KRWAWE WALENTYNKI
Również kochać jest dobrze: bo i miłość jest trudna. Dzielenie miłości z innymi
ludźmi to chyba najtrudniejsze z naszych zadań.
- Rainer Maria Rilke, Listy do młodego poety
(tłum. Justyna Nowotniak)
Love is battlefield.
- Pat Benatar
Dla moich Czytelników - jesteście wspaniali.
KOLEJNA NOC
W WAMPIRYCZNYM MIEŚCIE
Nowy Jork
Listopad
Z przeprosinami dla Nicka Flynna.
Jeden
Holiday Cocktail Lounge
W barze Holiday Cocktail Lounge przy ulicy St. Mark's Place w East Village zawsze
panowało Boże Narodzenie. Z belek pod sufitem przez cały rok zwieszały się mrugające
lampki choinkowe, a srebrzyste łańcuchy oplatały bar i stojące z tyłu świąteczne drzewko, na
którym w przyćmionym świetle lśniły ozdoby. The Holidays, jak nazywali to miejsce stali
bywalcy, było barem z tradycjami. W czasach prohibicji sprzedawano tu potajemnie alkohol,
a lokal odwiedzali zarówno mieszkający po sąsiedzku poeta W. H. Auden, jak i przyjezdny
Lew Trocki.
Nikt nie był pewien, dlaczego bar przetrwał tak długo. Jego niegasnąca popularność
stanowiła ewenement w mieście, w którym normą stały się ogrodzone pluszowymi linami
oazy luksusu, serwujące butelki szampana po tysiąc dolarów za sztukę. Może tajemnica
tkwiła w robionych na zamówienie koktajlach - barmanka zawsze wiedziała, na co masz
ochotę - a może w ciepłym, przytulnym wnętrzu, witającym życzliwie każdego znużonego
wędrowca, który stanął w drzwiach. A może jeszcze w sposobie, w jaki ze starej szafy
grającej śpiewali Rolling Stonesi, z uczuciem i tęsknotą. Czas w The Holiday nie zatrzymał
się po prostu - czas znieruchomiał, zastygły w bursztynie, gęstym i lepkim jak tutejsza
wyrabiana na specjalne zamówienie whisky.
Interesujące, ale przez całe swoje długie istnienie bar nigdy nie był kontrolowany. Ani
razu nie zdarzyło się, żeby stadko nieletnich klientów zostało wpakowane do samochodów
policyjnych i odwiezione na najbliższy komisariat. Podczas gdy sąsiednie lokale regularnie
traciły zezwolenia i licencje, The Holiday rozkwitało niezagrożone, obsługując wierną
klientelę: młodych i modnych, starych i zmęczonych, zaprawionych w bojach dziennikarzy z
agresywnych tabloidów i tłumy turystów poszukujących „autentycznego” Nowego Jorku.
Kończył się listopad i za kilka tygodni całoroczny wystrój The Holiday miał znowu
okazać się najbardziej na czasie. W sezonie świątecznym właściciele lokalu lubili dodawać
nowe akcenty: intensywnie zielony wieniec na drzwiach, barwne makatki na ścianach,
przedstawiające Świętego Mikołaja i jego elfy, czy elegancką menorę w oknie.
Kiedy tego popołudnia, o wpół do szóstej, Oliver Hazard-Perry wszedł do środka, w
lokalu było pełno gości. Oliver odwiedzał ten bar, odkąd w wieku czternastu lat załatwił sobie
pierwszy fałszywy dowód tożsamości. Postawił kołnierz i przeszedł w głąb, mijając stałych
bywalców - mężczyzn o pociągłych twarzach i niskich głosach, którzy powoli sączyli drinki,
równie powoli rozpamiętując życiowe porażki.
Oliver zajął miejsce na końcu baru, z dala od rozpieranych energią dzieciaków z
college'u, które wcześnie zaczęły imprezę i gmerały teraz chwiejnie przy rzutkach. The
Holiday nie było atrakcyjnym miejscem dla rzeszy młodych speców od funduszy
hedgingowych, uwielbiających popisywać się czarnymi kartami American Express
(tak czy
inaczej tutaj przyjmowano tylko gotówkę). The Holiday było bezpieczną przystanią dla
szukających schronienia rozbitków, ponieważ niezależnie od tego, co działo się na zewnątrz -
bankructwo, apokalipsa, zapaść gospodarcza - każdy mógł znaleźć pociechę i ukojenie w
serwowanych przy barze drinkach.
Właśnie dlatego Oliver stale tutaj wracał. Sam pobyt w The Holiday sprawiał, że czuł
się trochę lepiej.
- To co zwykle? - zapytała barmanka.
Oliver skinął głową, wdzięczny i mile połechtany tym, że został rozpoznany. Nigdy
wcześniej się to nie zdarzyło, ale z drugiej strony, nie licząc ostatniego tygodnia, nie bywał tu
zbyt częstym gościem. Barmanka przysunęła mu szklaneczkę słynnej whisky z The Holiday.
Oliver opróżnił ją, a potem następną i jeszcze następną. Pijąc whisky, przypomniał sobie, jak
Schuyler kiedyś mówiła mu, że smak tego alkoholu jest najbardziej podobny do smaku krwi.
Jak sól wymieszana z ogniem. Nieustannie rozdrapywał swój smutek, tak jak blizny na szyi.
Zdarzało mu się drapać je, aż zaczynały krwawić, po to tylko, żeby zobaczyć, o ile jeszcze
gorzej może się poczuć. Naprawdę powinien przestać pić whisky. Za bardzo mu o niej
przypominała. Ale z drugiej strony wszystko w tym przeklętym mieście przypominało mu o
niej.
Nie było żadnej ucieczki. Nocami śnił o niej, o spędzonych razem latach, o tym, jak
sypiali plecami do siebie. Przypominał sobie, jak pachniały jej świeżo umyte włosy, jak
mrużyła oczy, uśmiechając się. Rankami budził się jak zombi, apatyczny i niespokojny.
Wyjechała zaledwie miesiąc temu i nie miała nigdy wrócić. Na pewno nie do niego, już o to
zadbał. Praktycznie sam ją oddał, chociaż przecież nie należała do niego, ale inaczej nigdy by
nie odeszła. Rozumiał ogrom jej przywiązania, równie głębokiego, jak jego własne.
Zrobił właściwą rzecz - wiedział o tym - ale i tak bolało. Bolało, ponieważ wiedział,
że go kochała, powiedziała mu to. Tylko że to nie wystarczało - to nie była taka miłość, jaką
darzyła tamtego. Oliver nie chciał zajmować drugiego miejsca, być nagrodą pocieszenia, nie
American Express Centurion, jedna z najbardziej ekskluzywnych kart kredytowych na świecie
(wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
pragnął lojalności i przyjaźni. Pragnął całego serca Schuyler, a świadomość, że nigdy go nie
zdobędzie, była trudna do zniesienia.
Gdyby tylko mógł o niej zapomnieć. Ale nawet krew tęskniła za nią, za ciepłymi
wargami na szyi, za kłami przebijającymi skórę, za obezwładniającą falą rozkoszy. Całe jego
ciało odczuwało tę stratę. Pogrążało się w żałobie i rozpaczy wraz z jego duszą. Uniósł palec,
zamawiając następną kolejkę.
- Zwolnij, kowboju - uśmiechnęła się barmanka. - To już czwarty? Nie ma jeszcze
szóstej.
- Potrzebuję tego - mruknął Oliver.
- Dlaczego?
Potrząsnął głową, a barmanka odeszła, żeby zająć się klientami po drugiej stronie
baru.
Oliver dotknął spoczywającej w kieszeni wizytówki, przesuwając palcem po
tłoczonych literach. Wiodły do tajnego miejsca przeznaczonego dla takich jak on -
czerwonokrwistych porzuconych przez wampiry, familiantów umierających z pragnienia.
Przypomniał sobie własne odważne słowa, skierowane do Mimi, kiedy musieli odwiedzić to
miejsce - fałszywą brawurę, na jaką potrafił się zdobyć. Kłamał. Wiedział, że niedługo sam
tam wyląduje. Potrzebował choćby jednego ukąszenia - nie miało już znaczenia, że to nie
będzie Schuyler, pragnął tylko znowu stać się kompletny. Pragnął, żeby ktoś sprawił, że ból
przeminie. Pomógł mu zapomnieć. Oczywiście zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z
ryzyka schizofrenii, zakażenia, uzależnienia. Z tego, że po jednej nocy może nie zechcieć
stamtąd odejść. Ale musiał spróbować. Wszystko było lepsze niż życie w tej okropnej
samotności. Przełknął z nienawiścią whisky, gwałtownie odstawił szklankę i znowu skinął na
barmankę.
- Nawet jeśli myślisz, że tego potrzebujesz, nie powinieneś tego robić - barmanka
spojrzała na niego kątem oka, przecierając kontuar. Pracowała w The Holiday, odkąd zaczął
się tu wślizgiwać jako ósmoklasista, a Oliver po raz pierwszy zauważył, że w ogóle się nie
zmieniła. Zawsze wyglądała tak samo, najwyżej na osiemnaście lat, z długimi, kręconymi
włosami i intensywnie zielonymi oczami. Skąpa, biała, marszczona bluzeczka odsłaniała
kawałeczek płaskiego, opalonego brzucha. Zawsze mu się podobała, ale nie miał odwagi
posunąć się dalej poza zostawianie szczodrych napiwków. Miał wrażenie, że podobnie byłoby
kochać się w gwieździe filmowej - szansa na odwzajemnienie uczuć zdawała się bliska zeru.
Ku jego zaskoczeniu, okazała mu zainteresowanie.
- Jestem Freya - wyciągnęła rękę.
- Oliver - odparł, ściskając ją mocno. Miała skórę miękką jak kaszmir. Próbował się
nie zarumienić.
- Wiem. Dzieciak z fałszywym dowodem z Hawajów - roześmiała się. - Dlaczego to
zawsze są Hawaje? Dlatego, że najłatwiej je podrobić? Pewnie tak. No, nie patrz na mnie z
takim zdziwieniem, wiem o tym od lat.
- Nigdy was nie skontrolowano?
- Niechby tylko spróbowali - Freya mrugnęła do niego. - Nie widziałam cię tu chyba
od roku, a teraz bywasz każdego wieczora. Co się stało?
Potrząsnął głową.
- Gdzie twoja przyjaciółeczka? - zapytała. - Zawsze przychodziliście razem.
- Wyjechała.
- Aha - skinęła głową Freya. - Jej strata. Oliver zaśmiał się głucho.
- Jasne.
Jej strata. Nie wątpił, że Schuyler za nim tęskni, miał pewność, że tak jest. Ale
wiedział, że z Jackiem jest szczęśliwsza. To była wyłącznie jego strata. Sięgnął po portfel i
wyłowił kilka dwudziestodolarowych banknotów.
Seksowna barmanka machnęła na nie ręką.
- Dzisiaj nie potrzebuję twoich pieniędzy. Zrób mi tylko przysługę i cokolwiek
zamierzasz, zrezygnuj. To ci nie pomoże.
Potrząsnął głową i położył na barze kilka dolarów jako napiwek.
- Dziękuję za drinki, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz - mruknął, nie patrząc jej w
oczy. Co wiedziała o jego planach? Czemu ją to obchodziło?
Wyszedł w bezchmurną nowojorską noc. Jeszcze niedawno w taki wieczór on i
Schuyler włóczyliby się po mieście, prowadzeni tylko własnym widzimisię. Nie będą już pili
w środku nocy cappuccino w Cafe Reggio. Nie będą już wślizgiwać się do maleńkich pubów,
żeby posłuchać najnowszych piosenkarzy folkowych. Nie będą już kończyć nocy i witać
poranka śniadaniem w kawiarni Yaffa. Nie będą tego robić. Już nigdy. Naprawdę nigdy.
To nie miało znaczenia. Jego samochód z szoferem czekał przy krawężniku. Podał
kierowcy adres. Po dzisiejszym wieczorze zapomni o wszystkim, nawet o tym, jak miała na
imię. Przy odrobinie szczęścia zapomni, jak ma na imię on sam.
Dwa
Zatrute jabłko
Oliver nie spodziewał się, że krwawy dom, który przypominał burdel z przełomu
wieków, z pluszowymi sofami i przyćmionym światłem, będzie dysponować tak
nowoczesnym sprzętem medycznym. Żująca cygaro burdelmama odesłała go na najwyższe
piętro, tłumacząc, że musi przejść badania, zanim zostanie zarejestrowany jako tutejszy
familiant.
- Musimy mieć pewność, że nie zarazisz klientów jakąś nieprzyjemną chorobą -
wyjaśnił lekarz, świecąc w głąb gardła Olivera.
Oliver chciał skinąć głową, ale miał otwarte usta, więc zrezygnował. Potem został
pokłuty licznymi igłami pobierającymi jego krew. Po zakończeniu badania zaproszono go do
innego pokoju, gdzie czekał miejscowy psychiatra.
- Odwrócenie procesu familiaryzacji, czyli usunięcie naznaczenia przez wampira, nie
jest procesem fizycznym - wyjaśnił lekarz. - Trucizna w twojej krwi jest manifestacją miłości,
jaką czujesz do swojego wampira. Musimy wymazać tę miłość, aby usunąć jej wpływ na
twoją psychikę, a tym samym zlikwidować truciznę. Może to być bolesne, a efekty nie są w
pełni przewidywalne. Niektórzy familianci doświadczają wrażenia utraty podobnej do
śmierci. Inni tracą wszelkie wspomnienia związane z ich wampirem. Każdy przypadek jest
inny, podobnie jak inna jest każda relacja między wampirem a familiantem. - Lekarz zaczął
notować coś w zeszycie. - Czy możesz mi opowiedzieć o waszej relacji?
- Byliśmy przyjaciółmi - odparł Oliver. - Znałem ją przez całe moje życie. Byłem jej
zausznikiem. - Z ulgą zauważył, że lekarz nie zareagował na tę wiadomość. - Kochałem ją.
Nadal ją kocham. Nie tylko dlatego, że jest moją wampirzycą - jest w tym coś więcej.
- To znaczy?
- To znaczy, że kochałem ją, zanim mnie ukąsiła. - Oliver pomyślał o tym, jak
oszukiwał się, powtarzając, że zakochał się w Schuyler dopiero po jej przemianie. To nie była
prawda. Kochał ją przez całe życie. Okłamywał sam siebie, żeby poczuć się lepiej.
- Rozumiem. Czy inicjatywa świętego pocałunku wyszła od niej, czy od ciebie?
- Chyba od nas obojga. Nie pamiętam dobrze... Mieliśmy to zrobić wcześniej, ale
stchórzyliśmy, a potem... to się po prostu stało. Nie planowaliśmy tego, nie wtedy.
- Czyli to była jej inicjatywa.
- Chyba tak.
Lekarz polecił mu zamknąć oczy, a Oliver posłuchał bez wahania.
- Zaczniemy od początku. Przypomnijmy sobie wszystkie przyjemne wspomnienia i
odrzućmy je jedno po drugim. Wyrzeczmy się ich.
Głos lekarza rozbrzmiewał w jego głowie. Oliver uświadomił sobie, że działa na niego
przymus.
Nie jesteś z nią związany.
Nie należysz już do niej.
Wraz z monotonnym głosem lekarza do mózgu Olivera zaczęły napływać obrazy.
Pięcioletnia Schuyler - nieśmiała i milcząca. Dziewięcioletnia Schuyler - przekorna i
drażliwa. Piętnastoletnia Schuyler - piękna i spokojna. Hotel Mercer. Niezręczność i
niepewność. A potem jej dziecinna sypialnia, w której to się w końcu wydarzyło. Jej słodki
zapach - perfumy z jaśminem i kapryfolium. Ostrość kłów, przebijających jego skórę.
Oliver czuł wilgoć na policzkach. Płakał, to było zbyt wiele. Schuyler przenikała
każdą część jego duszy, jego krwi, była mu równie niezbędna jak skóra. Nie mógł się jej
wyrzec.
Co on w ogóle robił? To nie miejsce dla niego. To było sprzeczne z Kodeksem. Gdyby
w Repozytorium dowiedziano się o jego działaniach, zostałby wyrzucony z pracy. To
upokorzyłoby jego rodzinę i zrujnowało ich reputację. Nie mógł sobie przypomnieć, po co w
ogóle tu przyszedł. Zaczęła go ogarniać panika, rozejrzał się za wyjściem, ale litania ciągnęła
się, miarowo wbijając przymus w jego umysł.
Nie jesteś już jej familiantem.
Jesteś nikim.
Nie. Nie. To nieprawda. Oliver czuł się nieszczęśliwy i zdezorientowany. Nie chciał
się wyrzekać miłości do Schuyler. Nawet jeśli bolała go ona tak mocno, że nie był w stanie
spać ani jeść. Pragnął zatrzymać swoje wspomnienia. Jego szesnaste urodziny, na które
Schuyler namalowała jego portret i kupiła mu tort lodowy ozdobiony dwoma sercami. Nie.
Musiał się trzymać. Musiał... Musiał... Mógł się tego wyprzeć. Mógł posłuchać tego miłego,
spokojnego głosu i wszystkiego się wyprzeć. Pozbyć się tego.
Był nikim.
Nie było go.
Kiedy się obudził, zobaczył twarze obserwujących go lekarzy. Głos - nie był pewien,
czyj - powiedział:
- Przyszły wyniki badań. Jest czysty. Można go dać do kolejki.
Kilka minut później Oliver stał w holu wraz z grupą młodych familiantów. Chwiał się
na nogach. Głowa go bolała i nie potrafił sobie przypomnieć, co robi, ani dlaczego tu
przyszedł. Ale nie miał czasu na zagłębianie się we własnych splątanych myślach, ponieważ
zasłona nagle odsunęła się i do pomieszczenia weszła prześliczna wampirzyca.
- Bonsoir - przywitała się. Miała figurę modelki i królewską pewność siebie. Oliver
był pewien, że pochodziła ze Zgromadzenia Europejskiego, zdradzał ją nienagannie skrojony
strój podróżny i zmysłowy francuski akcent. Tuż za nią wszedł jej partner, wysoki i szczupły,
z szopą rozczochranych, ciemnych włosów i znudzonym wyrazem twarzy. Wyglądali jak para
wysmukłych kotów, kanciaści, w czarnych golfach, z papierosami Gauloises i ciemnymi
oczami.
- Ty - zamruczała wampirzyca, patrząc wprost na Olivera. - Chodź ze mną.
Jej partner wybrał oszołomioną nastolatkę i dwójka ludzi podążyła za parą wampirów
do jednego z luksusowych pokojów na najwyższym piętrze. Większa część krwawego domu
urządzona
była
skrajnie
minimalistycznie,
z
cienkimi
kotarami
oddzielającymi
pomieszczenia. Ale ten ogromny pokój przypominał apartament w pięciogwiazdkowym
hotelu, z futrzaną narzutą na wielkim łożu, pozłacanymi ramami luster i barokowymi
meblami...
Wampir pociągnął dziewczynę na łóżko, zsunął z niej sukienkę i natychmiast zaczął
pić. Oliver patrzył, ale nie rozumiał. Nie był pewien, co robi w tym pokoju, wiedział tylko, że
został wybrany i ktoś go zechciał.
- Wina? - zapytała wampirzyca, unosząc kryształową karafkę ze szklanego blatu baru.
- Nie trzeba, dziękuję.
- Spokojnie, nie ugryzę cię - roześmiała się. - Jeszcze nie teraz. - Pociągnęła długi łyk
z kieliszka i popatrzyła, jak jej partner pije krew dziewczyny. - Wygląda przepysznie. -
Zgasiła papieros w perskim dywanie, zostawiając małą brązową dziurkę.
- Moja kolej - powiedziała, popychając Olivera na jeden z zabytkowych foteli. Usiadła
mu okrakiem na kolanach i pocałowała go w szyję. Pachniała ciężkimi, oleistymi perfumami,
a jej skóra przypominała pergamin. Nie była tak młoda, na jaką wyglądała. - Obróć się w tę
stronę - powiedziała, przesuwając go w bok. - On lubi patrzeć.
Zobaczył, że wampir unosi się na łokciach, uśmiechając się lubieżnie. Dziewczyna,
nieprzytomna i naga, leżała obok niego. Oliver nie drgnął. Teraz pamiętał, dlaczego tu
przyszedł.
Wampirzyca go wybrała. Kiedy zatopi kły w jego skórze, będzie miał to, czego
potrzebował... Znowu doświadczy świętego pocałunku... Jego ciało tego pragnęło... Pragnął
tego tak bardzo...
Zamknął oczy.
Gorący oddech wampirzycy pachniał papierosami. Miał wrażenie, że całuje się z
popielniczką, a gryzący zapach otrzeźwił go na moment.
Cokolwiek zamierzasz, zrezygnuj. To ci nie pomoże.
Zamrugał i zobaczył oczami duszy łagodną, życzliwą twarz. Kto to był? Przypomniał
sobie - Freya. Martwiła się o niego. Freya była tak piękna, piękniejsza niż siedząca na jego
kolanach wampirzyca, której wspaniały wygląd był zaledwie nędzną fasadą, kryjącą
zrujnowane wnętrze. Freya promieniała wewnętrznym żarem. Miała roziskrzone oczy.
