Prolog
Mądrzy ludzie twierdzą, że w sercu każdego człowieka kryje się
szlachetna istota, która chce postępować słusznie. Tylko że ten człowiek na
początku jest dzieckiem. Chłopcem. Jeśli okoliczności układają się pomyślnie,
dziecko zostaje poczęte z miłości, a potem wychowane na uczciwego, dobrego
człowieka, by mogło wypełnić swoje przeznaczenie.
Ale są i inne dzieci. Te, które zdradziecko poczęto w mroku, te, które
karmiły się goryczą i nienawiścią. To nie szlachetne istoty, tylko dzikie bestie.
Nieujarzmione lwy, pragnące zniszczenia całego świata.
Gardzą wszystkimi wokół. Nie z wyboru, ale dlatego, że gdy szukały
wsparcia, napotkały tylko wrogość i złość. Okrucieństwo i podłość. Nie znają
niczego innego. Tylko tego nauczyło ich życie.
Są takie, jak ich otoczenie. Na dobre.
Na złe.
I na gorsze.
Skąd wiem? jestem jednym z nich. Miałem być synem światłości, a
zrodziłem się z najmroczniejszej magii. Wiecznie rozdarty między światłem i
ciemnością, nigdy nie zaznałem spokoju ani bezpieczeństwa. Ani nawet
pieszczoty. Podłość. Taką jestem istotą. Bynajmniej nie szlachetną. Skradam się
ścieżkami życia, tropiąc tych, którzy podobnie jak ja wędrują złymi drogami, i
ujawniam ich prawdziwą naturę. A wtedy giną z mojej ręki.
Jestem twardy. Jestem bezlitosny.
Ale przede wszystkim pełen nienawiści. To ona jest moim pokarmem -
lepszym niż mleko matki.
Taki jestem i nie chcę się zmieniać. Bo to właśnie najmroczniejsza część
mojej duszy pozwala mi robić to, co musi być zrobione. Czy robię to dla dobra
ludzkości, czy dla własnego - tego nikt nie wie.
Nawet ja sam.
Rozdział 1
W naszych szeregach jest zdrajca.
Varian duFey z kompletnie obojętną miną podniósł wzrok znad biurka,
przy którym marnował czas, rozwiązując sudoku, i popatrzył na zaniepokojoną
Merlinę. Jak zawsze miała na sobie długą, białą lamowaną złotem suknię, a
lniane rozpuszczone włosy opadały jej na plecy niczym jedwabny płaszcz. W
odróżnieniu od Merlina, który służył królowi Arturowi, Aquila Penmerlina była
szczupła i młoda, a jej uroda ustępowała jedynie inteligencji i talentom
magicznym.
Ignorując jej nerwowe zachowanie, Varian podrapał się po brodzie, uniósł
brew i mruknął:
- Och, daj sobie spokój. Zdrajców ci u nas dostatek.
Podeszła bliżej, ujęła jego podbródek i zmusiła go, by spojrzał wprost na
nią. Wbiła w niego spojrzenie zimnych niebieskich oczu. Sądząc z grymasu
kształtnych ust, nie rozbawiła jej ta uwaga. Zanim zdążył się odsunąć, zatoczyła
dłonią krąg tuż przy jego twarzy, tworząc w powietrzu kulę mgły, która
zawirowała, a potem odsłoniła obraz.
Dwudziestokilkuletni mężczyzna leżał twarzą w dół w kałuży krwi... tylko
że ta krew, zamiast lśnić czerwienią, była obrzydliwie szara... jak wszystko
wokół. Oznaczało to, że zwłoki nie znajdują się ani w świecie ludzi, ani w
Avalonie. Mężczyzna zginął po tamtej stronie - w krainie zła.
Świetnie, po prostu świetnie. Bez trudu odgadł, do czego to wszystko
zmierza... prosto w łajno, w którym będzie musiał zanurzyć się po szyję.
Znowu.
Chyba naprawdę jest masochistą, bo w przeciwnym wypadku po prostu by
wstał, powiedział jej, żeby się wypchała, i zabrał się jak najdalej stąd. Szkoda, że
to nie takie proste.
Zmrużył oczy i popatrzył na zwłoki. Ciało mężczyzny było odziane w
kolczugę i czarną tunikę, zwykły strój XII-wiecznego rycerza. Zmarły wyciągnął
rękę w kierunku starego kamiennego budynku, jakby w chwili śmierci
spodziewał się stamtąd pomocy. Nie wiadomo dlaczego, bo w tamtym świecie
nikt nawet palcem by nie kiwnął, żeby komuś pomóc, chyba że z rąk do rąk
przeszłaby nieprzyzwoita ilość pieniędzy.
Jednak nie to było najbardziej niepokojące. Variana mało obchodziły
blizny i rany na twarzy mężczyzny, które wskazywały, że został okrutnie pobity
i torturowany, zanim przyszła litościwa śmierć, ale jego serce na moment
przestało bić, gdy spostrzegł, że na lewej łopatce widocznej spod zniszczonej
kolczugi wytatuowano smoka otoczonego językami ognia, buchającego z
ozdobnego kielicha. Ten znak nosili tylko nieliczni, a ich nazwiska były pilnie
strzeżoną tajemnicą. Co więcej, wszystkich ludzi z tego bractwa otaczała bardzo
silna ochrona magiczna, która powinna wystarczyć, by ustrzec od śmierci tego
człowieka.
- Rycerz Graala?
Merlina kiwnęła głową, puściła go i odsunęła się o krok.
- Tarynce z Essexu. Mody Morgeny pochwyciły go, zanim zdołałam
wysłać pomoc. Porwały go z domu w średniowiecznej Anglii, zawlokły przez
zasłonę do Glastonbury i tam zamordowały.
Nic nowego. Varian kilka razy miał do czynienia z modami, czyli sługami
śmierci, bezlitosnymi stworami, które żyły wyłącznie po to, żeby zabijać.
Sprzedałyby własne matki za możliwość dopadnięcia prawdziwego rycerza
Okrągłego Stołu. Nade wszystko kochały nurzać się we krwi swoich wrogów...
albo przyjaciół, bez różnicy.
- Wyciągnęły coś z niego? - zapytał Merlinę. Zmartwiona, znowu
ściągnęła brwi.
- Nie mam pojęcia. Nikt tego nie wie oprócz samych modów i Morgeny.
Właśnie dlatego jesteś mi potrzebny.
Nienawidził takich tekstów. Od dawna miał dość bycia traktowanym przez
Merlinę tak instrumentalnie. Ciągle domagała się, by tropił dla niej zdrajców i
zdobywał informacje z tamtej strony. Zlecała mu też egzekucje wiarołomców.
Szczerze mówiąc, miał już serdecznie dość tych obrzydliwych zadań. Znużyło
go życie między Merliną a Morgeną.
- To wcale nie muszę być ja.
- Musisz. Rozdarcie w kolczudze widoczne na jego ramieniu oznacza, że
szukali tego tatuażu. Ktoś musiał im o nim powiedzieć. Jeśli Morgena ma takie
wiadomości, będzie potrafiła rozpoznać także i pozostałych rycerzy Graala. To
zagraża nam wszystkim, Varianie. Tobie także.
Z trudem powstrzymał się, by nie skwitować jej złowróżbnego tonu
pogardliwym prychnięciem. Zawsze mu coś groziło z tej czy innej strony. Co z
tego? Nawet teraz mieszkał wśród wrogów, którzy nie ukrywali, że wcale nie
byłoby im żal, gdyby umarł.
- Nie strasz mnie, Merlino - powiedział spokojnie. - Jestem za duży na
bajeczki o duchach, a Morgenę i jej fagasów mam głęboko gdzieś. Jeśli zechcą
przyjść po mnie, powiadom zakład pogrzebowy, bo może mu zabraknąć worków
na szczątki.
- Więc nie obchodzi cię, że pozostali rycerze Graala zostaną wydani na
rzeź jak zwierzęta?
- A powinno? - Varian odpowiedział jej pytaniem na pytanie. Pokręciła
głową.
- Jako rycerze Okrągłego Stołu są twoimi współbraćmi.
- Jasne, jasne. Tyle o mnie dbają, co ja o nich, pomyślał z ironią. Gdyby
sytuacja się zmieniła, wydaliby mnie Morgenie i nawet powieka by im nie
drgnęła.
- Im to powiedz.
Współczująco dotknęła jego dłoni. Tylko ona wiedziała, jak silnie działa
na niego dobroć. Zaznał jej w życiu tak niewiele, że po prostu nie wiedział, jak
ma się wtedy zachować.
- Proszę cię, Varianie. Zrób to dla mnie. Tylko ty potrafisz wejść do
Glastonbury i zdobyć tam jakieś informacje. Jakiś zdrajca powiedział Morgenie
o tatuażu i o Tarynsie. Tylko ty możesz się dowiedzieć, co wyciągnęły z niego
mody przed egzekucją. Nie wspominając już o tym, że ktoś musi zabrać jego
ciało do domu, żebyśmy mogli sprawić mu należyty pochówek. Przynajmniej to
możemy zrobić, był przecież jednym z nas.
W jej ustach brzmiało to bardzo prosto, ale Glastonbury nie było dobrym
miejscem dla takich jak on. Chociaż, właściwie może było. Przed śmiercią
Artura z ręki Mordreda miasteczko i górujące nad nim opactwo były naprawdę
piękne. Teraz istniały tylko w innym wymiarze, pomiędzy Avalonem a
Camelotem.
Nie przetrwała tam ani jedna istota, w której pozostałby choćby cień
dobra. Ani jedna. Glastonbury było piekłem. Wolałby obciąć sobie nos, niż
znowu postawić tam stopę.
Zanim jednak zdążył jej to powiedzieć, drzwi komnaty otworzyły się
gwałtownie i pojawiło się w nich trzech mężczyzn. Podobnie jak on należeli do
niedobitków rycerzy Okrągłego Stołu, którzy przeżyli bitwę i śmierć Artura.
Ademar, Garyth i ten okropny nudziarz Bors. Ojciec Borsa był spowinowacony
z ojcem Variana. Niegdyś walczyli ramię w ramię. Niestety, ich braterstwo broni
nie przeniosło się na synów, którzy serdecznie się nie znosili.
- Widzę, że już odkryłaś zdrajcę, Merlino - zadrwił Ademar i posłał
Varianowi mordercze spojrzenie. Brązowe włosy, odrzucone na plecy,
odsłaniały ostre rysy twarzy upodobniające go do myszy. Miał zaledwie metr
sześćdziesiąt wzrostu, ale nosił się, jakby dorównywał olbrzymom i posiadał
inteligencję, która uzasadniałaby jego arogancję.
Garyth, niewiele wyższy od Ademara, był korpulentny, ciemnowłosy i
wyłupiastooki. Przysunął się do Variana, żeby wyraźniej okazać mu swoją
pogardę - niepotrzebnie, bo Varian doskonale wiedział o jego nienawiści do
siebie. Musiałby być kompletnym głupkiem, żeby jej nie zauważyć.
- Jaki ojciec, taki syn - powiedział kąśliwie.
Zabolało, ale z innych powodów niż Garyth sobie to wyobrażał. Zdrada
Lancelota nie bolała Variana tak bardzo, jak jego okrucieństwo.
Odchylił się na oparcie krzesła, skrzyżował dłonie na piersi i obrzucił ich
obojętnym spojrzeniem.
- Jeśli chcecie ze mną walczyć, włóżcie zbroje i stańcie w szranki. Nie
potrzebuję podniecać się słowami, żeby skopać wam tyłki. Do diabła, nawet nie
musiałbym używać mocy. Z przyjemnością zobaczę znowu krew na swoich
rękach.
- Varianie - napomniała go surowo Merlina, cofając się o krok. - Nie
potrzebujemy dodatkowych kłopotów, sytuacja jest wystarczająco poważna.
Zostało tylko pięciu rycerzy Graala. Jeśli Morgena dowie się, gdzie został
ukryty...
Nie dokończyła tego zdania. Nie musiała. Tylko członkowie rodu, który
miał opiekować się tym artefaktem, mieli dość siły, by wystąpić przeciwko
Morgenie i ją pokonać. Tajemniczy Graal był źródłem pierwotnej mocy tak
wielkiej, że jego właściciel stawał się niezniszczalny. Dlatego, w odróżnieniu od
innych przedmiotów, które pomogły Arturowi zjednoczyć Brytanię i nią władać,
kielich potrzebował więcej opiekunów.
Każdy z rycerzy Graala był bezpośrednio połączony z mocą, która
stworzyła artefakt, i każdy posiadał jedną wskazówkę prowadzącą do miejsca
ukrycia kielicha. Nikt na świecie nie wiedział, gdzie się ono znajduje.
Nikt.
Ale Morgena może je odkryć, jeśli wydobędzie wskazówki od sześciu
rycerzy. Varian poznał ją już na tyle, że bez trudu mógł sobie wyobrazić, co się
wtedy stanie ze światem.
- Dlaczego mnie to obchodzi? - zapytał w myślach.
Nie miał pojęcia dlaczego, ale niestety rzeczywiście go to obchodziło.
Popatrzył na Merlinę i przesłał kolejną myśl tylko do niej. Muszę wiedzieć, kogo
mam chronić.
Jej oczy pociemniały z żalu. Wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć. Nie
dlatego, że ci nie ufam, ale dlatego, że możesz wpaść w ręce Morgeny. Tylko ja
powinnam znać imiona pozostałych rycerzy. Tak będzie najlepiej.
Miała rację. Gdyby Morgena go torturowała, mógłby zdradzić te imiona.
Nie był w stanie zagwarantować, że nie. Przecież sprzedawanie przyjaciół i
stronników było jego życiową ambicją.
Słusznie. Wstał i zamknął książkę z sudoku.
- Świetnie. - Ademar wykrzywił usta. - Ukryj się z powrotem w dziurze, z
której wypełzłeś.
Merlina zesztywniała z irytacji.
- Ademarze, podziękuj losowi, że potrafię zapanować nad Varianem. Ale
jeśli nie przestaniesz, dam mu wolną rękę. Biada ci wtedy.
Rycerz parsknął pogardliwie.
- Nie boję się pomiotu demonów, tylko go niszczę.
Varian zaśmiał się i stanął tuż obok rycerza, który sięgał mu ledwie do
ramienia. Wciągnął w płuca powietrze, żeby poczuć zapach jego strachu i potu.
- Pyszałki przechwalają się tylko po to, by ukryć własne tchórzostwo.
Może i nie boisz się demonów, Addy, jednak mnie boisz się na pewno.
Ademar chciał się na niego rzucić, ale Bors zdołał go powstrzymać.
Wysoki szczupły rycerz był bardzo podobny do Variana.
- On nie jest tego wart, bracie.
- To prawda, Addy - potaknął Varian z nutką rozbawienia w głosie. -
Szkoda twojego życia. Bo taka będzie cena, jeśli mnie zaatakujesz.
Spojrzał na Merlinę.
- Zrobię to, o co prosiłaś, Merlino. Ale moja cierpliwość powoli się
wyczerpuje. Nie mam ochoty być na każde zawołanie, jak piesek pokojowy.
- Rozumiem, Varianie. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.
Jej wdzięczność i ich drwiny. Zrobiło mu się gorąco w środku. Ale trudno
było ich winić za tę nienawiść. Urodził się przeklęty. Syn najbardziej
ukochanego rycerza króla Artura i jego najbardziej znienawidzonej
przeciwniczki. W odróżnieniu od pozostałych, łączyły go więzy krwi i lojalności
z obiema stronami tego konfliktu. I obie strony bez wahania nadużywały tej
lojalności.
Zatrzymał się w drzwiach i popatrzył na Merlinę.
- Wiesz, w tym wszystkim jest jedna dobra rzecz.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Co takiego?
Ruchem podbródka wskazał na Ademara.
- Przynajmniej moja matka nie dała mi imienia, które brzmi jak nazwa
niedobrego batonika.
Wyszedł i trzasnął drzwiami, w chwili gdy trafił w nie sztylet, który
wibrując, wbił się dokładnie w miejsce, gdzie przedtem była jego głowa.
Popatrzył na czubek sztyletu, który przebił twardą deskę, i zaśmiał się
niewesoło.
Rzeczywiście, był synem swojej matki w takim samym stopniu, jak był
synem swego ojca. Nade wszystko lubił dokuczać innym. Nade wszystko lubił
czuć krew wrogów na swoich rękach - ale dopiero wtedy, gdy skończył ich
torturować.
Dobroć, współczucie - lordowie Avalonu mogli je sobie wetknąć głęboko
w rzyć.
Bitwy, zamęt, obelgi. To był jego świat, tu czuł się u siebie.
Machnął ręką, zmieniając czarną koszulę i dżinsy w średniowieczne szaty,
niezbędne podczas wyprawy do opactwa. Ciemnobrązowy kaftan z grubej skóry
był ciężki, ale nie aż tak jak kolczuga, której metalowe ogniwa szeptały,
ocierając się o jego ciało.
Naciągnął grube, skórzane, nabijane ćwiekami zarękawia, które chroniły
przedramiona przed cięciami białej broni i oparł dłoń na głowni miecza. Aby
spełnić prośbę Merliny, musiał osobiście pofatygować się do Glastonbury.
W ludzkim świecie opactwo było po prostu starożytną ruiną. Za zasłoną -
miasteczkiem, w którym tętniło życie pozbawione wszystkiego, co dobre.
Nieczyste miejsce. Neutralna strefa, gdzie nie działała magia.
Nikt właściwie nie wiedział, czemu tak się dzieje. Varian podejrzewał, że
w chwili gdy Camelot i Avalon zniknęły ze świata śmiertelnych i znalazły się w
krainie ludu Fey, Glastonbury miało pozostać nietknięte i nieświadome
zniknięcia obydwu zamków tak jak reszta świata. Niestety, jakieś czarodziejskie
prądy przesączyły się do miasteczka, wysysając z niego wszystko - włącznie z
pozytywną i negatywną mocą, która przenikała Avalon i Camelot.
Powędrował więc do krainy, gdzie magia była bezużyteczna. Pewnie
dlatego mody wybrały to miejsce, by zabić Tarynce'a. Tylko tam rycerz Graala
był pozbawiony mocy, dzięki której bez trudu odparłby napastników.
W Glastonbury Varian mógł polegać wyłącznie na swoim mieczu. Jeśli
chciał przetrwać, musiał bezlitośnie mordować wszystkich, którzy mu
przeszkadzali.
O tak, dobrze jest być złym...
Rozdział 2
Opactwo Glastonbury było kloaką, w której gromadziły się ludzkie brudy,
podłość i rozpusta. Dawno temu, gdy Avalon i Camelot stanowiły część
ludzkiego świata, klasztor był cudem architektury i promieniował pięknem.
Żebrowane sklepienie nawy pomalowano na jaskrawe kolory i pozłocono tak, że
lśniło jak samo słońce. Wielobarwne witraże w oknach przesiewały słoneczne
promienie i rzucały barwne rozbłyski na kamienne podłogi.
Ludzie zjeżdżali się z całego świata, żeby zobaczyć te cuda. Mnisi, którzy
tu mieszkali, dokładali starań, by opactwo stawało się coraz piękniejsze. Ich
głosy wznosiły się ku niebu jak anielskie chóry.
Ale to było dawno.
Teraz Glastonbury wyrastało w krainie cieni, gdzie nie istniały barwy,
tylko odcienie szarości. Znalazło się tu przypadkiem.
Początkowo planowano, że tylko Camelot i Avalon zostaną przeniesione
za zasłonę mgły i oddzielone od świata, by chronić je przed złem, które się tu
zalęgło. Ale Los nie zawsze bywa życzliwy, i Glastonbury wraz ze słynnym
opactwem także znalazło się w krainie cieni.
Mieszkańcy i pielgrzymi, nieświadomi, co stało się tej strasznej nocy, gdy
zniknęły obydwa zamczyska, utknęli w miasteczku na wieki, poza czasem. Ich
rodziny w końcu uwierzyły, że uciekli albo umarli. Ale w krainie cieni cały ten
tłum żył przez długie stulecia, wspominając czasy, kiedy świat był wielki i
otwarty i można było w każdej chwili opuścić opactwo oraz Camelot.
Teraz zostało im to odebrane.
Przypadek nie pozwolił im schronić się w krainie Avalonu, musieli więc
mieszkać w Glastonbury lub zagłębić się w ziemie Camelotu, pełne
niegodziwych istot lubujących się w torturowaniu i mordowaniu wszystkich
tych, którzy niebacznie znaleźli się na ich terenie.
Nic dziwnego, że mieszkańcy Glastonbury woleli trzymać się swej
skromnej neutralnej strefy. Niestety, z każdym mijającym rokiem ich
neutralność stawała się coraz bardziej iluzoryczna, a oni sami upodobniali się do
zdeprawowanych dusz, które zamieszkiwały Camelot. Szkoda. Kiedyś byli
zwykłymi, porządnymi ludźmi. Ale jak to bywa na wojnie - najbardziej
ucierpieli niewinni, którzy znaleźli się pomiędzy dwiema największymi
potęgami na świecie.
Z najbardziej wysuniętej na północ wieży opactwa i ze wzgórza Tor
można było dostrzec granicę między krainami. Po lewej rozciągała się zasłona
światła i barw, za którą krył się Avalon. Po prawej widać było mroczny, szary
świat Morgeny - Camelot.
Z pozoru linię demarkacyjną można było łatwo przekroczyć. Nic bardziej
mylnego. Światła Avalonu sprawiały ból pozbawionym dusz potępieńcom z
Camelotu. Mało który z nich potrafił znieść ich żar.
Mieszkańcy Avalonu z kolei lękali się ciemności. Mówiono, że pochłonie
każdego, kto odważy się w nią wstąpić. Przebywanie w mroku oznaczało
wyrzeczenie się wszystkiego, co dobre w człowieku. Ciemność była niegodziwą
władczynią, która wymagała, by stłumić głos sumienia i zapomnieć o
przyzwoitości.
Między tymi dwiema krainami kryło się Glastonbury. Wtrącone w otchłań
wiecznej nocy, pozbawione było barw, podobnie jak Camelot. Niebo zmieniało
tu barwę z czerni na szarość. Dni zlewały się ze sobą, gdy mieszkańcy szukali
pociechy i chcieli zapomnieć o losie, jaki przypadł im w udziale.
Ale niewiele mogli znaleźć.
Na wzór mieszkańców Camelotu, gardzili istotami z Avalonu.
Merewyn z Mercji kiedyś także mieszkała w krainie światła. Nie w
samym Avalonie, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Nie, mieszkała w
Mercji i była tam księżniczką. Urodą przewyższała samą Helenę Trojańską, więc
mężczyźni ubiegali się o jej względy. Nieraz była zmuszona patrzeć, jak zabijają
się nawzajem tylko po to, by zdobyć jej uśmiech.
Serdecznie tego nienawidziła. Kiedy ojciec powiedział jej, że czas już, by
poślubiła jednego z tych wojaków, którzy nie dostrzegali w niej nic oprócz
urody, wezwała jedną z istot ze świata ciemności. Posługując się magią, o której
lepiej nawet nie wspominać, przywołała Adoni - elfa z rasy tak okrutnej, że
nawet demony się jej bały.
Przy pełni księżyca Merewyn zawarła ugodę, która stała się jej zgubą.
Oddała urodę za wolność, a przynajmniej tak jej się wydawało. Nie miała
pojęcia, jakie będą tego skutki.
Teraz tkwiła w opactwie, czuwając u boku swej pani - tej samej Adoni,
która skradła jej urodę i uczyniła ją swoją niewolnicą.
Bardzo chciała wiedzieć, po co tkwią w tej gospodzie, ale nie miała
odwagi zapytać. Jej pani nie tolerowała pytań. W ogóle mało co tolerowała.
Z zazdrością przyglądała się długim jasnym lokom swojej pani. Wszyscy
Adoni byli piękni, ale Narishka wyróżniała się nawet spośród nich. Drobna, o
wspaniale uformowanej figurze, byłaby marzeniem każdego mężczyzny i
przedmiotem zazdrości każdej kobiety, gdyby nie jej mroczna dusza, równie
okrutna jak serce.
- Przynieś mi wina, gnido.
Merewyn zamrugała gwałtownie, zaskoczona rozkazem. Zirytowana tym
Narishka wymierzyła jej policzek.
- Czy jesteś równie głucha, jak brzydka, dziewucho? Rusz się!
Z palącym policzkiem, Merewyn chwyciła stojący przed Adoni kielich i
umknęła czym prędzej, żeby uniknąć drugiego uderzenia. Nienawidziła swojego
kuśtykania. Jedną nogę miała krótszą od drugiej - wynik lekcji, która na zawsze
przekonała ją, by nie próbować ucieczki od swej okrutnej pani.
Odwróciła się, by sprawdzić, czy Narishka ją obserwuje, ale ściana
drugiego pomieszczenia całkowicie ukrywała obecność Adoni.
- Patrz, gdzie leziesz, czarownico!
Zamarła, słysząc ostre słowa rycerza, o którego niemal otarła się w
pośpiechu.
- Wybacz mi, panie.
Odepchnął ją od siebie, tak że potrąciła kogoś innego. Odwrócił się, zaklął
i wykrzywił się z obrzydzeniem na widok jej ohydnej, poznaczonej dziobami
twarzy i splątanych włosów.
- Precz ode mnie, paskudna gorgono.
On także ją odepchnął, prosto na stół, przy którym grupa mężczyzn grała
w kości. Uderzyła w ramię jednego z nich, a on oblał się winem z kielicha, który
trzymał w ręku. Zaklął, rzucił jej nienawistne spojrzenie i wstał, ważąc w dłoni
sztylet.
Znieruchomiała, czekając, aż zimna stal przeszyje jej ciało. Ale w chwili
gdy mężczyzna zamierzył się na nią ostrzem, ktoś pochwycił jego ramię,
odwrócił go w swoją stronę i unieruchomił wzniesiony do ciosu sztylet.
Szczęka jej opadła. Nie ze strachu, ale z podziwu, który odebrał jej mowę.
Przybysz był wysoki i szczupły. Nigdy w życiu nie widziała tak zielonych oczu.
Były przejrzyste jak kryształ, który pozwalał widzieć na odległość, i dosłownie
lśniły - w twarzy o tak doskonałych rysach, że przysięgłaby, iż ta istota to Adoni.
Zresztą mężczyzna zachowywał się w sposób typowy dla tej rasy, choć z drugiej
strony żaden Adoni nie kiwnąłby palcem, by uratować kogoś takiego jak ona.
Falujące ciemne włosy opadały mu na ramiona w nieładzie, który mówił,
że ich właściciel w ogóle nie dba swój wygląd. Bokobrody podkreślały dołek w
brodzie rzucały cień na opalone policzki.
Bez słowa wytrącił sztylet z ręki przeciwnika jednym ruchem nabitego
ćwiekami zarękawka i pchnął go do tyłu. Mężczyzna potknął się, a potem rzucił
na niego, ale ktoś go powstrzymał, zanim zdążył wymierzyć uderzenie.
- Hugh, to jest Varian duFey. Dobrze się zastanów, co robisz.
Merewyn zamknęła usta, słysząc nazwisko, które stało się legendą wśród
poczwar zamieszkujących Camelot. Powiadano, że jest demonem, który żywi się
krwią swoich wrogów. I że sprzedał duszę diabłu albo starym bogom, Tuatha De
Danann, by stać się niepokonany w bitwie. Że zabił własnego brata, by nauczyć
się magii Adoni i zdobyć jeszcze większą moc. Co gorsza, podobno znał magię
tak czarną, że nawet Morgena się go bała.
To było zaledwie kilka z opowieści, które krążyły o jego nienasyconym
okrucieństwie.
Patrząc na niegodziwy grymas, z jakim obserwował Hugh, niby muchę,
którą zaraz pacnie, łatwo było uwierzyć w nie wszystkie.
- Co z tobą, Hugh? - zadrwił głębokim dźwięcznym głosem, który
przeszył ją dreszczem, jakby ktoś dotknął jej skóry kawałkiem ciepłego
aksamitu. - Bijesz tylko tych, którzy nie potrafią oddać? Może ze mną się
zabawisz?
W oczach mężczyzny błysnęła nienawiść, ale powstrzymał się od
odpowiedzi. Powiadano, że Varian duFey zawiązuje sobie buty i zbroję
sznurowadłami zrobionymi z wnętrzności swoich wrogów. Należał do tych
nielicznych istot, które swobodnie wędrowały między Avalonem i Camelotem,
bo ani Morgena, ani Merlina nie odważyły mu się przeciwstawić.
Hugh splunął na ziemię, schował sztylet i usiadł na swoim krześle.
Varian rozejrzał się po twarzach zgromadzonych, którzy zastygli bez
ruchu. Wszyscy nerwowo odwracali Wzrok pod jego spojrzeniem i pospiesznie
zajmowali się swoimi sprawami. Wiele to mówiło o tym mężczyźnie, jego mocy
i umiejętnościach.
W kryształowozielonych oczach błysnęła satysfakcja. Widziała ją
wyraźnie, gdy pochylił się po kielich, który upuściła na podłogę.
Nie mogła uwierzyć, gdy jej go podał. Gdyby o nim nie słyszała, mogłaby
przysiąc, że jego wzrok zmiękł na jej widok. Z politowaniem popatrzył na jej
kalectwo.
- Lepiej stąd zmykaj, dziewczyno. I na przyszłość bardziej uważaj.
Na dźwięk tych słów nogi się pod nią ugięły, bo dostrzegł w niej kobietę,
a nie wiedźmę. Od wieków żaden mężczyzna nie spojrzał na nią inaczej niż z
całkowitą odrazą i nie nazwał jej inaczej jak wiedźmą, czarownicą albo równie
obraźliwym słowem.
Skłoniła mu się i umknęła, by wypełnić polecenie swojej pani. Jednak nie
mogła się powstrzymać, by ponownie nie rzucić okiem na jego wysoką postać
kierującą się w stronę karczmarza. Już o niej zapomniał, ale ona zawsze będzie
pamiętać o nim i o dobroci, jaką jej okazał.
Varian usadowił się przy końcu baru, plecami do ściany. Nawyku tego
nabrał, przebywając wśród ludzi, którzy woleli wbić komuś nóż w plecy, niż
normalnie porozmawiać. Zawsze wolał mieć tłum na oku.
Zlustrował przelotnym spojrzeniem gniewne twarze i dostrzegł skurczoną
postać kobiety, którą uratował od śmierci. Przeciskała się przez tłum, kulejąc,
przytłoczona wielkim garbem, jaki miała na plecach. Jej czarne skołtunione
włosy od dawna nie widziały grzebienia. Ale prawdziwą tragedią tej brzyduli
była twarz poznaczona dziobami po ospie, zezowata, z ogromnym nosem. Z
wykrzywionych, opuchniętych warg ciekła ślina, którą bez przerwy ocierała
wierzchem dłoni. Gdyby nie jej służalczość i fakt, że znajdowali się w
Glastonbury, można by pomyśleć, że jest jednym ze zdeformowanych
szarłaków, które służyły Morgenie.
Szkoda, że musi tu tkwić wśród ludzi, którzy tak przesiąknęli goryczą, że
nie mają dla nikogo litości. - Co tu robisz?
Spojrzał na Dafyna, który przyglądał mu się ze złośliwym grymasem...
widok ten zranił mu serce. Wiele wieków temu Dafyn, korpulentny wielkolud o
okrągłych, obrośniętych bokobrodami policzkach miał niewielką tawernę w
Glastonbury. Jego ironiczne pytanie przypomniało Varianowi dzień, w którym
spotkali się po raz pierwszy. Miał wtedy siedem lat. Matka właśnie porzuciła go
na progu domu ojca. Żadne z rodziców go nie chciało, więc postanowił uciec i
zamieszkać w mieście. Gdy dotarł do tawerny, ogarnęło go zmęczenie po długiej
wędrówce z zamku do miasta, więc usiadł na jej progu. Dafyn wyszedł i zadał
mu wtedy dokładnie to samo pytanie co teraz. Gdy Yarian odpowiedział,
zaproponował mu pracę:
„No cóż, chłopcze, jeśli chcesz radzić sobie sam, musisz zacząć zarabiać.
Trzeba tu pozamiatać podłogi, a poza tym potrzebuję kogoś, kto będzie
próbował mojego chleba, żeby sprawdzić, czy naprawdę jest najlepszy w całym
mieście. Chcesz u mnie pracować?”
Varian z wdzięcznością przyjął jego propozycję, zadowolony, że jego
życie zmienia się na lepsze.
Naturalnie ojciec odnalazł go już po kilku godzinach. Natarł mu uszu za
ucieczkę i zmusił do powrotu do Camelotu. Ale gdy Varian dorósł, nieraz
zaglądał do tawerny, by pogawędzić z Dafynem.
Do chwili, gdy opadła zasłona mgły i Dafyn znalazł się sam w mieście,
rozdzielony z rodziną, która pozostała w świecie ludzi. Ból, rozpacz i gorycz
zniszczyły dobrego człowieka i teraz Dafyn, podobnie jak reszta tutejszych
wygnańców, zabiłby go z radością, gdyby tylko mógł.
Varian otworzył skórzaną sakiewkę u pasa i wyciągnął dwadzieścia
złotych marek.
- Wczoraj w nocy zamordowano kogoś pod murami opactwa. Dafyn
wykrzywił wargi w uśmiechu i zgarnął pieniądze do kieszeni.
- Tu ciągle ktoś kogoś morduje. I co z tego?
- Zginął jeden z lordów Avalonu.
- No i co z tego, że pozwolę sobie powtórzyć?
Varian zacisnął zęby, wyciągnął kolejne marki i położył je na barze przed
Dafynem.
- Wiesz o wszystkim, co zdarza się w opactwie i wokół niego. Powiedz,
kto go zabił. Brązowe oczy Dafyna nieco pojaśniały, gdy chwycił stosik złota
leżący na kontuarze.
- Przywódcą był Bracken - odpowiedział.
Varian zamilkł na dźwięk tego imienia. Bracken był jednym z najbardziej
niebezpiecznych modów, którymi władała Morgena - choć słowo „władała” nie
było do koń¬ca odpowiednie, gdyż mody pożarły swego poprzedniego władcę,
boga Balora. Bliższe prawdy było stwierdzenie, że zawarły z nią mniej lub
bardziej wiążącą umowę - coś w rodzaju „chroń nas przed bogami i nie zawracaj
nam zbyt często głowy, a chętnie będziemy ci służyć”. Wszyscy wiedzieli, że
mogłyby ją zabić bez trudu, ale nie robiły tego, by nie narazić się na wściekłość
wszystkich Tuatha De Danann razem wziętych. Ta grupka celtyckich bogów
była powszechnie znana ze swej złośliwości.
To, że Bracken był zamieszany w morderstwo, nie najlepiej wróżyło
Varianowi. Wiedział, że będzie musiał zadać kilka pytań demonowi, który
bardzo tego nie lubił.
Nagle Dafyn zmrużył oczy, wpatrując się w kogoś za plecami Variana, a
on sam poczuł dreszcz, jaki wywołuje moc, choć w obrębie murów opactwa nie
działała magia. Właśnie dlatego Dafyn przeniósł tu swoją tawernę. Ten dreszcz
mógł oznaczać tylko jedno: że ten ktoś za jego plecami jest szczególnie
utalentowany i potężny. Potwierdzało to zachowanie karczmarza, który starał się
zniknąć tej osobie z widoku.
- Cześć, mamo - powitał ją, zanim odwrócił się, by popatrzeć w jej stronę
przez ramię. Narishka wciąż była piękna jak dwudziestolatka. Bycie
nieśmiertelną Adoni zdecydowanie miało swoje zalety. Złociste warkocze upięte
na czubku jej głowy tworzyły skomplikowany wzór; kilka cienkich pasm
opadało do ramion. Powiewna czarna suknia ledwie osłaniała jej bogate wdzięki.
Powitała go chłodnym uśmiechem.
- Witaj w domu, Varianie.
Sięgnął po dzban i kielich i nalał sobie solidną porcję napitku.
- To nie jest mój dom.
- No tak, przecież ty wolisz sypiać z naszymi wrogami. Prychnął,
pociągając łyk kwaśnego miodu, który palił jak ogień.
- Sama mnie wyrzuciłaś, pamiętasz?
- Przyznaję, to był strategiczny błąd.
- Hm... - mruknął i odstawił kielich. Nie wierzył jej ani przez chwilę. Jego
matka nigdy nie popełniała błędów.
Przechylił głowę i zamarł na widok skurczonej kobiecej postaci kryjącej
się w cieniu. Narishka natychmiast zauważyła jego wahanie.
- Dzięki za uratowanie mojej sługi. To byłoby okropne, gdyby ktoś
jeszcze bardziej ją okaleczył.
Zajrzał w jej zimne oczy.
- Powinnaś ją uwolnić.
- Może rzeczywiście...
Wyrachowany błysk w jej oczach nie umknął jego uwadze.
- Czemu zawdzięczam to spotkanie, mamo? Wydęła wargi w grymasie
udawanej niewinności.
- Może po prostu tęsknię za moim chłopcem?
Aż się zakrztusił na te słowa. Kasłał przez kilka sekund, by oczyścić
gardło.
- To cudownie, że po tylu stuleciach odkryłaś w sobie głęboko ukryty
instynkt macierzyński. Poczekaj, poszukam młota pneumatycznego, i
wydobędziemy go na światło dzienne.
Cmoknęła z irytacją.
- Stęskniłam się za tobą, Varianie - powiedziała i wyciągnęła dłoń, by
pogładzić go po policzku.
Odsunął się pospiesznie. Jego oskarżenia nie były bezzasadne. Nigdy w
życiu nie dotknęła go z prawdziwym uczuciem. Wątpił, by się zmieniła - chyba
że w końcu zwariowała.
- No dobrze - warknęła, widząc, że nie jest aż tak głupi. - Morgena i ja
chcemy przeciągnąć cię na naszą stronę.
- Jasne. To oczywiste. Tylko że spóźniłaś się z tym o kilka stuleci,
mamusiu. Powinnyście wcześniej użyć waszych mocy i postarać się, by mały
Varian wcześniej wrócił do stada. Nic z tego. W dniu, w którym zostawiłaś mnie
w Camelocie, powiedziałaś, że masz ważniejsze rzeczy do roboty niż doglądanie
nieznośnego bachora...
- I bardzo tego żałuję.
Pohamował się, by nie wybuchnąć śmiechem. Żałowała tylko tego, że z
czasem wyrósł na jednego z najpotężniejszych magów w szeregach Merliny.
- Jestem przecież twoją matką. Obserwowałam cię przez te wszystkie
wieki i widziałam, jak nabierasz mocy. Jestem z ciebie bardzo dumna. Nie z
tego, że walczysz po stronie tej dziwki i obracasz wniwecz plany Morgeny, ale z
tego, że nie wahasz się przed zabijaniem tych, którzy ci wchodzą w drogę. Jesteś
z gruntu zły, tak jak my wszyscy. Widziałam to na własne oczy i obudziło to we
mnie nadzieję. Wróć do domu, Varianie, a Morgena szczodrze cię wynagrodzi.
Dostaniesz tyle pieniędzy, ile tylko zapragniesz. Będziesz miał najpiękniejsze
kobiety, może nawet dziewice. W samym Camelocie trudno je będzie znaleźć,
ale... damy ci wszystko, co zechcesz, bylebyś przeszedł na naszą stronę.
- Nie wróciłbym do Camelotu za wszystkie skarby tego świata i innych
krain razem wzięte. Nie potrzeba mi pomocy w zdobywaniu kobiet i lubię swoją
robotę. Bez urazy, ale mówię to z całą szczerością: spadaj, mamusiu.
Popatrzyła na niego z wyższością.
- Lubisz się wysługiwać Merlinie? Wykorzystuje cię, żeby inni lordowie
Avalonu nie musieli sobie brudzić rączek. Naprawdę tego chcesz? Nikt ci nie
podziękuje. Wszyscy cię nienawidzą.
Miała rację, ale to niczego nie zmieniało.
- I dlatego chcesz, żebym służył Morgenie i mordował kogo popadnie?
Dalej znienawidzony i dalej bezwartościowy? Naprawdę, mamo, za kogo ty
mnie uważasz? Morgena ma morderców na pęczki. Dlaczego niby jestem aż tak
ważny, że składasz mi tę propozycję?
- Jesteś nam potrzebny. Merlina ufa ci bardziej niż komukolwiek. Zmrużył
oczy na te słowa. Wiele mu powiedziały.
- Więc co dokładnie udało wam się wyciągnąć z Tarynce'a na torturach?
Szczerze odpowiedziała na to pytanie, nie krępując się wcale tym, co
zrobiły nieszczęśnikowi.
- Że są jeszcze inni rycerze Graala. A dokładnie pięciu. Musimy mieć ich
imiona.
- Dlaczego niby miałbym je wam podać?
- Możesz zostać prawą ręką Morgeny, Varianie. Jeśli dostanie Graala, nic
więcej nie będzie jej potrzebne. Dla ciebie zabiłaby nawet nowego króla.
Powiedz tylko słowo, a Arador będzie trupem. Zajmiesz jego miejsce.
Niesamowite! Co za pokusa... Dobrze, że wiedział, co się za nią kryje.
- Tak, do chwili gdy wskrzesi Mordreda. Potem pójdę w ślady Aradora.
- Nie zrobi tego. Akurat.
- Rozmawiamy o Morgenie, prawda? O Morgenie, która pogrążyła cały
świat w zamęcie dla swoich osobistych korzyści, zamordowała swego brata i nie
żywi żądanych ludzkich uczuć dla nikogo pod słońcem. Taak... Naprawdę byś
jej zaufała?
Chwyciła jego ramię tak mocno, że zabolało go nawet przez kolczugę.
- Morgena chce mieć Graala, a ja obiecałam, że go dla niej zdobędę. Jeśli
odmówisz, zabijemy cię.
- Powodzenia.
Oczy zalśniły jej czerwienią. Wzmocniła uścisk, ale po chwili uwolniła
jego ramię.
- Dorwiemy cię, Varianie, w taki czy inny sposób. Zapamiętaj te słowa -
oznajmiła i chciała teleportować się do zamku.
Zaśmiał się na widok jej zdumionej miny.
- W tym miejscu magia nie działa, mamusiu. Zapomniałaś?
Zaskrzeczała piskliwie ze złości, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała
przez drzwi. Służąca podreptała w ślad za nią. Ucieszyłby się z tego wybuchu,
gdyby nie świadomość, że pewnie knuje już jakąś sztuczkę przeciwko niemu.
Tak, dobrze jest być sobą.
Westchnął, podniósł dzban i nalał sobie kolejny puchar. Musiał jeszcze
zabrać te zwłoki do Merliny. Ale teraz przynajmniej wiedział, kogo pytać o
szczegóły śmierci Tarynce'a. Wiedział też, że Morgena poznała jedną z
najpilniej strzeżonych tajemnic. Wiedziała już, że Graala ukryło kilku rycerzy.
Co gorsza, wymyśliła, że z jego pomocą przejmie władzę nad światem.
Oznaczało to, że nie spocznie, dopóki go nie zabije albo nie przekabaci. Ta
druga ewentualność nie wchodziła w grę, więc mógł się spodziewać
niezliczonych ataków z jej strony. Dniem i nocą. Do końca świata.
Westchnął ciężko, dopił miód i pokręcił głową, czując, jak znieczula mu
kubki smakowe.
No cóż, dzięki temu ten śliczny dzionek stanie się jeszcze piękniejszy.
Teraz brakuje tylko Brackena, który pewnie już marzy o tym, by mi wydłubać
oczy i zjeść je ze smakiem, pomyślał.
Rozdział 3
Narishka przeniknęła przez ścianę komnaty Morgeny. Była tak wściekła,
że powietrze wokół niej strzelało iskrami. Królowa jak zwykle leżała na łożu, w
objęciach swego najnowszego faworyta. Brevalaer, niegodziwy jak ona tak samo
należący do Adoni, był zawodowym kochaniem, co pozwoliło mu utrzymać się
w łaskach jego pani lżej niż któremukolwiek z poprzedników.
Narishka bez cienia zakłopotania podeszła do podwyższenia, na którym
stało wielkie rzeźbione łoże, i odsunęła zasłony z jedwabiu czerwonego jak
krew. Morgena wplątała palce w czuprynę kochanka, który leżał z twarzą
pomiędzy jej rozsuniętymi udami. Obfite piersi władczyni okrywała prosta
czerwona suknia, którą Brevalaer podciągnął wysoko aż po talię, by mu nie
przeszkadzała.
Jego opalone, doskonale umięśnione ciało było nagie, ale Narishka mogła
niestety cieszyć się tylko widokiem pleców i zgrabnych pośladków. Żałowała
trochę, że nie może się przyłączyć do kochanków, ale w odróżnieniu od
Morgeny kierowała się zasadą, że najpierw obowiązek, a przyjemność potem.
- Mogę ci na chwilę przerwać, pani? - spytała.
Morgena powoli odwróciła głowę w jej stronę, ale Brevalaer nie przerwał
pieszczot. Nic dziwnego. Powiadano, że jego język włada taką magią, jakiej nie
powstydziłby się cały dwór Fey.
- Czego chcesz? - sapnęła z irytacją.
- Merlina zachowała się dokładnie tak, jak przewidywałyśmy. Wysłała
Variana do Glastonbury na przeszpiegi.
Morgena westchnęła gwałtownie, jakby Brevalaer znalazł wyjątkowo
czuły punkt lub rytm.
- Rozmawiałaś z nim?
- Tak. Odmówił bez wahania, tak jak się spodziewałam.
Brevalaer zaczął się wycofywać, chcąc zapewnić im nieco więcej
prywatności, ale Morgena złapała go bez ceremonii za czarne kędziory.
- Spróbuj tylko przestać, a każę ci uciąć ten język.
Z całkowicie nieruchomą twarzą pochylił głowę, by zadowolić swą panią.
Morgena rzuciła Narishce gniewne spojrzenie.
- Jesteś jego matką. Czym można go przekupić?
Narishka pokręciła głową. Sama nieraz zadawała sobie to pytanie.
- Nie mam pojęcia. On jest zupełnie nienormalny. Dlatego w dzieciństwie
odesłałam go do Lancelota. Nigdy go nie rozumiałam. To jakaś groteska. Nie
poddaje się pożądaniu, chciwości ani innym rozsądnym uczuciom. Może ma
jakąś słabość, ale ja nic o tym nie wiem.
Władczyni przesunęła się nieco na łożu, dając Brevalaerowi łatwiejszy
dostęp do swego ciała.
- Bez niego nasze szanse maleją. Nie muszę ci o tym mówić. Z tego, co
modom udało się wyciągnąć z... jak mu tam... zanim go załatwiły, możemy się
domyślać, że wśród rycerzy Graala są Galahad i Parsifal. Żaden z nich nie jest
jednak na tyle głupi, by wpaść nam w ręce. Potrzebujemy kogoś, kto się do nich
zbliży i zaatakuje od tyłu.
- Wiem o tym.
Morgena zabębniła palcami po głowie Brevalaera, Jej oczy zwęziły się
niebezpiecznie.
- Musi być przecież coś, co go skusi. Coś, co go końcu poruszy.
Narishka zamilkła na chwilę, bo przypomniała sobie swojej paskudnej,
okaleczonej służącej. Odwróciła się patrzyła na dziewczynę, która stała o krok
za nią, nieruchoma jak posąg, ze wzrokiem wbitym w posadzkę. Merewyn.
Jedyna osoba, która zrobiła wrażenie na „ synku”. Uratował ją przed śmiercią.
Narishka w jednej chwili zrozumiała, co jest jego słabością.
- Szkoda...
- Wiem, wiem - przytaknęła z irytacją Morgena. - Szkoda, że nie wiemy,
co to takiego.
- Nie o to chodzi - odparła Narishka. - Zrobiło mu się szkoda tej
dziewczyny. To jest jego słabość. Wygięła usta w drwiącym uśmiechu i
odwróciła się stronę Merewyn.
- Nareszcie wiemy, co przeciągnie go na naszą stronę - orzekła.
Niosąc w ramionach zwłoki Tarynce'a, Varian wszedł krypt Avalonu.
Niewielki grobowiec wykuty był w skale pod zamkiem. Stało tam tylko kilka
sarkofagów. Po prawej spoczywał ojciec Borsa, a po lewej Ginewry, nieco dalej
kilku rycerzy, którzy zginęli u boku Artura pod Camlan. Ojciec Variana był
pochowany we własnym zamku zwanym Joyous Gard, a miejsca pochówku
Ginewry nie znał nikt, by rycerze, którzy przeżyli klęskę, nie zbezcześcili tego
miejsca. No i oczywiście Artur... - Jego sarkofag znajdował się na samym środku
pomieszczenia. Zdobiła go pozłacana płaskorzeźba rycerza, ale Varian wiedział
skądinąd, że wcale nie jest podobna do króla. Kamienna twarz była zimna i
pozbawiona emocji - w odróżnieniu od Artura za życia. Legendy miały rację, ten
władca był większy niż samo życie. Wszyscy, którzy mieli szczęście go poznać,
darzyli go niezmiernym szacunkiem. Do samego końca, gdy świat zaczął
rozpadać się w kawałki. Ale nawet wtedy Artur powitał tragiczny kres swojego
życia z prawdziwie królewską godnością. Walczył do upadłego. Nie o siebie, ale
o swoich ludzi.
Varian przysiągł mu, że będzie przez całe życie bronił tych, którzy nie
potrafią obronić się sami. Że jego wzorem będzie jedyny człowiek, którego
kochał i szanował. Że zrobi wszystko, by legenda Artura nie umarła.
Sarkofag nie miał żadnych ozdób oprócz pozłoty, przy której upierali się
Bors i Galahad, choć było to niezgodne z życzeniem Artura.
„Nie pragnę ozdobnej mogiły dla moich szczątków. Wydajcie to złoto na
tych, którzy zostali przy życiu. Tam, gdzie będę na dobre czy na złe, złoto na nic
mi się nie przyda. Lepiej nakarmcie za nie choć jedno głodne dziecko, zamiast
ozdabiać grobowiec martwego człowieka”.
Artur był naprawdę wielkim władcą.
Varian odchrząknął, by pozbyć się ucisku w gardle, który nagle
zatamował mu oddech, i położył ciało Tarynce'a na małym stole pod przeciwną
ścianą. Skrzyżował mu dłonie na piersi, by zwłoki wyglądały jak najgodniej, a
potem odmówił krótką modlitwę za jego duszę i zamknął mu oczy.
- Merlino? - spytał cicho, wiedząc, że go słyszy. - Wróciłem. Powietrze
zamigotało i władczyni stanęła obok niego.
- Szybko się uwinąłeś.
Odsunął się od ciała.
- Informacje nie były chronione. Wiem, kto go zabił. Z ust mojej własnej
matki usłyszałem, że wiedzą już istnieniu pozostałych rycerzy Graala.
Westchnęła i zrobiła krok do tyłu, jakby chciała odejść.
- Powiadomię ich.
- Nie - sprzeciwił się surowo.
- Dlaczego?
Matka i Morgena doskonale znają reguły gry w na świecie. Ty zaczniesz
rozsyłać posłańców, a one ruszą w ślad za nimi, na sam próg domów swoich
ofiar, nie dlatego matka wcale się przede mną nie kryła. Merlina wciąż nie była
przekonana.
- Musimy ich ostrzec. Powinni wiedzieć.
- Jeszcze nie teraz. Poza tym kiedy wiadomość śmierci Tarynce'a rozniesie
się poza mury Avalonu, będą wiedzieli, że muszą się pilnować. Morgena jeszcze
zna nazwisk, choć jestem pewny, że niektóre z nich dnie bez trudu, podobnie jak
ja. Ale reszta będzie bezpieczna... przynajmniej przez jakiś czas. Porozmawiam
z Brackenem i spróbuję się dowiedzieć czegoś ej.
Otworzyła usta ze zdziwienia
- Z tym demonem Brackenem?
Nie rozumiał, czemu ją to tak zdziwiło.
- Przecież właśnie dlatego zleciłaś mi to zadanie, prawda? Kręcąc głową,
wyciągnęła rękę, by go dotknąć.
- Varianie...
Odsunął się poza jej zasięg.
- Bez obaw, Merlino. Mam wprawę w rozmowach z takimi dupkami.
- Dupki to jedno, a szalone demony to inna sprawa. Prychnął tylko w
odpowiedzi.
- Może dla ciebie. Dla mnie to jedno i to samo. Jedni i drudzy to
tchórzliwe śmierdziele, które tylko patrzą, jak wbić mi nóż w plecy.
Miał poważniejsze zmartwienia niż ten cały Bracken. Ruszył do wyjścia,
ale zatrzymał się na chwilę, gdy przeszył go nieznany ból.
- Obiecaj mi tylko jedną rzecz, Merlino.
- Co takiego?
Popatrzył na zmasakrowane ciało zamordowanego rycerza i przypomniał
sobie poprzedni raz, kiedy przyniósł tu zwłoki jednej z ofiar Morgeny.
- Jeśli umrę, każ mnie spalić. Nie chcę, żeby Morgena wystawiała mnie
przed swoimi kamratami.
Przeszyła go przenikliwym spojrzeniem, jakby odgadła, jakim koszmarem
była dla niego śmierć ojca. Nie kochał go ani nie szanował, ale uważał, że nikt
nie zasłużył sobie na taką śmierć, jaka spotkała Lancelota.
- Obiecuję.
Skinął głową i wyszedł na zalany słońcem dziedziniec. Powietrze było tu
słodkie, pachniało bzami i jabłkami, a promienie słońca ogrzewały skórę.
Avalon. Raj, który kiedyś ogarniał cały świat. Ale Varian wiedział, że nawet w
tym świętym miejscu są także mroczne zakątki.
Może głupio robił, walcząc z matką i jej pragnieniami. Może powinien
przejść na drugą stronę. Czy to zrobiłoby jakąś różnicę?
Przypomniał sobie o zdeformowanej kobiecie popychanej przez bywalców
baru. Z jaką wdzięcznością przyjęła podany przez niego kielich... Właśnie dla
takich jak ona stanął po stronie Merliny. Jego życie było marne i żałosne, ale
inni mogli żyć lepiej. Artur nauczył go zapominać o goryczy i skupiać się na
tym, co dobre. Jeśli dzięki niemu choć jedno dziecko będzie miało lepsze
dzieciństwo jest o co walczyć z matką i z samym sobą. Silni nie powinni
wykorzystywać słabych, podjąwszy decyzję, machnął dłonią i przywdział czarną
zbroję. Mizerna to była ochrona przed magią demona, przynajmniej ochroni go
przed sztyletem, mieczem pazurami Brackena.
Kompletnie oszołomiona Merewyn wpatrywała się w lustro. Od wieków
unikała patrzenia na swoje odbicie, teraz...
Teraz widziała twarz, z jaką się urodziła. Bez blizn, deformacji, bez
zmarszczek. Stała wyprostowana, bez garbu, bez bólu. Była piękna.
Nie wierząc własnym oczom, dotknęła dłonią twarzy i czekała, aż
Narishka znowu odbierze jej urodę.
- Co ty zrobiłaś, dziecko?
Odwróciła się ku Magdzie, która stanęła tuż za nią. Przygięta wiekiem
staruszka była jedną z niewielu osób, które darzyły Merewyn sympatią.
- Zawarłam ugodę z Narishką. Wyświadczę jej jedną, ostatnią przysługę i
puści mnie wolno.
Magda parsknęła ironicznie.
- Oszalałaś? Ona nigdy nie dotrzymuje umów.
Miała rację. Merewyn znalazła się w tym świecie nie w wyniku złamanej
umowy. Miała być brzydka jedynie przez miesiąc. Tylko że Narishka nie
powiedziała jej, że w Camelot czas nie płynie, i zatrzymała ją tu na... wieczność.
Aż do teraz.
Teraz wreszcie nadeszła szansa, na którą Merewyn od dawna czekała.
- Mówiłam ci, Magdo, że kiedyś odzyskam urodę, i udało mi się to.
- Ale jakim kosztem?
Musiała przekonać Variana do służby Morgenie. Miała na to trzy
tygodnie. Trzy tygodnie. Jeśli jej się nie uda, Narishka znowu zmieni ją w
poczwarę i będzie przez wieczność karać za niepowodzenie. Ale jeśli jej się
powiedzie, odzyska wolność. I to nie jako wiedźma, ale jako piękność, którą się
urodziła.
- Nieważne. Nie martw się tym. Magda pokręciła głową.
- To nie ja powinnam się martwić, dziecko, tylko ty.
Stara kobieta przysunęła się do niej bliżej, by pogładzić długie, jedwabiste
ciemne loki, jakby chciała się przekonać, czy są prawdziwe.
- I dlatego tak uparcie walczyłaś o przetrwanie przez te wszystkie lata?
Merewyn nie odpowiedziała. Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyły
wiele lat temu: „Porzuć nadzieję, dziecko. To twój los. Jesteś teraz jedną z nas.
Masz postać szarłaczki, twoja piękność nigdy już nie wróci.
- Nie mogę porzucić nadziei, Magdo. Mam tylko ją. Zrobiłam głupstwo,
ale wiem, że kiedyś odzyskam wolność. Jeśli teraz umrę, to moje życie będzie
bez sensu. Nie chcę takiego życia. Chcę znowu być sobą. Nie kaleką, ale
kobietą.
- Jesteś głupia, Merewyn. Tu nie ma nic poza cierpieniem. Naucz się z
nim żyć i nie szukaj niczego więcej, bo gorzko się rozczarujesz”.
Nie uwierzyła jej wtedy. I proszę, w końcu odzyskała urodę. Magda
zmrużyła wyłupiaste oczy.
- A czyje życie sprzedałaś za swoją piękną buzię? Przeszył ją lęk.
- Skąd wiesz?
- Nic innego nie skłoniłoby twojej pani, by odwrócić zaklęcie. Więc kogo
zamierzasz zniszczyć, żeby pozostać piękną?
- Variana duFeya - powiedziała cicho, a potem dodała mocniejszym
tonem: - Ale on jest potworem, obie wiemy. Powiedz mi, słyszałaś od kogoś
choć jedno słowo na jego temat? Oczy Magdy zmętniały.
- Od nikogo, poza tobą.
Merewyn odwróciła wzrok, czując ukłucie bólu. To prawda, Varian był
dla niej dobry. Ale jeden dobry uczynek nie może zetrzeć wszystkich
okrucieństw, których dopuścił się przez całe życie. I wszystkich morderstw,
których dokonał. Był synem Narishki. Jego ojciec zniszczył bractwo Okrągłego
Stołu i zrujnował życie praktycznie wszystkim ludziom na świecie. I począł z
Narishką dziecko, które było równie podłe, jak on.
W sumie, wydanie Variana było dobrym uczynkiem.
Magda pokręciła głową i westchnęła z niesmakiem, a potem skierowała
się ku drzwiom.
- Nie chcę już tego wysłuchiwać! - krzyknęła za nią Merewyn. - Ty też
wyrządziłaś wiele zła i okrucieństw w służbie Morgeny.
- To prawda - odpowiedziała starucha. - Ale ja nie jestem człowiekiem i
nigdy nim nie byłam. Brak mi sumienia i przekonań. Powiedz mi, Merewyn, czy
kiedy już robisz to, co zamierzasz, będziesz mogła kiedykolwiek spokojnie
spojrzeć w lustro, wiedząc, że swoją urodę okupiłaś cudzą krwią?
Wspomnienie długich wieków okrutnego traktowania piekło ją jak
rozpalony w ogniu grot lancy. Mężczyźni tacy jak Varian opluwali ją i bili tylko
dlatego, że była brzydka. Nikt nigdy nie okazał jej współczucia ani litości. To
nie może się powtórzyć. Teraz ani nigdy. Chciała znowu wyglądać jak człowiek
i była gotowa na wszystko, by to osiągnąć.
- Tak - odparła pewnym głosem. Magda znowu pokręciła głową.
- A ja myślałam, że jesteś jedyną ludzką istotą w Camelocie. Przykro mi,
że się pomyliłam.
Merewyn pogardliwie wydęła usta, gdy została sama.
- Jesteś zazdrosna o to, że musisz tu siedzieć po wiek wieków, podczas
gdy przede mną otworzyła się szansa na odzyskanie wolności.
Odpowiedziała jej tylko cisza, ale to nie miało żadnego znaczenia. Sama
znała prawdę. W tym świecie nie było porządnych ludzi. W ogóle. Więc czy to
ma jakieś znaczenie, że zamierza wydać Variana Morgenie? Przecież nie chcą go
zabić. Chcą tylko, żeby im służył. Nie ma w tym nic złego. Varian ma tu swoją
rodzinę. I ma urodę - jedyną rzecz, która naprawdę się liczy w tym miejscu.
Nie stanie mu się żadna krzywda. Przecież Merewyn chce się tylko
ratować. W tym nie ma nic złego. Nic a nic.
Varian zamknął oczy i przeniósł się z Avalonu do mrocznego Camelotu.
Był jedną z niewielu istot, które mogły swobodnie przemieszczać się między
dwoma światami i miały na to ochotę. Ale bynajmniej za tym nie przepadał.
Jego matka była prawą ręką Morgeny, a ojciec prawą ręką Artura, co sprawiało,
że nastawienie mieszkańców Camelotu do Variana było, łagodnie mówiąc,
nieprzyjazne.
A dokładnie, w całym zamku nie było istoty, która nie marzyłaby po cichu
o tym, by wyrwać mu serce z piersi. W ukryciu, bo nikt nie odważyłby się
wystąpić przeciw niemu twarzą w twarz.
Tak więc położył dłoń na głowicy miecza i szedł przed siebie powolnym,
miękkim krokiem drapieżnika. W każdym cieniu mógł ukrywać się
nieprzyjaciel. Każdy szept zdradzać obecność jakiegoś odważnego durnia, który
chciał mu wbić nóż w plecy. Varian pochylił głowę wpatrywał się w ciemność.
Jego wzrok ogarniał większe pole widzenia niż u zwykłych ludzi. Nadsłuchiwał
czujnie, czy do jego uszu nie dotrze jakiś podejrzany dźwięk.
Gdy dotarł do pochodni umocowanych w lichtarzach, które wyglądały jak
poczerniałe ludzkie ręce, światło samo zapłonęło, a potem zgasło, gdy je minął.
Ogarnęła go ciura gęstej, cierpkiej woni spalenizny. Przechylił głowę, słysząc za
sobą szept, który zdradzał obecność zmorka - przedstawiciela rasy mrocznych
znanej ze swego okrucieństwa i podłości. Poprawił chwyt na rękojeści miecza,
gotów wyciągnąć ostrze jednej chwili, i szedł dalej, czekając na atak. Ale zmork
zniknął... Pewnie pobiegł donieść Morgenie albo matce o jego obecności.
Trudno. Varian miał w tej chwili inne sprawy na głowie. Dotarł do
kręconych schodów i zszedł na niższe piętro zamku. Tu, w północnym skrzydle,
Morgena więziła i torturowała swoje ofiary. Natomiast w południowym, którym
właśnie się znalazł, kwaterowały mody, czyli słudzy śmierci. Wieleset lat temu
mody służyły Balorowi celtyckiemu bogowi śmierci. Mieszkały w podziemnym
świecie wraz ze swym panem, który wysyłał je na pola bitewne, by zabijały i
torturowały tchórzy i dezerterów.
Mówiono, że niegdyś były ukochanymi dziećmi Morgeny i innego
celtyckiego boga, Dagdy. Ale straciły ich gdy wzięły stronę Milezyjczyków,
którzy wystąpili przeciwko Dagdzie i wygnali go do podziemnego świata.
Schodząc w otchłań, przeklął swoje dzieci i skazał je na wieczną służbę
Balorowi.
Balor bynajmniej nie należał do sympatycznych bogów. Był złośliwy i
okrutny. To on nauczył mody skrajnej brutalności, z której słynęły.
Traktował je tak niegodziwie, że w końcu zwróciły się przeciwko niemu i
zabiły go, wyrywając mu z oczodołu jedyne oko. Według legendy morderstwa
dokonał jego wnuk Lugh, ale to było kłamstwo rozpowszechniane przez bogów,
którzy nie chcieli, by wszyscy dowiedzieli się o tym, jak wielką mocą dysponują
te istoty.
Tuatha De Danann wydali na mody wyrok śmierci i polowali na nie jak na
dzikie zwierzęta, aż prawie wszystkie wybili. W końcu Morgena ofiarowała im
schronienie w swojej mrocznej krainie. Zawarła z nimi kruche porozumienie,
które - jak się Varian spodziewał - pewnie zakończy się wraz z jej przedwczesną
śmiercią.
Niestety, nic takiego się jeszcze nie zdarzyło.
Pchnął ciężkie żelazne drzwi, które wiodły do kwatery modów. Ponieważ
brakowało im ogłady cywilizacyjnej i nienawidziły wszelkiego światła,
zamieszkały w zimnej wilgotnej jaskini pod Camelotem. Na kamiennych
ścianach wyrosły fluorescencyjne porosty, które emanowały zgniłozielonym
światłem i cuchnęły jak przejrzałe cytryny. Mody gnieździły się razem, z
wyjątkiem Brackena, który miał osobną kwaterę. Reszta jadła, spała i parzyła się
na otwartej przestrzeni.
W grocie było ich chyba ze sto, ale mało który zaszczycił go spojrzeniem.
Większość zajmowała się swoimi sprawami, to znaczy pożeraniem zwłok Adoni,
rozrzuconych tu i ówdzie na posadzce.
Zrobiło mu się niedobrze na ten widok. Jedna z samic przyjrzała mu się z
pytającym błyskiem w oku. Odpowiedział spojrzeniem, które miało oznaczać, że
niełatwo go będzie zabić.
I że nie będzie jedynym, który zginie.
Oblizała zakrwawione wargi i powróciła do swojej „kolacji”.
Mimo wszystko mody miały pewne zalety. Były piękne podobnie jak
Adoni. Złociste, jasnowłose, o czarnych i bursztynowych skrzydłach,
przypominały niebiańskie anioły. Choć nie dysponowały tak potężną magią jak i,
miały dość siły, by być groźnymi przeciwnikami, i brakowało im ezoterycznej
mocy, ale doskonale nadrabiały to brutalną fizyczną siłą. Zatrzymał się na
zakręcie korytarza, który prowadził to do kwatery Brackena. Chciał spotkać się z
demonem prywatnie. Nie przewidział tylko jednego: że Bracken ; będzie
zabawiał się z jego własną matką.
Ich zachowanie było niegodziwe z tak wielu powodów, że sam nie
wiedział, co zraniło go najbardziej. Jedno było pewne. Nigdy nie nazwie tego
łajdaka tatusiem.
- Nie przeszkadzam?
Bracken odsunął się od szyi jego matki i posłał mu drwiące spojrzenie.
- Zawsze jesteś jak wrzód w tyłku.
- To dobrze. Całe życie starałem się dorosnąć do roli hemoroidów. Dobrze
wiedzieć, że w końcu mi się udało.
Czarne oczy demona błysnęły czerwienią. Otworzył paszczę, w której
zalśniły szpiczaste zęby. Jego skóra zmieniła kolor z beżowego na
ciemnobrązowy, jak u płaza, ale pohamował się i wrócił do nieco mniej szpetnej
taci.
Varian wciąż nie potrafił ukryć grymasu obrzydzenia na myśl, że jego
matka potrafi tulić się do czegoś tak ohydnego.
- Fajna sztuczka. Na pewno wygrałbyś konkurs na najobrzydliwsze
przebranie. Bracken rzuciłby się na niego, gdyby matka nie stanęła pomiędzy
nimi.
- On tylko chce ci podokuczać, Brackenie. Nie zwracaj na to uwagi. Oczy
demona lśniły w półmroku.
- Jeśli chcesz go zachować przy życiu, Narishko, zabierz go stąd
natychmiast. Varian popatrzył na niego bez cienia strachu.
- Powiedz mi to, czego chcę się dowiedzieć, i zniknę tak szybko, że
zobaczysz tylko smugę pary.
- Czyli?
Zanim zdążył otworzyć usta, matka odpowiedziała:
- Chce wiedzieć, co rycerz Graala wyznał ci przed śmiercią.
Jak to miło, że mamusia wreszcie postanowiła mu pomóc. Ale to i tak
było bez znaczenia. Bracken roześmiał się tylko.
- Nie zdążył za dużo powiedzieć. Pietra wyrwał mu język, gdy odmówił
podania nam swojej wskazówki.
W pewnym pokręconym sensie miło było się dowiedzieć, że mody za nic
miały wyrafinowaną sztukę wydobywania informacji na torturach.
Varian zmusił się, by pozostać obojętny, choć serdecznie było mu żal
biednego, nic niepodejrzewającego rycerza, wydanego na niełaskę tych
pieszczoszków Morgeny. Mody nie znały współczucia, czego najlepszym
dowodem było to, że potrafiły zaatakować nawet własnych rodziców.
- Jak go złapaliście? Bracken uniósł kącik ust.
- Nie zamierzam wydawać ci naszych tajemnic, renegacie. Gdybym ci
powiedział, dowiedziałbyś się, jak się zabezpieczyć, żebyśmy pewnej nocy nie
porwali cię z własnego łóżka.
Varian wybuchnął długim, złowrogim śmiechem.
- Jeszcze bym ci dopłacił, żebyś tylko spróbował. Tylko na jedną noc,
tylko ty i ja. Brackena drżały, bo ślinił się na samą myśl. Co oznaczało, że ktoś -
Morgena albo matka z trudem go powstrzymuje.
