background image

JANICE KAY JOHNSON

W CIEMNOŚCIACH 

NOCY

background image

Prolog
Chelsea   Cahill   opadła   plecami   na   łóżko,   szeroko   rozłożyła 

ramiona i wpatrywała się w sufit. Co za dzień! Amanda skakała po 
stolikach   niczym   orangutan   w   zoo,   Peter   nieustannie   popłakiwał, 
ponieważ   zdechł   mu   pies,   a   reszta   chłopców   z   przedszkola 
naśmiewała się z niego. W stołówce Chelsea odwróciła się na chwilę, 
żeby porozmawiać z inną wychowawczynią, i gdy ponownie spojrzała 
na swą tacę, stwierdziła, że obok kawałków kurczaka pojawił się na 
niej   ślimak.   Choć   kazała   wszystkim   dzieciom   pokazać   dłonie,   nie 
znalazła na nich śladu śluzu. W pokoju nauczycielskim rozprawiano o 
strajku,   a   podczas   kolacji   u   rodziców   panowała   bardzo   napięta 
atmosfera. Tak, ten dzień wykończył wszystkich.

Nieoczekiwanie  usiadła   na   łóżku   i   zrzuciła   buty.  Zapragnęła 

posłuchać  muzyki; wytwornej, ponadczasowej, poruszającej do głębi 
duszy. Przeszła do salonu swego starego domu i zaczęła przeglądać 
płyty kompaktowe.

W chwilę później popłynęły z głośników wspaniałe tony walca 

„Nad   pięknym,   modrym   Dunajem".   Jakby   unoszona   w   ramionach 
wyimaginowanego partnera, Chelsea zaczęła tańczyć w rytm muzyki. 
Po chwili nie miała już na sobie obcisłych dżinsów i bluzy, a dywanu 
nie   dotykały   bose   stopy.   Siłą   wyobraźni   wyczarowała   jedwabną 
suknię przylegającą do piersi i spływającą wytwornymi fałdami  na 
balowe pantofelki. Na szyi lśniła diamentowa kolia, a twarz Chelsea 
okalały   pukle   włosów.   W   salonie   zapłonęły   jaskrawym   światłem 
lśniące, kryształowe kandelabry, a w powietrzu unosiła się upajająca 
woń kwiatów. Położywszy przybraną w rękawiczkę dłoń na ramieniu 
partnera, przymknęła oczy i płynęła w tańcu.

Oszałamiające tony walca nabierały mocy i Chelsea, unoszona w 

ramionach   mężczyzny,   wirowała   wokół   pokoju,   kręciła   piruety, 
śmiała   się,   marzyła.   Jakby   wyczuwając   jej   nastrój   muzyka 
złagodniała,   stała   się   bardziej   romantyczna,   zamieniała   w   część 
marzeń. A w finale wspięła się do crescendo i partner zakręcił Chelsea 
w   przyprawiającym   o   zawrót   głowy   obrocie.   W   dzwoniącej   ciszy, 
jaka nagle zapadła, Chelsea uśmiechnęła się i otworzyła oczy.

W połyskliwej na tle nocy, ciemnej szybie drzwi prowadzących 

na szeroką werandę dostrzegła swe odbicie. W następnej sekundzie 
uśmiech na jej twarzy zamarł. Poczuła, że jeżą się jej włosy, a serce 
zaczyna bić jak oszalałe.

background image

Ciemność   na   zewnątrz   nabrała   kształtu.   Wysoka,   masywna, 

pozbawiona   twarzy   koszmarna   postać   miała   jedynie   oczy,   które 
obserwowały ją przez szkło. Pojawiła się sięgająca do klamki dłoń.

W następnym ułamku sekundy Chelsea pojęła, że majacząca za 

szybą   sylwetka   nie   jest   wymysłem   ani   zwidem,   lecz   ubranym   na 
czarno mężczyzną w rękawiczkach oraz kominiarce z otworami na 
oczy i usta. Gardło Chelsea ścisnął strach, z jej ust zamiast krzyku 
wydobył się tylko cichy jęk. Cofnęła się w stronę łukowego przejścia 
do kuchni. Jakby w szyderczym kontrapunkcie, ponownie rozległy się 
tony muzyki. Tym razem zabrzmiał „Walc cesarski", ale nie było już 
jedwabiu ani brylantów.

Czy drzwi są zamknięte na klucz? Boże drogi, po powrocie do 

domu nawet tego nie sprawdziła. Odpowiedzią na to pytanie był cichy 
szczęk klamki i skrzypnięcie zawiasów.

Wstrząsnął   nią   szloch   i   rzuciła   się   do   panicznej   ucieczki. 

Poruszała   się   niezdarnie,   potykała   o   sprzęty,   zawadziła   boleśnie 
biodrem o ostrą krawędź zlewu. Dobiegała właśnie do wychodzących 
na tyły domu drzwi, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń.

Walcząc   niczym   dzika   kotka,   ostrym   skrętem   ramienia 

wyswobodziła się z uścisku. Ale kopniak, jaki zadała bosą stopą w 
łydkę napastnika, nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Trafiła 
paznokciami   w   wełnianą   kominiarkę,   lecz   nim   zdołała   cokolwiek 
zdziałać, intruz zewnętrzną stroną dłoni smagnął ją w twarz. Całym 
ciałem uderzyła w drzwi, którymi zamierzała uciec. Czując w ustach 
krew, krzyknęła histerycznie, ale jej głos utonął w dźwiękach walca 
płynącego z aparatury stereo.

Napastnik zawlókł ją z powrotem do salonu i ponownie uderzył w 

twarz. Upadła na podłogę i na niej już, jęcząc, pozostała.

Zamaskowany mężczyzna popatrzył na swą ofiarę i odezwał się 

stłumionym głosem:

 - Jeśli zrobisz to, co ci każę, nie sprawię ci więcej bólu.
Czując do siebie odrazę, Chelsea kiwnęła głową.
 - Rozbieraj się.
Z   jeszcze   większym   wstrętem   do   samej   siebie,   ale   zbyt 

przerażona, by stawić opór, posłusznie spełniła polecenie i po chwili 
stała już pośrodku pokoju naga i bezbronna.

 - Tańcz.

background image

Zawahała   się.   Nie   słyszała   muzyki;   docierała   do   niej   jedynie 

chaotyczna   lawina   dźwięków.   Napastnik   ponownie   zdzielił   ją   w 
twarz.   Zachwiała   się,   ale   zdołała   jakoś   utrzymać   równowagę.   Ze 
wstydem uzmysłowiła sobie, iż z oczu płyną jej łzy, a w miejscu, 
gdzie gwałtownie puchł policzek, czuła piekący ból.

 - Tańcz - dobiegł ją znów ochrypły szept
Tym razem posłusznie wykonała polecenie. Tak samo posłusznie 

miała wykonać wszystkie inne rozkazy, jakie wydał jej tej nocy.

background image

Rozdział 1
Karen   Lindberg   ospale   poruszyła   się   w   ciemnościach.   Przez 

chwilę nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Kiedy ponownie dotarł do 
niej   odgłos   dzwoniącego   na   nocnym   stoliku   telefonu,   mamrocząc 
półprzytomnie   pod   nosem   sięgnęła   po   słuchawkę.   Świecący   jasno 
zegar   w   radiu   wskazywał   wpół   do   pierwszej.   Spała   zatem   tylko 
półtorej godziny. Jeśli to dzwoni jakaś przyjaciółka Abby, jej córki, 
Karen   gotowa   była   ją   zabić.   Już   nieraz   budził   ją   w   środku   nocy 
energiczny, młodzieńczy głosik.

 - Tak? - warknęła w słuchawkę.
Nikt nie odpowiedział, chociaż docierał do niej szmer oddechu. 

Może skomlenia? Karen w jednej chwili oprzytomniała.

 - Halo, kto mówi?
 - Karen? - rozległ się cichy, drżący głos. - To ja... Karen usiadła 

na łóżku.

 - Chelsea, co się stało? 
  - Czy... mogłabyś do mnie przyjechać? Boję się. - Czego się 

boisz? Boże! Chelsea, co się stało?

  - On... - Zdławiony szloch. - On nie pozwolił mi dzwonić na 

policję, ale... Karen, boję się o siebie! Potrzebuję kogoś, a nie wiem, 
kto...

 - Zaraz będę.
Przytrzymując   słuchawkę   ramieniem,   Karen   zapaliła   nocną 

lampkę i sięgnęła po leżące na krześle dżinsy.

  - Nie pomyślałam o Abby - odezwała się nagle przyjaciółka. - 

Nie powinnaś zostawiać jej samej. Ja... przepraszam. Ja...

  - Nie bądź głupia - odparła Karen. - Na Boga, Abby ma już 

piętnaście lat. Zostawię jej kartkę z wiadomością, gdzie jestem, gdyby 
przypadkiem się obudziła.

Ale to było mało prawdopodobne. Córki Karen nie wyrwałoby ze 

snu nawet trzęsienie ziemi.

Wkładając   dżinsy   i   sięgając   po   omacku   do   szafy   po   bluzkę, 

powiedziała:

  - Będę za pięć minut. Ale skoro aż tak się boisz, to może ja 

zadzwonię na policję?

  - Nie! - wykrzyknęła Chelsea tonem bliskim histerii. - Nie rób 

tego. Obiecaj!

background image

  - W porządku, obiecuję. - Do licha, dlaczego nie może zapiąć 

tych guzików! - Chelsea, powiedz, co się stało?.

 - On może podsłuchiwać.
Po krzyżu Karen przeszedł lodowaty dreszcz.
  -   Już   do   ciebie   jadę.   Będę   za   kilka   minut   -   obiecała   i 

nieostrożnym   ruchem   zrzuciła   ze   stolika   telefon.   –   Do  diabła!   - 
zaklęła, podniosła aparat i odłożyła na widełki słuchawkę. Włożyła 
tenisówki i wyciągnęła z szuflady bluzę.

W kuchni, na wyrwanej z notesu kartce, nabazgrała: „Jestem u 

Chelsea. Ma problemy", a następnie przykleiła wiadomość do drzwi w 
pokoju   Abby.   Ciemny   kształt   będący   jej   córką   oddychał   równo   i 
nawet nie drgnął, kiedy do sypialni wpadła smuga jaskrawego światła.

Karen   pobiegła   do   garażu,   wsiadła   do   samochodu,   uruchomiła 

silnik i wycofała pojazd na ulicę. W wyobraźni jawiły się jej coraz 
bardziej przerażające sceny. Co przytrafiło się Chelsea? Kim jest ten 
„on"?

Odległość, której pokonanie zabierało jej zazwyczaj pięć minut, 

teraz   przebyła   w   niecałe   dwie.   Ulice   małego   miasteczka,   wzdłuż 
których rosły drzewa, świeciły pustkami, w oknach mijanych domów 
nie paliło się ani jedno światło. Panował spokój, wszystko było jak 
zwykle.

W przeciwieństwie do spowitych nocnym mrokiem budynków, 

postawiony jeszcze w latach dwudziestych domek z rozległą werandą 
i mansardowymi oknami, w którym mieszkała Chelsea, był rzęsiście 
oświetlony. Na podjeździe Karen wyskoczyła z samochodu i zatopiła 
wzrok w ciemnościach zalegających za stojącym oddzielnie garażem 
oraz   pod   niskim   żywopłotem,   oddzielającym   podwórko   od   ulicy. 
Chelsea   bała   się,   że   „on"   cały   czas   czai   się   w   pobliżu   domu.   To 
prawda, było tam wiele miejsc nadających się na znakomitą kryjówkę. 
Ktoś rzeczywiście mógł przycupnąć w cieniu i obserwować okna.

Karen zadrżała i szybko weszła na niewielki ganeczek na tyłach 

domu, przez który Chelsea i jej znajomi często wchodzili do środka. 
Zastukała mocno do drzwi i zawołała:

 - Chelsea! To ja, Karen!
Cisza. Karen lękliwie obejrzała się przez ramię. Po długiej chwili 

zza drzwi dobiegł ten sam drżący głos przerażonego dziecka:

 - Karen?
 - Chelsea, to ja. Czy możesz otworzyć?

background image

Drzwi uchyliły się, ale tylko na szerokość łańcucha. W szczelinie 

pojawił się nos przyjaciółki. Po chwili szczęknął zdejmowany łańcuch 
i   drzwi   stanęły   otworem.   Ledwo   Karen   zdążyła   przekroczyć   próg, 
Chelsea drżącymi rękami zamknęła drzwi na dwa zamki.

Karen otworzyła szeroko oczy, gdy ujrzała twarz przyjaciółki.
 - Boże wielki! Co ci się stało?
Chelsea, jedna z najbliższych przyjaciółek Karen, była śliczną i 

zawsze pełną życia dziewczyną. Na jej twarz, o wysokich policzkach i 
roześmianych   ciemnych   oczach  zawsze   miało   się   ochotę   popatrzeć 
ponownie. Teraz jednak z zapadniętych oczu wyzierał strach, a twarz 
była groteskowo zniekształcona i purpurowa. Mimo że w domu było 
ciepło, opatuloną grubym szlafrokiem Chelsea wstrząsały dreszcze.

Drgnęła,   słysząc   pytanie   przyjaciółki,   i   zaczęła   bezgłośnie 

poruszać wargami.

Karen   ogarnął   nieprzytomny   gniew,   gdy   zrozumiała,   że 

koszmarne scenariusze, jakie tworzyła sobie  po drodze, okazały się 
bliskie prawdy.

 - Kto to był? Czy cię zgwałcił?
Chelsea   tak   mocno   przygryzła   wargę,   że   pojawiły   się   na   niej 

kropelki krwi. Gwałtownie skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę.

 - Musimy zadzwonić na policję.
 - Nie! On powiedział.... - W oczach Chelsea pojawiła się panika.
 - Nie obchodzi mnie, co on powiedział - przerwała jej Karen. - 

Jego od dawna tu nie ma. Nie możesz pozwolić, żeby mu to uszło na 
sucho.

Chelsea popatrzyła Karen prosto w oczy i wybuchnęła cichym 

płaczem. Kiedy przyjaciółka wzięła ją w ramiona, zaczęła szlochać. 
Gdy atak minął, Karen wypuściła ją z objęć.

 - Chelsea, czy to był ktoś znajomy?
Powolnym, pełnym rozpaczy ruchem Chelsea potrząsnęła głową.
  - Nie. - Głos miała schrypnięty. - Nie sądzę. Miał na sobie... - 

Urwała   i   przełknęła   ślinę.   -   Miał   na   twarzy   kominiarkę.   Nie 
widziałam...

  -   W   porządku.   -   Karen   znów   przytuliła   przyjaciółkę.   - 

Natychmiast dzwonię na policję.

Najpierw   jednak   postawiła   na   gazie   czajnik   z   wodą.   Kiedy 

wykręcała numer dziewięćset jedenaście, imbryk cicho pomrukiwał na 
ogniu.

background image

Mężczyzna   po   drugiej   stronie   przyjął   wiadomość   ze   stoickim 

spokojem.   Po   skończonej   rozmowie   Karen   zdjęła   z   kuchenki 
gwiżdżący   czajnik,   zalała   wrzątkiem   torebkę   z   herbatą   i   zanim   ta 
zdążyła się zaparzyć, posłodziła ją i podała kubek przyjaciółce, która 
siedziała   skulona   na   krześle   przy   kuchennym   stole.   Oczekując   na 
przyjazd policji, Karen spostrzegła, że Chelsea, dygocząc pod pledem, 
którym   ją   otuliła,   coraz   bardziej   kurczy   się   w   sobie.   Zaczęła   się 
zastanawiać, czy nie należy wezwać również karetki pogotowia. Ale 
niebawem miała pojawić się policja. Już oni będą wiedzieli, co zrobić.

Była tak zdenerwowana, że gdy na podjeździe zazgrzytał żwir 

pod   oponami   hamującego   samochodu,   pomyślała,   że   od   chwili   jej 
telefonu upłynęły wieki.

Widząc   przerażenie,   jakie   pojawiło   się   na   twarzy   Chelsea, 

podeszła do okna i wyjrzała przez szparę, w zasłonach.

 - Doskonale - powiedziała szybko. - To wóz patrolowy.
Tuż   za   nim   pojawił   się   kolejny   samochód.   Ktoś   energiczne 

zastukał w drzwi i rozległ się stłumiony, męski głos:

 - Policja.
 - Chwileczkę.
Karen otworzyła zamki, zdjęła łańcuch i ostrożnie uchyliła drzwi. 

W   świetle   lampy   ujrzała   stojącego   na   werandzie   ciemnowłosego 
mężczyznę   o   wzbudzającym   zaufanie   wyglądzie.   Miał   na   sobie 
niebieski   mundur   z   kaburą   na   biodrze.   Kiedy   w   wyciągniętej   ręce 
pokazał legitymację służbową z odznaką, Karen odsunęła się na bok.

 - Proszę wejść - powiedziała.
Swą   potężną   postacią   policjant   natychmiast   wypełnił   połowę 

kuchni. Szybko przeniósł baczne spojrzenie z Karen na Chelsea, która 
siedziała skulona na krześle i spoglądała na niego szeroko otwartymi 
ze strachu oczami, niczym zaszczute zwierzę.

  - Dobry wieczór, panno Cahill. Witam, panno...? - odezwał się 

poważnym, lecz łagodnym głosem.

 - Nazywam się Karen Lindberg.
 - Rowland, jestem szefem policji. Czy może mi pani powiedzieć, 

kiedy miał miejsce napad?

Ponieważ Chelsea milczała, Karen wyjaśniła:
 - Zadzwoniła do mnie jakieś piętnaście minut temu. Bała się, że 

w pobliżu cały czas czai się ten zboczeniec.

 - Proszę chwilę zaczekać.

background image

Wyszedł   na   werandę,   skąd   zaczęły   dobiegać   ściszone   głosy. 

Kiedy wrócił, zatrzymał się  przy tylnych drzwiach, wskazał głową 
Chelsea i powiedział do Karen:

  - Pani przyjaciółka musi pojechać do szpitala. Wezwałem już 

karetkę. Może pani się orientuje, czy panna Cahill była przez cały czas 
przytomna?

Karen potrząsnęła głową.
  - Nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że ją zapytam. Przykucnęła 

obok krzesła przyjaciółki i ujęła jej dłonie,

 - Chelsea, posłuchaj mnie.
Ta wlepiła przerażony wzrok w mężczyznę i milczała. W końcu 

Karen wyprostowała się i przeszła przez kuchnię do policjanta, który 
obserwował Chelsea.

 - Jeszcze kilka minut temu była w lepszym stanie.
 - Dostanie środki uspokajające - odparł cicho. - Wtedy wszystko 

nam opowie.

  -   Chcę   z   nią   jechać   -   oświadczyła   Karen,   spodziewając   się 

sprzeciwu ze strony policjanta.

On jednak przyzwalająco skinął głową.
W chwili gdy dotarli do szpitala,  Chelsea się uspokoiła, jakby 

nagle poczuła się bezpieczna. Gdy jednak Karen wstała, żeby wyjść z 
osłoniętego   parawanem   pomieszczenia,   przyjaciółka   gwałtownie 
chwyciła ją za ramię.

 - Nie zostawiaj mnie. Proszę.
Lekarka cierpliwie czekała w nogach łóżka.
  - Panno Cahill, przyjaciółka cały czas będzie blisko. Musimy 

zrobić prześwietlenie, a potem szybko panią zbadam. Zajmie to tylko 
kilka minut.

 - Och, Boże! - Chelsea zamknęła oczy i spod powiek popłynęły 

jej łzy. Powoli rozluźniła palce na ramieniu Karen. - Tylko... bądź 
tutaj, kiedy wróci ten policjant. Dobrze?

  -   Oczywiście.   -   Bliska   łez   Karen   opuściła   pomieszczenie, 

podeszła do biurka siostry dyżurnej i zapytała: - Czy macie tu telefon? 
Chciałabym zadzwonić.

