem k³adzenia przewodów telefonicznych. Wystar-

czy jedno wciœniêcie bezw³adnika i Szwadron Ósmy zostanie sparali¿owany.

Potem uderzy³ piêœci¹ w biurko i powiedzia³ wœciekle:

– Dziœ rano mia³o byæ za³o¿one rozga³êzienie w moim biurze, ale w tej sytu-

acji pozostaje nam tylko zdobycie poczty, bo tam w³aœnie jest koñcówka kabla.

background image

214

McGruder potrz¹sn¹³ g³ow¹.

– Nie jestem elektrykiem, lecz zapewne mo¿na znaleŸæ ten kabel poza

budynkiem poczty.

– Technicy Szwadronu Czternastego robili to w poœpiechu – odrzek³

Sueguerra – i zostali wycofani, gdy nieoczekiwanie przyby³ Szwadron Ósmy.

Zarówno w sieci cywilnej, jak i wojskowej – s¹ ca³e setki przewodów i nikt

nie wie, który jest w³aœciwy. Znam jednak odpowiednie po³¹czenie wewn¹trz

budynku poczty. Rodriguez mi je pokaza³.

Us³yszeli przenikliwy œwist odrzutowca, nadlatuj¹cego nad Altemiros

od strony lotniska, i Sueguerra powiedzia³:

– Musimy dzia³aæ szybko. Nie mo¿na pozwoliæ, aby Szwadron Ósmy

znalaz³ siê w powietrzu.

McGruder poblad³ na widok skali jego przygotowañ. W biurze, jak za

dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿ki, zaroi³o siê od mê¿czyzn, a ze zwyk³ych

skrzynek z herbat¹ i ze zwojów skór wyci¹gniêto niewiarygodn¹ iloœæ broni

– tak karabinów, jak pistoletów automatycznych. Zmarszczki na twarzy

McGrudera pog³êbi³y siê.

– Ale ja nie bêdê walczyæ, wiesz – powiedzia³ do Sueguerry.

Sueguerra klepn¹³ go w plecy.

– Nie jesteœ nam potrzebny; jakie ma znaczenie jeden dodatkowy cz³o-

wiek? No i absolutnie nie chcemy, aby wpl¹ta³ siê w to norteamericano. To

rewolucja domowego chowu. Mo¿e jednak kiedy siê skoñczy, bêdziesz mu-

sia³ po³ataæ tego i owego.

Na poczcie jednak nie by³o wielkiej bitwy. Atak zosta³ przeprowadzony

tak nieoczekiwanie i tak¹ przewag¹ liczebn¹, ¿e jednostka ze Szwadronu

Ósmego nie stawia³a prawie ¿adnego oporu; jedyn¹ ofiar¹ okaza³ siê kapral,

który dosta³ kulê w nogê, bo niedoœwiadczony i pe³en entuzjazmu rewolu-

cjonista pozostawi³ odbezpieczon¹ broñ.

Sueguerra wkroczy³ do budynku poczty.

– Jaime! Jaime! Gdzie¿ jest ten durny elektryk? Jaime!

– Tu jestem – powiedzia³ Jaime i wyszed³ z grupy, nios¹c pod pach¹

spore pud³o. Sueguerra zabra³ go do pomieszczenia centrali, a McGruder

poszed³ za nimi.

– To trzecie pole stykowe – piêtnasty z prawej i dziewiêtnasty od do³u –

powiedzia³ Sueguerra, zerkn¹wszy na œwistek papieru.

Jaime liczy³ uwa¿nie.

– To tu – powiedzia³. – Te dwa zaciski. – Wyci¹gn¹³ œrubokrêt. – To

potrwa ze dwie minuty.

Kiedy pracowa³, nad miasteczkiem przelecia³ z wizgiem samolot; po-

tem nastêpny i jeszcze jeden.

– Mam nadziejê, ¿e siê nie spóŸniliœmy – wyszepta³ Sueguerra.

background image

215

McGruder po³o¿y³ mu d³oñ na ramieniu.

– A co z Foresterem i Rohdem? – spyta³ zaniepokojony. – Przewieziono

ich na lotnisko.

– My nie niszczymy szpitali – odrzek³ Sueguerra. – Zaminowane s¹ tylko

najwa¿niejsze obiekty: sk³ad paliwa i amunicji, hangary, pasy startowe, wie¿a

kontrolna. Chcemy ich tylko unieruchomiæ – to przecie¿ obywatele Kordyliery.

Jaime powiedzia³:

– Gotowe! – a Sueguerra chwyci³ r¹czkê bezw³adnika.

– To trzeba zrobiæ – rzek³ i mocno j¹ wcisn¹³.

VI

Chyba Coello istotnie dowodzi³ akcj¹, kiedy bowiem ponownie wkro-

czy³ do biura, mia³ na sobie pe³ny rynsztunek, w³¹cznie ze spadochronem.

A tak¿e kwaœn¹ minê.

– Zyska³ pan sobie nieco czasu, Forester – powiedzia³. – Decyzja w pañ-

skiej sprawie musi poczekaæ. Muszê zaj¹æ siê innymi sprawami, nieco pil-

niejszej natury. Chcia³bym jednak coœ panu pokazaæ – ot, taka demonstracja

szkoleniowa.

Strzeli³ z palców; weszli dwaj ¿o³nierze i chwycili nosze.

– Jaka znowu demonstracja?

– Demonstracja niebezpieczeñstw, wynikaj¹cych z braku patriotyzmu –

odrzek³ Coello z uœmiechem. – Coœ, o co któregoœ dnia mo¿e pan zostaæ

oskar¿ony przez swój rz¹d, panie Forester.

Gdy wynoszono go z budynku, Forester le¿a³ bezw³adnie i rozmyœla³,

co siê, u diab³a, dzieje. ¯o³nierze szli po p³ycie przed wie¿¹ kontroln¹, a kie-

dy mijali osamotniony samolot, Coello rzuci³ do mechanika:

– Diez momentos.

Mechanik zasalutowa³, a Forester pomyœla³: Dziesiêæ minut? Cokolwiek

to bêdzie, nie potrwa d³ugo.

Us³yszawszy skowyt, odwróci³ g³owê i ujrza³, ¿e – wci¹gaj¹c podwozie

– od pasa odrywa siê sabre. Potem wystartowa³ nastêpny, a wreszcie jeszcze

jeden. Zniknê³y za horyzontem i Forester zastanowi³ siê, dok¹d zmierzaj¹ –

bo z pewnoœci¹ w z³ym kierunku, jeœli mia³y zaatakowaæ O’Harê.

Zbli¿yli siê do jednego z hangarów. Wielkie rozsuwane wrota by³y za-

mkniête, lecz Coello wszed³ przez zwyk³e drzwi z boku, a ¿o³nierze z nosza-

mi pod¹¿yli za nim. W hangarze nie by³o ¿adnego samolotu, a metalowe

œciany g³ucho odbija³y dŸwiêk kroków. Niezgrabny w swym rynsztunku

Coello wszed³ do bocznego pokoju i gestem nakaza³ wniesienie tam noszy.

Poleci³ po³o¿yæ je na dwóch krzes³ach, a potem odes³a³ ¿o³nierzy na zewn¹trz.

background image

216

Forester podniós³ na niego wzrok.

– O co chodzi, do cholery? – zapyta³.

– Zobaczy pan – odpar³ Coello ze spokojem i w³¹czy³ œwiat³o. Podszed³

do okna, szarpniêciem za sznurek zaci¹gn¹³ zas³ony i mrukn¹³: – Dobra. –

Przemierzy³ pokój i drugim sznurkiem rozsun¹³ zas³ony z okna wychodz¹ce-

go na hangar.

– Pokaz zacznie siê za chwilê – powiedzia³ i przechyli³ g³owê w bok, jak

gdyby czegoœ nas³uchiwa³.

Forester równie¿ s³ucha³ i podniós³ wzrok. By³ to upiorny dŸwiêk nurku-

j¹cego samolotu, narastaj¹cy i potê¿niej¹cy, a¿ zdawa³o siê, ¿e popêkaj¹ odeñ

bêbenki. Maszyna ze œwistem przemknê³a nad hangarem, a Forester oceni³

z profesjonalnym zainteresowaniem, ¿e od dachu dzieli³a j¹ ma³a odleg³oœæ.

– Zaczynamy – powiedzia³ Coello, ukazuj¹c hangar.

Jak gdyby nurkuj¹cy samolot da³ umówiony sygna³, do hangaru wma-

szerowa³ rz¹d ¿o³nierzy i przy wtórze warkniêæ oficera ustawi³ siê w szere-

gu. Ka¿dy z ludzi mia³ na ramieniu karabin i Forester doœwiadczy³ niemi³e-

go przeczucia, co ma nast¹piæ.

Spojrza³ zimno na Coello i zacz¹³ mówiæ, ale jego s³owa utonê³y w zgie³ku

czynionym przez nastêpny nurkuj¹cy samolot. Kiedy sabre odlecia³, Fore-

ster odwróci³ g³owê i wœciek³y ujrza³, ¿e do hangaru wci¹gany jest Rohde.

Nie móg³ chodziæ, wiêc z nogami sun¹cymi po betonowej pod³odze by³

na po³y niesiony, na po³y ci¹gniêty przez dwóch trzymaj¹cych go pod pachy

¿o³nierzy. Coello postuka³ o³ówkiem w szybê i ¿o³nierze zaprezentowali

Rohdego. By³ straszliwie pobity – nad pokancerowanymi policzkami oczy

podchodzi³y czerni¹ i fioletem. Lecz te oczy by³y otwarte: Rohde popatrzy³

na Forestera matowym wzrokiem, otworzy³ usta i wyrzek³ kilka s³ów, któ-

rych Forester nie us³ysza³. Rohdemu brakowa³o kilku zêbów.

– Skatowa³eœ go, skurwysynu! – wybuchn¹³ Forester.

Coello rozeœmia³ siê.

– Ten cz³owiek jest obywatelem Kordyliery, zdrajc¹ swego narodu, i spi-

skowa³ przeciwko legalnym w³adzom. Co siê robi ze zdrajcami w Stanach

Zjednoczonych, panie Forester?

– Ty pierdolony hipokryto! – powiedzia³ Forester z przekonaniem. –

A co ty robisz innego, prócz podgryzania rz¹du?

Coello skrzywi³ twarz w uœmiechu.

– Tu sytuacja jest odmienna; ja nie zosta³em schwytany. Poza tym mam

siê za cz³owieka stoj¹cego po w³aœciwej stronie – a stron¹ w³aœciw¹ jest za-

wsze ta silniejsza, nieprawda? Zmia¿d¿ymy tych kwil¹cych i skaml¹cych libe-

ra³ów w rodzaju Rohdego i Aguillara. – Obna¿y³ zêby. – W istocie zmia¿d¿y-

my Rohdego zaraz… a Aguillara najwy¿ej za czterdzieœci piêæ minut. – Mach-

n¹³ do oficera dowodz¹cego w hangarze i Rohdego odci¹gniêto. Forester za-

background image

217

cz¹³ obrzucaæ Coello zniewagami, lecz jego s³owa rozp³ynê³y siê w wibruj¹-

cym powietrzu, gdy¿ nad hangarem zanurkowa³ kolejny samolot. Patrz¹c na

budz¹cego litoœæ Rohdego, zaczeka³, a¿ zapadnie cisza, a potem spyta³:

– Dlaczego pan to robi?

– Mo¿e, ¿eby daæ nauczkê panu – powiedzia³ Coelle lekko. – Niechaj

bêdzie to ostrze¿eniem – spotka pana to samo, jeœli nas pan oszuka.

– Ale nie jest pan zbyt pewien swojego szwadronu, prawda? – zapyta³ Fore-

ster. – Zamierza pan rozstrzelaæ Rohdego, a wojskowa pró¿noœæ ka¿e siê panu

delektowaæ plutonem egzekucyjnym, lecz zarazem boi siê pan egzekucji pu-

blicznej – bo ludzie z pañskiego szwadronu mog¹ tego nie znieœæ. Mam racjê?

Coello z irytacj¹ machn¹³ rêk¹.

– Proszê te obszary duszy pozostawiæ waszym bur¿uazyjnym psycho-

analitykom.

– I robi pan wiele zgie³ku, aby zag³uszyæ strza³y – upiera³ siê Forester,

s³ysz¹c nastêpny nurkuj¹cy samolot.

