ISAAC ASIMOV
KAMYK NA NIEBIE
IMPERIUM GALAKTYCZNE
PRZE
YLI PAULINA BRAITER-ZIEMKIEWICZ PAWE Z EMKIEWICZ
TYTU ORYGINA U: PEBBLE IN THE SKY
PRZEDMOWA
Dziewi tnastego stycznia tysi c dziewi
set pi
dziesi tego roku
wydawnictwo Doubleday opublikowa o Kamyk na niebie Isaaca Asimova.
Jedena cie lat pisywa em opowiadania do ró nych czasopism, ale Kamyk na
niebie by moj pierwsz ksi
, a ukaza si dok adnie siedemna cie
dni po moich trzydziestych urodzinach.
Trudno uwierzy , e od tego zdarzenia min
o ju czterdzie ci lat,
jeszcze trudniej uzmys owi sobie, co mi ono przynios o. Wówczas ani mi
przez my l nie przesz o, e zostan najbardziej p odnym pisarzem w
dziejach Ameryki. A tak si w
nie sta o.
Zawdzi czam to po cz
ci zwi zkom, jakie po
czy y mnie z Doubleday.
Cz sto - i ch tnie - powtarzam, e Doubleday zawsze traktowa mnie
yczliwie i ciep o, co, jak si zdaje, irytuje nieraz osoby, które
uwa aj , e wydawca z natury rzeczy jest wrogiem pisarza. Jedna z
takich osób warkn
a kiedy :
- Zarabiasz dla nich mas pieni dzy. Dlaczego nie mieliby traktowa
ci ciep o i yczliwie?
Odpowied jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do
druku Kamyk na niebie, znali tylko jedn moj ksi
. Nie by o adnych
podstaw oczekiwa , e da ona znacznie wy szy dochód, ni wynosi a
skromna zaliczka. Mimo to byli dla mnie równie mili i sympatyczni jak
dzisiaj. Nie chodzi tu wi c wcale o interes firmy, ale o jej charakter.
W rezultacie uwierzy em - a wiara ta nie opuszcza mnie do dzi - e
pisanie ksi
ek to wietna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowi
wy
cznie przyjemno
. To pobudzi o mnie do dalszego pisania. Tak wi c
Kamyk na niebie sta si zwiastunem innych powie ci, rozgrywaj cych si
w tym samym wiecie. By to pierwszy tom cyklu Imperium. Poniewa
wykazywa pewne pokrewie stwo z drukowanymi w czasopismach
opowiadaniami o Fundacji, atwiej mi by o zebra je pó niej i wyda w
formie ksi
kowej. Potem przysz y powie ci o robotach.
Nie znaczy to, e Doubleday upiera si przy cyklach powie ciowych.
Publikowali równie moje powie ci nie nale
ce do adnego cyklu, a
tak e powie ci i opowiadania detektywistyczne. Drukowali tak e moje
prace popularnonaukowe, traktuj ce o tak ró nych zagadnieniach, e nie
sposób ich tu omawia . W sumie przez te czterdzie ci lat Doubleday
wyda sto dziewi
moich ksi
ek (to znaczy rednio jedn co sto
trzydzie ci cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a ja,
oczywi cie, pracuj nad kolejnymi.
My
, e w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje
si ca kiem nie le. W ko cu opowiadam w nim o straszliwych
konsekwencjach wojny nuklearnej. Prawdopodobie stwo takiego wydarzenia
bynajmniej nie znikn
o, co wi cej - dzi wiemy, e jego skutki by yby
du o gorsze, ni s dzili my w latach pi
dziesi tych. Ksi
ka pokazuje
o, jakie niesie rasizm po obu stronach, szkody, jakie wyrz dza
zarówno nienawi
ciemi zcy, jak i kontrnienawi
ofiar - i cho
chcia bym, aby w ci gu minionych czterdziestu lat problem ten sta si
nieaktualny, tak niestety nie jest. S dz , e ostrze enie zamkni te
mi dzy ok adkami Kamyka na niebie brzmi dzi równie prawdziwie jak
czterdzie ci lat temu. Pozostaje mi tylko ywi nadziej
e za nast pne
czterdzie ci lat nie b dzie ju mo na tego powiedzie .
Pragn
bym doda jeszcze kilka s ów o moich redaktorach z Doubleday.
Pracowa em z wieloma i dziwnym zrz dzeniem losu wszyscy byli dla mnie
niezmiernie yczliwi. Ka dy sta si moim osobistym przyjacielem i
przyja nie te przetrwa y, mimo e nasze drogi zawodowe rozesz y si .
Przede wszystkim musz wspomnie Waltera I. Bradbury’ego, który
redagowa Kamyk na niebie i który, jak pami tani, cierpliwie uczy
mnie, jak dokona korekty na szczotkach. (Mo e wyda si to dziwne ale
prowadzi em tak zamkni te ycie - tylko ja i moja maszyna do pisania -
e nie wiedzia em nic o z
ono ci wiata zewn trznego. Jak powiedzia
kiedy jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac, potrzebujesz opiekuna. My
wzi li my t posad ).
Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen
Jordan, Hugh O’Neill i Kate Medina, w tej w
nie kolejno ci,
przynajmniej je li idzie o moje ksi
ki beletrystyczne.
Popularnonaukowymi zajmowali si czasem inni. Zawsze kiedy op akiwa em
odej cie redaktora, Doubleday zaskakiwa mnie kim , kto by równie
serdeczny i yczliwy jak ten, którego utraci em.
Obecnie zajmuje si mn Jennifer Brehl, jeszcze dzi m odsza, ni ja
by em wtedy, kiedy ukaza si Kamyk na niebie. Jest tak e pi kna,
utalentowana i przera aj co inteligentna. Co wi cej - dba o mnie jak
rodzona córka, i nic nie mo e lepiej wyrazi smutku spustosze , jakie
poczyni czas, ni fakt, e takie oddanie mnie dzi zadowala.
To Jennifer wpad a na pomys , by po czterdziestu latach wznowi w
ograniczonym nak adzie Kamyk na niebie - dla uczczenia szcz
liwego
wydarzenia z przesz
ci i wielu jeszcze szcz
liwszych nast pstw,
jakie to wydarzenie przynios o i ci gle jeszcze przynosi.
Isaac Asimov
New York City
luty 1990
1.
MI DZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM
Dwie minuty przedtem, nim znikn
na zawsze z powierzchni znanej mu
Ziemi, Joseph Schwartz spacerowa po mi ych uliczkach podmiejskiej
cz
ci Chicago mrucz c do siebie fragmenty Browninga.
By o to o tyle dziwne, e w oczach mijaj cych go przechodniów
Schwartz nie sprawia wra enia kogo , kto móg by cytowa Browninga.
Wygl da dok adnie na tego, kim by : emerytowanego krawca, który nigdy,
nawet przelotnie nie zetkn
si z czym , co wytworni intelektuali ci
zw „ogólnym wykszta ceniem”. Lecz rozliczne, ró norodne lektury,
stanowi ce po ywk dla niespokojnego, ciekawego wiata umys u,
pozwoli y mu rozszerzy horyzonty. ar oczna, nienasycona
dza wiedzy
sprawi a, i zgromadzi ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna
pami
przechowywa a wszystko w nienagannym porz dku.
Na przyk ad w m odo ci dwa razy czyta Rabbiego Ben Ezra Roberta
Browninga i, oczywi cie, od tego czasu umia go na pami
. Wi ksza
cz
wiersza niewiele mu mówi a, lecz trzy pierwsze linijki od kilku
lat go ci y w jego sercu. Tego bardzo jasnego, s onecznego ranka
letniego dnia tysi c dziewi
set czterdziestego dziewi tego roku
zaintonowa je do siebie w g
bi milcz cych komnat swego ducha:
Zestarzej si u mego boku!
Najlepsze jest wci
o pó kroku
Przed nami - pe nia ycia, ku niej wszystko wiod o…
Schwartz znakomicie rozumia sens tych s ów. Po m odzie czej
szarpaninie w Europie i sp dzonych w Stanach Zjednoczonych latach
skich wygodny spokój dojrza ego wieku by bardzo mi y. Maj c w asny
dom i pieni dze, móg wypoczywa , co te i czyni . A je li dodamy do
tego zdrow
on , dwie córki, bezpiecznie wydane za m
, i wnuka, który
umila ostatnie lata jego ycia, czym mia by si martwi ?
By a wprawdzie bomba atomowa i ci
a gadanina o trzeciej wojnie
wiatowej, ale Schwartz wierzy w dobr stron ludzkiej natury. Nie
dzi , aby kiedykolwiek wybuch a kolejna wojna. Nie przypuszcza , e
Ziemia ujrzy kiedy atomowe piek o wystrzelonych w gniewie bomb
drowych. Tak wi c u miecha si wyrozumiale do dzieci, które mija , w
my lach ycz c im szybkiej i niezbyt trudnej podró y przez m odo
do
spokoju, który ma dopiero nadej
.
Podniós stop , aby przekroczy szmacian lalk , le
na rodku
ulicy, u miechaj
si , mimo e zosta a porzucona - zgub , której nikt
nie szuka . Nie zd
jeszcze postawi nogi z powrotem…
W innej cz
ci Chicago sta Instytut Bada J drowych, w którym
pracownicy wyg aszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cich
rozpacz przyjmuj c fakt, i jak na razie nie istniej jeszcze
instrumenty, pozwalaj ce dok adnie wymierzy warto
ka dej jednostki.
Kiedy o tym my leli, nieraz modlili si , aby jaka ingerencja si
nadprzyrodzonych powstrzyma a ludzk natur (i przekl
ludzk
pomys owo
) przed zamienianiem ka dego niewinnego i ciekawego odkrycia
w mierciono
bro .
A przecie , paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani
niepohamowan ciekawo ci zag
biali si w badaniach energii j drowej,
mog cych pewnego dnia doprowadzi do zniszczenia po owy ziemskiego
globu, potrafili zaryzykowa
ycie, by ocali cho by najmniej wa nego
innego cz owieka.
B
kitna po wiata za plecami chemika zainteresowa a doktora Smitha.
Zauwa
j , kiedy mija na wpó otwarte drzwi. Chemik, pogodny
odzieniec, pogwizduj c zakorkowa kolb miarow , w której w
nie
sporz dza odpowiedni ilo
roztworu. Bia y proszek powoli opada w
cieczy, rozpuszczaj c si we w
ciwym mu tempie. Przez chwil to by o
wszystko, i nagle instynkt doktora Smitha, który najpierw kaza mu si
zatrzyma , popchn
go do dzia ania.
Wpad do rodka, chwyci linijk i zrzuci na pod og rzeczy stoj ce
na blacie biurka. Rozleg si syk p ynnego metalu. Doktor Smith poczu ,
jak po nosie sp ywa mu kropla potu.
M odzieniec patrzy zdumionym wzrokiem na betonow pod og , na
której w cienkich, rozproszonych plamach zastyga srebrzysty metal.
Plamy wci
silnie wypromieniowywa y ciep o.
Wreszcie spyta s abym g osem:
- Co si sta o?
Doktor Smith wzdrygn
si . Sam dobrze nie wiedzia .
- Nie wiem. To ty mi powiedz… Co si tutaj dzia o?
- Nic si nie dzia o… - j kn
chemik. - To by a próbka nie
oczyszczonego uranu. Robi em analiz elektrolityczn miedzi… Nie wiem,
co mog oby si sta .
- Cokolwiek to by o, m odzie cze, mog ci powiedzie , co widzia em.
Ten platynowy tygiel otacza a widoczna aureola. To oznacza mocne
promieniowanie. Uran, powiadasz?
- Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna
czysto
jest przecie jednym z najwa niejszych warunków
rozszczepienia, prawda? - szybko obliza wargi. - Czy my li pan, e to
by o rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu.
- I - doda zamy lony doktor Smith - by poni ej masy krytycznej.
Lub przynajmniej poni ej znanej nam masy krytycznej. - Patrzy na
kamienny blat sto u, spalon i spieczon farb szafek, srebrzyste
strugi na betonowej pod odze. - Ale uran topi si w temperaturze oko o
tysi ca o miuset stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie s jeszcze
zbyt dobrze poznane, wi c nie mo emy wykluczy
adnej mo liwo ci.
Zreszt to miejsce musi by wr cz przesycone promieniowaniem z
najprzeró niejszych róde . Kiedy metal wystygnie, m odzie cze,
radzi bym go zebra i bardzo dok adnie zbada .
Rozejrza si uwa nie, po czym nagle podszed do przeciwleg ej
ciany i zaniepokojony spojrza na plamk na wysoko ci ramion.
- Co to jest? - spyta chemika. - Czy to zawsze tu by o?
- Co, prosz pana?
Ch opak zbli
si , zdenerwowany, i spojrza na miejsce, wskazane
przez starszego cz owieka. By a to ma a dziurka, któr mo na by uzna
za lad po wyj tym gwo dziu, ale gwó
ten musia by przebi tynk i
ceg
na wylot; przez otwór wida by o dzienne wiat o.
- Nigdy tego wcze niej nie widzia em - chemik potrz sn
g ow . -
Ale te nigdy czego takiego specjalnie nie szuka em, prosz pana.
Doktor Smith nie odpowiedzia . Cofn
si powoli i podszed do
cieplarki, prostok tnego pude ka z cienkiej stalowej blachy. Kr
a w
nim woda, powoli poruszana mieszad em, w druj cym z mechaniczn
precyzj , a zanurzone w niej elektryczne grza ki, sterowane przez
termometr, w
cza y si i wy
cza y z irytuj
regularno ci .
- A to tutaj by o? - doktor Smith delikatnie podrapa paznokciem
plamk na szczycie d
szej cianki. By o to regularne ma e kó ko
wyci te w metalu. Poziom wody go nie si ga .
Oczy chemika rozszerzy y si ze zdumienia.
- Nie, prosz pana, tego przedtem nie by o. Jestem pewien.
- Hmm. Sprawd po drugiej stronie.
- Niech mnie diabli! Jest!
- Dobrze. Chod tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, prosz ,
cieplark . Teraz sta tutaj - po
palec na dziurze w cianie. - Co
widzisz?! - zawo
.
- Pa ski palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor
Smith nie odpowiedzia . Z ca ym spokojem, który zdo
sobie narzuci ,
poleci :
- Spójrz teraz w drug stron … Co widzisz?
- Nic.
- Ale to jest to miejsce, w którym sta tygiel z uranem. Patrzysz
dok adnie na nie, prawda?
Wahanie.
- My
, e tak.
Doktor Smith zerkn
na wizytówk wisz
na uchylonych ci gle
drzwiach i zimnym g osem oznajmi :
- Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chcia bym, eby
wspomina pan o tym komukolwiek. Rozumie pan?
- Tak, prosz pana!
- Zatem chod my st d. Przy lemy tutaj dozymetrystów, eby sprawdzili
laboratorium, a my sp dzimy ten czas u lekarza.
- My li pan, e by o ska enie? - chemik zblad .
- Zobaczymy.
Nie stwierdzili adnych skutków ska enia. Obraz krwi by normalny, a
test na cebulkach w osów nie wykaza niczego. Md
ci, których
do wiadczyli, przypisano prze ytemu stresowi. Nie wyst pi y adne inne
objawy.
W ca ym instytucie, ani bezpo rednio po wypadku, ani pó niej nie
znalaz si nikt, kto by by w stanie wyja ni , dlaczego nie oczyszczony
uran du o poni ej masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu
neutronami móg gwa townie stopnie i wypromieniowa
mierciono
,
widoczn aur .
Jedyn konkluzj pozosta o stwierdzenie, e fizyka j drowa nadal
kryje w sobie dziwne i gro ne tajemnice.
Doktor Smith nigdy nie zdoby si na wyznanie ca ej prawdy w
raporcie, który przygotowa . Nie wspomnia o dziurach w laboratorium
ani o tym, e najbli sza tygla by a ledwie widoczna, ta po drugiej
stronie cieplarki nieco wi ksza, a otwór w cianie, le
cy trzy razy
dalej od niej, mia ju
rednic gwo dzia.
Wi zka promieniowania poruszaj ca si w prostej linii mog a pokona
wiele kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, e powierzchnia
planety odsunie si z jej drogi na tyle. aby promie nie móg wywo
adnych uszkodze . Mia by wtedy oko o trzech metrów rednicy. Lec c w
przestrze , rozszerzaj c si i s abn c, dziwny strumie móg by w ko cu
znikn
niczym ni w materii kosmosu.
Nigdy nikomu nie powiedzia o tej wizji.
Nigdy te nie powiedzia , e nast pnego dnia jeszcze w trakcie bada
lekarskich poprosi o poranne gazety i przejrza je szukaj c okre lonej
informacji.
Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie
przybieg na policj krzycz c i opowiadaj c, jak na jego oczach znikn
cz owiek (a mo e po owa cz owieka?). Nie by o doniesienia o adnym
takim wypadku.
W ko cu doktor Smith zmusi si , by zapomnie o wszystkim.
Josephowi Schwartzowi przydarzy o si to mi dzy jednym krokiem a
drugim. Podniós praw nog , eby przekroczy lalk , i ogarn
a go
nag a s abo
, jak gdyby przez u amek sekundy tr ba powietrzna unios a
go i wywróci a na lew stron . Kiedy z powrotem postawi praw nog na
ziemi, westchn
g
boko i poczu , jak powoli osuwa si na traw .
Przez d ug chwil siedzia z zamkni tymi oczami i nagle je
otworzy .
To by a prawda! Siedzia na trawie, w miejscu gdzie przed chwil
spacerowa po betonie.
Domy znikn
y! Bia e domy, przycupni te w rz dach, ka dy z w asnym
trawnikiem, znikn
y bez ladu!
I nie siedzia na trawniku, to by a
ka. Nie strzy ona trawa ros a
swobodnie, wokó szumia y drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze wi cej na
horyzoncie.
To by najwi kszy szok, jaki prze
, poniewa li cie drzew mia y
rudy kolor, przynajmniej cz
z nich, a pod r kami czu suche,
amliwe, martwe li cie. By mieszczuchem, ale potrafi rozpozna
jesie .
Jesie ! Kiedy podnosi praw nog , by czerwcowy dzie , pe en
wie ej, po yskuj cej zieleni.
Spojrza w stron swoich nóg i z okrzykiem wyci gn
ku nim r
.
Niewielka szmaciana lalka, któr chcia przekroczy , ma y okruch
realnego wiata…
O nie! Obróci j w trz
cych si d oniach. Nie by a ca a. Nie
rozerwana, ale przeci ta. Czy to nie dziwne?! Przeci ta wzd
bardzo
dok adnie, tak e wype niaj ce j strz py w óczki nie zosta y
naruszone. Wszystkie nitki ko czy y si równo.
Po ysk na lewym bucie przyci gn
jego wzrok. Wci
trzymaj c lalk ,
za
stop na drug nog . Czubek podeszwy, najbardziej wystaj ca
cz
buta, zosta g adko odci ty. Odci ty tak, e aden ziemski nó w
ku adnego ziemskiego szewca nie by by w stanie wykona takiego
ci cia. wie a p aszczyzna b yszcza a niczym g adka, nieruchoma
powierzchnia wody.
Po plecach Schwartza przebieg zimny dreszcz, dosi gn
g owy i
zamieni si w uczucie grozy.
W ko cu, poniewa brzmienie jego w asnego g osu by o uspokajaj cym
elementem tego zwariowanego wiata, Schwartz odezwa si . W niskim,
urywanym g osie, który us ysza , brzmia o napi cie.
- Po pierwsze, nie zwariowa em. Czuj si tak jak zawsze… Oczywi cie
gdybym oszala , nie wiedzia bym o tym, a mo e…? Nie… - czu , e narasta
w nim histeria. - Musi by jakie wyja nienie.
- Mo e to sen? Ale jak mam to stwierdzi ? - Uszczypn
si i poczu
ból, ale potrz sn
g ow . - Mog
ni , e czuj ból, to aden dowód.
Rozejrza si z rozpacz . Czy sny mog by tak realne, pe ne
szczegó ów i przekonywaj ce? Kiedy czyta , e wi kszo
snów trwa nie
ej ni pi
sekund, same nocne wizje s efektem drobnych zaburze u
pi cego, a pozornie d ugi czas ich trwania to tylko z udzenie.
adna pociecha! Podwin
r kaw koszuli i spojrza na zegarek.
Wskazówka sekundnika zatoczy a pe ne ko o, nast pne i jeszcze jedno.
Je li to by sen, pi
sekund ci gn
o si w niesko czono
.
Odwróci si i otar zimny pot z czo a.
- A co z zanikiem pami ci?
Nie odpowiedzia sobie, tylko powoli opar g ow na r kach.
Je li podniós nog , tak jak to zrobi , i jego wiadomo
opu ci a
nagle znany jej tor, po którym dot d niezmiennie zd
a… Je li trzy
miesi ce pó niej, jesieni , albo rok i trzy miesi ce pó niej lub te
dziesi
lat i trzy miesi ce pó niej postawi nog w tym dziwnym
miejscu, wtedy gdy wróci a mu pami
… Ale przecie to wygl da o na
zwyk y, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem by i co robi w tym
czasie?
- Nie! - S owo wydoby o si g
nym krzykiem. To niemo liwe!
Schwartz popatrzy na swoj koszul . W
j rano tamtego ranka i
nadal by a wie a. Zastanowi si , wsun
r
do kieszeni marynarki i
wyj
jab ko.
Wgryz si w nie z w ciek
ci . By o wie e i jeszcze zachowa o
ch ód lodówki, z której wyj
je przed dwiema godzinami lub tym, co
powinno by dwiema godzinami.
A co z ma
szmacian lalk ?
Czu , e dopada go szale stwo. To musi by sen, albo naprawd
zwariowa .
Uderzy o go, e zmieni a si pora dnia. By o pó ne popo udnie, lub
przynajmniej cienie wyd
y si . Cicha pustka tego miejsca sprawi a,
e nagle poczu przejmuj cy ch ód.
Zerwa si na nogi. Musi poszuka ludzi, jakichkolwiek ludzi. I,
oczywi cie, powinien te znale
jaki dom, a najlepszym sposobem, aby
tego dokona , b dzie odszukanie drogi.
Odruchowo zwróci si w stron , w której drzewa zdawa y si nieco
rzadsze, i ruszy naprzód.
Lekki wieczorny ch ód zacz
przenika pod marynark , a wierzcho ki
drzew sta y si niewyra ne, gro nie wyci gaj c ku niemu ga
zie, kiedy
natkn
si na prosty i bezduszny pas t ucznia. Skierowa si ku niemu
ze szlochem wdzi czno ci, chrz st kruszonego kamienia pod stopami
wywo
prawdziw eufori .
Ale droga w obu kierunkach by a absolutnie pusta i przez chwil
znowu poczu zimny strach. Mia nadziej spotka samochody. Naj atwiej
by oby zatrzyma jaki i spyta - g
no i skwapliwie powtórzy na g os
magiczne s owa:
- Jedzie pan mo e w stron Chicago?
A je li nie by w pobli u Chicago? Dobrze, w stron jakiegokolwiek
wi kszego miasta, ka dego miejsca, gdzie móg znale
telefon. Mia w
kieszeniach tylko cztery dolary i dwadzie cia siedem centów, ale zawsze
jest jeszcze policja…
W drowa drog , samym rodkiem, rozgl daj c si nieustannie. Zachód
ca nie wywar na nim adnego wra enia, ani fakt, e na niebie
pojawi y si pierwsze gwiazdy.
adnych samochodów. Nic! Robi o si naprawd ciemno.
Pomy la , e wracaj przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie
zal ni bowiem w mroku. W przerwach mi dzy drzewami migota a zimna,
kitna po wiata. Nie by a to czerwona, ognista una, która mog aby
zwiastowa po ar lasu, ale niewyra ny i pe zaj cy blask. Nawet szuter
pod nogami wydawa si delikatnie po yskiwa . Schwartz pochyli si ,
aby go dotkn
- na pozór by to najzwyklejszy t ucze . Ale widzia
delikatn po wiat .
Zacz
biec wzd
drogi, jego buty dudni y g ucho, w nieregularnym
rytmie. U wiadomi sobie, e trzyma w r ku zniszczon lalk , i wyrzuci
w ciekle przez g ow .
Szydercze wspomnienie ycia…
Zatrzyma si w panice. Cokolwiek to by o, stanowi o dowód, e wci
pozostawa przy zdrowych zmys ach. Potrzebowa go! Wróci w ciemno
i
szuka pe zn c, dopóki jej nie znalaz , ciemnej plamy na tle ledwie
widocznego blasku. W óczka wysun
a si ze rodka, odruchowo upchn
j
z powrotem.
Szed dalej, zbyt przygn biony, eby biec.
Czu g ód i trwog , a nagle po prawej stronie ujrza iskierk .
Oczywi cie! To by dom!
Krzykn
g
no, nikt nie odpowiedzia , ale to by dom. Iskra
realno ci mrugaj ca do niego poprzez przera aj
, bezimienn g usz
ostatnich godzin. Zszed z drogi i ruszy na prze aj, przez rowy,
mi dzy pniami drzew, przez chaszcze i strumyk.
Dziwne! Nawet woda delikatnie l ni a, fosforyzowa a w ciemno ci!
Zauwa
to prawie pod wiadomie.
Wreszcie dotar na miejsce i wyci gn
r ce, by dotkn
twardej,
bia ej struktury. Nie by a to ani ceg a, ani kamie , ani drewno, lecz
nie po wi ci temu najmniejszej uwagi. Wygl da o jak matowa mocna
porcelana, ale Schwartz nie zwa
na nic. Szuka drzwi, kiedy za je
znalaz i odkry brak dzwonka, kopn
w nie i wrzasn
jak upiór.
Us ysza wewn trz poruszenie i cudowny, b ogos awiony d wi k
ludzkiego g osu, innego ni jego w asny. Krzykn
ponownie:
- Hej, jest kto w rodku?!
Rozleg o si ciche, agodne skrzypni cie i drzwi si otwar y.
Stan
a w nich kobieta, w jej oczach dostrzeg czujno
. By a wysoka i
szczup a, za ni sta wychudzony m
czyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie
roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypomina Schwartzowi
adnego znanego mu odzienia, cho w jaki nieokre lony sposób wygl da
jak rodzaj ubrania, które wk ada si do pracy.
Ale Schwartz nie zastanawia si nad tym. Dla niego oni oboje i ich
ubrania byli pi kni; pi kni jak widok przyjació dla samotnego
cz owieka.
Kobieta odezwa a si . Jej glos by mi kki, lecz rozkazuj cy i
Schwartz opar si o drzwi, eby utrzyma si na nogach. Jego usta
porusza y si bezd wi cznie; nagle powróci y do niego wszystkie
najgorsze obawy, d awi c go za gard o i ciskaj c serce.
Kobieta przemówi a bowiem w j zyku, którego Schwartz nigdy przedtem
nie s ysza .
2.
JAK POZBY SI OBCEGO
Tego ch odnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny ma
onek Arbin
grali w karty. Starszy m
czyzna, siedz cy w nap dzanym silniczkiem
wózku inwalidzkim, ze z
ci zaszele ci gazet i zawo
z k ta:
- Arbin!
Arbin Maren nie od razu odpowiedzia . Ostro nie przejecha palcami
po g adkich, cienkich kartonikach, zastanawiaj c si nad kolejnym
rozdaniem. Wreszcie, gdy podj
ju decyzj , odezwa si na odczepnego:
- Czego chcesz, Grew?
Siwow osy Grew spojrza ostro na swego zi cia i znów zaszele ci
gazet . Te odg osy przynosi y mu ogromn ulg . Kiedy kipi cy energi
cz owiek zostaje przykuty do wózka i odkrywa, e zamiast nóg ma dwie
martwe k ody, musi, na Kosmos, znale
sobie co , co pomog oby mu
wyrazi jego uczucia. Grew u ywa do tego gazety. Szele ci ni ,
wymachiwa , a kiedy zachodzi a taka konieczno
, potrafi i uderzy .
Grew wiedzia , e wsz dzie poza Ziemi istnia y teleautomaty,
wyrzucaj ce z siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami.
Takie rolki pasowa y do standardowych czytników ksi
kowych. Grew
odnosi si jednak z pogard do podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i
degeneracja, ot co!
- Czy czyta
o ekspedycji archeologicznej, któr przysy aj na
Ziemi ?
- Nie - odpar spokojnie Arbin.
Grew wiedzia o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawa do
k gazet , a w zesz ym roku rodzina zrezygnowa a z wideo. Ale jego
owa stanowi y jedynie pierwsze posuni cie d
szej rozgrywki.
- No có , w
nie tu przyje
aj . Wyprawa sponsorowana przez
Imperium, co wy na to? - Zacz
recytowa monotonnie, jak wi kszo
ludzi, kiedy czyta na g os: - „Bel Arvardan, starszy cz onek
Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej
Agencji Prasowej z nadziej wypowiedzia si o oczekiwanych donios ych
wynikach bada archeologicznych, które planuje przeprowadzi na
planecie Ziemi, po
onej na peryferiach sektora Syriusza (patrz
mapka). «Ziemia - stwierdzi - z jej archaiczn cywilizacj i
unikatowym rodowiskiem, stanowi przyk ad dziwol ga kulturowego zbyt
ugo ju lekcewa onego przez nauki spo eczne w innych aspektach ni
problemy zaprowadzenia tam skutecznych rz dów. Mam podstawy s dzi , e
najbli szy rok czy dwa przynios rewolucyjne zmiany w naszych
fundamentalnych pogl dach na temat rozwoju spo ecznego i historii
ludzko ci»„. I tak dalej, i tak dalej - zako czy , podkre laj c s owa
gwa townym gestem.
Arbin Maren s ucha jednym uchem.
- Co on mia na my li, mówi c „dziwol g kulturowy”? - mrukn
.
Loa Maren w ogóle nie s ucha a. Powiedzia a po prostu:
- Teraz ty wychodzisz, Arbin.
- I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowa a? - ci gn
Grew. - Wiecie, e nawet za milion galaktycznych kredytów nie
zamie ciliby informacji GAP, gdyby nie mieli po temu bardzo wa nych
powodów.
Chwil daremnie oczekiwa odpowiedzi, po czym rzek :
- Bo maj wst pniak na ten temat. Pe nostronicowy artyku , w którym
nie zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera si tu z
wypraw naukow , a oni ma o si nie zad awi , byle tylko do tego nie
dopu ci . Spójrzcie tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia!
Zobaczcie! - gwa townie potrz sn
gazet . - Dlaczego sami nie
przeczytacie?
Loa Maren od
a karty, jej w skie usta zacisn
y si w cienk ,
stanowcz lini .
- Ojcze - powiedzia a. - Mieli my ci
ki dzie , wi c prosi abym,
aby my nie rozmawiali o polityce. Mo e pó niej, dobrze? Prosz ci ,
ojcze.
Grew skrzywi si i zacz
j przedrze nia :
- „Prosz ci , ojcze! Prosz ci , ojcze!” Zdaje mi si , e macie ju
dosy swego starego ojca, skoro sk picie mu nawet kilku cichych s ów o
aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedz w k cie, a wy
musicie we dwójk pracowa za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i
ch tny do pracy. I wiecie, e moje nogi da oby si wyleczy . By yby jak
nowe - poklepa si po udach; silne, g
ne uderzenia, które s ysza ,
ale ich nie czu . - Jest tylko jedna przeszkoda: leczenie cz owieka w
tym wieku nie op aca si . Czy to nie zas uguje na miano „dziwol ga
kulturowego”? Jak inaczej mo na nazwa
wiat, w którym cz owiek móg by
pracowa , ale nie pozwalaj mu na to? Na Kosmos, powinni my da sobie
spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. S
nie tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uwa am, e…
Grew wymachiwa r kami, krew nap yn
a mu do wykrzywionej z
ci
twarzy.
Arbin wsta z fotela, jego d
opad a na rami starego i mocno je
cisn
a.
- Nie ma si o co z
ci . Kiedy sko czysz gazet , przeczytam ten
wst pniak.
- Jasne, ale ty przecie zgadzasz si z nimi, wi c po co to
wszystko? Wy, m odzi, jeste cie band durniów, mi kk gum w r kach
Starszych.
- Cicho, ojcze - wtr ci a ostro Loa. - Nie zaczynaj znowu. -
Siedzia a nieruchomo, nas uchuj c. Sama nie wiedzia a, czego si
spodziewa a, ale…
Arbin poczu zimny dreszcz, jak zawsze, gdy kto wspomnia Kr g
Starszych. Takie gadanie nie by o bezpieczne, Grew nie powinien drwi
ze staro ytnej ziemskiej kultury, nie…
To przecie typowy asymilacjonizm. Gwa townie prze kn
lin :
paskudne s owo, nawet gdy powtarza o si je tylko w my lach.
Oczywi cie w m odo ci Grewa wielu g upców otwarcie dyskutowa o
mo liwo
zmiany starych porz dków, ale teraz nasta y inne czasy. Grew
powinien o tym wiedzie - i prawdopodobnie wiedzia . Trudno jednak
zachowa spokój i rozs dek, kiedy jest si przykutym do wózka
inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu.
Sam Grew najmniej przej
si ca ym incydentem, nic ju jednak nie
powiedzia . Mija y minuty, a on stawa si coraz spokojniejszy, coraz
trudniej mu by o odczyta ma y druk. Zanim zdo
przej
do dzia u
sportowego, g owa opad a mu na piersi. Zachrapa lekko, a gazeta
wymkn
a mu si z palców i upad a z ostatnim, tym razem niezamierzonym
szelestem.
Wtedy Loa odezwa a si niespokojnym szeptem:
- Mo e nie jeste my dla niego zbyt mili. Arbinie. To ci
kie ycie
dla kogo takiego jak ojciec. Gdy pomy li si , jaki by kiedy - to
jest jak mier .
- Niczego nie mo na porówna ze mierci . Ma swoje gazety i ksi
ki.
Odrobina podniecenia o ywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni b dzie
zadowolony i spokojny.
Arbin znów skupi si na kartach, ale kiedy si gn
po jedn ,
rozleg o si walenie do drzwi. Towarzyszy y mu chrapliwe okrzyki, nie
uk adaj ce si w adne zrozumia e s owa.
Arbin skoczy na równe nogi, nagle jednak przystan
. Oczy Loi
wype ni y si strachem, przera ona, spojrza a na m
a. Usta jej dr
y.
- Zabierz Grewa - - poleci Arbin. - Szybko!
Nim jeszcze sko czy mówi , Loa ju popycha a fotel. Cmoka a przy
tym uspokajaj co.
Lecz pi ca posta westchn
a, wyrwana z drzemki pierwszym
drgni ciem wózka. Stary cz owiek wyprostowa si i odruchowo si gn
po
gazet .
- Co si dzieje? - zapyta z irytacj , i to bynajmniej nie szeptem.
- Ciii. Wszystko w porz dku - mrukn
a wymijaj co Loa, wsuwaj c
wózek do s siedniego pokoju. Zamkn
a za sob drzwi i opar a si o nie
plecami. Jej klatka piersiowa gwa townie unosi a si i opada a, podczas
gdy oczy szuka y twarzy m
a. oskot powtórzy si .
Gdy drzwi si otwar y, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie
obronnej. W ich spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego
czyzn , malowa a si nie skrywana wrogo
. Nieznajomy u miechn
si
abo.
- Czym mo emy panu s
? - spyta a Loa z ceremonialn
uprzejmo ci , po czym odskoczy a, gdy m
czyzna j kn
i wyci gn
, aby si podeprze . Wida by o, e zaraz upadnie.
- Mo e jest chory? - mrukn
ze zdumieniem Arbin. - Zaczekaj, pomog
wprowadzi go do rodka.
Po kilku godzinach, w zaciszu w asnej sypialni, Loa i Arbin powoli
szykowali si do snu.
- Arbinie? - zagadn
a Loa.
- Co takiego?
- Czy to bezpieczne?
- Bezpieczne? - zdawa si
wiadomie unika tego tematu.
- No, przyj cie tu tego cz owieka. Kim on w
ciwie jest?
- Sk d mia bym wiedzie ? - odpar pe nym irytacji tonem. - Ale
przecie nie mo emy odmówi schronienia choremu. Jutro, je li oka e
si , e nie ma przy sobie identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro
Bezpiecze stwa i tyle. - Odwróci si , wyra nie próbuj c zako czy
rozmow .
Ale ona znów przerwa a cisz . W jej g osie zabrzmia y nagl ce nuty.
- Nie s dzisz chyba, e móg by by agentem Kr gu Starszych?
Pami taj, e jest jeszcze Grew.
- Chodzi ci o to, co powiedzia dzi wieczór? To zupe nie
nieprawdopodobne. Nie b
nawet o tym dyskutowa .
- Nie to mia am na my li, zreszt sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy
go nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie spraw , e stanowi to
naruszenie najwa niejszego zwyczaju?
- Nie robimy nic z ego - wymamrota Arbin. - Wykonujemy swoj norm ,
cho ustalono j dla trzech osób - trzech pracuj cych osób. A skoro
tak, czemu mieliby co podejrzewa ? Nie wypuszczamy go przecie z domu.
- Mogli wy ledzi wózek inwalidzki. Musia
kupi silnik i cz
ci w
mie cie.
- Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysi c razy t umaczy em ci, e
nie kupi em nic poza standardowym wyposa eniem kuchennym. Zreszt on
nie jest agentem. To niemo liwe. Czy s dzisz, e uciekaliby si do tak
kunsztownej maskarady z powodu biednego starca na wózku? Mog przecie
wkroczy tu w ka dej chwili, w bia y dzie , z legalnymi nakazami
rewizji w d oniach. Zastanów si .
- A zatem, Arbinie - jej oczy zap on
y nagle radosnym ogniem -
je li naprawd tak uwa asz - a mia am nadziej , e dojdziesz do takiego
wniosku - on musi by Tamtym. To z pewno ci nie jest Ziemianin.
- Co to znaczy „musi”? Gadasz g upstwa. Po co obywatel Imperium
mia by przyby w
nie na Ziemi ?
- Nie mam poj cia! Chocia … Mo e pope ni tam jakie przest pstwo? -
Zapali a si do tego pomys u. - Dlaczegó by nie? To ma sens. Ziemia
sama nasuwa aby si jako idealna kryjówka. Kto by go tu szuka ? - je li
w ogóle jest Tamtym. Jakie masz na to dowody?
- Nie mówi naszym j zykiem, prawda? Musisz to przyzna .
Czy zrozumia
cho by jedno s owo? Na pewno wi c przyby z jakiego
odleg ego kra ca Galaktyki, gdzie pos uguj si dziwacznym dialektem.
Podobno mieszka cy okolic Fomalhaut musz od podstaw uczy si nowego
zyka, eby zrozumiano ich na dworze imperatora na Trantorze… Nie
widzisz, co to mo e oznacza ? Je li ten cz owiek jest obcy na Ziemi,
nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne zrobi wszystko, aby
tego unikn
. Mogliby my zatrzyma go na farmie w miejsce ojca i w ten
sposób w nadchodz cym sezonie trzy osoby pracowa yby nad wykonaniem
normy. Móg by nawet pomóc nam przy niwach.
Z niepokojem spojrza a na niezdecydowanego m
a, który namy la si
ugo, a wreszcie oznajmi :
- No có , lepiej po
si spa . Porozmawiamy rano, gdy umys jest
wie szy.
Szepty ucich y, wiat o zgas o i po chwili w sypialni i ca ym domu
niepodzielnie zapanowa sen.
Nast pnego ranka do rozwa
przy
czy si Grew. Arbin z nadziej
przedstawi mu ca
spraw . Ufa rozs dkowi swego te cia znacznie
bardziej ni w asnemu.
- Wasze k opoty, Arbinie - stwierdzi Grew - bior si z faktu, e
jestem zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam
trzyosobow norm . Zm czy o mnie to paso ytnictwo. Ju drugi rok yj
na cudzy koszt. Do
tego.
Arbin by zak opotany.
- Zupe nie nie o to mi chodzi o. Nie chcia em powiedzie , e
stanowisz dla nas ci
ar.
- W ko cu co to za ró nica? Za trzy lata odb dzie si kolejny spis i
wtedy odejd .
- Masz wi c przed sob jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i
lektury. Czemu mia by z nich rezygnowa ?
- Bo inni s ich pozbawieni. A co z tob i Loa? Kiedy przyjd po
mnie, zabior te was. My lisz, e co ze mnie za cz owiek? Mia bym
jeszcze par
mierdz cych lat za cen …
- Przesta , Grew. Nie chc wyk adów z historioniki. Nieraz mówili my
ci, co zrobimy. Zg osimy ci na tydzie przed spisem.
- I co, pewnie oszukacie lekarza?
- Przekupimy go.
- Hmmm. A ten tu jeszcze podwoi wasz zbrodni . Jego te b dziecie
ukrywa ?
- Pozb dziemy si go. Na Kosmos, po co teraz si tym zamartwia ?
Mamy jeszcze dwa lata. Wi c co z nim zrobimy?
- Obcy - mówi do siebie Grew. - Nieoczekiwanie puka do drzwi.
Przychodzi znik d. Pos uguje si niezrozumia ym j zykiem… Nie wiem, co
ci poradzi .
- Jest bardzo spokojny - stwierdzi farmer - i wydaje si
miertelnie przera ony. Nie jest dla nas gro ny.
- Przera ony, tak? A je li jest niedorozwini ty? Je li jego gadanina
to nie nieznany dialekt, lecz be kot szale ca?
- To ma o prawdopodobne. - Lecz Arbin drgn
, zaniepokojony.
- Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzysta … Dobrze. Powiem ci, co
zrobi . Zawie go do miasta.
- Do Chica? - spyta ze zgroz Arbin. - Ale to wszystko zrujnuje.
- Bynajmniej. Problem z tob polega na tym, e nie czytasz gazet.
Szcz
liwie dla naszej rodziny, jestem jeszcze ja. Tak si sk ada, e
Instytut Bada J drowych stworzy urz dzenie, które ma podobno sprawi ,
by ludzie uczyli si szybciej. By o tym artyku w dodatku weekendowym.
I potrzebuj ochotników. We tego cz owieka i zg
go.
Arbin stanowczo potrz sn
g ow .
- Zwariowa
. Nie mog tego zrobi , Grew. Natychmiast zapytaliby o
jego numer identyfikacyjny. Jakiekolwiek odst pstwo od prawa szybko
zwabi oby tu w adze, a wtedy dowiedzieliby si o tobie.
- Wcale nie. Akurat w tym przypadku ca kowicie si mylisz. Instytut
szuka ochotników, poniewa maszyna jest nadal w fazie do wiadczalnej.
Przypuszczalnie zabi a par osób, wi c jestem pewien, e nie b
zadawa pyta . A je li obcy umrze, najpewniej nie znajdzie si w
gorszej sytuacji ni teraz… No, podaj mi czytnik ksi
kowy i nastaw na
szóst rolk . I przynie gazet , jak tylko przyjdzie, dobrze?
Kiedy Schwartz otworzy oczy, min
o ju po udnie. W sercu czu
py, przenikliwy ból, ból rozpaczy i t sknoty - za on , której
zabrak o przy jego boku, za utraconym wiatem… Kiedy ju czu podobny
ból… I nagle przed oczami znów stan
y mu zapami tane na zawsze sceny.
Oto on sam, m odzik jeszcze, w zasypanej niegiem wiosce… nie opodal
czekaj sanie… które zawioz go do poci gu… a wreszcie dotrze na
wielki statek…
T sknota i n kaj cy go strach, towarzysz cy rozstaniu ze znanym
otoczeniem, sprawi y, e przez chwil znów poczu si tym
dwudziestoletnim ch opcem, emigruj cym do Ameryki.
Strach jednak by zbyt realny. Niemo liwe, aby tylko ni .
Kiedy wiate ko nad drzwiami zab ys o i znów zgas o, a w pokoju
zabrzmia y pozbawione sensu s owa, wypowiedziane barytonem gospodarza,
Schwartz a podskoczy . Nagle drzwi otwar y si i pojawi o si
niadanie - g sta, ciep a zupa, troch przypominaj ca kaszk
kukurydzian , lecz bardziej korzenna w smaku, i mleko.
- Dzi kuj - odpar i kilka razy pokiwa g ow .
Farmer burkn
co w odpowiedzi i podniós koszul Schwartza, któr
ten powiesi wieczorem na krze le. Obejrza j bardzo dok adnie,
szczególnie wiele uwagi po wi caj c guzikom. Potem rozsun
szeroko
drzwi szafy i Schwartz po raz pierwszy zobaczy ciep
, mleczn biel
cian.
- Plastik - mrukn
do siebie, u ywaj c tego uniwersalnego s owa-
wytrychu z pewno ci typowego laika. Zauwa
te , e w pokoju nie ma
adnych ostrych k tów ani za ama - p aszczyzny
czy y si z sob
agodnymi ukami.
Jego towarzysz podawa mu ró ne przedmioty i gestykulowa w sposób
atwy do zrozumienia. Najwyra niej Schwartz mia si umy i ubra .
Z pomoc , popart wskazówkami, pos ucha . Tyle e nie zdo
znale
nic, czym móg by si ogoli , kiedy za wskaza podbródek, odpowiedzi
by o niezrozumia e s owo i mina, wyra aj ca ogromny niesmak. Schwartz
podrapa si po pokrytej siw szczecin skórze i westchn
g
boko.
Zaprowadzono go do niewielkiego, pod
nego, dwuko owego pojazdu.
Farmer gestem nakaza mu wsi
i pojazd ruszy . Pusta droga umyka a w
ty , a wreszcie wyros y przed nimi niskie, b yszcz ce nienagann biel
budynki. W dali, na horyzoncie, wida by o b
kit wody.
Schwartz z entuzjazmem wskaza r
przed siebie.
- Chicago?
Z zamieraj
nadziej czeka na odpowied , z pewno ci bowiem nic
nie mog o by mniej podobne do znanego mu miasta. Farmer milcza . I
nadzieja umar a.
3.
JEDEN WIAT… CZY WIELE?
W
nie sko czy a si konferencja prasowa z okazji zbli aj cej si
ekspedycji na Ziemi i Bel Arvardan poczu , jak na widok gwia dzistego
nieba jego dusz ogarnia dziwny, b ogi spokój. Mia
wiadomo
, e
stanowi cz
wielkiej ca
ci, milionów uk adów gwiezdnych, które
sk ada y si na wszechobecne Imperium Galaktyczne. Nie troszczy si
ju o popularno
swojej osoby w jednym czy drugim sektorze. Gdy tylko
udowodni swoj teori dotycz
Ziemi, jego s awa rozejdzie si po
wszystkich zamieszkanych planetach Drogi Mlecznej, wszystkich wiatach,
na których stan
a noga Cz owieka przez setki tysi cy lat kosmicznej
ekspansji. Te potencjalne szczyty popularno ci, czyste i wysublimowane
wy yny nauki osi gn
wcze nie, ale nie bez trudu. Mia zaledwie
trzydzie ci pi
lat, a ca a jego kariera pe na by a kontrowersyjnych
momentów. Rozpocz
a si od wstrz su, który zachwia ca ym
Uniwersytetem Arkturia skim, kiedy w niezwykle m odym wieku dwudziestu
trzech lat Arvardan ko czy tam studia na wydziale archeologii. Bomba,
równie niszczycielska jak prawdziwy, mierciono ny adunek, wybuch a,
gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa Archeologicznego odrzuci jego
prac magistersk . Po raz pierwszy w historii uniwersytetu nie przyj to
do publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dot d w d ugich
dziejach tego szacownego, naukowego periodyku odmowa nie zosta a
wyra ona w tak bezwzgl dny sposób.
Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumia ej
i suchej broszurze zatytu owanej „O staro ytnych zabytkach sektora
Syriusza i ich zwi zku z radiacyjn hipotez narodzin ludzko ci”, mog y
wydawa si tajemnicze. Przyczyn jednak by o to, e Arvardan w swojej
pracy przyj
teori g oszon wcze niej przez pewne kr gi mistyków,
którzy mieli wi cej wspólnego z metafizyk ni archeologi ; chodzi o o
pogl d, e ludzko
zrodzi a si na jakiej jednej samotnej planecie, a
pó niej rozprzestrzeni a po Galaktyce. By to ulubiony w tek pisarzy
fantastycznych tamtego okresu i herezja dla ka dego szanuj cego si
archeologa Imperium.
Ale pozycja Arvardana sta a si tak mocna, e móg przeciwstawi si
ka demu, nawet najbardziej utytu owanemu archeologowi; w ci gu dekady
zosta najwi kszym znawc kultur przedimperialnych, wci
ton cych w
mrokach historii Galaktyki.
Napisa na przyk ad monografi mechanistycznej cywilizacji z sektora
Rigela. gdzie rozwój robotów da pocz tek zupe nie nowej kulturze,
trwaj cej kilka stuleci. Wreszcie jednak doskona
metalowych
niewolników do tego stopnia zabi a inicjatyw ich panów, e stali si
oni atw zdobycz dla chy ej floty wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna
archeologia, upieraj ca si przy teorii, e ka da rasa ludzka powsta a
niezale nie, na odr bnych planetach, wykorzystywa a podobne do
rigela skiej nietypowe kultury jako przyk ady. Mia y one dowodzi
istnienia pierwotnych ró nic rasowych, których nie zd
y jeszcze
wyprze kontakty mi dzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan
skutecznie obali podobne koncepcje, wykazuj c, i cywilizacja robotów
stanowi a jedynie logiczne rozwini cie ekonomicznych i spo ecznych
warunków, panuj cych w tamtych czasach na planetach Rigela.
Albo barbarzy skie planety W
ownika, które ortodoksi d ugo uwa ali
za przyk ady prymitywnych ludzkich spo eczno ci stadium
przedgalaktycznego. Ka dy podr cznik podawa je na dowód s uszno ci
teorii Mergera, g osz cej, e ludzko
stanowi naturalne najwy sze
stadium rozwoju ycia na planetach tlenowo-wodnych, je li panuj na
nich odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie
rasy ludzkie mog y swobodnie krzy owa si ze sob , i w miar rozwoju
podró y mi dzyplanetarnych podobne krzy ówki zdarzaj si coraz
cz
ciej.
Jednak e Arvardan odkry
lady wcze niejszej cywilizacji, starszej
od licz cych sobie dziesi
tysi cy lat barbarzy skich kultur
ownika, i udowodni , e najwcze niejsze ród a planetarne wspominaj
o handlu mi dzygwiezdnym. M ody archeolog zada ostatni cios,
demonstruj c niezbite dowody, e cz owiek pojawi si w tym regionie w
pe ni rozwoju cywilizacyjnego.
Po tym odkryciu Biul. Gal. Tow. Arch. (tak bowiem brzmia oficjalny
skrót tytu u pisma) zdecydowa si opublikowa wreszcie prac
magistersk Arvardana - w ponad dziesi
lat od jej og oszenia.
Teraz za poszukiwania dowodów potwierdzaj cych ulubion teori
Arvardana doprowadzi y go do najprawdopodobniej najmniej licz cego si
wiata Imperium - planety zwanej Ziemi .
Arvardan wyl dowa w jedynym miejscu na Ziemi nale
cym do Imperium,
po
onym w ród odludnych p askowy ów na pó noc od Himalajów. Tutaj,
gdzie nigdy nie dotar a radioaktywno
, pyszni y si budynki ca kowicie
obce ziemskiej architekturze. W zasadzie by y to kopie pa aców
wicekrólów, istniej cych na szcz
liwszych planetach. Dla wygody
mieszka ców stworzono tu naprawd komfortowe warunki. Ponure ska y
pokryto warstw gleby, nawodniono, zapewniono sztuczn atmosfer i
klimat - i zmieniono w dwana cie kilometrów kwadratowych trawników i
kwitn cych ogrodów.
Ilo
energii zu yta na t budow by a przera aj ca jak na ziemskie
standardy, ale w ca
ci pochodzi a z niewyobra alnych zasobów
dziesi tków milionów planet, których liczba ci gle ros a (obliczono, e
w osiemset dwudziestym siódmym roku ery galaktycznej rednio
pi
dziesi t nowych planet dziennie zyskiwa o zaszczytny status
prowincji - co oznacza o, i liczba ich mieszka ców musia a przekroczy
pi
set milionów).
Na tym skrawku nie-Ziemi mieszka Prokurator Ziemi i czasami w swym
syntetycznym luksusie móg przez chwil zapomnie , e mianowano go
adc tej zapad ej dziury, i pami ta jedynie o tym, i jest
arystokrat ze starej i szanowanej rodziny.
Jego ona znacznie rzadziej oddawa a si z udzeniom, zw aszcza kiedy
wspinaj c si na poro ni te muraw wzgórze dostrzega a w dali proste,
zdecydowane linie stanowi ce granic terenów pa acowych. Za nimi
rozci ga y si dzikie, poszarpane ska y Ziemi. W takich chwilach nawet
kolorowe fontanny (których woda wieci a w ciemno ci, co upodabnia o j
do zimnego, p ynnego ognia), wspania e klomby i idylliczne gaje nie
potrafi y zatrze
wiadomo ci, e oboje w gruncie rzeczy przebywaj na
wygnaniu.
Tak wi c Arvardan zosta podj ty bardziej serdecznie, ni
przewidywa protokó . Pomijaj c inne wzgl dy, dla Prokuratora archeolog
by tchnieniem Imperium, wielkiego wiata, niesko czono ci.
Arvardan za równie znalaz wiele powodów do zachwytu.
- Posiad
jest wspania a - powiedzia - i urz dzona ze smakiem.
To interesuj ce, jak pi tno naszej kultury odciska si na najbardziej
nawet odleg ych cz
ciach Imperium, lordzie Enniusie.
- Obawiam si , e o wiele przyjemniej jest odwiedzi dwór
Prokuratora ni
w nim - - u miechn
si Ennius. - Przypomina mi on
pust skorup , która potr cona, g ucho d wi czy. My z on , obs uga i
nierze z garnizonu imperialnego, poza pa acem rozlokowani równie we
wszystkich wa niejszych o rodkach planety, no i od czasu do czasu jaki
go
- to wszyscy, którzy maj cokolwiek wspólnego z kultur
galaktyczn . Przyzna pan, e to raczej skromne kontakty.
Siedzieli pod arkadami, na dworze zapada zmierzch. Purpurowy
oneczny blask znika za postrz pionymi, zamglonymi ska ami na
horyzoncie, a zwiewny jak westchnienie wietrzyk porusza ci
kim,
przesyconym zapachem ro lin powietrzem.
Nawet Prokuratorowi nie wypada o okazywa zbyt wielkiego
zaciekawienia poczynaniami go cia, ale zwyczaj ten nie uwzgl dnia
przera liwej izolacji, jakiej do wiadczali mieszka cy imperialnej
placówki na Ziemi.
- Jak d ugo zamierza pan tu zabawi , panie Arvardan? - spyta
Ennius.
- Trudno powiedzie . Wyprzedzi em pozosta
cz
ekspedycji, eby
zapozna si z ziemsk kultur i za atwi wszystkie obowi zkowe
formalno ci. Musz na przyk ad otrzyma od pana oficjalne pozwolenie na
za
enie obozów w niezb dnych miejscach, i tak dalej.
- Zgoda, zgoda! Ale kiedy zaczyna pan wykopaliska? I czy naprawd
spodziewa si pan znale
co warto ciowego na tej
osnej kupie
gruzów?
- Je li wszystko pójdzie dobrze, mam nadziej rozbi pierwszy obóz w
ci gu kilku miesi cy. A co do tej planety, to có , mo na o niej
powiedzie wszystko, tylko nie to, e jest politowania godnym
rumowiskiem. Stanowi absolutny unikat w ca ej Galaktyce!
- Unikat? - spyta ch odno Prokurator. - Co podobnego! To bardzo
zwyczajny wiat. Ró nie mo na o nim powiedzie : chlew, potworna dziura,
jeden wielki mietnik lub co tam najgorszego przyjdzie panu do g owy. A
przecie mimo swych wyszukanych obrzydliwo ci nie mo e nawet aspirowa
do wyj tkowo ci w prawdziwym okropie stwie i pozostaje zwyczajnym,
brutalnym ch opskim wiatem.
- Ale - odpowiedzia Arvardan, oszo omiony gradem sypi cych si na
niego irracjonalnych argumentów - planeta jest radioaktywna.
- No i co z tego? W Galaktyce s tysi ce radioaktywnych planet, i to
znacznie bardziej ni Ziemia.
W tym momencie uwag ich przyci gn
delikatny, posuwisty ruch
samobie nego barku. Wystarczy o tylko wyci gn
r
.
- Czego si pan napije? - spyta go cia Ennius.
- Nic szczególnego. Mo e koktajl cytrynowy.
- Bardzo prosz . Barek jest wyposa ony we wszystkie niezb dne
sk adniki… Z chenseyem?
- Tylko kropelk - powiedzia Arvardan sk adaj c razem kciuk i palec
wskazuj cy tak, e prawie si zetkn
y.
- Jedn minutk .
Gdzie w rodku barku (by mo e najbardziej uniwersalnego i
niew tpliwie najpopularniejszego osi gni cia technicznej my li
ludzko ci) przyst pi do akcji mechaniczny barman - urz dzenie, którego
elektroniczna dusza miesza a sk adniki z dok adno ci nawet nie do
jednej kropli, lecz do jednego atomu. Jego produkty by y zawsze
doskona e, tej perfekcyjno ci nigdy nie móg by osi gn
nawet
najbardziej natchniony artysta.
Wysokie szklanki pojawi y si pozornie znik d, jakby tylko
oczekiwa y na w
ciwy moment.
Arvardan wzi
zielon i na chwil przy
ch odne szk o do
policzka. Potem uniós j do ust i spróbowa .
- Bardzo dobre.
Odstawi szklank do idealnie dopasowanego uchwytu w por czy fotela
i doda :
- Tak jak pan powiedzia , Prokuratorze, istniej tysi ce
radioaktywnych planet, ale tylko jedna jest zamieszkana. W
nie ta.
- Tak - Ennius poci gn
yk ze szklanki i. zdawa o si , e
delikatny, aksamitny smak napoju os abi troch jego agresywno
- by
mo e w tym sensie Ziemia jest istotaie unikatem. Ale to aden powód do
chwa y.
30
- Nie chodzi tu jedynie o wyj tkowo
statystyczn - Arvardan mówi
powoli pomi dzy ykami. - Istota sprawy le y g
biej i ma pot
ne
implikacje. Biolodzy dowiedli, lub przynajmniej tak twierdz , e na
planetach, w których atmosferze i oceanach utrzymuje si promieniowanie
powy ej pewnego poziomu, ycie nie mo e si rozwija … Na Ziemi ten
poziom zosta znacznie przekroczony.
- Interesuj ce. Nie wiedzia em o tym. Có , s dz , e stanowi to
wystarczaj cy dowód na to, i Ziemia i jej ycie od pocz tku zasadniczo
ró ni si od reszty Galaktyki… To powinno panu odpowiada . Zw aszcza
e jest pan z Syriusza - doda Ennius z ironicznym rozbawieniem. - Czy
wie pan - spyta po chwili poufale zni aj c g os - e najwi ksz
trudno
w rz dzeniu t planet stanowi opanowanie ogromnego
antyterranizmu istniej cego w ca ym sektorze Syriusza? Ziemianie
zreszt odp acaj to uczucie z nawi zk . Rzecz jasna, nie twierdz , e
antyterranizm nie szerzy si w innych rejonach Galaktyki, ale nie da
si go porówna z syria skim.
Odpowied Arvardana by a niecierpliwa i porywcza:
- Lordzie Enniusie, nie pojmuj pa skich aluzji. Co do mnie - jestem
bardzo tolerancyjny i staram si pozby wszelkich podobnych przes dów.
Wierz w jedno
ludzko ci jako cz owiek i jako naukowiec, i dotyczy to
tak e Ziemi. Wszelkie ycie jest zasadniczo jednakowe, dlatego e
opiera si na koloidach bia kowych, które nazywamy protoplazm .
Promieniowanie radioaktywne, o którym mówi em, nie wp ywa tylko na
pewne formy ycia - ludzi - czy zwierz ta - ale na wszystkie. Dotyczy
to wszelkich istot, poniewa opiera si na zasadach mechaniki kwantowej
i wp ywa na molekularne przemiany bia ek. Dotyczy to mnie, pana,
Ziemian, paj ków i robaków.
Zapewne nie musz panu wyja nia , e bia ka s niezmiernie
skomplikowanymi po
czeniami aminokwasów i pewnych specyficznych
zwi zków, zorganizowanych w skomplikowane trójwymiarowe struktury,
niesta e jak s
ce w pochmurny dzie . Ta niestabilno
to w
nie
ycie, które d
c do zachowania swojej to samo ci podlega odwiecznym
zmianom - na wzór wysokiej tyczki balansuj cej na nosie akrobaty.
Ale te wspania e struktury, bia ka, musia y kiedy powsta ze
zwi zków nieorganicznych, które poprzedzi y ycie. Na samym pocz tku,
pod wp ywem energii promienistej s
ca, w wielkich obj to ciach
roztworów zwanych oceanami cz steczki organiczne Pomna
y swoj
ono
, przechodz c - w zale no ci od kierunku zmian - od metanu do
formaldehydu, a w ko cu do cukrów i skrobii, b
od mocznika do
aminokwasów i bia ek. Oczywi cie powstawanie i rozpad ró nych
kombinacji atomów jest kwesti czystego przypadku. Sam proces
powstawania ycia mo e na jednym wiecie trwa setki milionów lat, a na
drugim tylko setki. Rzecz jasna, bardziej prawdopodobne jest, e b
to miliony lat. A zgodnie z rachunkiem prawdopodobie stwa najcz
ciej
proces ten w ogóle nie zachodzi.
Obecnie naukowcy zajmuj cy si chemi organiczny odtworzyli z wielk
dok adno ci wszystkie te reakcje, ze szczególnym uwzgl dnieniem
zagadnie energetycznych, to znaczy zmiany stanów energetycznych atomów
w ró nych stadiach przemian. W tej chwili wiadomo ju , bez cienia
tpliwo ci, e kilka fundamentalnych dla powstania ycia reakcji
wymaga obecno ci energii promienistej. Je li wydaje si to panu dziwne,
Prokuratorze, mog tylko powiedzie , e fotochemia, czyli chemia
reakcji wywo ywanych przez energi promienist , jest. znakomicie
rozwijaj
si ga
zi wiedzy. Znane s niezliczone przypadki prostych
przemian chemicznych zachodz cych w ró nych kierunkach, w zale no ci od
tego, czy dzieje si to przy udziale czy te braku kwantów wiat a.
Na zwyk ych planetach w znakomitej wi kszo ci jedynym ród em
energii promienistej jest s
ce. W pochmurne dni lub w nocy zwi zki
gla i azotu reaguj inaczej ni przy obecno ci kwantów energii
wysy anych przez s
ce, które wpadaj pomi dzy atomy niczym ogniste
pociski - jak kule na niesko czonym polu pe nym przypadkowo ustawionych
kr gli.
Natomiast na wiatach radioaktywnych ka da kropla wody - nawet
podczas najciemniejszych nocy, nawet osiem kilometrów pod powierzchni
- a kipi od nieustannie przeszywaj cych j promieni, atakuj cych atomy
gla lub te aktywuj cych je, jak mawiaj chemicy. Zapocz tkowane w
ten sposób reakcje chemiczne prowadz zawsze w jednym kierunku,
kierunku, który nigdy nie wiedzie ku powstaniu ycia.
Arvardan sko czy drinka. Odstawi pustk szklank na blat barku.
Zosta a natychmiast wch oni ta do specjalnego urz dzenia czyszcz cego,
sterylizuj cego i przygotowuj cego szk o do podania nast pnych drinków.
- Jeszcze szklaneczk ? - spyta Ennius.
- Mo e po kolacji - odpowiedzia Arvardan. :- Na razie dzi kuj .
Ennius stuka smuk ym palcem w oparcie fotela.
- Mówi pan w fascynuj cy sposób - odezwa si wreszcie. - Ale je li
to wszystko prawda, to co z yciem na Ziemi? Jak powsta o?
- Widzi pan, nawet pana to zaintrygowa o. Wydaje si , e odpowied
jest bardzo prosta. Radioaktywno
w ilo ci wystarczaj cej, by
uniemo liwi powstanie ycia, niekoniecznie musi unicestwi ju
istniej ce organizmy. Mo e je modyfikowa , ale je li nie wyst puje w
olbrzymim nat
eniu, nie zabije ich… Niech pan zwróci uwag , e
wchodz ce w gr procesy chemiczne s ró ne. W pierwszym przypadku
proste cz steczki nie mog po
czy si w bardziej skomplikowane
zwi zki, podczas gdy w drugim ju gotowe kompleksy musz zosta
roz
one. To nie to samo.
- Nadal nie pojmuj , do czego pan zmierza.
- Czy nie jest to oczywiste? ycie na Ziemi powsta o, zanim planeta
sta a si radioaktywna. Mój drogi Prokuratorze, to jedyne mo liwe
wyt umaczenie, które nie zaprzecza ani istnieniu ycia na Ziemi, ani
nie podwa a po owy teorii chemicznych.
Ennius przypatrywa si archeologowi z pe nym niedowierzania
rozbawieniem.
- Chyba nie mówi pan serio?
- Dlaczego nie?
- Jak planeta mo e sta si radioaktywna? Pierwiastki radioaktywne w
skorupie planet trwaj miliony, miliardy lat. Uczy em si o tym w
czasie studiów, na wst pnym kursie prawa. Musia y istnie od
zamierzch ej przesz
ci.