Matka podeszła do niego i położyła mu dłoń na napierśniku.
- Chodź, Varianie. Tak rzadko mnie odwiedzasz, że szkoda mi marnować
czas tutaj na dole, z modami.
Już chciał ją poprawić, że wcale nie przyszedł z synowską wizytą. Zresztą
dobrze o tym wiedziała. Pozwolił więc, by do poprowadziła z powrotem tą samą
drogą, którą przyszedł. Ciekaw był, czego od niego chce. Zazwyczaj nawet się
nie pokazywała podczas jego odwiedzin w Camelocie.
Bez słowa wyszli z podziemnej jaskini i zaczęli się wspinać po schodach.
- Zaczynam się niepokoić, mamusiu - mruknął, gdy otworzyła przed nim
drzwi na trzecim piętrze i poprowadziła go wąskim korytarzem.
- Dlaczego miałbyś się niepokoić, kochanie? Przecież ci powiedziałam, że
chcemy cię przeciągnąć na naszą stronę. Chciałabym, żebyś kogoś poznał.
Zamarł na środku korytarza, bo jej słowa sparzyły go jak żrący kwas.
- Mówiłaś też, że chciałabyś, żebym zdechł. Zaczynam się zastanawiać,
czy ta osoba nie jest wybranym przez ciebie mordercą.
Zaśmiała się dźwięcznie.
- Nie - powiedziała tylko i pociągnęła go za rękaw, ale nawet nie drgnął.
- Powinien już wracać do Avalonu.
- Dowiedziałem się wszystkiego, czego chciałem. Znikam stąd. Zanim
zdążył się ruszyć, poczuł, że zatrzasnęła coś na jego przegubie.
Spojrzał na małą złotą bransoletkę, na której wyryto wyraźnie słowa w
języku Fey -”Era di crynium bey”. Wolność jest złudzeniem.
Nie bolało go, więc nie rozumiał, dlaczego założyła mu ten drobiazg.
- Co to takiego?
Na jej twarzy odmalował się dziwny spokój, który przeraził go bardziej
niż cała banda nadciągających modów.
- Kajdanki dla ciebie, chłopcze.
- Jakie kajdanki?
Pochyliła się i szepnęła:
- Nie możesz się już przenosić przez zasłonę mgły. Utkwiłeś tu na zawsze,
Varianie. W dodatku bransoletka nie pozwoli ci użyć magii.
Próbował się przenieść do Avalonu, ale nie kłamała. Ani drgnął.
- Co to jest, do diabła? Przyłączysz się do nas, Varianie.
- Nigdy - syknął przez zaciśnięte zęby.
Nie zdążył nawet się ruszyć, gdy klasnęła w dłonie. W jednej chwili
otoczyła ich grupka Adoni.
- Brać go - nakazała zimno.
Rzucił się na nich, ale bez magicznej mocy nie miał żadnych szans i
dobrze o tym wiedział. Udało mu się odepchnąć kilku z nich i puścić im krew z
warg. Ale mieli przewagę liczebną.
W jednej chwili był w korytarzu, a w następnej - w podziemiach
północnej wieży. Cela była mała i wilgotna. Choć walczył z całych sił, zapięli
mu łańcuchy na nadgarstkach i przykuli każdą rękę do przeciwnej ściany,
zmuszając, by stał na środku pomieszczenia z rozpostartymi ramionami.
Matka nie kryła zadowolenia.
- Ściągnąć mu zbroję.
- Też cię kocham, mamusiu.
Nie odpowiedziała. Słudzy ze wszystkich sił starali go pozbawić osłony,
ale szybko przekonali się, że czar, który na nią rzucił w Avalonie, nie chce
ustąpić. Ponieważ Varian był pozbawiony magii, sam nie mógłby zdjąć jej,
nawet gdyby chciał.
- Nic z tego, pani.
Zmrużyła oczy, podeszła i spróbowała sama.
- Nie jestem aż tak głupi, mamusiu.
Krzyknęła przenikliwie i uderzyła go w plecy z taką siłą, że ramiona o
mało nie wyskoczyły mu ze stawów. Popatrzyła na swoje sługi.
- W takim razie przyprowadźcie tu dwa mandragony z młotami.
Zacisnął zęby, żeby nie dać po sobie nic poznać. Trzeba przyznać, że zna
się na torturach. Uderzenia młota, bolały, nawet w zbroi. A jeśli wezmą się za
niego mandragony - pół ludzie, pół smoki - to będą prawdziwe katusze.
Wbił wzrok w jej oczy, ale nie znalazł w nich współczucia. Zresztą wcale
go nie oczekiwał. Adoni nie mieli ani krzty instynktu macierzyńskiego. Po
prostu brakowało go w genach.
- Oszczędź sobie fatygi i zabij mnie od razu, mamusiu. Nie przyłączę się
do was.
Przesunęła zimnym palcem po jego policzku i przyjrzała mu się uważnie,
oceniając jego wytrzymałość.
- Teraz tak mówisz, Varianie. Zobaczymy, co powiesz za kilka godzin.
- Nic się nie zmieni.
W drzwiach stanęły dwa potężnie zbudowane mandragony - wysokie i
umięśnione, jak wszyscy przedstawiciele tej magicznej rasy. Z entuzjazmem
chwyciły młoty przyniesione przez służących.
Varian szarpnął się w łańcuchach i spróbował użyć magii, by wyrwać się
na wolność, ale bezskutecznie.
Narishka cmoknęła z niesmakiem.
- Słowa łatwo się wypowiada. Zobaczymy, czy naprawdę jesteś taki
zdeterminowany. Gdy pierwszy mandragon uderzył młotem w jego ramię i siła
ciosu przeniknęła go do szpiku kości, Varian pomyślał, że czeka go naprawdę
długi dzień.
Rozdział 4
- Jesteś gotowa, dziewucho?
Na dźwięk głosu Narishki Merewyn odwróciła wzrok od lustra.
Przygotowywała się na to psychicznie od kilku dni. Miała za zadanie uwieść
Variana, co wydawało się dość łatwym zadaniem, jeśli zważyć, jak bardzo
kochliwi byli wszyscy Adoni.
Jedynym słabym punktem planu był fakt, że nie tknął jej jeszcze żaden
mężczyzna. Ojciec dobrze jej pilnował w dzieciństwie, a gdy Narishka rzuciła na
nią czar brzydoty wygnał ją precz. Potem nikt na nią nawet nie spojrzał, nie
wspominając o dotknięciu. Ale to nie było ważne. Dziewictwo to niewielka cena
za wolność.
- Jestem gotowa.
- To dobrze.
Narishka gestem kazała jej iść za sobą.
- Pamiętaj, musisz go osłabić. Jest silny. Szczerze mówiąc, cholernie
silny. Obawiam się, że bez ciebie nie uda nam się go złamać. Masz być dla niego
miła. Nakarm go, daj mu wody.
Merewyn zatrzymała się na to niespodziewane polecenie.
- Czy nie miałam zrobić czegoś więcej, pani?
- Nie.
Zbiło ją to z tropu.
- Myślałam, że mam go uwieść.
Marszcząc brwi ze złości, zniecierpliwiona Narishka skoczyła ku niej z
gwałtownością, która zazwyczaj oznaczała kolejny policzek. Ale chyba tym
razem nie chciała oszpecić jej twarzy.
- Na tym właśnie polega uwodzenie, idiotko. Zaufaj mi.
Zaufać? Nigdy w życiu.
Gdy ruszyła za swoją panią, poczuła wielką ulgę z takiego obrotu spraw.
Słysząc z ust Narishki o uwodzeniu, założyła, że będzie chodziło o akt miłosny.
Z każdą chwilą bardziej podobał jej się ten układ.
Zmarszczyła brwi, schodząc do lochów. Gdy korytarz zwęził się jeszcze
bardziej, ogarnął ją strach. Zewsząd dochodziły jęki i błagania torturowanych
więźniów.
Czyżby Narishka ją okłamała? Słudzy, którzy tu schodzili, rzadko wracali
na górę. Nie chciała zginąć w jednej z sal tortur Morgeny.
- Dlaczego tu zeszłyśmy?
Narishka uniosła dłoń, jakby chciała ją uderzyć, ale się pohamowała.
- Uspokój się, głupia. Na razie tu go trzymamy.
Wydało się jej to bez sensu. Jeśli chciały go przeciągnąć na swoją stronę,
powinny chyba być dla niego miłe.
- Torturujecie go?
Narishka odpowiedziała spojrzeniem, które mówiło: a jak myślisz?
Merewyn skrzywiła się, czując odór krwi, strachu, potu i rozkładających
się ludzkich szczątków. Przycisnęła dłoń do nosa, by nie zwymiotować, i starała
się zrozumieć tę kobietę, która wydawała się niewrażliwa na ohydę tego miejsca.
Adoni zagłębiała się w trzewia lochów, nie okazując na widok ludzi
błagających ją o litość, gdy mijała ich cele.
Merewyn żałowała, że nie stać jej na taką obojętność, krzyk smagał ją po
plecach jak kańczug. Gdyby uwolniłaby wszystkich.
Sama tak skończysz, jeśli zawiedziesz...
Widoki mijane po drodze wzmocniły jej zdecydowanie, nie może liczyć
na żadną pomoc, podobnie jak ci Będzie umierać w samotności. Nikt się nią nie
zainteresuje. Będzie cierpieć ból. Okrucieństwa. W tym świecie nie ma
współczucia. Ludzie pomagają tylko wtedy mają z tego jakąś korzyść, a cóż ona
może im zaoferować?
Dlatego musi stąd uciec.
Starając się zignorować krzyki więźniów, skupiła się wyłącznie na
Narishce.
- Myślałam, że chcecie przeciągnąć Variana na swoją stronę.
- To prawda. Dobrze go znam i wiem, że nie da się go przekupić. I zamiast
tego stosuje tortury? Czy ona oszalała?
Głupie pytanie. Po tak długim czasie powinna wiedzieć, że tu nikt nie wie,
co to dobroć. W ogóle nie rozumieją tego pojęcia. Jest im obce. Narishka w
końcu zatrzymała się przed starymi dębowymi drzwiami na solidnych żeliwnych
zawiasach. Wydała tacę z jedzeniem i wodą i podała ją Merewyn.
- Daj mu jeść i wyjdź. Nic więcej nie musisz robić - szepnęła i otworzyła
przed nią drzwi.
Merewyn postąpiła krok naprzód i zamarła. Od strasznego widoku zrobiło
jej się niedobrze. Varian wisiał rozpięty na dwóch łańcuchach przymocowanych
do rozpostartych ramion. Nie mógł nawet uklęknąć, by odpocząć, bo łańcuchy
wyrwałyby mu ręce ze stawów i sprawiły jeszcze większy ból.
Długie czarne włosy opadły mu na twarz, zasłaniając regularne rysy, które
tak jej się spodobały w opactwie. Czarna zbroja była pogięta i powgniatana, ale
najgorsza była kałuża krwi u jego stóp. Co chwila z jego twarzy skapywała na
podłogę kolejna kropla czerwonego płynu.
Co oni z nim zrobili? Nie przypominał już dumnego, potężnego
mężczyzny, którego spotkała w tawernie. Wydał jej się o wiele bardziej ludzki.
Bezbronny. Ale pomimo całego bólu, wyczuwała w nim gniew. Pożądał krwi
tych, którzy mu to zrobili. Doskonale rozumiała jego uczucia.
Podeszła do niego powoli, zupełnie zapominając o sobie.
Varian usłyszał cichy szelest kobiecych kroków. Nie trudził się, by
podnieść głowę, przekonany, że to znowu matka, która przyszła go
przekonywać. Szczerze mówiąc, nawet oddychanie było piekielnie bolesne, nie
wspominając o jakimkolwiek ruchu. Poza tym nie życzył sobie więcej oglądać
twarzy swojej matki. Przynajmniej do chwili, gdy będzie wreszcie mógł wydusić
resztki życia z jej zdradliwego ciała.
Tak strasznie pragnął się położyć, że prawie czuł smak tej myśli, ale
łańcuchy mu na to nie pozwalały. Każdy oddech, każde uderzenie serca
sprawiały, że pogięta zbroja wrzynała mu się w ciało. Okazało się, że pomimo
bransolety wystarczyłoby mu magii, by pozbyć się tego żelastwa, ale to byłoby
nieprawdopodobnie głupie.
Nie wspominając o tym, że umarłby od tego. Niestety, najpierw jego
dręczyciele zdążyliby zadać mu jakieś obłędne tortury.
Poczuł na czole delikatny dotyk ręki, na moment przedtem gdy ktoś
odsunął mu włosy z czoła gestem tak czułym, że o mało co nie złamał w nim
ducha. Przez całe życie tęsknił za taką pieszczotą.
Ale nikt nigdy nie dotykał go w ten sposób.
Gotów plunąć krwią, która zebrała mu się w ustach, w twarz matki albo
Morgeny, uniósł głowę, by walczyć z kimś, kto odważył się do niego zbliżyć,
wstrząs był tak wielki, że cały gniew gdzieś się ulotnił. To nie była Morgena.
Ani Narishka.
Jeszcze nigdy nie widział kogoś tak pięknego. Długie ciemnobrązowe
włosy opadały miękkimi lokami aż do tali. Twarz miała drobną i owalną, o
brązowych oczach z bursztynowymi cętkami, skośnych jak u kotki. Jej pełne
usta rozchyliły się zapraszająco.
Ale to współczucie malujące się na jej twarzy przeniknęło go na wskroś.
Delikatnie otarła krew z jego brwi i policzków.
- Kazali mi cię nakarmić - szepnęła cichym słodkim głosem o anglosaskim
akcencie.
Zaśmiał się tylko.
- Po co ta troska?
- Żebyś zachował siły.
- Na dalsze tortury? Wybacz, ale chyba wolę umrzeć z głodu.
Zaskoczył ją ten czarny humor. Jak on może żartować z tej sytuacji.
Zmarszczyła brwi, patrząc na rany, jakie mu zadano. Z rozciętej brwi sączyła się
krew. Wargi opuchnięte i fioletowe, ale nie tak jak lewe oko, którego w ogóle
nie mógł otworzyć. Cała jego uroda gdzieś zniknęła. Szczerze mówiąc, bardziej
przypominał ją, gdy była ohydną wiedźmą.
Wiedziała, że znosi niewyobrażalny ból. Kiedy ją bito, ból bywał nieraz
tak wielki, że nie mogła się ruszać, a przecież uderzenia nigdy nie były tak silne,
by spowodować krwiaki i opuchliznę. Jakim cudem nie stracił przytomności?
Przez wiele stuleci spędzonych w Camelocie widziała dość koszmarów i
okrucieństw, ale nigdy nie spotkała się z czymś takim. To niepojęte, że zrobiła to
jego własna matka.
Serce jej pękało ze współczucia. Delikatnie otarła krew z jego warg, a
potem wzięła kawałek dziczyzny z czosnkiem i przytknęła mu do ust.
Spodziewała się, że plunie wprost na nią albo odmówi, pamiętając, co
powiedział wcześniej. Zamiast tego, rozchylił wargi i pozwolił, by położyła mu
mięso na języku.
Varian nie był pewny, dlaczego pozwolił jej na to, bo solone mięso paliło
rany na jego wargach i między rozchwianymi zębami. Ale nie potrafił odmówić.
Obawiał się, że wtedy odejdzie, a poza tym jej troska była dziwnie przyjemna.
Po raz pierwszy ktoś okazał mu taką dobroć, szczególnie w tak ciężkiej sytuacji.
Wszyscy, których znał, z ojcem i bratem na czele, wyczekiwali na chwile jego
słabości, by go zaatakować.
Jej dotyk był miły, ciepły i tak kojący, że aż go to zaniepokoiło.
Najdziwniejsze, że nie była mireną, mandragonką, Adoni ani zmorkiem.
Nie było w niej ani krzty magii. Ani odrobiny mocy. Była człowiekiem. Tylko
tyle. Jak to możliwe?
Skrzywił się, gdy mięso znalazło się w obolałym, wyschniętym gardle.
- Skąd się tu wzięłaś? Popatrzyła na tacę z jedzeniem.
- Mam cię nakarmić.
- Nie o to mi chodzi. Jak ludzka istota trafiła do Camelotu? Jej oczy
pociemniały z żalu.
- Przez własną głupotę.
Wtedy zrozumiał. Kiedy spojrzała w jego pytające oczy, wiedział już
dokładnie, co jej się przytrafiło.
- Zawarłaś umowę z Adoni. Ponuro skinęła głową.
Zdziwił się, bo zrobiło mu się żal tej dziewczyny, która z jakiegoś
głupiego powodu postanowiła dobić targu z Adoni. Te elfy nigdy nie
dotrzymywały obietnic, chyba że szło o zadawanie bólu i tortury. Ludzie byli dla
nich bezwolnymi zabawkami.
- Jak długo tu jesteś?
- Kilkaset lat.
W jej oczach zabłysły łzy, ale nie zapłakała, tylko znowu otarła mu krew z
czoła.
- Na początku myślałam, że w końcu umrę tu ze starości i będzie spokój.
Ale nawet to nie było mi dane. Więc trwam, wydana na ich wieczną niełaskę.
- Przykro mi.
Zmarszczyła brwi, jakby nie wierzyła, że powiedział coś takiego. Sam się
zdziwił, ale rzeczywiście tak myślał.
- Dlaczego ma ci być przykro? Ja przynajmniej nie jestem przykuta do
ściany. W sumie, miała rację.
- To prawda, ale ja w końcu wydostanę się stąd i ich zatłukę.
Z pełną powątpiewania miną podała mu następny kawałek mięsa. Przeżuł
go starannie, przełknął i odezwał się znowu:
- Masz jakieś imię, dziewczyno?
- Merewyn.
Piękne imię, pasujące do jej eterycznej urody. W języku Adoni merewyn
oznaczało morską wróżkę, kusicielkę, która porywała niczego
niepodejrzewających żeglarzy do swego podwodnego pałacu, by jej tam służyli,
aż się nimi znudziła. Wtedy oddawała ich rekinom na pożarcie.
Może to i dobre imię dla takiej kobiety.
- Chciałbyś napić się wina? - spytała cicho.
- Poproszę.
Podniosła kubek do jego warg, a potem przechyliła go trochę za bardzo.
Płyn wypełnił mu usta, paląc skaleczone miejsca. Westchnął z bólu i się
zakrztusił. Odsunęła kubek i szybko otarła mu wargi chusteczką.
- Wybacz. Bardzo przepraszam. Nie chciałam ci tego zrobić.
Zamknął oczy. Jej dotyk koił nawet największy ból. Jak to się dzieje, że
po takim biciu potrafi jeszcze czuć coś innego? Dziwne, ale tak właśnie było.
Czuł jej dotyk pomimo wszystko i to było naprawdę przerażające.
Gdy podała mu kawałek chleba, pochwycił zapach jej słodkiej skóry.
Pachniała wodą różaną i bzem. Pomyślał, że dobrze byłoby wtulić twarz w jej
szyję i po prostu wdychać aromat jej ciała.
Dobrze byłoby dotknąć jej gładkiej, miękkiej skóry. Smakować jej usta i
znaleźć się w łożu z kimś, kto jest taki łagodny... taki ludzki.
Miał jednak dość rozumu, by nie dopuszczać do siebie podobnych myśli.
Choć nieraz tego żałował, był półkrwi Adoni. Poczętym podstępem i
sprzedanym z powodu kobiecej próżności. Nie powinien wiązać się z ludźmi.
Nie zasługiwał na taką pociechę. Dla niego były tylko nienawiść i drwiny.
Rozgniewany jej łagodnością i tym, jak bardzo go osłabiła, szarpnął się do
tyłu.
- Zostaw mnie.
Przestraszyły ją te ostre słowa.
- Co takiego?
Przeszył ją lodowatym spojrzeniem.
- Wyjdź - warknął niskim głosem, przypominającym bełkot gargulca.
- Merewyn!
Drgnęła na dźwięk głosu jego matki. Nie chciała zostawiać go samego na
łasce tej okrutnicy. Jak mogła? Nikt nie zasługiwał na coś takiego.
- Nie słyszysz? - syknęła Narishka.
Mimo wszystko zawahała się, choć wiedziała, że czeka ją to bicie. Nie
chciała, żeby znowu znęcano się nad mężczyzną, który tak bardzo cierpiał.
Żołądek zacisnął się z bólu na samą myśl o tym. Ostatni raz otarła opuchniętą
twarz.
Varian spojrzał jej w oczy i dostrzegł w nich współczucie i żal. Delikatnie
dotknęła jego warg i wyszła.
Musiał zacisnąć obolałe zęby, by nie zawołać jej z powrotem. Co za
ironia, wszystkie okrucieństwa nie wycisnęły z niego nawet jednej łzy ani
błagania o litość, a myśl o jej odejściu tak go poruszyła. Dlatego właśnie
powinna odejść.
Dla takich jak on słabość oznaczała śmierć.
Samotność. Siła. Z tego czerpał moc i to było mu porę do życia.
Gdy zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na niego ostatni raz, z tą tacą
w rękach, ledwie powstrzymał się błagania.
Zamiast tego, rzucił jej wściekłe spojrzenie, mając nadzieję, że nie wróci.
Naprawdę modlił się o to. Nie zniósłby jej widoku. Zamknął oczy i poddał się
fali bólu, która oddaliła go od pociechy i nadziei. Pozwolił, by go zalała i
odpędziła wszystkie inne uczucia. Jego magia znowu spotężniała, ale wciąż było
jej za mało, żeby go stąd wydostać. Jeszcze nie. Ale jeśli będzie miał szczęście i
nie przestaną go bić, jego moc powróci. A wtedy pokaże swojej matce, o co tak
naprawdę walczyła. Da jej posmakować swojej piekielnej siły.
Merewyn poczuła, że po policzku spływa jej samotna łza gdy zobaczyła,
że Varian pochylił głowę i wbił wzrok w podłogę, a kruczoczarne włosy znowu
zasłoniły jego twarz. Otarła wilgoć z policzka, zrozpaczona, że czekają go dalsze
tortury. Ta twarz była tak zniekształcona, oczy pełne straszliwego bólu. Ale to
nie jej sprawa. Zrobiła to czego wymagała pani.
Wyprostowała się sztywno, wyszła, zamknęła za sobą drzwi i popatrzyła
na Narishkę, która wyraźnie była dumna z tego, co udało jej się osiągnąć.
- Będziecie go dalej torturować? - spytała Merewyn, patrząc, jak znika
taca, którą trzymała w dłoniach.
Narishka pokręciła głową.
- Poczekamy, aż się trochę podleczy. Na razie jest tak obolały, że pewnie
mało co czuje. Poza tym zostało w nim dość magii, żeby poczuł się lepiej.
Zatrzymała się na chwilę, jakby zastanawiała się nad tą myślą.
- Ciekawe, dlaczego moje zaklęcie nie odebrało całej jego mocy? Może
powinno być mocniejsze. Choć splotłam je tak silnie, że powinno wyczerpać
nawet samego Kerrigana. Zdumiewające. Chyba nie doceniłam jego siły. Ale to
się już nie powtórzy.
Merewyn była przerażona jej obojętnością, ale starała się tego nie
okazywać. Chciała spytać, jak można zrobić coś takiego własnemu synowi, ale
właściwie znała już odpowiedź. Narishka była zła do szpiku kości. Nie dbała o
nikogo. Gdyby ktoś zrzucił z tronu Morgenę, natychmiast przeszłaby na służbę
tej osoby. Lubowała się w okrucieństwie i podłości, i na tym koniec. Nie
obchodziło jej, kto był ofiarą, ani po czyjej jest stronie.
Popatrzyła na Merewyn i cmoknęła.
- Musimy cię teraz ukryć.
- Ukryć?
- Tak. Z tym wyglądem prosisz się o kłopoty. W dodatku jesteś dziewicą...
to dla niektórych za duża pokusa. Istnieje aż nazbyt wiele czarnych zaklęć, które
wymagają poświęcenia pięknej dziewicy. Nie chcę, żeby ktoś cię teraz rozpłatał,
tylko po to, by zdobyć więcej władzy. Za długo trwałoby szukanie kogoś na
twoje miejsce. Więc muszę cię ukryć.
Merewyn zdążyła choćby otworzyć usta, znalazła się sama w ciemnej
komnacie bez okien i drzwi.
- Pani! - zawołała, ale nikt jej nie odpowiedział, zaczęła macać naokoło w
ciemności i wkrótce przekonała się, że jest zamknięta w ciasnym pustym
pomieszczeniu, bez koca, poduszki ani niczego innego. Znowu na łasce
Narishki, co doprowadzało ją do szału, krzykiem rzuciła się na czarną ścianę,
wytężając wzrok by dostrzec cokolwiek. Cokolwiek. Ale była bez szans.
Narishka nic jej nie zostawiła.
To kłamliwa dziwka!
Merewyn osunęła się na podłogę, targana burzą - wściekłości, urazy i
beznadziei. Ale i tak czuła, że mimo wszystko jest w lepszej sytuacji niż Varian.
Przynajmniej nie została przykuta do ściany i wydana na łaskę i niełaskę tej
sadystki.
Ogarnęła ją fala rozpaczy tak potężna, że zaparła jej dech w piersi.
- Stąd nie ma wyjścia - szepnęła, czując bolesny ucisk w gardle. Magda
miała rację. Narishka nigdy jej rolni. Nigdy. Umrze w tych murach. Ta suka na
pewno wymyśli jakiś podstęp, żeby nie wypuścić jej z łap i zatrzymać w tym
podłym miejscu. - To się jej nie uda - przyrzekła sobie w ciemności. Zmądrzała,
nie jest już taka naiwna jak wiele lat temu w Mercji. Przeżyła u boku swej pani
setki lat i dużo się od niej nauczyła. Znała zasady tej gry i wiedziała, jak
odzyskać wolność, nawet za cenę podłości. Choćby miało to nie wiem ile
kosztować, wydostanie się stąd i nigdy nie wróci. Nieważne, kogo będzie
musiała poświęcić, nieważne, co będzie musiała zrobić. - Koniec z głupotą. Na
zawsze.
Rozdział 5
Dwa dni później
Nic z tego, milady. Jak długo ma na sobie tę zbroję, nic więcej nie
możemy zrobić.
Varian z dumą słuchał wrzasku frustracji, jaki wydała jego matka na te
słowa.
Uderzyła mandragona z taką siłą, że padł na ziemię jak ścięty, a potem
wbiła paznokcie w twarz swojego syna. Syknął z bólu i to była cała jego reakcja.
Z jej oczu strzeliły płomienie. Skoczyła w stronę drugiego mandragona,
pod którym nogi ugięły się ze strachu. Zgięty wpół cofnął się, aż trafił na ścianę.
Varian wybuchnął śmiechem.
To rozzłościło ją jeszcze bardziej.
- Przynieś łom, przecinak, otwieracz do puszek czy co tam jeszcze.
Zdejmij z niego tę zbroję, natychmiast! - rozkazała nieszczęsnemu stworzeniu.
Ciemnowłosy mandragon pospiesznie skinął głową i wybiegł z komnaty,
chcąc jak najprędzej zniknąć jej z widoku. Jasnowłosy wciąż leżał w kącie,
zwinięty w pozycji płodowej, i trzymał się za brzuch.
Varian splunął krwią na podłogę.
- Co z tobą, mamusiu? Zmęczona torturami?
Spoliczkowała go.
Zaśmiał się z jej rozdrażnienia.
- Widzisz, słusznie powiadają, że matczyny dotyk jest najsłodszy na
świecie.
Złapała z podłogi młot upuszczony przez mandragora, zamachnęła się i
trafiła go w brzuch z taką siłą, że stracił oparcie pod stopami. Poczuł uderzenie
w całym ciele. Zadygotał, ale nawet nie jęknął i nie poprosił o litość, choć nie
mógł oddychać z bólu, który przeszywał go przy każdym ruchu. Miał tego dość.
Matka wrzasnęła na cały głos:
- Dlaczego się nie poddasz?
Dlatego że wszyscy się tego spodziewali. Ojciec, wszyscy rycerze
Avalonu. Do diabła, nawet Artur w pewnym momencie myślał, że przejdzie na
stronę matki i Morgeny. Merlina też czasami spoglądała na niego takim
wzrokiem, jakby spodziewała się, że zdezerteruje.
Nic z tego.
Nawet gdyby sam nie był do końca przekonany, ich nastawienie
wystarczyłoby, żeby pozostał na świetlistej ścieżce.
Nigdy nie da im tej satysfakcji i nie przyłączy się do Adoni i Morgeny.
Syknął, gdy coś wgryzło się w jego plecy. To jakiś szarłak próbował zdjąć
zbroję.
- Nie da rady, przyrosła jak druga skóra, milady.
Gdy matka przekonała się, że szarłak ma rację, zaklęła siarczyście.
Rzeczywiście tak było. Dlatego próby zdjęcia zbroi były tak bolesne. Czerwona
ze złości, rzuciła młot do kąta.
- Musi być jakieś zaklęcie, które podziała. Mandragonie, szarłaku, precz
stąd! Pospiesznie zostawili ich samych.
Złapała go za włosy i poderwała mu głowę do góry by na nią spojrzał.
Czuł smak krwi, która płynęła z warg i z nosa, czuł zapach swojego potu po
wielu godzinach okrutnych męczarni.
W ciemnych oczach matki błyszczała ciekawość, ale nie było w nich ani
cienia współczucia.
- Dlaczego nie zgodzisz się na moją prośbę? Wolisz bicie?
Uśmiechnął się złośliwie.
- Bo kocham cię wkurzać. Taki mam życiowy cel.
Szarpnęła jego głowę do tyłu, a potem puściła włosy.
- Nie mam pojęcia, dlaczego tak chciałam mieć dziecko.
- To proste, mamusiu. Marzył ci się słodki bobasek, którego mogłabyś
kochać i troszczyć się o niego, a potem byłby dla ciebie oparciem na starość.
Skrzywiła się.
- Powinnam cię utopić zaraz po urodzeniu. Odpowiedział takim samym,
pełnym niesmaku grymasem.
- Chyba bym wolał.
Znowu strzeliła go w twarz, a potem wyszła i zostawiła go w zawieszeniu.
Dosłownie.
Znużony, odetchnął głęboko i popatrzył na świeżo zakrzepłą krew na
posadzce. Na własną krew. Zastanawiał się, co jego ojciec musiał przejść z ręki
Morgeny, zanim go zabiła. Nie żeby go to obchodziło. Po prostu miał
zamiłowanie do makabrycznych szczegółów, nic poza tym.
- Co takiego zrobiłeś?
Podniósł wzrok, słysząc cichy głos Merewyn. Stała w drzwiach, a na jej
pięknej twarzy malowało się niewysłowione przerażenie.
- Głównie krwawiłem. Dlaczego pytasz?
Skrzywiła się na widok jego twarzy i podeszła bliżej.
Mógł sobie tylko wyobrażać, jak wygląda. Choć to nie miało znaczenia.
Raczej nie był w nastroju do zalotów. Generalnie, miał dość wszystkiego. Coś
się zmieniło?
Wiedział, że robi błąd, czekając na jej odwiedziny. Tym bardziej, że nie
miał pojęcia, kim ona naprawdę jest ani co robi. Ale nie potrafił sobie tego
odmówić. Pragnął ją widywać codziennie. Była jedyną jasną gwiazdą, którą
matka pozwoliła mu się cieszyć... pewnie we własnym, dobrze pojętym interesie.
Merewyn postawiła tacę na podłodze, wzięła chłodny ręcznik i przyłożyła
go do najgorszych skaleczeń na jego twarzy. Od skroni do podbródka ciągnęły
się cztery nierówne szramy, jakby mandragon przejechał mu pazurami po
skórze. Na ten widok serce jej się ścisnęło.
Syknął z bólu od szczypiącego dotyku tkaniny.
- Nie potrzebuję twojej troski, Merewyn.
- Ktoś powinien o ciebie zadbać. Na przykład ty sam. Uważasz, że to ma
sens?
- Tak - ucięła. Nie wiedzieć czemu, irytował ją jego upór. Dlaczego nie
zrobi tego, czego od niego chcą, żeby wszystko się już skończyło? - Zrób to, co
ci każą, i będziesz wolny.
Prychnął ironicznie, a potem skrzywił się, gdy przeszył go ból.
- A ty sprzedałabyś kogoś za swoją wolność?
Spuściła wzrok, niezdolna, by odpowiedzieć. Zrobiło jej się niedobrze.
- Zabiją cię, Varianie.
Na jego twarzy malowała się obojętność. Wbił w nią spojrzenie
przejrzystych zielonych oczu. Płonęły w nich ogień i pasja tak głęboka, że
wydawało się to niemożliwe okolicznościach.
- Każdy z nas kiedyś umrze, nieważne, w jaki sposób. Natomiast ważne
jest, to jak przeżyjesz swoje życie.
Mimo wszystko nie rozumiała, co daje mu siłę, by nie ugiąć się przed
takim okrucieństwem.
- Co jest dla ciebie tak ważne, że możesz znieść aż taki ból?
Nie odpowiedział.
- Powiedz mi - spytała, ocierając mu krew z wargi. - Czy to przyjaźń?
- Nie.
- Miłość?
Zaśmiał się z goryczą.
- Nie znam tego słowa.
- A więc co?
Odsunęła się, by na niego spojrzeć.
- Co jest dla ciebie tak cenne, że to wszystko jest bez znaczenia? -
Wskazała na jego udręczone ciało.
- Nie wiem - odpowiedział cicho.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, a potem zmrużyła oczy.
- Nie wiesz, ale przelewasz za to krew?
Przeszył ją lodowatym spojrzeniem.
- A za co ty byś przelała krew?
- Za nic - odparła gorąco. - Za nic. Dlaczego miałabym to robić? Za mnie
nikt krwi nie przelewał.
Uniósł kącik ust w szyderczym uśmiechu.
- Więc możemy podać sobie ręce.
- Jak to?
- Za mnie też nikt krwi nie przelewał i nigdy nie przeleje.
Nie widziała w tym sensu.
- Więc po co to wszystko znosisz?
Po raz kolejny uderzyła ją siła emocji, które zalśniły w jego oczach.
- Bo nie chcę być taki jak ojciec. Nie złamię przysięgi. Za nic na świecie.
Miała na ten temat inne zdanie, ale przynajmniej zrozumiała, o co mu chodzi.
- Więc przelewasz krew dla honoru.
- Ja nie mam honoru.
- Więc przelewasz krew za nic.
- Ty też będziesz przelewać krew za nic. Upuściła ręcznik i ze złości
zacisnęła dłonie w pięści.
- Przekręciłeś moje słowa. Nie o to mi chodziło.
- Wiem.
Nie mogąc znieść jego spojrzenia ani wyrzutów własnego sumienia,
ruszyła w stronę drzwi.
- Zaczekaj, Merewyn.
Zatrzymała się i odwróciła do niego.
- O co chodzi?
Rzucił jej ostre spojrzenie, jakby chciał ocenić wartość.
- Czy... - Nie dokończył i wbił wzrok w posadzkę.
- Czy co? - podrzuciła. Znowu spojrzał w jej oczy.
- Czy mogłabyś coś dla mnie zrobić?
Prosił o przysługę. Od setek lat nikt się do niej o to nie zwracał. Tu, w
Camelocie, wydawano jej tylko rozkazy. Przysługi były dla durniów. Varian
musi przecież o tym wiedzieć.
Ale ciekawość zrobiła swoje. Chciała wiedzieć, o co może prosić ktoś taki
jak on.
- Co takiego? - spytała.
- Czy mogłabyś poluzować paski mojego napierśnika? Byłoby mi łatwiej
oddychać. Zawahała się. Wiedziała, że Narishka od wielu dni próbuje pozbawić
go tej zbroi i że jej się nie udało. Varian nie pozwala jej na to i drwi sobie z niej.
- Aż tak mi ufasz?
- Nie. Ale sam nie dam rady tego zrobić, a matki na pewno nie poproszę o
pomoc.
Niewątpliwie miał rację. Gdyby zdjęła z niego tę zbroję, Narishka pewnie
by ją nagrodziła. I to sowicie. Może Uwolniłaby ją wcześniej...
Merewyn postąpiła o krok, a potem się zatrzymała. Zobaczyła w
wyobraźni, jak go obnaża i zostawia bezbronnego wobec dalszych tortur. Byłyby
bezlitosne, a on nie miałby już żadnej ochrony.
Całkiem bezbronny.
Zrób to! Narishka będzie zachwycona.
Zobaczyła siebie taką, jaką była dawno temu, w Mercji... Odzianą w
piękną suknię, otoczoną wielmożami, którzy ubiegali się o jej uśmiech.
Wyobraziła sobie tamten świat. Jego piękno. Barwy. Ciepło. Barwy.
Tu jedyną barwą była czerwień zakrzepłej krwi. I te oczy, płonące
zielenią.
Skrzywiła się na tę myśl. Spojrzała na kałużę krwi u stóp Variana i
znienawidziła się za to, co zamierzała mu zrobić. Wyprostowała się i uniosła
głowę.
- Nie mogę.
Zmarszczył brwi.
- Dlaczego?
Zawahała się na chwilę, a potem po raz pierwszy od wielu stuleci
powiedziała prawdę, wiedząc, że może obrócić się przeciw niej samej.
- Bo pewnie bym ją wtedy całkiem zdjęła - powiedziała i wyszła.
Varian wpatrywał się w drzwi przez długie minuty, a słowa dziewczyny
wciąż dźwięczały mu w uszach.
- A więc rzeczywiście nie należało jej ufać.
Przynajmniej miała dość odwagi, by się do tego przyznać, a poza tym nie
skrzywdziła go, choć mogła. Pierwszy raz w życiu mu się to zdarzyło. Zresztą i
tak nie pozwoliłby jej dotknąć tej zbroi. Chciał się tylko przekonać, co zrobi.
Czy spróbuje ją zdjąć.
Może mimo wszystko nie była mu wroga. A może odgadła, że to tylko
próba, i go przechytrzyła. Nikomu nie ufać do końca. Dobrze o tym wiedział.
Wszyscy którzy kiedyś zdobyli jego zaufanie, wykorzystali je przeciwko niemu.
Wszyscy. Ojciec, Galahad, nawet Merlina.
Właśnie. Zniknął na wiele dni, a nikt z Avalonu nawet nie pofatygował
się, by sprawdzić, co się z nim dzieje. Gdyby chodziło o kogoś innego, Merlina
już dawno uruchomiłaby wszystkich podwójnych agentów, by pomóc rycerzowi
w kłopotach.
Ale dla niego nie zamierzała nikogo narażać.
Właściwie miała rację. Nie chciał mieć długów wobec żadnego z tych
pajaców. Dzień jak co dzień. Kolejne upokorzenie.
Kolejna zadra w tyłku... w plecach... w ramionach... Nawet powieki go
bolały.
Zamknął oczy i zrobił to, co zawsze, gdy życie stawało się za trudne.
Odpłynął w marzenia. Wyobraził sobie spokojne miejsce z dala od świata.
Poczuł delikatny dotyk kobiecej dłoni na policzku. Przedtem nigdy nie
miała twarzy ani postaci. Ale to się zmieniło.
Tym razem miała ciemne, długie aż do pasa loki i piękne bursztynowe
oczy, których spojrzenie mówiło, że zwariował, godząc się na takie cierpienie.
Miała też imię. Imię, któremu nie ufał.
Marzenia również były podstępne. Niejeden już przez nie zginął, ale on
nie był aż tak głupi.
Wziął głęboki oddech, zawezwał magię i z jej pomocą naprawił tyle
wgnieceń w zbroi, ile mógł, zanim zaklęcie znowu odebrało mu siłę i zostawiło
go z niczym.
Jutro pozbędzie się Merewyn i jej dobroci. To będzie pierwszy krok.
Potem odzyska wolność.
Albo przynajmniej umrze.
Rozdział 6
Merewyn chciała uciec jak najdalej, ale gdy dotarła do końca korytarza,
zdała sobie sprawę, że nie ma dokąd. Przed Narishką i jej sługami nie było
ucieczki. Zawsze sprowadzą ją z powrotem. Z Camelotu mógł się wydostać
tylko ktoś obdarzony mocą, magią lub posiadający klucz Merlina - a ona nie
miała niczego.
Mogła tylko uciec do Glastonbury, ale okrutni mieszkańcy tej mieściny z
radością wydaliby ją Narishce.
Jeśli się nie zatrzymasz, Narishka cię pobije.
Zobaczyła w myślach zakrwawione ciało Variana. Potrzebowali go
żywego. Ona nie była w tak szczęśliwym położeniu. Nie była do niczego
potrzebna swojej pani. Za nieposłuszeństwo Narishka po prostu pobije ją na
śmierć.
Gdy znalazła ją leżącą na ziemi po upadku z dachu, którym zakończyła się
jedyna próba ucieczki, oświadczyła, że jeśli Merewyn znowu spróbuje umknąć,
to zrobi sobie ucztę z jej wnętrzności, a potem wskrzesi ją z martwych jako
ghoula.
Krzywiąc się na tę myśl, zawróciła do ohydnej komnaty śmierdzącej krwią
i potem. Zakrzepła krew pokrywała ogniwa łańcucha, którym przykuto Variana
do ściany, i czerniła się u jego stóp. Wiedziała, że nie spał od wielu dni. Nie
mógł usiąść nawet na chwilę, cały czas był na nogach.
Nie skarżył się ani słowem. Po prostu przyjmował kolejne razy jakby na
nie czymś sobie zasłużył.
Gdy się zbliżyła, uniósł głowę i przeszył ją spojrzeniem pełnym takiej
złości, że w końcu dostrzegła jego podobieństwo do matki.
- Wróciłaś - oświadczył sucho. Wskazała gestem tacę u jego stóp.
- Zapomniałam swoich rzeczy.
Uniósł brew z powątpiewaniem. Równie dobrze mógłby nazwać ją
kłamczuchą. Podeszła bliżej, żeby zabrać tacę.
Dopiero gdy się po nią schyliła, odezwał się:
- Wiem, kim jesteś.
Prychnęła z irytacją, słysząc jego złowróżbny szept.
- Pewnie, że wiesz. Powiedziałam ci przecież, jak się nazywam.
- Nie o to chodzi - odparł. - Jesteś tą kaleką, którą uratowałem przed
pobiciem w Glastonbury.
Te słowa, wypowiedziane niemal szeptem, sprawiły, że zamarła bez
ruchu. Nie mogła oddychać ani nawet drgnąć. To musiała być jakaś gra. W jaki
sposób mógłby to odgadnąć? Szybko zdecydowała, że nie da po sobie nic
poznać i w ten sposób wybrnie z pułapki. Pochyliła się i przykryła tacę
ściereczką.
- Nie wiem, o czym mówisz - burknęła i przechyliła głowę, patrząc mu
prosto w zielone, przenikliwe oczy, w których nie było litości ani wybaczenia,
tylko inteligencja i niesamowita moc. Miała wrażenie, że zagląda w jej duszę;
dreszcz przeszedł jej wzdłuż kręgosłupa.
- Oczywiście, że wiesz. Nie jestem głupi, Merewyn. Wystarczyło raz
spojrzeć ci w oczy, żeby odgadnąć, kim jesteś i czego chcesz. Matka zmieniła w
tobie wszystko, z wyjątkiem spojrzenia. Oczy zawsze mówią prawdę.
Gorąco pragnęła je zamknąć, ale nawet nie mrugnęła powiekami.
Postanowiła, że nie da mu tej satysfakcji. Niech myśli, że ją to nie obchodzi.
- Dobrze znam moją matkę, dziewczyno. Pytanie czy ty ją znasz.
Zapominając o tacy, wstała, by zmierzyć się z jego wrogim spojrzeniem.
Nie pozwoli, by ją osądzał. Przecież robi tylko to, co musi, żeby przetrwać w
tym piekle.
- Jak mam to rozumieć?
Zanim odpowiedział, zlizał krople krwi z warg.
- Umowa, którą z nią zawarłaś, by uczyniła cię piękną, nie ma dla niej
żadnego znaczenia. Z pewnością jej nie dotrzymała i bardzo krótko będziesz się
cieszyć swoją urodą. Możesz mi wierzyć. Będzie się rozkoszować chwilą, kiedy
ci ją odbierze, a twój płacz, gdy zobaczysz, co się stało, sprawi jej największą
przyjemność.
Właśnie tego bała się najbardziej. Strach zamknął jej gardło w żelaznym
uścisku, który promieniował na całe ciało. Nie chciała już nigdy być brzydka.
Nie chciała, żeby spluwano na jej widok, żeby z niej drwiono i wyśmiewano jej
wygląd.
Pragnęła, żeby widziano w niej człowieka, nie potwora.
Następne słowa Variana nie przyniosły jej ulgi, tylko podsyciły strach i
wyrzuty sumienia.
- Umrzesz, Merewyn. Co do tego nie ma wątpliwości.
- Narishka mnie przecież nie zabije. - Gdy powiedziała to na głos, nabrała
pewności, że Varian mówi prawdę. Poczuła gorzki smak w ustach.
- Jeśli w to wierzysz, sama siebie okłamujesz.
Pokręciła głową, zmuszając się, by jednak uwierzyć.
- Jestem z nią od tylu stuleci, że poznałam ją lepiej niż ty - odparła.
- Naprawdę? - Zaśmiał się zimno i niewesoło. - No to posłuchaj mojej
wersji wydarzeń. Kazała ci wejść tu i być miłą - Przynieść jedzenie i picie,
otrzeć mi krew żeby zauroczyła mnie twoja uroda i zmiękczyła twoja dobroć.
Masz mi mówić miłe rzeczy i okazywać żebym się do ciebie przywiązał i cię
polubił. Taki plan matka miała od początku, jeszcze zanim zaczęła mnie bić.
Tylko że się przeliczyła. Nie osłabłem w najmniejszym stopniu. Kiedy znudzi
się próbami ściągnięcia zbroi, postawi cię przede mną i przyłoży ci nóż do szyi.
Przyciśnie go tak mocno do twej pięknej skóry, że wypłynie spod niego kropla
krwi. Pewnie zaczniesz płakać, uświadomisz sobie, że twój los spoczywa w
rękach kobiety, której jesteś zupełnie obojętna. Wtedy da mi wybór albo
przyłączę się do niej i do Morgeny, albo będę musiał patrzeć, jak giniesz z jej
ręki.
Merewyn zamarła. Wstrzymała oddech, gdy przygniótł ją sens słów
Variana. Obraz, który odmalował, był bardzo sugestywny. Dosłownie czuła
chłód stali na swojej skórze. Widziała perwersyjny zachwyt w oczach Narishki,
żądającej, by Varian stanął po jej stronie, ujrzenie więźnia przeszyło jej serce. W
jego głosie brzmiała powaga i prawda.
- I wtedy, gdy nadejdzie ta chwila, ja ciebie nie uratuję.
Bezgłośnie krzyknęła z rozpaczy. Nie po to tyle przeszła, by zginąć w tak
okrutny sposób. Nawet Los nie bywa aż tak złośliwy.
- Nie wierzę ci - odparła. Varian stał po stronie dobra. Nie pozwoli na
śmierć niewinnej istoty, jeśli będzie mógł temu zapobiec.
- Uwierz mi, dziewczynko, tak będzie lepiej dla ciebie. - powiedział,
uśmiechając się niewesoło. - Poświęcę twoje życie za tych, którzy strzegą Graala
przed Morgeną. Sam jestem gotów zginąć za swoje przekonania, i w taki sam
sposób poświęcę ciebie. Obiecuję.
Przełknęła ślinę na te ponure słowa. Nawet przez chwilę w nie nie wątpiła.
- Jeśli chcesz żyć i zachować tę urodę, którą wytargowałaś od mojej
matki, musisz uciekać.
W jego ustach zabrzmiało to tak prosto.
- I dokąd mam niby pójść? Tacy jak ja nigdzie się nie ukryją przed twoją
matką. Ma absolutną władzę... Uwięziła nawet ciebie, choć twierdzisz, że znasz
ją tak dobrze. Znajdzie mnie i zabije na miejscu, choćby za to że z mojego
powodu będzie musiała wyjść ze swoich komnat.
- Zatem jesteś zgubiona.
Zacisnęła zęby, walcząc z ogarniającą ją falą beznadziei i gorzkiego żalu.
- Wiem.
To była prawda. Skazała się na potępienie dawno temu, w Mercji, gdy
poszła na spotkanie ze starą wiedźmą mieszkającą w lesie i zapłaciła jej za
wezwanie Adoni, bo chciała uniknąć małżeństwa z mężczyzną, który widział w
niej tylko fizyczne piękno.
Od tego nie było powrotu.
Wpatrując się w udręczonego rycerza, uświadomiła sobie, co się z nią
stało w Camelocie. Magda miała rację; Merewyn przestała być człowiekiem.
Pozwoliła, żeby Narishka wszystko jej odebrała.
Wszystko.
Nawet człowieczeństwo.
Stała się kompletnie bezwartościowa.
No cóż, nigdy nie była silną osobą. W Mercji wszyscy psuli ją i
rozpieszczali. Była próżna i głupia. Młoda dziewczyna, tak zamknięta we
własnym świecie, że wolała porzucić dotychczasowe życie niż wyjść za rycerza,
którego wybrał dla niej ojciec. Marzyła o miłości i szczęściu. I cały czas
wydawało jej się, że jest ich godna.
A teraz w dodatku sprzedała innego człowieka, żeby swój samolubny cel.
Spojrzała na okrwawioną twarz Variana, na przeguby jego dłoni, w które
powrzynały się łańcuchy, kalecząc je boleśnie.
„Czy będziesz mogła kiedykolwiek spokojnie spojrzeć w lustro, wiedząc,
że swoją urodę okupiłaś cudzą krwią?” - przypomniały jej się słowa Magdy,.
Wiedziała, jak brzmi odpowiedź.
Zwiesiła głowę, podniosła tacę z podłogi i ruszyła do drzwi. Odwróciła się
jeszcze, by spojrzeć na Variana. Jego piękne włosy były splątane i zakrwawione.
Twarz zniekształcona sińcami. A jednak pozostał silny pomimo bólu, jaki mu
codziennie zadawano. Wciąż była w nim moc i pewność siebie, choć musiał
umierać ze znużenia. Co za głupiec - walczył jeszcze, a przecież na pewno
wiedział, że nie wygra.
A może... może wiedział coś, o czym Morgena i Narishka nie miały
pojęcia. Być może był potężniejszy od swojej matki.
Myśl goniła myśl, aż w końcu Merewyn błysnęła nadzieja po raz pierwszy
od bardzo dawna.
Nie rób tego, Merewyn. Za nic!
Jednak słowa padły z jej ust, zanim zdążyła je powstrzymać.
- Gdybym cię uwolniła, zabrałbyś mnie stąd ze sobą?
Zaśmiał się gorzko, jakby ten pomysł był dla niego absurdalny, jak dla jej
wewnętrznego głosu.
- Nie zdołasz mnie stąd uwolnić.
Słowa Variana jej nie zniechęciły.
- A gdyby mi się udało?
Popatrzył na nią twardo. Zmroził ją lodowaty wyraz jego oczu.
- Jeśli mnie stąd wyciągniesz, dopilnuję, żeby żaden Adoni nigdy więcej
cię nie dotknął. Nigdy.
- Skąd mam wiedzieć, czy dotrzymasz słowa?
- Przysięgam na duszę samego Artura.
Wypowiedział te słowa z tak głębokim przekonaniem że mu uwierzyła.
- Dobrze. Ufam, że dotrzymasz przysięgi, i wkrótce cię uwolnię.
Patrzył za nią, gdy wychodziła, zostawiając go samego. Wiedział, że nie
powinien pokładać nadziei w jej obietnicy. Co może zrobić marna służąca?
Umrzesz tutaj, pomyślał z goryczą.
Chwycił łańcuchy w dłonie i szarpnął nimi z całej siły. Jego ciało
krzyczało i pulsowało z bólu. Wiedział, że na próżno się wysila. Ale musiał
spróbować. Walka leżała w jego naturze.
Wezbrał w nim gniew, jednak wysiłek wyczerpał jego siły. Zawisł
bezwładnie w łańcuchach.
Zmęczony, ale nie pokonany, zwiesił głowę i zamknął oczy, by przywołać
kojący obraz, który ulżyłby mu w bólu i rozpaczy. Zazwyczaj wyobrażał sobie
niewielką, cichą chatę na szczycie wzgórza, gdzie mógłby siedzieć spokojnie i
czytać. Promienie słońca wlewały się przez otwarte okna, łagodny wiaterek
przynosił zapach wiciokrzewu i śpiewu ptaków.
Dziś jednak ten obraz mu umykał. Zamiast chaty na wzgórzu, przed
oczyma tańczył mu ujmujący uśmiech kobiety, której nie powinien ufać.
Ujmujący uśmiech kobiety, która wytargowała swoją urodę za jego życie...
Merewyn postawiła tacę w niewielkiej alkowie, a potem ukradkiem
ruszyła przez szare, kręte korytarze Camelotu. To, co zamierzała zrobić, było tak
głupie, że sama nie mogła w to uwierzyć. Ale czy miała jakikolwiek wybór?
Varian się nie mylił. Jego matka za nic nie pozwoli jej odejść. Poza tym,
choć z całego serca pragnęła uwierzyć, że jest inaczej, wiedziała w duchu, że
Varian bez wahania by ją poświęcił. Tak jak powiedział.
Pozostała jej tylko jedna szansa, by uratować życie.
Z bijącym sercem zatrzymała się przed wielkimi czarnymi drzwiami, przy
których wyglądała jak karzełek, i zastukała w zimne drewno.
- Wejść - zabrzmiał głęboki męski głos.
Zawahała się przez chwilę, ale szybko przypomniała, że mężczyzna, który
był w tym pomieszczeniu, praktycznie nic nie widział, gdy pozostawał w
ludzkiej postaci. Nie zauważy, że coś zmieniło się w jej wyglądzie.
Z tą myślą otworzyła drzwi i weszła do niewielkiej w której mieszkał
mandragon Blaise. Właśnie odpoczywał przy kominku. Splótł ręce na brzuchu i
wyciągnął nogi przed siebie, jakby drzemał. Był wysoki, i umięśniony. Białe
włosy spływały mu na plecy, do niedawna był osobistym służącym
poprzedniego władcy Camelotu - Kerrigiana.
Rok temu Kerrigan wystąpił przeciwko Morgenie przeszedł na stronę
rycerzy Avalonu. Blaise był z nim tej bitwy, ale udało mu się w końcu uciec.
Wrócił z Camelotu, by powiadomić Morgenę o zdradzie.
Przynajmniej tak brzmiała jego wersja wydarzeń.
Merewyn wiedziała swoje. Mandragon wrócił z zupełnie innych
powodów, niż twierdził. Narishka odebrała jej urodę, ale nie inteligencję ani
intuicję.
- Przepraszam, że przeszkadzam, milordzie.
Przechylił głowę pod dziwnym kątem, jakby przyglądał się
jasnofioletowymi oczyma z różnokolorowymi rozbłyskami. Białe włosy splótł w
długi warkocz, przerzucony przez ramię i sięgający do pasa. Choć twierdził, że
jest albinosem, miał ciemnobrązową cerę i twarz tak przystojną, że wszyscy
Adoni ubiegali się o jego względy przynajmniej na jedną noc. Ona także była
pod wrażeniem jego piękna, ale najbardziej ceniła w nim łagodność i szacunek,
jakie jej okazywał.
- Merewyn?
- Tak, to ja.
- Czy twoja pani czegoś potrzebuje?
Przez te wszystkie stulecia nigdy nie odważyła się wejść do jego komnat z
innego powodu. Zawsze mijali się w drodze, gdy wypełniali polecenia swoich
państwa. Zwykle spotykali się tylko wtedy, gdy Merewyn miała do przekazania
wiadomość od Narishki dla Kerrigana. Dziś to się skończyło. Nikt nie mógł
zagwarantować, że Blaise pomoże Varianowi, ale był jej jedyną nadzieją.
- Nie, sama chciałabym poprosić o przysługę.
Uniósł brwi ze zdziwienia.
- Mnie? O przysługę?
- W tej komnacie nie ma nikogo poza mną i tobą. Co oznacza, że
zwróciłam się do ciebie, prawda?
Wygiął kącik ust w uśmiechu.
- Sarkazm? To coś nowego u ciebie, prawda?
Niespecjalnie. Zawsze taka była, ale zwykle zachowywała swoje uwagi
dla siebie.
- Proszę, mam bardzo niewiele czasu. Jest pewna osoba, która potrzebuje
pomocy. Spoważniał natychmiast i wyprostował się w fotelu.
- Wiesz równie dobrze jak ja, do czego prowadzi udzielanie pomocy w
Camelocie. Zamknęła drzwi i podeszła do niego. Ściszyła głos, by nikt ich nie
podsłuchał.
- Wiem. Ale jeśli nic nie zrobimy, Varian umrze.
Twarz mu skamieniała, jakby chciał ukryć przed nią swoje uczucia.
- Varian? DuFey?
- Tak właśnie.
- A co mnie obchodzi jego życie?
- Wydaje mi się, że jego życie jest dla ciebie niezwykle ważne.
- A to dlaczego? Czemu przychodzisz do mnie i zawracasz mi głowę
człowiekiem, którego wszyscy uważają za ladaco?
Przełknęła ślinę i powiedziała mu prawdę:
- Bo tylko tobie mogę zaufać. Tylko ty, poza Magdą, okazałeś mi choć
trochę dobroci. Dlatego uważam, że możesz mi pomóc. I że to zrobisz.
Odrzucił głowę do tyłu, jakby używał mocy, by ocenić sytuację.
- Skąd mam wiedzieć, że to nie pułapka?
- Nie zdradzam przyjaciół.
Parsknął ironicznie.
- A od kiedy to jestem twoim przyjacielem?
Dotknęła jego lewej łopatki w miejscu, które - jak wiedziała - było dla
niego szczególnie ważne.
- Zawsze tak uważałam. Od wielu długich lat. Natychmiast zrozumiał, o
co jej chodzi, i oczy mu pociemniały.
- Dlaczego chcesz pomóc Varianowi?
- Bo jeśli go uwolnię, pomoże mi uciec.
Blaise zmrużył oczy w taki sposób, że zaczęła się zastanawiać, czy
rzeczywiście ma aż tak słaby wzrok, jak twierdził.
- Tylko dlatego?
Jej ręka zsunęła się z ramienia Blaise'a, gdy pospiesznie skoczył na równe
nogi.
- W takim razie chodźmy, zanim Narishka dowie się, co planujemy, i
usmaży nas żywcem.
Merewyn odetchnęła z ulgą, choć nadal była daleka od celu. Ale
przynajmniej udało jej się zrobić pierwszy krok. Blaise obiecał swą pomoc.
Sytuacja odrobinę się poprawiła.
- Jest w lochach.
Mandragon rzucił jej spojrzenie, które mówiło: coś podobnego... a potem
pochwycił ją za rękę i przeniósł ich oboje do celi Variana. Na szczęście poza
nim nikogo tam nie było.
- Cholera - mruknął Blaise pod nosem, spoglądając na więźnia zezem. -
Choć jestem prawie ślepy, to i tak widzę, że paskudnie się z tobą obeszli.
Varian gwałtownie uniósł głowę. Na jego twarzy pojawiło się
niedowierzanie.
- Co tu robisz?
- Ratuję twój tyłek. A co myślałeś?
Rycerz przeniósł wzrok na Merewyn.
- Przecież powiedziałam, że cię stąd wyciągnę. Skrzywił się na te
zadufane słowa.
- Gdybyś nie zauważyła, nadal jestem przykuty do ściany.
Blaise stanął obok niego. Ujął w ręce solidny łańcuch i spróbował go
rozerwać.
- Czyja magia cię związała?
- Mojej matki.
Teraz to Mandragon skrzywił się z niesmakiem.
- Możesz połączyć swoją moc z moją, żeby to przełamać?
- Nie jestem pewny. Użyła otępiającego zaklęcia, które bardzo osłabia
wszystko, co robię.
Blaise zaklął.
- Nic dziwnego, że tak parszywie wyglądasz.
- Dobra, stary, ty też nie porażasz urodą.
- Możecie się pospieszyć? - syknęła Merewyn. - Widzę, że świetnie się
bawicie, ale mamy tu taki jeden drobny problem, który zmieni się w koszmar,
gdy ktoś nas odkryje.
- Ma rację - przytaknął Varian.
Blaise skrzywił się, a potem ujął w dłoń okowy zapięcie na przegubie
Variana. Dobra. Trzy... dwa... już.
Obaj zamknęli oczy, a Blaise napiął mięśnie, by rozerwać metal.
Nagle z kajdanów strzeliła błyskawica i przeszyła powietrze. Po chwili
metal opadł na posadzkę. Varian zachwiał się i upadłby, gdyby Blaise go nie
podtrzymał.
- W porządku - powiedział i postawił go na nogi. Ujął jego twarz w dłonie
i cicho szepnął w swoim języku: - Asklas gardala varra deya.
Varian syknął i szarpnął się do tyłu, gdy przeszył go ból. W powietrzu
rozległo się brzęczenie, a całe jego ciało zalśniło dziwnym żółtym blaskiem.
Wszystkie rany zasklepiły się i uleczyły w jednej chwili, a zbroja błyszczała jak
nowa. Był zupełnie zdrów.
Westchnął głęboko, z wyraźną ulgą i posłał mandragonowi spojrzenie
pełne wdzięczności.
Blaise poklepał go po ramieniu, a potem chwycił drugi łańcuch.
- Jeszcze raz. Trzy, dwa... już. Okowy pękły. Varian zamknął oczy i potarł
ramiona.
- Dzięki, Blaise.
Merewyn dosłownie poraziła uroda Variana. Od tak dawna patrzyła na
jego okaleczoną twarz, że zupełnie zapomniała, jaki jest przystojny. Czarne
włosy spływały na plecy falą, podkreślając mocną, pięknie rzeźbioną szczękę na
której ciemniał tygodniowy zarost. Blaise zawahał się na moment.
- Wszystko w porządku, V?
Varian skinął głową.
- Jasne. Trochę kręci mi się w głowie po twoim uzdrawianiu.
Mandragon zmarszczył brwi.
- Co oni wyprawiali? Zadawali ci ból, potem zostawiali cię samego, potem
leczyli i znowu bili?
Skinął głową.
Merewyn zadygotała. Do głowy jej nie przyszło takie okrucieństwo.
- Powiedziałeś im coś? - spytał cicho Blaise.
- Niby co? Że jestem idiotą? To chyba już wiedzą, Merewyn o mało się
nie roześmiała, ale nagle zamarła, bo z korytarza dobiegł ją odgłos kroków.
- Ktoś nadchodzi - szepnęła.
- Spadajcie stąd - mruknął Blaise i zniknął z komnaty.
- Blaise! - syknął Varian. Kiedy mandragon nie odpowiedział, wyrzucił z
siebie serię przekleństw.
Merewyn zdziwił jego gniew.
- Nie możesz użyć mocy, żeby nas stąd zabrać?
Szarpnął niewielką złotą bransoletkę, zapiętą na przegubie dłoni.
- Nie w tej chwili. Nic z tego.
Krew odpłynęła jej z twarzy. Zaczęła gorączkowo rozglądać się za jakąś
kryjówką.
- Nic nie znalazła. Komnata była kompletnie pusta. Tylko łańcuchy... i ich
dwoje. Kroki zbliżały się coraz bardziej, aż wreszcie zatrzymały się pod
drzwiami. Przerażona, podniosła wzrok na Variana, który wysunął się do przodu,
ale wyglądał równie bezbronnie, jak ona sama. Był przecież pozbawiony magii.
Czekała ich śmierć.
W zamku zazgrzytał klucz.
Chwyciła Variana za ramię i schowała się za niego, gdy drzwi otworzyły
się powoli.
Rozdział 7
Varian napiął mięśnie, gotów do walki. Drzwi skrzypnęły i stanęły
otworem. Nie zdążył jednak spostrzec, kto i stanął, bo na ułamek sekundy
przedtem komnata pociemniała. Poczuł, że spada w przepaść. Mocniej chwycił
rękę Merewyn, instynktownie starając się ją ochronić. Zamrugał powoli. Znaleźli
się w niewielkiej sypialni gdzieś w zamku. Dziewczyna ściskała jego ramię tak
mocno, że całe ścierpło.
Popatrzył na Blaise'a, który zrobił zdziwioną minę.
- Mało brakowało, co?
Varian westchnął głęboko, a potem wysunął ramię żelaznego uścisku
Merewyn.
- No właśnie. Co się z tobą stało, do diabła?
- Ze mną? To przecież ty jesteś pół-Adoni. Dlaczego nie zabraliście się
stamtąd w tej samej chwili co ja?
Pokazał mu bransoletkę zapiętą na dłoni.
- Nie pamiętasz, co ci powiedziałem? Matka w dalszym ciągu ogranicza
moją moc. Nie mogę przenosić się pomocą magii, jak długo mam to na ręce.
- No to pozbądź się tej ozdóbki albo utnij sobie dłoń.
- Czy to jakiś problem? - spytała Merewyn. - Czy Blaise nie może nas stąd
zabrać?
- Może - odrzekł Varian odruchowo. Wiedział, że mandragon potrafił
przemieszczać się między zamkami.
- Nie mogę - powiedział Blaise w tej samej chwili.
„Nie” - to jedno słowo zadzwoniło Varianowi w uszach. Chętnie udusiłby
tego drania.
- Jak to: nie możesz?
- Nie mogę was stąd zabrać. Nie mam klucza do portalu. Twarz Variana
pociemniała. Żądza mordu błysnęła mu w oczach.
- A gdzie jest twój klucz, Blaise?
- Oddałem go Kerriganowi, bo niektórzy tutejsi mieszkańcy, z twoją
mamusią na czele, zaczęli mieć pewne podejrzenia. Gdyby jakiś szpieg go
znalazł, rozstałbym się z moją łuskowaną skórą na dobre.
- Och, cudownie.
Varianowi zrobiło się niedobrze. Byli w sytuacji bez wyjścia.
- Chyba sobie żartujesz.
Popatrzył na Merewyn, która przyjęła tę wiadomość znacznie spokojniej.
Spytała tylko:
- Czy to znaczy, że nie uda nam się uciec z Camelotu?
- Tak właśnie - odparł Blaise. - Chyba że Varian uwolni swoją moc i nas
stąd zabierze.
- Szkoda, że to było niemożliwe.
Merewyn przyłożyła dłoń do skroni, jakby nagle rozbolała ją głowa.
- To znaczy, że to wszystko było na nic. Zaryzykowałam życie i na nic się
to nie zdało. Narishka mnie zabije.
- Jeszcze nie wszystko stracone - pocieszył ją Varian.
Popatrzyła na niego z morderczym błyskiem w bursztynowych oczach.
Choć nie chciał się do tego przyznawać, płonące z gniewu policzki uczyniły ją
jeszcze bardziej pociągającą. Jej oczy rzucały iskry, a ich spojrzenie przenikało
go do głębi.
- Chyba żartujesz. Nie ma takiego miejsca, gdzie moglibyśmy się ukryć.
Popatrzył przez okienko wychodzące na odległą dolinę.
- Val Sans Retour - powiedział tylko.
Merewyn i Blaise spojrzeli na niego z bezgranicznym zdumieniem.
- Dolina bez powrotu? - Spytała z niedowierzaniem. - Mamy tam iść? Nie
mógł się powstrzymać, żeby się z nią nie podroczyć.
- A masz lepszy pomysł?
Mruknęła coś pod nosem. Wcale nie było to urocze, ale jemu się
podobało.
- Może nie zauważyłeś, młotku, ale nikt, podkreślam, nikt a nikt, jeszcze
nie wrócił z tego przeklętego miejsca. Stąd nazwa.
Blaise założył ramiona na piersi.
- Muszę się z nią zgodzić, Varianie. Popatrzył na niego drwiąco.
- Wcale nie. A poza tym kto wam powiedział, że tam się umiera?
Gdybyście dostali szansę, żeby się stąd zabrać i zamieszkać gdzie indziej,
wrócilibyście tu z własnej woli?
Blaise zastanawiał się przez moment.
- Ma rację - mruknął do Merewyn. Zmierzyła ich gniewnym spojrzeniem.
- To nie zmienia faktu, że wciąż będę tkwiła w tym świecie... razem z
tobą. - Zmierzyła Variana zimnym spojrzeniem. - Nie obraź się, ale wolałabym
zaryzykować spotkanie z twoją mamusią.
Blaise zaśmiał się cicho.
- Oj, zabolała go ta obelga.
Varian zmrużył oczy.
- Oszczędź sobie komentarzy, nie jesteśmy na meczu. Sam potrafię
odpowiedzieć. Nagle rozległ się donośny, ciężki dźwięk dzwonu, od którego
zadygotało powietrze. Blaise osłonił swoje wrażliwe uszy.
- Chyba zauważyli twoje zniknięcie.
Varian skrzywił się mimo woli, gdy dźwięk odbił się echem od ścian.
Dosłownie czuł go w kościach. Pewnie wszystkie gargulce zbudziły się do życia
i pospieszyły na pomoc Morgenie i Narishce. Zaraz ich znajdą.
- Słuchaj, ta dolina kryje jakiś sekret - zwrócił się do Blaise'a. Mandragon
popatrzył na niego jak na głupka.
- Tak, wszyscy o tym wiemy. Morgena ją zaczarowała.