 - Oczywiście.
Sąsiadka zgłosiła się dopiero po dziesiątym sygnale, a głos miała 

tak samo zaspany jak Karen przed godziną.

background image

Zaledwie   Karen   zdążyła   wyjaśnić,   że   jest   z   przyjaciółką   w 

szpitalu, sąsiadka przerwała:

  - Chcesz,  żebym zajrzała do Abby? Cóż, wezmę ciepły koc i 

położę się u was na kanapie. Nie musisz się niczym martwić,

 - Dzięki, Joan.
Kiedy odwróciła się od biurka, w odległości metra czekał na nią 

policjant. Wzrok miał nieruchomy, twarz pozbawioną wyrazu.

  - Panno Lindberg, czy może mi pani poświęcić kilka minut? - 

zapytał.

Karen poczuła się nagle śmiertelnie znużona.
 - Tak, naturalnie. A poza tym jestem „pani", a nie „panna".
Przecież   to   zupełnie   nieistotne,   pomyślała.   Ale   w   głębi   duszy 

czuła gniew. Może w taki właśnie sposób się objawiał?

Przechodząc   przez   poczekalnię,   zachwiała   się.   Natychmiast 

podtrzymała ją silna dłoń policjanta. Karen była w pełni świadoma 
drzemiącej w nim siły. W jednej chwili pojęła, dlaczego Chelsea tak 
się go bała. Nie był mężczyzną, który po włożeniu munduru stawał się 
jedynie bezosobowym przedstawicielem prawa. Był zbyt wysoki, zbyt 
potężnie zbudowany, twarz miał zbyt twardą.

Gdyby   był   dwadzieścia   lat   młodszy,   Abby   nazwałaby   go 

przystojniaczkiem.   Karen   pomyślała,   że   przypominał   żołnierza 
piechoty morskiej. Krótkie, kasztanowe włosy, zdecydowany rysunek 
brody, zacięta twarz. Wspaniale, powiedziała sobie w duchu. Kogoś 
takiego   właśnie   potrzebuje   Chelsea.   Neandertalczyka   z   karabinem 
wiszącym w tylnym oknie pikapu.

Siadając   na   twardym,   plastikowym   fotelu,   Karen   napotkała 

nieruchomy wzrok policjanta.

Przyciągnął   stojące   pod   ścianą   krzesło   i   zajął   miejsce 

naprzeciwko Karen. Jego kolana dzieliło od jej nóg zaledwie kilka 
centymetrów.

 - Pani Lindberg, jestem nowym szefem policji w tym miasteczku. 

Nie sądzę, żebyśmy się poznali. Nazywam się Neal Rowland.

Czyżby   słowo   „pani"   wymówił   z   lekkim   naciskiem?   Czyżby 

sobie kpił ze mnie? Była jednak zbyt zmęczona, żeby dłużej nad tym 
rozmyślać.

  -   Nie   -   przyznała.   -   Chyba   się   jeszcze   nie   znamy.   Jestem 

właścicielką szklarni. To tam, za mostem.

background image

 - Wiem, zauważyłem. - Przez chwilę studiował w milczeniu jej 

twarz.

Karen była świadoma tego, że ma potargane włosy, sterczące na 

wszystkie   strony   jak  u  dzikuski,  że  spod  bluzy   wystaje  kołnierzyk 
krzywo   zapiętej   koszuli,   że   ma   niezbyt   czyste   dżinsy,   tępy   wyraz 
twarzy i jest bez skarpetek.

Na   szczęście   mundur   policjanta   również   pozostawiał   wiele   do 

życzenia.   Niebieska   koszula   była   wymięta,   a   podwinięte   do   łokci 
rękawy   odsłaniały   muskularne,   opalone   ręce.   I   on   miał   nieco 
zwichrzone   włosy,   a   cień   zarostu   podkreślał   wystające   kości 
policzkowe. Po raz pierwszy dotarło do Karen, że policjant też mógł 
zostać wyrwany z głębokiego snu. A może miał za sobą długi, ciężki 
dzień i jej telefon jeszcze bardziej go wydłużył?

Kiedy oparł się łokciami o kolana i pochylił do przodu, Karen 

dostrzegła czarne rzęsy okalające piwne oczy.

  -   Może   mi   pani   powiedzieć,   co   się   dokładnie   wydarzyło   od 

chwili, kiedy przyjaciółka zadzwoniła do pani?

Na   wspomnienie   drżącego   głosy   Chelsea   i   jej   posiniaczonej 

twarzy   Karen   ogarnęła   furia.   Takie   rzeczy   nie   powinny   mieć   w 
Pilchuck miejsca. W miasteczku żyło się cicho i spokojnie, jak na wsi. 
Tutaj sąsiedzi wszystko o sobie wiedzieli, a sprzedawcy ufali swym 
klientom.   Najwyżej   jakiś   nastolatek   rozbił   skrzynkę   na   listy   lub 
przyniósł   do   szkoły   prochy.   Dotychczas   jednak   nikt   tu   nikogo 
brutalnie nie gwałcił.

Składając policjantowi relację, bacznie go obserwowała.
Słuchał   nie   przerywając.   Nie   okazywał   też   żadnych   uczuć. 

Dopiero gdy skończyła, odchylił się na krześle i zamknął na chwilę 
oczy. Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić napięte mięśnie. Na 
jego   czterdziestoletniej   twarzy   pojawił   się   wyraz   znużenia.   Kiedy 
znów otworzył oczy, malowała się w nich cała gama uczuć, które tak 
starannie   próbował   ukryć.   Czyżby   czuł   taki   sam   gniew   jak   ja?   - 
zastanowiła się Karen.

  -   Proszę   mi   powiedzieć   -   odezwał   się   po   chwili   -   czy   ten 

mężczyzna   kazał   pani   przyjaciółce   robić   coś   osobliwego?   Coś... 
niezwykłego? Czy coś pani o tym wie?

Zakłopotana, spojrzała na niego tępo.
  - Co pan konkretnie ma na myśli? Spojrzał jej prosto w oczy i 

westchnął.

background image

  - Nieważne. Coś mi przyszło do głowy. Gwałt przeważnie jest 

prosty  i brutalny, ale czasami  gwałciciel  postępuje wedle pewnych 
wzorców.   Lubi   dziwactwa.   A   może   po   prostu   chce   w   ten   sposób 
zostawić swoją wizytówkę?

Karen   zastanawiała   się,   skąd   Neal   Rowland   pochodzi,   skoro 

gwałt   jest   dla   niego   rzeczą   tak   normalną.   Ale   rozumiała,   o   czym 
mówi.

 - Chciałby pan wiedzieć, czy robił to wcześniej?
 - Taka myśl również przyszła mi do głowy - przyznał.
Przez   chwilę   siedzieli   w   milczeniu.   Ciszę   przerwało   dopiero 

nadejście lekarki. Neal Rowland natychmiast wstał i szybko do niej 
podszedł. Przez  chwilę  rozmawiali  przyciszonym głosem,  po czym 
skinął na Karen.

 - Chcę porozmawiać z pani przyjaciółką, ale ona uparła się, żeby 

i pani przy tym była.

 - Myślę, że się boi. Policjant uniósł brwi.
  -   Mnie?   No   cóż,   chciałbym   mieć   na   posterunku   również 

policjantkę, ale niestety nie mam.

 - Może powinien pan coś w tej sprawie zrobić. Parsknął krótkim, 

niewesołym śmiechem i gestem polecił Karen iść przodem.

  - A może sądzi pan, że kobieta nie nadaje się do tej pracy? - 

spytała.

Spojrzał na nią przez ramię i w jego oczach dostrzegła ironię.
 - Broń Boże! Sam miałem jakiś czas temu partnerkę.
 - Co się z nią stało?
  - Zaszła w ciążę. - Tym razem w jego głosie zabrzmiało nie 

skrywane rozbawienie.

Karen zjeżyła się.
 - Nie każda kobieta...
  -   Po  urlopie   macierzyńskim  wróciła  wprawdzie   do  pracy, ale 

mnie już przeniesiono gdzie indziej.

 - Aha.
Karen   zatrzymała   się   przed   parawanem,   zaczerpnęła  tchu   i 

rozsunęła  zasłony. Cały  czas była aż do bólu  świadoma  obecności 
idącego za nią bezszelestnie mężczyzny. Widok opuchniętej, pełnej 
sińców twarzy przyjaciółki ponownie nią wstrząsnął.

 - Jak się czujesz? - zapytała.

background image

Chelsea   nie   odpowiedziała,   wyciągnęła   jedynie   schowaną   pod 

kocem   szczupłą   rękę   i   zacisnęła   palce   na   dłoni   Karen.   Spod 
opuchniętych   powiek   obserwowała   Neala   Rowlanda;   w   jej   oczach 
malował się bliski histerii lęk.

Policjant przystanął w nogach łóżka.
 - Panno Cahill - odezwał się zdumiewająco łagodnie. - Załatwmy 

tę sprawę najszybciej jak można. Musi mi pani powiedzieć, co się 
dokładnie stało. Szczególnie interesuje mnie wygląd napastnika, jego 
ubiór, czy miał rękawiczki. Wszystko, co zdaniem pani może pomóc 
w jego ujęciu.

 - Czy... on wie, że do was zadzwoniłam?
 - To niemożliwe - zapewnił.
 - Nie chcę, żeby się o tym dowiedział! - zawołała bliska paniki.
 - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokoił ją. - A kiedy 

już trafi za kratki, nie będzie najmniejszych powodów do obaw.

Chelsea odwróciła głowę i Karen spostrzegła, że po policzkach 

spływają   jej   łzy.   Podczas   długiej   chwili   milczenia,   jakie   zapadło, 
Karen patrzyła na nią ze ściśniętym sercem. Jej przyjaciółka już nigdy 
nie poczuje się bezpieczna. Czy będzie w stanie wyjawić całą zgrozę 
tego zdarzenia, czy też po prostu zamknie się w sobie?

 - Ja... tańczyłam. - Cichy głos, a raczej szept Chelsea załamał się 

na ostatnim słowie.

Nie patrzyła ani na Karen, ani na policjanta. Mówiła  krótkimi, 

pełnymi bólu zdaniami, zupełnie jakby ich tam nie było.

 - Nie zdjął ani razu maski. Nie wiem, jak wyglądał.
 - A kolor oczu?
 - Nie wiem... - Chelsea zagryzła wargi. - Nie chcę o nim myśleć.
 - Rozumiem. - Na kamiennej dotąd twarzy policjanta pojawił się 

wyraz   współczucia.   -   Ale   jeśli   go   nie   zidentyfikujemy,   gotów   jest 
skrzywdzić jeszcze kogoś, tak samo jak skrzywdził panią.

Chelsea   zadrżała,   ale   nie   odezwała   się   słowem.   Głowę   miała 

wciąż   odwróconą.   Karen   popatrzyła   na   pełną   zawodu   twarz   Neala 
Rowlanda, po czym ścisnęła dłoń przyjaciółki i powiedziała:

 - Chelsea, teraz jesteś bezpieczna. Jesteśmy tu z tobą. Wiem, że 

to trudne, ale musisz być dzielna. Zamknij na chwilę oczy i wszystko 
sobie przypomnij, dobrze?

background image

Ciałem   Chelsea   wstrząsnął   szloch.   Karen,   odgarniając   z   jej 

posiniaczonej   twarzy   ciemne   kosmyki,   poczuła   pieczenie   pod 
powiekami.

 - Brązowe - odezwała się po chwili ledwie słyszalnym szeptem. - 

Miał brązowe oczy. Takie jak pan.

Neal Rowland skinął głową.
  - Czy był wysoki? Niski? Pamięta pani budowę ciała? Chelsea 

wyglądała tak, jakby ujrzała śmierć. Zapadła

długa, bolesna cisza.
  - Chyba był wysoki - oświadczyła w końcu. - I... muskularny. 

Ale nie zdejmował przecież koszuli i... zgasił światło.

Jej głos zadrżał i ponownie zapadło milczenie. Policjant jednak 

był nieustępliwy.

 - Jaki miał głos?
Chelsea znów zadrżała.
 - Nie mówił dużo. On... tylko szeptał.
Karen nie była w stanie oderwać wzroku od pełnych przerażenia 

oczu   przyjaciółki.   Próbowała   wyobrazić   sobie,   co   czuje   człowiek 
skrzywdzony   w   taki   sposób   jak   Chelsea,   nie   potrafiła   się   jednak 
postawić   w   jej   sytuacji.   A   kiedy   przed   oczami   mignął   jej   obraz 
własnej córki, ogarnął ją przyprawiający o mdłości strach połączony z 
gniewem.   Gdyby   ktoś   wyrządził   podobną   krzywdę   Abby,  Karen   z 
zimną krwią zabiłaby go własnymi rękami.

Kiedy jednak Neal zadał kolejne pytanie, Abby wy wietrzała jej z 

głowy.

  -   Panno   Cahill,   proszę   się   dobrze   zastanowić.   Czy   w   tym 

człowieku było coś znajomego? Czy choć przez chwilę odniosła pani 
wrażenie, że go zna lub kiedykolwiek widziała?

  - Nie wiem - odparła Chelsea zdławionym głosem. - Patrzyłam 

na niego i patrzyłam. Nigdy go nie zapomnę. Ale po prostu nie wiem.

Neal Rowland skinął głową.
 - Dziękuję, panno Cahill. Bardzo mi pani pomogła. Kiedy już go 

złapiemy, kiedy już poniesie karę za to, co zrobił, będzie pani łatwiej 
zapomnieć o dzisiejszej nocy.

Ponownie odwróciła głowę i wyswobodziła rękę z uścisku Karen.
 - Nie obchodzi mnie, co z nim będzie - odparła z jakąś straszliwą 

desperacją. - Nie chcę tylko, żeby jeszcze kogoś skrzywdził.

background image

 - Zrobimy wszystko, żeby tak się nie stało - zapewnił stanowczo i 

popatrzył,   na   Karen.   -   Pani   Lindberg,   czy   mogę   prosić   panią   na 
słówko?

Karen dotknęła ramienia przyjaciółki.
 - Chelsea, zaraz wrócę - powiedziała i ruszyła za policjantem.
Zatrzymał   się   w   pustej   poczekalni,   w   pobliżu   biurka   siostry 

dyżurnej.   Łagodność,   jaką   przez   chwilę   Karen   w   nim   wyczuwała, 
zniknęła bez śladu. Zacisnął usta, w jego oczach pojawił się lodowaty 
błysk.

 - Chcę, żeby pani coś mi obiecała.
 - Obiecała? - powtórzyła zdziwiona.
  - Musimy wszystko zachować w tajemnicy. Proszę nikomu nie 

wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło.

 - Nie rozumiem.
Tak   mocno   zacisnął   zęby,   że   pod   skórą   widać   było   napięte 

mięśnie.

  - Zamierzam powiedzieć coś pani w sekrecie. Czy mogę pani 

zaufać?

Karen wytrzymała jego wzrok.
 - To zależy od tego, co chce mi pan powiedzieć.
 - Proszę panią o to dla dobra przyjaciółki. Karen ogarnęła złość.
 - Nigdy nie składam obietnic w ciemno.
 - Proszę panią jedynie o współpracę - wyjaśnił. - A może panna 

Cahill nic a nic panią nie obchodzi?

Karen zacisnęła pięści.
  -   Dobrze   pan   wie,   jak   bardzo   mi   na   niej   zależy.   To   jedyny 

powód, dla którego tu jestem.

Teraz w jego zwężonych oczach zapaliły się ogniki gniewu.
 - Pani chyba z zasady nie lubi policjantów, prawda? A może to 

sprawa osobista?

 - Ani jedno, ani drugie. Czy pan zawsze, jeśli ktoś nie zgadza się 

na „współpracę", traktuje to jako osobistą zniewagę?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
 - Pani Lindberg - powiedział z przesadną cierpliwością. - Jest już 

bardzo późno. Być może nie zachowuję się tak dyplomatycznie jak 
powinienem, ale...

To już jest prawie śmieszne. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy 

z   tego,   jak   pompatycznie   zabrzmiały   jego   słowa.   A   może   to   ona 

background image

reaguje zbyt emocjonalnie? Powinna przecież uczciwie przyznać, że 
do   Chelsea   odnosił   się   wyjątkowo   serdecznie.   Czy   irytowałby   ją 
równie mocno, gdyby miał metr sześćdziesiąt wzrostu i był potulny 
niczym baranek?

Chrząknęła.
 - Hm, zacznijmy od początku. Ma pan rację. Jest już późno, a w 

środku nocy nigdy nie jestem w najlepszej formie.

Jego twarz trochę się rozpogodziła.
 - Nie tylko pani.
 - Ale pan to lepiej znosi - przyznała. - Więc jak, zaczniemy od 

początku?

 - Dlaczego nie?
Na   jego   twarzy   znów   pojawił   się   wyraz   znużenia.   Oparł   się 

ramieniem   o   ścianę   i   wielką   dłonią   zaczął   masować   kark.   Karen 
popatrzyła na jego długie palce rozcierające twarde mięśnie i poczuła, 
że   kręci   jej   się   w   głowie.   Spojrzała   w   głąb   poczekalni   w   stronę 
zasłoniętego   parawanem   pomieszczenia,   w   którym   przebywała 
Chelsea.   Widok   beżowych   zasłon   sprowadził   ją   na   ziemię: 
przypominał, dlaczego przebywa w tym miejscu.

Myśli   Neala   Rowlanda   podążały   zapewne   tym   samym   torem, 

gdyż westchnął, wyprostował się i opuścił rękę.

  - Pani Lindberg, potrzebuję pani pomocy. Panna Cahill jest już 

drugą kobietą zgwałconą w tym tygodniu. Nie  mam najmniejszych 
wątpliwości, że dokonał tego ten sam mężczyzna.

Karen była wstrząśnięta.
 - Drugą? Dlaczego więc nic nie pisano w gazetach o pierwszej? 

Dlaczego   nikt   o   tym   nie   mówi?   Przecież   to   malutkie   miasteczko. 
Nawet   gdy   dzieciak   podkradnie   komuś   rower,   wszyscy   o   tym 
natychmiast wiedzą! Dlaczego?!

Neal Rowland popatrzył na nią przenikliwie.
 - Pierwsza ofiara zgłosiła się do nas dopiero następnego dnia, ale 

oświadczyła,   że   nie   będzie   zeznawać   przeciwko   napastnikowi. 
Postanowiliśmy  zatem utrzymać wszystko w tajemnicy. Ta kobieta 
jest   bardzo   wystraszona.   Gwałciciel   jej   groził.   Pani   przyjaciółka   - 
wskazał   głową   pomieszczenie   za   parawanem   -   również   jest 
przerażona. A czy opinia publiczna wie, czy nie, o tych gwałtach, nie 
ma   najmniejszego   wpływu   na   to,   czy   złapiemy   ich   sprawcę. 
Przeciwnie,   ta   niewiedza   może   nam   tylko   pomóc.   Ponieważ   obie 

background image

kobiety   zgłosiły   się   do   nas,   jesteśmy   w   stanie   ustalić   pewne 
prawidłowości   jego   działania.   Wiedząc,   że   na   niego   czekamy, 
zmieniłby sposób postępowania. Dlatego proszę, żeby zachowała pani 
absolutne milczenie. Sama pani powiedziała, że to małe miasteczko. 
Jeśli o tym gwałcie ktokolwiek się dowie, jutro wieczorem zacznie tu 
nieźle huczeć.

  -   A   Chelsea?   Co   ona   ma   mówić?   Kłamać?   Oświadczyć 

wszystkim, że spadła ze schodów?

Zniecierpliwiony, Neal chrząknął.
  - To tylko kwestia paru dni. Ten  łobuz sądzi, że jest górą i nie 

zamierza  poprzestać na dwóch ofiarach.  Przy odrobinie szczęścia i 
rozważnym postępowaniu wpędzimy go w matnię. Przez najbliższe 
dni   będzie   obserwował   kolejną   ofiarę.   Musi   poznać   jej   zwyczaje. 
Musi wiedzieć, kiedy jest sama. Ale nie może przecież czaić się w 
mroku w nieskończoność, ponieważ w tak małym miasteczku ktoś go 
w końcu zauważy. Wyślemy  nocne patrole piesze. Dostaniemy  go. 
Ale   tylko   w   przypadku,   gdy   nabierze   pełnego   przekonania,   że 
wyprowadził nas w pole.