Ale jest co takiego jak sztuczne promieniowanie, nawet na wielk
skal . Znamy tysi ce reakcji atomowych, w toku których powstaj
dostateczne ilo ci energii, aby stworzy izotopy radioaktywne. Je eli
za
ymy, e niektóre z tych reakcji stosowano kiedy w przemy le, bez
odpowiedniej kontroli, lub nawet podczas wojen, je li potrafi pan sobie
wyobrazi wojn na pojedynczej planecie, to dojdziemy do wniosku, e
wi ksza cz
powierzchni Ziemi mog a zamieni si w sztucznie
radioaktywne zwi zki Co Pan na to?
S
ce zachodzi o krwawo nad górami i jego czerwony odblask pad na
poci
twarz Enniusa. Wia delikatny wieczorny wietrzyk, a senne
bzyczenie starannie dobranych gatunków owadów wokó pa acu by o
agodniejsze ni zwykle.
- Wydaje mi si , e to nadal sztuczna teoria. Przede wszystkim nie
mog wyobrazi sobie, by kto u
energii nuklearnej podczas wojny lub
pozwoli na nie kontrolowane wykorzystanie jej w inny sposób…
- To jasne, e nie docenia pan niszczycielskich mo liwo ci energii
drowej, w dzisiejszych czasach bowiem z atwo ci j kontrolujemy.
Ale je li jaka istota czy jaka armia u
a takiej broni, zanim
opracowano skuteczne metody obrony? To by oby co takiego jak na
przyk ad u ycie bomb zapalaj cych, zanim jeszcze wiedziano, e piaskiem
lub wod mo na gasi po ar.
- Hmmm, mówi pan jak Shekt.
- Kto to jest Shekt? - spyta z zainteresowaniem Arvardan.
- Pewien Ziemianin. Jeden z kilku przyzwoitych ludzi, to znaczy
takich, z którymi mo na nawet porozmawia . Jest fizykiem. Mówi , e
mo e Ziemia nie zawsze by a radioaktywna.
- Tak… To nic nadzwyczajnego. Z pewno ci nie ja pierwszy wysun
em
tak teori . W „Ksi dze Starszych” jest fragment zawieraj cy
tradycyjn , mityczn prehistori Ziemi. Ja powiedzia em mniej wi cej to
samo, tyle e u
em terminologii naukowej w miejsce górnolotnej
frazeologii.
- „Ksi ga Starszych”? - Ennius wydawa si zaskoczony i lekko
poruszony. - Gdzie pan j zdoby ?
- Mam swoje sposoby. Nie by o to atwe i znalaz em tylko fragmenty.
Oczywi cie wszystkie tradycyjne przekazy o nieradioaktywnej Ziemi,
nawet te kompletnie nienaukowe, s bardzo wa ne dla moich planów… A
dlaczego pan pyta?
- Poniewa ta ksi
ka jest wi tym tekstem radykalnej sekty Ziemian.
Tamtym nie wolno jej czyta . Dopóki jest pan tutaj, na pana miejscu nie
rozg asza bym tego. Zdarza o si , e nie-Ziemian czy Tamtych, jak nas
tutaj nazywaj , linczowano za mniejsze wykroczenia.
- Mówi pan, jakby imperialna policja nie dzia
a skutecznie.
- Owszem, w sprawach wi tokradztwa. To szczera rada, doktorze.
Zabrzmia melodyjny kurant, jego wibruj cy d wi k zdawa si
harmonizowa z cichym szelestem drzew. W ko cu zamilk niech tnie,
mi
nie rozp ywaj c si w powietrzu.
Ennius podniós si .
- Czas na kolacj . Czy b dzie mi pan towarzyszy i przyjmie go cin ,
jak mo e zapewni odrobina Imperium na Ziemi?
Okazje do wydania wystawnej kolacji nie zdarza y si zbyt cz sto,
cho korzystano z ka dego najb ahszego nawet pretekstu. Podano wiele
potraw na eleganckiej zastawie, przyby o mnóstwo wytwornych m
czyzn i
czaruj cych kobiet. Doktor B. Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza
by podejmowany z takimi honorami, e zaczyna o go ju od nich mdli .
Arvardan wykorzysta uwag go ci i w dalszej cz
ci kolacji
powtórzy wi kszo
tego, co powiedzia wcze niej Enniusowi, ale tym
razem jego wyst pienie spotka o si z mniejszym zainteresowaniem.
Rumiany m
czyzna w mundurze pu kownika odezwa si do niego z
protekcjonalizmem w
ciwym wojskowym, gdy zwracaj si do naukowców:
- O ile dobrze zrozumia em pa ski wywód, doktorze, usi uje nam pan
powiedzie , e te psy zamieszkuj ce Ziemi pochodz ze staro ytnej
rasy, która by mo e da a pocz tek ca ej ludzko ci?
- Waha bym si przed tak radykalnym stwierdzeniem, pu kowniku, ale
uwa am, e istniej pewne przes anki pozwalaj ce wysun
podobn
teori . Ufam, e za rok b
móg sformu owa ostateczn opini .
- Je li pan co znajdzie, doktorze, w co mocno w tpi - odpar
pu kownik - bardzo mnie pan zadziwi. Przebywam na Ziemi od czterech lat
i moje do wiadczenia nie nale
do najskromniejszych. Doszed em do
wniosku, e Ziemianie, wszyscy bez wyj tku, s oszustami i ajdakami.
Ich poziom intelektualny jest zdecydowanie ni szy od naszego. Brak im
iskry, która pozwoli aby rozprzestrzeni si po Galaktyce. S leniwi,
przes dni, sk pi i nie maj w sobie krztyny hartu ducha. Nie zgodz si
ani z panem, ani z nikim, dopóki kto nie poka e mi Ziemianina, który
pod jakimkolwiek wzgl dem b dzie równy prawdziwemu cz owiekowi, mnie
czy panu, na przyk ad. Tylko wtedy jestem sk onny uwierzy , e mo e by
przedstawicielem rasy, która by a naszym protoplast . Ale póki co -
.prosz nie kaza mi traktowa powa nie tych teorii.
Oty y m
czyzna siedz cy przy ko cu sto u wtr ci raptownie:
- Powiadaj , e dobry Ziemianin to martwy Ziemianin, ale nawet wtedy
mierdzi jak zaraza. - Za mia si rubasznie.
Arvardan skrzywi si z niesmakiem i nie podnosz c g owy,
powiedzia :
- Nie zamierzam wyja nia ró nic rasowych, zw aszcza e nie ma to
adnego zwi zku ze spraw . Mówi o prehistorycznych Ziemianach. Ich
dzisiejsi potomkowie d ugo yli w izolacji i w skrajnie niesprzyjaj cym
rodowisku. Ale i tak nie mog ich zdyskredytowa . Przed kolacj
wspomina pan o pewnym Ziemianinie - zwróci si do Enniusa.
- Naprawcie? Nie pami tam.
- Fizyku o nazwisku Shekt.
- A tak, rzeczywi cie.
- Czy chodzi o mo e o Affreta Shekta?
- Tak. Dlaczego pan pyta? S ysza pan o nim?
- Wydaje mi si , e tak. To nazwisko dr czy o mnie przez ca
kolacj , od chwili gdy pan je wspomnia , ale chyba wreszcie je
umiejscowi em. Czy nie pracuje w Instytucie Bada J drowych w… Do
licha, jak si nazywa to miejsce? - potar czo o d oni . - W Chica?
- Tak, to on. Co pan o nim wie?
- Tylko tyle. W sierpniowym numerze Przegl du Fizycznego czyta em
jego artyku . Zauwa
em go tylko dzi ki temu, e szuka em wszystkiego,
co ma zwi zek z Ziemi , a prace ziemskich naukowców s rzadko ci w
pismach o zasi gu galaktycznym… W ka dym razie chodzi mi o to, e ten
cz owiek twierdzi, i zbudowa co co nazwa synapsyfikatorem,
przyrz d, który jest w stanie zwi kszy zdolno
uczenia si ssaków.
- Doprawdy? - powiedzia Ennius ostrzej, ni zamierza . - Nic o tym
nie s ysza em.
- Znajd dla pana dane bibliograficzne. To ca kiem interesuj cy
artyku , cho oczywi cie nie roszcz sobie pretensji do zrozumienia
ca ego wywodu matematycznego. Na razie testowa synapsyfikator tylko na
jakich miejscowych zwierz tach, zdaje si , e nazywa je szczurami,
które potem wpuszcza do labiryntu. Rozumie pan, co mam na my li: nauka
odnajdywania w
ciwej drogi prowadz cej przez labirynt do ywno ci.
Porównywa ich zachowania z zachowaniami szczurów nie poddanych
dzia aniu maszyny i stwierdzi , e zwierz to po zabiegu za ka dym
razem pokonywa y labirynt w czasie równym jednej trzeciej czasu
potrzebnego szczurom kontrolnym… Czy dostrzega pan, pu kowniku,
znaczenie tego faktu?
- Nie, doktorze - powiedzia oboj tnie wojskowy, który rozpocz
t
dyskusj .
- Wyja ni wi c. Uwa am, e ka dy naukowiec zdolny do dokonania
czego takiego, nawet Ziemianin, z pewno ci jest na moim poziomie
intelektualnym, a ju na pewno - prosz wybaczy mi mia
- na
pa skim.
- Przepraszam, doktorze - przerwa mu Ennius. - Chcia bym wróci do
tego synapsyfikatora. Czy Shekt eksperymentowa na ludziach?
Arvardan roze mia si .
- W tpi , lordzie Enniusie. Na dziesi
zwierz t poddanych dzia aniu
tego urz dzenia dziewi
zdycha o. Musia by by piekielnie odwa ny,
eby zdecydowa si na próby na ludziach, zanim nie udoskonali swojej
metody.
Ennius, lekko marszcz c czo o, usiad w fotelu i do ko ca kolacji
nic nie jad ani nie odezwa si cho by s owem.
Przed pó noc Prokurator cicho opu ci go ci i szepn wszy co
onie
uda si swoim prywatnym jachtem na dwugodzinn wypraw do Chica. Na
jego czole wci
widnia a zmarszczka, a w sercu zal
a si straszna
obawa.
I tak tego samego popo udnia kiedy Arbin Maren przywióz Josepha
Schwartza do Chica na poddanie go dzia aniu synapsyfikatora doktora
Shekta, sam Shekt od ponad godziny rozmawia na osobno ci z ni mniej,
ni wi cej, tylko z Prokuratorem Ziemi.
4.
KRÓLEWSKA DROGA
Arbin by niespokojny. Czu si osaczony. Gdzie w Chica, jednym z
najwi kszych miast na Ziemi - mówiono, e ma pi
dziesi t tysi cy
mieszka ców! - znajdowa y si przedstawicielstwa wielkiego Imperium.
Nigdy jeszcze nie widzia
adnego cz owieka z Galaktyki, ale tutaj,
w Chica, jego g owa ci gle obraca a si na wszystkie strony; ba si ,
e mo e jakiego spotka . Gdyby go spyta , nie umia by wyja ni , jak
zdo
by odró ni Tamtych od Ziemian, nawet gdyby ich ujrza . Ale
tkwi o w nim silne przekonanie, e istnieje jaka ró nica.
Wchodz c do instytutu obejrza si przez rami . Jego pojazd sta
zaparkowany na otwartej przestrzeni, z sze ciogodzinnym kuponem
rezerwuj cym miejsce. Czy podobna rozrzutno
mog a wzbudzi czyje
podejrzenia?… Wszystko go przera
o. Powietrze by o pe ne oczu i uszu.
eby tylko ten dziwny cz owiek pami ta , by pozosta w ukryciu na
pod odze kabiny pasa era. Co prawda wyra nie potakiwa , ale czy
zrozumia ? Arbin z irytacj pomy la o w asnej ust pliwo ci. Czemu da
si namówi Grewowi na to szale stwo?
Drzwi przed nim otworzy y si nagle i jaki g os przerwa tok jego
my li.
- Czego pan chce?
W g osie s ycha by o nut zniecierpliwienia. Mo e pyta go ju o to
kilkakrotnie? Arbin odpowiedzia ochryple, s owa d awi y go niczym
suchy py .
- Czy to tutaj mo na si zg osi na synapsyfikacj ? Recepcjonistka
gwa townie unios a wzrok.
- Prosz si tu wpisa .
Arbin za
r ce za plecy i spyta cicho:
- Gdzie mog porozmawia z kim od synapsyfikatora? Grew poda mu
nazw urz dzenia, ale w uszach Arbina s owo to brzmia o dziwnie,
be kotliwie. Kobieta jednak o wiadczy a twardo:
- Nic nie mog dla pana zrobi , dopóki nie wpisze si pan jako
odwiedzaj cy. Takie s zasady.
Arbin odwróci si bez s owa, chc c odej
. M oda kobieta za
biurkiem zacisn
a usta i gwa townie kopn
a przycisk sygnalizatora,
znajduj cy si ko o jej fotela.
Arbin desperacko stara si zachowa anonimowo
i, we w asnym
przekonaniu, zupe nie mu si to nie udawa o. Ta dziewczyna wpatrywa a
si w niego z uwag . Z pewno ci zapami ta go na ca e lata. Mia
szalon ochot uciec do samochodu i na farm …
Kto w bia ym fartuchu laboratoryjnym przyszed szybko z innego
pomieszczenia i recepcjonistka wskaza a na Arbina:
- Ochotnik do synapsyfikatora, panno Shekt. Nie chcia poda
nazwiska.
Znowu dziewczyna, m oda. Patrzy zak opotany.
- Czy pani obs uguje maszyn ?
- Nie, niezupe nie - u miechn
a si przyja nie i Arbin poczu , e
powoli opuszcza go niepokój.
- Mog pana do niego zaprowadzi . Naprawd pragnie pan zg osi si
do synapsyfikacji?
- Chc si tylko zobaczy z szefem - odpowiedzia g ucho.
- Dobrze. - Nie wygl da a na zak opotan jego odmow . Znik a za
drzwiami, zza których przysz a. Krótka chwila wyczekiwania i skin
a na
niego r
.
Z bij cym sercem ruszy za ni do poczekalni.
- Doktor Shekt przyjmie pana za jakie pó godziny. W tej chwili
jest bardzo zaj ty… Je li chcia by pan w tym czasie obejrze jakie
mikrofilmy, zaraz przynios czytnik.
Ale Arbin potrz sn
przecz co g ow . Cztery ciany ma ego pokoju
zamyka y si wokó niego i jak mu si wydawa o, osacza y go. Czy by w
pu apce? Czy zaraz przyjd po niego Starsi?
To by o najd
sze oczekiwanie w yciu Arbina.
Lord Ennius, Prokurator Ziemi nie do wiadczy podobnych komplikacji
w zwi zku ze swym spotkaniem z Shektem, ale dozna prawie
porównywalnego podniecenia. Cho ju czwarty rok sprawowa funkcj
Prokuratora, wizyta w Chica wci
jeszcze by a dla niego wydarzeniem.
Jako bezpo redni przedstawiciel odleg ego imperatora osi gn
status
spo eczny równy - przynajmniej teoretycznie - wicekrólom wielkich
sektorów galaktycznych, rozci gaj cych si w swej pysze na setki
parseków sze ciennych przestrzeni, naprawd jednak stanowisko to
równa o si niemal zes aniu.
Dla uwi zionego w ja owej pustce Himalajów, po ród równie ja owych
sporów ludzi, którzy nienawidzili jego i jego Imperium, nawet wycieczka
do Chica by a ekscytuj
wypraw .
Wyprawy takie trwa y jednak krótko. Z konieczno ci - poniewa w
Chica trzeba by o nosi impregnowan odzie , nawet podczas snu. A
tak e, i to by o najgorsze - nale
o stale, przyjmowa metabolin .
- Metabolina - mówi do Shekta z gorycz , unosz c w palcach jaskraw
pigu
- to chyba prawdziwy symbol tego, co pa ska planeta oznacza dla
mnie, przyjacielu. Powoduje ona przyspieszenie wszystkich procesów
metabolicznych w moim organizmie, kiedy przebywam w atmosferze
radioaktywnej, której pan wcale nie odczuwa.
Po kn
pigu
.
- Prosz ! Moje serce bije szybciej, oddech przyspiesza do wtóru,
troba za a wrze od procesów, które zdaniem medyków czyni z niej
najwi ksz fabryk chemiczn organizmu. Ja za zap ac za to pó niej
uporczywymi atakami migreny i ci
ym zm czeniem.
Doktor Shekt s ucha z niejakim rozbawieniem. Na pierwszy rzut oka
ziemski uczony sprawia wra enie krótkowidza, nie dlatego, by nosi
okulary czy okazywa charakterystyczne dla obdarzonych s abym wzrokiem
niezdecydowanie. Po prostu wieloletnia praca wyrobi a w nim nawyk
dok adnego ogl dania ka dego przedmiotu i szczegó owego rozwa ania
wszelkich faktów przedtem, nim zabra g os. Wysoka, szczup a sylwetka
lekko garbi a si pod ci
arem lat.
Doktor Shekt by oczytany i obeznany z kultur galaktyczn , a tak e
wolny od powszechnej wrogo ci i podejrzliwo ci przeci tnych Ziemian,
które to uczucia czyni y ich tak odra aj cymi nawet w oczach takich
imperialnych kosmopolitów jak Ennius.
- Jestem pewien, e nie potrzebuje pan tych pastylek - stwierdzi
Shekt. - Metabolina to tylko jeden z waszych przes dów i pan doskonale
o tym wie. Gdybym bez pa skiej wiedzy zast pi j czystym cukrem,
niczego by pan nie zauwa
. Co wi cej, pa ska g owa zareagowa aby na
to tym samym bólem.
- Dobrze panu mówi , bo przebywa pan stale we w asnym rodowisku.
Czy mo e pan zaprzeczy , e wasz metabolizm jest szybszy ni mój?
- Oczywi cie. Có jednak z tego? W Imperium pokutuje przekonanie, e
my, Ziemianie, ró nimy si od innych ludzi, w gruncie rzeczy jest to
jednak ogromna przesada. A mo e przybywa pan tu jako emisariusz
antyterranizmu?
- Na dusz imperatora - j kn
Ennius - to pa scy ziemscy koledzy
sami s najlepszymi emisariuszami. Przyczajeni na swej miertelnie
gro nej planecie, dusz cy si w asn z
ci , stanowi nabrzmia y wrzód
na ciele Galaktyki.
Nie artuj , Shekt. Jaka inna planeta podporz dkowa a swe ycie tylu
rytua om i trzyma si ich z równie masochistycznym uporem? Nie ma dnia,
bym nie przyj
delegacji od jednego z waszych rz dz cych gremiów,
daj cej kary mierci dla jakiego biedaka, którego jedynym
przest pstwem by o przekroczenie granicy zakazanego terytorium, unik
przed Sze
dziesi tk albo tylko spo ycie wi cej, ni wynosi jego
racja.
- A pan zawsze zatwierdza te wyroki. Pa skie idealistyczne oburzenie
nakazywa oby raczej po
kres tym praktykom.
- Gwiazdy mi wiadkiem, e z ch ci bym to uczyni . Ale co mam
robi ? Imperator yczy sobie, aby wszystkie prowincje zachowa y swe
miejscowe zwyczaje - co zreszt jest s uszne i rozs dne, odbiera bowiem
argumenty g upcom, którzy w przeciwnym razie co drugi wtorek
organizowaliby powstanie. Poza tym, gdybym si sprzeciwi , gdy wasze
Rady, Senaty czy komisje
daj kary mierci, zaraz podnios aby si
wrzawa, protesty i ataki na Imperium i jego przedstawicieli. Szczerze
mówi c, wola bym raczej przez dwadzie cia lat sma
si w piekle, ni
mie do czynienia z czym takim.
Shekt westchn
i przeczesa palcami rzedn ce w osy.
- Dla Galaktyki Ziemia, je li w ogóle kto o nas s ysza , to tylko
ma y kamyk na niebie. Dla nas jest domem, i to jedynym. A przecie nie
ró nimy si od was, mamy tylko wi kszego pecha. Jeste my st oczeni na
niemal martwym globie, uwi zieni pod kopu
radiacji, otoczeni przez
ogromn Galaktyk , która nie dopuszcza nas do siebie. Jak mamy zwalcza
trawi
nas frustracj ? Czy pan, Prokuratorze, zgodzi by si , aby my
wys ali nadwy ki ludno ci na inne planety?
Ennius wzruszy ramionami.
- Ja nie mam nic przeciwko temu. To ich mieszka cy zg osiliby
gwa towny sprzeciw! Obawialiby si , e padn ofiar ziemskich chorób.
- Ziemskich chorób! - Shekt skrzywi si z pogard . - To bezsensowny
pomys . Nie jeste my nosicielami mierci. Przecie przebywa pan mi dzy
nami i yje pan.
- Rzecz jasna, robi wszystko, aby unikn
niepotrzebnych kontaktów
- Ennius u miechn
si .
- Dlatego e i pan podda si propagandzie, rozpowszechnianej dzi ki
upocie jej w asnych wyznawców.
- Ale , doktorze Shekt, czy by nie istnia y adne naukowe podstawy
dla teorii, e Ziemianie s radioaktywni?
- Oczywi cie. Jak mogliby my tego unikn
? Pan te jest
radioaktywny, podobnie jak wszyscy mieszka cy stu milionów planet
Imperium. Nasze promieniowanie jest nieco wi ksze, ale zapewniam pana,
e nie mo e nikomu zaszkodzi .
- Ale przeci tny obywatel Galaktyki wierzy w co zupe nie innego i
obawiam si , e nie ma ochoty na adne eksperymenty. Poza tym…
- Poza tym, chcia pan zapewne doda , ró nimy si od innych. Nie
jeste my istotami ludzkimi, znacznie szybsze bowiem mutacje, wywo ane
przez promieniowanie otoczenia, bardzo nas zmieni y… To te nie zosta o
udowodnione.
- Ale ludzie w to wierz .
- W
nie. I dopóki b
wierzy , Prokuratorze, dopóki my,
Ziemianie, b dziemy traktowani jak pariasi, dopóty odnajdzie pan u nas
cechy, budz ce pa ski niesmak. Skoro nas uciskacie, nie dziwcie si , e
si bronimy. Na wasz nienawi
odpowiadamy nienawi ci . Nie, nie
jeste my winowajcami, jeste my ofiarami.
Ennius przyj
ten wybuch gniewu ze smutkiem. Nawet najlepsi z
Ziemian, pomy la , s przewra liwieni na tym punkcie, rozumuj
kategoriami: Ziemia kontra reszta Wszech wiata.
- Doktorze Shekt - powiedzia , taktownie zmieniaj c temat - prosz
mi wybaczy moje prostactwo. Na sw obron mog przywo
jedynie
odo
i znudzenie. Widzi pan przed sob nieszcz
nika, m odzie ca tu
po czterdziestce - w dyplomacji to zaledwie niemowl ctwo - który
przechodzi praktyk na Ziemi. Min lata, nim ci durnie z Urz du do
spraw Prowincji Zewn trznych przypomn sobie o mnie i wyznacz mi mniej
mierciono
placówk . A zatem obaj jeste my wi
niami na Ziemi i
obywatelami niesko czonego wiata rozumu, w którym nie licz si
ró nice fizyczne czy planetarne. Prosz poda mi r
i zosta my
przyjació mi.
Zmarszczki przecinaj ce twarz Shekta wyg adzi y si , a ci lej
bior c przekszta ci y si w inne, znamionuj ce dobry humor. Roze mia
si g
no.
- Pa skie s owa wyra aj pro
, lecz ton zdradza typowego
imperialnego dyplomat . Jest pan marnym aktorem, Prokuratorze.
- A zatem prosz mnie zawstydzi i odegra rol dobrego nauczyciela.
Chcia bym, aby opowiedzia mi pan o synapsyfikatorze.
Na obliczu Shekta odbi o si zdumienie. Zmarszczy brwi.
- S ysza pan o moim urz dzeniu? Jest pan zatem nie tylko
administratorem, ale i fizykiem?
- Interesuje mnie ka da nauka. Ale powa nie, doktorze Shekt,
naprawd chcia bym si o nim czego dowiedzie .
Uczony spojrza uwa nie na swego rozmówc , w jego wzroku wida by o
wahanie. Wsta , unosz c pomarszczon d
ku ustom. Palce mi tosi y
warg .
- Zupe nie nie wiem, od czego zacz
.
- Na Gwiazdy, je li zastanawia si pan, jak przedstawi mi ca
teori matematyczn , ch tnie rozwi
pa ski problem. Prosz j
pomin
. Nie mam poj cia o waszych funkcjach, tensorach i innych
podobnych czarach.
Oczy Shekta b ysn
y.
- Je li zatem mamy si ograniczy jedynie do opisu, to jest to
urz dzenie, które w za
eniu mia o zwi kszy zdolno ci uczenia si
ludzi.
- Ludzi? Naprawd ? I co? Czy to dzia a?
- Sam chcia bym wiedzie . Trzeba jeszcze wiele pracy. Podam panu
najwa niejsze fakty, Prokuratorze, i niech pan sam os dzi. System
nerwowy cz owieka - i zwierz t - zbudowany jest z materia u bia kowego.
Materia ten sk ada si z ogromnej liczby komórek, znajduj cych si w
bardzo chwiejnej równowadze elektrycznej. Najl ejszy bodziec wystarczy,
by zak óci t równowag w jednej komórce, a ta z kolei wp ynie na
nast pn i tak dalej, póki sygna nie dotrze do mózgu. Sam mózg jest
równie gigantycznym skupiskiem podobnych komórek, które
cz si
mi dzy sob na wszelkie mo liwe sposoby. Poniewa za jest ich mniej
wi cej tyle co dziesi
do dwudziestej pot gi - co oznacza jedynk z
dwudziestoma zerami - liczba mo liwych po
cze jest rz du dziesi
do
dwudziestej silnia. To liczba tak wielka, e gdyby wszystkie elektrony
i protony w ca ym Wszech wiecie sta y si nowymi wszech wiatami,
wszystkie za elektrony i protony tych nowych wszech wiatów znów sta y
si wszech wiatami, to liczba elektronów i protonów tych wszystkich
wszech wiatów by aby niczym w porównaniu z t liczb … Rozumie pan?
- Gwiazdom niech b
dzi ki, ani s owa. Gdybym spróbowa , musia bym
zawy jak pies z bólu przeci
onego mózgu.
- Hmmm. No có , w ka dym razie to, co nazywamy impulsem nerwowym, to
jedynie w druj ce wzd
nerwu zak ócenie elektryczne, zd
aj ce do
mózgu i z powrotem po nerwach. Pojmuje pan, o co mi chodzi?
- Tak.
- Brawo dla pa skiego geniuszu. Dopóki impuls w druje wzd
komórki
nerwowej, posuwa si bardzo szybko, poniewa bia ka praktycznie stykaj
si ze sob . Ale komórki nerwowe maj ograniczon d ugo
, a mi dzy
nimi znajduje si cieniutka przegroda innej tkanki. Krótko mówi c, dwie
siaduj ce ze sob komórki nerwowe nie stykaj si .
- Aha - stwierdzi Ennius. - To znaczy, e impuls nerwowy musi
przeskoczy t barier .
- W
nie! Bariera os abia moc impulsu i zwalnia pr dko
przekazu
proporcjonalnie do swej grubo ci. To odnosi si tak e do mózgu. Prosz
sobie jednak wyobrazi , e kto odkrywa sposób, pozwalaj cy obni
sta
dielektryczn przegrody mi dzykomórkowej.
- Jak sta
?
- Mia em na my li zdolno
izolacyjn bariery. Gdyby j obni
,
impuls atwiej pokonywa by przeszkod . My leliby my szybciej i
uczyliby my si szybciej.
- W porz dku. Zatem wracam do mojego pierwszego pytania. Czy to
dzia a?
- Wypróbowa em urz dzenie na zwierz tach.
- Z jakim skutkiem?
- Có … Wi kszo
bardzo szybko zgin
a z powodu denaturacji bia ek
mózgowych. Innymi s owy, nast pi a koagulacja, jak w ugotowanym na
twardo jajku.
Ennius skrzywi si bole nie.
- Jest co niezwykle okrutnego w niewra liwo ci nauki. A co z tymi,
które prze
y?
- Nic rozstrzygaj cego, poniewa nie s lud mi. Dowody zdaj si
przemawia na ich korzy
… Ale potrzebuj ludzi. Widzi pan, wszystko
zale y od naturalnych elektrycznych w
ciwo ci danego mózgu. Nie ma
dwóch identycznych mózgów. To jest jak odciski palców czy wzór naczy
krwiono nych siatkówki. W
ciwo ci mózgu s jeszcze bardziej
indywidualne. Zabieg musi to uwzgl dni , a wtedy - je li mam racj -
denaturacja nie nast pi. Nie mam jednak obiektów, na których móg bym
eksperymentowa . Prosi em o ochotników, ale… - roz
r ce.
- Szczerze mówi c, trudno si dziwi , mój stary - stwierdzi Ennius.
- Ale mówi c serio. Gdyby uda o si panu udoskonali przyrz d, co ma
pan zamiar z nim zrobi ?
Fizyk wzruszy ramionami.
- To nie ode mnie zale y. Oczywi cie zdecydowa aby Najwy sza Rada.
- Nie my li pan o udost pnieniu wynalazku ca emu Imperium?
- Ja? Nie mam adnych obiekcji. Ale tylko Najwy sza Rada w adna
jest…
- Och - przerwa mu niecierpliwie Ennius. - Do diab a z wasz
Najwy sz Rad . Mia em ju z nimi do czynienia. Czy pan zdecydowa by
si porozmawia z nimi, gdy przyjdzie czas?
- Dlaczego? Jaki móg bym mie wp yw na ich decyzj ?
- Móg by im pan powiedzie , e gdyby Ziemia zdo
a stworzy
synapsyfikator, który da oby si bezpiecznie stosowa wobec ludzi, i
gdyby urz dzenie to udost pniono Galaktyce, wtedy inne planety z
pewno ci znios yby przynajmniej cz
ogranicze imigracyjnych.
- Co? - spyta ironicznie Shekt. - I zaryzykowa yby wybuch epidemii,
kontakt z nasz odmienno ci , nasz nieludzko ci ?
- Mo e nawet - odpar cicho Prokurator - przeniesiono by was en
masse na inn planet . Prosz si nad tym zastanowi .
W tym momencie otwar y si drzwi i, mijaj c szafk z mikrofilmami,
do rodka wesz a m oda dziewczyna. Jej pojawienie si niczym ciep y
powiew wiosny rozproszy o ci
atmosfer surowego gabinetu. Na widok
obcego m
czyzny dziewczyna zarumieni a si lekko i odwróci a.
- Wejd , Polu! - zawo
pospiesznie Shekt. - Ekscelencjo - doda -
zdaje si , e jeszcze nie pozna pan mojej córki. Polu, to jest lord
Ennius, Prokurator Ziemi.
Prokurator zerwa si z krzes a z wyuczon uprzejmo ci , która
przeszkodzi a dziewczynie w jej pierwszej niezr cznej próbie z
enia
dworskiego uk onu.
- Droga panno Shekt - powiedzia . - Nie s dzi em, e Ziemia jest w
stanie wyda podobny klejnot. Zreszt b yszcza aby pani jasnym blaskiem
na ka dej znanej mi planecie.
Uj
d
Poli, pospiesznie i nieco l kliwie wysuni
w odpowiedzi
na jego gest. Przez moment zdawa o si , i z
y na niej staromodny
poca unek, lecz zamiar ten, je li w ogóle istnia , nie doczeka si
realizacji. Ennius wypu ci na wpó uniesion d
- mo e odrobin za
szybko.
Pola, leciutko marszcz c brwi, odrzek a:
- Ekscelencjo, jestem oszo omiona pa sk uprzejmo ci wobec prostej
dziewczyny z Ziemi. Jest pan odwa ny i mia y, do tego stopnia
nara aj c si na infekcj .
Shekt odchrz kn
i wtr ci :
- Moja córka, Prokuratorze, ko czy w
nie studia na uniwersytecie w
Chica i zdobywa niezb dn praktyk pracuj c dwa dni w tygodniu w moim
laboratorium jako technik. To zdolna dziewczyna i cho zapewne
przemawia przeze mnie ojcowska duma, pewnego dnia mo e zasi
na moim
miejscu.
- Ojcze - przerwa a mu agodnie Pola - mam dla ciebie wa
wiadomo
. - Zawaha a si .
- Czy mam wyj
? - spyta cicho Ennius.
- Nie, nie - zaprotestowa Shekt. - O co chodzi, Polu?
- Mamy ochotnika - oznajmi a dziewczyna.
Shekt spojrza na ni og upia ym wzrokiem.
- Na synapsyfikacj ?
- Tak twierdzi.
- Có , zdaje si , e przynios em panu szcz
cie - powiedzia Ennius.
- Na to wygl da - Shekt odwróci si do córki. - Ka mu zaczeka .
Zabierz go do sali C, wkrótce si nim zajm .
Kiedy Pola wysz a, zwróci si do Enniusa:
- Wybaczy mi pan, Prokuratorze?
- Oczywi cie. Ile trwa operacja?
- Obawiam si , e co najmniej kilka godzin. Czy chcia by j pan
obejrze ?
- Nie potrafi sobie wyobrazi niczego okropniejszego, drogi
doktorze Shekt. Do jutra b
w Pa acu Rz dowym. Czy poinformuje mnie
pan o wynikach?
Wyda o si , e Shekt poczu ulg .
- Tak, oczywi cie.
- To dobrze… I dzi kuj za informacje o synapsyfikatorze. Pa skiej
nowej królewskiej drodze ku s awie.
Ennius wyszed - o wiele bardziej niespokojny ni przed spotkaniem.
Jego wiedza nie wzbogaci a si , a obawy wzros y.
5.
PRZYMUSOWY OCHOTNIK
Doktor Shekt, gdy zosta sam, cicho i ostro nie nacisn
przycisk.
Do gabinetu wpad m ody technik w bia ym b yszcz cym fartuchu. Jego
ugie br zowe w osy by y starannie spi te z ty u.
- Czy Pola mówi a ci?… - spyta Shekt.
- Tak, doktorze. Obserwowa em go przez wizjer. Z pewno ci jest
prawdziwym ochotnikiem. Na pewno nie zosta przys any w zwyk y sposób.
- My lisz, e powinienem powiadomi o tym Rad ?
- Nie wiem, co panu radzi . Rada nie przyjmie adnego komunikatu,
przekazanego zwyk
drog . Jak pan wie, ka dy sygna mo na pods ucha .
- Nagle o ywi si . - Mog go si pozby . Powiem, e potrzebujemy ludzi
poni ej trzydziestki. Na oko ma spokojnie trzydzie ci pi
lat.
- Nie, nie. Lepiej z nim porozmawiam.
W g owie Shekta wirowa y my li. Dot d wszystko by o dok adnie
zaplanowane. Niezb dne minimum informacji zapewniaj ce pozory
otwarto ci i nic wi cej. A teraz ten obcy ochotnik, zaraz po wizycie
Enniusa. Czy mi dzy tymi wydarzeniami zachodzi jaki zwi zek? Shekt
mia zaledwie blade poj cie o gigantycznych tajemniczych si ach,
zmagaj cych si ze sob na wypalonej powierzchni Ziemi. Wiedzia jednak
wystarczaj co du o. Do
, by czu si ca kowicie zdanym na ich ask , a
z pewno ci wi cej, ni mogliby podejrzewa Starsi.
Co mia jednak robi , skoro jego yciu zagra
o podwójne
niebezpiecze stwo?
Kilka minut pó niej doktor Shekt wpatrywa si beznadziejnie w
stoj cego przed nim zgarbionego farmera. Nieznajomy trzyma w r kach
czapk , g ow mia cz
ciowo odwrócon , jak gdyby usi owa unikn
zbyt
bliskiego kontaktu. Shekt pomy la , e farmer z pewno ci jeszcze nie
sko czy czterdziestki, ale ci
kie rolnicze ycie nie obesz o si z
nim zbyt askawie. Jego policzki pod opalenizn pokrywa g
boki
rumieniec, a na czole i granicy w osów widnia y wyra ne lady potu,
mimo e w pokoju by o ch odno. R ce farmera nerwowo ugniata y czapk .
- Mój drogi panie - zagadn
agodnie Shekt - rozumiem, e odmawia
pan podania swojego nazwiska.
Arbin uparcie odwraca wzrok.
- Powiedziano mi, e ochotnikom nie zadaje si
adnych pyta .
- Czy jest cokolwiek, co chcia by pan powiedzie ? Czy te od razu
mamy podda pana zabiegowi?
- Ja? Tutaj, teraz? - spyta przestraszony Arbin. - Ja nie jestem
ochotnikiem, nie mówi em nic, co by pozwoli o tak my le .
- To nie pan? Czy to znaczy, e ochotnikiem jest kto inny?
- Tak. Po co mi…
- Rozumiem. Czy ten cz owiek jest z panem?
- W pewnym sensie - odpowiedzia ostro nie Arbin.
- Dobrze. A teraz niech pan powie, o co panu chodzi. Wszystko
zostanie zachowane w cis ej tajemnicy i postaramy si pomóc panu w
miar naszych mo liwo ci. Zgoda?
Farmer sk oni g ow w niezgrabnym ge cie szacunku.
- Dzi kuj panu. Niech i tak b dzie. Na farmie mamy m
czyzn … hmmm…
dalekiego krewnego. On nam pomaga, rozumie pan…
Arbin z trudem prze kn
lin . Shekt przytakn
z powag .
Farmer kontynuowa .
- To bardzo pracowity i dobry robotnik. Mieli my syna, ale umar ,
moja dobra kobieta i ja, rozumie pan, potrzebujemy pomocy. ona nie
czuje si zbyt dobrze i bez niego nie daliby my sobie rady. - Czu , e
jego opowie
jest kompletnie chaotyczna.
Ale naukowiec przytakn
z powag :
- I ten pa ski krewny jest naszym ochotnikiem?
- O tak, my la em, e ju to powiedzia em, ale prosz o wybaczenie,
je li zaj
o mi to zbyt wiele czasu. Widzi pan, ten biedak ma co nie w
porz dku z g ow . - I doda po piesznie: - On nie jest chory, rozumie
pan. Nie jest z nim a tak le, eby si go pozby . Jest powolny. Widzi
pan, on nie mówi.
- Nie potrafi mówi ? - Shekt wydawa si zaskoczony.
- Och nie, potrafi. Tyle e nie chce, no i nie mówi zbyt dobrze.
Fizyk patrzy podejrzliwie.
- Chcia by pan, eby synapsyfikator rozwin
jego umys , tak? Arbin
przytakn
powolnym ruchem g owy.
- Gdyby on wi cej rozumia , móg by robi to, z czym ona nie jest
ju w stanie sobie poradzi , wie pan…
- Pacjent mo e umrze . Zdaje pan sobie z tego spraw ? Arbin z
nadziej spogl da na naukowca, jego palce kurczowo mi
y czapk .
- Potrzebuj jego zgody - stwierdzi Shekt.
Farmer powoli potrz sn
g ow .
- On nic nie wie. - I doda gwa townie: - Jestem pewien, e pan to
zrozumie. Nie wygl da pan na kogo , kto nie zdaje sobie sprawy, co to
ci
ka praca. Ten cz owiek si starzeje. Nie chodzi o Sze
dziesi tk ,
ale co b dzie, je li w nast pnym spisie uznaj , e jest niedorozwini ty
i… i zabior go? Nie chcemy go straci i dlatego go tutaj
przywie li my.
Chc to utrzyma w tajemnicy - Arbin odruchowo spojrza na ciany,
jak gdyby próbuj c przebi je wzrokiem w poszukiwaniu ukrytych szpiegów
- bo mo e Starszym nie spodoba si to, co robi . Mo e próba uratowania
chorego zosta aby uznana za z amanie zwyczaju, ale ycie jest ci
kie…
I pan równie na tym skorzysta. Poszukuje pan ochotników.
- Wiem. Gdzie jest pa ski krewny? Arbin postanowi zaryzykowa .
- Na zewn trz, w mojej dwukó ce. O ile kto go nie znalaz . Nie
potrafi by si broni , gdyby ktokolwiek…
- Dobrze. Miejmy nadziej , e jest bezpieczny. Wyjdziemy razem i
wprowadzimy pojazd do podziemnego gara u. O jego obecno ci nie dowie
si nikt oprócz mnie i moich pomocników. I zapewniam pana, e Bractwo
nie b dzie panu robi z tego powodu nieprzyjemno ci.
Jego r ka przyjacielsko spocz
a na ramieniu Arbina, który
miechn
si nerwowo. Poczu si , jakby mu kto zdj
p tl z szyi.
Shekt patrzy na oty
, ysiej
posta na le ance. Pacjent by
nieprzytomny, oddycha g
boko i regularnie. Mówi niezrozumiale, nic
te nie rozumia . Jednak nie mia
adnych fizycznych objawów
niedorozwoju umys owego. Odruchy by y prawid owe jak na starego
cz owieka.
Starego! Hmmm…
Naukowiec popatrzy na Arbina uwa nie obserwuj cego wszystkie
zabiegi. Farmer wygl da , jakby n ka o go poczucie winy.
- Czy pozwoli pan na analiz ko ci?
- Nie! - krzykn
Arbin. I doda ciszej. - Nie chc
adnych bada
identyfikacyjnych.
- Widzi pan, gdyby my znali jego wiek, pomog oby to nam zachowa
wi ksze bezpiecze stwo - powiedzia Shekt.
- On ma pi
dziesi t lat - uci
krótko Arbin.
Fizyk wzruszy ramionami. To nie mia o znaczenia. Znów spojrza na
pi cego. Kiedy go przynie li, obiekt by - a w ka dym razie tak
wygl da - przygn biony, zamkni ty w sobie i oboj tny. Nawet pigu ki
nasenne nie wzbudzi y w nim podejrze . Podali mu je, a on w odpowiedzi
miechn
si nerwowo i po kn
lekarstwo.
Technik w
nie ko czy pod
czanie ostatniego, do
niezgrabnego
modu u synapsyfikatora. Po naci ni ciu guzika w spolaryzowanych szybach
pokoju zabiegowego zasz o molekularne przeorganizowanie i okna sta y
si nieprzejrzyste. Jedynym ród em wiat a pozosta a lampa wiec ca
nad pacjentem zawieszonym, dzi ki kilkusetwatowemu polu magnetycznemu,
pi
centymetrów nad sto em operacyjnym, na który zosta przeniesiony.
Arbin wci
siedzia w ciemno ciach. Nic nie rozumia , ale by
zdecydowany zapobiec, dzi ki samej swojej obecno ci, zdradzieckim
sztuczkom, o których nie mia przecie najmniejszego poj cia.
Fizycy nie zwracali na niego uwagi. Do czaszki pacjenta zosta y
pod
czone elektrody. To by a d uga praca. Najpierw ostro nie zbadali
struktur czaszki technik Ullstera, która ods ania a delikatne szwy
ko ci. Shekt u miechn
si ponuro. Szwy nie pozwala y na dok adne
okre lenie wieku, ale w tym wypadku okaza y si wystarczaj ce.
czyzna mia wi cej ni pi
dziesi t lat. Po chwili jednak naukowiec
przesta si u miecha . Zmarszczy brwi. W strukturze szwów by o co
dziwnego. Wygl da y zastanawiaj ce, niezupe nie…
Przez chwil by gotów przysi c, e budowa czaszki by a prymitywna,
pierwotna, ale… W ko cu m
czyzna by niedorozwini ty umys owo.
Dlaczegó by nie? I nagle wykrzykn
zaskoczony:
- e te wcze niej tego nie zauwa
em! Ten cz owiek ma w osy na
twarzy! - Zwróci si do Arbina: - Czy zawsze mia brod ?
- Brod ?
- W osy na twarzy! Chod tutaj! Widzisz?
- Tak, prosz pana - Arbin my la intensywnie. Zauwa
to rano, a
potem zapomnia . - Taki ju si urodzi … - i doda cicho: - Tak s dz .
- Dobrze, usu my to. Nie chcesz chyba, eby wygl da jak zwierz .
- Nie chc , prosz pana.
Dzi ki ma ci depiluj cej na
onej przez ostro nego technika w
kawiczkach w osy szybko wypad y.
- On ma je tak e na piersi, doktorze Shekt - stwierdzi technik.
- Na Wielk Galaktyk ! - krzykn
Shekt. - Poka ! Ten cz owiek
wygl da jak futrzak! Dobrze, niech tak b dzie. Nie wida ich pod
koszul , a ja chc tu pod
czy elektrody. Umie
zaczepy tu, tu i tu.
- Delikatne uk ucie i umieszczenie platynowych drucików. - Tutaj i
tutaj.
Tuzin po
cze , penetruj cych przez skór do ciasnych szwów, przez
które dawa o si wyczu delikatne echa mikropr dów, w druj cych po
mózgu, od komórki do komórki.
Ostro nie obserwowali czu e amperomierze drgaj ce podczas
powstawania i rozpadania si po
cze . Cienkie pisaki rysowa y na
papierze delikatne paj cze sieci nieregularnych szczytów i za ama .
Wreszcie wykresy zosta y zdj te i umieszczone na pod wietlonym
matowym szkle. Szepcz c, pochylili si nad nimi.
Arbin s ysza urywane fragmenty rozmowy: „…szczególna regularno
…
spójrz na wysoko
pi tego szczytu… my
, e to powinni my
przeanalizowa … zupe nie jasne…”
Po chwili - która Arbinowi d
a si w niesko czono
- zacz
o
si
mudne dostrajanie synapsyfikatora. Nie spuszczaj c wzroku ze
wska ników, naukowcy delikatnie ustawiali pokr
a, a po uzyskaniu
odpowiedniego po
enia blokowali je i zapisywali parametry.
Skontrolowali elektrometry i ustalili nowe wskazania. Wreszcie Shekt
miechn
si i powiedzia do Arbina: - Nied ugo wszystko si sko czy.
Wielka aparatura przesuwa a si nad pi cym jak powolny, ar oczny
potwór. Cztery d ugie druty zwisa y nad ko czynami pacjenta. T pa
czarna g owica, zrobiona z czego , co przypomina o tward gum , zosta a
delikatnie umieszczona na jego karku i starannie umocowana zaciskami do
ramion. W ko cu dwie wielkie elektrody, niczym ogromne szcz ki,
oddzieli y si , opad y nad blad , p kat g ow i osiad y na czole.
Shekt patrzy uwa nie na zegar, w r ku trzyma prze
cznik. Jego
kciuk drgn
lekko; nie sta o si nic zauwa alnego, nawet dla Arbina,
który przypatrywa si z l kiem. Zdawa o si . e up yn
o wiele godzin,
które okaza y si trzema minutami, gdy kciuk Shekta poruszy si
ponownie.
Asystent szybko pochyli si nad wci
pi cym Schwartzem i oznajmi
triumfalnie:
- yje.
Pozosta o jeszcze kilka godzin, podczas których zebrano istn
bibliotek odczytów. Wszystko odbywa o si w atmosferze t umionego
podniecenia. By ju wieczór, gdy wbito ostatni ig
i powieki
pi cego drgn
y.
Shekt odsun
si , poblad y ze zm czenia, lecz szcz
liwy. Otar
czo o wierzchem d oni.
- Wszystko w porz dku.
Odwróci si do Arbina i powiedzia stanowczo:
- Musi tu zosta przez kilka dni.
W oczach farmera zab ys o szale cze przera enie.
- Ale przecie …
- Nie, nie, musi mi pan zaufa . B dzie bezpieczny - podkre li -
gwarantuj w asn g ow . Ba, gdyby wyda o si , co zrobili my,
rzeczywi cie móg bym j straci . Prosz nam go zostawi , nikt poza nami
go nie zobaczy. Je li teraz go pan zabierze, pacjent mo e tego nie
prze
. Po co to panu? Je li umrze, b dzie pan musia odwie
zw oki i
wyt umaczy si przed Starszymi.
To ostatnie przekona o Arbina. Farmer prze kn
lin i mrukn
:
- Ale sk d b
wiedzia , kiedy si po niego zg osi ? Nie podam panu
swojego nazwiska!
By a to jednak kapitulacja.
- Nie prosz o pa skie nazwisko - odpar Shekt. - Niech pan
przyjedzie za tydzie o dziesi tej wieczór. B
na pana czeka przy
drzwiach gara u, tego samego, w którym stoi teraz pa ski pojazd.
Cz owieku, uwierz mi, nie masz powodów do obaw.
Arbin opuszcza Chica, wokó panowa a ciemno
. Zaledwie dwadzie cia
cztery godziny temu do jego drzwi zapuka nieznajomy, a od tego czasu
Arbin zdo
ju zdwoi swoje grzechy przeciw zwyczajom. Czy
kiedykolwiek znów b dzie bezpieczny? Nie móg si powstrzyma , by nie
zerka przez rami , podczas gdy dwuko owy pojazd p dzi pust drog .
Czy kto b dzie go ciga , ledzi a do domu? A mo e jego twarz
zosta a ju zarejestrowana? Czy w dalekich archiwach Bractwa w Washenn
niespiesznie analizowano ju jego portret? W archiwach tych zgromadzono
dane o wszystkich mieszka cach Ziemi, aby nie pozwoli nikomu wymkn
si Sze
dziesi tce.
Sze
dziesi tce, któr osi ga w ko cu ka dy Ziemianin. Arbina
dzieli o od niej jeszcze wier stulecia, ale my l o tym dniu nie
opuszcza a go ani na chwil , najpierw z powodu Grevva, a teraz
nieznajomego.
A mo e w ogóle nie wraca do Chica?
Nie! Oboje z Lo nie zdo aj ju d ugo wyrabia trzyosobowej normy,
a kiedy do tego dojdzie, w adze odkryj ich pierwsz zbrodni ,
ukrywanie Grewa. Musi wi c pomno
swoje grzechy przeciw zwyczajom.
Arbin wiedzia , e wróci, bez wzgl du na ryzyko.
Min
a ju pó noc, kiedy Shekt w ko cu uda si na spoczynek, a i to
tylko na
danie zaniepokojonej Poli. Nie móg jednak zasn
. Poduszka
podst pnie odbiera a mu oddech, po ciel kr powa a niczym najprawdziwsze
wi zy. Shekt wsta i usiad przy oknie. W mie cie panowa a ju
ciemno
, ale na horyzoncie po drugiej stronie jeziora wida by o
delikatne lady b
kitnego blasku mierci, który panowa niepodzielnie
na niemal ca ej powierzchni Ziemi.
Wydarzenia minionego dnia wirowa y w szale czym ta cu przed jego
oczami. Gdy wreszcie uda o mu si wyprawi do domu przera onego
farmera, przede wszystkim po
czy si z Pa acem Rz dowym. Ennius chyba
czeka na rozmow , bo zg osi si osobi cie. Nadal spowija y go ci
kie
fa dy impregnowanego o owiem stroju.
- A, Shekt, dobry wieczór. Czy eksperyment ju si sko czy ?
- Owszem. I chyba to samo mo na powiedzie o moim ochotniku. Biedak.
Enniusowi najwyra niej zrobi o si niedobrze.
- Ciesz si , e nie zosta em. Powiedzia bym, i wy, naukowcy,
niewiele ró nicie si od morderców.
- Jeszcze nie umar , Prokuratorze, i mo e nawet uda nam si go
uratowa , ale… - Shekt wzruszy ramionami.
- Od tej pory, doktorze, radz panu trzyma si szczurów… Ale co to,
przyjacielu, wygl da pan jako nieswojo. Rozumiem, e mnie mog o to
poruszy , ale pan przecie powinien si ju uodporni .
- Starzej si , Ekscelencjo - odpar po prostu Shekt.
- Na Ziemi to niebezpieczna rozrywka - pad a sucha odpowied . -
Niech pan idzie do
ka, Shekt.
Teraz za siedzia przy oknie, wygl daj c na mroczne miasto
umieraj cego wiata.
Od dwóch lat synapsyfikator poddawano testom, i od dwóch lat Shekt
by niewolnikiem i zabawk w r kach Kr gu Starszych, czyli Bractwa, jak
si sami nazwali.
Mia siedem czy osiem gotowych prac naukowych, które móg by og osi
w Syria skim Biuletynie Neurofizjologicznym. Mog y one rozs awi go w
ca ej Galaktyce, o czym zawsze marzy , a tymczasem pokrywa y si kurzem
w jego biurku. Zamiast tego pojawi si m tny, z premedytacj
fa szuj cy obraz artyku w Przegl dzie Fizycznym. Tak w
nie
post powa o Bractwo. Lepsza pó prawda ni otwarte k amstwo.
A jednak Ennius wypytywa go o jego eksperymenty. Dlaczego?
Czy
czy o si to z innymi rzeczami, których zdo
si dowiedzie ?
Czy Imperium podejrzewa o to samo co on?
W ci gu ostatnich dwustu lat trzy razy Ziemia podrywa a si do
powstania. Trzy razy pod bander legendarnej staro ytnej wietno ci
Ziemianie wzniecili bunt przeciw imperialnym garnizonom. Trzy razy
przegrywali - rzecz jasna - i gdyby nie to, i Imperium by o w gruncie
rzeczy tworem o wieconym, a Rada Galaktyczna sk ada a si g ównie z
osobników pob
liwych, Ziemia zosta aby krwawo wymazana z listy planet
zamieszkanych.
Teraz jednak mog o by inaczej… Ale czy to w ogóle mo liwe? Czy móg
wierzy s owom umieraj cego szale ca, w trzech czwartych
niezrozumia ym?
Zreszt co to ma za znaczenie? I tak nie o mieli by si nic
przedsi wzi
. Pozostawa o mu jedynie czeka . Starza si , a, jak
powiedzia Ennius, na Ziemi to niebezpieczna rozrywka. Sze
dziesi tka
by a tu , tu , niewielu za zdo
o umkn
z jej nieub aganych obj
.
A nawet na tej nieszcz snej, p on cej grudce b ota zwanej Ziemi
Shekt wci
pragn
.
W ko cu wróci do
ka i tu przed za ni ciem zastanowi si
przelotnie, czy Starsi mogli pods ucha jego ostatni rozmow z
Enniusem. Nie wiedzia jeszcze, e Starsi dysponowali innymi ród ami
informacji.
M ody technik Shekta dopiero nad ranem ostatecznie podj
decyzj .
Podziwia swego prze
onego, ale jednocze nie doskonale wiedzia ,
e poddanie w tajemnicy zabiegowi nie zatwierdzonego ochotnika
sprzeciwia o si wyra nemu poleceniu Bractwa. W dodatku zakazowi temu
nadano status zwyczaju, co czyni o jego z amanie zbrodni g ówn .
Dok adnie wszystko przemy la . Ostatecznie, kim w
ciwie by
niezwyk y pacjent? Kampania poszukiwania ochotników zosta a bardzo
starannie opracowana. Mia a podawa dostatecznie du o informacji o
synapsyfikatorze, by zapobiec podejrzeniom ze strony ewentualnych
szpiegów Imperium, jednocze nie nie zach caj c nikogo do udzia u w
do wiadczeniu. Kr g Starszych przysy
na zabiegi swoich ludzi i to
wystarczy o.
Kto zatem przys
tego cz owieka? Kr g w tajemnicy przed nimi? Aby
sprawdzi , czy mog polega na Shekcie?
A mo e Shekt by zdrajc ? Zamkn
si dzi z kim w gabinecie - z
kim odzianym w ubrania, jakie nosili Tamci w obawie przed zatruciem
radioaktywnym.
Tak czy inaczej Shekt móg wkrótce run
w przepa
, a czemu on
mia by mu towarzyszy ? Jest jeszcze m ody, ma przed sob prawie cztery
dziesi ciolecia ycia. Po co wyzywa Sze
dziesi tk ? Poza tym, to
oznacza oby dla niego awans… A Shekt by ju stary, zapewne dopadnie go
kolejny spis, wi c i tak niewiele mu zaszkodzi. Praktycznie wcale.
Technik zdecydowa si wreszcie. Jego r ka si gn
a po komunikator i
wystuka a numer,
cz cy bezpo rednio z prywatn kwater najwy szego
kap ana Ziemi, który, po imperatorze i Prokuratorze, rz dzi
yciem i
mierci wszystkich mieszka ców planety.
Nim niewyra ne wizje w czaszce Schwartza przebi y si przez ró ow
mg
bólu, nasta kolejny wieczór. Schwartz pami ta wypraw ku niskim,
przysadzistym budowlom, przycupni tym na brzegu jeziora, d ugie
oczekiwanie w ukryciu w tylnej cz
ci pojazdu.
A potem - co? Co? Jego umys stara si wydoby cokolwiek spo ród
oci
ych my li… Tak, przyszli po niego. Zabrali go do pokoju, pe nego
narz dzi i wska ników, dali dwie pigu ki… O, w
nie. Dosta je i
prze kn
z rado ci . Co mia do stracenia? Trucizna by aby
ogos awie stwem.
Potem za - nic.
Zaraz, zaraz! Pami ta przeb yski wiadomo ci… Nachylaj cych si nad
nim ludzi… Nagle wspomnia beznami tny ruch stetoskopu, w druj cego nad
jego cia em… Jaka dziewczyna karmi a go.
Z o lepiaj
jasno ci u wiadomi sobie, e go operowano. W panice
odrzuci ko dr i usiad na
ku.
Natychmiast znalaz a si przy nim dziewczyna, po
a mu d onie na
ramionach i pchn
a z powrotem na poduszki. Powiedzia a co
agodnie,
ale Schwartz nie zrozumia ani s owa. Na pró no usi owa przeciwstawi
si naciskowi szczup ych r k. Zupe nie nie mia si y.
Uniós d onie ku twarzy. Wygl da y zupe nie normalnie. Poruszy
nogami i us ysza szelest prze cierad a. Niemo liwe, by mu je
amputowano.
Odwróci si do dziewczyny i spyta bez zbytniej nadziei:
- Czy mnie rozumiesz? Wiesz, gdzie ja jestem? - niemal nie poznawa
asnego g osu.
Dziewczyna u miechn
a si . Nagle z jej ust wyla a si kaskada
ynnych d wi ków. Schwartz j kn
. Po chwili w pokoju pojawi si
starszy m
czyzna, ten sam, który da mu pigu ki. Zacz li rozmawia z
dziewczyn , która po kilku minutach gestem przyci gn
a uwag
Schwartza, nast pnie wskaza a na jego usta i zach caj co skin
a r
.
- Co? - spyta .
Przytakn
a energicznie, a jej liczna twarz rozpromieni a si .
Nawet Schwartz, mimo swej nieweso ej sytuacji, patrzy na ni z
przyjemno ci .
- Chcecie, ebym mówi ?
M
czyzna przysiad na jego
ku i kaza mu otworzy usta.
Powiedzia „Aaaaa” i Schwartz powtórzy , podczas gdy palce nieznajomego
wprawnie masowa y mu jab ko Adama.
- O co chodzi? - zapyta z irytacj Schwartz, kiedy nacisk na gard o
ust pi . - Dziwicie si , e umiem mówi ? My licie, e kim jestem?
Mija y dni i Schwartz nauczy si kilku rzeczy. M
czyzna nazywa
si doktor Shekt - pierwszy cz owiek, którego pozna z nazwiska, od
chwili gdy zrobi krok ponad szmacian lalk . Dziewczyna, Pola, by a
jego córk . Schwartz odkry , e nie musi si ju goli . Odrastaj ce
osy znikn
y. To go przera
o. Czy kiedykolwiek mia jaki zarost?
Si y wraca y mu szybko. Teraz pozwalali mu ju w
ubranie i
przespacerowa si po pokoju. Dostawa te co konkretniejszego do
jedzenia, nie tylko bezp ciow papk .
Czy zatem cierpi na amnezj ? Czy na to go w
nie leczono? Mo e
otaczaj cy go wiat jest zupe nie normalny i naturalny, a ten, który
pami ta , stanowi jedynie wytwór szale czych majacze ogarni tego
amnezj mózgu?
Nie pozwalano mu wyj
z pokoju, nawet na korytarz. Mo e zatem by
wi
niem? Czy pope ni jak
zbrodni ?
Nie ma gorszego labiryntu ni niezliczone, spl tane korytarze
ludzkiego umys u, a je li raz w nich zab
dzisz, nikt tam nie dotrze,
aby ci pomóc. Najbardziej bezbronny z ludzi to ten, który straci
pami
.
Pola zabawia a si , ucz c go poszczególnych s ów. Nie by wcale
zdziwiony, e tak atwo przychodzi o mu ich zrozumienie i
zapami tywanie. Przypomnia sobie, e w przesz
ci mia fotograficzn
pami
- przynajmniej to wspomnienie zdawa o si zawiera w sobie cho
cz
prawdy. Po dwóch dniach rozumia ju proste zdania. Po trzech -
sam zacz
je wypowiada .
Trzeciego dnia jednak Schwartz naprawd si zdumia . Shekt uczy go
liczy i wymy la zadania. Schwartz podawa odpowiedzi, a doktor
spogl da na czasomierz i notowa co szybkimi poci gni ciami pióra. W
pewnym momencie jednak Shekt wyja ni mu znaczenie poj cia „logarytm” i
zapyta o logarytm z dwóch.
Schwartz ostro nie dobiera wyrazy. Zasób jego s ownictwa by wci
jeszcze bardzo w ski, tote podkre la swoje s owa gestami.
- Ja - nie - mówi . Odpowied - nie - liczba. Podekscytowany Shekt
pokiwa g ow .
- Nie liczba - wyja ni . - Nie to, nie tamto; cz
tego, cz
tamtego.
Schwartz doskonale poj
, i doktor potwierdzi jego odpowied , e
wynik nie jest liczb ca kowit , lecz u amkiem. Powiedzia zatem:
- Zero przecinek trzy zero jeden zero trzy - i wi cej liczb.
- Dosy !
I wtedy ogarn
o go zdumienie. Sk d zna odpowied ? Schwartz by
pewien, e nigdy wcze niej nie s ysza o logarytmach, a jednak jego
umys poda mu wynik, gdy tylko pad o pytanie. Nie mia poj cia, w jaki
sposób mo na co takiego obliczy . Zupe nie jakby jego mózg stanowi
odr bny organizm, wykorzystuj cy go jedynie jako przeka nik.
A mo e by kiedy matematykiem, w czasach poprzedzaj cych amnezj ?
Coraz trudniej przychodzi o mu czeka kolejny dzie . Narasta o w nim
pragnienie ujrzenia wiata i wydobycia z niego odpowiedzi na dr cz ce
go pytania. Nigdy nie pozna by ich uwi ziony w tym pokoju, gdzie (jak
nagle przysz o mu na my l) traktowano go jako medyczny obiekt
do wiadczalny.
Szansa pojawi a si szóstego dnia. Zaczynali mu ufa i pewnego razu
Shekt wychodz c nie zamkn
za sob drzwi. Podczas gdy zwykle aden
lad nie pozwala si domy li , gdzie znajduje si wyj cie, tym razem
pozosta a centymetrowa szpara.
Schwartz odczeka chwil , aby upewni si , czy doktor za moment nie
wróci, po czym powoli po
d
na niewielkiej rozjarzonej bladym
blaskiem lampce, tak jak to czynili jego opiekunowie. Drzwi odsun
y
si bezszelestnie… Korytarz by pusty.
I tak Schwartz „uciek ”.
Sk d mia by wiedzie , e przez ostatnich sze
dni agenci Kr gu
Starszych bezustannie obserwowali szpital, jego pokój i jego samego?
6.
NOCNE L KI
Pa ac Prokuratora nawet w nocy nie traci nic ze swej bajkowej
urody. Girlandy wieczornych kwiatów (z których aden nie pochodzi z
Ziemi) rozchyla y bia e, mi siste p atki i roztacza y delikatn wo po
ca ym ogrodzie. W spolaryzowanym blasku ksi
yca krzemowe w ókna,
przemy lnie wplecione w stanowi ce szkielet budynków d wigary z
nierdzewnego aluminiowego stopu po yskiwa y fioletowo na srebrzystym
tle metalu.
Ennius skierowa wzrok ku gwiazdom. To w nich kry o si wed ug niego
prawdziwe pi kno, wszystkie stanowi y bowiem cze
Imperium.
Ziemskie niebo by o zupe nie przeci tne. Nie mog o si równa z
lepiaj
wspania
ci kwiatów Centralnych, gdzie firmament by
pe en jaskrawych gwiazd, po
onych tak blisko siebie, e ich po
czone
wiat o niemal zupe nie rozprasza o nocny mrok. Daleko mu te by o do
dumnej samotno ci Peryferiów, gdzie czarne po acie nieba rozja nia a od
czasu do czasu male ka blada iskierka pojedynczej gwiazdy, a po rodku
rozpo ciera si mleczny dysk Galaktyki, zbudowany jakby z diamentowego
py u.
Z Ziemi wida by o oko o dwóch tysi cy gwiazd. Ennius spojrza na
Syriusza, wokó którego kr
a jedna z dziesi ciu najg
ciej
zaludnionych planet Imperium. Móg te dostrzec Arktura, stolic jego
rodzinnego sektora. S
ce Trantora, stolicy ca ego Imperium, l ni o
gdzie w dali po ród Drogi Mlecznej. Nawet przez teleskop stanowi o
jedynie cz stk ogólnego blasku. Poczu na ramieniu mi kk d
i
zacisn
na niej palce.