- Nie o to mu chodziło.
- Drugi koniec dochodzi aż do Avalonu. Założę się, że jeśli ktoś tam
dotrze, może przedostać się na drugą stronę, tak samo jak w Glastonbury.
Merewyn zbladła na te słowa.
- Ja tam nie wejdę.
- Ależ wejdziesz. Bariera zatrzymuje tylko zło. A ty nie jesteś zła,
Merewyn. Jesteś tylko głupia.
Tak jak się spodziewał, dzięki jego złośliwości panika opuściła ją w jednej
chwili.
- A jaki ty jesteś w takim razie? - odcięła się natychmiast.
- Zły i głupi, ale kontroluję się na tyle, żeby móc przejść przez barierę i nie
obrócić się w pył.
Puścił do niej oczko i popatrzył na Blaise'a.
- Zabierz nas do wejścia do doliny.
Mandragon nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Ale
to Merewyn zaprotestowała pierwsza:
- A jeśli nie zechcę?
- Wybór należy do ciebie. Ja albo moja matka.
Widać było, że nie podoba jej się ani jedno, ani drugie. Nie wiedział,
dlaczego tak się z nią drażnił - wcale nie leżało to w jego naturze. Po prostu nie
potrafił się temu oprzeć. Westchnęła, zdesperowana.
- Chyba jesteś mniejszym złem.
- Chyba żartujesz - dokuczył jej znowu, po czym zwrócił się do Blaise'a i
powtórzył: - Musisz nas zabrać do wejścia do doliny.
Na twarzy mandragona odmalowało się powątpiewanie.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jeśli nas zobaczą, odkryją, że jestem
podwójnym agentem. Ujawnię się jako współpracownik Merliny. Bez obrazy,
ale zbyt wiele stuleci tkwiłem tu jako szpieg, żeby teraz tak łatwo z tego
zrezygnować.
- Przecież jeżeli odkryją nas w twojej komnacie, i tak się o tym dowiedzą,
nie sądzisz? Chyba nie są aż tak głupi, by uwierzyć, że to Merewyn mnie tu
przyprowadziła. Wiedzą, że sam nie dałbym rady się uwolnić.
- Racja. Ale i tak lepiej by było, gdyby nas nie widzieli podczas ucieczki.
Varian zamknął oczy i przywołał resztkę magii. Niewiele jej pozostało, ale
powinna wystarczyć do stworzenia osłony. Wyszeptał słowa, które uwalniały
oddech i smoków mieszkających niegdyś w Camelocie. Były przodkami
mandragonów. Silną, prymitywną rasą, pozbawioną magicznych umiejętności.
Ich potomkowie posiedli je w wyniku krzyżówek z ludem Fey. Z czasem smoki
wymarły i na świecie pozostały tylko mieszańce, takie jak i: Blaise i jego
towarzysze.
Podobno najstarsze smoki nie zginęły, tylko zasnęły w jaskiniach pod
zamkiem. Jedną z pierwszych sztuczek, których uczono adeptów magii, była
umiejętność budzenia smoków na krótki czas. Właśnie tym zaklęciem posłużył
się teraz Yarian.
Gdy je wyrecytował, spod ziemi uniosły się wielkie kłęby pary -
smoczego oddechu, który spowił otoczenie gęstą mgłą.
- Doskonale - oświadczył Blaise i przybrał smoczą postać.
Varian zmarszczył brwi, zdziwiony, gdy łuski smoka zmieniły barwę z
zielonej na srebrnoczarną.
- Co ty wyprawiasz?
- Na wszelki wypadek postanowiłem wyglądać jak Maddor. Jeśli dobrze
pójdzie, pomyślą, że to on, i go zabiją. W najgorszym razie, będą wiedzieli, że to
nie on, ale nie zgadną, kto jest winny, i w ten sposób ocalę tyłek. Wskakujcie,
dzieciaki.
Varian pomógł Merewyn wsiąść na jego grzbiet, a potem usiadł przed nią.
Czuł obecność dziewczyny, ale przez zbroję nie czuł jej dotyku. I dobrze. Jej
szczupłe ramiona objęły go w pasie. Przytuliła się do jego pleców. Uderzyła go
bladość jej skóry, ale nie tak bardzo jak szorstkość jej zaniedbanych dłoni. Nie
była damą. Była służącą, udręczoną przez jego matkę. Ogarnęło go dziwne
poczucie winy.
Czasami bezgranicznie nienawidził Narishki - i to była właśnie jedna z
tych chwil. Ale teraz miał ważniejsze rzeczy do roboty niż się nad tym
zastanawiać.
- Jesteśmy gotowi - powiedział do Blaise'a.
Mandragon wyskoczył z okna, rozłożył srebrnoczarne skrzydła i pofrunął
nad zdradliwymi wzgórzami. Zanurkował tak stromo, że chłodne powietrze
zaparło Varianowi dech w piersi. Wiatr smagnął go w twarz i rozwiał włosy.
Nigdy specjalnie nie przepadał za tym sposobem podróżowania. Po
pierwsze, mandragony bywały nieprzewidywalne. Po drugie, w czasie lotu jego
bezpieczeństwo zależało od kogoś innego, a ufność nigdy nie należała do jego
mocnych stron. Ale tym razem był zbyt wdzięczny za to, że uwolnił się od bólu,
by zgłaszać jakiekolwiek zastrzeżenia.
Mięśnie Blaise'a naprężały się pod jego nogami, gdy mandragon pędził w
stronę doliny z największą możliwą szybkością.
- Varianie?
Odwrócił głowę, słysząc wołanie Merewyn. Mocniej chwyciła go w pasie.
Gdy popatrzył przez ramię, zobaczył za nimi oddział gargulców nabierających
prędkości. Smoczy oddech nie na wiele się przydał. No cóż, pewnie byli za
wysoko.
- Zauważyli nas! - ostrzegł Blaise'a.
Mandragon obejrzał się, a potem jeszcze bardziej przyspieszył, kierując
się w stronę ośnieżonych gór. Varian westchnął z desperacją. Miecz był
bezużyteczny przeciwko gargulcom... podobnie jak smoczy ogień. Można je
było zabić tylko zaklęciem, którego nie mógł rzucić z powodu bransolety.
Cholera jasna.
- Zwód na lewo, potem unik na prawo i przeleć nad samymi drzewami! -
zawołała Merewyn.
- Co? - zdziwił się Varian.
- Zaufaj mi. Gargulce nie rozróżniają kolorów, tylko ruch. Jeśli Blaise
poleci nad ciemnoszarymi drzewami, jego łuski przestaną być dla nich
widoczne. Wiatr porusza liśćmi, więc gargulce nie będą potrafiły odróżnić
smoczej skóry od lasu.
Varian zmarszczył brwi.
- Naprawdę?
- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. - Blaise zanurkował nad
drzewami dokładnie tak, jak radziła Merewyn. Rzeczywiście, gargulce zwolniły.
Varian uśmiechnął się na widok ich zmieszania.
- Nie wiedziałem o tym.
- Ja też nie - powiedział Blaise chrapliwym smoczym głosem.
- Bo żaden z was nie musiał się przed nimi kryć - szepnęła mu prosto w
ucho. - Bądźcie cicho, bo nas usłyszą.
Varian zrobił, jak prosiła, a Blaise leciał tuż nad drzewami. DuFey
przykrył jej dłoń swoją, zastanawiając się, jak często musiała się kryć przed
gargulcami, skoro nauczyła się tej sprytnej sztuczki.
Jej plan się powiódł, ale już po chwili Varian usłyszał szum skrzydeł.
Tylko jeden rodzaj stworzeń potrafił wydawać taki odgłos.
- Mandragony - westchnął.
W przeciwieństwie do gargulców, doskonale rozróżniały kolory. I
wszystko inne. Nawet Blaise w smoczej postaci miał sokoli wzrok.
Poza tym były nieprawdopodobnie inteligentne i drapieżne.
- Trzymajcie się - warknął Blaise gardłowym, szorstkim tonem.
Ledwie zdążyli zacisnąć dłonie, gdy mandragon plunął ogniem, opuścił
głowę i zapikował w stronę lasu. Varian zaczął mieć złe przeczucia.
Szybko okazało się, że ma rację, bo w chwilę później przebili się przez
gałęzie, które paskudnie ich podrapały. Blaise postanowił wylądować.
Opadli na ziemię z szarpnięciem, które zrzuciło ich oboje ze smoczego
grzbietu. Varian instynktownie osłonił Merewyn, starając się, by uniknęła
potłuczeń. Nie do końca mu się to udało.
Gdy w końcu zatrzymali się na niewielkiej kępie kolczastej szarej trawy,
dziewczyna wylądowała na nim, rozrzucając szeroko nogi; suknia podjechała jej
pod samą talię, a ciemne loki zasłoniły mu twarz. Ostro wciągnął powietrze, gdy
ogarnęła go fala podniecenia, sprawiając ból w kroczu. Raczej nie pomogło mu
spojrzenie na jej zarumienione policzki. Oddychała ciężko i wyglądała
niezmiernie pociągająco z włosami i suknią w nieładzie. Rozchyliła usta.
Chyba odgadła jego myśli, bo natychmiast zsunęła się na ziemię i
obciągnęła suknię, zasłaniając gołe nogi. Jaka szkoda.
Mocno oszołomiony sytuacją, Varian powoli zbierał ziemi, nadsłuchując
smoczych głosów krążących po niebie nad nimi. Wszędzie rozlegały się ich
dźwięczne bojowe zawołania, a strumienie ognia paliły gęste drzewa,
mandragony szukały ich kryjówki.
- Musicie sami dobiec do doliny - chrapliwie mruknął Blaise. Lekko
utykał, ale wciąż zachował postać smoka. Spróbuję odciągnąć ich w innym
kierunku.
- Nie możesz przenieść nas w dolinę tak jak z lochu do swojej komnaty? -
spytała Merewyn.
Varian odpowiedział jej zamiast niego:
- Merewyn, on jest mandragonem, a nie magiem. Bez dodatkowego
wzmocnienia ma zbyt małą moc, żeby przenieść nas oboje i bezpiecznie
postawić w dolinie. Mógłby roznieść nas na kawałki.
Blaise przytaknął skinieniem głowy.
Varian z wdzięcznością pogłaskał go po grzbiecie.
- Dzięki, Blaise.
Smok pochylił głowę, a potem wzniósł się w niebo i skierował w stronę
Camelotu. Varian chciał wyczarować wierzchowca, ale przerwał, pomniał sobie,
że mu się to nie uda. Z wściekłością szarpnął bransoletę, która nawet nie drgnęła.
- Muszę pozbyć się tego draństwa. Merewyn podeszła do niego.
- Przyjrzyjmy się temu.
Jej dotyk był delikatny i lekki jak muśnięcie wiatru albo bo skrzydła
wróżki. Choć miała tak szorstkie dłonie, jej palce były łagodne i miękkie. Te
same palce, które tak czule ocierały mu krew z czoła i podawały wodę oraz
jedzenie odwracając myśli od męczarni, które zadawała mu matka.
Zapragnął skubać je zębami i pieścić językiem. Ciekawe, jak by
smakowała. Jej usta są pewnie jeszcze delikatniejsze...
Uspokój się, Varianie, upomniał się w duchu. Teraz trzeba było się skupić
na tym, co najważniejsze, a nie na kobiecych wdziękach. Ale jego natura Adoni
była zafascynowana jej ciałem. Byli w części inkubami, i to stanowiło
przekleństwo tej rasy. Nie urodził się jeszcze Adoni pozbawiony przemożnego
apetytu seksualnego. Choć Varian starał się trzymać na wodzy tę część swojej
natury, nie zawsze mu się to udawało.
Teraz, pod jej dotykiem, z całej siły powstrzymywał się, by nie pochylić
głowy i nie pocałować tych wilgotnych, słodkich ust.
Marszcząc brwi, Merewyn obracała bransoletę na różne sposoby, aż w
końcu musiała przyznać się do porażki.
- Naprawdę nienawidzę twojej matki.
Cofnęła rękę, sprawiając mu niemal fizyczny ból.
- Jeśli myślisz, że będę jej bronił, to się rozczarujesz. Aktualnie nie
figuruje wysoko na mojej liście ulubionych osób.
Odsunął się od niej, żeby trochę oprzytomnieć.
- Chodźmy, bo w końcu nas tu znajdą.
Merewyn na moment zamknęła oczy i zrobiła krótkie podsumowanie,
zanim ruszyła jego śladem. Dlaczego składała swoje życie w jego ręce? Był
synem jej najgorszej nieprzyjaciółki, a jego reputację okrutnika przyćmiewały
jedynie Narishka i Morgena. Właśnie ścigała ich armia smoków i gargulców,
które zabiją ich bez wahania- to znaczy, konkretnie ją. Jego po prostu pochwycą.
Jestem największą idiotką pod słońcem, stwierdziła.
Ale teraz nie mogła się już wycofać. Kości zostały rzucone i trzeba sobie
jakoś radzić z konsekwencjami, jakiekolwiek by były. Przerażało ją to.
- Jak myślisz, co jest w tej dolinie? - spytała Variana. Przedzierali się
przez gęsty las.
- Pełno sfrustrowanych facetów.
Przewróciła oczami, słysząc zgryźliwe nuty w jego głosie. Wszyscy
wiedzieli, że Morgena zsyła do doliny kochanków, którymi się znudziła.
- Jak sądzisz, dlaczego ona to robi?
- Co konkretnie?
- Zsyła tam swoich partnerów. Dlaczego ich po prostu nie zabije? Zaśmiał
się zimno.
- Jest pokręcona. Pewnie uważa, że to gorsze od śmierci. W dalszym ciągu
wydawało jej się to nielogiczne.
- Czy ona się nie boi, że w końcu znajdą sposób, by opuścić to więzienie i
przyjdą się zemścić?
- Moim zdaniem Morgena niczego się nie boi. Jak myślisz?
- Chyba tak. Ale trochę to aroganckie z jej strony.
Merewyn popatrzyła na Variana, który odsunął z jej gałąź, żeby łatwiej
mogła przejść zarośniętą ścieżkę. Zastanawiał ją ten mężczyzna, z którym
połączył ją los. Dlaczego nie był podobny do matki? I do wszystkich Adoni? W
odróżnieniu od nich, na przekór wszystkim pogłoskom, wcale nie czerpał
przyjemności z zadania cierpienia.
Wręcz przeciwnie, był spokojny i milczący, co nie licowało z aurą mocy,
która go otaczała.
- Czy byłeś jednym z rycerzy, którzy wyruszyli na poszukiwanie Graala? -
spytała.
- Nie.
- Dlaczego?
Wzruszył ramionami i dalej przedzierał się przez las.
- Graala mogą dotykać tylko ludzie o czystym sercu. Wiedziałem, że się
do nich nie zaliczam, więc zostałem z tyłu, żeby chronić tron Artura przed
Mordredem i Morgeną.
To brzmiało sensownie.
- Twój brat Galahad go znalazł, prawda?
Jego twarz na ułamek sekundy znieruchomiała, jakby zmrożona.
Wiedziała, że trafiła w czułe miejsce.
- Galahad podjął się tej misji, ale pierwszy był Parsifal. To on przyniósł
Graala Arturowi.
Merewyn zaparło dech w piersiach, gdy próbowała sobie wyobrazić
chwilę, kiedy po raz pierwszy ujrzeli magiczny kielich. Nie miała pojęcia, jak
wyglądał, ale bardzo chciała to wiedzieć.
- Widziałeś Graala? Nie odpowiedział.
- Varianie?
Był spięty, ale nie rozgniewany.
- Lordowie Avalonu nigdy nie wspominają o Graalu. Jego moc jest zbyt
wielka. Ale jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to nie widziałem samego kielicha,
tylko skrzynkę, w której Parsifal niósł go do stóp tronu Artura.
Wyobrażała sobie oklaski i radość, z jaką witano Parsifala i Galahada
wracających z cennym znaleziskiem. Znała tę opowieść z ust Narishki i innych
mieszkańców Camelotu, bo często czytali opowieści o rycerzach Artura, żeby
potem się z nich naśmiewać.
Wierzyła w te legendy. Na pewno ci wszyscy rycerze byli tacy, jak ich
opisano. Odziani w złoto, uczciwi, pomagający ludziom w potrzebie. Oddani
szlachetnej sprawie. Nie znali okrucieństwa ani złośliwości. Jakże pragnęła
spotkać kogoś takiego. Jeden, jedyny raz.
- Parsifal i Galahad byli naprawdę tacy wspaniali jak mówią?
- To dobrzy, porządni ludzie. - W jego głosie było coś, co zadawało kłam
wypowiedzianym słowom.
- Nie lubisz ich.
- Lubiłem Parsifala o wiele bardziej, zanim dotknął Graala i kielich go
zmienił.
- A swojego brata?
Pochylił się, przechodząc pod gałęzią.
- Musimy się pospieszyć.
Zmarszczyła brwi. Czuła, że wyraźnie się rozzłościł, choć starał się tego
nie okazywać.
- Dlaczego zmieniłeś temat?
Zatrzymał się i posłał jej płonące spojrzenie.
- Nie rozmawiam o mojej rodzinie z obcymi. Bez urazy.
- Jednak o matce rozmawiałeś ze mną bez oporów.
- Dlatego że sama poznałaś ten bezmiar zła. Ale wara ci od pozostałych.
Otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, lecz w tym momencie złapał ją za
ramiona i pchnął na ziemię. Rozzłościło ją to, ale szybko zorientowała się, że
osłania ją ciałem. Nad ich głowami przesunął się wielki cień.
Mandragony znowu krążyły nad nimi.
- Ani słowa - szepnął jej do ucha.
Wdzięczna, że je dostrzegł, zanim ich wypatrzyły, Merewyn wstrzymała
oddech, bojąc się, że mandragony mimo wszystko odkryją ich kryjówkę. Czuła
na sobie ciężar ale nawet nie drgnęła. Przesunął się odrobinę, jakby wyczuł, że
jest jej niewygodnie.
Zmiana pozycji sprawiła, że ogarnęła ją fala dziwnego ciepła. Było w tym
coś niesłychanie intymnego, choć nie okazywali sobie czułości. Spojrzała na
niego, zastanawiając się, jak by to było, gdyby ją pocałował.
Choć była dziewicą, spędziła w Camelocie dość czasu, by poznać
wszystkie możliwe pozycje miłosne. Mieszkańcy zamku nie dbali, czy ktoś im
się przygląda, gdy zaspokajali swoją żądzę. Czasem nawet nie chciało im się
szukać partnera. Pieścili się sami, obleśnie się przy tym uśmiechając, otoczeni
wianuszkiem gapiów.
Kiedyś też tego spróbowała, ale jej zdeformowane ciało napełniało ją taką
samą odrazą jak innych, więc uznała, że albo inni nazbyt te rzeczy chwalą, albo
ona jest zbyt mało doświadczona, by sprawić sobie rozkosz.
Teraz zaczęła się zastanawiać, jak by to było, gdyby jej ciało splotło się z
ciałem Variana. Podobnie jak pozostali Adoni, jest pewnie doświadczonym i
uzdolnionym kochankiem.
Przygryzła wargi i zmusiła się, by się o niego nie ocierać.
Spotkali się wzrokiem i nagle czas się zatrzymał, gdy wpatrywali się w
siebie bez słowa. Zobaczyła głód w przepastnych zielonych oczach. Ciekawe,
czy jej oczy także zdradzały pożądanie. Czy potrafił odczytać jej myśli?
Przesunął się tylko odrobinę. Jego lodowata zbroja otarła się o jej
nabrzmiałe piersi. Jęknęła cicho. Nie była pewna, które z nich bardziej zaskoczył
ten dźwięk. Poczuła żar na policzkach. Varian bez słowa oderwał od niej wzrok i
spojrzał w niebo nad nimi.
Co za wstyd. Niech mnie po prostu znajdą i zabiją.
Nie było to jej jednak dane. Zamiast tego musiała znosić dalsze tortury
jego bliskości.
Zanim zsunął się z niej, nogi jej zdrętwiały od jego ciężaru. Nie skarżyła
się jednak. Trochę jej było szkoda tych wszystkich doznań. Varian pomógł jej
wstać.
Zrobili zaledwie ze dwa kroki, kiedy poczuła bardzo miękki dotyk na
policzku, jakby coś ją pocałowało. Nigdy się z czymś takim nie spotkała.
- Obezwładniające strzałki - mruknął Varian i pociągnął ją pod drzewo.
Zasłonił ją swoim ciałem, gdy te strzałki zaczęły spadać z nieba niczym deszcz.
Było ich takie mnóstwo, że szumiały jak ulewa, przedostając się przez gałęzie i
liście drzew.
Powstrzymała okrzyk, gdy jedna z nich wylądowała ramieniu. Ból zaczął
promieniować aż do nadgarstka, a ręka natychmiast stała się bezwładna. Po kilku
sekundach trucizna opanowała całe ciało, unieruchamiając kompletnie.
Ramiona jej opadły, nogi się pod nią ugięły. Ledwie mogła oddychać.
Miała wrażenie, że wielki ciężar legł na jej piersi, nie pozwalając nawet drgnąć.
Ogarnęła ją panika, że płuca i serce także za chwilę znieruchomieją.
- Spokojnie - odezwał się Varian, biorąc ją w ramiona - Przestań z tym
walczyć i oddychaj normalnie.
Posłuchała go i rzeczywiście poczuła się nieco lepiej.
Szczerze mówiąc, spodziewała się, że Varian zostawi ją i ucieknie. Ona by
się tak zachowała.
Zamiast tego przytulił ją do piersi. Na jego głowie pojawił się hełm, który
całkowicie zasłonił jego twarz przed strzałkami. Wziął Merewyn na ręce, jakby
była czymś cennym, i ruszył przed siebie.
Przedziwnie się czuła, widząc wszystko, co działo się naokoło i nie będąc
w stanie choćby drgnąć. Była całkowicie bezbronna. Nie mogła nawet mówić.
- Nic się nie martw. - Hełm tłumił dźwięk głosu Variana. - Oni tylko
próbują spowolnić naszą ucieczkę.
Tylko próbują? Z jej punktu widzenia całkowicie im udało.
Varian ominął jakieś drzewo, a potem zatrzymał się niespodziewanie.
Dopiero gdy położył ją na ziemi i jej głowa przekręciła się na bok, spostrzegła,
co się stało. Zza drzew obserwował ich krępy, przysadzisty kobold.
Koboldy, jedna z przeklętych ras Fey, były bliżej spowinowacone z
trollami i brakowało im urody typowej dla mieszkańców Camelotu. Te kosmate,
niezgrabne stwory łatwo ulegały nastrojom, więc nigdy nie było wiadomo, czy
okażą się przyjazne, czy wrogie. Najlepiej było ich unikać.
Merewyn nie wiedziała, jakiej płci jest stojąca przed nimi istota. W jej
twarzy lśniły jasne błękitne oczy, które nieruchomo wpatrywały się w Variana.
- Wróg czy przyjaciel? - zapytał jej opiekun.
Kobold oblizał wargi, jakby przyglądał się kawałkowi świeżego mięsa, na
który miał chętkę.
- To zależy - odpowiedział.
- Od czego?
- Od tego, jak wyglądasz bez tego hełmu. Jeśli jesteś dobry, to Rosebold
cię nie skrzywdzi. Ale jeśli nie, to... - Koboldka umilkła nagle, gdy trafiły ją trzy
strzałki naraz. Upadła na ziemię równie bezwładna jak Merewyn.
Nie tracąc czasu, Varian odpasał jej miecz i przypiął go sobie.
- Przykro mi - powiedział tonem, który przeczył jego słowom. - Ale ten
miecz mi się przyda.
Odwrócił się, wziął Merewyn na ręce i ruszył dalej.
- To już niedaleko - uspokoił ją. - Jeszcze jedno wzgórze i staniemy u
wejścia do doliny.
Patrzyła bezradnie na strzałki spadające z nieba. Wszystkie nieszkodliwie
odbijały się od zbroi. Niestety, ona nie miała tyle szczęścia i kilka z nich znowu
ją trafiło. Zdaje się, że przypadła mi rola poduszeczki do szpilek, pomyślała.
Zaniepokoiło ją, że zaczęła się ślinić.
Może to znowu klątwa!
To byłoby koszmarne. Ale Varian nic nie mówił na temat jej wyglądu, był
zbyt skupiony na tym, by uratować ich od śmierci. W jego oczach nie było
drwiny, gdy od czasu do czasu patrzył na nią, by się upewnić, że wciąż oddycha.
W całej tej sytuacji była tylko jedna korzystna rzecz: mandragony wciąż
unosiły się w powietrzu, choć nie wiadomo było, dlaczego właściwie nie
wylądowały.
Niestety, szybko się to zmieniło, gdy wspięli się na wzgórze. Przed nimi
rozciągała się otwarta łąka, która oddzielała las od doliny.
Już samo to nie wróżyło za dobrze. Co gorsza, dolinę otaczała fosa z
czarną, spienioną wodą. Najgorszy był jednak widok piętnastu mandragonów,
które krążyły nad łąką, jakby odgadły plany Variana.
Rycerz zatrzymał się, oceniając szerokość otwartego terenu i głębię wody,
która wściekle biła o ostre szare skały. Nigdy przedtem nie widział Val Sans
Retour. Teraz już wiedział, dlaczego nikt z niej nigdy nie wracał. Mieli
niewielkie szanse, by tam dotrzeć i nie zginąć po drodze, ale czy był jakiś
wybór? Zarówno Camelot, jak i Glastonbury oznaczały dla nich pewną śmierć.
W dolinie śmierć była jedynie wysoce prawdopodobna.
Zdyszany po biegu, czuł, jak pot spływa mu po plecach i twarzy. Mięśnie
pulsowały od dźwigania Merewyn. Choć była drobna, jego siły jeszcze nie
całkiem powróciły. Blaise wprawdzie uleczył rany, ale znużenie pozostało.
Varian od niezliczonych dni nie miał okazji, by usiąść i odpocząć.
Teraz wyczerpanie dopadło go z całą mocą. Pragnął tylko znaleźć ciche,
spokojne miejsce, by wyspać się i pozbyć bólu głowy i całego ciała.
Popatrzył na Merewyn, zastanawiając się, czy nie powinien jej zostawić
na pastwę mandragonów. Może bez obciążenia udałoby mu się dobiec do fosy...
„Walczymy w imię tych, którzy są bezradni. Dlatego że sami jesteśmy
silni, stajemy po stronie słabych” - przypomniały mu się słowa Artura. Król na
każdym kroku wbijał mu do głowy takie morały.
Merewyn zaufała mu przecież, gdy obiecał, że będzie bezpieczna.
Naraziła się na okrucieństwo jego matki, by go uwolnić. Wyglądało na to, że na
próżno. Myśl, Varianie, myśl...
Byli tak blisko, że niemal czuł smak wolności. Och, gdyby miał swoją
magię... Bez trudu przywołałby osłonę albo tarczę. Do diaska, w jednej chwili
przeniósłby ich do doliny albo jeszcze lepiej - do samego Avalonu. Tylko że
magia zawiodła...
Nagle usłyszał z tyłu huk i trzaski. To gargulce przeczesywały zarośla. Z
każdą sekundą były coraz bliżej. Podniósł wzrok w górę. Smoki czujnie
wpatrywały się w łąkę, czekając, aż wybiegnie z ukrycia i ruszy ku dolinie.
Nie mógł się cofnąć.
Nie mógł ruszyć naprzód.
Co mu pozostało?
- Aleśmy się wpakowali.
Merewyn dostrzegła przez szparę w hełmie panikę w jego oczach i
usłyszała przerażony szept. Musiała przyznać, że Varian nie opuścił jej w
potrzebie. To nie jego wina, że znaleźli się w tak beznadziejnej sytuacji.
Przynajmniej próbował. Nikt inny nie zrobił dla niej aż tak wiele.
Rzucił jej życzliwe spojrzenie, a potem odezwał się znowu:
- Nie wiem jak ty, leśny duszku, ale ja nie poddam im się tak łatwo.
Zamierzam walczyć do końca, a ponieważ ty nie możesz się ruszać ani mówić,
zrobisz to, co ja, niezależnie od tego, czy tego chcesz, czy nie.
Jaka szkoda, że nie może mu powiedzieć, ile dla niej znaczą te słowa.
Oczy zaszły jej łzami na myśl, że ten mężczyzna naprawdę nie zamierza
porzucić jej w tak trudnej sytuacji.
- Jeśli znasz jakieś modlitwy, to teraz jest dobry moment, żeby zacząć je
odmawiać. Objął ją mocniej i wyskoczył pędem na łąkę.
Wściekłe smocze głosy rozdarły ciszę. Głowa Merewyn opadła do tyłu,
więc dobrze widziała mandragony, które utworzyły nad nimi krąg, buchnęły
płomieniem z nozdrzy i jeden po drugim zaczęły pikować.
Varian uskakiwał, zmieniał kierunek i biegł przed siebie. Wciąż trzymał ją
mocno w ramionach.
Widziała, jak dwa smoki naraz nadlatują od tyłu. Rozpaczliwie pragnęła
ostrzec Variana, który ich nie słyszał, ale nie była w stanie wydobyć głosu z
obezwładnionego ciała. Mogła tylko z przerażeniem obserwować, jak zbliżały
się coraz prędzej z wysuniętymi zabójczymi szponami i szaleńczym błyskiem
zwycięstwa w oczach.
Ścigały się, który dopadnie ich pierwszy. Oba były szarosrebrne, a ich
lśniące łuski rzucały odblaski w szarym świetle, gdy przepychały się nad swoim
łupem.
Varian, jakby je wyczuł, pochylił się i uniknął szponów pierwszego z nich,
rzucając się na ziemię. Ale zanim zdążył złapać ją mocniej i wstać, pazury
drugiego smoka zacisnęły się na nich obojgu.
Rozdział 8
Varian warknął, bezskutecznie starając się dobyć miecza, który miał u
pasa.
- Przestań się ze mną siłować.
Zamarł na dźwięk chrapliwego, smoczego głosu Blaise. Nie spodziewał
się go usłyszeć.
- Myślałem, że nas zostawiłeś.
- Jak widać, głupota jest zaraźliwa.
Ledwie Blaise zdążył wypowiedzieć te słowa, pozostałe mandragony
zaatakowały.
Smok podciągnął szpony, osłonił ich swoim wielkim ciałem i szybując,
przekroczył czarną wodę. Varian miał nadzieję, że bezpiecznie przelecą na drugi
koniec doliny, ale odebrało mu ją paskudne przekleństwo Blaise. W sekundę
później spadli na przeciwległy brzeg fosy.
Varian także zaklął, bo zbroja wbiła mu się w ciało. Leżał obok Blaise'a i
Merewyn, patrząc, jak mandragony kołują po drugiej stronie fosy. Co dziwne,
żaden z nich nie przeleciał nad nią, by ich zaatakować.
Zdumiewające.
Przetoczył się na brzuch i zauważył kwaśno:
- Wiesz, stary, mogłeś nam zafundować łagodniejsze lądowanie.
Mandragon przyjął ludzką postać. Był całkiem nagi. Nagle Varian
dostrzegł, że Blaise poranił się podczas upadku. Z nosa i ust buchała mu krew.
Jęknął, jakby był co najmniej tak obolały jak Varian. Z lewej strony klatki
piersiowej i na lewym udzie już tworzyły się ogromne sińce.
Varian ściągnął hełm z głowy i szybko ukląkł nad mandragonem, żeby
zbadać jego rany. Blaise przywołał odzież na swoje ciało i przycisnął rękę do
piersi.
- Co z tobą, stary?
Mandragon zakasłał i skrzywił się paskudnie.
- To tylko powierzchowna rana - powiedział głosem Czarnego Rycerza z
Montty Pythona i świętego Graala.
- Wcale nie jesteś zabawny - odparł Varian, przewracając oczami, i
podszedł do Merewyn, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje.
- Nawet nie próbuję. - Blaise powoli podniósł się ziemi, a potem otarł
zakrwawioną twarz wierzchem dłoni.
Varian szybko przesunął palcami po ciele Merewyn, ale nie wyczuł
żadnego złamania. Wyczuł natomiast miękkie, ciepłe krągłości, które rozpaliły
mu ogień we krwi i przywiodły na myśl obraz nagiego kobiecego ciała,
splątanego z jego własnym. Jej policzki zabarwił ciemny rumieniec, jakby
odgadła jego myśli. Poczuł, że i jego pali twarz.
Zarumienił się? On?
Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek w życiu się zarumienił, a już
na pewno nie z powodu dotknięcia kobiecego ciała. W tych sprawach zawsze był
pewny siebie i spokojny. Co się z nim, do diabła, stało?
- Co z nią? - spytał Blaise, odrywając go od głupich myśli.
- Wszystko w porządku. To strzałki oszałamiające. Mandragon pokręcił
głową.
- Durne smoki. Wstydu nie mają. Próbowałem je odciągnąć w stronę
Glastonbury, ale nie dały się nabrać. Zawróciły i w końcu was znalazły.
Varian zmierzył go wzrokiem.
- Dlaczego wróciłeś?
Odpowiedziało mu nonszalanckie wzruszenie ramionami. Pomagając mu,
Blaise podpisał na siebie wyrok śmierci. Zamknął sobie drogę do Camelotu.
Gdyby próbował wrócić, słudzy Morgeny zaatakowaliby go bez wahania.
- Wyszło mi, że beze mnie nie macie żadnych szans.
Varian poczuł dziwne kłucie w dołku, gdy ogarnęła go fala nieznanych
uczuć. Był tak nieprzyzwyczajony do dobroci... a tu nagle i Merewyn, i Blaise
okazują mu ją na wyprzódki. Naprawdę nie wiedział, jak na to zareagować.
„Dziękuję” wydało mu się całkiem nieprzystające, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że
oboje zaryzykowali życie, żeby mu pomóc w ucieczce.
Zrobił więc to, co wychodziło mu najlepiej.
- Wiesz, że mogłeś nas przenieść na drugi koniec doliny i dopiero tam
zostawić - mruknął z urazą w głosie.
Blaise prychnął ironicznie.
- Chyba sobie żartujesz. - Wskazał na mandragony, które wciąż kołowały
na niebie, nie przekraczając fosy.
- Żaden smok nie może latać nad tym miejscem. Teraz już wiem dlaczego.
Uderzyłem w coś twardego jak skała. Właśnie dlatego wszyscy spadliśmy na
ziemię.
- Jak to?
Blaise wskazał na pozostałe mandragony, które nawet nie próbowały
przelecieć nad dolinę.
- Coś tu jest. Nikt nie wie co. Według popularnych podań zgromadziły się
tu resztki magii, dzięki której powstało to więzienie. Ja jednak uważam, że ktoś
celowo stworzył blokadę, żeby nie pozwolić uciec mieszkańcom tej doliny.
Wydając odgłos pełen niesmaku, dodał:
- Przeniósłbym was gdzie indziej, ale nie w tym tłumie smoków i
gargulców. Jestem dobry, jednak w tym wypadku ilość przebija jakość.
Łyknęliby nas w kilka minut.
Varian bez słowa obserwował, jak mandragony i gargulce zawracają do
zamku, choć ich łup leżał zaledwie kilkaset metrów do nich. Przypominał sobie
mętnie, dlaczego powstała ta dolina. Choć Morgena temu zaprzeczała, to miejsce
miało być jej więzieniem. Udało jej się jednak wymknąć z pułapki, jaką zastawił
na nią Emrys Penmerlin, i od tej pory zsyłała tu za karę wszystkich, którzy jej się
narazili.
Popatrzył na Blaise'a.
- Kiedy odlecą, możesz nas stąd zabrać, albo przynajmniej zmienić się w
smoka i przeskoczyć z powrotem przez fosę.
- Tak ci się wydaje, chłopczyku?
- Co chcesz przez to powiedzieć? Blaise wstał z ziemi.
- Nie przyjąłem ludzkiej postaci z wyboru, V. Coś kazało mi się
przemienić i że tak powiem, ukryć swoje talenty. Udało mi się przywołać odzież,
ale nie mogę zmielić postaci. Cokolwiek to jest, zablokowało ten rodzaj magii V.
Świetnie. Co teraz? Obaj tracą magię z taką szybkością, że rano obudzą
się jako zwykli ludzie. Przerażająca myśl, tym bardziej że nie wiedzieli, co ich
czeka w tym miejscu. Miło byłoby zachować choć odrobinę mocy, by w razie
potrzeby się obronić. Varian westchnął i wziął Merewyn na ręce.
- Pewnie żałujesz, że nie pozostawiłaś mnie w łańcuch przykutego do
ścian lochu.
- Wcale nie - odezwała się niewyraźnie. - Dziękuję ci.
Jej wdzięczność była zaskoczeniem. Osobiście, będąc na jej miejscu,
przeklinałby siebie za to, że tak pokpił sprawę. Jego zdaniem, miała prawo
zwymyślać go od najgorszych. Pochylił głowę i podszedł do Blaise'a, który stał
na skraju fosy.
- Co teraz?
Mandragon wzruszył ramionami, rozglądając się po czarno-srebrnym
krajobrazie.
- Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak przeprowadzić nasz
początkowy plan: przedostać się na przeciwległy kraniec doliny.
Gdy Varian ruszył w stronę lasu, Blaise pochylił się, podniósł niewielki
skalny odłamek i rzucił go w stronę fosy.
Tuż przed jej brzegiem kamień odbił się od czegoś, przyspieszył i o mało
nie roztrzaskał mu głowy. Blaise przykucnął. Varian niosący Merewyn też
musiał się uchylić.
- Może byś się trochę zastanowił? - rzucił gniewnie. - Kiedy trzymam
kogoś na rękach nie jestem tak szybki jak zwykle.
- Przepraszam. Ale to mnie naprawdę niepokoiło i musiałem się upewnić.
Nie damy rady przedostać się tam, skąd przyszliśmy. Oby po drugiej stronie nie
było takiej samej osłony.
Diabelnie słuszna uwaga. Jeśli to pole otaczało dolinę ze wszystkich stron,
znaleźli się w pułapce, załatwieni na dobre. Co za ironia.
Największe marzenie Morgeny nigdy by się wtedy nie spełniło. I dobrze
jej tak. Tylko że on nie miałby z tego żadnej korzyści.
Popatrzył na pokrzywione, czarne i bezlistne korony drzew. Ciągnęły się
całymi kilometrami, oplątane kolczastymi, równie czarnymi powojami. Pnie
drzew i gałęzie krzewów obrósł czarny mech i porosty, wśród których wiodła
prawie niewidoczna ścieżka. Trawa pod ich stopami miała obrzydliwą szarą
barwę, pasującą do zachmurzonego nieba. Zbierało się na deszcz.
Według legend dolina miała być wiecznie zielona i żyzna... Akurat.
W rzeczywistości wyglądała jeszcze bardziej niegościnnie niż Camelot, co
wiele mówiło, jeśli wziąć pod uwagę, jak okropny był ten zamek.
- Naprawdę sam wpadłem na ten pomysł?
- Aha - przytaknął Blaise.
- A wy okazaliście się na tyle głupi, by mnie posłuchać? Jestem idiotą.
- Nie będę się spierał - odparł mandragon ze złośliwym uśmieszkiem.
- Tylko dlatego, że sam jesteś jeszcze większym idiotą niż ja. Przecież
przyszedłeś tu za mną.
Mandragon pokręcił głową i wskazał gestem Merewyn.
- Może teraz ja ją poniosę. Musisz być zmęczony, a nie jestem pewny, czy
dam radę cię uzdrowić. Moja magia bardzo dziwnie tu się zachowuje.
Nie wiedzieć czemu, Varian się zawahał. Bolało go całe ciało, a jednak nie
chciał jej oddać. Czerpał dziwną otuchę z jej bliskości. To było śmieszne. Musiał
przecież lak najlepiej wypocząć.
- Masz coś przeciwko? - spytał dziewczynę.
- Nie. - Trucizna zawarta w strzałkach wciąż działała, bo ledwie można
było zrozumieć Merewyn. Ale przynajmniej odzyskała głos.
Varian zmusił się, by oddać ją Blaise'owi, a potem przez chwilę cieszył się
swobodą ruchów. Do niedawna nie mógł bez bólu wykonać nawet tak prostych
gestów, jak rozprostowanie ramion i zrobienie paru kroków przed siebie.
Podnosząc hełm z ziemi, zatrzymał się na moment. Blaise ruszył właśnie
w głąb doliny ciemną wąską ścieżką. Trzymał Merewyn w ramionach i mówił
coś do niej. Najpewniej jakieś słowa pocieszenia i otuchy, za które podziękowała
mu z uśmiechem. Zachowywali się jak starzy przyjaciele.
Zazdrość przeszyła go boleśnie, bez ostrzeżenia. Chciał podbiec do
mandragona i odebrać mu dziewczynę, tylko że najchętniej by go najpierw zabił
za to, że popatrzyła na niego takim ciepłym wzrokiem.
Głupie, prawda? Ale naprawdę tak się czuł. Chciał, żeby to do niego się
tak uśmiechała.
Próbując oderwać się od tych myśli, przyspieszył i dopędził ich po kilku
krokach.
- Jak długa jest według ciebie ta dolina? - zapytał Blaise'a.
- Nie mam pojęcia. Jak ci mówiłem, żaden smok nie może nad nią
przelecieć i według mojej wiedzy zawsze tak było. Nikt stąd jeszcze nie wrócił.
Popatrzył na czarne drzewa i kolczaste zarośla.
- Pewnie wszyscy poumierali - dodał. Varian pokręcił głową.
- Nie wierzę. Niektórzy z nich byli zbyt podli, żeby zginąć tak łatwo. Co
oznacza, że prawdopodobnie gdzieś się tu ukrywają i w dodatku są ciężko
wkurzeni.
- Och, jaka radość to słyszeć. - W głosie Blaise'a brzmiał czysty sarkazm. -
Nie mogę się już doczekać spotkania.
- Ja tam bym się nie przejmował. Na pewno się stąd wydostaniemy, idę o
zakład.
- Bo ty też jesteś zbyt podły, by zginąć.
Blaise roześmiał się na ten nieoczekiwany komentarz Merewyn. Szczerze
mówiąc, jego też to trochę rozbawiło.
- Wiesz co, jak na kobietę, która nie potrafi chodzić, jesteś okropnie
pyskata. Na twoim miejscu byłbym dla nas milszy.
- Założę się, że nie.
Varian uśmiechnął się mimo woli. Znowu miała rację. Nieczęsto bywał
miły. Jego specjalnością były raczej obelgi, sarkazm i podłe złośliwe
komentarze. Grzeczność rzadko kiedy wydawała mu się rozsądnym
rozwiązaniem. Powodowała tylko, że wszyscy snuli intrygi za twoimi plecami,
co w efekcie tylko pogarszało sytuację. Lepiej okazywać pogardę. W ten sposób,
chwili zdrady od razu było wiadomo, dlaczego tak się stało. Poza tym, człowiek
musiał się wtedy dobrze pilnować. I oszczędzał sobie rozmyślań, dlaczego ktoś
dźgnął w żebra, chociaż zrobiło się dla tej osoby tyle dobrego. Pomóż komuś, a
zrobisz sobie wroga.
Doskonale wiedział, dlaczego ludzie go zdradzają. Zawsze był draniem i
po każdym spodziewał się takiej samej podłości. Więc zdrada i napaści nigdy nie
były dla niego zaskoczeniem. Taka była kolej rzeczy. Przyjaźń czyniła
człowieka bezbronnym i wystawiała go na atak.
Nawet teraz zastanawiał się w duchu, w jaki sposób Blaise i Merewyn
wykorzystają jego chwilową słabość przeciwko niemu. Kiedy zaatakują, żądni
zemsty. Schylił się pod gałęzią, a potem odciągnął ją na bok, by mogli przejść.
Nagle poczuł gęsią skórkę na karku. Ktoś ich obserwował...
Blaise odchrząknął, sygnalizując, że też to poczuł, Merewyn pochwyciła
jego spojrzenie z miną, która dawała doskonałe świadectwo jej intuicji. A więc
wszyscy wyczuli czyjąś obecność.
Nie wiadomo, kto i co kryło się w tej dolinie. Czy miało to być jedynie
więzienie dla Morgeny, czy też ten, kto je stworzył, zaludnił to miejsce innymi
drapieżnymi istotami, które miały się nad nią znęcać?
Nie wspominając o tym, że magia pozostawiona w zamknięciu potrafiła
ulegać paskudnym deformacjom. Po tych wszystkich wiekach mogła stworzyć
przedziwne istoty. Morgena wygnała tu mnóstwo Adoni i innych Fey. Za
każdym razem, gdy używali mocy, by znaleźć drogę ucieczki, ich czary mogły
sięgać aż do podziemnych wymiarów i tworzyć nowe potwory albo wpuszczać
do tego świata jakieś straszliwe tamtejsze kreatury.
Być może któraś z nich ich teraz obserwuje, planując dla nowo przybyłych
śmierć w męczarniach.
Z dłonią na rękojeści miecza, czujnie wypatrywał ruchów w ponurej
gęstwinie otaczającego ich lasu. Wyczekiwał jakiegokolwiek dźwięku albo
zapachu, który ujawniłby kryjówkę obserwatora i dał im choć odrobinę
przewagi.
Zamarł, słysząc lekkie trzaśnięcie. Bez ostrzeżenia kilka pobliskich drzew
stanęło w płomieniach, włącznie z gałęzią, którą trzymał w dłoni. Zaklął z bólu i
puścił ją swobodnie. Blaise upadł na ziemię z Merewyn w ramionach. W tym
samym momencie Varian dobył miecza. Choć ręka piekła go żywym ogniem,
obrócił się naokoło, szukając źródła płomieni.
Nie znalazł niczego.
Zupełnie niczego.
Kilka kolejnych drzew stanęło w ogniu.
- To chyba ognioświerki.
Popatrzył na Blaise'a, który opierał się na łokciach i przyglądał płonącemu
drzewu.
- Co takiego?
- To drzewa - mandragon wskazał je ruchem ręki - ognioświerki.
Pamiętasz? Emrys dał jednego Arturowi w dzień świętego Michała. Byłeś już
wtedy w Camelocie.
Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie ten dzień. Od wielu stuleci
nie widział takiego drzewa. Morgena ścięła je natychmiast po zdobyciu
Camelotu. Dawno Emrys przywiózł sadzonkę, którą wykopał w Annwyn -
podziemnej krainie, gdzie mieszkało wielu dawnych bogów, którzy opuścili
świat ludzi.
Rzeczywiście, tak jak tutejsze drzewa, tamta sadzonka miała czarną korę i
kolczaste, czarnosrebrne liście. Emrys powiedział, że drzewa te stworzono, by
były źródłem światła w ciemności. Symbolizowały dobroczynną godność i
odrodzenie. Dlatego dał jedno z nich Arturowi. Wierzył, że ich ogień oczyszcza
duszę i że każdy, kto przy nim stanie, będzie mógł odpokutować przeszłość i
zacząć życie na nowo.
Varian dowiedział się o tym dopiero później, ale już w dzieciństwie był
zafascynowany tym drzewem. Wpatrywał się w nie godzinami, szukając źródła
pomarańczo- płomienia. Nawet Merlina nie potrafiła sensownie wytłumaczyć,
skąd on się brał.
Gdy odsunął się od drzewa, poczuł chłodny dotyk na szyi. Dotyk, który
był szeptem. Delikatnym i spokojnym. Jakby pieściła go kobieta z ludu Fey...
- Dlaczego tu przyszliście? - padło delikatne pytanie. Ale ten, kto je
wypowiedział, pozostał niewidzialny.
Mimo to Varian natychmiast poznał ten głos. Tylko jedna istota miała taki
dotyk. - Szukamy schronienia, mateczko Sylfido.
Drzewo znowu strzeliło płomieniem, który tańczył się kilka metrów nad
nimi. Varian podniósł wzrok. Ogień utworzył postać pięknej młodej kobiety.
Całe jej ciało, rysy twarzy, rozwiana suknia i kończyny były z płomieni.
Spoglądała na nich z góry, a ogniste włosy tańczyły wokół jej głowy.
Gdy usłyszała odpowiedź Variana, na jej twarzy pojawił się gniew.
- Schronienia? Od kiedy syn Adoni szuka czegokolwiek poza przemocą i
zamętem? - Zwróciła płomienny wzrok na Blaise'a. Z ciekawością przechyliła
głowę.
- Jesteś synem Emrysa Penmerlina?
- Tak, pani.
Jej gniew jeszcze się nasilił. Płomienie buchnęły mocniej i stały się tak
gorące, że Varian zaczął się pocić.
- Dlaczego wszedłeś do mojej doliny, mandragonie, choć nikt z twojego
ludu tu nie zagląda?
- Jestem przyjacielem tego Adoni.
Varian musiał się pohamować, by nie okazać zaskoczenia jego słowami.
Choć znali się od stuleci, nigdy nie łączyła ich przyjaźń. Wygięła usta.
- Choć twoje poświęcenie jest godne podziwu, Emrys nie jest
przyjacielem świerkowych Sylfów z tej doliny. Zabić ich!
- Świetna decyzja, Blaise - syknął Varian, gdy drzewa wokół nich zaczęły
strzelać ogniem. Nic dziwnego, że gardził przyjaźnią.
Jak widać, z jej powodu ludzie pakują się w takie kłopoty. Drzewa zaczęły
strzelać w nich kulami ognia. Musiał się przed nimi uchylać. Blaise klął jak
szewc, rozpaczliwie uskakując przed pociskami i osłaniając przed nimi
Merewyn.
- Cofam wszystko. Nie mam ojca. Przysięgam!
- Potwierdzam. To bękart w każdym calu - mruknął Varian. Kiedy drzewa
nie zaprzestały ataku, warknął w stronę mandragona: - Musiałeś powiedzieć
prawdę, co? Nie wiesz, że nie należy udzielać odpowiedzi, nie znając motywów
pytającego? - Rozbijał kule mieczem, starając się osłaniać odwrót Blaise'a.
- Ty też jej się nie spodobałeś.
Z pobliskiego drzewa strzeliło pnącze, podcinając mu nogi. Upadł na
ziemię razem z Merewyn. Varian stanął między nimi a drzewem, które bez
przerwy pluło ogniem. Udawało mu się rozbijać ogniste kule, ale powietrze
powoli stawało się coraz gorętsze.
- Uciekaj, Blaise! - wykrzyknął. - I zabierz stąd Merewyn Blaise skinął
głową i podpełzł do niej pod ogniem.
- Stać!
Kule przestały nadlatywać. Obaj zamarli bez ruchu.
Ognista kobieta pojawiła się po raz kolejny i posłała im nieżyczliwe
spojrzenie.
- Co tu robisz?
- Pełzam sobie - odparł Blaise.
- Nie ty - przerwała mu niecierpliwie, spoglądając na Variana. - Dlaczego
ochraniasz tę kobietę?
Ciekawe, co jej odpowiedzieć, żeby przestała się czepiać Czy ona myśli,
że ma do czynienia z kompletnym głupkiem?
- Co chcesz wiedzieć?
Strzeliła w niego kulą, ale uchylił się zgrabnie. A przynajmniej tak mu się
wydawało. Zamiast odlecieć, kula zawróciła i zbiła go z nóg. Próbował wstać,
lecz kolejna przyszpiliła go do ziemi i przytrzymała na plecach. Ogień płonął na
jego zbroi, choć nie palił ani nie piekł. Po prostu nie pozwalał mu się ruszyć z
miejsca.
- Dlaczego oni cię chronią? - spytała Merewyn.
- Bo mi to obiecali, milady. Uciekamy przed Morgeną i jej armią.
- Obietnice Adoni są bezwartościowe. - Sylfida splunęła w jej stronę.
Merewyn pokręciła głową.
- Varian jest inny, jak sama się przekonałaś. Ochraniał mnie tak, jak
obiecał, choć korzystniej dla niego byłoby mnie zostawić.
Ogień zamigotał na jego piersi. Po chwili płomień otoczył go i postawił na
nogi. To samo stało się z Merewyn i Blaise'em. Tyle że w przypadku Merewyn
otoczył całą jej postać. Nie czuła jednak gorąca.
Sylfida opuściła się z wierzchołków drzew na ziemię i podeszła bliżej.
Przesunęła wzrokiem po Blaisie, a potem wbiła spojrzenie w Variana.
- Słuchajcie, mężczyźni, zawdzięczacie życie tej kobiecie. Lepiej,
żebyście o tym pamiętali.
- Każdy mężczyzna zawdzięcza życie kobiecie - odparł Blaise ze
szczerością w głosie. - Każdego z nas urodziła matka.
Sylfida z aprobatą skinęła głową.
- Tylko mądrzy ludzie o tym pamiętają - stwierdziła i wskazała
podbródkiem ścieżkę w głąb doliny.
- Idźcie w spokoju i wystrzegajcie się martwej wody. Zniknęła, zanim
Varian zdążył spytać ją o co chodzi.
Ogień wokół Merewyn zgasł całkiem. Ku jego zdumieniu, dziewczyna
pozostała na nogach.
Podniósł miecz i włożył go do pochwy. Podszedł do niej.
- Możesz chodzić? - zapytał.
Wzięła głęboki oddech, czując, że niepewność zaczyna ustępować.
- Nogi mi się trochę trzęsą, ale chyba dam radę się na nich utrzymać.
Zdaje mi się, że mnie uleczyła.
Wtedy Varian zrobił coś, co zdumiało ją jeszcze bardziej, niż gdy wziął ją
na ręce. Podał jej ramię. Nie zastawiając się, wsunęła w nie dłoń. Przykrył ją
swoją mocną, pokrytą odciskami ręką. Fala gorąca przepłynęła przez jej ciało.
Jeszcze nikt nie potraktował jej z takim szacunkiem. Nikt a nikt.
- Jesteś gotów, Blaise? - rzucił przez ramię.
- Chyba tak.
I znowu ruszyli wąską ścieżynką.
To było dla niej coś nowego. Nigdy nie chodziła z mężczyzną pod rękę,
chyba że z ojcem. Czuła się dziwnie niespokojna, a jednocześnie podniecona,
krocząc u boku kogoś tak silnego i opiekuńczego zarazem. Właściwie nie
wiadomo, dlaczego jej pomagał. To prawda, dał jej słowo, ale tak mało osób
dotrzymywało obietnic w tym świecie, że jego honorowe zachowanie było dla
niej ważne i cenne.
Ogarnęła ją fala nieznanej czułości. Chciała go przytulić po prostu za to,
że był taki, jaki był, ale wolała nie próbować. Varian nie lubił okazywania
emocji. Choć należał do Adoni, zawsze trzymał się na dystans. Między innymi
dlatego tak się zdziwiła, gdy pozwolił jej się dotykać.
Spojrzała przez ramię na Blaise'a, który wlókł się za nimi. Był tak samo
zmęczony jak ona. Twarz miał w dalszym ciągu spuchniętą od uderzenia przy
lądowaniu. Nagle dotarło do niej, co ci mężczyźni przeszli z jej powodu.
Zatrzymała się. Varian popatrzył na nią, unosząc brwi.
- Coś nie tak?
Pokręciła głową, bo wdzięczność odebrała jej na moment głos.
- Dziękuję ci, Varianie - wykrztusiła, wspięła się na palce i pocałowała go
w brudny policzek. Potem odwróciła się do Blaise'a. - Tobie też - dodała i jego
także pocałowała. - Jestem waszą dłużniczką.
- Przesadzasz - odpowiedział Varian. Jej wdzięczność sprawiła, że poczuł
się nieswojo.
- „Wolę swoją znów dolinę...” - zaśpiewał Blaise. Varian wydał okrzyk
rozpaczy i zatkał uszy.
- Przestań! Tylko nie ta piosenka! Będę ją słyszał w myślach przez resztę
dnia. Bez urazy, ale wolałbym raczej męczarnie z ręki mamusi pod tamtą ścianą.
Gdy Blaise zaczął następną zwrotkę piosenki, Varian wykonał
skomplikowany gest dłonią. Skrzywił się, widząc, że nic się nie stało.
- Naprawdę żałuję utraty magii.
- W odróżnieniu od Blaise'a. - Merewyn zaśmiała się na widok jego
nadąsanej miny.
- Eee, Varian też się cieszy - wtrącił mandragon z przekornym
uśmieszkiem. - Na pewno byłoby mu przykro, gdyby mnie ustrzelił.
- Zawsze mogę cię przeszyć mieczem, tym bardziej że okazałeś się
bezwartościowy.
- Twoje słowa ranią moje serce - odciął się Blaise, przykładając dłoń do
piersi.
- Na razie tylko w przenośni, ale do wieczora dużo może się zdarzyć.
Merewyn tylko pokręciła głową na te docinki.
Varian ruszył przed siebie, więc podeszła do niego i znowu wzięła go pod
ramię. Nie zaprotestował i poprowadził ją przez las.
Połączyła ich wzajemna życzliwość. Zapomniała już, że coś takiego
istnieje. Że ludzie mogą żartować z siebie bez złośliwości i okrucieństwa.
Była zachwycona.
Szli przez kilka godzin bez słowa, mijając rzędy czarnych drzew, które
czasem buchały ogniem bez ostrzeżenia i bez wyraźnego powodu. Co
najdziwniejsze, przez całą drogę nie słyszeli ani jednego zwierzęcego głosu, w
całej dolinie panowała niepokojąca cisza. Nagle ścieżka ostro skręciła na prawo.
Zrobili zaledwie trzy kroki, gdy Blaise zawołał ostrzegawczo:
- Stójcie! Tu jest jakaś woda.
Varian puścił jej ramię, żeby przyjrzeć się bliżej niewielkiej sadzawce z
czarną wodą, która nie marszczyła choć wiał całkiem silny wiatr.
- To martwa woda. Zostawmy ją w spokoju. Blaise popatrzył z
powątpiewaniem.
- No, nie wiem... naprawdę wierzycie tej kobiecie, która mieszka na
drzewie? Przecież próbowała nas zabić... Może specjalnie kłamała, żebyśmy
zginęli z pragnienia.
- Może. - Varian podniósł ze ścieżki kamyk i wrzucił wody. Kamyk
eksplodował z takim hukiem, że Merewyn musiała zagryźć wargi, by nie
krzyknąć.
Z góry posypały się płatki popiołu - pozostałość po kamyku. Varian posłał
Blaise'owi triumfujące spojrzenie.
- A może i mówiła prawdę, co?
Mandragon strzepnął popiół z włosów i ubrania.
- Notatka ku pamięci: zawsze słuchać rad kobiet, które mieszkają na
drzewach, nawet jeśli starają się mnie zabić.
Merewyn popatrzyła na wodę, na której powierzchni nie pojawiła się
najmniejsza zmarszczka. Kamyk nawet do niej nie dotarł. Eksplodował tuż nad
nią.
- Jak myślicie, dlaczego tak się stało? Varian wzruszył ramionami.
- Ktoś tu ma chore poczucie humoru. Musiała się z tym zgodzić.
- Pewnie dlatego nie ma tu żadnych zwierząt.
- Jasne. - Głos Variana dosłownie ociekał sarkazmem. - Jeśli jelonek
Bambi pochyli zgrabną główkę, żeby się napić, nigdy już nie będzie taki sam jak
przedtem.
Blaise spojrzał na nich, marszcząc brwi.
- - W takim razie skąd weźmiemy wodę?
Musimy znaleźć taką, która faluje - stwierdziła Merewyn. Wcale go to nie
uspokoiło.
- A jeśli nam się nie uda? Tym razem odezwał się Varian:
- To pewnie umrzemy, ale nie chcę się teraz nad tym zastanawiać, mój ty
dobry duszku. Idziemy dalej?
Blaise wykrzywił się do niego, a potem spoważniał i westchnął ciężko.
- Po co ja się w to wpakowałem? Zaraz, zaraz, przecież to nie ja. To
Merewyn mnie wrobiła. Siedziałem sobie spokojnie, gdy wpadła do mojej
komnaty i poprosiła o przysługę.
- Mogłeś odmówić - odcięła się gładko.
- Szkoda, że tego nie zrobiłem.
Jej rozbawienie zniknęło, gdy usłyszała hałas w zaroślach.
- Cśś... co to za dźwięk?
Umilkli, żeby posłuchać. Do ich uszu dobiegł nikły dźwięk dzwonu.
Varian dobył miecza i przechylił głowę, nadsłuchując. Ale Blaise szybciej
uchwycił kierunek i ruszył w tamtą stronę.
Merewyn uniosła skraj sukni i podążyła za nim. Varian szedł ostatni.
Blaise zatrzymał się tak nagle, że po prostu na niego wpadła. Zmarszczyła
brwi i już chciała zapytać o przyczynę, kiedy sama ją dostrzegła i gwałtownie
zamknęła usta.
Na drzewie wisiały szczątki kilku rycerzy kołysane powiewem wiatru.
Ostrogi jednego z nich cicho podzwaniały o pień drzewa, wydając metaliczny
pogłos. Merewyn zrobiło się niedobrze. Odsunęła się od tej okropnej sceny.
Nigdy nie widziała nic bardziej odpychającego i obrzydliwego. Varian objął ją i
poczuł, że trzęsie z przerażenia.
- Odetnij ich - powiedział zgrubiałym głosem. Blaise się zawahał.
- Uważam, że powinniśmy ich zostawić, dopóki nie dowiemy się, kto ich
tak powiesił. W przeciwnym razie sami możemy podzielić ich los.
Varian puścił Merewyn i podszedł bliżej. Na jego przystojnej twarzy
malował się gniew. - Zmarłym należy się szacunek. Odetnij ich albo
rzeczywiście podzielisz ich los.
Blaise spojrzał na nią, wyraźnie zbity z tropu, i wziął się do dzieła. Razem
z Varianem odcięli zwłoki. Merewyn przyłożyła dłoń do twarzy, by choć trochę
się uspokoić. Niektóre ciała były kościotrupami, inne zaś jeszcze się rozkładały.
Nie rozumiała, jak Blaise i Varian mogą ich dotykać i nie zwymiotować.
- Kim oni byli? - spytała, nie patrząc na ciała, żeby nie rozchorować.
- Nie wiadomo - odparł Blaise tonem, który powiedział, że jemu też jest
niedobrze. - Nie znam ich herbów.
Varian bez słowa odcinał zwłoki, a potem z szacunkiem układał je na
stosie pogrzebowym. Było ich aż szesnastu.
- Jak myślicie, czy to są rycerze Graala? - dopytywała się. Blaise chwycił
jedno z ciał i pociągnął je na stos.
- Może ci starsi rzeczywiście należeli do grupy, która wyruszyła na
poszukiwanie świętego kielicha. Ale pozostali... Trudno powiedzieć. Może to
kochankowie Morgeny.
- Kimkolwiek byli, mieli nielichego pecha - stwierdził Varian.
Merewyn była tego samego zdania. Biedacy, nie dość że zginęli, to
jeszcze musieli tak wisieć.
Blaise cofnął się, gdy Varian ułożył ostatnie zwłoki na stosie.
- Wiesz, że nie damy rady ich pochować, V.
- Pewnie - odparł Varian głosem ciężkim od emocji. Podszedł do jednego
z ognioświerków i odłamał gałąź.
Merewyn przysunęła się do Blaise'a i oboje popatrzyli na niego wzrokiem
pełnym niepokoju. Stał smutny i przygnębiony obok stosu zwłok.
- Co mu jest? - spytała szeptem.
- Nie wiem. Nigdy go takim nie widziałem. Coś w tej sytuacji go
wzburzyło o wiele bardziej, niż powinno. Oczywiście, to koszmarna scena, nikt
w to nie wątpi, mnie też jest żal tych biedaków. Ale on czuje coś zupełnie
innego.
Po kilku minutach jedno z drzew stanęło w płomieniach. Varian odpalił od
niego gałąź, a potem podszedł do ciał, żeby je spalić. Płomienie objęły kaftan
rycerza leżącego na wierzchu i szybko ogarnęły cały stos. Saksońscy
pobratymcy Merewyn urządzali podobne ceremonie pogrzebowe.
Patrzyła, jak Varian wypowiada krótką modlitwę Adoni za dusze
zmarłych, tyle czasu mieszkała wśród tego plemienia i nigdy nie widziała, by
ktoś z nich umiał okazywać współczucie. Nigdy by w to nie uwierzyła, gdyby
nie widziała tej sceny na własne oczy.
Oznaczało to, że Varian duFey miał serce. Wcale nie był zimnokrwistym
mordercą, o którym krążyły legendy. Potrafił głęboko współczuć. W odróżnieniu
od matki, nie ograniczał się do zaspokajania swoich samolubnych potrzeb. Miała
ochotę go przytulić, by rozwiać jego smutek.
- Przykro mi, że was poganiam - odezwał się cicho Blaise - ale
powinniśmy stąd odejść, zanim ogień przyciągnie czyjąś niepożądaną uwagę.
Varian skinął głową, rzucił gałąź na stos i odwrócił się od niego.
Merewyn przyspieszyła kroku, by go dopędzić, ale bała się go dotknąć.
Wiało od niego chłodem. Wyraźnie chciał zostać sam.
- Posmutniałeś, Varianie.
Mięśnie jego szczęki zadrgały pod bokobrodami.
- Niepotrzebna śmierć zawsze napełnia mnie smutkiem - rzekł. Wydało jej
się to nielogiczne i zupełnie niezgodne z jego profesją.
- Przecież sam jesteś zabójcą w służbie Merliny.
- Ci, których zabijam, to zdrajcy. Poświęcają niewinnych ludzi dla
próżności i machinacji Morgeny. Robię to dla dobra wszystkich. Uwierz mi, ich
śmierć to żadna strata dla ludzkości. Nawet matki po nich nie płaczą.
Spojrzał ponuro w jej pytające oczy.
- Nie znaczy to, że lubię to robić. Ton jego głosu chwycił ją za serce.
- Słyszałam, jak pytałeś karczmarza z Glastonbury rycerza Graala, którego
zabiły mody. Skinął głową.
- Waśnie w tym celu znalazłem się w Camelocie, chciałem się dowiedzieć,
ile wyciągnęli z niego na męczarniach.
Zadrżała na wspomnienie biedaka, którego przywlekli w kajdanach przed
oblicze Morgeny. Tak samo jak Varian, stał przed nimi dumny i silny,
przynajmniej z początku. Pod koniec męczarni zmienili go w łkające dziecko,
zanim litościwie zakończyli jego żywot.
- Nic im nie powiedział.
- Mody też tak twierdzą. Policzki Blaise'a pobladły.
- Zginął jeden z rycerzy Graala?
- Nie wiedziałeś? - Varian zmierzył go wzrokiem.
- Nie. Kto to był?
- Tarynce z Essexu. Merlina wysłała mnie do Glastonbury, żebym zabrał
jego ciało do Avalonu i dowiedział się, kto zdradził jego tożsamość Morgenie.
Popatrzył na Blaise'a, mrużąc oczy.
- Jak to się stało, że zginął w Camelocie, a ty o tym nie wiedziałeś?
- Nie wiedziałem też, że go schwytali i torturowali. Od czasu sprawy z
Kerriganem jestem na dole listy ich zaufanych ludzi.
Merewyn skrzywiła się na myśl o brutalnym traktowaniu, jakiego Blaise
doznawał od chwili powrotu. Przed ucieczką Kerrigana był ogólnie nielubiany.
Gdy wrócił, stał się obiektem otwartej nienawiści i drwin.
- Dlaczego w ogóle wróciłeś?
- Merlina chciała mieć szpiega. Varian prychnął ironicznie.
- Bez urazy, ale czy to miało sens, biorąc pod uwagę, że tak słabo się
orientowałeś w tym, co się działo?
W lawendowych oczach mandragona błysnęła furia.
- Zamknij się, Varianie. Uwierz mi, mało kto tak się przejmuje śmiercią
Tarynce'a jak ja.
- To ty tak twierdzisz.
- Co to ma niby znaczyć?
Varian zatrzymał się na środku ścieżki i odwrócił się do niego.
- Skąd mam wiedzieć, że to nie ty go zdradziłeś?
Sądząc z miny, Blaise z trudem się powstrzymał, żeby go nie uderzyć albo
nie popchnąć.
- Chyba nie mówisz tego poważnie, gnojku.
Varian nie ustąpił. Napięcie między nimi było tak silne, że niemal
dotykalne. Merewyn wiedziała, że jeśli rzucą się na siebie, nie da rady ich
powstrzymać.
- A może jednak mówię.
Wtrąciła się pospiesznie, by załagodzić ich gniew.
- Blaise tego nie zrobił.
- Skąd wiesz? - W spojrzeniu Variana malowała się irytacja.
- Bo wiem - odpowiedziała z naciskiem.
I co, może mam ci tak po prostu uwierzyć? Popatrzyła na Blaise'a.
- Powiedz mu, kim jesteś.
- Niby dlaczego? - odparł z urazą.
Zirytował ją tym bezgranicznie. Mężczyźni! Duma nie pozwoli im ustąpić.
- Nie chcesz mu zdradzić prawdy, choć dzięki niej mógłbyś odzyskać jego
zaufanie.
- Jeśli nie ufa mi bez tej wiedzy, to nie mam ochoty mu się tłumaczyć.
- O co chodzi? - Varian zmierzył go niechętnym spojrzeniem.
- Powiedz mu, Blaise - powtórzyła z uporem.
Varian popatrzył na mandragona, który trwał w upartym milczeniu.
- Nieważne - mruknął.
- Blaise! - warknęła Merewyn. Westchnął ze znużeniem i w końcu uległ.