Coello powiedzia³ coœ niezrozumia³ego w ryku nadlatuj¹cej maszyny,

a Forester patrzy³ nañ ze zgroz¹. Nie wiedzia³, co robiæ. Móg³ zastrzeliæ pu³-

kownika, lecz nie pomog³oby to Rohdemu; w hangarze by³ tuzin uzbrojo-

nych ludzi, niektórzy z nich zagl¹dali przez okno. Coello zaœmia³ siê bezg³oœ-

nie i wyci¹gn¹³ rêkê. Kiedy Forester us³ysza³ wreszcie, co mówi, zadr¿a³.

– Biedny dureñ nie mo¿e staæ, wiêc zostanie rozstrzelany na siedz¹co.

– Niech ciê wszyscy diabli – zacharcza³ Forester. – Niech wszyscy dia-

bli porw¹ do piek³a twoj¹ plugaw¹ duszê.

Jeden z ¿o³nierzy przyniós³ zwyk³e kuchenne krzes³o; ustawiono je pod

œcian¹ i usadzono na nim Rohdego z groteskowo wyci¹gniêt¹ sztywn¹ nog¹.

Na szyjê zarzucono mu pêtlê i przywi¹zano go do krzes³a. ¯o³nierze odst¹pi-

li, a oficer wyda³ rozkaz. ¯o³nierze jak jeden m¹¿ przy³o¿yli broñ do ramie-

nia i wycelowali, oficer rzuci³ rêkê do góry. Bezradny Forester, niezdolny

oderwaæ oczu od tej sceny, patrzy³ z jak¹œ chorobliw¹ fascynacj¹. Mówi³ bez

przerwy, obrzucaj¹c pu³kownika Coello stekiem najbardziej ordynarnych

przekleñstw, jaki znaj¹ jêzyki angielski i hiszpañski.

Zacz¹³ nurkowaæ nastêpny sabre; rêka oficera drgnê³a, a kiedy zgie³k siêg-

n¹³ szczytu – opad³a. Wzd³u¿ szeregu ¿o³nierzy przebieg³ ogieñ. Ra¿ony kulami

Rohde szarpn¹³ siê konwulsyjnie w krzeœle, a potem run¹³ na bok, poci¹gaj¹c

krzes³o za sob¹. Oficer wyci¹gn¹³ pistolet i podszed³, aby obejrzeæ zw³oki.

Coello poci¹gn¹³ za sznurek i zas³ony zesz³y siê, zas³aniaj¹c okropny

widok. Forester warkn¹³:

– Hijo de puta!

– Z wyzywania mnie nic dobrego panu nie przyjdzie – powiedzia³ Coel-

lo. – Aczkolwiek jako cz³owiek honoru gardzê wyzwiskami, podejmê nie-

zbêdne œrodki. – Uœmiechn¹³ siê. – Teraz podam panu powód tej demonstracji.

background image

218

Wnioskujê z pañskich raczej grubiañskich uwag, i¿ darzy³ pan sympati¹ nie-

szczêsnego Rohdego. Przeprowadzenie tego egzaminu zleci³ mi mój prze³o-

¿ony i z ¿alem informujê, ¿e pan obla³. Moim zdaniem, dowiód³ pan, i¿ w swej

wczeœniejszej ofercie nie by³ pan rzetelny, obawiam siê zatem, ¿e musi pan

pod¹¿yæ w œlad za Rohdem. – Jego d³oñ powêdrowa³a do pistoletu przy pa-

sie. – A za panem – Aguillar. Ju¿ nied³ugo przywiedziemy go do rozs¹dku.

Naprawdê, Forester, powinien pan by³ okazaæ doœæ rozwagi, aby…

Jego s³owa utonê³y w ryku nastêpnego nurkuj¹cego myœliwca i to wów-

czas, z wielkim ch³odem i precyzj¹, Forester dwakroæ postrzeli³ go w brzuch.

Nie wyci¹ga³ broni, lecz strzela³ spod koca.

Coello wrzasn¹³ z bólu i zaskoczenia, zaciskaj¹c rêce na brzuchu, jed-

nak w ogólnym zgie³ku nic nie by³o s³ychaæ. Forester postrzeli³ go raz jesz-

cze, tym razem œmiertelnie – w serce, a Coello, rzucony impetem kuli na

biurko, osun¹³ siê na pod³ogê, poci¹gaj¹c za sob¹ suszkê i ka³amarz. Gapi³

siê w sufit martwymi oczyma i mia³ taki wyraz twarzy, jak gdyby ws³uchi-

wa³ siê w wizg odlatuj¹cego samolotu.

Forester zsun¹³ siê z noszy i z pistoletem w d³oni podszed³ do drzwi.

Cichutko zamkn¹³ je na klucz, a potem ostro¿nie rozchyli³ zas³ony i zajrza³

do hangaru. Pluton egzekucyjny, z oficerem zamykaj¹cym kolumnê, ju¿

wychodzi³, a dwaj ¿o³nierze okrywali cia³o Rohdego kawa³kiem brezentu.

Forester poczeka³, a¿ wyjd¹, podszed³ do drzwi i ws³ucha³ siê w szuraj¹-

ce na zewn¹trz kroki. By³ to pilnuj¹cy go stra¿nik, czekaj¹cy, aby odprowa-

dziæ go do gabinetu pu³kownika lub w inne wskazane przez Coello miejsce.

Nale¿a³o coœ z nim zrobiæ.

Niezgrabnie zgiêty w spowijaj¹cych go jak mumiê banda¿ach, pochyli³

siê i zacz¹³ rozbieraæ zw³oki Coello. ¯ebra dokucza³y mu tylko trochê, a ca³e

cia³o zdawa³o siê wykazywaæ wolê dzia³ania. Teraz, skoro zacz¹³ siê ruszaæ,

swêdzenie usta³o i Forester b³ogos³awi³ McGrudera za o¿ywczy zastrzyk.

By³ podobnego wzrostu co pu³kownik Coello, tak wiêc kombinezon bo-

jowy i buty pasowa³y wzglêdnie dobrze. Zapi¹³ pasy spadochronu, a potem

dŸwign¹³ Coello na nosze i u³o¿y³, okrywaj¹c kocem tak, aby twarz pozosta-

wa³a niewidoczna. Wówczas za³o¿y³ ciê¿ki plastikowy he³m ze zwisaj¹c¹

mask¹ tlenow¹ i podniós³ pistolet.

Kiedy otwiera³ drzwi, mia³ – jak siê zdawa³o – k³opoty z zapiêciem maski,

bo manipulowa³ przy paskach, aparat i d³oñ zakrywa³y mu twarz. Skin¹³ obo-

jêtnie pistoletem trzymanym w drugiej rêce i powiedzia³ do wartowników:

– Vava usted por alli – ukazuj¹c przeciwleg³y koniec hangaru.

By³ gotów strzelaæ, gdyby którykolwiek z ¿o³nierzy okaza³ podejrzli-

woœæ, i jego palec nerwowo spoczywa³ na spuœcie. Oczy jednego z ¿o³nierzy

pobieg³y na chwilê do pokoju, gdzie na noszach spoczywa³o przykryte cia³o.

Forester liczy³ na dyscyplinê wojskow¹ i naturalny lêk tych ludzi przed ich

background image

219

oficerami. Byli w³aœnie œwiadkami jednej egzekucji i co ich obchodzi³o, ¿e

ten wœciek³y pies, Coello, urz¹dzi³ sobie d³ug¹, bardziej kameraln¹?

Stanêli na bacznoœæ, wydeklamowali:

– Si, mio Colonel – i sztywno pomaszerowali w g³¹b hangaru. Forester

patrzy³, jak wychodz¹ przez tylne drzwi, zaryglowa³ pokój, wsun¹³ pistolet

w górn¹ boczn¹ kieszeñ kombinezonu i wyszed³ z hangaru, zapinaj¹c po

drodze maskê.

S³ysza³ w górze œwist silników odrzutowych i podniós³szy g³owê, ujrza³

trzy sabre’y kr¹¿¹ce w zwartej formacji. Na jego oczach odesz³y prostym

kursem, zmierzaj¹c w stronê gór. Wcale nie czekaj¹ na pu³kownika, pomy-

œla³, puszczaj¹c siê niezgrabnym biegiem.

Czekaj¹cy przy samolocie personel naziemny pogr¹¿y³ siê w gor¹czkowej

aktywnoœci. Bêd¹c ju¿ blisko, Forester wskaza³ nikn¹ce maszyny, wrzasn¹³:

– Rapidemente! Dese prisa! – podbieg³ do sabre’a z odwrócon¹ twarz¹

i zacz¹³ wspinaæ siê do kabiny, zdumiony, ¿e podsadza go ktoœ z personelu

naziemnego.

Usadowi³ siê w fotelu i popatrzy³ na deskê rozdzielcz¹; by³a znajoma,

lecz zarazem obca po latach niewidzenia. Ciê¿arówka rozruchu by³a ju¿ pod-

³¹czona i twarze cz³onków jej za³ogi patrzy³y na niego z wyrazem oczekiwa-

nia. Do diab³a, pomyœla³, nie znam regulaminowych hiszpañskich rozkazów.

Zamkn¹³ oczy, jego palce powêdrowa³y do w³aœciwych prze³¹czników; wte-

dy machn¹³ rêk¹.

Okaza³o siê to najwyraŸniej wystarczaj¹ce; silnik zaœpiewa³ sw¹ ha³aœli-

w¹ pieœñ, a obs³uga naziemna ruszy³a biegiem, aby od³¹czyæ kabel rozruchu.

Ktoœ klepn¹³ go w he³m i zamkn¹³ os³onê. Kolejnym machniêciem Forester

nakaza³ wyj¹æ klocki spod kó³. Potem by³ ju¿ w ruchu, zawraca³, aby podko³o-

waæ po pasie startowym, a jednoczeœnie pod³¹cza³ przewód tlenowy.

Przy koñcu pasa w³¹czy³ radio, maj¹c nadziejê, ¿e jest ju¿ nastrojone na

wie¿ê kontroln¹; nie, ¿eby mia³ ochotê wype³niaæ wydawane przez ni¹ cho-

lerne instrukcje, chcia³ po prostu wiedzieæ, co siê dzieje. W jego s³uchaw-

kach zaskrzecza³ g³os.

– Colonel Coello?

– Si – wymamrota³.

– Zezwalam na start.

Forester uœmiechn¹³ siê i pogna³ sabre’a pasem startowym. Ledwie ko³a

oderwa³y siê od ziemi, a rozpêta³o siê piek³o. Pas startowy jakby eksplodo-

wa³ na ca³ej swojej d³ugoœci i samolot zachybota³ siê w powietrzu. Forester

rozpocz¹³ strome wznoszenie, wszed³ w skrêt i ze zdumieniem popatrzy³ na

lotnisko. Ziemia dr¿a³a od ciemnoczerwonych b³ysków i gwa³townych eks-

plozji; na jego oczach wie¿a kontrolna zadygota³a i rozsypa³a siê w stos

od³amków, œl¹c ku niebu spiraln¹ kolumnê dymu.

background image

220

Musia³ walczyæ ze sterami, kiedy szczególnie gwa³towny wybuch roz-

dygota³ powietrze i zachwia³ maszyn¹.

– Kto zacz¹³ tê cholern¹ wojnê? – spyta³ sam siebie. W s³uchawkach

rozbrzmiewa³ tylko nerwowy trzask – wie¿a kontrolna milcza³a.

Zrezygnowa³ z daremnych indagacji. Cokolwiek siê sta³o, by³o dlañ nie-

szkodliwe, Ósmy Szwadron zaœ wygl¹da³ na trwale uziemiony. Rzuciwszy

ostatnie spojrzenie rozgrywaj¹cemu siê na ziemi zdumiewaj¹cemu spekta-

klowi, rozpocz¹³ d³ugie wznoszenie po kursie zachodnim i manipuluj¹c prze-

³¹cznikami radia, szuka³ trzech pozosta³ych myœliwców. Dwa kana³y nie by³y

najwyraŸniej u¿ywane, lecz z³apa³ sabre’y na trzecim: nieœwiadome – z po-

wodu odleg³oœci – apokalipsy, jaka dotknê³a lotnisko, oddawa³y siê pustym

pogwarkom.