Powiedziała mu, żeby dał spokój.
Co on tu robił?
Dlaczego tu był?
Wtedy sobie przypomniał... Krwawy dom. Zaraz. Co on zrobił? Potrafił żyć z żalem
po jej stracie. Mógł żyć z tęsknotą za... za kim on tęsknił? Nie mógł sobie przypomnieć... Ale
wtedy, z nagłym szarpnięciem, wszystkie wspomnienia zaczęły napływać z powrotem. Miał
wrażenie, że budzi się ze snu. Czuł, że wraca do życia. Potrafił żyć z tym bólem. Ale nie
potrafiłby sobie wybaczyć, gdyby zrobił coś takiego. Nie mógł zapomnieć. Nie zamierzał
zapominać. Nigdy nie zapomni... Schuyler...
Schuyler.
Freya.
Schuyler.
Wampirzyca ukąsiła go i odskoczyła z krzykiem, a jej twarz poparzył kwas w jego
krwi.
- Trucizna! Trucizna! On nadal jest naznaczony!
Oliver uciekł z pokoju tak szybko, jak tylko mógł.
Trzy
Sprzątanie
Kiedy powrócił do The Holiday, dochodziła czwarta nad ranem. Freya stała za barem,
dzwoniąc nożem o szklankę koktajlową.
- Ostatnia kolejka. Ostatnia kolejka przed zamknięciem. Uśmiechnęła się, widząc
Olivera.
- Wróciłeś. - Przyjrzała mu się uważnie. - Nie zrobiłeś tego.
- Nie. Choć prawie... - Nie zastanawiał się już nad tym, skąd ona wiedziała, gdzie był,
albo co zamierzał zrobić. - Nie zrobiłem, bo pomyślałem o tobie.
- Grzeczny chłopiec - uśmiechnęła się i wskazała schowek na miotły. - No już, pomóż
mi posprzątać. Odrobina ruchu dobrze ci zrobi. A potem będziesz mógł mnie odprowadzić do
domu.
Oliver wyjął miotłę i zaczął zamiatać podłogę, zbierając plastikowe słomki i wilgotne
serwetki. Pomógł zetrzeć ladę barową i wytrzeć kieliszki. Poustawiał je równo z tyłu na
półkach. Freya miała rację: praca fizyczna sprawiła, że poczuł się lepiej.
Ostatni ze stałych klientów wyszedł chwiejnie i zostali sami. Rozejrzał się,
uświadamiając sobie, że przez te wszystkie lata nie widział tu innych pracowników niż Freya.
Jak jedna drobna dziewczyna radziła sobie z całym interesem?
Kiedy bar był już wysprzątany i czysty, Freya narzuciła zieloną kurtkę wojskową, zbyt
obszerną i zwisającą na jej drobnych ramionach. Tego rodzaju kurtki nosili żołnierze z sił
specjalnych, zrzucani nad dżunglą. Taki strój kontrastował z jej delikatnymi rysami,
sprawiając, że wyglądała jeszcze bardziej czarująco. Naciągnęła kaptur na włosy.
- Chodź, mieszkam kawałeczek stąd.
Po drodze do mieszkania Freya zatrzymała się w koreańskim sklepie spożywczym na
rogu. Kupiła bukiet kwiatów, dwa pudełka świeżych owoców i pęczek mięty. W odróżnieniu
od nijakiego jedzenia, sprzedawanego zwykle w takich sklepach, wszystko, czego dotknęła
Freya, wydawało się promienieć: truskawki były czerwone i jędrne, melony lśniły
pomarańczowo, a mięta pachniała, jakby dopiero co zebrano ją na polach Prowansji.
Zaprowadziła Olivera do zapuszczonej kamienicy z popsutymi drzwiami
wejściowymi.
- Zapomnieli o nas przy rewitalizacji - zażartowała. Wszedł za nią po schodach na
trzecie piętro. Znajdowało się tu czworo drzwi, a Freya otworzyła czerwone.
- Na szczęście mam widok na ulicę. Tamte dwa mieszkania mają okna od podwórza.
Mieszkanie było niewielkie według dowolnych standardów, ale w porównaniu do
typowych nowojorskich nieruchomości wydawało się po prostu mikroskopijne. Na środku
pokoju stała staroświecka wanna na nóżkach, a w niedużej wnęce kuchennej widać było
podniszczone naczynia. Przy oknie znajdowało się łóżko z baldachimem, przykryte pasiastą
narzutą. Ale kiedy Oliver wszedł do środka, ze zdumieniem stwierdził, że pokój jest znacznie
większy, niż wydawało się od drzwi. Pomylił się całkowicie. Mieszkanie było obszerne i
luksusowe, z biblioteką pełną książek po jednej stronie i porządną jadalnią po drugiej.
- Siadaj - Freya wskazała mu ogromną kanapę, której z pewnością nie widział jeszcze
chwilę temu.
Na ścianie wisiały portrety, sprawiające wrażenie dzieł sztuki klasy muzealnej. Czy to
był Van Dyck? Bo tamten to na pewno Rembrandt. Ubogi nieład zniknął, Oliver siedział na
pięknej kanapie w elegancko umeblowanym salonie z trzaskającym ogniem na kominku.
Okna prowadzące na ewakuacyjną klatkę schodową nadal wychodziły na Avenue C, ale
Oliver mógłby przysiąc, że słyszy szum morza.
Freya zniknęła w sypialni na tyłach, żeby się przebrać (tego także nie zauważył od
drzwi - co się stało z łóżkiem z baldachimem i wanną na nóżkach? Czy tracił już zmysły?).
Wróciła ubrana we flanelową piżamę. Zapaliła gaz na kuchence - eleganckiej i nowoczesnej,
w niczym nieprzypominającej starego, białego szkaradzieństwa, które widział wcześniej - i
zaczęła rozbijać jajka.
- Potrzebujesz śniadania - mruknęła, siekając miętę.
Od kuchni zaczął się unosić apetyczny maślany zapach i chwilę później Freya
postawiła dwa talerze na stole w niedużym kąciku śniadaniowym. Oliver przyjął już do
wiadomości, że mieszkanie nie jest takie, jak się początkowo wydawało, więc nie zdziwiło go
pojawienie się kolejnego zestawu ślicznych i wygodnych mebli. Czy to był sen? Jeśli tak, nie
chciał się z niego budzić.
Spróbował. Omlet był miękki i aksamitny, a mięta nadawała mu ostry, interesujący
posmak. Pochłonął całą porcję w trzech kęsach.
- Byłeś głodny - zauważyła Freya, podciągając kolana pod brodę.
Skinął głową i wytarł ręce w lnianą serwetkę. Patrzył, jak dziewczyna powoli je swój
omlet, rozkoszując się każdym kawałkiem.
- Opowiedz mi o niej - powiedziała Freya, oblizując widelec.
- Była moją najlepszą przyjaciółką. - Opowiedział jej wszystko o przyjaźni z Schuyler,
od początku do gorzko-słodkiego końca. Przekonał się, że przy Freyi może mówić o
Schuyler, nie czując bólu. Śmiał się i rozkoszował wspomnieniami. Kiedy skończył
opowiadać, był już późny ranek. Mgliście pamiętał, że pomógł pozmywać naczynia, a potem
zasnął na jej łóżku.
- Jesteś za młody, żebyś miał być tak zagubiony i pogrążony w rozpaczy - wyszeptała
Freya, zanim zamknął oczy.
Kiedy obudził się po południu, leżał w jej ramionach.
Cztery
Nowi właściciele
Oliver wrócił do szkoły i do zwykłego życia. Czuł się znacznie lepiej i oczekiwał na
następne spotkanie z Freyą. Trudno było się z nią skontaktować, bo nie odbierała telefonu ani
nie oddzwaniała, ale szkoła i praca w Repozytorium pochłaniały cały jego czas. Dopiero
tydzień później powrócił do Holiday Cocktail Lounge.
Natychmiast zauważył, że to miejsce się zmieniło. Przede wszystkim w drzwiach stał
bramkarz z latarką, który krzywo popatrzył na jego fałszywy dowód.
- Hawaje, co? - zapytał sceptycznie goryl.
- Słuchaj, nie zamierzam niczego pić. Chcę się tylko zobaczyć z Freyą.
- Nie ma tu nikogo takiego.
- No daj spokój...
- Możesz zapytać Macka, powtórzy ci to samo - bramkarz oddał mu dowód. - Ale
zamówisz jednego drinka i wylatujesz.
Oliver podziękował skinieniem głowy i wszedł do baru. Bramkarz nie był jedyną
nowością. Za barem stała teraz trójka barmanów: dwóch starszych mężczyzn w muszkach i
śliczna dziewczyna o zimnej urodzie początkującej aktorki, ale pozbawiona całego wdzięku
Freyi. Nawet goście byli inni: wystrojeni i eleganccy, w podróbkach markowych ciuchów,
sączyli pastelowe drinki z kieliszków do martini. Oprawione w skórę menu zawierało nazwy
drogich alkoholi.
Znalazł się w morzu obcych. Gdzie się podziali kłótliwi dziennikarze z tabloidów,
starsi mężczyźni o pociągłych twarzach, dzieciaki bawiące się rzutkami? Skoro już o tym
mowa, gdzie się podziała tarcza do rzutek? I stół bilardowy? Nadal świeciły się lampki
choinkowe, ale dołączył do nich mechaniczny śpiewający Święty Mikołaj. The Holiday nie
przypominało już czarującej, niekonwencjonalnej oazy, stając się plastikową repliką tego,
czym było dawniej.
Oliver potrząsnął głową i przepchnął się do wymyślnego stołka barowego. Zamówił
wodę mineralną i czekał. Nawet jeśli The Holiday się zmieniło, Freya zawsze tu była. Musiała
tu być.
Godziny mijały. Goście wychodzili. Barmani patrzyli na niego niechętnie. Ale Oliver
został aż do zamknięcia baru.
Pięć
Miłość i odwaga
Oliver nie wiedział, jak długo czekał, stojąc na chodniku z bukietem lilii, ale około
czwartej nad ranem pojawiła się w końcu. Znowu miała na sobie tę samą obszerną kurtkę
wojskową, co tamtej nocy, ale tym razem nie założyła kaptura, a jej kręcone włosy tańczyły
na wietrze.
- Co ty tu robisz? - zapytała. Oliver z ulgą zauważył, że nie sprawiała wrażenie
rozgniewanej, tylko lekko rozbawionej. - Potrzymaj to - powiedziała, podając mu torbę z
zakupami i wyjmując klucze z torebki.
- Czekałem na ciebie w The Holiday. Nie pojawiłaś się tam - powiedział. - Czy
zrobiłem coś nie tak? Nie chciałaś się ze mną widzieć?
Freya potrząsnęła głową i otworzyła drzwi wejściowe. Weszli na górę wąską klatką
schodową.
- Jak mnie znalazłeś? - zapytała, kierując się do swojego mieszkania.
Oliver zmarszczył brwi. To nie było łatwe. Był pewien, że Freya mieszka pomiędzy
Siódmą Ulicą a Avenue C, ale obszedł cały kwartał i nie znalazł koreańskiego sklepu
spożywczego ani zapuszczonej kamienicy z czerwonymi markizami. Już miał się poddać,
kiedy uświadomił sobie, że jest na miejscu. Jakim cudem nie zauważył tego wcześniej?
- Naprawdę nie wiem. - Oliver rozsiadł się w jednym z wygodnych foteli. - Co się
stało z The Holiday? Zmieniło się. Nie ma cię tam.
- Sprzedałam je. Przeprowadzam się.
- Dlaczego?
- Przyszedł czas - odparła. Skrzyżowała ramiona. - Wyglądasz lepiej.
- Dzięki tobie - przyznał.
- Herbaty? - zapytała. - Jasne.
Zaczekał, aż zagotuje wodę, a kiedy stawiała przed nim filiżankę zaparzonej herbaty,
wziął ją za rękę i przytrzymał dłuższą chwilę. Tak bardzo jej pragnął. Popatrzyła na niego.
Przez chwilę stali, nie odzywając się.
- Wydawało mi się, że zrobiłam wszystko, co było konieczne - powiedziała wreszcie.
- Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Nie jestem dzieckiem - przyciągnął ją do siebie,
a Freya usiadła mu na kolanach.
Zmierzwiła jego włosy.
- Nie, nie jesteś. Masz rację.
Nachylił się, żeby ją pocałować. Nigdy nie całował dziewczyny innej niż Schuyler.
Ale tym razem w ogóle nie myślał o Schuyler, tylko o Freyi.
Freya pachniała mlekiem, miodem i cudownie wiosennym zapachem. Poczuł, że
przysuwa się do niego, więc przyciągnął ją bliżej, żeby położyć dłoń na jej piersiach. Poczuł,
że serce zaczyna mu walić - tak bardzo się denerwował - co on właściwie robił - nie wiedział,
co powinien zrobić - nie planował tego - ale... usłyszał, że Freya westchnęła, ale nie było to
westchnienie rozczarowania... brzmiała w nim akceptacja i zaproszenie.
- Chodź - poprowadziła go do łóżka.
Rozebrała się i wślizgnęła pod kołdrę. Była piękna jak z obrazu Botticellego. Oliver
drżącymi dłońmi szybko rozpiął ubranie i dołączył do niej. Cały czas się denerwował - a jeśli
go wyśmieje? Jeśli zrobi coś nie tak? Czy w ogóle można zrobić coś nie tak? Nie był całkiem
niewinny, ale nie był też specjalnie doświadczony. A jeśli jej się nie spodoba to, co on... Jej
ciało było ciepłe i chętne, a on czuł się jak spragniony wędrowiec przy wodospadzie.
Wątpliwości zniknęły. Przestał się martwić. Przestał się denerwować.
To był dla niego pierwszy raz. Z Schuyler czekali na właściwy moment, a może
czekali, ponieważ wiedzieli, że właściwy moment nigdy nie nadejdzie. To się nie liczyło.
Teraz liczyła się tylko Freya.
Zadrżał, czując na swoim ciele ciepłe i lekkie dłonie. Jej miękkie wargi z czułością
całowały jego szyję. Przyciągnęła go jeszcze bliżej i złączyli się, a jej ciało falowało pod nim
jak woda. Spojrzał w jej oczy i usłyszał, jak woła jego imię.
Miał tyle do przeżycia, tyle do zobaczenia. Znajdował się wewnątrz i na zewnątrz
swojego ciała, wewnątrz i na zewnątrz swojej krwi. Unosił się pod sufitem, obserwując ich
dwoje, zachwycając się, jak smukłe i delikatne są ich splecione kończyny, jak piękny kształt
tworzą ich złączone ciała. Miał wrażenie, że Freya przenika go na wskroś, a on może robić
tylko to, co w tej chwili, czując ją wokół i wewnątrz swego ciała, wewnątrz swojej duszy.
Później, pokryty potem i drżący, otworzył oczy i zobaczył, że wciąż jest w tym
samym pokoju, z tym samym obdrapanym sufitem.
- Kocham cię - powiedział po raz kolejny. - Kocham cię, Freya.
Freya popatrzyła na niego z czułością.
- To nieprawda, skarbie. Ale nie będziesz już cierpiał.
Sześć
Ostatnie pożegnanie
Rano zjedli śniadanie w ukraińskiej restauracji Veselka, słynnej ze swojego barszczu.
Oliver był pełen energii i miał wilczy apetyt. Nie wiedział, czy przyczynił się do tego brak
snu, czy też uprawiana przez nich miłość, ale czuł się jak nowo narodzony. Znalazł nawet
dość odwagi, żeby zadać Freyi pytanie, na które odpowiedzi obawiał się od chwili, kiedy
zauważył nieodwracalne zmiany w The Holiday.
- Gdzie jedziesz? - zapytał, nadziewając na widelec pieróg i maczając go w śmietanie.
- Moja rodzina wraca do domu. Do North Hampton.
- Dlaczego?
- To skomplikowane - powiedziała smutno. - Długa historia.
Oliver usiadł wygodniej, czując popękaną skórę oparcia, wbijającą mu się w plecy.
Czy czuł się lepiej? Inaczej? Gorzej? Zdecydowanie lepiej. Dotknął swojej szyi i nie poczuł
znajomego pulsowania.
Schuyler. Mógł wymówić jej imię. Mógł przypomnieć ją sobie, nie czując bólu.
Wspominać i cenić ich przyjaźń, ale nie zadręczać się już jej nieobecnością. Zupełnie jakby
Schuyler znalazła się za szkłem. Była częścią jego przeszłości, ale nie miała już torturować go
w przyszłości. Tęsknił za swoją przyjaciółką. Ale potrafił pogodzić się ze stratą. Jej stratą.
Odłożył widelec.
- Kim jesteś? Czym się zajmujesz? - zapytał Freyę.
- Jestem czarownicą - uśmiechnęła się. - Ale sądzę, że już się tego domyśliłeś,
archiwisto.
- Wiesz o błękitnokrwistych?
- Tak. Oczywiście. Musimy wiedzieć o takich sprawach. Ale trzymamy się od nich z
daleka. Moja rodzina nie lubi... się wtrącać. Ty byłeś szczególnym przypadkiem.
- Czy jeszcze się spotkamy?
- Może - odparła z namysłem Freya. - Ale nie sądzę, żebyś tego potrzebował.
Miała rację. Nie kochał jej. Kochał ją ostatniej nocy i była to miłość, którą dzielili
oboje. A teraz miała wyjechać, ale on umiał się z tym pogodzić.
Oliver znowu stał się sobą. Zachował wspomnienie czasu, kiedy był familiantem
Schuyler, ale nie czuł już bolesnego pragnienia, cierpienia w duszy. Jego uczucia do Schuyler,
czymkolwiek było, nikt nie usuwał przemocą. Zamiast tego jego miłość została wchłonięta i
rozproszona wewnątrz jego duszy. Na zawsze pozostanie częścią niego, ale nie będzie już tak
potężna, aby go krzywdzić. Zawdzięczał to Freyi. Ona go uleczyła. Czarownica Freya.
- Dziękuję - podniósł się, żeby pocałować ją w czoło. - Naprawdę ci dziękuję.
- Skarbie, to była dla mnie czysta przyjemność. Rozstali się po następnym uścisku.
Oliver ruszył ulicą w przeciwnym kierunku. Jego komórka zaczęła wibrować, odebrał
natychmiast, widząc znajomy numer. Przez chwilę słuchał, a jego twarz rozpromieniła się w
szerokim uśmiechu.
- Serio? Rany. Gratulacje. Kiedy? Jasne, że się pojawię. Za skarby świata nie
chciałbym, żeby mnie to ominęło.
Leczący złamane serca omlet Freyi Beauchamp (dla tych, którzy lubią śniadania
przyprawione szczyptą magii)
jajka
śmietana kremówka
posiekana świeża mięta
sól
pieprz
masło
Siekając miętę, powtarzaj te słowa:
Tym, co od złamanego cierpią serca, Rozdartą duszę uleczy mięta. Oddech Bogini
życie odnowi, Prawdziwą miłość znaleźć pozwoli.
Wymieszaj w miseczce jajka ze śmietaną. Dodaj posiekaną miętę, sól i pieprz.
Rozpuść masło na patelni na umiarkowanym ogniu. Dodaj mieszankę z jajkami, smaż dwie
minuty bez mieszania. Dużą łyżką ostrożnie przewróć na drugą stronę, tak aby omlet
przysmażył się, ale pozostał miękki.
Przybierz gałązkami mięty.
Przepis na dwie porcje: jedną dla osoby ze złamanym sercem i jedną dla jej
przyjaciela.
ODLEGŁE WSPOMNIENIE
Akademia Endicott
Endicott, Massachusetts, 1985
Jeden
Pierwszy kontakt
Allegra Van Alen obudziła się z bolącą głową i przez chwilę nie była pewna, gdzie się
znajduje. Miała na sobie szpitalną koszulę, ale wiedziała, że jest nadal w Endicott, ponieważ
przez okno widziała w oddali oszalowaną białymi deskami kaplicę. Domyśliła się, że jest w
klinice dla uczniów, a jej przypuszczenia potwierdziła szkolna pielęgniarka, która przyniosła
talerz ciasteczek.
Pani Anderson była uwielbianą przez wszystkich opiekunką, Obserwowała uczniów
macierzyńskim okiem i zawsze pilnowała, żeby w jadalni nie brakło świeżych owoców.
Weszła, uśmiechając się z troską.
- Jak się czujesz, kochanie?
- Chyba jakoś przeżyję - powiedziała żałośnie Allegra. - Co się stało?
- Wypadek na boisku. Podobno uderzyła cię piłka.
- Auć - skrzywiła się, pocierając bandaże na czole.
- Masz szczęście, lekarz powiedział, że podobne uderzenie czerwonokrwistego by
zabiło.
- Ile czasu byłam nieprzytomna?
- Tylko kilka godzin.
- Czy mogłabym zostać dzisiaj wypisana? Mam jutro klasówkę z łaciny i muszę się
uczyć - jęknęła Allegra. Podobnie jak reszta szkoły, klinika była komfortowym miejscem.