- Sam jestem rycerzem Graala, Varianie.
Varian zatrzymał się gwałtownie. Blaise rycerzem Graala? Co za bzdura!
- Co powiedziałeś?
- To, co słyszałeś - odparła Merewyn. - Dlatego wiedziałam, że pomoże
mi cię uwolnić. Blaise w końcu się zirytował.
- Pytanie, skąd ty się tego dowiedziałaś? Prosząc mnie wtedy o pomoc,
dotknęłaś dokładnie miejsca, w którym mam tatuaż.
Zarumieniła się uroczo, zanim odpowiedziała.
- Pewnego dnia widziałam, jak się kąpiesz w strumieniu pod zamkiem.
Pomyślałam, że ten znak jest trochę dziwny, ale zapomniałam o nim do chwili,
gdy zobaczyłam podobny u Tarynce'a. Zdarli mu zbroję z ramienia, żeby
pokazać go Morgenie. Wtedy dowiedziałam się, co oznacza.
- Dlaczego więc nie wydałaś mnie Morgenie, wiedząc, że sowicie cię
nagrodzi za tę wiadomość? - zdziwił się Blaise.
- Już ci mówiłam. Nie zdradzam przyjaciół.
- Ale ja nigdy nie byłem wobec ciebie przyjazny.
To prawda.
- Tak, ale nie byłeś też okrutny. Nikt nie okazał mi większej przyjaźni od
chwili, gdy Narishka zabrała mnie z domu.
Varian pokręcił głową, słysząc te słowa. Co za melodramat. Ukrywała
Blaise'a tylko dlatego, że nie był dla niej niemiły.
Tak mało było trzeba, żeby ich zniszczyć.
- A skąd Morgena w ogóle wiedziała o tym tatuażu? - spytał Merewyn.
- Pewnego dnia przyszedł do niej jakiś rycerz i wszystko jej opowiedział.
Nie rozumiałam, że chodzi o tatuaż, który ma Blaise, dopóki nie zobaczyłam go
na własne oczy. Ten sam rycerz wydał jej Tarynce'a i powiedział, jak może go
pochwycić. Wyjaśnił jej, że Tarynce doprowadzi ją do Graala.
Serce Variana mocniej zabiło na te słowa.
- Kto to był?
- Nie wiem. Nigdy go przedtem nie widziałam. Nie należał do kręgu sług
Morgeny. Chyba był z zewnątrz.
- Możesz go opisać?
- Był niewysoki i brzuchaty. Miał brązowe oczy i włosy i nieżyczliwy
wyraz twarzy. Nie słyszałem jego imienia, ale poznam go, jeśli go zobaczę.
- Jesteś pewna? - spytał Varian. W jej oczach błysnął gniew.
- Oczywiście, że tak. Napluł na mnie, przechodząc obok, i pchnął mnie,
żebym zeszła mu z drogi. Nazwał mnie żałosną, obmierzłą wiedźmą. Nigdy nie
zapominam takich jak on.
Varian także poczuł przypływ furii. Takie zachowanie wobec kobiety było
niewybaczalne. Ten człowiek potraktował ją, jakby była nikim. Miał tylko
nadzieję, że rzeczywiście go dobrze zapamiętała i okrutny postępek tego łotra
przyczyni się do jego upadku. Tak powinno być.
Napotkał zamyślony wzrok Blaise'a.
- Musimy wrócić do Merliny, żeby Merewyn mogła wskazać zdrajcę.
Blaise skinął głową.
- A potem obaj spuścimy mu solidne lanie za jego okrucieństwo.
- Tak jest. - Varian całkowicie się z nim zgadzał.
Znowu ruszyli w drogę. Varian wysunął się na prowadzenie. Merewyn
szła o krok za nim, obok Blaise'a.
- Czy mogę cię o coś zapytać? - zwróciła się do mandragona.
- Jasne.
- Dlaczego nigdy nie zapytałeś, jak to się stało, że wypiękniałam?
- Bo dla mnie zawsze byłaś piękna. Merewyn zatrzymała się z wrażenia.
- Kłamiesz. Wszyscy wiedzą, że mandragony i Adoni pociąga jedynie
piękno fizyczne.
- Jestem niewidomy, Merewyn, dlatego nigdy nie oceniałem cię po
wyglądzie. Dalej mu nie wierzyła. Na pewno kłamał.
- Jesteś mężczyzną, a poza tym nie jesteś całkiem niewidomy - odparła.
Wiedziała o tym od dawna, bo wprawdzie cały czas twierdził, że nie widzi, ale
mimo tego potrafił zlokalizować ludzi i przedmioty wokół siebie. - Poza tym w
smoczej postaci masz doskonały wzrok.
- W obu moich wcieleniach nie oceniam piękna po wyglądzie
zewnętrznym, ale według tego, co człowiek ma w sercu. Powtarzam, dla mnie
zawsze byłaś piękna.
Poczuła, że łza spływa jej po policzku. Wydawała się sobie brzydsza niż
przedtem. Przecież z próżności sprzedała Variana. Na swoje usprawiedliwienie
miała tylko jedno: przynajmniej próbowała naprawić pomyłkę.
- Dziękuję ci, Blaise.
Poczuła dziwne łaskotanie na szyi. Podniosła wzrok i pochwyciła gniewne
spojrzenie Variana, który spoglądał na nich przez ramię.
- Coś nie tak?
Nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku.
Nie rozumiała, co w ich rozmowie mogło go tak zirytować. Szli w
milczeniu przez prawie całą godzinę, zanim Blaise się wreszcie odezwał:
- Hej, Varian, musimy się na chwilę zatrzymać.
- Po co?
Wskazał kciukiem zarośla.
- Mam sprawę do załatwienia.
Merewyn zarumieniła się na te słowa, ale właściwie skoro już o tym
wspomniał...
- Ja też.
- Dobra - odpowiedział Varian, wzdychając z irytacją.
Merewyn skierowała się na prawo, a Blaise na lewo. Rozejrzała się w
poszukiwaniu wygodnego, osłoniętego miejsca i szybko zrobiła to, po co
przyszła. Ledwie skończyła i wstała, usłyszała czyjeś pośpieszne kroki. Z biciem
serca rozejrzała się wokoło.
Biegiem ruszyła w stronę Variana, ale zanim zdążyła do niego dotrzeć,
ktoś pochwycił ją od tyłu.
Rozdział 9
- Varianie!
Drgnął i rozejrzał się wokoło, gdy Merewyn wykrzyknęła jego imię. Z
bijącym sercem ruszył pędem w stronę, w której zniknęła. Przeskakiwał przez
powalone pnie, kolczaste gałęzie uderzały o jego zbroję, wbijały się w odsłonięte
ręce i twarz. Nie dbał o to. Musiał ją uratować.
Nigdzie nie było jej widać. Po prostu zniknęła, jakby las pochłonął ją
żywcem. Może i tak się stało, bo tylko bogowie wiedzieli, co kryło się w tym
miejscu.
- Merewyn! - zawołał, rozglądając się gorączkowo. Cisza. Ani śladu po
niej. Jakby nigdy nie istniała. Jak to się mogło stać?
Usłyszał czyjeś kroki za plecami. Wyciągnął miecz z pochwy i odwrócił
się, gotów do walki z napastnikiem, ale za nim stał Blaise.
Mandragon zamarł bez ruchu, podnosząc ręce do góry.
- Stój! Jestem przyjacielem! Nie rób smoczego kebabu. Zepsułbyś mi taki
ładny dzień.
- Pomocy! Ratunku, Varianie!
Varian wstrzymał oddech, słysząc jej głos, który docierał z daleka i
załamywał się co chwila. Jakby ktoś nią szarpał.
Obaj popędzili w stronę miejsca, z którego dochodził krzyk, ale nie
znaleźli niczego. Czarne drzewa i gęste poszycie zasłaniały cały widok. Nie
wiedzieli nawet, czy biegną w dobrym kierunku. Nie mieli pojęcia, czy ktoś w
dalszym ciągu ucieka, czy też ukrył Merewyn wśród krzewów.
Mogli być tuż obok niej i niczego nie zauważyć. Rozdała go ta myśl.
Varian prawie stracił nadzieję, że ją odnajdzie, gdy końcu wybiegli na niewielką
polankę. Po drugiej stronie dostrzegli Merewyn zwisającą z ramienia wysokiego
mężczyzny, który pędził przed siebie co sił w nogach.
Varian zmrużył oczy, poddając się fali wściekłości. Zatrzymał się
gwałtownie i z całej siły cisnął mieczem w mężczyznę, obawiając się, że znowu
zniknie w zaroślach. Klinga świsnęła i trafiła prosto w cel, przygważdżając
rękaw jego kaftana do drzewa.
Mężczyzna upuścił Merewyn i zaczął się szarpać, by odzyskać wolność.
Dziewczyna natychmiast odczołgała się dalej i ruszyła w ich stronę.
Nie czekali, tylko pobiegli ku niej, tym bardziej że Varian chciał zatłuc
tego drania, gdy tylko się do niego zbliży. Ale zanim dobiegli do Merewyn, z
krzaków wyskoczył drugi mężczyzna wyglądający dokładnie jak pierwszy.
Pochwycił ją od tyłu i zarzucił sobie na ramię.
- Derrick! - wykrzyknął pierwszy. - Pomóż mi się uwolnić!
Ale zanim Derrick pomógł bratu, Varian rzucił się na i chwycił go w
pasie. Potoczyli się w trójkę po ziemi, przygniótł sobą Derricka, a Merewyn
szybko wyślizgnęła się z jego objęć i podbiegła do Blaise'a. Zasłonił ją sobą
przed napastnikami. Varian tłukł Derricka z całej siły.
- Ona jest nasza - syczał Derrick przez zaciśnięte zęby starając się unikać
uderzeń Variana. - Czekaliśmy od stuleci, aż Morgena przyśle tu kobietę. Nie
oddamy jej za nic. Złaź ze mnie! - Zdenerwował się i zrzucił Variana
kopniakiem.
Ten odzyskał równowagę i ponownie skoczył ku niemu, ale Merewyn
szybko odsunęła Blaise'a i z całej siły kopnęła mężczyznę w krocze. Derrick
wydał z bólu przeraźliwy okrzyk, z którego byłaby dumna każda rozpieszczona
siedmiolatka, zasłonił się dłońmi i upadł przed nimi na kolana. Nic mu to nie
pomogło. Zwinął się z bólu jeszcze bardziej, przewrócił na bok, a potem na
plecy.
Varian aż zesztywniał ze współczucia, i o mało co sam się nie zasłonił, tak
na wszelki wypadek.
- Nie jestem niczyją własnością - warknęła Merewyn w stronę Derricka. -
I nie jestem hożą dzieweczką, którą można sobie przerzucić przez ramię i
zanieść do lasu. Jak śmiałeś mnie dotknąć?!
Odwróciła się w stronę Variana, który cofnął się o krok, ostrożnie
obserwując jej stopy.
- Chciałem tylko pomóc - powiedział pojednawczo. Furia w jej oczach
zmroziła go do szpiku kości.
- W takim razie nie powinieneś rzucać we mnie mieczem. Czy ty nie masz
rozumu? Mogłeś mnie przebić.
- Bez przesady - tłumaczył. - Często ćwiczę i tylko raz zabiłem
niewinnego obserwatora, bo był na tyle głupi, by stanąć na drodze miecza, kiedy
już leciał do celu.
- I to ma być dla mnie pociechą?
- Mhm. - W jej oczach nie było przebaczenia. Varian skurczył się w sobie,
choć nie wiedział dlaczego. - Niewielką - dodał.
Przygwożdżony do drzewa mężczyzna w końcu się uwolnił i podszedł do
nich. Widać było, że w dalszym ciągu zamierza porwać Merewyn.
Dziewczyna sprężyła się do ciosu.
Varian wyprostował się natychmiast, wyciągnął miecz z drzewa i
skierował go w stronę przybysza.
- Nawet o tym nie myśl.
Był wysoki, jasnowłosy i błękitnooki, o regularnych patrycjuszowskich
rysach. Miał wprawdzie zgrabną sylwetkę, ale nie zachowywał się jak żołnierz
albo rycerz. Podobnie jak brat odziany był w błękitny kaftan i spodnie i nie miał
przy sobie żadnej broni. Jego ciało było zbyt miękkie, pozycja, którą przybrał,
zdradzała, że nie potrafi władać bronią ani walczyć. Pewnie był jakimś
arystokratą.
- Och, daj spokój - błagał. - Zlituj się nad nami. Masz pojęcie, jak twardy,
ze szczególnym podkreśleniem słowa, jest los mężczyzny, który od trzystu lat
nie miał kobiety?
Szczerze mówiąc, nie miał. Zdarzało mu się pościć miesiące, ale nie
stuleci. Koszmarna perspektywa, nad którą wolał się nie zastanawiać, tym
bardziej że to nie był jego problem. Natomiast próba zgwałcenia Merewyn była
z pewnością jego problemem.
- Nie pomagasz w ten sposób swojej sprawie.
- Zaraz, zaraz - odezwała się Merewyn powoli, spoglądając zmrużonymi
oczyma na rycerza i jego brata. - Pamiętam was z Camelotu, tylko że wtedy było
was trzech, prawda?
Napastnik skinął głową.
- Dalej jest nas trzech.
Varian znieruchomiał, rozglądając się za trzecim bratem.
- Gdzie się ukrył?
Rycerz wskazał na kępę krzewów w pobliżu jego brata, który w dalszym
ciągu leżał na ziemi, zwijając się bólu. Spomiędzy traw wyglądała niewielka
fretka, mierząc ich czujnym wzrokiem.
- To właśnie jest Erik.
Varian otworzył ze zdziwienia usta, a fretka wyraźnie się zaniepokoiła
jego zainteresowaniem. Było to co najmniej zastanawiające, choć nie tak bardzo
jak koszmarnie rymujące się imiona braci.
Derrick, Erik i...
- Merrick - odparł dumnie rycerz. - Jesteśmy identycznymi trojaczkami. A
przynajmniej byliśmy, do chwili gdy Erik zmienił się we fretkę. Na szczęście nas
z Derrickiem ominęła ta klątwa.
- Dlatego Morgena była nimi tak zafascynowana - wyjaśniła Merewyn. -
Szła do łóżka z trzema naraz. Prowadzała ich też na bankiety, a oni nieustannie
jej się podlizywali. Tak ich pamiętam. Miała wielu bliźniaczych kochanków, ale
trojaczki trafiły jej się tylko raz.
- Tak jest - potwierdził kwaśno Merrick. - Byliśmy jej kochankami do
dnia, kiedy Erik się upił. Nie zdołał jej zadowolić, ona wyśmiała jego męskość, a
on nazwał ją zimną dziwką niezdolną do ludzkich uczuć, nie wspominając o
orgazmie.
Varian gwałtownie wciągnął powietrze. Takiej obelgi Morgena nie mogła
spokojnie znieść... co było zresztą widać, patrząc na kosmaty pyszczek Erika.
Fretka zapiszczała z irytacją i nawet groźnie potrząsnęła zaciśniętą łapką
w stronę brata.
- Och, nie zaczynaj od nowa, Eriku. Tak to właśnie wyglądało. A z jakiego
innego powodu zmieniłaby cię we fretkę, baranie?
Erik rozjazgotał się na dobre, podskakując w krzakach jak na sprężynie,
ale Merrick lekceważąco machnął ręką w jego stronę.
- Mój brat jest w fazie zaprzeczania. Ciągle mu się wydaje, że Morgena
kiedyś za nami zatęskni, wróci i nas uwolni.
- Kompletny idiota - skomentował Derrick, powoli wstając z ziemi.
Pokuśtykał w ich stronę z pobladłą twarzą i westchnął głęboko, jakby wciąż
walczył z bólem. Zacisnął zęby i obrzucił Merewyn nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Co za pech, że jedyna kobieta, która przez trzysta lat nie dotknęła
mojego ptaszka, prawie wbiła mi go do gardła pniakiem.
- Dobrze ci tak - odparła Merewyn wyzywająco. - Mamusia nie nauczyła
cię manier? Nie wolno łapać kobiet i zanosić ich do lasu.
Merrick sapnął ze złością.
- Można, jeśli ktoś jest zdesperowany.
Varian i Blaise popatrzyli na siebie z rozbawieniem.
- Lepiej być zdesperowanym niż martwym, a to by ci się właśnie
przytrafiło, gdybyśmy cię nie złapali.
Mimo wszystko Derrick nie okazywał wyrzutów sumienia.
- Ja to widzę inaczej, chociaż oczy mi zaszły łzami od kopniaka. Gdybym
umarł, nie miałbym przynajmniej siniaków na jądrach.
- I byłoby jednego durnia mniej - dodał Merrick.
Varian pokręcił tylko głową na te braterskie docinki. Derrick popatrzył na
nich twardym wzrokiem.
- A wy, co takiego zrobiliście Morgenie, że was tu zesłała?
Varian potarł szczękę, czując, że wzbiera w nim zarazem gorycz i
rozbawienie.
- Wcale nas nie zesłała. Sami tu przed nią uciekliśmy.
Derrick i Merrick wybuchnęli serdecznym śmiechem, zaraz zamilkli, gdy
dotarło do nich, że Varian powiedział prawdę.
- Mówisz serio? - upewnił się Merrick.
- Jasne. Naprawdę. Wydawało nam się, że to będzie mniejszym złem. To
znaczy, do chwili kiedy spotkaliśmy trzech.
- Przepraszam? - zirytował się Derrick. - Moim zdaniem nie powinieneś
obrażać jedynych ludzi, którzy mogą ci pomóc w zaaklimatyzowaniu się w
twoim nowym domu.
- A moim zdaniem lepsze obelgi niż kopanie w intymne części ciała -
odciął się Blaise ze złośliwym uśmieszkiem.
Varian z trudem ukrył rozbawienie tą sarkastyczną uwagą.
- To wcale nie jest śmieszne - uciął Derrick. Merewyn popatrzyła na
Variana.
- Możesz ich trochę uspokoić?
- Mnie się nie czepiają. Nie włączam się w cudze kłótnie.
- Powinnam cię zostawić w tych łańcuchach - mruknęła pod nosem, a
potem dodała głośniej, zwracając się do trojaczków: - Wiecie, gdzie tu można
znaleźć jedzenie i schronienie?
- Jasne. Możemy się wymienić - odpowiedział Merrick. Derrick
wyprostował się sztywno na te słowa.
- Ale dlaczego mamy się dzielić? Co będziemy z tego mieli? Varian nie
wahał się ani chwili.
- Solidne lanie, jeśli się nie zgodzicie. Fretka zaskrzeczała z irytacją.
- Racja - warknął Derrick. - Nie boimy się was. Varian popatrzył na
Blaise'a, unosząc brew.
- To niemożliwe, żeby byli aż tak głupi.
- Jeden z nich jest fretką.
- Też racja.
Merewyn odchrząknęła.
- Czy moglibyście się na chwilę uciszyć? - powiedziała do Variana i
Blaise'a, i zwróciła się do trojaczków: - Co konkretnie mieliście na myśli,
mówiąc o wymianie?
Blaise zaśmiał się głośno.
- Merewyn, pomyśl. Oni chcą dać nam jedzenie w zamian za ciebie.
Sapnęła z irytacją, widząc, że wyraz twarzy rycerzy potwierdza jego
przypuszczenia.
- Zapomnijcie o tym. Wolę umrzeć z głodu.
Derrick, jak odmieniony, przysunął się do niej lisim ruchem.
- Nie bądź taka, kochanie. Naprawdę znamy się na robocie.
Variana ogarnęła fala gniewu i zazdrości, bo domyślił skąd ta zmiana
zachowania.
- Ja też - warknął i skierował ku Derrickowi czubek miecza. - Tylko jej
dotknij. Fretka rozjazgotała się na nowo. Merrick westchnął ciężko.
- Dobrze już, dobrze. Erik mówi, że mamy być grzeczni, bo inaczej
spełnicie swoją groźbę.
- Tak naprawdę, ujął to trochę inaczej - wtrącił się Blaise. Bracia
popatrzyli na niego z rozdziawionymi ustami.
- Co takiego? - spytał Derrick.
- Powiedział, że po dobroci łatwiej będzie dostać się pod spódnicę
Merewyn. Varian uniósł brew.
- Nie wiedziałem, że znasz język fretek.
- Och, wiesz, my gryzonie zawsze trzymamy się razem.
- Myślałem, że smoki to gady. - Varian zaśmiał się, bawiony jego
specyficznym poczuciem humoru.
- Wszystko jedno: gryzonie, gady... te same oślizłe, powszechnie
znienawidzone stworzenia.
- Ja cię wcale nie nienawidzę - nieoczekiwanie sprostowała Merewyn, a
Varian poczuł ukłucie zazdrości. Co się z nim działo?
- A my tak - potwierdziły chórem trojaczki. Blaise zaśmiał się w ich
stronę.
- Cicho, wasza matka była chomikiem! Varian pokręcił głową.
- Daruj sobie te aluzje do Monty Pythona, oni się na nich nie poznają.
Zdaje się, że w tym piekle nie ma zbyt wielu kin.
- Wielka szkoda. Zastrzeliłbym się na miejscu, gdybym musiał żyć bez
Monty'ego.
- Przykro mi, ale ja też nie zrozumiałam - włączyła się Merewyn. - Nie
mam pojęcia, kim jest ten cały Monty.
Blaise położył dłoń na sercu, jakby jej słowa go zraniły.
- Koniecznie musisz to obejrzeć, milady, gdy tylko dotrzemy do Avalonu.
- Do Avalonu? - W głosie Merricka zabrzmiała dziwna nuta. - Chcecie się
dostać do Avalonu?
Varian przytaknął.
- Rzeczywiście, taki mamy plan.
Cała trójka wybuchnęła śmiechem. Nawet fretka tarzała się po ziemi,
trzymając się łapkami za brzuch.
- Co jest? - warknął Varian. Derrick oprzytomniał pierwszy.
- Z tej doliny nie da się wyjść. Nigdy. Możecie zapomnieć o waszym
Avalonie. I o wszystkich innych miejscach też.
- Nie wierzę.
- Możesz sobie nie wierzyć, ile chcesz, ale nie zmienia to faktu, że Merlin
nigdy was stąd nie wypuści.
Varian znieruchomiał na dźwięk tego imienia.
- Jak to Merlin nigdy nas stąd nie wypuści? Derrick odchrząknął.
- Merlin wszystkim tu rządzi. To znaczy wszystkim, z wyjątkiem sylfid.
Nimi rządzi Nimue, i oboje ciągle toczą ze sobą wojny.
Blaise zmarszczył brwi.
- Wcześniej zdaje się wspominałeś, że nie ma tu żądnych kobiet.
- Bo nie ma. Sylfidy nie interesują się mężczyznami, Nimue nienawidzi
wszystkich byłych kochanków Morgeny. Jeśli ktoś próbuje być dla niej miły
albo ją uwieść, Merlin wiesza go na drzewie, dla przykładu. Może i nie najlepiej
sobie z nią radzi, ale nie dopuszcza do niej nikogo innego.
- Mówisz o Emrysie Penmerlinie? - spytał Varian, przeciągając słowa.
- A jest jakiś inny?
- W zasadzie było wielu innych. Ale Emrys służył Arturowi i zniknął
wkrótce po jego śmierci.
- Myślałem, że jest zamknięty w lodowym grobowcu.
- Owszem, był - przytaknął Merrick. - Ale już nie. Wyswobodził się jakiś
czas temu.
- Jak?
Wszyscy trzej wzruszyli ramionami.
- Nie tłumaczył się nam, widać nie lubi się zwierzać. Woli patroszyć i
porzucać zwłoki na pastwę żywiołów. Strasznie ponury z niego typ.
Varian z trudem zaakceptował wiadomość o Emrysie. mógł uwierzyć, że
go odnalazł. Wszyscy myśleli, że jest albo w Stonehenge, albo gdzieś pod
Avalonem. Nikt nie pomyślał o dolinie.
- Naprawdę tu jest? Żyje?
- O tak. Żyje pełnią życia.
- Pomoże nam - stwierdził Blaise zdecydowanie.
- Skąd wiesz? - spytał Varian sceptycznie.
- Przecież jestem jego synem. Znam go doskonale.
Merrick cofnął się o krok, a Derrick przyjrzał się podejrzliwie
mandragonowi.
- Nie jesteś do niego podobny.
- Adoptował mnie, gdy byłem ledwie pisklęciem, i wziął na wychowanie.
Znam go jak własne łuski. Zaprowadźcie nas do niego.
Bracia wciąż się wahali, tak jakby znali jakiś sekret i nie chcieli go
ujawnić. Merrick stanął obok Derricka, objął go ramieniem i szepnął mu coś do
ucha. Derrick słuchał, wpatrując się w niego z uwagą. Blaise zgrzytnął zębami.
- Wiesz co, V, jeden sztych mógłby przyszpilić ich obu w tej pozycji.
- Nie kuś mnie.
Merewyn zachowywała się nieco rozsądniej.
- Może też zaczniemy szeptać, żeby i oni mieli się nad czym zastanawiać?
Blaise uniósł brwi, a potem chwycił ją w ramiona.
- Super. Obejmij mnie za szyję, a ja ci dmuchnę do ucha. Varian rozdzielił
ich ostrzem miecza.
- Możecie sobie szeptać na odległość. Blaise popatrzył na niego z
niesmakiem.
- No co ty? Mówisz jak stara panna.
- Obiecałem ją chronić. Mandragon pokręcił głową.
- Jesteś gejem, prawda?
Varian przyłożył ostrze miecza do jego grdyki i lekko nacisnął. Nie na
tyle, by zaciąć go do krwi, ale na tyle, by przekazać, że go to nie śmieszy.
- Chociaż... chyba raczej nie - pospiesznie sprostował Blaise.
Varian odsunął go ostrzem miecza od Merewyn i spojrzał jej w oczy.
Ogarnęła go przemożna fala pożądania, która rozpaliła całe ciało. Pożałował, że
rzeczywiście nie jest gejem, bo wtedy by go tak nie kusiła.
- Na pewno nie. Zdecydowanie nie.
Merewyn lekko zakręciło się w głowie na wzmiankę ochronie, choć nie
wiedziała dlaczego. Może po prostu przywykła do takiego traktowania. Kiedy
była brzydka, żaden mężczyzna nie interesował się jej losem.
Teraz stała w kręgu przystojnych, młodych rycerzy i żaden jej nie obrażał
ani z niej nie drwił. Przedziwna sytuacja. Choć Merrick i Derrick obrazili ją
swoim traktowaniem, na dnie serca czuła się trochę dumna, że chcieli porwać. Z
drugiej strony wiedziała, że gdyby zobaczyli ją w postaci ohydnej wiedźmy,
popędziliby czym prędzej w przeciwną stronę. Bracia skończyli szeptać. Merrick
podszedł wprost do nich.
- Bardzo dobrze. Zaprowadzimy was do Merlina.
- Nie wiedzieć czemu, nagle zaczęło mi się wydawać, to się źle skończy -
mruknął pod nosem Blaise.
Merewyn była tego samego zdania. Ci ludzie byli naprawdę bardzo
dziwni. W ogóle im nie ufała.
- Ruszajmy - powiedział Merrick, kierując się w głąb lasu. Merewyn i jej
towarzysze zawahali się na moment, potem ruszyli za nim.
- Czy to daleko? - spytała, gdy podeszli bliżej.
Derrick zatrzymał się, podniósł Erika z ziemi i posadził go sobie na
ramieniu. Fretka owinęła się wokół jego szyi i zmierzyła ich chłodnym
spojrzeniem.
- Półtora dnia drogi stąd. Pod wieczór dojdziemy do mostu i tam
rozbijemy obóz. Rano przejdziemy przez most, za którym zaczyna się
prawdziwa dolina. Stamtąd do siedziby Merlina będzie już tylko kawałeczek.
Pomyślała, że to bez sensu. Po co mieliby się zatrzymywać?
- Dlaczego nie możemy przejść przez most wieczorem? - zapytała. Bracia
roześmieli się, choć pytanie wcale nie wydawało jej się śmieszne.
- Nikt nie może przejść przez ten most po zmierzchu - padła odpowiedź.
- Dlaczego? - chciał wiedzieć Blaise. - Czy czeka tam Tim Czarodziej albo
straszny morderczy króliczek?
Varian zmarszczył brwi.
- Po coś ty oglądał ten film...
- Film mnie tak nie ruszył. Najlepszy był ten musical, Spamalot. - Blaise
puścił do niego oko. - Jestem zaskoczony, że tobie się nie podoba. I twój tata, i
brat wyszli w nim na kompletnych idiotów. W dodatku Lancelot jest gejem.
- Szkoda, że nie naprawdę - mruknął Varian pod nosem i dodał głośniej: -
Przestań mi ubliżać, ty... angielski rycerzu.
Merewyn pokręciła głową.
- Naprawdę muszę obejrzeć tę sztukę.
- Zobaczysz, będziesz zachwycona - odpowiedział Blaise.
- Rzeczywiście zapowiada się zabawnie.
Varian przysłuchiwał się bez słowa, gdy Blaise po drodze przez las
opowiadał Merewyn fragmenty musicalu i filmu. Zauroczył go jej śmiech,
przyjemny i dźwięczny.
Gdy Blaise zaczął uczyć ją piosenek, Variana bez reszty oczarował jej
piękny głos. Sara Ramirez nie umywała niej. Tembr tego głosu przyprawił go o
dreszcz, który z kręgosłupa przeniósł się niżej i napełnił go pożądaniem.
Zapragnął jej z całego serca. Kobiecy śpiew zawsze go zachwycał.
Towarzyszący im rycerze także kuśtykali dość niezgrabnie, co mu
powiedziało, że i oni są zachwyceni.
Najdziwniejsze jednak było to, jak błyskawicznie uczyła się piosenek.
Wystarczyło, że Blaise zaśpiewał coś ona już to zapamiętywała.
Kiedy zaczęła śpiewać Znajdź swego Graala, naprawdę poczuł ucisk w
gardle.
- Dobry Boże, ale mazgaj się ze mnie zrobił - mruknął do siebie pod
nosem. Co się z nim działo?
- Hej, Varianie, przyłącz się do nas - zachęcił go wesoło. - Wiem, że znasz
słowa. Jasne, jasne. Do tego wszystkiego brakowało mu tylko publicznego
upokorzenia.
- Nie śpiewam publicznie. Prywatnie też nie.
- Och, nie każ się prosić, Varianie - rzuciła Merewyn echem. - Poprawmy
sobie humor, Nie rozumiał tej kobiety.
- Jak możesz być taka szczęśliwa? Utknęliśmy w...
- Ciemnym i bardzo kosztownym lesie?
- Skończ już z tymi cytatami, Blaise - mruknął i ściszył głos, zwracając się
znowu do Merewyn: - Jak już mówiłem, tkwimy w tej piekielnej dziurze, gdzie
woda wybucha, a drzewa strzelają ogniem. Nie wiemy, czy uda się stąd
wydostać, a wy dwoje śpiewacie sobie piosenki.
Wzruszyła ramionami.
- Jestem tak szczęśliwa, że choć na jeden dzień udało się wyrwać z rąk
twojej matki, że dla mnie to święto, można je lepiej uczcić niż śpiewem?
- „Zawsze patrz na jasną stronę życia”.
- Blaise! - uciął Varian.
- Nic na to nie poradzę. Jestem uzależniony.
Varian rzucił pod nosem coś niezbyt pochlebnego o niepoprawnym
mandragonie.
- Trudno uwierzyć, że Kerrigan nie uciął ci głowy za twoje numery.
- Jestem zbyt zabawny, by umrzeć.
- Nie licz na to za bardzo. Chętnie zakończyłbym moje cierpienia.
- My się dołączymy, milady - przerwał mu Merrick. - Prawda, Derricku?
Nawet Erik zaskrzeczał pochlebnie.
Varian jęknął, gdy całe towarzystwo zaczęło śpiewać Jeszcze nie
umarłem. Pożałował, że sam jeszcze nie umarł, przynajmniej nie musiałby ich
słuchać. Merewyn miała cudowny głos, Blaise mógł ujść w tłoku, ale pozostali
dwaj...
Słowo „tonacja” było im równie obce jak „cnota”. Słuchanie ich było
prawdziwą torturą dla uszu.
- Czy w tym lesie na pewno nie ma żadnych dzikich stworzeń, które ten
śpiew mógłby naprowadzić na nasz trop?
Jeden z braci przerwał na chwilę.
- Szczerze mówiąc, niejedno, jeśli się nad tym dobrze zastanowić.
Varian zatrzymał się jak wryty, patrząc na Derricka. A może to był
Merrick. Nie potrafił ich rozróżnić.
- Więc dlaczego śpiewacie?
- Milady miała takie życzenie, a poza tym pomyśleliśmy, że może w
końcu się z nami prześpi.
Merewyn przełknęła ślinę i rozejrzała się nerwowo.
- Naprawdę coś mogłoby nas tu zaatakować?
- Oczywiście - przytaknął ten z fretką na szyi. - Jesteśmy przecież w Lesie
Rozpaczy. Ta nazwa zobowiązuje.
Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Chcąc ją pocieszyć, uścisnął jej dłoń i
w tej samej chwili przypomniał sobie delikatny dotyk palców Merewyn, gdy
obmywała jego zmasakrowaną twarz.
- Nie martw się - zapewnił ją jeden z trojaczków. - Nie pozwolimy, żeby
stało ci się coś złego, najdroższa Merewyn. Za bardzo pragniemy cię uwieść,
żeby pozwolić ci umrzeć.
Prychnęła, oburzona.
- Myślisz, że mi to pochlebia?
- Ależ naturalnie. Swego czasu krążyły o nas legendy - chełpił się.
- Chyba sami je o sobie opowiadaliście - warknął Varian.
- Jesteś po prostu zazdrosny, że Morgena wybrała nas a nie ciebie.
- Żartujesz sobie. Nawet bym nie tknął tej... - Varian przerwał, gdy
uświadomił sobie, w jaką głupią sprzeczkę wdał się z tym człowiekiem.
Zupełnie bez sensu.
- Dlaczego ja w ogóle z tobą dyskutuję?
- Bo wiesz, że mam rację. Varian popatrzył na Merewyn.
- Nie będę się kłócił z wariatem. Nie wiem, dlaczego w ogóle zacząłem.
Wzruszyła ramionami.
- Ja też nie. Może lubisz walić głową w mur? Pokręcił głową, a ona
odwróciła się z wyraźną irytacją. W dwie sekundy potem zniknęła.
Rozdział 10
- Merewyn! - Varian rzucił się pędem w jej stronę, ale Merrick go
powstrzymał. Wpadła w jakąś niewielką rozpadlinę, jednak rycerz nie pozwolił
mu jej pomóc. Ciągnął go do tyłu za każdym razem, gdy się do niej wyrywał.
- Nie dosięgniesz jej.
Pchnął Merricka, który jakimś cudem utrzymał się na nogach.
- Jak to nie dosięgnę? Z drogi!
- Nie! - Z naciskiem położył ręce na jego ramionach. - Posłuchaj. Ona
wpadła w otchłań rozpaczy. Tylko ci się wydaje, że łatwo ją stamtąd
wydostaniesz.
Zaskoczyło go to. Wolne żarty!
- Otchłań czego?
- Otchłań rozpaczy - powtórzył Merrick, puścił go i wskazał gestem
rozpadlinę. - Posłuchaj tylko!
Varian zrobił, jak mu radzono, i nagle poczuł, że szczęka mu opada w
bezmyślnym grymasie.
- O Boże, spójrzcie na mnie tylko. Jestem do niczego. To beznadziejne.
Życie nie ma sensu. W szczególności moje życie. Jest koszmarne. Fatalne.
Żałosne. Po co nim sobie zawracać głowę? Położę się w tej dziurze i umrę. I
bardzo dobrze. Położę się i umrę. Kogo to obchodzi. Wszyscy się tylko ucieszą,
jak odejdę...
Głos był znajomy, ale jego nieprawdopodobnie żałosny, pełen beznadziei
ton już nie.
- Nie mam pojęcia, dlaczego to wszystko przytrafia właśnie mnie. Co ja
takiego zrobiłam, że mam takie życie? Dlaczego... dlaczego... och, dlaczego?!
Czy proszę zbyt wiele? Chcę tylko minuty spokoju! Radości! Odrobiny ulgi...
Nic z tego. Najpierw znęca się nade mną jakaś podła dziwka ze swoimi
pomocnikami. Potem próbuję zyskać choć trochę na urodzie, żeby wreszcie
ludzie żyli na mnie bez obrzydzenia, i co się dzieje? Pakuję. w kłopoty z jakimś
szaleńcem, nie wiadomo - dobrym złym, który jest nudny jak flaki z olejem, i z
jakimś mandragonem, który ma całkiem nie po kolei w głowie, w dodatku żaden
nie ma rozumu. I żaden nie dałby za mnie złamanego grosza. A za
przewodników mamy jakiś trzech wyrodków, z których najmądrzejszy jest
fretką! Jak do tego mogło dojść? No jak?
Varian słuchał oniemiały.
- Zamknij wreszcie usta - warknął Derrick, poprawiając Erika na
ramionach. - Ona tego nie mówi na serio. Otchłań gada za nią.
Blaise, z taką samą miną jak Varian, zajrzał razem do rozpadliny.
Merewyn siedziała na samym środku załamując ręce i kołysząc się w przód i w
tył, niepomna faktu, że jest w pułapce.
- Otchłań gada za nią? Jak to rozumiesz? - spytał Varian.
Derrick podszedł na skraj lasu i ściął solidną lianę z bliskiego jesionu,
wokół którego była owinięta. Varian pomógł mu, odcinając ją końcem miecza.
- Na dnie tych dziur gromadzi się gaz. Jeśli wciągniesz go w płuca,
wpadniesz w rozpacz i depresję.
- Ale, niestety, bez skłonności samobójczych - wtrącił się Merrick,
pomagając odczepić lianę. - Zakażeni nie przestają narzekać, a od ich gadania
człowiek jest bliski podcięcia sobie żył. Albo ucięcia im języka.
Derrick skinął głową.
- Wygadują niestworzone rzeczy, ujawniają wszystkie sekrety. Nie martw
się, przejdzie jej po paru godzinach, kiedy ją wyciągniemy.
Po paru godzinach? To brzmiało koszmarnie.
- Dlaczego akurat mnie musiało się to przytrafić? - lamentowała Merewyn
w otchłani. - Dobry Boże, dlaczego mnie? Czy ja już nie mogę mieć ani jednego
dnia spokoju? Jednego, jedynego dnia dla siebie? Nie. Moje życie jest jednym
pasmem cierpienia. Tylko ono mi pozostało... cierpienie i ból. Ból bez końca. I
bez początku. Po co ja w ogóle żyję? O Panie, dlaczego każesz mi tkwić pośród
tych nudziarzy? Dlaczego nie dałeś mi przyjaciół? Kogoś, kto by mnie
pokochał? Kogoś, kto by mnie nie zostawił samej? Nie chcę spędzić życia w
towarzystwie zmutowanego rycerza i stukniętego mandragona...
- Szczerze mówiąc - stwierdził Blaise sucho - zastanówmy się, czyby jej
tam nie zostawić. Czuję się trochę urażony. Jeśli ktoś ma prawo narzekać, to
raczej ja. Zajmowałem się swoimi sprawami, a ona mnie w to wszystko
wciągnęła.
- Słuchaj, ona tak nie myśli - tłumaczył mu Merrick.
- Miejmy nadzieję.
Varian opuścił lianę na dno rozpadliny i pomachał końcem przed jej
nosem.
- Merewyn! - nakazał surowo. - Owiń się tym, to cię stamtąd
wyciągniemy.
- Po co to wszystko? - zaniosła się łkaniem. - Lepiej mnie tu zostawcie. W
pułapce. Samą. Cierpiącą. To wszystko nie ma sensu. Wszystko jest takie
koszmarne. Życie nie ma sensu. Wszyscy tylko cierpimy bez końca. Powinnam
podciąć sobie żyły i skończyć z tym wszystkim, zamiast znosić niezasłużone
cierpienia choćby przez jedną minutę dłużej.
Dzięki Bogu, że normalnie tak się nie zachowywała, chybaby ją
rzeczywiście zabił.
- Daj spokój, Merewyn - powiedział, starając się stłumić irytację w swoim
głosie. - Owiń się tą lianą i zaraz będziesz na górze.
Nie przestając narzekać, w końcu zaczęła obwiązywać się lianą.
- To się nigdy nie uda. Na pewno mnie upuścicie, dobrze to wiem. Upadnę
i sobie coś złamię, a potem zostawicie mnie tu na pastwę losu albo co gorsza,
tych maniaków seksualnych.
Merrick popatrzył na niego z nadzieją.
- Byłaby taka szansa?
- Prędzej sam bym ją zabił - mruknął Varian. Derrick pomyślał nad tym
przez chwilę.
- Wiesz, to nie byłoby takie złe, dopóki by nie ostygła i nie zesztywniała.
Jego słowa tak wzburzyły Variana, że wolał się nad tym nie zastanawiać.
- Jesteś okropny.
- Trzysta. Lat - odparł Merrick, cedząc słowo po słowie. - Bez seksu. Weź
to pod uwagę.
Może i miał rację. Po tak długim czasie mężczyzna rzeczywiście jest
zdolny do wszystkiego... Varian odsunął na bok dalsze rozważania na ten temat i
wyciągnął Merewyn z rozpadliny, która zniknęła natychmiast, gdy dziewczyna
znalazła się na zewnątrz. Merewyn upadła na ziemię, jakby żałowała każdej
chwili swego nieszczęsnego życia.
- Przecież to straszne. Utkwiłam w tej dolinie na zawsze z wami.
Wyobrażacie to sobie? Varian odwiązał lianę.
- Przepraszam, że jestem taki beznadziejny.
- Nie masz nawet pojęcia jak bardzo - przytaknęła bez tchu i usiadła, żeby
wygłosić dalszy wykład: - Wy, mężczyźni, jesteście takim ciężarem. Dlaczego
kobiety nie mogą żyć same bez tych waszych walk godowych i tych waszych
fiutów...
- Bez czego? - Aż się zakrztusił z wrażenia.
- Bez fiutów.
Jej głos brzmiał całkiem racjonalnie, ale chyba naprawdę nie wiedziała, co
mówi.
- No wiesz, nawet chodzicie takim krokiem, jakby świat do was należał, a
kobiety były tylko służącymi. A ja rzeczywiście jestem służącą. Ohydną i
przygarbioną. Dlaczego? Dlaczego zawarłam taką umowę? O co mi chodziło?
Derrick zatkał sobie uszy.
- A może byśmy ją ogłuszyli, aż jej przejdzie? Blaise roześmiał się i rzucił
lianę w krzaki.
- Chyba nie warto. Właśnie zaczęło się robić zabawnie. Posłuchajmy
czegoś jeszcze o tych fiutach.
- Lepiej nie, Blaise. - Varian chciał jej pomóc wstać, ale bezsilnie upadła
na ziemię.
- Po co w ogóle wstawać? Przecież my tu pomrzemy. Wszyscy. Jedno po
drugim obrócimy się w pył. W pył pod cudzymi stopami. W pył niesiony
wiatrem przez las bez celu i bez sensu, taki, co tylko wszystko brudzi. Jesteśmy
niczym. Wszyscy. Worki kości wędrujące od kołyski aż po grób, bez żadnego
celu, poza tym, żeby umrzeć po długim, pełnym cierpienia życiu, które składa
się tylko z bezsensownych prób potwierdzenia naszej bezwartościowej
egzystencji.
Blaise roześmiał się serdecznie z tych ponurych komunałów.
- Dobrze, że nie jesteśmy w XX wieku i Merewyn nie pracuje w telefonie
zaufania dla samobójców, co?
Derrick prychnął z niesmakiem.
- Jeszcze kilka słów o bezużyteczności od kołyski aż po grób i zaczniemy
się poważnie zastanawiać nad samobójstwem.
Varian potarł głowę, którą przeszył nagły ból.
- Tak jest, Camus przy niej to pestka.
Pomimo wszystko Blaise'a, zdaje się, bawiły jej gorzkie żale.
- Wiesz co, zaciekawiło mnie to. Może wskoczę do otchłani i zobaczymy,
co potem powiem. Co ty na to?
Varian w dalszym ciągu próbował podnieść Merewyn z ziemi, ale opierała
się dzielnie. Była zdumiewająco silna kiedy jej na tym zależało.
- Blaise, ty masz za mało uroku, żebyśmy znosili jej marudzenie. Ciebie
byśmy po prostu zabili.
- Zraniłeś moje uczucia.
- Czas leczy rany - stwierdził Varian.
Zrezygnował z postawienia Merewyn na nogi i wziął ją na ręce.
- Widzicie go! - warknęła. - Mężczyźni to tacy brutale. Narzucacie nam
swoją wolę siłą, a potem się dziwicie, dlaczego was nie lubimy. - To ostatnie
słowo po prostu wypluła z ust. - Czy to takie dziwne? Naprawdę? Dlaczego
jakakolwiek kobieta miałaby się z własnej woli podporządkować męskiemu ego?
Dlaczego?
Popatrzyła na jego ciało i w jej spojrzeniu pojawił się błysk który mocno
go zaniepokoił.
- Nie powiem, jesteś przystojnym zwierzaczkiem, twoje usta aż się proszą
o pocałunki, kiedy nie są już takie okrwawione. Jesteś całkiem zgrabny i masz
dużego, twardego... - Aż się skrzywił, spodziewając się, że z ust Merewyn
padnie znowu to okropne słowo „fiut”, ale na szczęście myśli pobiegły innym
torem, gdy popatrzyła mu w oczy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu rozpacz
zniknęła z jej głosu.
- Masz takie piękne oczy. - Przesunęła palcem po jego brwiach, a on
poczuł, jak się dla niej napręża. - Wiedziałeś o tym? - Opuściła dłoń i ponury ton
powrócił. - Na pewno wiedziałeś. Jesteś przecież nic niewartym mężczyzną. Jak
wszyscy inni.
- Tak jest - przyłączył się Blaise. - Jesteś kompletnie bezwartościowy,
Varianie. Zdaje się, że wspominałaś coś o twardości, Merewyn. Co on tam ma
takiego twardego?
Varian rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale mandragon śmiał się na całego.
- Wszystko ma twarde. Ramiona, nogi i...
- Dość tego, Merewyn - syknął przez zaciśnięte zęby.
- No, naprawdę jesteś twardy. Widziałam.
- Wszyscy widzieliśmy, Merewyn - włączył się Merrick głosem pełnym
rozbawienia. - Do szału nas to doprowadza.
Varian zgromił spojrzeniem trojaczki, a szczególnie fretkę, która ze
śmiechu turlała się po szyi brata.
- Jak jej przejdzie, zabiję was wszystkich. Merewyn westchnęła ciężko.
- Oczywiście, że ich pozabijasz. Tacy właśnie są mężczyźni. Wszystko
niszczą. Wszystko. Wy wszyscy jesteście jebacy bez żadnej przyzwoitości.
Varian skrzywił się na ten dobór słów.
- Jebacy? - Blaise się zaśmiał.
- Tak właśnie. Pędzicie tam i siam z tymi waszymi lancami i nabijacie na
nie wszystko, co się rusza. Przygważdżacie swoje ofiary do drzew, do ścian, a
potem galopujecie po polach i lasach, chwaląc się swoimi podbojami, nie dbając
o to, kogo skrzywdziliście w drodze do chwały.
- Dobry Boże. - Na twarzy Merricka odmalowało się przerażenie. - Czy ja
dobrze rozumiem, o czym ona mówi?
- Może chciałaś powiedzieć „wojacy”? - spytał Marian.
- Nie! Jebacy. Wszyscy, jak tu stoicie. - Popatrzyła na trzech rycerzy. - A
szczególnie oni.
Blaise ryknął śmiechem i cofnął się o krok. W tym samym momencie
Merrick chwycił go i pociągnął w przeciwną stronę.
- Nie zapominaj o tej dziurze. Ona dalej tu jest.
Blaise spoważniał i popatrzył na ziemię w poszukiwaniu rozpadliny.
- Gdzie?
- Tutaj! - Merrick podszedł o krok bliżej, żeby mu pokazać. - Można je
rozpoznać po szarych konturach i kępkach traw.
Varian zerknął w to miejsce, ale jak dla niego niczym się nie różniło od
innych. Blaise popatrzył na niego.
- Czy ja już do reszty zgłupiałem, czy ty też tego nie widzisz?
- Owszem, zgłupiałeś do reszty - odparł Varian sucho. - Ale nie dlatego,
że nie zauważasz tej rozpadliny.
Mandragon rzucił w niego kamykiem, a Merewyn obrzuciła go za to
obelgami.
- Widzisz tę cholerną dziurę czy nie? - zdenerwował się Blaise. Varian
przechylił głowę i zezem popatrzył na ziemię.
- Ledwo co. Nie mam pojęcia, jak można ją wypatrzyć w czasie marszu.
Aż dziw, że do tej pory do żadnej nie wpadliśmy.
- To wszystko jest beznadziejne - lamentowała Merewyn. - Wszyscy tu
umrzemy. Ty, ja i Blaise. Umrzemy!
Varian westchnął z desperacją.
- Dzisiaj nie umrzemy, chyba że ja kogoś zabiję, ale mało
prawdopodobne, więc możesz się nie martwić.
- Jak możesz mówić coś takiego? - zajęczała histerycznie. - Czy nie
czujesz, że twoje życie mija, sekunda po sekundzie? Tik. Tak. Tik. Tak.
Wszyscy zbliżamy się do śmierci. Z każdą sekundą jesteśmy coraz bliżej.
Nadchodzi koniec, a my nie możemy go odwlec.
- Jest na to jakieś antidotum? - W głosie Variana zabrzmiała desperacja.
- Nie ma. Ale myśl pozytywnie. Nie było was tu, kiedy po raz pierwszy
natrafiliśmy na taką rozpadlinę. Na nasze szczęście wpadł do niej Erik.
Zamknęliśmy go po prostu w klatce i zostawiliśmy samego w lesie, aż mu
przeszło - odparł Derrick.
- Szkoda, że nie można było tak samo postąpić z Merewyn. Fretka
zaskrzeczała.
- Daruj sobie - warknął jego brat. - Miałeś szczęście, że cię nie
przerobiliśmy na czapkę, bo zachowywałeś się po prostu koszmarnie.
- Jak należy unikać tych rozpadlin na przyszłość? - przerwał mu Blaise.
- Rozglądaj się za szarymi kępkami trawy. - Merrick rzucił w stronę
rozpadliny niewielki kamyk, który natychmiast zniknął.
Oznaczało to, że pułapka otwiera się pod naciskiem. Dobrze wiedzieć, ale
z drugiej strony było to trochę przerażające.
- Tak dla ciekawości, skąd się wzięły te rozpadliny? Merrick wzruszył
ramionami.
- Merlin je zrobił któregoś dnia, kiedy Nimue zalazła mu za skórę. Wtedy
ona z zemsty zrobiła tę wybuchają wodę. Miała chyba nadzieję, że urwie mu łeb,
ale się nie udało. Tyle że od tej pory trochę kuleje.
Derrick przytaknął.
- Większość tutejszych pułapek to pozostałość po ich kłótniach. Są tu
skały, których lepiej nie dotykać... żółte i bardzo gorące, ale najgorsze jest to, że
potem cuchnie się przez wiele dni. A poza tym gotująca się woda, która jest
lodowata w dotyku.
- I jeszcze jadowite jaszczurki - dodał Merrick. - No oczywiście mój
faworyt... Krzak turysta.
- Co takiego? - parsknął Blaise.
Varian skrzywił się na samą myśl o dotknięciu takiego krzaka.
- Wysil mózgownicę, Blaise. Co dzieje się z turystą, którzy przyjeżdżają w
nowe miejsce? Zemsta Montezumy - mówi ci to coś?
Mandragon zrobił minę pełną obrzydzenia.
- Przecież to chore. Merrick zaśmiał się kwaśno.
- Właśnie o to chodziło. Merlin i Nimue wściekali przez kilka pierwszych
stuleci, że muszą razem tkwić tej dolinie. Potem im trochę przeszło.
- Trochę - podkreślił Derrick.
- Mój brat ma rację. Czasami jeszcze walczą ze sobą, i wtedy wszyscy
musimy zejść im z oczu, żeby i nam się nie oberwało.
- Przeklęci! Wszyscy jesteśmy przeklęci - zajęczała Merewyn. Varian
westchnął.
- Niech ci będzie. Jesteśmy przeklęci, ale zanim zginiemy straszliwą
śmiercią po jeszcze gorszym życiu, ruszmy się trochę, póki jeszcze możemy.
- Po co się męczyć? Blaise prychnął.
- Mam ją udusić?
- Nie. Zasłużyłem, żeby to zrobić osobiście.
Derrick ruszył ścieżką, a Merewyn monotonnym głosem wygłaszała swoje
ponure przepowiednie.
- Naprawdę powinniśmy ją ogłuszyć, aż jej przejdzie. Varian był bliski
skorzystania z jego rady.
- Jak długo to może potrwać?
- Nie mam pojęcia. Jak już mówiłem, wsadziliśmy Erika do klatki i
zostawiliśmy samego, aż doszedł do siebie.
- To będzie długi dzień.
- Chyba wolałem już te piosenki z musicalu.
- „Jestem całkiem sama... - zaczęła śpiewać jedyną ponurą piosenkę ze
Spamalot. Lepsze to niż zapowiedzi nadchodzącej zagłady. Piosenka była
naprawdę zabawna. - Nie ma kto mnie pocieszyć ani poprowadzić...”
Varian popatrzył przez ramię na Blaise'a.
- Czy mogę ją upuścić? Skoro uważa, że jej nie pocieszam.
- Jasne, tylko że ty tego nigdy nie zrobisz.
- Skąd ta pewność?
Blaise podszedł tak blisko, żeby nikt ich nie słyszał.
- Widzę przecież, jak się o nią troszczysz. Wcale nie jesteś takim
pieprzonym gnojkiem, na jakiego pozujesz. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego
Merlina cię toleruje. Teraz już wiem.
- Nie daj się zmylić pozorom.
- Jasne, jasne. Wiem, że możesz skopać mi tyłek. Potrafię się obronić. Ale
zauważyłem, że wcale się nie spieszysz do bójki z tymi, którzy nie potrafią.
- Zamknij się, Blaise.
Mandragon uśmiechnął się od ucha do ucha i ruszył przed siebie.
Varian bez słowa szedł z Merewyn na rękach, słuchając jej śpiewów i
narzekań. Czuł się nieswojo, widząc, że Blaise odkrył jego sekret. Szczycił się
przecież swoją tajemniczością i trudnym charakterem. Niechętnie odkrywał się
przed ludźmi. Trzymał się od nich na dystans, żeby mieć spokój.
Wciąż nie był pewny, dlaczego dopuścił Merewyn tak blisko. To nie było
w jego stylu. Zwłaszcza że sprzedała go, by odzyskać urodę, o czym dobrze
wiedział. Wcale tak nie było, odezwał się jego wewnętrzny głos. Pozbyła się
brzydoty, a w zamian za to okazała ci troskę, Została sługą jego matki tylko z
głupoty. Matka była przecież mistrzynią manipulacji.
Doskonale potrafiła udawać słodycz i dobroć, żeby osiągnąć swój cel. A
kiedy jej słodycz się kończyła, trzeba było dobrze pilnować.
- Powiedz mi, Varianie - odezwała się Merewyn, otaczając jego szyję
ramionami i układając mu głowę na piersi - czy według ciebie świat jest
ohydny?
- Może i tak - odpowiedział. Coś w jej zachowaniu szyło go do głębi.
Dotknęła jego serca.
Tuliła się do niego z dziecinną ufnością. Żadna kobieta go tak nie
traktowała. Oczywiście, przytulały się do niego, gdy się kochali, ale w ich
uściskach nie było delikatności. Ani przyjaźni. Niczego w tym rodzaju.
- Nie ma żadnego „może” - zaprotestowała cicho. - Dlaczego ludzie muszą
być tacy podli? Nie rozumiem tego. Najgorsze, że ja też taka byłam. Dobrze o
tym wiem. Zawarłam umowę z twoją matką, bo nie chciałam poślubić jednego
brzydala.
Objęła go mocniej. Głos jej drżał, a oddech łaskotał go szyję.
- Przez całe stulecia okłamywałam sama siebie, może mnie nie szanował i
nie widział we mnie człowieka, ale prawda była inna. Był o wiele starszy ode
mnie, poznaczony bliznami i miał takie zimne, wyłupiaste oczy. I łysą głowę.
Potrzebował tylko klaczy rozpłodowej, żeby mieć potomków. Nawet nie chciał
ze mną rozmawiać. Kiedy próbowałam, odpowiadał zawsze, że Bóg nie chce,
aby kobiety wygłaszały swoje opinie, że mają tylko powtarzać to, co mówią im
ojcowie i mężowie. Powinny być potulne i milczące.
- Ty zdecydowanie nie jesteś milcząca.
- Ależ jestem. W Camelocie taka byłam. Odzywałam się tylko do siebie,
po cichu, bo kiedy jest się tak brzydkim, każda próba rozmowy jest proszeniem
się o drwiny. Albo o spoliczkowanie.
Gdy to usłyszał, ogarnęła go fala gniewu. Jego też drażniło ludzkie
okrucieństwo.
- Ale już nie jesteś brzydka.
- Nie. Jestem piękna. Brzydota schowała się w środku. Więc pytam cię, co
jest lepsze? Być brzydkim w środku czy na zewnątrz?
Nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią.
- Znasz moją matkę. Jak myślisz, co wolę? Podniosła głowę i popatrzyła
na niego.
- Tak mówisz, ale czy kiedyś wziąłeś do łóżka brzydką kobietę? Zamilkł,
bo uświadomił sobie prawdę.
- Nie.
W jej wzroku błysnęło rozczarowanie.
- To znaczy, że jesteś taki sam jak inni. Przerwała i zagryzła wargę,
zatopiona w myślach.
- Ale czy na pewno? Uratowałeś mnie wtedy, kiedy byłam brzydka,
prawda?
- Tak.
- Dlaczego?
Odpowiedział jej szczerze:
- Nie mogę znieść, kiedy kogoś dręczą.
- Ale zabijasz dla Merliny. Czy to nie jest dręczenie?
Skrzywił się, nie chcąc rozmawiać o motywach swojego działania.
- Jak to jest, że mimo odurzenia trucizną potrafisz prowadzić rozmowę na
poważne tematy etyczne?
- To dlatego, że... - Ucichła nagle, spoglądając na niego szklanym
wzrokiem. Zatrzymał się natychmiast, gdy zrozumiał, co się dzieje. Niestety,
zrobił to o ułamek sekundy za późno i cała treść jej żołądka wylądowała na jego
zbroi. Zatrząsł się z obrzydzenia.
- Tak mi przykro - szepnęła.
- Mnie też.
- Naprawdę jest mi przykro.
Jemu też było przykro, naprawdę. Ale nie chciał wprawiać jej w jeszcze
większe zakłopotanie.
- Nie przejmuj się. Zaraz temu zaradzę.
Postawił ją na ziemi, zamknął oczy i przywołał resztki magii, by pozbyć
się zbroi.
- Tylko nie rób tego już więcej - zażartował.
Skinęła głową. Była bezgranicznie zawstydzona swoim zachowaniem. W
dodatku jeszcze nie skończyła. Pobiegła między drzewa, czując, że żołądek
znowu wypowiada jej posłuszeństwo.
- Ojej - mruknął Blaise, odwracając się do niej tyłem. - Wszystko w
porządku?
- Jasne - wykrztusiła.
- To dobrze. Chyba przejdę się trochę, aż ty... tego... nie skończysz.
- Idziemy z tobą - stwierdzili bracia zgodnym chórem i ruszyli tak szybko,
że Erik spadł bratu z ramienia i biegł za nimi, skrzecząc z urazą.
Merewyn została sama. Oparła się o drzewo i wyrzucała z siebie truciznę.
Pochyliła się do przodu i nagle poczuła, że ktoś odsuwa jej włosy z twarzy.
Zaskoczona, stwierdziła, że to Varian, który przez cały czas nie odezwał się ani
słowem.
Kiedy skończyła, podał jej chłodną, wilgotną chusteczkę.
- Już lepiej?
- Chyba tak. - Otarła usta, a potem przyłożyła tkaninę u podstawy szyi, by
uspokoić rozhuśtany żołądek. - Dziękuję.
- Przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić.
- Ależ skądże.
Mógł przecież przyłączyć się do pozostałych i zostawić ją samą sobie. To,
że został, dużo dla niej znaczyło.
- Nie musiałeś.
- Wiem, ale nie można cię zostawiać samej, bo pakujesz się w kłopoty -
zażartował i puścił do niej oczko.
Uśmiechnęła się mimo zakłopotania. Jej serce zmiękło od tej dobroci.
Większość mężczyzn zachowałaby się tak jak Blaise i trojaczki - uciekłaby, nie
oglądając się za siebie.
- Skończyłaś już z przepowiedniami zagłady? Skinęła głową.
- Na szczęście. Bardzo cię przepraszam za wszystko, co powiedziałam.
Naprawdę tak nie myślę. Próbowałam się zmusić do milczenia, ale zwyczajnie
nie mogłam zamknąć ust, słowa wylewały się z nich bez przerwy.
Ku jej zdziwieniu, objął ją czule.
- Nie przejmuj się - powiedział.
- Dzięki, że jesteś taki cierpliwy.
- Żaden problem.
Pomyślała, że jest dla niej za dobry i nie do końca szczery.
- Dziesięć minut temu mówiłeś co innego.
Choć na nią nie patrzył, widziała, że jego wzrok jeszcze złagodniał.
- Sama zgadnij dlaczego - odpowiedział i uśmiechnął się tak uroczo, że
kompletnie ją oczarował. Uśmiech rzadko gościł na jego wargach, i dobrze, bo
okazało się, wywiera przemożny wpływ na jej ciało. Ogarnęła ją fala gorąca i
przeszył dziwny prąd. Nigdy w życiu nie widziała kogoś tak przystojnego jak on.
To wiele mówiło, biorąc pod uwagę, że przez kilkaset lat mieszkała wśród takich
jak oni. Zresztą nie chodziło tylko o jego urodę, ale o ten wewnętrzny spokój,
który działał na nią równie kojąco, jego wygląd ją podniecał. Cóż za przedziwna
sprzeczność. Ruszyli przed siebie w niezręcznym milczeniu. Ręka Variana
zsunęła się z ramion Merewyn, sprawiając jej dziwny ból w piersi. Natychmiast
zatęskniła za ciepłem jego ciała. Chciała być bliżej niego, a on się oddalał.
- Varianie?
Zatrzymał się i odwrócił do niej.
- Co takiego?
Na moment straciła odwagę. Jak mogła o to prosić, wiedząc, że
natychmiast odepchnie ją od siebie?
Powiedz to, Merewyn, upierał się głos w jej głowie. Ale to nie było takie
łatwe. Chciała czegoś, co było zakazane. Niezwykłe. Musiała się jednak
przekonać, jak to jest.
- Czy mógłbyś mnie pocałować?
Varianowi zaparło dech w piersiach, bo była to ostatnia rzecz, jaką
spodziewał się od niej usłyszeć.
- Proszę?
Jaki mężczyzna odmówiłby takiej prośbie? Na pewnie nie taki, który
bardziej był grzesznikiem niż świętym.
Marzył o smaku tych ust. Ale nie był do końca pewny swego.
- Czy to sprawka tej otchłani?
- Nie. Sama tego chcę.
Z bijącym sercem, delikatnie przyciągnął ją do siebie, choć tak naprawdę
pragnął zgnieść ją w objęciach. To był jej pierwszy pocałunek, więc powinien
być czuły i słodki. Coś, co pozostanie ciepłym wspomnieniem, a nie
przerażającym koszmarem. Każdy pierwszy pocałunek powinien być pamiętny i
nieśpieszny.
Pochylił głowę i zbliżył usta do warg Merewyn, by poczuć jej oddech na
skórze, słodki i lekki jak muśnięcie ptasiego skrzydła. Choć tak delikatny,
sprawił, że krew w nim zawrzała.
Jak tu ograniczyć się do zwykłego pocałunku, kiedy chciał od niej o wiele
więcej? Ale nie miał wyboru. Prowadził życie, którego nie można było z nikim
dzielić, a ona nie była kobietą, z którą chciałby się zabawić i potem ją porzucić.
Wiedział, że nigdy by o niej nie zapomniał. Wiedział też, że smak jej ust
pozostanie z nim na długo po powrocie do Avalonu.
Merewyn ledwie mogła oddychać, patrząc z bliska w twarz Variana i
czekając, by pierwszy raz posmakować męskiej namiętności. Od stuleci
zastanawiała się, jak to będzie.
Co się wtedy czuje.
Porzuciła wszelką nadzieję, że te doznania kiedykolwiek będą jej
udziałem. A teraz się dowie...
Uścisk jego ramion stał się nieco silniejszy na moment przed tym, jak
dotknął wargami jej ust. Od tej intymnej bliskości zakręciło jej się w głowie.
Skubnął jej wargi zębami, czule i delikatnie, a potem rozsunął je, by
posmakować jej ust.
Wdychała w płuca jego zapach, czując łaskotanie bokobrodów na
podbródku. Zanurzyła dłoń w jego miękki, włosy, zaplątując palce w ich
jedwabiste pasma, a potem oddała mu pocałunek z całego serca. Jej piersi
napięły się, a ciało ogarnął żar pulsujący w pożądliwym rytmie, który domagał
się czegoś więcej.
Chciała, żeby jej dotknął... chciała dowiedzieć się, czego Morgena i
Narishka nigdy nie miały dość swoich kochanków, choćby najbardziej
utalentowanych. Co go oszałamiającego było w seksie, że ludzie narażali życie z
jego powodu? Kłamali, oszukiwali, byle tylko zasmakować czyjegoś ciała.
Jeśli pocałunek był przedsmakiem miłości Variana, chyba zrozumiała, o
co im chodzi. Jego usta były pełne magii która przenikała ją od stóp do głów,
pobudzając pragnienia.
Przycisnął ją do siebie jeszcze bliżej, czując, że jego ciało staje w
płomieniach i wyrywa się spod kontroli. Myślał tylko o jednym: by zaciągnąć ją
w jakieś zacisze i położyć na trawie, a potem zagłębić się w jej ciało, smakuje
powoli. Ale wiedział, że popełniłby wtedy straszny błąd. Nie wolno mu było się
wiązać. Miał zbyt wielu wrogów.
Poza tym nic nie wiedział o miłości i o związkach, Należał przecież do
Adoni - rasy znanej z bezlitosnego okrucieństwa. Co więcej, jego ojciec też był
beznadziejnym draniem i zrujnował życie wszystkim kobietom, na których mu
zależało. Takie było dziedzictwo Variana - równie bezwartościowe, jak on sam.
Merewyn zasługiwała na więcej. Jego matka i tak zniszczyła jej życie,
więc Varian nie powinien się do tego dokładać. Ta dziewczyna zbyt wiele
przeszła.
Żałując, że nie potrafi cofnąć tych wszystkich krzywd, jakich doznała z
ręki Narishki, niechętnie odsunął się od niej. Stała przed nim bez ruchu, z
zamkniętymi oczyma jakby pocałunek trwał nadal. Ten widok na nowo rozpalił
w nim ogień.
Kiedy otworzyła oczy, pożądanie, które w nich lśniło, sprawiło mu
fizyczny ból.
- Dziękuję - szepnęła. - Zawsze chciałam wiedzieć, jak to jest, ale
uznałam, że nie powinnam prosić Merricka ani Derricka.
Mogła przecież poprosić Blaise'a. Varian był wdzięczny, że tego nie
zrobiła. Przestępując z nogi na nogę, by pozbyć się bólu w kroczu, nie mógł się
powstrzymać, by z niej nie zażartować.
- Gdybyś chciała poznać coś oprócz sztuki pocałunków, milady, daj mi
znać. Będę do twoich usług - powiedział i mrugnął w jej stronę.
Zarumieniła się uroczo i odwróciła wzrok. Nigdy w życiu nie widział
czegoś tak zachwycającego.
- W takim razie chciałabym cię jeszcze o coś poprosić.
Wstrzymał oddech, czując, jak jego męskość drgnęła niecierpliwie.
- Tak?
Zawahała się. Uśmiechnął się do niej.
- Śmiało, Merewyn. Nie ma co się wstydzić po tym, co razem przeszliśmy.
O mało co nie zginęliśmy. Mnóstwo cierpienia i na dobitkę tych trzech
wariatów... Więc czego byś chciała?
Znowu odwróciła wzrok, jakby się bała, że jego odmowna odpowiedź
może okazać się nie do zniesienia.
- Czy jeśli się stąd wydostaniemy, mógłbyś przenieść mnie z powrotem w
moje czasy? Tak bardzo chciałabym wrócić do domu.
Jej szczera prośba wzruszyła go głęboko, choć nie bardzo rozumiał,
dlaczego tak jej na tym zależy. Sam nigdy nie miał domu, za którym mógłby
zatęsknić.
- A twój ojciec? Mówiłaś, że źle cię traktował.
- Nie chodzi mi o niego. Chciałabym naprawić zło, jakie wyrządziłam
temu mężczyźnie, od którego uciekłam. Chciał się ze mną ożenić, więc
powinnam zostać jego narzeczoną. Skrzywdziłam go i to był błąd.