Niekompetentne, niezdyscyplinowane, lecz u¿yteczne towarzystwo,

pomyœla³. Nas³uchuj¹c, spogl¹da³ w dó³: dostrzeg³ przep³ywaj¹c¹ pod sob¹

prze³êcz, miejsce, gdzie omal nie zgin¹³ – i doszed³ do wniosku, ¿e latanie

bije na g³owê wêdrówki piesze. Potem w poszukiwaniu reszty eskadry za-

cz¹³ obserwowaæ niebo przed sob¹. Z pods³uchanych rozmów wywniosko-

wa³, ¿e w oczekiwaniu na Coello myœliwce kr¹¿¹ nad zawczasu uzgodnio-

nym punktem; zastanawia³ siê, czy znaj¹ ju¿ cel akcji, czy te¿ pu³kownik

zamierza³ zdradziæ go dopiero po starcie. Mog³o to zadecydowaæ o jego tak-

tyce.

Na koniec je dostrzeg³: na du¿ej wysokoœci okr¹¿a³y po³o¿ony w prawo

od prze³êczy szczyt górski. £agodnie przyci¹gn¹³ kolumnê steru i pod¹¿y³

im na spotkanie. Trzech komunistów czeka ogromna niespodzianka.

background image

221

Rozdzia³ 10

Armstrong us³ysza³ ciê¿arówkê, ze zgrzytem pn¹c¹ siê drog¹ górsk¹.

– Nadchodz¹ – powiedzia³ i wygl¹daj¹c zza kamiennego szañca, zacis-

n¹³ palce na kolbie pistoletu.

Mg³a zdawa³a siê rzednieæ i swobodnie siêga³ spojrzeniem do chat oraz

miejsca, gdzie droga wchodzi³a na równy teren.

Z g³êbi tunelu nadbieg³a Benedetta i po³o¿y³a siê obok niego.

– Lepiej wracaj, nic tu nie zdzia³asz – powiedzia³ i podniós³ pistolet. –

Jeden nabój. Oto ca³a walka, na jak¹ nas staæ.

– Oni tego nie wiedz¹ – odparowa³a.

– Jak siê czuje twój wujek? – zapyta³.

– Lepiej, ale wysokoœæ mu nie s³u¿y. – Zawaha³a siê. – Martwiê siê

o Jenny, ma gor¹czkê.

Nic nie powiedzia³; czym¿e jest gor¹czka albo choroba wysokoœciowa

wobec mo¿liwoœci, ¿e za godzinê wszyscy bêd¹ martwi? Benedetta rzek³a:

– W osadzie powstrzymaliœmy ich na jakieœ trzy godziny.

W gruncie rzeczy nie mia³a do powiedzenia nic sensownego; po prostu

wypowiedzia³a nieistotne s³owa, aby zag³uszyæ myœli – a wszystkie jej myœli

dotyczy³y O’Hary. Armstrong popatrzy³ na ni¹ k¹tem oka.

– Wybacz mi mój pesymizm – powiedzia³ – ale s¹dzê, ¿e to ju¿ ostatni

akt. Bior¹c pod uwagê œrodki, jakimi dysponujemy, doskonale dawaliœmy

sobie radê, lecz nie mog³o to trwaæ wiecznie. Napoleon mia³ racjê – Bóg stoi

po stronie liczniejszych batalionów.

W jej g³osie zabrzmia³o okrucieñstwo:

– Nadal mo¿emy zabraæ ze sob¹ kilku z nich. – Uchwyci³a go za ramiê.

– Popatrz, nadje¿d¿aj¹.

Pierwszy pojazd wspina³ siê na grzbiet wzniesienia. By³ niewielki i Arm-

strong os¹dzi³, ze to d¿ip. Sun¹³ przed siebie, macaj¹c reflektorami mg³ê, za

background image

222

nim zaœ ukaza³a siê najpierw jedna wielka ciê¿arówka, a potem druga. Us³y-

sza³ okrzyki rozkazów: ciê¿arówki zatrzyma³y siê obok chat, wysypali siê

z nich ludzie, a do uszu Armstronga dotar³ stuk butów o ska³y.

D¿ip zatacza³ obszerny ³uk i ci¹³ mg³ê reflektorami jak sierpem; Arm-

strong uzmys³owi³ sobie nagle, ¿e przeszukuje podnó¿e urwiska, gdzie znaj-

dowa³y siê wloty tuneli. Nim zd¹¿y³ zareagowaæ, zosta³ oblany œwiat³em, a kiedy

kry³ siê za szañcem, s³ysza³ zwierzêcy, triumfalny ryk nieprzyjaciela.

– Cholera! – powiedzia³. – By³ durniem.

– To bez znaczenia – stwierdzi³a Benedetta. – Szybko by nas odkryli. –

Le¿¹c, wysunê³a ostro¿nie kamieñ z muru. – Chyba mo¿na têdy patrzeæ –

wyszepta³a. – Nie trzeba wystawiaæ g³owy.

Armstrong us³ysza³ za sob¹ kroki; nadchodzi³ Willis.

– Ni¿ej – powiedzia³ cicho. – Po³ó¿ siê na brzuchu.

Willis podpe³z³ do jego boku.

– Co siê dzieje?

– Wypatrzyli nas – odrzek³ Armstrong. – Rozwijaj¹ siê w tyralierê, przy-

gotowuj¹ do ataku. – Zaœmia³ siê nieweso³o. – Gdyby wiedzieli, jakie mamy

œrodki obrony, po prostu podeszliby spacerkiem.

– Nadje¿d¿a kolejna ciê¿arówka – powiedzia³a Benedetta z gorycz¹. –

Pewnie z nastêpnymi ludŸmi; potrzebuj¹ ca³ej armii, ¿eby nas zgnieœæ.

– Pozwól mi zerkn¹æ – poprosi³ Armstrong. Benedetta ust¹pi³a mu miej-

sca przy szczelinie. – Nie ma œwiate³… to dziwne; ho i jedzie szybko. Teraz

zmienia kierunek, pêdzi w stronê chat. Chyba wcale nie zwalnia.

Us³yszeli ryk silnika, a Armstrong wrzasn¹³:

– Przyspiesza! Zamierza ich staranowaæ! – Jego g³os przeszed³ w sko-

wyt. – Czy myœlicie, ¿e to mo¿e byæ O’Hara?!

O’Hara mocno trzyma³ podskakuj¹c¹ kierownicê i wciska³ gaz do dechy.

Z pocz¹tku kierowa³ siê na d¿ipa, lecz wnet zobaczy³ coœ znacznie wa¿niejsze-

go: grupa ludzi ustawia³a lekki karabin maszynowy. Przerzuci³ kierownicê i wóz

zakrêci³, przy czym dwa ko³a oderwa³y siê od ziemi, by opaœæ ponownie z prze-

raŸliwym trzaskiem. Ciê¿arówka zako³ysa³a siê niebezpiecznie, lecz utrzyma³

j¹ na nowym kursie; w³¹czy³ œwiat³a i ujrza³ obracaj¹ce siê ku niemu blade

twarze i d³onie, os³aniaj¹ce oczy przed nieznoœnym blaskiem.

Ludzie rozbiegli siê na boki, lecz dwóch zrobi³o to za póŸno. O’Hary

jednak nie obchodzili ludzie – interesowa³ go karabin maszynowy; wóz prze-

chyli³ siê lekko, gdy dwa zewnêtrzne ko³a ze zgrzytem wgniot³y broñ w ska-

³ê. By³ ju¿ daleko, gdy z ty³u rozpocz¹³ siê opóŸniony i chaotyczny ostrza³.

Rozejrza³ siê za d¿ipem, znów skrêci³ kierownicê i rozko³ysana ciê¿a-

rówka wystrzeli³a jak pocisk. Kierowca d¿ipa dostrzeg³ nadje¿d¿aj¹cy wóz

i spróbowa³ salwowaæ siê ucieczk¹, ale O’Hara kierownic¹ skontrowa³ ten

zabieg i, pojmawszy d¿ipa w œwiat³a reflektorów, szed³ na zderzenie czo³o-

background image

223

we. Ujrza³ Rosjanina unosz¹cego pistolet; b³ysnê³o i przednia szyba ciê¿a-

rówki pokry³a siê siatk¹ pêkniêæ. O’Hara pochyli³ siê mimowolnie.

Kierowca d¿ipa rozpaczliwie manewrowa³ kierownic¹, lecz skrêci³ w nie-

w³aœciwym kierunku i gna³ wprost na podnó¿e urwiska. D¿ip znów zakrêci³,

b³¹d jego kierowcy da³ jednak O’Harze mo¿liwoœæ staranowania go z boku.

Rosjanin wyrzuci³ ramiona w górê i znikn¹³ z pola widzenia, kiedy ze zgrzy-

tem i ³omotem l¿ejszy pojazd przewali³ siê na burtê; O’Hara wrzuci³ wstecz-

ny bieg i ruszy³ do ty³u.

Zerkn¹wszy za siebie na ciê¿arówki, spostrzeg³, ¿e biegnie ku niemu grupa

mê¿czyzn, podniós³ wiêc automat z pod³ogi kabiny i wspar³ go na oknie. Naci-

sn¹³ spust trzykrotnie, z lekka zmieniaj¹c pomiêdzy salwami kierunek celowa-

nia, i atakuj¹cy rozsypali siê, pojedynczo tocz¹c siê po ziemi i szukaj¹c os³ony.

Kiedy O’Hara wrzuci³ jedynkê, najpierw jedna, a potem druga kula prze-

bi³a korpus wozu. Nie zwraca³ jednak na to ¿adnej uwagi. Zderzak ciê¿arów-

ki znów uderzy³ w przewróconego d¿ipa, a kiedy zaczepi³ o jego podwozie,

O’Hara nie zahamowa³, lecz swym wozem, niczym buldo¿erem, sun¹³ dalej

i z g³uchym zgrzytem mia¿d¿y³ d¿ipa o skalny mur. Kiedy skoñczy³, ze zgnie-

cionego pojazdu nie dochodzi³ ¿aden ludzki dŸwiêk.

Jednak ów akt gniewu i zemsty omal nie zakoñczy³ siê dlañ fatalnie.

Zanim zdo³a³ wycofaæ ciê¿arówkê i zawróciæ, znalaz³ siê pod ciê¿kim ogniem.

Próbowa³ jechaæ zygzakiem, ale ciê¿arówka nabiera³a szybkoœci powoli,

ostrza³ zaœ prowadzili ludzie rozrzuceni wokó³ niej pó³kolem. Potrzaskana

szyba ostatecznie zmatowia³a, i O’Hara nie widzia³ dok¹d zmierza.

Benedetta, Armstrong i Willis stali, krzycz¹c co si³, lecz ¿adne kule nie

lecia³y w ich stronê – nie stwarzali takiego zagro¿enia jak O’Hara. Obserwo-

wali zataczaj¹c¹ siê ciê¿arówkê i widzieli skry, krzesane przez pociski z za-

instalowanych przez Santosa p³yt ochronnych. Willis wrzasn¹³:

– Ma k³opoty! – i zanim ktokolwiek zdo³a³ go powstrzymaæ, przewali³

siê przez szaniec i popêdzi³ ku ciê¿arówce.

O’Hara prowadzi³ jedn¹ rêk¹ i kolb¹ automatu usi³owa³, jak m³otem,

rozbiæ bezu¿yteczn¹ przedni¹ szybê. Willis skoczy³ na stopieñ, a ledwie

uchwyci³ skraj drzwi, O’Hara zosta³ trafiony. Kula karabinowa przelecia³a

w poprzek kabiny, zmia¿d¿y³a mu ramiê i rzuci³a o drzwi, omal nie str¹caj¹c

Willisa. Krzykn¹³ donoœnie i osun¹³ siê na fotel.

Willis uchwyci³ kierownicê jedn¹ rêk¹ i skrêci³ j¹ niezgrabnie. Wrzasn¹³:

– Nie zdejmuj nogi z gazu! – a O’Hara us³ysza³ go przez mg³ê udrêki

i nacisn¹³ peda³. Willis skierowa³ ciê¿arówkê w stronê urwiska, usi³uj¹c je-

chaæ wprost na tunel. Ujrza³, ¿e lusterko boczne rozpryskuje siê na kawa³ki

i poj¹³, ¿e kula, która w nie trafi³a, przesz³a pomiêdzy nim a kabin¹. Nie prze-

j¹³ siê – liczy³o siê tylko to, aby doprowadziæ wóz w bezpieczne miejsce.

Armstrong zobaczy³, ¿e ciê¿arówka zakrêca i kieruje siê ku niemu.

background image

224

– Uciekaj! – krzykn¹³ do Benedetty; chwyci³ j¹ za rêkê i pobieg³ w stro-

nê tunelu.

Widz¹c rozwart¹ przed sob¹ paszczê tunelu, Willis przywar³ do kabiny

ciê¿arówki. Maska uderzy³a w szaniec, a rzucone impetem kamienie pole-

cia³y w g³¹b korytarza, rozpryskuj¹c siê o jego œciany.