- Flora? - szepn
.
- Na twoje szcz
cie - dotar do niego lekko rozbawiony g os ony. -
Czy zdajesz sobie spraw , e nie po
si spa od powrotu z Chica?
Wiesz, e ju prawie wita? Mam kaza przynie
tu niadanie?
- Czemu nie? - u miechn
si do niej czule i si gn
w ciemno ci po
br zowy lok, ko ysz cy si tu przy jej policzku. Poci gn
lekko. -
Pozwoli em, aby czeka a i eby smutek zasnu najpi kniejsze oczy
Galaktyki?
Delikatnie uwolni a w osy i odpar a cicho:
- Próbujesz o lepi je s odkimi k amstwami, ale widywa am ci ju w
takim nastroju i nie dam si oszuka . Co ci dzi dr czy, kochany?
- To co zawsze. Przeze mnie tkwisz tutaj jak w klatce, cho mog aby
yszcze na najwspanialszym wicekrólewskim dworze Imperium.
- A co poza tym? Daj spokój, Enniusie, nie igraj ze mn . W mroku
potrz sn
g ow .
- Sam nie wiem. Chyba zbieg o si kilka ró nych zagadkowych
historii. Shekt i jego synapsyfikator. Ten archeolog Arvardan ze swymi
teoriami. I wiele innych rzeczy. Och, po co to wszystko, Floro?
Zupe nie nie nadaj si na to stanowisko.
- To idealna pora na roztrz sanie twojego morale. Ale Ennius mówi
dalej przez zaci ni te z by.
- Ci Ziemianie! Jest ich tak niewielu. Dlaczego maj by ci
arem
dla ca ej Galaktyki? Pami tasz, Floro, e kiedy dosta em nominacj na
Prokuratora, otrzyma em wiele ostrze
od starego Faroula, mojego
poprzednika? Uprzedza mnie o ró nych problemach, jakie stwarza ta
placówka. Mia racj , by nawet zbyt pow ci gliwy. A przecie wtedy
mia em si z niego i w duchu my la em, i pad ofiar starczych
uroje . Kochanie, by em m ody, odwa ny. S dzi em, e spisz si lepiej…
- urwa , zagubiony w my lach, po czym podj
w tek w zupe nie innym
miejscu. - Wiele drobnych, niezale nych od siebie faktów zdaje si
wskazywa , e ci Ziemianie znów daj si ponie
marzeniom o buncie.
Spojrza na on .
- Czy wiesz, e Kr g Starszych g osi, jakoby Ziemia by a kiedy
prawdziwym domem ludzko ci, a jej mieszka cy - najdoskonalszymi z ludzi
- prawdziwym wzorcem naszej rasy?
- To w
nie mówi nam Arvardan, prawda? Wtedy, dwa dni temu. - W
takich sytuacjach najlepiej by o da mu si wygada .
- Owszem - odpar ponuro Ennius - ale nawet gdyby mia racj , jego
dy odnosi y si do przesz
ci. Tymczasem Kr g Starszych rozprawia
równie o przysz
ci. Twierdz , e ich planeta raz jeszcze stanie si
centrum Wszech wiata. Uwa aj , i zbli a si mityczne Drugie Królestwo
Ziemi. Ostrzegaj , e Imperium zostanie zniszczone przez
wszechogarniaj
katastrof i pozostanie tylko triumfuj ca Ziemia w
ca ej niepokalanej chwale - jego g os zadr
- barbarzy skiego,
ska onego wiata. Ju trzy razy podobne bzdury poderwa y do powstania
ca
planet , a zniszczenia, jakich w ich wyniku dozna a Ziemia, nie
zdo
y wykorzeni tej g upiej wiary.
- Ci Ziemianie to naprawd nieszcz sne istoty - mrukn
a Flora. - Co
im pozostaje, prócz wiary? Pozbawiono ich przecie wszystkiego -
normalnego wiata, przyzwoitego ycia. Nawet godno ci, jak ludzko
przyznaje równym sobie. Wi c oddaj si marzeniom. Czy mo na ich za to
wini ?
- Tak, mo na! - krzykn
gwa townie Ennius. - Powinni porzuci
marzenia i zacz
walczy o asymilacj . Nie zaprzeczaj , e s inni.
Pragn po prostu zast pi s owo „gorsi” okre leniem „lepsi”. Nie
spodziewaj si chyba, e reszta Galaktyki na to pozwoli! Powinni
wyzby si swej wynios
ci, porzuci obrzydliwe, przestarza e
„zwyczaje”. Niech si stan lud mi, a b
traktowani jak ludzie. Póki
jednak s Ziemianami, traktujemy ich jak Ziemian.
Ale dajmy temu pokój. Pomówmy o czym innym. Na przyk ad, o co chodzi
z tym synapsyfikatorem? To kolejna sprawa, która nie daje mi spa . -
Ennius z namys em zmarszczy brwi. Aksamitna czer na wschodzie z wolna
ust powa a miejsca md emu blaskowi.
- Synapsyfikator? Chodzi ci o urz dzenie, o którym wspomina doktor
Arvardan? Czy pojecha
do Chica, aby to sprawdzi ?
Ennius skin
g ow .
- I czego si dowiedzia
?
- Zasadniczo niczego. Znam Shekta. Znam go bardzo dobrze. Wiem,
kiedy jest spokojny, a kiedy nie. Mówi ci, Floro, kiedy ze mn
rozmawia , umiera ze strachu. A gdy wyszed em, a spoci si ze
szcz
cia. To jaka gro na tajemnica.
- Ale czy ta maszyna dzia a?
- Nie jestem neurofizykiem. Shekt twierdzi, e nie. Po
czy si ze
mn , aby mi zakomunikowa , i poddany jej dzia aniu ochotnik ledwie
prze
. Nie uwierzy em mu jednak. By podniecony! Nawet wi cej,
triumfowa ! My
, e jego ochotnik prze
, a eksperyment okaza si
sukcesem, albo nigdy w yciu nie widzia em szcz
liwego cz owieka… A
zatem jak s dzisz, czemu k ama ? Mo e jego synapsyfikator jednak
dzia a? Czy Shekt tworzy dzi ki niemu ras geniuszy?
- Ale po co mia by utrzymywa to w sekrecie?
- Ach! Po co? Czy to nie oczywiste? Dlaczego Ziemia trzy razy
ponios a kl sk ? Nie mia a najmniejszych szans, nasza przewaga by a
zbyt przyt aczaj ca. Ale pomnó
redni inteligencj Ziemian. Podwój
. Potrój. Jakie wtedy b
nasze szanse?
- Ale , Enniusie!
- Mo emy znale
si w sytuacji ma p walcz cych z lud mi. Có wtedy
znaczy przewaga liczebna?
- Naprawd dajesz si ponosi wyobra ni. Nie zdo aliby ukry czego
takiego. Zreszt zawsze mo esz poprosi , aby Urz d do spraw Prowincji
Zewn trznych przys
tu kilku psychologów i zacz
testowa
przypadkowych mieszka ców. Z pewno ci w ten sposób natychmiast wykryto
by ewentualny wzrost ilorazu inteligencji.
- Tak s dz … Ale mo e nie o to tu chodzi. Niczego nie jestem pewien,
Floro, poza jednym: szykuje si bunt. Co takiego, jak Rokosz Siedemset
Pi
dziesi tego roku, tyle e tym razem b dzie prawdopodobnie znacznie
gorzej.
- Czy jeste na to przygotowany? To znaczy, je li nie masz adnych
tpliwo ci…
- Przygotowany? - miech Enniusa zabrzmia chrapliwie, niemal jak
warczenie z ego psa. - O tak. Nasze oddzia y równie s w pe nej
gotowo ci, doskonale zaopatrzone. Zrobi em wszystko, co mog em. Ale
Floro, ja nie chc , aby w ogóle wybuch o powstanie. Nie chc przej
do
historii jako Prokurator czasów buntu, nie chc , eby moje imi
czono
z okrucie stwem i mierci . Dosta bym za to order, ale za sto lat
podr czniki nazwa yby mnie krwawym tyranem. Jak by o z wicekrólem
Santanni w szóstym wieku? Zgin
y wówczas miliony ludzi, ale czy móg
post pi inaczej? Wtedy obwo ano go bohaterem, lecz dzi nikt nie ma
dla niego dobrego s owa. Wola bym raczej by znany jako ten, który
powstrzyma wybuch i ocali
ycie dwudziestu milionom g upców - doda z
rezygnacj .
- Jeste pewien, e nie mo esz tego zrobi , Enniusie, cho by teraz?
- Flora usiad a obok niego i przesun
a palcem po podbródku m
a.
Ennius chwyci jej d
i cisn
mocno.
- Jak mam tego dokona ? Wszystko dzia a przeciwko mnie. A Urz d do
spraw Prowincji podburza tych fanatyków, przysy aj c tu Arvardana.
- Ale , kochany, nie widz , co takiego strasznego móg by uczyni ten
archeolog. To prawda, sprawia wra enie ekscentryka, ale jakie szkody
mia by wyrz dzi ?
- To chyba oczywiste? Pragnie udowodni , e Ziemia jest kolebk
ca ej ludzko ci. W ten sposób autorytet naukowy podeprze pogl dy
wywrotowców.
- Powstrzymaj go wi c.
- Nie mog . Prosz , masz najlepszy dowód. Mówi si , e wicekról mo e
zrobi wszystko, ale to nieprawda. Ten cz owiek Arvardan, uzyska
zezwolenie Urz du do spraw Prowincji Zewn trznych potwierdzone
osobi cie przez imperatora. W ten sposób pozostaje ca kowicie poza moj
jurysdykcj . Nie móg bym nic zdzia
, nie odwo uj c si do Rady
ównej, a to trwa oby kilka miesi cy. Jakie zreszt powody mia bym
poda ? Z drugiej strony, gdybym próbowa powstrzyma go sil ,
stanowi oby to fakt niesubordynacji, a wiesz, jak szybko Rada reaguje
na ka de przekroczenie kompetencji przez jednego ze swych
przedstawicieli. S na to szczególnie czuli od czasu wojny domowej z
lat osiemdziesi tych. A wtedy co by si sta o? Zosta bym zast piony
przez kogo , kto nie mia by najmniejszego poj cia o sytuacji, Arvardan
za i tak zrobi by swoje. A nawet nie to jest najgorsze, Floro. Czy
wiesz, w jaki sposób on ma zamiar udowodni staro ytno
Ziemi? Spróbuj
zgadn
.
Flora roze mia a si mi kko.
- Kpisz sobie ze mnie, Enniusie. Sk d mia abym wiedzie ? Nie jestem
archeologiem. Zapewne b dzie chcia wykopa jakie stare pos gi czy
ko ci i ustali ich wiek za pomoc analizy promieniotwórczej albo
czego podobnego.
- Chcia bym, aby tak by o. Arvardan, jak mi wczoraj o wiadczy ,
postanowi wkroczy na tereny ska one. Zamierza znale
tam szcz tki
cywilizacji ludzkiej, udowodni , e pochodz z czasów poprzedzaj cych
ska enie Ziemi - upiera si bowiem, i radioaktywno
tutejszego gruntu
zosta a wywo ana sztucznie - i w ten sposób ustali , kiedy to
nast pi o.
- Przecie prawie to samo powiedzia am.
- Czy wiesz, co znaczy wej cie na tereny ska one? Te ziemie s
zakazane. To jeden z najsurowiej przestrzeganych zwyczajów. Nikt nie
mo e przekroczy granicy Ziem Zakazanych, a wszystkie tereny
radioaktywne automatycznie nale
do tej kategorii.
- Zatem wietnie si sk ada. Sami Ziemianie powstrzymaj Arvardana.
- No tak! Znakomicie! Zajmie si tym sam najwy szy kap an. A potem
jak go przekonam, e nie by to projekt rz dowy, e Imperium nie
planowa o rozmy lnego naruszenia wi to ci?
- Najwy szy kap an nie jest chyba a tak dra liwy.
- Nie jest? - Ennius odchyli si do ty u i spojrza na on . Noc
poja nia a na tyle, e móg rozpozna rysy twarzy Flory. - Co za
wzruszaj ca naiwno
! Jest, i to jeszcze jak! Czy wiesz, co si tu
zdarzy o… zaraz, jakie pi
dziesi t lat temu? Opowiem ci, a wtedy sama
os dzisz.
Tak si sk ada, i na Ziemi nie ma adnych zewn trznych oznak
imperialnej dominacji, mieszka cy tej planety upieraj si bowiem, e
jest ona prawowitym w adc ca ej Galaktyki. Kiedy jednak Stannell
Drugi, m ody imperator, który by lekko stukni ty i po dwóch latach
panowania zosta usuni ty - zamordowany, mo e pami tasz, rozkaza , aby
w siedzibie ich rady w Washenn zosta y umieszczone insygnia imperatora.
Rozkaz sam w sobie rozs dny, insygnia te bowiem znajduj si w
siedzibie ka dej rady w Galaktyce i s symbolem jedno ci Imperium. Co
jednak sta o si tutaj? W dniu, w którym je umieszczono, miasto
ogarn
a fala rozruchów.
Furiaci z Washenn zerwali insygnia i zbrojnie wyst pili przeciw
naszemu garnizonowi. Stannell Drugi by ju wtedy na tyle szalony, by
za
da wykonania rozkazu, nawet gdyby to mia o oznacza wybicie ca ej
ludno ci Ziemi. Zgin
jednak, nim zdo
wprowadzi w ycie to
rozporz dzenie, a jego nast pca, Edard, odwo
rozkaz. Znów zapanowa
spokój.
- Chcesz powiedzie - spyta a z niedowierzaniem Flora - e
zniszczone insygnia imperatorskie nie zosta y zast pione nowymi?
- W
nie. Gwiazdy mi wiadkiem, e Ziemia jest jedyn spo ród setek
milionów planet Imperium, której Rada nie ma w swej siedzibie god a
Galaktyki. W
nie planeta, na której w tej chwili jeste my. I gdyby my
nawet dzi podj li now prób , walczyliby do ostatniego cz owieka, aby
postawi na swoim. A ty pytasz, czy s dra liwi. Powiem ci: oni s
szaleni.
W ciszy która zapad a, przygl dali si oboje, jak niebo ja nieje w
oczekiwaniu witu. Wreszcie odezwa a si Flora.
- Enniusie? - szepn
a niepewnie.
- Tak?
- Nie martwisz si nadchodz
rebeli tylko dlatego, e wp yn
aby
ona na twoj reputacj . Nie by abym twoj
on , gdybym nie potrafi a
zgadn
, co ci dr czy. My
, e spodziewasz si czego , co mog oby
zagrozi ca emu Imperium. Nie powiniene nic przede mn ukrywa ,
Enniusie. Boisz si , e ci Ziemianie mog wygra .
- Nie mog o tym mówi , Floro. - W jego oczach dostrzeg a
cierpienie. - To nawet nie przeczucie… Mo e cztery lata na tej planecie
to za du o nawet dla najnormalniejszego cz owieka. Ale czemu s tak
pewni siebie?
- Sk d wiesz?
- Och, to prawda. Ja te mam swoje ród a informacji. W ko cu
zmia
yli my ich trzy razy, nie pozostawiaj c im adnych z udze . A
jednak staj przeciw dwustu milionom wiatów, z których ka dy jest
silniejszy ni oni, i s pewni zwyci stwa. Czy rzeczywi cie jest to
jedynie wiara w przeznaczenie, jak
nadprzyrodzon moc - co , co liczy
si tylko dla nich? A mo e… mo e…
- Mo e co, Enniusie?
- Mo e maj jak
bro .
- Bro , która sprawi, e jeden wiat pokona dwie cie milionów?
Widz , e wpadasz w panik . adna bro nie mog aby tego dokona .
- Mówi em ci o synapsyfikatorze.
- A ja powiedzia am, co z tym zrobi . Czy wiesz, czego jeszcze
mogliby u
?
Wahanie.
- Nie.
- W
nie. Czego takiego po prostu nie ma. A teraz pozwól, e co
ci poradz , kochany. Czemu nie skontaktujesz si z najwy szym kap anem
i w najlepszej wierze nie uprzedzisz go o planach Arvardana? Popro ,
nieoficjalnie, aby nie udziela mu zezwolenia. To rozwieje wszelkie
podejrzenia - albo przynajmniej powinno - e rz d Imperium ma co
wspólnego z tym niem drym naruszeniem ich zwyczajów. Jednocze nie za
powstrzymasz w ten sposób Arvardana, pozornie nie wtr caj c si do
ca ej sprawy. Potem zwró si do urz du o przys anie dwóch dobrych
psychologów - albo lepiej popro o czterech, eby na pewno wys ali co
najmniej dwóch - i ka im sprawdzi ewentualne skutki dzia ania
synapsyfikatora. Wszystkim innym zajm si
nierze. A nasi nast pcy
niech martwi si sami.
No dobrze. A teraz mo e by si tu przespa ? Roz
ymy oparcie,
przykryjesz si moim futrem, a kiedy si obudzisz, przywioz ci
niadanie. W blasku s
ca wszystko b dzie wygl da inaczej.
I tak Ennius, po bezsennej nocy, zasn
w fotelu pi
minut przed
wschodem s
ca.
A osiem godzin pó niej najwy szy kap an po raz pierwszy us ysza o
Belu Arvardanie i jego misji od samego Prokuratora.
7.
ROZMOWY Z SZALE CAMI?
Co do Arvardana, to by on w tej chwili zainteresowany jedynie swoim
urlopem. Jego statek, W
ownik, mia pojawi si najwcze niej za
miesi c, tote archeolog móg sp dzi ten czas na dowolnie wybranych
rozrywkach.
Zatem szóstego dnia po swym przybyciu na Everest Bel Arvardan
opu ci kwater go cinn i wykupi bilet na najwi kszy stratosferyczny
odrzutowiec Ziemskiego Towarzystwa Transportu Powietrznego na podró z
Everestu do stolicy planety, Washenn.
Z rozmys em zdecydowa si na zwyk y lot rejsowy zamiast skorzysta
z szybkiego kr
ownika, który Ennius odda do jego dyspozycji.
Powodowa a nim ciekawo
przybysza i archeologa. Pragn
zobaczy , jak
yj zwykli ludzie na takiej planecie jak Ziemia.
Nie by to jednak jedyny powód.
Arvardan pochodzi z sektora Syriusza, s ynnego w ca ej Galaktyce z
ogromnego antyterranizmu. Zawsze jednak s dzi , i sam jest wolny od
tego typu uprzedze . Jako naukowiec, archeolog, nie móg poddawa si
przes dom. Oczywi cie od dzieci stwa przywyk do my lenia o Ziemianach
jako postaciach z karykatury i nawet teraz samo s owo „Ziemianin”
brzmia o niemi o w jego uszach. Ale naprawd nie by uprzedzony.
Przynajmniej tak s dzi . Na przyk ad gdyby jaki Ziemianin chcia
przy
czy si do jego ekspedycji albo zatrudni si u niego w dowolnym
charakterze - i mia po temu odpowiednie kwalifikacje - zosta by
przyj ty. Rzecz jasna, gdyby akurat by o wolne miejsce. I gdyby inni
cz onkowie ekspedycji za bardzo nie protestowali. W tym ca y problem.
Zazwyczaj protestowali i wtedy nic ju nie mo na by o zrobi .
Zastanowi si . Z pewno ci nie mia by nic przeciw temu, by usi
z
Ziemianinem do sto u albo nawet w potrzebie dzieli pokój - pod
warunkiem e jego towarzysz by by w miar czysty i zdrowy. Co wi cej,
traktowa by go jak ka dego innego obywatela Imperium. Nie móg jednak
zaprzeczy , e nigdy nie opu ci aby go wiadomo
jego obco ci. Nie
potrafi nic na to poradzi . By to wynik wychowania. Od dziecka
wzrasta w atmosferze przyt aczaj cej bigoterii, tak wszechobecnej, e
prawie niezauwa alnej, tak dog
bnej, e jej aksjomaty sta y si jego
drug natur . Dopiero gdy dorós i obejrza si za siebie, zobaczy ,
czemu ona s
a, i wyzwoli si .
Teraz jednak nadesz a prawdziwa szansa. Arvardan móg wreszcie
sprawdzi , czy rzeczywi cie zdo
si wyzwoli . Znajdowa si w
samolocie, otoczony Ziemianami, i czu si zupe nie normalnie. No, mo e
poza lekkim niepokojem.
Arvardan rozejrza si , omiataj c wzrokiem zwyk e, niczym si nie
wyró niaj ce twarze swych wspó pasa erów. Podobno Ziemianie byli inni,
ale czy w t umie zdo
by ich odró ni od normalnych ludzi?
Przypuszcza , e nie. Kobiety nie by y nawet takie brzydkie… Zmarszczy
brwi. Oczywi cie tolerancja te ma swoje granice. Na przyk ad
ma
stwa mi dzyrasowe by y absolutnie nie do pomy lenia.
Sam stratolot w oczach syria skiego archeologa by niewielki i
kiepsko skonstruowany. Oczywi cie wykorzystano nap d j drowy, ale jego
praktyczne zastosowanie by o dalekie od doskona
ci. Po pierwsze,
silnik zosta bardzo niedok adnie os oni ty. Nagle Arvardan pomy la ,
e obecno
w powietrzu zab
kanych promieni gamma i wysoka zawarto
neutronów dla Ziemian mo e by czym znacznie mniej istotnym ni dla
innych.
W tym momencie jego uwag przyci gn
widok za oknem. Z g
bokiego
fioletu najdalszych warstw stratosfery Ziemia stanowi a prawdziw uczt
dla oczu. Rozci gaj ce si w dole rozleg e po acie zamglonego l du
(gdzieniegdzie przes oni te plamami roziskrzonych w s
cu chmur) mia y
ciemnopomara czow , pustynn barw . Pozostawiona w tyle przez
uciekaj cy stratolot delikatna linia nocy odcina a si od piasku
mrocznym cieniem, w g
bi którego po yskiwa y tereny radioaktywne.
Dopiero ogólny wybuch miechu odci gn
jego wzrok od okna. Zdawa o
si , i centrum weso
ci stanowi para starszych, rado nie
miechni tych ludzi.
Arvardan szturchn
okciem swego s siada.
- Co si dzieje?
- S ma
stwem od czterdziestu lat - wyja ni tamten - i wybrali
si w wielk podró .
- Wielk podró ?
- No, wie pan. Dooko a Ziemi.
Starszy m
czyzna, podekscytowany i zarumieniony, ze swad wspomina
dawne prze ycia i wra enia. Jego ona wtr ca a si od czasu do czasu,
poprawiaj c go uparcie w ca kiem nieistotnych kwestiach; m
przyjmowa
to ciep o i z humorem. Pasa erowie przys uchiwali si ich utarczkom z
wielk uwag , a Arvardanowi wyda o si , i Ziemianie s równie yczliwi
i ludzcy jak mieszka cy reszty Galaktyki.
I wtedy kto zapyta :
- Kiedy przypada pa ska Sze
dziesi tka?
- Mniej wi cej za miesi c - pad a radosna odpowied . - Szesnastego
listopada.
- Có - stwierdzi pytaj cy - mam nadziej , e b dzie to adny
dzie . Mój ojciec osi gn
Sze
dziesi tk podczas potwornej ulewy. Od
tego czasu nigdy ju nie widzia em podobnego deszczu. Pojecha em z nim
- wie pan, tego dnia ka dy chce mie towarzystwo - a on przez ca
drog narzeka na pogod . Mia em otwart dwukó
i kompletnie
przemokli my. „Pos uchaj” - powiedzia em w ko cu. - Kto tu powinien
narzeka , tato? Ja musz jeszcze wróci ”.
Anegdot nagrodzi g
ny wybuch miechu, do którego bez wahania
do
czy a obchodz ca rocznic para. Natomiast Arvardan poczu , jak
ogarnia go groza - w jego umy le zakie kowa o mgliste, straszne
podejrzenie.
Odwróci si do siedz cego obok m
czyzny.
- Ta Sze
dziesi tka, o której rozmawiali cie, jak rozumiem, oznacza
eutanazj ? To znaczy po osi gni ciu sze
dziesi ciu lat musicie odej
,
tak?
G os Arvardana zamar , jego s siad bowiem gwa townie zdusi
miech,
obróci si w fotelu i zmierzy archeologa przeci
ym, podejrzliwym
spojrzeniem. W ko cu spyta :
- A jak pan my li? Co niby mia oby to oznacza ?
Arvardan niezr cznie machn
r
i u miechn
si niem drze. Zna
ten zwyczaj, lecz jedynie z lektury. Co , o czym pisze si \v
ksi
kach. Omawia si w rozprawach naukowych. Teraz jednak u wiadomi
sobie, e dotyczy to ywych ludzi, e otaczaj cy go m
czy ni i kobiety
zgodnie ze zwyczajem mog do
tylko z góry ustalonego wieku.
M
czyzna obok nadal wpatrywa si w niego.
- Hej, cz owieku, sk d jeste ? Czy w twoim rodzinnym mie cie nie
znaj Sze
dziesi tki?
- My nazywamy to Czasem - odpar s abo Arvardan. - Jestem stamt d -
gwa townie wskaza kciukiem za siebie i po dodatkowych dwudziestu
sekundach s siad odwróci twardy, pytaj cy wzrok.
Usta archeologa zadr
y. Ci ludzie naprawd byli podejrzliwi.
Przynajmniej w tym wzgl dzie karykatura w znacznej mierze odpowiada a
rzeczywisto ci.
Starszy m
czyzna znów zacz
mówi :
- Ona odchodzi ze mn - o wiadczy , wskazuj c swoj roze mian
on .
- Mog aby zosta jeszcze trzy miesi ce, ale uwa a, e nie ma po co
czeka i równie dobrze mo emy pój
razem. Nieprawda , grubasko?
- O, tak - zachichota a ciep o. - Nasze dzieci pozak ada y ju
rodziny i maj w asne domy. Tylko bym im zawadza a. Poza tym, nie
wytrzyma abym bez mego starego, wi c po prostu odejdziemy razem.
Po chwili wszyscy pasa erowie zdawali si ca kowicie zag
bieni w
dok adne matematyczne obliczenia czasu, jaki im jeszcze pozosta -
operacj , wymagaj
przelicze miesi cy na dni, z czego wynik y
okazjonalne spory po ród kilku obecnych w kabinie par ma
skich.
Niepozorny m
czyzna w obcis ym stroju oznajmi z bojowym wyrazem
twarzy:
- Mam jeszcze dok adnie dwana cie lat, trzy miesi ce i cztery dni.
Dwana cie lat, trzy miesi ce i cztery dni. Co do dnia.
Kto u ci li jego s owa, dodaj c:
- Oczywi cie je li nie umrze pan wcze niej.
- Nonsens - pad a natychmiastowa odpowied . - Nie mam zamiaru
umiera . Czy wygl dam na cz owieka, który mia by umrze wcze niej? B
jeszcze
przez dwana cie lat, trzy miesi ce i cztery dni, i nikt nie
zdo a temu przeszkodzi - jego oczy mia y wyzywaj cy wyraz.
Szczup y m ody m
czyzna wyj
z ust d ugiego, dandysowskiego
papierosa i mrukn
ponuro:
- To wietnie, e mo na ka demu wyliczy co do dnia pozostaj cy mu
czas. Jest wielu ludzi, którzy próbuj po
d
ej.
- Jasne - odpar kto z pasa erów. Wokó rozleg si powszechny
szmer zgody i w kabinie zapanowa a atmosfera ogólnego pot pienia dla
owych „ludzi”.
- Nie ebym mia co przeciw m
czyznom i kobietom - ci gn
odzieniec wydmuchuj c dym i równocze nie dystyngowanym ruchem
strzepuj c popió - którzy yj po swych urodzinach do najbli szego
Dnia Rady, zw aszcza je li musz zako czy jakie interesy. Ale co z
tymi oszustami, paso ytami, próbuj cymi prze lizn
si przez kolejny
spis, z odziejami ywno ci nale nej nast pnym pokoleniom?… - mówi
gorzko jakby o ywiony w asnym nieprzyjemnym do wiadczeniem.
- Ale przecie - wtr ci Arvardan ostro nie - wiek ka dego cz owieka
jest zarejestrowany, prawda? Nie mo na wi c
zbyt d ugo po swych
urodzinach?
Zapad a ogólna cisza. Wida by o, e pasa erowie z pogard przyj li
jego naiwnie idealistyczne wyobra enia. Wreszcie kto stwierdzi
dyplomatycznie, wyra nie próbuj c zako czy dyskusj :
- Có , przypuszczam, e ycie po sze
dziesi tce i tak ma niewiele
sensu.
- Szczególnie je li jest si farmerem - pad a gwa towna odpowied . -
Po pi
dziesi ciu latach pracy w polu trzeba by wariatem, eby nie
chcie z tym sko czy . Co innego administratorzy czy ludzie interesu…
W ko cu opini sw wypowiedzia te starszy m
czyzna, którego
czterdziesta rocznica lubu sta a si pretekstem do ca ej rozmowy,
mielony zapewne faktem, e jako ofiara zbli aj cej si w
nie
Sze
dziesi tki nie ma nic do stracenia.
- Je li o to chodzi, to wszystko zale y od tego, kogo si zna. -
Mrugn
porozumiewawczo. - Spotka em kiedy cz owieka, który sko czy
sze
dziesi t lat w rok po spisie z osiemset dziesi tego roku i
a
do spisu w osiemset dwudziestym. Kiedy odszed , mia sze
dziesi t
dziewi
lat. Pomy lcie tylko! Sze
dziesi t dziewi
!
- Jak mu si to uda o?
- Mia troch pieni dzy, a jego brat nale
do Kr gu Starszych.
Przy takim po
czeniu mo na wiele zdzia
.
Zebrani bez zastrze
zgodzili si z tym stwierdzeniem.
- Pos uchajcie! - znów zabra g os m odzieniec z papierosem. -
Mia em wuja, który
o rok d
ej - tylko jeden rok. By po prostu
jednym z tych samolubów, którzy nie maj ochoty odej
. Du o go
obchodzi a reszta wiata… Nie wiedzia em o tym, wyobra cie sobie, bo
inaczej osobi cie bym go zg osi , przecie on sam powinien by to
zrobi , kiedy nadszed jego czas. Jeste my to winni nast pnym
pokoleniom. W ka dym razie w ko cu go z apali i zanim zd
em si
obejrze , ci z Bractwa wezwali nas z bratem i zacz li wypytywa ,
dlaczego o nim nie zameldowali my. Do diab a, mówi , nic o tym nie
wiedzia em, tak samo jak ca a rodzina. Powiedzia em, e nie widzieli my
go od dziesi ciu lat. Mój staruszek to potwierdzi , ale i tak do
yli
nam pi
set kredytów grzywny. Nie mieli my nic do gadania.
Oburzenie maluj ce si na twarzy Arvardana stale ros o. Czy ci
ludzie byli szaleni, by do tego stopnia zaakceptowa
mier ? By
znienawidzi swych krewnych i przyjació , którzy staraj si jej
wymkn
? Mo e przez przypadek znalaz si na pok adzie statku,
wioz cego pacjentów do domu wariatów… albo na eutanazj ? Czy by tacy
nie byli Ziemianie?
Jego s siad znów przygl da mu si nieprzyja nie. Jego g os przerwa
zamy lenie archeologa.
- Hej, cz owieku, gdzie dok adnie jest to „stamt d”?
- S ucham?
- Pyta em, sk d jeste . Odpowiedzia
: stamt d. Gdzie to w
ciwie
jest, co?
Arvardan odkry , e obserwuj go podejrzliwe oczy wszystkich
pasa erów. Czy uwa ali go za cz onka Kr gu Starszych? Mo e jego pytania
wyda y im si podst pem prowokatora?
Postanowi stawi im czo o i oznajmi szczerze:
- W ogóle nie pochodz z Ziemi. Jestem Bel Arvardan z Baronna w
sektorze Syriusza. A pan jak si nazywa? - i wyci gn
r
do s siada.
Równie dobrze móg by rzuci granat atomowy w sam rodek kabiny.
Pierwsze ciche przera enie maluj ce si na ka dej twarzy
yskawicznie ust pi o miejsca w ciek ej, zapiek ej, ognistej wrogo ci.
czyzna, który siedzia obok niego, wsta sztywno i przeniós si na
siedni fotel - zajmuj ca go para cie ni a si , by zrobi mu miejsce.
Wszystkie g owy odwróci y si od niego. Otoczy y go ludzkie plecy,
odgrodzi y murem od reszty kabiny. Przez chwil Arvardan czu , jak
onie w nim oburzenie. Zosta tak potraktowany przez Ziemian!
Wyci gn
do nich przyjazn d
. On, Syrianin, zni
si do nich, a
oni go odrzucili!
A potem nie bez trudu zmusi si , by si uspokoi . Najwyra niej
przes dy dzia aj w obie strony, nienawi
rodzi nienawi
!
Zorientowa si , e kto siada obok niego, i z niech ci odwróci
ow .
- Tak?
To by m odzieniec z papierosem. W
nie zapala nowego, po czym
rzek :
- Witam. Nazywam si Creen… Prosz si nie przejmowa tymi durniami.
- Nikim si nie przejmuj - uci
krótko Arvardan. Nie by zbyt
zadowolony z towarzystwa, nie mia te nastroju do wys uchiwania
protekcjonalnych porad Ziemianina.
Creena jednak nikt nie nauczy rozpoznawania niuansów. Zaci gn
si
kilka razy i strzepn
popió przez por cz, na rodek przej cia.
- Prowincjusze! - szepn
z pogard . - Zwyk e stado wie niaków. Brak
im galaktycznej perspektywy. Niech pan nie zwraca na nich uwagi… A
we my mnie. Ja wyznaj odmienn filozofi . yj i pozwól
innym - to
moja dewiza. Nie mam nic przeciwko Tamtym. Je li oni zachowuj si
przyja nie, odpowiadam im tym samym. W ko cu, do diab a, nic nie mog
poradzi na to, e s Tamtymi, tak jak ja nie mam wp ywu na fakt, i
urodzi em si Ziemianinem. Nie s dzi pan, e mam racj ? - poufa ym
gestem poklepa Arvardana po r ce.
Archeolog przytakn
. Dotyk rozmówcy wzbudzi w nim lekki dreszcz.
Kontakty towarzyskie z cz owiekiem, który z alem wspomina stracon
szans zadenuncjowania w asnego wuja, nie nale
y do przyjemno ci -
bez wzgl du na to, z jakiej planety pochodzi .
Creen odchyli si w fotelu.
- Wybiera si pan do Chica? Przepraszam, jak brzmi pa skie nazwisko?
Albadan?
- Arvardan. Tak, jad do Chica.
- To moje rodzinne miasto. Najlepsza dziura na Ziemi. D ugo tam pan
zostanie?
- Nie wiem. Nie mam sprecyzowanych planów.
- Hmmm… Mam nadziej , e nie obrazi si pan, kiedy po wiem, e od
razu zauwa
em pa sk koszul . Czy mog si przyjrze ? To z Syriusza,
tak?
- Owszem.
- wietny materia . Na Ziemi nie mo na dosta czego takiego.
Pos uchaj, stary, mo e masz jeszcze jedn tak ? Gdyby chcia j
sprzeda , ch tnie kupi . To bombowy ciuch.
Arvardan gwa townie potrz sn
g ow .
- Przykro mi, ale nie mam przy sobie zbyt wielu ubra . Zamierzam
kupi co na miejscu.
- Zap ac pi
dziesi t kredytów - zaproponowa Creen. Milczenie. Po
chwili doda z nutk niech ci w g osie: - To dobra cena!
- Bardzo dobra - odpar Arvardan - lecz, jak ju mówi em, nie mam
adnych koszul na sprzeda .
- Trudno… - Creen wzruszy ramionami. - Przypuszczam, e
przyjecha
tu na d
ej?
- Mo e.
- Czym si zajmujesz?
Archeolog postanowi nie kry d
ej swej irytacji.
- Panie Creen, jestem nieco zm czony i je li, nie ma pan nic przeciw
temu, chcia bym si zdrzemn
. Dobrze?
Creen zmarszczy brwi.
- O co panu chodzi? Czy u was nie uznaje si uprzejmo ci wobec
innych? Zada em zwyk e pytanie, nie musi pan zaraz rzuca si na mnie.
Rozmowa, dot d prowadzona do
cicho, nagle przerodzi a si niemal w
krzyk. Nie yczliwe twarze znów zwróci y si w stron Arvardana, i usta
archeologa zacisn
y si w cienk lini .
Sam si o to prosi em, pomy la z gorycz . Nie wpl ta by si w
opoty, gdyby od pocz tku trzyma si z boku i nie czu potrzeby
popisywania si sw przekl
tolerancj wobec ludzi, którzy wcale jej
nie pragn .
Odpar zatem beznami tnie:
- Panie Creen, nie prosi em, by si pan do mnie przysiada , i nie
by em niegrzeczny. Powtarzam, jestem zm czony i chcia bym odpocz
. Nie
ma w tym chyba nic niezwyk ego.
- S uchaj pan - m ody cz owiek wsta z fotela, dramatycznym gestem
odrzuci papierosa i skierowa palec na Arvardana - nie musi mnie pan
traktowa jak psa. Wy, mierdz cy Tamci, przyje
acie tu, wynio li i
pe ni g adkich s ówek, i my licie, e daje to wam prawo deptania po
nas. Ale my nie musimy tego znosi . Jak si panu nie podoba, to wyno
si pan, sk d przyszed
. Jeszcze par s ów, a dostaniesz. My lisz, e
si ciebie boj ?
Arvardan odwróci g ow i kamiennym wzrokiem zapatrzy si w okno.
Creen nie odezwa si wi cej, wróci tylko na swoje miejsce.
W ca ej kabinie rozleg si szmer podekscytowanych rozmów, lecz
Arvardan zignorowa to. Bardziej te poczu , nim dostrzeg ostre, pe ne
jadu spojrzenia, którymi go obrzucano. W ko cu jednak stopniowo
wszystko si uspokoi o, jak to zwykle bywa.
Reszt podró y sp dzi w milczeniu, sam.
Z ulg przyj
l dowanie w Chica. Arvardan u miechn
si wprawdzie,
gdy pierwszy raz. jeszcze z powietrza ujrza „najlepsz dziur na
Ziemi”, mimo to od razu poczu si lepiej ni w ci
kiej atmosferze
stratolotu.
Dopilnowa wy adunku baga y i kaza je przenie
do dwuko owej
taksówki. Przynajmniej tu b dzie jedynym pasa erem, je li wi c
powstrzyma si od zb dnych uwag, nie powinien mie
adnych k opotów.
- Pa ac Rz dowy - poleci taksówkarzowi i ruszyli.
W ten oto sposób Arvardan pierwszy raz przyby do Chica - tego
samego dnia, kiedy Joseph Schwartz uciek ze swego pokoju w Instytucie
Bada J drowych.
Creen z gorzkim u mieszkiem obserwowa , jak Arvardan odje
a. Wyj
niewielki notatnik i uwa nie go przestudiowa , g
boko zaci gaj c si
dymem z papierosa. Niewiele wydoby ze wspó pasa erów, mimo historyjki
o wuju (której nieraz ju wcze niej u ywa , i to zazwyczaj z dobrym
skutkiem). Prawd mówi c, tylko jeden staruszek skar
si , e jaki
cz owiek przekroczy dozwolony wiek dzi ki „chodom” u Bractwa. To
podpada o pod znies awienie Starszych. Ale dziadunia i tak za miesi c
czeka Sze
dziesi tka. Nie ma sensu zapisywa jego danych.
Natomiast Tamten to zupe nie co innego. Z przyjemno ci przyjrza
si notatce: ,,Bel Arvardan, Baronn, sektor Syriusza - interesowa si
Sze
dziesi tk - plany pobytu trzyma w sekrecie - przyby do Chica
lotem rejsowym, godzina jedenasta rano czasu Chica, dwunastego
pa dziernika - wyra nie widoczny antyterranizm”.
Mo e tym razem z apa prawdziw grub ryb . owienie p otek, którym
czasem wymknie si jaka nieostro na uwaga, by o mudnym zaj ciem.
Rzadko trafia mu si lepszy po ów.
Za pó godziny Bractwo otrzyma jego raport. Leniwie ruszy ku
wyj ciu.
8.
SPOTKANIE W CHICA
Doktor Shekt po raz dwudziesty przerzuci swoje najnowsze notatki z
bada , po czym uniós wzrok, gdy do gabinetu wesz a Pola. Nak adaj c
swój laboratoryjny fartuch, dziewczyna z dezaprobat zmarszczy a brwi.
- Tato, jeszcze nic nie jad
?
- Eee… ale jad em. Co to?
- Lunch. Albo przynajmniej kiedy nim by . To, co jad
, to zapewne
niadanie. Po co w
ciwie kupuj ci posi ki i przynosz tutaj, skoro i
tak ich nie zjadasz? Odt d b dziesz musia sam przychodzi na nie do
domu.
- Nie denerwuj si . Zjem pó niej. Nie mog przerywa wa nych
eksperymentów za ka dym razem, kiedy uwa asz, e powinienem zje
.
Humor wróci mu dopiero przy deserze.
- Nie masz nawet poj cia, jakim cz owiekiem jest ten Schwartz.
Mówi em ci o szwach jego czaszki?
- S prymitywne. Wspomina
o tym.
- Ale to nie wszystko. On ma trzydzie ci dwa z by; po trzy trzonowe
na górze i na dole, po prawej i lewej, w tym jeden sztuczny, który
musia by zrobiony w domu. Ja przynajmniej nigdy nie zetkn
em si z
mostkiem, umocowanym do s siaduj cych z bów za pomoc metalowych
zaczepów zamiast bezpo redniego wszczepienia z ba w ko
szcz ki… Ale
czy kiedykolwiek widzia
kogo maj cego trzydzie ci dwa z by?
- Nigdy nie zajmowa am si liczeniem ludzkich z bów, tato. Ile w
ko cu powinno ich by , dwadzie cia osiem?
- W
nie, na Kosmos… Jeszcze nie sko czy em. Zrobili my wczoraj
prze wietlenie. Jak my lisz, co znale li my?… Spróbuj zgadn
!
- Wn trzno ci?
- Kpisz sobie ze mnie. Polu, ale nie dbam o to. Nie m cz si , powiem
ci. Schwartz ma wyrostek robaczkowy d ugo ci prawie dziesi ciu
centymetrów, i do tego nie zamkni ty. Na Galaktyk , to niespotykane!
Skonsultowa em si z Akademi Medyczn , oczywi cie z ca
ostro no ci ,
i dowiedzia em si , e wyrostek robaczkowy nie przekracza d ugo ci
trzech centymetrów i zawsze jest zamkni ty.
- I co to w
ciwie oznacza?
- On ma cechy pierwotne, jest yw skamienielin . - Wsta z krzes a
i zacz
pospiesznie chodzi od ciany do ciany. - Mówi ci, Polu,
my
, e nie powinni my oddawa Schwartza. Jest zbyt cennym okazem.
- Nie, tato - odpowiedzia a szybko Pola - nie mo esz tak post pi .
Obieca
farmerowi zwróci Schwartza i dla jego w asnego dobra musisz
to zrobi . On jest nieszcz
liwy.
- Nieszcz
liwy! Dlaczego? Przecie traktujemy go jak bogatego
Tamtego.
- A jakie to ma znaczenie? Biedak przywyk do swojej farmy i jej
mieszka ców. Sp dzi tam ca e ycie. A teraz przeszed przera aj ce
do wiadczenia - mo e nawet bolesne - a jego umys pracuje inaczej. Nie
oczekuj, e to zrozumie. Musimy uszanowa jego ludzkie prawa i zwróci
go rodzinie.
- Ale Polu, dobro nauki…
- Do diab a! Jakie znaczenie ma dla mnie dobro nauki? Jak my lisz,
co powie Bractwo na wie
o twoim nie zatwierdzonym do wiadczeniu?
My lisz, e b
si przejmowali dobrem nauki? Uwa am, e powiniene
my le o sobie, je li nie chcesz my le o Schwartzu. Im d
ej go
dziesz trzyma , tym wi ksza gro ba, e ci z api . Jutro ode lesz go
do domu. Tak jak wcze niej planowa
, s yszysz?… Zejd na dó i
zobacz , czy niczego mu nie brakuje.
Wróci a jednak po nieca ych pi ciu minutach, blada i wystraszona.
- Tato! On znikn
!
- Kto znikn
? - spyta zaskoczony Shekt.
- Schwartz! - krzykn
a prawie p acz c. - Wychodz c musia
zapomnie zamkn
drzwi.
Shekt zerwa si na nogi, z trudem utrzymuj c równowag .
- Jak d ugo go nie ma?
- Nie wiem. Ale niezbyt d ugo. Kiedy by
u niego ostatni raz?
- Jakie pi tna cie minut temu. Przyszed em tutaj minut czy dwie
przed tob .
- W porz dku - szybko podj
a decyzj . - Wyjd na zewn trz. Mo e
spaceruje gdzie w pobli u. Ty zostaniesz tutaj. Je li kto go
znajdzie, nie mo e go z tob po
czy . Zrozumia
?
Shektowi pozosta o tylko przytakn
.
Joseph Schwartz, zamieniwszy szpitalne wi zienie na szerokie
przestrzenie miasta, wcale nie poczu si lepiej. Nie oszukiwa si , e
ma jaki plan post powania. Wiedzia , i to bardzo dobrze, e jest to
czysta improwizacja.
Je li post powa pod wp ywem jakiego racjonalnego impulsu (nie
tylko zwyk ej ch ci zamiany bezczynno ci na jakiekolwiek dzia anie), to
by a nim nadzieja, e natknie si na co , co od wie y jego szwankuj
pami
. By przekonany, e cierpi na amnezj .
Jednak pierwsze widoki miasta rozczarowa y go. W promieniach
pó nopopo udniowego s
ca Chica wydawa o si mlecznobia e. Budynki
wygl da y niczym zbudowane z porcelany, zupe nie jak na tamtej farmie.
G
bokie wewn trzne przekonanie mówi o mu, e miasta powinny by
br zowoczerwone. I znacznie brudniejsze. By tego pewien.
Szed powoli. Nie wiadomo dlaczego czu , e nikt nie og osi
zorganizowanych poszukiwa jego osoby. By tego pewien, cho nie mia
poj cia, sk d wzi
o si to przekonanie. Ju od kilku dni zauwa
, e
coraz silniej odczuwa otaczaj ce go „nastroje” i „uczucia”. Stanowi o
to cz
zmiany, jakiej uleg jego umys , odk d… odk d…
Jego my li odp yn
y.
W ka dym razie w szpitalnym wi zieniu panowa a atmosfera tajemnicy;
wydawa o mu si nawet, e tajemnicy przesyconej l kiem. Dlatego nie
go jawnie poszukiwa . Wiedzia o tym.
Ale dlaczego wiedzia ? Czy dziwna aktywno
umys u zawsze
towarzyszy a przypadkom amnezji?
Przeszed kolejne skrzy owanie. Pojazdów ko owych by o stosunkowo
niewiele. A piesi - có , jak to piesi. Mieli raczej zabawne ubrania:
bez szwów, guzików, bardzo kolorowe. Ale on te mia na sobie podobne.
Zastanawia si , gdzie s jego stare rzeczy i czy w ogóle mia kiedy
takie ubrania, jak pami ta . Bardzo trudno by pewnym czegokolwiek,
kiedy raz zaczniesz w tpi we w asn pami
.
Ale doskonale pami ta swoj
on i dzieci. Nie mogli by
udzeniem. Gwa townie przystan
na chodniku, eby si uspokoi . By
mo e byli przeinaczonym wspomnieniem prawdziwych ludzi, w tym tak
nierealnie wygl daj cym prawdziwym yciu. Niewa ne. Musi ich odnale
.
Ludzie wpadali na niego i niektórzy mamrotali co niegrzecznie.
Poszed dalej. Dotar a do niego my l, nag a i przekonuj ca, e jest
odny, albo za chwil b dzie, a nie ma pieni dzy.
Rozejrza si . Nie zauwa
niczego, co by przypomina o restauracj .
Sk d zreszt mia by wiedzie ? Przecie nie umia czyta .
Zerka na ka
mijan wystaw … Wreszcie znalaz wn trze, które w
pewnej cz
ci sk ada o si z ma ych, os oni tych stolików. Przy jednym
siedzia o dwóch ludzi, przy innym jeden. I ci ludzie jedli.
Przynajmniej to si nie zmieni o. Ludzie, jedz c, nadal uli i
prze ykali.
Wszed do rodka i przez chwil zatrzyma si w nag ym oszo omieniu.
Nie by o adnej lady, nic si nie gotowa o, adnych oznak kuchni.
Chcia zaproponowa zmywanie talerzy w zamian za posi ek, ale z kim
mia w ogóle rozmawia ?
Nie mia o podszed do dwóch go ci. Pokaza palcem i starannie
powiedzia :
- Jedzenie! Gdzie? Prosz .
Popatrzyli na niego, zaskoczeni. Jeden odpar co p ynnie i
kompletnie niezrozumiale, dotykaj c ma ej konstrukcji na stykaj cym si
ze cian ko cu sto u. Drugi przy
czy si niecierpliwie.
Schwartz spu ci wzrok. Odwróci si , chc c wyj
, ale poczu , e
kto chwyta go za r kaw…
Granz ujrza Schwartza, gdy ten by tylko smutn twarz w oknie.
- Czego on chce? - spyta .
Messter, siedz cy po przeciwnej stronie stolika, plecami do ulicy,
obejrza si , wzruszy ramionami i nic nie powiedzia .
- On wchodzi - stwierdzi Granz.
- No i co z tego? - odpar Messter.
- Nic. Tak tylko mówi .
Ale po chwili nowo przyby y, bezradnie rozejrzawszy si po sali,
podszed i wskazuj c palcem na ich gulasz spyta z dziwacznym akcentem:
- Jedzenie! Gdzie? Prosz .
Granz uniós wzrok.
- Jedzenie jest tutaj. Po prostu odsu fotel przy jakimkolwiek
stoliku i u yj baromatu… Baromatu! Nie wiesz, co to jest baromat?…
Spójrz na tego biednego g upka, Messter. Patrzy na mnie, jakby nie
rozumia ani jednego s owa z tego, co mówi . Hej, stary, ta maszyna,
rozumiesz. W
monet i pozwól mi je
, dobrze?
- Zostaw go - mrukn
Messter. - To w ócz ga. Pewnie chce ja mu
.
- Hej, stój! - Granz przytrzyma odchodz cego Schwartza za r kaw. Na
boku powiedzia do Messtera: - Na Kosmos, dajmy facetowi zje
. Pewnie
wkrótce b dzie mia Sze
dziesi tk . Przynajmniej tyle mog dla niego
zrobi … Masz pieni dze?… Do diab a, on wci
mnie nie rozumie.
Pieni dze, stary, forsa! Widzisz?… - wyj
z kieszeni pó kredytow
monet i podrzuci , tak e b ysn
a w powietrzu.
- Masz co takiego? - spyta . Schwartz powoli potrz sn
g ow .
- W porz dku, niech b dzie na mój koszt! - Wsun
z powrotem do
kieszeni pó kredytówk i wyci gn
gar
drobniaków.
Schwartz wzi
je niepewnie.
- Dobra. Nie stój tak. Wsad je do baromatu. Tej rzeczy tutaj.
Schwartz nagle zorientowa si , e rozumie. Baromat mia rz dek
szczelin na monety ró nej wielko ci i rz dek przycisków naprzeciwko
ma ych, mlecznej barwy trójk tów pokrytych napisami, których nie
rozumia . Schwartz pokaza na jedzenie stoj ce na stole i zaczai wodzi
palcem wzd
przycisków, pytaj co unosz c brwi.
- Kanapka mu nie wystarczy - mrukn
zirytowany Messter. - W
dzisiejszych czasach nawet w ócz dzy s wybredni. Nie warto im pomaga ,
Granz.
- W porz dku, wyda em nieca ego kredyta. I tak jutro wyp ata… Masz -
powiedzia do Schwartza. Wrzuci monety do baromatu i z niszy w cianie
wyj
p askie metalowe pude ko. - We to do innego stolika… Masz
jeszcze dziesi tk . Kup sobie kubek kawy.
Schwartz ostro nie zaniós pojemnik do nast pnego stolika. Z boku
pude ka by a
ka przytwierdzona jakim przezroczystym tworzywem,
które z lekkim trza ni ciem ust pi o pod naciskiem palca. Zaraz te
wieczko rozpad o si na dwie cz
ci i odskoczy o na boki.
Jedzenie, w przeciwie stwie do tego, co widzia na s siednim
stoliku, by o zimne, nie zwróci jednak uwagi na ten drobny szczegó .
Dopiero po minucie zauwa
, e potrawa staje si cieplejsza, a
pojemnik parzy. Przera ony, odczeka chwil .
Sos najpierw zacz
parowa , potem zagotowa si . Po kilku minutach
znów ostyg i Schwartz doko czy posi ek.
Kiedy wychodzi , Granz i Messter wci
jeszcze siedzieli przy stole.
By jeszcze trzeci m
czyzna, na którego Schwartz w ogóle nie zwróci
uwagi.
Od chwili kiedy opu ci instytut, Schwartz nie zainteresowa si
tak e niepozornym, szczup ym cz owieczkiem, który nie rzucaj c mu si w
oczy, ca y czas bacznie go obserwowa .
Bel Arvardan wzi
prysznic, przebra si i niezw ocznie przyst pi
do realizacji swojego planu obserwowania ludzkich zwierz t, podgatunek
Ziemianie, w ich rodowisku naturalnym. Pogoda by a przyjemna, wia
lekki orze wiaj cy wiatr, wioska - przepraszam, miasto - sprawia o
wra enie jasnego, cichego i czystego. Nie le.
Chica to pierwszy przystanek, pomy la . Najwi ksza kolekcja Ziemian
na planecie. Nast pnie Washenn, lokalna stolica. Senloo! Senfran!
Bonair!. Uk ada plan podró y po zachodnich kontynentach (gdzie
znajdowa y si g ówne skupiska skromnej ludno ci Ziemi). Po wi caj c na
ka de miasto dwa, trzy dni, wróci do Chica tu przed przybyciem statku,
którym przyleci jego ekspedycja.
To powinno by kszta
ce.
Pó nym popo udniem wst pi do baromatu i jedz c obserwowa ma y
spektakl rozgrywaj cy si mi dzy dwoma Ziemianami, którzy weszli zaraz
po nim, i pulchnym, starszym cz owiekiem, który przyszed ostatni. Jego
obserwacja, przypadkowa i powierzchowna, nie przypomina a na szcz
cie
w niczym nieprzyjemnych prze
w odrzutowcu. Dwóch m
czyzn przy
stoliku wygl da o na taksówkarzy, niezbyt zamo nych, ale lito ciwych.
ebrak wyszed , a w dwie minuty po nim tak e Arvardan opu ci
baromat.
Ruch na ulicach wyra nie si wzmóg - dzie roboczy zbli
si ku
ko cowi.
Szybko zszed na bok, eby unikn
zderzenia z m od dziewczyn .
- Przepraszam - powiedzia .
By a ubrana na bia o, w rzeczy, które kojarzy y si ze stereotypowym
uniformem. Wygl da o na to, e nie zdawa a sobie nawet sprawy z
gro
cego zderzenia. Niespokojny wyraz twarzy, szybkie ruchy g owy,
ca kowite zagubienie dziewczyny czyni y sytuacj zupe nie jasn .
Dotkn
palcem jej ramienia.
- Czy mog w czym pomóc? Ma pani k opoty?
Zatrzyma a si i spojrza a na niego. Arvardan oceni jej wiek na
dziewi tna cie, nie wi cej ni dwadzie cia jeden lat. Przygl da si
jej br zowym w osom i ciemnym oczom, wystaj cym ko ciom policzkowym i
ma emu podbródkowi, szczup ej talii i zgrabnej sylwetce. Nagle odkry ,
e fakt, i ta
ska istota jest Ziemiank , dodaje jej nieco
perwersyjnej atrakcyjno ci.
Ci gle rozgl da a si wokó , a gdy zacz
a mówi , wydawa o si , e
zaraz si za amie.
- Nie, to beznadziejne. Prosz nie robi sobie k opotu. To g upio
oczekiwa , e si kogo znajdzie, kiedy nie ma si najmniejszego nawet
poj cia, gdzie móg pój
- jej oczy zwilgotnia y, a ca a sylwetka
wyra
a zniech cenie. Nagle westchn
a i g
boko zaczerpn
a
powietrza. - Widzia pan mo e grubawego, ysiej cego m
czyzn oko o
pi
dziesi ciu pi ciu lat, w zielono-bia ym stroju, bez kapelusza?
Arvardan popatrzy na ni ze zdumieniem.
- Co? Zielono-bia y strój?… Nie, to nie do wiary… Czy m
czyzna, o
którym pani mówi, ma k opoty z mówieniem?
- Tak, tak. O tak. Wi c pan go widzia ?
- Jakie pi
minut temu by tutaj i jad z dwoma m
czyznami…
Zaraz, to oni… Hej, wy tam! - skin
na nich.
Granz podszed pierwszy.
- Taksówk , prosz pana?
- Nie, ale je li powiesz tej pani, co si sta o z cz owiekiem, który
jad razem z wami, zap ac ci jak za kurs.
Granz pomy la chwil i odpar ze smutkiem:
- Chcia bym pa stwu pomóc, ale nigdy wcze niej go nie widzia em.
Arvardan zwróci si do dziewczyny:
- Prosz pos ucha . Nie móg pój
w stron , z której pani nadesz a,
boby go pani zauwa
a. I nie mo e by daleko st d. Proponuj , eby my
skierowali si na pó noc. Rozpoznam go, gdy go zobacz .
Arvardan ofiarowa swoj pomoc odruchowo, cho nie by cz owiekiem
spontanicznym. Nagle odkry , e u miecha si do dziewczyny.
Niespodziewanie do rozmowy wtr ci si Granz.
- Co on zrobi , prosz pani? Z ama jaki zwyczaj?
- Nie, nie - odpowiedzia a szybko. - Jest tylko troch chory, to
wszystko.
Messter przygl da si im, kiedy odchodzili.
- Troch chory? - przesun
na ty g owy czapk z daszkiem i zapi
pasek pod brod . - Jak ci si to podoba, Granz? Troszeczk chory.
Popatrzyli na siebie.
- Co ci przysz o do g owy? - spyta niespokojnie Granz.
- Co mi si tu nie podoba. Ten facet musia uciec prosto ze
szpitala. Szuka a go piel gniarka, bardzo zdenerwowana piel gniarka.
Dlaczego tak si denerwowa a, skoro by tylko troch chory? Niewyra nie
mówi i nic nie rozumia . Zauwa
to, prawda?
W oczach Granza pojawi a si panika.
- Nie my lisz chyba, e to gor czka?
- My
, e to z pewno ci by a gor czka radiacyjna, zapewne w
ostatnim stadium. Sta tylko pó metra od nas. To nic dobrego…
Nagle obok nich wyrós niepozorny m
czyzna. Ma y cz owiek o
przenikliwych oczach i piskliwym g osie, który pojawi si nie wiadomo
sk d.
- O co chodzi, panowie? Kto ma gor czk radiacyjn ? Messter
przyjrza mu si nieprzyja nie.
- Kim pan jest?
- Chcia by wiedzie , co? - odpar ostro nieznajomy. - Tak si
sk ada, e jestem wys annikiem Bractwa. - B ysn
ma
plakietk
przypi ta pod klap marynarki. - W imieniu Kr gu Starszych: o co chodzi
z t gor czk ?
- Ja nic nie wiem - odpowiedzia Messter pos pnie. - By a tutaj
piel gniarka i szuka a kogo chorego, wi c zastanawia em si . czy nie
chodzi o gor czk . To nie jest wbrew zwyczajom.
- Ty mi b dziesz mówi o zwyczajach? Lepiej zajmij si swoj robot ,
a trosk o zwyczaje zostaw mnie.
Ma y cz owiek zatar r ce, obrzuci ich przelotnym spojrzeniem i
pospieszy na pó noc.
- Tam jest! - Pola z apa a rozpaczliwie okie swojego towarzysza.
Sta o si to szybko, atwo i odruchowo. Poszukiwany, dot d ukryty w
anonimowym t umie, zmaterializowa si nagle przed g ównym wej ciem do
sklepu samoobs ugowego, nie dalej ni trzy przecznice od baromatu.
- Widz go - szepn
Arvardan. - Prosz tu zosta , a ja b
go
ledzi . Je li si zorientuje i wmiesza w t um, nigdy go nie
znajdziemy.
Rozpocz
si po cig rodem z sennego koszmaru. Ludzkie masy,
wype niaj ce sklep przypomina y lotne piaski, które mog y wolno - albo
yskawicznie - po re sw ofiar , ukry j za nieprzeniknionym murem
wyplu znienacka lub te odgrodzi nieprzekraczaln barier … T um
zdawa si zyskiwa tu w asn , wrog
wiadomo
.
Arvardan kr
ostro nie wokó kasy czekaj c, a Schwartz stanie na
ko cu kolejki. Jego silna r ka wysun
a si i zacisn
a na ramieniu
czyzny.
Schwartz drgn
i rozejrza si przestraszony. Jednak uchwyt
Arvardana nie pozwoli by si wymkn
nawet cz owiekowi du o
silniejszemu ni Schwartz. Archeolog u miechn
si i powiedzia
spokojnym, normalnym tonem na u ytek przypadkowych widzów:
- Cze
, stary druhu, nie widzieli my si ju od miesi cy. Jak leci?
Niezbyt przekonuj ce przedstawienie, zw aszcza wobec be kotu
czyzny. Tymczasem jednak do
czy a do nich Pola.
- Schwartz - szepn
a. - Wracaj z nami.
Schwartz zesztywnia na chwil w odruchu buntu, ale szybko si
podda .
Powiedzia zm czony:
- Ja - i
- z wami… - ale koniec jego wypowiedzi zanik w nag ym
ryku sklepowych g
ników.
- Uwaga! Uwaga! Uwaga! Kierownictwo prosi wszystkich klientów sklepu
o spokojne wychodzenie na Pi
Ulic . Prosimy okazywa stra nikom przy
wyj ciu swoje karty rejestracyjne. Wa ne jest, aby zrobi to szybko.
Uwaga! Uwaga! Uwaga!
Wiadomo
zosta a powtórzona trzy razy, ostatni raz z trudem t
przebija a si przez tupot nóg, ustawiaj cych si w kolejce do J
wyj cia. Liczni klienci pytali wci
na ró ne sposoby: ,,Co si
sta o?”, „O co chodzi?”
- Chod my, m oda damo - powiedzia Arvardan wzruszaj c ramionami. -
I tak musimy wyj
.
Ale Pola potrz sn
a g ow .
- Nie mo emy, nie mo emy…
- Dlaczego? - zdziwi si archeolog.
Dziewczyna lekko odsun
a si od niego. Jak mia a mu wyt umaczy , e
Schwartz nie ma karty rejestracyjnej? Kim jest ten m
czyzna? Dlaczego
jej pomaga? W jej umy le k
bi y si rozpaczliwe, pe ne podejrze
my li.
- Lepiej b dzie, je li pan ju pójdzie, inaczej wpl cze si pan w
opoty - powiedzia a ochryp ym g osem.
W miar opró niania górnych pi ter z wind wylewa y si kolejne
potoki ludzi. Arvardan, Pola i Schwartz stanowili male
wysepk w ród
wzburzonej rzeki t umu.
Analizuj c to pó niej, Arvardan doszed do wniosku, e w tym
momencie móg zostawi dziewczyn . Zostawi j ! Nie zobaczy jej ju
wi cej! Nigdy by sobie tego darowa !… I wszystko potoczy oby si
inaczej. Wielkie Imperium Galaktyczne rozpad oby si w chaosie i
zniszczeniu.
Nie zostawi dziewczyny. Strach i desperacja niemal zniweczy y jej
urod . Nikt nie by by pi kny w takiej sytuacji. Ale Arvardanem
wstrz sn
a jej bezradno
. Cofn
si o krok i zawróci .
- Zamierzasz tu zosta ? Skin
a g ow .
- Ale dlaczego? - dopytywa si .
- Poniewa - z oczu pop yn
y jej zy - nie wiem, co innego mog abym
zrobi .
Nawet je li to tylko Ziemolka, w tej chwili to po prostu ma a,
wystraszona dziewczynka. Arvardan powiedzia
agodnie:
- Je li powiesz mi, o co chodzi, postaram si pomóc ci.
Nie by o odpowiedzi.
We trójk tworzyli ywy obraz. Schwartz przykucn
na pod odze, zbyt
przera ony, aby próbowa s ucha rozmowy, dziwi si nag ej pustce,
panuj cej w sklepie. Móg jedynie ukry g ow w d oniach w
niewypowiedzianym ge cie rozpaczy. Pola, zap akana, wiedzia a tylko
tyle, e jest przera ona tak bardzo jak jeszcze nigdy w yciu.
Arvardan, zaintrygowany i wyczekuj cy, niezr cznie g adzi rami Poli,
na pró no staraj c si doda jej otuchy. Mia tylko wiadomo
faktu,
e po raz pierwszy dotyka Ziemianki. W tym momencie podszed do nich
niepozorny m
czyzna.
9.
KONFLIKT W CHICA
Porucznik Marc Claudy z garnizonu w Chica ziewn
przeci gle i z
niewys owion nud spojrza w przestrze . Ko czy w
nie drugi rok
by na Ziemi i z ut sknieniem wypatrywa dnia wyjazdu.