Mieściła się w przytulnym domu w stylu New England, wyposażonym w białe wiklinowe
meble i barwne, kwieciste zasłony. Ale w tym momencie Allegra pragnęła nade wszystko
znaleźć się w zaciszu własnego pokoju, z czarno-białym plakatem Cure, staroświeckim
zamykanym sekretarzykiem i świeżo nabytym walkmanem, zostać sama i słuchać muzyki
Depeche Mode. Nawet w klinice słyszała dźwięki piosenek Boba Dylana, sączące się z
otwartych okien. Wszyscy pozostali w szkole słuchali tej samej muzyki sprzed dwudziestu
lat, zupełnie jakby życie w prywatnym liceum ugrzęzło w pętli czasowej lat sześćdziesiątych.
Allegra nie miała nic przeciwko Bobowi Dylanowi, ale nie potrzebowała do szczęścia jego
smęcenia.
Pani Anderson potrząsnęła głową, poprawiając poduszkę Allegry i pomagając
pacjentce oprzeć się na pierzastej wypukłości.
- Jeszcze nie. Doktor Perry przyjeżdża z Nowego Jorku, żeby cię obejrzeć. Twoja
matka nalegała.
Allegra westchnęła. To jasne, że Cordelia nalegała na coś takiego. Matka pilnowała jej
jak jastrząb, z uwagą wykraczającą poza zwykłą troskę macierzyńską. Dla Cordelii
macierzyństwo było czynnością przypominającą strzeżenie bezcennej wazy z okresu dynastii
Ming. Traktowała córkę jak zrobioną ze szkła i zawsze zachowywała się, jakby Allegrę jedno
załamanie nerwowe dzieliło od odesłania do czubków, nawet jeśli wszyscy widzieli, że
Allegra jest okazem zdrowia. Była lubiana, pogodna, wysportowana i pełna energii.
Mówiąc najłagodniej, Allegra dusiła się pod opieką Cordelii. Dlatego właśnie nie była
w stanie doczekać do osiemnastki, żeby wyprowadzić się z domu na dobre. Wszechobecna
troska matki o jej egzystencję sprawiła, że Allegra uparła się na przeniesienie z Duchesne do
Endicott. W Nowym Jorku nie było ucieczki przed wpływami Cordelii. A ponad wszystko
inne Allegra pragnęła wolności.
Pani Anderson zmierzyła jej temperaturę i zabrała termometr.
- Na zewnątrz czekają goście. Mam ich wpuścić?
- Jasne - zgodziła się Allegra. Głowa przestała ją aż tak boleć - nie była pewna, czy to
zasługa czekolady w słynnych ciasteczkach pani Anderson, czy też potężnej dawki środków
przeciwbólowych.
- No dobrze, drużyno, wchodźcie. Ale macie nie męczyć chorej. Nie chcę, żeby się jej
pogorszyło. Ma być cicho. - Życzliwa pielęgniarka uśmiechnęła się jeszcze raz i wyszła z
pokoju. Chwilę później szpitalne łóżko Allegry zostało otoczone przez całą żeńską drużynę
hokeja na trawie. Tłoczyły się wokół niej, zadyszane i rozczochrane, nadal w strojach
drużynowych: zielonych spódniczkach w szkocką kratę, białych bluzeczkach polo i zielonych
podkolanówkach.
- O mój Boże!
- Nic ci nie jest?
- Rany, myślałam, że ci utrąciło głowę!
- Następnym razem policzymy się z tymi idiotkami z Northfield Mount Hermon!
- Nie martw się, dostały czerwoną kartkę!
- Boże, kompletnie cię tam ścięło! Byłyśmy pewne, że już po tobie!
Radosna kakofonia wypełniła pokój, a Allegra uśmiechnęła się.
- Nic mi nie jest. Załapałam się na ciasteczka, chcecie trochę? - zapytała, wskazując
talerz na parapecie. Dziewczęta rzuciły się na ciasteczka jak wygłodniałe harpie.
- Moment! Nie powiedziałyście mi jeszcze najważniejszego. Wygrałyśmy? - zapytała
Allegra.
- A jak myślisz? Rozgromiłyśmy je. - Birdie Belmont, najlepsza przyjaciółka i
współlokatorka Allegry, zasalutowała żartobliwie, co pewnie zrobiłoby większe wrażenie,
gdyby nie trzymała w ręku ogromnego czekoladowego ciastka.
Dziewczęta szeptały konspiracyjnie, kiedy nagle przerwał im głos dochodzący zza
dzielącej pokój na pół zasłony.
- Macie tam ciastka? Nie zamierzacie się podzielić? Drużyna zachichotała.
- Twój sąsiad jest chyba głodny - szepnęła Birdie.
- Słucham? - zapytała Allegra. Do tej chwili nawet nie zauważyła, że dzieli z kimś
pokój. Chyba rzeczywiście oberwała w głowę naprawdę mocno i to nie była zwykła sportowa
kontuzja.
Rory Antonini, utalentowana dziewczyna grająca na pozycji pomocnika i mogąca się
poszczycić najlepszym procentem celnych podań w lidze, odsunęła zasłonę rozdzielającą
pokój.
- Cześć, Bendix - odezwały się chórem dziewczęta. Bendix Chase był
najpopularniejszym chłopakiem w ich klasie. Nietrudno się domyślić dlaczego: miał metr
dziewięćdziesiąt wzrostu i wyglądał jak młody blond olbrzym, mocno zbudowany i z
szerokimi ramionami. Miał twarz greckiego boga: cienkie brwi, regularny nos i ostro
wystające kości policzkowe. W policzkach rysowały się wyraźne dołeczki, a oczy barwy
chabrów lśniły wesołością. Leżał na szpitalnym łóżku z prawą nogą w gipsie. Pomachał do
nich z uśmiechem.
- Kiedy cię wypuszczają? - zapytała Darcy Sedrik, bramkarka, podając mu prawie
opróżniony talerz ciasteczek.
- Dzisiaj. W końcu mają mi zdjąć gips. Dzięki Bogu, mam już dość skakania po szkole
na jednej nodze - Bendix skinieniem głowy podziękował za ciastko. - A tobie co się stało? -
zapytał Allegrę.
- To tylko powierzchowna rana - odparła, wskazując na swój turban z bandaży i
naśladując brytyjski akcent.
- Przynajmniej masz jeszcze obie ręce - Bendix z uśmiechem docenił cytat z Monty
Pythona.
Allegrę zachwyciło, że tak szybko zauważył nawiązanie, ale postarała się nie okazać
emocji.
Nie chciała sprawiać wrażenia kolejnej z jego wielkookich fanek, ponieważ cała
drużyna hokejowa przeniosła się już na drugą połowę pokoju, żeby ozdobić gips chłopaka
niezliczonymi serduszkami oraz krzyżykami.
- Przykro mi, ale odwiedziny się skończyły - oznajmiła pani Anderson, pojawiając się
w wykrochmalonym białym fartuchu.
Rozległo się chóralne „Nieeeee”, kiedy pielęgniarka wyganiała dziewczęta na
zewnątrz. Później miała zamiar zaciągnąć oddzielającą pacjentów zasłonę, ale Bendix
poprosił, żeby zostawić ją na razie odsłoniętą.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Trochę tu klaustrofobicznie. No i masz po
swojej stronie telewizor - powiedział.
- Jasne - wzruszyła ramionami Allegra. Ona i Bendix znali się oczywiście, ponieważ
Akademia Endicott, podobnie jak Duchesne, była niewielką i zżytą społecznością
nieprawdopodobnie uprzywilejowanych dzieci elity. Jednakże, w odróżnieniu od pozostałej
części żeńskiej populacji, Allegra nie była zauroczona przystojnym blondynem. Jego
niezwykle amerykańska uroda wydawała się jej trochę zbyt ostentacyjna, nadmiernie
stylizowana na hollywoodzkiego gwiazdora. Bendix wyglądał jak Andy z Klubu winowajców,
tylko jeszcze przystojniejszy. W dodatku poza tym, że był przystojny, wysportowany i
podziwiany, był także - co zdumiewające u chłopaka o jego statusie i przywilejach -
sympatyczny. Allegra zauważyła, że nie tylko nie zachowywał się jak arogancki snob,
wypełniający korytarz rozdętym ego, ale odnosił się z autentyczną życzliwością do
wszystkich, nawet do jej brata Charlesa, a to już o czymś świadczyło.
Ale nawet jeśli najprzystojniejszy chłopak w Endicott leżał kilka metrów od niej,
oglądając wraz z nią teledyski (dlaczego, na litość boską, Eddie Murphy śpiewa? I co za
pasiastą koszulę ma na sobie?), Allegra nie zwracała na niego większej uwagi.
Dwa
Bliźnięta Van Alen
Doktor Perry przyjechał z Nowego Jorku i orzekł, że Allegra jest całkowicie zdrowa,
mogła więc następnego dnia wrócić do dormitorium. Przechodząc na przerwie z klasy do
klasy, zauważyła swojego brata, zmierzającego w jej stronę przez czworokątny dziedziniec.
- Przyjechałem, kiedy się tylko dowiedziałem - Charles Van Alen łagodnie ujął siostrę
pod ramię. - Kto to zrobił? Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Cordelia odchodzi od zmysłów...
Allegra przewróciła oczami. Jej brat bliźniak potrafił być potwornie nieznośny. Nie
tylko dlatego, że upierał się przy nazywaniu ich matki po imieniu, ale także dlatego, że
zachowywał się stale jak opiekun Allegry. Zabawne, biorąc pod uwagę, że była od niego
wyższa o kilka centymetrów.
- Nic mi nie jest, Charlie, naprawdę. - Wiedziała, że nie znosił tego dziecinnego
zdrobnienia, ale nie mogła się powstrzymać. Był ostatnią osobą, jaką miała ochotę widzieć w
tym momencie.
W odróżnieniu od Allegry Charles Van Alen wydawał się raczej niski jak na swój
wiek. Bliźnięta nie mogły bardziej różnić się od siebie, ponieważ on miał ciemne włosy i
chłodne szare oczy. W przeciwieństwie do niedbale ubranych kolegów zawsze nosił
zawiązany fular i przychodził do szkoły ze skórzaną teczką. Nie był szczególnie popularny w
Endicott, nie z powodu swoich aspiracji (chociaż sięgały daleko), ale przede wszystkim
dlatego, że bezustannie narzekał na szkołę i dawał wszystkim do zrozumienia, że nie byłoby
go tutaj, gdyby nie upór jego siostry. Większość uczniów uważała go za irytującego, nadętego
nudziarza, a on w odpowiedzi zachowywał się, jakby wszyscy byli jego podwładnymi.
Allegra wiedziała, że głównym źródłem jego braku pewności siebie jest niski wzrost.
Gdyby tylko potrafił przejść nad tym do porządku dziennego - lekarze potwierdzali, że nie
zaczął jeszcze na dobre rosnąć i że bez wątpienia w przyszłości będzie bardzo przystojny.
Teraz po prostu jego twarz była nie do końca ukształtowana. Za kilka lat nos Charlesa
przestanie się wydawać za duży, a rysy - przenikliwe oczy, szerokie czoło - nabiorą
królewskiej godności. Ale obecnie Charlie Van Alen był po prostu jeszcze jednym niskim
nerdem z klubu dyskusyjnego.
Allegra dziękowała losowi, że jej brat spędził weekend w Waszyngtonie na
egzaminach z elokucji. Inaczej mogła być pewna, że narobiłby zamieszania w klinice i
prawdopodobnie upierałby się przy przeniesieniu jej do lepiej wyposażonego szpitala w
rodzaju Massachusetts General Hospital. Jeśli chodziło o pilnowanie Allegry, Charlie
zachowywał się z równą przesadą, co Cordelia. Pomiędzy tą dwójką Allegra czuła się jak
porcelanowa lalka: cenna, krucha i niezdolna zadbać o siebie. Doprowadzało ją to do szału.
- Pozwól, że pomogę - sięgnął po jej plecak.
- Dam radę nosić własne rzeczy. Zostaw. To będzie wyglądać dziwacznie - warknęła.
Starała się nie czuć winna z powodu szoku i smutku, jaki odmalował się na jego twarzy.
Nie powinna w ten sposób odzywać się do swojego partnera, ale nie potrafiła nic na to
poradzić. Ponieważ Charles był oczywiście Michałem. Po tym, co stało się we Florencji, nie
mogło być cienia wątpliwości - od tamtej pory w każdym cyklu odradzali się jako bliźnięta.
Dom Kronik nalegał na tę praktykę, aby przeszłe wydarzenia nie mogły się nigdy powtórzyć.
Żeby od samego początku nie było żadnych wątpliwości, pytań, pomyłek.
A jednak każde kolejne wcielenie było gorsze od poprzedniego. Allegra nie potrafiła
znaleźć przyczyny, ale jasno czuła, że z latami coraz bardziej oddala się od niego. Nie tylko z
powodu tamtych wydarzeń... Kogo próbowała oszukać? Początkiem było to, co wydarzyło się
we Florencji. Nie mogła sobie wybaczyć. Nigdy. To była wyłącznie jej wina. A to, że on
nadal ją kochał - że zawsze będzie ją kochał - przez absolutnie całą wieczność - przez
wszystkie te lata i stulecia - sprawiało, że była mu bardziej niechętna niż wdzięczna. Jego
uczucie stało się ciężarem. Po tym, co zaszło między nimi, w każdym kolejnym cyklu coraz
głębiej dochodziła do wniosku, że nie zasługuje na jego miłość. Wraz z niechęcią
przychodziło poczucie winy i gniew. Nie znała przyczyny, ale coraz trudniej było jej czuć do
niego to, co on wciąż czuł do niej.
Cóż za ironia losu. Ona popełniła błąd, a jednak to on został ukarany. Taka myśl sama
w sobie oddziaływała przygnębiająco, a w dzisiejsze pogodne jesienne popołudnie Allegra
czuła się dalsza od swego brata niż kiedykolwiek.
- No, pozwól mi - nalegał, ciągnąc za pasek.
- Charlie, proszę! - krzyknęła i szarpnęła gwałtownie, wyrywając mu plecak z rąk z
taką siłą, że Charles zachwiał się i przewrócił na trawę.
Spojrzał na nią z wściekłością, podniósł się i otrzepał spodnie.
- Co w ciebie wstąpiło? - syknął.
- Po prostu... daj mi spokój, dobra? - uniosła ręce i w geście frustracji odgarnęła długie
jasne włosy.
- Ale ja... ja...
WIEM. Kochasz mnie. Zawsze mnie kochałeś. Będziesz ZAWSZE mnie kochał.
Wiem, Michale. Słyszę cię głośno i wyraźnie.
- Gabrielo!
- Nazywam się Allegra! - prawie krzyknęła. Dlaczego stale musiał ją nazywać tamtym
imieniem? Dlaczego musiał zachowywać się, jakby nikt nie zauważał, że ma obsesję na jej
punkcie? Jasne, blękitnokrwistych dzieciaków nie dziwiło jego zachowanie, ponieważ
wszyscy wiedzieli, kim oni są, nawet jeśli nie zostali jeszcze oficjalnie przedstawieni. Ale
czerwonokrwiści nie znali ich historii i nie wiedzieli, ile znaczą dla siebie, a to nie dawało jej
spokoju. Nie byli już w starożytnym Egipcie, żyli w dwudziestym wieku. Czasy się zmieniły.
A jednak Rada zawsze reagowała niezwykle powoli.
Czasem Allegra po prostu pragnęła doświadczać tego, co przynosiło życie, bez bagażu
całej nieśmiertelnej historii na ramionach - miała dopiero szesnaście lat, przynajmniej w tym
wcieleniu. Potrzebowała oddechu. W roku 1985, w Endicott w stanie Massachusetts,
zakochany w niej bliźniaczy brat wydawał się po prostu czymś chorym i obrzydliwym. Pod
tym względem Allegra zaczęła się zgadzać z czerwonokrwistymi.
- Facet się ciebie czepia, Legs? - zapytał Bendix Chase, który przechodził obok, przy
wtórze trzeciego dzwonka.
- Czy on powiedział do ciebie „Legs”? - zdziwił się Charles.
- Wszystko w porządku - westchnęła Allegra. - Bendiksie Chase, nie miałeś chyba
okazji poznać mojego brata, Charliego.
- Pierwszoklasista? - zapytał Bendix, ściskając dłoń Charlesa. - Miło cię poznać.
- Nie. Jesteśmy bliźniakami - odparł lodowato Charles. - Chodzę razem z tobą na
seminaria szekspirowskie.
- Na pewno jesteście spokrewnieni? - mrugnął Bendix. - Nie widzę rodzinnego
podobieństwa.
Charles poczerwieniał.
- Tak, na pewno. A teraz, jeśli nam wybaczysz... - odwrócił się, ciągnąc za sobą
Allegrę.
- No już, nie musisz się obrażać - powiedział łagodnie Ben-dix. - Upuściłeś książkę. -
Podniósł podręcznik, który Charles upuścił, padając na ziemię. Charles nie raczył mu
podziękować.
- Naprawdę nie musisz się obrażać, Charlie - zgodziła się Allegra. Odsunęła się od
brata i stanęła koło Bendixa, który objął ją ramieniem.
- Obawiam się, moja droga, że czeka nas sprawdzian z łaciny - oznajmił Bendix. -
Pozwolisz ze mną?
Allegra pozwoliła się poprowadzić popularnemu przystojniakowi. Nigdy by do tego
nie dopuściła, gdyby Charles nie okazał się tak irytujący. Dobrze mu tak. Zostawiła brata
stojącego samotnie na dziedzińcu i patrzącego, jak odchodzą.
Trzy
Jedyny przedmiot sprawiający trudność wampirom
Allegra na ogól uczyła się doskonale, ale zupełnie nie radziła sobie z łaciną. Miała
problemy z oddzieleniem zwulgaryzowanego przez czerwonokrwistych świętego języka od
jego prawdziwej wersji i bez przerwy jej się one myliły. Łacińskie deklinacje i trzy rodzaje po
prostu nie miały sensu. Nie potrafiła nie mieszać prawdziwej mowy nieśmiertelnych z jej
ludzkim, pospolitym wydaniem.
Patrzyła na gniewne, czerwone 3-, zakreślone kółkiem u góry kartki ze sprawdzianem.
Niech to szlag! Jeśli nie utrzyma dobrych stopni, Cordelia zabierze ją z Endicott i zapisze z
powrotem do Duchesne. Znajdzie się znowu w punkcie wyjścia: praktycznie jako więzień
matki i jej oczekiwań wobec przyszłości samej Allegry oraz jej działań na rzecz ich rasy.
Naprawdę, Cordelia przemawiała czasem jak demagog z okresu drugiej wojny światowej.
Allegra nie była wtedy w cyklu, ale czytała raporty Repozytorium.
- O, paskudnie - zauważył Bendix, rzucając okiem na jej klasówkę.
- A ty co dostałeś? - uniosła brwi.
Z zadowoleniem pomachał jej przed nosem swoją szóstką.
Czy on musiał być tak irytująco perfekcyjny? Allegra mało czego tak nie znosiła, jak
słowa „perfekcyjny” i ludzi, którzy je uosabiali. Nienawidziła, kiedy nazywali ją perfekcyjną,
kiedy dostrzegali tylko jej zewnętrzny wygląd, fale lśniących blond włosów, słoneczną
opaleniznę i nienaganną figurę. Nigdy nie rozumiała, dlaczego ktokolwiek miałby
przywiązywać wagę do tak nieistotnych szczegółów. Sama uważała, że wszyscy są piękni - i
nie miało to nic wspólnego z absurdalnie świętoszkowatym przekonaniem, że każdy ma
piękną duszę. Nie. Allegra naprawdę uważała, że większość spotykanych przez nią ludzi jest
piękna - kogo obchodziło kilka kilogramów za dużo, haczykowaty nos czy jakieś dziwne
znamię? Uwielbiała patrzeć na ludzi. Uważała, że są cudowni.
Jak się nad tym zastanowić, była równie okropna, jak Ben-dix. Miała idealną urodę i
do tego jeszcze zachowywała się wobec wszystkich życzliwie. Czasem naprawdę nużyło ją
bycie sobą.
- Mogę ci pomóc z łaciną, jeśli chcesz - zaproponował Ben-dix, kiedy zebrali rzeczy i
ruszyli do wyjścia z sali.
- Chcesz mi udzielać korepetycji? - To coś nowego. Czerwonokrwisty, który
proponuje nieśmiertelnemu wampirowi, że nauczy go nowych sztuczek. Charlie by ją
wyśmiał. Allegra potrząsnęła głową.
- Chyba sobie poradzę, dzięki. Muszę po prostu wykuć odmianę rzeczowników.
- Jak chcesz. Niedawno się tu przeniosłaś, więc może nie wiesz, ale jeśli nie utrzymasz
przyzwoitej średniej, będziesz mogła pożegnać się z drużyną hokejową i ze stanowymi
mistrzostwami - powiedział Bendix, przytrzymując jej otwarte drzwi.
Chłopak trafił w samo sedno.
Przez kilka następnych tygodni Allegra co drugi wieczór spotykała się z Bendixem w
głównej bibliotece na lekcję łaciny. To, co rozpoczęło się jako uczciwe starania obojga, aby
Allegra opanowała ten język, pomału przekształciło się w długie i obszerne dyskusje na
wszelkie możliwe tematy. Od jakości jedzenia w stołówce (koszmarne) przez rozważania o
kryzysie palestyńskim aż po kwestię, czy Ahracadabra w wykonaniu Steve Miller Band była
najlepszą, czy też najgorszą piosenką, jaka powstała (Bendix głosował na najlepszą, Allegra -
na najgorszą).