 - Jeśli ostrzeżecie kobiety...
 - Czy ma pani męża, pani Lindberg? - przerwał jej brutalnie.
Karen zamrugała oczami.
 - A co to ma do rzeczy?
 - Ma pani męża czy nie?
 - Nie!
  -   W   porządku,   zatem   ostrzegłem   panią.   W   tym   miasteczku 

grasuje gwałciciel. Jak zamierza się pani zabezpieczyć?

 - Mogę dokładnie zamykać zamki w drzwiach! Skrzywił drwiąco 

usta.

  -   Naprawdę   pani   sądzi,   że   zamknięte   drzwi   uchroniłyby 

dzisiejszej nocy pani przyjaciółkę? Ile czasu, pani zdaniem, zajmie mu 
wybicie szybki w drzwiach? Jedną sekundę? Dwie?

 - Można zawsze mieć pod ręką telefon. Można krzyczeć. Robić 

cokolwiek.

  -   Jasne   -   zgodził   się.   -   I   oberwać   jeszcze   mocniej   niż   pani 

przyjaciółka.   Proszę   spojrzeć   prawdzie   w   oczy,   pani   Lindberg. 
Musimy go złapać.

  - A jeśli go nie złapiecie? - zapytała cicho. - Co będzie, jeśli 

zgwałci następną kobietę?

background image

Policjant zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego głosie 

zabrzmiały szorstkie nuty.

  - Pyta pani, czy będę czuł się winny? Cóż, czeka mnie  wiele 

bezsennych  nocy. Nie  jestem  jednak  nieomylny, zapewniam  panią. 
Mogę jedynie próbować zastawić sidła. A czego innego pani ode mnie 
oczekuje?

Karen   przez   chwilę   milczała.   Musiała   niechętnie   przyznać,   że 

słowa policjanta wywarły na niej duże wrażenie.

  -   Nie,   niczego   innego   nie   oczekuję   -   odparła,   wzruszając 

bezradnie ramionami. - Zastosuję się do pańskiej prośby. I mam tylko 
nadzieję.

Nie dokończyła zdania, a on skinął głową.
 - Ja też mam nadzieję.

background image

Rozdział 2
To był piekielny tydzień. Cały wtorek  Karen wytrwała w pracy 

tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia. Jej firma nie przynosiła 
jeszcze   takich   dochodów,   aby   mogła   wynająć   pracownika,   którego 
właściwie   bardzo   potrzebowała.   Kiedy   więc   wieczorem   z   ulgą 
położyła się do łóżka, myślała jedynie o dziesięciu godzinach niczym 
nie zmąconego snu.

Pierwszym   dźwiękiem,   jaki   do   niej   dotarł,   był   trzask 

włączającego się w lodówce termostatu. Gwałtownie zesztywniała, ale 
słysząc   cichy   szum   i   buczenie   urządzenia,   szybko   się   uspokoiła. 
Zajęta   była   właśnie   poprawianiem   poduszki,   kiedy   dobiegło   ją 
skrzypnięcie podłogi w holu. Zamarła z zaciśniętymi w pięści dłońmi. 
Czyżbym się przesłyszała? - pomyślała.

Kolejne   skrzypnięcie   dobiegło   już   z   większej   odległości.   Z 

jadalni?   Wytężyła   wzrok,   spoglądając   w   stronę   prowadzących   na 
korytarz   drzwi   i   próbując   przebić   wzrokiem   ciemność.   Na   dźwięk 
stłumionego   tąpnięcia   usiadła   na   łóżku   jak   rażona   prądem.   Choć 
wmawiała   sobie,   że   to   tylko   buszuje   po   domu   kot,   serce   biło   jej 
nieprzytomnie.   Teraz   była   już   tak   napompowana   adrenaliną,   że 
postanowiła   dla   świętego   spokoju   wszystko   sprawdzić   i   odzyskać 
panowanie nad sobą.

Na   palcach   przeszła   po   zimnej   podłodze   sypialni,   stanęła   w 

drzwiach   i   długą   chwilę   nasłuchiwała.   W   końcu   zdecydowała   się 
zapalić światło. Z głębi domu nie docierał żaden dźwięk. Miała na 
sobie tylko nocną koszulę i idąc korytarzem do pokoju Abby, czuła się 
zabawnie naga. Jej córka, naturalnie, pogrążona była w głębokim śnie. 
Maggie, długowłosa kotka, która rządziła ich domem, leżała zwinięta 
w kłębek w nogach Abby. Gdy Karen otworzyła drzwi, popatrzyła na 
nią zmrużonymi ślepiami. Zachowanie zwierzęcia nie wskazywało na 
obecność w domu intruza.

Oczywiście,   żadnego   intruza   być   nie   mogło.   Czując   do   samej 

siebie   niesmak,   Karen   otworzyła   jednak   każdą   szafę,   zajrzała   pod 
każde   łóżko,   a   potem   sprawdziła   zamki   we   wszystkich   drzwiach   i 
oknach.

Co powiedział ten policjant? Ile czasu zajmuje wybicie szybki w 

drzwiach? Niewiele. Przyszło jej do głowy, że powinna zastanowić się 
nad kupnem psa.

background image

Leżąc   w   łóżku,   słuchała,   jak   o   okienną   szybę   stukają   gałązki. 

Przez   cienką   firankę   widziała   chwiejne   cienie   pięknych   róż,   które 
romantycznie   okalały   okno   jej   sypialni.   Front   domu   jest   zbyt 
zarośnięty,   pomyślała.   Za   dużo   tam   starych   zarośli,   a   w   głębokim 
cieniu, zalegającym pod  dwoma ogromnymi bzami, może skryć się 
cała   armia   nieproszonych   gości.   Róże   ocieniały   szeroką,   frontową 
werandę;   niektóre,   mimo   że   był   już   wrzesień,   jeszcze   kwitły. 
Opleciona   dzikim   winem   altana,   żywopłot   z   cisów   okalający 
podjazd...

Do   diabła.   Karen   przewróciła   się   na   bok   i   znowu   poprawiła 

poduszkę. Co mam robić? - myślała. Wykosić ogródek do gołej ziemi, 
tak żeby przypominał japoński dziedziniec do medytacji, gdzie żwir 
jest zagrabiony tak idealnie, że sterczą tylko dwa lub trzy kamienie?

W   końcu   jakoś   zdołała   zasnąć,   lecz   natychmiast   zaczęły   ją 

dręczyć niewyraźne majaki. Tańczyła z człowiekiem, który nie miał 
twarzy. Grała muzyka  country - and - western,  wokalista zawodził, 
obcasy   obracającego   ją   w   tańcu   partnera   głośno   stukały   o   deski 
podłogi.

Już sama muzyka była koszmarna, skonstatowała ze znużeniem 

następnego ranka. Lecz skoro mój sen stanowił reminiscencję gwałtu 
dokonanego na Chelsea, dlaczego nie tańczyłam walca?

Wieczorem  znów przeszukała  dom;  następnego  dnia zrobiła  to 

samo.  Powtarzała  sobie, że we wszystkich mieszkaniach  występują 
hałasy.   Nie   są   to   dźwięki,   które   zbudziłyby   umarłego;   po   prostu 
zwykłe trzaski, skrzypienia, drapania, szepty, stukoty. Ale jeden taki 
hałas wystarczał, by ze strachu oczy wychodziły jej z orbit, a mięśnie 
tężały. Gdy zasypiała, prześladował ją sen o obracającym ją w tańcu 
mężczyźnie bez twarzy. Tańczyli zawsze w rytm tej samej melodii, 
Karen   zawsze   miała   na   sobie   obszerną,   luźną   spódnicę,   która 
szeleściła w tańcu i owijała się wokół nóg. I nie milkło rytmiczne 
stukanie tych przeklętych butów.

Kiedy w piątkowy ranek przestał już dzwonić budzik,  jęknęła. 

Próbowała ukryć głowę pod poduszką, ale uświadomiła sobie nagle, 
że   w   domu   panuje   martwa   cisza.   Teraz,   kiedy   powinna   właśnie 
słyszeć hałasy, wokół panował niczym nie zmącony spokój.

 - Abby! - zawołała. - Szkolny autobus... - urwała i z wysiłkiem 

zakończyła: - .. .masz za dwadzieścia minut.

Zapadła cisza, po czym dobiegł ją stłumiony głos:

background image

 - O, cholera!
 - Abby!
Do uszu Karen dotarł tupot bosych stóp córki na gołych deskach 

podłogi.

  -   Nie   zdążę!   -   zawołała   Abby.   -   Podwieziesz   mnie?   Karen 

ponownie schowała głowę pod poduszkę.

W chwilę później Abby już nad nią stała.
  - Mamo, nie słyszysz, co do ciebie mówię?  Czy podwieziesz 

mnie do szkoły?

 - No nie! - jęknęła Karen.
Pół   godziny   później   zamykała   za   sobą   wejściowe   drzwi.   Pod 

oczami   miała   worki,   na   sobie   pogniecione   dżinsy,   ponieważ 
poprzedniego   wieczoru   zapomniała   wyjąć   je   w   porę   z   suszarki,   a 
włosy wciąż wilgotne. To z kolei znaczyło, że w południe będą już 
wiotkie niczym stokrotki podczas suszy. Poza tym umierała z głodu. .

Abby,   jak   zwykle,   wyglądała   kwitnąco.   Nienaganny   makijaż 

sprawiał,   że   oczy   miała   ogromne.   Krótkie,   jasne   włosy   sterczały,' 
układając   się   w   artystyczną   fryzurę.   Ubrana   była   w   obszerną, 
jedwabną   bluzę   z   koronkowym   kołnierzykiem   i   w   ciasne,   czarne 
dżinsy z niewielkimi suwakami na kostkach. Energicznie wskoczyła 
do samochodu.

Widok   córki   sprawił,   że   Karen   poczuła   się   jeszcze   bardziej 

zmęczona. Po raz kolejny nie mogła się nadziwić, że Abby jest jej 
córką.   Karen,   nieodrodne   dziecko   lat   sześćdziesiątych,   dokładała 
wszelkich starań, aby jej córka wyrosła na porządnego człowieka. Na 
razie   osiągnęła   tyle,   że   Abby   nie   wstąpiła   jeszcze   do   drużyny 
panienek wiwatujących podczas meczów - zapewne dlatego, że zbyt 
wiele   czasu   zajmowało   jej   włóczenie   się   po   głównym   deptaku   w 
mieście.

 - Mamo, czy mogę po meczu pójść na zabawę? Shelley mówi, że 

Brian chce ze mną zatańczyć. - Abby radośnie zmarszczyła twarz. - 
On jest naprawdę git.

 - Myślałam, że git jest ten, no, jak - mu - tam.
  - Och, mamo, czy ty mnie nigdy nie słuchasz? Chciał, żebym 

wskoczyła z nim do łóżka. No cóż, może niezupełnie do łóżka. To 
było   tak:   hej,   chcesz   zatańczyć?   A   później:   chodźmy   za   szkołę   i 
zróbmy to. Strasznie romantyczne. Znaczy się...

background image

  -   Zróbmy   to?   -   Karen   gwałtownie   zatrzymała   samochód   ha 

czerwonych   światłach,   odwróciła   głowę   i   z   niedowierzaniem 
popatrzyła na córkę. - Oczywiście, zawsze cię słucham. Już mi o tym 
mówiłaś.

Zniecierpliwiona Abby wierciła się w fotelu.
 - Jasne, jestem pewna, że ci o tym mówiłam., Chodzi o to, że to 

kwasior. Tak czy owak, oczy ma za blisko siebie. Brian wygląda dużo 
lepiej.   W   zeszły   piątek   zdobył   dla   drużyny   punkty   z   przyłożenia. 
Właściwie to nie bardzo mnie to ekscytuje, bo nie pojmuję do dziś, za 
co oni zdobywają te punkty. Znasz się na futbolu?

 - Kiedyś, dawno temu, znałam się - odrzekła Karen. - Ale teraz 

już nie mam czasu na mecze.

 - Och, daj spokój, mamo. To wcale nie było tak dawno.
 - Naprawdę? - zapytała Karen z nadzieją w głosie. No i dostała 

to, na co zasłużyła. Abby spojrzała na nią bacznie.

 - Mamo, dobrze się czujesz? Twoje włosy wyglądają dziś trochę 

dziwnie. A ta bluza... - Skrzywiła się.

  -   To   reklama.   -   Karen   bardzo   lubiła   bluzę   z   wizerunkiem 

niechlujnie ubranej kobiety otoczonej przepięknymi różami. Napis na 
bluzie   głosił:   "Kwiaciarka".   -   Nie   zapominaj,   że   sprzedaję   także 
kwiaty.   Poza   tym,   dzięki   temu   ubraniu   ludzie   zwracają   mniejszą 
uwagę na moją twarz.

 - Coś w tym jest - stwierdziła Abby i wyskoczyła z samochodu, 

który   zatrzymał   się   właśnie   przed   budynkiem   szkolnym.   -   Dzięki. 
Cześć, do zobaczenia.

Przygnębiona   Karen   zatrzymała   się   przy   piekarni.   Ze   środka 

wychodziły właśnie jej dwie znajome. Jedna z nich przeprosiła, że tak 
dziwnie mówi.

  -   Ropień   -   wyjaśniła.   -   A   dentysta   przyjmuje   dopiero   od 

dziesiątej. Stary śpioch.

Karen wyraziła jej współczucie, a następnie zamieniła kilka słów 

z   nastolatką,   która   przyjęła   od   niej   pieniądze   i   wręczyła   pudełko 
pączków. Nieustannie drążyła ją pewna myśl. Co robi człowiek, jeśli 
ma spuchniętą twarz, a nie chce przyznać się dlaczego? Doskonałą 
wymówką   może   okazać   się   ropień   na   dziąśle.   Kto   będzie   pytać 
dentystę?

Przez cały tydzień Karen obserwowała uważnie każdą kobietę w 

kolejce, każdą kobietę, która pojawiła  się u niej  w szklarni,  każdą 

background image

kobietę wysadzającą z samochodu dzieci przed szkołą, i zastanawiała 
się, czy któraś z nich była ofiarą pierwszego gwałtu. Czy jeśli się ktoś 
dokładnie przyjrzy, zdoła cokolwiek zauważyć?

Obserwowała również mężczyzn. Piwne oczy trafiały się rzadziej 

niż niebieskie czy szare, ponieważ północny zachód Ameryki został 
zasiedlony   głównie   przez   Skandynawów.   Spotykała   jednak   wielu 
mężczyzn, którzy odpowiadali opisowi. Ale i spośród tych wysokich i 
brązowookich trudno było kogokolwiek wyróżnić. Jeśli gwałcicielem 
jest   ktoś   z   mieszkańców   miasteczka,   a   tak   właśnie   podejrzewa 
Rowland, istnieje ogromna szansa, że Karen go zna, przynajmniej z 
widzenia. Jak to się dzieje, że ktoś jest aż tak skrzywiony psychicznie, 
a nikt tego nie zauważa?

Stopniowo ogarniał ją paranoiczny strach. W czwartek zamknęła 

szklarnie wcześniej, ponieważ nie było klientów. A gdyby brązowooki 
mężczyzna pojawił się nagle u niej? Czy powinna krzyczeć? Ukryć 
się? Zapytać, czy interesuje go kupno pięknego krzewu za pięćdziesiąt 
dolarów?

Tego  dnia  jak  zwykle  zaparkowała   samochód  za  szklarniami   i 

weszła   do   budyneczku,   który   był   jednocześnie   biurem   i   sklepem. 
Włączyła czajnik z wodą, następnie zaparzyła herbatę i zabrała się do 
pączków   oraz   lektury   tygodnika.   Po   kilku   minutach   jednak,   gdy 
włożyła do ust ostatni kęs, odłożyła gazetę. Nic. Żadnych gwałtów, 
żadnych plotek, żadnej histerii. Chyba niedługo zwariuję, pomyślała. 
Nie widzącym wzrokiem gapiła się w wieńce z suchych kwiatów. Nie 
mogła   nic   zrobić   -   jedynie   okazywać   Chelsea   jak   najwięcej 
serdeczności.

Po   posiłku   nabrała   na   tyle   energii,   że   wyszła   na   zewnątrz   i 

zamieniła   tablicę   z   napisem   „Zamknięte"   na   tablicę   „Otwarte". 
Następnie zadzwoniła do Chelsea, która chwilowo mieszkała u swoich 
rodziców.

  - Pytasz, jak się czuję? Podle - odrzekła przyjaciółka. - Twarz 

boli mnie tak, że nie mogę nawet jeść. A matka doprowadza mnie do 
rozpaczy.   Jezu   Chryste,   zaopiekowałabym   się   nawet   hordą 
pięciolatków, gdyby tylko ktoś pomógł mi się stąd wydostać.

Karen oparła się o futrynę drzwi, na wypadek gdyby pojawił się 

jakiś klient.

 - Ale ogólnie chyba czujesz się lepiej.
 - Tylko wtedy, kiedy nie myślę o tamtym zdarzeniu.

background image

 - A może byś wpadła tu do mnie na lunch? Zamówię pizzę... O, 

do licha. Przecież ty nie możesz jeść.

  -   To   prawda,   ale   mogłabym   wdychać   jej   zapach.   -   Zapadła 

chwila   milczenia.   -   Jak   myślisz,   czy   ludzie   wiedzą,   co   mi   się 
przytrafiło?

 - Nie.
Znów cisza. I po chwili:
 - Czasami jakaś część mnie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli. 

Nawet... on.

  -   Ba!   -   Karen   przesłała   wymuszony   uśmiech   kobiecie,   która 

wysiadła z samochodu i zmierzała prosto do szklarni. Kiedy klientka 
znalazła się już poza zasięgiem głosu, Karen dodała: - Myślę, że nie 
powinnaś tyle o tym myśleć. To paskudna sprawa.

Głos Chelsea stał się ponury.
 - Czuję się taka... brudna.
Karen próbowała ukryć ogarniający ją gniew.
 - Rowland twierdzi, że sprawcę schwytają bardzo szybko.
 - Powiedziałam o wszystkim matce. Bo niby co innego mogłam 

zrobić? Powiedzieć, że spadłam ze schodów i teraz boję się być sama 
w domu?

  - Nie sądzę, żeby twoja matka zaczęła o tym rozpowiadać na 

prawo i lewo.

  -   Doprowadzą   mnie   do   szaleństwa   -   oświadczyła   posępnie 

Chelsea. Ze słuchawki dobiegał jej ciężki oddech. - Do licha, znów 
zaczyna mnie boleć szczęka. Chyba jednak dziś do ciebie nie przyjdę. 
Może jutro.

 - W porządku - odrzekła Karen i po chwili odłożyła słuchawkę. 

Wyszła na dwór i zwróciła się do swej jedynej klientki: - W czym 
mogę pani pomóc?

 - Dziękuję. Przyszłam tylko się rozejrzeć.
Pewnie,  że   to   paskudna   sprawa.   Chelsea   i   ofiarę   pierwszego 

gwałtu   poproszono   o   zachowanie   dyskrecji,   a   tymczasem,   gdyby 
pozwolono o tym swobodnie rozmawiać, mogłoby to odnieść skutek 
terapeutyczny.   Zmuszone   do   milczenia,   obie   czują   coraz   głębszy 
wstyd. Czy Rowland zastanowił się, co na dalszą metę byłoby dla tych 
kobiet lepsze? Czy w ogóle one cokolwiek go obchodzą?