Wówczas Willis zosta³ trafiony. Kula wesz³a w kark, Willis puœci³ kie-

rownicê i krawêdŸ drzwi, a w chwilê póŸniej, zrzucony ze stopnia przez

wystêp skalny, upad³ tu¿ przy wejœciu jak bezw³adny t³umok. Ciê¿arówka

z rykiem pogr¹¿y³a siê w tunelu, by na zakrêcie grzmotn¹æ w œcianê.

Willis poruszy³ siê nieznacznie i wyci¹gn¹wszy przed siebie ramiona,

bezradnie drapa³ palcami zimn¹ skalê. Potem dwie kule porazi³y go niemal

jednoczeœnie. Drgn¹³ po raz ostatni i znieruchomia³.

II

Wydawa³o siê, ¿e panuje niesamowita cisza, kiedy Armstrong i Bene-

detta wyci¹gali O’Harê z kabiny ciê¿arówki. Strzelanina ucich³a i oprócz

poszumu systemu ch³odniczego pod mask¹ jedynym Ÿród³em dŸwiêku by³y

nogi Armstronga, potr¹caj¹ce rozrzucone na pod³odze kabiny przedmioty.

Pracowali w ciemnoœciach, bo dobrze wymierzony strza³ móg³ siê na tym

prostym odcinku tunelu okazaæ niebezpieczny.

Na koniec dotaszczyli O’Harê do bezpiecznego miejsca za zakrêtem,

a Benedetta zapali³a knot ostatniej butelki z naft¹. O’Hara by³ nieprzytomny

i ciê¿ko ranny; prawa rêka zwisa³a bezw³adnie, a bark by³ koszmarnym cha-

osem poszarpanych miêœni i strzaskanych koœci. Mia³ równie¿ strasznie po-

kiereszowan¹ twarz, bo zderzenie ze ska³¹ rzuci³o go na szybê; Benedetta

patrzy³a nañ ze ³zami w oczach, nie maj¹c pojêcia, od czego zacz¹æ.

Przykuœtyka³ Aguillar i ³api¹c ze œwistem oddech, zapyta³ z wysi³kiem:

– Rany boskie, co siê sta³o?

– Nic tu po tobie, tio – odpar³a. – Po³ó¿ siê.

Aguillar zaszokowany spogl¹da³ na O’Harê – dotar³o doñ wreszcie, ¿e

wojna jest rzemios³em krwawym. Potem zapyta³:

– Gdzie jest señor Willis?

– S¹dzê, ¿e nie ¿yje – odpowiedzia³ Armstrong. – Nie wróci³.

Z poszarza³¹ twarz¹ Aguillar osun¹³ siê obok O’Hary.

– Niech mi wolno bêdzie pomóc – poprosi³.

– Wracam na wartê – powiedzia³ Armstrong. – Choæ nie wiem, jaki to

ma sens. Zaraz zapadnie mrok. Chyba na to czekaj¹.

Pogr¹¿y³ siê w ciemnoœciach, Benedetta zaœ zbada³a roztrzaskane ramiê

O’Hary. Bezradnie popatrzy³a na Aguillara.

background image

225

– I co mogê zrobiæ? Tu jest potrzebny lekarz, szpital. Nie mo¿emy mu

pomóc.

– A jednak musimy – powiedzia³ Aguillar. – Zanim odzyska przytom-

noœæ. Przysuñ œwiat³o.

Zacz¹³ usuwaæ z krwawi¹cej rany odpryski koœci, a zanim skoñczy³,

Benedetta obanda¿owa³a ramiê i umieœci³a je na temblaku. O’Hara by³ zu-

pe³nie przytomny i t³umi³ jêk. Popatrzy³ na Benedettê i zapyta³:

– Gdzie jest Willis?

Powoli pokrêci³a g³ow¹ i O’Hara odwróci³ twarz. Czu³, jak narasta w nim

wœciek³oœæ na niesprawiedliwoœæ losu; ledwie na powrót odnalaz³ ¿ycie, ju¿

musi siê z nim rozstaæ – i to rozstaæ w taki sposób: zapêdzony w zimny,

wilgotny tunel, zdany na ³askê i nie³askê wilków w ludzkiej skórze. Gdzieœ

z bliska pos³ysza³ majaczenie kobiety.

– Kto to?

– Jenny – odpar³a Benedetta. – Jest w malignie.

U³o¿yli O’Harê najwygodniej jak by³o mo¿na, i Benedetta wsta³a.

– Muszê pomóc Armstrongowi. – Aguillar podniós³ wzrok i ujrza³, ¿e jej

twarz stê¿a³a gniewem i zmêczeniem, ¿e skóra opina ciasno policzki, a pod

oczyma rysuj¹ siê ciemne pó³kola. Westchn¹³ cicho i zdusi³ kopc¹cy knot.

Armstrong siedzia³ w kucki obok ciê¿arówki.

– Czeka³em na kogoœ – powiedzia³.

– A kogó¿ to oczekiwa³eœ? – zapyta³a sarkastycznie. – Tylko my dwoje

trzymamy siê na nogach. – Potem doda³a cicho: – Przepraszam.

– Nie ma sprawy – odrzek³ Armstrong. – Jak Tim?

W jej g³osie zabrzmia³a gorycz:

– Wy¿yje… jeœli dadz¹ mu szansê.

Armstrong d³ugo nic nie mówi³, czekaj¹c, a¿ odp³ynie z niej gniew i fru-

stracja, a potem rzek³:

– Wszêdzie spokój; nie wykonali ¿adnego ruchu i nic z tego nie rozu-

miem. Chcia³bym wyjœæ i rozejrzeæ siê, kiedy zapadn¹ zupe³ne ciemnoœci.

– Nie b¹dŸ durniem – powiedzia³a zaniepokojona Benedetta. – Có¿ mo¿e

zdzia³aæ cz³owiek bezbronny?

– Och, niczego nie bêdê próbowaæ – odpar³ Armstrong. – I nie bêdê tak

zupe³nie bezbronny. Tim mia³ ze sob¹ jeden z tych ma³ych automatów i – jak

s¹dzê – jest do niego kilka magazynków. W ciemnoœciach nie potrafi³em

wykombinowaæ, jak to dzia³a; chyba wrócê i przyjrzê siê przy œwietle. Jest

tu tak¿e kusza i parê be³tów – to ci zostawiê.

Chwyci³a go za ramiê.

– Nie idŸ jeszcze.

Ust¹pi³ wobec poczucia osamotnienia, jakie us³ysza³ w jej g³osie. Nie-

bawem powiedzia³:

15 – Cytadela w Andach

background image

226

– Kto by pomyœla³, ¿e Willis porwie siê na coœ takiego? By³ to postêpek

cz³owieka prawdziwie odwa¿nego, a nigdy mu œmia³oœci nie przypisywa³em.

– Kto wie, co drzemie w cz³owieku? – powiedzia³a Benedetta miêkko,

Armstrong zaœ zrozumia³, ¿e myœli o O’Harze.

Pozosta³ z ni¹ jeszcze chwilê, próbuj¹c rozmow¹ roz³adowaæ jej napiê-

cie, potem wróci³ w g³¹b tunelu i zapali³ lampê. O’Hara popatrzy³ na niego

oczami pe³nymi cierpienia.

– Ciê¿arówka za³atwiona odmownie? – zapyta³.

– Nie wiem – odrzek³ Armstrong. – Jeszcze siê nie przygl¹da³em.

– S¹dzi³em, ¿e mo¿e zdo³amy ni¹ umkn¹æ – rzek³ O’Hara.

– Rzucê okiem. Chyba nie bardzo ucierpia³a od kuksañców – ci ch³opcy

nieŸle j¹ opancerzyli przeciwko naszym be³tom. Ale nie s¹dzê, by pos³u¿y³y

jej kule; tu os³ony mog³y okazaæ siê niewystarczaj¹ce.

Przysun¹³ siê do nich Aguillar.

– Mo¿e spróbowalibyœmy w ciemnoœciach… uciec?

– Dok¹d? – zapyta³ rzeczowo Armstrong. – Obstawiaj¹ most, a poza

tym uwa¿am, ¿e próba przejechania przez niego noc¹ by³aby czystym samo-

bójstwem. No i tu nie brak im œwiat³a; bêd¹ dobrze pilnowaæ wlotu tunelu. –

Potar³ czubek g³owy. – Nie wiem, dlaczego nie chc¹ nas za³atwiæ ju¿ teraz.

– Chyba zabi³em ich szefa – powiedzia³ O’Hara. – Mam nadziejê. A nie

s¹dzê, by Santos mia³ doœæ ikry, ¿eby atakowaæ – boi siê tego, na co mo¿e trafiæ.

– Kto to jest Santos? – zapyta³ Aguillar.

– Kubañczyk. – O’Hara s³abo siê uœmiechn¹³. – Tam, ni¿ej, podszed³em

do niego ca³kiem blisko.

– Narobi³eœ im mnóstwo strat t¹ swoj¹ szar¿¹ w ciê¿arówce – zauwa¿y³

Armstrong. – Nic dziwnego, ¿e siê boj¹. Mo¿e dadz¹ za wygran¹.

– Teraz ju¿ nie – odpar³ O’Hara z przekonaniem. – S¹ zbyt blisko sukce-

su, ¿eby zrezygnowaæ. Wystarczy, ¿e rozbij¹ obóz i zag³odz¹ nas na œmieræ.

D³ugo milczeli, zastanawiaj¹c siê nad swym po³o¿eniem, a potem Arm-

strong stwierdzi³:

– Ju¿ raczej wolê chwalebny koniec. – Wyci¹gn¹³ przed siebie automat.

– Czy wiesz, jak to dzia³a?

O’Hara zademonstrowa³ mu funkcjonowanie prostego mechanizmu,

a kiedy Armstrong wróci³ na stanowisko, Aguillar powiedzia³:

– Przykro mi z powodu pañskiego ramienia, señor.

O’Hara ods³oni³ zêby w nik³ym uœmiechu.

– Zapewne jednak nie tak przykro, jak mnie – boli piekielnie. Ale, rozu-

mie pan, to bez znaczenia; ma³o prawdopodobne, abym mia³ odczuwaæ ból

specjalnie d³ugo.

Aguillar wstrzyma³ oddech i jego astmatyczne poœwistywanie na chwilê

ucich³o.

background image

227

– Myœli pan, ¿e to koniec?

– Tak.

– Szkoda, señor. Bardzo by mi siê pan przyda³ w nowej Kordylierze.

Ktoœ o mojej pozycji potrzebuje wartoœciowych ludzi, a trudniej o nich ni¿

o ig³ê w stogu siana.

– Na co mia³by siê panu przydaæ zrujnowany pilot? Takich jak ja kupuje

siê na pêczki.

– Nie s¹dzê – odpar³ Aguillar z powag¹. – W tej sytuacji okaza³ pan

wiele inicjatywy, a to nieczêsta cecha. Jak pan wie, si³y zbrojne Kordyliery

toczy zaraza polityki i potrzebujê ludzi, by je odpolityczniæ – w szczególno-

œci szwadrony myœliwców. Jeœli zechce pan pozostaæ w Kordylierze, mogê –

jak s¹dzê – zaproponowaæ panu stanowisko w lotnictwie.

Na moment O’Hara zapomnia³, ¿e godziny, a mo¿e nawet minuty jego

¿ycia s¹ policzone. Odpowiedzia³ po prostu:

– To by mi siê podoba³o.

– Jestem rad – stwierdzi³ Aguillar. – Pañskie pierwsze zadanie bêdzie

polega³o na wziêciu w karby Szwadronu Ósmego. Nie powinien pan jednak

s¹dziæ, ¿e w¿eniaj¹c siê w rodzinê prezydenta u³atwi pan sobie karierê. –

Zachichota³, czuj¹c, ¿e O’Hara siê obruszy³… – Znam swoj¹ bratanicê do-

skonale, Tim. Nigdy nie odczuwa³a w stosunku do mê¿czyzny tego, co czuje

do pana. Mam nadziejê, ¿e bêdziecie ze sob¹ bardzo szczêœliwi.

– Bêdziemy – odrzek³ O’Hara, a potem zamilk³, czuj¹c, jak wraca mu

poczucie rzeczywistoœci – œwiadomoœæ, ¿e to ca³e gadanie o ma³¿eñstwie

i planach na przysz³oœæ nie ma sensu. Po chwili powiedzia³ têsknie: – To

mrzonki, señor Aguillar, rzeczywistoœæ jest znacznie bardziej przera¿aj¹ca.