Pewnego wieczora Bendix pochylił się nad podręcznikiem do łaciny i westchnął. Jasne
kosmyki opadały mu na oczy, a Allegra musiała zdusić w sobie chęć odgarnięcia ich z jego
czoła.
- Ktoś od ciebie przyjeżdża w dzień odwiedzin w przyszłym tygodniu? - zapytał. -
Jesteś z Nowego Jorku, prawda?
Allegra jednocześnie skinęła i potrząsnęła głową.
- Oczywiście przyjedzie matka. Nigdy by czegoś takiego nie ominęła. Mój ojciec...
wyjechał. - To było najprostsze wyjaśnienie nieobecności Lawrence'a. - A ty?
- Nikt. Matka ma zebranie rady nadzorczej, więc musi zostać w San Francisco. Ojciec
nie zajmuje się takimi drobiazgami. Przeszkadzałyby mu w pracy artystycznej.
- Twój tata jest artystą?
- Robi odlewane rzeźby. Nie sprzedał jeszcze ani jednej, pewnie dlatego, że wyglądają
jak złom. Ale nie mów mu tego.
- To brzmi, jakbyś żadnego z nich specjalnie nie lubił - Allegra poczuła przypływ
współczucia. Była bardzo przywiązana do Lawrence'a i Cordelii. Tylko że Lawrence'a nie
widziała od lat, a Cordelia przemieniła się w szorstką, nerwową starszą damę.
- Tak to wygląda. Owszem, lubię swoich rodziców, ale oni nigdy nie mają dla mnie
wiele czasu. Ups, naprawdę to powiedziałem? Nie cierpię użalać się nad sobą.
Allegra uśmiechnęła się i otworzyła podręcznik do łaciny. - Jeśli chcesz, podzielę się z
tobą Cordelią. Uwielbia poznawać moich przyjaciół. Ale nie mogę mówić w imieniu
Charliego.
- Właśnie, czym ja podpadłem twojemu bratu? Nigdy mu nic nie zrobiłem -
powiedział zakłopotany.
- Och... on... przejdzie mu - odparła Allegra. Odkaszlnęła. - No więc... Wracamy do
łaciny?
- Słuchaj, czy wy w końcu ze sobą chodzicie? - zapytała Birdie, kiedy Allegra krótko
po północy wróciła do pokoju.
- Chodzimy? Z kim? O czym ty mówisz? - Allegra zarumieniła się lekko, odkładając
książki. Ostatecznie nie doszli do deklinacji. Spędzili wieczór, rozmawiając o zaletach
dorastania w San Francisco w porównaniu z Nowym Jorkiem. Allegra, urodzona obywatelka
Manhattanu, upierała się, że jej miasto jest nieskończenie lepsze pod każdym względem -
oferty kulturalnej, muzeów, restauracji. Bendix na obronę swojego miasta nad zatoką
przywoływał jego mglistą pogodę, nieodłączne piękno i liberalną politykę. Żadne z nich nie
zdołało przekonać drugiego.
- Chodzi ci o mnie i Bena? - zapytała Allegra. - Myślisz, że jesteśmy parą?
- O, czyli to już „Ben”? Niedługo będziesz go nazywać „Benny” - droczyła się z nią
przyjaciółka, zwijając ziołowego skręta. Allegrze nie przeszkadzało to, chociaż pokój
śmierdział potem dymem, a Birdie miała zwyczaj używać zbyt dużo odświeżacza powietrza
na wypadek kontroli. W efekcie w pokoju pachniało jak w toalecie.
Allegra skrzywiła się.
- Skąd. Nie ma szans. Jesteśmy kumplami. Sublokatorka wypuściła pierścień dymu.
- Daj spokój, wszyscy widzą, jak się zachowujecie wobec siebie.
- Co? Żartujesz chyba.
- Poza tym wyglądacie razem perfekcyjnie - uśmiechnęła się Birdie. Znała dobrze
narzekania Allegry na to słowo na „p”.
- Dobry Boże! - wzdrygnęła się Allegra. Nie patrzyła na Bena pod takim kątem.
Dobrze jej się z nim rozmawiało i dobrze się czuła w jego towarzystwie. Poza tym nie mogli
przecież być razem - nie mogła żywić do niego tego rodzaju uczuć. Birdie była
czerwonokrwista, po prostu nie wiedziała, o czym mówi.
- Serio? Znam większe nieszczęścia niż chodzenie z Bendixem. Jego rodzice właśnie
sprzedali swoją firmę za chyba dwa miliardy dolarów. Nie czytałaś dzisiejszej gazety? -
Birdie rzuciła Allegrze „Wall Street Journal”.
Allegra przeczytała zamieszczony na pierwszej stronie artykuł, szczegółowo
omawiający nabycie przez Allied Corporation zespołu rodzinnych firm należących do grupy
Chase'ów. Zaskoczyła ją skromność Bendixa. Wspomniał, że matka nie przyjedzie na dzień
odwiedzin z powodu „służbowego spotkania”. Tak naprawdę chodziło o walne zebranie
udziałowców.
- Są niesamowicie nadziani. Nic dziwnego, że nosi nazwisko po matce. Po prostu śpią
na forsie.
- Birdie, nie bądź ordynarna - skarciła ją Allegra. Nawet w Endicott zbytnie
zainteresowanie cudzym stanem posiadania było w złym guście. Ale po przeczytaniu artykułu
poczuła, że jeszcze bardziej polubiła Bena. Nie dlatego, że dowiedziała się, jak bardzo jest
bogaty - nie dbała o pieniądze, chociaż zawsze miała ich pod dostatkiem - ale dlatego, że przy
tak ogromnej fortunie pozostawał skromny i zwyczajny.
A po dzisiejszej rozmowie miała wrażenie, że Bendix Chase nie miałby nic przeciwko
oddaniu części tego, na czym zależało większości ludzi, gdyby w zamian mógł dostać
odrobinę więcej tego, na czym jemu naprawdę zależało.
Cztery
Stowarzyszenie Poetów i Awanturników
Allegra właśnie zasypiała, kiedy usłyszała hałasy pod oknem. Zamrugała oczami,
zdezorientowana. Słyszała cichy, klikający dźwięk. Kamyki. I chichoty. Podeszła do okna.
- Co się dzieje? - zapytała, lekko poirytowana.
Pod jej oknem stała grupka zakapturzonych nieznajomych. Najwyższy z nich
zaintonował mrocznym i złowieszczym głosem:
- Allegro Van Alen, twoja przyszłość oczekuje na ciebie. Prawda. Zapomniała,
chociaż Birdie ostrzegała ją tydzień te'
mu. To była ta noc, kiedy Stowarzyszenie Petologów - najbardziej prestiżowe tajne
stowarzyszenie Endicott - werbowało nowych członków. Zauważyła, że łóżko jej
współlokatorki jest puste, co oznaczało, że Birdie, która oczywiście należała do
stowarzyszenia, brała już udział w nocnym święcie.
- Zaraz schodzę - zawołała Allegra, ale w tym momencie inna grupa zakapturzonych
uczniów wpadła do pokoju i założyła jej kaptur na głowę. Została właśnie oficjalnie porwana.
Po zdjęciu kaptura Allegra zobaczyła, że znajduje się na polanie w lesie. Płomienie
ogniska strzelały wysoko, a ona klęczała wraz z grupą innych nowicjuszy.
Zakapturzony przywódca podał jej złoty kielich wypełniony czerwonawym napitkiem.
- Napij się z kielicha wiedzy - rozkazał. Ich palce zetknęły się, kiedy podawał jej
puchar, a Allegra starała się nie śmiać, wypijając łyk. Wódka zmieszana z 7-Up. Niezłe.
- Głupio wyglądasz w tej szacie - wyszeptała, ponieważ rozpoznała jego głos w
momencie, kiedy pierwszy raz się do niej odezwał.
- Cśśś! - odparł Bendix, także tłumiąc śmiech.
Podała kielich osobie obok, zastanawiając się, kto jeszcze został wybrany. Kiedy
wszyscy nowi członkowie napili się z kielicha, Bendix wzniósł toast.
- Oto spożyli oni ogień oświecenia! Witamy was wśród Petologów, nowoczesnych
poetów i awanturników! Zatańczmy pomiędzy drzewami jak bachusowe nimfy! - Gdzieś z
tyłu ktoś uderzył w gong, budząc echa w lesie.
- Bachusowe nimfy? - zapytała sceptycznie Allegra.
- To grecka tradycja - wzruszył ramionami. Starsi członkowie zdjęli kaptury, ale
większość z nich pozostała w płaszczach. Wśród zebranych zaczęły krążyć kolejne
plastikowe puchary, wypełnione wódką i 7-Up.
- Czy to właśnie robią Petologowie? - zapytała Allegra, rozglądając się po
rozbawionym, pijanym towarzystwie. - Ignorujecie ciszę nocną i tańczycie wokół ogniska?
- Nie zapominaj o tanich drinkach. To bardzo ważne - Bendix z powagą skinął głową.
- To wszystko? O to jest tyle zamieszania? - roześmiała się. Petologowie byli otoczeni
w szkole bezbrzeżnym, pełnym zazdrości podziwem.
- Mniej więcej. A, i w każdym semestrze wyprawiamy bal. Oczywiście na jednym z
nich ubranie jest opcjonalne.
- Oczywiście.
- A później urządzimy doroczny Konkurs Kiepskiej Poezji.
- Czyli to właściwie tylko... wygłupy? - zapytała Allegra, chociaż już znała
odpowiedź.
- Czemu? A co takiego ważnego wy robicie w tym waszym Komitecie?
Wiedział, że jest członkinią Komitetu. Oczywiście w Endicott działała jego filia,
ponieważ do szkoły uczęszczała spora grupa błękitnokrwistych uczniów. Rozejrzała się po
nowo przyjętych członkach i z rozczarowaniem stwierdziła, że wśród zarumienionych twarzy
nie widzi swojego brata. Wiedziała, że Charlie nie zostałby wybrany, ale mimo wszystko było
jej nieprzyjemnie. Petologowie stanowili jedną z przyczyn, dla których jej brat tak bardzo
nienawidził tej szkoły. W Endicott nikomu nie zależało na byciu członkiem Komitetu.
Wszyscy chcieli należeć do Petologów.
- Mniej więcej to samo - wzruszyła ramionami Allegra.
- No, tak myślałem. Ktoś naprawdę powinien przywrócić stare zwyczaje. Wiesz,
trumny, morderstwa, walka o władzę - poruszył brwiami i pociągnął długi łyk z ogromnego
pucharu.
- O, a oto i przedstawiciel Teksasu. Forsyth, pozwól na słówko? Przepraszam -
powiedział do niej Bendix i podszedł, żeby porozmawiać z Forsythem Llewellynem, który
pełnił funkcję opiekuna stowarzyszenia z ramienia szkoły.
Allegra uniosła kieliszek, a Forsyth grzecznie skinął jej głową. Uczył pierwsze klasy
angielskiego i widywała go czasem na kampusie. Oczywiście pamiętała go. Nigdy nie miała
zapomnieć nikogo z tych, którzy byli w cyklu we Florencji.
Impreza trwała od dobrej godziny, kiedy Bendix podniósł głos.
- Proszę o uwagę! Proszę o uwagę!
Zebrani uciszyli się, ale odczekał, aż uwaga wszystkich będzie skupiona na nim.
- Przyszedł czas, aby oddać cześć naszemu założycielowi, wsłuchując się w jego
słowa.
Starsi członkowie stowarzyszenia unieśli kieliszki ku niebu i jednym głosem
wyrecytowali następujący wiersz:
- Ptak, autorstwa Killingtona Jonesa. Wątpię, czy kiedyś jeszcze usłyszę / Pieśń taką
piękną, jak śpiewa ptaszę. / Z jasnym pierzem i czerwonym dziobem / buduje gniazdo, by
złożyć w nim głowę, / Jeden Bóg może tworzyć takie cuda / Lecz napisać zły wiersz i mnie
się uda.
- Właśnie! - rozpromienił się Bendix. - Niech rozpocznie się Konkurs Kiepskich
Wierszy!
Allegra z rozbawieniem słuchała, jak kolejni aspirujący poeci recytowali koszmarne
strofy przed gwiżdżącą publicznością.
Bendix rzucił wszystkich na kolana swoim poematem Ostatnia pieśń rybaka
dryfującego na krze lodowej u brzegów starej Norwegii. Było to dzieło jednocześnie tragiczne
i komicznie okropne, a zdobyło pierwsze miejsce.
Kiedy było już po wszystkim, podszedł do niej.
- Gratulacje. Jesteś zabawny - powiedziała, szturchając go palcem w pierś.
Złapał ją za rękę i odwzajemnił spojrzenie.
- Ben, przestań - uśmiechnęła się. - Puść - powiedziała, chociaż podobało jej się, jak
trzymał ją mocną ręką. Lubiła Bena - tak, teraz to był dla niej Ben, ponieważ Bendix brzmiało
zbyt serio i nie pasowało do jego niepoważnego charakteru - i nie przeszkadzało jej, że
nazywał ją Legs, nie miała nic przeciwko temu. To było niepoważne. Nie pasowało do niej.
Zobaczył w niej coś, czego nikt inny nie dostrzegał. Dla błękitno-krwistych zawsze była
Gabrielą, Pełną Cnót, Odpowiedzialną, ich Królową, ich Matką, ich Zbawicielką. Ale dla
Bendixa Chase'a nie była nawet Allegra Van Alen, tylko Legs. Dzięki temu czuła się młoda,
niebezpieczna i nierozważna. Te wszystkie cechy nie pasowały do Gabrieli.
Poza tym był naprawdę, naprawdę uroczy.
- Chodź tutaj - wyszeptała, przyciągając go bliżej za krawędź zabawnej peleryny,
którą miał na sobie.
- Co?
Przyciągnęła go bliżej, a kiedy zrozumiał, czego ona chce, jego spojrzenie
złagodniało. Miał najmilsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Ten chłopak był
tak śliczny, najpiękniejszy na świecie - a kiedy uniosła twarz do niego, pochylił się, żeby
spotkać ją w pół drogi. Jego ramiona otoczyły jej talię, przyciskając ją mocno.
To był tylko pocałunek, ale od razu wiedziała, że na tym się nie skończy.
- Strasznie długo ci to zajęło, Legs - wymruczał Ben.
- Mhm... - zgodziła się. Nie chciała się spieszyć. Ale co to szkodziło? Był tylko
człowiekiem. To był tylko flirt, w najgorszym razie Ben zostanie jej familiantem. Miała ich
już bardzo wielu w swoim nieśmiertelnym życiu.
Allegra wracała do dormitorium, wciąż promieniejąc od pocałunku Bena, kiedy
wpadła na swojego brata.
- Gdzie byłaś? - zażądał odpowiedzi Charles. - Szukałem cię. Nie przyszłaś dzisiaj na
zebranie Komitetu.
- Tak? To było dzisiaj? Zapomniałam. Byłam zajęta.
- Czym? Nie mów mi, że zostałaś przyjęta do tego ich durnego stowarzyszenia? -
warknął.
- To nie jest głupie, Charlie. Znaczy, oczywiście jest niemądre, ale nie jest głupie. A to
różnica - odparła.
- To tylko żałosna ludzka kopia Komitetu. My byliśmy pierwsi.
- Możliwe - wzruszyła ramionami. - Ale oni urządzają znacznie lepsze imprezy.
- Co się z tobą stało? - naciskał Charles. Przez moment Allegra go pożałowała.
- Nic, Charlie. Proszę, nie tutaj - znowu potrząsnęła głową.
- Allegro, musimy porozmawiać.
- Nie mamy o czym rozmawiać. O czym mielibyśmy rozmawiać?
- Cordelia... Ma przyjechać w niedzielę na dzień odwiedzin.
- Więc pozdrów ode mnie matkę - z tymi słowami Allegra zniknęła w dormitorium. Ta
noc przyniosła tyle obietnic. Przez chwilę, żartując z Petologami, całując Bendixa, potrafiła
uwierzyć, że jest tylko zwykłą, szesnastoletnią dziewczyną. Ale rozmowa z Charlesem
rozwiała jakiekolwiek złudzenia co do tego, że mogłaby się choć raz w życiu dobrze bawić.
Pięć
Syn swojej matki
Jedyną rzeczą, jaką Charles Van Alen lubił w swojej matce - oczywiście matce w tym
cyklu - było to, że Cordelia jako jedyna nie nazywała go tym głupim zdrobnieniem.
- Charlesie, przypuszczałam, że twoja siostra zaszczyci nas dzisiaj swoją obecnością -
powiedziała, nalewając herbatę. W dzień odwiedzin szkolny kampus świecił praktycznie
pustkami, ponieważ sponsorzy Endicott - ci, którzy płacili astronomiczne czesne - przybyli,
żeby zobaczyć swoje potomstwo i zabrać je na obiad do najdroższych restauracji miasta.
Cordelia przyjechała tego popołudnia czarnym lincolnem i zabrała Charlesa prosto na
elegancką herbatkę w najbardziej prestiżowym hotelu.
Poprawił się na niewygodnym krześle. Czemu ta kobieta upiera się przy tak
absurdalnych zwyczajach?
- Zeszłego wieczora zostawiłem jej wiadomość z przypomnieniem. Ale ostatnio jest...
dość zajęta.
- Czyżby? - Cordelia wydęła usta. Była drobna, o ptasiej urodzie, ale z ostrym
językiem. Nawet jeśli jej wpływy w Radzie zmalały, nadal pozostawała dostatecznie ważna,
aby powierzono jej rolę matki Michała i Gabrieli w tym cyklu. - A czy mógłbyś mi zdradzić,
co tak zajmuje naszą Allegrę?
Charles spojrzał gniewnie.
- Ma nowego chłopaka... Którego może uczynić familiantem. - Nigdy nie przyznałby
się do zazdrości o czerwonokrwistego, ale znajdował się na granicy wytrzymałości. Najpierw
jej zimna obojętność. Teraz manifestacja złego smaku. Allegra wyślizgiwała mu się, a on nie
miał pojęcia dlaczego. Rozpaczliwie pragnął ją przy sobie zatrzymać. To była jedyna rzecz,
jakiej kiedykolwiek pragnął.
Ale najwyraźniej Allegra pragnęła czegoś wręcz przeciwnego. Zostaw mnie. Nie tutaj.
Idź już. Tylko w ten sposób się do niego odzywała. Nie mógł tego wytrzymać. Zupełnie jakby
go nienawidziła. Dlaczego? Co takiego zrobił? Nic, poza tym, że ją kochał. Nie chciał
powiedzieć Cordelii, że nie wie, gdzie jego siostra spędza weekend, że nie wie, gdzie ona jest
i prędzej szlag go trafi, niż upadnie tak nisko, by poszukiwać jej w wymiarze uroku. Allegra
była jego sercem. Powinna przyjść do niego. Powinna chcieć być z nim. Ale jednak tak się nie
działo. Okazywała to całkowicie jasno.
- To tylko zauroczenie. Po prostu żądza krwi. Nic, czym należałoby się martwić -
uspokoiła go Cordelia. - Powinieneś zostawić ją w spokoju. Sporo przeszła.
Charles wiedział, co jego matka ma na myśli - że Gabriela potrzebuje czasu, aby się
uleczyć. Nawet jeśli Florencja stała się odległym wspomnieniem, tamten ból nadal
pozostawał. Musiał podjąć wtedy odrażające działania - choć oczywiście należało za to winić
także Lawrence'a. Minęło już prawie pięćset lat. Czy ona już nigdy nie będzie taka, jak
dawniej? Nie znała nawet całej prawdy.
- Im bardziej będziesz naciskać, tym bardziej ona będzie stawiała opór. Najlepiej
zrobisz, pozwalając jej podjąć własne decyzje. Ona na pewno cię wybierze.
- Tym razem jest w tym coś innego - powiedział niepewnie, mieszając herbatę. -
Obawiam się... że ona naprawdę może go kochać.
- Nonsens. Jest człowiekiem. To nic nie znaczy. Wiesz o tym - nie zgodziła się z nim
Cordelia. - To tylko chwila zabawy. Wróci do ciebie. Zawsze tak robiła. Zaufaj mi, Charlesie.
Musisz pozwolić, aby sprawy toczyły się własnym rytmem. Nie wtrącaj się w to, bo tylko
oddalisz ją od siebie. Allegra potrzebuje teraz swobody.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz, matko - odparł ponuro Charles. - Nie będę się
wtrącał. Ale jeśli się mylisz, nigdy ci tego nie wybaczę.
Sześć
Święty pocałunek
Po rozpoczęciu ciszy nocnej dziewczęta nie miały wstępu do męskiego dormitorium,
więc Allegra musiała wspiąć się po drabinie ewakuacyjnej. Bez trudu przeskoczyła z niej na
parapet i zastukała w okno.
- Jak się tu dostałaś? - zapytał Bendix, pomagając jej wejść do środka. - To nie jest
łatwa wspinaczka.