Karen   chciałaby   wiedzieć,   co   naprawdę   czuje   Chelsea.   Robiła 

wszystko,   żeby   zachować   spokój   ducha   i   nie   popadać   w 

background image

przygnębienie, ale Karen nie potrafiła wymazać z pamięci widoku jej 
twarzy. Nie tyle siniaków i opuchlizny, ile wyrazu bólu i strachu w 
oczach   przyjaciółki.   Najgorsze   są   urazy   psychiczne   i   być   może 
Chelsea nigdy już w pełni do siebie nie dojdzie. Czy zechce jeszcze 
kiedykolwiek tańczyć? Mieszkać sama? Czy będzie zdolna czerpać 
radość ze współżycia z mężczyzną?

Żeby tylko złapali tego drania! Aż do tej chwili Chelsea nie zazna 

spokoju,   nie   będzie   w   stanie   spojrzeć   z   sympatią   na   żadnego 
mężczyznę. Wszyscy będą napawać ją przerażeniem.

Z   jakichś   tajemniczych  względów  Karen   nie   zdziwiła   się,   gdy 

kilka minut później zobaczyła zatrzymujący się pikap z wiszącym w 
tylnym   oknie   karabinem,   a   z   szoferki   wyskoczył   Neal   Rowland. 
Ponieważ dotąd nie odwiedzał jej szklarni, nie próbowała się nawet 
łudzić, że przyjechał kupić kwiaty lub sadzonki.

 - Dzień dobry - powiedział, skinąwszy na powitanie głową.
Karen   odpowiedziała   mu   tym   samym   gestem   i   spokojnie 

kończyła   pakować   dwie   sadzonki   orlika,   które   zamówił   jeden   z 
klientów. Kosztowały osiem dolarów i trzydzieści dwa centy. Dzień 
zaczynał   się   katastrofalnie.   Zarobiła   dokładnie   tyle,   ile   wydała   na 
pączki.

Rowland stanął przed kasą, wsunął palce w kieszenie spodni i 

udawał, że interesują go nożyce ogrodnicze i kosiarki do trawy. Tego 
dnia miał na sobie dżinsy, kowbojską koszulę w kremowym kolorze z 
perłowymi   zatrzaskami   i   narzuconą   na   ramiona   dżinsową   kurtkę. 
Karen   nieco   wychyliła   się   zza   lady.   Na   nogach,   oczywiście,   miał 
kowbojskie buty.

 - Czy chce pan coś kupić? - zapytała. Popatrzył jej prosto w oczy.
  - Chciałem tylko zobaczyć, co pani tu ma. Karen wyszła zza 

lady.

 - Ma pan ogródek?
Pytanie było śmieszne. Nie potrafiła sobie wyobrazić Rowlanda, 

jak   na   czworakach   wyrywa   chwasty,   wącha   róże   i   układa   z   nich 
wspaniały   bukiet   na   stół   w   jadalni.   Chyba  że   ma   żonę,   która   lubi 
kwiaty i pracę w ogrodzie.

 - Nie mam ogródka i nigdy nie miałem - wyznał. - Ale kupiłem 

stary dom, przed którym jest kilka klombów i muszę coś z tym fantem 
zrobić. Poza tym przerośnięte krzaki zasłaniają mi okna.

background image

 - No cóż, poszukamy jakichś niższych roślin - odparła i szybko 

ruszyła w stronę drzwi.

Nie miał innego wyjścia, jak podążyć jej śladem.
Firma   Karen   była   skromna.   Na   jej   terenie   widniały   cztery 

niewielkie szklarnie, gdzie na stołach stały doniczki z sadzonkami, a 
wzdłuż   ścian   rosły   prześliczne   krzewy   obsypane   kwieciem,   róże   i 
drzewka   owocowe.   W   pomalowanym   na   szaro   budyneczku,   który 
zdobiły białe elementy, Karen sprzedawała suszone kwiaty, doniczki, 
książki   ogrodnicze,   nawozy   sztuczne,   spryskiwacze,   nasiona   i 
narzędzia.   Interes   nie   szedł   najlepiej,   ale   w   końcu   prowadziła   go 
dopiero od dwóch lat. Sporządziła skromną listę osób i instytucji, do 
których   należało   wysłać   reklamy   z   ofertą,   ale   tego   właśnie   roku 
uświadomiła   sobie,   że   powinna   się   w   czymś   specjalizować. 
Zdecydowała   się  na  swą  starą   miłość:   róże.  Musiała  zdobyć skądś 
pieniądze i coś z tą listą zrobić.

 - Jak wysoko nad ziemią znajdują się okna domu?
 - zapytała przez ramię.
 - Tak naprawdę to nie wiem...
 - Jesień to najlepsza pora do sadzenia roślin. Po co ma pan tracić 

cały rok.

Neal Rowland zaklął pod nosem. Gdy popatrzyła w jego stronę, 

spostrzegła, że jego eleganckie, lśniące buty umazane są błotem. Ona 
w szklarniach zawsze nosiła kalosze.

 - Jaki jest kolor domu?
 - Hm... biały.
 - Ja uwielbiam hortensje o postrzępionych płatkach.
  - Przystanęła przed wielką skrzynią trocin, w których tkwiły w 

doniczkach   rośliny.   Wielkie   kwiaty   hortensji   były   w   pełnym 
rozkwicie.   Ich   karbowane,   błękitne   i   purpurowe,   postrzępione   na 
końcach   płatki   tworzyły   cudowne   tło   dla   ciemnoczerwonych 
kuklików i lancetowatych, niebieskich przełączników. - Oczywiście 
mam też wiele odmian rododendronów. Roślina ta, zwłaszcza wiosną, 
wygląda imponująco. Skąd pan pochodzi?

  -   Z   Los   Angeles   -   odparł,   nie   raczywszy   nawet   spojrzeć   na 

oferowany   towar.   -   Tak   naprawdę,   to   nie   zamierzam   niczego 
kupować.

Karen popatrzyła mu prosto w oczy.
 - Więc po co pan tu przyjechał?

background image

Oparł nogę na skrzyni, którą wypełniały trociny z wsuniętymi w 

nie doniczkami, i Karen po raz pierwszy spostrzegła, że pod kurtką ma 
kaburę z pistoletem. Do paska spodni przyczepiony był także pager.

 - Byłem... ciekaw...
 - Czy niczego nie rozpaplałam?
 - Może.
 - Dotrzymuję obietnic - oświadczyła - ale nie sądzę, żeby wyszło 

to Chelsea na dobre. Poza tym uważam za niewłaściwe, że wiem o 
czymś, czego nie wiedzą moi sąsiedzi. Jak długo to jeszcze potrwa?

 - Aż złapiemy tego drania.
  - Lub inna kobieta zostanie zgwałcona. Neal Rowland ściągnął 

gęste brwi.

 - Nie było następnego wypadku, jeśli już pani o to pyta.
W   tej   chwili   poczuła   do   niego   ogromną   niechęć".   Czyżby 

naprawdę był aż tak niewrażliwy? A może to tylko taka męska poza? 
Była ciekawa, czy lubi polować.

  -   Muszę   wracać   do   pracy   -   odezwała   się   nagle.   -   Skoro   nie 

interesują pana rośliny...

 - Proszę mi wybrać kilka krzewów. Tym razem ją zaskoczył.
  -   Ja   mam   to   zrobić?   Nie   wie   pan,   co   pan   lubi?   Otaksował 

spojrzeniem   jej   twarz,   workowatą   bluzę  i   sprane   dżinsy,   po   czym 
znów uniósł wzrok.

 - Ha! - mruknął i wykrzywił kącik ust. - Wiem, co lubię. Coś, co 

ładnie kwitnie i pachnie. I żebym nie musiał o to specjalnie dbać. Ale 
jeśli wygląda delikatnie, też mi to nie przeszkadza.

Puściła mimo uszu tę dwuznaczną uwagę. Nie zastanawiała się 

również nad swoją reakcją, gdy stwierdziła, że uważnym spojrzeniem 
otaksował jej figurę.

  - Coś wymyślę - powiedziała. - Może pan wpaść w przyszłym 

tygodniu?

 - Dobrze. - Rozejrzał się po szklarni. - Bardzo tu ładnie.
 - Dziękuję - odrzekła, starając się opanować niechęć i ruszyła do 

wyjścia.

Spod   kaloszy   pryskało   błoto   i   z   satysfakcją   pomyślała,   jak 

obejdzie się ono z jego szytymi ręcznie butami. Czy tamtej nocy, gdy 
zgwałcono   Chelsea,   również   miał   je   na   nogach?   Nie   mogła   sobie 
przypomnieć,   ale   podejrzewała,   że   tak.   Może   tej   nocy,   gdy   znów 
przyśni się jej taniec, jej partner pokaże już twarz, a jego buty będą 

background image

zbyt zabłocone, żeby klekotać o deski podłogi? Zapewne w tych snach 
było coś freudowskiego, ale Karen nie wiedziała co - poza tym, co 
samo rzucało się w oczy.

Przystanęła przy bramie. Na widok szybkostrzelnego karabinu w 

futerale, wiszącego w tylnym oknie pikapu, spytała:

 - Lubi pan polować?
  -   Tylko   na   złych   facetów.   Zabijanie   nie   jest   moją   ulubioną 

rozrywką.

  - Więc po co panu ten karabin? - zapytała, wskazując głową 

samochód.

Znów przybrał swój zwykły, kamienny wyraz twarzy.
 - Czasami jednak należy to do moich obowiązków. Pomyślała o 

swojej córce. Gdyby ktoś zagrażał Abby,

Karen z pewnością byłaby w stanie zabić.
  - Przepraszam - mruknęła. - To nie moja sprawa, czy lubi pan 

polować, czy nie.

Odniosła wrażenie, że w jego oczach błysnęło rozbawienie.
 - Myślałem, że pyta pani tylko dla podtrzymania rozmowy.
 - Nie lubię broni - wyznała.
  - A mnie?  - Gdy zwlekała z odpowiedzią,  jego twarz znowu 

spoważniała. - Ja też nie lubię broni. A przecież skoro Wietnam mnie 
z tego nie Wyleczył, to powinno to zrobić Los Angeles.

 - Był pan w Wietnamie? Skinął głową.
 - Zabito tam mojego brata - powiedziała.
 - Mojego też.
Zapadło   milczenie.   Karen   uświadomiła   sobie,   iż   tak 

nieoczekiwanie   zadzierzgnięta   nić   sympatii   Szybko   by   się   urwała, 
gdyby   Rowland   wiedział,   że   jako   trzynastolatka   brała   udział   w 
demonstracjach   antywojennych.   W   tamtym   czasie   był   zapewne 
żołnierzem,   brnął   po   polach   ryżowych   lub   błąkał   się   po   dżungli   i 
oglądał martwych przyjaciół.

Dźwięk telefonu pozwolił jej przerwać tę niezręczną rozmowę.
 - Powiadomi mnie pan? - zapytała.
Ich oczy się spotkały i zrozumiała, że Neal Rowland wie, o czym 

myślała.

 - W taki lub inny sposób? Jeśli tylko będę mógł, to tak. Zanim 

Karen zapewniła klienta, że sklep jest otwarty, Rowland odjechał.

background image

Piątkowa noc była bezksiężycowa i mroczna jak jego najgorsze 

koszmary.   Neal   jechał   powoli   wozem   patrolowym   z   wygaszonymi 
reflektorami i obserwował mijane domy, oświetlone jedynie słabym 
blaskiem   latarni   stojącej  na   najbliższym  skrzyżowaniu.   Żywopłoty. 
Dlaczego, u licha, każdy mieszkaniec miasteczka musi mieć własny 
żywopłot?   Ciemne   sylwetki   garaży,   niewielkie   ganki   na   tyłach 
domów.   Nagle   kątem   oka   dostrzegł   jakiś   ruch;   coś   ciemnego 
wśliznęło się w jeszcze głębszy cień. Nealowi mocniej zabiło serce i 
poczuł   znajomy   dreszcz   emocji.   Jego   umysł   zaczął   rejestrować 
wszystko: od szumu silnika samochodu począwszy, na błysku żarówki 
na werandzie pobliskiego domu skończywszy.

W  żywopłocie   był otwór,  a  podjazd  stanowiły   po  prostu   dwie 

wyryte w bujnej trawie koleiny. Skręcając w stronę domu, nacisnął 
pedał   gazu   i   włączył   długie   światła.   W   blasku   reflektorów   ujrzał 
oszkloną werandę, dwa pojemniki na śmieci wypełnione plastikowymi 
torbami oraz leżący na trawniku rower.

I   psa.   Wielkiego,   czarnego   labradora,   który   wyskoczył   zza 

śmietnika i skrył się w cieniu żywopłotu.

 - Cholera jasna!
Neal przygasił światła i szybko wycofał pojazd w nadziei, że nie 

postawił na nogi mieszkańców domu. Pies. Tak właśnie wyglądają 
jego noce. Podobnie wygląda dzień.

Po jakie licho prosił tę Karen Lindberg, „Kwiaciarkę" - bardzo 

podobała mu się jej bluza - żeby wybrała mu jakieś sadzonki? Nie ma 
przecież czasu się nimi zajmować. Płot wokół pastwiska wymaga już 
naprawy, a Neal nie chciał go grodzić drutem kolczastym, ponieważ 
mógłby się o niego pokaleczyć koń.

Krista i Michael również wymagają opieki. Przecież naraził ich 

na udrękę przeprowadzki tylko po to, żeby mieć dla nich więcej czasu. 
Okazało się jednak, że i tu musi pracować po czternaście, a nawet 
szesnaście godzin na dobę.

Nie może przecież tego tak zostawić. Wzmocnione siły policyjne 

niczego nie załatwiają. Mogą najwyżej odroczyć kolejny gwałt, ale nie 
powstrzymają gwałciciela. Neala Rowlanda nie powinno tu być; nie 
do niego należy patrolowanie ulic. On musi ująć przestępcę i dlatego 
nieustannie   przesłuchiwał   obie   ofiary.   Sprawdził   ich   wszystkich 
znajomych,   odwiedził   wszystkie   miejsca,   do   których   uczęszczały, 

background image

dokładnie zbadał ostatnie kilka tygodni z życia tych kobiet. Wiedział, 
gdzie bywały i z kim rozmawiały.

Znały gwałciciela. Inaczej byłoby to wszystko bez sensu. Żadna 

nie   miała   męża,   obie   były   młode,   atrakcyjne,   a   w   chwili   gdy   je 
napadnięto, w odstępie niecałego tygodnia, przebywały same w domu. 
Przecież nie zostały wybrane na chybił trafił. Ten drań musiał je znać. 
Ale skąd?

Neal łatwo ulegał obsesjom; tej cechy jego charakteru nie znosiła 

Jenny. Ale teraz Pilchuck jest jego miastem i za nie odpowiada. Zrobi 
wszystko, by nikt już nie został skrzywdzony, przynajmniej póki on tu 
jest szefem policji.

Gdy mijał kolejną przecznicę, zaskrzeczało radio.
 - Tak? - rzucił do mikrofonu.
  -   W   szkole   coś   się   dzieje.   Zorganizowano   tam   wieczorek 

taneczny. Zwykła bójka, ale dyżurna nie może rozdzielić walczących.

 - W porządku, już jadę - powiedział Neal.
Na szczęście znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szkoły. 

Po   drodze   przyszła   mu   do   głowy   myśl,   że   gwałciciel   dysponuje 
radiem   CB   i   prowadzi   nasłuch   pasma   policyjnego,   a   Neal   właśnie 
poinformował go, że chwilowo będzie zajęty gdzie indziej.

To   rzeczywiście   zaczyna  stawać   się   obsesją.   Po  mieście   krążą 

przecież   samochodami   Rogers   i   Erickson,   zaś   DeSalsa   przemierza 
ulice na piechotę. Powinni schwytać gwałciciela. Prędzej czy później 
powinni go schwytać.

Ale właśnie to „później" przerażało Neala.
Przylegające   do   szkoły   tereny   zalanej   asfaltem   lub   porośniętej 

trawą ziemi oświetlało żółte światło sodowych lamp. Nietrudno było 
wypatrzyć  miejsce   bójki.   Jak   zwykle,   wokół   walczących   kłębił   się 
tłum   gapiów.   Dzieciaki   z   równą   przyjemnością   oglądały   zawody 
rodeo, jak makabryczne wypadki samochodowe. Neal czuł znacznie 
większą sympatię do walczących niż do widzów. Dużo brutalniej, niż 
musiał,   odsunął   z   drogi   kilka   osób   i   chwycił   za   kołnierz   dwóch 
tarzających się po asfalcie boiska chłopaków. W pierwszej chwili obaj 
zgodnie chcieli się rzucić na Neala, ale szybko rozpoznali jego twarz i 
mundur.

Jeden miał rozbity nos i podpuchnięte oko, drugi pluł krwią.
 - Rozejść się - warknął Neal do otaczających ich gapiów. - I to 

już!

background image

Odczekał   chwilę,   aż   dzieciarnia   niechętnie   się   rozproszyła. 

Dyżurna, która krążyła na obrzeżach zbiegowiska, zaklaskała w dłonie 
i zaczęła wszystkich kierować w stronę sali gimnastycznej.

 - O co poszło? - zapytał Neal. Poczuł, jak jeden z chłopców się 

jeży.

 - Rozpowiadał na prawo i lewo, że przerżnął moją dziewczynę. 

Nie mogłem tego znieść.

Neal westchnął. Większość mężczyzn już w okresie dorastania 

pojmuje,   iż   nie   jest   ważne,   z   kim   dziewczyna   była   wcześniej. 
Niektórzy też uczą się trzymać buzię na kłódkę i nie rozpowiadać, 
które dziewczyny mieli. Niestety, nie wszyscy.

  - I twoim zdaniem będzie ci wdzięczna za to, żeś stanął w jej 

obronie?

O   głowę   niższy   od   Neala   chłopak   otarł   kantem   dłoni   krew   z 

twarzy.

 - Ona nie chce, żeby ten gnój wygadywał o niej takie rzeczy.
Neal zdrowo potrząsnął obu przeciwnikami.
  -   Czy   nie   przyszło   wam   do   głowy,   że   możecie   postawić   tę 

dziewczynę w bardzo kłopotliwej sytuacji?

Chłopak,   który   zaczął   awanturę   swym   paplaniem,   jakby   się 

skurczył. Kurtka na nim sprawiała wrażenie zbyt obszernej.

 - A czy pomyśleliście, jak ta dziewczyna będzie się czuć, kiedy 

to wszystko dotrze do jej rodziców? - ciągnął Neal.

Teraz już i obrońca dziewczyny się skurczył.
 - Jestem nieletni. Jeśli nawet pan mnie aresztuje, gazety i tak nie 

podadzą mojego nazwiska.

  -   Czy   w   takim   miasteczku   to   jakakolwiek   różnica?   Chłopak 

otworzył   usta,   żeby   coś   powiedzieć,   ale   natychmiast   je   zamknął. 
Milczał ponuro.

  -   Też   mam   córkę   w   waszym   wieku   -   odezwał   się   prawie 

serdecznie   Neal.   -   Jeśli   okaże   się,   że   walczyliście   właśnie   o   nią, 
aresztowanie będzie pestką w porównaniu z tym, co was naprawdę 
czeka. - Znów silnie nimi potrząsnął. - Rozumiecie, co mówię?

Plociuch szybko skinął głową. Po chwili niechętnie kiwnął głową 

również obecny amant dziewczyny. Neal obu puścił.

  -   A   teraz   zjeżdżajcie   i   żebym   was   więcej   nie   widział. 

Zrozumiano?

background image

Patrzył,   jak   chłopcy   biegną   w   stronę   zgromadzonego  przy 

drzwiach sali  gimnastycznej  tłumu.  „Koguty" na dachu samochodu 
policyjnego   rytmicznie   migały.   Wyłączył   je,   po   czym   skierował 
samochód   w   alejkę   o   ruchu   jednokierunkowym,   którą   sunął   sznur 
pojazdów rodziców przyjeżdżających przed szkołę po swe pociechy i 
natychmiast odjeżdżających do domów. Stop i start. Zupełnie jak na 
lotnisku.