Nigdzie w Galaktyce utrzymanie garnizonu nie sprawia o tyle k opotów
co na tym okropnym wiecie. Na innych planetach istnia o pewne
kole
stwo mi dzy
nierzami a cywilami, zw aszcza tymi p ci
skiej. Mia o si poczucie swobody i otwarto ci.
Tutaj garnizon by wi zieniem. Szczelne baraki chroni y przed
promieniowaniem, powietrze filtrowano, aby uwolni je od radioaktywnego
py u.
nierze musieli nosi ubrania impregnowane o owiem, ci
kie i
sztywne, których nie mo na by o zdj
nie ryzykuj c choroby. Wszystko
to sprawia o, e bratanie si z miejscow ludno ci (zak adaj c, i
zdesperowani samotno ci
nierze zdecydowaliby si na towarzystwo
„ziemolskich” dziewczyn) by o wykluczone.
Có wi c pozostawa o poza krótkimi posi kami, d ugimi drzemkami i
powolnym szale stwem?
Porucznik Claudy potrz sn
g ow w daremnej próbie rozja nienia
umys u, znów ziewn
, usiad i zaczai wk ada buty. Spojrza na zegarek
i stwierdzi , e do wieczornego koryta nie pozosta o ju wiele czasu.
Nagle zerwa si na nogi, w jednym bucie, z potarganymi w osami, i
zasalutowa .
Pu kownik popatrzy na niego z niesmakiem, ale nic nie powiedzia .
- Poruczniku - rozkaza . - Otrzymali my raport o zamieszkach w
centrum handlowym. We mie pan pododdzia odka ania do domu towarowego
Dunham i zaprowadzi tam porz dek. Sprawdzi pan te , czy wszyscy
nierze s zabezpieczeni przed gor czk radiacyjn .
- Gor czka radiacyjna! - krzykn
porucznik. - Prosz wybaczy , ale…
- Ma pan by gotowy za pi tna cie minut - uci
ch odno pu kownik.
Arvardan pierwszy zobaczy niepozornego m
czyzn i wzdrygn
si ,
gdy tamten uniós d
w ge cie powitania.
- Witam szan pana. Cze
. Powiedz mi ej pani, eby zakr ci a luzy.
Pola unios a g ow , gwa townie wci gn
a powietrze. Spontanicznie
przytuli a si do bezpiecznego cia a Arvardana, który, te odruchowo,
obj
j ramieniem. Nie dotar o do niego, e drugi raz dotkn
Ziemianki.
- Czego chcesz? - spyta ostro archeolog.
Niepozorny m
czyzna o przenikliwych oczach wyszed nie mia o zza
lady zas anej stosami paczek. Mówi w sposób b
cy mieszanin
przymilno ci i tupetu.
- Na zewn trz dziej si dziwne rzeczy, ale nie musi si pani tym
przejmowa . Zaprowadz pani cz owieka z powrotem do instytutu.
- Jakiego instytutu? - spyta a Pola ze strachem.
- Dajmy spokój sekretom. Jestem Natter, mam stoisko z owocami
naprzeciwko Instytutu Bada J drowych. Widzia em pani wiele razy.
- S uchaj no pan - przerwa gwa townie Arvardan. - O co tutaj
chodzi?
Drobna sylwetka Nattera zatrz
a si ze miechu.
- Oni my
, e ten cz owiek ma gor czk radiacyjn …
- Gor czk radiacyjn ?! - wyrwa o si równocze nie Poli i
Arvardanowi.
- W
nie tak - potwierdzi Natter. - Dwóch taksiarzy jad o razem z
nim i tak powiedzieli. Takie wie ci szybko si rozchodz .
- Stra nicy na zewn trz szukaj kogo chorego na gor czk ? -
upewni a si Pola.
- Tak.
- A dlaczego ty nie boisz si choroby? - spyta napastliwie
Arvardan. - Domy lam si , e w adze kaza y opró ni sklep ze strachu
przed zaka eniem.
- Tak. W adze czekaj na zewn trz, bo te boj si wej
do rodka.
Czekaj na przybycie odka aj cego pododdzia u Tamtych.
- A ty nie boisz si gor czki?
- A dlaczego mia bym si ba ? On nie jest chory. Popatrzcie na
niego. Czy ma pop kane usta? Nie jest nawet zarumieniony, ma zupe nie
normalne oczy. Wiem, jak wygl daj objawy gor czki. Chod my, panienko,
wyjdziemy st d razem.
Ale Pola znowu si przestraszy a.
- Nie, nie. Nie mo emy. On… On… - nie mog a doko czy .
- Mog go wyprowadzi - powiedzia Natter znacz co. - adnych pyta .
adnych kart rejestracyjnych…
Pola znów zacz
a szlocha , a Arvardan mrukn
z wyra
niech ci :
- Co czyni z ciebie tak figur ?
Natter zarechota i mign
odznak .
- Emisariusz Kr gu Starszych. Nikt nie zada mi adnych pyta .
- A co ty b dziesz z tego mia ?
- Pieni dze! Wy potrzebujecie pomocy, a ja mog wam pomóc. To
najuczciwszy interes pod s
cem. Dla was jest wart, powiedzmy, sto
kredytów, a mnie przyda si setka. Pi
dziesi t teraz, reszta po
robocie.
Ale Pola szepn
a przestraszona:
- Zabierzesz go do Starszych?
- A po co? Dla nich nie ma adnej warto ci, a dla mnie jest wart sto
kredytów. Je li b dziecie czeka na Tamtych, pewnie go zabij , zanim
stwierdz , e nie cierpi na gor czk . Znacie ich, nie dbaj o to, czy
zabij Ziemianina czy nie. Z regu y wol nas martwych.
- Zabierz ze sob dziewczyn - powiedzia Arvardan. Ale ma e oczy
Nattera spojrza y na niego bystro i przebiegle.
- O nie. Co to, to nie, prosz szan pana. Bior na siebie to, co
nazywaj rozs dnym ryzykiem. Mog wyj
z jedn osob , z dwoma by mo e
ju nie. A skoro mog wzi
tylko jedn , to t , która jest dla mnie
wi cej warta. To chyba jasne, nie?
- A co je li ci z api i powyrywam ci nogi? Co na to powiesz?
Natter szarpn
si , ale wkrótce odzyska g os i zdo
si nawet
roze mia .
- Có , wtedy oka e si pan naiwniakiem. Kiedy was z api , dojdzie
jeszcze oskar enie o morderstwo… W porz dku, szan panie, trzymaj r ce
przy sobie.
- Prosz - Pola uczepi a si ramienia Arvardana. - Musimy
wykorzysta t szans . Niech zrobi, jak powiedzia … B dzie pan uczciwy
w stosunku do nas, prawda?
Natter pogardliwie wyd
wargi.
- Pani du y przyjaciel wykr ci mi rami . Nie mia do tego adnych
powodów, a ja nie lubi , jak mnie szarpi . Za to b dzie dodatkowa
setka. Razem dwie cie kredytów.
- Mój ojciec zap aci panu…
- Sto z góry - odpowiedzia twardo Natter.
- Ale ja nie mam stu kredytów - j kn
a Pola.
- W porz dku, prosz pani - w
czy si Arvardan. - Ja to za atwi .
Otworzy portfel i wyci gn
kilka banknotów. Rzuci je Natterowi.
- Id !
- Schwartz, id razem z nim - szepn
a Pola.
Schwartz, bez komentarzy ruszy naprzód, oboj tny na wszystko. W tej
chwili poszed by nawet do piek a.
Stali, ju sami, patrz c na siebie pustym wzrokiem. Po raz pierwszy
Pola mog a przyjrze si Arvardanowi i ze zdumieniem zauwa
a, e jest
wysoki i przystojny w dziwnie surowy sposób, spokojny i pewny siebie.
Przedtem zaakceptowa a go jako bezinteresownego, przypadkowego
pomocnika, ale teraz… Poczu a nag e onie mielenie i wszystkie
wydarzenia ostatniej godziny czy dwóch rozp yn
y si w gwa townie
narastaj cym biciu serca.
Nie znali nawet swoich imion.
- Jestem Pola Shekt - przedstawi a si z u miechem. Arvardan nie
widzia dot d jej u miechu i zaintrygowa o go to zjawisko. Na jej
twarzy pojawi si blask, jasno
. Co go poruszy o. Ale szybko
odepchn
od siebie t my l. Ziemianka!
- Nazywam si Bel Arvardan - powiedzia mniej szarmancko, ni
zamierza .
Wyci gn
opalon r
i przez chwil jej drobna d
ca kowicie w
niej znikn
a.
- Musz panu podzi kowa za okazan pomoc.
Arvardan wzruszy ramionami.
- Wyjdziemy? Teraz, kiedy pani przyjaciel odszed , mam nadziej
bezpiecznie.
- My
, e us yszeli by my jaki ha as, gdyby go zatrzymali - jej
oczy b aga y, by potwierdzi jej s owa, ale Arvardan odrzuci pokus .
- Idziemy? By a spi ta.
- Tak. Dlaczego by nie? - doda a ostro.
Nagle rozleg si pisk, przenikliwy j k na horyzoncie i oczy
dziewczyny rozszerzy y si , a rozlu nione r ce znów zesztywnia y.
- O co znów chodzi? - spyta Arvardan.
- To wojsko Imperium.
- Ich te si pani boi? - to mówi Arvardan, pewny siebie obywatel
Galaktyki, archeolog z Syriusza. Wprawdzie odrzuci przes dy i jego
cis y, naukowy umys ca kowicie si od nich uwolni , nadal jednak
uwa
, e przybycie wojsk imperialnych oznacza ludzki ad i porz dek.
Postanowi jednak doda dziewczynie otuchy.
- Prosz si nie przejmowa Tamtymi - powiedzia , u ywaj c nawet
ziemskiego okre lenia nie-Ziemian. - Zajm si nimi, panno Shekt.
Nagle jakby si o ywi a.
- Nie, prosz , niech pan nie robi nic takiego. Prosz si do nich
nie odzywa . Niech pan robi, co ka
i nawet na nich nie patrzy.
Arvardan u miechn
si szeroko.
Stra nicy zauwa yli ich, kiedy jeszcze byli w do
sporej odleg
ci
od drzwi, i cofn li si na ich widok. St oczyli si na skrawku wolnej
przestrzeni w nieprzyjaznym milczeniu. Skowyt silników narasta z ka
chwil .
I nagle na placu pojawi y si uzbrojone pojazdy i wyskoczy y z nich
grupy
nierzy ze szklanymi kulami na g owach. T um rozprasza si
przed nimi w panice, ponaglany krótkimi okrzykami i uderzeniami
koje ci biczów neuronowych.
Porucznik Claudy, dowodz cy oddzia em, podszed do ziemskiego
stra nika stoj cego przy g ównym wej ciu.
- No wi c kto ma gor czk ?
Jego twarz by a lekko zdeformowana przez okrywaj ce j szk o he mu z
czystym powietrzem. Zniekszta cony przeka nikiem g os brzmia nieco
metalicznie.
Stra nik pochyli g ow w uk onie pe nym g
bokiego szacunku.
- Za pa skim pozwoleniem, odizolowali my pacjenta w sklepie. Para,
która by a z pacjentem, stoi w drzwiach naprzeciwko pana.
- To oni? Dobrze! Niech stoj . Na razie przede wszystkim chc si
pozby tego t umu. Sier ancie! Oczy ci plac!
Od tej pory akcja potoczy a si niezwykle sprawnie. Nad Chica zapad
ju wieczorny zmrok, kiedy t um rozp yn
si w ciemniej cym powietrzu.
Ulice rozjarzy y si jasnym, sztucznym wiat em.
Porucznik Claudy postukiwa ko cem neuronowego bicza o cholewki
butów.
- Jeste pewien, e chory Ziemol jest w rodku?
- Nie opu ci budynku, wi c musi tam by .
- Dobra, za
my, e tam jest, i nie tra my czasu. Sier ancie!
Odkazi budynek!
Grupa
nierzy, hermetycznie oddzielona od ziemskiego rodowiska,
wesz a do budynku. Min
kwadrans. Arvardan, zafascynowany, obserwowa
wszystko uwa nie. To by teren do wiadczalny zwi zków
mi dzykulturowych, których jako naukowiec, nie chcia zak óca .
Ostatni
nierz wyszed na zewn trz i sklep spowi mroczny ca un
zapadaj cej nocy.
- Zapiecz towa drzwi!
Min
o kilka kolejnych minut i nagle pojemniki z p ynem odka aj cym,
rozmieszczone w ró nych miejscach na wszystkich pi trach, zosta y
zdalnie uruchomione; otworzy y si i delikatna mg a wyziewów zacz
a
wspina si po cianach i sun
po pod ogach, docieraj c do ka dego
centymetra kwadratowego powierzchni, przesycaj c powietrze i wnikaj c
do najbardziej ukrytych zakamarków. Dzia aniu tego gazu nie móg oprze
si
aden ywy organizm, od zarodnika po cz owieka, i aby go
zneutralizowa , potrzebne b
potem nowe specjalne zabiegi.
Ale na razie porucznik podszed do Arvardana i Poli.
- Jak si nazywa ? - w jego g osie nawet nie by o s ycha
okrucie stwa, jedynie ca kowit oboj tno
. Ziemianin, jak my la ,
umar . No có , dzisiaj zabi te much . W sumie dwa trupy.
Nie otrzyma odpowiedzi. Pola potulnie zwiesi a g ow , a Arvardan
patrzy zaciekawiony.
Oficer Imperium nie odrywa od nich wzroku.
- Zbada ich na nosicielstwo - rozkaza krótko.
Oficer z odznakami Imperialnego Korpusu Medycznego podszed do nich
i w czasie badania nie post powa zbyt agodnie. Ostrym ruchem wsun
im pod pachy r
w r kawicy i bole nie rozsun
k ciki ust, ogl daj c
wewn trzne powierzchnie policzków.
- Nie ma zaka enia, poruczniku. Gdyby kontaktowali si z chorob
dzisiejszego popo udnia, wyst pi yby ju wyra ne objawy.
- Tak. - Porucznik Claudy ostro nie zdj
swoj kul i z
przyjemno ci odetchn
prawdziwym, cho ziemskim powietrzem. Wzi
niewygodny szklany przedmiot pod lew pach i spyta szorstko:
- Twoje nazwisko, Ziemolko!
Samo okre lenie by o obra liwe, sposób, w jaki zosta o powiedziane,
jeszcze wzmacnia jego wymow , ale Pola nie pokaza a po sobie adnych
oznak wzburzenia.
- Pola Shekt, prosz pana - szepn
a w odpowiedzi.
- Dokumenty!
Si gn
a do ma ej kieszonki w bia ym akiecie i wyj
a ró ow
ksi
eczk .
Porucznik odebra j od niej, otworzy szybko i uwa nie
przestudiowa w wietle kieszonkowej latarki. Potem rzuci za siebie.
Papier upad na ziemi i Pola szybko schyli a si po niego.
- Sta - rozkaza niecierpliwie oficer i kopniakiem odrzuci
dokument. Pola, blada jak ciana, cofn
a r
.
Arvardan zmarszczy brwi i uzna , e nadszed czas na interwencj .
- Hej, ty! Pos uchaj! - wtr ci si .
Porucznik b yskawicznie zwróci si w jego stron i spyta przez
by:
- Co ty powiedzia , Ziemolu?
Pola natychmiast stan
a mi dzy nimi.
- Za pozwoleniem, prosz pana, ten cz owiek nie ma nic wspólnego z
dzisiejszymi wydarzeniami. Nigdy wcze niej go nie widzia am…
Porucznik odsun
j na bok.
- Jeszcze raz pytam, co powiedzia , Ziemolu.
Arvardan powtórzy spokojnie:
- Powiedzia em: Hej, ty! Pos uchaj. I powiem jeszcze wi cej,
poniewa nie podoba mi si sposób, w jaki traktujesz kobiet , i
radzi bym, eby poprawi swoje maniery.
By zbyt oburzony, eby u wiadamia oficerowi miejsce swojego
urodzenia.
Porucznik Claudy u miechn
si ponuro.
- Sk d si urwa
, Ziemolu? Nie uwa asz za stosowne dodawa „prosz
pana”, kiedy zwracasz si do prawdziwego cz owieka? Nie znasz swojego
miejsca? Widz , za chwil b
mia przyjemno
udzieli lekcji ycia
du emu ziemolskiemu gnojkowi. W
nie tak…
I szybko, jak atakuj cy w
, jego otwarta d
wyl dowa a na twarzy
Arvardana, raz, potem drugi. Zaskoczony archeolog cofn
si , w uszach
mu szumia o. Jego d
chwyci a wyci gni
w jego stron r
. Ujrza
wyraz zaskoczenia na twarzy porucznika…
Mi
nie jego ramion zareagowa y natychmiast.
Porucznik z hukiem upad na ziemi , szklana kula rozprys a si na
drobne kawa ki.
nierz wci
le
, a na twarzy Arvardana wykwit
dziki u miech. Otrzepa r ce.
- Czy jeszcze jaki sukinsyn my li, e b dzie móg trenowa oklaski
na mojej twarzy?
Ale sier ant podniós swój bicz neuronowy. Nacisn
przycisk i z
ko ca broni wystrzeli a fioletowa iskra, która dosi
a wysok posta
archeologa.
Ka dy mi sie w jego ciele st
w niewyobra alnym bólu. Arvardan
opad powoli na kolana i ca kowicie sparali owany straci przytomno
.
Kiedy Arvardan wyp yn
z mg y, pierwsz rzecz , jak sobie
wiadomi , by przyjemny ch ód na czole. Spróbowa otworzy oczy i
stwierdzi , e ma powieki jak z o owiu. Zrezygnowa z ich otwarcia i
niesko czenie wolno (ka dy najmniejszy ruch mi
ni przejmowa go
dreszczem) uniós r
do twarzy.
Mi kki, wilgotny r cznik podtrzymywany przez drobn d
…
Otworzy oczy, próbuj c przebi wzrokiem mg
.
- Pola.
Us ysza cichy szloch rado ci:
- Tak. Jak si pan czuje?
- Jakbym umar , tyle e dalej odczuwam ból… Co si sta o?
- Zostali my przewiezieni do bazy wojskowej. By ju tutaj
pu kownik. Zrewidowali pana, nie wiem, co maj zamiar zrobi , ale…
Panie Arvardan, nie powinien by pan uderzy porucznika. Zdaje si , e
ama mu pan r
.
- To dobrze. Chcia bym mu z ama kark - na twarzy Arvardana pojawi
si s aby u miech.
- Ale zaatakowanie oficera Imperium to najci
sze przest pstwo - jej
os zmieni si w pe en przera enia szept.
- Doprawdy? Jeszcze si przekonamy. l
- Ciii. Nadchodz .
Arvardan zamkn
oczy i rozlu ni si . Szloch Poli s abo
rozbrzmiewa w jego uszach. Nawet kiedy poczu uk ucie zastrzyku, nie
móg zmusi
adnego swojego mi
nia do pracy.
Nagle wzd
jego
i nerwów przep yn
koj cy strumie . Jego r ce
rozlu ni y si , a plecy powoli wyprostowa y. Szybko zatrzepota
powiekami i usiad , wspieraj c si na okciu.
Pu kownik przygl da mu si z namys em, Pola natomiast - z rado ci .
- No tak, doktorze Arvardan, rozumiem, e dzisiejszego wieczoru w
mie cie mia o miejsce niefortunne i niemi e wydarzenie.
Doktor Arvardan. Pola zorientowa a si , jak niewiele o nim wie. Nie
zna a nawet jego zawodu… Nigdy nie czu a si tak jak dzi .
Arvardan roze mia si ochryple.
- Mówi pan, niemi e. Uwa am, e to raczej delikatne okre lenie.
- Z ama pan r
oficerowi Imperium pe ni cemu obowi zki s
bowe.
- Ten oficer zaatakowa mnie pierwszy. Jego obowi zki nie przewiduj
prostackiego zniewa ania mojej osoby, czynem i s owem. Post puj c tak,
utraci ca y szacunek, jakiego móg by wymaga jako oficer i d entelmen.
Jako wolny obywatel Imperium, mam wszelkie podstawy czu si
zniewa onym przez tak oburzaj ce, eby nie powiedzie - niezgodne z
prawem traktowanie.
Pu kownik chrz kn
. Wygl da , jakby nagle zabrak o mu s ów. Pola
patrzy a na nich szeroko otwartymi, niedowierzaj cymi . oczyma.
W ko cu pu kownik powiedzia mi kko:
- No có . Chyba nie musz mówi , e ca e to zdarzenie by o wielce
niefortunne. Jednak ból i poni enie zosta y sprawiedliwie rozdzielone
pomi dzy obie strony. Najlepiej b dzie zapomnie o wszystkim.
- Zapomnie ? Nie wydaje mi si . By em podejmowany w pa acu
Prokuratora, który zapewne ch tnie dowie si , w jaki sposób jego
garnizon rz dzi na Ziemi.
- Je li zapewni pana, doktorze Arvardan, e zostanie pan publicznie
przeproszony…
- Do diab a z tym. Co zamierzacie zrobi z pann Shekt?
- A co pan proponuje?
- Bezwarunkowe zwolnienie, zwrot dokumentów i przeprosiny,
natychmiast.
Pu kownik poczerwienia , ale powiedzia z galanteri :
- Oczywi cie - i zwróci si do Poli. - Je li szanowna pani raczy
przyj
wyrazy najg
bszego ubolewania…
Zostawili za sob ciemne ciany garnizonu. Lot do miasta powietrzn
taksówk trwa nieca e dziesi
minut. Teraz oboje stali przed pustym,
ciemnym instytutem. Min
a pó noc.
- Nie wszystko rozumiem - powiedzia a Pola. - Musi pan by bardzo
wa
figur . Mo e to g upie, ale nigdy o panu nie s ysza am. Nie
przypuszcza am, e Tamci mog tak traktowa Ziemian.
Arvardan z dziwn niech ci zdecydowa si wyja ni to
nieporozumienie.
- Nie pochodz z Ziemi, Polu. Jestem archeologiem z sektora
Syriusza.
Odwróci a si do niego szybko, jej twarz ja nia a w blasku ksi
yca.
Milcza a tak d ugo, jakby wolno liczy a do dziesi ciu.
- Wi c kpi pan sobie z
nierzy, bo w gruncie rzeczy by pan
bezpieczny, wiedzia pan o tym. A ja s dzi am… Powinnam si by a
domy li .
W jej g osie zabrzmia a gorycz,
- Pokornie prosz pana o wybaczenie, je li w ci gu dzisiejszego dnia
z powodu mojej ignorancji okaza am nadmiern poufa
…
- Polu! - wykrzykn
rozgniewany. - O co chodzi? Co z tego, e nie
jestem Ziemianinem? Czym si ró ni od cz owieka, którego zna
pi
minut temu?
- Móg mi pan powiedzie .
- Nie prosi em ci , eby zwraca a si do mnie per pan. Nie zachowuj
si jak reszta tych…
- Jak reszta… kogo, prosz pana? Reszta tych obrzydliwych zwierz t
zamieszkuj cych Ziemi ?… Jestem panu winna sto kredytów.
- Zapomnij o tym - powiedzia Arvardan z niesmakiem.
- Nie mog wykona tego rozkazu. Je li da mi pan swój adres, jutro
ode
pieni dze.
Arvardan sta si nagle brutalny.
- Jeste mi winna znacznie wi cej ni sto kredytów. Pola przygryz a
warg i powiedzia a cicho:
- Niestety, mog zwróci tylko t cz
mojego ogromnego d ugu.
Pa ski adres?
- Pa ac Rz dowy - rzuci przez rami . Jego sylwetka rozp yn
a si w
nocy.
I Pola zorientowa a si , e p acze.
Shekt spotka Pol przed drzwiami biura.
- On wróci . Przyprowadzi go jaki m
czyzna.
- To dobrze! - mówi a z trudem.
- Za
da dwustu kredytów. Da em mu je.
- Mia dosta sto, ale to bez znaczenia.
Min
a ojca. Shekt powiedzia smutno:
- Niepokoi em si o ciebie. K opoty w okolicy… Nie mia em pyta ,
eby ci nie zaszkodzi .
- Wszystko w porz dku. Nic si nie sta o… Pozwól, e si po
,
tato.
Ale mimo zm czenia nie mog a zasn
. Co si sta o. Pozna a
czyzn , a on by Tamtym. Ale mia a jego adres… Mia a jego adres.
10.
INTERPRETACJA WYDARZE
Ci dwaj Ziemianie stanowili ca kowity kontrast - jeden wyposa ony w
pozory najwi kszej w adzy na Ziemi, a drugi w sam w adz .
I tak najwy szy kap an by najwa niejszym mieszka cem planety,
uznanym w adc ca ej Ziemi moc ostatecznego, nienaruszalnego dekretu
imperatora Galaktyki - cho oczywi cie podlega rozkazom imperialnego
Prokuratora. Jego Sekretarz nie wydawa si nikim szczególnym - ot,
zwyk y cz onek Kr gu Starszych, teoretycznie powo any przez najwy szego
kap ana do zajmowania si pewnymi bli ej nie sprecyzowanymi szczegó ami
i - równie teoretycznie - w ka dej chwili zagro ony odwo aniem.
Najwy szy kap an by znany na ca ej Ziemi i uznany za najwy sz
instancj w sprawach zwyczajów. To on og asza wyj tki od regu y
Sze
dziesi tki, on os dza tych, którzy naruszyli rytua , nie
dotrzymali procedur rozdzia u i produkcji, przekroczyli granice
zakazanych terenów, i tak dalej. Sekretarz za nie by znany nikomu,
nawet z imienia, poza cz onkami Kr gu Starszych i, rzecz jasna,
najwy szym kap anem.
Najwy szy kap an wietnie opanowa wszelkie niuanse j zyka,
wyg asza cz sto mowy do ludu, mowy wysoce emocjonalne i pe ne
kwiecistych s ów. Mia d ugie jasne w osy i delikatne, patrycjuszowskie
rysy. Sekretarz, zadartonosy i zawsze cierpko skrzywiony, przedk ada
krótkie s owo nad d ugie, mrukni cie nad krótkie s owo, a milczenie nad
mrukni cie - przynajmniej publicznie.
Oczywi cie to najwy szy kap an sprawowa jedynie pozory w adz , a
jego Sekretarz - rzeczywist . I na osobno ci, w prywatnym gabinecie
kap ana by o to doskonale widoczne.
Najwy szy kap an bowiem okazywa dziecinne zdumienie, Sekretarz za
- ch odn oboj tno
.
- Zupe nie nie dostrzegam zwi zku mi dzy tymi wszystkimi raportami,
które mi przynosisz - narzeka najwy szy kap an. - Raporty i raporty!
Uniós r
nad g ow i z ca ej si y uderzy w wyimaginowany stos
papierów.
- Nie mam na nie czasu.
- W
nie - oznajmi zimno Sekretarz. - Dlatego pan zatrudnia mnie.
- Có , mój dobry Balkisie, przejd my zatem do spraw bie
cych. Tylko
szybko, bo to nic powa nego.
- Nic powa nego? Je li pa skie s dy nie zyskaj na trafno ci,
Ekscelencjo, pewnego dnia mo e to pana drogo kosztowa . Popatrzmy, co
jest w tych raportach, a pó niej pos uchamy, czy nadal uwa a je pan za
ma o wa ne. Najpierw mamy doniesienie od podw adnego Shekta, pochodz ce
sprzed tygodnia. To w
nie ono naprowadzi o mnie na lad.
- Jaki lad?
W u miechu Balkisa kry a si lekka gorycz.
- Czy mam przypomnie Ekscelencji pewne wa ne zamierzenia, które od
kilkunastu lat wprowadzamy w ycie na Ziemi?
- Ciii! - Najwy szy kap an, nagle trac c wszelkie pozory godno ci,
nie zdo
si powstrzyma , by z obaw nie zerkn
za siebie.
- Je li nam si powiedzie, Ekscelencjo, to nie dzi ki nerwowej
ostro no ci, lecz pewno ci siebie. Wie pan równie , e sukces zale y
przede wszystkim od rozs dnego wykorzystania zabawki Shekta,
synapsyfikatora. Jak dot d - przynajmniej o ile nam wiadomo - u ywano
go jedynie na nasze polecenie, w ci le okre lonym celu. Teraz jednak,
bez uprzedzenia, Shekt podda synapsyfikacji obcego cz owieka, ami c
nasze rozkazy.
- To proste - stwierdzi najwy szy kap an. - Ukara Shekta, zamkn
jego pacjenta i zako czy ca
spraw .
- Nie, nie. Jest pan zbyt prostolinijny, Ekscelencjo. Umkn
o panu
najwa niejsze. Nie chodzi o to, co zrobi Shekt, ale dlaczego to
zrobi . Prosz zauwa
, e w sprawie tej wyst puj liczne zbiegi
okoliczno ci - zbyt liczne. Tego samego dnia Prokurator Ziemi z
Shektowi wizyt i Shekt osobi cie, jako lojalny i godny zaufania
obywatel, przed
nam pe ne sprawozdanie z tej rozmowy. Ennius
chcia wykorzysta synapsyfikator na skal galaktyczn . Podobno z
obietnic szeroko zakrojonej pomocy i askawego wsparcia od imperatora.
- Hmmm.
- Zaintrygowa o to pana? Podobny kompromis wydaje si ca kiem
atrakcyjny, je li zwa
niebezpiecze stwo czyhaj ce na nas przy
realizacji aktualnego planu… Czy pami ta pan obietnice dostarczenia nam
ywno ci podczas wielkiego g odu pi
lat temu? Pami ta pan.
Ekscelencjo? Odmówiono nam transportu, bo nie mieli my do
imperialnych kredytów, a op ata w ziemskich towarach nie zosta a
zaakceptowana, gdy uznano je za ska one. Czy zatem otrzymali my
obiecany dar? Sto tysi cy Ziemian umar o z g odu. Prosz nie pok ada
nadziei w obietnicach Tamtych.
Ale mniejsza o to. W ka dym razie Shekt zademonstrowa sw niez omn
lojalno
. Z pewno ci nie przysz oby nam do g owy w tpi w jego
szczero
. A ju na pewno nie podejrzewaliby my, i w
nie tego dnia
pope ni zdrad . Tymczasem tak si w
nie sta o.
- Chodzi ci o ten nie zatwierdzony eksperyment, Balkisie?
- Owszem, Ekscelencjo. Kim by ów pacjent? Zdobyli my jego
fotografi i, dzi ki pomocy technika Shekta, równie wzory siatkówki.
Rejestratura Planetarna nie dysponuje jego danymi. Logika wskazuje
wi c, e nie jest on Ziemianinem, ale Tamtym. Co wi cej, Shekt musia
by tego wiadom, nie da si bowiem sfa szowa ani przerobi karty
rejestracyjnej. Wystarczy sprawdzi wzór siatkówki. A zatem
nieuchronnie dochodzimy do wniosku, e Shekt z rozmys em synapsyfikowa
Tamtego. Tylko dlaczego?
Odpowied na to pytanie mo e by zaskakuj co prosta. Shekt nie jest
najlepszym narz dziem dla naszych celów. W m odo ci by
asymilacjonist , kiedy nawet kandydowa w wyborach do Rady Washenn,
osz c has a pogodzenia z Imperium. Nawiasem mówi c, przegra .
Najwy szy kap an przerwa mu.
- Nie wiedzia em o tym.
- e przegra ?
- Nie, e kandydowa . Dlaczego nie zosta em o tym poinformowany?
Obecne stanowisko czyni z Shekta bardzo niebezpiecznego cz owieka.
Balkis u miechn
si
agodnie, wyrozumiale.
- Shekt wynalaz synapsyfikator i nadal jest jedynym cz owiekiem,
który ma do wiadczenie w jego obs udze. Zawsze by obserwowany, a teraz
pozostanie pod jeszcze ci lejsz kuratel . Prosz nie zapomina , e
zdrajca w naszych szeregach - o ile o nim wiemy - mo e wyrz dzi
nieprzyjacielowi wi cej szkód, ni wielu lojalnych
nierzy.
Ale wró my do faktów. Shekt podda synapsyfikacji Tamtego. Dlaczego?
Jest tylko jeden cel, któremu s
y synapsyfikator - wzmocnienie
czyjego umys u. A po co to robi ? Bo tylko w ten sposób da si pokona
naszych wcze niej synapsyfikowanych uczonych. To by oznacza o, i
Imperium musi mie przynajmniej mgliste podejrzenia co do naszych
planów. Czy to rzeczywi cie nic powa nego, Ekscelencjo?
Na czo o najwy szego kap ana wyst pi y drobne kropelki potu.
- Naprawd tak uwa asz?
- Fakty to fragmenty uk adanki, któr mo na z
tylko na jeden
sposób. Poddany zabiegowi Tamten jest cz owiekiem o nieciekawym, nawet
odpychaj cym wygl dzie. Doskona e posuni cie - ysy, starzej cy si
grubas mo e przecie by znakomicie wyszkolonym szpiegiem. O tak. Tak.
Komu innemu mo na by powierzy podobn misj ?… Ale do
ju o tym
agencie, którego pseudonim notabene brzmi Schwartz. Zajmijmy si drug
seri raportów.
Najwy szy kap an zerkn
na stos papierów.
- Dotycz cych Bela Arvardana?
- Doktora Bela Arvardana - przytakn
Balkis. - Znanego archeologa
ze wspania ego sektora Syriusza, ze wiatów pe nych odwa nych,
szlachetnych fanatyków. - W ostatnich s owach czu o si zapiek
nienawi
. - Ale mniejsza o to. W ka dym razie mamy tu do czynienia z
niezwyk ym, wr cz doskona ym przeciwie stwem Schwartza. Miast
nieznanego osobnika - s ynny naukowiec. Nie przybywa tu w tajemnicy,
jak intruz, lecz zjawia si niesiony na fali s awy. Ostrzega nas przed
nim nie ma o wa ny technik, ale Prokurator Ziemi we w asnej osobie.
- Czy s dzisz, e co ich
czy, Balkisie?
- Mo emy przypuszcza , Ekscelencjo, e jeden ma odwróci nasz uwag
od drugiego. Albo te , poniewa rz dz ce klasy Imperium mistrzowsko
pos uguj si intryg , mamy tu do czynienia z dwiema metodami
kamufla u. Schwartz dzia a w ciemno ciach. Arvardan - w wietle
reflektorów skierowanych wprost w nasze oczy. Tak czy owak, mamy
pozosta
lepi. Prosz si zastanowi , o czym w
ciwie uprzedzi pana
Ennius? Oficjalny w adca Ziemi z namys em potar nos.
- Powiedzia , e Arvardan jest szefem ekspedycji archeologicznej
sponsorowanej przez Imperium i e yczy sobie prowadzi poszukiwania
naukowe na Ziemiach Zakazanych, nie zwa aj c na to, e jest to
wi tokradztwo. Ennius zasugerowa , e gdyby my zdo ali jako
delikatnie powstrzyma Arvardana, poprze nas przed Rad Imperium. Co w
tym stylu.
- Czyli mamy pilnowa Arvardana. Tylko w jakim celu? Ale po to, by
sprawdzi , czy nie przekroczy granicy Ziem Zakazanych. Oto szef
ekspedycji archeologicznej, pozbawiony wszak e ludzi i sprz tu. Tamten,
który nie zostaje na Evere cie, tam gdzie jego miejsce, tylko z
jakiego powodu w druje po ca ej Ziemi - przede wszystkim kieruj c si
do Chica. W jaki za sposób odwraca si nasz uwag od tych
interesuj cych i wysoce podejrzanych okoliczno ci? To proste. Uczulaj c
nas, by my zaj li si czym , co nie ma adnego znaczenia.
Prosz jednak zauwa
, Ekscelencjo, e Schwartz by przetrzymywany
w Instytucie Bada J drowych przez sze
dni. A potem uciek . Czy to
nie dziwne? Cudownym zbiegiem okoliczno ci drzwi akurat by y otwarte, a
korytarz - nie strze ony. Có za zadziwiaj ce niedopatrzenie. Kiedy za
Schwartz uciek ? Tego samego dnia, gdy Arvardan przyby do Chica.
Kolejny zdumiewaj cy przypadek.
- My lisz, e…
- Uwa am, e Schwartz jest szpiegiem Tamtych, Shekt odpowiada za
kontakt z ziemskimi zdrajcami, zwolennikami asymilacjonizmu, a Arvardan
wyst puje jako
cznik Imperium. Prosz zauwa
, jak umiej tnie
zorganizowano spotkanie Schwartza z Arvardanem. Schwartzowi pozwala si
uciec. Nast pnie, odczekawszy stosown ilo
czasu, jego piel gniarka -
jeszcze jednym zrz dzeniem losu jest ni córka Shekta - wyrusza na
poszukiwania. Gdyby w ich niezwykle precyzyjnym planie co nawali o,
niew tpliwie nagle by go znalaz a; w oczach wszystkich Schwartz sta by
si biednym, ci
ko chorym pacjentem i trafi by z powrotem do kliniki,
by pó niej ponowi prób . I rzeczywi cie, dwóch ciekawskich taksówkarzy
poinformowano o jego rzekomej! chorobie, co zreszt , o ironio, pó niej
zem ci o si na spiskowcach.:! Teraz prosz uwa nie prze ledzi ich
poczynania. Schwartz i Arvardan po raz pierwszy spotykaj si w
baromacie. Pozornie; wcale si nie znaj . To wst pne spotkanie,
zaplanowane wy
cznie po to, by da znak, e jak dot d wszystko idzie
dobrze i mo na wykona nast pne posuni cie… Przynajmniej doceniaj
nasz sprawno
, powinno nam to pochlebia .
Potem Schwartz wychodzi; po kilku minutach Arvardan pod
a za nim,
aby natkn
si na córk Shekta. Ca y plan jest zgrany z dok adno ci
co do sekundy. Ju razem, po odegraniu krótkiej scenki na u ytek
wspomnianych taksówkarzy, kieruj si do domu towarowego Dunham, gdzie
spotykaj Schwartza. Dlaczego akurat w domu towarowym? To idealne
miejsce schadzki. Zapewnia wi ksz tajno
ni najg
bsza górska
jaskinia. Zbyt atwo dost pny, by budzi podejrzenia. Zbyt zat oczony,
by móc tam kogo
ledzi . Trzeba przyzna , e nasz przeciwnik jest
naprawd dobry.
Najwy szy kap an poruszy si w fotelu.
- Je li jest a tak doskona y, to wygra.
- Niemo liwe. Ju poniós kl sk . To za zawdzi czamy naszemu
znakomitemu Natterowi.
- Kto to jest Natter?
- Ma o znacz cy agent, którego po tej sprawie trzeba b dzie
wykorzysta do znacznie powa niejszych zada . Jego wczorajszemu
post powaniu nie da si nic zarzuci . Sta y przydzia nakazywa mu
obserwowa Shekta. W tym celu Natter za
stoisko z owocami
naprzeciw instytutu. Przez ostatni tydzie polecili my mu zwraca
szczególn uwag na wszystko, co wi
e si ze spraw Schwartza.
Natter by na posterunku, kiedy Schwartz (którego widzia zarówno na
fotografii, jak i osobi cie, gdy przywieziono go do instytutu) uciek .
Widzia wszystko, sam pozostaj c w ukryciu, i to w
nie z jego raportu
znamy dok adny przebieg wczorajszych wydarze . Z niezwyk
wr cz
intuicj domy li si , i g ównym celem ucieczki by o zaaran owanie
spotkania z Arvardanem. Poniewa za sam nie czul si na si ach zrobi
ytku z tego spotkania, postanowi mu zapobiec. Taksówkarze, którym
córka Shekta powiedzia a, e Schwartz jest chory, wspomnieli o gor czce
radiacyjnej. Natter podchwyci ten pomys ze zr czno ci prawdziwego
geniusza. Gdy tylko wy ledzi , e ca a trójk zmierza do domu
towarowego, zawiadomi o przypadku gor czki, a miejscowe w adze w Chica
- Ziemi niech b
dzi ki - zareagowa y b yskawicznie.
Sklep zosta opró niony, a spiskowcy stracili kamufla , który w
za
eniu mia ukry ich rozmow . Zostali sami, doskonale widoczni dla
ka dego. Natter jednak nie poprzesta na tym. Podszed do nich i
zaproponowa , e odprowadzi Schwartza do instytutu. Zgodzili si . Có
mieli robi ?… I tak Schwartz i Arvardan nie zdo ali tego dnia zamieni
ani jednego s owa.
Natter nie pope ni te kapitalnego g upstwa, jakim by oby
aresztowanie Schwartza. Spiskowcy nadal nie maj poj cia, e ich ju
znamy, dzi ki czemu mog nas doprowadzi do swych mocodawców.
A Natter posun
si jeszcze dalej. Zawiadomi garnizon imperialny,
co by o i cie mistrzowskim posuni ciem. Postawi bowiem Arvardana w
sytuacji, której ten nie móg wcze niej przewidzie . Musia albo
zdradzi sw to samo
jako Tamtego i w ten sposób zniweczy
yteczno
w asnej osoby, najwyra niej polegaj
na tym, i móg
drowa po Ziemi jako Ziemianin - albo te utrzyma j w tajemnicy,
nara aj c si na rozliczne nieprzyjemno ci. Wybra bardziej heroiczny
wariant i dla wi kszego realizmu z ama nawet r
oficerowi garnizonu
imperialnego. Przynajmniej to mo na zapisa na jego korzy
.
Jego zachowanie w tej sprawie jest bardzo znacz ce. Czy bowiem
Tamten nara
by si na cios bicza neuronowego dla zwyk ej ziemskiej
dziewczyny, gdyby od jego misji nie zale
o tak wiele?
Spoczywaj ce na biurku d onie najwy szego kap ana zacisn
y si
gwa townie, niepokój wykrzywi jego g adkie, szlachetne rysy.
- Dobrze ci tak mówi , Balkisie. Z pozornie nieistotnych drobiazgów
uda o ci si zrekonstruowa ca
paj cz sie , i zrobi
to
znakomicie. Jestem przekonany, e masz ca kowit racj . Logika nie
pozostawia innej mo liwo ci… Ale oznacza to, e dotarli bardzo blisko,
Balkisie. Za blisko… I tym razem nie b
mieli lito ci.
Balkis wzruszy ramionami.
- Nie mog by zbyt blisko, gdy inaczej, w obliczu potencjalnego
zniszczenia ca ego Imperium ju by uderzyli. Poza tym, ko czy im si
czas. Arvardan wci
musi spotka si ze Schwartzem, je li maj
cokolwiek osi gn
, i dlatego z atwo ci potrafi przewidzie , jak
post pi .
- A wi c zrób to.
- Teraz musz wys
gdzie Schwartza, aby wszystko si uspokoi o. W
tej chwili zrobi si wokó nich zbyt wielki szum.
- Ale dok d go po
?
- To tak e wiemy. Schwartz zosta przywieziony do instytutu przez
pewnego m
czyzn , farmera. Jego opis dotar do nas zarówno przez
technika Shekta, jak i od Nattera. Zbadali my dane rejestracyjne
wszystkich farmerów mieszkaj cych w promieniu stu kilometrów od Chica i
Natter rozpozna w nim niejakiego Arbina Marena. Niezale nie od niego
technik równie potwierdzi identyfikacj . Po cichu sprawdzili my
Marena i stwierdzili my, e ukrywa on swego te cia, kalek ,
podpadaj cego pod Sze
dziesi tk ,
Najwy szy kap an uderzy pi
ci w stó .
- Takie przypadki staj si zbyt cz ste, Balkisie. Musimy zaostrzy
przepisy…
- Nie o to chodzi, Ekscelencjo. Wa ny jest fakt, e farmer, który
ama zwyczaje, mo e pa
ofiar szanta u.
- Och…
- Shekt i jego pozaziemscy wspólnicy potrzebuj w
nie kogo
takiego. Wszak Schwartz musi pozosta w bezpiecznym ukryciu znacznie
ej, ni by oby to mo liwe w instytucie. Ten farmer, prawdopodobnie
bezbronny i ca kiem niewinny, idealnie nadaje si do tego celu. Có ,
dziemy go obserwowa . Ani na moment nie spu cimy z oka Schwartza…
Kiedy wreszcie zaplanuj kolejne spotkanie z Arvardanem, a wtedy
dziemy ju przygotowani. Czy rozumie pan teraz?
- Tak.
- Ziemi niech b dzie chwa a. A zatem mog wróci do siebie. - Z
sarkastycznym u miechem doda : - Oczywi cie za pa skim pozwoleniem.
A najwy szy kap an, nie wiadom ironii, d wi cz cej w jego s owach,
odprawi go machni ciem d oni.
Sekretarz samotnie wraca do swego niewielkiego gabinetu. Kiedy by
sam, jego my li czasami wymyka y si spod cis ej kontroli i w
tajemnicy karmi y go upajaj cymi wizjami.
Niewiele miejsca zajmowali w nich doktor Shekt, Schwartz, Arvardan,
a ju najmniej - najwy szy kap an.
Ukazywa y mu natomiast obraz jednej planety, Trantora - z którego
ogromnej, zajmuj cej ca
powierzchni globu metropolii w adano ca
Galaktyk . Widzia te pa ac, którego spiralnych wie i wynios ych
uków w rzeczywisto ci nigdy nie ogl da , podobnie jak aden inny
Ziemianin. Rozmy la o niewidzialnych liniach w adzy i chwa y,
cz cych kolejne s
ca w stale g stniej cej sieci, splataj cych si w
sznury i pot
ne liny, które zbiega y si w ko cu w tym w
nie pa acu
i jednej abstrakcyjnej osobie, imperatorze. A imperator przecie tak e
by tylko cz owiekiem.
Jego umys zawsze koncentrowa si na tej jednej my li - o ogromnej
adzy, zdolnej jeszcze za ycia obdarzy jej posiadacza bosko ci ,
skupionej w jednej osobie. Zwyk ym cz owieku.
Zwyk ym cz owieku! Jak on sam!
Móg by zosta …
11.
ODMIENIONY UMYS
Nadej cie zmiany stanowi o niewyra
, zamazan plam w pami ci
Josepha Schwartza. Wiele razy. po ród absolutnej ciszy - jak e ciche
by y teraz noce, czy kiedykolwiek ja nia y, szumia y i kipia y yciem,
rozpierane energi milionów ludzi? - w tej nowej ciszy stara si
wróci pami ci do tamtej chwili. Chcia by móc stwierdzi , e wszystko
zacz
o si w
nie w jednym zapami tanym momencie.
Najpierw by wstrz saj cy, przera aj cy dzie , kiedy Schwartz
znalaz si sam w obcym wiecie - dzie , skryty jakby za mg
, która
przes oni a równie wspomnienia z Chicago. Potem wyprawa do Chica i jej
dziwne, skomplikowane zako czenie. Cz sto o tym my la .
Co zwi zanego z jak
maszyn - pigu ki, które mu podawano. Dni
rekonwalescencji, a potem ucieczka, w drówka, niezrozumia e wydarzenia
ostatniej godziny w domu towarowym. W aden sposób nie móg dok adnie
odtworzy tego dnia. A przecie teraz, po up ywie dwóch miesi cy,
wszystko zdawa o si takie wyra ne, a pami
s
a mu bez zarzutu.
Ju wtedy jednak zaczyna o si z nim dzia co dziwnego. Wyczuwa
atmosfer . Stary doktor i jego córka byli niespokojni, wi cej - bali
si . Czy wiedzia o tym ju wtedy? A mo e to tylko wra enie
uciekiniera, pog
bione jeszcze nieustannym rozpami tywaniem tamtych
chwil?
Ale wtedy, w domu towarowym, tu przedtem nim ów pot
ny m
czyzna
apa go i przytrzyma , tu przedtem - poczu nadchodz cy cios.
Ostrze enie to nie nadesz o do
wcze nie, by mu pomóc, lecz stanowi o
wyra ny objaw zmiany.
No a potem bóle g owy. Nie, niezupe nie bóle. Raczej rodzaj
widrowania, jakby ukryte w jego g owie dynamo nagle zacz
o pracowa ,
wywo uj c wibracje nieprzywyk ych do tego ko ci czaszki. W Chicago
nigdy nie czu nic takiego - o ile oczywi cie te fantazje o Chicago
mia y w ogóle jaki sens - podobnie jak podczas kilku pierwszych dni
sp dzonych w tej rzeczywisto ci.
Czy by zrobili z nim co tego dnia w Chica? Maszyna? Pigu ki - to
by
rodek znieczulaj cy. Operacja? I jego my li, po raz setny
osi gn wszy t konkluzj , raz jeszcze zatrzyma y si w biegu.
Opu ci Chica w dzie po swej nieudanej ucieczce. Teraz za czas
up ywa mu spokojnie.
By tu Grew w swym wózku inwalidzkim. Wci
powtarza jakie s owa i
wskazywa ró ne przedmioty, zupe nie jak przedtem ta dziewczyna, Pola.
wreszcie pewnego dnia Grew przesta pos ugiwa si bezsensownym
be kotem i zacz
mówi po angielsku. Ale nie, to on - Joseph Schwartz
- przesta mówi po angielsku i zacz
u ywa be kotu. Tylko e teraz
nie by to ju
aden be kot.
Wszystko przychodzi o mu z tak
atwo ci . W cztery dni nauczy si
czyta . To go zaskoczy o. Kiedy , w Chicago, rzeczywi cie mia
fenomenaln pami
, albo przynajmniej tak mu si wydawa o. Ale nawet
wtedy nie by zdolny do podobnych wyczynów. A jednak Grew nie wydawa
si zdziwiony.
Schwartz podda si .
Kiedy jesie rozz oci a si na dobre, a wiat znów wygl da jasno i
bezpiecznie, Schwartz zaczai pracowa w polu. To zadziwiaj ce, jak
szybko si uczy . I znów to samo - nigdy nie pope ni najmniejszego
du. Potrafi bez problemu obs ugiwa skomplikowane maszyny, cho
tylko raz wyja niono mu ich dzia anie.
Czeka na mrozy, ale nie nadesz y. Zim mieszka cy farmy sp dzili na
oczyszczaniu gruntu, nawo eniu i licznych innych przygotowaniach do
wiosennych zasiewów.
Wypytywa Grewa, staraj c si wyja ni mu, czym jest nieg, lecz
stary spojrza tylko na niego i powiedzia :
- Zamarzni ta woda, padaj ca niczym deszcz, tak? Nazywamy to
niegiem. Z tego, co wiem, zdarza si to na innych planetach, ale nie
na Ziemi.
Od tego czasu Schwartz obserwowa wskazania termometru i odkry , e
temperatura prawie si nie zmienia. A jednak dni stawa y si coraz
krótsze, jak mo na by oczekiwa na pó nocy, na przyk ad na wysoko ci
Chicago. Zastanawia si , czy jest na Ziemi.
Próbowa czyta mikrofilmy Grewa, wkrótce jednak zrezygnowa . Ludzie
nadal byli lud mi, ale szczegó y codziennego ycia, wiedza, któr
uznawano za oczywista, historyczne i socjologiczne odniesienia, które
dla niego absolutnie nic nie znaczy y - wszystko to szybko go
zniech ci o.
Wci
pojawia y si nowe zagadki. Niezmiennie ciep e deszcze,
nerwowo wykrzykiwane polecenia, aby trzyma si z dala od pewnych
terenów. Na przyk ad ten wieczór, kiedy w ko cu wzi
a gór ciekawo
,
kaj ca go w zwi zku ze wiec cym horyzontem, b
kitnym l nieniem na
po udniu…
Wymkn
si po kolacji, ale nie zd
jeszcze pokona nawet dwóch
kilometrów, gdy za jego plecami rozleg si niemal nies yszalny szum
silnika dwukó ki, a w wieczornym powietrzu szerokim echem zad wi cza
gniewny okrzyk Arbina. Schwartz przystan
i pozwoli si zabra do
domu.
Arbin przechadza si przed nim tam i z powrotem, a wreszcie
powiedzia :
- Musisz trzyma si z daleka od wszystkich miejsc, które wiec w
nocy.
- Dlaczego? - spyta
agodnie Schwartz. Natychmiast pad a ostra
odpowied .
- Poniewa te miejsca s zabronione. - D uga przerwa. - Naprawd nie
wiesz, jak tam jest?
Schwartz roz
r ce.
- Sk d przyby
? - wypytywa Arbin. - Czy jeste Tamtym?
- Kto to jest Tamten?
Arbin wzruszy ramionami i wyszed .
Ale ten wieczór okaza si bardzo wa ny dla Schwartza, podczas
krótkiego spaceru w stron blasku co niezwyk ego pojawi o si bowiem w
jego umy le, co , co przerodzi o si w lad Psychiczny. Tak w
nie to
nazwa , bo wyda o mu si , e w ten sposób najtrafniej opisuje
zadziwiaj ce zjawisko.
By sam po ród ciemniej cego zmierzchu. Nawet odg os jego kroków na
spr
ystym chodniku zdawa si st umiony. Nikogo nie widzia . Nikogo
nie s ysza . Niczego nie dotyka .
Niezupe nie… To przypomina o dotkni cie, ale nie w sensie fizycznym.
Raczej czyj
obecno
- agodne mu ni cie aksamitu.
I nagle zjawi o si drugie. Dwa odr bne lady, wyra nie oddalone od
siebie. A drugi - w jaki sposób je rozró nia ? - by g
niejszy (nie,
to niew
ciwe s owo), wyra niejszy, bardziej okre lony.
W tym momencie Schwartz zrozumia , e to Arbin. Wiedzia o tym co
najmniej pi
minut przedtem, nim us ysza szmer silnika dwukó ki,
dziesi
- nim ujrza samego farmera.
Od tej pory podobnych wra
doznawa coraz cz
ciej i cz
ciej.
Schwartz zacz
u wiadamia sobie, e zawsze wie, kiedy Arbin, Loa
czy Grew znajduj si w zasi gu trzydziestu metrów od niego, nawet
kiedy nie ma adnych powodów, by to podejrzewa , a wiele, by
przypuszcza , i s zupe nie gdzie indziej. Z pocz tku trudno mu by o
uzna to za pewnik, wkrótce jednak wiedza ta sta a si czym
naturalnym.
Zacz
eksperymentowa i odkry , e zawsze wie, gdzie dok adnie
przebywaj jego opiekunowie. Umia ich rozró nia , lady Psychiczne
poszczególnych osób ró ni y si bowiem od siebie. Nigdy nie zdoby si
na to, by wspomnie innym o swych nowo odkrytych zdolno ciach.
A czasami zastanawia si , do kogo nale
ów pierwszy lad na
drodze, prowadz cej ku jasno ci. Nie nale
do Arbina, Loi ani Grewa.
Co z tego jednak? Nie mia o to najmniejszego znaczenia.
Wkrótce jednak go nabra o. Pewnego wieczoru, kiedy sp dza krowy z
pastwiska, znów natkn
si na ten sam lad. Podszed wtedy do Arbina i
spyta :
- Co to za las za Po udniowymi Wzgórzami?
- Nic ciekawego - pad a burkliwa odpowied . - To tereny wi tynne.
- Co to takiego?
- A có ci to obchodzi? - zniecierpliwi si Arbin. - Nazywaj je
terenami wi tynnymi, poniewa stanowi w asno
najwy szego kap ana.
- Czemu wi c nikt ich nie uprawia?
- Nie s przeznaczone do uprawy - odpar Arbin, wyra nie
wstrz
ni ty podobnym pomys em. - By o tam wielkie centrum. W
pradawnych czasach. To u wi cony grunt i nie wolno zak óca jego
spokoju. Pos uchaj, Schwartz, je li chcesz u nas zosta , opanuj sw
ciekawo
i we si do pracy.
- Je eli to taki wi ty teren, czy nikt nie mo e tam mieszka ?
- Zgadza si . Tam nikogo nie ma.
- Jeste pewien?
- Ca kowicie… I nie wolno ci tam pój
. To oznacza oby koniec.
- Nie pójd .
Schwartz odszed na bok, zamy lony i dziwnie niespokojny. lad
Psychiczny pochodzi w
nie z lasów. Czu go bardzo wyra nie, a teraz
dosz a jeszcze nowa nuta: to by wrogi lad, niebezpieczny.
Dlaczego? Dlaczego?
Nadal jednak nie mia nic powiedzie . Nie uwierzyliby mu i w
rezultacie spotka oby go co nieprzyjemnego. O tym te wiedzia . W
istocie wiedzia za du o.
Ostatnio sta si te jakby m odszy. Oczywi cie nie w sensie
fizycznym. Co prawda spad mu brzuch i uros y bary. Mi
nie sta y si
twardsze i bardziej spr
yste, poprawi o si trawienie. Wszystko to
by o efektem pracy na wie ym powietrzu. Ale Schwartz by równie -
przede wszystkim - wiadom czego zupe nie innego. Chodzi o o jego
sposób my lenia.
Starsi ludzie zazwyczaj zapominaj , jak my leli, gdy byli m odzi -
yskawiczne skojarzenia, m odzie cza intuicja, mia e pomys y.
Stopniowo przywykaj do powolniejszego, bardziej racjonalnego my lenia,
a poniewa nagromadzone do wiadczenie wynagradza im to z nawi zk ,
starzy ludzie uwa aj si za m drzejszych ni m odzi.
Schwartzowi jednak pozosta ca y zasób do wiadcze , a teraz z
rado ci odkry , i od razu rozumie wszystko, co mu wyja niano.
Najpierw uwa nie wys uchiwa instrukcji Arbina, potem zacz
je
przewidywa , wybiega my
naprzód. W rezultacie czu si m odszy w
znacznie subtelniejszy sposób, ni mog a to sprawi sama, nawet
najznakomitsza kondycja fizyczna.
Min
y dwa miesi ce i nagle wszystko si wyja ni o - podczas partii
szachów, rozegranej z Grewem w altanie.
O dziwo, szachy zupe nie si nie zmieni y. Pomijaj c nazwy figur.
Reszta by a dok adnie taka, jak Schwartz pami ta , co przynios o mu
prawdziw ulg . Przynajmniej w tej materii nie zawiod a go jego
nieszcz sna pami
.
Grew opowiedzia mu o ró nych odmianach szachów. Istnia y szachy
czteroosobowe, w których ka dy z graczy dysponowa w asn szachownic ,
stykaj
si w rogach z dwiema innymi, a le
ca po rodku pi ta pe ni a
rol wspólnej ziemi niczyjej. By y te szachy trójwymiarowe - osiem
szachownic umieszczano jedna nad drug , ka da figura porusza a si w
trzech wymiarach, tak jak przedtem w dwóch, liczba figur i pionków
zosta a podwojona, wygrana za nast powa a jedynie w razie
jednoczesnego mata obu nieprzyjacielskich królów. W popularniejszych
odmianach pocz tkowe pozycje graczy ustalano rzutem kostki, pewne pola
dawa y figurom okre lone korzy ci (lub przynosi y straty); czasami te
wprowadzano do gry nowe figury o dziwnych w
ciwo ciach. Ale same
szachy, te jedyne, prawdziwe, przetrwa y nie zmienione - a w turnieju
pomi dzy Grewem i Schwartzem odby o si ju ponad pi
dziesi t partii.
Kiedy zaczynali, Schwartz mgli cie pami ta same ruchy i nic wi cej,
tote w pierwszych meczach stale przegrywa . Wkrótce jednak sytuacja
uleg a zmianie i jego przegrane sta y si rzadsze. Grew walczy coraz
uwa niej, d
ej my la nad kolejnymi ruchami, w przerwach mi dzy
posuni ciami wypala ca
fajk , a wreszcie z trudem pocz
godzi si
z kolejnymi pora kami. Teraz gra bia ymi, a jego pion sta ju na E4.
- No, dalej - pop dza Schwartza kwa no. Jego z by zacisn
y si na
ustniku fajki, oczy uwa nie obserwowa y szachownic . Zapada zmierzch.
Schwartz zaj
swoje miejsce i westchn
. Ostatnio gra stawa a si
coraz mniej interesuj ca, stopniowo bowiem poznawa taktyk przeciwnika
i zacz
odgadywa jego posuni cia, nim jeszcze zosta y wykonane.
Zupe nie jakby zagl da przez ma e, zamglone okienko wprost do g owy
Grewa. A fakt, e sam niemal instynktownie wiedzia , jak odpowiedzie
na ka dy ruch, jeszcze pogarsza spraw .
U ywali „nocnej szachownicy”, wiec cej w mroku pomara czowo-
kitn kratk . Figury, w s
cu wygl daj ce jak zwyk e, niezgrabne
kawa ki czerwonawej gliny, w ciemno ci przechodzi y ca kowit
przemian . Po owa nabiera a mlecznobia ego blasku, który nadawa im
wygl d l ni cej, ch odnej porcelany, reszta za po yskiwa a drobnymi
iskierkami czerwieni.
Pierwsze posuni cia by y bardzo szybkie. Pion Schwartza odpowiedzia
na wyzwanie, l duj c na E5. Grew przesun
konia na F3; Schwartz
skoczy swoim na C6. Nast pnie bia y goniec ruszy na B5, jednak
Schwartz przesuwaj c piona o jedno pole zmusi przeciwnika do cofni cia
si na A4. Potem przestawi drugiego konia na F6.
wiec ce figury w drowa y po szachownicy jakby poruszane w asn
wol , ciemno
bowiem skrywa a przesuwaj ce je palce.
Schwartz by przera ony. Wiedzia , e Grew mo e go wzi
za
szale ca, ale musia si dowiedzie . Spyta wi c nagle:
- Gdzie ja jestem?
Grew oderwa spojrzenie od szachownicy, na której w
nie wykona
przemy lny skok koniem na C3.
- S ucham?
Schwartz nie zna s ów, oznaczaj cych „pa stwo” albo „naród”.
- Co to za wiat? - u ci li i przesun
go ca na F7.
- Ziemia - odpar krótko Grew i dokona dramatycznej roszady,
najpierw przesuwaj c wysok figurk króla, potem przeskakuj c nad ni
przysadzist wie
.
By a to zupe nie niezadowalaj ca odpowied . Umys Schwartza
przet umaczy s owo,- którego u
Grew, na znajome okre lenie
„Ziemia”. Tak, ale która? Ka da planeta jest „Ziemi ” dla jej
mieszka ców. Schwartz przesun
piona z B7 o dwa pola, i goniec Grewa
znów musia umyka , tym razem na B3. Nast pnie obaj, Schwartz i Grew,
przestawili broni ce dost pu do królowych piony o jedno pole,
uwalniaj c w ten sposób go ce i szykuj c si do bitwy, która ju
wkrótce mia a rozegra si na rodkowych polach.
Z ca ym spokojem i opanowaniem, na jakie by o go sta , Schwartz
spyta od niechcenia:
- Który mamy rok? - i wykona roszad . Grew namy la si chwil ,
kompletnie zaskoczony.
- Co si tak dzisiaj przyczepi
? Nie masz ochoty gra ? Je li to ma
ci uszcz
liwi , jest rok osiemset dwudziesty siódmy - po czym doda
kpi co: - E. g. - Marszcz c w skupieniu brwi zapatrzy si w dal, a
wreszcie z trzaskiem postawi konia na D5, rozpoczynaj c atak.
Schwartz wymkn
si zr cznie, kontratakuj c w asnym koniem na A5, i
potyczka rozgorza a na dobre. Ko Grewa przechwyci go ca, który
wyskoczy w gór , sk pany w czerwonym ogniu, aby z g
nym szcz kiem
wyl dowa w pude ku, gdzie spocz
niczym martwy wojownik, pogrzebany
do czasu kolejnej bitwy. A potem zwyci ski ko b yskawicznie pad
upem
czarnej królowej. Grew zawaha si chwil , po czym, burz c ca y plan
ataku, cofn
swego drugiego konia na bezpieczn pozycj El, gdzie by
on praktycznie bezu yteczny. Wtedy ko Schwartza powtórzy pierwsz
wymian , bij c go ca i z kolei staj c si ofiar piona. Znów zapad a
cisza, po czym Schwartz zapyta cicho:
- Co to znaczy e. g.?
- S ucham? - mrukn
zrz dliwie Grew. - A, wci
próbujesz
zorientowa si , jaki to rok? Widzia em ju ró nych idiotów…
Przepraszam, wci
zapominam, e dopiero miesi c temu nauczy
si
mówi . Ale przecie jeste inteligentny. Naprawd nie wiesz? No dobrze.
Jest osiemset dwudziesty siódmy rok ery galaktycznej. Era galaktyczna:
e. g. - rozumiesz? Osiemset dwadzie cia siedem lat od za
enia
Imperium Galaktycznego; osiemset dwadzie cia siedem lat od dnia
koronacji Frankenna Pierwszego. A teraz, je li mog prosi , twój ruch.
Ale palce Schwartza na moment zacisn
y si na gotowym do skoku
koniu. Powoli ogarnia a go rozpacz.
- Jedn chwileczk - powiedzia i postawi konia na D7. - Czy
rozpoznajesz któr
z tych nazw? Ameryka, Azja, Stany Zjednoczone,
Rosja, Europa - desperacko stara si znale
jakikolwiek punkt
zaczepienia.
W ciemno ci g ówka fajki Grewa jarzy a si s abym ciemnoczerwonym
blaskiem, podczas gdy zgarbiony cie starego trwa w bezruchu nad
wiec
szachownic , jakby uciek o z niego ca e ycie. Nawet je li
potrz sn
g ow , Schwartz nie móg tego dostrzec. Nie musia zreszt .