Rozbawiła go tymi słowami.
- Znosiłabyś małżeństwo z tym typem tylko po to, żeby go przeprosić?
- Od chwili ucieczki z domu musiałam znosić o wiele gorsze rzeczy. Czas,
żebym dorosła i zaczęła się odpowiednio zachowywać. - Z jej oczu biła
szczerość. - Czy mógłbyś mi w tym pomóc?
Coś w nim chciało krzyknąć, że nie, ale miała rację, podobnie jak Artur,
chciała słusznie postępować, mając słuszne powody.
- Tak. Pomogę ci.
- Dziękuję.
Pochylił głowę i pocałowałby ją znowu, gdyby w pobliżu ktoś nie
krzyknął. Odskoczył i zaczął nadsłuchiwać. Nie czekał długo, rozległ się
następny krzyk.
Rozdział 11
Varian energicznie ruszył w stronę, z której dobiegł krzyk, ciekaw, co się
stało. Spodziewał się najgorszego więc kiedy wyszli na polankę i zobaczyli
Merricka otoczonego kręgiem nieszkodliwych szarozielonych kamieni, nie mógł
się nadziwić jego zachowaniu.
Rycerz, z rozszerzonymi ze strachu oczyma, przyciskał się plecami do
drzewa, jakby bał się tych nieożywionych przecież kamieni.
Varian rozejrzał się naokoło, szukając jego braci i Blaise'a, ale nigdzie nie
było ich widać.
- Gdzie jest reszta? - spytał.
- Cśś - szepnął gniewnie rycerz. - Rzucą się na ciebie, jeśli będziesz mówił
zbyt głośno. Varian oraz Merewyn wymienili zakłopotane spojrzenia.
- Chyba zwariował.
We wzroku dziewczyny zabłysły rozbawienie i złośliwość zarazem.
- Może pozostałych zjadły te kamienie.
Varian zaśmiał się z tego absurdu, gdy nagle dwa kamienie odwróciły się
powoli w ich stronę, jakby mierzyły wzrokiem jego i Merewyn. Nie zdążył się
odezwać, gdy pofrunęły w ich stronę.
- Uciekaj! - krzyknął, uskakując im z drogi.
Zamiast lecieć w linii prostej, kamienie skręciły i śmignęły ku niemu z
szybkością błyskawicy. Pierwszy trafił w plecy, a drugi w nogę, przewracając go
na ziemię. Upadł na brzuch, by uniknąć uderzenia w twarz, ale zrobił, kamienie
natychmiast zaczęły spadać jak grad na jego korpus i głowę.
Psiakrew! To bolało.
Merewyn zapiszczała, a potem pobiegła mu na pomoc, więc oczywiście
kamienie zaatakowały również i ją.
- Co to jest, do cholery?! - wrzasnął w stronę Merricka jednocześnie
przywołując swoją zbroję. Wprawdzie ochroniła go przed uderzeniami, które
mogłyby mu strzaskać czaszkę albo połamać kości, ale zmasowany atak kamieni
był tak silny, że nie pozwalał mu wstać.
- Kamienie nerwowe - syknął Merrick przez zaciśnięte zęby, przyciskając
się mocniej do pnia. Widząc jego przerażenie, Varian zdziwił się tylko, że
jeszcze się nie wspiął na to drzewo.
Uderzały w jego zbroję.
- Kamienie nerkowe? - rzucił zaskoczony. - Myślałem że one atakują od
środka, a nie z zewnątrz.
- Bo to nie kamienie, tylko kamulce - odezwał się z tyłu Blaise.
Varian popatrzył na mandragona, który nadbiegł z tej strony i pognał ku
Merewyn, aby odpędzić kamienie. Varian próbował pozbyć się ciężaru głazów
atakujących od góry.
- Co to są te kamulce? - spytał mandragona. Zamiast odpowiedzieć, Blaise
objął ramionami Merewyn i ryknął po smoczemu.
Kamienie zadygotały i zaczęły skrzeczeć, a potem jeden po drugim
potoczyły się w głąb lasu. Varian skrzywił się, gdy zobaczył, że kilka z nich,
rzucając się do ucieczki, zamachało kikutami kończyn. Dziwnie przypominały
ludzi.
Nigdy w życiu nie widział czegoś tak cudacznego, a jako czarownikowi
zdarzało mu się przecież oglądać różne niesamowite stworzenia. Przetoczył się
na plecy i obserwował ich ucieczkę.
Blaise podszedł do niego i wyciągnął rękę, żeby móc mu wstać.
- Co do twojego pytania, kamulce to żywe kamienie które z czasem
zmieniają się w gargulce. Nie są zbyt inteligentne, więc zazwyczaj włada nimi
ktoś inny, ale za to są bardzo ruchliwe.
Merewyn nic się nie stało, jednak Merrick wciąż przyciskał się do drzewa,
jakby bał się, że kamienie powrócą.
Varian zdjął hełm i potarł tył głowy, gdzie zaczęły pojawiać się guzy od
uderzeń.
- Cholera, mało brakowało, a przyprawiłby o wstrząs mózgu. Skrzywił się,
rozcierając szczególnie bolesne miejsce;
- Ciekawe, dlaczego nigdy przedtem ich nie widziałem?
- Zwykle nie wychodzą na światło dzienne. To nocne stworzenia,
podobnie jak gargulce. Może w tej dolinie jest coś, co daje im poczucie
bezpieczeństwa.
Merewyn zmarszczyła brwi.
- Zdawało mi się, że gargulce w ogóle nie mogą się poruszać w świetle
dziennym, chyba że na rozkaz Morgeny albo innego przywódcy.
- Wolne gargulce mogą fruwać za dnia, ale nie lubią tego robić. Natomiast
kamulce, które są w zasadzie bezbronne, przeważnie cały czas spędzają w
ukryciu i unikają wszystkich żywych istot.
Varian się zastanowił. Wiedział, że istnieją dwa rodzaje gargulców - te
które się nimi urodziły, i te, które zostały w nie zaklęte. Te ostatnie były ludźmi
lub Adoni, a pod wpływem czaru przybrali postać kamiennych stworów. Były
raczej ponure, ale bardzo inteligentne. Natomiast gargulce z urodzenia miały
służalczą naturę i w większości walczyły w armii Morgeny.
- Dlaczego przed tobą uciekły? - spytał Blaise'a.
- Mandragony w smoczej postaci żywią się nimi, więc bały się, że je
pożrę. Ich ciała składają się z pirytu, krzemienia i węgla, a nasze ciała świetnie
trawią taką kombinację minerałów; potrzebujemy jej, by móc ziać ogniem.
O tym też nie miał pojęcia, ale zamiast przyznać się do tego, zakpił w
swoim stylu:
- Ojej, Blaise, nie wiedziałem, że jesteś taki mądry. Mandragon przewrócił
oczyma.
- Żywisz się dziećmi? - odezwała się wstrząśnięta Merewyn.
- Przecież to nie są dzieci, tylko kamienie.
Patrzyła na niego podejrzliwie, z powątpiewaniem.
- Przed chwilą powiedziałeś, że to są małe gargulce.
- Dużych nie jadam. Tylko małe.
- To znaczy dzieci?
Blaise otworzył usta.
- Daruj sobie - powstrzymał go Varian. - Przegrałeś potyczkę, Blaise.
Jesteś mordercą niewinnych gargulczyków. Pogódź się z tym.
- Ale... przecież to zwykłe kamienie. Nie zjadam tych które już mogą
chodzić. Varian prychnął z pogardą.
- Jasne. Wszyscy mordercy malutkich gargulców tak mówią.
Blaise wykrzywił się z niesmakiem.
Zanim zdążył się odciąć, odezwała się Merewyn:
- Czy one tu wrócą?
Blaise popatrzył w głąb lasu, gdzie zniknęły kamienie.
- Prawdopodobnie tak. Nie są zbyt inteligentne.
Varian przypomniał sobie rycerzy Okrągłego Stołu na których Morgena
rzuciła zaklęcie, gdy zbuntowali się przeciwko niej w czasach Artura.
- Szkoda mi Garafyna i innych, których ta baba zaklęła w gargulce.
- Pewnie - zgodził się z nim Blaise.
Merrick z niejakim wahaniem rozstał się wreszcie swoim drzewem i
podszedł do nich.
- Gdzie są Derrick i Erik? Mandragon wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Byliśmy w trójkę, kiedy usłyszeliśmy twój krzyk... jak
to się stało, że zostałeś z tyłu?
- Wydawało mi się, że słyszę głosy Variana i Merewyn. Poszedłem w ich
stronę, gdy nagle zaatakowały mnie te kamienie. Tłukły mnie z taką siłą, że nie
mogłem odsunąć się od drzewa.
Blaise zaśmiał się złośliwie.
- Ale wstyd, kamienie skopały ci tyłek. Merrick popatrzył na niego z
urazą.
- Ukamienowanie to paskudna śmierć.
Varian potarł tył głowy i wyczuł pod palcami wielki guz.
- Nie chcę bronić Merricka, ale te kamyki naprawdę nieźle nas stłukły.
Dzięki bogom, że miałem tę zbroję.
- Biedactwo - użaliła się Merewyn ze słodką, współczującą miną i
pogładziła go po głowie. Szczerze mówiąc wolałby, żeby pogładziła coś innego,
co sprawiało mu lichą niewygodę. Każdy jej dotyk przeszywał go dreszczem.
Nie wspominając o zapachu, który wprawiał jego hormony w zupełny amok.
Najchętniej przytuliłby się do niej i zaczął mruczeć jak kot.
Nie koniec na tym: skubałby jej ciało zębami, aż jej zapach oszołomiłby
go kompletnie. Dobrze, że miał na sobie zbroję, bo dzięki temu nikt nie widział,
jak bardzo jest pobudzony. Odsunął się od niej, żeby rzeczywiście nie zacząć
mruczeć i popatrzył na Merricka.
- Jakie inne paskudne niespodzianki nas tu jeszcze spotkają?
- Nie mam pojęcia. Jest ich bardzo wiele i zmieniają się co dzień, gdy
Merlin i Nimue biorą się za łby.
Super. Naprawdę wspaniale. Nie ma to jak seria niebezpieczeństw, która
przydaje smaku życiu i pozwala biec przez las w radosnych podskokach ze
słodką pieśnią na ustach.
- Jak ja kocham życie.
- Lepiej kochać życie niż śmierć - stwierdził Blaise i uśmieszkiem.
- Niby tak... - Varian nie chciał przyznać mu racji tak od razu. - Może
rzeczywiście. Ruszyli naprzód, ale zatrzymali się w pół kroku, słysząc skamlący
głosik.
Merewyn rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że jeden z kamieni właśnie
powrócił. Co dziwniejsze, odniosła wrażenie, że płacze. Ponieważ była najbliżej,
stworzenie potoczyło się do niej i zaczęło lekko trącać ją w nogę, jak piesek,
który domaga się uwagi i pieszczot. Kamień był dość duży, bo sięgał jej prawie
do kolan. Objął łydkę dwiema niedużymi łapkami, które wyrastały w połowie
jego ciała.
Spojrzała na mężczyzn, nie rozumiejąc, o co chodzi.
- Wykluwa się - wyjaśnił Merrick. - Kiedy osiągną odpowiednią wielkość,
zaczynają zmieniać się w gargulce. Nikt nie wie dlaczego.
- To z powodu ich molekularnej struktury.
Wszyscy popatrzyli na Blaise'a.
- O co chodzi? Wychowałem się między merlinami. Człowiek dowiaduje
się różnych rzeczy. Kamulce są produktem ubocznym ewolucji dawnych
smoków. Zgodnie z legendą smoki ziały na nie ogniem i to doprowadziło do
zmiany ich struktury. Zrodził je ogień, a z czasem wyewoluowały w gargulce,
które według mojego ludu są zdeformowanymi smokami. Dlatego mają takie kły
i skrzydła jak my. Ale ponieważ zrodziły się z kamienia, a nie z ciała, nigdy nie
osiągnęły wyższej formy, czyli postaci smoka.
Wskazał na kamień leżący przy nodze Merewyn.
- To jest tak zwany bantling, który za jakieś dwa tygodnie albo nawet
wcześniej zmieni się w gargulca. Za sześć miesięcy osiągnie dojrzały wzrost.
Serce jej zmiękło, gdy popatrzyła na stworzonko i głaskała je po... no nie,
to właściwie nie była głowa, raczej coś w rodzaju kamiennego wyrostka.
- Więc to jest dziecko?
- W zasadzie tak. Pewnie zostało z tyłu, gdy inni uciekli. Boi się i szuka
bezpieczeństwa, dlatego się przytula.
To dziwne, ale wzruszyło ją to stworzenie. Dobrze znała uczucie
zagubienia i strachu oraz pragnienie, by do czegoś przytulić, nieważne do czego.
- Moje biedactwo - powiedziała, pochylając się by jej twarz znalazła się na
równi z miejscem, gdzie nie znajdowała się jego twarz. - Boisz się?
Kamień się rozpłakał.
Otoczyła go ramionami i przytuliła. Uspokoił się natychmiast.
- To tylko kamień, Merewyn - prychnął zirytowany Merrick. Pokręciła
głową.
- On ma uczucia - stwierdziła i spojrzała na niego - W odróżnieniu od
niektórych z nas.
Varian zaśmiał się na głos, a twarz Merricka spłonęła czerwienią.
- Ale jest bardzo głupi - próbował się bronić. Blaise parsknął.
- Podobnie jak wiele innych istot, które teoretycznie powinny być
inteligentne. Twarz Merricka złagodniała, jakby rozbawiły go te słowa.
- Chodzi o Erika, prawda? - ucieszył się.
Teraz z kolei Varian zaczął mu dokuczać.
- Chodzi o każdego, kto jest na tyle głupi, żeby iść do łóżka Morgeną.
Merrick poddał się, podnosząc ręce.
- Dobra, rozumiem, też jestem głupi. Ale przynajmniej nie jestem
kamieniem.
Nie zwracając na nich uwagi, Merewyn spróbowała wziąć kamulec na
ręce, był jednak za ciężki.
- Co ty robisz? - spytał Merrick.
- Nie możemy go tu zostawić. On się boi.
- To kamień.
Varian westchnął ciężko.
- To malutki gargulec, a w okolicy jest sporo stworzeń, które tylko
czekają, żeby go zaatakować.
- Jakie na przykład? - Merewyn zmarszczyła brwi.
- Wszystko, co posługuje się magią. Mogą go rozłupać na kawałki,
których użyją do czarów.
Merewyn sapnęła ze strachu. Nawet nie pomyślała o czymś takim.
Instynktownie okryła kamień spódnicą, żeby ukryć go przed światem, i położyła
mu rękę na głowie. Merrick popatrzył na nią z niesmakiem, a potem przeniósł
wzrok na Variana.
- To tylko kamień. On nic nie czuje, a poza tym, skąd wiecie, że to
samiec?
- Czuje wszystko - odparł Blaise surowo. - To żywa istota, Merricku.
Merewyn poczuła skurcz w żołądku na myśl, że ktoś mógłby skrzywdzić
to stworzenie. Nie mogła na to pozwolić.
- Nie możemy go tu zostawić.
- Skąd wiesz, że to jest on, a nie ona? - upierał się Merrick.
Merewyn wzruszyła ramionami, spoglądając na kamień, który tulił się do
jej nóg i spoglądał prosząco. Mogłaby przysiąc, że na jego powierzchni
dostrzega zarysy małej, przestraszonej twarzyczki.
- Tak czuję - odpowiedziała.
- Bo to jest on - stwierdził Blaise. - Ale jeszcze nie ma imienia. Nie będzie
mógł go sobie nadać, dopóki nie uformują mu się usta i nie zacznie wyraźnie
mówić.
Merewyn poklepała delikatnie jedną z łap kamulca.
- Chcesz iść z nami? Stworzenie zabełkotało twierdząco. Merrick w
dalszym ciągu nie był przekonany.
- Tylko spowolni nasz marsz. Złapią nas. Varian stanął między nim a
Merewyn.
- Nic nie szkodzi, niech nas spowolni, do chwili gdy znajdziemy resztę
jego... - Przerwał i popatrzył pytająco na Blaise'a. - Jak, do diabła, określa się
stado tych stworzeń?
- Hałastra. Stado kamulców to hałastra. Merewyn z sympatią poklepała
kamień po głowie.
- Będziemy twoją hałastrą, póki nie znajdziesz swojej własnej. Merrick
pokręcił głową z niesmakiem.
- Nie mogę uwierzyć, że będziemy ciągnąć ze sobą kamień. To się chyba
nazywa kotwica?
Varian popatrzył na niego zmrużonymi oczyma.
- Zamknij się, Merricku. Dama jest szczęśliwa, więc jesteśmy szczęśliwi.
Merewyn, wdzięczna za poparcie, ujęła kamień za łapkę.
- Ja nie jestem szczęśliwy - mruknął Merrick pod nosem.
- A kogo to obchodzi - odparli Varian i Blaise zgodnym chórem.
Nie zwracając uwagi na jego sprzeciw, ruszyli dalej ścieżką. Varian
prowadził a Blaise pilnował tyłów.
Wkrótce natrafili na Derricka i Erika, którzy błąkali się w kółko, nie
mogąc znaleźć drogi.
- Co to takiego? - spytał Derrick i rzucił krzywe spojrzenie w stronę
kamienia.
Fretka podeszła ostrożnie, żeby go obwąchać. Merrick popatrzył na brata z
ukosa, a potem szurnął i obsypał Erika liśćmi i ziemią. Fretka pogroziła mu
piąstką z gniewnym jazgotem.
- Merewyn i Varian zrobili sobie dziecko, kiedy zostawiliście mnie
samego na pewną śmierć, wy dranie.
- Naprawdę? - zdziwił się Derrick sarkastycznie. - Tempo rzeczywiście
robi wrażenie, ale dzieciak wyszedł paskudny.
Varian machnął ręką w stronę kamienia.
- Bierz go, Rocky. Dołóż mu za zniewagę.
Ku zdumieniu Merewyn, kamulec naprawdę potoczył się w stronę
Derricka i przygniótł mu stopę.
Derrick zaklął, odskoczył i kopnął go z całej siły, jeszcze mocniej urażając
się w obolałą stopę. Kamień oparł łapy na biodrach i popatrzył na niego
wyzywająco. Blaise wybuchnął śmiechem.
- Proszę, oto dowód na jego inteligencję.
Merewyn i Varian również się roześmiali, natomiast bracia wcale nie
wyglądali na rozbawionych.
Varian skrzyżował ramiona na piersi i posłał im szatański uśmieszek.
- Wy macie fretkę, a my kamień. Tak jest sprawiedliwie.
- Tylko że nasz kamień jest mądrzejszy - dodała Merewyn, nie mogąc się
powstrzymać.
- Oczywiście. Przecież nie sypiał z Morgeną.
Rocky, zadowolony z tego poparcia, potoczył się ku nim i znowu objął
łydkę Merewyn. Blaise pokręcił głową.
- Mało która kobieta byłaby zdolna pokochać kamień - skwintował.
- To prawda - przytaknął Varian. - To co, moi dobrzy ludzie, może byśmy
się stąd ruszyli? - zaproponował.
Blaise z ukłonem wskazał ścieżkę.
- Proszę, masz pierwszeństwo.
Merrick podniósł Erika z ziemi i posadził sobie na ramionach. Fretka
owinęła mu się wokół szyi.
Varian i Derrick ruszyli przodem, Merrick za nimi, potem Merewyn z
Rockym, a na końcu Blaise.
Choć bracia nie przestawali narzekać, reszta dnia upłynęła w
przyjacielskiej komitywie, włączając w to fretkę i kamień. Na godzinę przed
zmrokiem dotarli do mostu. Blaise został z Merewyn i Rockym, a Varian z
rycerzami poszli poszukać czegoś do zjedzenia.
Blaise nazbierał drewna, a potem z pomocą magii rozpalił niewielki ogień,
żeby mogli coś ugotować i trochę się ogrzać. Na ten widok Rocky z piskiem
rzucił się do Merewyn.
- Nie bój się, Blaise nic ci nie zrobi.
- I tak nie mogę cię zjeść, chyba że przyjmę postać smoka, a w tej chwili
nie potrafię się przeobrazić, nawet gdym chciał.
Mimo tych wyjaśnień kamień trząsł się ze strachu w ramionach. Merewyn
uspokajała go najlepiej, jak umiała, wstrząśnięta, że mały aż tak bardzo się
przestraszył.
- Nie wiedziałam, że gargulce potrafią tak się bać.
- Przejdzie mu, kiedy nabierze masy i podrośnie na tyle żeby móc latać.
Na razie jest po prostu zbyt młody i nie potrafiłby się obronić, gdyby ktoś chciał
go rozłupać.
To brzmiało logicznie, ale nie zmieniało faktu, że Rocky zanosił się
płaczem ze strachu. Starała się go ugłaskać, ale był niepocieszony. Postanowiła
jakoś odwrócić uwagę od Blaise'a.
- Jak my cię nazwiemy? Imię Rocky niezbyt mi się podoba, a tobie?
Trochę się uspokoił i mruknął coś z niesmakiem.
- Hm. - Merewyn usiadła obok niego na ziemi, wzięła za łapki i zaczęła
mu się przyglądać, szukając odpowiedniego imienia.
- Może Petrus? Głośny okrzyk protestu.
- Dobrze, dobrze. Nie będziesz Petrusem.
- To może Beauroche? - zapytał Blaise. Kamień ucichł i popatrzył na nią
uważnie.
- To oznacza „piękny kamień” - wyjaśnił mandragon.
Rocky aż zamruczał z zadowolenia. Zdecydowanie był rodzaju męskiego.
Merewyn ze śmiechem potrząsnęła jego łapką.
- Bardzo mi miło, Beauroche. Czy mogę cię zdrobniale nazywać Beau?
Beau przytulił się do niej z uczuciem.
Ku jej zdziwieniu, Blaise podszedł bliżej i przyjaźnie wyciągnął do niego
rękę.
- Witaj w naszej pomylonej bandzie, Beau.
Beau pisnął, przetoczył się za Merewyn i wyjrzał zza niej ostrożnie. Potem
z wahaniem wyciągnął łapkę Blaise'a, który uścisnął ją delikatnie. Merewyn
przyglądała się temu z zainteresowaniem.
- W jaki sposób on widzi?
Blaise wzruszył ramionami i dołożył do ognia.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. To jedna z tajemnic przyrody. Skały,
drzewa, a nawet ziemia, wszystkie twory natury obdarzone są wzrokiem. Nie
zawsze potrafią zrozumieć, co widzą, ale mają wzrok. Dlatego trzeba uważać.
Potężny mag potrafi to wykorzystać do szpiegowania.
- Naprawdę? - Nie wiedzieć czemu, wstrząsnęła nią ta informacja. Nagle
wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. - Czy to dlatego Narishka wie
tak dużo o innych?
Blaise dołożył kilka gałęzi do ogniska. Iskry strzelały w górę i opadły na
ziemię, nie czyniąc nikomu szkody.
- Pewnie tak. Ale to nie jest łatwe i kosztuje bardzo dużo wysiłku. Wytarł
ręce o brązowe skórzane spodnie.
- Pamiętam, że kiedyś, kiedy Varian był małym chłopcem, mój ojciec miał
ucznia, starszego nastolatka. I ten uczeń namówił Variana do takiego
szpiegowania. Był na to za młody, więc dostał jakiegoś ataku. O mało co nie
umarł.
Serce jej się ścisnęło na myśl o strachu i bólu, jaki Varian musiał wtedy
odczuwać.
- Mówisz poważnie? Blaise skinął głową.
- Kiedy ojciec Variana dowiedział się, co spowodowało chorobę, zlał go
tak, że o mało co go nie zabił.
To było tak okrutne, że z trudem mogła się z tym pogodzić.
- Jak on mógł to zrobić! Blaise wzruszył ramionami.
- Choć Lancelot był z rodu merlinów, nienawidził wszystkiego, co miało
związek z magią, a szczególnie jej ciemniejszą stroną. Powiadają, że właśnie
dlatego nigdy nie ruszył na poszukiwania Graala. Nie chciał, by go odnaleziono,
bo jest przecież źródłem potężnej magii.
- To dlatego tak nienawidził Variana? Bo był półkrwi Adoni?
W lawendowych oczach Blaise'a pojawiły się smutek i współczucie dla
przyjaciela.
- Wiele było powodów tej nienawiści. Na dworze Artura w Camelocie
mało kto nie czuł do Variana urazy, a co najmniej niechęci.
Nie rozumiała, dlaczego w takim razie został w miejscu gdzie nikt go nie
chciał.
- To dlaczego nie przeszedł na stronę matki?
Blaise popatrzył na nią wzrokiem, w którym malowała się przedwieczna
mądrość.
- A czy tam byłoby mu lepiej? Na pewno?
Oczywiście, że nie, a Varian, jako mądry człowiek, dobrze to rozumiał.
Mało kto potrafiłby spojrzeć na to jak on, większość skorzystałaby z okazji, by
zaatakować tych, którzy ich krzywdzą. To, że Varian nie poddał się pragnieniu
zemsty, wiele o nim mówiło.
- Nie rozumiem, dlaczego lordowie Avalonu nie widzą co to za człowiek.
- A co to za człowiek, Merewyn?
- Wielki wojownik.
- Wojownik, który kusi panów Avalonu, by zeszli ze ścieżki światła, a
kiedy to zrobią, zabija ich za to, że upadli.
Zmarszczyła brwi na te ostre słowa.
- Według ciebie jest okrutny i bezlitosny. Blaise usiadł obok niej.
- Nie zrozum mnie źle. Szanuję Variana za to, kim jest, i za to, co robi, ale
go nie idealizuję. On naprawdę jest bezlitosny, moja miła. Do szpiku kości.
Zrodziły go najmroczniejsze moce jego matki i jest z nimi bezpośrednio
połączony, nawet teraz.
- Nie pojmuję tego. Dlaczego Lancelot kochał się z Narishką jeśli tak
nienawidził czarnej magii?
- Nie kochał się z nią.
To jeszcze bardziej zbiło ją z tropu.
- W takim razie, jak poczęli Variana?
Blaise wydał długie westchnienie, a potem zerwał źdźbło trawy i zaczął
nim obracać między długimi, pięknymi palcami, zbierając myśli.
- Chyba muszę zacząć od samego początku. Od chwili, gdy po raz
pierwszy usłyszała o Lancelocie, Elaine z Korbenu zakochała się w nim bez
reszty. Tak bardzo, że gotowa była zrobić wszystko, byle go tylko zdobyć.
Wszystko. Nawet zawrzeć pakt z Adoni.
Teraz zaczęła powoli rozumieć. Elaine popełniła taki sam błąd jak ona.
- I wezwała matkę Variana, prawda?
Skinął ponuro głową. Płomienie oświetlały jego przystojną twarz o
wyrazistych rysach. Lawendowe oczy dosłownie rzucały błyski.
- Narishka zgodziła się jej pomóc. Cena była bardzo prosta. Elaine miała
spędzić jedną noc z Lancelotem i począć jego dzieci. Dwóch synów. Jednego dla
siebie, żeby przywiązał do niej rycerza, a drugiego dla Narishki, nie miała
ochoty znosić bólów porodowych, a za to chciała mieć potomka z krwi merlina.
Aby upewnić że dziecko będzie miało w sobie dziedzictwo Adoni i merlinów,
Narishka wszczepiła Elaine jeden ze swoich jajników.
Merewyn znowu czegoś nie rozumiała. Przecież kobiety Adoni w ogóle
nie miały instynktu macierzyńskiego.
- Dlaczego tak bardzo chciała mieć to dziecko?
- Narishka uważała, że połączenie genów Lancelota z jej własnymi
stworzy istotę obdarzoną mocą większą, niż posiadają Morgena i jej syn
Mordred.
- Czy tak się stało?
Blaise niemal niedostrzegalnie skinął głową.
- Niektórzy przypuszczają, że Varian jest potężniejszy od wszystkich
merlinów. Ale on sam nie robi nic, żeby to potwierdzić albo zanegować. Uważa,
że jego moce należą do niego, i nie pozwala nikomu wtykać nosa w nie swoje
sprawy.
Pomyślała, że to naprawdę niesamowite. Większość w takiej sytuacji z
radością pokazałaby światu swoją potęgę. Szczególnie gdyby ktoś tak ich
dręczył, nagle wydało jej się dziwne, że Blaise tyle wie o osobie która trzyma się
na uboczu i unika kontaktów z innymi.
- Bardzo dużo wiesz o Varianie.
Blaise popatrzył na źdźbło trawy, które w dalszym ciągu obracał w
palcach.
- I tak, i nie. Mieszkałem w Camelocie i doskonale pamiętam tego
gniewnego chłopaka. Oczywiście, miał po temu powody. I ojciec i matka drwili
z niego. Elaine, choć go nosiła w sobie i urodziła, uważała, że jest
bezwartościowy, i mówiła o tym każdemu. Nie wiem, które z nich nienawidziło
go bardziej: Elaine czy Lancelot.
- W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego ojciec nienawidził go za coś,
na co Varian nie miał wpływu.
Blaise wytrzymał jej spojrzenie.
- Nie wiesz wszystkiego, co wydarzyło się tej nocy, kiedy poczęto
Variana. Elaine nie poszła do Lancelota w swojej własnej postaci, tak jak
chciała. Narishka rzuciła na nią zaklęcie, nadając jej postać Ginewry.
Lancelotowi podano podczas kolacji narkotyk, więc nie był w pełni świadomy.
Próbował zrobić to, co powinien, i odepchnąć ją od siebie, ale nie chciała odejść.
Po prostu został zgwałcony. Dopiero gdy skończyli i Lancelot stracił
przytomność, Elaine zobaczyła w lustrze swoje odbicie i zorientowała się, że ma
wygląd Ginewry. Jeden z punktów jej umowy z Narishką mówił, że ma być dla
niego nieodparcie pociągająca. Nie określiła szczegółowo, w jaki sposób, więc
Narishka nadała jej postać osoby, której Lancelot nie był w stanie odmówić
niczego. Rankiem, gdy się obudził i gdy Elaine powróciła do swojego
prawdziwego wyglądu, Lancelot z odrazą zareagował na jej obecność i na
opowieść o umowie zawartej z Adoni.
Merewyn dobrze go rozumiała. Nie tylko został oszukany, ale także
wydarto mu jego największą tajemnicę. I był na to dowód.
- Elaine odkryła jego sekret, prawda?
Bo Lancelot kochał się w swojej królowej. Blaise ponuro pokiwał głową.
- Zagroziła, że powie wszystko Arturowi, jeśli Lancelot jej nie poślubi.
Merewyn skrzywiła się ze współczucia na myśl o tym, jak ta zdrada
musiała go zaboleć.
- Nieszczęśnik.
- Nie masz pojęcia, co to dla niego oznaczało. Pochodził z rodziny
merlinów opiekujących się Graalem i przez życie pragnął pójść w ślady matki,
udowodnić, że jest jej godny. Tym jednym uczynkiem utracił szansę na czystość
duchową, bez której nie mógł zostać strażnikiem świętego kielicha. Ta skaza
była dziełem Adoni, miłość do kobiety, która była poza jego zasięgiem, oraz
Elaine, która szantażowała go z powodu tej miłości. Zmienił się nie do poznania.
Merewyn zamknęła oczy. Nie mogła znieść tego, że miłość, która powinna
być źródłem szczęścia, przyniosła takie cierpienie. Nie powinno tak być. Ale
najgorsze, że Lancelot odwrócił się od jedynej osoby, którą powinien wspierać:
od swojego syna.
- Czy Galahada także znienawidził? W oczach Blaise'a zalśniło cierpienie.
- Nie. Choć matka Galahada go oszukała, pochodziła z rodu merlinów
czystej krwi, którą odziedziczył również chłopiec. Myślę, że Lancelot
pokochałby także i Variana, gdyby Narishka nie upomniała się o niego w
godzinę po urodzeniu. Gdy chciał ją przepędzić, opowiedziała mu o układzie,
jaki zawarła z Elanie, i potwierdziła, że Varian jest jej synem. Lancelot tak się
wściekł, że chciał zabić Variana, żeby go jej nie oddać.
Łzy zapiekły ją w oczach na myśl o Varianie. To musiało być straszne - w
sposób niezawiniony ściągnąć na siebie taką nienawiść.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Byłem przy tym. Ponieważ Galahad i Varian pochodzą z rodu merlinów,
mój ojciec, który był penmerlinem asystował przy ich narodzinach. W owych
czasach narodziny merlinów były ważną sprawą. Wychowywano ich w
specjalny sposób, by zachowali nieskazitelny charakter.
Teraz wszystko się zmieniło. Po upadku Camelotu i Artura merlinowie
oraz magiczne przedmioty, których strzegli, ukryli się przed Morgeną w świecie
ludzi, by nie mogła szerzyć zła za ich pomocą. Właśnie dlatego Morgena i
Narishka miały wszędzie szpiegów szukających merlinów i ich artefaktów.
- Tylko że o nieskazitelny charakter Variana nikt się nie zatroszczył.
Pokręcił głową.
- Merlin starał się do tego nie dopuścić, ale bez skutku. Prawem magii i
Adoni, Varian był synem Narishki, więc miała do niego pełne prawo i dlatego
zabrała go ze sobą do świata z innego wymiaru. Tam nauczył się
najmroczniejszej magii, która przechodzi wszelkie wyobrażenie... - Blaise
przerwał z uśmiechem. - Akurat ty znasz Narishkę na tyle dobrze, żeby móc
sobie wyobrazić tę magię.
To prawda. Tylko Morgena przewyższała Narishkę okrucieństwem, a i to
w niewielkim stopniu.
- Ale w końcu oddała go ojcu. Dlaczego? Blaise oparł się na rękach.
- Varian zrodził się ze światła i z ciemności. Stale toczy wewnętrzną
walkę, więc nie może ostatecznie opowiedzieć się po jednej ze stron. Jest zbyt
mroczny, żeby dochować wierności światłu i zbyt czysty, by brodzić tylko w
mroku. Jego piekło polega na tym, że na wieki będzie rozdarty pomiędzy tymi
siłami.
Wydało jej się to bez sensu.
- Dlaczego nie może po prostu wybrać?
- Ma zbyt czułe sumienie, by wybrać zło i zbyt potężne popędy, aby zostać
świętym. Dlatego jest nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo, co wybierze w
danej sytuacji, zależy, która ze stron jego natury weźmie górę w wewnętrznej
walce. Dlatego lordowie Avalonu mu nie ufają. Nawet on sam sobie nie ufa.
Kiedy stanęliśmy do walki przeciw Morgenie pod Camlan, Varian został w
domu.
Zdumiała ją ta wiadomość.
W bitwie pod Camlan śmiertelne rany odnieśli zarówno Artur, jak i
Mordred, syn Morgeny. Bractwo Okrągłego Stołu zostało zniszczone. Po klęsce
rycerze ukryli się w Avalonie, by na nowo zewrzeć szeregi, a Morgena zajęła
Camelot i zasiadła na tronie Artura.
Od tej pory toczyła się między nimi walka na śmierć i życie. Morgena
próbowała zachować tron, a lordowie galonu starali się jej pozbyć raz na zawsze.
Merewyn z trudem mogła sobie wyobrazić, by ktoś taki jak Varian
zrezygnował z udziału w tak ważnej bitwie.
- Dlaczego nie poszedł się bić?
- Pamiętaj, że miał wtedy zaledwie siedemnaście lat, i zaledwie kilka
tygodni wcześniej został pasowany na rycerza. W dalszym ciągu starał się
opanować swoje moce i cierpiał, rozdarty pomiędzy matką a ojcem. Ponieważ
gardził ojcem, obawiał się, że gdy ujrzy go na polu bitwy zwróci się przeciwko
Arturowi, a zbyt mocno kochał Artura, by zaryzykować coś takiego. Artur był
dla niego bliższą namiastką ojca, więc Varian w żadnym wypadku nie chciał
dopuścić możliwości, by matka przeciągła go na stronę Morgeny. Dlatego został
w Glastonbury.
- I Artur zginął.
Blaise przytaknął. W jego oczach malował się smutek. Widać było, że i on
także kochał Artura. Merewyn żałowała, że nie dane jej było spotkać człowieka,
który wzbudzał w jej przyjaciołach taką miłość i lojalność. Naprawdę musiał być
wielki.
- Varian nigdy nie wybaczył sobie, że nie stanął po stronie Artura.
- Ale nie walczył też po stronie zła. Widziałeś jak strasznie pobili go w
tych lochach, a mimo to nie poszedł na ich służbę.
- Niemniej jednak zgodziłby się, żeby ci podcięto gardło, gdyby go tym
szantażowano. Prawdziwie dobry człowiek nigdy nie poświęciłby niewinnego
życia, dla żadnej sprawy. Varian by to zrobił. Jak ci mówiłem, nie opowiedział
się do końca po żadnej ze stron.
Może rzeczywiście tak było. A może i nie. Ale nie potrafiła uwierzyć, że
Varian jest zły do szpiku kości.
- Przecież nie wszyscy z was go nienawidzą, Blaise. Na przykład ty.
- Tylko dlatego, że go rozumiem.
- A jego brat?
- Nienawidzi go ze szczerego serca.
Zdziwiło ją to. Choć Varian nie chciał mówić o Galahadzie, spodziewała
się, że ten człowiek, który podobno był szlachetny i nieskalany, potrafił
pokochać Variana mimo wszystko.
- Dlaczego miałby go nienawidzić?
- Bo wini Variana za samobójstwo Elaine. Zmarszczyła brwi.
- A dlaczegóż to?
- Elaine okrutnie traktowała Variana, gdy Narishka oddała go z powrotem
do Camelotu. Nie mogła znieść go widoku, bo przypominał jej i Lancelotowi o
zdradzie. Poza tym cierpiała, ponieważ jej mąż kochał kogoś innego. Zrobiła
wszystko, by zdobyć jego miłość, ale nie miała żadnych szans. Choć nigdy nie
tknął Ginewry, kochał ją nad życie. A skoro nie mogła się na nim za to zemścić
bo wtedy zniszczyłaby siebie i Galahada, i nie mogła wziąć odwetu na Narishce,
zwróciła się przeciwko Varianowi.
Skrzywił się, jakby uderzyła go jakaś myśl.
- O co chodzi? Przesunął dłonią po twarzy.
- Przypomniałem sobie, jak pewnego letniego dnia złapała Variana, który
przechwalał się przed chłopcami, że zostanie najszlachetniejszym rycerzem w
całym kraju, że będzie walczył dla Artura i przegna zło całego królestwa. Miał
na szyi medalion Lancelota. Rozgniewały ją ten widok i jego słowa, więc zdarła
z niego ten klejnot i wymyła mu buzię mydłem za to, że kłamał. Ale nawet to jej
nie zadowoliło. Ogoliła mu głowę sztyletem, do krwi, a potem rzuciła go do
chlewa ze świniami i kazała mu tam zostać do wieczora, do powrotu ojca.
Na myśl o tym Merewyn poczuła mdłości. Czy jakaś kobieta mogłaby być
tak okrutna wobec dziecka?
- I co wtedy zrobił Lancelot?
- Kazał go wybatożyć za to, że śmiał dotknąć medalionu. Potem odciął go
od słupa i kiedy dzieciak łkał, leżąc na ziemi i błagając ojca o litość, rozgrzał
medalion i wypalił mu na ramieniu wyryty na nim wizerunek. „Bliżej Graala
nigdy nie będziesz, gnido”, powiedział. „Tak kończą wszyscy niegodni, którzy
zapragną go. Może jego wizerunek wypali z ciebie zło”. Potem ostudził
medalion i oddał go Galahadowi.
Po policzku Merewyn spłynęła samotna łza, a gardło zacisnęło jej się z
żalu na myśl o tym, że w ogóle można komuś zrobić taką straszną rzecz.
Odchrząknęła i pospiesznie otarła twarz.
- Dlaczego nikt tego nie powstrzymał?
- Tylko Artur mógłby to zrobić, a jego akurat wtedy nie było.
- Nikt nie stanął po jego stronie? Mój Boże, przecież to tylko dziecko.
Blaise ze smutkiem pokręcił głową.
- Po tym wydarzeniu Varian nigdy nie wspominał już o tym, że będzie
szlachetny albo zostanie rycerzem.
- Ale przecież jest rycerzem.
- Tylko dlatego, że Artur sprzeciwił się wszystkim swoim dworakom.
Lancelot był tak wściekły z tego powodu, że nie przyszedł na ceremonię.
Galahad też nie. Zamiast zabaw i uroczystości, jakie zwykle urządza się z okazji
pasowania, rycerze Okrągłego Stołu go po prostu go wygwizdali, gdy przysięgał
Arturowi. Cała brać odwróciła się tyłem, gdy wstał, by odebrać miecz. Varian,
pełen urazy, nie przyjął miecza. Wyjął sztylet zza pasa, odciął sobie płaszcz z
ramion i wyszedł z podniesioną głową.
- Dlaczego to zrobili?
- Bo wszyscy się bali, że w końcu wystąpi przeciwko nim. Mam wrażenie,
że Artur też tak myślał.
- Ale to nie tłumaczy, dlaczego Galahad obwinia go o śmierć matki. Blaise
westchnął ciężko.
- Wyobraź sobie taką sytuację. Varian miał dwanaście lat, był wysoki jak
na swój wiek i bardzo chudy. Artur wybrał go na jednego ze swych giermków.
Podczas którejś z wystawnych uczt Varian nalewał wino gościom. Gdy zbliżył
się do Elaine, zaczęła go szkalować jak zwykle, aż biesiadnicy obok niej
wybuchnęli śmiechem. Kiedy się od niej odsuwał, przypadkiem rozlał trochę
wina na rękaw jej sukni. Rozwścieczona, zaczęła go wyzywać od ostatnich. Od
lat znosił jej obelgi w milczeniu, ale tego wieczoru, gdy wszyscy śmiali się z jej
słów, coś w nim pękło. Popatrzył na nią ognistym wzrokiem, jaki mają Adoni, i
warknął: „Ze mnie wszyscy śmieją się otwarcie, Elaine, ale za to z ciebie drwią
za plecami. Dlaczego nie powiesz publicznie, czemu mnie tak nienawidzisz?
Wszyscy przecież to wiemy. Nienawidzisz mnie, bo przypominam ci o tym, że
mój ojciec cię nie kocha. Zmusiłaś go podstępem do ślubu, bo kochał kogoś
innego”. Artur krzyknął na niego, żeby zamilkł, Varian nie usłuchał. Zbyt wiele
lat znosił ich okrucieństwo. Przesunął wzrokiem po wszystkich twarzach,
obnażył zęby i mówił dalej. „Każdy z was zawarł jakąś umowę z Adoni i każdy
mnie nienawidzi, bo znam was wszystkich i wiem, co to za umowy. Może i
jestem bękartem, które poczęto w kłamstwie, żeby jakaś dziwka mogła cieszyć
się jedną nocą rozkoszy i mieć merlina za męża, ale przynajmniej każdy o tym
wie. Nie ukrywam swoich grzechów przed ludźmi, którzy siadają obok mnie
przy stole i uważają mnie za swego przyjaciela, choć ja w tajemnicy spiskuję
przeciwko nim. Więc śmiejcie się ze mnie do woli. Obrażajcie mnie, ile chcecie.
I tak nie zmieni to faktu, że znam wszystkich na wylot. Znam was wszystkich i
znam wszystkie wasze podłości, które ukrywacie przed światem, nawet przed
sobą”.
Blaise przerwał na moment, westchnął głęboko i po chwili powrócił do
opowieści.
- Wtedy popatrzył na Elaine. „Nigdy nie będziesz taka, jak kobieta, którą
kocha mój ojciec”. Tak jej powiedział. Ona jest dobra, a ty okrutna. Ona jest
piękna, a ty brzydka. Nie jesteś godna lizać skraju jej szaty. Ja jestem z jego krwi
i kością z jego kości, a on mnie nienawidzi. Jak może ci się wydawać, że
kiedykolwiek wybaczy ci twoje kłamstwa? Za każdym razem, kiedy na mnie
spojrzy, jego nienawiść do ciebie rośnie jeszcze bardziej. Wiesz dobrze, że jesteś
tylko samolubną dziwką, z której śmieje się cały świat”. Spokojnie odstawił
karafkę z winem którą wciąż trzymał w dłoni, i wyszedł z sali w kompletnej
ciszy.
Merewyn była przerażona jego uczynkiem. Rozumiała dlaczego to zrobił,
ale wiedziała też, jakie przerażenie musiało ogarnąć Elaine i wszystkich
zebranych.
- Co ona potem zrobiła?
- Siedziała zawstydzona, wbijając wzrok w podłogę. Nikt nie wiedział, jak
zareagować, aż wreszcie odezwał się Emrys Penmerlin. Kazał wszystkim
zapomnieć o słowach Variana. Tłumaczył, że to tylko rozgniewane dziecko,
które później zostanie wysmagane za swoją bezczelność. Tak się zresztą stało.
Ale Elaine czuła prawdę słów Variana i tej samej nocy otruła się w swojej
komnacie.
Merewyn zasłoniła dłonią usta z przerażenia. Cóż; tragiczny los zgotowali
sobie nawzajem ci ludzie. I po co to wszystko? Tylko po to, by Narishka miała
dziecko, którego potem wcale nie chciała?
- A Varian?
- Przez dwa lata nie odzywał się do nikogo. Ani jednym słowem. Obwiniał
się o śmierć Elaine. Już przed jej samobójstwem niezbyt lubili się z Galahadem.
Ale po jej samobójstwie... - Pokręcił głową, jakby było to zbyt okrutne, by o tym
mówić.
- Więc Varian przez całe życie był zupełnie sam. Blaise skinął głową.
Merewyn odwróciła wzrok, targana smutkiem i gniewem. To straszne -
być obiektem takiej nienawiści. Nie rozumiała tylko, dlaczego nikt nie potrafił
przytulić chłopca, który prawdopodobnie był tym wszystkim przerażony.
W dodatku matka też była przeciwko niemu. Merewyn ogarnęła furia. Jak
Narishka śmiała zrobić mu coś takiego! Przez moment pożałowała, że nie
dysponuje taką mocą jak Adoni. Wtedy mogłaby zmusić tę wiedźmę, zapłaciłaby
za każdą krzywdę, którą mu wyrządziła.
Tylko że była zwykłą kobietą. Pozbawioną magicznych mocy. Bezsilną.
Niezdolną do walki.
- Skąd ta ponura mina?
Słysząc głos Variana, podniosła wzrok i zobaczyła jak razem z braćmi
wchodzi w krąg ognia. Niósł w ręku trzy zające. Nie miał już na sobie zbroi,
tylko czarne skórzane spodnie i cienki kaftan.
- Właśnie stwierdziliśmy, że życie jest bez sensu - wyjaśnił Blaise i
podniósł się z ziemi.
Varian rzucił zające obok ogniska.
- No to nic dziwnego. Każdy by się załamał.
Merewyn wstała nieco wolniej, świadoma, że Merrick i Derrick uważnie
jej się przyglądają.
- Dobrze, że wreszcie jakaś kobieta zacznie dla nas gotować.
- Nie umiem gotować - odparła, unosząc brew. Merrick parsknął
ironicznie.
- Oczywiście, że umiesz. Wszystkie kobiety to dobre kucharki.
- Ależ skądże. W Mercji byłam księżniczką, a potem zostałam służącą
Narishki. Nigdy w życiu niczego nie ugotowałam.
Varian wyciągnął niewielki sztylet.
- Ja się tym zajmę.
Blaise parsknął i wyciągnął rękę po nóż.
- Tak się składa, że ja fantastycznie gotuję, więc wolę się tym zająć, nie
ryzykując, że coś przypalisz albo popieczesz i będzie mnie potem bolał brzuch.
Derrick skrzywił się kwaśno.
- Mam nadzieję, że to nie są czcze przechwałki, mandragonie.
- Zrobisz to lepiej?
- Nie - wtrącił się Merrick, a Erik poparł go gwałtownym jazgotem. - Jest
beznadziejny jako kucharz. Podobnie jak my.
Erik przewrócił się na plecy, symulując atak śmiertelnych drgawek.
- Właśnie tak - potwierdził jego brat, wskazując go ruchem ręki.
- Och, zamknijcie się obaj - warknął Derrick. Blaise rozciął sznurek,
którym związali zające.
- Obedrę je ze skóry, a jeśli chcecie się na coś przydać, przynieście więcej
drewna. Niechętnie oddalili się w stronę lasu. Varian ukląkł przy Merewyn i
podał jej niewielki bukłak.
- Znaleźliśmy wodę, która nadaje się do picia.
- Dziękuję - odpowiedziała z uśmiechem. Pociągnęła łyk, patrząc, jak
lekko głaszcze Beau po głowie.
- Jak tam Rocky?
- Merewyn nadała mu nowe imię. Teraz nazywa Beau.
- Beau, tak? Miło cię poznać, Beau. Kamień oparł się o jego ramię.
Wzruszona dobrocią, której nauczył się nie wiadomo od kogo, Merewyn
podała mu bukłak.
Bez słowa przechylił głowę i napił się wody. W świetle ognia wyglądał na
zmęczonego. Ale pomimo to wciąż zniewalająco przystojny. Spoglądał spod
grzywy splątanych włosów, a na twarzy miał kilkudniowy zarost.
- Odpocznij, gdy Blaise zajmie się gotowaniem.
- Odpoczynek jest dla słabeuszy. Świetnie się czuję.
Spojrzała na niego z ukosa.
- Na nic się nam nie przydasz, jeśli będziesz za słaby żeby iść dalej, albo
padniesz z braku wypoczynku. Teraz jest dobry moment, żeby się na chwilę
położyć.
Zaskoczył go nowy ton w jej głosie.
- Ma rację, V. Jedzenie będzie dopiero za jakiś czas. Zdrzemnij się, zanim
przewrócisz się ze zmęczenia, wtedy nie pozostanie mi nic innego, jak oddać
twoją kosmatą skórę sylfidom.
- Sylfidy mogą być, byle nie ten kobold.
Blaise zmarszczył brwi.
- Napadł nas jeden kobold, zanim do nas dołączyłeś - wyjaśniła Merewyn
ze śmiechem.
- Aha. Rozumiem - odpowiedział i powrócił do oprawiania zajęcy.
Merewyn zmierzyła Variana spojrzeniem pełnym matczynej irytacji.
- Połóż się wreszcie. Przecież od wielu dni nawet się nie zdrzemnąłeś.
Miała rację. Dopiero teraz, gdy usiadł, poczuł, jaki jest czerpany. Z trudem
zmuszał się, by trzymać oczy -. Przyznał jej w duchu słuszność i wyciągnął się
na ziemi. Miecz położył jednak tuż obok, żeby mieć go pod ręką. Przymknął
powieki.
Merewyn pokręciła głową, widząc, że Varian zaciska rękojeści gotów do
obrony przed ewentualnym zabójcą. Oparła się na ręce i drugą przeczesała jego
splątane włosy. Natychmiast otworzył oczy.
- Spokojnie, Varianie. Nic ci nie zrobię.
Z jego twarzy wyczytała, że wcale jej nie wierzy. Trudno go winić za tę
podejrzliwość. Do tej pory wszyscy chcieli go skrzywdzić. Dlaczego ona
miałaby być inna? Przecież sprzedałaby go za swoją urodę... poczuła wyrzuty
sumienia. Teraz wszystko się zmieniło za nic by go nie skrzywdziła.
- Śpij - nakazała mu cicho, zamykając palcem jego oczy.
Odetchnął głęboko, odprężył się, a ona znowu pogładziła go po włosach.
Był taki przystojny. Choć jego długie ciało wygodnie rozciągnęło się na ziemi,
czuło się w nim moc.
Wpatrzona w niego, obiecała mu coś w myśli. Nigdy nie zrobię ci nic
złego, Varianie duFey. Zbyt wiele już przeszedłeś.
Ale nawet w chwili, gdy szeptała te słowa w myśli zastanawiała się, czy
będzie w stanie dotrzymać tej obietnicy. Przed nimi była daleka droga, a
Narishka wraz z Morgeną knuły plany ich zniszczenia. Za dobrze je znała by
uwierzyć, że pogodzą się z przegraną. Dopadną ich, wcześniej czy później.
Uspokoją się dopiero, gdy wybiją ich co do nogi.
Rozdział 12
Sen Variana był pełen obrazów Merewyn, jak zepsuty kalejdoskop. Nigdy
w życiu nie odczuwał takiego ciepła i spokoju. Wydawało mu się, że ktoś otulił
go kocem w lodowatą zimową noc. Słyszał jej miękki głos, czuł pełen dotyk jej
delikatnych palców.
Było cudownie, do chwili kiedy nie wdarł się w to ostry głos.
Varianie! Gdzie jesteś?
Poderwał się, słysząc w głowie śpiewny akcent matki, który przerwał
pogodny sen.
Varianie! Odpowiedz! Wiesz, że nie możesz się przed nami ukryć.
Znajdziemy cię. Ucieczka tylko pogarsza twoją sytuację...
Miał ochotę powiedzieć matce, gdzie może sobie wsadzić te jej groźby,
ale tego właśnie chciała - i gdyby to zrobił popełniłby wielkie głupstwo. Gdyby
odezwał się w myślach choć słowem, zdradziłby, gdzie się znajdują.
Spokój go opuścił, więc otworzył oczy. Merewyn zasnęła obok niego.
Przytuliła się, dotykając dłonią jego zarośniętego policzka, a głowę wsunęła mu
pod brodę. Beau leżał z drugiej strony i wydawał dziwny odgłos,
przypominający ciche pochrapywanie.
Nie chcąc ich budzić, odsunął się powoli. Ale gdy tylko się poruszył,
Merewyn obudziła się z cichym okrzykiem panicznego strachu. Szarpnęła się tak
mocno, że uderzyła go głową w szczękę, aż przygryzł sobie wargę.
Zaklął, czując w ustach smak krwi.
- Och nie - szepnęła, podnosząc na niego wzrok. - Tak cię przepraszam,
Varianie. Nie wiedziałam, że to ty mnie budzisz.
Otarł krew z wargi, czując pulsowanie rozciętego miejsca. Pewnie
rzeczywiście nie wiedziała. Znając jego matkę i jej kamratów, Merewyn na
pewno budzono brutalnie, obelgami i uderzeniami. Nic dziwnego, że się
przestraszyła. Powinien pomyśleć, zanim się poruszył.
- Nie ma sprawy. Nie chciałem cię obudzić.
Marszcząc brwi ze zmartwienia, przyciągnęła jego głowę dłonią, żeby
zobaczyć rozcięte miejsce.
- Wybaczysz mi?
Jak mógłby inaczej? Nikt przedtem nie martwił się tym, że go skrzywdził.
- To nic takiego. Nieważne.
- Oczywiście, że ważne. Nie ma nic gorszego niż obudzić się w bólu.
Boże, ależ miał ochotę ją pocałować. Zapach jej skóry, wyraz twarzy...
wszystko to stanowiło pokusę nie do odparcia. Pewnie poddałby się jej z ochotą,
gdyby ktoś nie kichnął.
Przetoczył się na bok i spostrzegł, że wszyscy pozostali też śpią, i to
pewnie od paru godzin. Było już ciemno, księżyc stał wysoko na niebie, a
ognisko przygasło.
Musiało być dobrze po północy...
- Jak długo spałem?
- Kilka godzin. Nie pozwoliłam cię obudzić, kiedy kolacja była już
gotowa, ale zostawiliśmy dla ciebie mięso.
Podejrzewał, że ona sama się tym zajęła, a reszta nawet o tym nie
pomyślała.
Chciała się podnieść, ale zanim zdążyła, chwycił ją w ramiona. Jej usta
znalazły się tuż nad jego wargami, gdy ujął jej twarz w dłonie, wpatrując się w
piękne, delikatne rysy. Nie myśląc dłużej, pocałował ją gorąco, tak jak od dawna
pragnął. Po prostu musiał zakosztować tych słodkich ust. Merewyn zamknęła
oczy i rozkoszowała się dotykiem jego języka na swoim. Bokobrody paliły jej
skórę; pokryte odciskami dłonie pieściły policzki. A gdy się odsunął, oszołomiła
ją czułość malująca się w tych przejrzystych zielonych oczach. Niezdolna ugasić
pożaru swego ciała, spuściła wzrok i dostrzegła maleńką bliznę pomiędzy linią
włosów a lewym uchem. Zmarszczyła brwi i wyciągnęła dłoń, by jej dotknąć,
wydawało się, że biegnie dalej, kryjąc się pod włosami. To musiała być okropna
rana.
Odsunął jej dłoń, a na jego twarzy odmalował się głęboki ból.
Natychmiast zrozumiała, że to jedna z blizn od sztyletu Elaine, powstałych tego
dnia, gdy zapragnął być szlachetnym rycerzem.
Serce ścisnęło jej się ze współczucia. Ujęła jego dłoń, uniosła ją do ust i
wycisnęła czuły pocałunek na pobliźnionych kostkach palców, które opowiadały
o niezliczonych walkach, jakie stoczył ten mężczyzna. Nawet najtwardsi
wojownicy od czasu do czasu potrzebują odpoczynku. Nikt nie powinien być
całe życie sam, otoczony wrogami.
Varianowi zaparło dech w piersiach, gdy poczuł dotyk jej języka. Miał
wrażenie, że wybuchnie, tak bardzo pragnął smakować tej kobiety. Jego
męskość stała się ciężka i pulsowała, a gdy Merewyn rozchyliła usta, pragnął
tylko wziąć ją pod siebie i kochać się z nią przez resztę nocy.
Gdyby byli sami, pewnie tak by się stało. Ale nie mógł tego zrobić tutaj,
na oczach wszystkich. Nie była Adoni, która radośnie oddałaby mu się
publicznie, zachęcając przypadkowych widzów, by się do nich przyłączyli.
Merewyn była przecież księżniczką.
W dalszym ciągu pozostała damą. Zasługiwała na to co najlepsze. Jej
życie było równie okrutne, jak jego. Nigdy nie sprawi jej bólu ani nie da jej
złych wspomnień.
Puścił ją i zamknął oczy, marząc o wannie lodowatej wody do kąpieli.
Tylko to mogłoby ostudzić ogień, który w nim szalał. Każda cząstka jego ciała
pulsowała życiem, błagając o jej dotyk. Nawet jego sutki stały na baczność,
podrażnione ocieraniem się o kaftan. To nie skóra kaftana powinna dotykać go w
tym miejscu. To powinna być ona..
Jej język...
Do diabła, zbyt długo już nie miał kobiety. Przecież w końcu był półkrwi
Adoni. Lud jego matki miał libido na granicy nimfomanii. Wszystko było dla
nich stymulacją seksualną. Varian niewiele się od nich różnił pod tym
względem. Tyle tylko, że od czasu do czasu miewał skrupuły co do miejsca albo
osoby.
Co gorsza, im dłużej przebywał w towarzystwie Merewyn i im bardziej jej
pragnął, tym większe miał opory.
- Wszystko w porządku, Varianie?
Otworzył oczy i napotkał spojrzenie pełnie niepokoju.
- Nie bardzo.
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
Opuścił wzrok na jej suknię. Wstążki rozluźniły się nieco i widać było
kawałeczek skóry między jej piersiami.
Tak, chciałbym je polizać...
- Nie - powiedział na głos, przepędzając tę myśl z swej głowy. -
Chciałbym tylko... - Żebyś się rozebrała i kochała ze mną aż do świtu, dodał w
myślach.
- Czego byś chciał?
- Niczego. Już wszystko w porządku. Przechyliła głowę i przyjrzała mu
się bystro.
- Czy ty się zarumieniłeś?
Zanim zdążył odpowiedzieć, opuściła wzrok, wpatrując się w widomy
objaw jego pożądania. Na ten widok jej usta przybrały kształt literki „o”. Teraz
to ona się zarumieniła, i to aż po same uszy.
Zagryzł wargi, szukając w myśli jakiegoś obrazu, który pomógłby mu
opanować zdradzieckie ciało.
Merewyn nie odwróciła wzroku, tylko spoglądała na niego z ciekawością.
Wcale mu to nie pomagało. Zaczął zastanawiać się, jak by to było, gdyby
zaczęła go pieścić delikatną dłonią. Albo jeszcze lepiej, wargami...
- Czy to boli?
Do diabła z jej pytaniami, jedynie pogarszają sprawę. Ciekawe, czy
zachowywałaby się tak odważnie, gdyby byli nadzy.
- Tak, jeżeli nie zrobię z tego użytku
Merewyn wiedziała, że powinna odwrócić wzrok, ale nie mogła. W
Camelocie nieraz widziała mężczyzn z erekcją, ubranych i nagich, gdy
zadowalali Narishkę, Morgenę i ich towarzyszki. Ale do niej nikt się tak nie
palił, nie budziła pożądania. Na nią wszyscy patrzyli z odrazą i gniewem. Tylko
Varian był inny. Nie gardził nią wtedy, gdy wyglądała ohydnie.
Poczuła się dziwnie silna na myśl, że potrafi wywierać wpływ nawet na
kogoś takiego jak Varian. Pragnął jej, choć może tylko fizycznie.
Ciekawe, jak to by było kochać się z nim. Pozwolić, by się w nią zagłębił.
Wiedziała, jakie to może być przyjemne. Podczas świąt i orgii okrzyki rozkoszy
wzbijały się pod sklepienie zamku.
Nigdy jeszcze tego nie próbowała.
Teraz jej ciało błagało o jego dotyk, a umysł płonął na myśl o całkowitym
zaspokojeniu. W głębi jej istoty pulsował głód, którego nie można było
zignorować. Pragnęła Variana. Z całych sił.
Odwróć się, Merewyn.
Nie mogła. Kiedyś chętnie oddałaby dziewictwo za wolność. Teraz, gdy
była wolna, czuła, że powinna ulżyć Varianowi w cierpieniu, które sama
wywołała. Nie mogąc się powstrzymać, wyciągnęła dłoń i go dotknęła.
Varianowi dech w piersiach zamarł, gdy odgadł, gdzie kieruje się ta dłoń...
prosto w stronę jego nabrzmiałej męskości. Penis drgnął niecierpliwie, ale zanim
Merewyn zdążyła go dotknąć, Varian chwycił ją za rękę i odsunął, choć
najchętniej poprowadziłby tę dłoń tam, dokąd zmierzała, i poprosił, by pieściła
go tak długo, aż powróci doń spokój.
Popatrzyła ze zdziwieniem.
- Chciałabym wiedzieć, jak... - Jej głos ucichł, jakby była zbyt
zawstydzona, by dokończyć.
On też tego chciał. Chciał, żeby go pieściła. Chciał poczuć dotyk jej
miękkiej dłoni. Ale nie mógł na to pozwolić. Gdyby ją wziął, popełniłby
ogromne głupstwo i dobrze o tym wiedział.
Nie powinien jej ufać, zresztą tak samo jak sobie samemu. Lubił życie bez
zobowiązań i emocji. Tylko w ten sposób mógł przetrwać całą wieczność. Zbyt
się do tego przyzwyczaił, żeby się zmieniać.
- Przykro mi, kochanie. Nie sypiam z kobietami, które znam. Nigdy.
Zesztywniała tak bardzo, że uraza dosłownie emanowała z jej ciała.
- Słucham? - Wyrwała rękę z jego uścisku.
- Nie chcę komplikować sobie życia. Znajomi zbyt wiele ode mnie
oczekują.
- Wolisz więc bliskość z obcymi?
Skinął głową.
- Zawsze mogę wstać i odejść, nikt nie ma do mnie pretensji i nikt nie
oczekuje ode mnie niczego, poza orgazmem.
Skrzywiła się z niesmakiem.
- Naprawdę jesteś Adoni.
Nie mogła go obrazić bardziej, nawet gdyby go spoliczkowała. W dodatku
miała rację. Był prawdziwym synem swojej matki. Tak jest.
Odsunęła się, mierząc go wzrokiem pełnym furii.
- W takim razie zasłużyłeś na to, by cierpieć.
- Wszyscy mi to mówią.
W jego głosie zabrzmiał taki ból, że poczuła, jak żołądek jej się ściska, i
od razu pożałowała ostrych słów i tonu.
- Varianie...
- W porządku - odpowiedział, a potem wstał i odsunął od niej. - Wiem,
kim jestem, i dobrze mi z tym. Jego ton mówił coś wprost przeciwnego.
- Varianie, proszę cię. Wcale tak nie myślę.
- Oczywiście, że nie - odparł podłym tonem. - Ludzie zawsze plotą, co
ślina na język przyniesie. Szkoda , że bezmyślne słowa potrafią narobić tyle
szkody, prawda?
Nagle uświadomiła sobie, że on nie mówi o tym, co stało się przed chwilą.
Mówił o sobie i o Elaine.
- To nie ty ją zabiłeś.
Odwrócił się do niej. W jego oczach odbijały się płomienie, a długie
włosy prawie całkiem zasłoniły twarz.
- Co takiego?
Była zbyt odważna, a co gorsza, zdradziła zaufanie Blaise'a. Nie powinna
się w ogóle odzywać, ale skoro zaszli tak daleko, równie dobrze mogła
dokończyć.
- Elaine. Blaise opowiedział mi o tym, co stało się w noc jej śmierci. To
nie była twoja wina.
Posłał wściekłe spojrzenie w stronę spokojnie śpiącego mandragona.
- Co za podła gadzina. Musiał puścić farbę... Co ci jeszcze powiedział?
Przestraszyła ją wrogość w jego głosie. Chciała coś skłamać, ale się
powstrzymała. Varian dość się już nacierpiał. Nie zamierzała go oszukiwać.
- Opowiedział mi o twojej przeszłości. O tym, jak traktowali cię Lancelot
z Elaine. O dniu, w którym pasowano cię na rycerza...
W jego oczach błysnęło cierpienie, ale ukrył je błyskawicznie, jakby
opuścił zasłonę odgradzającą go od świata ludzi.
- Rozumiem. I teraz się nade mną litujesz.
- Nie. - zaprzeczyła i chciała podejść, ale znowu się od niej odsunął.
Zmusiła się, by stanąć przy ognisku, choć ze wszystkich sił pragnęła
dotknąć jego nieruchomego ciała.
Odezwał się w końcu pustym, pozbawionym wyrazu głosem:
- Nie potrzebuję twojego współczucia, Merewyn. Nikogo nie potrzebuję.
Nie musisz się mną przejmować. Nie mam wewnętrznych blizn, które trzeba
uleczyć. Nie ma tam małego chłopczyka, który potrzebuje pociechy. Pogodziłem
się z moją przeszłością.
Czy na pewno? Wcale mu nie uwierzyła.
- To dlaczego sypiasz tylko z obcymi? Czego się boisz, Varianie?
- Że będziesz gadać całą noc i nie dasz mu pospać - odezwał się Derrick z
ziemi. Varian wyciągnął dłoń, jakby chciał w niego strzelić ognistą kulą, a
potem zaklął, gdy nic się nie wydarzyło. Wściekły, doskoczył do niej.
- Niczego się nie boję - szepnął lodowatym głosem prosto w jej ucho.
Odważnie wytrzymała jego wzrok, bo wyczuła kłamstwo w jego słowach.
- Może to nie strach, tylko lęk. I niezabliźnione rany na duszy.
- Skąd wiesz?
Czuła na twarzy jego gorący oddech i powiew jego mocy. Wiedziała, że
może ją zabić, ale wcale się nie bała. Co więcej, nie zamierzała wycofać się z
tego, co powiedziała. Ktoś w końcu powinien pokazać mu, że sam się okłamuje.
- Rzeczywiście, niczego się nie boisz. To dlatego, że stale towarzyszy ci
lęk. Nie boją się tylko ci, którzy go nie czują i niczego nie mają. Lęk z
przeszłości i możliwość jego powrotu napełniają cię obawą, że stracisz to, co
zdobyłeś. Tylko że w ciągu tych długich stuleci nie zdobyłeś niczego. Obstajesz
więc przy nicości, bojąc się, że jeśli się przed kimś otworzysz, wystawisz ciosy.
Powtarzam, lękasz się i nosisz blizny z przeszłości.
Skrzywił się z niesmakiem.
- Co ty możesz o tym wiedzieć?
Odpowiedziała uczciwie, ze ściśniętym gardłem: - Wiem, jak się czuje
człowiek, z którego wszyscy drwią, i którego wszyscy obrażają. Znam strach
przed bliskością, która może spowodować jeszcze większe cierpienia. Słowa
obcych ludzi ranią wystarczająco mocno, ale słowa tych, którym ufamy, są
najgorsze. Dlatego przepraszam cię za to, co powiedziałam. Ja przede wszystkim
powinnam umieć się pohamować i nie odzywać się gniewie.
Zamarł na jej słowa, widząc, że przejrzała go na wylot. Wyglądała tak
naiwnie, a była mądra jak Merlina.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na policzku. Z jednej strony, chciał
ją odepchnąć, a z drugiej, podawać się tej delikatnej pieszczocie przez całą
wieczność.
- Będę twoją przyjaciółką, Varianie. Jeśli mi pozwolisz.
Zacisnął zęby w gniewie i odsunął się od niej.
- Przyjaciele to tylko wrogowie, którym pozwala się stanąć za plecami.
Wybacz, ale wolałbym, żeby wszyscy moi wrogowie stali ze mną twarzą w
twarz, żebym miał ich na oku.
Posmutniała i opuściła dłoń.
- Gdy będziesz gotów mi zaufać... - zaczęła bez żalu w głosie.