Chcia³bym jednak…

– Wci¹¿ ¿yjemy – powiedzia³ Aguillar. – A nic nie jest dla cz³owieka

niemo¿liwe, dopóki w jego ¿y³ach p³ynie krew.

Nie powiedzia³ ju¿ nic wiêcej i O’Hara s³ysza³ w ciemnoœciach tylko

jego chrapliwy oddech.

III

Do³¹czywszy do Benedetty, Armstrong zerkn¹³ w stronê wlotu koryta-

rza, oœwietlonego – po zapadniêciu ciemnoœci – jaskrawym blaskiem reflek-

torów. Wytê¿y³ wzrok i powiedzia³:

– Mg³a gêstnieje, nie s¹dzisz?

– Chyba tak – odpar³a Benedetta apatycznie.

– Czas na ma³y zwiad – powiedzia³.

– Nie idŸ – poprosi³a b³agalnie. – Zobacz¹ ciê.

background image

228

– Nie s¹dzê, mg³a odbija œwiat³o. Zobaczyliby mnie, gdybym wyszed³

na zewn¹trz, tego jednak nie zamierzam robiæ. A w tunelu, moim zdaniem,

nie widz¹ absolutnie nic.

– Wiêc dobrze. Tylko b¹dŸ ostro¿ny.

Pe³zn¹c do przodu, uœmiecha³ siê. W ich po³o¿eniu s³owo „ostro¿ny”

brzmia³o jak ¿art. Równie dobrze mo¿na by³o zalecaæ ostro¿noœæ cz³owieko-

wi skacz¹cemu z samolotu bez spadochronu. Niemniej sun¹c w kierunku

wlotu – wolno, bo powstrzymywa³y go rozrzucone kamienie z szañca – sta-

ra³ siê czyniæ jak najmniej ha³asu.

Wiedz¹c, ¿e dalsza wêdrówka by³aby ryzykowna, zatrzyma³ siê trzy metry

od wlotu i wbi³ spojrzenie w rozœwietlon¹ mg³ê. Z pocz¹tku nie widzia³ nic,

kiedy jednak przys³oni³ oczy d³oni¹, wypatrzy³ kilka szczegó³ów. Z obu stron

tunelu sta³y zaparkowane ukosem do urwiska dwie ciê¿arówki; œwiat³a le-

wej zamigota³y i Armstrong zrozumia³, ¿e ktoœ tamtêdy przeszed³.

Pozostawa³ w pobli¿u wyjœcia przez jakiœ czas i dwukrotnie z premedy-

tacj¹ siê poruszy³, ale sta³o siê tak, jak przewidywa³ – nie zosta³ spostrze¿o-

ny. Po chwili, pe³zaj¹c po dnie tunelu, zacz¹³ gromadziæ kamienie, z których

wzniós³ niziutk¹, ledwie piêædziesiêciocentymetrow¹ œciankê. Mimo skrom-

nych rozmiarów dawa³a le¿¹cemu cz³owiekowi solidne zabezpieczenie przed

ogniem karabinowym. Ta praca zajê³a mu sporo czasu, na zewn¹trz jednak

nie dzia³o siê nic; niekiedy s³ysza³ tylko pokas³ywanie i ludzkie g³osy.

Wzi¹³ automat i wróci³ do ciê¿arówki.

– Co robi¹? – wyszepta³a Benedetta z ciemnoœci.

– Niech mnie diabli, jeœli mam pojêcie – odpar³ ogl¹daj¹c siê przez ra-

miê. – Panuje zupe³ny spokój. Teraz dobrze uwa¿aj, przyjrzê siê ciê¿arówce.

Œcisn¹³ jej rêkê i odnalaz³szy po omacku kabinê, wdrapa³ siê do œrodka.

Na ile móg³ oceniæ, wszystko, z wyj¹tkiem potrzaskanej przedniej szyby,

by³o w porz¹dku. Usiad³ na miejscu kierowcy i zacz¹³ zastanawiaæ siê nad

ewentualnoœci¹ ucieczki.

Po pierwsze, tylko on jeden móg³by prowadziæ wóz; po wtóre, bêdzie

musia³ wycofaæ go z tunelu. Jedna osoba usi¹dzie na miejscu pasa¿era, po-

zosta³e – na skrzyni.

Raczej dotykiem ani¿eli wzrokiem zbada³ wóz. Dwie opony zosta³y po-

wa¿nie poszarpane kulami, lecz dêtkom jakimœ cudem nic siê nie sta³o. Rów-

nie¿ zbiorniki paliwa, chronione przez szerokie stalowe os³ony, za³o¿one

przeciwko be³tom z kuszy, nie mia³y ¿adnych dziur.

Obawia³ siê o ch³odnicê, przepe³zn¹wszy jednak pod ciê¿arówk¹, ku

swej uldze nie stwierdzi³ wycieków. Jedyne zatem obawy dotyczy³y mo¿li-

woœci, ¿e ostatnie zderzenie uszkodzi³o system kierowniczy, to jednak da siê

sprawdziæ tylko praktycznie, w chwili ruszenia. Nie chcia³ uruchamiaæ silni-

ka teraz i kusiæ licha.

background image

229

Do³¹czy³ do Benedetty.

– To by by³o na razie tyle – powiedzia³ z satysfakcj¹. – Chyba trzyma siê

nieŸle. Teraz ja przejmê wartê, a ty wracaj i zobacz, co u pozosta³ych.

Odwróci³a siê niezw³ocznie i poj¹³, ¿e bardzo pragnie pójœæ do O’Hary.

– Poczekaj chwilkê – powiedzia³. – Lepiej, ¿ebyœ wiedzia³a co i jak, na

wypadek, gdybyœmy nagle musieli ruszyæ w drogê. – Uniós³ automat. – Wiesz,

jak siê tego u¿ywa?

– Nie.

Armstrong zachichota³.

– Ja te¿ nie mam pewnoœci, czy wiem… to dla mnie za nowoczesne.

Lecz O’Hara utrzymuje, ¿e to jest dziecinnie proste; naciskasz spust i wa-

lisz. Powiada, ¿eby mierzyæ lekko w dó³ i pamiêtaæ o bezpieczniku. Otó¿:

prowadziæ bêdê ja, a w kabinie bêdzie jeszcze twój wuj, si¹dzie na pod³odze;

O’Hara i Jenny pojad¹ z ty³u i bêd¹ le¿eæ p³asko. Ty te¿ pojedziesz na skrzy-

ni – z tym automatem. Trochê niebezpieczna historia, bo bêdziesz siê musia-

³a podnieœæ, jeœli zechcesz strzelaæ.

Jej g³os by³ nieporuszony.

– Bêdê strzelaæ.

– Dobra dziewczynka – powiedzia³, klepi¹c j¹ po ramieniu. – Uca³uj

ode mnie Tima, jeœli bêdziesz to robiæ od siebie.

S³ucha³, jak odchodzi, a potem podpe³z³ do wzniesionego przez siebie

murku i leg³ za nim z automatem pod rêk¹. Wsun¹³ d³oñ do kieszeni, szuka-

j¹c fajki, a znalaz³szy j¹, zakl¹³ zduszonym g³osem. By³a z³amana. Wsun¹³

ustnik w zêby i pocz¹³ go ¿uæ, nie spuszczaj¹c oka z wylotu korytarza.

IV

Dzieñ – oœlepiaj¹ca bia³oœæ u wrót tunelu – wstawa³ we mgle. Arm-

strong po raz setny zmieni³ po³o¿enie cia³a, aby przynieœæ ulgê swym obola-

³ym gnatom. Zerkn¹³ na O’Harê le¿¹cego pod przeciwleg³¹ œcian¹ tunelu;

jemu jest ciê¿ej ni¿ mnie, pomyœla³.

Na wieœæ o murku ochronnym O’Hara upar³ siê, by przejœæ w jego po-

bli¿e.

– Z tym ramieniem nie by³o mowy o spaniu – powiedzia³. – No i mam

pistolet z pe³nym magazynkiem. Równie dobrze jak tu, mogê na stoj¹co czy

le¿¹co czuwaæ tam. Przydam siê choæby w ten sposób, ¿e pozwolê pospaæ

komuœ innemu.

Mimo to jednak Armstrong nie zasn¹³. Wyczerpany jak nigdy w ¿yciu,

by³ jednak zbyt obola³y, by spaæ. Teraz, w narastaj¹cym blasku poranka,

uœmiechn¹³ siê weso³o do O’Hary i wystawi³ g³owê zza niskiego szañczyka.

background image

230

Nie by³o widaæ nic, prócz nieprzeniknionej zas³ony z k³êbi¹cych siê

mgie³. Zapyta³ cicho:

– Tim, dlaczego nie zaatakowali nas noc¹?

– Wiedz¹, ¿e mam ten automat – odpar³ O’Hara. – Z tak¹ œwiadomoœci¹

i ja nie wbieg³bym w tunel, szczególnie noc¹.

– Mhm – mrukn¹³ Armstrong bez przekonania. – Ale dlaczego nie pró-

bowali zmiêkczyæ nas ogniem karabinowym? Musz¹ wiedzieæ, ¿e jeœli kula

wpadnie w tunel, bêd¹ rykoszety, nie trzeba nawet szczególnej celnoœci.

O’Hara milcza³, Armstrong zaœ ci¹gn¹³ z zadum¹:

– Zastanawiam siê, czy tam w ogóle ktoœ jest.

– Nie b¹dŸ cholernym g³upcem – powiedzia³ O’Hara. – Nie mo¿emy

ryzykowaæ, aby to sprawdziæ – na razie. Poza tym znalaz³ siê jednak ktoœ,

kto zupe³nie niedawno wy³¹czy³ œwiat³a.

– Fakt – zgodzi³ siê Armstrong i s³ysz¹c ruch w tunelu, odwróci³ g³owê;

z zawini¹tkiem w rêku podczo³ga³a siê do nich Benedetta.

– Ostatki jedzenia – powiedzia³a. – Niewiele tego, a wody nie mamy

wcale.

– Kiepsko – stwierdzi³ Armstrong smutno.

Kiedy dzielili siê z O’Har¹ posi³kiem, us³yszeli na zewn¹trz poruszenie

i ludzkie g³osy.

– Zmiana warty – powiedzia³ O’Hara. – S³ysza³em coœ takiego cztery

godziny temu, kiedy sobie przysn¹³eœ. Wiêc s¹ tam nadal.

– Ja? Przysn¹³em?! – spyta³ Armstrong z irytacj¹. – Ca³¹ noc nie zmru-

¿y³em oka.

O’Hara uœmiechn¹³ siê.

– Zmru¿y³eœ, i to ³adnych parê razy. – Spowa¿nia³. – Mo¿emy upuœciæ

trochê wody z ch³odnicy, ale radzi³bym to zrobiæ tylko w ostatecznoœci.

Benedetta spogl¹da³a na O’Harê z trosk¹ w oczach. Mia³ niezdrowe wy-

pieki i wygl¹da³ na cz³owieka zbyt o¿ywionego jak na kogoœ, kto omal nie

zosta³ zastrzelony. Panna Ponsky zareagowa³a podobnie, a teraz, niezdolna

jeœæ i pó³przytomna, miota³a siê w gor¹czce, b³agaj¹c o wodê. Powiedzia³a:

– S¹dzê, ¿e nie mo¿emy czekaæ; Jenny potrzebuje wody.

– Wobec tego wydoimy ch³odnicê – powiedzia³ Armstrong. – Mam na-

dziejê, ¿e ten dodatek przeciwko zamarzaniu nie jest truj¹cy, chyba to zwy-

k³y alkohol, wiêc wszystko powinno byæ w porz¹dku.

Wczo³ga³ siê pod ciê¿arówkê, odkrêci³ kurek spustowy i utoczy³ pó³

puszki rdzawo¿ó³tej wody, któr¹ poda³ Benedetcie.

– To musi wystarczyæ – powiedzia³. – Nie powinniœmy upuszczaæ zbyt

wiele, bo mo¿e bêdziemy musieli skorzystaæ z ciê¿arówki.

Dzieñ mija³ i nie dzia³o siê nic. W miarê wznoszenia siê s³oñca mg³a

rzed³a, a¿ wreszcie mogli zobaczyæ otoczenie. Nadzieje Armstronga rozsy-

background image

231

pa³y siê w proch, kiedy ujrza³ stoj¹c¹ przy chatach grupê ludzi. Nawet ze

swego niewygodnego punktu obserwacyjnego mogli dostrzec, ¿e nieprzyja-

ciel jest w pe³nej sile.