Wyczu przecz
odpowied tamtego tak wyra nie, jakby us ysza j na
asne uszy.
Spróbowa jeszcze raz.
- Czy wiesz, gdzie móg bym znale
map ?
- adnych map - warkn
Grew - chyba e chcesz zaryzykowa g ow w
Chica. Nie jestem geografem. I nigdy nie s ysza em nazw, które
wymieni
. Co to ma by ? Ludzie?
Zaryzykowa g ow ? Czemu? Schwartza ogarn
nag y ch ód. Czy by
pope ni jak
zbrodni ? Czy Grew o tym wie?
- Wokó S
ca kr
y dziewi
planet, prawda? - spyta
ami cym si
osem.
- Dziesi
- pad a nie dopuszczaj ca sprzeciwu odpowied . Schwartz
zawaha si . Mogli przecie odkry jeszcze jak
, o której dot d nie
ysza . Sk d jednak Grew mia by co wiedzie na ten temat? Przez
chwil odlicza co na palcach.
- Jaka jest szósta planeta? Czy ma mo e pier cienie? Grew wolno
przesun
swego piona z F2 o dwa pola. Schwartz natychmiast uczyni to
samo z jego odpowiednikiem.
- Chodzi ci o Saturna? Oczywi cie, e ma pier cienie - Grew
zastanawia si , co robi . Móg wybra mi dzy biciem pionów na E5 i F5,
a nie potrafi do ko ca u wiadomi sobie konsekwencji obu ruchów.
- A czy pomi dzy Marsem i Jowiszem, to znaczy czwart i pi
planet , jest pas asteroidów - takich ma ych planet?
- Owszem - mrukn
Grew, nabijaj c na nowo fajk i rozmy laj c
gor czkowo. Jego niezdecydowanie irytowa o Schwartza. Teraz, kiedy by
ju pewien, e rzeczywi cie przebywa na Ziemi, rozgrywka szachowa
zupe nie przesta a go interesowa . Pytania k
bi y mu si w g owie i
jedno zdo
o jako odnale
drog na zewn trz.
- A zatem twoje filmy mówi y prawd ? Rzeczywi cie istniej inne
wiaty? I mieszkaj na nich ludzie?
Teraz to Grew uniós wzrok sponad szachownicy, staraj c si przebi
spojrzeniem otulaj
ich ciemno
.
- Pytasz serio?
- Czy to prawda? Powiedz!
- Na Wielk Galaktyk ! Ty chyba naprawd nie wiesz!
Schwartz poczu si upokorzony w asn ignorancj .
- Prosz …
- Oczywi cie, e s inne wiaty. Miliony! Ka da gwiazda, któr
widzisz na niebie, ma swoje planety, jak równie wi kszo
z tych,
których st d nie wida . I wszystko to nale y do Imperium.
Ka de s owo Grewa budzi o w umy le Schwartza delikatne echa, jakby
iskierki przeskakuj ce z mózgu do mózgu. Jego zdolno ci ros y z dnia na
dzie . Mo e ju nied ugo b dzie móg odbiera w swym umy le sygna y,
nawet kiedy nadawca zachowa milczenie?
W tym momencie po raz pierwszy pomy la o tej szale czej mo liwo ci.
Czy by w jaki sposób przeniós si w czasie? Przespa ca e stulecia?
- Kiedy si to wszystko zacz
o, Grew? - szepn
ochryp ym g osem. -
Ile lat min
o od czasu, gdy by a tylko jedna planeta?
- Co masz na my li? - w g osie starego zad wi cza a nag a
podejrzliwo
. - Czy nale ysz do Starszych?
- Do czego? Nie, nigdzie nie nale
, ale czy Ziemia nie by a kiedy
jedynym wiatem?
- Tak twierdz Starsi, ale kto to mo e wiedzie ? Z tego, co mi
wiadomo, zaludnione planety istniej od zawsze.
- To znaczy?
- Przypuszczam, e od tysi cy lat. Pi
dziesi ciu tysi cy, stu - nie
umiem powiedzie .
Tysi ce lat! Schwartz w panice poczu , jak co d awi go w gardle. I
wszystko to pomi dzy dwoma krokami? U amek sekundy, chwila, jedno
mgnienie oka - i skoczy par tysi cy lat w przysz
? Poczu , jak
powracaj bezpieczne my li o amnezji. Zapewne, wiedziony niedoskona ymi
wspomnieniami, le rozpozna Uk ad S oneczny.
Teraz jednak Grew wykona wreszcie kolejny ruch - zbi piona z F5 i
Schwartz niemal odruchowo zauwa
, e przeciwnik dokona niew
ciwego
wyboru. Sam bez trudu odpowiada na ka
zaczepk . Jego wie a run
a
naprzód, by po kn
pierwszy ze zdublowanych bia ych pionów. Bia y ko
znów skoczy do przodu na F3. Goniec Schwartza przesun
si na B7,
szykuj c si do akcji. Grew post pi podobnie, umieszczaj c go ca na
D2.
Schwartz przed swym ostatecznym atakiem przerwa , by zapyta :
- Ziemia stoi na czele, tak?
- Na czele czego?
- Impe…
Grew zareagowa w ciek ym rykiem, od którego nawet figurom szachowym
zatrz
y si kolana.
- Pos uchaj, m cz mnie twoje pytania. Czy by by a takim durniem?
Czy wed ug ciebie Ziemia wygl da, jakby sta a na czele czegokolwiek? -
powietrze zaturkota o cicho w ko ach fotela, gdy Grew obje
nim
stó , i Schwartz poczu , jak na jego ramieniu zaciskaj si palce.
- Patrz! Spójrz tam! - szepn
zdyszany kaleka. - Widzisz horyzont?
Widzisz ten blask?
- Tak.
- To w
nie jest Ziemia - ca a Ziemia. Prócz kilku miejsc, wysepek
podobnych do naszej.
- Nie rozumiem.
- Skorupa ziemska jest radioaktywna. Dlatego grunt wieci, zawsze
wieci i zawsze b dzie wieci . Nic tam nie ro nie. Nikt nie yje -
naprawd o tym nie wiedzia
? Jak my lisz, dlaczego istnieje
Sze
dziesi tka?
Parali uj cy uchwyt rozlu ni si . Grew znów objecha stó doko a.
- Teraz twój ruch.
Sze
dziesi tka! I znów lad Psychiczny zdradza towarzysz
temu
owu aur nieokre lonej grozy. Figury Schwartza same rozgrywa y mecz,
podczas gdy on rozmy la ze ci ni tym sercem. Jego pion królewski zbi
piona przeciwnika. Grew przeskoczy koniem na D4, ale czarna wie a z
atwo ci unikn
a ataku, kryj c si na G5. Ko Grewa pod
za ni na
F3, ona jednak znów uciek a na G4. Teraz bia y pion boja liwie wysun
si na H3 i wie a Schwartza mign
a naprzód, bij c piona i szachuj c
nieprzyjacielskiego króla. Ten oczywi cie od razu usun
zagro enie z
szachownicy, lecz królowa Schwartza natychmiast zape ni a powsta
luk , staj c na G4 i og aszaj c drugi szach królowi. W adca umkn
na
H1, Schwartz odpowiedzia przeskakuj c koniem na F5. Grew przesun
królow na E2, rozpoczynaj c mobilizacj si , bia e jednak skontrowa y,
wysy aj c sw królow dwa pola naprzód, na G3, i w ten sposób walcz ce
strony znalaz y si tu obok siebie. Grew nie mia wyboru - jego
królowa pow drowa a na G2, blokuj c drog w adczyni nieprzyjació . -
Ko Schwartza napar na wroga, bij c swego odpowiednika na F3, a kiedy
bia y goniec, który nagle znalaz si w niebezpiecze stwie, zrejterowa
pospiesznie na C3, czarny ko ruszy w po cig, l duj c na D4. Grew
zastanawia si d
sz chwil , po czym pos
sw oskrzydlon królow
po d ugiej przek tnej, bij c go ca.
Wtedy wreszcie odetchn
z ulg . Wie a jego przebieg ego partnera
znalaz a si w niebezpiecze stwie, niedaleko czyha szach, a bia a
królowa w ka dej chwili mog a w
czy si do walki. Poza tym mia
przewag wie y nad pionem.
- Twój ruch - oznajmi z satysfakcj .
Po chwili Schwartz spyta :
- Co… co to jest Sze
dziesi tka?
W g osie Grewa zabrzmia ostry ton niech ci.
- Czemu pytasz? Po co ci to?
- Prosz - szepn
pokornie Schwartz. Nie zosta o mu ju zbyt wiele
energii. - Nie mam adnych z ych zamiarów. Nie wiem, kim jestem, ani co
si ze mn sta o. Mo e cierpi na amnezj ?
- To bardzo prawdopodobne - pad a pogardliwa odpowied . - A mo e
uciekasz przed Sze
dziesi tk ? Przyznaj si !
- Mówi em ju przecie , e nie wiem, co to jest Sze
dziesi tka!
Jego rozpaczliwy okrzyk zabrzmia szczerze. Zapad a d uga cisza.
lad Psychiczny Grewa wyda si Schwartzowi z owieszczy, nie zdo
jednak wyró ni w nim adnych s ów.
Wreszcie Grew powiedzia wolno:
- Sze
dziesi tka to twoje sze
dziesi te urodziny. Ziemia mo e
utrzyma dwadzie cia milionów ludzi, nie wi cej. Aby
, trzeba
produkowa . Je li nie mo na produkowa , nie wolno
. Po
sze
dziesi tce… nie mo na produkowa .
- A wi c… - usta Schwartza otwar y si ze zdumienia.
- Zostajesz usuni ty. To nie boli.
- Zabijaj ci ?
- To nie zabójstwo. - Sztywno: - Tak musi by . Inne wiaty nas nie
przyjm , a trzeba w jaki sposób zapewni miejsce naszym dzieciom.
Stare pokolenie musi ust pi pola m odym.
- A je li nie przyznasz si , e sko czy
sze
dziesi t lat?
- Niby po co? ycie po sze
dziesi tce to nic zabawnego… A co
dziesi
lat odbywa si spis, który ujawnia wszystkich na tyle g upich,
by chcieli
dalej. Poza tym, maj twój wiek w archiwach.
- Nie mój - wyrwa o si Schwartzowi. Nie zdo
powstrzyma tych
ów. - Poza tym, dopiero ko cz pi
dziesi t.
- To nie ma znaczenia. Mog sprawdzi po strukturze kostnej. Nie
wiedzia
o tym? Nie da si tego ukry . Nast pnym razem dorw i mnie…
Hej, teraz twój ruch.
Schwartz zlekcewa
ponaglenie.
- To znaczy, e…
- Jasne. Mam tylko pi
dziesi t pi
lat, ale spójrz na moje nogi.
Nie mog z nimi pracowa , prawda? W naszej rodzinie s zarejestrowane
trzy osoby i wyznaczono nam tak ilo
pracy, jaka przypada na trójk
robotników. Kiedy mia em wylew, powinni byli o tym donie
, wtedy
zmniejszono by nam plan. Ale wówczas dosta bym przyspieszon
Sze
dziesi tk , a Arbin i Loa nie chcieli na to przysta . G upcy, bo
przez to musieli bardzo ci
ko pracowa - dopóki ty si nie zjawi
.
Poza tym, wkrótce i tak mnie dostan … Twój ruch.
- Czy nied ugo ma by kolejny spis?
- Owszem… Twój ruch.
- Zaczekaj! - i dalej, gor czkowo: - Czy po sze
dziesi tce wszyscy
zostaj usuni ci? Nie robi si
adnych wyj tków?
- Nie dla ciebie czy dla mnie. Najwy szy kap an do ywa naturalnej
mierci, podobnie cz onkowie Kr gu Starszych; niektórzy naukowcy i
ludzie o szczególnych zas ugach. Niewielu zostaje zakwalifikowanych,
mo e z tuzin rocznie. Twój ruch!
- Kto o tym decyduje?
- Oczywi cie najwy szy kap an. Czy ruszysz si w ko cu?
Ale Schwartz wsta .
- Niewa ne. Dam ci mata w pi ciu posuni ciach. Moja królowa bije
piona na H3 i szachuje twojego króla, musisz przej
na G1. Przesuwam
konia na D2 - szach; musisz przej
na F2. Moja królowa przeskakuje na
G3, a kiedy zmuszony jeste uciec na H1, przechodzi na H3. Mat… adna
rozgrywka - doda odruchowo.
Grew d ugo wpatrywa si w szachownic , po czym z g
nym okrzykiem
zepchn
j ze sto u. Wzgardzone b yszcz ce figury potoczy y si po
trawniku.
- Wszystko przez t twoj og upiaj
gadanin ! - rykn
.
Schwartz jednak w ogóle go nie s ysza . Nie by
wiadom niczego poza
pal
konieczno ci wymkni cia si Sze
dziesi tce. Cho bowiem
Browning napisa :
Zestarzej si u mego boku!
Najlepsze jest wci
o pó kroku
Przed nami…
to s owa te dotyczy y Ziemi t tni cej yciem miliardów ludzkich
istnie , nie n kanej problemem ograniczonej produkcji ywno ci.
„Najlepsze”, co teraz czeka o cz owieka, to Sze
dziesi tka - i mier .
Schwartz mia sze
dziesi t dwa lata.
Sze
dziesi t dwa…
12.
UMYS , KTÓRY ZABI
Metodyczny umys Schwartza rozwa
wszystko bardzo dok adnie.
Poniewa nie chcia umrze , musi opu ci farm . Je li tu zostanie,
nadejdzie spis, a wraz z nim mier .
Zatem nale y uciec z farmy. Ale dok d?
By jeszcze szpital - czy to by szpital? - w Chica. Tam znalaz
kiedy troskliw opiek . A dlaczego? Poniewa z punktu widzenia
medycyny stanowi interesuj cy „przypadek”. Czy jednak nadal nim nie
jest? W dodatku teraz potrafi jeszcze mówi , móg poda im objawy, do
czego wcze niej nie by zdolny. Móg nawet powiedzie im o ladach
Psychicznych.
A mo e wszyscy umieli je odczytywa ? Jak mo na by si o tym
przekona ?… Nikt z farmy nie potrafi rozpoznawa
ladów. Ani Arbin,
ani Loa, ani Grew. By tego pewien. Nigdy nie wiedzieli, gdzie
przebywa, je li go nie widzieli albo nie s yszeli. Nie móg by przecie
pokona Grewa w szachach, gdyby…
Zaraz zaraz, przecie szachy to popularna gra. A nie da oby si w
ni gra , gdyby ludzie potrafili odbiera
lady Psychiczne. To
niemo liwe.
By zatem wybrykiem natury - okazem psychologicznym. Mo e ycie
królika do wiadczalnego nie jest zbyt weso e, ale przynajmniej pozwala
przetrwa .
A gdyby tak za
… Przypu
my, i nie cierpi na amnezj , tylko
przyby z innego czasu. Wtedy oprócz umiej tno ci odczytywania ladu
Psychicznego mia by równie ten walor, e jest cz owiekiem z
przesz
ci, okazem wr cz bezcennym z punktu widzenia historii i
archeologii. Wtedy nie mogliby go zabi . Gdyby mu uwierzyli. Hmmm,
gdyby uwierzyli.
Ten lekarz uwierzy by. Owego ranka, gdy Arbin zabra go do Chica,
twarz Schwartza pokrywa dwudniowy zarost. Doskonale to pami ta . Potem
za w osy ju nie odros y, wi c musieli co z nimi zrobi . To
oznacza o, e doktor wiedzia , e on, Schwartz, mia w osy na twarzy.
Czy to nie znacz ce? Grew i Arbin nigdy si nie golili. Grew
powiedzia mu kiedy , e tylko zwierz ta maj ow osione pyski.
Musi wi c dosta si do doktora. Jak on si nazywa ? Shekt? Zgadza
si , Shekt.
Tak niewiele jednak wiedzia o tym strasznym wiecie! Ucieczka w
nocy, w drówka na prze aj przez
ki i lasy oznacza y bezpo redni
kontakt z nieznanym, nara enie si na niebezpiecze stwo ska enia
radioaktywnego, pu apki, przed którymi nie potrafi si ustrzec. Zatem
ze mia
ci kogo , kto nie ma ju nic do stracenia, wczesnym
popo udniem ruszy naprzód wzd
drogi.
Na farmie oczekiwano go dopiero wieczorem, a wtedy znajdzie si ju
do
daleko. Nie poczuj przecie , e znikn
jego lad Psychiczny.
Przez pierwsze pó godziny maszerowa upojony rado ci , co nie
zdarzy o mu si od chwili, gdy trafi do tego wiata. Wreszcie co
robi ; próbowa walczy z przeznaczeniem. Mia przed sob cel, nie
dawa si ju biernie unosi fali, jak wtedy w Chica. No, nie le, jak
na starszego cz owieka. Jeszcze im poka e! I wtedy zatrzyma si -
przystan
na rodku drogi, nagle bowiem przysz o mu na my l co , o
czym kompletnie zapomnia . By jeszcze przecie obcy lad Psychiczny,
nieznany lad, który po raz pierwszy Schwartz wyczu , kiedy chcia
doj
do l ni cego horyzontu, zanim dogoni go Arbin; lad, obserwuj cy
go z terenów wi tynnych.
Teraz te by w pobli u - gdzie za jego plecami. Czeka . Schwartz
wyt
s uch - a raczej zmys , który w odniesieniu do ladów
Psychicznych pe ni podobn funkcj . Obcy nie zbli
si , ale te nie
oddala . W jego ladzie Schwartz wyczyta czujno
i wrogo
,
pozbawione jednak desperacji.
Z czasem obraz wyostrzy si . Cz owiek, który go ledzi , ani na
chwil nie spuszcza go z oczu. Mia te bro .
Ostro nie, niczym automat Schwartz odwróci si , obrzucaj c horyzont
bystrym spojrzeniem.
I lad Psychiczny zmieni si natychmiast.
Sta si ostro ny, pe en w tpliwo ci i obaw, zarówno o w asne
bezpiecze stwo, jak i powodzenie jakiego swego planu. Obraz broni sta
si wyra niejszy, jakby w
ciciel zastanawia si , czy ma jej u
w
potrzebie.
Schwartz wiedzia , e jest s aby i bezbronny. Zdawa te sobie
spraw , e obserwator pr dzej go zabije, ni pozwoli mu si wynikn
;
pierwszy fa szywy ruch móg oznacza
mier . Wokó nie widzia nikogo.
Ruszy wi c dalej, wiadom, e obcy pod
a za nim i jest do
blisko, by zabi . Plecy Schwartza zesztywnia y w oczekiwaniu - na co?
Jak to jest, gdy cz owiek umiera? Jak to jest…? Ta my l wtórowa a
rytmowi jego kroków, kr
a w g owie, n ka a pod wiadomo
, a
wreszcie sta a si prawie nie do zniesienia.
W odruchu ostatecznej rozpaczy uczepi si
ladu Psychicznego swego
prze ladowcy. W ten sposób zdo a natychmiast wyczu wzrost napi cia,
gdy bro skieruje si w jego stron , palec naci nie spust albo guzik.
Wtedy natychmiast rzuci si na ziemi i ucieknie jak najdalej…
Ale dlaczego? Je li chodzi o sze
dziesi tk , to czemu nie
zlikwidowali go od razu?
Teoria po lizgu w czasie przyblad a w jego umy le, jej miejsce
zaj
a powracaj ca my l o amnezji. Mo e jest przest pc , gro nym dla
otoczenia kryminalist , pozostaj cym pod bezustannym nadzorem? Kiedy
móg by dygnitarzem, którego nie wolno po prostu zabi - trzeba go
odda pod s d. W takim razie utrata pami ci stanowi aby os on ,
utworzon przez jego n kan poczuciem ogromnej winy pod wiadomo
.
I tak w drowa pust szos ku budz cemu coraz wi ksze w tpliwo ci
celowi, a za nim post powa a mier .
Powoli zapada zmrok, a wiatr niós ze sob martwy ch ód. Jak
zwykle, Schwartz czu , e co jest nie w porz dku. Ocenia , e nasta
ju grudzie , i z pewno ci zachód s
ca o czwartej trzydzie ci
potwierdza te podejrzenia, lecz wiatr, cho ch odny, nie przypomina
lodowatych podmuchów zimy.
Schwartz ju dawno zdecydowa , e utrzymuj cy si
agodny klimat
bierze si st d, i ta planeta (Ziemia?) otrzymuje ciep o nie tylko od
ca. Radioaktywne gleby równie je wydziela y, i cho metr
kwadratowy nie móg wytworzy zbyt wiele promieniowania termicznego,
miliony kilometrów kwadratowych stanowi y znacz ce ród o ciep a.
W ciemno ci lad Psychiczny jego prze ladowcy zbli
si . Nadal
przewa
a w nim czujno
, po
czona z gotowo ci podj cia ryzyka. W
stym mroku stawa si coraz bardziej wykrywalny. To ten sam, który
towarzyszy mu ju tamtej nocy, gdy Schwartz wyruszy w stron
jasno ci. Czy by teraz ba si zgubi ?
- Hej! Ty tam! - zawo
nagle wysoki, nosowy g os. Schwartz zamar .
Wolno, ci gle jeszcze ca y, obróci si . Zbli aj ca si drobna
posta zamacha a r
, mrok jednak nie pozwala dostrzec jej?
wyra niej. Schwartz czeka , podczas gdy obcy dogania go niespiesznym
krokiem.
- Witaj. Ciesz si , e ci widz . Samotna w drówka o tej porze to
nic przyjemnego. Mog si do ciebie przy
czy ?
- Jasne - odpar s abo Schwartz. To by w
ciwy lad Psychiczny.
Mia przed sob swojego prze ladowc . W dodatku znal t twarz.
Pochodzi a z owych zapami tanych jak przez mg
dni w Chica.
Nagle m
czyzna wyda z siebie pe en zdziwienia okrzyk.
- S uchaj, ja ci chyba znam! No pewnie! Pami tasz mnie?
Schwartz nie potrafi stwierdzi , czy w zwyk ych okoliczno ciach, w
innych czasach uwierzy by w szczero
nieznajomego. Teraz jednak
natychmiast wyczu ukryte pod cienk pow ok sztucznego zdumienia
bsze warstwy ladu, które zdradzi y mu - wykrzycza y - e niepozorny
cz owieczek o bystrych oczach od pocz tku doskonale wiedzia , kogo
spotka. Nie tylko wiedzia , ale mia te pod r
mierciono
bro ,
której nie zawaha si u
.
Schwartz potrz sn
g ow .
- Jasne! - upiera si nieznajomy. - Wtedy, w domu towarowym.
Uratowa em ci przed t umem - zaniós si gwa townym, sztucznym
miechem. - Ubzdurali sobie, e masz gor czk radiacyjn . Na pewno
pami tasz!
l Schwartz rzeczywi cie pami ta - m tnie. M
czyzna podobny do
tego, widziany przez kilka minut, i t um, który najpierw ich zatrzyma ,
by potem rozst pi si przed nimi.
- Tak - odpar wreszcie. - Mi o mi pana spotka . - Nie by a to zbyt
yskotliwa odpowied , ale Schwartz nie móg na poczekaniu wymy li nic
lepszego, m
czyzna za zdawa si nie zwraca na to uwagi.
- Nazywam si Natter - oznajmi , wyci gaj c wiotk , mi kk d
. -
Za pierwszym razem nie mia em okazji, by z tob pogada - mo na
powiedzie , e porwa a nas lawina wydarze . Ale ciesz si , e b
móg to nadrobi … R ka?
- Ja jestem Schwartz - ich d onie zetkn
y si na moment.
- Dlaczego idziesz piechot ? - spyta Natter. - Wybierasz si
gdzie ?
Schwartz wzruszy ramionami.
- Po prostu spaceruj .
- Turysta, co? Zupe nie jak ja. Jestem w drodze przez ca y rok - to
pomaga da odpór smutom.
- S ucham?
- No wiesz. Cz owiek czuje, e yje. Mo na odetchn
powietrzem i
czu , jak serce t oczy ci krew. Tym razem jednak zaszed em za daleko.
Nie znosz samotnych powrotów po nocy. Zawsze wola em towarzystwo.
Dok d idziesz?
Ju drugi raz Natter zada to pytanie, a lad Psychiczny podkre li
jeszcze wag , jak do niego przyk ada . Schwartz nie wiedzia , jak
ugo zdo a unikn
odpowiedzi. W umy le swego prze ladowcy wyczuwa
niepokój i czujno
. Nie zadowoli go adne k amstwo. Schwartz nie zna
tego wiata na tyle, by móc skutecznie k ama .
- Do szpitala - odpar .
- Szpitala? Jakiego szpitala?
- By em tam podczas poprzedniego pobytu w Chica.
- A, chodzi ci o instytut. Zgadza si ? Odprowadzi em ci tam kiedy ,
wtedy, gdy spotkali my si w sklepie. - Niepokój i rosn ce napi cie.
- Do doktora Shekta - doda Schwartz. - Znasz go?
- S ysza em o nim. To gruba ryba. Jeste chory?
- Nie, ale od czasu do czasu mam si zg asza na badania. - Czy
brzmia o to do
przekonuj co?
- Na piechot ? - spyta Natter. - Nie wysy a po ciebie samochodu? -
Najwyra niej nie by przekonany.
Schwartz nie odpowiedzia . Zapad a ci
ka cisza. Natter jednak
tryska optymizmem.
- Pos uchaj, stary, kiedy tylko dojdziemy do publicznego
komunikatora, zamówi taksówk z miasta. Przyjedzie tu po nas.
- Komunikatora?
- Jasne. Jest ich pe no wzd
drogi. O, zobacz tam. Odszed o krok
od Schwartza, ten jednak krzykn
:
- Stój! Nie ruszaj si !
Natter przystan
. Kiedy si odwróci , jego twarz mia a dziwnie
spokojny, nieprzenikniony wyraz.
- Co ci ugryz o, stary?
Schwartz odkry , e nowo poznany j zyk ledwie nad
a za tempem jego
gwa townych my li, gdy zasypywa swego towarzysza gradem szybkich s ów:
- Zm czy o mnie udawanie. Znam ci i wiem, co chcesz zrobi . Masz
zamiar powiadomi kogo , e zmierzam do doktora Shekta. Ci w mie cie
gotowi i wy
pojazd, eby mnie przej
. A ty zabijesz mnie,
je li spróbuj uciec.
Brwi Nattera zmarszczy y si lekko.
- Co do tego ostatniego masz zupe
racj … - S owa te nie by y
przeznaczone dla uszu Schwartza, zreszt do nich nie dotar y, lecz ich
echo unosi o si na samej powierzchni ladu Psychicznego Nattera.
Na g os natomiast powiedzia :
- Zupe nie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najwyra niej co tu do
mnie nie dociera - lecz jednocze nie zacz
si odsuwa , a jego r ka
wolno w drowa a ku biodru.
I Schwartz straci resztk samokontroli. W szale czej furii zamacha
kami.
- Zostaw mnie! Daj mi spokój! Co ci zrobi em?… Odejd ! ODEJD !
Jego g os wzniós si do przeszywaj cego falsetu, nienawi
wykrzywi a twarz. Nienawi
i strach przed tym stworem, który go
prze ladowa i którego umys a kipia od wrogich my li. Jego w asny
umys zebra si w sobie i uderzy
lad Psychiczny Nattera, próbuj c
pozby si jego natarczywej obecno ci, zerwa kontakt…
I lad Psychiczny znikn
. Nagle i ca kowicie. Nast pi moment
wszechogarniaj cego bólu - nie w umy le Schwartza, lecz u jego
przeciwnika - a potem cisza. I nico
. lad Psychiczny rozp yn
si ,
niczym u cisk nagle zwiotcza ych, martwych palców.
Cia o Nattera le
o bezw adnie jak mie na ciemnej powierzchni
drogi. Schwartz podkrad si bli ej. Natter by drobny i szczup y,
atwo da o si go odwróci . Cierpienie pozostawi o na jego twarzy
niezniszczalne pi tno. Bolesne bruzdy nie znikn
y, przeciwnie -
boko wry y si w skór . Schwartz poszuka pulsu, ale go nie wyczu .
Wyprostowa si , ogarni ty groz .
Zabi cz owieka!
Równocze nie jednak poczu ogromne zdumienie.
Nawet go nie dotkn
! Zabi go sam nienawi ci , w jaki sposób
atakuj c lad Psychiczny.
Jakimi jeszcze mocami dysponowa ?
Szybko podj
decyzj . Przeszuka kieszenie martwego Nattera i
znalaz pieni dze. Doskonale! Przydadz si na pewno. Potem odci gn
cia o na pole i ukry w wysokiej trawie.
W drowa jeszcze dwie godziny. Nie niepokoi go aden inny lad
Psychiczny.
T noc przespa na polu, a nast pnego ranka, po kolejnych dwóch
godzinach marszu dotar do przedmie
Chica.
Dla Schwartza Chica by o tylko ma
mie cin , a w porównaniu z
Chicago, które pami ta , ruch uliczny wydawa si s aby i bardzo
ograniczony. Mimo to liczba napotkanych ladów Psychicznych oszo omi a
go. Czu si kompletnie zagubiony.
By o ich tak wiele! Niektóre przep ywa y obok, mgliste i
rozproszone; inne, zdecydowane i wyraziste, przyci ga y uwag . Mijali
go ludzie, w których umys ach rozbrzmiewa y ciche eksplozje, g owy
innych przechodniów zdawa y si zupe nie puste, chyba e nawiedzi o je
mi e wspomnienie wie o spo ytego niadania.
Z pocz tku Schwartz odwraca si , reaguj c na ka dy nowy lad
Psychiczny, bior c wszystkie do siebie. Po niespe na godzinie jednak
nauczy si je ignorowa .
Teraz s ysza ju s owa, nawet je li nie zosta y wypowiedziane na
os. To by o co nowego, zacz
wi c nas uchiwa . Otacza y go ciche,
niezwyk e echa, oderwane i rozproszone; dalekie… A wraz z nimi wyczuwa
towarzysz ce im ywe emocje i wiele innych wra
, niemo liwych do
opisania - tote roztoczy a si przed nim szeroka panorama tego wiata,
obraz kipi cego ycia, dostrzegalny tylko dla niego.
Odkry , e mo e wnikn
do mijanych przez siebie budynków, wysy aj c
do wn trza swój umys . Niczym spuszczony ze smyczy ogar przenika on do
rodka przez niewidoczne dla oczu szpary i przynosi swemu panu ko ci -
sekretne my li ludzi.
W ko cu Schwartz przystan
przed wielkim kamiennym gmachem, aby si
zastanowi . Jego prze ladowcy (kimkolwiek byli) starali si go
schwyta . Zabi wprawdzie jednego, lecz musieli by te inni - ci,
których tamten chcia zawiadomi . Najlepiej b dzie, je li przyczai si
gdzie na kilka dni. Ale jak to zrobi ? Znale
prac ?…
Uwa nie zbada budynek, przed którym w
nie sta . Z wn trza odebra
daleki lad Psychiczny, nios cy z sob mo liwo
p atnego zaj cia.
Szukano tam pracowników w bran y tekstylnej - a Schwartz by kiedy
krawcem.
Wszed do rodka; nikt nie zwróci na niego najmniejszej uwagi.
Dotkn
czyjego ramienia.
- Przepraszam, ja w sprawie pracy.
- Za tymi drzwiami! - lad Psychiczny, jaki towarzyszy tym s owom,
by pe en z
ci i obaw.
Siedz cy za drzwiami szczup y m
czyzna o spiczastym podbródku
natychmiast zasypa go pytaniami. Jego palce g adzi y klasyfikator, do
którego wpisywa wszystkie odpowiedzi.
Schwartz j kaj c si zaczai niepewnie recytowa mieszanin pó prawd
i k amstw.
Kadrowiec z ca kowit oboj tno ci zacz
od pocz tku. Pytania
pada y jedno za drugim:
- Wiek?… Pi
dziesi t dwa lata? Hmmm. Stan zdrowia?… onaty?…
Do wiadczenie?… Czy pracowa ju przy tekstyliach?… No dalej, jakich?…
Termoplastach? Elastomerach?… Co to znaczy: „Chyba przy wszystkich”?…
Gdzie pracowa ostatnio?… Prosz przeliterowa … Nie jest pan z Chica,
prawda?… Gdzie s pa skie dokumenty?… Musi je pan dostarczy , je li
chce pan, aby my podj li jakie konkretne dzia ania… Jaki jest pa ski
numer rejestracyjny?
Schwartz zacz
si wycofywa . Nie przewidzia takiego obrotu
sprawy. lad Psychiczny siedz cego przed nim m
czyzny zacz
ulega
zmianie. Przepe nia y go podejrzenia, które stopniowo przeradza y si w
pewno
. Pod cieniutk warstewk
yczliwo ci i sympatii le
y
niezg
bione pok ady nienawi ci, a kryj ca je maska w zestawieniu z
nimi stawa a si jeszcze bardziej z owieszcza.
- My
- stwierdzi nerwowo Schwartz - e nie nadaj si do tej
pracy.
- Nie, nie, niech pan wraca - m
czyzna skin
na niego. - Mamy co
dla pana. Prosz tylko pozwoli , abym zerkn
do naszych danych. To nie
potrwa d ugo - u miechn
si , lecz jego lad by jeszcze wyra niejszy
i zdecydowanie bardziej nieprzyjazny.
Nacisn
guzik interkomu…
W nag ej panice Schwartz rzuci si do drzwi.
- apa go! - wrzasn
tamten, wyskakuj c zza biurka.
Schwartz ca
si
umys u natar gwa townie na jego lad Psychiczny
i us ysza za plecami j k bólu. Obejrza si przez rami . Kadrowiec
siedzia na pod odze; jego twarz wykrzywia o cierpienie, przes ania
skronie r kami. Jaki m
czyzna nachyla si nad nim; po chwili, w
odpowiedzi na gwa towny gest prze
onego ruszy w stron Schwartza.
Ten jednak nie czeka d
ej.
Wypad na ulic , wiadom, e zapewne ju go szukaj . Bez w tpienia
wiele osób otrzyma o jego rysopis, a przynajmniej jedna - kadrowiec -
zdo
a go rozpozna .
Ucieka biegn c na o lep ulicami. Przyci ga uwag , coraz
liczniejsz , ulice bowiem wype nia y si lud mi - podejrzenia, wsz dzie
podejrzenia - podejrzewali go, bo bieg , a jego ubranie by o
pogniecione i nie dopasowane…
Po ród t umu ladów Psychicznych, oszo omiony w asnym strachem i
rozpacz , nie potrafi zidentyfikowa prawdziwych nieprzyjació , tych,
którzy nie ywili podejrze , lecz mieli pewno
. Tote nic nie
ostrzeg o go przed biczem neuronowym.
Nagle zaw adn
nim potworny ból - ból, który pojawi si znienacka,
niczym smagni cie bata, i trwa jak ci
ar mia
cej cia o ska y.
Przez kilka sekund Schwartz balansowa na kraw dzi cierpienia, po czym
odp yn
w nie wiadomo
.
13.
PAJ CZA SIE W WASHENN
Tereny Kolegium Starszych w Washenn sprawia y stateczne, surowe
wra enie. Naczeln ide przy wiecaj
budowniczym by a niew tpliwie
prostota. Jest co naprawd imponuj cego w widoku zbitych grupek
nowicjuszy, przechadzaj cych si wieczorem pomi dzy drzewami Czworok ta
- gdzie wst p mieli tylko Starsi. Czasami trawnik przecina a odziana w
zielon tunik posta Starszego z Wewn trznego Kr gu, uprzejmie
odbieraj ca oznaki szacunku.
A czasem, bardzo rzadko, pojawia si najwy szy kap an we w asnej
osobie.
Nigdy jednak nie widziano go takim jak teraz: prawie bieg , nie
zwa aj c na uniesione w ge cie poszanowania d onie, oboj tny na
obserwuj ce go oczy, wymian pytaj cych spojrze , lekko uniesione brwi.
Najwy szy kap an wpad do sali obrad prywatnym wej ciem i biegiem
ruszy w gór pustej, stromej pochylni. Drzwi, w które za omota ,
otwar y si pod naciskiem stopy ukrytego wewn trz cz owieka, i
najwy szy kap an wszed do rodka.
Jego Sekretarz ledwie na moment uniós wzrok, po czym z powrotem
pochyli si nad swym prostym, niewielkim biurkiem. Na blacie przed nim
le
miniaturowy, ekranowany silnym polem telewizor. Sekretarz z uwag
ucha wiadomo ci, od czasu do czasu rzucaj c spojrzenie na wysoki
stos oficjalnych dokumentów, pi trz cy si na biurku. Najwy szy kap an
ostro zastuka palcami w blat.
- Co to jest? Co si dzieje?
W oczach Sekretarza pojawi si ch odny b ysk.
- Witam, Ekscelencjo - powiedzia i odsun
na bok telewizor.
- Daj sobie spokój z powitaniami! - warkn
niecierpliwie najwy szy
kap an. - Chc wiedzie , co si dzieje.
- Mówi c w najwi kszym skrócie, nasz cz owiek uciek .
- Masz na my li m
czyzn synapsyfikowanego przez Shekta - Tamtego -
szpiega - cz owieka z farmy niedaleko Chica…
Nie wiadomo, ile jeszcze okre le wymy li by zaniepokojony kap an,
gdyby Sekretarz nie przerwa mu krótkim oboj tnym:
- Owszem.
- Dlaczego mnie o tym nie poinformowano? Czemu nigdy nie zawiadamia
si mnie o podobnych sprawach?
- Konieczne by o natychmiastowe dzia anie, a pan zajmowa si w tym
czasie czym innym. Pozwoli em sobie zatem zast pi pana najlepiej, jak
umia em.
- O tak, bardzo dbasz o moje obowi zki, je li tylko chcesz si mnie
pozby . Ale ja nie dam si zby by e czym. Nie pozwol , by pomijano
mnie przy podejmowaniu decyzji. Nie…
- Dosy - uci
cicho Sekretarz i najwy szy kap an urwa w pó
krzyku. Odkaszln
, zawaha si przez chwil , po czym spyta mi kko:
- Co wiemy na pewno, Balkisie?
- Prawie nic. Po dwóch miesi cach cierpliwego wyczekiwania Schwartz
uciek , by
ledzony, i znikn
.
- Jak to: znikn
?
- Nie wiemy dok adnie, ale to nie wszystko. Zesz ej nocy nasz agent
Natter po raz trzeci nie zameldowa si w centrali. Jego
wspó pracownicy ruszyli na poszukiwanie drog do Chica i o wicie
znale li go. Le
w rowie ko o drogi - martwy.
Najwy szy kap an zblad .
- Zabi go Tamten?
- Zapewne, cho nie mo emy tego stwierdzi z ca
pewno ci . Nie
by o adnych ladów przemocy, poza wyrazem cierpienia na jego twarzy.
Oczywi cie zostanie przeprowadzona sekcja zw ok. Móg przecie umrze
na zawa w najmniej stosownym momencie.
- By by to nieprawdopodobny zbieg okoliczno ci.
- I ja tak s dz - odpar zimno Sekretarz - ale je li to Schwartz go
zabi , dalsze wydarzenia staj si jeszcze bardziej zagadkowe. Widzi
pan, Ekscelencjo, z naszej poprzedniej analizy wynika o jasno, e
Schwartz wyruszy do Chica, aby spotka si z Shektem, i Nattera
rzeczywi cie znaleziono przy drodze
cz cej farm Marena z miastem.
Zatem trzy godziny temu postawili my naszych ludzi w stan pogotowia i
zbieg zosta schwytany.
- Schwartz? - spyta z niedowierzaniem najwy szy kap an.
- Niew tpliwie.
- Dlaczego wi c od razu tego nie powiedzia
?
Balkis wzruszy ramionami.
- Mam wa niejsze rzeczy na g owie, Ekscelencjo. Schwartz znajduje
si w naszych r kach. Zosta jednak schwytany z zadziwiaj
atwo ci ,
co niezbyt pasuje do okoliczno ci mierci Nattera. Jak kto do tego
stopnia przebieg y, zdolny wykry i zabi Nattera - znakomitego agenta
- mo e by na tyle g upi, by zaraz nast pnego ranka przyby do Chica i
otwarcie, bez adnego przebrania wej
do fabryki w poszukiwaniu pracy?
- Czy tak w
nie zrobi ?
- Dok adnie to… Takie zachowanie przywodzi na my l dwie mo liwo ci.
Albo zd
ju przekaza wszystkie posiadane informacje Shektowi lub
Arvardanowi i teraz da si schwyta , by odwróci nasz uwag , albo te
w spisek zamieszani s jeszcze inni nie znani nam agenci, których
os ania. W ka dym przypadku nie mo emy by zbyt pewni siebie.
- Nic ju nie wiem - stwierdzi bezradnie najwy szy kap an. Jego
przystojn twarz wykrzywi grymas niepokoju. - To dla mnie zbyt
skomplikowane.
Balkis u miechn
si z lekk , acz dostrzegaln pogard i
zaryzykowa :
- Za cztery godziny ma pan umówione spotkanie z doktorem Belem
Arvardanem.
- Naprawd ? W jakim celu? Co mam mu powiedzie ? Nie chc go widzie .
- Prosz si nie denerwowa . Musi si pan z nim spotka ,
Ekscelencjo. To dla mnie oczywiste. Poniewa zbli a si dzie
rozpocz cia jego fikcyjnej ekspedycji, musi gra dalej, prosz c o
pa skie zezwolenie na badanie Ziem Zakazanych. Ennius uprzedza nas o
tym, a on jako Prokurator bez w tpienia musi zna wszystkie szczegó y
tej komedyjki. Przypuszczam, e w tej sprawie zdo a pan odpowiedzie mu
frazesami na frazesy i bana ami na bana y. Najwy szy kap an sk oni
lekko g ow .
- Postaram si .
Bel Arvardan przyby na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, móg wi c
rozejrze si po otoczeniu. Dla cz owieka obeznanego z
architektonicznymi cudami Galaktyki Kolegium Starszych musia o wygl da
niczym sm tna archaiczna bry a wzmocnionego stal granitu. Natomiast w
oczach archeologa owa ponura, niemal surowa prostota stanowi a w
ciwe
centrum ponurej i surowej cywilizacji. Ju same prymitywne mury
wskazywa y na kultur zwrócon ku dalekiej przesz
ci.
My li Arvardana powróci y znów do minionych wydarze . Jego
dwumiesi czna podró po zachodnich kontynentach Ziemi okaza a si
niezbyt… zabawna. Ów pierwszy dzie wszystko zepsu . I znowu jego my li
powróci y do Chica.
Natychmiast te ogarn
a go z
na samego siebie. Po co znów o tym
my le ? To by a zwyk a, nieuprzejma, przera liwie niewdzi czna ziemska
dziewczyna. Dlaczego wi c czu si winny?
A jednak…
Czy wzi
pod uwag wstrz s, jaki musia a prze
odkrywszy, i jej
towarzysz jest Tamtym, podobnie jak oficer, który j obrazi i za
którego grubia stwa Arvardan zap aci mu z amaniem r ki? Ostatecznie
sk d mia wiedzie , ile wycierpia a od przybyszów z Galaktyki? I nagle,
bez adnego przygotowania dowiedzia a si , e on równie do nich
nale y.
Gdyby tylko okaza wi ksz cierpliwo
… Czemu tak brutalnie si z
ni obszed ? Nawet nie pami ta jej nazwiska. Pola jaka tam. Dziwne!
Zazwyczaj pami
lepiej mu s
a. Czy by pod wiadomie próbowa
zapomnie ?
Có , to mia o sens. Zapomnie ! W
ciwie co mia by pami ta ? Ziemska
dziewczyna. Zwyk a ziemska dziewczyna.
By a piel gniark w szpitalu. Móg by spróbowa odnale
ten szpital.
Kiedy si z ni rozsta , dostrzeg tylko dalek szar plam w mroku,
ale na pewno by o to gdzie w pobli u baromatu.
Natychmiast jednak ze z
ci porzuci t my l. Chyba oszala ! Co by
to da o? To by a ziemska dziewczyna. liczna, s odka, dziwnie pon t…
Ziemska dziewczyna!
Do pokoju wszed w
nie najwy szy kap an i Arvardan odetchn
z
ulg . Oznacza o to bowiem ucieczk od dnia w Chica. W g
bi ducha
jednak wiedzia , e i tak wróci tam my
. One - to znaczy my li -
zawsze wraca y.
Szata najwy szego kap ana l ni a czysto ci . Na jego czole nie wida
by o ladów po piechu ani zw tpienia, zapewne pot równie nie nawiedza
go zbyt cz sto.
Rozmowa rozpocz
a si bardzo przyja nie. Arvardan postara si
przywo
wszystkie mi e s owa, wypowiedziane przez wielkich tego
wiata pod adresem Ziemi i Ziemian. Najwy szy kap an zrewan owa si ,
wyra aj c ogromn wdzi czno
ca ej planety wobec szczodro ci i
otwarto ci rz du Imperium.
Arvardan skupi si na wielkiej roli archeologii w filozofii
Imperium i jej wk adzie w donios e odkrycie, e wszyscy ludzie
zamieszkuj cy planety Galaktyki s bra mi, najwy szy kap an za zgodzi
si ochoczo, wskazuj c, i Ziemia od dawna g osi a podobne pogl dy i
jej mieszka cy mogli tylko mie nadziej , e nadejd kiedy czasy, gdy
reszta Galaktyki zamieni teori w praktyk .
Arvardan u miechn
si przelotnie na te s owa i rzek :
- W
nie z tego powodu pozwoli em sobie pana odwiedzi ,
Ekscelencjo. Konflikty pomi dzy Ziemi i s siaduj cymi z ni dominiami
imperialnymi w znacznej mierze, jak s dz , wywodz si z ró nic w
my leniu. Spor cz
problemów mo na by jednak zlikwidowa , gdyby
tylko uda o si udowodni , i Ziemianie nie ró ni si - rasowo - od
innych obywateli Galaktyki.
- A jak chcia by pan tego dokona ?
- Nie atwo wyja ni to w kilku s owach. Jak pan mo e wie,
Ekscelencjo, archeolodzy dziel si na dwie pot
ne grupy, popularnie
okre lane mianem zwolenników teorii Mergera i teorii radiacyjnej.
- S ysza em o tym, aczkolwiek jestem w tym wzgl dzie kompletnym
laikiem.
- Doskonale. Teoria Mergera, rzecz jasna, zak ada, e ró ne rasy
ludzkie zmiesza y si przez ma
stwa w najwcze niejszych, ledwie
udokumentowanych czasach pierwszych prymitywnych podró y kosmicznych.
Koncepcja ta ma wyja ni fakt, e w dzisiejszych czasach na wszystkich
planetach ludzie s tak bardzo podobni do siebie.
- Owszem - skomentowa sucho najwy szy kap an. - Zak ada ona jednak,
e kiedy musia y istnie setki tysi cy odr bnych ras ludzkich, z
których ka da powsta a w wyniku niezale nej ewolucji. I wszystkie one
by y tak blisko spokrewnione pod wzgl dem chemicznym i biologicznym, e
mog y si ze sob krzy owa .
- Tak jest - odpar z satysfakcj Arvardan. - Wskaza pan
niewiarygodnie s aby punkt. A jednak wi kszo
archeologów pomija go i
wi cie wierzy w teori Mergera. Z teorii tej wynika te oczywi cie
mo liwo
, e gdzie w Galaktyce mog istnie podgatunki ludzkie,
które, nie krzy uj c si z reszt , pozosta y odr bne.
- Ma pan na my li Ziemi .
- Rzeczywi cie Ziemia jest uwa ana za jeden z takich przyk adów. Z
drugiej strony istnieje teoria radiacyjna, która…
- G osi, e wszyscy jeste my potomkami jednej rasy ludzkiej.
- W
nie.
- Moi ludzie - oznajmi najwy szy kap an - na podstawie wiadectw
naszych przekazów historycznych oraz pewnych tekstów uwa anych za
wi te i przez to niedost pnych oczom Tamtych, wierz , e w
nie
Ziemia jest pierwotnym domem ludzko ci.
- Ja równie tak uwa am i prosz o pomoc, aby móc to udowodni ca ej
Galaktyce.
- Jest pan wielkim optymist . O co wi c chodzi?
- W moim przekonaniu, Ekscelencjo, na terenach, które w tej chwili
niestety kryj si pod skorup promieniowania, mo na znale
jeszcze
wiele prymitywnych przedmiotów i szcz tków dawnej architektury. Pomiar
radioaktywno ci pozwoli by ustali dok adny wiek tych znalezisk…
Ale najwy szy kap an potrz sn
g ow .
- To niemo liwe.
- Dlaczego? - Arvardan zmarszczy brwi ze zdumienia.
- Po pierwsze - zacz
rozs dnie najwy szy kap an - co chce pan
osi gn
? Je li nawet udowodni pan sw teori , tak by przyj
a j ca a
Galaktyka, to czy fakt, e milion lat temu wszyscy byli my Ziemianami,
cokolwiek zmieni? Ostatecznie miliard lat temu wszyscy byli my ma pami,
a jednak nie utrzymujemy stosunków ze wspó czesnymi przedstawicielami
tego mi ego gatunku.
- Ale , Ekscelencjo, porównanie to nie jest chyba zbyt stosowne.
- Bynajmniej. Czy nie mo na by z du ym prawdopodobie stwem przyj
,
e Ziemianie, tak d ugo odizolowani, w dodatku pozostaj cy pod wp ywem
promieniowania radioaktywnego, zmienili si do tego stopnia, i obecnie
stanowi inn ras ni ich galaktyczni kuzyni?
Arvardan przygryz doln warg i odpar niech tnie:
- Wynajduje pan dobre argumenty dla waszych przeciwników.
- Poniewa zadaj sobie pytanie, co powiedz nasi wrogowie. A zatem
nic pan nie osi gnie, poza by mo e jeszcze wi ksz nienawi ci ze
strony innych planet.
- Prosz jednak pomy le o interesie nauki. Rozwój wiedzy wymaga…
Najwy szy kap an stanowczo pokr ci g ow .
- Jest mi niezmiernie przykro, e musz przeszkodzi w tak szczytnym
zamierzeniu. Mówi teraz jak jeden obywatel Imperium do drugiego. Sam z
rado ci bym panu pomóg , lecz moi ludzie to uparta, nieust pliwa rasa,
która w ci gu wieków zamkn
a si w sobie z powodu pewnych - eee -
nieszcz snych przes dów, pokutuj cych w niektórych regionach Galaktyki.
Maj swoje tabu, swoje zwyczaje - i nawet ja nie mog pozwoli sobie na
ich z amanie.
- A tereny ska one…
- Stanowi jedno z najwa niejszych tabu. Nawet gdybym udzieli panu
zezwolenia, a zrobi bym to z najwy sz przyjemno ci , wywo
oby to
jedynie zamieszki i rozruchy, które nie tylko zagrozi yby yciu
pa skiemu i pa skich wspó pracowników, ale te w ko cu sprowadzi yby na
Ziemi imperialn ekspedycj karn . Gdybym pozwoli na co podobnego,
zdradzi bym mój lud i zawiód zaufanie Imperium.
- Ale z góry zgadzam si na wszystkie rodki ostro no ci. Je li
chcia by pan wys
obserwatorów… I oczywi cie z ch ci skonsultuj z
panem wszystkie wyniki jeszcze przed ich publikacj .
- Kusi mnie pan - stwierdzi najwy szy kap an. - To naprawd ciekawy
projekt. Przecenia pan jednak moje mo liwo ci, nawet je li zapomnimy na
chwil o samych ludziach. Nie jestem w adc absolutnym. W
rzeczywisto ci moja w adza jest mocno ograniczona i przed podj ciem
ostatecznej decyzji zawsze musz zasi gn
opinii Kr gu Starszych.
Arvardan potrz sn
g ow .
- To prawdziwy pech. Prokurator uprzedza mnie, e mog napotka
powa ne trudno ci, ale mia em nadziej , e… Kiedy b dzie pan móg
zwróci si do swej rady, Ekscelencjo?
- Prezydium Kr gu Starszych zbierze si za trzy dni. Nie jestem
adny sam zmieni porz dku obrad, mo e wi c min
kilka kolejnych dni,
nim sprawa trafi pod obrady. Powiedzmy za tydzie .
- Có - stwierdzi zamy lony Arvardan. - B
musia zaczeka . A
przy okazji, Ekscelencjo…
- Tak?
- Na waszej planecie jest pewien uczony, którego chcia bym pozna .
Niejaki doktor Shekt z Chica. By em ju wprawdzie w Chica, ale
wyjecha em, nie zd
ywszy si z nim skontaktowa , i pragn nadrobi to
zaniedbanie. Poniewa za jestem pewien, e to bardzo zapracowany
cz owiek, zastanawia em si , czy nie móg bym prosi pana o list
polecaj cy.
Najwy szy kap an wyra nie zesztywnia i milcza d
sz chwil . W
ko cu odezwa si cicho:
- Czy móg bym spyta , dlaczego chce si pan z nim spotka ?
- Oczywi cie. Czyta em o urz dzeniu, które skonstruowa , tak zwanym
synapsyfikatorze. Wynalazek ten wi
e si z neurochemi mózgu i móg by
okaza si u yteczny w innych moich badaniach. Zajmowa em si bowiem
równie podzia em ludzi na grupy encefalograficzne - w zale no ci od
rodzaju fal mózgowych, rozumie pan.
- Hmmm. S ysza em kiedy o tym urz dzeniu. O ile pami tam, nie by
to specjalny sukces.
- Mo e i nie, ale Shekt jest ekspertem w tej dziedzinie i
najprawdopodobniej b dzie móg mi pomóc.
- Rozumiem. W takim razie natychmiast ka
przygotowa dla pana list
polecaj cy. Oczywi cie nie mo e pan na razie wspomina o swych planach
zwi zanych z Ziemiami Zakazanymi.
- To zrozumia e, Ekscelencjo - Arvardan wsta . - Dzi kuj panu za
uprzejmo
i po wi cenie mi cennego czasu. Pozostaje mi tylko mie
nadziej , e Kr g Starszych odniesie si przychylnie do tego projektu.
Tu po wyj ciu Arvardana, do pokoju wszed Sekretarz. Jego usta
rozci ga typowy dla niego ch odny, z owieszczy u miech.
- Bardzo dobrze! - powiedzia . - Doskonale si pan spisa ,
Ekscelencjo.
Najwy szy kap an spojrza na niego pos pnie i spyta :
- O co mu chodzi z Shektem?
- Jest pan zaskoczony? Nie ma powodu. Wszystko znakomicie do siebie
pasuje. Zauwa
pan brak gwa towniejszej reakcji, gdy odrzuci pan
jego projekt? Czy by o to zachowanie naukowca, ca
dusz oddanego
czemu , co nagle, bez adnej widocznej przyczyny, wymyka mu si z r k?
A mo e raczej zareagowa jak kto , kto zmuszony jest odgrywa pewn
rol i z ulg pozbywa si jej raz na zawsze?
I znów mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczno ci. Schwartz
ucieka i kieruje si do Chica. Zaraz nast pnego dnia pojawia si u nas
Arvardan i po krótkich podchodach wspomina od niechcenia, e wybiera
si do Chica, eby spotka si z Shektem.
- Ale po co o tym mówi , Balkisie? Przecie to czysta g upota.
- Dla pana, bo jest pan zbyt prostolinijny. Prosz postawi si na
jego miejscu. Arvardan wyobra a sobie, e nic nie podejrzewamy. W takim
przypadku bezczelno
mo e przynie
najlepsze owoce. Jedzie zobaczy
si z Shektem. Doskonale! Mówi o tym otwarcie. Prosi nawet o list
polecaj cy. Có mog oby lepiej nas przekona o szczero ci i niewinno ci
jego intencji? To zreszt wi
e si z nast pn spraw . Schwartz móg
odkry , e jest ledzony. Mo e nawet zabi Nattera. Ale nie mia do
czasu, by ostrzec pozosta ych. W przeciwnym razie komedyjka ta
zosta aby rozegrana zupe nie inaczej.
Oczy Sekretarza, kiedy tak snu swoj paj cz sie , cz
ciowo skry y
si pod powiekami.
- Trudno powiedzie , ile czasu minie, nim nieobecno
Schwartza
wzbudzi podejrzenia, ale starczy go, by my pozwolili Arvardanowi
spotka si z Shektem. Z apiemy ich razem. W ten sposób nie b
mogli
si niczego wyprze .
- A ile my mamy czasu? - spyta gwa townie najwy szy kap an.
Balkis spojrza na niego z namys em.
- Plan nie jest jeszcze ostatecznie ustalony, a od chwili gdy
odkryli my zdrad Shekta, prace tocz si w znacznie szybszym tempie -
i wszystko idzie dobrze. Czekamy tylko na matematyczne wyliczenia
koniecznych orbit. Opó nia nas jedynie przestarza y sprz t komputerowy.
Có … to mo e by kwestia dni.
- Dni! - w g osie najwy szego kap ana zabrzmia niezwyk y ton:
po
czenie triumfu i przera enia.
- Dni! - powtórzy Sekretarz. - Ale prosz pami ta , e jedna jedyna
bomba, nawet na dwie sekundy przed godzin zero wystarczy, by nas
powstrzyma . A nawet potem b dzie okres od jednego do sze ciu miesi cy,
kiedy mo e jeszcze nast pi kontratak. Jak na razie wi c nie jeste my
ca kiem bezpieczni.
Kilka dni! A potem rozpocznie si najbardziej nierówna walka w
historii, gdy Ziemia zaatakuje ca
Galaktyk . R ce najwy szego kap ana
dr
y lekko.
Arvardan znów siedzia w stratolocie. W g owie k
bi y mu si
ciek e my li. Nie mia podstaw, by przypuszcza , e najwy szy kap an
i jego psychopatyczni poddani zgodz si na oficjalne przekroczenie
granic terenów radioaktywnych. By na to przygotowany. Co dziwniejsze,
nie czu nawet specjalnego alu. Oczywi cie walczy by jeszcze - gdyby
mu bardziej na tym zale
o.
W tej sytuacji pozostawa o mu jedynie z ama zakaz. I zrobi to, na
Galaktyk ! Je li b dzie trzeba, uzbroi statek i si
utoruje sobie
drog ! Mo e nawet tak b dzie lepiej.
Przekl ci g upcy!
Za kogo si , u diab a, uwa aj ?
Tak, tak, nie musia pyta . Zna odpowied . Wierzyli, e s
protoplastami ca ej ludzko ci, mieszka cami pierwszej planety…
A co gorsza, Arvardan wiedzia , e maj racj .
No có … Statek startowa . Arvardan poczu , e zapada si w mi kkie
poduszki fotela. Za godzin znów ujrzy Chica.
Nie eby tak t skni za t mie cin , powiedzia do siebie, ale
sprawa z synapsyfikatorem mog a okaza si interesuj ca. Skoro ju by
na Ziemi, powinien to wykorzysta . Kiedy opu ci t planet , z pewno ci
nie b dzie tu wraca .
Parszywa dziura!
Ennius mia racj .
Ale ten doktor Shekt… Arvardan przesun
palcem po swym li cie
polecaj cym, ociekaj cym oficjaln uprzejmo ci …
I nagle usiad prosto, albo raczej usi owa , bezskutecznie zmagaj c
si z si
bezw adno ci, która wpycha a go w siedzenie, podczas gdy
stratolot wci
oddala si od Ziemi, a b
kit nieba gwa townie
ciemnia .
Przypomnia sobie nazwisko dziewczyny. Pola Shekt.
Jak móg zapomnie ? Czu si oszukany. Jego umys spiskowa przeciw
niemu, ukrywaj c jej nazwisko a do chwili, gdy by o ju za pó no, by
si wycofa .
Ale w g
bi ducha by te z tego rad.
14.
DRUGIE SPOTKANIE
W ci gu dwóch miesi cy, które min
y od dnia, kiedy doktor Shekt
podda synapsyfikacji Josepha Schwartza, fizyk zmieni si nie do
poznania. Nie w sensie fizycznym, cho mo e troch si przygarbi i
odrobin zeszczupla . To jego zachowanie uleg o radykalnej zmianie.
Sta si zamy lony i l kliwy. Zamkn
si w sobie i nie dopuszcza do
siebie nawet najbli szych wspó pracowników. Kiedy za musia przerwa
swe dobrowolne odosobnienie, czyni to z niech ci , widoczn nawet dla
najmniej spostrzegawczych oczu.
Jedynie przed Pol móg si otworzy , mo e dlatego, e i ona przez
ostatnie dwa miesi ce by a dziwnie nieswoja.
- ledz mnie - mówi . - Czuj to. Wiesz, jakie to uczucie? Przez
ostatni miesi c w instytucie zasz y wielkie zmiany, odeszli wszyscy ci,
których lubi em i którym ufa em… Nigdy nie mog by sam. W pobli u
stale kto si kr ci. Nie daj mi nawet napisa raportów.
A Pola na zmian to mu wspó czu a, to wy miewa a jego obawy,
powtarzaj c do znudzenia:
- Ale dlaczego mieliby ci
ledzi ? Co mog mie przeciw tobie?
Nawet je li podda
Schwartza zabiegowi, nie jest to taka ci
ka
zbrodnia. Po prostu wezwaliby ci za to na dywanik.
Lecz jego twarz pozostawa a blada i ci gni ta.
- Nie pozwol mi
- mrucza do siebie. - Zbli a si moja
Sze
dziesi tka, a oni nie pozwol mi
.
- Po tym, co dla nich zrobi
? Bzdura!
- Za du o wiem, Polu, a oni mi nie ufaj .
- O czym za du o wiesz?
Tej nocy by bardzo zm czony i pragn
pozby si ci
cej mu
tajemnicy. Powiedzia jej. Z pocz tku nie wierzy a, w ko cu jednak, gdy
zrozumia a, e mówi prawd , ogarn
a j zgroza.
Nast pnego dnia Pola po
czy a si - z publicznego komunikatora na
drugim ko cu miasta - z Pa acem Rz dowym. Zakrywaj c chusteczk
mikrofon poprosi a doktora Bela Arvardana.
Nie by o go. Powiedziano jej, e w tej chwili mo e przebywa w
Conair, dziesi
tysi cy kilometrów st d, ale te nie na pewno, bo
niezbyt dok adnie trzyma si swego pierwotnego planu podró y. Owszem,
spodziewano si go w Chica, ale nie wiadomo dok adnie kiedy. Czy
mog aby poda swoje nazwisko? Postaraj si dowiedzie .
W tym momencie przerwa a po
czenie i opar a mi kki policzek o
cudownie ch odn szklan
ciank . Oczy piek y j od powstrzymywanych
ez, ez w ciek
ci i zawodu.
G upia! G upia!
Pomóg jej, a ona go odrzuci a. Narazi si na cios bicza
neuronowego i co jeszcze gorszego, wyst puj c w obronie godno ci
prostej ziemskiej dziewczyny, a ona i tak zwróci a si przeciw niemu.
Dwie cie kredytów, które wys
a do Pa acu Rz dowego nast pnego
ranka, wróci o do niej bez s owa. Pragn
a spotka si z nim i
przeprosi , ale ba a si . Pa ac Rz dowy by przeznaczony jedynie dla
Tamtych, jak wi c mia a si tam dosta ? Nigdy nawet nie widzia a go z
bliska.
A teraz - wtargn
aby do pa acu samego Prokuratora, gdyby… gdyby…
Tylko on móg im pomóc. On, Tamten, który potrafi rozmawia z
Ziemianami jak równy z równymi. Nigdy by nie zgad a, e pochodzi z
Galaktyki, gdyby jej nie powiedzia . By taki wysoki, pewny siebie.
Wiedzia by, co trzeba zrobi .
A kto musi to wiedzie , bo inaczej ca a Galaktyka legnie w gruzach.
Oczywi cie wielu Tamtych zas
o sobie na to - ale czy wszyscy?
Kobiety i dzieci, chorzy i starcy? Dobrzy i mili? Tacy jak Arvardan?
Ci, którzy nigdy nie s yszeli o Ziemi? W ko cu to te Ludzie. Tak
straszliwa zemsta musia aby na wieki odebra ziemskiej sprawie wszelkie
pozory sprawiedliwego odwetu - cho przecie naprawd ich skrzywdzono!
- kryj c wszystko pod powierzchni niesko czonego oceanu krwi i
gnij cych cia .
I wtedy jak grom z jasnego nieba nadesz a wiadomo
od Arvardana.
Doktor Shekt potrz sn
g ow .
- Nie mog mu powiedzie .
- Musisz! - odpar a gwa townie Pola.
- Tutaj? To niemo liwe. Oznacza oby to mier dla nas obu.
- Zatem odpraw go. Ja zajm si reszt .
Jej serce piewa o z rado ci. Oczywi cie jedynym powodem by a
nadarzaj ca si szansa ocalenia niezliczonych milionów ludzi.
Wspomnia a jego szeroki, ciep y u miech. Z jakim spokojem potrafi
zmusi pu kownika wojsk imperialnych, by ten sk oni g ow i przeprosi
- j , ziemsk dziewczyn . A ona sta a tam i zdo
a mu wybaczy !
Bel Arvardan mo e zrobi wszystko!
Rzecz jasna sam Bel Arvardan nic o tym nie wiedzia . Potraktowa
wi c zachowanie Shekta tak, jak zas ugiwa o: jako oburzaj cy przyk ad
braku elementarnej uprzejmo ci, znakomicie pasuj cy do wszystkiego, z
czym zetkn
si do tej pory na Ziemi.