Mimo zamkniętych szyb do środka wozu patrolowego docierały 

dźwięki   muzyki   płynące   z   sali   gimnastycznej.   W   oknach   szkoły 
migało   lodowate,   mętne   światło   stroboskopowe.   Jakiś   chłopak 
wybuchnął śmiechem, z ust sterczał mu papieros. Obok samochodu 
przeszła przytulona do siebie para; dziewczyna nie była starsza  od 
Kristy. Nieszczęsna dyżurna klaskała w dłonie.

Dzięki   Bogu,   że   Krista   nie   wybrała   się   na   tę   zabawę.   Jak 

wszystkich rodziców, Neala przepełniały mieszane uczucia. Pragnął, 
by jego córka miała wielu przyjaciół, ale żywił też nadzieję, że będą 
nimi członkowie klubu szachowego, gdzie słuchano Mozarta.

Nie próbował się nawet zastanawiać, co Krista robi po wyjściu z 

sali   gimnastycznej.   Nie   potrafił   też   wyobrazić   sobie   córki   w 
samochodzie   z   jakimś   napalonym   chłopaczkiem,   który   miał 
wprawdzie mózg, ale poniżej paska od spodni. Nie chciał, żeby Krista 
dorosła.

Ujrzał przed sobą niewielką, błękitną hondę civic. Kiedy pojazd 

przystanął   przed   wejściem   do   sali   gimnastycznej,   z   gromadki 
młodzieży   wysunęła   się   jedna   z   dziewczyn   i   spiesznie   ruszyła   w 
stronę auta. Była ubrana na czarno, miała jasne, krótko ostrzyżone, 
nastroszone włosy, ale wyglądała dziecinnie. Neal niecierpliwie stukał 
palcami   w   kierownicę,   czekając,   aż   dziewczynka   otworzy   drzwi 
hondy   i   wsunie   się   do   środka.   W   tej   samej   chwili   kobieta   za 
kierownicą odwróciła głowę. Neal natychmiast rozpoznał jej profil.

Kwiaciarka. Jej córka jest w wieku Kristy. A więc jego i panią 

Lindberg łączą nie tylko zabici bracia i wspólna niechęć do broni.

Też jest samotna, pomyślał, nieprzyjemnie dotknięty tą refleksją. 

Samotna i piękna. Miał nadzieję, że ten mężczyzna jeszcze tego nie 
zauważył.

background image

Rozdział 3
W zatłoczonej sali gimnastycznej było nieznośnie gorąco. Karen 

nie pamiętała, aby kiedykolwiek podczas zebrania rodziców panował 
aż taki ściski Do auli wniesiono ławki, a naprzeciwko nich ustawiono 
mikrofon i dwa rzędy metalowych, składanych krzeseł.

Karen   podświadomie   spodziewała   się   ujrzeć   grupę   dziewcząt, 

które, wymachując pierzastymi pomponami, będą się starały wywołać 
jeszcze większy entuzjazm. Może spowodowało to skrzypienie ławek 
i krzeseł, kiedy ktoś na nich siadał, lub też mieszanina zapachu pasty 
do podłóg  i  potu.  Karen nigdy  nie  czuła  się  tu  w pełni   dorosła.  I 
zapewne   nie   tylko   ona.   Siedząca   obok   kobieta   naciągała   skraj 
spódnicy   na   niezgrabnie   przechylone   w   jedną   stronę   kolana. 
Mężczyzna   przed   nią   bawił   się   czapką   baseballową;   wkładał   ją, 
zdejmował i znów wkładał, poprawiał na głowie, miął w dłoniach. 
Karen nabrała nagle ochoty, aby mu ją zabrać.

W   końcu   przed   mikrofonem   stanęła   przewodnicząca   komitetu 

rodzicielskiego,   Vicky   Thomas.   Była   to   osoba,   której   Karen 
serdecznie   nie   znosiła.   Vicky   najbardziej   lubiła   organizować 
kiermasze wypieków domowych i konkursy mycia samochodów. Jej 
najstarsza córka chodziła do ostatniej klasy. Karen była przekonana, iż 
Vicky od trzynastu lat udziela się społecznie i jeśli szkoła zorganizuje 
kiedyś   izbę   pamięci,   to   przewodnicząca   komitetu   rodzicielskiego 
zajmie  w niej  poczesne miejsce.  Karen, gdy tylko widziała  Vicky, 
natychmiast   czmychała   w   przeciwną   stronę.   Nie   znosiła   pieczenia 
ciast.

Niestety,   Vicky   uwielbiała   też   ogrodnictwo,   jeśli   tym   mianem 

można   nazwać   sadzenie   rzędów   ognistopomarańczowych   begonii   i 
jaskrawożółtych   nagietek.   Karen   opanowała   sztukę   życzliwego 
uśmiechania   się   w   swym   królestwie   do   Vicky,   trzymania   buzi   na 
kłódkę i inkasowania pieniędzy za towar.

  -   Jestem   zachwycona,   widząc   tak   liczne   audytorium   - 

zaświergotała Vicky do mikrofonu. - Jeśli równie tłumnie zgłosicie się 
państwo   do   najbliższych   wyścigów,   pomyślcie   tylko,   jaki   możemy 
osiągnąć sukces.

Kobieta, która miętosiła rąbek sukienki, mruknęła:
 - Już wolę podpisać czek.
 - Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu z was pojawiło się tutaj na 

wieść   o   nowym   systemie   nagród,   stosowanym   przez   nauczycieli   i 

background image

administrację szkolną. Ponieważ pan Bradley, nasz dyrektor, zgodził 
się osobiście odpowiedzieć na wasze pytania, bez dalszych wstępów 
przekazuję mu mikrofon.

Carl Bradley był bardzo niezadowolony z danej mu okazji, ale 

Karen   wcale   mu   nie   współczuła.   Jej   zdaniem   dyrektor   szkoły   był 
idiotą i dzięki sprawie, w której właśnie zorganizowano to spotkanie, 
inni też zaczęli to dostrzegać.

Dyrektor   chrząknął   i   na   jego   twarzy   pojawił   się   dobrotliwy 

uśmiech.

  - Pozwólcie państwo, że na początku wyjaśnię zasady naszego 

nowego systemu. Szkoły od dawien dawna karzą za złe zachowanie i 
marne wyniki w nauce, nie nagradzając jednocześnie w dostatecznym 
stopniu dobrego sprawowania i celujących stopni. Na poziomie szkoły 
podstawowej   wystarcza   złota   gwiazda.   Jeśli   chodzi   o   nastolatków, 
należy wymyślić coś bardziej stosownego do ich wieku. Zadaliśmy 
zatem   sami   sobie   pytanie:   co   nastolatki   lubią?   -   Zachichotał.   - 
Odpowiedź: muzykę, stroje, przedstawicieli płci przeciwnej oraz kino. 
Doszliśmy do wniosku, że kino będzie tańsze niż nowy strój.

Nikt z rodziców się nie roześmiał. Nawet Vicky Thomas. Carl 

Bradley znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji.

Znów chrząknął, poprawił na nosie okulary i ciągnął z marsową 

miną:

 - Pierwszy przyznam,  że istnieje ryzyko niewłaściwego wyboru 

filmów,   które   młodzież   powinna   oglądać.   Ale   z   całą   pewnością 
nastolatków nie zadowoli „Mała syrenka".

Siedzący w pobliżu Karen mężczyzna wcisnął na głowę czapkę i 

gwałtownie wstał.

 - Niektóre z tych filmów są dozwolone od siedemnastu lat i nasze 

dzieciaki nie mogą na nie chodzić bez opieki dorosłych - oświadczył. - 
Powiedziałbym, że pokazywanie ich uczniom pierwszej klasy szkoły 
średniej to więcej niż niewłaściwy wybór.

Karen z zadowoleniem skonstatowała, że od tej chwili porządek 

zebrania zaczyna się walić. Kilku nauczycieli wstało z miejsc, aby 
wyjaśnić powody, dla których muszą przekupywać uczniów filmami 
w rodzaju "Halloween III" czy innych. Kilkoro rodziców odważyło się 
wyrazić   opinię,   że   przede   wszystkim   to   sami   nauczyciele   powinni 
zastanowić się, dlaczego nie potrafią dostarczyć uczniom motywacji 
do nauki.

background image

Marta   Peters,  która  w  poprzednim  tygodniu  cierpiała   na ropne 

zapalenie okostnej, spytała, co się stało z ideą nauki dla samej nauki. 
Wizyta u dentysty najwyraźniej nie poprawiła jej humoru.

  -   Pochwała   z   ust   dobrego   nauczyciela   powinna   stanowić 

wystarczającą motywację dla ucznia - dodała cierpko, kładąc nacisk 
na słowie „dobrego", czym nie zyskała sobie przychylności dyrektora.

Wstała kolejna matka.
 - W gazetach nieustannie piszą, że nasi uczniowie osiągają coraz 

gorsze wyniki w testach i że szkolnictwo w Japonii i w Niemczech 
stoi na dużo wyższym poziomie. Nasze dzieci spędzają w szkole i tak 
dużo czasu, więc po co marnować go jeszcze więcej?

Dyrektor czekał, aż umilknie burza oklasków.
  -   Nagrody,   która   mobilizuje   uczniów   do   pracy,   nie   można 

nazywać marnowaniem czasu.

Tym razem wstała Karen.
 - Wydaje mi się jednak, że wielu z nas uważa to za stratę czasu. 

Przecież sugeruje pan uczniom, że nauka jest czymś tak niemiłym, że 
wymaga lukrowania. I jakie wnioski wyciągną z tego dzieci? Szkoła 
powinna   być   ekscytująca,   powinna   rzucać   uczniom   wyzwanie, 
sprawiać, że będą samodzielnie myśleć. Młodzież musi nauczyć się 
analizować problemy i szukać rozsądnych rozwiązań. Musi odkrywać 
piękno   literatury,   uczyć   się   dyskutować   w   sposób   przekonujący. 
Zapewne   też   należy   dzieciom   wpajać   przekonanie,   że   rozpoczęte 
dzieło trzeba skończyć, choćby było nie wiadomo jak nudne. Muszą 
uczyć się cierpliwości w chwilach, gdy są znudzone lub zniechęcone. 
- Karen rozejrzała się po sali. - Już niedługo staną twarzą w twarz z 
realnym światem, a ja nie podejrzewam, żeby jakikolwiek pracodawca 
zamierzał nagradzać ich dobrą pracę biletem na „Terminatora II".

Karen usiadła przy akompaniamencie głośnych oklasków. Pośród 

zebranych dostrzegła kilkoro znajomych oraz paru nauczycieli, którzy 
zachowywali   podejrzane   milczenie,   podczas   gdy   Bradley, 
przygotowując   się   do   obrony,   formował   szyki   własnych   żołnierzy. 
Peter Merck, nauczyciel chemii, który często zaglądał do jej szklarni, 
puścił   do   Karen   perskie   oko.   Dostrzegła   również   Franka   Morrisa, 
nauczyciela matematyki. Nie wyobrażała sobie, aby mógł zabrać głos, 
bez względu na to, której stronie przyznawał słuszność. Dalej siedział 
Joe Gardner, nauczyciel gimnastyki i trener szkolnej drużyny. Dobry 

background image

Boże,   czy   koszykarze   nabędą   prawo   do   pójścia   w   piątek   do   kina 
dopiero wtedy, gdy zaczną każdą piłkę wrzucać do kosza?

Prawie wszystkie miejsca zostały już zajęte i z tyłu sali tłoczyli 

się   rodzice,   którzy   na   zebranie   przyszli   później.   Karen   dostrzegła 
między   nimi   również   szefa   policji.   Wprawdzie   miał   na   sobie   inną 
kowbojską koszulę, ale ta również zapinana była na perłowe zatrzaski. 
Co on robi na tym zebraniu?

Neal Rowland obserwował ją od samego początku.
Kiedy spotkali się wzrokiem, przesłał jej lekki uśmiech i pokazał 

uniesiony kciuk. Karen zastanawiała się wprawdzie, czy policjant jest 
żonaty, ale nawet nie przyszło jej do głowy, że może mieć również 
dzieci. A może na zebraniu pojawił się służbowo, chcąc w ten sposób 
lepiej poznać miejscową społeczność?

Jeśli tak, to pozna ją aż za dobrze.
Rodzice po kolei zabierali głos; projekt Bradleya poparły tylko 

dwie osoby. Na koniec wstała Vicky Thomas i ponownie wzięła do 
ręki mikrofon. Twarz jej promieniała.

 - Usłyszeliśmy tu wiele kontrowersyjnych opinii; niektóre z nich 

pan   Bradley   z   pewnością   weźmie   pod   rozwagę.   Podziękujmy   mu 
burzliwymi   oklaskami   za   to,   że   był   uprzejmy   przyjść   na   nasze 
zebranie.

Gdy rozległy się słabe oklaski, na twarzy Bradleya pojawił się 

mdły   uśmiech.   Vicky   Thomas   miała   głowę   na   karku   i   zanim 
zgromadzeni   rodzice   zdążyli   opuścić   salę,   szybko   załatwiła   resztę 
mniej istotnych spraw. Ławki trzeszczały i klekotały, ludzie wstawali 
z miejsc i formowali niewielkie, hałaśliwe grupki lub kierowali się 
prosto do wyjścia. Karen zaczęła krążyć po sali.

Choć   było   to   wbrew   jej   naturze   i   zwyczajom,   tego   wieczoru 

ubrała   się   wyjątkowo   elegancko.   Ostatecznie   zamierzała 
przeprowadzić własną kampanię wyborczą, a wybór niestety zależał 
od   uprzejmego   rozdzielania   uśmiechów,   potrząsania   dłoni   i 
spolegliwości. Należało też dwa razy pomyśleć, zanim otworzyło się 
usta. Tego wieczoru należało również włożyć sukienkę i pończochy.

 - Wszyscy chcemy, żeby nauczyciele myśleli twórczo - przyznała 

rację   jednemu   z   ojców.   -   Ale   powinni   też   kierować   się   zdrowym 
rozsądkiem.

 - Jestem zaskoczona, że dziś bierzesz naszą stronę - dobiegł ją z 

boku słodki głos.

background image

Karen   natychmiast   zmieniła   zdanie;   to   nie   Vicky   Thomas   jest 

istotą, której serdecznie nie znosi. Jest nią Lareina Parsons. Lareina 
uczyła początkowo swe dzieci w domu, chcąc w ten sposób uchronić 
je od niemoralnych jej zdaniem wartości humanistycznych, wpajanych 
młodzieży   przez   szkoły   publiczne.   Najwyraźniej   jednak   doszła   do 
wniosku,   że   wyniesione   przez   nią   z   gimnazjum   wykształcenie   nie 
przygotowało   jej   wystarczająco   do   samodzielnego   uczenia   syna   i 
córki   matematyki,   biologii   oraz   gramatyki   języka   angielskiego. 
Obecnie jej dzieci chodziły do szkoły średniej, budząc postrach wśród 
nauczycieli   i   urzędników,   którzy   musieli   mieć   nieustannie   do 
czynienia z ich matką.

  -   Sądzę,   że   dziś   prawie   wszyscy   jesteśmy   ze   sobą   zgodni   - 

odparła taktownie Karen. - Pieniądze pochodzące z naszych podatków 
należy przeznaczać na rzetelne nauczanie, a nie na wątpliwej wartości 
eksperymenty.

  - Dziękuję Bogu, że dzieci w porę powiadomiły mnie, co się 

święci. - Lareina przyłożyła dłonie do piersi, jakby dostała palpitacji. 
Ponadto taki gest byłby bardziej na miejscu, gdyby miała na sobie 
żabot,   a   nie   koszulkę   z   napisem   „Mamusia   piłkarza".   Karen   ze 
smutnego doświadczenia wiedziała, że matki piłkarzy dobrze wiedzą, 
co   to   krew,   pot   i   łzy;   palpitacje   tak   łatwo   ich   nie   dopadają.   Nie 
zmieniając pozy, Lareina dodała: - Moim dzieciom staram się wpajać 
prawdziwe wartości i przeraża mnie myśl, na co mogłyby być tutaj 
narażone!

  - Nie chodzi o to - burknął jeden z ojców. - Ja nie chcę, żeby 

moja córka oglądała spluwę Dona Johnsona.

W   innym   miejscu   i   przy   innej   okazji   Karen   odpowiedziałaby 

nonszalancko: "Pewnie, że nie, ale niewiele mnie to obchodzi". Tego 
wieczoru jednak potrząsnęła tylko głową i zrobiła stropioną minę.

 - I pomyślcie tylko - dodała Lareina - że nasze dzieci nie mogą w 

klasach odmawiać modlitwy, ale mogą za to oglądać nieprzyzwoite 
filmy!

Karen doszła do wniosku, że wystarczająco już naudzielała się 

towarzysko. Odwróciła się, by odejść, i stanęła oko w oko z Nealem 
Rowlandem.

 - Dobra robota, pani Kwiaciarko - oświadczył, kiwając głową.
Szczera   pochwała   czy   tylko   zwykły   komplement?   Karen 

zdecydowała, że to pierwsze.

background image

 - To miła niespodzianka spotkać pana na zebraniu rodziców. Czy 

ma pan dzieci?

 - Prawdę mówiąc, tak - odparł poważnie. - Dwójkę. Michael ma 

dziesięć lat, a Krista czternaście.

  -   Krista?   O,   moja   córka   wspominała   coś   o   nowej   koleżance. 

Myślę, że pańska córka chodzi z moją Abby do jednej klasy.

 - Pewnego wieczoru widziałem, jak odbierała ją pani po zabawie 

ze szkoły. Ładna dziewczyna,

 - Dziękuję. - Karen nabrała nagle ochoty na pogawędkę. - Co pan 

sądzi o naszym dzisiejszym zebraniu? - zapytała prowokująco.

 - Dokładnie to samo, co pani - odrzekł i złożył ręce na piersi. - Z 

tymi filmami dyrekcja trochę się wygłupiła. Ciekaw jestem, w jaki 
sposób niektórzy nauczyciele zdobyli dyplomy.

 - Nie słyszałam, żeby zabierał pan głos.
  - Pani zrobiła to za mnie. - Cofnęli się nieco, gdyż stojąca w 

pobliżu grupa rodziców stawała się coraz liczniejsza. - Poza tym moja 
sytuacja   tutaj   jest   trochę   niezręczna   i   staram   się   nie   wplątać   w 
politykę.

 - Ale głosować pan będzie?
 - Będę, - Uniósł brwi. - A za kim pani się opowie?
 - Za sobą. Chcę wejść do rady szkolnej. Prześliznął się wzrokiem 

po jej postaci w sposób, który można było zinterpretować dwojako.

 - Podoba mi się to, co tu dziś ujrzałem.
 - A cóż pan takiego ujrzał? - zapytała.
 - Bystrą i energiczną kobietę.
Nieco oschły ton jego wypowiedzi kazał się Karen zastanowić, 

czy Neal Rowland rzeczywiście przepada za energicznymi kobietami. 
Albo   za   bystrymi.   Ciągle   miała   w   pamięci   futerał   z   karabinem   i 
kowbojskie   buty,   a   to   mówiło   jej   o   tym   człowieku   wszystko,   co 
chciała o nim wiedzieć.

  - Zatem liczę na pański głos - powiedziała - a teraz proszę mi 

wybaczyć. Widzę kogoś, z kim muszę zamienić kilka słów.

Krążąc   po   sali,   Karen   cały   czas   czuła   na   sobie   jego   wzrok. 

Czyżby ją obserwował? Po kręgosłupie przeszedł ją zimny dreszcz. 
Zapewne dużo bardziej interesują go wysocy mężczyźni o brązowych 
oczach. A może po prostu, podobnie jak ona, obserwuje wszystkie 
kobiety i zastanawia się, którą z nich upatrzy sobie gwałciciel?

background image

Wędrowała  po  sali,  przyłączając  się  do poszczególnych  grup i 

zamieniała   za   każdym   razem   kilka   słów,   myślami   jednak   błądziła 
gdzie indziej. Czy na sali przebywa ofiara pierwszego gwałtu? Czy 
jest tu także gwałciciel?

Jej   uwagę   przykuła   postać   kierującej   się   do   wyjścia   kobiety. 