Uśmiechnęła się. Dla wampira to była bardzo łatwa wspinaczka, ale oczywiście on nie
mógł o tym wiedzieć. Rozejrzała się po pokoju, w którym jak zwykle panował całkowity
chaos. Chłopcy.
- Gdzie twój współlokator?
- Odesłałem go. Miałem przeczucie, że wpadniesz z wizytą - uśmiechnął się i podszedł
do wieży, żeby włączyć muzykę. Na szczęście nie żadne kawałki Greatful Dead czy Van
Morrisona. To był Miles Davis. Bitches Brew.
Allegra usiadła na łóżku, nagle onieśmielona. Nawet jeśli całowała się z nim
wystarczająco dużo razy w ciągu ostatniego miesiąca, aby jej usta nabrzmiały jak dojrzały
owoc, czuła się niepewnie na myśl o tym, co zamierzała zrobić. Dlatego zamiast patrzeć na
niego, przyjrzała się książkom na półkach. Na ścianie wisiała grafika. Nie plakat, litografia.
- Lubisz Basquiata?
- Jest w tym momencie trochę przeszacowany, ale tak.
- Nie wiedziałam, że zbierasz sztukę.
- Widocznie słabo mnie znasz - usiadł na krześle przy biurku. Miał na sobie biały T-
shirt drużyny lacrosse'a i bokserki, a jego włosy były wilgotne po myciu.
- Co ty robisz tak daleko? - zapytała i poklepała puste miejsce obok siebie.
Przeniósł się na łóżko koło niej i przytulił ją. Przyciskając się do niego, Allegra czuła
cudowny chłopięcy zapach, mieszaninę proszku do prania, mydła lvory i odrobiny płynu po
goleniu.
- No już - Ben zawisł nad nią. Zdjął koszulkę i cisnął ją na drugą stronę pokoju. Miał
szeroką klatkę piersiową, z twardymi w dotyku, rzeźbionymi mięśniami. Allegra poczuła
Jean Michel Basquiat (1960-1988) - amerykański artysta, prekursor miejskiego graffiti. Jako malarz,
uważany za przedstawiciela nowego ekspresjonizmu; łączył prymitywną sztukę afrykańską ze współczesną
sztuką ulicy. Zaprzyjaźniony m. in. z Madonną i Andym Warholem, zmarł po przedawkowaniu heroiny.
dreszcz, przesuwając dłońmi po jego skórze.
Miała właśnie zdjąć górę od piżamy, kiedy powstrzymał ją, łagodnie odsuwając jej
ręce i rozpinając zębami guziki. Roześmiała się, kiedy z zaskoczeniem zauważył pod spodem
stanik.
- Podstępna sztuczka.
- Pomyślałam, że nie powinieneś mieć za łatwo.
- Hmmmm.
Zsunął ramiączka stanika, a potem jego twarz wtuliła się między jej piersi, a ona
przyciągnęła go, tak że jej ręce znalazły się na krawędzi jego szortów. Całowała jego szyję i
pierś, czując, jak przytula się do niej całym ciałem. Oplotła go w pasie nogami.
Żadne z nich się nie odzywało, aż w końcu Allegra wyszeptała:
- Muszę ci coś o sobie powiedzieć.
- Co takiego? - spytał ochryple.
Teraz nadeszła właściwa pora. Po to przyszła do jego pokoju. Uniosła głowę, żeby
mógł ją dobrze zobaczyć, a potem wysunęła kły.
Patrzył na nią ze zdumieniem, ale bez strachu.
- Jesteś...
- Wampirem. Tak. Nie boisz się?
- Nie - potrząsnął głową. - Może powinienem, ale mam wrażenie... Ze widzę
prawdziwą ciebie. Ze po raz pierwszy widzę, kim naprawdę jesteś. I jesteś piękna.
Piękniejsza, niż mi się to wydawało możliwe.
- Kiedy wampir po raz pierwszy pije czyjąś krew, naznacza takiego człowieka jako
swojego familianta. Będziesz... należał do mnie - wyjaśniła. Boże, jak bardzo go pragnęła.
Czuła zapach jego krwi przez skórę, mogła z góry powiedzieć, że będzie przepyszna i pełna
życia - pełna jego niezwykłej i potężnej siły życiowej. Pragnęła, żeby stał się częścią niej,
chciała znaleźć się wewnątrz niego. Pragnęła go teraz.
- Legs, chcesz, żebyśmy się ustatkowali? - zażartował.
- To coś więcej - powiedziała łagodnie. - Będziesz mój przez całe życie. Nigdy nie
pokochasz innej. - Dlaczego zdradzała mu wszystkie sekrety świętego pocałunku?
Wystarczyło go ukąsić i będzie po wszystkim. A jednak pragnęła... pragnęła dać mu szansę.
Możliwość wyboru swojego losu. - Nie skrzywdzę cię - obiecała.
- A może bym tego chciał? - popatrzył na nią. - Żebyś mnie trochę skrzywdziła.
- Ben, to nie jest żart. Czy naprawdę chcesz, żebym... ? Skinął głową. Wybrał.
- Zgadzam się. Cokolwiek by to miało być. Skoro to znaczy, że zawsze będę z tobą.
Pocałowała nasadę jego szyi. Zatrzymała się na moment, pozwalając, by jej kły
podrażniły go, kłując skórę. Czuła, jak narasta w nim oczekiwanie i w odpowiednim
momencie ukąsiła go z całej siły. Napiął mięśnie i przyciągnął ją bliżej, obejmując w pasie
tak, że ich ciała się złączyły.
Wypiła jego krew.
To było cudowne, cudowniejsze, niż sobie wyobrażała. Było bosko, a ona widziała
każde jego wspomnienie, poznawała każdy jego sekret - chociaż nie miał ich zbyt wiele - był
jak otwarta książka - wypełniona światłem i miłością...
A potem stało się coś strasznego.
Wszystko było nie tak. Krew... Co takiego było w jego krwi? Boże, co to było?
Trucizna? Czy został już naznaczony przez inną wampirzycę? To niemożliwe - nie widziała
żadnego znaku, nic, co by wskazywało...
Nie. To nie była trucizna.
To była wizja z wymiaru uroku.
Zobaczyła...
Trzymała w ramionach niemowlę. To była jej córka... Pochwyciła jej imię... Schuyler?
Gdzieś już słyszała to imię. Była przepełniona radością, światłem i szczęściem... nigdy
wcześniej nie czuła się tak szczęśliwa ani tak bardzo żywa. Spojrzała w górę, na stojącego
obok niej Bena, który uśmiechał się i trzymał ją za rękę, ale potem...
Pojawiła się druga wizja... kilka lat później...
Leżała na szpitalnym łóżku. Lekarze mówili, że jest w śpiączce. Ze nie ma szans na
poprawę jej stanu. Obok niej szlochał Charles. Jego czarne włosy były przetykane siwizną.
Nie ma szans na poprawę? Ale dlaczego? Co się stało? Co się z nią działo? I gdzie był Ben?
Dlaczego leżała na szpitalnym łóżku? Co było z nią nie tak? Czy umarła? Ale
wampiry nie umierają. Więc w takim razie - co mogło się wydarzyć? I ten wyraz rozpaczy na
twarzy jej brata. Nigdy nie widziała go tak załamanego.
Gdzie się podziało jej dziecko? Gdzie było jej cudowne, czarnowłose dziecko?
Dziecko z czarnymi włosami Charlesa i niebieskimi oczami Bena. Gdzie była jej śliczna
córeczka? Gdzie był jej mąż?
Co to było?
Co to miało znaczyć?
Czy widziała przyszłość?
Poczuła gwałtowne szarpnięcie i znalazła się z powrotem w sypialni chłopców, gdzie
siedziała okrakiem na swoim pierwszym familiancie.
- Nie przestawaj... - Bendix patrzył na nią z sennym rozmarzeniem. Zaczął już na
niego działać usypiający efekt caerimonia osculor. - Dlaczego przestałaś... ? - wyszeptał. A
potem zasnął.
Allegra ubrała się i zabrała swoje rzeczy. Co takiego widziała? Co się przed chwilą
wydarzyło? Wiedziała tylko, że musi się stąd wydostać tak szybko, jak to możliwe.
Siedem
Chora z miłości
Przez dwa tygodnie Allegra nie wstawała z łóżka ani nie przyjmowała żadnych gości.
Odmawiała jedzenia, odmawiała chodzenia na lekcje i pozostawała głucha na błagania
nauczycieli, szkolnego pedagoga, współlokatorki i koleżanek z drużyny. Mistrzostwa w
hokeju na trawie odbyły się bez udziału Allegry (Endicott przegrało 2:4). Nie chciała się z
nikim widzieć. Szczególnie z Benem, który przysyłał jej tuziny róż i zostawiał niezliczone
wiadomości na automatycznej sekretarce. Spędzała całe godziny skulona pod kwiecistą
kołdrą, samotna i zrozpaczona. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, ale wiedziała, że nie ma
siły stawić czoła życiu. Nie mogła spojrzeć w oczy Benowi. Nie chciała o niczym myśleć.
Pragnęła tylko spać. Albo leżeć w ciemności z otwartymi oczami.
W końcu zgodziła się przyjąć jednego gościa.
Charles usiadł na fotelu typu butterfly, czujnie przyglądając się siostrze. Milczał przez
dłuższy czas, obserwując jej splątane włosy, ciemne kręgi pod oczami, niebieskawy kolor
warg, znamionujący odwodnienie. Sangre azul utrzymywała ją z trudem przy życiu.
- Ty mi to zrobiłeś - wychrypiała Allegra. - To twoja wina.
Nie znała wyjaśnienia. Tylko Charles był wystarczająco potężny. Musiała istnieć jakaś
przyczyna tego, co się wydarzyło. Na pewno stał za tym Charles.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - pochylił się do niej. - Allegra. Popatrz na siebie.
Co się stało?
- Zatrułeś jego krew! - oskarżyła go.
- Nie zrobiłbym czegoś takiego. A gdyby został naznaczony, znalazłabyś się w
szpitalu, nie tutaj. - Wstał i odsłonił zasłony, wpuszczając światło do pokoju. Allegra skuliła
się, oślepiona nagłą jasnością. - Czy to właśnie się stało? Uczyniłaś tego człowieka swoim
familiantem? - Zacisnął pięści, widziała, ile wysiłku kosztowało go wypowiedzenie tych
ostatnich słów.
- Przysięgnij, że nie miałeś z tym nic wspólnego - powiedziała. - Przysięgnij.
Charles potrząsnął głową. Nigdy nie widziała, żeby był tak smutny.
- Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo, na kim ci zależy i nigdy nie stanąłbym na drodze
twojego... szczęścia. Chciałbym tylko, żebyś nie uważała mnie za zdolnego do takiej
podłości.
Zamknęła oczy i wzdrygnęła się. Mówił prawdę. A jeśli Charles mówił prawdę,
musiała spojrzeć tej prawdzie w oczy. Tamta wizja była ostrzeżeniem.
- Co zobaczyłaś, Allegro?
Odwróciła się od niego do ściany. Nie mogła mu powiedzieć. Nie potrafiła. To było
zbyt straszne.
- Co cię tak bardzo przeraziło? - zapytał łagodnie Charles. Ukląkł przy jej łóżku,
składając dłonie.
Allegra zamknęła oczy i znowu zobaczyła okropną wizję. Teraz rozumiała jej
znaczenie. W tym śnie nie była martwa. Spała. Będzie tak spać przez lata. Dziesięć lat, nawet
dłużej. Będzie się starzeć we śnie, a jej córka będzie dorastać bez matki. Jej córka będzie
dorastać samotnie, jako sierota, kolejna podopieczna Cordelii.
A jeśli chodziło o Bena - co się z nim stało? Co znaczyło to, że nie pojawił się w
drugiej wizji? Była pewna, że to on jest ojcem jej dziecka. Miało jego łagodne, niebieskie
oczy. Był przy narodzinach córki. W głębi serca Allegra wiedziała, że tak się stanie, nawet
jeśli rozum mówił jej, że to niemożliwe. Na świat miało przyjść ich dziecko. Półkrew.
Obrzydliwość. Grzech przeciwko Kodeksowi Wampirów. Kodeksowi, który pomogła
stworzyć i o którego przestrzeganie zawsze dbała. Wampirom nie była dana zdolność
tworzenia życia, tym błogosławieństwem zostały obdarzone tylko ludzkie dzieci
Wszechmogącego. A jednak to się stało... ale jak?
Gdzieś w głębi serca, w głębi swojej krwi, znała odpowiedź. Odpowiedź kryła się w
jej przeszłości... w przeszłym życiu, którego nie potrafiła sobie przypomnieć.
Co się stanie z Benem? Czy Charles go zabije? Gdzie on był? Dlaczego nie pojawiał
się w drugiej wizji?
Nigdy wcześniej nie widziała niczego podobnego. Nie miała daru widzenia, jakim
dysponowała Obserwatorka.
Charles wziął ją za rękę.
- Cokolwiek to jest, cokolwiek się stało, cokolwiek widziałaś, nie masz się czego
obawiać. Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony. Nigdy - wyszeptał. - Wiesz o tym...
- Charlie... - westchnęła, otwierając oczy.
- Charles.
- Charles. - Spojrzała na niego, w jego niebieskoszare oczy, przesłonięte gęstymi
czarnymi włosami. W końcu powiedziała to, co czuła od tak dawna, a dotąd dusiła to w sobie.
- Nie zasługuję na twoją miłość. Już nie. Nie po tym...
Potrząsnął powoli głową.
- Oczywiście, że zasługujesz. Byłaś moja od początku czasu. Należymy do siebie. -
Mocniej ścisnął jej rękę, ale w tym geście była czułość, nie dominacja.
Allegra nareszcie zrozumiała. Istniał sposób, żeby to zatrzymać. Żeby zatrzymać tę
opadającą w dół spiralę, po jakiej się ześlizgiwała. Aby powstrzymać tę straszną przyszłość
przed zaistnieniem. Aby ocalić życie Bendixa, ponieważ wiedziała na pewno, że w drugiej
wizji on już nie żył. Musiała powstrzymać tragedię, która wydarzy się na pewno, jeśli nadal
będzie kochać swojego familianta. Bo kochała Bendixa, wiedziała to teraz, umiała nazwać
swoje uczucie. To nie była zwykła żądza krwi, łącząca wampira z familiantem, ale miłość. Jej
własna krew, nieśmiertelna błękitna krew w jej żyłach próbowała powstrzymać ją przed tym
uczuciem. Pokazała jej wizję przyszłości, aby wiedziała, co się stanie, jeśli nie zrezygnuje z
tej miłości.
Ta miłość zniszczy ją. Zniszczy wszystko. Zabierze życie jego i jej, pozostawiając ich
córeczkę samotną i bezbronną na świecie.
Nie musiała kochać Bendixa. Nie musiała zapaść w śpiączkę, leżeć bezużytecznie. Jej
córka - poczuła przeszywający smutek, chociaż opłakiwała dziecko, które jeszcze się nie
narodziło - jej córka nigdy nie będzie istnieć. To się nigdy nie zdarzy.
Istniał sposób, żeby wszystkie te wydarzenia nie zaistniały. Wystarczy, że odnowi
więź z Charlesem. Zajmie przynależne jej miejsce u jego boku, raz jeszcze stanie się jego
Gabrielą. W tej chwili zaakceptowała swoją decyzję, podjęła na nowo ciężar tego
wszystkiego - ich historii, bezpieczeństwa Zgromadzenia, ich dziedzictwa. Była Królową i
Zbawicielką wampirów. Przez moment poczuła się jak dawniej. Tak bardzo próbowała uciec
przed dawnym życiem, że zapomniała, iż nigdzie we wszechświecie nie znajdzie ucieczki od
tego, co musi zrobić. Od swojej powinności.
W tym momencie zdecydowała, że nigdy już nie spotka się z Bendixem. Aby ochronić
jego, aby ochronić siebie, musiała się z nim pożegnać. Wszystko między nimi było
skończone. Zawsze będzie go kochać, ale nie zrobi nic, aby spełnić tę miłość. Po jakimś
czasie zapomni. Miała przed sobą cały czas świata.
Charles nadal trzymał ją za rękę.
Nie miała racji, odsuwając Charlesa, odtrącając go, kuląc się pod jego dotykiem. Teraz
to widziała. Jego wieczna miłość nie była ciężarem, była cudem. Jego serce należało do niej.
Ciążyła na niej odpowiedzialność, której mogła sprostać. Dopilnuje, żeby było bezpieczne.
Czule dotknęła jego policzka. Michał.
Tylko tyle miała do przekazania, ale on zrozumiał.
OGNISTY PIERŚCIEŃ
Florencja
Grudzień
Jeden
Coś niebieskiego
Schuyler Van Alen nigdy nie wyobrażała sobie siebie w roli panny młodej, dlatego
była trochę speszona, gdy znalazła się w centrum uwagi w eleganckim salonie, który
odwiedziła tego ranka. Początkowo czuła się onieśmielona i nie na miejscu w sklepie z
marmurową posadzką i przyćmionym oświetleniem, ale życzliwe sprzedawczynie szybko ją
uspokoiły. Kiedy wyjaśniła, czego szuka, okazały się niezwykle chętne do pomocy. Wszyscy
uwielbiali śluby, a Florencja była jednym z najbardziej romantycznych miejsc na świecie, w
jakich mogła się odbywać ceremonia.
Ona i Jack przyjechali dopiero kilka dni temu, ale Schuyler poruszała się już bez trudu
po mieście, wykorzystując wznoszącą się nad okolicą marmurową katedrę Santa Maria del
Fiore oraz łuki Mostu Złotników jako punkty orientacyjne. Miała wrażenie, że znajduje się na
planie filmowym. Florencja była nie tylko po prostu piękna, ale aż malownicza, wręcz
oszałamiała urodą swoich pejzaży. Ponieważ kończył się już listopad, po krętych uliczkach
spacerowało w chłodzie stosunkowo niewielu turystów-amatorów sztuki, a w atmosferze
miasta pobrzmiewała nuta melancholii.
Przez cały tydzień Jack był tajemniczy i milczący, a tego ranka wyszedł w pośpiechu,
nie mówiąc jej, gdzie się wybiera. Schuyler pozwalała mu zachować własne sekrety,
ponieważ sama także planowała niespodziankę. Nawet jeśli ich ceremonia miała być prosta,
kompletnie różna od zaplanowanego przez Mimi wystawnego widowiska w nowojorskiej
Katedrze Świętego Jana Bożego, Schuyler czuła silną, głęboko kobiecą potrzebę sprawienia,
żeby ten dzień był niezwykły. Na ceremonię połączenia więzią potrzebowała odpowiedniej
sukni. Nadal nie miała dostępu do swojego konta bankowego - Komitet o to zadbał - ale
wiedziała, że Jack nie będzie miał jej za złe takiego wydatku.
- Jaka jest pani wymarzona suknia? - zapytała opiekuńcza sprzedawczyni, krytycznie
przyglądając się strojowi Schuyler: stare trampki Converse, sprane dżinsy i pognieciona
męska oksfordzka koszula. - Romantyczna? Klasyczna? Cygańska? Seksowna? - Nie czekając
na odpowiedź, właścicielka strzeliła palcami i niebawem armia sprzedawczyń wnosiła do
przymierzalni kolejne suknie ślubne, jedną piękniejszą i bardziej wymyślną od drugiej.
Schuyler w dzieciństwie nie snuła słodkich marzeń o swoim ślubie, nigdy nie bawiła
się w urzeczywistnianie barwnych fantazji, wymieniając przysięgę ślubną z chichoczącą
przyjaciółką, udającą aktualny obiekt westchnień. Śluby wymagały pracochłonnych
przygotowań i skomplikowanych planów. To był dzień, który miał przemieniać zwykłą
dziewczynę w księżniczkę, a Schuyler nigdy nie miała zapędów monarchistycznych.
Przymierzyła pierwszą suknię, z bogato haftowanym gorsetem i trzymetrowym
trenem. Oglądając się w lustrze przypomniała sobie ceremonie odnowienia więzi na Upper
East Side, na które ciągnęła ją babka. Wszystkie były takie same: panny młode jak spod
sztancy, w kosztownych koronkowych sukniach lub w morzu tiulu, nieodróżnialni panowie
młodzi, oszałamiający i pewni siebie w czarnych muszkach. Sama ceremonia, jak zrozumiała
później, niewiele różniła się od podobnych ceremonii czerwono -krwistych, z rozwlekłymi
przemówieniami, obowiązkowym czytaniem z Pierwszego Listu do Koryntian (Miłość
cierpliwa jest, łaskawa jest, śluby nudne są), obustronną przysięgą i wymianą obrączek.
Później, jeśli rodzina pozostawała w zgodzie ze starymi prawami Zgromadzenia, miało
miejsce stonowane przyjęcie w dobrym guście, z eleganckimi gośćmi tańczącymi przy
dźwiękach Lester Lanin Orchestra. Jeśli rodzina była zdecydowanie nowoczesna, odbywała
się bombastyczna, hałaśliwa impreza, z udziałem piosenkarzy z nocnych klubów oraz
fotoreporterów uwieczniających cały ten lśniący i migoczący bałagan.
- Nie, ta jest zbyt przeładowana dla ciebie, signorina - zacmokała sprzedawczyni,
sięgając po inną suknię. Była prosta, z odsłoniętymi plecami, ale Schuyler miała wrażenie, że
próbuje być w niej kimś innym. A na swojej ceremonii pragnęła ponad wszystko wyglądać
tak, jak zawsze, tylko trochę lepiej.