Kiedy znalaz si w niewielkiej poczekalni, z irytacj odkry , e
czuje si jak niepo
dany intruz.
Ostro nie dobiera s owa:
- Nigdy nie o mieli bym si do tego stopnia narzuca si panu,
doktorze, gdyby nie fakt, i jestem zawodowo zainteresowany pa skim
synapsyfikatorem. Poinformowano mnie te , e - w odró nieniu od wielu
Ziemian - nie jest pan wrogo nastawiony do przybyszów z Galaktyki.
Najwyra niej nie by o to najszcz
liwsze sformu owanie, doktor Shekt
bowiem a podskoczy .
- Kimkolwiek by pa ski informator, myli si , sugeruj c, i
ywi
jak
specjaln sympati do obcych. Nie mam adnych preferencji. Jestem
Ziemianinem…
Arvardan zacisn
usta. Zawróci ku wyj ciu.
- Prosz zrozumie , doktorze Arvardan - szepn
pospiesznie Shekt. -
Przykro mi, je li wyda em si nieuprzejmy, ale naprawd nie mog …
- Doskonale rozumiem - odpar ch odno Arvardan, cho w
rzeczywisto ci nic a nic nie pojmowa . - ycz mi ego dnia.
Doktor Shekt u miechn
si s abo.
- Napi cie, towarzysz ce mojej pracy…
- Ja tak e jestem bardzo zaj ty, doktorze Shekt.
Arvardan odwróci si do drzwi, w duchu w ciek y na wszystkich
mieszka ców Ziemi. W g owie t uk y mu si popularne na jego rodzimej
planecie powiedzonka o Ziemianach: „Uprzejmo
na Ziemi zdarza si tak
cz sto jak susza na dnie oceanu”. Albo: „Ziemianin odda ci wszystko,
je li tylko nic go to nie kosztuje i jeszcze mniej jest warte”.
Jego r ka przerwa a ju promie fotoelektryczny, otwieraj cy
frontowe drzwi, kiedy us ysza tupot stóp za plecami i tu przy jego
uchu zabrzmia cichy wist. Kto wsun
mu w d
skrawek papieru, a
kiedy Arvardan odwróci si , ujrza jedynie czerwony cie , kiedy
nieznajoma sylwetka znika a za drzwiami.
Dopiero gdy znalaz si w wynaj tym poje dzie rozwin
trzymany w
oni wistek. Czyja r ka nabazgra a na nim kilka s ów.
„Dzi o ósmej wieczorem prosz spyta o drog do Teatru Wielkiego.
Prosz upewni si , czy nie jest pan ledzony”.
Marszcz c w skupieniu czo o odczyta wiadomo
pi
razy, po czym
zapatrzy si w papier, jakby oczekiwa , e za spraw jego wzroku
pojawi si tam nowe s owa, wypisane niewidzialnym atramentem.
Odruchowo obejrza si za siebie. Ulica by a pusta. Uniós ju d
, by
wyrzuci za okno idiotyczny li cik, zawaha si jednak, po czym wsun
go do kieszeni kamizelki.
Niew tpliwie gdyby tego wieczoru mia w planach cokolwiek innego,
nie pos ucha by tajemniczych instrukcji, co oznacza oby zapewne wyrok
mierci dla trylionów ludzkich istot. Jak si jednak okaza o, nie mia
nic innego do roboty.
Poza tym zastanawia si , czy list nie pochodzi przypadkiem od…
O ósmej wieczór samochód Arvardana posuwa si wolno w d ugim
sznurze pojazdów, leniwie pod
aj cych spiraln alej , prowadz
wprost do Teatru Wielkiego. Tylko raz zapyta o drog . Zagadni ty
przechodzie spojrza na niego podejrzliwie (najwyra niej aden
Ziemianin nie by wolny od wszechobecnej podejrzliwo ci) i odpar
krótko:
- Niech pan po prostu jedzie za innymi.
Jak si okaza o, reszta pojazdów istotnie zmierza a do teatru, kiedy
bowiem tam dotar , odkry , e wszystkie po kolei znikaj w paszczy
podziemnego parkingu. Opu ci kolejk i skr ci obok, czekaj c nie
wiadomo na co.
Z pochylni dla pieszych zeskoczy a nagle szczup a posta i w
okamgnieniu znalaz a, si tu obok niego. Zanim zd
zareagowa ,
otwar a drzwi i wpad a do rodka.
- Przepraszam bardzo - zaprotestowa - ale…
- Ciii! - posta skuli a si na siedzeniu. - Czy kto pana ledzi ?
- A powinien?
- Niech pan nie artuje. Prosz jecha prosto i skr ci , kiedy panu
powiem. No dalej, na co pan czeka?
Zna ten g os. Ci
ki kaptur opad na ramiona, ods aniaj c
jasnobr zowe w osy. Na Arvardana spojrza y ciemne oczy.
- Prosz jecha - powiedzia a mi kko Pola.
Pos ucha . Przez pi tna cie minut dziewczyna odzywa a si tylko, by
da mu zwi
e wskazówki. Kilka razy zerkn
na ni i pomy la z nag
rado ci , e jest jeszcze pi kniejsza, ni j zapami ta . O dziwo teraz
nie czu ju
adnej niech ci.
Zatrzymali si - a raczej zrobi to Arvardan na polecenie dziewczyny
- na granicy pustego osiedla. Odczekawszy chwil , znów nakaza a mu
jecha , póki nie dotarli na podjazd prowadz cy do czyjego prywatnego
gara u.
Drzwi zamkn
y si za nimi, pozostawiaj c ich w ciemno ci,
rozja nionej jedynie blaskiem samochodowej lampki.
Wtedy Pola spojrza a na niego z powag i rzek a:
- Doktorze Arvardan, przepraszam za t tajemniczo
, ale musia am
porozmawia z panem na osobno ci. Wiem, e nie ma pan o mnie najlepszej
opinii…
- Prosz tak nie mówi - wtr ci niezr cznie.
- Musz to powiedzie . Teraz dopiero zdaj sobie spraw , jak
niewdzi cznie i z
liwie zachowa am si tamtego wieczoru. Nie potrafi
wyrazi , jak bardzo mi przykro…
- Prosz o tym nie my le - odwróci wzrok. - Ja te mog em by
nieco ogl dniejszy.
- No có - Pola umilk a na chwil , próbuj c opanowa rozszala e
uczucia. - Nie po to jednak sprowadzi am tu pana. Jest pan jedynym
znanym mi Tamtym, który potrafi zachowa si godnie i szlachetnie. A
ja potrzebuj pomocy.
Arvardan poczu , jak ogarnia go nag y ch ód. Czy by tylko o to
chodzi o? Zamkn
t my l w jednym zimnym:
- Ach tak?
- Nie! - krzykn
a w odpowiedzi. - Nie chodzi o mnie, doktorze
Arvardan, lecz o ca
Galaktyk ! Nie chc nic dla siebie! Nic!
- Co si sta o?
- Po pierwsze - nie s dz , aby kto nas ledzi , ale gdyby pan
us ysza jakikolwiek ha as, czy móg by pan… móg by pan… - spu ci a oczy
- obj
mnie i… i… no wie pan?
Przytakn
i stwierdzi sucho:
- Wydaje mi si , e bez k opotu zdo am co zaimprowizowa . Czy
musimy czeka na ha as?
Pola zarumieni a si .
- Prosz , niech pan ze mnie nie artuje. To jedyny sposób, by
unikn
podejrze i zmyli nieprzyjació .
- Czy by sprawa by a a tak powa na? - spyta cicho Arvardan.
Spojrza na ni ciekawie. Wydawa a si taka m oda i delikatna.
Uzna , e w pewnym sensie to niesprawiedliwe. Nigdy w yciu nie dzia
pod wp ywem bezrozumnych impulsów i by z tego dumny. Cho targa y nim
pot
ne emocje, potrafi je opanowa i pokona . A teraz, tylko dlatego
e obok siedzia a s aba dziewczyna, odczuwa instynktown potrzeb , by
ochroni .
- Owszem, jest a tak powa na - stwierdzi a Pola. - Mam zamiar co
panu powiedzie i wiem, e z pocz tku nie b dzie pan chcia w to
wierzy . Prosz jednak chocia postara si uwierzy . Niech mi pan
zaufa! Przede wszystkim jednak zale y mi na tym, by do
czy pan do nas
i sam si przekona . Spróbuje pan? Dam panu pi tna cie minut, a je li
po ich up ywie uzna pan, e nie warto mnie wys ucha , odejd i nie b
zawraca panu g owy.
- Pi tna cie minut? - Jego usta skrzywi y si w mimowolnym u miechu.
Zdj
zegarek i po
go przed sob . - Zgoda.
Pola splot a d onie na kolanach i wbi a spojrzenie w okno, za którym
wida by o tylko nag
cian gara u.
Przygl da si jej z uwag - g adka, mi kka linia podbródka, której
obca by a wymuszona stanowczo
; prosty w ski nos, ciep y koloryt
skóry, tak charakterystyczny dla mieszka ców Ziemi.
Pola spogl da a na k tem oka. Widz c, e to zauwa
, natychmiast
odwróci a wzrok.
- O co chodzi? - spyta .
Przygryz a doln warg .
- Patrzy am na pana.
- Zauwa
em. Pewnie mam brudny nos?
- Nie - u miechn
a si s abo, po raz pierwszy, od chwili gdy
wsiad a do samochodu. Nagle zacz
dostrzega ró ne drobiazgi: sposób,
w jaki jej w osy zdawa y si unosi w powietrzu za ka dym razem, gdy
porusza a g ow . - Tylko od czasu tamtego spotkania zastanawia am si ,
czemu, skoro jest pan Tamtym, nie nosi pan o owianych ubra . To mnie
zmyli o. Zazwyczaj Tamci przypominaj worki kartofli.
- A ja nie?
- O nie! - w jej g osie pojawi a si nuta entuzjazmu. - Pan wygl da
zupe nie jak staro ytny marmurowy pos g, tyle e jest pan ywy i
ciep y, i… Przepraszam, je li posun
am si za daleko.
- Uwa asz, e widz w tobie Ziemiank , która zapomina, gdzie jest
jej miejsce? Musisz przesta tak o mnie my le , albo nie zostaniemy
przyjació mi. Ca y ten strach przed radioaktywno ci to tylko przes dy.
Dokona em pomiarów promieniowania atmosferycznego i przeprowadzi em
badania laboratoryjne na zwierz tach. Jestem przekonany, e w zwyk ych
okoliczno ciach radioaktywno
nie mo e mi zaszkodzi . Przebywam tu od
dwóch miesi cy i nie czuj si ani troch gorzej. Nie wypadaj mi w osy
- na dowód szarpn
je pe
gar ci - i nie mam problemów z
trawieniem. W tpi te , by co grozi o mojej p odno ci, cho przyznam,
w tym zakresie podj
em pewne rodki ostro no ci. Ale impregnowane
owiem szorty nie rzucaj si w oczy.
Ca
t tyrad wyg osi ze miertelnie powa
min i Pola znów si
miechn
a.
- Wydaje si , e jest pan troch szalony.
- Naprawd ? Zdziwi aby si , jak wielu s awnych i inteligentnych
archeologów podziela t opini - i daje jej wyraz w d ugich przemowach.
- Czy teraz zechce mnie pan wys ucha ? - przerwa a mu Pola. - Min
o
pi tna cie minut.
- A jak s dzisz?
- e mo e zechce pan mi zaufa . W przeciwnym razie nie siedzia by
pan tutaj. Nie po tym, co zrobi am.
- Czy nadal uwa asz, e musz si zmusza , by siedzie ko o ciebie?
Je li tak, to si mylisz… Czy wiesz, Polu, e jeszcze nigdy, przenigdy
nie widzia em tak pi knej jak ty dziewczyny?!
Spojrza a na niego z nag ym l kiem.
- Prosz , niech pan przestanie. Przysi gam, e nie o to mi chodzi.
Nie wierzy mi pan?
- Wierz , Polu. Powiedz mi wszystko, co ci le y na sercu, a ja ci
pomog - Arvardan mówi szczerze. W tym momencie z rado ci podj
by
si obalenia imperatora. Nigdy dot d nie by zakochany… i w tej
sekundzie powstrzyma rozp dzone my li. Do tej pory nie u ywa tego
owa.
Zakochany? W dziewczynie z Ziemi?
- Pozna pan mojego ojca, doktorze Arvardan?
- Doktor Shekt jest twoim ojcem? Prosz , mów do mnie Bel. Ja
przecie zwracam si do ciebie po imieniu.
- Je li chcesz, spróbuj . Przypuszczam, e by
na niego z y.
- Nie zachowa si zbyt grzecznie.
- Nie móg inaczej post pi . Obserwowano go. W istocie razem
postanowili my, e pozb dzie si ciebie jak najszybciej, a ja przywioz
ci tutaj. Ten dom nale y do nas. Widzisz - jej g os zni
si do
szeptu - Ziemia chce si zbuntowa .
Arvardan nie potrafi opanowa rozbawienia.
- Nie! - j kn
z udanym zdumieniem. - Ca a? Ale Pola zareagowa a z
prawdziw furi .
- Nie miej si ! Obieca
, e mnie wys uchasz i uwierzysz. Ziemia
naprawd chce si zbuntowa . To powa na sprawa, bo Ziemia mo e
zniszczy ca e Imperium.
- Potrafiliby cie zrobi co takiego? - tym razem zdo
opanowa
kolejny wybuch miechu. - Polu - spyta
agodnie - czy znasz troch
galaktografi ?
- Ca kiem nie najgorzej, nauczycielu. Co to ma do rzeczy?
- Bardzo du o. Galaktyka to obszar o obj to ci kilkunastu milionów
sze ciennych lat wietlnych. Mie ci si w niej dwie cie milionów
zaludnionych planet, na których mieszka w sumie pó tryliona ludzi.
Zgadza si ?
- Przypuszczam, e tak, skoro tak twierdzisz.
- Mo esz mi wierzy . Natomiast Ziemia to jedna planeta, któr
zaludnia dwadzie cia milionów mieszka ców, pozbawiona jakichkolwiek
dodatkowych zasobów. Innymi s owy, na ka dego Ziemianina przypada
dwadzie cia pi
miliardów obywateli Galaktyki. Co mo e zatem zdzia
Ziemia przy szansie jeden do dwudziestu pi ciu miliardów?
Przez chwil dziewczyn ogarn
o zw tpienie, wkrótce jednak
otrz sn
a si .
- Nie umiem odpowiedzie ci na to pytanie - oznajmi a stanowczo -
ale mój ojciec potrafi. Nie poda mi najwa niejszych szczegó ów
twierdz c, i zagrozi oby to mojemu yciu, ale je li pójdziesz teraz ze
mn , uczyni to. Powiedzia , e Ziemia zna sposób zniszczenia ycia na
innych planetach, i z pewno ci mia racj . Nigdy przedtem si nie
myli .
Jej policzki poró owia y z zapa u i Arvardan zapragn
nagle dotkn
ich (Czy rzeczywi cie dotkn
jej ju kiedy i poczu dreszcz
przera enia? Co si z nim dzia o?).
- Czy min
a ju dziesi ta? - spyta a Pola.
- Tak - odpar .
- A zatem powinien na nas czeka na górze… Je li go nie schwytali. -
Rozejrza a si wokó i mimo woli zadr
a. - Z gara u jest bezpo rednie
wej cie do domu, je eli oczywi cie zechcesz pój
ze mn …
Pola uj
a ju ga
drzwi samochodu, gdy nagle zamar a. Po
sekundzie szepn
a cichutko:
- Kto idzie! Szybko!
Nie zd
a powiedzie nic wi cej. Arvardan bez trudu przypomnia
sobie jej instrukcje. Natychmiast przyci gn
do siebie ciep e, nie
stawiaj ce oporu cia o. Jej usta zadr
y, otwieraj c przed nim
niesko czony ocean s odyczy…
Przez pierwsze dziesi
sekund stara si maksymalnie odwróci
wzrok, szukaj c plamy wiat a na pod odze, wyt
s uch w oczekiwaniu
na odg os obcych kroków. Potem jednak zala a go fala uczu , o lepi
blask gwiazd, og uszy o szale cze bicie w asnego serca.
Pola oderwa a od niego usta, ale Arvardan ponownie odnalaz je w
poca unku. Mocniej przytuli j do siebie, a ona zanurzy a si w jego
ramionach, a ich serca zacz
y bi zgodnym rytmem.
Dopiero po d
szej chwili roz
czyli si i przez moment siedzieli
nieruchomo, policzek przy policzku.
Arvardan nigdy dot d nie by zakochany… Tym razem nie wzdrygn
si
na to s owo.
W ko cu có w tym niezwyk ego? Ziemianka czy nie, w ca ej Galaktyce
nie znalaz by równie wspania ej dziewczyny.
Wreszcie powiedzia z rozmarzeniem:
- To musia by jaki samochód.
- Nie - odpar a szeptem. - W ogóle nic nie s ysza am.
Odsun
j od siebie, lecz Pola nie spu ci a oczu.
- Ty diablico. Mówisz powa nie?
- Chcia am, eby mnie poca owa - w jej oczach zab ys a figlarna
iskierka. - I wcale nie
uj .
- My lisz, e ja
uj ? Poca uj mnie jeszcze raz, dlatego e teraz
to ja tego pragn .
Po kolejnej bardzo d ugiej chwili Pola odsun
a si nagle.
Przyg adzi a w osy i zdecydowanym, pedantycznym gestem poprawi a
ko nierzyk sukienki.
- S dz , e powinni my ju i
do rodka. Zga
wiat o. Przynios am
ze sob latark .
W lad za ni wyszed z samochodu. W g
bokiej ciemno ci sylwetka
stoj cej przed nim dziewczyny stanowi a tylko niewyra ny cie w m tnym
blasku miniaturowej latarki.
- Lepiej we mnie za r
- powiedzia a. - Musimy wej
po schodach.
- Kocham ci . Polu - szepn
cicho. Jak e atwo by o powiedzie te
owa! I jak prawdziwie zabrzmia y! Powtórzy raz jeszcze: - Kocham
ci .
- Ledwo mnie znasz - odpar a mi kko.
- Nie. Ca e moje ycie. Przysi gam! Przez ca e ycie. Polu, od dwóch
miesi cy bez przerwy my la em i marzy em o tobie. Naprawd !
- Ale ja jestem Ziemiank .
- Wi c i ja zostan Ziemianinem. Wypróbuj mnie. Zatrzyma j i
delikatnie przekr ci jej d
, póki wiat o latarki nie pad o na
zarumienion , mokr od ez twarz dziewczyny.
- Czemu p aczesz?
- Bo kiedy mój ojciec wszystko ci opowie, zrozumiesz, e nie mo esz
kocha Ziemianki.
- Powiedzia em - wypróbuj mnie.
15.
DWADZIE CIA PI
MILIARDÓW - CZY ZERO?
Arvardan i Shekt spotkali si w ma ym pokoju na pierwszym pi trze
domu. Wszystkie okna by y dok adnie spolaryzowane a do ca kowitej
nieprzejrzysto ci. Pola zosta a na dole, gdzie, czujnie nas uchuj c,
pe ni a wart siedz c w fotelu i wygl daj c na ciemn , pust ulic .
Zgarbiona posta Shekta wyda a si Arvardanowi odmieniona w
porównaniu z tym, co widzia jakie dziesi
godzin temu. Wprawdzie
twarz fizyka nadal nosi a znamiona wieku i ogromnego wyczerpania, lecz
o ile przedtem malowa a si na niej niepewno
i l k, teraz wyra
a
niemal strace cz desperacj .
- Doktorze Arvardan - powiedzia powa nie - musz przeprosi pana za
moje dzisiejsze zachowanie. Mia em nadziej , e pan zrozumie…
- Przyznaj , e wtedy nie wiedzia em, o co panu chodzi, ale teraz
pojmuj ju wszystko.
Shekt zasiad przy stole i wskaza go ciowi butelk wina. Arvardan
obronnym gestem uniós r
.
- Je li nie ma pan nic przeciw temu, wola bym jaki owoc… Co to
takiego? Nie wydaje mi si , abym kiedykolwiek wcze niej widzia co
podobnego.
- To rodzaj pomara czy - wyja ni Shekt. - Nie s dz , aby ros y one
gdzie poza Ziemi . Trzeba tylko zdj
skórk . To atwe -
zademonstrowa i Arvardan, obw chawszy ciekawie owoc, wbi z by w
soczysty mi
sz. Po sekundzie wyda z siebie okrzyk zachwytu.
- Pyszne! Doktorze Shekt, czy Ziemia próbowa a kiedy eksportowa te
owoce?
- Starsi - odpar fizyk pos pnym tonem - nie s zachwyceni ide
handlu z Tamtymi. Zreszt nasi kosmiczni s siedzi równie wol unika
wszelkich kontaktów. To po prostu jeszcze jeden aspekt naszych
trudno ci.
Arvardan poczu , jak ogarnia go nag e rozdra nienie.
- To najwi kszy idiotyzm, jaki kiedykolwiek s ysza em. Mówi panu,
e czasem, kiedy widz , co kryje si w umys ach moich bli nich,
zaczynam w tpi w ludzk inteligencj .
Shekt wzruszy ramionami. Od lat przywyk do podobnych nonsensów.
- Obawiam si , e to cz
niemal nierozwi zywalnego problemu
antyterranizmu.
- Ale jego nierozwi zywalno
- wykrzykn
archeolog - wynika st d,
e nikt nawet nie próbuje szuka rozwi zania! Ilu Ziemian reaguje na t
sytuacj nienawi ci skierowan przeciw obywatelom Galaktyki? I to
wszystkim, bez adnego wyj tku? To najcz stsza choroba - nienawi
za
nienawi
. Czy wasi ludzie rzeczywi cie pragn równo ci i wzajemnej
tolerancji? Bynajmniej! Wi kszo
z nich chce jedynie zamieni si
rolami ze swym ciemi zc .
- Mo e i jest sporo prawdy w tym, co pan mówi - odpar ze smutkiem
Shekt. - Nie mog temu zaprzeczy . Ale to tylko jedna strona medalu.
Dajcie nam szans , a wychowamy nowe pokolenie Ziemian, pozbawionych
separatystycznych uprzedze i ca ym sercem wierz cych w jedno
ludzko ci. Asymilacjoni ci, którzy wyznaj has a tolerancji i
kompromisu, nieraz ju dochodzili do g osu. Jestem jednym z nich. Czy
raczej by em nim kiedy . Teraz jednak ca
Ziemi rz dz zeloci. To
skrajni nacjonali ci, op tani marzeniami o dawnej i przysz ej w adzy
nad wiatem. To przed nimi trzeba uchroni Imperium.
Arvardan zmarszczy brwi.
- Ma pan na my li bunt, o którym wspomina a Pola?
- Doktorze Arvardan - odrzek ponuro Shekt - to nie atwe zadanie.
Mam pana przekona , e Ziemia mo e podbi Galaktyk . Niewiarygodny
pomys , prawda? Ale niestety prawdziwy. Nie jestem zbyt odwa nym
cz owiekiem i bardzo pragn
.
Mo e pan wi c sobie wyobrazi , jak pot
ny musi by bodziec, który
zmusza mnie do zaryzykowania zdrady, je li w dodatku moj osob wci
interesuj si agenci miejscowych w adz.
- Skoro to a tak powa na sprawa - stwierdzi Arvardan - lepiej
dzie, gdy od razu co wyja ni . Oczywi cie pomog panu, jak tylko
móg - ale jedynie jako obywatel Galaktyki. Nie mam adnej
szczególnej w adzy ni wp ywów, ani na dworze, ani w pa acu Prokuratora.
Jestem dok adnie tym, na kogo wygl dam - archeologiem uczestnicz cym w
ekspedycji naukowej zorganizowanej wy
cznie dla zaspokojenia mojej
ciekawo ci. Poniewa zdecydowa si pan podj
ryzyko, czy nie powinien
pan zwróci si do samego Prokuratora? On móg by naprawd pomóc.
- I dlatego w
nie mnie pilnuj . Starsi nie pozwol mi skontaktowa
si z Prokuratorem. Kiedy dzi rano przyby pan do mojego domu,
dzi em nawet, e mo e pan by po rednikiem. Wydawa o mi si , e
Ennius co podejrzewa.
- Mo e i tak - nie znam go na tyle. Ale ja nie jestem adnym
po rednikiem. Przykro mi. Je li nadal chce pan zawierzy mi t
tajemnic , przyrzekam, i przeka
mu wszystko, co b dzie trzeba.
- Dzi kuj panu. O nic wi cej nie prosz . Tylko o to - i aby
wykorzysta pan wszelkie wp ywy, by uchroni Ziemi przed zbyt surow
kar .
- Oczywi cie - Arvardan czu niepokój. W tym momencie by zupe nie
przekonany, e ma do czynienia ze starszym, ekscentrycznym paranoikiem,
by mo e nieszkodliwym, lecz zupe nie stukni tym. Nie ma jednak
wyj cia. Musi go wys ucha i postara si ukoi l ki starego uczonego -
ze wzgl du na Po
.
- Doktorze Arvardan - zacz
Shekt. - Podobno s ysza pan o
synapsyfikatorze? Mówi pan o tym dzi rano.
- Owszem. Czyta em pa ski artyku w Przegl dzie Fizycznym.
Wspomina em o tym urz dzeniu Prokuratorowi i najwy szemu kap anowi.
- Najwy szemu kap anowi?
- Ale tak. Wtedy gdy otrzyma em od niego list polecaj cy, którego
pan, hmmm, nie zechcia przeczyta .
- Raz jeszcze przepraszam. Ale szkoda, e… Co dok adnie wiadomo panu
o synapsyfikatorze
- e jest to interesuj ca pora ka. Zosta zaprojektowany do
zwi kszania zdolno ci uczenia. Eksperymenty na szczurach by y do
obiecuj ce, ale do wiadczenia na ludziach zako czy y si sromotn
kl sk .
Shekt spojrza na niego smutnym wzrokiem.
- No tak, po lekturze artyku u musi pan tak my le . Urz dzenie
zosta o w nim opisane jako ca kowite fiasko, a wiadomo ci o udanych
eksperymentach z rozmys em utajniono.
- Hmm. To do
niezwyk y przyk ad etyki naukowej, doktorze Shekt.
- Owszem, przyznaj . Ale mam pi
dziesi t sze
lat i je li wie pan
cokolwiek o ziemskich zwyczajach, zdaje pan sobie spraw , e pozosta o
mi niewiele ycia.
- Sze
dziesi tka? Tak, s ysza em, nawet wi cej, ni bym sobie
yczy . - Arvardan pomy la cierpko o swej pierwszej podró y ziemskim
stratolotem. - Podobno czasem czyni si wyj tek dla szczególnie
zas
onych naukowców.
- Istotnie. Lecz decyzj w tej sprawie podejmuje najwy szy kap an
wraz z Rad Starszych. Nie mo na odwo
si od ich wyroku - nawet do
imperatora. Powiedziano mi, e cen za ycie ma by utrzymanie
synapsyfikatora w tajemnicy i dalsza ci
ka praca nad jego ulepszeniem.
- Stary cz owiek bezradnie roz
r ce. - Sk d mia em wtedy wiedzie ,
co z tego wyniknie, do czego u yj mojej maszyny?
- A do czego j wykorzystano? - Arvardan wyj
z kieszeni na piersi
papiero nic i pocz stowa swego rozmówc , tamten jednak podzi kowa .
- Chwileczk !… Po pewnym czasie, kiedy ostatecznie zyska em pewno
,
e urz dzenie mo e zosta wypróbowane na ludziach, poddali my
synapsyfikacji kilku ziemskich biologów. Byli to znani zwolennicy
zelotów, to jest ekstremistów. Wszyscy prze yli, cho po pewnym czasie
da y zna o sobie dodatkowe objawy. Jednego z nich przywieziono potem
na leczenie. Nie zdo
em go uratowa , ale s owa umieraj cego pozwoli y
mi odkry prawd .
Zbli
a si pó noc. Dzie by bardzo wyczerpuj cy i pe en wra
. A
jednak mimo zm czenia Arvardan poczu , e s owa Shekta obudzi y jego
ciekawo
.
- Je li mo na, wola bym, aby przeszed pan do rzeczy.
- Prosz o jeszcze chwil cierpliwo ci. Je li mam pana przekona ,
powinienem dok adnie wszystko wyja ni . Oczywi cie zdaje pan sobie
‘spraw ze szczególnego charakteru ziemskiego rodowiska - jego
radioaktywno ci.
- Tak, nie le si w tym orientuj .
- Wie pan równie , jaki wp yw wywiera promieniowanie na Ziemi i jej
gospodark ?
- Owszem.
- W takim razie nie b
si nad tym rozwodzi . Wspomn tylko, e na
Ziemi znacznie cz
ciej ni gdziekolwiek indziej pojawiaj si nowe
mutacje. Teorie g oszone przez naszych wrogów, jakoby Ziemianie ró nili
si od reszty ludzko ci, zawieraj w sobie ziarno prawdy. Oczywi cie
mutacje te s ma o znacz ce i wi kszo
cech nie zostaje przekazana
potomstwu. Je li Ziemianie zmienili si , to tylko w pewnych aspektach
wewn trznych procesów chemicznych, co pozwala im lepiej przystosowa
si do niezwyk ego rodowiska. Wykazuj wi c wi ksz odporno
na
promieniowanie, szybsze gojenie si oparze …
- Doktorze Shekt, wszystko to jest mi doskonale znane.
- Czy pomy la wi c pan kiedy , e podobne mutacje dokonuj si
równie u innych organizmów? Nie tylko u ludzi?
Zapad a krótka cisza, po czym Arvardan odrzek :
- Rzeczywi cie, nie wpad em na to, cho oczywi cie co takiego jest
nie do unikni cia.
- Zgadza si . I to w
nie sta o si na Ziemi. W ród naszych
zwierz t domowych wyst puje znacznie wi cej odmian ni na jakiejkolwiek
innej planecie. Pomara cza, któr pan przed chwil zjad , to równie
mutant, nie istniej cy nigdzie indziej. Mi dzy innymi dlatego nikt nie
zechcia by eksportowa tych owoców. Poza wiatowcy odnosz si do nich
podejrzliwie, tak jak i do nas - a my strze emy ich niczym najwi kszego
skarbu. I oczywi cie to, co odnosi si do zwierz t i ro lin, jest
równie prawdziwe w odniesieniu do mikroorganizmów.
Arvardan poczu pierwsze uk ucie strachu.
- Ma pan na my li bakterie? - spyta .
- Mam na my li ca y wiat najprostszych organizmów. Pierwotniaki,
bakterie i samonamna aj ce si bia ka, zwane czasami wirusami.
- Do czego w
ciwie pan zmierza?
- Chyba ju pan rozumie, doktorze Arvardan. Nagle zacz
pan
okazywa zainteresowanie. Widzi pan, po ród pa skich rodaków kr
legendy, e Ziemianie nios z sob
mier , e towarzystwo Ziemian to
prowokowanie losu, e Ziemianie przynosz nieszcz
cie, maj z e oczy…
- S ysza em o tym. G upie przes dy.
- Niezupe nie. To jest w
nie najgorsze. Podobnie jak w wielu
legendach, podaniach i bajkach w przes dzie tym kryje si ziarno
prawdy. Zdarza si , e organizm Ziemianina staje si gospodarzem
mikroskopijnych paso ytów, nie wyst puj cych nigdzie poza nasz
planet . Tamci nie s na nie szczególnie odporni. Reszta to zwyk a
biologia, doktorze.
Arvardan milcza .
- Czasami oczywi cie nas te dopadnie choroba. Z terenów ska onych
wydostanie si nowy zarazek i na planecie wybucha epidemia. Ale
generalnie rzecz bior c Ziemianie dotrzymuj kroku zagro eniom. Nowe
pokolenia uodparniaj si na kolejne bakterie i wirusy, co pozwala nam
przetrwa . Tamci nie maj takiej szansy.
- Czy to znaczy - zacz
s abo Arvardan - e zetkni cie z wami
powoduje?… - Odsun
si z krzes em, my
c o wieczornych poca unkach.
Shekt potrz sn
g ow .
- Oczywi cie, e nie. Nie jeste my ród em chorób, po prostu je
przenosimy. A nawet nosicielstwo zdarza si bardzo rzadko. Gdybym
mieszka na pa skiej planecie, nie roznosi bym zarazy, podobnie jak
pan. Nie przyci gam zarazków. Nawet tutaj niebezpieczny jest jeden na
bilion mikroorganizmów albo nawet na bilion bilionów. Szans zaka enia
mniejsze ni gro ba uderzenia meteoru. Chyba e kto zechcia by
wyszuka owe zarazki, wyizolowa je i rozmno
.
Znów zapad a cisza, tym razem znacznie d
sza. Wreszcie Arvardan
przemówi dziwnie zduszonym g osem:
- Czy to w
nie robi Ziemianie?
Przesta my le o paranoi. By gotów uwierzy .
- Tak. Z pocz tku jednak mieli my niewinne intencje. Nasi biolodzy
naturalnie szczególnie zainteresowani niezwyk ymi aspektami
ziemskiego ycia. Ostatnio uda o im si wyizolowa wirusa gor czki
pospolitej.
- Co to jest gor czka pospolita?
- agodna endemiczna choroba ziemska. To znaczy, agodna dla nas.
Wi kszo
Ziemian przechodzi j w dzieci stwie, jej objawy nie s zbyt
gro ne. Lekka gor czka, miejscowa wysypka, zapalenie stawów i b on
luzowych po
czone z uporczywym pragnieniem. Choroba trwa zwykle od
czterech do sze ciu dni, a raz przebyta, na zawsze uodparnia organizm.
Ja j mia em, Pola j mia a. Czasami pojawia si gro niejsza odmiana
tej samej choroby - najprawdopodobniej wywo ywana przez nieco inny
szczep wirusa - któr nazywamy gor czk radiacyjn .
- S ysza em ju o niej - mrukn
Arvardan.
- Naprawd ? Nazw zawdzi cza powszechnemu przekonaniu, e zaka enie
nast puje po d
szym pobycie na terenach radioaktywnych. Istotnie
ugi kontakt ze ska eniem cz sto prowadzi do zachorowa , bo w
nie na
tych terenach najcz
ciej powstaj gro ne mutacje wirusa. Przyczyn
choroby nie jest jednak promieniowanie, lecz w
nie wirus. W gor czce
radiacyjnej objawy wyst puj ju po dwóch godzinach od chwili
zaka enia. Usta ulegaj zniekszta ceniu do tego stopnia, e chory
praktycznie nie mo e mówi . Po kilku dniach najcz
ciej nast puje zgon.
Teraz za , drogi doktorze, przechodzimy do najwa niejszego.
Organizmy Ziemian s przystosowane do gor czki pospolitej, Tamtych -
nie. Czasami zara a si ni kto z obsady garnizonu i reaguje tak jak
Ziemianin na gor czk radiacyjn . Zazwyczaj umiera w ci gu dwunastu
godzin. Wtedy zw oki zostaj spalone - przez Ziemian - bo je li kto z
Tamtych zanadto si do nich zbli y, równie ginie.
Wirus zosta wyizolowany dziesi
lat temu. To nukleoproteid,
podobnie jak wi kszo
przes czalnych wirusów, spo ród innych wyró nia
go jednak niezwykle wysoka zawarto
radioaktywnego w gla, siarki i
fosforu. „Niezwykle wysoka” oznacza, e pi
dziesi t procent w gla,
siarki i fosforu tworz cych wirus jest radioaktywne. Przypuszcza si ,
e miertelny skutek dla organizmu ywiciela jest w wi kszej mierze
pochodn promieniowania ni toksyn wirusa. Naturalnie Ziemianie,
przystosowani do promieniowania gamma, reaguj znacznie s abiej. Z
pocz tku badania koncentrowa y si na budowie wirusa i mechanizmie
koncentracji izotopów. Jak pan zapewne wie, dzisiejsza chemia potrafi
rozdzieli izotopy jedynie mudnymi, pracoch onnymi metodami. Nie znamy
te
adnego innego organizmu, w którym mog oby si to dokona . Wkrótce
jednak badania posz y w innym kierunku.
B
si streszcza , doktorze. Chyba widzi pan ju , do czego
zmierzam. Zespó badawczy móg prowadzi do wiadczenia na pozaziemskich
zwierz tach, ale nie na samych Tamtych. Na Ziemi jest ich zbyt ma o, by
znikni cie nawet paru osób mog o pozosta nie zauwa one. Nie mo na te
by o dopu ci do przedwczesnego wykrycia planów. Poddano zatem
synapsyfikacji grupk biologów. To w
nie oni opracowali nowe
matematyczne podej cie do chemii bia ek i immunologii, co umo liwi o w
ko cu wyhodowanie syntetycznego szczepu wirusa, atakuj cego wy
cznie
mieszka ców Galaktyki - Tamtych. Obecnie istniej ju ca e tony
wykrystalizowanego wirusa.
Arvardan patrzy na niego nieprzytomnym wzrokiem. Czu , jak po czole
i policzkach sp ywaj mu stru ki potu.
- Czy chce pan powiedzie - wykrztusi - e Ziemia ma zamiar
rozes
ten wirus po Galaktyce, zapocz tkowuj c w ten sposób
gigantyczn wojn biologiczn ?
- Której my nie mo emy przegra , a wy - wygra . W
nie tak. Kiedy
epidemia rozpocznie si na dobre, ka dego dnia b
umiera miliony.
Nic jej nie powstrzyma. Przera eni uchod cy roznios wirusa po ca ym
Imperium, a nawet gdyby cie zacz li wysadza ca e planety, zawsze
dzie mo na wywo
nowe ogniska zarazy. Nie b dzie adnych powodów,
by jej wybuch po
czy z Ziemi . Gdy nasze przetrwanie zacznie budzi
podejrzenia, straty b
ju tak ogromne, a rozpacz tak
obezw adniaj ca, e Tamci nie podejm
adnych kroków.
- I wszyscy umr ? - Arvardan wci
nie dopuszcza do siebie tej
potwornej my li, nie potrafi w ni uwierzy .
- Mo e nie wszyscy. Nasza nowa bakteriologia zajmuje si wieloma
sprawami. Mamy równie antytoksyn i rodki do jej produkcji. Mo na ich
dzie u
w razie szybkiej kapitulacji. Poza tym w zapad ych k tach
Galaktyki ocaleje zapewne kilka planet, mo e nawet gdzie znajd si
ludzie ca kowicie odporni na chorob .
W ci
kiej, przejmuj cej ciszy, która zapad a po jego ostatnich
owach - Arvardan ani przez sekund nie w tpi w to, co us ysza , w
straszliw prawd , która w ci gu kilku minut zredukowa a szans
zwyci stwa Imperium z dwudziestu pi ciu miliardów do zera - rozleg si
cichy, znu ony g os Shekta.
- To nie Ziemia chce do tego doprowadzi . Garstka przywódców, si
odseparowanych od reszty Galaktyki, nienawidz cych tych, którzy nie
dopuszczaj ich do siebie, postanowi a uderzy nie licz c si z
kosztami. To szale stwo…
Ale je li raz zaczn , cala Ziemia b dzie musia a pój
w ich lady.
Co bowiem mieliby my zrobi ? N kani ogromnym poczuciem winy,
musieliby my jednak doko czy dzie a zniszczenia. Czy mogliby my
pozwoli , by ocala a cz
Galaktyki mog a dokona na nas odwetu?
Ale cho jestem Ziemianinem, przede wszystkim jestem cz owiekiem.
Czy musz zgin
tryliony ludzi, by zadowoli kilka milionów? Czy nawet
najbardziej zasadna zemsta jednej planety ma zniszczy ca
cywilizacj
galaktyczn ? A je li nawet zwyci
ymy, to co nam z tego przyjdzie?
Stolic Galaktyki musi zosta planeta posiadaj ca niezb dne zasoby
naturalne - a my ich nie mamy. Ziemianie mog nawet zaw adn
Trantorem
i stamt d rz dzi Galaktyk przez pierwsze pokolenie, ale ich dzieci
stan si obywatelami Trantora i z pogard spogl da b
ku Ziemi.
Poza tym, czy ludzko
mo e skorzysta na zamianie tyranii
galaktycznej na tyrani Ziemi? Nie! Nie! Musi istnie jakie wyj cie
dla wszystkich ludzi bez wyj tku, droga, prowadz ca ku sprawiedliwo ci
i wolno ci.
Nagle Shekt skry twarz w d oniach i zako ysa si
agodnie w
fotelu.
Arvardan s ysza wszystko jak przez mg
.
- Nie pope ni pan adnej zdrady - wyj ka . - Natychmiast udam si
na Everest. Prokurator uwierzy mi. Musi mi uwierzy !
Nagle na zewn trz rozleg si odg os biegn cych stóp, w pokoju
pojawi a si blada, przera ona twarz. Pozostawione otworem drzwi
zaskrzypia y.
- Ojcze - do domu zbli aj si jacy ludzie.
Policzki Shekta poszarza y.
- Pr dko, doktorze! Przez gara ! - Gwa townie popchn
zdumionego
go cia. - Prosz zabra Pol i nie martwi si o mnie. Zatrzymam ich.
Ale kiedy si odwrócili, ujrzeli przed sob m
czyzn w zielonej
szacie. Nieznajomy u miecha si nieznacznie, jego d
lekko
obejmowa a bicz neuronowy. Na dole rozleg o si walenie do drzwi, nag y
trzask p kaj cego tworzywa i omot licznych nóg.
- Kim pan jest? - spyta ostro Arvardan, spogl daj c wyzywaj co na
uzbrojonego intruza. Zas oni sob Pol .
- Ja? - powiedzia szorstko cz owiek w zielonej szacie. - Jestem
tylko skromnym Sekretarzem Jego Ekscelencji, najwy szego kap ana -
podszed o krok bli ej. - O ma y w os czeka bym za d ugo. Ale nie. Hmm,
i do tego dziewczyna. To naprawd nieroztropne.
- Jestem obywatelem Galaktyki - oznajmi twardo Arvardan - i
twierdz , e nie macie prawa mnie aresztowa - ani zreszt wkroczy do
tego domu - bez oficjalnego zezwolenia w adz.
- Ja - Sekretarz woln r
postuka si w pier - sprawuj ca
adz na tej planecie. Ju nied ugo b
te jedynym w adc ca ej
Galaktyki. Mamy was wszystkich - nawet Schwartza.
- Schwartza! - krzykn li niemal jednocze nie Shekt i Pola.
- Jeste cie zaskoczeni? Chod cie, zaprowadz was do niego. Ostatni
rzecz , jak zapami ta Arvardan, by szeroki u miech Sekretarza - i
ysk bicza. Poprzez szkar atn zas on bólu run
w nie wiadomo
.
16.
PO KTÓREJ JESTE STRONIE?
Schwartz le
niespokojnie na twardej awce w jednym z wielu
podziemnych pomieszcze Dworu Pokuty w Chica.
Dwór, jak go najcz
ciej nazywano, stanowi imponuj cy dowód w adzy
najwy szego kap ana i jego otoczenia. Ponury kamienny gmach rzuca
mroczny cie na s siaduj ce z nim baraki imperialne - cie równie
boki jak groza, któr budzi w sercach miejscowych z oczy ców, lekce
sobie wa
cych dalekie imperialne prawa.
W ci gu ostatnich kilku wieków wewn trz tych murów wielu Ziemian
czeka o na wyrok nale ny wszystkim, którzy zani aj b
nie dotrzymuj
norm produkcyjnych, yj poza wyznaczony wiek lub ukrywaj kogo , kto
pope ni t zbrodni , albo te próbuj dzia
na szkod miejscowego
rz du. Czasami, kiedy ma ostkowa z
liwo
ziemskiego wymiaru
sprawiedliwo ci wyda a si szczególnie bezsensowna któremu z
urz duj cych Prokuratorów - subtelnych i zazwyczaj troch zblazowanych
- namiestnik Imperium móg uchyli wyrok. Oznacza o to jednak mo liwo
buntu, a ju na pewno pot
nych zamieszek.
Zazwyczaj je li Rada
da a kary mierci, Prokurator ust powa . W
ko cu cierpieli na tym jedynie Ziemianie…
Naturalnie Joseph Schwartz nie mia o tym wszystkim poj cia. Na jego
wiat sk ada a si niewielka cela, o cianach migocz cych s abym
blaskiem, dwie twarde awki i stó oraz nisza w cianie, s
ca za
azienk i toalet . Nie mia nawet okna, by móc ujrze kawa ek nieba, a
wpadaj cy do rodka strumie
wie ego powietrza z kana u wentylacyjnego
najcz
ciej by tak s aby, e niemal niewyczuwalny.
Schwartz potar w osy, otaczaj ce ysin na czubku g owy i usiad .
Szkoda, e próba ucieczki donik d (gdzie bowiem na tej Ziemi móg si
czu bezpieczny?) sko czy a si tak szybko i nieprzyjemnie. W
rezultacie trafi tutaj. Teraz móg przynajmniej bawi si
ladami
Psychicznymi.
Czy to dla niego dobrze, czy le?
Na farmie by to jedynie niezwyk y, niepokoj cy dar, którego natury
zupe nie nie zna . Nie my la te wtedy o otwieraj cych si przed nim
mo liwo ciach. Teraz jednak mia do
czasu, by eksperymentowa .
Gdyby bez przerwy, przez dwadzie cia cztery godziny na dob
rozmy la o swym uwi zieniu, wkrótce sko czy by jako wariat. Tymczasem
móg
ledzi przechodz cych cz onków personelu, si ga po stra ników w
siednich korytarzach, wyci ga delikatne macki swego umys u a do
samego kapitana Dworu, urz duj cego w odleg ym gabinecie.
Delikatnie bada i analizowa umys y. Pod jego dotykiem otwiera y
si na o cie , niczym dojrza e orzechy - suche skorupy, spomi dzy
których z szelestem sypa si deszcz uczu i wra
.
Dzi ki temu wiele dowiedzia si na temat Ziemi i Imperium - wi cej,
ni zdo
odkry (czy raczej móg odkry ) przez dwa miesi ce na
farmie.
A jedna informacja powtarza a si bez przerwy, nie pozostawiaj c
adnego pola domys om:
By skazany na mier .
Bez odwo ania, dyskusji i mo liwo ci ucieczki.
Mo e dzi , mo e jutro - jedno by o pewne: wkrótce zginie!
W jaki sposób oswoi si z t my
, a nawet znalaz w niej
ukojenie.
Drzwi otwar y si i Schwartz skoczy na równe nogi, pó przytomny ze
strachu. Mo na akceptowa
mier ca ym wiadomym umys em, lecz cia o,
ta dzika bestia, nie zna poj cia „rozs dku”. Czy to ju teraz? Nie -
jeszcze nie. lad Psychiczny przybysza nie sugerowa morderczych
zamiarów. Do celi wszed stra nik z metalowym pr tem w r ku. Schwartz
wiedzia , co to oznacza.
- Idziesz ze mn - oznajmi zwi
le stra nik.
Schwartz pos ucha , zastanawiaj c si nad sw dziwn moc . Na d ugo
przedtem, nim stra nik zdo
by u
swojej broni albo nawet nim
postanowi by to zrobi , Schwartz móg by go obezw adni - b yskawicznie
i bezszelestnie. Umys
nierza by w psychicznych r kach Schwartza.
Wystarczy o tylko lekko cisn
.
Ale po co? Zjawiliby si inni. Ilu naraz móg obezw adni ? Iloma
parami owych „r k” dysponowa ?
Potulnie szed naprzód.
Wreszcie dotar do ogromnej sali. Przebywa o tam ju dwóch m
czyzn
i kobieta, wszyscy rozci gni ci na bardzo wysokich sto ach, jak martwi.
Ale yli - ich umys y by y w pe ni aktywne.
Parali ! Zna ich!… Czy by ich zna ?
Przystan
, eby si przyjrze , ale d
stra nika natychmiast
spocz
a na jego ramieniu.
- Ruszaj si !
Obok sta czwarty stó - pusty. Nie dostrzegaj c w my lach stra nika
adnych zabójczych zamiarów Schwartz wspi
si na gór i po
.
Wiedzia , co b dzie dalej.
Stalowy pr t stra nika dotkn
po kolei jego ko czyn. Co go
za askota o i w tej samej chwili straci w nich czucie. Zosta a mu
tylko g owa, szybuj ca w pró ni.
Odwróci j .
- Pola! - krzykn
. - Ty jeste Pola, prawda? Dziewczyna, która…
Powoli kiwa a g ow . Schwartz nie rozpozna jej ladu Psychicznego -
dwa miesi ce temu nie mia jeszcze poj cia o istnieniu czego takiego.
Wtedy wyczuwa jedynie atmosfer . Teraz przypomina to sobie dok adnie.
Obecnie móg jednak odkry znacznie wi cej. M
czyzna obok Poli to
doktor Shekt; dalej le
doktor Bel Arvardan. Zna ich nazwiska, czu
przepe niaj
ich rozpacz, odbiera ostatnie echa przera enia w umy le
dziewczyny.
Przez chwil by o mu ich al, potem jednak przypomnia sobie, kim i
czym byli. I jego serce skamienia o.
Niech umieraj !
Ca a trójka znajdowa a si w tej sali prawie od godziny. Sala, w
której ich ulokowano, by a bez w tpienia wykorzystywana do wielkich
zgromadze - mog a pomie ci kilkaset osób. Po ród tego ogromu
wi
niowie czuli si kompletnie zagubieni. Nie mieli te o czym
rozmawia . Arvardan czu sucho
i pieczenie w gardle. Kilka razy
pokr ci g ow - by a to jedyna cz
cia a, któr jeszcze móg
sterowa .
Shekt mia zamkni te oczy, z zaci ni tych warg odp yn
a ca a krew.
- Shekt. Pos uchaj, Shekt! - wyszepta Arvardan gwa townie.
- Co… o co chodzi? - odpowiedzia mu zamieraj cy szept.
- Co robisz, cz owieku? Zasypiasz? My l, stary, my l!
- Dlaczego? O czym mam my le ?
- Kim jest Joseph Schwartz?
Zm czonym i s abym g osem odezwa a si Pola:
- Nie pami tasz, Bel? Wtedy, w domu towarowym, kiedy pierwszy raz
si spotkali my, dawno temu?
Arvardan szarpn
si w ciekle i odkry , i mo e unie
g ow o pi
bolesnych centymetrów. Z tej pozycji widzia cz
twarzy dziewczyny.
- Polu! Polu! - gdyby tylko móg si do niej zbli
; przez dwa
miesi ce nie by o po temu przeszkód, lecz wtedy nie wykorzysta szansy.
Patrzy a na niego z bladym u miechem, tak nik ym, e prawie
niewidocznym. - Jeszcze wygramy, zobaczysz.
Ona jednak potrz sa a g ow , a szyja Arvardana odmówi a
pos usze stwa. Naci gni te to granic wytrzyma
ci ci gna niemal
ka y z bólu.
- Shekt - nie ust powa Arvardan. - Pos uchaj mnie. Jak go pozna
?
Czy by twoim pacjentem?
- Synapsyfikator. Zg osi si na ochotnika.
- Czy podda
go zabiegowi?
- Tak.
Arvardan rozwa
jego s owa.
- Co sprawi o, e przyszed akurat do ciebie?
- Nie wiem.
- Mo e to naprawd agent imperialny?
(Schwartz ca y czas ledzi jego my li, u miechaj c si do siebie.
Nie odezwa si ani s owem i nadal zamierza milcze ). Shekt poruszy
lekko g ow .
- Agent imperialny? Dlatego, e twierdzi tak Sekretarz najwy szego
kap ana? Daj spokój. Zreszt ten cz owiek jest równie bezradny jak my…
Pos uchaj, Bel, gdyby my zdo ali wymy li jak
spójn historyjk , to
mo e od
egzekucj . Mo e mogli, by my… Archeolog roze mia si
ucho. Gard o pali o go coraz mocniej.
- Mogliby my prze
, to mia
na my li? W zniszczonej Galaktyce,
na ruinach cywilizacji?
? Wola bym umrze !
- My la em o Poli - mrukn
Shekt.
- Ja równie . Zapytaj j sam . Polu, czy powinni my si podda ? Czy
mamy spróbowa prze
?
W g osie Poli s ycha by o stanowczo
.
- Zdecydowa am ju , po czyjej jestem stronie. Nie chc umiera , lecz
je li moja strona przegra, odejd wraz z ni .
Arvardana ogarn
o uczucie triumfu. Kiedy zabierze j na Syriusza,
udowodni, e przewy sza wszystkie kobiety. Có , e b
wypomina jej
pochodzenie? Z rozkosz wybije wszystkie z by ka demu, kto…
Nagle u wiadomi sobie, e nie jest zbyt prawdopodobne, by
kiedykolwiek zawióz j na Syriusza - j czy kogo innego.
Najprawdopodobniej wkrótce w ogóle nie b dzie Syriusza.
Aby zag uszy podobne my li, zaj
si czymkolwiek innym, Arvardan
zawo
:
- Hej, ty! Jak ci zw ! Schwartz!
Schwartz uniós g ow , posy aj c w stron archeologa leniwe
spojrzenie. Wci
milcza .
- Kim jeste ? - dopytywa si Arvardan. - Jak si w to wszystko
wpl ta
? Jaka jest twoja rola w ca ej sprawie?
S ysz c ton tych pyta Schwartz u wiadomi sobie nagle ca
niesprawiedliwo
obecnej sytuacji. I kiedy po raz pierwszy wyra nie
ujrza , jak niewinna by a przesz
w porównaniu ze straszliw
tera niejszo ci , zap on
a w nim w ciek
.
- Ja? Jak si w to wszystko wpl ta em? Pos uchaj wi c. Kiedy by em
nikim. Porz dnym cz owiekiem, ci
ko pracuj cym krawcem.
em
spokojnie, nikomu nie szkodzi em, opiekowa em si rodzin . I nagle, bez
adnej przyczyny - bez adnej przyczyny - przyby em tutaj.
- Do Chica? - spyta Arvardan, który z trudem pod
tropem jego
rozumowania.
- Nie, nie do Chica! - krzykn
Schwartz drwi co. - Do tego
szalonego wiata! Och, co mnie obchodzi, czy mi uwierzycie, czy nie.
Mój wiat nale y do przesz
ci. Mój wiat to rozleg e tereny i dwa
miliardy ludzi. I jest jedyny, nie ma innych!
Arvardan milcza , oszo omiony gradem sypi cych si na niego
informacji. Odwróci si do Shekta.
- Rozumiesz co z tego?
- Czy mo esz sobie wyobrazi - powiedzia zamy lony fizyk - e ten
cz owiek ma nie zamkni ty wyrostek robaczkowy, d ugi na osiem
centymetrów? Pami tasz, Polu? I z by m dro ci. I w osy na twarzy.
- Tak, tak! - zawo
Schwartz z jak
strace cz odwag . -
uj ,
e nie mam ogona, aby cie wszyscy mogli go zobaczy . Pochodz z
przesz
ci. Z innych czasów. Och, sam nie wiem, jak si tu znalaz em!
A teraz dajcie mi spokój! - po czym doda nagle: - Wkrótce po nas
przyjd . To czekanie ma nas szybciej z ama , nic wi cej.
- Sk d wiesz? - spyta gwa townie Arvardan. - Kto ci o tym
powiedzia ?
Schwartz milcza .
- Czy to Sekretarz? Kr py m
czyzna o zadartym nosie? Schwartz nie
potrafi rozpozna z opisu kogo , z kim zetkn
si tylko przez lad
Psychiczny, ale - Sekretarz? Owszem, mign
mu taki lad - pot
ny lad
cz owieka o ogromnej w adzy - i rzeczywi cie chyba nale
do
Sekretarza.
- Balkis? - spyta zaintrygowany.
- Jak…? - zaczai Arvardan, ale Shekt wpad mu w s owo.
- Tak w
nie nazywa si Sekretarz!
- Ach tak. Co mówi ?
- Nic nie mówi - odpar Schwartz. - Po prostu wiem. Wszyscy
jeste my skazani na mier . Nie ma przed ni ucieczki.
Arvardan zni
g os.
- To chyba wariat, jak s dzisz?
- Zastanawiam si … Chodzi o .budow jego czaszki. Jest prymitywna,
bardzo prymitywna.
- To znaczy… - Arvardan by zdumiony. - Daj spokój, to przecie
niemo liwe.
- Ja dot d te tak my la em - przez chwil g os Shekta, cho nadal
aby, zabrzmia jak kiedy , jakby w obliczu problemu naukowego jego
umys automatycznie prze
czy si na inny bieg, beznami tny,
pozbawiony cech osobistych. - Istniej obliczenia, ile energii
wymaga oby przerzucenie cia a materialnego wzd
osi czasowej. Liczba
ta jest bliska niesko czono ci, tote zawsze uwa ano rzecz za
niemo liw . Ale mówi o si czasem równie o „uskokach czasowych”,
podobnych do „uskoków geologicznych”. Rzeczywi cie zdarza o si , e
statki kosmiczne znika y niemal na oczach ludzi. Jest te s ynny
przypadek Hora Devallowa, który w pradawnych czasach pewnego dnia
wszed do swego domu i nigdy ju z niego nie wyszed , cho nie by o go
w rodku… Mamy te planet , o której wspominaj podr czniki
galaktografii sprzed stu lat. Wyl dowa y na niej trzy ekspedycje, które
przywioz y dok adne opisy nowego globu - po czym nikt go ju nigdy nie
widzia .
Niektóre nowe odkrycia chemii j drowej zdaj si z kolei zaprzecza
prawom zachowania masy i energii. Próbowano to wyja ni zak adaj c, i
cz
masy przesuwa si w stosunku do osi czasu. Na przyk ad j dra
atomów uranu, wymieszane z miedzi i barem w dok adnych, ci le
okre lonych proporcjach, pod wp ywem lekkiego promieniowania gamma
tworzy y uk ad rezonuj cy…
- Ojcze - wtr ci a Pola. - Nie ma sensu…
W tej chwili jednak równie Arvardan zacz
mówi .
- Zaczekajcie. Pozwólcie mi pomy le - oznajmi stanowczym tonem. -
Je eli kto móg by to wyja ni , to w
nie ja, nikt inny. Pozwólcie, e
zadam mu kilka pyta . Hej, Schwartz!
Stary m
czyzna uniós wzrok.
- Twój wiat by jedyny w ca ej Galaktyce?
Schwartz niech tnie skin
g ow .
- Tak.
- Ale nie mo esz wiedzie tego na pewno. Nie potrafili cie jeszcze
podró owa w kosmosie, wi c jak mieli cie sprawdzi ? Mog o by jeszcze
wiele innych zamieszkanych planet.
- Nic o tym nie wiem.
- Tak, oczywi cie. Szkoda. A co z energi j drow ?
- Mieli my bomb atomow . Uran, pluton - domy lam si , e to dlatego
ten wiat jest radioaktywny. Potem jak… jak odszed em, musia a
wybuchn
kolejna wojna. Bomby atomowe… - w jaki sposób Schwartz znów
znalaz si w Chicago, w swym dawnym wiecie, przed bomb . I poczu
przeszywaj cy al. Nie z powodu swojej osoby, ale ca ego pi knego
wiata.
Arvardan przez chwil mamrota co pod nosem.
- No dobrze. Oczywi cie mieli cie jaki j zyk.
- Ziemia? Ca e mnóstwo.
- A ty?
- Angielski - kiedy doros em.
- No to powiedz co w tym j zyku.
Przez ponad dwa miesi ce Schwartz ani razu nie odezwa si po
angielsku. Teraz jednak z rozkosz powiedzia wolno:
- Chc wróci do domu, do swojej rodziny.
- Czy to ten sam j zyk, którego u ywa przed synapsyfikacj ? -
spyta Shekta Arvardan.
- Nie mam poj cia - odpar zdumiony Shekt. - Przedtem brzmia o to
jak seria dziwacznych d wi ków, teraz te . Sk d mam wiedzie , czy s
takie same?
- Có , niewa ne… Jak w twoim j zyku brzmi s owo „matka”, Schwartz?
Schwartz powiedzia mu.
- Hmmm. A „ojciec”… „brat”… „jeden” - chodzi mi o liczebnik… „dwa”…
„trzy”… „dom”… „m
czyzna”… „kobieta”…
Przes uchanie ci gn
o si d
szy czas, a kiedy Arvardan przerwa ,
aby zaczerpn
tchu, na jego twarzy malowa a si groza i os upienie.
- Shekt - westchn
- albo ten cz owiek mówi prawd , albo te sta em
si ofiar najbardziej szalonego snu, jaki mo na sobie wyobrazi .
zyk, którego u ywa, praktycznie w pe ni odpowiada inskrypcjom,
odnalezionym w warstwach sprzed pi
dziesi ciu tysi cy lat na Syriuszu,
Arkturze, Alfie Centauri i w dwudziestu innych miejscach. A Schwartz
mówi w tym j zyku! Inskrypcje, o których wspomnia em, rozszyfrowano
dopiero w poprzednim pokoleniu i poza mn w Galaktyce jest mo e jeszcze
z kilkana cie osób, które potrafi go zrozumie .
- Jeste tego pewien?
- Czy jestem pewien? Oczywi cie. Jestem archeologiem. To moja praca.
Przez chwil Schwartz mia wra enie, e skorupa niech ci, jak si
otoczy , zaczyna p ka . Po raz pierwszy odzyska poczucie w asnej
to samo ci. Tajemnica wysz a na jaw: jest cz owiekiem z przesz
ci i
oni to zaakceptowali. Po raz pierwszy zyska dowód, e nie oszala , na
zawsze uciszaj c dr cz ce go w tpliwo ci. Powinien by wdzi czny tym
ludziom. A jednak nadal czu dziwn rezerw .
- Musz go mie - to znów Arvardan, p on cy wi tym ogniem swego
powo ania. - Shekt, nie masz poj cia, co to oznacza dla archeologii.
Cz owiek z przesz
ci - Wielka Przestrzeni! Pos uchaj, mo emy zawrze
uk ad. To jest dowód, którego szuka a Ziemia. Prosz bardzo, maj swój
dowód. Mog teraz…
- Wiem, o czym my lisz - przerwa mu Schwartz z ironi w g osie. -
Uwa asz, i dzi ki mnie Ziemia przekona wszystkich, e naprawd stanowi
ród o cywilizacji, i e jej w adcy b
mi za to wdzi czni. Nic
podobnego! Ja te rozwa
em tak mo liwo
i ch tnie potargowa bym si
o w asne ycie. Ale oni nie uwierz - ani mnie, ani tobie.
- Dowody s niezbite.
- W ogóle nie b
s ucha . A wiesz dlaczego? Poniewa maj ustalone
poj cia o przesz
ci. Ka de odst pstwo od tego obrazu stanowi oby w
ich oczach wi tokradztwo, nawet gdyby to by a szczera prawda. Oni nie
pragn prawdy - chc mie swoje tradycje.
- Bel - powiedzia a Pola. - My
, e on ma racj .
Arvardan zacisn
z by.
- Zawsze mo emy spróbowa .
- Nie uda si - przekonywa Schwartz.
- Sk d wiesz?
- Po prostu wiem! - W obliczu tak niez omnego przekonania
Arvardanowi pozosta o tylko zamilkn
.
Teraz jednak Shekt wpatrywa si w Schwartza z dziwnym b yskiem w
znu onych oczach.
- Czy czu
jakiekolwiek niepo
dane efekty synapsyfikacji? -
spyta cicho.
Schwartz nie zna samego s owa, lecz uchwyci jego znaczenie.
Rzeczywi cie poddali go zabiegowi, i to zabiegowi na mózgu. Tyle zdo
si ju dowiedzie !
- adnych nieprzyjemnych efektów - odpar g
no.
- Widz , e bardzo szybko opanowa
nasz j zyk. Móg by nawet
uchodzi za jednego z nas. To ci nie dziwi?
- Zawsze mia em znakomit pami
- odrzek zimno.
- I od czasu zabiegu nie czujesz si jako inaczej?
- Nie.
Spojrzenie doktora Shekta sta o si ostre, czujne.
- Po co te k amstwa? Przecie wiesz doskonale, e nie mam adnych
tpliwo ci - znasz moje my li!
Schwartz roze mia si .
- Umiem czyta w my lach? I co z tego?
Shekt jednak zignorowa jego s owa. Odwróci sw
miertelnie blad ,
um czon twarz do Arvardana.
- On potrafi wyczuwa czyje my li. Ile móg bym zdzia
z jego
pomoc ! A tymczasem tkwi tutaj, bezsilny…
- Co - co - co? - wyj ka oszo omiony Arvardan. Nawet twarz Poli
zdradza a zaciekawienie.
- Naprawd to potrafisz? - spyta a Schwartza.
Skin
g ow . Kiedy opiekowa a si nim, teraz j zabij . Jednak
naprawd by a zdrajczyni .
- Arvardan - odezwa si Shekt - pami tasz bakteriologa, o którym ci
opowiada em? Tego, co umar nied ugo po synapsyfikacji? Jednym z
pierwszych objawów jego za amania by o przekonanie, e umie czyta w
my lach. I rzeczywi cie potrafi . Odkry em to tu przed jego mierci i
do tej pory trzyma em w sekrecie. Nikomu o tym nie mówi em - ale to
mo liwe, naprawd mo liwe. Kiedy obni ymy opór elektryczny komórek
mózgowych, mózg mo e zacz
odbiera pola magnetyczne wzbudzane przez
mikropr dy towarzysz ce my lom innych ludzi i przekszta ca je w
drgania, zrozumia e tak e dla siebie. Na tej samej zasadzie dzia a
ka dy odbiornik. By aby to telepatia w pe nym znaczeniu tego s owa.