- Nigdy - przerwał jej szybko. - Już mi powiedziałaś, że nie ma takiej
rzeczy, za którą byłabyś gotowa przelać krew.
Posłała mu przekorny uśmieszek.
- Nie wiedziałam, że uważasz siebie za rzecz. Zaskoczyły go i słowa, i ton
jej głosu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Że za mnie przelałabyś krew?
- Tak.
Zaśmiał się na sam pomysł, rozbawiła go szczerość brzmiąca w jej głosie.
Kłamała bardziej przekonywająco od niejednego aktora.
- To, że głaszczesz mnie po włosach i przynosisz mi jedzenie, nie oznacza
jeszcze, że zniosłabyś dla mnie jakiekolwiek cierpienie.
Dziwne, w jej wzroku dalej błyszczała szczerość.
- Nie powiedziałam tego ot tak sobie, Varianie. Doskonale wiem, czym
jest prawdziwe cierpienie, i wiem, co ci proponuję. Naprawdę jesteś szlachetnym
rycerzem i jesteś wart tego poświęcenia.
Jej słowa paliły jak ogień. Czuł odrazę na samą myśl, że mógłby stanąć w
jednym szeregu z ojcem... i z bratem.
- Łudzisz się, moja droga. Nie warto przelewać krwi kogoś, kto w końcu
zwróci się przeciwko tobie. Jestem lojalny tylko wobec samego siebie.
- To dlaczego wolałeś, żeby matka pobiła cię niemal na śmierć, zamiast
przejść na jej stronę?
- Bo ją to denerwuje, a niech bogowie bronią, żebym kiedykolwiek zrobił
coś, co ucieszy tę dziwkę.
Pokręciła głową.
- Nie wierzę, że znosiłeś to wszystko tylko po to, żeby ją rozzłościć. Jesteś
szlachetnym człowiekiem, Varianie. Wiem o tym.
- Nie ma we mnie nic szlachetnego i nigdy nie było.
- To dlaczego tu jestem? Niosłeś mnie na rękach, przecież gdybyś był
podły, zostawiłbyś mnie i uciekł, żeby się ratować. Opiekowałeś się mną, kiedy
oni zostawili mnie samą. Czy może być coś bardziej szlachetnego?
- Ależ tak. Można na przykład dać się ludziom wyspać - mruknął Merrick
z drugiej strony ogniska.
Varian zmierzył go gniewnym spojrzeniem, a potem woli pozbył się
wszystkich emocji, zostawiając tylko pustkę, która towarzyszyła mu przez całe
życie. Koniec dyskusji. Nie chciał do niczego wracać. Był tym, kim był, a ona
zachowywała się głupio, pokładając w nim wiarę.
- Też powinnaś iść spać.
- A ty?
Zbliżył się do ognia.
- Ja coś zjem.
- A potem?
Odwrócił wzrok, nie chcąc wyczytać w jej oczach zaproszenia. Była
gotowa go przyjąć, a on nie był pewny, jak długo będzie w stanie opierać się
swoim pragnieniom.
- Idź już spać, Merewyn.
Westchnęła ze znużeniem. Wcale nie miała ochoty na sen, ale poznała po
głosie, że Varian już jej nie słucha.
Zamknął się w sobie. Niczym nie mogła go teraz już poruszyć.
Położyła się i patrzyła, jak bierze mięso owinięte ściereczką, którą
przygotował Blaise. Usiadł przy ogniu i jadł w milczeniu. Obserwowała, jak
płomienie rzucają cień na jego muskularne ciało. Jak jego szczęki napinają się
przy jedzeniu. Jak unika spojrzeń w jej kierunku, jakby się bał co ona jeszcze
odkryje. Widać było, że ma jakiś problem, ale nie wiedziała, czy z powodu
rozmowy, czy sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Chciała tylko okazać mu trochę uczucia. Szkoda, że na to nie pozwolił. To
nie było w jego stylu. W ogóle nie wiadomo, czy kiedykolwiek pozwoli się do
siebie zbliżyć.
Kiedy skończył jeść, rzucił spojrzenie w jej stronę. Zamknęła oczy i udała,
że śpi, choć nie wiedziała dlaczego. Zawinął resztę mięsa w ściereczkę, wytarł
ręce w spodnie, zostawił mięso przy ogniu i zniknął w lesie.
Myślała, że poszedł na stronę i czekała na jego powrót.
Tylko że on zniknął na dobre.
Po dłuższej chwili usiadła i rozejrzała się dokoła. Nigdzie nie było go
widać.
- Varianie? - szepnęła donośnie.
Cisza.
Niezdecydowanie zagryzła wargę. Czy powinna obudzić pozostałych i
posłać ich na poszukiwania? Popatrzyła na mężczyzn śpiących spokojnie przy
ogniu i przypomniała sobie, jak dopominali się o ciszę. Potrzebowali tego
odpoczynku.
Może powinna sama go poszukać...
Podeszła do ognia i zabrała sztylet, którym Blaise posługiwał się przy
gotowaniu. Nie była to szczególnie groźna broń, ale zawsze coś.
Z bijącym sercem ruszyła w kierunku, w którym poszedł Varian. Zgubisz
się... - pomyślała.
Lekceważąc wewnętrzny głos, wędrowała coraz dalej. Postanowiła, że
jeśli go zaraz nie znajdzie, wróci do ogniska, pobudzi rycerzy i wyśle ich za nim.
Nie może się zgubić, jeśli będzie cały czas szła prosto.
Przynajmniej taką miała nadzieję.
Już po kilku minutach okazało się, że była w błędzie. Variana nigdzie nie
było widać. Wokół panowała kompletna cisza. Słychać było tylko bicie jej serca
i przyspieszony oddech.
Stwierdziła, że popełniła głupstwo, i postanowiła wrócić, ale w tym
samym momencie coś usłyszała...
Przechyliła głowę i nasłuchiwała. Po chwili dźwięk wtórzył - jakby ktoś
chlapnął wodą. Poza tym nie było nic słychać. Ani głosu, ani nawet mruknięcia.
Nawet nie zaszeptał. Cisza.
Zrobiła trzy kroki do przodu. Las był tu gęstszy, z gałęzi zwieszały się
pnącza. Wycięła kilka sztyletem i zamarła bez ruchu.
Blask księżyca w pełni oświetlał wąską rzekę i polankę, na której kładły
się cienie pobliskich drzew. Na brzegu leżały ubranie Variana i jego miecz, a on
stał zanurzony po pas w wodzie, szczupły i cały mokry. Woda spływała
kroplami po jego mięśniach, które wyglądały jak wyrzeźbione. Chłonęła w
siebie obraz tego pięknego, nagiego ciała, jak spragniony żebrak, który znalazł
studnię na pustyni.
Nigdy w życiu nie widziała kogoś tak przystojnego, z trudem
powstrzymała się, by do niego nie podbiec i nie objąć go, by się przekonać, że
jest rzeczywistą osobą.
Do chwili, kiedy jej wzrok nie natrafił na bliznę na ramieniu - wizerunek
kielicha z wyłaniającym się z niego smokiem. Widziała już wcześniej ten znak -
na ciele Blaise'a i zamordowanego rycerza. Tatuaż Graala. Dowód okrucieństwa
Lancelota.
Żołądek ścisnął jej się z żalu. Jak można było zrobić coś takiego?
Biedny Varian. W dodatku, to nie była jedyna blizna. Całe jego ciało
pokrywały cienkie pręgi. Jedna dzieliła na pół jego lewy sutek. Była wprawdzie
przyzwyczajona do wojowniczych Adoni, ale nigdy nie widziała tak pięknego
ciała z tyloma szramami. Z bliznami mówiącymi o niezliczonych bitwach i
walkach. O bólu i wojnie. Wiedziała o tym już wcześniej, ale ten widok...
Złamał jej serce.
Patrzyła, jak Varian zanurzył się w wodzie i na chwilę został pod
powierzchnią. Czekała, aż się wynurzy, ale tkwił w głębinie. Przestraszyła się, że
się utopił, ale wtedy właśnie wstał, tym razem plecami do niej.
Przerzucił czarne kosmyki przez ramię i się otrząsnął. Fala włosów
powróciła na plecy, tam gdzie na łopatce widniał kolejny znak.
Na ten widok cały jej świat legł w gruzach.
Nigdy w życiu nie spodziewała się, że zobaczy tam właśnie ten symbol.
Varian duFey, wcielenie zła. Człowiek znienawidzony i przez dobrych, i przez
złych. Syn zausznicy Morgeny był... Rycerzem Graala.
Rozdział 13
Merewyn szybko cofnęła się w głąb lasu, byle dalej od Variana i jego
pięknej sylwetki prężącej się w świetle księżyca. Niepokój gnał ją przed siebie,
aż kompletnie zniknęła w gęstwinie drzew.
On był rycerzem Graala...
W jej uszach brzmiały głosy Morgeny i Narishki, które pragnęły odnaleźć
sześciu rycerzy i trafić na trop kielicha. Co by zrobiła Narishka, gdyby
dowiedziała się, że z nich jest jej własny syn? Cóż za ironia. Chciała syna, który
będzie narzędziem zła, a jej dziecko opowiedziało się po stronie dobra, ale czy
na pewno?
„Varian zrodził się ze światła i z ciemności. Stale toczy wewnętrzną
walkę, więc nie może ostatecznie opowiedzieć się po jednej ze stron. Jest zbyt
mroczny, żeby dochować wierności światłu i zbyt czysty, by brodzić tylko w
mroku. Jego piekło polega na tym, że na wieki będzie rozdarty pomiędzy tymi
siłami”.
Pomimo to wybrano go, by chronił Graala. Dziwne, ojciec okazał się
niegodny, a zadanie powierzono Varianowi.
Nic dziwnego, że nie sypiał ze znajomymi. Prawdopodobnie podróżował
w czasie i wybierał partnerki, które nie miały pojęcia o Arturze i jego merlinach.
Szukał w miejscach, gdzie nikt nie znał symboliki tego tatuażu.
Ale ona ją znała. Rozumiała, co to oznacza.
Mogła zniszczyć go paroma słowami. Gdyby odkrył czego dowiedziała się
tej nocy, na pewno by ją zabił. I trudno by go było za to winić. Takie tajemnice
zabiera się do grobu.
Przerażona tym, co mógłby jej zrobić, gdyby odkryje że widziała tatuaż,
dobiegła do obozu i położyła się z powrotem przy ogniu. Serce tłukło jej się w
piersi, a w myślach wciąż widziała jego postać.
Nie mogę tego po sobie pokazać, nie mogę tego po sobie pokazać... -
słowa wirowały w jej głowie. Zamknęła oczy, żeby się rozluźnić, ale bez
powodzenia. Varian był synem swojej matki, a Merewyn dobrze wiedziała, co
Narishka zrobiłaby w tej sytuacji.
Jeśli będzie miała szczęście, zabije ją od razu.
Varian wyszedł z wody na brzeg, gdzie zostawił ubranie. Powietrze było
tak nieruchome, że jego dotyk na nagiej skórze wydawał się nienaturalny.
Panowało nieznośne gorąco i trudno było oddychać. Ale przynajmniej się
wykąpał. Nie znosił brudu.
Wycisnął wodę z włosów i użył odrobiny mocy, która mu pozostała, by
stworzyć ręcznik. Wytarł twarz, przerzucił go sobie przez ramię i złym
wzrokiem popatrzył na bransoletę. Przecież musi być jakiś sposób, by się jej
pozbyć i odzyskać magiczną moc. Był wściekły, że pozbawiono go dostępu do
jedynej rzeczy, której poświęcił całe życie.
Wytarł się szybko i ubrał, starając się nie myśleć więcej na ten temat, bo
nic tu nie mógł zmienić. W leśnym poszyciu coś błysnęło. Jakiś przedmiot odbił
niesamowite światło księżyca. Varian przypasał miecz i schylił się, żeby
zobaczyć, co to takiego.
Okazało się, że między kępami trawy leży mały sztylet. Wyprostował się i
zmarszczył brwi, bo rozpoznał nóż, Blaise pożyczył mu na polowanie. Ale oddał
go przecież mandragonowi, żeby mógł oprawić zające.
Skąd się tu wziął?
Zamknął oczy i podziękował losowi, że ma dość magii żeby z jej pomocą
rozpoznać tożsamość ostatniej osoby, która trzymała sztylet w dłoni. Ku jego
zdziwieniu, była to Merewyn.
Przeszył go zimny dreszcz, gdy obserwował w swoim widzeniu, jak
upuszcza sztylet i umyka z powrotem do lasu. Czy przyszła szpiegować go
podczas kąpieli? Nie wiedzieć czemu, poczuł falę podniecenia. Rozbawiło go, że
postanowiła podglądać go nagiego.
Ciekawe, czy ją to podnieciło?
Bawił się przez chwilę tą myślą, dopóki nie przyszło mu do głowy, że
mogła zobaczyć jego tatuaż.
Była jedną z niewielu kobiet, które wiedziały, co on oznacza. Zacisnął
palce na rękojeści miecza, czując przypływ gniewu. Czy to dlatego uciekła?
Zalała go fala nieproszonych wspomnień.
Po bitwie pod Camlan, gdy niedobitki rycerzy Okrągłego Stołu umknęły
na brzeg Avalonu, Aquila Penmerlina zebrała wszystkie magiczne przedmioty,
które zgromadził Emrys Penmerlin, by pomagały Arturowi władać Brytanią.
Wprawdzie Varian nie brał udziału w bitwie, ale stawił się na jej
wezwanie, znosząc obelgi i wrogość pozostałych rycerzy. Stał razem z nimi w
sali zamku Penmerlina i słuchał mądrych słów Aquili.
- Utraciliśmy Camelot. Utraciliśmy Artura. Wojska Morgeny stoją u
naszych granic. O świcie zaatakują nas, by zdobyć skarb Artura. Nie wolno nam
na to pozwolić. Jeśli te dary wpadną w ręce Morgeny, nic jej już nie zatrzyma.
Zło zaleje cały kraj i zniszczy wszystko. Ludzie i wszelkie inne istoty padną jej
ofiarą.
- Mamy dość merlinów, by ją powstrzymać - postawił się Galahad. - Nie
wejdzie do Avalonu.
Varian prychnął lekceważąco.
- Już wam skopała tyłki pod Camlan pomimo wszystkich merlinów. W
dodatku mieliście wtedy Artura i jego synów u steru. Dlaczego uważasz, że tu ją
pokonacie?
Wypowiedział te słowa, zanim zorientował się, że powinien milczeć.
- Zdradziecki Adoni! - krzyknął Ademar, dobył miecza i rzucił się w jego
stronę. - Może zaczniemy walkę od rozprawy z tchórzami, którzy nie pojawili
się na polu bitwy.
Merlina stanęła pomiędzy nimi.
- Varian robił to, co uznał za stosowne. Nie wolno ci go tknąć, na tej ziemi
ani na żadnej innej.
Wycofał się niechętnie, ale jego oczy obiecywały, że zamorduje Variana,
gdy tyko uda mu się go zajść od tyłu.
Varian nie wiedział jeszcze, dlaczego Aquila nakazała mu przyjść na to
spotkanie.
Wiedział tylko, że znowu znalazł się wśród wrogów.
Merlina odepchnęła Ademara, a potem zwróciła się do zebranych:
- Wszyscy merlinowie mają zabrać swoje artefakty, przenieść się do
świata ludzi i ukryć je przed Morgeną i jej armią. Dołóżcie wszelkich starań, by
obronić je przed złem. Zatroszczcie się także o siebie, ale przede wszystkim
strzeżcie magicznych przedmiotów, jakby od nich zależały losy świata, bo tak
właśnie jest.
Wtedy przed szereg wystąpił Parsifal.
- Ja ukryję Graala.
- Nie - padła pospieszna odpowiedź. - Choć naście artefaktów ma potężną
moc, Graal potrafi władać nimi wszystkimi. To zbyt wielkie brzemię dla jednego
człowieka. Wybierzemy sześciu rycerzy i każdemu powierzymy jedną część
zagadki. Dzięki temu syn Artura będzie mógł odnaleźć kielich, kiedy nadejdzie
czas.
Parsifal zmarszczył brwi.
- Ale kto go ukryje?
- Ja to zrobię.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Ginewry, przepchnęła się
przez tłum gniewnych, zaskoczonych rycerzy. Wysoka i dumna, była niegdyś
najpiękniejszą kobietą na całym świecie. Długie czarne włosy splotła w gruby
warkocz, z którego wymykały się kosmyki otaczające jej uroczą twarz. W
błękitnych oczach błyszczała szczerość i słodycz, a usta miały idealny wykrój,
przypominający łuk Kupidyna.
Gawain i Agravain, którzy kłamliwie donieśli Arturowi o jej niewierności,
ze wstydem odwrócili wzrok. Dumna i pełna wdzięku, świadoma godności
królowej i partnerki Artura, przemówiła do zgromadzonych rycerzy:
- Mój najszlachetniejszy małżonek nie żyje. Mój młodszy syn zginął u
jego boku. Mój najstarszy śpi, czekając na dzień, gdy Morgena wskrzesi
Mordreda i znowu stanie do walki.
Rzuciła współczujące spojrzenie tym, którzy ją oskarżyli i mówiła dalej:
- Plotkarskie języki rozniosły po świecie kłamstwa podłych ludzi i
Lancelot wpadł w ręce Morgeny. Nie ma dla niego nadziei, ale jestem pewna, że
nic jej nie powie. Uratujcie go, a może wybaczy tym, którzy zwrócili się
przeciwko niemu. Jeśli o mnie chodzi, kochałam Artura z całego serca i lepiej
niż ktokolwiek inny wiem, jak umiłował ten kraj. Nie pozwolę, żeby jego praca i
śmierć poszły na marne. Zabiorę Graala i ukryję w miejscu gdzie nikt go nie
odnajdzie. Nigdy. Gdy będę pewna, że jest bezpieczny, zrobię to, co na moim
miejscu uczyniliby mój mąż i dzieci. Poślę wiadomość do Merliny, aby Draig
któregoś dnia mógł go odnaleźć. A potem oddam życie za bezpieczeństwo mego
ludu. Zło i zdrada Morgeny nigdy nie zwyciężą.
Z tłumu rozległy się okrzyki protestu, ale Merlina uniosła dłoń i uciszyła
je wszystkie.
- Decyzja została już podjęta i tak właśnie się stanie. Nie ma innego
sposobu ukrycia Graala tak, by nie wpadł w ręce Morgeny. Tak musi być. Kiedy
dziś wybije północ, wszyscy zbierzemy się tu, w Avalonie. Wraz z pozostałymi
merlinami postawię tarczę ochronną, by osłonić nas przed Morgeną i jej
poplecznikami. Avalon i Camelot znikną ze świata ludzi i skryją się na zawsze
za zasłoną mgły, by wszyscy zapomnieli o ich istnieniu. Zasłona będzie istniała,
dopóki na tronie Avalonu będzie zasiadać penmerlin. Dzięki temu świat ludzi
będzie bezpieczny przed Morgeną i jej wojskami. Będziemy tu trwać aż po samą
wieczność, do dnia, gdy Morgena wyzionie ducha.
Sala huczała od okrzyków sprzeciwu i zgody.
Varian, nie mogąc znieść zamieszania, wyszedł z pomieszczenia
obwieszonego czarną krepą na znak żałoby po królu i jego synach. Dawny
Camelot należał do przeszłości. Artur już nigdy nie zasiądzie na tronie. Jutro
było niepewne z wyjątkiem jednej rzeczy. Zapowiadała się długa, ciężka wojna
przeciwko Morgenie i siłom zła. Nikt tutaj nie będzie już nigdy bezpieczny.
Ciężar smutku przyprawiał go o zawrót głowy.
Gdy skręcał na dziedziniec, ktoś popchnął go od tyłu. Odwrócił się
gniewnie i zobaczył Borsa, który stał w zbroi wciąż splamionej krwią i spoglądał
nań z nienawiścią.
- Nie pospieszysz na ratunek ojcu?
- Nie.
Bors popchnął go znowu.
- Tchórz! Bękart! Jak możesz zostawić go w łapach Morgeny?
Varian nie odezwał się ani słowem, bo wiedział coś, o czym Bors nie miał
pojęcia. Był zbyt młody, by stanąć do walki z matką. Jego moc nie rozwinęła się
w pełni, by poszedł do Camelotu, nigdy by nie wrócił. Chyba że w armii
wrogów Avalonu.
Wciąż słyszał w myślach wezwania matki obiecującej wszelkie rozkosze,
byle tylko przyłączył się do niej. Adoni byli mroczni, ale jego matka...
Doskonale wiedziała, co czuje i jak go nagiąć, by spełnił jej wolę. Gdyby
zyskała władzę nad jego niedojrzałą mocą, nikt nie mógłby mu się oprzeć. Nikt
prócz Draiga, syna Artura, który trwał w zawieszeniu między światami. Gdyby
Varian uległ zaklęciom matki, wykorzystałby nienawiść, którą ukrywał przez
długie lata, i wiedzę o rycerzach Artura, by zniszczyć ich doszczętnie. Milczał,
patrząc, jak do Borsa dołączają kolejni rycerze. W końcu rzucili się na niego całą
gromadą.
- Dość! - ryknął, posyłając w ich stronę kulę magicznego ognia, która
zbiła ich z nóg. Poczuł, jak otacza go milczący wiatr i obsypuje kurzem
wszystkich pozostałych. W ich oczach zalśnił lęk, bo uświadomili sobie potęgę
mocy, która przecież wciąż rosła.
Postanowił, że nie zostanie w zamku w nocy, gdy Merlina będzie tkała
swoją magię. Pójdzie gdzieś, gdzie nikomu nie zaszkodzi. Gdzieś, gdzie nie
będzie musiał opowiadać się po niczyjej stronie i nie będzie niczyim pionkiem.
Gdzie nikomu nie zagrozi.
Spędzi tę noc w Glastonbury... przesiedzi do rana z Dafynem i z innymi, a
potem pójdzie precz i nigdy już nie wróci do tego świata.
Gdyby tylko wiedział, że jego przeznaczeniem jest zostać merlinem. Przez
to, że znalazł się w Glastonbury, ściągnął tam mroczne siły, które wezwała
Merlina, i sprawił, że miasto znalazło się za zasłoną mgły wraz z Camelotem i
Avalonem.
Wiedział, że klątwa spadła na Dafyna i innych mieszkańców miasteczka
wyłącznie z jego winy, i od tej pory dźwigał ten ciężar. Zniszczył im wszystkim
życie. Gdyby nie on, nie wiedzieliby nic o zasłonie i mieszkali spokojnie wśród
ludzi.
Z ciężkim sercem próbował wygnać z myśli te wspomnienia, ale nie
chciały go opuścić. Przypomniał sobie swoje ostatnie spotkanie z Ginewrą w
Dolinie Fey, w tej niesamowitej porze tuż przed nadejściem świtu, gdy wrota do
świata Adoni były szeroko otwarte i łatwe do przekroczenia.
Dostał od niej wiadomość, żeby czekał tam na nią dokładnie o tej
godzinie. Niebo zaczynało się już przejaśniać, gdy zobaczył, jak wspina się na
zbocze wzgórza. Ciemne chmury nad ich głowami zalśniły barwą różu i
pomarańczy, a wiatr rozwiewał jej długie, rozpuszczone włosy, które tańczyły
wokół ramion. Cała była ubrana na biało, tylko pod oczami ciemniały sińce,
mówiące o długiej, ciężkiej wędrówce i poświęceniu. Zatrzymała się i popatrzyła
na niego surowo.
- Twój ojciec nie żyje.
- Wiem. - W środku nocy poczuł, że Lancelot odszedł.
W oczach Ginewry zalśnił smutek, gdy z uczuciem pogładziła go po
ramieniu.
- Był szlachetnym rycerzem, choć nie zawsze postępował właściwie,
Varianie. Jak my wszyscy. Ale nie był aż tak zły, za jakiego go uważasz.
Nie miał ochoty tego słuchać, więc warknął tylko:
- Po co mnie tu wezwałaś?
- Bo chcę ci powierzyć najświętszą ze wszystkich tajemnic -
odpowiedziała i podała mu niewielki zwój ciemnego pergaminu. - Spełniłam mą
obietnicę. Ukryłam Graala w niedostępnym miejscu, a to są wskazówki dla
Draiga. Wskazówki, które zrozumie tylko mój syn.
Nachmurzył się.
- Dlaczego akurat mnie je dajesz?
- Bo Narishka nigdy nie wpadnie na to, że mogłabym być aż tak głupia i
przekazać je komuś z jej rodu. Ale ja cię znam, Varianie z rodu Fey. Nie
zdradzisz Artura, tak samo jak twój ojciec.
Potknęła się i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał.
- Wasza wysokość?
- To trucizna - szepnęła drżącym głosem. - Nie sądziłam, że zadziała tak
szybko. Zacisnęła jego dłoń na zwoju.
- Oddaj go Merlinie. Losy wszystkich są teraz w twoich rękach.
Zadygotała na całym ciele. Varian zdjął płaszcz i otulił ją nim.
- Zabierz mnie do domu, Varianie - poprosiła. - Chcę umrzeć u grobu
Artura.
W milczeniu skinął głową i zrobił to, o co prosiła, Przywołał swoją moc i
zabrał ją prosto do miejsca ostatniego spoczynku Artura pod zamkiem Avalon.
Jej twarz rozjaśniła się w chwili, gdy dojrzała pozłacany wizerunek na jego
sarkofagu.
W dwa uderzenia serca później zmarła w ramionach Variana.
Długo trzymał ją w objęciach, oddając się rozpaczy. Chciał zapłakać nad
swą stratą, ale łzy nie przychodziły. Zamiast tego przypłynął gęsty smutek, który
przeniknął jego ciało i duszę. Tak bardzo chciał zmienić koleje losu, ale
wiedział, że to nie możliwe.
Po pewnym czasie ułożył swą królową u boku jej ukochanego małżonka i
spojrzał na pergamin. Wystarczyło tylko rozwinąć, a poznałby najcenniejszą
tajemnicę świata. Mógłby odnaleźć Graala i sam wykorzystać jego moc.
Wszyscy, którzy go obrażali i wykorzystywali, drogo by wtedy zapłacili za
swoje uczynki...
Tylko że takim postępowaniem okazałby się niego zaufania dwojga
jedynych osób, które były dla niego ważne. Zniszczyłby poświęcenie Artura i
Ginewry.
Wsunął więc pergamin do sakiewki i zabrał ciało królowej w miejsce,
które ukochała najbardziej. Na wzgórza w Kornwalii, gdzie lubiła się bawić jako
mała dziewczynka.
Gdy był jednym z paziów Artura, opowiedziała o tym miejscu - tajemnym
zakątku, który dzieliła razem z siostrami. Ponieważ nie można było jej
pochować obok Artura, ze względu na okrucieństwo niektórych rycerzy
postanowił, że to będzie dla niej najlepsze miejsce spoczynku.
Własnymi rękami, zraszając czoło potem, wykopał grób dla tej dobrej,
uczciwej kobiety, która oddała wszystko, by uratować swój lud. Dopiero gdy
skończył pracę podniósł wzrok na dąb, który ocieniał to miejsce. Na korze ktoś
wyrył wiele lat temu napis, prawie zatarty przez czas.
„Ginewro, na zawsze twój - Artur”.
Słowa zapłonęły w jego umyśle, gdy przesuwał palcem po runicznych
literach. Przeszył go straszny ból na myśl, że nigdy w życiu nie zazna takiej
miłości, jaka łączyła tę parę. Nigdy jej nawet nie zrozumie.
Ze złamanym sercem wrócił do Avalonu i oddał Merlinie
nieodpieczętowany zwój. Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Podobnie jak on,
dopiero uczyła się swojej roli i czuła się niepewnie.
Ale wtedy, tuż przed świtem, mianowała go pierwszym z rycerzy Graala,
którym powierzono tajemne wskazówki. Próbował się z nią spierać.
- Nie mogę tego zrobić, Merlino, nie jestem...
- Pochodzisz z tego rodu. Wprawdzie twoja matka to Narishka, ale jesteś
też synem Lancelota. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego obrońcy tej
tajemnicy, znając siłę i moc.
- Przecież nawet nie walczyłem u boku Artura.
- Ale nie stanąłeś też przeciwko niemu. Połowa naszej siły to świadomość
własnych ograniczeń i słabości, postanowiłeś nie wystawiać się na ryzyko, że
ktoś przeciągnie cię na stronę zła.
Pokręcił głową.
- Powinienem znaleźć dość sił, żeby stanąć do walki.
- Pewnego dnia to zrobisz, Varianie.
- Dlatego wybrałam właśnie ciebie.
Wtedy zaprzysiągł jej lojalność. Obiecał, że będzie jej służył jako
narzędzie. Że będzie spełniał jej rozkazy, nie zadając pytań, i wykorzysta swoje
powiązania z matką aby demaskować zdrajców, gotowych wydać Morgenie
merlinów i innych rycerzy.
Przez długie stulecia zastanawiał się, czy to był dobry wybór. Doskonale
wiedział, co by się stało, gdyby matka i Morgena dowiedziały się o tym tatuażu.
A teraz służąca jego matki najprawdopodobniej poznała prawdę. Przedtem
otwarcie przyznała, że nie zamierza przelewać krwi z żadnego powodu. Że
wolność jest droższa ponad wszystko.
Sprzedałaby go bez zastanowienia.
Zabij ją, usłyszał wewnętrzny głos.
Tak byłoby najbezpieczniej. Ochroniłby siebie i innych.
Ściskając sztylet w dłoni, powoli ruszył w stronę obozu.
Rozdział 14
Merewyn udawała sen najlepiej jak umiała, wyczuwając, że Varian stoi
tuż obok niej. Pomimo zamkniętych oczu, czuła na sobie jego ostre, przenikliwe,
niema dotykalne spojrzenie. Zapach skóry i mężczyzny drażnił jej zmysły,
sprawiając, że czuła się bezradna w obliczu siły i potęgi.
Co się teraz stanie?
Czy Varian ją zabije?
Serce tłukło jej się w piersi, ogarniała ją coraz większa panika.
Postanowiła, że nie stchórzy i nie będzie leżała bezwolnie, czekając na cios,
więc otworzyła oczy i spojrzała na niego. Jeśli postanowił ją zabić, chciała
widzieć, gdy zada jej śmiertelny cios. Twarz Variana ginęła w mroku, więc nie
mogła odgadnąć jego nastroju ani myśli. Stał nad nią jak olbrzymie, mroczne,
złowieszcze widmo. Widziała tylko sztylet w jego zaciśniętej pięści.
Trzymał go tak, jakby szykował się do uderzenia...
W ustach jej zaschło, więc oblizała wargi, czekając, aż spadnie na nią
morderczy cios.
Gdy się poruszył, nie krzyknęła tylko dlatego, że strachu ścisnęło jej się
gardło i nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Zanim zdążyła się odsunąć, ściągnął z ramion płaszcz i otulił ją całą.
Ciężar i ciepło okrycia z czarnej skóry rozgrzały ją natychmiast, tym bardziej że
Varian położył się obok. Płaszcz pachniał aromatem jego ciała, więc jej serce
biło w szalonym rytmie.
Varian położył miecz i sztylet na ziemi i zacisnął palce na rękojeści.
Czy wiedział, że podglądała go w kąpieli? Jeśli tak, to nie dał tego po
sobie poznać.
- Dobranoc, Merewyn - powiedział tylko. Niepewna, czy zamierza ją
zabić, czy nie, szepnęła cicho:
- Dobranoc.
Ku jej całkowitemu zdumieniu, zamknął oczy. Zdziwiona jego
zachowaniem, przysunęła się bliżej, żeby sprawdzić, czy nie droczy się z nią
przed zadaniem śmiertelnego uderzenia. Jego matka tak by zrobiła. Narishka
uwielbiała zwodzić swoje ofiary, dając im poczucie bezpieczeństwa, a potem
rozkoszując się ich strachem. Najbardziej cieszyło ją zdumienie malujące się na
twarzach więźniów konających u jej stóp. Merewyn nie zamierzała dać
Varianowi tej satysfakcji, jeśli miał w stosunku do niej podobne plany.
Przysunęła się jeszcze bliżej.
Otworzył oczy i przygwoździł ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Jest zimno - powiedziała zgodnie z prawdą. - Pomyślałam, że możemy
przykryć się oboje tym płaszczem, żebyś się nie przeziębił. Masz zupełnie mokre
włosy.
Zmarszczył brwi. Szczerze mówiąc, miał dość magicznej mocy, żeby
wyczarować drugi płaszcz. Ale zanim zdążył jej to powiedzieć, już leżała obok
niego, okrywając ich oboje ciężką skórą.
A potem zrobiła coś, co go kompletnie zaskoczyło.
Oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy do snu.
Leżał bez ruchu, czując jej bliskość u swego boku i jej dłoń, którą go
obejmowała. Bił od niej zapach wrzosów, a lekki oddech łaskotał go w szyję.
Nigdy nie leżał obok żadnej kobiety. Nigdy nie zaufał żadnej aż tak, by zasnąć w
jej obecności.
W dodatku ta znała jego tajemnicę...
Gdyby był mądry, odepchnąłby ją od siebie i pozbył się zagrożenia, ale
nie potrafił się na to zdobyć. Zaufanie było dla niego czymś zupełnie nieznanym.
Ale jaki miał wybór? Byli ze sobą związani aż do końca tej podróży. Nie
wspominając o tym, że nie miałaby komu powierzyć tego sekretu. Chyba że
Blaise'owi, który nosił ten sam znak.
Oznaczało to, że przez jakiś czas będzie bezpieczny.
Pomimo wszystko odsunął sztylet nieco dalej, żeby nie mogła go
dosięgnąć. A potem mocniej ujął miecz.
Na wszelki wypadek.
Po kilku chwilach poczuł, jak jej ciało wiotczeje, gdy ogarnął je sen. Nie
poruszył się. Do diabła, przez kilka następnych chwil ledwie mógł oddychać,
przekonany, że Merewyn zaraz otworzy oczy i go zaatakuje.
Nic takiego się nie stało. Zasnęła, jakby wszystko było w porządku.
Czyżby naprawdę nie knuła przeciwko niemu nic złego?
Poruszyła się we śnie i przerzuciła nogę przez jego biodro, układając dłoń
na jego piersi. Nagle uświadomił sobie, że ta kobieta rzeczywiście może
doprowadzić go do śmierci. Do śmierci z pożądania.
Ogarnęło go niepohamowane pragnienie. Ciężar ciała i spokojny wyraz
pięknej twarzy były po prostu nie do zniesienia.
Jak w takich warunkach można w ogóle zasnąć? Ułożył się do niej tyłem.
Przytuliła się ciasno do jego pleców. Jasne, doskonały pomysł. Teraz czuł
dotyk jej piersi i ud. Co gorsza, oddychała wprost w podstawę jego szyi, śląc falę
gorąca w dół, prosto ku jego męskości.
Nie mogąc tego znieść, położył dłoń na członku, by ulżyć sobie w bólu.
Przez chwilę chciał wziąć sprawy we własne ręce, ale się rozmyślił. Nie był już
niezgrabnym wyrostkiem, który masturbuje się w łóżku. Był dorosłym
mężczyzną i nie mógł pozwolić, by Blaise i inni po przebudzeniu zorientowali
się, co tu się działo. Nie wspominając o tym, że nie miał też ochoty na kolejną
kąpiel w lodowatej wodzie.
Trzeba trzymać namiętność na wodzy.
Uniósł nogę, żeby ułożyć się wygodniej. Przynajmniej taki miał plan, ale
kiedy jej dłoń zsunęła się na kawałek skóry, wyglądającej spod kaftana, dopiero
dowiedział się, co znaczą tortury. Mógł myśleć tylko o jednym: jej delikatnej
dłoni pieszczącej tę część jego ciała, która pragnie jej z całych sił.
Zacisnął zęby i wyobraził sobie, że powoli wsuwa się między jej palce.
Czuje ich dotyk na jądrach, rozkoszuje piersiami...
Dość tego!
Musi przestać o tym myśleć. Zachowuje się jak jeden z tych
wyposzczonych trojaczków. Jeszcze chwila, a wstanie, przerzuci ją sobie przez
ramię i pogna w jakieś krzaki.
Przypomniał sobie, jak długo trojaczki obywały się bez seksu, i zrobiło
mu się ich szczerze żal. Jeśli cierpieli tak jak on teraz, to dziw, że się nie
pozabijali.
Varianie?
Skrzywił się, słysząc w myślach głos matki. Wiedział, że nie może zasnąć
przez resztę nocy. We śnie był zbyt słaby, a wtedy mogłaby zacząć manipulować
jego podświadomością, żeby się dowiedzieć, co planuje i przebywa.
Pogodziwszy się z faktem, że życie stało się nie do zniesienia, przetoczył
się na plecy. Dłoń Merewyn opadła na jego talię i dotknęła wrażliwego miejsca
na podbrzuszu. Wciągnął powietrze przez zęby, wdzięczny losowi, że
dziewczyna śpi i nawet nie wie, że gdyby dotknęła go tam na jawie, nie byłby w
stanie stawiać jej nawet śladu oporu.
Zresztą, i bez tego by jej się nie opierał.
Szczególnie teraz, gdy wiedziała o jego tatuażu, nie musiał się bać, że go
odkryje podczas zbliżenia. W zasadzie, cudownie byłoby, gdyby zaczęła skubać
wargami jego skórę w tym miejscu...
Zgrzytnął zębami na samą myśl o tym.
Merlina popełniła błąd, wybierając go na rycerza Graala. Nawet teraz
mógłby dowieść, że jego ojciec jednak miał rację, i przejść na stronę Adoni.
Morgena sowicie by go za to nagrodziła. Dobrze o tym wiedział.
Nosząc ten tatuaż, był w stanie kontrolować moc Graala i kierować nią
wedle swej woli. Mógł uwolnić magię tak potężną, że nikt by nie przeszkodził
Morgenie ani jemu. Dlatego nie chciał znać imion pozostałych rycerzy ani
wskazówek mogących doprowadzić go do miejsca w którym Ginewra ukryła
kielich. Wolał uniknąć pokusy i zdrady. Wystarczało mu, że stale musi się
pilnować, by Bors i inni rycerze nie wyprowadzili go z równowagi, bo mógłby
im wtedy zrobić coś strasznego.
Mimo wszystko, gdy leżał tak z Merewyn u boku, nie potrafił sobie
wyobrazić, że mógłby zdradzić takich jak ona. Zwykli ludzie cierpieliby
najsrożej, gdyby przeszedł na stronę Morgeny. Nie mieli żadnych kart
przetargowych. Nic, co mogłoby się przydać władczyni ludu. Staliby się po
prostu mięsem armatnim albo pionkami w grze. Wykorzystywałaby ich i
mordowała dla kaprysu.
Powieki zaczęły mu ciążyć. Zamrugał, by otworzyć oczy, i przypomniał
sobie, że nie wolno mu zasnąć. Nie może dać matce jakiejkolwiek przewagi,
którą mogłaby wykorzystać stać przeciwko nim.
Merewyn budziła się powoli. Było jej ciepło, a do nozdrzy docierała
przyjemna woń skóry i piżma... To był Varian. Czuła się tak bezpiecznie, że z
trudem powstrzymała się, by nie wtulić nosa w jego szyję i nie wdychać jego
zapachu. Obezwładniła ją bliskość jego silnego ciała, a najbardziej dziwił fakt,
że dotyka gołej skóry Variana. Czuła krótkie, szorstkie włoski prowadzące od
pępka w dół ku gęstwinie, w której spoczywały jej palce.
Gdy otworzyła oczy, zorientowała się, że on jeszcze śpi, zwrócony twarzą
do niej i obejmując jej lewą nogę swoimi. Opierała mu głowę na ramieniu, oboje
wciąż byli przykryci jego płaszczem.
Serce zabiło jej mocniej, gdy dotarło do niej, jak intymnie są spleceni.
Leżała wtulona w jego ciało, z twarzą przy jego szyi. Nie mogła się odsunąć,
żeby go nie obudzić, ale mimo to zaczęła się wycofywać, najwolniej, jak
potrafiła. Obudził się natychmiast. Zamarła, napotykając spojrzenie jego
zielonych oczu.
- Przepraszam, że cię obudziłam - szepnęła.
Zamrugał, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi. Zanim zdążyła cofnąć nogę,
poczuła, jak twardnieje tuż przy jej udzie. Gorąco oblało jej twarz.
Za to on wcale nie był zawstydzony. Zamiast tego, zamknął oczy i otarł
się o nią, zanim się odsunął. Zaskoczyło ją to. Jak na mężczyznę, który nie chciał
z nią spać, okazywał jej niezwykłą czułość.
Przeciągnął się leniwie.
- Nie mogę uwierzyć, że zasnąłem - powiedział. W jego głosie dźwięczała
dziwna nuta, której Merewyn nie rozumiała. Chyba uważał, że popełnił błąd,
zasypiając.
Starała się nie patrzeć na jego ciało, które wyglądało spod kaftana, na
wspaniałe mięśnie, które poruszały się przy każdym jego ruchu. Kusił ją swoim
wyglądem... Zastanawiała się, jak by to było, gdyby polizała tę zapraszającą
skórę tak, jak Narishka, kiedy pieściła swoich kochanków.
Jak by smakował?
Chcąc odsunąć od siebie tę myśl, chrząknęła i odezwała się rzeczowo:
- Byłeś zmęczony.
Zanim zdążył odpowiedzieć, usłyszeli, jak budzą się pozostali.
Merewyn poderwała się błyskawicznie, by nie zobaczyli, jak leżała
przytulona do Variana, i wygładziła swoją suknię. Zmarszczyła brwi, patrząc na
jej skraj. Czyżby sukienka się rozciągnęła? Wyglądała na dłuższą niż wczoraj.
A może jej sylwetka skurczyła się przez noc...
Na tę myśl przeszył ją lodowaty strach. Odwróciła się do Variana, który
stał tuż obok.
- Czy ja...? - Nie mogła powiedzieć więcej, bo strach odebrał jej mowę.
Proszę, proszę, niech to będzie nieprawda.
- Czy ty co?
- Czy ja wyglądam... normalnie? - Zmusiła się do przepchnięcia pytania
przez ściśnięte paranoją gardło.
Nachmurzył się, jakby się zastanawiał, czy nie zwariowała.
- A jak masz wyglądać?
Przyłożyła dłonie do twarzy, chcąc sprawdzić, czy Narishka nie zmieniła
jej na powrót w ohydną wiedźmę. Z ulgą poczuła, że skóra jest nadal gładka i
bez blizn, a usta normalne a nierozdęte. Twarz była taka jak przedtem.
Zaśmiała się nerwowo.
- Coś mi się wydawało. Przepraszam.
Podniósł płaszcz z ziemi i zapiął go pod szyją srebrną zapinką z
wizerunkiem smoka.
- Nie masz za co przepraszać.
Wciąż miała złe przeczucie, jakby coś wokół niej się zmieniło. Jakby
Narishka jakimś sposobem znalazła się wśród nich. Obecność jej pani wisiała w
powietrzu jak cuchnący całun, przyprawiając ją o gęsią skórkę. Stale się
rozglądała, jakby spodziewała się, że zaraz ujrzy Narishkę lub szpiegującego ich
sługę.
W milczeniu zwinęli obóz i zjedli po kawałku mięsa.
Beau wydawał się nieco wyższy, a jego ramiona lepiej uformowane, gdy
tulił się do Merewyn, która jadła śniadanie nie odzywając się ani słowem.
Wydawało się, że mlaska, a przecież jeszcze nie miał ust.
Kiedy byli już gotowi do drogi, Derrick głośno przełknął ślinę.
- Teraz trzeba będzie przejść przez ten most...
Erik zaćwierkał nerwowo, wbiegł na jego rękaw i schował łepek pod
kołnierzem brata. Blaise wzniósł oczy do nieba.
- O co chodzi z tym cholernym mostem? - zapytał i wymienił z Varianem
spojrzenie pełne rozbawienia. - Nie róbcie sobie żartów, przecież to nie może
być takie straszne!
- Sami zobaczycie - powiedział Merrick, ruszając na północ.
- Sami zobaczymy - przytaknął Varian głosem jak z horroru. Merewyn
skarciła go teatralnym gestem za dokuczanie trojaczkom.
Ale jej rozbawienie szybko przygasło, gdy doszli do starego drewnianego
mostu rozciągającego się nad ognistą rozpadliną z płonących smoczych łusek,
które lśniły jak drogie kamienie. Co chwila któraś z nich unosiła się w powietrze
i stawała w płomieniach. Już samo to było okropne, ale nie dość tego: łuski były
ostre jak brzytwa i mogły przejść przez ciało i kość bez trudu, jak gorący nóż
przez masło.
Varian i Blaise w ogóle nie zwracali uwagi na tę przepaść. Natomiast
pobladli wyraźnie na widok mostu.
- O co chodzi? - spytała, zaniepokojona, że widzą coś, czego ona nie
dostrzegła. Nie odpowiedzieli ani słowem.
- Skąd on się tutaj wziął? - Varian zwrócił się do Derricka cichym, pełnym
nabożnej czci głosem. Widać było, że most ma dla niego szczególne znaczenie,
o którym ona nie miała pojęcia.
Derrick wzruszył ramionami.
- Nie wiemy. Już tu był, kiedy my się zjawialiśmy. Merewyn
spochmurniała, słysząc ponury ton w głosie Variana.
- Co to jest? - spytała.
- Most Śmierci.
Ta nazwa w dalszym ciągu nic jej nie mówiła.
- Czy powinnam go znać?
Blaise westchnął głęboko, zanim odpowiedział:
- To właśnie na nim Artur i Mordred stoczyli swą ostatnią walkę. Merrick
przytaknął.
- W dalszym ciągu są na nim plamy krwi Artura, musimy przejść po nim,
żeby dotrzeć do siedziby Merlina. Nie ma innej drogi w głąb doliny.
Patrząc na stary most z kamienia i drewna, który wdzięcznym łukiem
spinał brzegi ognistej rzeki, Merewyn przełknęła ślinę i poczuła, że przenika ją
zimny dreszcz. Mogła sobie tylko wyobrażać, o czym teraz myślą Blaise i
Varian. Na tym moście rozegrała się przecież walka, która wpłynęła na całe ich
życie i doprowadziła aż tutaj.
Na tym moście zmienił się bieg historii. Losy świata ludzi i Fey zderzyły
się ze sobą i w obu powstało pęknięcie, które się pewnie nigdy nie zagoi.
Ten jeden dzień zmienił wszystko. Król zginął, jeden książę padł martwy,
a dwóch innych spoczęło w zawieszeniu pomiędzy światami, do chwili gdy
zostaną wezwani, by stoczyć swą ostatnią bitwę. Trzy miasta zostały wyrwane
ze strumienia czasu, a Varian i Blaise pozostali, by powstrzymać wrogów
pragnących zniszczyć ich świat. Byli bezimiennymi strażnikami toczącymi
krwawą, niewdzięczną walkę, która poznaczyła ich obu bliznami.
Pod wrażeniem ich poświęcenia ujęła Variana za rękę.
Przez chwilę zamarł, zaskoczony nieznanym mu uczuciem. Po raz
pierwszy w życiu ktoś ujął jego dłoń. Gdy był dzieckiem, matka i ojciec
popychali go za ramiona, za włosy albo szarpali za kołnierz.
Gdy Merewyn splotła swoje palce z jego, coś w nim zmiękło.
Posłał jej uśmiech pełen wahania i ruszyli śladem pozostałych rycerzy
przechodzących już mostem, do którego on nie miał ochoty nawet się zbliżyć.
Był zbyt smutnym wspomnieniem dnia, który wolałby wyrzucić z pamięci. Tu
zginął jedyny człowiek, który liczył się w jego życiu, wyzionął ducha.
Najchętniej odwróciłby się i uciekł jak najdalej stąd, ale przecież nie był
tchórzem. Wziął głęboki oddech i zmusił się, by wejść na most.
Gdy postawił stopę na deskach, jego sumienie ogarnął pożar. Czuł
obecność Artura. Słyszał jego szept. Bez trudu mógł zobaczyć postać króla
walczącego ze swoim siostrzeńcem. Patrzył, jak ścierają się w zawziętym
pojedynku, niczym dwa barany przepychające się rogami. Słyszał dźwięk
mieczy uderzających o zbroje i tarcze. W nozdrza uderzył go zapach krwi.
Serce mu pękało na myśl, że Artur uległ Mordredowi. Och, dlaczego jego,
Variana, nie było wtedy na moście...
Nagle powiał wiatr, który zdmuchnął mu pasmo włosów na twarz i prawie
go oślepił. Merewyn puściła rękę i odgarnęła loki z pobladłej nagle twarzy.
Przytrzymała je przy szyi obiema rękami i posłała mu nerwowe spojrzenie.
Znikąd pojawił się tuman mgły i otoczył ich oboje. Światło dnia zagasło,
pozostawiając ich w kompletnej ciemności. Zniknął nawet ogień płonący pod
mostem. Ucichły dźwięki, rozmyły się zapachy, tak jakby jakaś istota odcięła ich
od wszystkich wrażeń zmysłowych.
- Kto idzie? - rozległ się gromki, demoniczny głos.
Zanim Varian zdążył choćby rozchylić wargi, bracia odezwali się
pospiesznie:
- Derrick, Erik i Merrick. Słudzy Merlina. Po krótkiej chwili głos
odpowiedział:
- Droga wolna.
Cała trójka pobiegła przed siebie, ku bezpiecznemu brzegowi.
Varian nachmurzył się, ciekaw, czego tak się bali, skoro nie przytrafiło im
się nic strasznego.
Mgła skłębiła się wokół Blaise'a, jakby połknęła go w całości.
- A ty kim jesteś?
- Blaise, syn Emrysa Penmerlina.
Tuman rozwiał się i promień światła rozjaśnił postać Blaise'a. Jego długie
białe włosy rozwiały się wokół ramion, a potem opadły spokojnie.
- Witaj w mojej krainie, synu Merlina.
Blaise ruszył przed siebie, a potem zatrzymał się i spojrzał na Merewyn.
Tym razem mgła skłębiła się wokół niej.
- A kim ty jesteś, milady?
Przestąpiła z nogi na nogę, jakby poczuła się nieswojo.
- Merewyn z Mercji... Nic nie wiem o Merlinie, poza legendami, które o
nim opowiadano, ale jestem przyjaciółką Blaise'a i pozostałych. Wędruję z
kamulcem imieniem Beau. On jeszcze nie umie mówić, ale jest nieszkodliwy.
- Wy także możecie przejść.
Uśmiechnęła się do Variana i znowu ujęła go za rękę.
Postąpił krok naprzód, ale zatrzymała go ściana niewidzialnej energii. Ta
sama siła rozdzieliła ich ręce i oderwała Merewyn, która wyraźnie walczyła, by
zostać przy nim.
- Varianie! - zawołała, gdy nieznana moc postawiła ją wraz z Beau obok
Blaise'a. Pochylił głowę w jej stronę, czekając na pytanie demona.
- A kim ty jesteś? - zabrzmiał gardłowy głos.
- Varian duFey, rycerz Artura.
Gorący wiatr wionął z taką siłą, że Varian z trudem utrzymał się na
nogach. Tak cuchnął siarką i ogniem, że mało co go nie udusił.
- Zdrajca!
Varian napiął mięśnie, bo w końcu rozpoznał ten głos.
- Sagremor?
Mgła rozwiała się, ukazując postać rycerza, który zmarł wiele wieków
temu. Sagremor należał do rycerzy Okrągłego Stołu i zginął na tym moście w
walce z Mordredem, zanim Artur przyszedł mu z odsieczą.
To on pierwszy odwrócił się plecami, gdy Variana pasowano na rycerza.
Ale najpierw splunął na ziemię u stóp chłopca.
Teraz znowu go oskarżył. Jego matowa szara zbroja nie odbijała światła w
ciemności. Ale oczy pod przyłbicą hełmu jarzyły się czerwienią.
- Jak śmiesz nazywać się rycerzem Artura, gdy nawet nie stanąłeś w jego
obronie? Varian obnażył zęby.
- Nic nie wiesz o mojej wierności.
- To prawda, ale wiele wiem o twoim tchórzostwie.
Sagremor wyciągnął miecz.
- Nie! Zostaw go w spokoju! - krzyknęła Merewyn.
Ku zdziwieniu Variana, podniosła z ziemi kamień i rzuciła nim w
Sagremora, ale odskoczył od zbroi, nie czyniąc mu krzywdy.
Ten wyciągnął rękę i wystrzelił z palców kulę mocy, która zbiła ją z nóg.
Variana ogarnęła nagła furia przenikająca każdą cząsteczkę jego ciała.
Wyciągnął miecz i rzucił się naprzód.
- Nie waż się jej tknąć!
Sagremor odwrócił się i sparował mieczem uderzenie.
Siła starcia zawibrowała w ich ciałach. Varian przywołał swą czarną
zbroję. Jeśli ma zginąć, nie sprzeda swojej skóry tanio.
Merewyn waliła pięścią w niewidzialną ścianę oddzielała ją od pola walki.
- Blaise! - Spojrzała na mandragona przez ramię - Zrób coś!
- Co konkretnie?
- Powstrzymaj ich.
Poszedł do niej i uderzył w ścianę.
- Mogę tyle samo co ty.
Beau przyłączył się do jej wysiłków i zaczął bezskutecznie atakować
ścianę. Ale nawet jego najszczersze chęci nie zrobiły wyrwy w polu siłowym.
Jęcząc z frustracji, oparła dłonie o ścianę i patrzyła, Jak Varian uchyla się
przed ciosem i wymierza kopniaka Sagemorowi. Wymierzył pchnięcie w głowę
rycerza, ale ten zablokował uderzenie i zbił cios, a potem pchnął sztychem spod
ramienia Variana. Ten wywinął się zgrabnie i uderzył fintą na prawo, w nogę
Sagremora. Demon kopnął Variana w pierś i chciał ciąć go w plecy, ale duFey
zdążył zablokować cios.
Odepchnął Sagremora z taką siłą, że demon huknął w ścianę.
- Sagremorze! - ryknął z wściekłością bezcielesny męski głos. Demon
spojrzał w szare niebo nad nimi.
- Tak, panie?
- Uwolnij tego Fey i pozwól mu przejść.
- Ale...
- Nie ma żadnego ale. Rób, co ci każę.
Varian cofnął się i rzucił podejrzliwe spojrzenie w stronę Blaise'a, który
stał ze spopielałą ze strachu twarzą.
Merewyn odgadła, czyj to głos.
- Merlin?
Blaise ledwie dostrzegalnie skinął głową.
W oczach Sagremora błysnął ostatni gniewny płomień i demon rozwiał się
w powietrzu. Varian nawet nie drgnął. Widać było, że nadsłuchuje, czy
Sagremor nie zaatakuje go z tyłu. Dopiero po minucie nabrał ufności i z
wahaniem ruszył w stronę Merewyn i Blaise'a, którzy czekali za ścianą.
Ale tarcza nie chciała go przepuścić. W bursztynowych oczach Merewyn
lśnił smutek. Chciał ją pocieszyć i położył dłoń na jej ręce, ale nie czuł ciepła jej
dotyku. Trzymając miecz w prawicy, spojrzał w ponure niebo.
- Merlinie?! - zawołał. - Nie mogę zejść z mostu.
Ledwie wypowiedział te słowa, poczuł lekki powiew i dłoń Merewyn w
swojej. Zacisnęła palce, jakby bała że znowu ich coś rozdzieli.
Ten dotyk był dla niego większą pociechą, niż chciałby przed sobą
przyznać. Pocałowałby jej dłoń, gdyby nikt nie patrzył. Ale pod ostrzałem
spojrzeń ruszył po prostu przed siebie z Merewyn u boku.
Beau, gaworząc, przytulił się do jego nogi. Musieli naprawdę dziwnie
wyglądać.
Gdy schodzili z mostu, szarość zniknęła sprzed oczu, odpływając wielką
falą, spod której wyjrzała gęsta zieleń. Po raz pierwszy od chwili, gdy przedarli
się przez fosę, usłyszał brzęczenie owadów i śpiew ptaków.
Merewyn zatrzymała się, zaskoczona zapierając dech w piersiach pięknem
krajobrazu.
- Co się stało?
- Tu zawsze jest zielono - odpowiedział Derrick. Merlin specjalnie
utrzymuje tę brzydotę na zewnątrz, by Morgena nie wiedziała, że uwolnił się z
więzienia.
Varian zdziwił się na tę wieść.
- Po co on tu tkwi?
Derrick wzruszył ramionami.
Varian spojrzał na Blaise'a, oczekując odpowiedzi. Ten jednak wiedział
niewiele więcej niż Derrick.
- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć jego motywacji.
- Ja po prostu cieszę się, że on tu jest - stwierdziła Merewyn. - Ma taką
moc, że bez trudu przeniesie nas do Avalonu, prawda?
- Varian zaśmiał się nerwowo.
- I tu chciałbym ci przypomnieć, że jak do tej pory nic nie szło nam łatwo.
Nie chce mi się wierzyć, że to się zmieni.
Spojrzała na niego przenikliwie.
- Nie trać wiary, Varianie.
Pokręcił tylko głową. Jak mogła jeszcze wierzyć w cokolwiek?
Szczególnie po długich stuleciach, jakie spędziła z jego matką. Ale, gdy tak na
nią patrzył, coś w nim również pragnęło podzielić tę wiarę. Uwierzyć Merewyn.
Aby pozbyć się tej myśli, spojrzał na trojaczki.
- Czy daleko jeszcze do siedziby Merlina?
- Nie bardzo. Kilka godzin.
- Merlinie?! - zawołał, ale odpowiedział mu tylko szum ptaków
podrywających się do lotu.
- Nie odpowiada na wezwania - stwierdził Merrick z irytacją. - Nie lubi
pytań. Musimy dotrzeć do jego siedziby, jeśli chcecie, żeby was wysłuchał.
Varian zaklął. Niestety, było to podobne do człowieka którego pamiętał z
dzieciństwa.
- Zawsze był stuknięty.
- Ej, mówisz o moim ojcu. Jakby to miało jakieś znaczenie.
- I co z tego?
Blaise wzruszył ramionami.
- Poczułem, że muszę ci to przypomnieć.
Westchnął ciężko i ruszył w ślad za trojaczkami. Żadne z nich nie
odzywało się zbyt często przez następnych kilka godzin. Trojaczki wciąż czegoś
wypatrywały, co sprawiło, że on z Blaise'em także zaczęli się rozglądać za tym
czymś, co tak niepokoiło ich towarzyszy.
- Czy powinniśmy się czegoś bać? - Merewyn w końcu stwierdziła na głos
to, co ich trapiło.
- Zawsze - prychnął Merrick. - Jeszcze się tego nie nauczyliście? Blaise
posłał Varianowi złośliwy uśmieszek.
- Chyba ktoś tu wpadł w otchłań rozpaczy. Varian się roześmiał.
- No cóż, przynajmniej tym razem świeci słońce.
- To prawda.
Merewyn słuchała ich sprzeczki, idąc z tyłu z Beau. Maszerowali już kilka
godzin, a ona z każdym krokiem czuła się coraz dziwniej. Miała wrażenie, że coś
jej leży na żołądku, ale nie potrafiła powiedzieć, co się z nią właściwie dzieje.
Dopiero gdy przypadkiem dotknęła włosów i całe pasmo zostało jej w
garści, wydała okrzyk rozpaczy.
Mężczyźni znieruchomieli i odwrócili się w jej stronę.
Z przerażeniem wpatrywała się w kruczoczarne smyki owinięte wokół
palców.
- Zmieniam się z powrotem w wiedźmę, prawda?
Merrick i Derrick odwrócili wzrok. W oczach Blaise'a błysnęło
współczucie, choć nie odważył się odezwać.
Varian ledwie dostrzegalnie skinął głową.
Merewyn poczuła wszechogarniającą rozpacz. W oczach zapiekły ją łzy,
ale nie zapłakała. Była ponad to. Naprawdę. Czym jest w końcu uroda.
Wolnością...
Zesztywniała, słysząc ten głos. Beau delikatnie głaskał ją po nodze. Nie
należało się spodziewać, że Narishka da jej spokój. Merewyn powinna wiedzieć,
że okrucieństwo tej kobiety pchnie ją do działania.
- Proszę cię, Beau - odezwała się żałobnym tonem - Chcę zostać sama.
Pisnął smutno i podreptał do Blaise'a, który ujął go za kamienną łapkę. W
fioletowych oczach mandragona wyczytała litość.
Bliźniaki, Beau i Blaise odsunęli się od niej, ale Varian podszedł bliżej z
poważną miną. Dotknął jej policzka pieszczotliwym gestem, a zielone oczy
lśniły przyjaźnie.
- Nie myśl o tym, Merewyn.
Nie wytrzymała i łzy potoczyły jej się po policzkach. Nie zasługiwała na
jego dobroć.
- Nie chcę być znowu brzydka - załkała, położyła dłoń na jego ręce i
przycisnęła ją mocniej do swego policzka - Proszę cię, Varianie, zlituj się nade
mną. Zabij mnie.
Jego dłoń napięła się mocniej, a w oczach zapłonęła wściekłość.
- Żebyś mi się nie ważyła mówić takich rzeczy. Nie pozwól mojej matce
zwyciężyć.
- Jak to, zwyciężyć? Pokonała mnie dawno temu.
- Ależ skądże. Przetrwałaś jej okrucieństwa.
- I po co? Co mi po wolności, jeśli nikt nie zechce na mnie spojrzeć?
- Ja na ciebie patrzę, Merewyn. Ja cię widzę.
Przełknęła ślinę, słysząc szczerość w jego głosie. Jego dotyk był taki
łagodny. Mocno ścisnęła jego dłoń, a potem pochwyciła ją obiema rękami. Z
ciężkim sercem patrzyła na spaloną słońcem skórę. Na blizny na kostkach
palców, miał takie duże, mocne dłonie. Męskie.
Nigdy już nie będzie miała tej szansy.
- Wiem, jakie to dla ciebie przykre, Varianie, ale bym cię poprosić o
przysługę.
- Nie zabiję cię.
- W takim razie kochaj się ze mną. Zamarł na te nieoczekiwane słowa.
- Co takiego?
- Zanim stanę się znowu całkiem odrażająca. Zanim ona ukradnie mi
duszę. Kochaj się ze mną, a obiecuję, że się nie zabiję. Daj mi powód, dla
którego będę mogła z nią walczyć.
- Myślisz, że to ci pomoże?
- Proszę cię, Varianie. Chcę choć raz w życiu poczuć jak to jest. Chcę,
żebyś mnie przytulił. Pokaż mi, co to dobroć i bliskość, żebym miała się czego
trzymać i o co walczyć.
Wstrząsnęły nim te słowa. Jak mógłby jej odmówić? Miała rację. Gdy
stanie się odrażająca, nikt nie zechce dotknąć. Już jego matka się o to postara.
- O nic więcej cię nie poproszę, obiecuję ci to. Będziesz mógł odejść, tak
jak od innych kobiet.
Wątpił, czy to będzie aż tak łatwe. Choć się do tego nie przyznawał, czuł,
że jest z nią zbyt mocno związany.
Chcąc ją pocieszyć, uniósł jej ręce do ust i pocałował. Już zaczęły tracić
swoje piękno. Jeszcze nie były pokrzywione, ale utraciły wdzięk i smukły
kształt, jaki miały jeszcze tego ranka.
Popatrzył w ślad za towarzyszami. Nikogo nie było widać. Z ciężkim
sercem spojrzał na Merewyn.
- Nie zasługujesz na to, by cię brać na ziemi jak jakąś dziwkę Adoni.
Oblizała wargi i dotknęła jego dłonią swej piersi.
- Nie odważę się zwlekać. Mogę zbrzydnąć w każdej chwili, a nie chcę,
żebyś mnie taką oglądał. Chcę kochać się z tobą jako piękna kobieta.
- Zawsze byłaś...
- Nie zaczynaj! - przerwała mu ze złością - Nie waż się opowiadać, jaka
byłam wtedy piękna w twoich oczach, bo wiem, że to kłamstwo. Nie chcę, żebyś
wziął mnie z litości albo z dobrego serca, masz mnie pragnąć.
Poczuł, jak jej sutki twardnieją pod cienką suknią. Ten ledwie
wyczuwalny ruch posłał falę gorąca ku jego kroczu.
Pragnął jej. Niezaprzeczalnie.
Do tego ona nagle opuściła rękę i delikatnie ujęła jego członek, który
natychmiast naprężył się jeszcze bardziej, odbierając mu wszelkie argumenty.
Mógł tylko myśleć o słodyczy jej ust.
Merewyn nie spodziewała się, że pocałunek będzie aż tak zaborczy.
Varian przygarnął ją mocno do siebie. Czuła gwałtowne bicie jego serca przy
swoim i pieszczotliwy dotyk języka w ustach. Zamknęła oczy i wdychała jego
ciepło i zapach. Na ten moment czekała całe swoje życie.
Niecierpliwie uniosła jego kaftan, żeby pieścić szczupły umięśniony
brzuch i miękką skórę poznaczoną bliznami. Nie mogąc się doczekać, oderwała
się od jego warg i podciągnęła tkaninę, by rozkoszować się pięknem jego ciała.
Varian zdjął kaftan przez głowę i rzucił na ziemię. Zawahała się na widok
piętna wypalonego przez Lancelota na jego ramieniu. Dotknęła go, wyobrażając
sobie ból, jaki Varian musiał znieść w dzieciństwie. Wszystkie elementy
symbolu były wyraźnie widoczne, nawet łacińska sentencja Esse Quam Videri.
Być, a nie wydawać się.
On był takim, jakim się wydawał. W tym mężczyźnie nie było fałszu.
Chcąc dać mu zadośćuczynienie za krzywdy, przycisnęła usta do piętna.
Zadrżał, czując jej wargi na swoim ciele. Żadna kobieta nie dotknęła
jeszcze tej blizny. Zwykle, będąc z kochankami ukrywał za pomocą magii
wszystkie szramy a przede wszystkim symbole Graala. Ale z Merewyn było
inaczej. Wobec niej obnażał się bardziej niż z jakąkolwiek inną osobą.
Dlatego wiedział, jak ważna jest dla niej ta chwila.
Nie ma nic gorszego niż litość na twarzy kochanka. Chyba że wstręt.
Syknął, gdy dotknęła piętna językiem, pocałowała je a potem musnęła
wargami przecięty blizną sutek. Przeniknęła go fala gorąca, kiedy poczuł wilgoć
jej ust. Zapragnął znaleźć się w niej z taką mocą, że ledwie się wstrzymał, by nie
przewrócić jej na ziemię.
Tu jednak nie chodziło o to, by ochłodzić jego wrzącą krew. Ta chwila
miała stać się pięknym wspomnieniem które ukoi jej ból i pozwoli się pogodzić
z własną brzydotą.
Będzie jej pierwszym i pewnie ostatnim kochankiem. Na tę myśl
spoważniał. Chciał, żeby to wspomnienie było najpiękniejsze z pięknych.
Jęknęła, czując słony smak jego skóry, i jego ciało pod swoimi dłońmi.
Był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.
Gdy odsunął się od niej, podniosła na niego wzrok bojąc się, że zmienił
zdanie. Ale on pochwycił ją w ramiona i zaniósł do lasu, w kierunku
przeciwnym do tego w którym poszli ich towarzysze. Zmarszczyła brwi.
- Chcę, żebyśmy byli tylko we dwoje. W odróżnieniu od pobratymców
mojej matki, nie lubię mieć widowni.
Uśmiechnęła się, wdzięczna za troskliwość. Po chwili natrafił na małą,
osłoniętą polankę. Postawił Merewyn na ziemi i zdjął z ramion płaszcz, a potem
rozłożył go na ziemi. To się naprawdę dzieje...
Właśnie ruszała drogą, z której nie ma odwrotu, tego właśnie chciała.
Krótkiej chwili z mężczyzną, w której dowie się, co tak pociąga Morgenę i jej
dwór. Chciała zrozumieć piękno dzielenia się sobą z inną osobą.
Trzymając się tej myśli, rozpięła suknię, która opadła na ziemię.
Varian wstrzymał oddech, gdy Merewyn obnażyła się pod jego głodnym
spojrzeniem. Choć była nieco za szczupła jak na jego gust, w życiu nie widział
nikogo piękniejszego od niej.
Zsunęła buty z nóg i sięgnęła do troków jego spodni. Nic już nie słyszał
poza biciem swego serca. Rozluźniła pasek na tyle, by móc wsunąć rękę i go
dotknąć. W głowie zakręciło mu się z wrażenia. Przytrzymał jej dłoń przy swoim
członku i powoli zakołysał całym ciałem, rozkoszując się jej delikatnym
dotykiem.
Merewyn oblizała usta, czując jego aksamitną twardość. Z płonącą twarzą
podniosła wzrok i napotkała jego spojarzenie. Wyraz zachwytu w jego oczach
sprawił, że zmiękły jej kolana. Ale chciała czegoś więcej. Chciała poznać jego
smak. I dotyk...
Varian zmarszczył brwi, gdy przeniosła spojrzenie brzuch, a potem
ściągnęła mu spodnie. Chciał zdjąć buty, ale zanim zdążył się ruszyć, uklękła tuż
przed nim. Chyba nie zamierzała...