Podobnie jak wiele dziewcząt, przyjmowała za pewnik, że wyjdzie za mąż - pewnego
dnia, w przyszłości, za kogośtam. Przecież wszyscy brali ślub. Ale nigdy nie przekształciło
się to w prawdziwe pragnienie, zamiar czy też cel działania. Przede wszystkim była o wiele za
młoda. Dopiero co skończyła siedemnaście lat. Ale to nie był zwykły ślub, a oni żyli w
dziwnych czasach. Jednak przede wszystkim Schuyler oddała serce niezwykłemu chłopakowi.
Jack Force był kimś więcej niż mogła sobie zamarzyć, był znacznie lepszy niż jej
marzenia, ponieważ istniał naprawdę. Czasem humorzasty i odległy, z wrodzonym brakiem
cierpliwości i impulsywnością, będącymi częścią jego mrocznej natury - zdecydowanie nie
należał do ideałów. Ale kochała go bardziej, niż wydawało jej się to możliwe. Nie był
ideałem, ale dla niej był idealny.
Schuyler dała się namówić chętnym do pomocy sprzedawczyniom na inną sukienkę,
obcisłą, bez ramion i prostą w kroju, z rzędem malutkich guziczków z tyłu. Kiedy zwinne
palce zapinały kolejne pętelki, zastanawiała się nad tym, jak bardzo zaskoczyły ją
oświadczyny Jacka, chociaż się ich spodziewała. Nie była przygotowana, że stanie się to tak
szybko, ale rozumiała potrzebę pośpiechu. Mieli niezwykle mało cennego czasu. Za kilka dni
Jack miał wrócić do Nowego Jorku, aby stawić czoła swojemu przeznaczeniu, a ona mogła go
już nigdy nie zobaczyć. Starała się nie poddawać strachowi, koncentrując się zamiast tego na
ulotnym szczęściu, które miało poprzedzać kolejną rozłąkę.
Postanowili trzymać samą ceremonię w tajemnicy przed petruwianami z klasztoru.
Nie byli pewni, czy zakonnikom można ufać, a samej uroczystości nie chcieli dzielić z
nieznajomymi. Schuyler tylko w ogólnych zarysach orientowała się, co planował Jack.
Wspomniał coś o starym kościele w odległej dzielnicy i ceremonii przy blasku świec. Tylko
tyle wiedziała - oraz to, że nie będzie już lepszego czasu i miejsca. To miejsce i ten czas - to
wszystko, co mieli.
- Bellissima - zagruchały sprzedawczynie, kiedy Schuyler podziwiała swoje odbicie w
lustrze. Suknia leżała na niej idealnie i wyglądała zachwycająco.
A jednak coś było nie tak. Suknia wydawała się zbyt oficjalna. Ze smutkiem
potrząsnęła głową. Podziękowała i uściskała każdą sprzedawczynię, po czym z pustymi
rękami wyszła ze sklepu.
Schuyler odwiedziła niemal wszystkie sklepy przy placu, ale nie znalazła niczego
odpowiedniego. Wszystkie kreacje ślubne miały za wiele paciorków albo były zbyt fałdziste,
zbyt opięte lub zbyt wydekoltowane. Szukała czegoś prostego i eleganckiego, sukni
zwiastującej nowy początek, ale także symbolizującej słodycz oddania. Miała zamiar
zrezygnować z dalszych poszukiwań.
- Jackowi przecież jest obojętne, co ona włoży - może wystarczyło to, co już miała. -
może ta biała bawełniana sukienka? - kiedy natrafiła na niewielki sklep z tkaninami, ukryty w
półmroku zaułka przy Moście Złotników.
Niemłoda sprzedawczyni uśmiechnęła się.
- Czym mogę służyć, signorina?
- Czy mogłabym obejrzeć tamten materiał? Ten na górnej półce? - Schuyler wskazała
tkaninę, która wpadła jej w oko w chwili, gdy weszła do sklepu.
Starsza kobieta skinęła głową, wspięła się na skrzypiącą drabinę i zdjęła wskazaną
belę. Położyła ją na ladzie i ostrożnie rozwinęła.
- To rzadki wenecki jedwab, robiony przez tkaczy z Como metodą niezmienioną od
trzynastego wieku - wyjaśniła sprzedawczyni.
- Jest przepiękny - wyszeptała Schuyler. Dotknęła tkaniny z szacunkiem. Cienki,
delikatny jedwab był w dotyku miękki i zwiewny. Myślała, że jej suknia będzie biała - nie
była taką buntowniczką, by zrywać z tradycją - ale wybrany przez nią materiał mienił się
najbledszym odcieniem niebieskiego. W pierwszej chwili wydawał się mieć barwę kości
słoniowej, ale przyglądając się bliżej, można było dostrzec pod światło kobaltowy blask.
Hattie nauczyła ją podstaw krawiectwa, a Schuyler w momencie, w którym zobaczyła
tkaninę, wiedziała, że tego właśnie szukała przez cały dzień. Zapłaciła za materiał z bijącym
sercem i policzkami zarumionymi z podniecenia. Kiedy wieczorem wróciła do pokoju, Jacka
jeszcze nie było. Wyciągnęła z szafki z przyborami igłę i nici i wzięła się do pracy. Najpierw
przygotowała wykrój z muślinu - suknia miała być w stylu rustykalnym, z fałdą opadającą z
ramienia i spływającą luźno aż do ziemi. To wszystko.
W tę sukienkę wszywała wszystkie swoje marzenia i sny, powiązane jej krwią i
miłością. Czuła wszechogarniające ją radość i oczekiwanie. Nie po raz pierwszy Schuyler
dziwiła się, jak może być tak szczęśliwa.
Kiedy skończyła, palce miała obolałe, a ramiona zmęczone. Był już środek nocy, ale
Jack jeszcze nie wrócił. Rozebrała się i przymierzyła suknię. Jedwab w dotyku przypominał
wodę. Z niepokojem odwróciła się do lustra, niepewna, co zobaczy. A jeśli źle wybrała? A
jeśli Jackowi się nie spodoba? A jeśli suknia będzie źle leżała?
Nie. Martwiła się niepotrzebnie. Przytłumiony niebieski kolor podkreślał barwę jej
oczu, które lśniły jeszcze jaśniej. Suknia prześlicznie opadała z ramienia, a Schuyler
zdecydowała, że powinna mieć do niej rozpuszczone włosy.
Dopiero w tym momencie naprawdę zrozumiała, że zostanie panną młodą. Przycisnęła
dłoń do ust, starając się ukryć uśmiech. Ale to było zbyt wiele - szczęście musowało w niej,
ze śmiechem okręciła się przed lustrem.
Zatrzymała się, słysząc odgłos kroków. Jack wracał. Szybko zdjęła suknię ślubną,
powiesiła z tyłu szafy i włożyła zwykłe ubranie.
Nie wierzyła w stare przesądy, ale nie chciała, żeby zobaczył ją w tej sukni przed
dniem ceremonii. No dobrze, może była troszkę przesądna.
Dwa
Mroczny pierścień
Byli razem dopiero od kilku miesięcy, ale Schuyler na pamięć znała dźwięk kroków
Jacka. W odgłosach kroków zbliżających się do pokoju usłyszała coś dziwnego - zupełnie
jakby ktoś z całych sił starał się naśladować Jacka. Zaalarmowana Schuyler wyjęła z ukrytej
pochwy miecz matki, mocno ściskając ozdobioną klejnotami rękojeść. Stanęła przy drzwiach
i czekała. Kroki urwały się nagle i zapadła cisza. Wyczuła, że ktokolwiek znajdował się za
drzwiami, wiedział już, że odkryła mistyfikację. Spróbowała wyrównać oddech i opanować
nerwy.
Kiedy wiekowe zawiasy w otwierających się drzwiach nawet nie skrzypnęły, Schuyler
uświadomiła sobie, że intruz rzucił na pokój zaklęcie ciszy. Nikt nie usłyszy jej wołania o
pomoc. Chociaż pomoc nie będzie jej potrzebna. Potrafiła się obronić. Kiedy w szparze
pojawił się czubek miecza, wstrzymała oddech i znieruchomiała, szykując się do ataku.
Odziany w czerń venator wszedł do pokoju, bezgłośnie stąpając po surowej
drewnianej podłodze. Czarno-srebrny krzyż na ubraniu zdradzał jednego z podwładnych
hrabiny, a Schuyler poczuła przypływ absurdalnej wdzięczności, że nie jest to ktoś ze
Zgromadzenia Nowojorskiego.
Uniosła broń. Niestrudzenie ścigający ich venatorzy stanowili udrękę w jej życiu.
Nigdzie i nigdy nie czuła się bezpieczna, a okazja do stanięcia twarzą w twarz ze swoim
lękiem i do walki z widocznym, realnym wrogiem była dla niej ulgą.
Mężczyzna w czerni ciął z zamachem mieczem, ale Schuyler zdołała zablokować cios,
mimo że zasięg broni napastnika był większy od jej zasięgu o kilkadziesiąt centymetrów.
Bezpośrednia walka na miecze nie mogła skończyć się dla niej dobrze, więc Schuyler krążyła
po pokoju, utrzymując się tuż poza zasięgiem broni przeciwnika. Jeśli podejmie walkę na jego
warunkach, zostanie schwytana w kilka sekund.
Venator zaatakował znowu. Tym razem, zamiast odparować uderzenie, Schuyler
skoczyła w górę, lądując na drewnianej kratownicy pod wysokim, łukowatym sklepieniem.
Chwilowo bezpieczna, popatrzyła z góry na intruza. Przysiadł, szykując się do skoku, ale
zanim zdążył się odbić, Schuyler gwałtownie cięła podtrzymującą ją konstrukcję. Grube
drewno pękło jak miękkie gałązki, a na venatora posypały się potężne belki. Skakała z
miejsca na miejsce, przecinając kratownicę, a na dół sypał się deszcz drewnianych odłamków,
rozpryskując drzazgi we wszystkich kierunkach.
Gdyby nie zaklęcie silencio, takie zniszczenia wywołałyby hałas zdolny obudzić całe
miasto. Dach zadrżał, ale nie zapadł się. Tymczasem venator zdołał wspiąć się na stos drewna
i zbliżał się szybko. Schuyler błyskawicznie odwróciła się i podcięła najbliższą kolumnę,
ciskając nią w napastnika.
Venator spojrzał w górę, kiedy pierwsze drzazgi wbiły mu się w ramię. Z nieludzką
szybkością ochronił się przed zgnieceniem, wbijając miecz w twarde drewno. Teraz miała
szansę. Schuyler skoczyła na venatora, całym ciężarem lewej stopy lądując na trzymających
miecz dłoniach i przesuwając je tak, że ostrze pękło na dwie części. Schuyler uniosła własny
miecz i przycisnęła do jego szyi.
- Poddaj się! - zażądała, a jej głos zabrzmiał echem w pokoju. Łamiąc jego miecz,
złamała także zaklęcie.
Venator popatrzył na nią pogardliwie.
- Możesz mnie zabić, ale tym samym przypieczętujesz los swojego przyjaciela - uniósł
dłoń i otworzył ją, ukazując venatorski kamień na łańcuszku. Wewnątrz kamienia dostrzegła
obraz.
Kamień pokazywał Olivera Hazard-Perry'ego, związanego i w opasce na oczach.
Schuyler westchnęła głośno.
- To jakaś sztuczka. Oliver jest w Nowym Jorku... - powiedziała, nie cofając ostrza.
- Przybył do Włoch pół godziny temu. Złapaliśmy go na lotnisku.
-Ale po co miałby przyjeżdżać do Włoch, jeśli... - W tym momencie Schuyler
zrozumiała tajemnicze zachowanie Jacka. Kilka dni temu zapytał, czego by sobie życzyła
podczas ceremonii, a ona odpowiedziała, że pragnęłaby tylko, żeby jej przyjaciele mogli być
przy niej w tym najważniejszym dniu jej życia. Chociaż wiedziała, że to niemożliwe i że to
niemądre, chcieć czegoś, czego nie można mieć. Oliver pracował w nowojorskim
Repozytorium, a nikt nie wiedział, gdzie się podziała Bliss. Ale Jack potrafił spełnić nawet
takie marzenie. Jej ukochany zaprosił ich przyjaciół na ceremonię.
Poczuła ciepło w sercu, ale szczęście z powodu odkrycia sekretu Jacka musiało
zaczekać. Oliver stał się zakładnikiem. Jej najdroższy, cudowny przyjaciel - czuła ściskanie w
gardle na myśl o jego szczodrości. Przyjechał, aby świętować jej ceremonię połączenia
więzią. Przybył jako gość, po to tylko, żeby zostać ofiarą.
Schuyler trzymała miecz przy gardle venatora.
- Czego chcecie w zamian za jego życie? Poszukiwacz prawdy uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że się dogadamy. Można było darować sobie całe to zamieszanie. -
Wyjął z kieszeni aksamitną saszetkę i wytrząsnął obrączkę z białego metalu. - Daj to
Abbadonowi - polecił i wyszeptał kilka słów do jej ucha. - Dopilnuj, aby jej nie zdejmował.
- Czemu ona ma służyć? - zapytała Schuyler, wpatrując się w obrączkę.
- Zaklęcie powstrzyma go przed powrotem do prawdziwej postaci. Kiedy znów się
spotkamy, nie będzie mógł przytłoczyć nas swoją siłą i oboje znajdziecie się w naszej władzy.
W tym pierścieniu została zaklęta twoja miłość do Abbadona. Tak długo, jak długo go
kochasz, ta obrączka będzie w stanie kontrolować jego moce.
Cofnęła się. Moc obrączki miała przemienić najgłębszą, najważniejszą część jej duszy
w okowy, kajdany. Planowali uwięzić Jacka za pomocą jej szczerej miłości do niego.
- Nie. Nie mogę. Nie zrobię tego.
- Zrobisz to, albo dopilnujemy, żeby twój przyjaciel umarł, a jego śmierć była długa i
bolesna. Jeśli powiesz Abbadonowi prawdę albo spróbujesz szukać pomocy, twój przyjaciel
zginie natychmiast. Weź widzący kamień i noś go na szyi. To nam pozwoli widzieć to, co ty
widzisz i słyszeć to, co mówisz, nawet w wymiarze uroku. Daj Abbadonowi ten pierścień.
Albo poświęć życie przyjaciela. Będziemy cię obserwować.
Venator kilkoma słowami przywrócił pokój do pierwotnego stanu.
Trzy
Spotkanie
Drzwi otwarły się znowu, gdy tylko mężczyzna w czerni zniknął za oknem. Tym
razem to był Jack. Schuyler pospiesznie wsunęła obrączkę do aksamitnej saszetki, ale zgodnie
z poleceniem venatora założyła na szyję widzący kamień.
Na przystojnej twarzy Jacka malował się niepokój. Chłopak z ciężkim westchnieniem
usiadł na łóżku i zdjął buty.
- Co się stało? - Schuyler uklękła za nim, żeby łagodnie pomasować jego ramiona.
Mięśnie miał twarde i napięte.
- Venatorzy hrabiny niedługo się tu zjawią. Obawiam się, że petruwianie nas zdradzili
- powiedział.
- Ghedi? - zapytała z przerażeniem.
- Nie, on jest naszym przyjacielem. To on mnie ostrzegł. Ale nie możemy czekać z
ceremonią do soboty. Musimy wyjechać tak szybko, jak to możliwe. Jeśli tu zostaniemy,
dopadną nas.
Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, że venatorzy już ich znaleźli...
- Przepraszam - spojrzał na nią, odczytując napięcie na jej twarzy. - Wiem, że nie na
takie wieści panna młoda czeka przed ceremonią.
- Nie, nie... to nie to... - pragnęła powiedzieć mu o wszystkim, ale nie miała wyboru.
Musi zrobić to, co rozkazał venator, inaczej Oliver umrze. Wyjęła z kieszeni saszetkę i jak we
śnie podała ją Jackowi.
- Co to jest? - zapytał. Jej dłonie zadrżały.
- Chciałam zaczekać i dać ci to podczas ceremonii, ale skoro zostało nam tak niewiele
czasu... Czy mógłbyś ją teraz włożyć?
W odpowiedzi Jack z szerokim uśmiechem wyciągnął ku niej dłoń, a Schuyler
wsunęła obrączkę na jego palec. Wyszeptała słowa, które polecił jej wymówić venator.
- Ta obrączka jest symbolem mojej wierności, wiąże cię ze mną, a moja miłość będzie
cię trzymać na wieki.
Już. Zrobiła to.
Przez długą chwilę trzymała go za rękę, kreśląc palcem dwa koła na jego dłoni. Ten
gest był częścią szyfru, którego używali, przebywając „pod opieką" hrabiny. Dwa koła
znaczyły, że są obserwowani. Wymyślili sekretne znaki, aby porozumiewać się ze sobą i
planować ucieczkę pod okiem venatorów.
Jack popatrzył na obrączkę na palcu, ale jego twarz nie zdradzała niczego. Czy
zrozumiał, co powiedziała? Czy pamiętał ich szyfr? Musiał pamiętać.
Od tego zależało życie Olivera.
Przerwało im pukanie do drzwi.
- Jack? Schuyler? Macie gościa - odezwał się Ghedi. Wymienili czujne spojrzenia.
Schuyler przygotowała się na najgorsze - czy venatorzy wrócili tak szybko? Ale osoba, która
pojawiła się w otwartych drzwiach, była jej dobrze znana i kochana, więc Schuyler
natychmiast rzuciła się przywitać nowo przybyłą. -Bliss!
- Sky! - Bliss Llewellyn wpadła do pokoju, potrząsając miedzianymi lokami.
Poruszała się z nową energią, a Schuyler ucieszyła się, że przyjaciółka wygląda tak dobrze - z
zarumienionymi policzkami i roziskrzonymi zielonymi oczami. Coś się w niej zmieniło - na
rękach nie miała charakterystycznych znaków sangre azul. Schuyler nie wiedziała, co działo
się z Bliss, wiedziała jednak, że dziewczyna przezwyciężyła ciemność, która próbowała ją
pochłonąć. Bliss poradziła sobie z tym i wyglądała lepiej niż kiedykolwiek, a Schuyler była
za to wdzięczna losowi.
Mocno uściskała przyjaciółkę.
- Przyjechałaś.
-Jasne. Jak tylko Jack powiedział, że zamierzacie się pobrać, uznałam, że muszę tu być
- uśmiechnęła się Bliss. - Wiem, że to miała być niespodzianka, Jack, ale naprawdę nie
mogłam czekać, przepraszam. Mam złe wieści.
- Co się stało? - zapytała Schuyler, mając przeczucie, że zna już odpowiedź.
Bliss zaplotła ramiona.
- Widziałam Olivera przy odprawie paszportowej. Pomyślałam, że spotkamy się przy
odbiorze bagażu, a potem razem pojedziemy do hotelu. Czekałam na niego, ale nie przyszedł.
Rozejrzałam się i miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Sądząc po wyglądzie, venatorzy.
Wszędzie ich było pełno. Udało mi się wyślizgnąć, ale myślę, że złapali Olivera. - Bliss
wyjaśniła, że telefon od Jacka zastał ją i Jane Murray w Chicago. Ponieważ miała być
nieobecna tylko przez kilka dni, zostawiła Obserwatorkę na tropie poszukiwanej przez nich
piekielnej sfory. - Wiecie, dokąd go mogli zabrać?
- To Zgromadzenie Europejskie. Chcą nas dostać - wyjaśniła Schuyler. - Hrabina chce
naszej śmierci. Pozostała wierna swojemu bratu, Lucyferowi.
Bliss skinęła głową. Zagrożenie ze strony Niosącego Światło zawsze czaiło się w
pobliżu.
- Schuyler, czy możesz odszukać Olivera w uroku? Musimy się dowiedzieć, gdzie jest,
a ty masz w sobie jego krew. Będziesz w stanie znaleźć go szybciej niż ja - odezwał się Jack.
Schuyler zamknęła oczy. Wiedziała, że Jack ma rację, ale miała poczucie, że
zmierzają prosto w pułapkę. Venatorzy chcieli, żeby udało im się znaleźć Olivera.
Manipulowali nimi jak marionetkami, ale Schuyler nie miała wyboru. Nie mogła powiedzieć
Jackowi o tym, co stało się wcześniej, o niebezpieczeństwie, jakie groziło mu z powodu
noszonej na palcu obrączki. Mogła tylko mieć nadzieję, że pamiętał znaczenie jej sygnału i że
jakimś sposobem zdołają przechytrzyć venatorów. Już raz im się to udało.
Sięgnęła do świata duchowego, poszukując swojego przyjaciela i byłego familianta.
Ollie... gdzie jesteś? Słyszysz mnie? Nic nie miało prawa się stać ani Oliverowi, ani Bliss. Jej
drogim przyjaciołom, którzy przyjechali do Włoch, aby celebrować jej ceremonię połączenia
więzią. Cokolwiek by się stało, Schuyler przysięgła sobie, że ich ochroni.
Oliver?
Tu jestem.
Nic ci nie jest?
Na razie nie. Gdzie jesteś?