Schwartz zachowa uparte, wrogie milczenie, nawet gdy Arvardan
uwa nie spojrza w jego stron .
- Je li to prawda, Shekt, to mogliby my go wykorzysta - umys
Syrianina pracowa jak szalony, rozwa aj c setki mo liwo ci. - Mo e
jeszcze znajdzie si jakie rozwi zanie. Musi istnie wyj cie! Dla nas
i dla Galaktyki.
Schwartz zignorowa zam t, jaki opanowa
lad Psychiczny archeologa,
cho odbiera go bardzo wyra nie.
- Chodzi ci o czytanie w ich my lach? W jaki sposób mog oby to w
czym pomóc? Oczywi cie potrafi wi cej ni tylko czyta w my lach. Na
przyk ad co powiesz na to?
By o to tylko lekkie dotkni cie, lecz Arvardan krzykn
g
no,
czuj c niespodziewany ból.
- To ja - powiedzia Schwartz. - Chcesz jeszcze?
- Mo esz zrobi to samo ze stra nikiem? Z Sekretarzem? - Arvardan
nie potrafi ukry podniecenia. - Dlaczego wi c da
im si tu
sprowadzi ? Na Wielk Galaktyk , Shekt, nie b dzie adnych k opotów.
Pos uchaj, Schwartz…
- Nie - wtr ci Schwartz. - To ty pos uchaj. Po co mia bym st d
ucieka ? Dok d? Pozostawa bym przecie ci gle na tej martwej planecie.
Ja chc wróci do domu, a nie mog . Pragn znów zobaczy rodzin i
przyjació , a to niemo liwe. Wobec tego chc ju tylko umrze .
- Ale przecie tu chodzi o ca
Galaktyk , Schwartz! Nie mo esz
my le wy
cznie o sobie!
- Nie mog ? A niby dlaczego? Czy musz martwi si o wasz
Galaktyk ? Mam nadziej , e zdechnie i zgnije. Wiem, co chce zrobi
Ziemia, i ciesz si z tego. Ta m oda dama powiedzia a niedawno, e
zdecydowa a, po czyjej jest stronie. Có , ja te dokona em ju wyboru -
jestem po stronie Ziemi.
- Co?
- Czemu nie? Jestem przecie Ziemianinem!
17.
PRZEJD NA DRUG STRON !
Min
a godzina, odk d Arvardan powoli ockn
si z omdlenia i
odkry , e jest przywi zany do sto u niczym po
mi sa w rze ni. I od
tej chwili nic si nie dzia o. Nic oprócz d ugiej, gor czkowej rozmowy,
która nie przynios a co prawda adnych efektów, pozwoli a jednak zabi
niezno nie wlok cy si czas.
Nic nie dzia o si bez przyczyny. To wiedzia na pewno. Kiedy tak
le
twarz do góry, bezradny, pozostawiony bez stra y - najwyra niej
uznali, i nie stanowi dla nich adnego zagro enia - u wiadomi sobie,
e wszystko to mia o pokaza im, jak bardzo s s abi. Nawet najbardziej
rogata dusza nie znios aby podobnej wiadomo ci, i kiedy przybywa
inkwizytor, nie napotyka ju
adnego oporu.
Arvardan za wszelk cen musia prze ama cisz .
- Przypuszczam, e to miejsce jest na pods uchu. Nie powinni my byli
tyle mówi .
- Nie jest - rozleg si zm czony g os Schwartza. - Nikt nas nie
ucha.
Archeolog ju mia odruchowo spyta : „Sk d wiesz?”, ale powstrzyma
cisn ce si na usta s owa.
e te istnia a podobna moc! I to nie jemu by a dana, ale
cz owiekowi z przesz
ci, który twierdzi , e jest Ziemianinem, i
pragnie umrze !
Arvardan widzia przed sob wy
cznie fragment sufitu. Odwracaj c
si , móg zobaczy ostry profil Shekta; po drugiej stronie by a pusta
ciana. Je li maksymalnie uniós g ow , móg przez chwil dojrze blad
twarz Poli.
Czasami nachodzi a go my l, e jest cz owiekiem Imperium - Imperium,
na Gwiazdy, obywatelem Galaktyki - i e jego uwi zienie stanowi
szczególnie ra
ce nadu ycie, zw aszcza je li zwa
bolesny fakt, e
zrobili to Ziemianie. A on do tego dopu ci .
Jednak i ta my l z czasem przyblad a.
Mogli go umie ci obok Poli… Nie, tak jest lepiej. Nie by by to dla
niej krzepi cy widok.
- Bel? - s owo to zabrzmia o w uszach Arvardana szczególnie s odko w
obliczu nadchodz cej mierci.
- Tak, Polu?
- Jak my lisz, czy to jeszcze d ugo potrwa?
- Mo e nie, kochana… Szkoda. Zmarnowali my dwa miesi ce.
- To moja wina - szepn
a. - Moja wina. Na szcz
cie mo emy mie te
ostatnie chwile. To takie - bezsensowne.
Arvardan nie móg odpowiedzie . W jego g owie k
bi y si my li,
wirowa y niczym oszala a karuzela. Czy to tylko wyobra nia, czy
naprawd poczu pod plecami twardy plastik? Jak d ugo trwa parali ?
Musi by jaki sposób, by przekona Schwartza. Próbowa os oni
swoje my li, wiedz c, e jest to niemo liwe.
- Schwartz… - odezwa si .
Schwartz le
na swoim stole równie bezbronny jak pozostali. Jego
cierpienie mia o jednak dodatkowy, upiorny aspekt. By czterema
umys ami w jednym.
Gdyby zostawiono go samego, zapewne zdo
by zachowa gasn
sknot za niesko czon cisz i ukojeniem mierci, pokona by resztki
ch ci ycia, która nie dalej jak dwa dni temu - a mo e trzy - kaza a mu
uciec z farmy. Jak jednak mia pragn
mierci? Czu przecie
przera enie, które niczym ca un spowija o umys Shekta; rozpacz i bunt,
dr cz ce tak zawsze pe nego ycia Arvardana; g
bokie,
osne
rozczarowanie m odziutkiej dziewczyny.
Powinien by zamkn
swoj
wiadomo
. Do czego niby potrzebna mu
wiedza o cierpieniach innych? Mia swoje w asne ycie i sw w asn
mier .
Ale oni atakowali go, delikatnie i bez przerwy - ich my li
przes cza y si przez najmniejsz szczelin w murze obronnym, który
sobie budowa .
I kiedy Arvaran powiedzia : „Schwartz”, wiedzia ju , e chc , aby
on, Schwartz, ich uratowa . Dlaczego mia by to zrobi ? Dlaczego?
- Schwartz - powtórzy Arvardan kusz co - mo esz
jako bohater.
Nie masz za co umiera , tamci na to nie zas uguj .
Ale Schwartz uporczywie powraca do swych wspomnie z m odo ci,
desperacko zamykaj c si w kr gu w asnych my li. W efekcie w jego
owie powsta dziwaczny zlepek przesz
ci i tera niejszo ci, który w
ko cu sprawi , e tama pu ci a.
Odpowiedzia jednak cicho i pow ci gliwie.
- Tak, mog
jako bohater, ale i jako zdrajca. Ci na zewn trz,
którzy chc mnie zabi , to ludzie. Ty te nazywasz ich lud mi, ale
my lisz o nich inaczej. Nie potrafi tego nazwa , lecz wiem, e jest to
obrzydliwe. I nie dlatego, e s
li, tylko dlatego, e pochodz z
Ziemi.
- To k amstwo.
- To nie k amstwo i wszyscy o tym wiemy. Chc mnie zabi , tak, ale
dlatego, e uwa aj mnie za jednego z was, ludzi, którzy potrafi w
jednej minucie skaza ca
planet na wzgard i pot pienie, zd awi
mia
przewag si . Có , bro si przed robactwem, które o mieli o
si zagrozi swym boskim w adcom. Ale nie pro o pomoc jednego ze swych
wrogów.
- Mówisz jak zelota - powiedzia zdumiony Arvardan. - Dlaczego? Czy
cierpia
? Mówisz, e by
mieszka cem wielkiej i niezale nej
planety. Ziemianinem, kiedy Ziemia by a jedyn nosicielk
ycia. Jeste
jednym z nas, cz owieku, jednym z w adców. Dlaczego sympatyzujesz z
garstk wsteczników? To nie jest planeta, któr pami tasz. Twoja Ziemia
bardziej przypomina moj planet , nie ten chory wiat.
- Jestem jednym z w adców? - Schwartz roze mia si . - Dobrze, nie
dziemy si w to zag
bia . Szkoda s ów. Zajmijmy si twoj osob .
Stanowisz doskona y przyk ad produktu, który przysy a nam Galaktyka.
Jeste tolerancyjny, masz dobre serce i podziwiasz sam siebie za to, e
uznajesz doktora Shekta za równego sobie. Ale g
boko w pod wiadomo ci
- cho nie tak g
boko, bym nie móg tego wyra nie wyczu - le si
czujesz w jego towarzystwie. Nie podoba ci si sposób, w jaki mówi,
patrzy. Tak naprawd gardzisz nim, pomimo tego, e zgodzi si zdradzi
Ziemi … Tak, niedawno poca owa
ziemsk dziewczyn i pó niej uzna
to za chwilow s abo
. Wstydzisz si ….
- Gwiazdy niech mi b
wiadkiem, to nieprawda!… Polu, nie wierz
mu! Nie s uchaj go!
Pola odpowiedzia a cicho.
- Nie zaprzeczaj ani nie przejmuj si tym, Bel. On wnika g
boko, w
obszar twojego dzieci stwa. Zobaczy by to samo, gdyby spojrza w g
b
mojej ja ni. Gdyby za potrafi w równie nieelegancki sposób zajrze w
b w asnego umys u, tak e znalaz by wiele powodów do wstydu.
Schwartz poczu , e si rumieni.
G os Poli nie zmieni si ani na jot , kiedy zwróci a si
bezpo rednio do niego.
- Schwartz, je li umiesz bada umys y, przeanalizuj mój. Powiedz,
czy knuj zdrad ? Popatrz na mojego ojca. Tak atwo móg unikn
Sze
dziesi tki, gdyby zdecydowa si na wspó prac z szale cami,
którzy zniszcz Galaktyk . Co osi gn
przez swoj zdrad ?… A potem
przyjrzyj si jeszcze raz, sprawd , które z nas chce zniszczy Ziemi .
Mówi
, e natrafi
na lad umys u Balkisa. Nie wiem, jak masz
szans na dotarcie do jego pod wiadomo ci. Ale kiedy znów przyjdzie,
kiedy b dzie za pó no, zbadaj go, przeniknij jego my li. Przekonaj si ,
e jest szale cem… I wtedy - umieraj!
Schwartz milcza .
- W porz dku, Schwartz - odezwa si znów Arvardan. - Wniknij
ponownie w mój umys . Szukaj tak g
boko, jak chcesz. Urodzi em si na
Baronnie w sektorze Syriusza. Ros em w atmosferze antyterranizmu, wi c
nic nie mog poradzi na to, jakie k amstwa i szale stwa zosta y mi
zaszczepione. Ale przyjrzyj si tak e powierzchni mojego umys u i
powiedz, czy w dojrza ych latach nie zwalcza em u siebie fanatyzmu. Nie
u innych, to by oby zbyt atwe, ale u siebie.
Nie znasz naszej historii, Schwartz. Nie wiesz nic o tysi cach,
dziesi tkach tysi cy lat, podczas których ludzko
rozprzestrzenia a
si po ca ej Galaktyce, o wojnach i n dzy. Nie wiesz o pierwszych
wiekach Imperium, kiedy nadal panowa y w nim na przemian despotyzm i
chaos. Dopiero w ci gu ostatnich dwustu lat powsta y obecne stabilne
rz dy. Dzi ki nim ró ne wiaty zachowa y swoj kulturow autonomi ,
mog rz dzi si same, zabiera g os we wspólnej sprawie i razem
kierowa ca
ci .
Nie by o w historii ludzko ci tak d ugiego okresu wolnego od wojen i
biedy. Nigdy gospodarka Galaktyki nie by a tak m drze zarz dzana; nigdy
nie mieli my przed sob tak jasnych perspektyw. Czy zniszczysz to, aby
zacz
wszystko od pocz tku? I w imi czego? Dla despotycznej teokracji
pe nej niezdrowych podejrze i nienawi ci?
Krzywda Ziemi jest udokumentowana i pewnego dnia problem zostanie
rozwi zany. O ile przetrwa Galaktyka. Ale to, co chc zrobi ci ludzie,
nie jest adnym rozwi zaniem. Czy ty w ogóle wiesz, co oni zaplanowali?
Gdyby Arvardan móg wnikn
w umys Schwartza, dostrzeg by zapewne
walk , jaka si tam toczy a. Instynktownie jednak doszed do wniosku,
e nadesz a pora, by przerwa .
Schwartz by wstrz
ni ty. Te wszystkie wiaty mia yby zgin
- pa
ofiar straszliwej, niszczycielskiej choroby?… Czy ci gle jeszcze by
Ziemianinem? Prawdziwym Ziemianinem? W m odo ci opu ci Europ i
przyjecha do Ameryki, ale czy przez to sta si innym cz owiekiem? I
je li po nim ludzie opu cili okaleczon Ziemi dla podniebnych wiatów,
czy przestali by Ziemianami? Czy ca a Galaktyka nie nale
a do niego?
Czy nie powstali oni wszyscy z niego i jego braci?
- W porz dku - powiedzia z wysi kiem. - Jestem z wami. Jak mog
pomóc?
- Jak daleko potrafi si gn
twój umys ? - spyta gor czkowo
Arvardan, jakby obawia si , e jego rozmówca znów zmieni zdanie.
- Nie wiem. Za drzwiami s jacy ludzie. Przypuszczam, e to
stra nicy. My
, e mog si gn
nawet na ulic , ale im dalej
docieram, tym s absze odbieram sygna y.
- To oczywiste - zgodzi si Arvardan. - A co z Sekretarzem? Czy
mo esz zidentyfikowa jego umys ?
- Nie wiem - mrukn
Schwartz.
Chwila przerwy… Minuty wlok y si niezno nie.
- Przeszkadzaj mi wasze my li - o wiadczy Schwartz. - Nie patrzcie
na mnie, zajmijcie si czym innym.
Spróbowali. Znów przerwa. Nareszcie:
- Nie… Nie potrafi … Nie potrafi …
- Mog si troch poruszy …! - zawo
nagle Arvardan. - Na Wielk
Galaktyk , mog porusza stopami… Aaaa! - Ka dy ruch sprawia mu
ciek y ból.
- Jaka jest si a twojego ciosu, Schwartz? - spyta archeolog. - Czy
potrafisz uderzy mocniej ni mnie przed chwil ?
- Zabi em cz owieka.
- Naprawd ? Jak to zrobi
?
- Nie wiem. Po prostu zrobi em. To jest… To… - Schwartz wygl da
prawie miesznie staraj c si prze
na s owa co absolutnie
nieprzek adalnego.
- Dobrze. Czy potrafisz kontrolowa kilka obiektów naraz?
- Nigdy nie próbowa em, ale w tpi . Nie umiem czyta naraz w dwóch
umys ach.
- Nie mo esz namawia go do zabicia Sekretarza, Bel - wtr ci a si
Pola. - To nic nie da.
- Dlaczego?
- Jak si st d wydostaniemy? Nawet je li uda nam si zaskoczy
samotnego Sekretarza i zabi go, na zewn trz b dzie na nas czeka
zwarty t um. Nie zdajesz sobie z tego sprawy?
- Mam go! - krzykn
triumfalnie Schwartz.
- Kogo? - spytali zgodnie wszyscy troje. Nawet Shekt przygl da si
Schwartzowi z napi ciem.
- Sekretarza. My
, e to jego lad Psychiczny.
- Nie zgub go.
Arvardan szarpn
si desperacko i run
na pod og . W ostatniej
chwili spróbowa zgi
na wpó sparali owan nog , aby os abi impet
upadku, bezskutecznie jednak.
- Jeste ranny! - krzykn
a Pola i nagle poczu a, e jej r ka lekko
zgina si w stawie, kiedy usi owa a poruszy
okciem.
- Nie, wszystko w porz dku. Wydob
z niego wszystko, Schwartz.
Wszelk informacj , jak tylko mo esz.
Schwartz si gn
tak mocno, e a rozbola a go g owa. Wypuszcza
macki swego umys u na o lep, niezdarnie, jak ma e dziecko, kiedy
wyprostowuje palce, staraj c si obj
po
dan zabawk . Do tej pory
zawsze bra to, co znajdowa , tym razem jednak szuka … szuka …
Z najwy szym trudem odnalaz pierwsze echa my li.
- Triumfuje! Jest pewien zwyci stwa… Co o sondach kosmicznych.
Wystrzeli je… Nie, nie wystrzeli … Co innego… Zamierza je wystrzeli …
- To samonaprowadzaj ce pociski, przenosz ce wirusa - j kn
Shekt.
- Wymierzone w ró ne planety.
- Gdzie je trzymaj ? - dopytywa si Arvardan. - Szukaj, cz owieku,
szukaj…
- To budynek… ja… nie… mog go… zobaczy … Pi
ramion… gwiazda…
nazwa: Sloo, mo e…
- To jest to - przerwa znów Shekt. - Na wszystkie gwiazdy
Galaktyki! To jest to. wi tynia w Senloo. Ze wszystkich stron otaczaj
tereny radioaktywne. Mog tam dotrze tylko Starsi. Czy wyczuwasz w
pobli u zbieg dwóch wielkich rzek?
- Nie mog … Tak… Tak… Tak.
- Kiedy, Schwartz, kiedy? Kiedy ma nast pi odpalenie?
- Nie widz daty, ale wkrótce… Wkrótce. Te my li niemal rozsadzaj
mu umys . To nast pi bardzo szybko. - Jego w asna g owa by a bliska
eksplozji.
Rozgor czkowany Arvardan czu sucho
w ustach. Zdo
unie
si na
oniach i kolanach, dr
cych i uginaj cych si pod ci
arem cia a.
- Czy on si zbli a?
- Tak, jest tu za drzwiami.
Jego g os zanika i umilk , kiedy drzwi otworzy y si . W nag ej
ciszy tym wyra niej zabrzmia y przepe nione zimn ironi s owa
upojonego sukcesem Sekretarza:
- Doktorze Arvardan! Czy nie powinien pan wróci na swoje miejsce?
Archeolog popatrzy na niego, wiadom okrutnego poni enia swojej
pozycji, nie odpowiedzia jednak. Powoli osun
si na pod og i
odczeka chwil , ci
ko dysz c. Gdyby jego ko czyny by y nieco
sprawniejsze, gdyby móg skoczy na tamtego, jako wyrwa mu bro …
U b yszcz cego fleksiplastowego pasa Sekretarza nie wisia bicz
neuronowy. Jego miejsce zaj
blaster pe nej mocy, zdolny w mgnieniu
oka rozpyli cz owieka na atomy.
Sekretarz z pe
satysfakcj przygl da si czwórce wi
niów.
Dziewczyna si nie liczy a, ale wszyscy inni, których uda o si
zgarn
! Le eli przed nim: ziemski zdrajca, agent Imperium i tajemniczy
osobnik, którego ledzili od dwóch miesi cy. Czy s jeszcze inni?
Oczywi cie pozosta jeszcze Ennius - no i Imperium. Ich r ce, w
osobach tych szpiegów i zdrajców, zosta y odci te, ale przypomina y o
obecno ci aktywnego mózgu, by mo e wysy aj cego ju nast pnych
agentów.
Sekretarz sta nieruchomo, ca kowicie rozlu niony, ze splecionymi na
piersi r kami. Wyra nie dawa im do zrozumienia, e nie przewiduje
potrzeby szybkiego si gni cia po bro .
- Pozwólcie, e wyja ni wam wszystko, raz na zawsze - powiedzia
cicho. - Mi dzy Ziemi i Galaktyk toczy si wojna - jak na razie nie
zosta a jeszcze co prawda wypowiedziana, lecz nie zmienia to wymowy
faktów. Jeste cie naszymi wi
niami i zostaniecie potraktowani w
sposób, jakiego wymaga b
okoliczno ci. Rzecz jasna, szpiegostwo i
zdrada podlegaj karze mierci…
- Jedynie w czasie legalnej, wypowiedzianej wojny - wtr ci
gwa townie Arvardan.
- Legalnej wojny? - odpar Sekretarz z pogard . - Czym jest legalna
wojna? Ziemia zawsze pozostawa a w stanie wojny z reszt Galaktyki,
nawet je li nie przyznawali my si do tego otwarcie.
- Nie przejmuj si nim - szepn
a Pola. - Niech powie, co ma do
powiedzenia.
Arvardan u miechn
si do niej. By to dziwny u miech, bardziej
przypominaj cy grymas bólu, w tym samym bowiem momencie archeolog
zdo
podnie
si z pod ogi. Sta teraz chwiejnie, dysz c z wysi ku.
Balkis roze mia si mi kko. Niespiesznym krokiem ruszy w stron
Syrianina, a znalaz si tu obok niego. Równie powolnym ruchem
po
mu d
na piersi i pchn
.
Bezw adne r ce nie odpowiedzia y na polecenia mózgu. Sztywne mi
nie
nie zdo
y utrzyma równowagi i Arvardan run
na ziemi .
Pola j kn
a. Zebrawszy wszystkie si y, kra cowo napinaj c mi
nie
zsun
a si ze swego sto u. Powoli, tak bardzo powoli.
Balkis pozwoli jej podpe zn
do Arvardana.
- Twój kochanek - stwierdzi . - Twój silny pozaziemski kochanek.
Biegnij do niego, dziewczyno! Na co czekasz? Obejmij mocno swego
bohatera i w jego ramionach zapomnij, e jest sk pany we krwi i pocie
miliardów ziemskich m czenników. I oto le y - dzielny i odwa ny
przybysz - powalony na Ziemi jednym pchni ciem r ki Ziemianina.
Pola kl cza a obok Arvardana, obmacuj c jego g ow . Nie znalaz a
jednak ladu krwi ani te - na szcz
cie - nie natrafi a na
mierciono
mi kko
strzaskanej ko ci. Powieki Arvardana unios y si
wolno, a jego wargi szepn
y:
- Nic si nie sta o.
- To tchórz - odpar a Pola - który walczy ze sparali owanym
przeciwnikiem i szczyci si tak osi gni
przewag . Kochany, wierz mi,
nie wszyscy Ziemianie s tacy.
- Wiem o tym. Inaczej nie by aby Ziemiank .
Sekretarz zesztywnia .
- Jak ju mówi em, wasze ycie jest w moich r kach. Mo ecie je
jednak kupi . Czy interesuje was cena?
- Gdyby znalaz si na naszym miejscu - rzuci a dumnie Pola - z
pewno ci by by ni zainteresowany.
- Ciii, Polu - Arvardan nie do ko ca odzyska g os. - Co
proponujesz?
- Ach! - zawo
Balkis. - Wi c chcia by si sprzeda . Tak jak ja,
na przyk ad? Ja, wstr tny Ziemianin?
- Sam wiesz najlepiej, kim jeste - odparowa Arvardan. - A co do
reszty, to nie zamierzam si sprzeda . Chcia bym kupi jej ycie.
- Odmawiam podobnej transakcji - wtr ci a Pola.
- Wzruszaj ce - sykn
Sekretarz. - Nie do
, e zni
si do
jednej z naszych kobiet, naszych Ziemolek, to jeszcze odgrywa pe nego
po wi cenia bohatera.
- Co proponujesz? - powtórzy Arvardan.
- Najwyra niej by jaki przeciek o naszych planach. Nietrudno si
domy li , w jaki sposób odkry je doktor Shekt, ale Imperium?
Chcieliby my zatem us ysze , co wiedz . Nie co pan odkry , doktorze
Arvardan, ale co z tego dotar o do Imperium.
- Jestem archeologiem, nie szpiegiem - warkn
Arvardan. - Nie mam
poj cia, jak daleko si ga wiedza Imperium. Mam nadziej , e odkryj
wszystko.
- Domy lam si . Có , mo e zmieni pan zdanie. Zastanówcie si ,
wszyscy. Przez ca y ten czas Schwartz nie odezwa si ani razu. Nawet
na moment nie uniós wzroku.
Sekretarz odczeka chwil , po czym rzek z
liwie:
- A zatem pozwólcie, e powiem wam, ile kosztuje brak wspó pracy.
Nie b dzie to po prostu mier , bo z pewno ci jeste cie przygotowani
na t nieuniknion , cho niezbyt przyjemn ewentualno
. Doktor Shekt i
jego córka, która na nieszcz
cie zbyt mocno wpl ta a si w spisek, s
obywatelami Ziemi. Zwa ywszy na okoliczno ci, w ich przypadku
najw
ciwszym rozwi zaniem wydaje si wykorzystanie synapsyfikatora.
Rozumie mnie pan, doktorze Shekt?
Oczy fizyka wyra
y najczystsz zgroz .
- Tak, widz
e wie pan, co mam na my li - stwierdzi Balkis. - Za
jego pomoc mo na tak zniszczy tkank mózgow , e otrzymamy
bezmózgiego kretyna. To prawdziwa obrzydliwo
- trzeba go karmi , bo
umrze z g odu, my , bo utonie we w asnych nieczysto ciach, trzyma w
zamkni ciu, by nie budzi przera enia innych. Bardzo pouczaj cy
przyk ad dla wszystkich, którzy chcieliby pój
w wasze lady we
wspania ych czasach, jakie wkrótce nadejd .
Co do pana - Sekretarz odwróci si do Arvardana - i pa skiego
przyjaciela Schwartza, to jeste cie obywatelami Imperium i jako tacy,
znakomicie nadacie si do bardzo interesuj cego do wiadczenia. Nigdy
jeszcze nie wypróbowali my dzia ania naszego skoncentrowanego wirusa na
adnym z was, galaktyczne psy. Mi o b dzie sprawdzi , czy nasze
hipotezy s prawid owe. Rzecz jasna, otrzymacie jedynie niewielk
dawk , aby mier nie przysz a zbyt szybko. Je li dostatecznie
rozcie czymy zastrzyk, choroba mo e potrwa nawet tydzie . To b dzie
bardzo bolesne.
Na chwil umilk i przyjrza si im, mru
c oczy.
- Wszystko to - doda - mo ecie w tej chwili zamieni na kilka
starannie dobranych s ów. Ile wie Imperium? Czy w chwili obecnej
dzia aj tu jeszcze jacy agenci? Jakie s plany - je li w ogóle
istniej - ewentualnego kontrataku?
- Czy mo emy zastanowi si przez jaki czas?
- Czas? A có innego wam daj ? Od mojego przyj cia up yn
o ju
dziesi
minut i ci gle czekam na odpowied …. Czy macie co do
powiedzenia? Nic? Nawet ofiarowany wam czas nie trwa wiecznie.
Arvardan, nadal napina pan mi
nie. Czy udzi si pan, e zdo a do mnie
dotrze , nim wyci gn blaster? Jak pan my li? Na zewn trz s setki
ludzi, a mój plan zostanie wprowadzony w ycie, nawet gdyby mnie
zabrak o. Nawet kary, jakie dla was wymy li em, pozostan nie
zmienione.
A mo e ty, Schwartz? Zabi
naszego agenta. To by
ty, prawda?
Mo e my lisz, e zdo asz zabi i mnie?
Po raz pierwszy Schwartz spojrza wprost na Balkisa i powiedzia
zimno:
- Móg bym to zrobi , ale nie chc .
- To mi o z twojej strony.
- Bynajmniej. To bardzo okrutne. Sam powiedzia
, e istniej
rzeczy gorsze ni zwyk a mier .
Arvardan odkry nagle, e wpatruje si w Schwartza z ogromn
nadziej w sercu.
18.
POJEDYNEK!
My li Schwartza wirowa y. Czu si odpr
ony w dziwaczny, gor czkowy
sposób. Jedna jego cz
wydawa a si w pe ni panowa nad sytuacj ,
pozosta a jakby w to nie wierzy a. Zosta sparali owany pó niej ni
inni. Nawet doktor Shekt ju usiad , podczas gdy on móg tylko
nieznacznie porusza ko czynami.
I tak, zg
biaj c podst pny umys Sekretarza - niesko czenie plugawy
i niesko czenie z y - rozpocz
swój pojedynek.
- Pocz tkowo by em po waszej stronie, mimo e chcieli cie mnie zabi
- powiedzia . - My la em, e rozumiem wasze uczucia i zamiary… Ale
umys y tych kilku obecnych tutaj osób s stosunkowo czyste i niewinne,
natomiast nie da si opisa ca ej ohydy twojego. Nie chodzi nawet o to,
e nie walczysz dla chwa y Ziemian, tylko dla swojej osobistej pot gi.
Dostrzegam u ciebie wizj Ziemi - nie uwolnionej, lecz ponownie
zniewolonej. Nie chcesz zniszczy pot gi Imperium, lecz tylko zast pi
jednoosobow dyktatur .
- Widzisz to wszystko? - spyta Balkis. - Dobrze, patrz sobie. Nie
potrzebuj twoich informacji. Nie jest tak le, ebym musia znosi
podobne impertynencje. Przyspieszyli my godzin ataku. Spodziewali cie
si tego? Zdumiewaj ce, co mo na osi gn
wywieraj c presj , nawet na
tych, którzy zaklinali si , e wcze niejsze dzia anie jest niemo liwe.
Widzisz to, mój
osny jasnowidzu?
- Nie, nie widz - odpowiedzia Schwartz. - Nie szuka em tych
informacji, tote umkn
y one mojej uwagi… Ale mog poszuka teraz. Dwa
dni… Mniej… Popatrzmy… Wtorek, szósta rano wed ug czasu Chica.
R ka Sekretarza pochwyci a blaster. Balkis szybko podszed i
pochyli si nad bezw adnym Schwartzem.
- Sk d o tym wiesz?
Schwartz zesztywnia , napi
macki swych my li i chwyci . Zacisn
szcz ki i zmarszczy brwi, ale by y to tylko fizyczne objawy,
niewspó mierne do prawdziwego wysi ku. Jego umys si gn
poza czaszk
i pochwyci
lad Psychiczny Sekretarza.
Arvardan nie pojmowa nic z rozgrywaj cej si przed nim sceny, poza
tym, e marnuj bezcenne sekundy.
Schwartz wymamrota ochryp ym g osem:
- Mam go… Zabierz mu bro . Nie mog utrzyma … - s owa znikn
y w
chrapliwym rz
eniu.
I nagle Arvardan zrozumia . Z trudem d wign
si na r kach. Powoli,
z wysi kiem, jeszcze raz podniós si i niepewnie stan
na nogach.
Pola usi owa a powsta razem z nim, ale nie mog a. Shekt odepchn
si
od sto u i osun
na kolana. Tylko Schwartz le
nadal, na jego twarzy
malowa si wysi ek.
Sekretarz wygl da , jakby spojrza a na niego Meduza. Na jego g adkie
czo o powoli wyst powa y krople potu, twarz nie zdradza a adnych
uczu . Tylko prawa r ka, trzymaj ca blaster, dawa a znaki ycia. Z
bliska by oby wida , jak spoczywaj cy na spu cie palec lekko dr y,
naciska guzik, ale tak s abo, e nie wywo uje to adnej reakcji,
ponawia jednak ruch i znów…
- Trzymaj go mocno - szepn
Arvardan w okrutnej rado ci. Opiera
si o krzes o i usi owa uspokoi oddech. - Pozwól mi doj
do niego.
Pow óczy stopami. Czu si jak w sennym koszmarze, jakby maszerowa
przez lepkie b oto lub p ywa w smole… Powoli porusza obola ymi
mi
niami, tak wolno, zbyt wolno.
Nie by , nie móg by
wiadomy przera aj cej walki, jaka rozgrywa a
si tu przed jego oczami.
Sekretarz mia tylko jeden cel: zwi kszy si
nacisku palca na
spust. Sto gramów - taki bowiem by minimalny nacisk, wywo uj cy
reakcj broni. eby to zrealizowa , jego umys musia tylko wyda
instrukcj drgaj cemu, napi temu ci gnu, które ju niemal osi gn
o
niezb dne napi cie, aby… aby…
Schwartz mia tylko jeden cel: powstrzyma ten nacisk, ale w ca ej
masie wra
przekazywanych mu przez obcy lad Psychiczny trudno by o
mu zidentyfikowa obszar odpowiadaj cy za ten palec. Dlatego ca y
wysi ek skierowa na utrzymanie organizmu Balkisa w kompletnym
bezruchu…
lad Psychiczny Sekretarza ze wszystkich si przeciwstawia si
ingerencji. Umys , z którym star y si nie wy wiczone jeszcze zdolno ci
kontrolne Schwartza, by bystry i niezwykle inteligentny. Przez kilka
sekund nie stawia oporu, wyczekuj c stosownej chwili, po czym nagle
zaczyna walczy , szarpi c raz jednym, raz drugim mi
niem.
Schwartz odbiera to jak zmagania ze schwytanym w u cisk wrogiem. Za
wszelk cen , nie licz c si z kosztami, musia utrzyma swój chwyt,
podczas gdy przeciwnik rzuca si jak oszala y.
Ale po adnym nie wida by o prawie niczego. Tylko nerwowe zwarcie
szcz k Schwartza, przygryzione usta, rozkrwawione przez zaci ni te
by, i te sporadyczne ruchy palca Sekretarza.
Arvardan zrobi przerw na odpoczynek. Nie chcia , ale nie móg
inaczej. Jego wyci gni te palce ju prawie si gn
y materia u tuniki
Sekretarza, gdy poczu , e nie jest w stanie ruszy si ani o centymetr
dalej. Jego konaj ce p uca nie mog y ju pompowa powietrza do
omdlewaj cych ko czyn. W oczach zakr ci y si
zy skrajnego
wyczerpania, twarz wykrzywi grymas bólu.
- Jeszcze tylko kilka minut, Schwartz - wysapa . - Trzymaj go,
trzymaj…
Wolno, bardzo wolno Schwartz pokr ci g ow .
- Nie mog … Nie mog …
I w istocie, dla Schwartza ca y wiat roztopi si w mrocznym,
zamglonym chaosie. Macki jego umys u traci y spr
ysto
i
elastyczno
.
Kciuk Sekretarza jeszcze raz napr
si na spu cie. I ju si nie
rozlu ni . Nacisk rós stopniowo.
Schwartz czu , jak oczy wychodz mu z orbit, jak na czole
nabrzmiewaj
y. Czu te okropny triumf, narastaj cy w umy le
przeciwnika…
Wtedy Arvardan rzuci si do przodu. Jego sztywne i oporne cia o
polecia o bezw adnie z szeroko roz
onymi r koma.
Krzycz c, Sekretarz run
na ziemi razem z nim. Blaster odlecia na
bok i ze szcz kiem upad na tward pod og .
Prawie w tej samej chwili umys Sekretarza odzyska wolno
i
Schwartz opad bezw adnie. W jego czaszce szala ból.
Balkis szarpa si dziko, przygnieciony ci
arem cia a Arvardana.
Z ca ej, podsycanej jeszcze nienawi ci si y wepchn
kolano w
krocze archeologa i pi
ci zdzieli go w twarz. Uniós go i pchn
.
Cia o Arvardana bezw adnie potoczy o si na bok.
Sekretarz podniós si zadyszany - i zamar .
Na wprost niego, chwiej c si na nogach, sta Shekt. W prawej r ce,
podtrzymywanej przez trz
si lew , trzyma blaster. Wprawdzie
ledwie szepta , lecz sens jego wypowiedzi dotar do uszu Balkisa.
- Bando idiotów - wychrypia Sekretarz, trz
c si ze z
ci. - Co
chcecie osi gn
? Wystarczy, e tylko unios glos…
- Ale przynajmniej ty zginiesz - odpowiedzia s abo Shekt.
- Zabijaj c mnie, nic nie zyskacie, i dobrze o tym wiecie. Nie
uratujecie Imperium zdradzaj c nasz plan, nie uratujecie nawet samych
siebie. Oddaj mi bro , a odejdziecie wolno.
Wyci gn
r
, ale Shekt roze mia si gorzko.
- Nie jestem do
szalony, eby w to uwierzy .
- Mo e i nie, ale jeste na wpó sparali owany. Sekretarz skoczy w
prawo, du o szybciej, ni s aba r ka fizyka mog a poruszy blaster.
Ale umys Balkisa, spr
aj c si do ostatecznego skoku,
skoncentrowa si ca kowicie na blasterze. Schwartz ponownie wys
swoje my li w ostatecznym ataku i Sekretarz pad jak podci ty.
Arvardan stan
na nogi. Mia rozci ty i zakrwawiony policzek, id c
utyka lekko.
- Mo esz si porusza , Schwartz?
- Troszeczk - nadesz a odpowied . Schwartz zsun
si ze swojego
miejsca.
- Czy kto jeszcze zmierza w nasz stron ?
- Nikt, kogo móg bym wyczu .
Arvardan u miechn
si smutno do Poli. Po
r
na jej
br zowych w osach, a ona spojrza a na niego promiennymi oczyma. W ci gu
minionych dwóch godzin wiele razy by przekonany, e nigdy, przenigdy
nie b dzie móg dotkn
jej w osów i zobaczy oczu.
- Mo e jeszcze nie wszystko stracone, Polu.
- Nie mamy zbyt wiele czasu - skin
a g ow . - Do wtorku, do szóstej
rano.
- Niewiele? Có , zobaczymy. - Arvardan pochyli si nad le
cym
Starszym i niezbyt delikatnie przewróci go na plecy. - yje?
Bezskutecznie szuka t tna, a w ko cu po
d
na zielonej
tunice.
- W ka dym razie serce bije… Masz niebezpieczn moc. Dlaczego nie
zrobi
tego od razu?
- Bo chcia em go sobie podporz dkowa - wygl d Schwartza zdradza ,
ile kosztowa go ten wysi ek. - My la em, e je li uda mi si go
unieruchomi , mogliby my poprowadzi go przed sob i u
jako ywej
tarczy.
- Mo emy - powiedzia z nag ym o ywieniem Shekt. - Nieca y kilometr
st d jest fort Dibburn. Dosta my si tam, a b dziemy bezpieczni i
stamt d skontaktujemy si z Enniusem.
- Najpierw musimy tam dotrze . Na zewn trz jest pewnie z setka
wartowników, nie licz c tych w rodku… I co mo emy zrobi z tym
sztywniakiem? Mamy go nie
? Po
na wózku? - za artowa Arvardan.
- Poza tym - doda ponuro Schwartz - nie móg bym utrzyma go zbyt
ugo. Zrozumcie, jestem zm czony.
- Bo nie przywyk
do podobnych wyczynów - stwierdzi Shekt. -
Pos uchaj mnie. Mam pewn hipotez na temat dzia ania twojego umys u.
Przypomina on odbiornik elektromagnetycznych fal mózgu. My
, e
potrafisz równie nadawa . Rozumiesz?
Schwartz by nieco zdezorientowany.
- Postaraj si mnie zrozumie - upiera si fizyk. - Powiniene si
skoncentrowa na tym, czego od niego chcesz. Po pierwsze musimy mu
odda blaster.
- Co?! - z trojga ust wyrwa si okrzyk zdumienia.
- Musi nas st d wyprowadzi - Shekt podniós g os. - Inaczej si nie
wydostaniemy. A co mo e wygl da najmniej podejrzanie jak nie bro w
jego d oni?
- Ale ja nie potrafi go kontrolowa ! Mówi em wam, e nie potrafi -
Schwartz wymachiwa r koma. - Nie dbam o pa skie teorie, doktorze
Shekt. Nie ma pan poj cia o tym, co dzieje si we mnie. To niepewna i
bolesna umiej tno
. I wcale nie taka atwa.
- Wiem, ale to nasza jedyna szansa. Spróbuj. Gdy odzyska wiadomo
,
zmu go do podniesienia r ki - mówi b agalnie Shekt.
Sekretarz j kn
i Schwartz poczu powracaj cy lad Psychiczny. W
milczeniu, pe en obaw, pozwoli mu zebra si y - po czym zacz
wydawa
rozkazy. To by a mowa bez s ów, któr pos uguje si cz owiek, nakazuj c
swej r ce, by si poruszy a; mowa tak cicha, e nikt nie jest wiadomy
jej istnienia.
Ale d
Schwartza nawet nie drgn
a - poruszy a si r ka
Sekretarza. Ziemianin z przesz
ci u miechn
si szeroko, gdy wszyscy
wpatrywali si w Balkisa - rozci gni
na pod odze posta , której
owa poruszy a si lekko, a z oczu znikn
a mg a omdlenia - i jego
. R
, która powoli, dziwnie niezr cznie i niepewnie unios a si
pionowo w gór .
Schwartz zabra si do pracy.
Sekretarz wsta poruszaj c si sztywno, kilka razy niemal trac c
równowag . A potem, niczym bezwolna marionetka, zacz
ta czy .
Jego ruchom brakowa o rytmu i gracji, ale w oczach trzech osób,
które obserwowa y jego cia o, i Schwartza, który widzia zarówno cia o,
jak i umys , by to taniec budz cy najg
bszy podziw. Bowiem ruchami
Sekretarza kierowa umys innego cz owieka!
Shekt zbli
si ostro nie do przypominaj cej robota postaci i nie
bez obaw wyci gn
r
. Na otwartej d oni spoczywa blaster,
koje ci do przodu.
- Niech on go we mie, Shekt - powiedzia .
R ka Balkisa si gn
a ku niemu i niezgrabnie z apa a bro . W oczach
Sekretarza b ysn
o gwa towne po
danie, nagle jednak zgas o. Powoli,
powoli blaster znalaz si na swym miejscu za pasem. D
opad a.
Schwartz roze mia si piskliwie.
- O ma y w os by by mi si wymkn
. - Jego twarz by a zupe nie
bia a.
- I co? Utrzymasz go?
- Walczy jak diabe . Ale ju nie tak jak przedtem.
- To dlatego, e wiesz ju , co robi - wyja ni zach caj cym tonem
Shekt. W rzeczywisto ci nie czu zbytniego optymizmu. - Teraz przestaw
si na nadawanie! Nie próbuj go powstrzymywa ! Po prostu udawaj, e go
nie ma.
- Czy potrafisz zmusi go do mówienia? - spyta Arvardan. Po chwili
z ust Sekretarza wydoby si niski, g uchy d wi k.
Kolejna chwila ciszy, nast pny d wi k.
- To wszystko - wysapa Schwartz.
- Ale dlaczego to nie dzia a? - spyta a niespokojnie Pola.
Shekt wzruszy ramionami.
- W gr wchodz bardzo delikatne i skomplikowane mi
nie. To nie to
samo co mi
nie r k czy nóg. Nie przejmuj si , Schwartz. Poradzimy
sobie i bez jego gadania.
aden z uczestników tej dziwacznej odysei nie potrafi potem
odtworzy w pami ci nast pnych dwóch godzin. Na przyk ad doktor Shekt
porusza si sztywno niczym lalka, bezustannie my
c o tym, co musi
czu Schwartz podczas tej wewn trznej walki. Jego w asne obawy
znikn
y, zag uszone bezbrze
fascynacj . Nie spuszcza wzroku z
okr
ej, zniekszta conej wysi kiem twarzy, od czasu do czasu rzucaj c
jedynie przelotne spojrzenie pozosta ej dwójce.
Stoj cy przy drzwiach stra nicy zasalutowali za widok Sekretarza,
którego zielona szata wiadczy a o wysokiej randze i w adzy. Sekretarz
niezr cznie odda pozdrowienie. Ruszyli dalej, nie niepokojeni przez
nikogo.
Dopiero gdy opu cili pot
ne mury Dworu, Arvardan u wiadomi sobie,
na jakie szale stwo si porwali. Galaktyce nadal zagra
o
niewyobra alne wr cz niebezpiecze stwo, a oni st pali po cienkiej linie
nad g
bok przepa ci . Ale nawet wtedy - nawet wtedy! - czu , e tonie
w oczach Poli. Czy sprawi a to wiadomo
czaj cej si w pobli u
mierci, przysz
ci, która ju nigdy nie mia a nadej
, wiecznej
niedost pno ci s odyczy, której raz zakosztowa - cokolwiek to by o,
nigdy jeszcze tak bardzo nikogo nie pragn
.
Pó niej jego wspomnienia zamkn
y si w jednym s owie: ona. Pami ta
wy
cznie dziewczyn …
Natomiast Pola czu a pal ce promienie porannego s
ca. W ich blasku
nawet zwrócona ku niej twarz Arvardana rozp ywa a si przed oczami
dziewczyny. U miechn
a si do niego, bezpieczna u jego boku, i lekko
cisn
a go za r
. To by o najwyra niejsze wspomnienie - twarde,
askie mi
nie obci gni te lisk tkanin , g adk i ch odn pod jej
palcami…
Zlany potem Schwartz prze ywa prawdziwe katusze. Alejka, skr caj ca
w bok od tylnego wyj cia, do którego w
nie dotarli, by a zupe nie
pusta. Na szcz
cie.
Tylko on naprawd wiedzia , co oznacza aby pora ka. W umy le, którym
sterowa , wyczuwa niezno ne poni enie, wszechogarniaj
nienawi
,
setki najokrutniejszych planów. Wci
musia szuka w nim niezb dnych
informacji - po
enia pojazdu, prowadz cej do drogi… Kiedy za
zag
bia si w my li Sekretarza, do wiadcza równie stale rosn cej
goryczy, jaka go ogarnia a. Wyra nie widzia zemst , jaka czeka aby
ich, gdyby cho na sekund zwolni kr puj ce wrogi umys wi zy.
Sekretne otch anie mózgu, które zmuszony by zg
bi tego dnia, na
zawsze pozosta y jego tajemnic . Przez wiele pó niejszych lat w
koszmarnych snach powraca do chwil, kiedy kierowa krokami szale ca w
samym sercu twierdzy wroga.
Kiedy dotarli do samochodu, Schwartz pospiesznie wykrztusi kilka
ów. Nie mia rozlu ni swej kontroli nawet na tyle, by móc
powiedzie ca e, pe ne zdanie.
- Nie - umiem - prowadzi - nie - mog - go zmusi - za trudne -
nie…
Shekt uspokoi go cichym cmokni ciem. Nie odwa
si go dotkn
ani
nawet odezwa si , aby nie zak óci koncentracji Schwartza.
- Posad go na tylne siedzenie - szepn
. - Ja poprowadz . Umiem.
Teraz ka mu tylko siedzie spokojnie. Wezm blaster.
Pojazd Sekretarza by specjalnym modelem. Poniewa za zosta
specjalnie wyposa ony, ró ni si od innych samochodów. Przyci ga
uwag . Zielony reflektor na dachu zatacza szerokie kr gi - od prawej
do lewej i z powrotem; jego wiat o przygasa o rytmicznie i rozpala o
si na nowo. Przechodnie przystawali, aby mu si przyjrze .
Nadje
aj ce z przeciwka pojazdy z szacunkiem ust powa y mu drogi.
Gdyby samochód by mniej widowiskowy - gdyby tak bardzo nie
przyci ga wzroku, który z przechodniów zauwa
by w ko cu blad ,
nieruchom posta Starszego na tylnym siedzeniu, zainteresowa si ,
wyczu niebezpiecze stwo…
Ale dostrzegali jedynie pojazd. A czas p yn
…
Wreszcie drog zast pi im
nierz. Tu za jego plecami wznosi a
si dumna, b yszcz ca chromem brama garnizonu imperialnego. Wysokie,
wystrzelaj ce w niebo budynki - jaki kontrast dla przysadzistych,
pos pnych gmachów Ziemian! Wartownik gro nym gestem uniós pistolet i
samochód zatrzyma si .
Arvardan wychyli si z wozu.
- Jestem obywatelem Imperium,
nierzu. Chcia bym si widzie z
waszym dowódc .
- Musz prosi o pa skie dokumenty.
- Odebrano mi je. Nazywam si Bel Arvardan, z Baronna, sektor
Syriusza. Spe niam pewn misj , powierzon mi przez Prokuratora, i
bardzo si
piesz .
Wartownik uniós przegub do ust i powiedzia cicho kilka s ów do
nadajnika. Chwil czeka na odpowied , po czym opu ci bro i odsun
si na bok. Brama rozwar a si powoli.
19.
NADCHODZI GODZINA ZERO
Godziny, które nast pi y, by y wype nione zam tem zarówno w forcie
Dibburn, jak i poza nim. Najgorszy chaos panowa jednak w samym Chica.
W po udnie najwy szy kap an w Washenn zacz
poszukiwa Sekretarza
przez komunikator i wkrótce stwierdzi , e wszelkie próby
skontaktowania si z nim zawiod y. To mu si nie spodoba o. W ród
pomniejszych urz dników Dworu Pokuty zapanowa niepokój.
Z pierwszych przes ucha stra ników stoj cych przed sal zgromadze
wynika o, e Sekretarz wyszed wraz z aresztantami o dziesi tej
trzydzie ci rano. Nie, nie powiedzia , dok d si udaje, a pytanie go o
to nie le
o w ich kompetencjach.
Zeznania innych stra ników równie niczego nie wnios y. Atmosfera
ogólnego zaniepokojenia g stnia a z ka
minut .
O drugiej po po udniu nap yn
pierwszy raport donosz cy, e tego
ranka widziano w mie cie pojazd Sekretarza. Nikt nie zauwa
w rodku
jego osoby, cho niektórzy twierdzili, e prowadzi osobi cie, ale by y
to tylko domys y…
O drugiej trzydzie ci wiedziano ju z pewno ci , e pojazd
Sekretarza wjecha do fortu Dibburn.
Tu przed trzeci zdecydowano si w ko cu na telefon do dowódcy
garnizonu. Zg osi si porucznik.
Odpowiedzia natychmiast, e w danej chwili nie da si uzyska
informacji na interesuj cy ich temat. Wszelako oficerowie zaapelowali,
aby zachowa spokój i polecili chwilowo - bez dalszych konsultacji -
nie rozpowszechnia informacji o znikni ciu cz onka Kr gu Starszych.
Wystarczy o to jednak, by osi gn
efekt przeciwny, ni
yczy o
sobie Imperium.
Ludzie zaanga owani w dzia alno
spiskow nie mog ryzykowa , kiedy
jeden z czo owych przywódców konspiracji trafia w r ce wroga
czterdzie ci osiem godzin przed godzin zero. Oznacza to mog o tylko
dekonspiracj spisku albo zdrad - dwie strony tego samego medalu. Obie
za oznacza y mier .
Zacz
y kr
pog oski…
I ludno
Chica zawrza a…
Na rogach ulic pojawili si zawodowi podburzacze. Tajne arsena y
zosta y otwarte i si gaj ce do nich r ce otrzyma y bro . Ludzkie potoki
sp yn
y przed fort i o szóstej wieczorem nowa wiadomo
dotar a do
komendanta. Tym razem przez pos
ca.
W tym samym czasie w forcie dzia y si rzeczy równie niezwyk e, cho
na mniejsz skal . Pocz tkiem dramatycznych wydarze by a chwila, gdy
ody oficer, przyjmuj c na dziedzi cu pojazd, wyci gn
r
po
blaster Sekretarza.
- Wezm go - o wiadczy krótko.
- Oddaj mu go, Schwartz - powiedzia Shekt.
R ka Sekretarza unios a bro i wysun
a j przez okienko. Odebrano
mu j i Schwartz z ci
kim westchnieniem uwolni si od d ugo
utrzymywanego napi cia.
Arvardan by gotów. Kiedy Sekretarz skoczy naprzód niczym
gwa townie zwolniona stalowa spr
yna, archeolog spad na niego, z
ca ej si y uderzaj c pi
ci .
Oficer wyda rozkaz. Nadbiegli
nierze. Kiedy bezceremonialne r ce
chwyci y ko nierzyk koszuli Arvardana i wywlok y go z samochodu,
Sekretarz zawis bezw adnie na siedzeniu. Z k cika jego ust p yn
cienki strumyczek krwi. Rozbity policzek Arvardana tak e krwawi .
Archeolog poprawi w osy trz
si r
. Wskazuj c palcem
powiedzia :
- Oskar am tego cz owieka o spiskowanie przeciwko rz dowi Imperium.
Musz niezw ocznie porozumie si z komendantem.
- Zajmiemy si tym, prosz pana - odpar uprzejmie oficer. - Je li
nie macie nic przeciwko temu, prosz za mn … Wszyscy.
I na tym na razie si sko czy o. Ich kwatery by y wygodne j czyste.
Po raz pierwszy od dwunastu godzin mieli okazj co zje
, co zreszt ,
mimo niemi ej sytuacji, zrobili sprawnie i szybko. Korzystaj c z
nast pnego dobrodziejstwa cywilizacji, wzi li k piel.
Jednak pokój by strze ony, a kiedy kolejne godziny mija y na
niczym, Arvardan w ko cu straci cierpliwo
i krzykn
:
- Zamienili my tylko jedno wi zienie na drugie!
W nudnej, bezsensownej rutynie jednostki wojskowej wszystko sz o
swoim trybem, ich osoby zupe nie si nie liczy y. Arvardan spojrza na
pi cego Schwartza. Shekt zauwa
to i potrz sn
g ow .
- Nie mo emy - powiedzia . - To niewykonalne. Ten cz owiek jest
wyczerpany. Pozwólmy mu si wyspa .
- Ale zosta o tylko trzydzie ci dziewi
godzin.
- Wiem, ale zaczekaj…
W tym momencie obok nich rozleg si spokojny i nieco ironiczny
os:
- Który z was twierdzi, e jest obywatelem Imperium? Arvardan rzuci
si do przodu.
- Ja. Jestem…
Kiedy jednak archeolog rozpozna mówi cego, g os zamar mu na
ustach. Pytaj cy u miecha si surowo. Lewe rami mia nieco sztywne -
widoczny lad ich ostatniego spotkania.
Za Arvardanem rozleg si s aby g os Poli.
- Bel, to jest oficer, ten z domu towarowego.
- Ten, któremu z ama
r
- doko czy ostro przybysz. - Jestem
porucznik Claudy. Istotnie, spotkali my si ju . Tak wi c jeste
obywatelem Syriusza? I zadajesz si z nimi? Na Galaktyk , jak nisko
mo na upa
! I wci
jest z tob ta dziewczyna - przerwa i po chwili
doda , powoli i z rozmys em: - Ziemolka!
Arvardan z trudem opanowa furi . Jeszcze nie móg , jeszcze nie…
Przywo
ca
pokor , na jak go by o sta .
- Czy mog widzie si z pu kownikiem, poruczniku?
- Obawiam si , e pu kownik nie ma w tej chwili s
by.
- Czy sugeruje pan, e nie ma go w mie cie?
- Tego nie powiedzia em. By mo e, znajdzie woln chwil , o ile
sprawa jest rzeczywi cie pilna.
- Jest.. Czy mog porozmawia z oficerem dy urnym?
- W tej chwili ja jestem oficerem dy urnym.
- Prosz zatem wezwa pu kownika.
Porucznik powoli potrz sn
g ow .
- Móg bym to zrobi po rozpoznaniu wagi sytuacji.
- Na Galaktyk ! - Arvardan dygota ze zniecierpliwienia. - Prosz
nie dra ni si ze mn ! To sprawa ycia i mierci!
- Doprawdy? - porucznik Claudy machn
laseczk w afektowanym
ge cie. - Mo e pan b aga o rozmow ze mn .
- Dobrze… Czekam wi c.
- Powiedzia em - b aga .
- Czy mog prosi o chwil rozmowy, poruczniku?
Ale twarz porucznika nawet nie drgn
a.
- Powiedzia em - b aga . W obecno ci dziewczyny. Pokornie. Arvardan
prze kn
lin i cofn
si . D
Poli spocz
a na jego r kawie.
- Prosz , Bel. Nie denerwuj go. Archeolog wymamrota ochryple:
- Bel Arvardan z Syriusza pokornie b aga o audiencj u oficera
dy urnego.
- Zastanowi si - odpar porucznik Claudy.
Zbli
si o krok do Arvardana i szybko, ze z
ci uderzy d oni
w banda okrywaj cy zraniony policzek. Archeolog westchn
i st umi
okrzyk bólu.
- Kiedy to ci si nie podoba o - powiedzia porucznik. - A teraz?
Arvardan milcza .
- Audiencja udzielona - o wiadczy porucznik. Czterech
nierzy
otoczy o Arvardana. Porucznik Claudy poszed przodem.
Shekt i Pola zostali sami ze pi cym Schwartzem. Fizyk odezwa si
pierwszy:
- Nie s ycha go ju od d
szego czasu. Pola potrz sn
a g ow .
- Ja te go nie s ysz . Ojcze, my lisz, e mog co zrobi Belowi?
- Nie s dz - odpowiedzia
agodnie. - Zapominasz, e Arvardan nie
jest przecie jednym z nas. To obywatel Imperium i nie mog go
prze ladowa … Kochasz go, prawda?
- Bardzo, ojcze. To g upie, wiem.
- Owszem - Shekt u miechn
si gorzko. - Jest przyzwoity. Nie
powiem o nim z ego s owa. Ale co on mo e? Czy zamieszka z nami na tej
planecie? Czy mo e zabierze ci do swojego domu? Przedstawi Ziemiank
przyjacio om? Wprowadzi do rodziny?
- Wiem - p aka a. - Ale mo e wkrótce nie b dzie mia ju nikogo?
Shekt wsta , jakby ostatnie s owa o czym mu przypomnia y.
- Nie s ysz go - powtórzy .
Dotyczy o to Sekretarza. Balkis zosta umieszczony w s siednim
pokoju, po którym kr
jak lew po klatce i sk d doskonale s yszeli
jego kroki. I teraz w
nie przestali je s ysze .
Nie by o w tym nic niezwyk ego, ale dla Shekta Sekretarz uosabia
wszystkie z owrogie si y destrukcji i cierpienia, które ju wkrótce
mia y zosta wyzwolone po ród olbrzymiej sieci gwiazd.
- Obud si - Shekt delikatnie potrz sn
Schwartzem.
- O co chodzi? - Schwartz otworzy oczy. Czu si ledwie wypocz ty.
Jego zm czenie si ga o niezwykle g
boko, zapu ci o korzenie w
najtajniejszych zakamarkach ducha.
- Gdzie jest Balkis? - naciska go Shekt.
- Co… a, tak - Schwartz rozejrza si b
dnym wzrokiem. Po chwili
wiadomi sobie, e nie jego oczy s tu najwa niejsze, i oprzytomnia
nieco. Rozes
macki swych my li. Zatacza y kr gi szukaj c umys u,
który tak dobrze zna y.
Znalaz go, nie nawi zuj c jednak bezpo redniego kontaktu. D uga
styczno
nie uodporni a go na przepe niaj
ten umys chor
nienawi
.
- Jest na innym pi trze - mrukn
. - Rozmawia z kim .
- Z kim?
- Pierwszy raz stykam si z tym ladem. Zaraz, dajcie mi si
skoncentrowa . Mo e Sekretarz co powie… Tak, nazywa go pu kownikiem.
Shekt i Pola wymienili szybkie spojrzenia.
- To nie mo e by spisek, prawda? - szepn
a Pola. - Z pewno ci
oficer Imperium nie spiskowa by z Ziemianinem przeciwko imperatorowi.
- Nie wiem - odpar przygn biony Shekt. - Jestem w stanie uwierzy
we wszystko.
Porucznik Claudy u miecha si . Siedzia za biurkiem, ko o jego
oni le
blaster, a za nim sta o czterech
nierzy. Mówi z
poczuciem w adzy, które dawa a mu taka sytuacja.
- Nie lubi Ziemoli. Nigdy ich nie lubi em. To m ty Galaktyki.
Chorzy, leniwi i zabobonni. S zdegenerowani i g upi. Ale, na Gwiazdy,
wi kszo
z nich zna swoje miejsce.
W gruncie rzeczy potrafi ich zrozumie . Tacy ju si urodzili, nic
nie mog na to poradzi . Oczywi cie, nie cierpia bym tego, co toleruje
imperator, mam na my li ich przekl te zwyczaje i tradycje - gdybym to
ja by imperatorem. Ale to niewa ne. Kiedy nauczymy si …
- Chwileczk - nie wytrzyma Arvardan. - Nie przyszed em tu, aby
wys uchiwa …
- B dziesz s ucha , dopóki nie sko cz . Chcia em powiedzie ,
dlaczego nie potrafi zrozumie entuzjastów Ziemian. Kiedy cz owiek,
podobno prawdziwy cz owiek, upadnie tak nisko, eby
po ród nich i
ugania si za ich kobietami, nie mam dla takiego szacunku. Jest gorszy
od nich…
- Do diab a z tob i twoj pod
ideologi ! - rykn
Arvardan, po
czym doda z w ciek
ci : - S ysza
, e szykuje si spisek przeciwko
Imperium? Czy zdajesz sobie spraw , jak niebezpieczna jest obecna
sytuacja? Z ka
minut wystawiasz na coraz wi ksze niebezpiecze stwo
tryliony mieszka ców Galaktyki….
- Nie wydaje mi si , doktorze Arvardan. Bo jeste przecie doktorem,
prawda? Nie powinienem zapomina o twoich tytu ach. Widzisz, mam w asn
teori na ten temat. Jeste jednym z nich. By mo e, urodzi
si na
Syriuszu, ale masz czarne serce Ziemianina i wykorzystujesz swoje
imperialne obywatelstwo, aby ich wspomaga . Porwali cie ich dostojnika,
Starszego. (Tak przy okazji to ca kiem niez y pomys i sam ch tnie
poder
bym mu gard o). Ale Ziemianie ju go szukaj . Przys ali do
fortu wiadomo
w tej sprawie.
- Szukaj go ju ? Dlaczego wi c marnujemy tu czas? Musz zobaczy
si z pu kownikiem, je li mam…
- Spodziewasz si buntu lub podobnych k opotów? Mo e jest to
pierwszy zaplanowany przez was krok na drodze do rebelii?
- Zwariowa
? Dlaczego mia bym to robi ?
- Nie b dziesz wi c mia nic przeciw temu, e wypu cimy Starszego?
- Nie mo ecie! - Arvardan zerwa si na nogi i przez chwil
wygl da , jakby mia zamiar rzuci si na porucznika.
Ale to nie on, tylko Claudy trzyma blaster w r ku.
- Doprawdy? Nie mo emy? Pos uchaj mnie teraz. Uda o mi si dopiec ci
nieco. Da em ci w pysk i poni
em ci w obecno ci twoich ziemskich
przyjació . Zmusi em ci , by tu siedzia i s ucha , kiedy mówi ci
prosto w twarz, jaki z ciebie n dzny robak. A teraz z przyjemno ci
odstrzel ci rami za to, co mi zrobi
. Spróbuj si tylko poruszy .
Arvardan zamar .
Porucznik Claudy roze mia si i od
blaster.
- Bardzo
uj , e musz zachowa ci dla pu kownika. Przyjmie ci
o pi tej pi tna cie.
- Wiedzia
o tym ca y czas - wychrypia Arvardan przez zaci ni te
ci gard o.
- Oczywi cie.
- Je li zmarnowany czas, poruczniku Claudy, sprawi, e przegramy,
aden z nas nie po yje zbyt d ugo. - Lodowaty ton sprawi , e jego
owa zabrzmia y z owieszczo. - Ale ty umrzesz pierwszy, bo ostatnie
chwile mojego ycia po wi
na przerabianie twojej twarzy w skrwawion
mas zmia
onych ko ci i mózgu.
- B
na ciebie czeka , mi
niku Ziemoli. W ka dej chwili.
Oficer dowodz cy fortem Dibburn zjad z by w s
bie Imperium.
Powszechny pokój panuj cy przez ostatnie dziesi ciolecia dawa niewiele
okazji do zdobycia „chwa y”, o jakiej marz wszyscy oficerowie, i
pu kownik, podobnie jak inni
nierze, nie zdoby jej. Ale podczas
ugiej, spokojnej s
by od kadeta bywa we wszystkich rejonach
Galaktyki, tak e nawet pobyt w garnizonie na tak neurotycznej planecie
jak Ziemia, by a dla niego chlebem powszednim. Oczekiwa tylko
rutynowej, spokojnej placówki. Niczego wi cej nie pragn
i dla
zachowania spokoju potrafi znie
nawet najgorsze poni enie - na
przyk ad przeprosi Ziemiank .
Kiedy wszed Arvardan, pu kownik wygl da na zm czonego. Mia
rozpi ty ko nierzyk koszuli, a jego mundur, przyozdobiony
yszcz
wst
Orderu Kosmolotu i S
ca, wisia na oparciu
krzes a. B bni c po blacie biurka palcami prawej r ki, przygl da si
Arvardanowi pos pnie i z zak opotaniem.
- To nad wyraz zdumiewaj ca historia - stwierdzi . - Nad wyraz.
Przypominani sobie pana, m ody cz owieku. Nazywa si pan Bel Arvardan,
przybywa z Baronna i jest g ówn przyczyn do
znacznego zamieszania.
Czy nie umie pan trzyma si z dala od k opotów?
- Nie tylko mnie dotycz te k opoty, pu kowniku, ale ca ej
Galaktyki.
- Tak, wiem - powiedzia z pewnym zniecierpliwieniem oficer. - A
przynajmniej, e pan tak twierdzi. Powiedziano mi, e nie ma pan
adnych dokumentów.