Abby uwielbiała swą nauczycielkę angielskiego. Lisa Pyne stanowiła 
w przybliżeniu dorosłą wersję Abby: drobna, energiczna, jasnowłosa. 
Patrząc na nią, Karen z przykrością stwierdziła, że Abby chciałaby 
mieć   taką   matkę   jak   panna   Pyne.   Karen   wielokrotnie   próbowała 
wzbudzić   w   sobie   niechęć   do   Lisy,   ale   nauczycielka   rzeczywiście 
zasługiwała   na   uwielbienie,   jakim   otaczali   ją   uczniowie.   Była 
przeurocza.

Przez cały tydzień Abby żaliła się na nieobecność Lisy w szkole. 

Zastępujący ją nauczyciel kazał uczniom czytać po cichu „Wielkie 
nadzieje".   Utwory   Dickensa   w   swoim   czasie   drukowane   były   w 
odcinkach, stanowiąc coś w rodzaju „Posterunku przy Beverly Hills", 
i   trzymały   czytelników   w   napięciu.   Jednak   dla   współczesnych 
nastolatków, wychowywanych od najwcześniejszych lat na telewizji, 
powieści Dickensa są nudne jak flaki z olejem. Innymi słowy, cytując 
Abby, kogo to wszystko obchodzi?

Karen   była   głęboko   przekonana,   że   Lisę   bardzo   obchodzi   los 

powierzonych   jej   dzieci.   Była   jedyną   nauczycielką,   której 
niepotrzebny był Arnold Schwarzenegger i jego jatki, by wzbudzić w 
swych podopiecznych motywację do nauki.

 - Lisa! - zawołała Karen i drobna kobieta przystanęła. Odwracała 

się z widocznym wahaniem.

 - O, Karen. Miło cię spotkać.
Na widok ciemnych worków pod oczami oraz sińców i guzów, 

które   szpeciły   śliczną   zazwyczaj   twarz   Lisy,   po   plecach   Karen 
przebiegł   dreszcz   przerażenia.   Siniaki   nie   były   świeże   i   powoli 
zmieniały barwę z fioletowej na jasnożółtą.

 - Boże drogi, co ci się stało? - zawołała.
Karen,   choć   poruszona   do   żywego,   nie   przestała   myśleć.   Z 

pewnością musi się jednak mylić! Pierwsza kobieta została zgwałcona 
prawie   trzy   tygodnie   wcześniej,   a   sińce  i   zadrapania   na   twarzy 
nauczycielki pochodzić musiały sprzed niecałego tygodnia.

Lisa uśmiechnęła się - zbyt szybko, zbyt promiennie. Uśmiech ten 

jednak prawie natychmiast zgasł.

background image

  - Wyglądam okropnie, prawda? Ale 1 tak już jest dużo lepiej. 

Cały tydzień siedziałam w domu, żeby nie straszyć swoim wyglądem 
dzieciaków. Mogłyby pomyśleć, że zbliża się halloween.

 - Ale co...?
Lisa zamachała nerwowo rękami.
 - Och, spadłam z konia. Powiedziałam „prrr", i on posłusznie się 

zatrzymał,   ale   ja   nie.   Wprawdzie   jeszcze   przez   kilka   dni   nie 
powinnam pokazywać się ludziom na oczy, ale koniecznie chciałam 
być na zebraniu. Nie sądzę, żeby reakcja rodziców okazała się zgodna 
z oczekiwaniami naszego dyrektora, prawda?

Karen, skrywając niepokój, postanowiła nie drążyć głębiej.
 - Bóg jeden wie, czego oczekiwał. Ale nie miał wyboru i musiał 

się dziś pojawić. Inna rzecz, że powinien był znaleźć jakiegoś kozła 
ofiarnego...

  - Ale kogo? Musiałby sobie najpierw kogoś upatrzyć. - Przez 

chwilę   Lisa   zachowywała   się   i   mówiła   jak   zawsze,   szybko   jednak 
spuściła wzrok. - No cóż, pozdrów ode mnie Abby. Powinnam jak 
najszybciej wracać do domu.

 - Lisa... - Głos Karen nagle się zmienił. - Czy jesteś pewna?
W   błękitnych   oczach   młodej   nauczycielki   pojawił   się   strach, 

który starała się pokryć promiennym uśmiechem.

 - Pewna? Czego?
 - Że spadłaś z konia - odparła cicho Karen.
W Lisie zaszła zdumiewająca przemiana. Wyraźnie  skuliła się, 

jakby na jej plecach nieoczekiwanie spoczął ogromny ciężar, jakby 
otrzymała straszliwy cios.

  -   Nie   bądź   śmieszna!   -   zawołała   piskliwie.   -   Oczywiście,   że 

spadłam z konia. Na Boga, co ty sugerujesz? Zresztą nieważne. Nic 
mnie   to   nie   obchodzi.   Posłuchaj,   przed   wyjściem   muszę   jeszcze 
wstąpić do łazienki. Zobaczymy się... Cóż, już niedługo zobaczę się z 
Abby.

Karen stała jak wrośnięta w ziemię i obserwowała odchodzącą 

pospiesznie Lisę. Instynkt jej nie omylił. Miała rację. Tyle tylko że 
Lisa nie była pierwszą ofiarą gwałtu, lecz trzecią.

  - A to drań - mruknęła Karen. - Nic dziwnego, on gdzieś tutaj 

jest.

Neal   obserwował   tłum   z   lekkim   rozbawieniem.   Atmosfera 

spotkania była gorąca i odnosił wrażenie, że teraz obecni zawierają ze 

background image

sobą jakieś osobliwe alianse. Połowa rodziców uważała, że zebranie 
jest   zwykłą   stratą   czasu;   opinię   tę   podzielał   również   Neal.   Druga 
połowa zdecydowanie opowiadała się przeciw wybranym filmom. Ten 
obóz był podzielony. Części osób nie przeszkadzało to, że w filmach 
pojawia   się   trochę   brutalnych   epizodów,   zdecydowany   jednak 
sprzeciw   budziły   sceny   erotyczne.   Inni   rodzice   nie   mieli   nic 
przeciwko   Spluwie   Dona   Johnsona,   ale   nie   chcieli,   aby   ich   dzieci 
oglądały roztrzaskiwane ludzkie głowy.

Neal   pomyślał   ponuro,   że   nie   wszyscy   dorośli   wiedzą,   co   się 

dzieje, gdy przemoc połączyć z seksem. Niestety, niektóre kobiety, 
które pojawiły się tego wieczoru w szkole, miały okazję coś takiego 
zobaczyć.

Na   przykład   pani   Kwiaciarka,   która   poza   tym   kompletnie   go 

zaskoczyła. Okazało się, że jeśli chce, potrafi być bardzo sympatyczna 
i uprzejma. Podsłuchiwał rozmowy, które krążąc po sali prowadziła; 
były gładkie jak u najwytrawniejszego polityka. Oczywiście, jeśli w 
przeszłości wypuściła zbyt wiele rac, może być troszeczkę za późno, 
żeby omamić wyborców. Był pewien, że mężczyzna, który grzmiał, iż 
dzieci nie powinny uczęszczać na filmy dozwolone od lat siedemnastu 
i   generalnie   nie   należy   ich   rozpaskudzać,   nie   odda  głosu   na  panią 
Lindberg.

Odruchowo   poszukał   jej   wzrokiem.   Stała   nie   opodal   wyjścia, 

kilka   metrów   od   niego,   i   rozmawiała   ze   śliczną   blondynką. 
Natychmiast   rozpoznał   w   niej   nauczycielką   angielskiego   Kristy. 
Rozmowa   kobiet   wcale   nie   była   beztroska.   Mimo   że   ani   pani 
Lindberg, ani Lisa Pyne nie podnosiły głosu, panujące między nimi 
napięcie było wręcz namacalne.

Neal zesztywniał i zmarszczył brwi. Czy Krista w tym tygodniu 

nie   wspominała   o   zastępstwie?   W   pewnej   chwili   nauczycielka 
zacisnęła   pięści   i   odeszła   od   pani   Lindberg.   Kiedy,   spiesznie 
wychodziła z sali, Neal ujrzał jej twarz.

O, cholera!
Szybko podszedł do Karen.
 - Czy mówiła, co jej się stało?
Na dźwięk jego głosu drgnęła, ale zaskoczenie szybko minęło i jej 

oczy rozbłysły gniewem.

  -   Słucham?   Czy   to   pan   kazał   przedstawiać   jej   taką   właśnie 

wersję?

background image

 - Widziałem tę kobietę tylko raz, kiedy przyprowadziłem swoją 

córkę do szkoły - wyjaśnił spokojnie.

Karen popatrzyła mu w oczy i głęboko westchnęła.
 - Boże drogi! Powiedziała, że idzie do łazienki. Muszę ją jednak 

mocniej przycisnąć.

  -   Poczekam   -   odrzekł,   dotrzymując   jej   kroku.   -   Jeśli   będę 

potrzebny, proszę mnie zawołać.

 - Też coś! - burknęła kwaśno. - Jeśli!
Szeroki   hol,   wzdłuż   którego   ciągnęły   się   pomalowane   na 

brązowo,   pozamykane   szafki   uczniów,   był   pusty.   Pokrywające 
podłogę   linoleum   zostało   na   ten   wieczór   szczególnie   dokładnie 
wypastowane   i   teraz   lśniło   ostrym   blaskiem.   Przed   drzwiami   do 
damskiej toalety Neal chwycił Karen za ramię.

 - Jaką wersję pani podała?
 - Że spadła z konia.
 - Moglibyśmy zawrzeć sojusz.
 - Nie sądzę.
 - Czy ma męża?
Karen potrząsnęła przecząco głową i zapytała:
 - Czy to ona była pierwszą ofiarą?
 - Nie.
 - Boże! - jęknęła, znikając w łazience.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Neal Oparł się plecami o ścianę 

i czekał.

Do łazienki prowadziły podwójne drzwi. W środku znajdował się 

rząd kabin, długi zlew z lustrem, a ściany zdobiły napisy. Nieudolnie 
odnowione   podczas   letnich   wakacji   tynki   wymagały   drugiego 
malowania.   Spod   cienkiej   warstwy   żółtej   farby   przebijały   ciemne 
litery. „Pieprzę cię". A obok ręczny dopisek: ,Lepiej pieprz Jona".

Co   za,   wyobraźnia!   Karen   próbowała   przypomnieć   sobie,   czy 

kiedykolwiek   pisała   na   ścianach   toalet.   Jeśli   nawet   tak   było,   to 
malowała zapewne znak pokoju, symbol zupełnie obcy pokoleniu jej 
córki.

W   pierwszej   chwili   sądziła,   że   w   toalecie   nikogo   nie  ma,   po 

chwili   jednak   dobiegł   ją   głośny   oddech   i   szloch.   Drzwi   ostatniej 
kabiny były zamknięte i stamtąd właśnie wydobywały się te dźwięki.

 - Lisa? - zapytała, a ściany odpowiedziały jej echem.
 - Daj mi spokój.

background image

 - Nie boisz się być tu sama?
Zapanowała   chwila   ciszy,  a  potem   rozległ   się   jeszcze   bardziej 

rozpaczliwy szloch. Karen postanowiła postawić sprawę otwarcie.

  - W zeszłym miesiącu zgwałcono w miasteczku dwie kobiety. 

Policja trzyma to w tajemnicy.

 - Boże!
 - Czy wyjdziesz, Liso?
Po   chwili   drzwi   kabiny   otworzyły   się.   W   jaskrawym   świetle 

twarz młodej nauczycielki wyglądała upiornie. Pod oczami widniały 
smugi   rozmazanego   tuszu   do   rzęs,   powieki   były   napuchnięte   i 
czerwone, twarz dodatkowo zniekształcał grymas przerażenia.

 - Dwie kobiety? - powtórzyła z niedowierzaniem. Karen skinęła 

głową.

 - Skąd o tym wiesz?
  -   Jedną   z   nich   jest   Chelsea   Cahill,   moja   przyjaciółka.   Lisa 

zamknęła oczy i zadrżała.

 - Myślałam, że tylko mnie to spotkało. Myślałam, że obserwuje 

mnie, żeby wrócić. Obserwował mnie, sam się do tego przyznał.

Oczy Karen napełniły się łzami. Wyciągnęła ręce i przytuliła do 

siebie Lisę, która w tej chwili bardzo przypominała jej Abby.

 - Wiem. Ale nie obserwował cię przez cały czas. Tego nie był w 

stanie zrobić. Zaatakował nie tylko ciebie.

  - Tak się bałam - odparła drżącym głosem Lisa i znów  zaczęła 

łkać.   Po   chwili   podjęła   urywanym   głosem:   -   Nie   widziałam   jego 
twarzy, był w masce. Jak szkielet z pustymi oczodołami. Z tym tylko, 
że... tam były źrenice. Patrzyły na mnie. Cały czas. Cały czas, kiedy... 
- Zadrżała. - Już nigdy więcej.

 - Co nigdy więcej?
 - Nie będę tańczyć. Już nigdy nie zatańczę.
Karen zacisnęła powieki i pozostawała tak dłuższy czas. Gdy w 

końcu otworzyła oczy, w lustrze dostrzegła odbicie stojącego w progu 
Neala.   Ogarnęła   ją   wściekłość   zarówno   na   gwałciciela,   jak   i   na 
policjanta, który pozwolił zboczeńcowi skrzywdzić następną kobietę. 
Z wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.

 - Liso - powiedziała miękko, nie okazując swych rzeczywistych 

uczuć - musisz koniecznie porozmawiać z policją.

background image

 - Nie! - Młoda kobieta zesztywniała i wyrwała się z objęć Karen. 

-   Tego   nie   zrobię.   Powiedział...   -   Ujrzała   Neala   i   odwróciła   się 
gwałtownie w jego stronę. - Kim pan jest?

Karen dotknęła jej ramienia.
 - Liso, to Neal Rowland, nowy szef policji. Zobaczył. .. zobaczył 

dziś twoją twarz.

 - Spadłam z konia! Nikt nie udowodni, że było inaczej!
 - Dopóki ten łajdak nie znajdzie się za kratkami, nie poczuje się 

pani bezpiecznie - powiedział Neal szorstko. - Jeśli nie podejmie pani 
walki, nigdy nie dojdzie pani do siebie.

Lisa zadzwoniła zębami.
 - On mnie zabije!
  - Nie zabije. Zrobił, co chciał, i tak panią przestraszył, że nie 

potrafi pani stawić czoło temu, walczyć.

Karen   obserwowała   zaciętą   twarz   Neala,   który   mówił 

pogardliwie, wykrzywiając usta, i nie była pewna, czy przypadkiem 
on   nie   ma   racji.   Nie   widziała   innego   sposobu,   żeby   przemówić 
nauczycielce do rozsądku.

 - Musi pani ze mną porozmawiać - ciągnął. - Czy podejmie pani 

walkę?

 - Ale jak?
 - Proszę mi wszystko opowiedzieć.
  - Po co? - Usta Lisy drżały, ale ton głosu był wyzywający. - 

Przecież pan go jeszcze nie złapał.

 - Ale złapię.
  -   I...   dlaczego   nie   wiedziałam,   że   w   miasteczku   grasuje 

gwałciciel? - Głos jeszcze bardziej jej zadrżał. - Dlaczego?

Neal zerknął na Karen.
  -   Dobre   pytanie   -   wtrąciła   wypranym   ze   wszelkich   emocji 

głosem. - Dlaczego pan nie odpowie?

Zanim   przeniósł   wzrok   na  nauczycielkę,   w  oczach  zabłysł   mu 

gniew.

  - Pozostałe kobiety były równie przerażone jak pani - wyjaśnił 

beznamiętnym   głosem.   -   Nie   chciały,   żeby   napastnik   wiedział,   że 
zgłosiły się na policję.

Oszołomiona Lisa wzięła to tłumaczenie za dobrą monetę, ale nie 

Karen. Ona nie wierzyła, że kobiety nie są w stanie obronić się same. 
Gdyby Chelsea o wszystkim wiedziała, drzwi jej domu byłyby dobrze 

background image

zaryglowane i w razie czego miałaby kilka dodatkowych chwil, żeby 
sięgnąć po jakąś broń lub po prostu uciec do sąsiadów. Wiele kobiet w 
miasteczku posiada broń. Mogą powyciągać ją z szaf i trzymać pod 
ręką. Karen wprawdzie broni nie miała, ale spałaby dużo spokojniej, 
gdyby zaczęła trzymać przy łóżku pogrzebacz.

Chelsea była jej najbliższą przyjaciółką, lecz Karen nie sądziła, że 

powinna   stawiać   jej   interesy   nad   bezpieczeństwo   innych   kobiet   w 
mieście. Jeśli gwałciciel zechce karać swe ofiary za to, że zwróciły się 
do policji, podejmie ogromne ryzyko. Poza tym Karen była pewna, że 
mężczyzna   ten   niebawem   znajdzie   kolejną   ofiarę.   Sądząc   po 
wydarzeniach minionego miesiąca, uczyni to szybko.

 - Więc jak? - zapytał Neal. - Porozmawia pani ze mną?
Lisa posłusznie skinęła głową. Była blada, wyczerpana i nie miała 

siły na kłótnie. Zapewne odczuła wielką ulgę, kiedy wyznała wreszcie 
swój sekret i zyskała złudzenie, że znajduje się pod ochroną policji.

 - Zabiorę panią do szpitala. Musimy mieć dokumenty... - Nawet 

on   miał   na   tyle   taktu,   żeby,   poskromić   język.   -   To   dla   pani 
bezpieczeństwa - dokończył nieprzekonująco.

Drobna   blondynka   ponownie   skinęła   głową;   uczyniła   to   tak 

mechanicznie, że Karen, widząc ów nieznaczny gest, natychmiast z 
niechęcią   przypomniała   sobie,   jak   owej   pamiętnej   nocy   Chelsea 
uciekała od rzeczywistości. Czy kobiety tylko tak potrafią reagować 
na brutalność mężczyzn?

Kiedy   Neal   Rowland   skierował   Lisę   w   stronę   wyjścia,   Karen 

ruszyła   za   nimi.   Skrzywdzona   i   bezwolna   nauczycielka   jeszcze 
bardziej przypominała jej Abby. Karen nie mogła w tej chwili opuścić 
Lisy.   Neal   obrzucił   ją   wprawdzie   ostrym   spojrzeniem,   gdy   szła   w 
stronę wozu patrolowego, ale nie odezwał się słowem.

Gdy   już   ulokowali   się   w  samochodzie,   nie   uruchomił   od   razu 

silnika, lecz zaczął zadawać pytania. Lisa, najwyraźniej zadowolona, 
że jest ciemno i może zachować pozorną anonimowość, posłusznie na 
nie odpowiadała. Parking powoli pustoszał, a Karen słuchała historii, 
jaką   już   znała,   z   tym   tylko,   że   dzięki   konkretnym   pytaniom 
opowiadanej ze szczegółami i dużo mniej emocjonalnie.

 - Wzrost?
W kojącym uścisku Karen drobna dłoń Lisy jeszcze bardziej się 

skurczyła.

background image

  -   Nie   wiem.   Było   prawie   ciemno,   a   on   ani   razu   nie   stanął 

bezpośrednio przede mną.

Następne pytanie, w porównaniu z poprzednimi, Rowland zadał 

zdumiewająco łagodnym tonem:

 - Panno Pyne, nie chcę wnikać w pani doświadczenia erotyczne, 

ale może zorientowała się pani... w chwili kiedy ten człowiek... panią 
gwałcił, jakiego był wzrostu lub jaką miał budowę ciała?

Zapadła długa cisza. Lisa zaczęła drżeć.
  - On... on mnie dosłownie zgniótł. Przydusił mnie, nie mogłam 

nic zrobić. Opór nie miał sensu. W porównaniu z nim byłam taka 
mała.

Karen   krajało   się   serce,   gdy   słyszała   płacz   Lisy.   Neal   skinął 

głową, jakby słowa nauczycielki potwierdziły jego domysły.