Idę po ciebie.
Schuyler otwarła oczy.
- Trzymają go w Villa Malavolta, dawnej Villa Feri, w pokoju na wieży.
- Idę tam - Jack sięgnął po kurtkę. Schuyler potrząsnęła głową.
- Nie sam. My też idziemy.
- Możesz nas potrzebować - zgodziła się Bliss. - Nawet jeśli jestem teraz tylko
człowiekiem. - Machnęła ręką, widząc ich zdziwienie. - Później wyjaśnię. To długa historia.
Jack spojrzał na Schuyler i potrząsnął głową.
- Nie mogę tak ryzykować. Nie mogę ryzykować ciebie.
- Jack - powiedziała miękko Schuyler. Wzięła go za rękę i spojrzała na zdradziecką
obrączkę, którą miał na palcu. - Już jestem w niebezpieczeństwie, najdroższy, a ty nie możesz
zawsze mnie chronić. Potrafię sama się obronić.
I muszę tam być, żeby obronić ciebie, pomyślała, choć nie mogła tego wypowiedzieć
ani przesłać, by nie dotarło to do venatorów.
Cztery
Książę świata podziemnego
Jack wiedział, że nie wyperswaduje Schuyler udziału w wyprawie ratunkowej. Był
zadowolony, że dołączyła do nich Bliss - zawsze dobrze było mieć przyjaciela walczącego po
ich stronie. Chociaż oczywiście nic złego nie miało prawa się stać, zamierzał tego
dopilnować.
Wskazał sklepienie.
- Są dokładnie nad nami.
Cała trójka biegła przez starożytne tunele pod miastem, kierując się do skrzyżowania
Via del Podesta i Via Bernardo Martellini. Labirynt we Florencji był identyczny z tym w
Lutecji, a Jack z łatwością pokonywał kolejne zakręty. Budynek od początku piętnastego
wieku należał do pewnej rodziny błękitnokrwistych, powiązanych blisko z Medyceuszami,
ale ostatnio kupił go anonimowy nabywca. W odróżnieniu od większości budynków we
Florencji ten pałac miał podziemia. Tunele prowadziły prosto do piwnicy, w której znaleźli
się po kilku chwilach.
Teraz stali pod pokojem, w którym przetrzymywano Olivera. W fizycznym świecie
jedyną metodą dostania się do środka byłoby rozwalenie sufitu, ale w wymiarze uroku nie
istniały takie bariery. Kiedy Jack znajdzie się w świecie zmierzchu, będzie w tej samej
przestrzeni, co venatorzy. To pozwoli mu zaatakować bez wchodzenia do pokoju.
- Tam na górze są ich chyba setki - powiedziała Schuyler.
Jack skinął głową. Plan był idealny. Jako Abbadon miał powstrzymać venatorów w
wymiarze uroku, podczas gdy Schuyler i Bliss uratują Olivera w świecie rzeczywistym.
- Jack... - Schuyler przygryzła wargi. - Uważaj na siebie. Ścisnął jej ramię.
- Nie martw się, niedługo wrócę.
Jack Force wkroczył w wymiar uroku. Schuyler miała rację - wyczuwał obecność
ponad setki venatorów strzegących byłego zausznika w świecie rzeczywistym. Jednakże w
wymiarze uroku znajdowało się tylko trzech Poszukiwaczy Prawdy.
To dziwne, że wrogowie skoncentrowali główne siły w świecie materialnym. Musieli
przecież wiedzieć, że Abbadon zaatakuje ich najpierw poprzez urok. To oznaczało, że
venatorzy nie obawiali się jego siły w wymiarze uroku. Ale dlaczego?
Jack skulił się, zaciskając pięści.
Pierwszy z venatorów zanurkował w jego stronę, unosząc czarny miecz. Jack
odparował atak, chwytając venatora za nadgarstek i odwracając jego własne ostrze przeciwko
niemu. Wykorzystując impet ataku przeciwnika wbił ostrze w jego kolano, rozcinając ciało i
miażdżąc staw. Venator skulił się z bólu na ziemi i zniknął z wymiaru uroku. Pozostała
dwójka zbliżała się z przeciwnych stron.
Zaatakowali jednocześnie, jeden z przodu, podczas gdy drugi podkradał się od tyłu.
Jack uprzedził ich atak i cofnął się, uderzając napastnika w pierś. Venator nie spodziewał się
takiego działania i Jack wyprowadził mocny cios, zanim tamten zdążył sięgnąć po miecz.
Jego przeciwnik osunął się na ziemię, ogłuszony.
Nagły skok Jacka usunął go na moment z zasięgu ataku trzeciego venatora. Chłopak
wykorzystał tę okazję, żeby zabrać broń powalonego venatora, który zniknął z wymiaru
uroku. Jack wyprowadził próbny cios, przyzwyczajając się do ciężaru miecza, wyczuwając
jego wyważenie i siłę.
Przerzucił broń do drugiej ręki i nakreślił linię mijającą o centymetry pierś venatora.
- Wezwij swoich kumpli. Byli zbyt pewni siebie, wysyłając tu tylko trzech venatorów
i zostawiając setkę w odwodzie. Wezwij ich, jeśli myślisz, że macie szansę mnie pokonać.
Jack odwzajemnił spojrzenie mężczyzny. Dopiero kiedy venator zniknął z wymiaru
uroku, rozluźnił mięśnie.
Czy połkną przynętę? Plan zadziała, tylko jeśli Jack zdoła zwabić wszystkich
venatorów w wymiar uroku, odciągając ich od pokoju, w którym był uwięziony Oliver.
Jack czekał w pustym wymiarze uroku, spięty i samotny. Trzymał miecz w gotowości.
Gdzie się podziewali?
W końcu pierwszy venator zamigotał w świecie duchowym.
Jack uniósł miecz, a potem podniósł go wyżej, w miarę jak pojawiło się coraz więcej
przeciwników. Przeliczył się. Ich liczba zapierała dech w piersiach. Musieli się tu zgromadzić
niemal wszyscy venatorzy w służbie Zgromadzenia Europejskiego. Było jasne, że hrabinie
naprawdę zależy na zemście.
Jack został otoczony. Zrobił jedyną możliwą rzecz - opuścił broń. Była bezużyteczna
wobec tak dużej grupy. Armia venatorów otoczyła go ciasnym pierścieniem. Ich twarze były
spokojne. Nie obawiali się niczego. Polegali na swojej liczebności i przytłaczającej sile.
- Poddaj się, Abbadonie. Twoja porażka jest pewna. - Te słowa wypowiedział wampir,
którego Jack nie rozpoznawał. Dowodzący tą armią venator był zaledwie szeregowcem w
niebiańskich zastępach, które niegdyś prowadził Jack.
To naprawdę było zbyt proste. Rozpoczął przemianę w swoją prawdziwą postać,
wzywając nieśmiertelną duszę, która od niezliczonych wieków kryła się w jego krwi.
Zmiennego Abbadona. Anioła Apokalipsy. Niszczyciela Światów.
Ale nic się nie wydarzyło. Czarne skrzydła nie wystrzeliły z jego pleców, rogi nie
wyrosły z czoła, w żyłach nie obudziła się siła miliona demonów. Pozostał Jackiem Force'em.
Zwykłym osiemnastolatkiem.
Aha.
Czyli na tym polega ich gra.
Zgadł to już w momencie, kiedy Schuyler nakreśliła dwa kręgi na jego dłoni. Widział,
jak drżały jej ręce, kiedy wkładała mu obrączkę na palec. Rzucili wiążącą go klątwę, aby
ograniczyć jego moc. Aby powstrzymać przemianę w Abbadona. Klątwę, którą utrzymywała
miłość Schuyler do niego. Zauważył charakterystyczny kamień na jej szyi, zamaskowany jako
wisiorek. Obserwowali ich, czekali. To właśnie chcieli osiągnąć. Chcieli, żeby był słaby i
bezbronny, pozbawiony nieśmiertelnej mocy.
- Coś nie tak, Abbadonie? - zadrwił venator. - Gdzie podziała się twoja siła?
Jack westchnął.
- Czy naprawdę sądzicie, że czysta siła jest moją jedyną bronią? Ze po tym, jak przez
wieki władałem w Niebie, dysponuję tylko siłą własnego miecza?
Venator wykrzywił wargi w uśmiechu.
- Jaką inną siłę mógłbyś posiadać? Od dzisiaj będziesz zwany Słabym Abbadonem.
W odpowiedzi Jack wymówił krótką inkantację, modlitwę, którą znał tylko on.
Wymiar uroku gwałtownie pociemniał, a ze złowieszczej ciemności wyłoniły się istoty ze
świata podziemnego, żywiołaki czarnego ognia, które były jego podkomendnymi jako
jednego z Pierworodnych, Anioła Ciemności, dowódcy zagubionych i przeklętych dusz z
Piekła.
Abbadon mógł być w okowach, ale Jack nosił w sobie jego duszę, a pierwotne istoty
pokłoniły się swojemu władcy. Z okrzykiem poprowadził mroczną armię do boju. Jak na
ironię, odarcie z mocy przemiany pozwoliło mu przywołać wspomnienie najgłębszej
ciemności, z której powstał. Od dawna nie czynił użytku z tej potęgi, nie sięgał do
najgłębszej, ukrytej mocy świata podziemnego, gdzie się zrodził, a jego imię zostało wykute z
ognia i śmierci.
Mroczne istoty przytłaczały przeciwników siłą i potęgą. Jack pożałował venatorów,
ale przypomniał sobie ściągniętą niepokojem twarz Schuyler. Hrabina odpowiadała za śmierć
i rozlew krwi na ich ceremonii połączenia więzią. Nic nie można było na to poradzić. Miał
tylko nadzieję, że Schuyler będzie w stanie wykonać swoją część planu, że wraz z
przyjaciółmi jest bezpieczna.
Jack popatrzył na metalową obrączkę na swoim palcu, matową i zwyczajną, mimo że
mroczna magia lśniła w niej zdradzieckim ogniem.
Pięć
Wyprawa ratunkowa
Schuyler zadrżała, gdy Jack znikał w wymiarze uroku. Będzie bezbronny, tak jak
chcieli tego venatorzy. Co się z nim stanie? Musiała wierzyć, że sobie poradzi. Ze będzie
potrafił zadbać o siebie i że zrozumiał to, czego nie mogła mu powiedzieć.
Zanim wyruszyli, Jack poprosił ją, żeby zaufała mu i postępowała zgodnie z planem.
Zamierzał zwabić venatorów w wymiar uroku i unieszkodliwić ich, podczas gdy ona i Bliss
miały uwolnić Olivera. Jack jasno dał Schuyler do zrozumienia jedną rzecz: cokolwiek się
wydarzy, musi mu zaufać. Nawet jeśli będzie się działo coś dla niej niewytłumaczalnego.
Poprosił, żeby mu to obiecała, a ona się podporządkowała.
- Gotowa? - zapytała Schuyler, patrząc na sufit.
- Jesteś pewna, że dasz sobie radę? - Bliss z niepokojem obrzuciła wzrokiem grube
deski. Schuyler wróciła myślami do wcześniejszej walki z venatorem. Nie zdawała sobie
sprawy z prawdziwej potęgi miecza Gabrieli, dopóki omal nie podcięła całego dachu, bez
najmniejszego wysiłku.
- Myślę, że uda mi się zrobić małą dziurkę - uśmiechnęła się, unosząc miecz.
Ostrze wykroiło nierówny otwór w suficie. Schuyler wskoczyła piętro wyżej i
spojrzała w dół, na Bliss.
- Dołączysz do mnie? - zapytała.
Bliss spochmurniała, a Schuyler uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka nie dysponuje
już siłą, która dla niej była naturalna. - Przepraszam - powiedziała, sięgając w dół i wciągając
Bliss do siebie.
Otaczało je morze pustych twarzy. Schuyler napotkała nieruchome spojrzenie
najbliższego venatora. Wydawało się, że mężczyzna jest w transie. Serce zaczęło jej mocniej
bić. Plan Jacka się powiódł. Zwabił venatorów w wymiar uroku. Teraz nadeszła jej kolej, aby
dokończyć akcję ratunkową.
- Rozdzielmy się i sprawdźmy, czy wszyscy tam są - rzuciła Schuyler.
Przepchnęły się przez zamarły w katatonii tłum. Ciało osoby przebywającej w
wymiarze uroku pozostaje nieruchome i bezwładne w świecie rzeczywistym. Patrzyła w oczy
każdemu mijanemu venatorowi, Bliss robiła to samo. Armia była nieszkodliwa. Nieszkodliwa
tylko pod warunkiem, że wszyscy znajdują się w wymiarze uroku. Nie spodziewała się, żeby
Poszukiwacze Prawdy pozostali całkiem bezbronni. Musiał być tu ktoś, kto tylko udawał,
naśladując martwotę. Musiała go znaleźć, zanim on ją znajdzie.
- Umgghh.
Dźwięk rozległ się w kompletnej ciszy. To z pewnością Oliver. Znajdował się gdzieś z
tyłu, niewidoczny za nieruchomymi ciałami. Schuyler i Bliss rzuciły się w jego kierunku z
przeciwnych stron pokoju. Schuyler roztrącała gwałtownie śpiących venatorów, którzy
porwali jej przyjaciela i grozili mu śmiercią.
Znalazła Olivera zakneblowanego i związanego na starym drewnianym krześle.
Bliss zjawiła się przy nim w tej samej chwili. Obejrzała się przez ramię.
- Wydaje mi się, że wszyscy są wyłączeni, Sky. - Ostrożnie szturchnęła jednego z
venatorów w ramię, wpatrując się w jego martwe oczy.
- Rozglądaj się, z pewnością nie jesteśmy sami - rzuciła Schuyler, wyjmując knebel z
ust Olivera.
Zakasłał i wziął głęboki oddech, a potem podniósł głowę.
- Dzięki - powiedział cicho. Rozejrzał się zmęczonym wzrokiem, zdezorientowany. -
Bliss, czy to ty?
-Jedyna i niepowtarzalna - uśmiechnęła się Bliss. - Dobrze cię widzieć - dodała,
szturchając go w ramię.
- Musimy się stąd wydostać. - Schuyler przecięła sznury wokół piersi Olivera. - Dasz
radę iść? - zapytała.
Podniósł się i skinął głową. Chwyciła go za rękę i poprowadziła w stronę otworu w
podłodze.
- To było proste - zauważyła Bliss, gdy przekradali się między nieprzytomną armią.
- Nie całkiem - rozległy się ciche słowa.
Schuyler odwróciła się. Rozpoznała ten głos.
Jeden ze śpiących venatorów skoczył w ich kierunku. Ten sam, który wcześniej ją
zaatakował.
- Wasza trójka pomoże mi wszystko zakończyć - oznajmił i machnięciem ręki sprawił,
że wszystko ogarnęła ciemność.
Kiedy Schuyler otworzyła oczy, usłyszała dzikie wycie w oddali.
Znajdowali się w wymiarze uroku.
Sześć
Klątwa Abbadona
Jack uniósł pięść i armia mrocznych duchów zatrzymała się na chwilę. Skrzeczenie
ich szalonych głosów brzmiało ogłuszająco. Poskręcane kształty zmieniały się, rozpływając i
znowu formując, jakby przerażające tornado przemieszczało się w kilku kierunkach
jednocześnie. Wyczuwał przerażenie venatorów. Poszukiwacze Prawdy żyli od wielu
wieków, byli weteranami konfliktów zarówno wśród ludzi, jak i istot nadnaturalnych, ale
stwory ciemności pozostawały nieodparcie przerażające. Pozwolił, aby mroczna masa zawisła
na moment nad jego wrogami.
Potworne wycie ucichło na chwilę, kiedy Jack skoncentrował się na dowódcy
venatorów. Zwrócił się do mężczyzny, który wcześniej z niego drwił.
- Wypuść Olivera, a oszczędzę twoją armię. Możecie bez strat powrócić do hrabiny.
Dowódca skrzywił się.
- Nie ma dla nas powrotu, przyjacielu. Zostaliśmy wysłani, aby sprowadzić cię za
wszelką cenę. Może moja armia jest na twojej łasce, ale ja mam twoich przyjaciół.
W tym momencie zmaterializowały się trzy sylwetki: Oliver, Bliss i Schuyler, każde
pilnowane przez venatora. Ten, który trzymał Schuyler, miał w ręku miecz lśniący czarnym
ogniem. Oliver i Bliss byli lekko zielonkawi. Ludzie, żyjące dusze, mogli wkraczać w wymiar
uroku, ale fizjologia i fizyczność sprawiały, że cienisty wymiar był dla nich nieprzyjemnym
miejscem. Efekty uboczne obejmowały zawroty głowy i mdłości.
Dowódca venatorów uśmiechnął się, zaciskając wargi.
- Poddaj się, Abbadonie. Pozwól, aby hrabina pomogła ci odnaleźć drogę powrotną do
Niosącego Światło.
- Nie... Jack, nie! - krzyknęła Schuyler. - Nie pozwól, żeby cię zabrali!
Więc tego chciała Druzylla. Jego dawnej wierności. Okazji, aby mógł odkupić winy w
oczach dawnego władcy. Ponieważ Lucyfer był także i jego dowódcą.
Jack powoli pokręcił głową. Ciemność stanowiła ogromną, ale nieukierunkowaną
potęgę. Wezwane przez niego istoty mogły z najwyższą łatwością rozrywać ciała i broń, ale
nie byłyby w stanie ocalić jego przyjaciół przed szybkim ciosem noża. Nie mógł ich ochronić.
Nie mógł ochronić swojej ukochanej. Wiedział, co musi zrobić. Popatrzył na obrączkę na
palcu.
Venator znów się odezwał.
- Wybór należy do ciebie. Poddaj się, a puścimy ich wolno. Stań do walki, a oni umrą.
Jack nie wahał się. Otworzył pięść, uwalniając gniew Ciemności. Spojrzał wprost w
oczy wroga i ryknął:
- A WIĘC NIECH UMIERAJĄ!
Bliss wrzasnęła, a Oliver zamachnął się na trzymającego go mężczyznę, uderzając go
mocno w pierś. Ale Schuyler przez chwilę stała nieruchomo.
Nie wiedziała, w co powinna wierzyć. Musiała zaufać Jackowi. Musiała uwierzyć, że
miał powód, aby tak postąpić. Dlatego musiała uwierzyć, że poświęcenie ich stanowi część
jego planu. Obiecała, że mu zaufa. Niezależnie od tego, co się stanie. Nawet jeśli stanie się
coś, co będzie dla niej nie do pojęcia.
- Zacznij od niej - warknął Jack, wskazując Schuyler. Spojrzała w jego ściągniętą
gniewem twarz. Przez moment odwzajemnił jej spojrzenie, a Schuyler wzdrygnęła się, widząc
tak wielką nienawiść w jego oczach.
To był podstęp, na pewno. Kłamał. Prawda? Zaczynała wpadać w panikę, ale zmusiła
się, żeby myśleć chłodno. To musiało być kłamstwo, ale z jakiegoś powodu Jack chciał, żeby
uwierzyła, iż jej nie kocha. W tym momencie zrozumiała. Jack wiedział. Wiedział o obrączce
i o związanej z nią klątwie, podtrzymywanej przez najgłębsze uczucie w duszy Schuyler:
miłość do niego. Musiała znaleźć sposób, żeby przestać go kochać. To była najtrudniejsza
rzecz w jej życiu, ale zmusiła się, żeby uwierzyć w kłamstwo. Postarała się uwierzyć w nie z
całego serca. Jack nie kochał jej. Jack nigdy jej nie kochał. Jack chciał jej śmierci. Jack...
I tak jak tego pragnął, jej miłość do niego na moment zadrżała.
Klątwa została złamana, a powstrzymująca moc obrączka upadła na ziemię, dymiąc.
Przemiana nastąpiła momentalnie. Jack zniknął, a zamiast niego stał Abbadon, Anioł
Zniszczenia, unosząc ohydną głowę i łopocząc mrocznymi skrzydłami.
Z potworną siłą Abbadon pochwycił strażnika z czarnym mieczem. Broń wygięła się i
rozpękła na części. Abbadon uniósł słabego i zdezorientowanego venatora za kark, ciskając
nim w kierunku mrocznego wiru.
Schuyler działała równie szybko, obracając się, aby powalić venatora, którego
pojawienie się rozpoczęło ten okropny wieczór. Wślizgnęła się między Olivera a ostrze
venatora, nisko opuszczając swoją broń, aby odparować cios. Venator odrzucił sztylet i
sięgnął po dłuższe ostrze. Ale Oliver, wreszcie pozbawiony więzów, poczuł pulsującą w
żyłach adrenalinę. Momentalnie dojrzał niechroniony punkt venatora i uderzył. Tamten
odwrócił się, unosząc miecz, ale ten ruch sprawił, że odsłonił prawy bok.
Schuyler cięła w odsłonięte miejsce, a jej ostrze przebiło zbroję mężczyzny. Venator
zachwiał się, zdezorientowany kolejnymi ciosami, nieprzygotowany na siłę jej miecza.
Spróbował odzyskać równowagę, ale nagły i nieoczekiwany kopniak Bliss popchnął go na
ziemię. Upadł, pokonany.
Schuyler pochyliła się, łapiąc oddech, kiedy Jack położył czule rękę na jej ramieniu.