- Zosta y mi odebrane, ale jestem znany na Evere cie. Prokurator
mo e potwierdzi moj to samo
i mam nadziej , e uczyni to jeszcze
przed zmierzchem.
- Zobaczymy. - Pu kownik splót ramiona i odchyli si na krze le. -
Proponuj , eby opowiedzia mi pan swoj wersj wydarze .
- Dowiedzia em si o niebezpiecznym spisku zawi zanym przez ma
grup Ziemian, który ma na celu obali rz d Galaktyki z pomoc broni
zdolnej zniszczy wi ksz cz
Imperium, je li natychmiast nie
dowiedz si o niej odpowiednie w adze.
- Posuwa si pan za daleko w swych brawurowych i naci ganych
hipotezach, m odzie cze. Ludno
Ziemi jest w stanie wywo
rozruchy,
przyst pi do obl
enia fortu, dokona powa nych zniszcze - w to
jestem nawet w stanie uwierzy . Ale absolutnie nie potrafi wyobrazi
sobie, e mogliby zmusi wojska imperialne do opuszczenia tej planety -
a co dopiero zniszczy Imperium. No dobrze, wys uchajmy szczegó ów
tego, hm… spisku.
- Niestety, gro ba ta jest tak powa na, e o szczegó ach mog
powiedzie tylko Prokuratorowi. Dlatego prosz o umo liwienie mi
niezw ocznego kontaktu z nim, je li nie ma pan nic przeciwko temu.
- Hmm… Nie post pujmy zbyt pochopnie. Czy wie pan, e cz owiek,
którego pan ze sob przywióz , jest Sekretarzem najwy szego kap ana
Ziemi, jednym ze Starszych i bardzo wa
figur ?
- Oczywi cie.
- I wci
pan twierdzi, e jest g ow spisku?
- Tak.
- Ma pan dowody?
- Z pewno ci zrozumie pan, je li powiem, e nie mog o tym
rozmawia z nikim oprócz Prokuratora.
Pu kownik skrzywi si i zaczai ogl da swoje paznokcie.
- Czy by pan w tpi w moje kompetencje?
- Ale nie, panie pu kowniku. Po prostu tylko Prokurator ma w adz
zezwalaj
na podj cie niezb dnych dzia
.
- Co pan ma na my li?
- W ci gu najbli szych trzydziestu godzin musi zosta zbombardowany
i kompletnie zniszczony pewien budynek na Ziemi, inaczej wi kszo
, a
mo e nawet wszyscy mieszka cy Imperium strac
ycie.
- Jaki to budynek? - spyta spokojnie pu kownik.
Arvardan straci cierpliwo
.
- Czy mog dosta po
czenie z Prokuratorem? - warkn
.
Zapad a cisza. Pu kownik przerwa j i zapyta twardo:
- Czy zdaje pan sobie spraw , e przez porwanie Ziemianina narazi
si pan na dochodzenie i odpowiedzialno
przed ziemskimi w adzami?
Zwykle pa stwo broni swoich obywateli, ale sytuacja na Ziemi jest
delikatna i mam cis e instrukcje, eby nie ryzykowa
adnych utarczek.
Je li wi c nie udzieli mi pan wyczerpuj cych informacji, b
zmuszony
wyda pana i pa skich towarzyszy w r ce lokalnej policji.
- Ale to oznacza oby wyrok mierci! Tak e dla pana!… Pu kowniku,
jestem obywatelem Imperium i
dam audiencji u Pro…
Przerwa mu brz czyk zainstalowany na biurku. Pu kownik odwróci si
i przycisn
guzik.
- Tak?
- Pu kowniku - rozleg si czysty g os - miejscowa ludno
otoczy a
fort. Istniej podstawy, by s dzi , e s uzbrojeni.
- Czy zaobserwowano akty przemocy?
- Nie.
Na twarzy pu kownika nie malowa y si
adne uczucia. Szkolenie
wojskowe przygotowa o go do podobnych sytuacji, nawet je li w innych
sprawach okaza o si niewystarczaj ce.
- Og osi pogotowie dla artylerii i lotnictwa, wszyscy na
stanowiska. Nie otwiera ognia, chyba e w samoobronie. Zrozumiano?
- Tak jest. Ziemianin z bia
flag prosi o rozmow .
- Przy lijcie go do mnie. Przy lijcie te Sekretarza. Wreszcie
pu kownik zwróci si ch odno do archeologa.
- Ufam, e zdaje sobie pan spraw z tego, co pan narobi .
- Domagam si , aby dopuszczono mnie do tej rozmowy - krzykn
Arvardan trz
c si ze z
ci - i
dam wyja nienia, dlaczego
przetrzymywano mnie pod stra
przez kilka godzin, podczas gdy pan
rozmawia ze zdrajc ! Wiem, e przed rozmow ze mn spotka si pan z
Sekretarzem.
- Czy pan mnie oskar a? - spyta pu kownik podnosz c g os. - Je li
tak, prosz powiedzie to otwarcie.
- Nie oskar am pana. Ale chcia bym przypomnie , e zostanie pan
rozliczony ze swojej dzia alno ci. By mo e przysz
- je li w ogóle
dzie jaka przysz
- pozna pana jako tego, który przez w asny upór
doprowadzi do zniszczenia ca ej ludzko ci.
- Cisza! W ka dym razie nie pan b dzie mnie rozlicza . Od tej pory
my zajmiemy si t spraw w sposób, o jakim ja zadecyduj . S yszy pan?
20.
PRZED GODZIN ZERO
W otwartych, podtrzymywanych przez
nierza drzwiach stan
Sekretarz. Po jego sinych, spuchni tych wargach przemkn
ch odny
miech. Sekretarz sk oni si pu kownikowi, ca kowicie ignoruj c
Arvardana.
- Przekaza em ju najwy szemu kap anowi szczegó y dotycz ce
pa skiego przybycia - oznajmi pu kownik - i jego powodów. Pa skie
uwi zienie jest ca kowicie - hmm, bezprawne, i mam zamiar pana uwolni ,
gdy tylko b dzie to mo liwie. Jest tu jednak d entelmen, który, jak
panu zapewne wiadomo, z
przeciw panu bardzo powa ne oskar enie. W
zaistnia ych okoliczno ciach musimy wszcz
ledztwo…
- Rozumiem to, pu kowniku - odpar spokojnie Sekretarz. - Jednak e
wyja ni em ju panu, e - o ile mi wiadomo - cz owiek ten przebywa na
Ziemi zaledwie od dwóch miesi cy i jego orientacja w naszej polityce
wewn trznej jest praktycznie zerowa. Musz stwierdzi , e to w
e
podstawy do jakichkolwiek oskar
.
- Jestem z zawodu archeologiem - odpali gniewnie Arvardan - i to
specjalizuj cym si w dziejach Ziemi i zwyczajach jej mieszka ców. Moja
znajomo
polityki tej planety jest ca kowicie wystarczaj ca. Poza tym,
nie tylko ja go oskar am.
Sekretarz nawet nie spojrza w stron archeologa.
- W spraw wpl tany jest jeden z naszych miejscowych uczonych -
wyja ni pu kownikowi. - Zbli a si do ko ca zwyk ych sze
dziesi ciu
lat i najwyra niej cierpi na mani prze ladowcz . Trzeci z nich to
cz owiek nieznanego pochodzenia, o poziomie umys owym znacznie poni ej
normy. Ca a trójka nie potrafi nawet sformu owa rozs dnego oskar enia.
Arvardan skoczy na równe nogi.
-
dam, aby mnie wys uchano…
- Prosz siada - powiedzia zimno pu kownik. W jego g osie brzmia a
wyra na wrogo
. - Nie zgodzi si pan omówi tej sprawy ze mn , wi c
teraz prosz nie zabiera g osu. Wprowad cie parlamentariusza.
Okaza si nim jeszcze jeden cz onek Kr gu Starszych. Na widok
Sekretarza na jego twarzy pojawi si wyraz ulgi. Pu kownik wsta z
krzes a i spyta :
- Czy wyst puje pan w imieniu zebranych wokó fortu?
- Tak.
- Zak adam wi c, e to buntownicze i nielegalne zgromadzenie ma na
celu zmusi nas do uwolnienia obecnego tu waszego rodaka.
- Tak jest, panie pu kowniku. On musi by natychmiast zwolniony.
- I b dzie! Wszelako poszanowanie dla przedstawicieli Jego
Imperatorskiej Mo ci na tej planecie, a tak e prawo i porz dek nie
pozwalaj nam na adne pertraktacje z uzbrojonymi buntownikami. Ka cie
im si rozej
.
Sekretarz odezwa si mi ym, spokojnym g osem:
- Pu kownik ma ca kowit s uszno
, bracie Cori. Prosz , uspokój
wszystkich. Jestem tu zupe nie bezpieczny, nic mi nie grozi - ani
nikomu innemu. Rozumiesz? Nikomu. Masz moje s owo Starszego.
- Doskonale, bracie. Ciesz si , e jeste bezpieczny. Wys annik
zosta wyprowadzony z pokoju. Pu kownik oznajmi zwi
le:
- Dopilnujemy, by zosta pan zwolniony, gdy tylko sytuacja w mie cie
wróci do normy. Dzi kuj za wspó prac .
Arvardan znów zerwa si z fotela.
- Zabraniam! Uwalnia pan potencjalnego morderc ca ej ludzkiej rasy,
podczas gdy mnie nie zezwala pan nawet na audiencj u Prokuratora, do
której, jako obywatel Galaktyki, mam pe ne prawo. - Urwa , po czym
doda w paroksyzmie ogromnej frustracji: - Czy by okazywa pan wi cej
pos uchu temu ziemskiemu psu, ni nale y si mnie?
G os Sekretarza przebi si przez niezborne pe ne w ciek
ci krzyki
archeologa.
- Z ch ci pozostan tu, pu kowniku, do chwili kiedy b dzie mnie
móg wys ucha Prokurator, skoro ten cz owiek tego pragnie. Oskar enie
o zdrad to powa na sprawa, a jakiekolwiek podejrzenia - cho by nawet
oparte na najb ahszych podstawach - zniszczy yby wszelk korzy
, jak
ma ze mnie mój lud. Z ch ci udowodni Prokuratorowi, e nikt nie jest
bardziej lojalny ode mnie.
- Rozumiem pa skie uczucia - odpar sztywno pu kownik - i podziwiam
je. Przyznaj bez wahania, e gdybym znalaz si na pa skim miejscu,
nie potrafi bym zachowa spokoju. Przynosi pan zaszczyt swojej rasie.
Spróbuj skontaktowa si z Prokuratorem.
Arvardan nie odezwa si ju , póki nie odprowadzono go do celi.
Jego oczy unika y wzroku innych. Przez d ugi czas siedzia bez
ruchu, gryz c palce. Wreszcie odezwa si Shekt:
- I co?
Arvardan potrz sn
g ow .
- W
nie wszystko zrujnowa em.
- Co zrobi
?
- Straci em panowanie nad sob , obrazi em pu kownika, niczego nie
osi gn
em… aden ze mnie dyplomata.
Nagle poczu , e musi broni swego zachowania.
- Co mia em robi ?! - krzykn
. - Pu kownik ju wcze niej rozmawia
z Balkisem, wi c nie mog em mu ufa . Mo e Sekretarz zaoferowa mu
ycie? A mo e od pocz tku nale
do spisku? Wiem, e to szalone my li,
ale nie mog em ryzykowa . To wszystko by o zbyt podejrzane. Za
da em
rozmowy z samym Enniusem.
Fizyk stan
z r kami za
onymi do ty u.
- No i? Czy Ennius przyjedzie?
- Przypuszczam, e tak. Ale na osobist pro
Balkisa. Nie
rozumiem, czemu si tego domaga .
- Na osobist pro
Balkisa? A zatem Schwartz mia racj .
- Tak? A co powiedzia ?
Pulchny Ziemianin siedzia na swej pryczy. Widz c pytaj ce
spojrzenia wspó wi
niów wzruszy ramionami i bezradnie roz
r ce.
- Kiedy przed chwil prowadzili Sekretarza obok drzwi naszej celi,
pochwyci em jego lad Psychiczny. Balkis niew tpliwie odby bardzo
ug rozmow z tutejszym dowódc .
- Wiem.
- Lecz umys oficera jest wolny od jakichkolwiek my li o zdradzie.
- No có - stwierdzi nieszcz
liwy Arvardan. - To znaczy, e si
myli em. Kiedy przyjedzie Ennius, dostan za swoje. A co z Balkisem?
- W jego umy le nie ma nawet cienia strachu, tylko nienawi
. W tej
chwili jeste my jej g ównymi obiektami - za to, e porwali my go i
przywlekli my tutaj. Potwornie zranili my jego pró no
i ma zamiar
odp aci nam pi knym za nadobne. Uda o mi si dojrze kilka wizji z
jego marze . Pokazywa y, jak sam, bez niczyjej pomocy nie dopuszcza, by
Galaktyka zniweczy a jego plany, podczas gdy my staramy mu si
przeciwstawi . I cho dysponujemy wiedz o spisku, cho odda nam
wszystkie atuty i wydawa oby si , i mamy wi ksze szanse, s dzi, e w
ko cu pokona nas i zwyci
y.
- To znaczy, e zaryzykuje wszystko - swoje plany, marzenia o
Imperium - tylko po to, by si na nas zem ci ? To szaleniec.
- Wiem - odpar Schwartz zdecydowanie. - On jest szalony.
- I uwa a, e mu si uda?
- W
nie.
- Czyli musisz nam pomóc, Schwartz. Potrzebujemy twojego umys u.
Pos uchaj…
Ale Shekt potrz sn
g ow .
- Nie, Arvardanie, nie mo emy tego zrobi . Gdy ty wyszed
,
obudzi em Schwartza i rozwa yli my ca
spraw . On nie panuje w pe ni
nad swoimi mocami psychicznymi, których zreszt natury sam do ko ca nie
jest wiadom. Mo e og uszy cz owieka, sparali owa go, nawet zabi . Co
wi cej, potrafi te kierowa podstawowymi grupami mi
ni, nawet wbrew
woli ich w
ciciela, ale nic wi cej. Nie móg zmusi Sekretarza do
mówienia - drobne mi
nie wokó strun g osowych nie poddaj si jego
adzy. Nie potrafi te sprawi , by Sekretarz sam poprowadzi wóz, z
trudem zdo
utrzyma go w równowadze. Jest zatem oczywiste, e nie
zdo
by na przyk ad zmusi Enniusa, by wyda jaki rozkaz, czy napisa
go. Widzisz, my la em ju o tym… - Shekt pokr ci g ow , jego g os
za ama si i umilk .
Arvardan poczu , e ogarnia go beznadziejna apatia. Nagle rozejrza
si z niepokojem.
- Gdzie jest Pola?
- We wn ce. pi.
Zapragn
j obudzi … pragn
… Och, pragn
tak wiele! Arvardan
zerkn
na zegarek. Dochodzi a pó noc. Pozosta o jeszcze tylko
trzydzie ci godzin.
Zapad w drzemk , a kiedy si przebudzi , w pokoju znów pali o si
wiat o. Nikt si nie zjawi , nie by o adnych wie ci. W ko cu nawet
jego duch os ab i podda si losowi.
Arvardan zerkn
na zegarek. Znów dochodzi a pó noc. Pozosta o ju
tylko sze
godzin.
Rozejrza si , oszo omiony i zrozpaczony. Teraz byli tu wszyscy -
nawet Prokurator. Pola sta a obok, jej ciep e palce zacisn
y si wokó
przegubu r ki Arvardana. Maluj cy si na jej twarzy wyraz l ku i
wyczerpania na nowo obudzi w nim w ciek
przeciw ca ej Galaktyce.
Mo e zas
yli sobie na mier , ci wszyscy g upi, g upi… g upi…
Shekt i Schwartz siedzieli po lewej stronie. By te Balkis, przekl ty
Balkis! Wargi mia nadal spuchni te, policzek przybra barw zgni ej
zieleni, ka de s owo na pewno sprawia o mu okropny ból - na t my l
usta Arvardana rozci gn
szeroki u miech, a pi
zacisn
a si
gwa townie. Zakryty opatrunkiem policzek te jakby mniej bola .
Naprzeciw za ca ej grupki sta Ennius - niepewnie marszcz cy brwi,
niezdecydowany, prawie mieszny w ci
kim, bezkszta tnym ubraniu
impregnowanym o owiem.
On tak e by g upcem. Arvardan poczu , jak na my l o galaktycznych
dyplomatach, pragn cych jedynie pokoju, za wszelk cen spokoju -
ogarnia go nienawi
. Gdzie s zdobywcy sprzed wieków? Gdzie?
Jeszcze sze
godzin…
Wiadomo
z garnizonu w Chica dotar a do Enniusa osiemna cie godzin
temu, lecz podró z drugiej strony planety zabra a mu sporo czasu.
Motywy, które sk oni y go do natychmiastowego przyjazdu by y niejasne
dla niego samego, niemniej uzna spraw za pal
. W gruncie rzeczy,
mówi sobie, nie chodzi tu o nic wi cej poza po
owania godnym
porwaniem jednego z odzianych w zielone p aszcze przywódców opanowanej
przez przes dy, n kanej koszmarami Ziemi. No i zwariowane, nie poparte
adnymi dowodami oskar enia. Nic, co wykracza oby poza kompetencje
miejscowego pu kownika.
Ale by tam te Shekt - on te w tym uczestniczy - i to nie jako
oskar ony, lecz jako oskar yciel. Dziwne.
Teraz siedzia naprzeciw nich. Wiedzia doskonale, e jego decyzja w
tej sprawie mo e przyspieszy rebeli , os abi jego pozycj na dworze,
zrujnowa szans na awans… A co do d ugiej przemowy Arvardana na temat
szczepów wirusów i wszechogarniaj cej epidemii - jak mia j przyj
?
Gdyby zacz
dzia
, opieraj c si wy
cznie na jego s owach, czy
prze
eni uznaj te dzia ania za uzasadnione?
A jednak Arvardan by bardzo znanym archeologiem.
Ennius odsun
wi c od siebie decyzj i zwróci si do Sekretarza:
- Z pewno ci ma pan co do powiedzenia w tej sprawie?
- Mo e to dziwne, ale niewiele - odpar Sekretarz z niezm conym
spokojem. - Chcia bym spyta , na jakich dowodach opiera si to
oskar enie?
- Ekscelencjo - wyja ni Arvardan czuj c, jak opuszcza go
cierpliwo
. - Jak ju mówi em, ten cz owiek przyzna si do
wszystkiego, kiedy uwi zi nas dwa dni temu.
- By mo e Ekscelencja zdecyduje si da temu wiar , jest to jednak
kolejne go os owne twierdzenie. W rzeczywisto ci Tamci mog za wiadczy
tylko o jednym: e to ja, a nie oni, zosta em przemoc uwi ziony, i to
mojemu yciu, nie ich, zagra
o niebezpiecze stwo. Czy mój oskar yciel
móg by wyt umaczy , w jaki sposób odkry to wszystko w ci gu dziewi ciu
tygodni, które sp dzi na tej planecie, podczas gdy pan Prokurator
przez ca e lata nie zetkn
si z adnym faktem, który wiadczy by na
moj niekorzy
?
- Jest wiele sensu w tym, co on mówi - przyzna z westchnieniem
Ennius. - Sk d pan o tym wie?
Arvardan odpar sztywno:
- Jeszcze przed wyznaniem oskar onego dowiedzia em si o spisku od
doktora Shekta.
- Czy to prawda, doktorze Shekt? - spojrzenie Prokuratora przenios o
si na twarz fizyka.
- Tak, Ekscelencjo.
- A sk d pan dowiedzia si o spisku?
- Doktor Arvardan opisa bardzo dok adnie dzia anie sy napsyfikatora
oraz ostatnie s owa umieraj cego bakteriologa, F. Smitka. Smitko
nale
do grona konspiratorów. Jego s owa zosta y nagrane i w ka dej
chwili mog je panu przedstawi .
- Ale, doktorze Shekt, to, co powiedzia umieraj cy cz owiek, w
dodatku w delirium - je li dobrze zrozumia em doktora Arvardana - nie
ma zbyt wielkiej wagi. Nie dysponuje pan adnymi innymi dowodami?
Arvardan przerwa im, wal c pi
ci w por cz fotela.
- Czy jeste my w s dzie? Czy by kto z nas zak óci przepisy ruchu
drogowego? Nie mamy czasu, by ostro nie analizowa dowody, rozwa
wszystko z dok adno ci do kilku mikrometrów. Do szóstej rano, czyli
innymi s owy w ci gu pi ciu i pó godziny musimy zlikwidowa to
gigantyczne zagro enie dla ca ej Galaktyki. Ekscelencjo, pozna pan ju
wcze niej doktora Shekta. Czy wed ug pana jest on typem k amcy?
Sekretarz natychmiast wpad mu w s owo:
- Nikt nie oskar a doktora Shekta o wiadome mijanie si z prawd ,
Ekscelencjo. Lecz nasz dobry doktor starzeje si i ostatnio wiele
my la o nadchodz cych sze
dziesi tych urodzinach. Obawiam si , e
po
czenie wieku i strachu wywo
o u niego sk onno ci paranoiczne,
cz sto zreszt wyst puj ce na Ziemi. Prosz na niego spojrze ! Czy
wygl da na zupe nie normalnego?
Rzecz jasna, nie wygl da . By wyczerpany i spi ty, wstrz
ni ty
tym, co ju zasz o i co jeszcze mia o nast pi . Ale Shekt zdo
opanowa swój g os, zachowuj c pozory spokoju.
- Móg bym stwierdzi , i przez ostatnie dwa miesi ce znajdowa em si
pod nieustann obserwacj Starszych, e otwierano przychodz ce do mnie
listy i cenzurowano moje odpowiedzi. Ale oczywi cie wszelkie podobne
skargi zostan natychmiast przypisane mojej rzekomej paranoi. Jest ze
mn jednak Joseph Schwartz, który zg osi si na ochotnika, aby podda
go synapsyfikacji. By o to tego samego dnia, kiedy odwiedzi pan mój
instytut.
- Owszem, pami tam - odpar Ennius, w duchu czuj c ulg , e
nieprzyjemny temat oddali si cho na chwil . - Czy to on?
- Tak.
- Nie wydaje si , aby zabieg mu zaszkodzi .
- Wr cz przeciwnie, bardzo mu pomóg . Proces synapsyfikacji okaza
si w jego przypadku niezwykle udany, Schwartz bowiem od pocz tku
posiada fotograficzn pami
, o czym wówczas nie wiedzia em. W ka dym
razie obecnie jego umys jest wra liwy na my li innych ludzi.
Ennius pochyli si naprzód i krzykn
ze zdumieniem:
- Co takiego?! Chce pan powiedzie , e umie czyta w my lach?
- Mo emy to panu zademonstrowa , Ekscelencjo. Ale s dz , e obecny
tu brat mo e potwierdzi moje s owa.
Sekretarz rzuci Schwartzowi pe ne nienawi ci spojrzenie, przez
moment w jego oczach zap on
a otwarta wrogo
. Nast pnie odpowiedzia
spokojnie, cho jego g os zadr
lekko, zdradzaj c t umione napi cie:
- To prawda, Ekscelencjo. Cz owiek, którego tu przyprowadzili, ma
pewne zdolno ci hipnotyczne, cho nie potrafi stwierdzi , czy s one
wynikiem synapsyfikacji. Chcia bym przy okazji doda , i dokonany na
nim zabieg nie zosta zarejestrowany, co, zgodzi si pan zapewne ze
mn , samo w sobie jest ju wysoce podejrzane.
- Nie zosta zarejestrowany - odrzek cicho Shekt - zgodnie z
poleceniem najwy szego kap ana, które nigdy nie zosta o odwo ane.
Sekretarz jednak tylko wzruszy ramionami.
- Wró my do tematu - wtr ci stanowczo Ennius - i dajmy spokój tym
dziecinnym k ótniom. O co chodzi z tym Schwartzem? Co jego umiej tno
czytania my li, zdolno ci hipnotyczne czy cokolwiek to jest, maj
wspólnego z t spraw ?
- Shekt chcia powiedzie - wyja ni Sekretarz - e Schwartz mo e
wnikn
w mój umys .
- Naprawd ? I co on my li? - Prokurator po raz pierwszy zwróci si
wprost do Schwartza.
- My li, e w aden sposób nie zdo amy pana przekona , i w tej, jak
pan nazywa, sprawie racja le y po naszej stronie.
- Zgadza si - prychn
Sekretarz - cho podobna dedukcja nie wymaga
imponuj cych zdolno ci psychicznych.
- A tak e - ci gn
Schwartz - e jest pan nieszcz snym g upcem,
który boi si dzia
i pragnie jedynie spokoju. e swoj
bezstronno ci i sprawiedliwo ci chce pan zjedna sobie mieszka ców
Ziemi, co tym bardziej dowodzi pa skiej g upoty.
Sekretarz poczerwienia .
- Zaprzeczam tym insynuacjom. Niew tpliwie maj one na celu zrazi
pana do mnie, Ekscelencjo.
- Nie tak atwo mnie zrazi - stwierdzi ch odno Ennius i doda ,
zwracaj c si do Schwartza: - A o czym ja my
?
- e nawet je li umiem zajrze wprost do mózgu drugiego cz owieka,
niekoniecznie musz powiedzie prawd o tym, co tam ujrza em.
Brwi Prokuratora unios y si ze zdumienia.
- Ma pan racj , zupe
racj .. Czy potwierdza pan prawdziwo
oskar
, wysuni tych przez doktora Arvardana i doktora Shekta?
- Ka de s owo.
- Ach tak! Ale je li nie znajdziemy drugiej osoby o podobnych do
pa skich zdolno ciach, i to osoby nie zaanga owanej w t spraw ,
pa skie wiadectwo w obliczu prawa nie b dzie mia o adnej warto ci.
Nawet je li zdo aliby my sprawi , by ogó uwierzy , e jest pan
telepat .
- Ale tu nie chodzi o prawo - krzykn
Arvardan - tylko o
bezpiecze stwo Galaktyki!
- Ekscelencjo - Sekretarz uniós si z krzes a - mam pewn pro
.
Chcia bym, aby usuni to Josepha Schwartza z tego pokoju.
- Dlaczego?
- Ten cz owiek, poza umiej tno ci czytania my li, dysponuje równie
pewn moc psychiczn . Zosta em porwany dzi ki parali owi, o który
przyprawi mnie Schwartz. Obawiam si wi c, e móg by znów spróbowa
czego podobnego wobec mnie albo nawet wobec pana, Ekscelencjo, i ta
obawa ka e mi ponowi pro
.
Arvardan zerwa si na nogi, ale Sekretarz przekrzycza jego
protesty:
- adna rozprawa nie mo e by uczciwa, je li obecny jest na niej
cz owiek zdolny subtelnie manipulowa umys em s dziego dzi ki
zdolno ciom psychicznym, do których posiadania sam si przyzna .
Ennius szybko podj
decyzj . Do pokoju wszed piel gniarz i
wyprowadzi nie stawiaj cego oporu Schwartza. Na okr
ej twarzy
starszego m
czyzny nie pojawi si nawet cie niepokoju.
Dla Arvardana by to ostateczny cios.
Sekretarz teraz wsta i przez moment trwa nieruchomo -
przysadzista, ponura posta odziana w ziele , pe na niewzruszonej
pewno ci siebie.
Zacz
mówi powa nym, oficjalnym tonem.
- Ekscelencjo, wszystkie twierdzenia i oskar enia doktora Arvardana
opieraj si na wiadectwie doktora Shekta. Z kolei to, co mówi Shekt
ma swoje ród o w delirycznej gadaninie umieraj cego cz owieka. A
wszystko to, Ekscelencjo, jako nie wyp yn
o na powierzchni , póki
Joseph Schwartz nie zosta poddany dzia aniu synapsyfikatora.
Kim zatem jest Joseph Schwartz? Zanim Joseph Schwartz pojawi si na
scenie, doktor Shekt by zwyk ym, normalnym cz owiekiem. Pan sam,
Ekscelencjo, sp dzi z nim popo udnie w dniu, kiedy przywieziono
Schwartza. Czy by wtedy rozkojarzony? Czy poinformowa pana o spisku
przeciw Imperium? Albo mo e wspomnia o s owach umieraj cego
biochemika? Mo e by chocia zdenerwowany? Podejrzliwy? Teraz twierdzi,
e najwy szy kap an poleci mu fa szowa wyniki testów synapsyfikatora
i nie zapisywa nazwisk ludzi poddanych zabiegowi. Czy wtedy powiedzia
panu o tym? Czy dopiero teraz, ju po spotkaniu ze Schwartzem? I znów,
kim jest Joseph Schwartz? Gdy oddano go do kliniki, nie w ada
adnym
znanym j zykiem. Tyle zdo ali my si dowiedzie sami, kiedy po raz
pierwszy zacz li my podejrzewa , e z umys em doktora Shekta jest co
nie w porz dku. Do miasta przywióz go farmer, który nie zna nazwiska
Schwartza i zupe nie nic o nim nie wiedzia . My równie nie odkryli my
adnych nowych faktów.
A przecie ten cz owiek posiada dziwne moce psychiczne. Potrafi
og uszy kogo z odleg
ci stu metrów, sam my
- z bli szego
dystansu zabi . Sam zosta em przez niego sparali owany; manipulowa te
moimi r kami i nogami. To samo móg by uczyni z umys em - gdyby tylko
zechcia .
Uwa am, e Schwartz kierowa my lami innych. Twierdz , e ich
porwa em i grozi em im mierci , e przyzna em si do zdrady i e
pragn przej
w adz nad Imperium. Ale prosz zada im jedno pytanie,
Ekscelencjo. Czy nie byli wcze niej nara eni na kontakt ze Schwartzem,
wystawieni na jego wp yw? Na wp yw cz owieka, który potrafi kontrolowa
umys y?
Mo e zatem to Schwartz jest zdrajc ? A je li nie, kim jest Schwartz?
Sekretarz usiad . By spokojny, u miecha si dobrotliwie.
Arvardan czu si , jakby jego umys wyl dowa wewn trz cyklotronu i
wirowa - coraz szybciej i szybciej.
Jakiej odpowiedzi móg udzieli ? e Schwartz jest przybyszem z
przesz
ci? A dowody? Powiedzie , i pos ugiwa si prawdziw
prymitywn mow ? Ale kto móg o tym za wiadczy ? Tylko on jeden. Jego
umys za te móg by zmanipulowany. Ostatecznie jak mia stwierdzi ,
czy nikt nim nie kieruje? Kim by Schwartz? Co w
ciwie przekona o go
o istnieniu tego gigantycznego planu podboju Galaktyki?
Znów zacz
rozwa
wszystko od pocz tku. Sk d wzi
o si
prze wiadczenie o realno ci spisku? Jako archeolog, przywyk
pow tpiewa w ogólnie uznane prawdy, ale to… Co go przekona o? S owo
jednego cz owieka? Poca unek dziewczyny? Czy Joseph Schwartz?
Nie potrafi zebra my li. Nie móg my le !
- I co? - w g osie Enniusa zabrzmia a niecierpliwa nuta. - Czy ma
pan co do powiedzenia, doktorze Shekt? Albo pan, doktorze Arvardan?
Nagle w panuj cej wokó ciszy rozleg si g os Poli:
- Czemu ich pan pyta? Nie widzi pan, e wszystko to jest k amstwem?
Nie pojmuje pan? On chce nas opó ni , op ta swym zdradzieckim
zykiem. Wiem, e wszyscy i tak umrzemy, i nie dbam ju o to, ale
mogli my to powstrzyma ! Mogli my to powstrzyma … A tymczasem my tu
siedzimy i… i… rozmawiamy… - rozp aka a si gwa townie.
- A zatem mamy dyskutowa z rozhisteryzowan dziewczyn - stwierdzi
Sekretarz. - Mam dla pana propozycj , Ekscelencjo. Moi oskar yciele
twierdz , i wszystko to - rzekomy wirus i ca a reszta - ma ruszy w
dok adnie okre lonym terminie, zdaje si o szóstej rano. Ofiaruj si
zosta pod wasz kuratel przez tydzie . Je li to, co twierdz , jest
prawd , informacje o epidemii dotr na Ziemi w ci gu kilku dni. Gdyby
to si sta o, si y Imperium nadal b
kontrolowa Ziemi …
- Ziemia - adna mi cena za ca
Galaktyk ludzi - mrukn
miertelnie blady Shekt.
- Ceni swoje ycie i ycie mojego ludu. Aby udowodni nasz
niewinno
, zostaniemy waszymi zak adnikami. Jestem gotów zawiadomi
Kr g Starszych, e z w asnej, nieprzymuszonej woli zostan tu przez
najbli szy tydzie . To powinno zapobiec ewentualnym zamieszkom.
Skrzy owa r ce na piersi.
Ennius uniós wzrok. Jego twarz zdradza a targaj ce nim w tpliwo ci.
- Nie znajduj w tym cz owieku adnej winy.
Arvardan nie móg ju d
ej tego znie
. Spokojnie, lecz ze
mierteln determinacj wsta i ruszy w stron Prokuratora. Nikt nie
mia dowiedzie si , co zamierza . Po fakcie on sam nic nie pami ta . W
ka dym razie nic to nie zmieni o. Ennius mia bicz neuronowy i u
go.
Po raz trzeci od czasu l dowania na Ziemi otaczaj cy Arvar- dana
wiat rozp yn
si za zas on bólu, zawirowa i znikn
.
Archeolog by nieprzytomny przez wiele godzin. A tymczasem szósta
rano, godzina zero, wybi a…
21.
PO GODZINIE ZERO
…i min
a!
wiat o…
O lepiaj ce wiat o i mgliste cienie - przep ywaj ce obok,
rozta czone, wreszcie zlewaj ce si w jedn ca
.
Twarz - oczy, spogl daj ce wprost na niego…
- Pola! - w u amku sekundy Arvardan przypomnia sobie z niezwyk
ostro ci wydarzenia ostatnich kilku dni. - Która godzina?
Jego palce z ca ej si y zacisn
y si na przegubie dziewczyny, która
skrzywi a si odruchowo.
- Ju po jedenastej - szepn
a. - Po godzinie zero. Powiód w ko o
dzikim spojrzeniem. Le
na pryczy w celi.
Pali y go wszystkie stawy, ale nie zwa
na ból. Shekt, skulony na
krze le, uniós lekko g ow i skin
mu na powitanie.
- To ju koniec.
- A zatem Ennius…
- Ennius - oznajmi Shekt - nie chcia podj
ryzyka. Czy to nie
dziwne? - roze mia si sucho, krótko. - Nasza trójka samodzielnie
wykrywa ogromny spisek przeciw ludzko ci. Sami porywamy przywódc
spisku i stawiamy go przed obliczem sprawiedliwo ci. Zupe nie jak w
wiziserii, gdzie nieustraszeni bohaterowie zwyci
aj w ostatniej
sekundzie. I zazwyczaj na tym si ko czy. A w naszym przypadku wizi
nadal trwa i odkrywamy, e nikt nam nie uwierzy . W serialach to si
nie zdarza, prawda? Wszystko zawsze ko czy si szcz
liwie. Zabawne… -
jego dalsze s owa zag uszy t umiony szloch.
Arvardan odwróci wzrok. Oczy Poli by y niczym dwie mroczne
otch anie, wilgotne, pe ne ez. Zatraci si w nich na chwile - w
czarnym, roziskrzonym gwiazdami Wszech wiecie. Ku tym gwiazdom za
drowa y b yszcz ce metalowe pojemniki, po era y dziesi tki lat
wietlnych, gdy po kolei wkracza y w nadprzestrze , ka dy pod
aj cy
asnym szlakiem - szlakiem mierci. Wkrótce - mo e ju za chwil -
dotr do wyznaczonych celów, przebij atmosfer i rozsypi si ,
rozsiewaj c niewidoczny, mierciono ny deszcz wirusów…
Có , to ju koniec.
Nie da si powstrzyma zag ady.
- Gdzie jest Schwartz? - spyta s abym g osem. Pola potrz sn
a
ow .
- Nie wróci .
Drzwi otwar y si i cho Arvardan zd
ju pogodzi si z
nieuchronn
mierci , uniós jednak wzrok, w którym przez sekund
zab ys a iskierka nadziei.
Ale w wej ciu stan
Ennius i iskierka zgas a. Arvardan odwróci
ow .
Ennius podszed bli ej, spogl daj c przelotnie na ojca i córk . Lecz
nawet w tej chwili doktor Shekt i Pola byli przede wszystkim dzie mi
Ziemi i nie potrafili wykrztusi s owa w obecno ci Prokuratora - mimo
wiedzieli, e jakkolwiek ich ycie b dzie krótkie i pe ne
cierpienia, to jego przysz
b dzie jeszcze krótsza i bardziej
bolesna.
Ennius poklepa Arvardana po ramieniu.
- Doktorze Arvardan?
- Tak, Ekscelencjo? - odezwa si z gorycz , drwi co na laduj c
intonacj go cia.
- Ju po szóstej. - Ennius nie spa tej nocy. Oficjalnie rozgrzeszy
Balkisa, ale w g
bi ducha nie by do ko ca przekonany, i oskar yciele
Sekretarza byli szaleni albo e Shwartz podda ich umys y manipulacji.
Godzinami wpatrywa si w bezduszny chronometr, odmierzaj cy resztk
ywota Galaktyki.
- Tak - odpar Arvardan. - Min
a szósta, a gwiazdy wiec nadal.
- A pan wci
uwa a, e mieli cie racj ?
- Za kilka godzin, Ekscelencjo, zaczn umiera pierwsi chorzy. Nikt
tego nie zauwa y - co dzie umieraj ludzie. Po tygodniu liczba ofiar
osi gnie setki tysi cy. Procent wyzdrowie b dzie bliski zeru. Naukowcy
nie znajd
adnego remedium. Kilkana cie planet wy le w przestrze
sygna y alarmowe i wezwania pomocy w zwi zku z epidemi . Za dwa
tygodnie przy
cz si do nich setki innych planet. W pobliskich
sektorach zostanie og oszony stan zagro enia. Za miesi c epidemia
ogarnie ca
Galaktyk , za dwa pozostanie zaledwie kilka planet, do
których wirus nie dotrze. Za sze
- Galaktyka b dzie praktycznie
martwa… Co za pan zrobi, kiedy nadejd pierwsze doniesienia?
Prosz pozwoli , e przepowiem i to. Wy le pan raport, e epidemia
mog a mie pocz tek na Ziemi. Nie ocali to nikomu ycia. Wypowie pan
wojn Kr gowi Starszych. Nie ocali to nikomu ycia. Zabije pan
wszystkich Ziemian. Nie ocali to nikomu ycia… Albo te wyst pi pan w
roli po rednika pomi dzy pa skim przyjacielem Balkisem i Rad
Galaktyki, czy raczej jej niedobitkami. Mo e wtedy b dzie pan mia
zaszczyt wr czy na tacy okruchy dawnej wietno ci Imperium Balkisowi w
zamian za antytoksyn , która dotrze na czas do w
ciwych planet, by
uratowa cho jedno ludzkie ycie. Albo i nie.
Ennius u miechn
si bez przekonania.
- Czy pa skie s owa nie s przypadkiem przesadnie dramatyczne?
- O tak. Ja ju nie yj , a i pan jest trupem. Ale zachowajmy
przynajmniej godno
i spokój, jak przysta o na obywateli Imperium.
- Je li to u ycie bicza tak pana zdenerwowa o…
- Ale nie - pad a ironiczna odpowied . - Przywyk em do tego. Prawie
go ju nie czuj .
- Wyra
si tak jasno i logicznie, jak tylko potrafi . To paskudna
sprawa. Trudno b dzie sensownie opisa j w raporcie, lecz jeszcze
trudniej zatai wszystko przed w adzami. Poniewa reszta oskar ycieli
to Ziemianie, jedynie pa skie s owo ma tu jak
wag . Przypu
my, e
podpisze pan o wiadczenie, w którym stwierdzi pan, i w tym czasie by
pozbawiony… Có , znajdziemy jakie stosowne okre lenie, nie nazywaj c
tego wprost brakiem umys owej samokontroli.
- To bardzo proste. Powiedzmy, e by em pijany, pod wp ywem
narkotyków, zosta em zahipnotyzowany albo wpad em w sza . Co w tym
stylu.
- Czy móg by pan zacz
zachowywa si powa nie? Prosz pos ucha ,
mówi panu, e kto panem sterowa . - G os Enniusa przeszed w pe en
napi cia szept. - Jest pan Syrianinem. Jak pan móg zakocha si w
kobiecie z Ziemi?
- Co?
- Niech pan nie krzyczy. Doprawdy, czy w normalnych okoliczno ciach
zdecydowa by si pan na romans z tubylk ? Najpewniej nawet nie
pomy la by pan o czym takim. - Leciutko skin
g ow w stron Poli.
Przez moment Arvardan wpatrywa si w niego, zdumiony. Nagle jego
ka wystrzeli a jak b yskawica i z apa a najwy szego przedstawiciela
Imperium na Ziemi za gard o. D onie Enniusa wczepi y si w palce
archeologa - bez skutku.
- O czym takim…! - powtórzy wolno Arvardan. - Czy chodzi o panu o
pann Shekt? Je li tak, to yczy bym sobie, aby traktowano j z
najwy szym szacunkiem. A zreszt mo e pan sobie i
. I tak ju pan nie
yje.
Gwa townie chwytaj c oddech, Ennius o wiadczy :
- Doktorze Arvardan, jest pan aresz…
Drzwi znów si otwar y i stan
w nich pu kownik.
- Ten ziemski mot och wróci , Ekscelencjo.
- Co takiego? Czy Balkis nie rozmawia z ich w adzami? Mia przecie
uprzedzi , e zostaje przez tydzie .
- Rozmawia i ci gle tu jest. Ale t um te . Jeste my gotowi do
ostrza u i jako dowódca militarny radzi bym, by to zrobi . Czy ma pan
jakie sugestie, Ekscelencjo?
- Wstrzymajcie ogie , póki nie zobacz si z Balkisem. Prosz go tu
przys
. - Prokurator odwróci si . - A panem zajm si pó niej,
doktorze Arvardan.
Wprowadzono u miechni tego Balkisa. Sekretarz sk oni si oficjalnie
Enniusowi, który w odpowiedzi skin
g ow od niechcenia.
- Prosz pos ucha - oznajmi obcesowo Prokurator. - Poinformowano
mnie, e wasi ludzie zablokowali podjazdy do fortu Dibburn. Nasza umowa
tego nie przewiduje. Nie chcemy rozlewu krwi, lecz nasza cierpliwo
nie jest niewyczerpana. Czy mo e pan poleci , aby rozeszli si w
spokoju?
- Je li mi si spodoba.
- Ach tak? No có , lepiej niech si panu spodoba. I to szybko.
- Bynajmniej, Ekscelencjo! - Sekretarz z szerokim u miechem machn
. W jego g osie zabrzmia a kpina. D ugo ukrywa swe uczucia i teraz
z rado ci da im wyraz. - G upcze! Zbyt d ugo czeka
i zap acisz za
to yciem! Albo sp dzisz je w niewoli, to zale y tylko od ciebie, ale
uprzedzam, to nie b dzie atwy ywot.
Gor czkowe napi cie w jego g osie pozornie nie zrobi o adnego
wra enia na Enniusie. Nawet w tej chwili, która bez w tpienia by a
najwi ksz kl sk w karierze Prokuratora, nie opu ci o go opanowanie
prawdziwego imperialnego dyplomaty. Jedyn widoczn oznak poruszenia
by o lekkie wyostrzenie rysów i maluj ce si w oczach zm czenie.
- Moja ostro no
sprawi a, e straci em a tyle? Historia wirusa…
by a prawdziwa? - w jego g osie s ycha by o niemal oboj tne,
abstrakcyjne zaciekawienie. - Ale Ziemia, ty sam, wszyscy jeste cie
moimi zak adnikami.
- Ale nie - pad a natychmiastowa, triumfalna odpowied . - To ty i
twoi ludzie jeste cie moimi zak adnikami. Wirus, który ju w tej chwili
atakuje Wszech wiat, jest aktywny równie na Ziemi. Nawet w tej chwili
powietrze w ka dym ziemskim garnizonie jest nim przesycone - równie na
Evere cie. My, Ziemianie, jeste my odporni, ale jak pan si czuje,
Prokuratorze? S abo? Czy ma pan sucho w gardle? Mo e pa skie czo o jest
gor ce? To nie potrwa d ugo. I jedynie od nas mo ecie otrzyma
lekarstwo.
Ennius milcza d ugo. Jego szczup a twarz przybra a niespodziewanie
hardy, zaci ty wyraz.
Nagle odwróci si do Arvardana i oznajmi spokojnie:
- Doktorze Arvardan, chyba winien jestem panu przeprosiny za to, i
tpi em w pa skie s owa. Doktorze Shekt, panno Shekt - prosz mi
wybaczy .
Arvardan wyszczerzy z by.
- Dzi ki za przeprosiny. Z pewno ci si przydadz .
- Zas
em na ironi - stwierdzi Prokurator. - A teraz, je li
pa stwo pozwol , wróc na Everest, aby zosta z rodzin . Jakikolwiek
kompromis z tym cz owiekiem jest oczywi cie absolutnie wykluczony. Moi
nierze z Ziemskich Oddzia ów Imperialnych z pewno ci zachowaj si
odpowiednio i na szlakach mierci wielu Ziemian przetrze nam drog … Do
widzenia.
Zaczekaj chwil . Nie odchod - powoli, powoli Ennius odwróci g ow
na d wi k nowego g osu.
Do celi wolno wszed Joseph Schwartz. Jego twarz by a poci ta
zmarszczkami zm czenia, chwia si na nogach.
Sekretarz, nagle znów czujny, odskoczy w ty . Z now
podejrzliwo ci w oczach spojrza na cz owieka z przesz
ci.
- Nie! - sykn
! - Nie wydob dziesz ze mnie tajemnicy antidotum. Zna
tylko kilka osób, kilka innych wie, jak go u ywa . Wszyscy znajduj
si bezpiecznie poza twoim zasi giem, przynajmniej na czas potrzebny,
aby toksyna zadzia
a.
- Owszem, w tej chwili znajduj si poza moim zasi giem - przyzna
Schwartz. - Ale widzisz, nie ma adnej toksyny ani wirusa, które trzeba
by zneutralizowa .
Jego ostatnie s owa nie w pe ni dotar y do zebranych. Arvardan
poczu , jak ogarnia go niezno na s abo
. Czy by rzeczywi cie
manipulowano jego umys em? Czy naprawd mieli do czynienia z
gigantycznym oszustwem, którego ofiar pad nie tylko on, ale i
Sekretarz? A je li tak - o co w nim chodzi?
W ko cu przemówi Ennius.
- Szybko, cz owieku. Wyja nij, co masz na my li.
- To zupe nie proste - odpar Schwartz. - Kiedy znale li my si tu
wczoraj wieczór, zrozumia em, e rozmowy i pertraktacje niczego nie
dadz . Tote przez d ugi czas ostro nie pracowa em nad umys em
Sekretarza… Nie mog em dopu ci do tego, by cokolwiek poczu . Wreszcie
poprosi , aby usuni to mnie z pokoju. Rzecz jasna, tego w
nie
chcia em, a reszta by a ju
atwa.
Og uszy em stra nika i wydosta em si na pas startowy. Fort
postawiono w stan nieustannego alarmu, samoloty by y zaopatrzone w
paliwo i gotowe do drogi. Piloci czekali na rozkazy. Wybra em jednego -
i polecieli my do Senloo.
Twarz Sekretarza drgn
a, jego wargi poruszy y si lekko, lecz nie
zdo
wykrztusi ani s owa.
Pierwszy odezwa si Shekt.
- Ale przecie nie by
zdolny zmusi nikogo do pilotowania
samolotu, Schwartz. Z trudem zdo
nakaza komu , by przeszed par
kroków!
- Owszem, je li dzia
em wbrew czyjej woli. Ale z umys u doktora
Arvardana dowiedzia em si , jak bardzo Syrianie nienawidz Ziemian -
zacz
em wiec szuka pilota urodzonego w sektorze Syriusza - i
znalaz em porucznika Claudy’ego.
- Porucznika Claudy’ego?! - krzykn
Arvardan.
- Owszem… A, znasz go. Tak, widz to wyra nie w twoich my lach.
- Nie w tpi … Opowiadaj dalej.
- Ten cz owiek nienawidzi Ziemian tak bardzo, e nawet ja z trudem
to pojmowa em - a przecie czyta em w jego umy le. On marzy , by ich
zbombardowa . Pragn
ich zniszczy . Jedynie dyscyplina trzyma a go na
uwi zi i nie pozwala a ruszy do walki.
Taki umys to zupe nie inna sprawa. Jedna drobna sugestia, ma a
zach ta i wszelkie ograniczenia przesta y dzia
. Nie s dz , aby w
ogóle zorientowa si , e wraz z nim wsiad em do samolotu.
- W jaki sposób znalaz
Senloo? - wyszepta Shekt.
- W moich czasach - wyja ni Schwartz - istnia o miasto o nazwie St.
Louis. Le
o u zbiegu dwóch wielkich rzek… Kiedy dotarli my do Senloo,
by a noc, lecz po ród oceanu radioaktywnych ziem dostrzegli my ciemn
plam - a doktor Shekt mówi , i
wi tynia powsta a na odizolowanym
skrawku zdrowego gruntu. Wystrzelili my flar - przynajmniej takie
wyda em polecenie - i w jej blasku ujrzeli my budynek w kszta cie
pi cioramiennej gwiazdy. Dok adnie odpowiada obrazowi, jaki widzia em
w mózgu Sekretarza. Teraz w tym miejscu jest dziura, g
boka na
pi
dziesi t metrów. Sta o si to o trzeciej nad ranem. aden wirus nie
wydosta si z Ziemi. Wszech wiat jest wolny.
Z ust Sekretarza doby si zwierz cy skowyt, upiorny wrzask demona.
Balkis zebra si w sobie, jakby szykuj c si do skoku - po czym run
bezw adnie na ziemi .
Po jego dolnej wardze wolno sp yn
a w ska stru ka liny.
- Nie tkn
em go - powiedzia cicho Schwartz. Po czym doda , z
namys em spogl daj c na nieruchom posta : - Wróci em przed szóst , ale
wiedzia em, e musz poczeka , a minie godzina zero. Balkis nie
potrafi ukry triumfu, powiedzia y mi o tym jego my li. Jedynie jego
asne s owa mog y udowodni prawdziwo
oskar
… I oto le y.
22.
NAJLEPSZE JEST WCI
O PÓ KROKU PRZED NAMI
Min
o trzydzie ci dni od czasu, gdy Joseph Schwartz uniós si w
powietrze z pasa startowego w noc, która mia a przynie
zgub
Galaktyce, a za plecami szale czo brz cza y mu dzwonki alarmowe i
niki wykrzykiwa y rozkazy natychmiastowego powrotu.
Nie wróci jednak, a przynajmniej nie wcze niej, nim zniszczy
wi tyni w Senloo.
Jego bohaterstwo zosta o publicznie docenione. W kieszeni spoczywa a
wst ga Orderu Kosmolotu i S
ca pierwszej klasy. Poza nim, tylko dwie
osoby w ca ej Galaktyce otrzyma y to odznaczenie za ycia.
Nie le jak na emerytowanego krawca.
Rzecz jasna, nikt poza naj ci lejszymi kr gami rz dowymi nie
wiedzia dok adnie, czego dokona Schwartz, ale nie mia o to znaczenia.
Pewnego dnia w podr cznikach historii znajdzie si nowa wietlana karta
i jego czyn zostanie tam uwieczniony na zawsze.
W drowa teraz przez u pione ulice w stron domu doktora Shekta. W
mie cie panowa spokój, na niebie agodnie wieci y gwiazdy. W kilku
odizolowanych punktach na Ziemi fanatyczne grupki zelotów nadal
sprawia y k opoty, lecz ich przywódcy nie yli lub znajdowali si w
niewoli, umiarkowani Ziemianie za sami potrafili poradzi sobie z
reszt .
Pierwsze wielkie konwoje wioz ce nie ska on ziemi by y ju w
drodze. Ennius ponowi sw propozycj , aby przenie
ca
populacj
Ziemi na inn planet . Nikt jednak nie pragn
szlachetnych gestów.
Niechaj Ziemianie maj szans zmieni swój wiat. Niech odbuduj dom
swoich ojców, ojczysty glob ludzko ci. W asnymi r kami usun
radioaktywn gleb , zast pi j zdrow ziemi i ujrz , jak ziele
ro linno ci pokrywa martwe niegdy po acie, a pustynie znów kwitn
bujnym yciem.
By o to ogromne zadanie, mo e na dziesi tki, a nawet setki lat - ale
có z tego? Niech Galaktyka zapewni maszyny, dostarczy ywno
, przy le
gleb . To aden uszczerbek dla gigantycznych zapasów Imperium - ten
ug zostanie sp acony.
I pewnego dnia Ziemianie znów stan si ludem po ród innych ludów,
zamieszkuj cym planet po ród innych planet, z godno ci spogl daj cym
innym w oczy - jak równi równym.
Serce Schwartza zabi o mocniej na t my l, gdy wspina si po
schodach do frontowych drzwi domu. Za tydzie wraz z Arvardanem wyruszy
ku wielkim, ludnym wiatom centralnej Galaktyki. Kto jeszcze z jego
pokolenia kiedykolwiek opu ci Ziemi ?
Wspomnia star Ziemi , swój wiat. Od tak dawna martwy. Od tak
dawna.
A przecie min
o zaledwie trzy i pó miesi ca.
R ka wyci gni ta w stron sygnalizatora zatrzyma a si w powietrzu,
w jego umy le bowiem rozleg y si dochodz ce z wn trza s owa. Jak e
wyra nie s ysza teraz my li, niczym delikatne dzwoneczki.
To by oczywi cie Arvardan. Jego umys rozsadza y uczucia, których
nie sposób zamkn
w s owach.
- Polu, wiele my la em przez ca y czas. Czeka em ju wystarczaj co
ugo, wi cej czeka nie b
. Jedziesz ze mn .
A Pola, cho w duchu wyrywa a si do niego, odpar a z widocznym
wahaniem:
- Nie mog abym, Bel. To zupe nie niemo liwe. Moje prowincjonalne
maniery i zachowanie… Po ród tych wielkich wiatów czu abym si jak
prostaczka. A poza tym, jestem tylko Zie…
- Nie mów tak. Jeste moj
on i to si liczy. Gdyby kiedykolwiek
ktokolwiek pyta - jeste mieszkank Ziemi i obywatelk Imperium. Kogo
interesowa yby bli sze szczegó y, skieruj go do mnie.
- No dobrze, a kiedy ju wyg osisz na Trantorze mow do swego
towarzystwa archeologicznego, co dalej?
- Co dalej? Có , najpierw zrobimy sobie roczny urlop i zwiedzimy
wszystkie najwa niejsze planety Galaktyki. Nie opu cimy ani jednej,
nawet gdyby my mieli polecie tam statkiem pocztowym. Obejrzysz
Galaktyk i b dziesz mia a najlepszy miesi c miodowy, jaki mo na kupi
za rz dowe pieni dze.
- A potem?
- A potem wrócimy na Ziemi i zg osimy si do oddzia ów roboczych.
Nast pnych czterdzie ci lat sp dzimy grzebi c si w b ocie, aby
zast pi
wie
gleb tereny radioaktywne.
- Czemu niby mia by to robi ?
- Czemu? - tu lad Psychiczny Arvardana zdradzi g
bokie
poruszenie. - Bo ci kocham, a ty tego pragniesz. I poniewa jestem
ziemskim patriot , co mog udowodni moje dokumenty naturalizacyjne.
- Wspaniale…
Na tym rozmowa urwa a si .
Ale oczywi cie lady Psychiczne nie znikn
y i Schwartz, wielce rad
i z lekka zak opotany, wycofa si . Poczeka. Jeszcze zd
y im
przeszkodzi - kiedy ju wszystko si u
y.
Sta na ulicy, a nad g ow p on
y mu zimnym blaskiem gwiazdy -
pe na Galaktyka gwiazd - widocznych i niewidocznych. I raz jeszcze, do
siebie, do Nowej Ziemi, a tak e do milionów dalekich planet powtórzy
cichym g osem staro ytny wiersz. Wiersz, który spo ród trylionów ludzi
tylko on jeden pami ta :
Zestarzej si u mego boku!
Najlepsze jest wci
o pól kroku
Przed nami - pe nia ycia, ku niej wszystko wiod o…
ISAAC ASIMOV
SAGA „ROBOTY”
Przed Fundacj i Imperium… by y jeszcze roboty!
Najg
niejszy, obok „Fundacji”, cykl powie ciowy Asimova!
Najs awniejsza para bohaterów jego ksi
ek - nowojorski detektyw Elijah
Baley i cz ekokszta tny robot, R. Daneel Olivaw! Jedyna w swoim rodzaju
hybryda powie ci detektywistycznej z klasyczn science fiction!
Jak rol niezwyk a para detektywów i trzy Prawa Robotyki odegraj w
budowie kosmicznego Imperium? Jaki jest ich zwi zek z przysz
Fundacj ?
Wiek XXX. Kolonizacja Galaktyki i skonstruowanie pozytonowego mózgu
dokona y prze omu w dziejach ludzko ci. Gospodarka pi
dziesi ciu
planet zamieszkanych przez Przestrzeniowców, potomków dawnych
kolonistów, opiera si na pracy robotów, których status spo eczny
niewiele ró ni si od statusu dawnych niewolników. Przestrzeniowcy
prowadz luksusow , pozbawion jakichkolwiek problemów ekonomicznych
egzystencj , tymczasem pozbawieni mo liwo ci emigracji Ziemianie s
st oczeni w miastach-gigantach o populacji ponad 10 milionów ka de, a
ich standard yciowy systematycznie maleje w miar wzrostu
przeludnienia. Czy b
jeszcze zdolni, by si gn
po gwiazdy i
zbudowa kosmiczne imperium? Czy znajdzie si cz owiek, który
zainicjuje now fal ziemskiej ekspansji i podboju Galaktyki?
POZYTONOWY DETEKTYW
Baley i Olivaw musz rozwik
zagadk zbrodni doskona ej dokonanej
wewn trz nowojorskiego Kosmopolu na prominentnym Przestrzeniowcu. Od
wyników ich ledztwa zale y przysz
Ziemi…
NAGIE S
CE
Na odleg ej planecie Solaria ma miejsce pierwsze morderstwo od ponad
dwustu lat. Ofiar jest zdolny naukowiec, a jedyn podejrzan - jego
pi kna ona Gladia. Detektywi Baley i Olivaw staj przed zagadk
pozornie nie do rozwi zania: albo Solarianina zabi jeden z jego
asnych robotów, co wykluczaj Prawa Robotyki, albo kobieta, z któr
ofiara kontaktowa a si wy
cznie za po rednictwem transmisji
holograficznej…
ROBOTY Z PLANETY WITU
Na Aurorze, okre lanej mianem „planety witu”, zostaje „zamordowany”
cz ekokszta tny robot, najbardziej rozwini ta forma sztucznej
inteligencji, jak kiedykolwiek stworzy cz owiek. Baley musi
udowodni , e sprawc przest pstwa nie jest sprzyjaj cy Ziemianom
wp ywowy Aurorianin, doktor Fastolfe, prekursor nauki zwanej
psychohistori - w przeciwnym razie cywilizacja ziemska straci ostatni
szans skolonizowania Galaktyki…
ROBOTY I IMPERIUM
R. Daneel Olivaw i czytaj cy w my lach robot Giskard, obdarzony
zdolno ci manipulowania ludzk psychik , staj w obliczu dziejowej
misji - powstrzymania wrogów Elijaha Baleya przed wtr ceniem ludzko ci
w wir galaktycznej wojny. Czy to zadanie nie oka e si sprzeczne z
Prawami Robotyki?
ISAAC ASIMOV
TRYLOGIA „IMPERIUM GALAKTYCZNE”
Przed Fundacj … by o jeszcze Imperium!
Nie publikowana dotychczas w Polsce trylogia „Imperium Galaktyczne”
to spektakularne preludium do klasycznego cyklu „Fundacja”, za który
nie yj cy ju wielki mistrz literatury science fiction otrzyma
dwukrotnie nagrod Hugo. Asimov opisuje w niej pierwsze, nie mia e
próby ludzko ci w kierunku ucywilizowania i podboju bezmiaru
galaktycznej pustki i stworzenia podwalin przysz ego Imperium. Trylogia
pochodzi z najlepszego okresu twórczo ci pisarza, lat pi
dziesi tych,
gdy powstawa y tak g
ne ksi
ki jak „Koniec Wieczno ci”, „Pozytonowy
detektyw” czy trzy pierwsze tomy „Fundacji”.
GWIAZDY JAK PY
Bohaterem powie ci jest Byron Farrill, student Uniwersytetu
Ziemskiego, urodzony w odleg ych Królestwach Nebuli, podbitych i
rz dzonych przez planet Tyrann, która po ród gwiazd buduje swoje
okrutne Imperium. Ojciec Byrona zosta zamordowany za prób
przeciwstawienia si tyranii; teraz kto usi uje zabi m odego
Farrilla. Dlaczego? Byron ucieka z Ziemi i przy
cza si do rebeliantów
walcz cych z w adcami Tyranna. Rozwi zanie zagadki mierci ojca mo e
przynie
zag ad lub wolno
ca ej Galaktyce…
PR DY PRZESTRZENI
Akcja ksi
ki rozgrywa si w okresie, gdy Imperium, rz dzone z
Trantora, obejmuje swoim zasi giem pó Galaktyki. Rik, kiedy uznany
naukowiec, pracuje jako niewolnik na planecie Florina, podbitej przez
siaduj cy Sark. Tylko on zdaje sobie spraw z tego, e Florina jest
skazana na zag ad . Klucz do jej ocalenia tkwi g
boko w pod wiadomo ci
Rika… ale jego pami
zosta a kiedy wymazana przez sond psychiczn !
Schwytany w tryby galaktycznej intrygi Rik prowadzi desperack walk z
czasem i nieznanym przeciwnikiem…
KAMYK NA NIEBIE
Tytu owy „kamyk na niebie” to Ziemia z okresu panowania Imperium.
Cho to w
nie cz owiek skolonizowa Galaktyk , mieszka cy Ziemi s
wyrzutkami kosmicznej spo eczno ci na swojej zacofanej, ska onej
opadami promieniotwórczymi planecie. Czy Ziemianie zdo aj ponownie
odegra wiod
rol w rozwoju ludzko ci? Dziwnym zrz dzeniem losu
Joseph Schwartz zostaje przeniesiony w przysz
- z
dwudziestowiecznego Chicago w rok 827 Ery Galaktycznej. Rewolucja
militarystów grozi Imperium chaosem - i Schwartz oka e si jedynym
cz owiekiem, który mo e powstrzyma katastrof .
ISAAC ASIMOV
Jeden z najwybitniejszych pisarzy gatunku science fiction. Urodzi
si w 1920 roku niedaleko rosyjskiego Smole ska; trzy lata pó niej
rodzice wyemigrowali z nim do Stanów Zjednoczonych; w 1928 roku sta
si obywatelem ameryka skim. Uko czy Columbia University, a w 1949
roku uzyska tytu doktorski w dziedzinie biochemii. Przez kilka lat
pracowa na wydziale medycznym Boston University, prowadz c badania
naukowe nad kwasem nukleinowym; równolegle odbywa! zaj cia ze
studentami. W 1958 roku zaj
si wy
cznie prac literack i
popularyzacj ró norodnych dziedzin wiedzy.
Kariera literacka Asimova rozpocz
a si w 1939 roku, od
opublikowania opowiadania Marooned Off Vesta w czasopi mie „Amazing
Stories”. Od tej chwili jego opowiadania science fiction ukazywa y si
regularnie w wielu magazynach, m.in. „Astounding Science Fiction”,
„Galaxy”, „Super Science Stories”. W latach czterdziestych powsta y
nowele, które pó niej z
y si na trzy pierwsze tomy g
nego cyklu
„Fundacja”, uhonorowanego dwukrotnie (w 1966 i 1982 roku) najwy szym
wyró nieniem w tym gatunku literackim - nagrod Hugo.
cznie Asimov
napisa siedem tomów „Fundacji”. W latach pi
dziesi tych powsta a
wi kszo
najs awniejszych powie ci pisarza, m.in. „Koniec Wieczno ci”
oraz ksi
ki, których fabu a jest ci le powi zana z cyklem „Fundacja”
- The Caves of Steel (znana w Polsce jako „Pozytonowy detektyw”),
„Nagie s
ce”, trylogia „Imperium Galaktyczne”.
W pó niejszym okresie ycia Asimov po wi ci si przede wszystkim
dzia alno ci popularnonaukowej, pisz c ponad 400 monografii,
podr czników, poradników, esejów dotycz cych licznych ga
zi wiedzy,
m.in. astronomii, fizyki, chemii, biologii. W latach osiemdziesi tych,
na pro
czytelników, powróci do swoich róde literackich -
opublikowa dalsze tomy „Fundacji” oraz innego s awnego cyklu „Roboty”
- „Roboty z planety witu”, „Roboty i Imperium”.
Isaac Asimov zmar w 1992 roku; jego ostatni powie ci by a Forward
the Foundation, wydana po miertnie.