 - I nie zapalał światła?
 - Tylko... tylko wtedy, kiedy tańczyłam.
 - Czy domagał się jakiejś konkretnej muzyki? Drżący głos Lisy 

nabrał mocy.

 - Miałam taśmę z piosenkami „Dire Straits". Nie wiedziałam, jak 

to tańczyć.

Neal skinął głową.
 - Czy innym kazał tańczyć coś innego? - zainteresowała się Lisa.
 - Tak.
Karen milczała, nie chcąc dawać Nealowi powodu, by  kazał jej 

opuścić samochód. Teraz jednak ciekawość zwyciężyła.

 - A tej pierwszej kobiecie jaką muzykę kazał puścić? Spojrzał na 

nią bez wyrazu.

  -  Country   -   and   -   western.  Gartha   Brooksa.  Przez   czysty 

przypadek. Ta właśnie taśma leżała na magnetofonie.

 - A więc gatunek muzyki jest mu obojętny.
 - Tak. Zależy mu wyłącznie na tym, żeby kobieta tańczyła.
Karen zastanawiała się, czy sens tej rozmowy w ogóle dociera do 

Lisy.   Siedziała   z   pochyloną   nisko   głową,   ż   zamkniętymi   oczami   i 
Rowland, zadając kolejne pytania, za każdym razem musiał dotykać 
jej ramienia.

Napastnik ani razu nie zdjął maski; Nie wie, jakiego koloru były 

jego włosy. Oczy miał piwne. Tak, tego była pewna. Nigdy tych oczu 
nie zapomni.

background image

Nie   zapamiętała   niczego   więcej,   co   mogłoby   być   dla   policji 

użyteczne.   Gwałciciel   zachowywał   wszelkie   środki   ostrożności. 
Podobnie jak pozostałe kobiety, Lisa nie widziała ani jego twarzy, ani 
włosów.   Wszystkie   napaści   miały   miejsce   późnym   wieczorem   i 
zawsze, gdy zdejmował z siebie jakąś część ubrania, gasił światło. Ani 
razu nie podniósł  głosu; mówił  szeptem.  Chelsea i pierwsza ofiara 
próbowały walczyć; ale nic nie wskórały. Lisa najwyraźniej była zbyt 
przerażona, żeby stawiać jakikolwiek opór.

 - Powinnam była jednak walczyć - szepnęła. - Może...
 - Zapewne wtedy pobiłby panią jeszcze dotkliwiej - przerwał jej 

szorstko Rowland. - Jest pani drobna i opór na nic by się nie zdał.

Lisa   lekkim   kiwnięciem   głowy   przyznała   mu   rację,   ale  Karen 

odniosła wrażenie, że nauczycielka wcale nie jest o tym przekonana.

Przed szpitalem Karen popatrzyła na Lisę i spytała:
  - Kiedy skończą cię badać, czy masz dokąd wrócić', gdzie nie 

będziesz sama?

Lisa skinęła głową.
 - Zatrzymałam się u przyjaciółki. Znasz ją, to Gretchen Williams, 

radca prawny naszej szkoły. Powiedziałam jej o wszystkim.

  - W takim razie najlepiej będzie, jeśli się pożegnam. - Karen 

ścisnęła jej dłoń. - Abby zapewne już się o mnie niepokoi. Zadzwonię 
do ciebie jutro. Wszystko będzie dobrze.

Lisa patrzyła na nią z rozpaczą.
  -   Czy   dlatego,  że   nie   powiadomiłam   wcześniej   policji,   ktoś 

zostanie zgwałcony?

Karen nie miała zamiaru wyjaśniać Lisie, jak niewiele nowego 

wniosły   do   sprawy   jej   zeznania.   Nie   powiedziała   nic   ponadto,   co 
zeznała już Chelsea. Napastnik był wysoki i miał piwne oczy. Ma 
obsesję   na   punkcie   tańca.   Jest   człowiekiem   ostrożnym   i   wszystko 
bardzo   dokładnie   planuje.   Mieszka   w   Pilchuck,   ponieważ   w 
przeciwnym razie skąd by wiedział, że żadna z tych kobiet nie ma 
męża i wszystkie mieszkają same? Gdyby nie znał ich codziennych 
zwyczajów, nie zdołałby ich tak skutecznie podejść.

Po   raz   pierwszy   Karen   ogarnął   strach.   Zmusiła   się   do 

nieszczerego uśmiechu.

  - Nie. Twoja historia wiele wniosła do sprawy, a kilkudniowa 

zwłoka nie robi najmniejszej różnicy.

 - Dziękuję - szepnęła Lisa.

background image

Z poczuciem winy Karen zrozumiała, że tego wieczoru nie będzie 

myślała o Lisie, a jedynie o samej zbrodni. Zagryzła wargi i skinęła 
głową.

  -   Mam   nadzieję,   że   postąpiłam   słusznie   -   oświadczyła   Lisa   i 

ruszyła w stronę białych drzwi szpitala.

 - Odwiozę panią do samochodu - zwrócił się Neal do Karen.
 - Pójdę piechotą.
 - Niech pani nie będzie śmieszna.
 - Czy nie powinien pan tutaj zaczekać? - zapytała, odwracając się 

w jego stronę.

 - Wrócę.
 - W porządku.
W milczeniu podeszli do wozu patrolowego. Karen nieprzyjemnie 

uderzył   panujący   na   parkingu   mrok   mimo   palących   się   niedaleko 
latarni ulicznych. Była zadowolona, że nie jest sama, a jednocześnie 
zła za ową zależność od kogoś.

Przez całą drogę do szkoły milczeli. Honda civic stała pośrodku 

całkowicie opustoszałego parkingu. Z wyjątkiem palących się przed 
wejściem   sodowych   lamp,   budynek   szkolny   był   ciemny.   Rowland 
zatrzymał samochód obok hondy i ku zaskoczeniu Karen wyłączył 
silnik.

W głębokiej ciszy usłyszała jego głębokie westchnienie. Wsparł 

dłonie na kierownicy i odwrócił twarz w jej stronę.

 - No dobrze - odezwał się beznamiętnie. - Z jakiego powodu jest 

pani taka wściekła?

 - Wściekła? - powtórzyła jak echo. - Proszę nie traktować mnie 

jak dziewięcioletniej dziewczynki, która nieustannie się dąsa.

  -   Zgoda,   ale   widzę   przecież   wyraźnie,   że   przez   cały   wieczór 

chciała mi pani coś powiedzieć.

Jest bardziej bystry, niż sądziła.
 - W porządku - odparła po raz drugi tego wieczoru.
  -   Uważam,   że,   gdyby   natychmiast   ostrzegł   pan   mieszkańców 

miasteczka, do trzeciego gwałtu by nie doszło. Zapewne i Chelsea nie 
zostałaby   zgwałcona.   Która   ofiara   gwałtu   nie   boi   się   powrotu 
napastnika?   A   przecież   w   takich   przypadkach   policja   nigdy   nie 
zachowuje milczenia. Uważam, że prowadzi pan jakąś grę. Wymyślił 
pan sobie, że kobiety są bezradnymi stworzeniami, i próbuje uchronić 
je   przed   brutalną   rzeczywistością.   Polowanie   w   ciemnościach,   gdy 

background image

przeciwnik nie orientuje się, że jest pan już na jego tropie, sprawia 
panu niebywałą frajdę. Wmieszane w to kobiety są jedynie fantami. 
Czy nie mam racji?

Zacisnął mocno usta i z jego twarzy zniknął beznamiętny wyraz.
 - Sama pani nie wie, co wygaduje.
  -   Może   nie   wiem   -   odrzekła   -   ale   te   kobiety   są   moimi 

przyjaciółkami.   To,   co   przytrafiło   się   im,   może   równie   dobrze 
przytrafić się mnie lub mojej córce.

 - Ja też mam córkę.
Karen otworzyła drzwi samochodu.
 - Raz już dałam panu szansę, mimo że od początku uważałam, że 

robię źle. Teraz niczego nie obiecuję.

 - A czy o cokolwiek panią prosiłem?
 - Sądziłam, że to wyłącznie kwestia czasu.
 - Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
  -   Głos   Neala   był   napięty;   najwyraźniej   z   trudem   nad   sobą 

panował.

 - Bez przerwy się mylę, ale moje pomyłki nie pociągają za sobą 

tak straszliwych skutków.

Karen, nie dbając o to, czy Neal zamierza jeszcze coś powiedzieć, 

ze   złością   zatrzasnęła   za   sobą   drzwi.   Świadoma   obserwujących   ją 
czujnie oczu, wlokła się na tych przeklętych wysokich obcasach, które 
tak niedawno jeszcze wydawały się jej niezbędne, aby wywrzeć na 
wszystkich   wrażenie.   Wysokie   obcasy   uniemożliwiają   ucieczkę, 
pomyślała.   Otworzyła   drzwi   swej   hondy   i   w   świetle   lampki 
zlustrowała tylne fotele. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, wsiadła 
i uruchomiła silnik. Gdy przejeżdżała przez parking, kierując się ku 
wyjazdowej   bramie,   towarzyszył   jej   samochód   policyjny.   Potem 
wyminął ją i odjechał.

Poczuła się opuszczona.
Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
Nie   chciała   myśleć   o   popełnionych   omyłkach.   Musiała   żyć 

zgodnie ze swym sumieniem. Tylko tak potrafiła.

background image

Rozdział 4
Karen przystanęła w progu sypialni i obserwowała pogrążoną we 

śnie   Abby.   W   sączącym   się   z   przedpokoju   świetle   dziewczyna 
wyglądała bardzo młodo - zbyt młodo, aby jakiś przygłup ze szkoły 
średniej składał jej ordynarne propozycje. Pozbawiona makijażu twarz 
Abby była po prostu buzią dziecka.

Dziecka przekształcającego się już w kobietę, pomyślała posępnie 

Karen. Na bosaka przeszła  przez pokój  i sprawdziła zamknięcie  w 
oknie.   Zamek   zatrzymałby   gwałciciela   zaledwie   na   kilka   sekund. 
Więcej, poprawiła się w myślach. Okno znajdowało się wysoko nad 
ziemią, a ponadto rosły pod nim krzewy szczególnie kolczastych róż z 
gatunku Therese Bugnet. Śpiąca Królewna chroniona  przez zarośla 
jeżyn. Karen dotknęła policzka córki i poczuła pod palcami ciepło jej 
oddechu. Bezpieczna.

Ale   czy   naprawdę?   Czy   bezpieczna   jest   sama   Karen,   skoro   w 

niewielkim miasteczku, gdzie mieszka, grasuje gwałciciel? Ileż żyje w 
nim   samotnych,   młodych   kobiet?   Jeśli   bandyta   wyczerpie   już 
wszystkie   możliwości,   jeśli   nie   znajdzie   samotnej   kobiety,   czy   nie 
zainteresuje się dziewczętami ze szkoły średniej?

Przed oczami Karen znów mignęła blada twarz Lisy, zanikające 

siniaki, wyraz wstydu w oczach. Wspomnienie to nagle wywołało w 
niej złość. Gdyby Lisa wiedziała, że nie jest jedyną ofiarą gwałtu, 
gdyby była przekonana, że wcale nie jest słabsza od reszty kobiet, 
byłoby   jej   dużo   łatwiej.   Nawet   gdyby   świadomość,   że   w   okolicy 
grasuje szaleniec, nie uchroniła jej przed gwałtem, nie cierpiałaby tak 
strasznie,   sądząc,   że   tylko   ją   to   spotkało.   Do   diabła,   powinna 
wiedzieć, że w miasteczku jakiś drań poluje na kobiety!

Gdy w końcu Karen wróciła do łóżka, długo nie mogła zasnąć. 

Przyrzekła Nealowi, że będzie milczeć, ale obietnicę tę złożyła przed 
zgwałceniem   Lisy.   No   cóż,   Neal   dostał   szansę,   lecz   jej   nie 
wykorzystał. Milczenie nie pomogło w schwytaniu gwałciciela, zatem 
należy ostrzec kobiety.

Następnego dnia nie pozwoliła sobie na żadne wahania i ponowne 

analizy sytuacji. Przez okno patrzyła, jak Abby wychodzi z domu i 
zajmuje miejsce w szkolnym autobusie; ostatni raz robiła to, gdy jej 
córka miała osiem lat. Później Abby postanowiła być samodzielna. 
Zachowaj Bóg, żeby dziewczyna, oglądając się za siebie, dostrzegła w 
oknie postać matki.

background image

Makijaż i układanie włosów, oręż współczesnej kobiety przeciw 

światu,   zajęły   Karen   trochę   więcej   czasu   niż  zwykle.   Następnie 
wsiadła   do   samochodu   i   pojechała   prosto   do   redakcji   miejscowej 
gazety.

„Pilchuck   Times"   był   tygodnikiem,   a   jego   nakład   zależał   od 

zainteresowania czytelników nowinkami ze szkoły i... kupnem garażu. 
W   kolumnie   policyjnej   pisywano   o   dokonanych   w   miasteczku 
przestępstwach: w jednym z domów doszło do awantury, ktoś gdzieś 
dopuścił się drobnej kradzieży, nieletni  chłopak został aresztowany 
pod   zarzutem   złośliwego   rzucenia   kamieniem   w   przejeżdżający 
samochód, w którym wybił boczną szybę.

Jedna   z   urzędniczek   trzymała   pod   biurkiem   pudło   z   rzeczami 

znalezionymi.   Do   osób   odwiedzających   redakcję   zwracała   się   po 
imieniu.

  -   Karen!   -   Siwiejąca,   o   wyglądzie   cherubina   Dottie   Webster 

przesłała jej uśmiech. - Samantha mówiła, że na spotkaniu rodziców 
nieźle dorzuciłaś do pieca.

Karen odpowiedziała jej uśmiechem.
 - W piecu paliło się już na dobre. Zresztą Sam również zdrowo 

dołożyła do ognia.

Dottie potrząsnęła głową.
 - Ona tak zawsze.
 - Czy jest Pete?
  -   Chyba  żartujesz.   -   Dottie   zniżyła   głos.   -   Każdego   ranka 

rozwiązuje krzyżówkę w „Heraldzie". Tylko mu nie mów, że ci to 
powiedziałam.

Karen ponownie się uśmiechnęła i ruszyła w stronę biura Pete'a 

Eksteda.   Pete   i   Dottie   byli   za   starzy,   aby   mieć   dzieci   w   wieku 
szkolnym.   Oboje   też   nie   uprawiali   ogródka,   lecz   Karen   znała   ich 
stosunkowo dobrze, od czasu gdy zaczęła regularnie zamieszczać w 
gazecie reklamy swej firmy. Potrafiła tak im zajść za skórę, że bez 
słowa zamieszczali jej ogłoszenia na pierwszej stronie.

Pete, chudy, wysoki, z postępującą łysiną, nie próbował nawet 

chować gazety z rozwiązaną do połowy krzyżówką.

  -   Karen!   -   zawołał.   -   Czym  mogę   ci   służyć?   Płonący   w  niej 

wczoraj gniew nieco przygasł, ale żar ciągle jeszcze się tlił. Usiadła na 
starym, drewnianym krześle twarzą w stronę redaktora, wyprostowała 
się i oznajmiła ponuro:

background image

  - W ciągu kilku ostatnich tygodni w miasteczku miały miejsce 

trzy gwałty.

Oczy   Pete'a   zwęziły   się.   Kiedy   pochylił   się   raptownie   nad 

biurkiem, zaskrzypiało pod nim krzesło.

 - A policja?
  -   Prosiła   ofiary   i   ich   rodziny   o   zachowanie   milczenia.   Pete 

przeszywał Karen wzrokiem.

 - Boże, chyba nie ty...
  -   Nie.   Moja   przyjaciółka.   Nie   chciałabym   wymieniać   jej 

nazwiska.

  - I tak nie mógłbym opublikować imienia i nazwiska ofiary. - 

Pete potrząsnął głową i chwilę milczał, najwyraźniej zbierając myśli. - 
Cholera jasna - mruknął w końcu. - Czy to ktoś przyjezdny?

 - Nie.
Sięgnął po notes z kartkami w linie i zaostrzył ołówek.
 - Znasz jakieś szczegóły? - zapytał.
Karen   przekazała   mu   kilka   informacji,   wyjaśniając,   że   resztę 

powinien wydobyć od szefa policji, Rowlanda.

  - Jestem uczciwa - zaznaczyła. - Myślałam, że solidnie zabiorą 

się do roboty, ale kiedy została zgwałcona trzecia kobieta, nie mogłam 
dłużej milczeć. Ludzi trzeba ostrzec.

  - Masz rację. - Gdy Pete sięgnął po słuchawkę telefonu, Karen 

wycofała się z gabinetu. Życząc Dottie miłego dnia, usłyszała głos 
Pete'a:

  -   Czy   to   szef   policji   Rowland?   Z   wiarygodnego  źródła 

dowiedziałem się...

Było to miłe ze strony Pete'a, że zachował dyskrecję, lecz Karen 

nie   miała   wątpliwości,   że   Rowland   wszystkiego   się   domyśli.   Jeśli 
nawet   przez   chwilę   czuła   wyrzuty   sumienia,   to   kolejna   refleksja 
pozbawiła   ją   wszelkich   skrupułów:   to   jasne,   że   ona   jest   źródłem 
informacji, ponieważ trzy zgwałcone kobiety znajdowały się w zbyt 
dużym szoku, zbyt się wstydziły, żeby ujawnić prawdę. I, na Boga, 
odpowiedzialność za to ponosi tylko Rowland.

Tym razem zapomniała nawet o pączkach i pojechała prosto do 

pracy. Szklarnie powitały ją kałużami błota. Wprawdzie od czterech 
dni nie padało, ale wynajęta do pomocy nastolatka zostawiła na noc 
włączony szlauch. Brodząc w grząskim błocku - kalosze naturalnie 
były w środku - Karen podeszła do ściany i zakręciła kran.

background image

 - Czy ta smarkata w ogóle wie, co to mózg?
Z   tym   pytaniem   zwróciła   się   do   rododendronów.   Rośliny   nie 

odpowiedziały; zapewne również nie znały odpowiedzi.

Potrząsnęła   głową,   otworzyła   sklep,   nastawiła   wodę   na   kawę, 

włożyła   kalosze   i   największe   kałuże   zasypała   wiórami.   Po   chwili 
zadzwonił telefon.

  - Bulwy będziemy  mieli  za kilka tygodni - odpowiedziała  na 

czyjeś   pytanie.   -   Mniej   więcej   w   połowie   października.   Tak,   z 
wyjątkiem pewnych szczególnych gatunków wszystkie sprowadzamy 
z plantacji w dolinie Skagit. Drzewka iglaste zaczniemy sprzedawać z 
trzydziestoprocentowym rabatem pod koniec tego tygodnia.

W   ciągu   kolejnej   godziny   w   szklarni   pojawiło   się   dwóch 

klientów, ale nic nie kupując, włóczyli się między roślinami. Karen, 
nie spuszczając z nich oka, przycinała róże. Ciągle kupowała szczepy 
różnych krzyżówek i sprzedawała je w sklepie, ale jako ogrodnik z 
prawdziwego zdarzenia wolała sama je hodować i ostatniej wiosny 
zaczęła   już   proponować   klientom   własny   towar.   W   porównaniu   z 
dorodnymi   różami,   które   kupowała   na   plantacjach,   jej   kwiaty 
wyglądały   nędznie,   ale   udało   się   jej   namówić   na   nie   sporo   osób. 
Rośliny, których nie sprzedała, miała zamiar wstawić w dwulitrowe 
pojemniki; wiosną sadzonki powinny wyglądać już dużo lepiej.

Uporanie   się   ze   skutkami   „przecieku"   zajęło   Rowlandowi 

dokładnie   dwie   godziny.   Pięć   minut   później   jego   wóz   patrolowy 
zatrzymał się na parkingu przed szklarnią Karen. Umundurowany szef 
policji zamknął z trzaskiem drzwi pojazdu i wyminął kilku klientów, 
nie   zaszczycając   ich   nawet   spojrzeniem.   Karen   nie   przerywała 
metodycznego zanurzania łodyg róż w płynie z hormonami wzrostu.