- Skończone - powiedział. - Jesteśmy bezpieczni. Chodźmy stąd.
-Jack... - nie mogła znaleźć słów. Nawet jeśli wygrali walkę, miała poczucie, że go
zawiodła. Nawet jeśli to było oszustwo, nawet jeśli to było coś, co musiała zrobić, aby mógł
odzyskać moc, pragnęła teraz, żeby uwierzył, że nigdy nie przestała go kochać. Nawet na
tamten moment. Zdołała oszukać zaklęcie i złamać klątwę, ale uczucie w jej sercu pozostało
niezmienne.
- Wiem - powiedział cicho. - I mam nadzieję, że ty wiesz...
- Nie musisz nic mówić - wyszeptała. Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy zobaczyła
zielone oczy Jacka lśniące zwykłym ciepłem. Zbyt przerażające byłoby uwierzyć w jego
gniew i obojętność. To był jej największy lęk: że uczucie Jacka do niej okaże się fałszywe, że
ich miłość była tylko snem. Ale teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, Schuyler uświadomiła
sobie, że jej lęki są tylko sennym koszmarem, a ich miłość pozostała prawdziwa.
- Przepraszam, że musiałaś przez to przejść. Wybacz mi -powiedział, wtulając twarz w
jej włosy. Dłonią podtrzymywał jej głowę delikatnie, ale z zaborczą siłą, która zawsze budziła
w niej skrywany dreszcz.
Potrząsnęła głową. Przeszli próbę, której razem sprostali. Ich przyjaciele byli
bezpieczni, a ich miłość okazała się silniejsza niż jakakolwiek klątwa. Nic nie mogło ich teraz
zatrzymać.
Kiedy znowu zamrugała oczami, znaleźli się wszyscy z powrotem w świecie
rzeczywistym, w tunelach pod pałacem.
Siedem
Próba generalna
Wznoszę toast - oznajmił Oliver, stojąc z uniesionym kieliszkiem wina. Przy stole
zebrali się tylko we czwórkę: młoda para i dwoje przyjaciół, którzy przejechali pół świata,
aby być z nimi tego dnia. Stawili czoła przemocy i złu, a teraz byli gotowi, aby świętować.
Schuyler z uśmiechem oparła się o Jacka, czekając na słowa Olivera. Kiedy uciekli z
Villa Malavolta, pozostawiając armię venatorów na usługach hrabiny rozgromioną, leżącą
pokotem i nie stanowiącą już dla nikogo zagrożenia, Jack poprowadził ich z powrotem na
ulice miasta. Ulokowali przyjaciół w hotelu i umówili się, że po kilku godzinach na
odświeżenie się i odpoczynek spotkają się w lokalnej trattorii na obiedzie.
Kiedy szli do restauracji, Oliver odciągnął Schuyler na bok, biorąc ją pod ramię.
- Nie będzie miał nic przeciwko? - uśmiechnął się, wskazując Jacka.
Schuyler potrząsnęła głową.
-Jasne że nie, Ollie. Tak bardzo cieszę się, że cię widzę! - ścisnęła mocniej jego ramię.
Zadziwiała ją naturalność, z jaką się zachowywała, okazując swoją radość. Kiedy zaledwie
kilka miesięcy temu rozstawali się na lotnisku, zastanawiała się, czy kiedykolwiek go
zobaczy, a teraz serce jej rosło, gdy widziała, że jest szczęśliwy i zdrowy. - Wyglądasz
inaczej. Wyglądasz lepiej. Co takiego zrobili z tobą ci venatorzy? - zażartowała.
- Nic, z czym bym sobie nie poradził - zapewnił ją. - Ale masz rację. Zmieniłem się.
Opowiedział jej o Freyi, czarownicy, która uleczyła jego serce i jego krew.
- Nie jestem już naznaczony - wyjaśnił.
- Wyczułam to - skinęła głową Schuyler. Przyjrzała się jego szczerej, życzliwej
twarzy. - Tak bardzo się cieszę.
Wrócili do dawnego układu, jako dwoje przyjaciół, których uczucia były elegancko
poukładane w taki sam sposób, jak niegdyś. Oliver miał rację. To musiały być czary.
- Więc to coś poważnego? - uśmiechnęła się. Oliver pokręcił głową.
- Nie. Prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczę, ale to nie szkodzi. Nie martw się o
mnie - powiedział, całując ją czule w czoło.
- Hej! - zawołał Jack. - Tylko pan młody ma prawo całować pannę młodą!
Schuyler i Oliver zachichotali i weszli za Jackiem i Bliss do małej knajpki. Kiedy
właściciel dowiedział się, że następnego dnia biorą ślub, wyprawił dla nich prawdziwą ucztę:
delikatne wołowe carpaccio i grilowana cukinia, carbonara z białymi truflami, ravioli z
nadzieniem z gruszek i sera pecorino oraz kruchy stek florentyński. Na deser podano patery z
tortem Sachera i tartą Tatin, a także najlepsze tiramisu, jakie Schuyler kiedykolwiek jadła.
A teraz Oliver stanął na środku restauracji i odchrząknął.
- Wznoszę toast - oznajmił. - Wznoszę toast za wspaniałą parę. Chciałem w tej
doniosłej chwili powiedzieć coś prostego i eleganckiego, odwołam się zatem do słów poety.
Oto wiersz napisany z okazji ślubu. - Zaczął czytać fragmenty wiersza Franka O'Hary. Była to
budująca opowieść o miłości i przyjaźni, której zgromadzeni słuchali z uwagą. - Wiersz ten
jest tak długi, ponieważ nasza przyjaźń także trwa długo, jak na to życie i te czasy -
uśmiechnął się Oliver. - A ja zamierzam przeciągnąć ją na tyle, na ile tylko się da.
- Brawo, brawo! — zawołał Jack, a Schuyler stuknęła się z Oliverem kieliszkiem.
Oliver usiadł z powrotem przy dźwięku gromkich braw, ponieważ także inni goście
restauracji zasłuchali się w muzykę jego słów.
Następnie wstała Bliss.
- Ollie, trudno cię będzie prześcignąć - skarciła go. Odchrząknęła. - Chciałam tylko
powiedzieć, że to dla mnie niesamowity zaszczyt, że mogę tu dzisiaj być. Kochamy cię, Sky,
a ponieważ kochamy Sky, kochamy również ciebie, Jack. Dbajcie o siebie nawzajem. Bądźcie
dla siebie dobrzy. Składamy wam najlepsze życzenia z głębi serca. Nie zapomnijcie o nas i
nie wahajcie się prosić nas o pomoc, gdybyście jej potrzebowali. - Urwała, a Schuyler
pomyślała o licznych niebezpieczeństwach, którym niebawem będą musieli stawić czoła. Jej
przyjaciele wiedzieli, że po ceremonii ona i Jack będą musieli się rozdzielić, że to tylko
krótka chwila, oaza szczęścia poprzedzająca długą i mroczną opowieść o rozstaniu i
nieznanych zagrożeniach.
Pojutrze każde z nich wyruszy z Włoch we własną niebezpieczną podróż. Oliver wróci
do Nowego Jorku, w którym miały miejsce tajemnicze porwania wampirów. Bliss uda się na
poszukiwania nieuchwytnej piekielnej sfory. Schuyler pojedzie do Aleksandrii, aby wypełnić
testament dziadka, a Jack będzie musiał się zmierzyć ze swoją bliźniaczką i swoim
przeznaczeniem, aby przekonać się, czy zdoła wygrać walkę z samą Śmiercią.
Ale Bliss nie wspomniała o żadnej z tych mrocznych spraw. Nie musiała: wszyscy
myśleli o tym samym. Czystym głosem zawołała:
- Za zdrowie Schuyler i Jacka!
Później nastąpiły szczęk kieliszków i składanie życzeń. Bliss gorąco uściskała
Schuyler. Schuyler przyciągnęła do siebie Jacka, a Bliss zrobiła miejsce dla Olivera, tak że
cala czwórka złączyła się w nierozerwalnym kręgu.
Osiem
Ślubny poranek
Wczesnym rankiem następnego dnia, w zaciszu sypialni, Schuyler przytuliła się
mocniej do Jacka. Dzisiaj mieli zostać połączeni więzią. Czuła dłoń Jacka na swoich plecach,
dotyk jego skóry na swojej skórze, kiedy wsunął rękę pod delikatną tkaninę. Odwróciła się do
niego, objęta jego ramionami i zgniatana w nich.
Jack bez słowa zaczął całować jej policzki i szyję, a Schuyler poczuła, jak jego ciało
przesuwa się, przygniatając ją swoim ciężarem. Tego wieczora zostaną połączeni więzią.
Ale tego ranka byli jeszcze po prostu parą zakochanych.
Ktoś mógłby pomyśleć, że po tych wszystkich schadzkach w tajemnym apartamencie
przekroczyli już dawno granicę. Ale Schuyler nadal była czysta. Nadal była niewinna, choć
może nie tak naiwna jak dziewica z nerwowym drżeniem wślizgująca się do ślubnego łoża.
Nie - nie aż tak niewinna. Ale pragnęła zaczekać, aż będzie gotowa, a teraz nie chciała już
czekać dłużej.
Zobaczyła, że Jack patrzy na nią. Na pytanie w jego oczach odpowiedziała
pocałunkiem. Tak, najdroższy. Tak. Teraz.
Zsunęła jego koszulę i pomogła mu się rozebrać, delikatnie muskając jego ciało
palcami. Był taki ciepły i prawdziwy. I należał do niej. Czuła się wiotka w jego ramionach.
Jego skóra była gorąca w dotyku, Schuyler miała wrażenie, że oboje płoną.
Nie była w stanie oddychać, nie była w stanie myśleć, mogła jedynie czuć - jego
pocałunki, jego dotyk i jego ciężar, czuć ich oboje razem.
Jack zatopił kły w jej szyi, a ona poddała się mu, poddała się miłości i rozkoszy,
uczuciu, że on jest wszędzie - w każdej cząstce jej ciała. Przyciągnął ją i przytrzymał, a kiedy
wszystko się stało, poczuła się rozbita, wolna i odnowiona.
Nie mogła powstrzymać łez. Była niesamowicie szczęśliwa, chociaż „szczęście" nie
określało właściwie tego, co czuła. Potężne emocje wypełniały ją, rozpalając jak świecę,
stanowiąc odzwierciedlenie jego miłości i pożądania, jakby była przedłużeniem jego
zakończeń nerwowych. Czuła się otwarta, scalona i pokonana.
- Coś nie w porządku, najdroższa? - wyszeptał, a jego twarz dzielił od jej twarzy jeden
oddech. Pocałowała go chciwie.
Wszystko jest w porządku. Wszystko... Zupełnie wszystko.
To było cudowne, przerażające, trudne i ekstatyczne, a jej zaczęło się kręcić w głowie
od krwi i bólu. Ale rozkosz była silniejsza i wspanialsza niż wszystko, co sobie wyobrażała.
Słodkie zapomnienie.
Dziś wieczorem zostaną połączeni więzią. Dziś wieczorem będzie należeć do niego.
Ale już do niego należała.
Dziewięć
Anielska panna młoda
O zachodzie słońca Schuyler weszła do niewielkiej kaplicy w północnej części miasta.
Zgodnie z tradycją przyszła sama, lekko stąpając po bruku w nowych skórzanych sandałach.
Bliss czekała na nią w przedsionku.
- Wyglądasz cudownie, jak zwykle - westchnęła jej przyjaciółka. - A ta suknia!
Bliss podała jej bukiet dzikich kwiatków. Takich samych, jak te, które Jack podarował
jej podczas wędrówki przez Mount Rosa.
- Jack prosił, żebym ci je dała.
Schuyler wzięła bukiet z uśmiechem i wpięła jeden kwiat we włosy. Serce waliło jej
mocno, czuła się otoczona bezmiarem miłości - nie tylko Jacka, ale także przyjaciół, którzy
byli przy niej tego wieczora.
- Gdzie nasza dziewczynka? - zapytał czyjś głos.
- Ollie! - krzyknęła Schuyler, odwracając się, żeby uściskać go mocno. Chociaż
widzieli się zaledwie poprzedniego wieczoru, po tym wszystkim, przez co przeszli, Schuyler
była szczęśliwa, że nadal mają siebie nawzajem. Tego właśnie pragnęła. Ceremonia
połączenia więzią była zarówno przysięgą między nią a Jackiem, jak i okazją do święta dla
ich społeczności. To byli jej bliscy.
- Chyba mam cię poprowadzić do ołtarza w roli ojca - powiedział z uśmiechem Oliver.
- To bardzo stosowne, nie uważasz?
Zza drzwi kaplicy rozległy się dźwięki Marsza Weselnego Wagnera. Był to
konwencjonalny wybór, ale Schuyler w dniu ceremonii nie chciała sprzeciwiać się tradycjom.
Z głębi serca pragnęła okazać szacunek związkowi, w który wkraczała.
- Chyba na nas kolej - powiedziała do Olivera, biorąc go pod rękę. Bliss otworzyła
drzwi i pierwsza weszła do środka jako druhna.
Schuyler nie czuła tremy ani lęku, których się spodziewała. Patrzyła wprost przed
siebie.
Ponieważ on tam był.
Jej Jack stal wyprostowany i prawdziwy. Ich miłość musiała sprostać wielu próbom,
ale wyszła z nich cało. Ich miłość była silniejsza niż kiedykolwiek. Jasne, pogodne szczęście
napełniające wnętrze kościoła było zasługą Jacka. Rzucił własne zaklęcie, zdołał odszukać
Bliss i sprowadził Olivera z Nowego Jorku. Nie byli jedynymi obecnymi tu przyjaciółmi.
Niewielką kaplicę wypełniały uśmiechnięte, znajome twarze. Znalazła się tu cała drużyna
lacrosse'a: Bryce Cutting, Jamie Kip, Booze Langdon i Froggy Kernochan. Byli tu także
Hattie i Julius Jacksonowie, rozpromienieni i dumni. Pojawił się Christopher Anderson.
Przyszedł także Ghedi, który po tym wszystkim, co razem przeszli, pozostał ich przyjacielem.
Oliver pocałował Schuyler w policzek i potrząsnął dłonią Jacka.
Potem Jack ucałował ją w czoło i oboje podeszli do ołtarza. To było właściwe, to było
cudowne. To był najszczęśliwszy dzień w jej życiu.
Gdzieś blisko Schuyler czuła obecność tych, którzy odeszli. Czuła uśmiech Dyłana.
Czuła miłość dziadków, Lawrence'a i Cordelii. Ale ponad wszystko wyczuwała pełną miłości
obecność i troskę matki i ojca, gdziekolwiek się znajdowali.
Przy ołtarzu nie czekał na nich ksiądz. Związki błękitnokrwistych przypieczętowywała
sama para młodych. Aby uświęcić więź, musieli tylko wypowiedzieć odpowiednie słowa.
Jack stanął twarzą do Schuyler, ujął jej lewą dłoń i wsunął na palec obrączkę. Tę
samą, którą przyniósł jej venator. Przeklętą obrączkę.
- Druzylla myślała, że zrujnuje nam ten dzień, ale się myliła - powiedział Jack. -
Powinienem jej z głębi serca podziękować, bo zwróciła mi coś, co zgubiłem dawno temu.
Schuyler z ciekawością popatrzyła na obrączkę na palcu. Nie była już zrobiona z
białego metalu. Teraz miała ciemną barwę, ze szkarłatnymi żyłkami, jakby została wykuta z
żelaza i krwi.
Jack podniósł ją do światła.
Przez wszystkie te lata na Ziemi zgromadziłem fortunę w klejnotach i skarbach. Mogę
podarować ci diamenty i rubiny, szafiry i szmaragdy. Ale żaden klejnot nie może równać się z
blaskiem twoich oczu.
Gdy wypowiedział te słowa, Schuyler uświadomiła sobie, że otworzył przejście do
wymiaru uroku. Kiedy zamrugała oczami, stali naprzeciwko siebie w cienistym świecie.
Kościół i ich przyjaciele zniknęli.
Nie martw się, dla nich upłynie zaledwie ułamek sekundy.
Stanął przed nią w prawdziwej postaci, z uniesionymi łukowato hebanowymi
skrzydłami i rogami wyrastającymi z czoła.
Schuyler spojrzała na obrączkę i zobaczyła, że została ona wykuta z czarnego ognia.
Czy znasz historię powstania aniołów!
Potrząsnęła głową.
Kiedy Wszechmogący stwarzał świat, stworzył także Pierworodnych. Anioły Światła:
Michał, Gabriela i ich bracia zostali stworzeni z pajęczyny gwiazd w niebiosach. Anioły
Podziemi zostały ulepione z mrocznej materii, podtrzymującej Ziemię. Nie ma Światła bez
Ciemności. Powstałem z ognia i żelaza, z węgla i siarki.
Kiedy wygnano nas z Raju, na zawsze utraciliśmy fragment naszych dusz. Częścią
naszej kary było przekleństwo niepozwalające nam na nowo poznać miłości. Zamiast tego
zostaliśmy związani przypisanym z góry przeznaczeniem. Azrael i ja nigdy nie wybraliśmy
siebie nawzajem, wybór został dokonany za nas. Nie znaliśmy niczego innego.
Obrączka, którą trzymasz, jest częścią mojej duszy, którą pomogła mi odzyskać twoja
matka. To ona ocaliła nas przed Ciemnością i poprowadziła z powrotem do Światła. Jako jej
córka jesteś także Aniołem Światła. Ogień cię nie skrzywdzi- Straciłem ten pierścień podczas
walk w Rzymie. Ale teraz został mi zwrócony.
Tę obrączkę pobłogosławiła sama Gabriela. Nigdy nie dałem nikomu tego pierścienia.
Azrael nigdy go nie dostała.
To jedyna część mnie, która naprawdę do mnie należy, a teraz należy także do ciebie.
Kiedy powrócili z wymiaru uroku, Schuyler z zachwytem popatrzyła na ciemną
obrączkę na palcu. Wydawała się tak niepozorna i zwyczajna, a jednak kryła sekretną historię
wojny, krwi, miłości, utraty, przebaczenia i przyjaźni.
- Nigdy jej nie zdejmę - obiecała. - I ja także mam dla ciebie obrączkę.
Tym razem jej dłonie były pewne jak ręce chirurga, gdy wsuwała obrączkę na jego
palec. Była to zwykła złota obrączka z wyrytą datą ślubu rodziców Schuyler. Wyjeżdżając z
Nowego Jorku, zdołała zabrać ze sobą kilka najcenniejszych pamiątek.
To obrączka mojego ojca - przekazała. - Jest w niej zaklęcie ochronne rzucone przez
moją matkę, kiedy zostali połączeni więzią. Chcę, żebyś ją nosił.
Wzięli się za ręce i w obecności zgromadzonych w kaplicy przyjaciół wypowiedzieli
słowa, które wiązały ich ze sobą, słowa, których nie można było cofnąć.
- Oddaję się tobie i przyjmuję ciebie jako część mnie - oznajmił Jack lekko drżącym
głosem. Miał łzy w oczach.
- Oddaję się tobie i przyjmuję ciebie jako część mnie - odpowiedziała jak echo
Schuyler. Czuła głęboki spokój i patrzyła na niego z bezgraniczną miłością.
Dokonało się.
Byli połączeni więzią.
Kiedy znowu spojrzała na Jacka, jego szmaragdowe oczy lśniły radością, szczęściem i
dumą. Schuyler była przepełniona miłością. Na przekór wszystkiemu byli razem. Na przekór
wszystkiemu należała do niego, a on należał do niej.
Czy poczuła jakąś różnicę? Wyobrażała sobie, że pomiędzy nimi powstanie
niewidzialna więź, pojawi się fizyczne uczucie połączenia. Ale czuła się tak samo, jak
przedtem. Tylko lepiej. Tylko bardziej kompletna. Spokojniejsza.
Niewielka kaplica napełniła się gwarem wiwatów i gratulacji.
Kiedy przy radosnych dźwiękach Marsza Weselnego Mendelssohna wyszli z kościoła,
przyjaciele powitali ich lśniącymi zimnymi ogniami i oznajmili głośno ciemnemu niebu ich
imiona.
Jack mocniej ścisnął jej dłoń, a Schuyler w odpowiedzi ścisnęła jego rękę dwukrotnie.
To był ich tajemny szyfr. Oznaczał kocham cię.
Jutro Jack ją opuści. Jutro powróci do Nowego Jorku, a ona pojedzie do Aleksandrii.
Ale dziś wieczorem zatańczą.
Podziękowania
Z całego serca dziękuję mojej rodzinie. Mike'owi i Mattie. Mamie. Ainie, Steve'owi,
Nicholasowi i Josey. Chitowi i Christinie. Mamie i Tacie J. oraz wszystkich pozostałym
Johnstonom. Tęsknię za tobą, Tato. Dziękuję moim wspaniałym redaktorom, Christianowi
Trimmerowi i Stephanie Lurie oraz wszystkim pracownikom wydawnictwa Hyperion.
Dziękuję mojemu cudownemu agentowi, Richardowi Abate. Dziękuję wszystkim, którzy od
tak dawna śledzą losy błękitnokrwistych. Na razie arrivederci. Niedługo znów się spotkamy.