Wstrzymał oddech w słodkim oczekiwaniu, gdy przesuwała palcem od
podstawy aż do czubka. Ściągnęła brwi z ciekawości i badała jego ciało z iście
naukowym zainteresowaniem. Do chwili gdy jej palec nie dotarł do samego
czubka, który był już wilgotny. Dotknęła go, a potem podniosła palec do ust.
Na ten widok o mało co nie doszedł. Wbiła w niego spojrzenie, ale zaraz
opuściła dłoń i pochyliła się do przodu.
Varianowi zaparło dech w piersiach, gdy powoli, czule wzięła go do ust,
omiatając językiem centymetr po centymetrze. Zagłębił dłoń w jej włosach,
pamiętając, by jej nie urazić, gdy darzyła go słodkimi torturami.
Musiał się powstrzymywać, by nie pchnąć biodrami, kiedy jej pieszczoty
się przedłużały. Ledwie mógł je znieść. W końcu i on zapragnął jej spróbować,
więc odsunął się nieco.
Zaniepokoiło ją to.
- Czy zrobiłam coś nie tak?
- Skądże.
Dosłownie zdarł z siebie buty i spodnie, położył się na płaszczu i
pociągnął ją na siebie. Obdarzył ją głębokim pocałunkiem, a jego ręce błądziły
po jej ciele. Jęknęła prosto w jego usta, gdy zanurzył dłoń między jej uda.
Odsunął się i z czułym uśmiechem ułożył ją na boku, a potem zaczął przesuwać
usta ku jej piersiom, znacząc ich i pocałunkami.
Krzyknęła, gdy podrażnił językiem naprężony sutek, poruszając nim w
rytmie, który udzielił się całemu jej ciału. Przeszył ją dreszcz i poczuła, że robi
się wilgotna, zaśmiał się gardłowo i znowu zaczął pieścić ją w kroku.
Zagłębił w nią palec, masując sutek językiem. Objęła dłońmi jego głowę i
szeroko rozsunęła nogi.
Nigdy w życiu nie przeżyła czegoś tak zachwycającego jak ta połączona
pieszczota palców i języka. Przynajmniej do chwili, gdy coś w niej
eksplodowało i po całym ciele rozeszły się fale nieznanej rozkoszy. Zadrżała i
wydała cichy okrzyk.
Ale on nie przestawał się z nią bawić, dając jej raz więcej przyjemności.
Kiedy ciało Merewyn zaczęło się uspokajać, podniósł głowę i powiedział z
uśmiechem.
- Moja miła, właśnie miałaś pierwszy orgazm w życiu.
- Pierwszy?
W dalszym ciągu przebierał palcami, wsuwając i wysuwając w
magicznym rytmie, który rozpalał ją raz bardziej.
- Tak. Ale obiecuję ci, że przeżyjesz ich o wiele więcej, zanim z tobą
skończę.
Z tą obietnicą, zaczął okrywać pocałunkami całe jej ciało. Odwrócił się
tak, by i ona mogła go dotknąć, a potem rozsunął jej nogi, by móc pieścić ją
ustami.
Westchnęła, wyginając plecy, by jego język mógł wniknąć jak najgłębiej.
Nagle drgnęła, gdy trafił na szczególnie wrażliwe miejsce. Pragnąc oddać mu
pieszczotę, pogładziła jego członek. Zatrzymał się na moment, a potem zajął się
nią z jeszcze większym zapałem.
Zamknął oczy, czując jej smak. Była wciąż wilgotna, nigdy w życiu nie
próbował czegoś lepszego. Dosięgnął językiem jej dziewictwa. Żaden
mężczyzna nie dotykał tego miejsca.
Tylko on.
Gdy znowu objęła wargami jego członek, chciało mu się krzyczeć z
rozkoszy. Czuł się z nią niewiarygodnie szczęśliwy.
Po raz pierwszy w życiu nie kochał się z zupełnie obcą osobą. Był z
kobietą, która znała całą jego okrutną przeszłość. Nie był dla niej przelotną
miłostką. Oboje znaczyli dla siebie coś więcej.
I teraz kochali się ze sobą...
Merewyn jęknęła, czując jego słony smak, i wzięła go tak głęboko do ust,
jak tylko mogła. Przesunęła dłonią po jego plecach aż do bioder i szorstkich
kędziorów między nogami. Pragnęła zjeść go całego. Mieć go na własność, na
całe życie.
Co za głupia myśl. Ktoś taki jak Varian nigdy nie zadowoli się jedną
kobietą. Ma w sobie zbyt wiele krwi Adoni.
Cieszyła się, że to on jest jej pierwszym kochankiem. Trudno byłoby sobie
wyobrazić kogoś czulszego i cierpliwszego.
Wdzięczna za ten dar, poczuła, że zbliża się do szczytu. Wypuściła go z
ust, w chwili gdy ogarnęła ją kolejna fala rozkoszy.
Varian nie odsunął się, gdy pochwycił ją spazm. Najchętniej spędziłby
resztę życia, darząc ją taką przyjemnością. Czując, jak jej paznokcie wbijają się
w jego skórę i słuchając, jak wzdycha z zachwytu.
Kiedy znowu pochyliła się w stronę jego męskości, powstrzymał ją
szybko.
- Jeśli to znowu zrobisz, zostaniesz dziewicą.
- Nie rozumiem.
Liznął ją pieszczotliwie, aż zadygotała.
- Kochanie, jeśli dojdę, będę potrzebował trochę czasu, żeby znowu stanąć
w pełnej gotowości.
Na jej policzkach wykwitł uroczy rumieniec.
Uśmiechnął się, ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął do siebie, by ją
pocałować. Smakował miękkość i słodycz tych ust, i to cudowne uczucie, gdy
jego język wnikał między jej wargi. Przetoczył się na plecy.
Merewyn rozkoszowała się pocałunkiem, czując jak Varian nakierowuje
jej biodra. Poczuła jego twardy, mocny dotyk między swoimi nogami.
Odsunęła się, by na niego popatrzeć.
- Ostatnia szansa ucieczki - szepnął szorstkim głosem.
- Pokaż mi wszystko.
Wpatrując się w nią hipnotycznie, opuszczał jej biodra coraz niżej.
Westchnęła głęboko, czując w sobie jego ciało. Poczuła pieczenie, gdy przerwał
jej błonę dziewiczą. Zabolało. Przerwał, wyczuwając jej ból.
- Oddychaj głęboko.
Usłuchała i ból zniknął, a Varian wchodził coraz dalej. Gdy znalazł się w
niej cały, znieruchomiał.
Ledwie mogła oddychać, czując go tak głęboko. Co za uczucie. Czule ujął
jej piersi, a potem obdarzył ją delikatnym pocałunkiem.
- Ta chwila jest dla ciebie, Merewyn. Zacznij się poruszać, gdy będziesz
gotowa. Obawiając się bólu, uniosła się odrobinę. Zapiekło ją trochę, ale nie tak
bardzo, jak przedtem. A kiedy Varian podniósł głowę i zaczął ssać jej piersi,
nieprzyjemne uczucie zupełnie zniknęło.
Zachęcona, poruszyła się szybciej.
Varian leżał zupełnie nieruchomo, czekając, aż Merewyn znajdzie własny
rytm. Z początku się wahała, ale kilku minutach zaczęła kołysać się mocniej.
Zdziwiony jej namiętnością, przyglądał jej się, przysłaniając oczy. Była
niewiarygodna.
Gdy dostroiła się do niego, uniósł biodra i wbił się jeszcze głębiej.
Mruknął gardłowo, czując przypływ rozkoszy.
Trzymając ją dłońmi za biodra, unosił się coraz wyżej, a ona osuwała się
w dół. Dysząc ciężko, dał się ponieść nieznanemu uczuciu. Zawsze wydawało
mu się, że miłość stale z tą samą kobietą musi być nudna.
Ale Merewyn była tak chętna i ciekawa nowości, że zastanawiał się, czy
kiedykolwiek miałby jej dość.
Rzadko zdarzała się kobieta, nie wspominając już o dziewicy, która
miałaby tak wielki apetyt. Gdyby jej nie znał, podejrzewałby, że ma domieszkę
krwi Adoni.
Splótł palce z jej palcami i poczuł, jak rośnie w nim rozkosz.
Powstrzymywał się do ostatniej chwili, aż w końcu nie mógł już dłużej.
Merewyn poczuła silniejszy uścisk jego dłoni, w chwili gdy wydał
namiętny okrzyk. Patrzyła na ekstazę, malującą się na jego twarzy, a jego ciało
dygotało pod nią.
Wygiął plecy w łuk, wbijając się w nią jeszcze głębiej a potem zamarł na
moment.
Poczuła, jak eksplodował w jej ciele. Potem odetchnął głęboko, opadł
miękko na ziemię i wysunął się z niej powoli. Położyła się na boku, uznając, że
to już wszystko.
Stało się inaczej. Varian wziął ją w ramiona i czule pocałował w policzek,
a potem rozchylił jej usta językiem.
- Dobrze się czujesz? - spytał, a ją ogarnęła fala czułości. - Bardzo dobrze.
- I co, było tak, jak się spodziewałaś?
- Nie - odparła, przytulając się do niego, gdy na chwile zamarł po jej
odpowiedzi. - Było lepiej.
Coś ścisnęło go w gardle na te słowa. Nie wiedział, dlaczego tak bardzo
go wzruszyły. Zaplątał palce w jej miękkie włosy i ucałował ją w czoło.
Wiedział, że czas już, by wstali i dołączyli do pozostałych, bo w końcu ktoś
zacznie ich szukać.
Ale nie miał ochoty się ruszać. Najchętniej leżałby tak z nią przez całą
wieczność.
Szkoda, że nie mogli tego zrobić.
- Varianie?
- Tak?
- Czy jest takie miejsce, dokąd mógłbyś mnie zabrać żeby nikt nie śmiał
się z mojej brzydoty?
Ból przeszył jego pierś.
- Dałem ci słowo, Merewyn, że będziesz przy mnie bezpieczna.
Wcale nie był pewny, czy uda mu się dotrzymać obietnicy. Nie potrafił
nawet zapobiec drwinom z własnej osoby. Czy da radę uchronić Merewyn?
Zbyt wiele przecierpiała, a dziś dała mu chwilę spokoju, jakiego jeszcze
nigdy w życiu nie zaznał.
- Nikt się nie będzie z ciebie śmiał, moja miła.
- Skąd masz tę pewność?
Chciał wymyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, ale słyszała ich w życiu
aż za dużo.
- Nie wiem. Ale coś wymyślę, żeby cię ochronić.
Poczuła, że coś dławi ją w gardle. Ale i tak mu nie uwierzyła. Jego
bezwzględna matka nie da im spokoju, aż nie uczyni Variana swoim
niewolnikiem, a jej nie zmieni w jeszcze gorsze pośmiewisko niż przedtem.
Powiedziała mu, by nie tracił wiary, ale teraz sama ją prawie utraciła. -
Merewyn?
Zesztywniała, słysząc głos Blaise'a.
- Varianie?
Koniec samotności we dwoje.
- Już idziemy! - odkrzyknął Varian. Wyczarował dla niej niewielki
ręcznik. - Dajcie nam minutkę.
Wytarła się szybko, a Varian pomógł jej się ubrać. Zamarła na chwilę, gdy
spojrzała na swoje ręce, których skóra nagle poszarzała, tracąc resztki blasku.
Varian przykrył je swoimi.
- Nie myśl o tym.
Jak miała o tym nie myśleć?
- A może Merlin coś na to poradzi? Czy mógłby zneutralizować jej
zaklęcie? Ze smutkiem pokręcił głową.
- Żaden mag nie może odwołać zaklęcia rzuconego przez kogoś innego.
Może je tylko trochę zmienić.
- W jaki sposób?
- Na przykład przemienić cię w brzydkie kaczątko albo klacz.
- A nie mógłby na przykład zlikwidować choć kilku deformacji?
- Nie. To jedynie pogorszyłoby sprawę. Mógłby cię nawet zabić.
Nie wydawało jej się to takie złe. Wolałaby umrzeć niż powrócić do
dawnego życia.
Varian w pośpiechu włożył spodnie i buty. Po chwili zastanowienia
przypomnieli sobie, że jego kaftan został na ścieżce. Gdy poszli go szukać,
napotkali Blaise'a, który trzymał go w ręce, przyglądając im się z widocznym
zainteresowaniem.
- Zdawało mi się, że jesteś ślepy - dokuczył mu Varian i zabrał kaftan.
- Nie całkiem, ale jeśli nie okryjesz czymś swego ohydnego cielska, na
pewno stracę resztki wzroku.
Varian skrzywił się, naciągnął skórzany strój przez głowę i zasznurował
go porządnie.
- Czy mogę wiedzieć, co tam robiliście we dwoje? Varian popatrzył na nią
z ukosa, a potem odparł:
- Nie, jeśli chcesz jeszcze trochę w życiu pooddychać.
- Dobrze już, dobrze - mruknął Blaise, odwrócił się ku niej i zamarł. Z
jego twarzy zniknęły wszystkie uczucia.
Merewyn znała to spojrzenie aż za dobrze. Zawsze tak na nią patrzył w
przeszłości. Z wystudiowaną obojętnością, żeby jej nie urazić.
- Wszystko wróciło, prawda?
- Nie - zaprzeczył Varian cichym głosem. - Jeszcze nie jest aż tak źle.
Nie aż tak źle. Czy to miały być słowa pocieszenia? Nie mogąc znieść tej
myśli, otuliła się płaszczem i narzuciła kaptur, żeby nikt jej nie widział.
Odzyskam moją urodę. Odzyskam, i już. Varian lekko ścisnął ją za ramię.
- Chodźmy, Merewyn.
- Ruszajcie przodem - poprosiła. - Chciałabym na chwilę zostać z tyłu.
- Jesteś pewna? - zaniepokoił się Blaise.
- Tak. Bardzo was proszę.
Odetchnęła z ulgą, gdy spełnili jej życzenie. Z każdym krokiem
nienawidziła się coraz bardziej.
Merewyn?
Zawahała się, gdy usłyszała w myślach głos Narishki. Popatrzyła na
Variana i Blaise'a, ale chyba żaden z nich wyczuł, co się dzieje. Jesteś tam,
ohydo? Zacisnęła zęby ze złości. Idź precz.
Usłyszała wybuch śmiechu.
A więc tam jesteś. Jak się sobie podobasz? Zostaw mnie w spokoju.
Może tak zrobię. Ale jeśli odejdę, zostaniesz już taka na wieki.
Wbrew rozsądkowi, który błagał, by obrzuciła Narishkę obelgami, nie
potrafiła powstrzymać nagłego przypływu nadziei, od którego serce zakołatało
jej w piersi. Mogę ci przywrócić twoje piękne ciało.
Za jaką cenę? Znasz cenę.
Oddaj mi syna.
Serce zabiło jej ze strachu. Spojrzała w stronę Variana który dalej
sprzeczał się z Blaise'em. Nie mogę.
Nie możesz czy nie chcesz?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, poczuła straszliwy ból że o mało nie upadła.
Jęknęła, z trudem utrzymując się w pionie, i uświadomiła sobie, że znowu jest
garbata i kulawa. Co gorsza, jedno z ramion zgięło się i bezwładnie przywarło
do jej klatki piersiowej
- Nie - załkała szeptem i pokuśtykała przed siebie. Varian odwrócił się,
słysząc jej głos.
W jego oczach na moment błysnęło przerażenie nim przybrały wyraz
obojętności. Podszedł do niej.
- Merewyn... Odsunęła się.
- Nie dotykaj mnie. Nawet na mnie nie patrz.
Spojrzał w stronę Blaise'a, na którego twarzy także malowała się udawana
obojętność. Ten widok rozdarł jej serce. To było gorsze niż wszystkie drwiące
grymasy razem wzięte, bo ci dwaj przecież jeszcze niedawno traktowali ją jak
normalną osobę.
Teraz zaczęli się nad nią litować.
Możesz odzyskać swoją urodę. Powiedz tylko jedno słowo, Merewyn, a
będziesz taka jak przedtem.
Spojrzała na Variana, który w dalszym ciągu starannie kontrolował wyraz
swojej twarzy i w tym momencie podjęła decyzję.
Rozdział 15
Varian ze wszystkich sił chciał ją pocieszyć, a ona wciąż odwracała się od
niego. Odsuwała się za każdym razem, gdy próbował się do niej zbliżyć.
Krzyczała na niego z twarzą ściągniętą cierpieniem. Widział, że jej gniew
nie dotyczy go osobiście, tylko jest reakcją na to, co zrobiła z nią jego matka.
- Nie dotykaj mnie! Wiem, że się mnie brzydzisz.
- Nie, Merewyn - odpowiadał zgodnie z prawdą. - Nie brzydzę się ciebie.
Chciał ją dotknąć, ale mu się wyrwała.
Na jej zniekształconej twarzy odmalowało się zwątpienie.
- Czy ty naprawdę myślisz, że jestem aż tak głupia i nie widzę różnicy w
wyrazie twoich oczu, gdy na mnie patrzysz? Widzę w nich litość i odrazę. Nie
jesteś w stanie tego ukryć.
Mało nie klął, gdy upierała się przy swojej interpretacji i przypisywała mu
uczucia, których wcale nie żywił.
Jasne, w tej postaci nie rozpalała go do białości. Ale chciałby ją przytulić.
Pocieszyć. Zależało mu na niej i nie obchodził go jej wygląd zewnętrzny. Poza
tym dał jej słowo, że będzie z nim bezpieczna.
- Nie brzydzę się ciebie. To była prawda.
- Przestań mnie okłamywać.
Próbował ująć jej twarz w dłonie, ale odepchnęła go gwałtownie. Ręka tak
go zapiekła od uderzenia, że aż zasyczał z bólu. W tej postaci była niesamowicie
silna, patrzył na Blaise'a w nadziei, że usłyszy od niego jakąś radę.
Mandragon tylko wzruszył ramionami, patrząc, jak Merewyn kuśtyka po
ścieżce w stronę trojaczków i Beau.
Varian westchnął, obserwując jej nierówny krok. Jak miał ją przekonać, że
nie dbał o jej wygląd? Przecież nie z jego powodu pozwolił jej się do siebie
zbliżyć. Nie umiał powiedzieć, w jaki sposób znalazła drogę do jego serca.
Wiedział tylko, że jej ból był jego bólem. Nawet w tej zniekształconej postaci
widział ją taką, jaka by naprawdę... jako cudownie piękną kobietę, której wygląd
zewnętrzny miał dla niego marginalne znaczenie.
Tylko że nie było sposobu, by ją o tym przekonać.
Na pewno?
Przyspieszył kroku, chwycił ją za ramię i zatrzymał. Na jej twarzy
malowały się cierpienie i ból. Nie mógł jej tak zostawić.
- Powiedz mi coś, Merewyn. Gdybym nagle utraci urodę, czy czułabyś do
mnie obrzydzenie?
- Co takiego? - Popatrzyła na niego z niechęcią. Wskazał gestem swe
ciało.
- Popatrz na te wszystkie blizny. Czy ty się ich brzydzisz? Czy cię
odpychają? A gdyby ktoś ciął mnie mieczem w twarz, pozbawił jednego oka i
zostawił wielką szramę, czy odwróciłabyś ode mnie wzrok na zawsze?
Otarła wierzchem dłoni pasemko śliny spływające z kącika nabrzmiałych
ust, a potem wskazała na swoją twarz tym samym gestem, którego użył przed
chwilą.
- To wygląda dużo gorzej niż rana, nie sądzisz?
- Nie, nie sądzę. - W jego głosie brzmiała sama szczerość - W dalszym
ciągu jesteś taka sama jak przedtem. Jesteś tym, kim jesteś, niezależnie od
wyglądu.
Łzy wezbrały jej w oczach i zmąciły wzrok, ale nie pozwoliła sobie na
płacz. Nie chciała dać Narishce tej satysfakcji.
Z całych sił pragnęła uwierzyć w słowa Variana. Naprawdę. Ale jak mogła
to zrobić? Mężczyźni kochają oczami. Wiedziała o tym dobrze. W tej postaci
nigdy nie będzie dla niego pociągająca. Nie ma na to szans.
- Gdybym teraz rozebrała się dla ciebie, kochałbyś się ze mną?
- Pewnie - odparł bez chwili wahania. Skrzywiła się, wiedząc, że skłamał.
- Ale nie pragnąłbyś mnie.
Złapał ją za ramię, gdy odwróciła się, by odejść. Dosłownie wbił w nią
spojrzenie tych przejrzystych zielonych oczu i powiedział z tłumioną furią:
- Posłuchaj mnie, Merewyn. Posłuchaj dobrze. Nie zamierzam kłamać. W
tej postaci rzeczywiście nie budzisz we mnie takiej namiętności, by cię rzucić na
ziemię i kochać się do kresu sił. Ale bynajmniej nie jesteś odpychająca.
Naprowadził jej rękę na swój członek, który znowu się naprężył.
- Choć przed chwilą się z tobą kochałem, mógłbym zrobić to znowu.
Rzeczywiście, nie kłamał. Poczuła, że stwardniał jeszcze bardziej pod jej
dotykiem. To było zupełnie niepojęte.
- To ty mnie pociągasz, Merewyn. Nie twoje ciało ani wygląd.
Łza spłynęła po jej policzku. Sama podeszła, by wziął ją w objęcia.
Otoczył ją silnymi ramionami, a ona wsunęła się pod jego podbródek. Przytulił
ją. Czuła się z nim taka bezpieczna. Taka pożądana. Nigdy w życiu nie
doświadczyła czegoś takiego. Kogoś takiego jak on. Jego ciepło otoczyło ją całą.
Nawet nie marzyła, że ją to kiedyś spotka.
Jak oni mogli tak okrutnie traktować człowieka w którym było tyle
dobroci?
Wtuliła twarz w jego szyję i wdychała zapach, a potem uniosła dłoń i
ukryła ją w jego kruczych włosach. Spojrzał na nią jasnym, otwartym wzrokiem,
a potem pochylił się nad jej twarzą.
Wstrzymała oddech, ciekawa, czy naprawdę zdoła ją pocałować... ale
zanim ich usta się spotkały, usłyszeli czyjeś kroki.
Varian odsunął się, by sprawdzić, kto idzie.
Rozczarowana, spojrzała mu przez ramię i zobaczyła Derricka i Merricka,
zamarłych w pół kroku.
Derrick skrzywił się z niesmakiem na jej widok.
- Fu. Mój Boże. A co to takiego?
Na twarzy Merricka również odmalowała się odraza.
- Czy jakiś kobold pożarł naszą Merewyn? Nawet Beau nie chciał się do
niej zbliżyć.
Ze złamanym sercem, wydała rozpaczliwy okrzyk i oderwała się od
Variana.
- Merewyn! - warknął, ruszając w ślad za nią. - Nie słuchaj ich.
Jak mogła ich nie słuchać? Przecież mówili prawdę. Była ohydna.
Ohydna! Nie mogąc znieść tej prawdy, odwróciła się i ruszyła pędem przed
siebie do lasu. O mało co nie zderzyła się z Blaise'em. Chwycił ją i przycisnął do
piersi, żeby uchronić przed upadkiem. Z twarzą zalaną łzami, wyrwała się z jego
objęć i jak szalona pognała między drzewa.
Biegła bez celu, chcąc uciec przed bólem, który wezbrał w jej wnętrzu.
Byle dalej od mężczyzn, którzy patrzyli na nią, jakby była niegodna oddychać
tym samym powietrzem co oni.
Varian ruszył za nią. Bał się, że w takim stanie może sobie coś zrobić.
Naprawdę, najchętniej zamordowałby braci za ich idiotyczne zachowanie. Jak
mogli ją tak obrazić. No cóż, od zawsze było wiadomo, że inteligencja to nie ich
specjalność.
Usłyszał przed sobą łkanie Merewyn i cierpiał razem z nią. Jak na tak
okaleczoną osobę była zdumiewająco szybka. Pochylił głowę i przyspieszył
biegu, aż w końcu się z nią zrównał. Choć próbowała się wymknąć, złapał ją w
ramiona i zwrócił ku sobie jej twarz.
Zdumienie odebrało mu głos.
Była znowu piękna. Cudowna.
Przeraziło go to.
- Co się z tobą stało?
Przestała się wyrywać i popatrzyła na swoje dłonie. Wstrząśnięta, dotknęła
nimi twarzy o gładkiej, delikatnej cerze.
- Cc-co to? Co się dzieje? Zmrużył oczy ze złości.
- Moja matka znowu się z tobą zabawia. Gwałtownie nabrała powietrza.
- Ta dziwka! Jak ona śmie!
Zamrugał gwałtownie, słysząc te dosadne, nieoczekiwane słowa.
- Dobrze się czujesz?
Spojrzała na niego płonącymi oczyma.
- A jak myślisz? Jak ona śmie zabawiać się mną po tym wszystkim, co mi
wyrządziła?! Odwróciła się i przez chwilę wpatrywała się w las, jakby chciała
wypatrzeć Narishkę przyczajoną pośród drzew.
- Nienawidzę cię, ty podła maszkaro. Mam nadzieję, że kiedyś udławisz
się własnym jadem.
No cóż, ten nastrój zdecydowanie pobudzał jej wenę twórczą.
- Zdajesz sobie sprawę, że gdyby rzeczywiście usłyszała twoje słowa,
tylko by ją rozbawiły?
Spojrzała na niego z taką wściekłością, że aż się cofnął.
- Nie waż się z tego żartować.
- Słowo honoru, nawet nie próbuję.
Zacisnęła wargi i chciała go minąć, ale zatrzymała się nagle na widok
Blaise'a, który wychynął z lasu.
- Coś nie tak?
- Zastanawiam się tylko, dlaczego Narishka zabawia się z Merewyn w taki
sposób. Odpowiedź była prosta.
- Bo jest obłąkana.
- Podła - dodała Merewyn. - Do szpiku kości.
Nie sposób było temu zaprzeczyć. Może i była jego matką, ale bynajmniej
nie przymykał oczu na jej wady. Blaise westchnął głęboko.
- V, twoja kombinacja genetyczna jest rzeczywiście nie do
pozazdroszczenia, wiesz?
- Wiem, wiem.
Spojrzał na Merewyn, na której twarzy w dalszym ciągu malowała się
wściekłość.
- Nie martw się. W końcu ją dorwiemy. Parsknęła jak kotka.
- Na pewno nie. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Tkwi tu od zarania
dziejów, rozsiewając podłość i niszcząc ludzi. Co pozwala ci myśleć, że
którekolwiek z nas będzie świadkiem jej upadku?
Oczywiście miała rację. Na to pytanie była tylko jedna na odpowiedź.
- Wiara?
- Wcale nie jesteś zabawny. Wcale nie próbował.
Z ciężkim sercem wyciągnął do niej rękę.
- Chodź. Ruszajmy w drogę.
Niechętnie przyjęła podaną jej dłoń i pozwoliła poprowadzić się z
powrotem na ścieżkę, do braci i Beau, z wdzięcznością powitali jej przemianę,
bez słowa ruszyli w dalszą drogę. Wydawało się, że okrył ich całun, który gasił
wszelką radość i śmiech. Varian chciał jakoś rozweselić Merewyn, ale nie
potrafił wymyślić niczego, co nie wpędziłoby jej w jeszcze większe
przygnębienie.
Miała rację. Jego matka przeżyła niezliczone stulecia i trzeba było czegoś
więcej niż grupki pomyleńców, by ją pokonać. To oni będą mieli szczęście, jeśli
przeżyją tę konfrontację. Więc jak tu rozbawić Merewyn?
Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, kroczył obok niej ze stoickim spokojem.
Zbliżało się południe.
Nagle trzej bracia zatrzymali się nieoczekiwanie. Varian napiął mięśnie,
szykując się do odparcia ataku, ale się przekonał, że to nie wróg ich zatrzymał.
Na polance czekała na nich młoda, piękna kobieta, odziana w lśniącą
zielonozłotą suknię z głębokim dekoltem który ledwie skrywał jej piersi. Była
naprawdę cudowna. Ciemnobrązowe włosy spływały falą spod złotego diademu
ozdobionego cieniutkimi złotymi łańcuszkami, które podkreślały urocze rysy jej
twarzy.
Było w niej coś znajomego, ale Varian nie potrafił jej rozpoznać.
Założyła ręce na piersi i spojrzała na nich ciemnozielonymi oczyma ludu
Fey.
- Widzę, że wam się udało.
Słodki ton jej głosu przeszył go jak lanca. „Nie tylko potrafią zdradzać
swoich bliskich, chłopcze. Poczekaj tylko, a kiedyś się o tym przekonasz...”
Doskonale pamiętał słowa wypowiedziane tym głosem, choć był wtedy
dzieckiem. Myślał, że nigdy więcej go nie usłyszy.
- Nimue?
Jej spojrzenie zmiękło na jego widok.
- Varianie. Jak się masz, mój kochany siostrzeńcze? Jestem kompletnie
zakręcony. Ale to normalne, pomyślał.
- Od kiedy jestem ukochany?
Krzywy uśmieszek miał podbić jego serce, ale bez skutku. Nie ufał jej, tak
jak zresztą nikomu innemu.
- Jak myślisz, dlaczego kazałam Merlinowi ocalić cię przed Sagremorem?
- Z nudów. Zaśmiała się.
- O nie, mój miły. Jesteś przecież moim krewnym. W dodatku ostatnim
żyjącym krewnym. Dobrze cię znowu widzieć.
Mimo wszystko był pełen podejrzeń. Nimue była niegdyś merliną
sprawującą pieczę nad Ekskaliburem, mieczem Artura. Była też jego cioteczną
babką. Pochodziła z rodu Fey i wraz z pięcioma siostrami władała wszystkimi
wodnymi sylfami. Stąd przydomek duLac.
Choć zawsze jednoczyły się przeciwko całemu światu, ich wzajemne
niesnaski przeszły do legendy. Gorący temperament był największą wadą
wszystkich sylfów.
Kiedy jego babka zaszła w ciążę, zaczęła mieć dość tych kłótni i
powróciła do Landvaetyrii, krainy Fey, gdzie urodziła i wychowała Lancelota.
W dniu jego osiemnastych urodzin zaprowadziła go na dwór Artura. Nie
spuszczała syna z oka aż do dnia, gdy rycerz Balin uciął jej z zemsty głowę.
Wtedy jej siostry rzuciły klątwę na Balina i jego brata Balana, sprawiając, że
zabili się nawzajem.
Potem zainteresowały się Morgeną, która wywołała gniew Balina. Ale ta
okazała się silniejsza i zaczęła je systematycznie eliminować.
Została tylko Nimue. Właśnie dlatego zgodziła się połączyć siły z
Emrysem Penmerlinem, by uwięzić Morgenę w tej dolinie.
Zniknęli oboje na moment przed walką Artura z Mordredem. Od tej pory
nie było końca sporom i spekulacjom co do tego, co się z nimi stało. Autorzy
różnych wersji twierdzili jednak zgodnie, że Morgena prawdopodobnie
odwróciła role i to ona zamknęła ich w pułapce. Varian spoglądał zmrużonymi
oczyma na swą cioteczną babkę, która wyglądała młodziej niż on sam.
- Myślałem, że tkwisz w lodowej trumnie pod Camelotem.
- Myliłeś się, jak widać na załączonym obrazku - odparła z przekąsem. -
Ale nie do końca. Rzeczywiście miałam wiele do czynienia z lodem. Mam na
myśli Emrysa hormony. Mieliśmy tu zamknąć Morgenę. Niestety mężczyźni,
głupiejecie na widok każdej nagiej baby, więc Emrys wygadał się przed jedną z
niezliczonych agentek Morgeny, zanim doprowadziliśmy nasz plan do końca. Ta
suka postanowiła się zemścić i wsadziła nas do tej doliny. Więc siedzę tu teraz -
wskazała gestem otaczający ich las - zamknięta z nim na całą wieczność. Co za
koszmar - dodała, wzdychając z irytacją.
- Dlatego stale próbują się nawzajem pozabijać - odezwał się Merrick
scenicznym szeptem.
Derrick prychnął ironicznie.
- To znaczy w chwilach, kiedy nie pieprzą się jak szaleni.
W odpowiedzi Nimue strzeliła w niego kulą energii, zbiła go z nóg i
rzuciła na ziemię. Blaise pokręcił głową.
- Porada na dziś: nie igraj z czarodziejką, jeśli w ramach obrony możesz
tylko opryskać ją krwią. To bardzo nierozsądne.
- Zamknij się! - syknął Derrick.
Blaise nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi i zagadnął Nimue:
- A propos, gdzie jest mój ojciec?
Na jej wargach zaigrał przewrotny uśmieszek.
Położyła mały palec do ust i kokieteryjnie przygryzła go zębami.
- Och, wiatr go nosi tu i tam.
Varian uniósł brew na widok satysfakcji malującej się na jej twarzy.
- Mam wrażenie, że mówisz dosłownie. Zaśmiała się znowu.
- Zasłużył sobie na to. Wierz mi. Blaise pokręcił głową.
- Są jakieś szanse, żeby go uwolnić? Zmierzyła go ostrym wzrokiem.
- Chcesz się do niego przyłączyć?
- Dziękuję, ale nie. Jednak chętnie bym się z nim zobaczył. Jeśli nie
sprawi to pani kłopotu, milady.
Opuściła dłoń i westchnęła.
- Dobrze już, dobrze.
Strzeliła palcami i w tej samej chwili u jej boku stanął Emrys Penmerlin.
Varian dosłownie rozdziawił usta na jego widok. To nie był ten sam
mężczyzna, którego poznał na dworze Artura. Zamiast dojrzałego wiekiem
merlina, który doradzał królowi, stał przed nimi młody mężczyzna mający nie
więcej niż dwadzieścia kilka lat. Miał krótkie ciemne włosy i szare oczy,
ciemnozielony kaftan i brązowe spodnie. Rzucił wściekłe spojrzenie Nimue, a
potem przesunął wzrokiem po ich twarzach.
Na widok zdziwionej miny Variana odpowiedział sarkastycznym
grymasem.
- Starzeję się w przeciwnym kierunku, zapomniałeś? Fantastyczna klątwa,
którą rzucił na mnie dawno temu demon.
- To żadna klątwa. - Nimue zaśmiała się krótko. - Z mojego punktu
widzenia to wręcz dobrodziejstwo. Tylko ze względu na nie jeszcze cię nie
zabiłam. Jesteś jedynym mi mężczyzną, który naprawdę poprawia się z
wiekiem... w co najmniej kilku znaczeniach tego słowa.
- Jasne, pieprzą się jak króliki - szepnął Derrick. Jeszcze nie skończył
mówić, kiedy jego usta zniknęły.
- Nim - zirytował się Emrys. - Natychmiast napraw chłopca.
- A to niby dlaczego? Zdenerwował mnie. Teraz nie będzie już mógł mnie
obrażać. Merlin westchnął ciężko.
- Wiesz przecież, że w ten sposób nie będzie mógł poza tym to ty sama
wpadłaś na genialny pomysł, żeby go posłać po Variana i jego towarzyszy. Więc
napraw mu jadaczkę.
Przedrzeźniając wyraz jego twarzy, odparła identycznym tonem jak on:
- A ty nie psuj zabawy. Nie pozwalasz mi dokuczać, nie pozwalasz
poprzestawiać ognioświerków, w ogóle nie dajesz mi się pobawić. Gnojek,
gnojek i jeszcze raz gnojek. Powinieneś się urodzić starą babą.
Merlin mruknął coś niepochlebnego pod jej adresem i podszedł do
Blaise'a. Objął go z serdecznym wyrazem
- Dobrze cię znowu widzieć, Blaise. Ten skinął głową.
- I ciebie też. Nie mogę uwierzyć, że żyjesz. Merlin rzucił Nimue
złowieszcze spojrzenie.
- Czasem mi się wydaje, że jednak poszedłem do piekła. Ale mogło być
gorzej. Ona przynajmniej zna się na rzeczy, jeśli wiesz, co mam na myśli -
oświadczył, poruszając brwiami.
Blaise skrzywił się z niesmakiem. Varian pomyślał, że też wolałby nie
słyszeć nic więcej na ten temat. Podobnie jak dla Blaise'a, Emrys był dla niego
namiastką ojca, więc na jakiekolwiek skojarzenia z seksem robiło mu się nie
swojo, tym bardziej że chodziło tu także o jego cioteczną babkę.
Nimue posłała Merewyn spojrzenie, w którym malował się niesmak.
- Mężczyźni po prostu muszą chwalić się swoimi podbojami. Skorzystaj z
mojej rady. Zabijaj każdego; z którym się prześpisz. Albo przynajmniej obcinaj
im te plotkarskie jęzory, żeby cię nie mogli obrażać.
Merlin uniósł brew.
- Myślałem, że cenisz sobie mój język.
- Dosyć tego! - przerwał im Blaise, zasłaniając uszy. - Ludzie, wy mnie
demoralizujecie.
Skrzywił się i spojrzał na Variana.
- Żałuję, że nie jestem głuchy, tylko ślepy.
- Zgadzam się z tobą. Nimue prychnęła ironicznie.
- Przecież jesteś półkrwi Adoni, więc czego marudzisz?
- On ciągle marudzi - poskarżył się Merrick. - A propos, też jestem za tym,
żeby Derrick został niemy.
- Hm. - Nimue strzeliła palcami i usta powróciły na twarz rycerza.
- Ty skurwielu - wsiadł na brata.
- Och, na twoim miejscu bym tego nie mówił.
Tym razem Emrys strzelił palcami i obaj zniknęli w jednej chwili, razem z
Erikiem.
- Czasem mam ich dość.
- Po co więc ich po nas posłałeś?
- Chciałem was tu szybko przyprowadzić, żebyście mogli się zadomowić.
To były ostatnie słowa, jakie spodziewał się od niego usłyszeć.
- Słucham?
Merlin zignorował gniew w jego głosie.
- Wyczarowaliśmy już dla was dom. Spodoba się. Szczególnie Merewyn.
Wszyscy mężczyźni są szczęśliwi, że wreszcie do naszej krainy trafiła jakaś
kobieta. Modli się od stuleci, by Morgena stała się biseksualna i końcu zaczęła tu
zsyłać swoje kochanki. No i się stało.
Głupie gadanie... Varian pokręcił głową.
- Nie zostaniemy tutaj.
- Ależ naturalnie, że zostaniecie. - Merlin był nieugięty.
Kładąc dłoń na głowni miecza, Varian zmierzył go twardym spojrzeniem.
- Nie zostaniemy tutaj – powtórzył.
Kula energii trafiła go w pierś i zbiła z nóg. Instynktownie próbował
odpowiedzieć w ten sam sposób, ale nic nie wyszło. Nie miał dość magii, by
uderzyć. A wyjęcie miecza przeciwko komuś takiemu jak Merlin równało się
samobójstwu.
Gdy czarodziej znowu ruszył do ataku, Blaise stanął między nimi.
- Nie pozwolę zrobić mu krzywdy. Emrys parsknął.
- Jesteś za słaby, żeby się ze mną mierzyć. Na bok!
- To prawda, tato. Jestem za słaby. Ale będziesz musiał mnie załatwić,
jeśli chcesz sprawić mu lanie.
Merewyn podeszła do nich.
- Proszę cię, panie. Skończmy z walką. Zrozum Varian musi powrócić do
Avalonu. Ma dla nowej Merliny informacje potrzebne do pokonania Morgeny.
Koniecznie musi je przekazać.
- Mam to gdzieś.
Varian wstał wstrząśnięty jego beztroską.
- Kiedyś cię to interesowało.
- To prawda, kiedyś wiele rzeczy mnie interesowało. - We wzroku Merlina
płonęła wściekłość. - Ale czasy się zmieniają i ludzie też. Razem z Nimue
stworzyliśmy tu bezpieczną przystań, w której schroniło się wiele istot. Przez
tyle stuleci strzegliśmy tego miejsca przed Morgeną i jej morderczymi sługami,
więc prędzej szlag mnie trafi niż pozwolę wam zniszczyć wszystko, co
zbudowaliśmy. Variana zdumiał ten wybuch.
Nimue westchnęła głęboko i dopiero potem włączyła się do rozmowy:
- Postaram się wyjaśnić to nieco lepiej niż mój nieszlachetny przedmówca.
Wiele wieków temu Morgena skopała nam wszystkim tyłki, gdy byliśmy w
kwiecie wieku. Ale Emrys, ani ja nie jesteśmy już tacy sami jak wtedy. Wciąż
mamy sporo mocy, ale bez porównania mniej niż w czasach młodości. Morgena
myśli, że wciąż siedzimy uwięzieni w lodzie i nic jej nie grozi z naszej strony.
Jeśli dowie się, że jej zaklęcie zostało przerwane, po prostu tu przyjdzie i nas
pokona. A przy okazji pozabija wszystkich w tej dolinie.
Blaise zmarszczył brwi.
- Zdawało mi się, że ona nie może tu wejść. Merlin wzruszył ramionami.
- Czysta propaganda z naszej strony. Prawda wygląda nieco inaczej. Choć
robimy wszystko, by utrzymać ją z dala od tego miejsca, w rzeczywistości nie
damy rady jej zatrzymać, jeśli zechce przekroczyć ten most. Możemy
kontrolować mandragony i większość Adoni, ale nie wszystkich. Mogą wziąć
nas szturmem przez wyłom, Sagremor dobrze sobie radzi z obroną mostu, ale
jest przecież tylko samotnym widmem. Wobec magii Morgeny to tyle co nic.
Twarz Nimue zmiękła.
- Jak widać, nie macie wyboru. Musicie tu zostać.
Varian i Blaise wymienili wyrachowane spojrzenia. W ich oczach lśniła ta
sama determinacja. Nie zamierzali zostać w tej dolinie, ale nie było sensu się
spierać, bo Emrys i Nimue zawsze będą obstawać przy swoim zdaniu.
- Gdzie mamy się zatrzymać? - zapytał Varian. Merlin pokręcił głową.
- Nie jestem aż tak głupi, żeby uwierzyć w waszą natychmiastową
kapitulację. Pamiętaj jednak, że twoja moc jest spętana, a ja mam nadal mnóstwo
siły. Jeśli którekolwiek z was zacznie się skradać po nocy w stronę Avalonu
gorzko tego pożałujecie.
Varian zesztywniał, słysząc jego groźby. Nikt nie będzie mu rozkazywać.
Nikt.
- Nie masz nade mną władzy.
Zanim zdążył mrugnąć, znalazł się w dybach. Zaklął i próbował się
wyrwać z drewnianej konstrukcji, która sprawiła mu ból. Nic z tego.
Blaise starał się go uwolnić, ale jego wysiłki były równie bezskuteczne.
Merewyn, z twarzą czerwoną z gniewu, rzuciła się w stronę maga.
- Uwolnij go. Natychmiast! Posłał jej wredny uśmieszek.
- Ugryzłaś więcej, niż zdołasz połknąć, kobieto. Znaj miejsce.
- A co to znowu ma znaczyć? - włączyła się Nimue, się pod boki. - Jakie
jest twoim zdaniem właściwe dla kobiet? Co?
Widać było, że Merlin gorączkowo szuka odpowiedzi, która nie
wpakowałaby go w kłopoty. Merewyn zacmokała językiem i powiedziała do
Nimue:
- To musi być straszne - tkwić w tej dolinie na wieki z kimś, kto nie
potrafi cię uszanować, prawda?
- Nie masz pojęcia, jak bardzo. Merewyn wskazała gestem Variana.
- Właśnie dlatego tak go cenię. Nigdy nie okazuj braku szacunku
kobietom, choć jego matka jest zakałą żeńskiego rodu.
Nimue rzuciła mu przelotne spojrzenie.
- Masz rację. Zawsze mnie szanował.
W jej oczach błysnęła wściekłość, gdy znowu popatrzyła na Merlina.
- Jak śmiałeś uwięzić mojego siostrzeńca! - syknęła i jednym uderzeniem
powaliła go na ziemię. - Sam pilnuj własnego miejsca.
Dyby zniknęły tak szybko, że Varian przewrócił się na ziemię.
Para magów zaczęła ciskać w siebie wszystkim, co mieli pod ręką. Kule
ogniste fruwały jedna po drugiej. Drzewa trzaskały jak zapałki. Ziemia wokoło
płonęła.
Varian musiał się zgodzić z opinią trójki rycerzy - Merlin i Nimue
rzeczywiście walczyli ze sobą do upadłego.
Nie chcąc zwracać ich uwagi, gdy emocje wzięły górę, powoli podniósł
się z ziemi, wziął Merewyn za rękę i odsunął się wraz z nią od rozgniewanych
magów.
Blaise złapał Beau za ramię i równie spokojnie prowadził go z pola bitwy.
Wprawdzie Varian nie lubił wycofywać się bez walki, ale tym razem
zrobił wyjątek. Miał wrażenie, że przy odrobinie szczęścia wszystkim im uda się
ujść z życiem.
Niestety, po kilku krokach natrafili na niewidzialną zaporę. Chciał się
cofnąć, ale za plecami tkwiła już następna.
- Jesteśmy w pułapce - mruknął Blaise. - Psiakrew. Varian był tego
samego zdania.
Nimue ruchem ręki zmieniła Merlina w posąg, a potem spokojnie
podeszła w ich stronę.
- To, że ciągle walczę z Emrysem, nie oznacza, że się z nim nie zgadzam.
W tej sprawie mamy takie samo zdanie. Nikt nie wyjdzie z tej doliny. Nigdy.
Varian nie wierzył własnym uszom.
- Wolisz poświęcić setki niewinnych ludzi?
- Mnie też poświęcono dla sprawy. Podobnie jak i Emrysa. Mówiliśmy
Arturowi i twojemu ojcu, a także innym, że Morgena jest niebezpieczna. Nikt
nie słuchał naszych ostrzeżeń. Wszyscy uważali, że nam odbiło. A kiedy
spróbowaliśmy im pomóc, wpadliśmy w tę pułapkę. Wiemy też dobrze, co
działo się później. Co o nas myśleli i jakie plotki rozpuszczali ci, których tak
bardzo chcieliśmy uratować. Wybacz, ale nie do nich życzliwie usposobiona.
- Ale jeśli Morgena dostanie Graala...
- Jakim cudem? Jeden z rycerzy nie żyje, jego wskazówkę zna tylko
Aquila Penmerlina. Dwóch tkwi tutaj, poza zasięgiem Morgeny. Według mnie
Graal jest bezpieczniejszy niż kiedykolwiek.
Blaise otworzył usta ze zdziwienia, a potem wymierzył spojrzenie z
Varianem, który też nie wierzył własnym
- Skąd wiesz, że tu są jacyś rycerze Graala?
- Mój dobry smoku, Emrys był przecież penmerlinem, a ja jestem córką
sylfidy z jeziora i Losu. Nie ma takiej rzeczy, której byśmy nie wiedzieli.
Włącznie z tym, że właśnie posądziłeś mnie w myślach o kłamstwo, że Merewyn
boi się znowu zbrzydnąć, a Varian wywrzaskuje w swojej głowie obelgę za
obelgą, i to pod moim adresem. - Popatrzyła na Beau. - Nie wspominając o tym
biednym kamulcu, który uważa Merewyn za swoją mamusię. Biedactwo.
Wycelowała wzrok w Variana.
- Jesteście tu uwięzieni. Na zawsze. Pogódźcie się z tym. Niemal w tej
samej chwili znaleźli się w niewielkiej chacie.
Varian rzucił się do drzwi, tylko po to, by się przekonać, że są zamknięte.
Zresztą mógł się tego domyślić. Uderzył w nie pięścią, a potem odwrócił się do
swoich towarzyszy.
- No cóż, dzieci... ktoś ma jakiś pomysł, jak można się stąd wyrwać?
Blaise popatrzył na Beau.
- Może użyjemy go jako tarana?
Merewyn z cichym okrzykiem złapała Beau w ramiona i przytuliła go do
siebie.
- Nawet o tym nie myśl.
Nie zwracając uwagi na ich sprzeczkę, Varian rozejrzał się po skromnie
urządzonym wnętrzu. Chatka była ciasna, ale na kominku płonął ogień, a
kredens był pełen jedzenia. Widać było, że magowie naprawdę chcą ich
zatrzymać na zawsze.
I pewnie im się to uda, jeśli nie zdoła odzyskać swojej mocy.
Rozdział 16
Następny tydzień był po prostu nie do zniesienia. Krążyli niespokojnie po
swym więzieniu, bez powodzenia szukając drogi ucieczki. Próbowali
wszystkiego, ale Merlin i Nimue strzegli ich czujnie. Blaise i Varian na wszelkie
sposoby próbowali połączyć swoje ograniczone siły i wydostać się z chatki.
Na próżno. Wyglądało na to, że rzeczywiście zostaną tam na zawsze.
W ciągu tego koszmarnego tygodnia Beau błyskawicznie przekształcił się
w niewysokiego gargulca obdarzonego parą mocnych skrzydełek. Miał szeroki
pysk, a jego szpony były o wiele krótsze niż u dorosłych osobników tego
gatunku. Wyglądał całkiem przystojnie, a Merewyn go po prostu uwielbiała.
Wciąż mówił bardzo niewyraźnie, ale i bez tego było widać, że jest do niej
równie przywiązany, jak ona do niego, i że połączyła ich nierozerwalna więź.
Dni wlokły się nieznośnie wolno, a jedynym jasnym celem tej sytuacji
była ich wzajemna przyjaźń. W nocy każde szło do swojej sypialni, choć Varian
musiał ze sobą walczyć, by nie dołączyć do Merewyn... tylko po to, żeby ją
przytulić. Powtarzał sobie to kłamstwo bezustannie, ale wolał nie próbować.
Doskonale wiedział, że zaraz nabrałby apetytu na więcej, a w tej sytuacji nie
mógł komplikować sobie życia jeszcze bardziej.
Musiał skoncentrować się na swoim celu. W Avalonie był zdrajca
polujący na rycerzy Graala. Skoro rozpoznał już Tarynce'a, wydanie następnego
niewinnego człowieka na pastwę Morgeny było tylko kwestią czasu. Nie
wspominając o tym, że wiarołomca może spowodować inne, niepowetowane
szkody.
Należało jak najszybciej doprowadzić Merewyn do Avalonu, żeby mogła
rozpoznać sprzedawczyka. Wtedy będzie można się go pozbyć na zawsze. Tyle
że najpierw trzeba było przełamać zaklęcie Merlina. Wprawdzie żaden mag nie
mógł unieważnić czaru innego maga, ale zawsze można było znaleźć jakąś
boczną furtkę. Miał nadzieję, że nie zajmie im to zbyt wiele czasu.
Ósmego dnia niewoli Varian poczuł się bardzo źle. Do tego stopnia, że nie
mógł nawet wstać z łóżka. Leżał bez ruchu, słuchał, jak mu się kurczy w żołądku
i zastanawiał się, co takiego zjadł wczoraj, że dziś tak się męczy. Nigdy w życiu
nie czuł się gorzej. To mogło być też przeziębienie. Przynajmniej tak mu się
wydawało.
Słyszał, jak pozostali zebrali się we wspólnej izbie i Blaise robi śniadanie.
Gdy było gotowe, Merewyn zajrzała do niego.
- Varianie?
Kiedy nie odpowiedział, podeszła do okna, otworzyła je i wpuściła do
izby blask słońca. Syknął z bólu. Oczy zapiekły go tak, jakby ktoś wbił w nie
ostrza sztyletów.
Widząc, że światło sprawia mu ból, natychmiast zamknęła drewniane
okiennice. Zatroskana, podeszła do łóżka.
- Dobrze się czujesz, Varianie? Schował się pod kocem.
- Chyba jestem chory.
Myśląc, że jest przeziębiony, odkryła go na chwilę, zwinął się w kłębek,
wciskając pięści w oczy. Jego włosy, były wilgotne, a całe ciało pokryte cienką
warstewką potu.
Położyła mu dłoń na czole, które było nieprawdopodobnie gorące.
Dotknęła pokrytego bokobrodami policzka, a ten wydał się jej jeszcze bardziej
rozpalony. Nigdy życiu nie widziała kogoś z taką gorączką.
Spojrzała na jego twarz i na moment zaparło jej dech w piersiach.
Jego skóra miała szarawy odcień, oczy straciły piękną zieloną barwę i
były poznaczone czerwonymi cętkami, szły od źrenicy przez całą tęczówkę i
białka.
- O mój Boże - szepnęła i odwróciła się, by zawołać Blaise'a. Natychmiast
pojawił się przy łóżku.
- Co tam?
- Varianowi coś się stało.
Rzucił na niego okiem i aż cofnął się z przerażenia.
- O rety.
- Co to? - wymamrotał Varian.
- Zatrucie magią. Varian zaklął siarczyście.
- Co takiego? - spytała Merewyn. Nigdy o czymś takim nie słyszała.
- Magii nie da się zablokować. Jeśli narzucisz jej ograniczenia, sama
znajdzie sobie ujście, czyniąc przy tym wiele szkód. Sądząc z wyglądu Variana,
chyba stara się przez niego przegryźć.
- Dzięki - odparł chory przez zaciśnięte zęby.
Blaise wzruszył ramionami i jakimś sposobem udało mu się zawrzeć w
tym geście zarówno współczucie, jak i beztroskę.
- A możesz to lepiej wyjaśnić? Odpowiedziało mu milczenie.
Merewyn ogarnęło współczucie. Widać było, że Varian bardzo cierpi.
- Co możemy zrobić? - spytała Blaise'a.
- Trzeba zdjąć tę bransoletę.
- Ale jak?
- Nie mam pojęcia. Na wypadek gdybyś nie zauważyła, zastanawiamy się
nad tym już od tygodnia.
Popatrzyła znowu na Variana, który dygotał jak osika, bez powodzenia
starając się naciągnąć na siebie koc. Trząsł się tak bardzo, że nie mógł go
chwycić w palce. Merewyn natychmiast go przykryła.
- Idź porozmawiać z Merlinem i Nimue. Powiedz im, co się dzieje, i
spytaj, czy będą mogli mu pomóc.
Skinął głową i zostawił ich samych.
Merewyn usiadła na krawędzi łóżka i próbowała masować Varianowi
plecy. Jego skóra była tak rozpalona, że dosłownie świeciła spod koca. Trzeba
było zbić tę gorączkę, zanim stanie się coś złego.
Ale jak?
W chatce nie było lodu. Ani niczego innego, co mogłoby w tym pomóc.
Wstała i poszła do kuchni po miskę letniej wody o ręcznik. Słyszała, jak
Blaise, zamknięty w swojej izbie wzywa ojca i Nimue. Bez odpowiedzi.
Gdy napełniała miskę, Beau przyleciał do niej i przycupnął na blacie,
obejmując ją skrzydłami. Miał już wprawdzie metr wysokości, ale w tej pozycji
wydawał dużo mniejszy.
- Mogę pomóc, milady? Uśmiechnęła się czule.
- Nie, kochanie. Musimy uwolnić magię Variana.
- Szkoda, że nie umiem przegryźć tej bransolety dla mojej milady. Niech
świerzb pokryje jego matkę za to, co mu zrobiła.
Merewyn była tego samego zdania. Zakręciła wodę.
- Mogę znowu spróbować przebić się przez pole.
Zrobiło się jej ciepło na sercu, że tak się dla niej stara. Od chwili, gdy
wyrosły mu skrzydła, bez przerwy próbował przebić się przez osłonę.
- Dziękuję, ale lepiej tego nie rób. Nie chcę, żebyś sobie coś odłamał,
szczególnie, że to może być coś ważnego.
Ponuro kiwnął głową.
- Jeśli będziesz potrzebować, zawołaj, milady.
Podziękowała mu za dobre chęci, zaniosła miednicę z ręcznikiem do izby
Variana, postawiła je obok łóżka i odsłoniła koc. Okazało się, że jest kompletnie
nagi. Na ten widok poczuła falę gorąca na policzkach. Miała wrażenie, że każdy
mięsień wyrywa się z jego ciała. Mimo woli przypomniało jej się, jak czuła się w
jego ramionach. Jak te mięśnie prężyły się pod jej dłońmi.
Jak głęboko wchodził w jej ciało...
Ale teraz nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. Był chory i musiała
się nim zająć, zanim gorączka wzrośnie jeszcze bardziej i uszkodzi mu mózg.
Wyżęła ręcznik i zrobiła mu chłodny kompres, choć dygotał niepowstrzymanie.
Próbował odepchnąć jej ręce.
- Oddaj mi koc.
- Nie, Varianie. Muszę cię ochłodzić.
- Przecież umieram z zimna. Żal ścisnął jej serce.
- Wiem - odpowiedziała, pchnęła go na poduszkę i poczuła się okropnie,
gdy zaczął dzwonić zębami. Jej wzrok padł na bransoletę i ogarnęła ją fala
niepohamowanego gniewu.
Varian syczał i jęczał przy każdym dotknięciu. Choć woda i ręcznik były
letnie, zaczynały parować, gdy tylko przyłożyła płótno do skóry. Przerażona,
chlapnęła wodą na klatkę piersiową. Płyn dosłownie zawrzał i natychmiast
wyparował.
Wtedy przestała zawracać sobie głowę wyżymaniem ręcznika. Varian w
dalszym ciągu opierał się jej wysiłkom, szukając ciepła pod kocem.
W pewnym momencie, gdy przesunęła tkaniną po ciele, drgawki zmieniły
się w konwulsje. W tej samej chwili łóżko uniosło się kilka centymetrów nad
ziemią.
Odsunęła się przerażona, tym bardziej że przedmioty w izbie zaczęły
fruwać i odbijać się od ścian. Okiennice z głośnym trzaskiem wypadły z
zawiasów. Miska z wodą podniosła się z ziemi i rozbiła o ścianę. Szklane okna
eksplodowały, a ją samą coś uniosło z łóżka i rzuciło o ziemię.
Zasłoniła głowę przed latającymi wokoło przedmiotami. Zaczęła
nawoływać Beau i Blaise'a, ale żaden nie odpowiedział. Pomyślała, że gorzej już
być nie może i w tym samym momencie krew buchnęła strumieni z ust i nozdrzy
Variana. Przedmioty rozpoczęły szalony taniec w powietrzu, a on krwawił coraz
bardziej.
Chciała do niego podpełznąć, ale nieznana siła przycisnęła ją do podłogi.
- Varianie!
Nie słyszał jej, podobnie jak Blaise i Beau. W izbie rozbrzmiało długie,
niesamowite wycie, a w powietrzu rozszalał się huragan. Przywarła do podłogi,
by jej nie porwał. Włosy smagały ją boleśnie po twarzy.
Bezcielesny śmiech zahuczał jej w uszach.
Zamknęła oczy i próbowała myślą dosięgnąć Variana albo Blaise'a.
Nie wiedziała, jak długo trwał chaos, aż nagle wszystko ucichło. Okna
przestały trzaskać. Łóżko opadło podłogę. Zniknął ciężar, który przygniatał ją do
ziemi.
Jedynym dowodem tornada, które przeszło przez izbę, były skorupy
naczyń.
Bojąc się, że wir powróci, podeszła do łóżka. Varian był nieprzytomny i
oddychał z trudem. Jego skóra była przerażająco blada i dalej krwawił z nosa i
ust.
- Blaise! - krzyknęła i schyliła się po ręcznik, żeby zetrzeć czerwone
plamy. Mandragon otworzył drzwi i zamarł, widząc, że ona i Varian pokryci są
krwią. Dwoma krokami znalazł się przy nich.
- Co tu się działo?
- Nie mam pojęcia. Cały pokój wybuchnął, a Varian dostał konwulsji.
Teraz jest nieprzytomny.
Blaise bezskutecznie próbował ocucić przyjaciela.
Odchylił jego powieki, tylko po to, by się przekonać, że są całe czerwone
jak krew płynąca z jego nosa. Zaklął i przyłożył palce do szyi, starając się
wyczuć puls.
- On nie jest tak po prostu nieprzytomny. Zapadł w śpiączkę. Przecież to
niemożliwe...
- Co robić?
Patrzył na nią ze współczuciem.
- Nie wiem. Nie dostałem odpowiedzi.
- Co? - spytała z niedowierzaniem.
- Merlin i Nimue nie chcą ze mną rozmawiać.
Z rozpaczą popatrzyła na Variana. Serce jej pękało. Czy on umrze?
Obudził się w niej wielki gniew, bo zrozumiała, że nikogo to nie
obchodzi. Nawet jego ciotki. Mimo, że w ich płynęła ta sama krew... Przez cały
czas chronił lordów Avalonu, tyle przecierpiał - i to miał być jego koniec?
Furia rosła w niej coraz bardziej.
Nie może tak być. Nie może. Jak oni mogą odwracać się od niego w
potrzebie?
- Merlinie! - krzyknęła. - Wysłuchaj mnie!
Ku jej zdziwieniu, rzeczywiście wysłuchał. Jego głos odbił się echem od
ścian izby.
- Wiem, czego chcesz, ale nie możemy mu pomóc. Żaden mag nie jest w
stanie odwrócić cudzego zaklęcia.
Wydała odgłos pełen niesmaku.
- I co, on ma z tego powodu umrzeć?
- Jego życie jest w rękach Losu.
Omal nie wybuchła na wzmiankę o prastarej istocie, która rządziła życiem
ich wszystkich. Los był wysokim, przystojnym, potwornie kapryśnym i podłym
potworem. Powszechnie uważano, że czerpie radość z cudzego cierpienia.
Widziała go kilka razy w Camelocie i rzeczywiście, zawsze zbywał milczeniem
wszelkie błagania o litość.
Jej próśb także nie zauważał. Teraz jednak chciała targować się z nim o
życie Variana. Wszystko było lepsze niż patrzeć na jego cierpienia.
- Jak mogę go wezwać? Merlin wybuchnął śmiechem.
- Spróbuj, ale zapewniam cię, że tu się nie zjawi. Nigdy tego nie robił i
pewnie nie zmieni zdania Nie ma tu nic, co mogłoby go zainteresować.
Miała ochotę udusić go za te słowa. Jak można być tak obojętnym?
Popatrzyła na Blaise'a.
- Varian mówił mi, że mag może czasem zmienić zaklęcie rzucone przez
kogoś innego. Czy ten czar można jakoś osłabić?
Popatrzył na nią ze smutkiem i troską.
- Może i tak, ale ja nic o tym nie wiem. Ponieważ zaklęcie nakłada
ograniczenia na moc, wszelkie próby mogą okazać się śmiertelne.
Zrobiło jej się niedobrze.
- Czyli że jedynymi osobami, które mogą je zdjąć, są matka i Los?
- Tak jest.
Przeklinając w duchu ironię i niesprawiedliwość, jakie przypadły w
udziale Varianowi, pogłaskała go po wilgotnych od potu włosach. Tak wysoka
gorączka mogła się okazać śmiertelna.
Jej wzrok padł na piętno wypalone przez jego ojca, coś w niej pękło.
Nie może pozwolić, żeby Varian umarł albo cierpiał. Nie ważne, co będzie
musiała obiecać i z kim się układać. Wyciągnie go z tego.
Rozdział 17
Blaise został z Varianem, bo Merewyn musiała na chwilę wyjść w jakiejś
sprawie. Szczerze mówiąc, przeżywał wszystko równie ciężko, jak ona.
Co za parszywe szczęście. Najpierw Varian znalazł się pomiędzy Narishką
i Lancelotem, potem pomiędzy Morgeną i Aquilą Penmerliną a teraz znowu to.
Choć był nieprzytomny, widać było, że cierpi. Blaise tylko raz przeżył coś
takiego. W dzieciństwie Emrys Penmerlin nałożył ograniczenie na jego moc,
żeby wiedział jakie to straszne, i nigdy nie pozwolił rzucić na siebie zaklęcia
wiążącego.
Takich lekcji się nie zapomina.
W dodatku moc Blaise'a była niczym w porównaniu z siłą Variana, co
oznaczało, że jego cierpienia były względnie niewielkie. Dla kogoś tak
potężnego zablokowanie mocy musiało być torturą. Im więcej magicznej siły
gromadziło się w wyniku blokady, tym straszniejszy ból. Możliwe, że Varian
nigdy już nie dojdzie do siebie
Nie powiedział o tym Merewyn, bo przecież nic nie mogli zrobić. Obawiał
się, że Varian wytrzyma w tym stanie co najwyżej jeden albo dwa dni. Potem
nigdy już nie będzie taki jak przedtem. Stanie się warzywem. Może go właśnie
chciała Narishka od samego początku. Pewnie myślała, że Varian zrobi
wszystko, byle tylko nie skończyć jako zombie.
Kolejny dowód na to, jak słabo znała swojego syna. Najgorsze jednak
było to, że gdyby został zombie, ktoś mógłby wykorzystać jego magię i posłużyć
się nią do swoich celów.
Wprawdzie nie byłaby tak potężna, jak gdy posługiwał się nią
samodzielnie, ale na przykład matka mogłaby jej użyć do wzmocnienia swojej
własnej mocy. Znając Narishkę, odpowiadały jej obydwa rozwiązania. Albo
Varian przeszedłby na jej stronę, albo miałby do dyspozycji część jego
magicznych sił.
A on, Blaise, myślał, że jego matka była potworem, bzdura. Jej najgorszą
zbrodnią było odrzucenie go z powodu albinizmu. Nigdy jednak nie próbowała
go zabić, a przynajmniej nie wkładała w to serca.
Westchnął ze znużeniem.
- Wiem, że mnie słyszysz, V. Żałuję, że nie udało się przełamać zaklęcia
na czas. - Ledwie wczoraj rozmawiali o tym, co może się stać, gdy magia
Variana wyrwie się spod kontroli. - Nie obawiaj się. Dotrzymam słowa.
Merewyn nic się nie stanie. Zaopiekuję się nią dla ciebie.
Odpowiedzi nie było, tak jak się tego spodziewał.
Siedział i patrzył, jak Varian toczy wewnętrzną walkę. Jego własna moc
aż wibrowała od napięć.
Wiedział, że to beznadziejne. Nawet Varian nie był aż tak silny. Jaka
szkoda, że nie zdążył lepiej go poznać. Podobnie jak inni, pozwolił mu się
odepchnąć i przestał interesować się magiem, który przedkładał samotność nad
towarzystwo.
W ciągu kilku ostatnich dni znalazł w nim przyjaciela i nauczył się go
cenić. Varian duFey może i był z piekła rodem, ale dorósł i zmienił się w kogoś
zupełnie innego. Nie zasługiwał na to, co go spotkało.
Blaise wyczuł czyjąś obecność. W drzwiach zamajaczyła sylwetka Beau.
- Beau przyniósł wodę dla pana.
Blaise uśmiechnął się do małego gargulca, który przyczłapał z miską pełną
wody. Kołysał się tak, że sporo się rozlało, ale widok i tak był wzruszający.
- Dzięki, Beau. Jestem pewny, że Varian to docenia.
Gargulec postawił miskę przy łóżku i posłał Varianowi smutne spojrzenie.
- Milady płacze, Beau też jest smutny. Pan powie jej, żeby nie płakała? -
poprosił Blaise'a.
Szkoda, że to nie było takie proste.
- Nie, Beau. Nie da rady. Jest bardzo chory. Gargulec poweselał.
- To Beau go wyleczy.
- Chyba ci się to nie uda.
Beau się nie poddawał.
- Uda się. Ślina gargulca leczy.
- Tak, ale nie takie choroby. Gdyby Variana można było wyleczyć w ten
sposób, ja też mógłbym mu pomóc moją mocą.
- Oj.
Choć Beau był z kamienia, wyraźnie oklapł na te słowa. Cała jego
sylwetka pociemniała.
- Milady kocha pana. Modli się co noc, jak idzie spać. Za niego też.
Zawsze. Mówi komuś, żeby się o niego troszczył i go strzegł. Powiedz panu,
żeby wstał. Bo jak nie, to milady będzie zawsze płakać.
- Chciałbym, żeby to było takie łatwe.
- Dlaczego niełatwe? Beau nie rozumie.
- Po prostu tak jest. To jakbyś chciał latać, zanim ci urosną skrzydła.
Gargulec pokręcił głową i zanurzył ręcznik w wodzie ale jego łapy były
tak niezgrabne, że nie mógł go z powrotem złapać. Blaise musiał mu pomóc.
Wyżął materiał i położył go Varianowi na czole. Beau wyglądał na
zadowolonego.
- Teraz pan będzie zdrowy. Woda go naprawi, wstanie i pani nie będzie
płakała. Blaise szczerze żałował, że nie był aż tak naiwny. Wiedział, że Varian
najprawdopodobniej umrze już za kilka dni i że nic go nie uratuje.
Merewyn uklękła na podłodze w swojej izbie, starając się uspokoić. Stało
się. Varian prawdopodobnie ją znienawidzi, ale ocaliła mu życie. Tylko jakim
kosztem?
- Nieważne - szepnęła. Zrozumiała już wszystko.
Kochała go. Należała do niego od chwili, kiedy wziął ją na ręce i uciekł
razem z nią, kiedy wszyscy inni porzucili ją na pastwę nieprzyjaciela.
Miała tylko nadzieję, że kiedyś wybaczy jej umowę, którą właśnie
zawarła. Spoważniała, podniosła się z klęczek i poszła do izby, w której leżał
nieprzytomny, pod opieką Beau i Blaise'a.
- Milady - sapnął Beau, gdy tylko weszła. Pokazał łapką ręcznik na czole
Variana. - Beau wyleczył pana dla ciebie
Nie patrząc na Blaise'a, podeszła do łóżka. Bała się, że pożałuje swego
uczynku i zdąży się wycofać z umowy.
Ale wiedziała, że to było najlepsze rozwiązanie... dla wszystkich. Nie
odzywając się ani słowem, dotknęła dłoni Variana.