– Czy nas jednak widz¹? – zastanawia³ siê O’Hara. – Chyba nie. Ten tunel

musi siê z zewn¹trz wydawaæ tak ciemny jak Czarna Dziura w Kalkucie.

– Co, u diab³a, robi¹? – zapyta³ Armstrong, wystawiaj¹c zza szañca czu-

bek g³owy.

O’Hara przypatrywa³ siê d³ugo, a potem stwierdzi³ ze zdumieniem:

– Uk³adaj¹ na ziemi kamienie, a poza tym nic.

Istotnie, jedynym zajêciem nieprzyjaciela by³o uk³adanie d³ugiego, od-

biegaj¹cego od tunelu kamiennego wa³u. Po jakimœ czasie strudzeni robot¹

komuniœci stanêli w grupkach, pal¹c i gwarz¹c. Sprawiali wra¿enie, jakby

na coœ czekali, na co jednak – i po co uk³adali kamienie – ani O’Hara, ani

Armstrong nie mieli najmniejszego pojêcia.

Oko³o po³udnia Armstrong, którego zaczê³y ju¿ zawodziæ nerwy, po-

wiedzia³:

– Rany boskie, zróbmy coœ… coœ konstruktywnego.

– Co? – g³os O’Hary by³ bezbarwny i znu¿ony.

– Jeœli mamy przebijaæ siê ciê¿arówk¹, spróbujmy zaraz. Sugerujê, aby

ju¿ teraz u³o¿yæ Jenny na skrzyni, a starego usadziæ z przodu. Pomyœl, o ile

wygodniej bêdzie mu na miêkkim fotelu.

O’Hara skin¹³ g³ow¹.

– Dobra. Zostaw mi automat. Mo¿e siê przydaæ.

Armstrong, ca³kiem wyprostowany, zbli¿y³ siê do ciê¿arówki. Do diab³a

z pe³zaniem na brzuchu jak w¹¿, pomyœla³, chcê raz przejœæ siê jak cz³owiek.

Nieprzyjaciele go nie dostrzegli albo zbagatelizowali. Nie pad³y ¿adne strza³y.

Bez k³opotów umieœci³ pannê Ponsky na skrzyni ciê¿arówki, a potem

zaprowadzi³ Aguillara do kabiny. Aguillar by³ w kiepskim stanie, wyraŸnie

gorszym ni¿ poprzednio. Mówi³ niedorzecznie, oddycha³ z trudem, by³ oszo-

³omiony i chyba nie wiedzia³, gdzie siê znajduje. Blada i zaniepokojona Be-

nedetta pozosta³a przy nim.

Pad³szy za kamiennym szañcem, Armstrong powiedzia³:

– Jeœli szybko siê st¹d nie zabierzemy, ta cholerna t³uszcza zwyciê¿y.

– Dlaczego? – O’Hara ze zdumieniem poderwa³ g³owê.

– Aguillar… chyba jest o krok od zawa³u; wykituje, jeœli nie zabierzemy

go ni¿ej, gdzie bêdzie móg³ swobodnie oddychaæ.

O’Hara wyjrza³ na zewn¹trz i wyci¹gn¹³ zdrowe ramiê.

– W polu widzenia s¹ dwa tuziny facetów, którzy rozwal¹ nas na kawa³-

ki, jeœli spróbujemy ucieczki teraz. Przypomnij sobie, co – maj¹c przeciwko

sobie mg³ê – zrobili ze mn¹ wczoraj; teraz nie ma mg³y, a my jesteœmy bez

szans. Musimy poczekaæ.

background image

232

Czekali wiêc i czeka³ nieprzyjaciel. Mija³ dzieñ, s³oñce poczyna³o chy-

liæ siê ku zachodowi. By³a trzecia po po³udniu, gdy O’Hara drgn¹³, a potem

rozluŸni³ siê i pokrêci³ g³ow¹.

– Myœla³em… ale nie.

Po³o¿y³ siê, lecz chwilê póŸniej znów poderwa³ g³owê.

– Tak… s³yszysz?

– Co mam s³yszeæ? – zapyta³ Armstrong.

– Samolot… albo samoloty – odpar³ O’Hara z podnieceniem.

Armstrong nastawi³ ucha i pochwyci³ œwidruj¹cy, choæ zarazem przy-

t³umiony i zniekszta³cony skowyt przelatuj¹cego odrzutowca.

– Na Boga, masz racjê – powiedzia³. Potem popatrzy³ na O’Harê z nag³¹

konsternacj¹. – Nasz czy ich?

Lecz O’Hara poj¹³ ju¿, ¿e to zag³ada. Wychyliwszy siê, patrzy³ ze zgro-

z¹ we wlot tunelu. W obramowanym nim fragmencie nieba widzia³ nurkuj¹-

cy wprost na nich samolot: na jego oczach w ob³oczkach pary coœ oderwa³o

siê od ka¿dego ze skrzyde³.

– Rakiety! – wrzasn¹³. – Na rany Chrystusa, padnij!

V

Forester wznosi³ siê na spotkanie z trzema sabre’ami. Na widok jego

samolotu rozsypa³y siê w luŸn¹ formacjê. Nadlatywa³ na nie od ty³u i zwiêk-

szaj¹c szybkoœæ, chwyta³ na celownik pierwsz¹ maszynê. Powiód³ d³oñmi

po bezpiecznikach i wspar³ kciuk na przycisku spustowym. Ten ch³optyœ

nigdy siê nie dowie, co go trafi³o.

Ca³y czas s³ysza³ w s³uchawkach jazgot, gdy pilot prowadz¹cy wywo³y-

wa³ pu³kownika Coello. Wreszcie, doszed³szy do wniosku, ¿e radio nie dzia-

³a, powiedzia³:

– Skoro jest pan pozbawiony ³¹cznoœci, mio Colonel, ja poprowadzê

atak.

Forester zrozumia³ zatem, ¿e instrukcje otrzymali jeszcze na ziemi. Przy-

cisn¹³ spust.

Znów poczu³ znajome szarpniêcie w powietrzu, nieomal zatrzymanie –

i ujrza³ pociski smugowe lec¹ce do celu. Poszycie prowadz¹cego sabre’a

pokry³y tañcuj¹ce rozb³yski, a potem nagle ca³y samolot eksplodowa³ w chmu-

rê czarnego dymu z czerwonym sercem w œrodku.

Forester skrêci³ lekko, aby unikn¹æ zderzenia ze szcz¹tkami, potem za-

wróci³ i rozpocz¹³ wznoszenie, s³ysz¹c w s³uchawkach pe³ne zgrozy okrzyki

pozosta³ych pilotów. Paplali przez kilka chwil. Wreszcie jeden z nich oœwiad-

czy³:

background image

233

– Cisza. Ja go wezmê.

Przeszed³ go dreszcz; ci ch³opcy s¹ m³odzi, maj¹ szybki refleks i solidne

szkolenie za sob¹. On zaœ, poza kilkoma godzinami szkolenia w roku, nie-

zbêdnymi dla utrzymania kategorii, nie lata³ od dziesiêciu lat. Ciekawe, jak

d³ugo zdo³a siê broniæ.

Znalaz³ nieprzyjació³. Jeden wdziêcznym ³ukiem nurkowa³ ku ziemi,

drugi wznosi³ siê obszernym krêgiem, aby si¹œæ mu na ogonie. Na jego oczach

odpali³ bez celu dwie rakiety.

– Nie, ty sukinsynu – powiedzia³ Forester. – Nie dostaniesz mnie tak

³atwo.

Wiedzia³, ¿e przeciwnik pozbywa siê rakiet, aby zredukowaæ ciê¿ar,

zyskuj¹c w zamian na ci¹gu i szybkoœci. Przez chwilê kusi³o go, aby uczyniæ

to samo i podj¹æ walkê na pustym niebie, lecz wiedzia³, ¿e nie mo¿e ryzyko-

waæ. Poza tym mia³ dla rakiet lepsze zastosowanie.

Napar³ zatem na kolumnê steru i wszed³ w stromy lot nurkowy. By³o to

niebezpieczne – przeciwnik móg³ nurkowaæ szybciej, a Foresterowi wbito do

g³owy, aby nigdy, nigdy nie traciæ wysokoœci podczas boju. Nie spuszcza³ oczu

z lusterka i niebawem dostrzeg³ dochodz¹c¹ go szybko maszynê. Wyczeka³ do

ostatniej chwili, to jest do momentu, kiedy mia³ byæ ostrzelany, i wówczas jesz-

cze mocniej napar³ na dr¹¿ek i wszed³ w samobójcze nurkowanie pionowe.

Zaskoczony szaleñstwem tego manewru, wykonanego w dodatku tak

blisko ziemi, przeciwnik przemkn¹³ nad Foresterem, który pewien, ¿e chwi-

lowo siê go pozby³, skupi³ ca³¹ uwagê na tym, aby nie dopuœciæ do rozbicia

swego samolotu o zbocze góry. Poczu³ drgania, gdy sabre zacz¹³ zbli¿aæ siê

do bariery dŸwiêku. Ka¿da cz¹stka maszyny jêknê³a, kiedy – maj¹c nadzie-

jê, ¿e nie odpadn¹ skrzyd³a – wyprowadzi³ j¹ z lotu nurkowego.

Gdy wszed³ wreszcie w lot poziomy, od ziemi dzieli³o go zaledwie szêœæ-

dziesi¹t metrów: œnieg i ska³a stapia³y siê w szar¹, rozmyt¹ smugê. Wzniós³-

szy siê kilkadziesi¹t metrów, zatacza³ szerokie krêgi, wypatruj¹c w¹wozu

i mostu. W¹wóz dostrzeg³ natychmiast, bo trudno go by³o przegapiæ, most

zaœ minutê póŸniej. Wykona³ nad nim nawrót i pocz¹³ przepatrywaæ ziemiê;

nie ujrza³ nikogo, wiêc zostawiwszy most za sob¹, polecia³ nad krêt¹ drog¹,

któr¹ z takim trudem tylekroæ przemierza³ pieszo.

Potem nagle zmieni³ kurs, pragn¹c podejœæ do kopalni równolegle ze

zboczem góry. Kiedy wykonywa³ ten manewr, ujrza³ trzysta metrów nad sob¹

sabre’a, odpalaj¹cego dwie rakiety. To ten drugi, pomyœla³, spóŸni³em siê.

Skrêci³ ponownie i z wyciem przemkn¹³ nad kopalni¹ i rozwijaj¹cym

siê w dole pasem startowym. Dostrzeg³ chaty, ciê¿arówki i wskazuj¹c¹ pod-

nó¿e urwiska wielk¹ kamienn¹ strza³ê. Zaœ u samego jej ostrza, w miejscu,

gdzie rakiety trafi³y w cel, kipi¹c¹, chmurê dymu i kurzawy.

– Jezu! – powiedzia³ mimowolnie. – Mam nadziejê, ¿e to prze¿yli.

background image

234

Wykona³ nawrót. Ponownie nadlatuj¹c nad kopalniê, mia³ na karku prze-

ciwnika. Odnalaz³ go sabre, którego niedawno zgubi³. Prowadzi³ ju¿ ogieñ,

choæ dystans by³ zbyt wielki. Forester wiedzia³, ¿e oszukany pilot czeka na

jego kolejn¹ sztuczkê. Ten dowód braku doœwiadczenia obudzi³ w nim na-

dziejê. Poniewa¿ jednak tamten sabre by³ szybszy, musia³ pozbyæ siê rakiet.

Mia³ na oku dobry, niczego nie podejrzewaj¹cy cel. By go wszak¿e tra-

fiæ, musia³ wejœæ w ³agodne nurkowanie, wystawiaj¹c siê w ten sposób na

pociski przeœladowcy. Zacisn¹³ zêby i utrzymywa³ kierunek lotu, bior¹c na

celownik ciê¿arówki, chaty i grupê ludzi. Jednym ruchem d³oni uzbroi³ ra-

kiety i niemal w tej samej chwili strzeli³.

Rakiety oderwa³y siê od skrzyde³, by pomkn¹æ ku ciê¿arówkom i spo-

gl¹daj¹cym w górê, wymachuj¹cym rêkoma ludziom. W ostatniej chwili

zorientowali siê, ¿e z nieba nadchodzi œmieræ i poczêli siê rozbiegaæ. By³o

jednak za póŸno. Eksplodowa³o pomiêdzy nimi osiem rakiet. Forester do-

strzeg³, jak trzytonowa ciê¿arówka unosi siê ciê¿ko w powietrze i wali na

bok. G³oœno siê rozeœmia³; rakieta, zdolna zatrzymaæ czo³g, z pewnoœci¹

potrafi roztrzaskaæ ciê¿arówkê.