- Co robisz?
Nie odpowiedziała.
Zamiast tego, z całych sił szarpnęła bransoletę.
- Lyra daludite - wyszeptała, a potem zaczęła w kółko powtarzać te dwa
słowa z języka Fey. „Wolność jest tylko złudzeniem...”
Poczuła, jak żar ogarnia jej ciało i spływa niczym lawa do rąk. Miała
wrażenie, że za chwilę wybuchną, ale to bransoleta rozpadła się na drobne
kawałeczki. Iskry strzeliły w powietrze, a potężna siła przewróciła ją na plecy
Beau podbiegł do niej, a Blaise zaklął siarczyście. Usiadła, patrząc, jak
Varian powoli unosi powieki.
Ogarnęła ją wielka radość. Udało się.
Varian leżał bez ruchu przez kilka uderzeń serca. W głowie mu się kręciło.
Nie dość, że odzyskał świadomość, wróciła także jego moc. Przepływała przez
niego promieniując w każdej komórce ciała. Miał uczucie, że przeszywają go
błyskawice.
Dotknął nadgarstka, szukając bransolety, ale zniknęła. Jak to się stało?
Spojrzał na Blaise'a, który wpatrywał się w Merewyn z wyrazem
niedowierzania na twarzy. Powiódł za jego wzrokiem. Dziewczyna siedziała na
podłodze, z lekkim uśmieszkiem w kąciku ust.
- Co się stało? - zapytał. Blaise pokręcił głową.
- Nie mam zielonego pojęcia. Czekali, aż Merewyn coś powie.
Ale ona milczała. Otworzyła usta, ale nie padło żadne słowo. Dotknęła
gardła.
- Nie mogę mówić - wypowiedziała bezgłośnie. Zmarszczył brwi i usiadł.
- Co takiego?
„O cholera” powiedziała mu mina Blaise'a.
- Wiesz może, o co w tym wszystkim chodzi? - spytał mandragona.
- Nie mam pojęcia. Ale zdaje mi się, że powinniście sobie porozmawiać
we dwójkę - oświadczył i zanim Varian zdążył choćby mrugnąć, wymaszerował
z izby i z Beau.
Na twarzy Merewyn malowały się radość i strach zarazem. Na ten widok
ogarnęło go przerażenie. Nie dbał o to że jest nagi, wyskoczył z łóżka i ukląkł
obok niej.
- Co ty zrobiłaś?
Łzy wezbrały jej w oczach. Dotknęła palcem jego wargi i pogładziła ją, a
potem przeniosła wzrok na bliznę przy uchu. Przesunęła po niej dłonią i wsunęła
palce włosy.
- Merewyn?
Odpowiedzią był czuły pocałunek.
Jęknął, czując jej smak i nieoczekiwaną falę gorąca, która ogarnęła jego
ciało. Pragnął jej ze wszystkich sił, ale wolał najpierw dowiedzieć się, co się
dzieje.
Z wahaniem odsunął się od niej. Chciał odczytać jej myśli za pomocą
magii, lecz coś je osłaniało. Przecież ona nie miała takich zdolności...
Zadrżał, pewny zdrady. Merewyn mogła dobić targu z jedną, jedyną
osobą.
Jego matką.
- Co jej obiecałaś?
W odpowiedzi tylko pokręciła głową.
- Merewyn!
Bardzo chciała wytłumaczyć mu, co zrobiła, ale gdyby to zrobiła, zaklęcie
wróciłoby z jeszcze większą siłą. Tym razem nie skończyłoby się na spętaniu
jego mocy... po prostu by go zabiło.
Przerażona, pochyliła głowę i wsunęła ją pod jego podbródek, nie
wysuwając dłoni z jego włosów. Chciała poczuć jego siłę. I dobroć.
Potrzebowała ich bardziej niż powietrza.
Zamknęła oczy i wsłuchała się w bicie jego serca. Nigdy nie słyszała nic
tak pięknego. Jego ciało odzyskało normalną ciepłotę.
Varian otoczył ją ramionami. Cała drżała. Co takiego zrobiła? Powinien
się na nią rozgniewać, jednak nie mógł. Na pewno zawarła jakąś umowę, ale w
jej wyniku powróciła jego siła i moc. Tylko ostatni dureń mógł ją potępić za coś
takiego.
- Wszystko będzie dobrze, Merewyn - szepnął włosy i objął ją mocniej.
Popatrzyła na niego, a on odpowiedział czułym uśmiechem.
- Gniewasz się? - odczytał z jej ust.
Ujął w dłonie jej twarz i miał nadzieję, że w jego głosie zabrzmi
szczerość, którą rzeczywiście odczuwał.
- Nie.
Merewyn chciało się krzyczeć z radości. Bała się, że Varian ją
znienawidzi za to, co zrobiła. Teraz chciała tylko być blisko niego. Przyciągnęła
do siebie jego głowę, żeby zasmakować ciepła jego ust. Przesunęła dłońmi po
nagich plecach, zachwycając się dotykiem jego skóry.
Zamruczał gardłowo i przyciągnął ją do siebie, pieszczotliwie skubiąc jej
wargi. Zaśmiała się bezgłośnie na widok tej gotowości. Szczerze mówiąc,
pragnęła go co najmniej tak samo jak on jej.
Poczuła, że unosi skraj jej sukni, żeby pogłaskać ją po udzie. Całe jej ciało
zadygotało w słodkim oczekiwaniu. Ale zanim zdążył ją dotknąć, drzwi do izby
otworzyły się z hukiem.
Merewyn wyrwała się z jego ramion z cichym okrzykiem, widząc w progu
Emrysa i Nimue. Varian w ułamku sekundy przywołał swoją czarną zbroję.
- Co wyście narobili?! - ryknął Merlin, a jego oczy rozjarzyły się
czerwienią.
Varian postanowił wstrzymać się z odpowiedzią, aż dowie się dokładnie,
w czym rzecz.
- O co chodzi? - zapytał.
- Armia Morgeny właśnie przekroczyła fosę i ruszyła w stronę doliny.
- Co takiego?
Nimue, równie wściekła jak Emrys, podeszła ku Varianowi.
- Dobrze słyszałeś. Ktoś nas zdradził.
Poczuł, jak Merewyn sztywnieje i nagle zrozumiał, co przehandlowała za
jego życie. Położył dłoń na jej ramieniu i trzymał ją z tyłu za sobą, wiedząc, że
ci dwoje zabiliby ją gdyby przypadkiem dowiedzieli się prawdy.
- Załatwię to z nią - obiecał.
- W jaki sposób?
- Chodzi jej o mnie, prawda? Więc ja się tym zajmę. Merlin obnażył zęby.
- Lepiej, żeby ci się udało - warknął i oboje zniknęli. Varian wstał i podał
rękę Merewyn, stawiając ją na nogi.
- Kobieto, coś ty narobiła? - zapytał tylko. W jej oczach błysnął gniew.
- Dobrze już, dobrze - mruknął, żeby ją uspokoić, i zaprowadził ją do izby,
w której czekali Blaise i Beau.
- Odeślę was troje do Avalonu.
- A ty? - spytał Blaise, unosząc brew.
- Mam tu jeszcze coś do zrobienia.
Merewyn złapała go za ramię i przecząco pokręciła głową. Przykrył jej
dłoń swoją.
- Muszę. Merlin zabije cię, gdy się zorientuje, co zrobiłaś, a ja nie mogę
zaryzykować, że Morgena albo matka cię pochwycą.
Łagodnie pchnął ją w stronę Blaise'a.
- Zabierz ją do Avalonu, a Merlinie powiedz, że wrócę najszybciej, jak
będę mógł.
- A jeśli nie wrócisz?
- Wrócę.
W oczach Blaise'a wyraźnie malował się sceptycyzm. Ale Varian nie miał
czasu na dyskusje. Zanim ktokolwiek zdążył się sprzeciwić, wysłał wszystkich
troje do sąsiedniego świata.
I roześmiał się, czując, jak krąży w nim moc. O tak. To było dobre.
Dobrze jest być merlinem...
Teraz trzeba pospłacać długi.
Odchylił głowę, wyciągnął ramiona i wziął głęboki oddech, wchłaniając w
siebie moc żywiołów. Przepłynęła przez niego jak grzane wino.
- Nie możesz z nią walczyć sam.
Drgnął, słysząc głęboki głos o ciężkim akcencie. Sięgnął do miecza i
odwrócił się w jednaj chwili. Przed nim stał szczupły mężczyzna, cały odziany w
brązową skórę, w kapturze naciągniętym głęboko na głowę. Szeroko rozstawił
nogi, a ramiona założył na piersi. Miał na sobie strój łucznika, włącznie z
kołczanem pełnym strzał i długim rzeźbionym łukiem na plecach. Przez lewe
ramię przewiesił czarny bandolet z cienkiej skóry, z którego zwieszał się prosty
miecz używany przez piechurów.
Twarz mężczyzny była niewidoczna z wyjątkiem krótkiej brązowej bródki
i ostro zarysowanej kości policzkowej. Nie sposób było odgadnąć jego rysów ani
nawet wieku, ale Varian miał wrażenie, że musi być wiekowy. I bardzo mądry.
Niesamowity i szlachetny.
Co oznaczało, że najprawdopodobniej jest jego wrogiem.
- Kim jesteś, do diabła?
- Mam na imię Faran.
Zmarszczył brwi, słysząc imię, które w staroangielskim oznaczało po
prostu podróżnika.
- Co tu robisz?
Mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem.
- Chowam się przed Emrysem. Pewnie nieźle by się wściekł, gdyby
natknął się na mnie na swojej ziemi.
Varian zmrużył oczy, bo coś w głosie obcego wydało mu się dziwnie
znajome.
- Czy my się gdzieś poznaliśmy?
- Wątpię. Nawet ja sam czasami się nie poznaję.
Co za dziwny człowiek. Zupełnie bez sensu.
- Słuchaj, nie mam...
- ...czasu zawracać sobie głowę kimś takim jak ja. Wiem, wiem. Przecież
właśnie zamierzasz popełnić samobójstwo. Niech Bóg broni, żebym miał ci w
tym przeszkadzać, prawda?
Varian skrzywił się, gdy w głosie nieznajomego zabrzmiała nuta
rozbawienia.
- Kim ty jesteś, do licha?
- Podobnie jak ty, kolejną zadrą w tyłku Morgeny. Zdaje się, że
zamierzasz jej dokuczyć, więc postanowiłem się przyłączyć.
Varian nie był pewny, czy może zaufać nieznajomemu, ale spodobało mu
się jego podejście do życia.
- Dlaczego chcesz mi pomóc?
- Bo potrzebujesz pomocy. Nawet największemu mistrzowi czasem
przydaje się wsparcie. Możesz mi wierzyć. To najtrudniejsza lekcja, jaką
odebrałem od życia.
Znowu napłynęło to przedziwne uczucie, że zna tego człowieka. Chciał
zajrzeć pod kaptur, ale mężczyzna tylko odsunął się od niego i pochylił głowę.
- Musimy się pospieszyć, żeby uprzedzić ich ruch. Morgena jeszcze nie
wie, że Nimue i Merlin żyją, ale jej wysłannicy pokonają Sagremora, szybko się
o tym dowie.
- Jak to: nie wie?
- Dobre pytanie. Szkoda, że nie znam odpowiedzi. Nie mam pojęcia,
dlaczego informator Morgeny nie powiedział jej także i o tym. Może chce grać
na obie strony, a może miał dług wdzięczności wobec Merlina.
Variana przeszył dreszcz, gdy zrozumiał słowa Farana. Czyżby
nieznajomy wiedział, kto zdradził Morgenie dokąd uciekli? Czy też bawił się z
Varianem, sprawdzając jego wiedzę.
- Czy wiesz, kto jest tym informatorem?
- Varianie, prawdziwe pytanie brzmi inaczej: czy ty to wiesz?
- Skąd znasz moje imię?
Odpowiedział mu dźwięczny śmiech.
- Uparłem się, żeby poznać z imienia wszystkie zadry w tyłku Morgeny.
Dzięki temu mam co robić w niedzielne popołudnia i nie muszę oglądać w
telewizji powtórek starych seriali.
Varian skrzywił się znowu.
- Nie lubisz pytań zadawanych wprost, co?
- Lekcja numer dwa: nie ma czegoś takiego jak pytania zadawane wprost i
nie ma czegoś takiego jak proste odpowiedzi. Im prostsze wydają się z pozoru,
tym bardziej są w rzeczywistości skomplikowane. A wracając do rzeczy, czy
zamierzamy odeprzeć hordę szatańskich pomiotów, czy będziemy tu stać i
filozofować, czekając, aż same zastukają do naszych drzwi?
- Bierzmy się do roboty - odparł Varian i wskazał uprzejmie na drzwi. - Ty
pierwszy.
Faran się roześmiał.
- Słusznie. Nie ufaj nikomu za twoimi plecami.
- To ma być lekcja numer trzy?
- Ależ skąd, tego nauczyłem się jeszcze w brzuchu matki.
- I mimo to mi ufasz?
W odpowiedzi wszystko wokół pojaśniało i przenieśli się z chaty na most,
na którym przed kilkoma dniami Varian toczył pojedynek z Sagremorem.
Varian zauważył, że nie znalazł się za plecami Farana, tylko u jego boku.
Pokręcił głową i wyciągnął miecz.
- Kiedy...
Nie zdążył dokończyć pytania, gdy spośród drzew wychyliła się niewielka
grupka Adoni. Zaklął.
- Gdzie Sagremor?
- Nie może się pojawić, dopóki nie staną na moście. Poza tym, lepiej go tu
nie przywołujmy bez potrzeby. Jego mgła tylko nas oślepi.
Racja.
Adoni rozdzielili się, w dosłownym sensie. Błysnęło i czwórki
wojowników zrobiła się ósemka, potem szesnasta i wreszcie trzydziestkadwójka.
Niezła sztuczka, którą posiedli dzięki zaklęciu Morgeny i wykorzystali, by
pokonać rycerzy Okrągłego Stołu pod Camlan.
Sprawy przybrały fatalny obrót.
Faran zdjął łuk z pleców i założył na cięciwę dwie strzały.
- Nie wiedzą, że możesz władać swoją magią, więc mamy niewielką
przewagę.
- „Niewielką” to właściwe słowo, prawda?
Faran wybuchnął śmiechem.
- Czy coś przegapiliśmy?
Varian drgnął gwałtownie na widok Merricka, Derrika i Erika.
- Co tu robicie?
Merlin wezwał wszystkich do obrony na wypadek inwazji. Odgadliśmy,
że staniecie tutaj, żeby zatrzymać wroga.
- Czy przyjdzie ktoś jeszcze? - spytał Faran. Derrick pokręcił głową.
- Emrys liczy na to, że Varian zwycięży. W przeciwnym wypadku sam go
zabije.
- Rozniesie go na drobne kawałeczki - uzupełnił Merrick.
- Ojejej. - Głos Variana dosłownie ociekał sarkazmem.
- Varianie duFey! - krzyknął wysoki Adoni. - Poddaj się, a nikomu nic się
nie stanie.
- No, chyba że mnie - odparł Varian ironicznie.
- Ale twoi towarzysze będą mogli odejść wolno.
- Pieprzyć ich. Jeśli nie potrafią stłuc waszych cuchnących tyłków, to
zasługują na śmierć.
- Hej, nie podoba mi się to - mruknął Merrick.
Derrick wyciągnął miecz.
- Racja, ale taka jest prawda.
Varian zmarszczył brwi na ten widok.
- Myślałem, że jesteś kochankiem, a nie wojownikiem.
- No cóż, czasem trzeba walczyć o miłość, a w tym przypadku o życie. Za
chwilę przejdą przez most, a potem zostanie ze mnie za mało, żeby móc
kogokolwiek oczarować.
W zasadzie miał rację.
Varian zawezwał swoją magię, obserwując, jak Adoni wyciągają miecze i
gotują się do ataku.
Faran wystrzelił z łuku. Podobnie jak Adoni, strzały rozdzieliły się w
powietrzu i zrobiło ich się tuzin. Trafiły w siedmiu przeciwników. Pięciu
rozwiało się w dym, dowodząc, że rzeczywiście byli iluzją, ale dwóch upadło na
ziemię w agonii. Erik zaskrzeczał zwycięsko.
Faran sięgnął po następne strzały, a Varian posłał im kulę energii.
Niestety, uderzenie nie odniosło skutku przeciwko magii Morgeny.
Strzały Farana trafiły wielu Adoni, ale ci, którzy stali, po prostu rozdzielili
się na kolejnych napastników.
Varian zaklął.
- Trzeba spalić most - stwierdził Faran, posyłając strzałę za strzałą. Jego
słowa kompletnie oszołomiły Variana.
- Co takiego?
Nieznajomy opuścił łuk. Choć wciąż nie widać było twarzy, Varian czuł,
że wbija w niego przenikliwe spojrzenie.
- Ostatnia stoczona tu bitwa zakończyła się wygraną Morgeny. Nie
pozwólmy, by historia się powtórzyła. Spalmy most do ostatniej deski.
- A Sagremor?
- Uwolnimy w ten sposób jego duszę. To będzie dla niego najlepsze.
Merrick zmarszczył czoło.
- Ale co z lasem? Nikt już nie będzie mógł dostać się do doliny. Kiedy
Morgena ześle tu swoich kolejnych kochanków, zostaną uwięzieni z sylfami.
Faran nie miał litości.
- Jeśli idziesz do łóżka z diablicą, w końcu będziesz smażyć się w piekle.
- Sprzeciwiam się jako jeden z mieszkańców piekła.
- Później będzie czas na sprzeciwy - warknął Faran - Za chwilę nas
pokonają. Posłał w tłum kolejne strzały, a potem ruszył biegiem w stronę Adoni.
Merrick wbił wzrok w Variana.
- Żartujecie z tym mostem, prawda?
- Musimy bronić Merlina i innych. Ruszajcie z powrotem, a ja podpalę go
z tamtej strony. Varian odwrócił się i w tym momencie tknęło go złe przeczucie.
W dwie sekundy później wiedział już dlaczego.
Merrick uniósł miecz i rzucił się na niego, a potem wbił ostrze pod kątem
pod jego kolczugę.
Varian syknął, gdy cios rozpłatał mu plecy. Poprzez szum w uszach
słyszał, jak Erik dopinguje brata.
- Co robisz? - spytał Derrick.
Merrick przekręcił ostrze i wbił je głębiej w ciało.
- Wracamy do łask Morgeny. Wystarczy go jej oddać i Erik odzyska
ludzką postać, a my wolność.
Varian chciał ostrzec Farana, który wciąż walczył z Adoni, ale miecz
przebił mu płuco. Zdołał tylko wydać ciche, świszczące westchnienie i poczuł
smak własnej krwi. Rzeczywiście, nie należy ufać nikomu za plecami.
- Morgeno! - krzyknął Merrick. - My właśnie...
Słowa zamarły mu w gardle, gdy Derrick jednym ciosem pozbawił go
przytomności. Varian ledwo utrzymał się na nogach, bo upadający rycerz
wyrwał miecz z jego ciała.
Derrick uderzył brata głową, a potem podbiegł do Variana i przerzucił
sobie jego rękę przez plecy.
- Trzeba cię zabrać z tego mostu, zanim go spalimy.
Erik podbiegł do brata i ugryzł go z całej siły. Derrik wymierzył mu
kopniaka.
- Nie zdradzam cię, ty idioto. Ratuję ci życie.
Mimo to Erik skrzeczał wniebogłosy, gdy Derrik podnosił Variana. Faran
walczył jak bohater, ale nawet on nie był w stanie powstrzymać rosnącej wciąż
rzeszy Adoni.
Gdy dotarli do krawędzi mostu, Merrick popchnął Derricka. Ten puścił
Variana, który upadł na ziemię, zbyt ciężko ranny, żeby ustać na nogach. Czuł
tylko przenikliwy ból i dziwne otępienie.
- Oddaj go nam.
- Nie.
Merrick zaatakował.
Derrick zaczął się z nim mocować.
- Podpal most.
Varianowi pociemniało w oczach. Ledwie dostrzegał zarysy budowli.
Zaklął i zakasłał krwią. Mimo to udało mu się przywołać magię. Jej strumień
przepłynął przez ciało i z palców strzeliła kula ognia, prosto w las, który
natychmiast zajął się płomieniem.
Ogień popłynął przez most jak fala po piasku. Nagle zamajaczyła w nim
postać Sagremora. Rycerz stał na środku z dobytym mieczem. Wpatrywał się z
niedowierzaniem w płomienie. Jego twarz przybrała wyraz doskonałego
spokoju, a potem zasalutował Varianowi ostrzem i zniknął w kłębach dymu.
Bracia nadal siłowali się ze sobą.
Varian usłyszał czyjeś kroki. Przetoczył się na bok, gotów wstać i
walczyć. Z wysiłkiem zaczął szukać miecza. Podniósł wzrok i przez moment
dojrzał... Nie, to przecież niemożliwe. A potem wszystko zasnuła czerń.
Rozdział 18
Varian budził się powoli. Pomyślał, że zaraz poczuje ból, ale tak się nie
stało. Zamiast tego na jego włosach spoczęła łagodna dłoń i otoczył go zapach
rozmarynu i lawendy.
Otworzył oczy. Nigdzie nie widać było szarego lasu, nie słychać było
odgłosów bitwy. Przez otwarte okno wlewał się blask słońca. Leżał na podłodze
w komnacie Aquili Penmerliny.
- Już lepiej? - spytała Merlina, wpatrując się w niego z ukosa.
Zmarszczył brwi, ale po chwili dostrzegł z tyłu Merewyn i Blaise'a.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Odpowiedział tym samym, a potem
spytał Blaise'a:
- To ty mnie uzdrowiłeś? Mandragon skinął głową.
- Nie chciałem, żebyś się nam wykrwawiał na podłogę. Strasznie
nabrudziłeś. Cieszę się, że to nie ja będę tu sprzątał.
Merewyn przewróciła oczami na te słowa, a potem cofnęła dłoń. Varian
nachmurzył się, bo zauważył, że w towarzystwie kogoś brakuje.
- Gdzie Faran?
- Faran? - spytał Blaise.
- Musiał już iść - odpowiedziała Merlina.
Blaise przybrał dokładnie taką samą minę jak Varian.
- Kto to jest Faran?
- Przyjaciel - odparła Merlina i cofnęła się nieco, bo zaczął podnosić się z
ziemi.
- Jak się czujesz?
- Muszę przyznać, że mam serdecznie dość zaklęć i ran. Spojrzenie
Merliny powędrowało w stronę Merewyn.
- Zdaje się, że Merewyn ma na ten temat takie samo zdanie.
Bez trudu to sobie wyobraził, tym bardziej że biedaczka ciągle musiała się
nim zajmować, gdy wpadał w tarapaty. Nie rozumiał tylko jednego.
Jeśli to nie Merewyn ujawniła, gdzie są, w zamian za cofnięcie zaklęcia...
Bracia?
- Co z trojaczkami? - spytał Blaise'a.
- Derrick przykleił się do telewizora i ogląda poprzednie sezony
Zagubionych. Merrick i Erik kruszeją pod kluczem.
Znowu im się upiekło. Wcale mu się to nie spodobało.
- Trzeba było ich oddać Emrysowi.
- Myślałem o tym. Ale ojciec by ich zabił, a wtedy Merrick przez całe
życie czułby się winny za to, że ich poświęcił, aby ratować ciebie. Za to teraz
jest pozytywnym bohaterem bez wyrzutów sumienia.
Mandragon był o wiele mądrzejszy, niżby się to wydawało.
- A gdzie Beau?
- Z Garafynem. Straszne, prawda? Niech Bóg ma w swojej opiece, jeśli
przejmie choć kilka cech tego drania. Trzeba go będzie wtedy przerobić na
żwirek.
Varian zgodził się z nim całkowicie. Garafyn był jak trunek dla
prawdziwych znawców - coś w rodzaju formaldehydu z wisienką. Popatrzył na
Merlinę.
- Czy Merewyn przekazała ci już dobrą wiadomość?
- Jaką?
- Wie, kto nas zdradził.
Oczy Merliny rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Na pewno? Merewyn skinęła głową.
- Zna go z widzenia - wytłumaczył Varian. - Nie z imienia.
- W takim razie będziemy musieli trzymać ją w ukryciu do chwili, gdy go
nie rozpozna. Jeśli dowie się o niej pierwszy, będzie próbował ją zabić.
- Nie bój się. Nie spuszczę jej z oczu. Blaise odchrząknął.
- No cóż, choć z rozkoszą przyglądam się, jak robicie do siebie słodkie
oczy... proszę zwrócić uwagę na sarkazm w moim głosie... muszę was
przeprosić. Zamierzam trochę podokuczać Serenie i Kerriganowi. Zobaczyć, jak
tam dzieciak i tak dalej. Do zobaczenia później - powiedział i zniknął.
Merlina zaśmiała się na ten widok.
- Nie może się nacieszyć z tego, że odzyskał moc. A co z tobą?
- Głupie pytanie.
Ona także zbierała się do odejścia, ale nagle zatrzymała się, jakby przeszył
ją ból. Varian chwycił ją, bo się potknęła.
- Wszystko w porządku?
Jej twarz pobladła jak chusta.
- Morgena mnie wzywa.
- Jakim sposobem?
Merlina wyciągnęła dłoń. Niewielka kryształowa kula podniosła się ze
stolika obok Variana i przyleciała na to wezwanie. Zawisła w powietrzu,
wirując, a ze środka uniosło się czerwone światło, które rzuciło na nich
niesamowity blask, a potem uformowało się na kształt twarzy Morgeny.
Patrzyła na nich z obrzydzeniem jak na robaki. Widać że zaraz powie coś
zabawnego.
Posłała Merlinie wściekłe spojrzenie.
- Masz tam coś, co należy do mnie.
- Nie wydaje mi się.
- Ależ tak. Nie zaprzeczaj.
- Proszę, zdradź, co to takiego?
- Merewyn z Mercji.
Varian ujął Merewyn za rękę i stanął tuż obok kuli.
- Niech cię szlag trafi.
- Nie wyrażaj się, Varianie - warknęła Narishka gdzieś zza Morgeny. - Nie
takich słów cię uczyłam.
- Nie da się ukryć, mamo, ale w tej komnacie są damy i nie mogę ich
obrażać takim słownictwem, jakie słyszałem od ciebie.
Morgena wybuchnęła podłym śmiechem.
- Nie uda ci się wymigać, Varianie - odpowiedziała, podnosząc wzrok na
Merlinę.
- Ta dziewucha jest nasza. Oddawaj ją. Varian zacisnął zęby w gniewie.
- Po moim trupie.
- Przyjmujemy ten warunek.
Chciał sięgnąć myślą poprzez kulę i zabić je obie. Szkoda, że to było
niemożliwe.
- Varian albo Merewyn muszą się u nas zjawić za pół godziny, bo
inaczej...
- Bo inaczej co? - zapytała Merlina.
- Merewyn umrze na miejscu - odparła Morgena, obracając klepsydrę z
czarnym piaskiem. - Jeśli przesypię się ostatnie ziarno i nikogo nie będzie w
mojej komnacie ta dziwka wyda swój ostatni oddech.
Varian roztrzaskał kulę w ataku furii. Merlina patrzyła na to obojętnie.
- Nie oddam jej matce.
- Nie mamy wyboru. Wiesz, dlaczego nie możesz tam wrócić.
Pokręcił głową. Merewyn podeszła do stołu, na którym leżały pióro i
papier. Z ponurą miną patrzył, jak napisała kilka słów. Po chwili podała mu
kartkę. Przeczytał ją i serce w nim zamarło.
„Powiedziałeś mi przecież, że matka w końcu zmusi cię do tego i że gdy
nadejdzie czas, to mnie poświęcisz. Ten czas właśnie nadszedł”.
- Nie! - warknął, zgniatając kartkę w dłoni. - Nie pozwolę ci tam wrócić.
Spojrzał na Merlinę, szukając pomocy.
- Merewyn zna zdrajcę. Ja nie. Może go zdemaskować.
- Matka cię zabije, jeśli tam wrócisz.
Prawdopodobnie tak. Ale tym razem wracał w pełni mocy. Jeśli chcą
atakować, ich sprawa.
- Niech tylko spróbuje.
Merewyn z przerażeniem słuchała jego przechwałek. Nie mogła pozwolić,
by wrócił do Camelotu. Zawarła przecież umowę, z której nie sposób było się
już wycofać.
Ale najpierw musiała coś zrobić, żeby zrozumiał. Położyła palec na
wargach, żeby nie spierał się dalej z Merliną. Jakie to dziwne; on, który mówił,
że nigdy za nic nie umrze, chciał teraz oddać za nią swoje życie.
To więcej niż ktokolwiek inny dla niej zrobił.
Szkoda, że nie mogła powiedzieć mu, co czuje. Ani wyjaśnić, dlaczego to
uczyniła. Wyznać, że go kocha. Mogła tylko pokazać, ile dla niej znaczy.
Merlina chyba to zrozumiała, bo odsunęła się od nich.
- Muszę jeszcze coś sprawdzić - powiedziała i zniknęła z komnaty. Varian
westchnął z niesmakiem.
- Merlino! Nie możesz poddawać się tak łatwo.
Chciał ruszyć ku drzwiom, ale Merewyn wzięła go za rękę i pocałowała.
Jego smak sprawił, że oddech zamarł jej w piersi. Szczerze mówiąc, tego tylko
pragnęła. By zostać na zawsze w jego ramionach.
Ale przeznaczenie chciało inaczej. Teraz mogła zrobić tylko jedno:
zawrócić Variana z drogi. Z tą myślą wsunęła dłoń pod jego napierśnik.
Gdy poczuł jej dotyk na brzuchu, myśli mu się zmąciły. Zapragnął czegoś
więcej, więc sprawił, że zbroja natychmiast zniknęła, pozostawiając go w
kaftanie i spodniach.
Jej dłoń powędrowała niżej i ujęła jądra. Naprężył się natychmiast i
pocałował ją namiętnie, czując, jak pieści go od podstawy aż po wierzchołek.
Ściągnęła spodnie, obnażając jego biodra, i opadła na kolana. Czując, jak
ciążą mu powieki, wstrzymał oddech i wpatrywał się w nią uważnie. Pogładziła
jądra wierzchem miękkiej dłoni i niemal natychmiast wzięła go do ust. Syknął,
gdy obejmowała go coraz głębiej i głębiej, delikatnie pieszcząc językiem.
Jęknęła, czując smak jego ciała. Na dworze Morgeny nauczyła się
jednego: że mężczyźni są niewolnikami namiętności. To ich największa słabość.
W odróżnieniu od Narishki i jej władczyni nie zamierzała wykorzystać tej
słabości, żeby go skrzywdzić. Wręcz przeciwnie, pragnęła go chronić, co
oznaczało, że zostało jej bardzo niewiele czasu.
Serce Variana biło gwałtownie, gdy pieściła go czule. Ale nie tego chciał.
Odsunął ją na moment, a potem pomógł jej wstać
Wstrzymała oddech, bojąc się, że go rozgniewała, w jego oczach nie było
gniewu, tylko pożądanie, chrapliwie, posadził ją na stole, a potem uniósł jej
suknię aż do pasa i wbił się w nią jednym ruchem.
Kochał się z nią jak szaleniec, zagłębiając się coraz bardziej. Trzymała go
w ciasnym uścisku.
Czasu mieli coraz mniej. Płonęła, pragnąc go coraz bardziej,
Varian zwiększył tempo, chcąc znaleźć się jak najbliżej i najgłębiej. Nigdy
nie pragnął nikogo z taką gwałtownością jak teraz.
Zaplotła palce w jego włosy i zacisnęła dłonie na moment przed szczytem.
Bezgłośne jęki rozkoszy zachwyciły go, przyspieszając jego własne spełnienie.
Targany drgawkami, przytulił ją do siebie, żałując; że nie może zabrać jej
gdzieś, gdzie mogliby spędzić dzień nadzy w swoich ramionach.
Ale matka nie pozwoliłaby im na tyle szczęścia. Nie pozwoliłaby mu na
nic.
W obliczu tej prawdy odsunął się od swej ukochanej.
Merewyn z przerażeniem patrzyła, jak podciąga spodnie i zawiązuje
troczki. Nie wiedziała, co robić. Planowała go uwieść, a zamiast tego sama
poddała się namiętności.
Musiała szybko znaleźć jakiś sposób, by go unieruchomić z dala od
Morgeny. Niestety, przyszedł jej do głowy tylko jeden pomysł.
Gdy się od niej odwrócił, pochwyciła drewniany młotek leżący na stole i
uderzyła go w głowę. Odwrócił się do niej z oskarżycielskim wyrazem twarzy i
osunął na podłogę.
Narishko! Należę do ciebie. Chodź tu i zabierz mnie ze sobą.
Ta myśl jeszcze nie zagasła w jej głowie, a już zniknęła z Avalonu i
znalazła się w bezbarwnym, przygnębiającym świecie Camelotu.
Aż skurczyła się ze strachu, szczególnie na widok Morgeny i Narishki,
które już na nią czekały.
- Co za rozczarowanie. - Morgena wydęła usteczka - A ja miałam taką
nadzieję, że Varian stawi się zamiast ciebie.
- Przecież się stawił. - Narishka zaśmiała się głośno. Skonsternowana
Morgena zmarszczyła brwi.
- O czym ty mówisz?
Narishka przyciągnęła Merewyn do siebie i odwróciła ją twarzą do
Morgeny.
- Czyżbyś zaczęła tracić moc, królowo? Nie czujesz, jaka siła w niej tkwi?
O czym one mówiły?
W oczach Morgeny błysnęło zainteresowanie.
- Och, ty mała dziwko. Zaszłaś w ciążę. Merewyn przecząco pokręciła
głową.
Przecież to niemożliwe! A może jednak?
No cóż, rzeczywiście istniała taka możliwość. Przynajmniej w teorii. Ale
skąd one mogły o tym wiedzieć? Narishka złapała ją za włosy i szarpnęła głowę
do tyłu.
- Była z nim całkiem niedawno. Jeszcze czuć na niej dotyk. - Przyłożyła
rękę do jej szyi w miejscu, w którym Varian przyssał się do niej wargami. - Na
pewno przyjdzie po swoją dziwkę i jej dziecko. Ustawimy go tak, jak nam się
spodoba.
Nie! To słowo zabrzmiało w niej z całą mocą. Przecież nie tak miało być.
Varian miał być bezpieczny. Zamiast uchronić swojego rycerza, wciągnęła go
jeszcze głębiej w to wszystko.
Dobry Boże, co ona narobiła!
Varian oprzytomniał powoli, czując, że ktoś go poklepuje po plecach. Był
pewny, że to Merewyn, więc zdziwił się na widok Beau, który się nad nim
pochylał.
Spojrzał na twarz gargulca i natychmiast przypomniał sobie, co się stało.
Merewyn uderzyła go w głowę młotkiem.
- Gdzie pani? - spytał Beau przyciszonym głosem.
- Znowu wpakowała się w kłopoty.
- Teraz?
Varian nie odpowiedział, tylko wstał, chcąc się natychmiast po nią udać.
- Problem w tym, że zamiast przenieść się do Camelotu, pozostał w
komnacie Merliny.
- Merlino! - warknął. Natychmiast pojawiła się przed nim.
- Uwolnij moją moc.
- Nie mogę. To nie ja cię trzymam.
- Słucham?
Uniosła obie ręce w geście poddania.
- Przysięgam, że to nie ja.
- Przenieś mnie do Camelotu.
- Nie. Możesz nie wrócić, a ja nie poślę cię na pewną śmierć.
- Akurat ci zależy. Przenieś mnie, i to już.
- Zależy mi, i to bardzo, Varianie. Zaklął siarczyście.
- Muszę ochronić Merewyn.
- A ona chce chronić ciebie.
- Nie potrzebuję ochrony. Potrzebuję... Uniosła brew.
- Czego, mianowicie?
Chciał powiedzieć, że potrzebuje znaleźć się w Camelocie ale słowa
utkwiły mu w gardle, gdy pomyślał, że Merewyn może się coś stać. Ogarnęła go
fala niewyobrażalnej, obezwładniającej rozpaczy. Gdy wyobraził ją sobie w
rękach swej matki, zrobiło mu się słabo. Nie przypuszczał, że można przeżywać
coś takiego.
- Potrzebuję Merewyn - powiedział po prostu. - Nie chcę żyć, wiedząc, że
zapłaciła za moje życie swoim.
W komnacie rozległy się oklaski, choć nikogo nie było widać.
Varian zmarszczył brwi. Do diabła, co to mogło być? W tym samym
momencie u boku Merliny pojawił się Los. Wysoki, dobrze umięśniony bóg
starożytnych wyglądał bardziej na wojownika niż pana ludzkich losów.
Brakowało mu tylko zbroi, ale nigdy jej nie nosił. Kiedyś nawet zwierzył się
Varianowi dlaczego. Skóra go od niej swędziała.
Był odziany w prostą tunikę i spodnie. Ciemnoblond włosy związał u
podstawy szyi czarnym rzemykiem.
- Ładnie powiedziane, Varianie. Muszę przyznać, że to był dla mnie szok.
Nie myślałem, że usłyszę od ciebie takiego.
- Przestań bredzić, Losie. Szkoda na to czasu. Mam poważny problem.
- To prawda. W dodatku żadne z was nawet sobie nie wyobraża, jak
bardzo poważny. Merlina spochmurniała.
- Co masz na myśli?
- No cóż, daleki jestem od tego, by brać czyjąś stronę, ale teraz muszę
przyznać, że twoja mamuśka i Morgena zdobyły narzędzie, dzięki któremu łatwo
osiągną wszystko, czego pragną.
Merlina pobladła.
- Zdobyły Graala.
- Jeszcze nie. Ale mają w rękach kogoś, kto go znajdzie. Varianowi
zrobiło się zimno.
- Odnalazły kolejnego rycerza. Los skinął głową.
- Kogo? - spytała Merlina. - Przecież wszystkich mam na oku.
- Tak, ale jeden z nich zginął, więc na jego miejsce zostanie wybrany
następny. Varian i Merlina popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejąc.
- To musi być ktoś z rodu merlinów... o Boże, tylko mi nie mów, że to
Arador. - Varian wymienił nowego władcę Camelotu, który był pełnej krwi
merlinem.
Los pokręcił głową.
- Poszukaj wśród najbliższych. A konkretnie, ty sam; włożyłeś to
narzędzie w dłoń swojej matki.
- O czym ty mówisz?
- Merewyn jest w ciąży - szepnęła Merlina.
Zaparło mu dech w piersiach, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios.
Jakby zdzielił go górniczym młotem w żołądek. Merewyn w ciąży?
- Muszę być z nią.
Los zmierzył go lodowatym spojrzeniem.
- Jeśli tam się znajdziesz, koniec z tobą. Twoja matka w końcu uplotła
pętlę, na której cię powiesi.
- Nie obchodzi mnie to. Nie zostawię Merewyn na pastwę tej furiatki.
- Jesteś więc gotów na najwyższe poświęcenie?
- A jak ci się zdaje?
Los uniósł kącik ust w uśmieszku.
- Zdaje mi się, że słowa to tania moneta.
W sekundę później Varian znalazł się sam w Camelocie.
Przywołał zbroję, włącznie z hełmem. Nie chcąc zostawiać nic
przypadkowi, dobył miecza i wysłał pasmo na poszukiwanie Merewyn.
Zatrzymał się na moment, gdy ją wyczuł. Ogarnął go niesmak.
Oczywiście, była wśród modów. Gdzieżby indziej? Czego można było się
spodziewać po matce?
Gotów do walki, przeniósł się do ich nory. Gdy się pojawił, w sekundę
zorientował się, co się dzieje. Znalazł się w komnacie Brackena, ale przywódcy
modów nigdzie nie było widać.
Była tylko Merewyn. Siedziała na podłodze przykuta za szyję do
żelaznego krzesła. Powitała jego pojawienie się przerażonym spojrzeniem. Ten
widok wstrząsnął nim do głębi. Poczuł wzbierającą się w nim falę wściekłości.
Jak oni śmieli zniewolić ją w ten sposób!
Gdy ściągnął hełm, jej lęk zniknął. Przynajmniej na kilka uderzeń serca.
Potem powrócił, jeszcze silniejszy przedtem.
- Musisz odejść - wypowiedziała te słowa bezgłośnie, ale dobrze je
zrozumiał.
- Odejdę... ale razem z tobą.
Gwałtownie pokręciła głową i wskazała drzwi.
- Nie zabierzesz jej stąd, bo ją zabiję.
Znieruchomiał na dźwięk głosu matki. Odwrócił się. Stała na środku
komnaty, u boku Brackena.
- Nie odważysz się.
- Nie licz na to, chłopcze.
Gdyby ta groźba padła z innych ust, nie przejąłby się zanadto. Ale znał
matkę i wiedział, na co ją stać. Chyba trzeba będzie znowu zagrać w
Negocjatora.
- Czego chcesz, mamusiu?
- Władzy nad światem. Rozlewu krwi. Wojny. W sumie niewiele.
Zaczniemy od imion rycerzy Graala.
- Nic z tego.
- W takim razie umrzesz.
- Jak to? Już nie chcesz mnie przekabacić?
- Przeszło mi. Tylko marnuję czas. Ale ciekawa jestem, jak długo
wytrzymasz, gdy zacznę torturować twoją ślicznotkę?
Strzelił w matkę kulą energii. Zwalił ją z nóg, pod nie jak Brackena.
Skoczył do Merewyn i chciał ją uwolnić, ale okazało się, że łańcuch jest odporny
na jego magię. Matka się zaśmiała.
- Myślałeś, że pójdzie ci aż tak łatwo? Ta dziwka jest nasza. Zawarła ze
mną umowę, i prędzej piekło zamarznie, niż ją uwolnię.
- Hm... w takim razie Lucyfer już pewnie chrupie sopelki. Obok matki stał
Los, krzyżując ramiona na piersi. Skoczyła na równe nogi.
- A ty co tu robisz?
Strzelił palcami. Merewyn wydała cichy okrzyk, łańcuch opadł z jej szyi.
- Przyszedłem po moją własność.
- Co? - syknęła Narishka. - Nic z tego. Mam z nią umowę.
- Tak, na jeden cykl księżycowy, a ten skończył w chwili, gdy znalazła się
w dolinie. Właściwie Merewyn jest wolna. A przynajmniej była, dopóki nie
oddała swego życia za Variana.
Szczęka Variana opadła w grymasie niedowierzania.
- Nie mogła ci tego powiedzieć - wyjaśnił Los. - Chciałem sprawdzić, czy
jesteś wart tej ceny. Na szczęście nie opuściłeś jej nawet wtedy, gdy wydawało
się, że zdradziła i ciebie, i Emrysa. Dobra robota. A teraz jej życie należy do
mnie.
- Nie możesz jej zabrać. Nie pozwałam - zaskrzeczała Narishka.
- Spróbuj mi przeszkodzić.
Gdy Los ruszył w ich stronę, ręce Narishki wystrzeliły do przodu. Varian
nie miał pojęcia, jakie zaklęcie posyłała Merewyn ale nie zamierzał czekać. Bez
wahania rzucił się, by ją osłonić.
Magia przeniknęła go jak błyskawica bólu.
Merewyn aż się skurczyła na ten widok. Nie wiedziała, czego ma się
spodziewać, ale gdy znowu spotkali się wzrokiem, ogarnęło ją przerażenie.
Zniknął przystojny kruczowłosy rycerz, który skradł jej serce. Na jego
miejscu stał skurczony staruch.
Los zaklął, ale nie zrobiło to żadnego wrażenia na Narishce.
Zaśmiała się tylko.
- Chciałam z powrotem zmienić tę dziwkę w brzydactwo. Ale i tak nieźle
wyszło. Weź ją sobie, Losie. Varian spędzi resztę życia ze świadomością, że nikt
go nie chce, a ty rżniesz jego pannę. Czysta poezja.
Los zmełł w zębach przekleństwo i wystrzelił w jej stronę kulę energii.
Potężne uderzenie rzuciło ją na ścianę, przypalając włosy. Bracken zrobił krok
do przodu, ale cofnął się, gdy bóg posłał mu wymowne spojrzenie.
Potem odwrócił się do nich i w jednej chwili przeniósł z powrotem do
Avalonu. Merewyn wciąż trzymała Variana za ramiona.
- Chodź, Merewyn - powiedział Los. - Czas na nas. Pokręciła głową.
- Nie mogę go tak zostawić. Nie w tym stanie.
- Zawarłaś ze mną umowę.
- Proszę - błagała go ze łzami w oczach. - Nie wiesz jak to jest mieć takie
ohydne ciało i być znienawidzonym przez wszystkich. Nie zostawię go, żeby
znosił takie okrucieństwa.
- Idź - szepnął Varian, próbując się od niej odsunąć. - Dam sobie radę.
Poza tym jestem przyzwyczajony.
- Nie - odparła z twarzą zalaną łzami. - Nie zasługujesz na to. Los spojrzał
na nią z ukosa.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Merewyn? Kochasz tego człowieka?
- Tak.
- Naprawdę? Wolisz przez całą wieczność tkwić u boku pokręconego
starucha niż spędzić ją ze mną?
Popatrzyła na Los, który wyglądał dosłownie jak młody bóg. Jego ciało i
twarz były bez skazy. A moc bez granic.
Mimo to, nie wahała się ani chwili.
- Pod warunkiem że tym staruchem będzie Varian.
- Spójrz na niego, zanim to powtórzysz.
Spojrzała. Miał szarą, poznaczoną dziobami skórę i powykręcane palce.
Ale w oczach wciąż lśniła ta sama przejrzysta, cudowna zieleń.
- Naprawdę chcesz z nim zostać? Wyjść za niego za mąż?
- Tak.
Podszedł o krok bliżej.
- Zastanów się dobrze, Merewyn. Zastanów się, co to oznacza.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, w jej umyśle pojawił się wyraźny obraz
Variana w tej odrażającej postaci, który kocha się z nią namiętnie. Jego
pokręconych, pokrytych brodawkami łap na jej ciele.
Powinna czuć odrazę, ale ten obraz wcale jej nie odpychał. Zrozumiała
wreszcie, o co chodziło Varianowi wtedy w dolinie, kiedy ona była brzydka.
- Nie obchodzi mnie jego wygląd.
- Hm... udowodnij mi to, a unieważnię naszą umowę. Ogarnęła ją fala
strachu.
- Jak mam to udowodnić?
- Pocałuj go.
- Tylko tyle?
Los zaśmiał się.
- To jeszcze mało?
Varian wzdrygnął się, gdy Merewyn przed nim stanęła. Jeśli wyglądał
choć w połowie tak okropnie, jak podejrzewał, nie należało jej winić, jeśli
ucieknie za drzwi.
- Nie musisz tego robić. Wsunęła się w jego ramiona.
- Ależ muszę, Varianie.
Odsunęła skołtunione włosy z jego twarzy.
- Mało mnie obchodzi, jak wyglądasz. Kocham ciebie, a nie twój wygląd.
Twój dowcip, twoją dobroć, nawet to ciche pochrapywanie, kiedy śpisz.
- Ja nie chrapię.
Zaśmiała się.
- Ależ oczywiście, że chrapiesz. - Z tymi słowy dotknęła wargami jego
ust. Otoczyła go ramionami, a on skubnął jej wargi krzywymi zębami.
- Och, fuj, to obrzydliwe - stwierdził zniesmaczony - Ludzie, idźcie gdzieś
na stronę - dodał i zadygotał z obrzydzenia. - Dobrze już, dobrze. Wygrałaś.
Rozwiązuję umowę. Tylko przestań się całować z tą ropuchą, bo oślepnę od
tego.
Merewyn odsunęła się nieco, ale tylko po to, by ucałować dłoń Variana.
Nagle kostki jego palców zaczęły emanować pomarańczowym blaskiem, który z
wolna ogarnął całe jego ciało. Po chwili Varian odzyskał normalny wygląd.
Merewyn zamrugała, zbita z tropu. Nagle zrozumiała że to sprawka Losu.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Ja nic nie zrobiłem.
- Jak to?
- To nie ja złamałem zaklęcie Narishki, tylko ty sama, tak samo jak Varian
złamał tamto zaklęcie w dolinie. To jest zaklęcie odrazy, takie samo jak czar
piękna. Można je złamać tylko w jeden sposób: znaleźć kogoś, kto zobaczy cię
tym, kim jesteś w rzeczywistości.
- Myślałam, że żaden mag nie może odwołać zaklęcia, które rzucił ktoś
inny.
- Bo nie może - wyjaśnił Varian. - Przynajmniej za pomocą magii. Ale
ludzkie serce może przełamać każdy czar.
Popatrzył na Los.
- Sam powinienem na to wpaść.
- No cóż, miałeś wtedy inne sprawy na głowie. Dobrze, dzieci, jest jeszcze
sporo innych osób, którym chciałbym napsuć krwi. Miłego życia - mruknął i
zostawił ich samych.
Varian uważnie obejrzał swoje ręce, sprawdzając, czy wyglądają tak samo
jak zwykle. Potem spojrzał w uszczęśliwione oczy Merewyn.
- Dziękuję ci.
- Nie, to ja dziękuję, że po mnie przyszedłeś. Dlaczego to zrobiłeś?
- To chyba oczywiste, prawda?
- Że jesteś stuknięty? Naturalnie. Nigdy więcej nie rób takich rzeczy.
Objął ją mocno.
- Nie jestem stuknięty, Merewyn. I zawsze będę ważył się na każde
głupstwo i szaleństwo, jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie.
- Dlaczego?
- Każdy mężczyzna to robi dla kobiety, którą kocha, oddałbym za ciebie
życie. Zawsze. Jego słowa wstrząsnęły nią do głębi. Nie miała nadziei, że je
kiedykolwiek usłyszy, szczególnie od kogoś takiego jak Varian.
- Ja też cię kocham.
Przy tym pocałunku Variana ogarnęło niezwykłe uczucie. Kochał i był
kochany, ale nie dość tego. Pierwszy raz w życiu uwierzył - w Merewyn, a
przede wszystkim w ich wspólną przyszłość.
Merewyn wciąż nie mogła uwierzyć, że matka Variana nie znalazła
sposobu, by ich ukarać. Co rano budziła się z gardłem ściśniętym ze strachu. Ale
jak dotąd Narishka nie wykonała żadnego ruchu.
Miesiąc później
Z każdym mijającym dniem Merewyn kochała Variana coraz bardziej.
Droga była jej każda chwila spędzona w jego towarzystwie. Każda rozmowa,
każdy pocałunek - skradziony i podarowany.
Zrobiłaby dla niego wszystko.
Po tym jak pospiesznie wzięli ślub w małej kaplicy Avalonu, pozostali
zaczęli traktować go z większym szacunkiem i życzliwością, tak jakby jej
obecność u jego boku czyniła z niego bardziej człowieka niż demona.
Najlepsze jednak było to, że znalazła w Avalonie coś, czego nie miała
nigdy przedtem. Przyjaciółkę, którą była Serena, żona Kerrigana. Drobna
blondynka była kiedyś ubogą tkacką uczennicą, do chwili kiedy nie okazało się,
że jest zaginioną merliną, która ma pod opieką krosna Caswallana.
Serena uratowała Kerrigana z łap Morgeny, a teraz we dwoje mieszkali w
Avalonie wraz z maleńką córeczką
Chętnie spędzała czas z Merewyn, choć ta ostatnia ciężko znosiła ciążę,
zastanawiając się, kto wymyślił nazwę „wymioty poranne”. Ją dopadały bez
ostrzeżenia o każdej porze dnia i nocy. Właśnie wróciły do wielkiej sali i podjęły
przerwaną rozmowę. Tuląc córeczkę, Serena uśmiechała się do Merewyn, która
podniosła tamborek.
- Czy to się kiedyś skończy? Serena się roześmiała.
- Choroba - tak. Strach o dziecko - nie. Ale nie przejmuj się. Urodzisz
przecież merlina. Jeśli uważasz, że teraz jest źle, poczekaj, aż moc dziecka
zacznie przepływać przez ciebie. Te kochane maleństwa potrafią być strasznie
wymagające. Czasem człowiek zupełnie traci kontrolę.
Jak miło. Merewyn już nie mogła się doczekać.
- Czy to przechodzi?
Serena poprawiła córkę Aletheę, która smacznie spała na jej kolanach.
- Dopiero po porodzie. Pewnie dlatego matki merlinów mają tak mało
dzieci. Przebudzenie się mocy jest naprawdę przerażające. Ale nie przejmuj się
za bardzo. Masz mnie, Merlinę i inne przyjaciółki, które pomogą ci to przejść.
- Dziękuję - odpowiedziała Merewyn z uśmiechem. Przyglądała się, jak
niemowlę ssie maleńką piąstkę, nie mogąc się doczekać narodzin własnego
dziecka.
Kilku mężczyzn ze śmiechem wkroczyło do sali. Merewyn podniosła
wzrok znad haftu, myśląc, że to Varian wraca z misji powierzonej mu przez
Merlinę. Ale to nie był on.
W grupie stał mężczyzna, którego Varian właśnie szukał. Zdrajca. Krew
zastygła Merewyn w żyłach na widok rozbawionej twarzy. Przestraszona,
pochyliła się i spytała szeptem:
- Sereno, kim jest rycerz, który rozmawia teraz z Borsem? Ten niski.
Serena popatrzyła na niego i zmarszczyła brwi.
- To Ademar. Dlaczego pytasz?
Merewyn nie odpowiedziała. Bała się nawet odezwać, żeby nie
przyciągnąć jego uwagi. Ponieważ znała twarz zdrajcy, nikomu nie
przedstawiono jej jako osoby, która przybyła z Camelotu. Wszyscy wiedzieli, że
spotkała Variana, Blaise'a i braci w dolinie.
Ademar zwrócił się w jej stronę.
Natychmiast opuściła wzrok w nadziei, że nie spostrzegł jej
zainteresowania. Rycerz podszedł wprost do nich.
- Witam, lady Sereno. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz? Biedna
Serena nie miała pojęcia, kto przed nią stoi.
- Tak, dziękuję, lordzie Ademarze. Spodziewam się, że ty również.
- Doskonale, nie może być lepiej. Przeniósł wzrok na Merewyn.
- Milady, chyba jesteś nowa w naszym towarzystwie. Nigdy cię przedtem
nie widziałem.
- To nowo poślubiona żona Variana - odezwał się Bors zza jego pleców.
Na wzmiankę o jej mężu w oczach Ademara błysnęła nienawiść.
- Słyszałem, że się ożenił. Ale kto by się spodziewał, że jego żona będzie
taka piękna? Dziwne, ostatnim razem, kiedy się widzieli, wcale nie był taki miły.
Obrzucił ją wtedy obelgami i znieważył, zanim zepchnął ze swej drogi i opluł na
koniec. Teraz posłał jej uśmiech, który pewnie uważał za zniewalający.
- Powiedz mi, piękna pani, skąd do nas przybyłaś?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Serena wtrąciła przestraszonym głosem:
- Ojejku, Merewyn. Patrz, która godzina. Musimy natychmiast iść do
Kerrigana. Merewyn już chciała zrobić zdziwioną minę, gdy pochwyciła
znaczące spojrzenie przyjaciółki.
- Och, prawda. Zupełnie zapomniałam. Pewnie już na nas czeka.
- Tak jest - zawtórowała Serena. - Wybaczcie nam, panowie.
Merewyn wstała pierwsza, a potem pomogła Serenie. Serce o mało nie
wyskoczyło jej z piersi ze strachu.
- Skąd wiedziałaś, że chcę wyjść? - spytała, gdy tylko znalazły się z dala
od mężczyzn, Serena puściła do niej oczko.
- Wystarczyło spojrzeć na twoją minę. Widać było, że chcesz być jak
najdalej od niego. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego Ademar tak cię przeraził?
Nie odpowiedziała na to pytanie, tylko poprosiła:
- Chodźmy natychmiast do Merliny. Teraz naprawdę zaczęłam się bać.
Przepraszam cię, ale musimy się pospieszyć.
Ledwie dotarły do końca korytarza, gdy przed nimi znienacka pojawił się
Ademar. Zrobił surową minę i nie chciał ich przepuścić.
- Coś nie tak, Ademarze? - spytała Serena. Popatrzył zmrużonymi oczyma
na Merewyn.
- Ja cię skądś znam, prawda?
Na to pytanie mogła odpowiedzieć zgodnie z prawdą.
- Nie. Nie znasz mnie.
Nigdy przecież nie próbował się o niej czegoś dowiedzieć.
Przepuścił Serenę, ale kiedy Merewyn próbowała pójść za nią, chwycił ją
za ramię.
- Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy.
- Ależ tak - odparta, uderzyła go głową i wyrwała ramię. - Uciekaj,
Sereno!
Chciała pobiec za nią, jednak Ademar szybko się pozbierał i znowu złapał
ją za ramię. Tym razem Serena posłała mu kulę energii. Uderzenie rzuciło go o
ścianę, ale szybko odpowiedział tym samym.
Przestraszona, że trafi Serenę, która upuści dziecko Merewyn rzuciła się,
chcąc ją zasłonić. Cios przeszył jej ciało i rzucił ją na ziemię. Leżała, dygocąc, i
walczyła, by odzyskać oddech.
Chciała znowu przynaglić Serenę do ucieczki, ale z bólu nie mogła
wydobyć głosu. Na szczęście Serena zniknęła, pozostawiając ją samą z
Ademarem. Podszedł do niej lisim krokiem i postawił na ziemi jednym
szarpnięciem za spódnicę.
- Gadaj, kim jesteś?
- Moją żoną - rozległ się w powietrzu gniewny głos Variana.
W tej samej chwili Ademar wyleciał w powietrze i wylądował bezwładnie
nieopodal niej.
Varian zmaterializował się i skoczył ku niemu. Wymierzył mu tak mocny
policzek, że rycerz odbił się od ściany. Ale i tego było mało jej mężowi. Cios
padał za ciosem, nie dając Ademarowi szansy, by ochłonął albo zaczął się
bronić.
Nagle przed nimi pojawiła się Merlina, rozgniewana co najmniej tak samo
jak Varian.
- Przestań! Natychmiast!
Varian rzeczywiście się uspokoił, ale na wszelki wypadek zacisnął ramię
wokół szyi Ademara. Rycerzowi wyszły na wierzch oczy, gdy walczył o każdy
oddech.
- Varianie? - skarciła go Merlina. Odpowiedział po prostu:
- Uderzył Merewyn. Zabiję go za to.
- Varianie...
Wbił wzrok w jej oczy. Merewyn zrobiło się zimno na widok jego twarzy.
Nigdy przedtem nie widziała go w takim stanie. Dopiero teraz zrozumiała, jak
bardzo bezwzględnym był człowiekiem.
- Niech nikt nie waży się tknąć mojej żony.
Zanim Merlina zdążyła mu odpowiedzieć, Merewyn wtrąciła się:
- On jest zdrajcą, Merlino. To właśnie Ademara widziałam u Morgeny.
Ademar zakrztusił się, a oczy Variana rozjarzyły się jeszcze głębszą czerwienią.
- Jesteś pewna? - spytała Merlina.
- Oczywiście. Spotkaliśmy się nie raz.
Z twarzy Merliny odpłynęło współczucie i dobroć. Popatrzyła na Variana.
Jej zachowanie i ton stały się równie lodowate.
- Zanim go zabijesz, musimy zadać mu kilka pytań. Varian pochylił
głowę, po czym zniknął wraz z Ademarem.
- Co z nim zrobisz? - chciała wiedzieć Merewyn.
- Dowiem się tylko, ile zdążył przekazać Morgenie.
- A potem? Wzruszyła ramionami.
- Groził tobie, Serenie i Alethei. Dlatego o jego losie zadecydują Kerrigan
i Varian. Mając na względzie okrutną śmierć Tarynce'a, zostawię im wolną rękę.
I tak będzie to o wiele łagodniejsze niż tortury, jakie musiał znieść Tarynce... -
Zawahała się przez chwilę. - Z drugiej strony, ponieważ to będą właśnie
Kerrigan i Varian, może się okazać inaczej.
Varian ostrzegał ją wcześniej, że Merlina wcale nie jest taka łagodna, na
jaką wygląda. Dopiero teraz to do w pełni dotarło. W sprawach lordów Avalonu
Merlina potrafiła być równie surowa jak mężczyzna.
Varian zmaterializował się obok nich i zwrócił się Merliny:
- Czeka już na ciebie.
Pochyliła głowę i zniknęła.
- Jak się czujesz? - zapytał Merewyn, spoglądając nią badawczo.
- Trochę się jeszcze trzęsę, ale poza tym w porządku. Otoczył ją
ramionami i mocno przytulił.
- Myślałem, że umrę ze strachu, kiedy Serena krzyknęła, że mnie
potrzebujesz. Nie zdążyła mi powiedzieć co się dzieje, tylko że masz problemy.
- Myślałam, że poszła po Merlinę.
- Skądże.
Merewyn uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Cieszę się, że w końcu go znaleźliśmy. Teraz będziesz częściej w domu.
- Chciałbym, ale wiesz, jak to jest. Ciągle nowi zdrajcy. Następne bitwy
przed nami. Znasz Morgenę i moją matkę. Nie poddadzą się łatwo.
Odchyliła się do tyłu i spojrzała mu w oczy.
- To prawda, ale i my się nie poddamy. Jego twarz rozjaśnił spokojny
uśmiech.
- Nie. Nie poddamy się nigdy.
Pewnego razu w świecie magii i zdrady pojawił się król, który zjednoczył
podzielone plemiona i zapewnił swemu ludowi pokój, jakiego te ziemie
wcześniej nie znały. Był to czas, w którym praw nie stanowiła brutalna siła, czas
pełen szlachetności i honoru, a wszystko za sprawą jednego człowieka, który
potrafił marzyć.
Kierowany przez merlina, szedł za swoim przeznaczeniem, które uczyniło
zeń Pendragona - Pana Najwyższej Mocy. Niestety, Artur miał wielu wrogów, z
których największym była jego własna siostra, Morgena. Zazdrosna i żądna
władzy królowa ludu Fey zapragnęła zająć miejsce brata na tronie.
Tę opowieść powtarzano od wielu wieków. Bardowie śpiewali o
wyniesieniu i upadku wielkiego króla Artura zdradzie, która zniszczyła bractwo
Okrągłego Stołu.
Ale co wydarzyło się następnego dnia po bitwie pod Camlan? Śmiertelnie
ranny Artur został przewieziony na wyspę Avalon, a święte przedmioty
Camelotu, które dawały mu moc, rozproszono po całym świecie, chcąc chronić
je przed złem. Rycerze walczący po stronie dobra wycofali się do Avalonu, by
służyć pokonanemu królowi oraz penmerlinie, która pojawiła się, gdy Arturowy
merlin zniknął w tajemniczy sposób.
Camelot wpadł w ręce Morgeny i jej towarzyszy. Dostatni, spokojny
zamek stał się siedliskiem zła. Demony, mandragony i zmorki zasiadły przy
nowym stole, a miejsce Artura zajął inny Pendragon.
Kiedyś był człowiekiem, ale teraz nie znajdziesz w nim nic ludzkiego. Stał
się demonem, który ma tylko jeden cel: zapanować nad światem. Aby tego
dokonać, musi odtworzyć bractwo Okrągłego Stołu i odzyskać święte
przedmioty. Gdy znajdą się pod jego władzą, nic go już nie powstrzyma, by
rządzić światem wedle własnej woli. Jedyną nadzieją ludzkości są dawni
towarzysze Artura - już nie rycerze Okrągłego Stołu, lecz lordowie Avalonu.
Zrobią wszystko, co w ich mocy, by powstrzymać Pendragona.
Zacierają się granice między dobrem a złem. Króluje chaos i prawo
silniejszego. Magowie i wojownicy trudzą się, by przywrócić równowagę
zachwianą przez króla, który zaufał niewłaściwej osobie.
Witajcie w krainie, która istnieje poza czasem. Witajcie w świecie, gdzie
nic nie jest takie, jak się wydaje. Walka toczy się zawsze i wszędzie - od
arturiańskich wrzosowisk po miasta przyszłości. Być może to któreś z nich
stanie się areną powtórnego starcia Mordreda z jedynym prawdziwym królem.
Ten świat nie ma granic. Królestwa Camelotu, Avalonu i ziemia ludzi
przenikają się wzajemnie. Ale w walce o władzę może być tylko jeden
zwycięzca...
A rozgrywka nigdy wcześniej nie była tak emocjonująca.
Trzynaście świętych przedmiotów
Penmerlin Emrys powierzył Arturowi Pendragonowi trzynaście świętych
przedmiotów, by mógł rządzić w pokoju i zgodzie. Gdy Camelot opanowało zło,
a król zniknął, nowy penmerlin powierzył te przedmioty merlinom - strażnikom,
a potem rozproszył ich po świecie ludzi i Fey, by nigdy nie dosięgły ich ręce zła.
Od tej pory trwa wyścig o odnalezienie artefaktów i panowanie nad nimi.
1. Ekskalibur
Magiczny miecz dobra. Chroni właściciela przed śmiercią, a jego pochwa
przed krwawieniem z ran.
2. Koszyk Garanhira
Stworzony, by wykarmić armię Pendragona podczas wojny. Kto włoży do
niego jedzenie dla jednej osoby wyjmie pokarm dla setki ludzi.
3. Róg Bruna
Towarzyszył koszykowi. Jest pucharem bez dna, który zapewnia wodę i
wino w nieograniczonych ilościach.
4. Siodło Morrigany
Dar bogini Morrigany dla penmerlina. Siodło nosi swego właściciela w
żądane miejsce. Dzięki niemu, Pendragon mógł nadzorować swoje królestwo,
nie przejmując się czasem ani odległościami. Za pomocą tego artefaktu można
przenosić się między kontynentami a nawet podróżować w czasie.
5. Kantar Epony
Dar bogini Epony. Jeśli ten kantar zawiesić wieczorem na oparciu łóżka,
rano zapewni swemu posiadaczowi wymarzonego konia.
6. Krosna Casswallana
Dar boga wojny. Tkanina utkana na tych krosnach jest wytrzymalsza niż
każda zbroja wykonana ręką śmiertelnika. Nie przebije jej żadna broń.
7. Okrągły Stół
Stół obdarzony mocą przez swojego stwórcę - penmerlina. Jeśli wszystkie
miejsca przy nim będą zajęte i znajdą się na nim wszystkie artefakty stanie się
źródłem wszechpotężnej mocy. Władca zasiadający przy tym stole panuje nad
całą ziemią.
8. Kamień Taranisa
Dar boga gromu. Miecz naostrzony tym kamieniem pokrywa się trucizną
tak silną, że nawet najmniejsze zadraśnięcie kończy się natychmiastową śmiercią
przeciwnika.
9. Płaszcz Artura
Ten dar penmerlina zapewnia niewidzialność.
10. Kula Sirony
Dar bogini astronomii. Ten, kto ma ją przy sobie, będzie widział wyraźnie
nawet w najciemniejszą noc.
11. Tarcza Dagdy
Właściciel tej tarczy zostaje obdarzony nadludzką siłą i nie odnosi ran jak
długo może ją utrzymać.
12. Kaliburn
Magiczny miecz zła wykuty przez lud Fey. Jest odpowiednikiem
Ekskalibura, którego równoważy. Powiadają, że ten miecz ma w sobie
największą moc i że potrafi zniszczyć wszystkie inne święte przedmioty.
13. Święty Graal
Nikt nie wie dokładnie, czym jest i skąd się wziął. To najpotężniejszy ze
wszystkich artefaktów, ponieważ potrafi wskrzeszać zmarłych.
Świat Władców Avalonu
Adoni - rasa pięknych istot, przypominających elfy. Wysocy, wiotcy i
nieskończenie okrutni.
Kamienny Legion - przeklęta rasa, którą włada Garafyn. Za dnia są
potwornie brzydkimi kamiennymi gargulcami. Do ruchu może je zmusić tylko
osoba, która posiada ich znak. W nocy poruszają się swobodnie, a przy księżycu
w pełni mogą znowu przybrać postać przystojnych rycerzy i wojowników - ale
tylko w jego promieniach. W ciemności natychmiast zmieniają się w gargulce.
Powiadają, że może kiedyś uda się zdjąć z nich tę klątwę, ale jak dotąd wszelkie
próby kończyły się porażką lub śmiercią śmiałków.
Mandragony - rasa ludzi - smoków. Mają zdolności magiczne, ale zostali
ujarzmieni przez Morgenę.
Merlin - magiczny doradca.
Merlin - strażnik - inna nazwa merlina.
Miren - magiczna istota śpiewająca pieśni tak piękne, że zabijają
wszystkich, którzy je usłyszą.
Mody - słudzy śmierci. Interesujące stworzenia, które pojawią się w wielu
kolejnych opowieściach.
Pendragon - najwyższy władca Camelotu.
Penmerlin - najwyższy merlin Camelotu.
Szarłaki - istoty równie brzydkie, jak Adoni piękne. Słudzy Camelotu.
Terre derriere la voile - ziemie za zasłoną. Określenie to dotyczy zarówno
Avalonu jak i Camelotu, bo obydwa zamki znajdują się poza czasem i
przestrzenią.
Val Sans Retour - dolina, z której nie ma powrotu. Obszar poza
Camelotem, gdzie przebywają potępione dusze, cierpiąc nieustanne męki.
Zmork - mroczny Fey.