Z chwil¹ odpalenia rakiet pilotowanie sabre’a sta³o siê znacznie ³atwiej-

sze i Forester odczu³ natychmiastowe zwiêkszenie szybkoœci. Pochyli³ dziób

maszyny w dó³ i nie patrz¹c na poczynione przez siebie spustoszenia, prze-

mkn¹³ nad pasem na zerowej wysokoœci. Usi³owa³ w ten sposób pozbyæ siê

przeœladowcy. Przy koñcu pasa, za urwiskiem, opad³ jeszcze ni¿ej i nad wra-

kiem dakoty wszed³ w rozpaczliwy, równoleg³y do zbocza góry skrêt.

Zerkn¹wszy w lusterko, przekona³ siê, ¿e przeciwnik uczyni³ to samo,

znacznie jednak wy¿ej i o wiele obszerniejszym ³ukiem. Forester uœmiech-

n¹³ siê; sukinsyn nie odwa¿y³ siê zejœæ nad pas, wiêc nie móg³ strzelaæ, a te-

raz w szerokim skrêcie straci³ dystans. Kolej na niego.

Wznosi³ siê, lec¹c zaledwie szeœæ metrów nad zboczem. By³o to ryzy-

kowne, bo wystêpy skalne stercza³y zeñ jak czarne k³y, gotowe przy najmniej-

szym b³êdzie rozszarpaæ brzuch sabre’a. W ci¹gu krótkich trzydziestu sekund,

jakich potrzebowa³, by osi¹gn¹æ czyste niebo, jego czo³o pokry³y krople potu.

Potem mia³ górê za sob¹, a przeciwnik, gotów do uderzenia, zacz¹³ zni-

¿aæ lot. Jednak Forester, który siê tego spodziewa³, rozpocz¹³ strome wzno-

szenie, z szybk¹ beczk¹ u szczytu pêtli, i polecia³ w przeciwnym kierunku.

Zerkn¹³ za siebie i skrzywi³ siê z satysfakcj¹; sprawdzi³ przeciwnika i prze-

kona³ siê o jego s³aboœci – ten m³ody cz³owiek ba³ siê ryzyka. Wiedz¹c, ¿e da

mu radê, Forester ruszy³ do ataku.

Atak by³ krótki i brutalny. Zawróci³ na spotkanie nadlatuj¹cej maszyny,

zachowuj¹c siê tak, jakby zamierza³ j¹ staranowaæ. Przy szybkoœci zbli¿ania

siê bliskiej dwu tysiêcy czterystu kilometrów na godzinê tamten – zgodnie

z kalkulacj¹ Forestera – nie wytrzyma³ i odbi³ w bok. Zanim zdo³a³ przyjœæ

background image

235

do siebie, Forester siad³ mu na ogonie. Koniec by³ mi³osiernie szybki – ostra

salwa z dzia³ek przy minimalnej odleg³oœci i nieunikniona eksplozja w po-

wietrzu. I znów Forester odchyli³ kurs, aby unikn¹æ szcz¹tków. Kiedy rozpo-

cz¹³ wznoszenie, aby zorientowaæ siê w sytuacji, pomyœla³, ¿e doœwiadcze-

nie bojowe nie jest spraw¹ b³ah¹, a w³aœciwa ocena przeciwnika – spraw¹

jeszcze wa¿niejsz¹.

VI

Armstrong og³uch³; echa straszliwej eksplozji wci¹¿ t³uk³y siê po naj-

g³êbszych zakamarkach tunelu, ale on ich nie s³ysza³. Za spraw¹ zagêszcza-

j¹cych powietrze k³êbów kurzu widzia³ te¿ niewiele. By³ kompletnie roz-

trzêsiony i bez sensu usi³owa³ wbiæ palce w twarde skaliste dno tunelu.

Pierwszy doszed³ do siebie O’Hara. Stwierdziwszy, ¿e wci¹¿ ¿yje i mo-

¿e siê poruszaæ, podniós³ g³owê i spojrza³ w stronê wylotu korytarza. Przez

kurz przebija³o w¹t³e œwiat³o. Chybi³y, pomyœla³ z roztargnieniem, rakiety

chybi³y… o w³os. Potem potrz¹sn¹³ g³ow¹, aby j¹ oczyœciæ, i podszed³ do

wci¹¿ wczepionego w ziemiê Armstronga. Szarpn¹³ go za ramiê.

– Do ciê¿arówki! – krzykn¹³. – Musimy zwiewaæ! Nastêpnym razem nie

chybi¹!

Armstrong uniós³ g³owê i têpo popatrzy³ na O’Harê; O’Hara wskaza³ ciê-

¿arówkê i wykona³ pantomimê prowadzenia wozu. Armstrong chwiejnie po-

wsta³ i pod¹¿y³ za O’Har¹, któremu w uszach wci¹¿ dzwoni³o od wybuchu.

O’Hara wrzasn¹³:

– Benedetta, do samochodu! – Pomóg³ jej wsi¹œæ, poda³ automat, a wresz-

cie wdrapa³ siê sam i po³o¿y³ obok panny Ponsky. S³ysza³ wycie przelatuj¹-

cego odrzutowca, a gdzieœ dalej seriê wybuchów. Mia³ nadziejê, ¿e stan Arm-

stronga nie wyklucza mo¿liwoœci prowadzenia wozu.

Armstrong wdrapa³ siê do kabiny i poczu³ obecnoœæ Aguillara na s¹-

siednim fotelu.

– Na pod³ogê – powiedzia³ i zepchn¹³ go na dó³. Potem ca³¹ uwagê sku-

pi³ na czekaj¹cym go zadaniu. Wcisn¹³ guzik rozrusznika – rozrusznik za-

³ka³ i zajêcza³. Armstrong dŸga³ palcem raz za razem, a kiedy zaczyna³ ju¿

traciæ nadziejê, silnik zaskoczy³ z urywanym rykiem.

Wrzuci³ wsteczny bieg, wychylony z kabiny spojrza³ w stronê wlotu

i puœci³ sprzêg³o. Ocieraj¹c siê o œciany tunelu, ciê¿arówka potoczy³a siê

w podskokach. Uchwyci³ kierownicê – o ile móg³ stwierdziæ, uk³ad kierow-

niczy nie zosta³ uszkodzony – i usi³owa³ utrzymaæ prosty kierunek jazdy.

Pokonanie piêædziesiêciu metrów nie trwa³o d³ugo. Zatrzyma³ wóz przed

samym wlotem tunelu, gotuj¹c siê do skoku przez otwarty teren.

background image

236

Benedetta, œciskaj¹c w d³oniach nie znan¹ sobie broñ, przycupnê³a przy

klapie ciê¿arówki. O’Hara z pistoletem w zdrowej d³oni usiad³ – wiedzia³,

¿e w³adaj¹c tylko jedn¹ rêk¹, nie zdo³a podnieœæ siê szybko z pozycji le¿¹-

cej. Panna Ponsky trwa³a w b³ogos³awionej nieœwiadomoœci wszystkiego,

co siê dzieje; trochê majaczy³a w gor¹czce, ale umilk³a, kiedy wœród wstrz¹-

sów ciê¿arówka zawróci³a na otwart¹ przestrzeñ.

Oczekuj¹c nawa³y ognia, O’Hara s³ysza³, jak Armstrong wybija bezu-

¿yteczn¹ szybê. Nie pad³ ¿aden strza³. Rozejrzawszy siê doko³a, O’Hara z nie-

dowierzaniem zamruga³ oczami. By³ to widok, jaki zna³ z przesz³oœci, ale

jakiego nie spodziewa³ siê tutaj. Wœród roztrzaskanych chat i ciê¿arówek

poniewiera³y siê zw³oki. Jakiœ ranny zawodzi³ ¿a³oœnie i tylko dwóch ludzi

trzyma³o siê na nogach; oœlepli i oszo³omieni, w³óczyli siê chwiejnie wœród

rumowiska. Omiót³ upiorn¹ scenê spojrzeniem zawodowca i poj¹³, ¿e salw¹

z oœmiu rakiet samolot doszczêtnie zniszczy³ cel.

Wrzasn¹³:

– Armstrong, zabierajmy siê st¹d, do diab³a, póki mo¿emy! – Po chwili

uœmiechn¹³ siê do Benedetty. – Któryœ z tych ch³opaków w myœliwcach po-

pe³ni³ omy³kê i skasowa³ niew³aœciwy cel; obedr¹ go ze skóry, kiedy wróci

do bazy.

Armstrong usun¹³ z okna resztki szk³a, wrzuci³ bieg i omijaj¹c ruiny

chat, wyjecha³ na drogê. Dopiero tam otrz¹sn¹³ siê ze zgrozy i fascynacji, by

skupiæ ca³¹ uwagê na prowadzeniu niezgrabnej maszyny wyboistym i pe³-

nym ostrych zakrêtów górskim traktem. Us³ysza³ wycie przelatuj¹cego ni-

sko samolotu i stê¿a³ w oczekiwaniu huku kolejnych wybuchów, które jed-

nak nie nast¹pi³y, myœliwiec zaœ znikn¹³ w oddali.

Forester widzia³ z góry odje¿d¿aj¹c¹ ciê¿arówkê. Jeden siê wymiga³ –

pomyœla³ i z palcem na przycisku spustowym wszed³ w lot nurkuj¹cy. W ostat-

niej chwili dostrzeg³ rozwiane w³osy stoj¹cej na pace kobiety i œpiesznie zdj¹³

palec ze spustu. Dobry Bo¿e, to by³a Benedetta – zdobyli ciê¿arówkê!

Zacz¹³ siê wznosiæ i popatrzy³ doko³a. Nie zapomnia³ o trzecim samolo-

cie, mia³ jednak nadziejê, ¿e ocala³y pilot czmychn¹³ – ogarnia³o go osobli-

we odrêtwienie i zrozumia³, ¿e stymulant McGrudera przestaje dzia³aæ. Kr¹-

¿y³, maj¹c na oku zje¿d¿aj¹c¹ ciê¿arówkê, i próbowa³ zapomnieæ o bólu

w piersi.

O’Hara spojrza³ na kr¹¿¹cego sabre’a.

– Nie wiem, co myœleæ o tym facecie – powiedzia³. – Musi wiedzieæ, ¿e

tu jesteœmy, ale nic w tej sprawie nie robi.

– Pewnie uwa¿a, ¿e reprezentujemy tê sam¹ stronê, co on – odpar³a

Benedetta. – S¹dzi, ¿e kto w ciê¿arówce, to swój.

– Jest w tym jakaœ logika – zgodzi³ siê O’Hara. – Lecz ktoœ dobrze siê

przy³o¿y³, ¿eby za³atwiæ naszych przyjació³ tam, na górze, a nie jest to po-

background image

237

my³ka, jak¹ pope³ni³by doœwiadczony pilot. – Skrzywi³ siê, bo nag³y wstrz¹s

urazi³ jego ramiê. – Lepiej przygotujmy siê do ewakuacji na pierwszy sy-

gna³, ¿e chce nas zaatakowaæ. Mo¿esz to uzgodniæ z Armstrongiem?

Benedetta wychyli³a siê i wyci¹gaj¹c szyjê, ze wszystkich si³ krzyknê³a

do Armstronga:

– Mo¿emy zostaæ zaatakowani z powietrza! Jak ciê zatrzymaæ?!

Armstrong zwolni³, by wzi¹æ paskudny zakrêt.

– Wal, ile wlezie, w dach kabiny… zatrzymam siê od razu. Przed osad¹

stanê tak czy owak, bo mo¿e tam czekaæ komitet powitalny.

Benedetta przekaza³a odpowiedŸ O’Harze, który skin¹³ g³ow¹.

– Szkoda, ¿e nie mogê tego u¿ywaæ – powiedzia³, wskazuj¹c automat. –

Jeœli bêdziesz zmuszona strzelaæ, celuj nieco w dó³; kopie jak cholera i jeœli

nie bêdziesz uwa¿aæ, podziurawisz ca³e niebo.

Przyjrza³ siê Benedetcie. Wiatr rozwiewa³ jej czarne w³osy i oblepia³

cia³o strzêpami sukienki. Wpatrzona w samolot, œciska³a pistolet automa-

tyczny i O’Hara pomyœla³ w nag³ym zdumieniu: dobry Bo¿e, cholerna ama-

zonka… wygl¹da jak partyzancki plakat werbunkowy. Potem przypomnia³

sobie z³o¿on¹ przez Aguillara propozycjê wst¹pienia do lotnictwa i niespo-

dziewanie sp³ynê³o nañ ca³kowicie irracjonalne przekonanie, ¿e wyjd¹ z te-

go koszmaru bezpiecznie.

Benedetta wyrzuci³a ramiê i krzyknê³a z rozpacz¹:

– Jeszcze jeden samolot, jeszcze jeden!

O’Hara szarpn¹³ g³ow¹: drugi sabre zatacza³ kr¹g znacznie wy¿ej ni¿

pierwszy, ów zaœ ruszy³ mu na spotkanie. Benedetta powiedzia³a z gorycz¹:

– Musz¹ zawsze polowaæ stadnie… nawet wiedz¹c, ¿e jesteœmy bez-

bronni.

Lecz O’Hara, ogl¹daj¹c manewry samolotów swym doœwiadczonym

okiem, nie by³ tego tak bardzo pewien.

– Zamierzaj¹ ze sob¹ walczyæ – powiedzia³ zdumiony. – Szukaj¹ pozy-

cji. Na Boga, bêd¹ ze sob¹ walczyæ. – Jego podniesionemu i pe³nemu niedo-

wierzania g³osowi wtórowa³ odleg³y terkot automatycznego dzia³ka.

Forester prawie da³ siê zaskoczyæ na drzemce. Dostrzeg³ trzeciego z nie-

przyjacielskich sabre’ów dopiero wówczas, gdy ten znalaz³ siê w nieprzy-

jemnej bliskoœci. Zacz¹³ wznosiæ siê z desperacj¹, aby zdobyæ przewagê

wysokoœci. Nieprzyjaciel jednak strzeli³ pierwszy i jak za dotkniêciem cza-

rodziejskiej ró¿d¿ki w skrzydle samolotu Forestera pojawi³a siê wielka dziu-

ra o poszarpanych krawêdziach. Zrobi³ unik w bok i z³o¿y³ maszynê w stro-

my spiralny lot wznosz¹cy.

Na ziemi O’Hara wrzeszcza³ z emocji i t³uk³ zdrow¹ rêk¹ w dach kabi-

ny.

– Forester i Rohde… przeszli przez góry… na pewno!

background image

238

Ciê¿arówka, gwa³townie szarpi¹c, stanê³a. Armstrong jak sp³oszony kró-

lik wyprysn¹³ z kabiny i da³ susa na pobocze. Z drugiej strony wygramoli³

siê Aguillar i zacz¹³ wolno odchodziæ, ale powstrzymywa³y go podniecone

okrzyki ze skrzyni ciê¿arówki. Odwróci³ siê, a potem podniós³ wzrok na

sczepione w boju sabre’y.

Walka przesuwa³a siê ku zachodowi i niebawem obie maszyny zniknê³y

za gór¹, pozostawiaj¹c za sob¹ na b³êkicie niebios bia³y rysunek ze smug

kondensacyjnych. Do ciê¿arówki podszed³ Armstrong.

– Co siê, u diab³a, dzieje? – zapyta³ z irytacj¹. – Ba³em siê, jak nigdy

 ¿yciu, kiedyœcie za³omotali w kabinê.

– Niech mnie diabli, jeœli wiem – odrzek³ O’Hara bezradnie. – Ale chy-

ba któryœ z tych samolotów jest po naszej stronie: dwa w³aœnie ze sob¹ wal-

cz¹. – Wyrzuci³ ramiê: – Patrzcie, znów nadlatuj¹.

Jeden z sabre’ów depta³ po piêtach drugiemu, kiedy – znacznie ni¿ej

tym razem – wy³oni³y siê zza góry. Skrzyd³a drugiego samolotu rozb³ys³y

ognikami salwy z dzia³ek, a z pierwszego strzeli³a nagle smuga t³ustego dymu.

Opad³ w dó³ i oderwa³ siê odeñ czarny punkcik.

– Katapultowa³ siê – powiedzia³ O’Hara. – Dosta³.

Zwyciêski samolot wyprysn¹³ w górê, pokonany zaœ spikowa³ i roztrzas-

ka³ siê o zbocze. Z miejsca katastrofy uniós³ siê gêsty, czarny dym i w tej

samej chwili, na kszta³t olbrzymiego nasienia mniszka, pop³yn¹³ po niebie

otwarty nagle spadochron.

Armstrong odprowadza³ wzrokiem zwyciêzcê, który wchodzi³ w obszerny

skrêt, najwyraŸniej zamierzaj¹c powróciæ.

– Wszystko doskonale – powiedzia³ z niepokojem – ale kto wygra³: my

czy oni?

– Wszyscy wysiadaæ – powiedzia³ O’Hara stanowczo. – Armstrong,

pomó¿ Benedetcie zdj¹æ Jenny.

Nie zd¹¿yli siê jednak ewakuowaæ, bo nagle znalaz³ siê nad nimi sabre

i wykona³ powoln¹ beczkê. O’Hara, podtrzymuj¹c zdrowym ramieniem g³o-

wê panny Ponsky, wyda³ g³êbokie westchnienie.

– Tym razem chyba zwyciê¿yli nasi – powiedzia³ – choæ chcia³bym wie-

dzieæ, kim, do diab³a, s¹. – Patrzy³, jak sabre nadlatuje ponownie, machaj¹c

skrzyd³ami. – Oczywiœcie, nie mo¿e to byæ Forester, to niemo¿liwe. A szko-

da. Tak chcia³ zostaæ asem i mieæ tych piêæ zestrzeleñ.

Po kolejnym nawrocie samolot skierowa³ siê w dó³ drogi i niebawem

znów us³yszeli kanonadê.

– Wszyscy do wozu! – rozkaza³ O’Hara. – Ostrzeliwuje osadê, nie bê-

dziemy mieæ ¿adnych k³opotów. Armstrong, jedziesz i nie zatrzymujesz siê

pod ¿adnym pozorem, dopóki nie przebêdziemy mostu. – Uœmiechn¹³ siê

z zadowoleniem. – Mamy teraz wsparcie z powietrza.

background image

239

Minêli osadê. Przy drodze p³onê³a ciê¿arówka, nie by³o jednak œladu

¿ycia. Pó³ godziny póŸniej dotarli do mostu: Armstrong ostro¿nie wyhamo-

wa³ ko³o przypór i rozejrza³ siê niespokojnie. Pokrzepiony dobiegaj¹cym

z góry rykiem samolotu, wrzuci³ bieg i centymetr po centymetrze j¹³ poko-

nywaæ w¹t³¹ konstrukcjê.

Forester obserwowa³ z góry jego manewry. Pomyœla³, ¿e tam, na dole, jest

silny wiatr, bo most zdawa³ siê ko³ysaæ i dr¿eæ – lub mo¿e p³ataj¹ mu figle jego

zmêczone oczy. Rzuci³ zaniepokojone spojrzenie na wskaŸniki paliwa i uzna³,

¿e czas l¹dowaæ; mia³ nadziejê, ¿e zdo³a posadziæ maszynê w jednym kawa³-

ku. Czu³ siê rozpaczliwie zmêczony i obola³y na ca³ym ciele.

Przeleciawszy nad mostem po raz ostatni, ruszy³ wzd³u¿ drogi i zaled-

wie po kilku kilometrach dostrzeg³ jad¹cy w górê konwój. Niektóre pojazdy

nosi³y wyraŸne oznakowanie Czerwonego Krzy¿a. A jednak, pomyœla³,

McGruder siê wymkn¹³, ktoœ zatelefonowa³ na tê stronê gór i narobi³ zamie-

szania. Bo przecie¿ nie mog³a to byæ kolejna banda komunistów – po diab³a

potrzebowaliby karetek?

Podniós³ wzrok i j¹³ siê rozgl¹daæ za nadaj¹cym siê do l¹dowania ka-

wa³kiem p³askiego terenu.

Aguillar dostrzeg³, ¿e twarz Armstronga pojaœnia³a, kiedy tylne ko³a ciê-

¿arówki stoczy³y siê z mostu. Tylu wspania³ych ludzi, pomyœla³, tylu wspa-

nia³ych ludzi zginê³o – Coughlinowie, señor Willis… panna Ponsky tak strasz-

nie raniona… i O’Hara. Ale O’Hara wyzdrowieje, ju¿ Benedetta tego dopil-

nuje. Uœmiechn¹³ siê na myœl o tych dwojgu, o wszystkich latach ich przy-

sz³ego szczêœcia. No i pozostali – Miguel i ci dwaj Amerykanie, Forester

i Peabody. Kordyliera wszystkich ich uhonoruje – tak, nawet Peabody’ego.

Ale przede wszystkim Miguela.

O’Hara popatrzy³ na pannê Ponsky.

– Czy wyzdrowieje?

– Rana jest czysta, nie tak groŸna jak twoja, Tim. Szpital przyda siê

wam obojgu. – Benedetta umilk³a. – Co bêdziesz robiæ potem?

– Chyba pojadê do San Croce wrêczyæ Filsonowi rezygnacjê. I strzeliæ

go w pysk, chocia¿ pewnie tego nie zrobiê. Nie jest tego wart, wiêc po co

zawracaæ sobie g³owê.

– Wiêc wracasz do Anglii? – sprawia³a wra¿enie przygnêbionej.

O’Hara uœmiechn¹³ siê.

– Przysz³y prezydent pewnego po³udniowoamerykañskiego pañstwa

zaproponowa³ mi ciekaw¹ robotê. Bêdê siê jej trzymaæ, jeœli pensja oka¿e

siê przyzwoita.

Stêkn¹³, gdy Benedetta rzuci³a siê w jego jednoramienne objêcie.

background image

240

– Uuu! Ostro¿nie z t¹ rêk¹! I, na Boga, od³ó¿ tê cholern¹ spluwê, bo

spowodujesz wypadek.

Armstrong coœ do siebie mrucza³ i Aguillar odwróci³ ku niemu twarz.

– Czy pan coœ mówi³, señor?

Armstrong przesta³ mruczeæ i wybuchn¹³ œmiechem.

– Ach, to rzecz o pewnej œredniowiecznej bitwie; s³awnej z tego, ¿e

szanse zwyciêstwa jednej ze stron by³y marne. Szekspir napisa³ o tym coœ,

czego zawsze próbowa³em nauczyæ siê na pamiêæ, choæ w gruncie rzeczy za

nim nie przepadam: jest s³aby w szczegó³ach, ale stan ducha oddaje œwiet-

nie. To mniej wiêcej coœ takiego:

Kto dziœ prze¿yje, a do domu wróci,

W górê podroœnie na dnia tego wzmiankê,

Podniesie g³owê na imiê Kryspina.

Kto dziœ prze¿yje i doœpi staroœci,

Co rok s¹siadów swoich w wiliê racz¹c,

Powie: „Œwiêtego dzieñ jutro Kryspina”,

Zawinie rêkaw, swe poka¿e rany.

Z staroœci¹ pamiêæ gaœnie, on jednak¿e

Choæby o wszystkim zapomnia³, spamiêta

Swoje rycerskie w potrzebie tej czyny”.*

Zamilk³, ale po kilku chwilach zachichota³ z cicha.

– Myœlê, ¿e po powrocie do szko³y Jenny Ponsky bêdzie mog³a wyk³a-

daæ ten temat z wielk¹ ekspresj¹. Czy s¹dzi pan, ¿e zawinie równie¿ rêkaw

i poka¿e swe rany?

Podskakuj¹c, ciê¿arówka toczy³a siê ku wolnoœci.

* William Szekspir: „Zwyciêstwa Henryka V” (t³um. Leon Ulrich).

background image

241


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Desmond Bagley Cytadela w Andach
Desmond Bagley Cytadela w Andach
§ Bagley Desmond Cytadela w Andach
Bagley Desmond Cytadela w Andach 2
Bagley Desmond Cytadela w Andach
Bagley Desmond Cytadela w Andach POPRAWIONY(2)
Cytadela w Andach
Desmond Bagley List Vivero
Desmond Bagley Lawina 2
Desmond Bagley Wrog
Desmond Bagley Noc błędu
Desmond Bagley Fetysz
Desmond Bagley Lawina
Desmond Bagley Osuwisko
Desmond Bagley Huragan 2
Desmond Bagley Huragan
Desmond Bagley Fetysz 2
Desmond Bagley Na oślep (mandragora76)

więcej podobnych podstron