Mimo przekonania o swej słuszności i kipiącego w niej gniewu, 

nie   potrafiła   powstrzymać   się   od   refleksji,   że   policjant   jest   jednak 
bardzo przystojnym mężczyzną. Granatowy mundur i gruby czarny 
pas z kaburą onieśmielał. Na jego widok przypomniała sobie, jak to w 
wieku   trzynastu   lub   czternastu   lat   brała   udział   w   marszu 
protestacyjnym   przeciw   wojnie   w   Wietnamie.   Waliły   petardy,   a 
gliniarz na ogromnym gniadoszu podkutym wielkimi podkowami parł 
nieubłaganie   na   tłum,   spychając   go   z   drogi.   Przed   oczami   znów 
stanęła   jej   jak   żywa   niewzruszona,   kamienna   twarz   tamtego 
policjanta. Nie było w niej złości; tłum nic a nic go nie obchodził, on 
po prostu wykonywał swą pracę.

background image

Wspomnienie   to   naszło   ją   całkiem   nie   w   porę.   W   odległości 

kilkunastu centymetrów od jej kolan pojawiły się czarne, szyte ręcznie 
buty   policjanta.   Był   wściekły.   Gdy  spoglądał   w   dół   na   klęczącą 
Karen, jego oczy groźnie błyszczały.

  - Czy wie pani, jakich narobiła szkód? - zapytał szorstko z nie 

skrywaną złością.

Karen uniosła głowę i przesłała mu lodowate spojrzenie.
 - Narobiłam? Raczej chyba kilku zapobiegłam. Neal zaklął pod 

nosem, zrobił półobrót, jakby próbując

opanować   narastającą   w   nim   agresję,   i   znów   odwrócił   się   do 

Karen.

 - Dziś rano miałem zamiar sam udać się do Eksteda - wycedził 

przez zęby - ale pani musiała wytoczyć swoją artylerię. Teraz już nikt 
w Pilchuck nie da nam spokoju. „Times" na pierwszej stronie rąbnął 
taki elaborat, że z całą pewnością temat podchwyci również „Herald", 
i zrobią z naszego wydziału bandę niekompetentnych durniów. Przez 
następne dwa tygodnie, zamiast ścigać gwałciciela, będę musiał się 
bronić i tłumaczyć.

  - Przecież i tak nie ścigał pan gwałciciela, prawda? Na widok 

wyrazu jego twarzy Karen aż się skurczyła.

 - A skąd pani o tym wie?
 - Lisa...
 - Została zgwałcona, zgoda. Nie ujęliśmy jeszcze sprawcy, ale to 

nie znaczy, że nie byliśmy tego bliscy. Proszę mi, powiedzieć, pani 
Lindberg,   czy   w   poprzednim   życiu   nie   była   pani   przypadkiem 
policjantką? A może studiowała pani kryminologię?

 - Nie.
Karen dźwignęła się z kolan i po raz pierwszy tego dnia stanęła z 

Nealem twarzą w twarz. Żeby nie zderzyć się z jej nosem, musiał 
postąpić krok do tyłu.

Gdy odezwał się, mówił niebezpiecznie cicho. Właściwie syczał.
 - Czy sądzi pani, że na posterunku siedzi się tylko przy biurkach i 

gra w pokera?

Karen nie lubiła przechodzić do ofensywy, ale teraz nie miała 

wyboru.

 - Powiedziałam Pete'owi, że prowadzicie śledztwo. Neal pochylił 

się w jej stronę.

 - A skąd pani o tym wiedziała? Poczuła suchość w ustach.

background image

 - Próbowałam...
 - Złagodzić cios?
Obrzuciła go płonącym wzrokiem.
 - Nie, oddać diabłu co jego.
I znów ją zaskoczył. W jednej sekundzie z jego twarzy zniknęła 

złość, a pojawił się wyraz zmęczenia i zawodu.

  -   Nie  tylko  mnie  wyrządziła   pani  krzywdę.  Skrzywdziła   pani 

również   tych   wszystkich   niewinnych   ludzi,   którzy   czytając   ten 
artykuł,   nabierają   przekonania,   że   policja   jest   bezsilna.   Teraz 
niechętnie do nas zadzwonią. Skrzywdziła pani też dzieciaki, które 
podsłuchują   przecież   rozmowy   rodziców.   W   ciągu   pięciu   minut 
podważyła   pani   zaufanie,   jakie   wypracowaliśmy   sobie   przez   lata 
wizyt w szkole

i   spotkania   z   młodzieżą   w   ramach   programu   „ODWAGA".   - 

Potrząsnął głową. - Powinna była pani najpierw porozmawiać ze mną.

 - Pan także mógł poinformować mnie o swoich planach.
 - A to niby dlaczego? - Brązowe oczy Neala straciły nagle blask. 

Wyglądał, jakby miał już Karen po dziurki w nosie. - Kto dał pani 
prawo do podejmowania w imieniu mieszkańców miasteczka decyzji 
natury moralnej?

 - Wszyscy mamy obowiązek robić to, co uważamy za słuszne.
Stanowiło to jej życiowe credo, więc wypowiedziała tę formułkę 

prawie automatycznie. Neal potrząsnął głową.

 - Pani Lindberg, cały problem w tym, że w pani mniemaniu racja 

jest zawsze po pani stronie, a inni są w błędzie. Czy tym razem choć 
przez   chwilę   zastanowiła   się   pani   nad   sytuacją   ludzi,   którzy   są 
wplątani w tę sprawę?

Nie dał jej czasu na odpowiedź, przekonany, że Karen znajdzie 

jakąś ripostę. Odwrócił się i odmaszerował, nie spoglądając nawet pod 
nogi,   na   buty,   których   obcasy   zanurzały   się   w   nasiąkłych   wodą 
wiórach.   Podszedł   prosto   do   swego   samochodu,   wsiadł,   zatrzasnął 
drzwi i odjechał.

Karen śledziła go wzrokiem. Targały nią wątpliwości, jakich nie 

miała od bardzo dawna. Czyżby Rowland miał rację, że należy do 
tych doprowadzających do furii osób, które są najświęciej przekonane 
o własnej nieomylności? Czyżby naprawdę miała zwyczaj wtrącania 
się w nie swoje sprawy tylko dlatego, że we własnym mniemaniu wie 
wszystko lepiej niż inni?

background image

Stopniowo zaczęła się uspokajać, słuchając bzyczenia pszczoły 

krążącej wśród ustawionych na stole astrów i japońskich zawilców, 
wdychając   silną,   słodką   woń   drobnych   kwiatków  rose   de   rescht. 
Nagle usłyszała głos dziecka:

 - Mamo, zobacz. Motylek.
Ogród zawsze wpływał na Karen kojąco, ukazywał jej wszelkie 

problemy   we   właściwych   proporcjach.   Do   licha,   nie   wolno   jej 
przecież   trzymać   się   na   uboczu,   skoro   może   wszystko   zmienić   na 
lepsze! Zbyt wiele osób, przyzwoitych i pełnych dobrych chęci, tuli 
uszy   po   sobie   i   nie   robi   nic.   Karen   zawsze   uważała,   że   gdyby 
Amerykanie wcześniej zabrali głos, nie doszłoby do przegranej wojny 
w   Wietnamie.   Jej   brat   zginął   na   dwa   miesiące   przed   ewakuacją   z 
Sajgonu. Jego śmierć poszła na marne.

Karen zawsze starała się robić wszystko jak najlepiej. Tym razem 

jednak   popełniła   omyłkę.   A  może   nie;   może   sprowokowanie   szefa 
policji do działania nie jest takim złym posunięciem? Mogła polegać 
wyłącznie na własnym instynkcie.

Ale w głębi duszy wiedziała, że Neal Rowland również robi to, co 

w jego pojęciu jest dobre. A ona właśnie pokrzyżowała mu plany.

  - Mamo! Nie musisz  rozmawiać o mnie  z nauczycielami, tak 

jakbym była małym dzieckiem.

Karen szybko szła przez dziedziniec w stronę nowego skrzydła 

budynku   szkolnego,   gdzie   mieściły   się   pracownie   przedmiotów 
ścisłych   oraz   sala   matematyczna.   Obok   niej   dreptała   Abby.   Miała 
przygarbione plecy i spuszczoną nisko głową, zapewne w daremnej 
próbie ukrycia twarzy tak, żeby nikt jej nie rozpoznał. Co powiedzą 
jej koledzy i koleżanki, gdy zobaczą ją tu z matką, nawet jeśli matka 
poświęciła dużo czasu na staranne ubranie się oraz makijaż i Abby 
zasadniczo nie miała jej nic do zarzucenia.

 - Abby, uwierz mi, że chcę porozmawiać z twoim nauczycielem 

nie dlatego, że traktujecie jak dziecko - wyjaśniała cierpliwie Karen. - 
Chcę   tylko   zapytać   pana   Morrisa,   czy   nie   potrzebujesz   pomocy   z 
algebry. Ja zdążyłam zapomnieć z tego przedmiotu wszystko, czego 
nauczyłam się w szkole.

  - Więc po co jej się uczyć, skoro na nic się nam w życiu nie 

przyda? - burknęła nadąsana córka.

Dobre pytanie. Karen, choć pełna wątpliwości, starała się mówić 

pewnym siebie tonem.

background image

  -   Ważne   jest   zrozumieć   samą   koncepcję.   Szczegóły   są   mniej 

ważne   i   mogą   się   zatrzeć   w   pamięci.   Ponadto   istnieją   na   świecie 
zawody,   w   których   wymagana   jest   znajomość   matematyki   dużo 
bardziej skomplikowanej niż na waszym poziomie.

Przybyły na miejsce. W holu zapach środków czystości mieszał 

się z jakąś ostrzejszą wonią. Formaldehydu? Karen pamiętała, jak na 
lekcjach biologii przeprowadzali przyprawiające o mdłości sekcje żab.

 - Mamo, dlaczego nie napiszesz do niego listu?
  -   Bo   już   tu   jestem   -   odparła   Karen.   -   Poza   tym   prosiłam   o 

spotkanie.

W   czarnych   leginsach   i   zsuwającym   się   z   jednego   ramienia 

swetrze   Abby   wyglądała   bardzo   delikatnie   i   kobieco.   Pełne 
niezadowolenia   pomruki,   jakie   z   siebie   wydawała,   kompletnie   nie 
pasowały do jej wyglądu.

 - Ma - mo.
Karen uśmiechnęła się.
 - Jeśli chcesz wracać do domu samochodem, zaczekaj tu na mnie.
Drzwi do pokoju numer sto dziewięć były uchylone. Karen znała 

wprawdzie z widzenia Franka Morrisa, nauczyciela algebry, ale nigdy 
jeszcze z nim bezpośrednio nie rozmawiała. Nauczyciel siedział za 
biurkiem, ale słysząc pukanie do drzwi, a następnie wchodzącą do 
środka Karen, podniósł się z krzesła.

 - Pani Lindberg?
 - Tak, jestem matką Abby.
Karen wyciągnęła rękę i zdziwiła się, gdy nauczyciel chwilę się 

wahał, zanim podał jej swoją. Dłoń miał lekko spoconą. Dzięki Bogu, 
że   nie   uczy   biologii,   pomyślała,   znów   przypominając   sobie 
formaldehyd i żaby. Niemniej dyskretnie wytarła dłoń w dżinsy.

 - Eee... proszę usiąść.
Zajęła   miejsce   w   jednej   z   uczniowskich   ławek,   naprzeciwko 

nauczyciela.   Zamiast   od   razu   przystąpić   do   rzeczy,   Morris   zaczął 
grzebać w szufladzie. Karen wyciągnęła szyję i ujrzała, że wytrząsa na 
dłoń maleńkie miętowe pastylki i wsuwa je sobie do ust.

Miała okazję bliżej mu się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, brązowe 

oczy,   średni   wzrost,   przeciętna   twarz.   Nie   należał   do   nauczycieli, 
którzy   ekscytują   uczniów,   wprowadzając   ich   na   wyżyny   intelektu. 
Zwykły, skromny mężczyzna.

background image

  - Jak już wspominałam panu przez telefon - zaczęła - martwią 

mnie oceny Abby, jakie dostaje z prac domowych i klasówek. Nie 
wiem   tylko,   czy   wynikają   one   z   jej   lenistwa,   czy   braku   zdolności 
matematycznych.

Frank Morris nie patrzył jej w oczy.
 - Moim zdaniem jedno i drugie. Nie zawsze wszystko rozumie, 

ale zamiast się przyłożyć...

 - ...opuszcza się w nauce - dokończyła Karen. - Doskonale znam 

tok rozumowania Abby. Skoro i tak ma dostać marny stopień, to po co 
w ogóle zadawać sobie trud.

Nauczyciel skinął głową. Najwyraźniej był pełen dobrych chęci.
  -   Dzieciaki   w   tym   wieku   nie   lubią   prosić   o   pomoc   ani 

przyznawać się do niepowodzeń.

Karen   zanotowała   sobie   w   pamięci   tę   uwagę.   Będzie   musiała 

odbyć z Abby poważną rozmowę.

  -   Cały   problem   sprowadza   się   do   jednego:   co   należy   w   tej 

sytuacji zrobić - odezwała się po chwili milczenia.

Morris postukał nerwowo piórem w blat biurka.
  -   Prawdę   mówiąc,   Abby   poczyniła   ostatnio   pewne   postępy. 

Proszę spojrzeć na to... - Wyciągnął jakieś papiery i Karen wstała, 
żeby rzucić na nie okiem. - Sama pani widzi, osiemdziesiąt procent i 
osiemdziesiąt   cztery   procenty.   Podejrzewam,   że   pomaga   jej 
koleżanka, nowa uczennica w klasie.

Nowa?   Karen   pogrzebała   w   pamięci   i   do   głowy   przyszłą   jej 

niepokojąca myśl.

  - Czy przypadkiem nie córka Rowlanda? Carol, Kari, Crystal... 

jakoś tak...

 - Krista. Tak, to ona. Córka nowego szefa policji. Wielki Boże, 

pomyślała   tęsknie,   wspominając   spotkania  z   rodzicami   przyjaciół 
Abby.   Pomagali   sobie   wzajemnie,   podwożąc   dzieci   do   szkoły, 
zabierając je po lekcjach lub z zabaw, dzielili się kłopotami. Przecież 
nie   będzie   rozmawiać   z   Nealem   o   miesiączkach   czy   randkach 
nastolatek. Może jednak przyjaźń Abby z Kristą szybko wygaśnie?

To dlatego właśnie Abby ostatnio tak poprawiła oceny z algebry!
 - Jeszcze nie miałam okazji jej poznać - wyznała i westchnęła. - 

No   cóż,   trochę   mnie   pan   pocieszył.   Ale   proszę   natychmiast   mnie 
powiadomić, gdyby Abby znów Zaczęła opuszczać się w nauce, lub, 
pana zdaniem, potrzebowała dodatkowej pomocy.

background image

  - Tak, oczywiście. - Frank Morris zerwał się z krzesła z takim 

pośpiechem, że strącił z biurka książkę. Gdy z łoskotem spadła na 
podłogę   obok   metalowego   pojemnika   na   śmieci,   zaczerwienił   się, 
niezdarnie pochylił i podniósł ją z ziemi.

No   cóż,   wiem   już   wszystko,   co   chciałam   wiedzieć,   pomyślała 

Karen.

  - Dziękuję panu - powiedziała szybko do odwróconego do niej 

plecami nauczyciela. - Nie będę zabierała więcej czasu. Widzę, że ma 
pan jeszcze sporo papierkowej roboty.

Morris znów się zaczerwienił, po czym wyprostował plecy.
 - Nie, ja... To znaczy tak, mam trochę pracy, ale jeśli jest jeszcze 

coś, w czym mógłbym...

Karen zapewniła go, że nie ma więcej spraw, i wyszła z sali, żeby 

poszukać   Abby.   Znalazła   ją   na   szkolnym   dziedzińcu.   Stała   w 
towarzystwie   jakiejś   koleżanki   oraz   nauczyciela   gimnastyki,   a 
zarazem trenera szkolnej drużyny futbolowej. Wiedziała od Abby, że 
połowa dziewcząt aż piszczy na widok Joego Gardnera. Miał ciemne 
włosy   i   piwne   oczy   -   dlaczego   nagle   wszyscy   mężczyźni,   których 
spotyka, mają brązowe źrenice? - aksamitne i pełne ciepła. Mierzył 
dobrych sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i miał wspaniale 
rozwinięte   mięśnie,   co   podkreślały   noszone   przez   niego   obcisłe 
podkoszulki.   Co   więcej,   miał   też   dołki   w   policzkach,   na   których 
widok   Abby   i   pozostałe   dziewczęta   rumieniły   się   i   zaczynały 
chichotać.

  -   Mamo,   to   jest   właśnie   Krista!   -   zawołała   Abby   na   widok 

nadchodzącej Karen. - Mówiłam ci o niej. Czy możemy ją podwieźć 
do domu?

 - Oczywiście.
Przesłała dziewczynie uśmiech. Przecież to nie jej wina, że jej 

ojciec jest, kim jest. Krista była wysoka, smukła i ładna. Podobnie jak 
Abby miała ciemne włosy i niebieskie oczy.

Karen odwróciła się w stronę nauczyciela gimnastyki.
 - Nie strzela pan dzisiaj z bata? Czyżby pański zespół zasłużył na 

dzień lenistwa?

Trener rozłożył ręce.
  - Chyba sobie pani  żartuje! Po tym, jak zagrali w piątek? Nie, 

nie. Pojawiłem się w szkole, bo potrzebuję kilku rzeczy. Chciałem też 

background image

zadzwonić do pani, ale Abby powiedziała, że ladą chwila będzie tu 
pani osobiście.

  - Brzmi to złowieszczo - stwierdziła Karen, krzyżując ręce na 

piersi.

Vicky   Thomas,   kiedy   miała   do   przekazania   złą   wiadomość, 

potrafiła zdobyć się na bardziej przekonujący uśmiech. Ale Joe był 
jeszcze bardzo młody.

  - Dzieciaki są fantastyczne. I wiem, że zawsze mogę na panią 

liczyć.

  - Niech zgadnę. Potrzebuje pan dyżurnej na którąś z kolejnych 

potańcówek.   -   Przyszła   jej   do   głowy   straszliwa   myśl.   -   Proszę 
powiedzieć szczerze, czy tylko na jedną?

  -   Na   dwudziestego   pierwszego   października   -   odparł 

natychmiast.

Abby w jednej chwili pojęła, na co się zanosi, i na jej twarzy 

odmalowało się przerażenie.

  -   Chce   pan,  żeby   moja   mama   pełniła   dyżur?   -   wydumała 

zdumiona.

  - Może być gorzej - odrzekła beztrosko Karen. - A jeśli wybór 

padnie na ojca Kristy?

Trener nie miał za grosz poczucia humoru.
 - Tak, to doskonały pomysł. Zadzwonię również do niego.
 - Ale ja nie chodzę na zabawy - zaprotestowała słabo Krista.
Karen zaczynała się dobrze bawić.
 - Ale twój tata zapewne chodzi. Słyszałam, że zapobiegł już kilku 

bójkom.

  - To dobre dzieciaki - odezwał się ponownie Joe. -  Mieliśmy 

tylko jedną bijatykę. Mówię pani, dyżur tutaj to kaszka z mleczkiem.

Karen   zastanawiała   się   chwilę,   czy   nauczyciel   nie   krzyżuje 

przypadkiem za plecami palców.

Joe Gardner zerknął na zegarek.
  -   Muszę   już   lecieć.   Wpiszę   panią   do   notesu.   Do   zobaczenia, 

dziewczyny.

Ruszył   w   kierunku   stojącego   na   parkingu   samochodu.   Abby, 

która   najwyraźniej   hamowała   się   w   obecności   nauczyciela,   teraz 
chwyciła Kristę za ramię.

 - To będzie straszliwy obciach. Nie możesz pozwolić na to, żeby 

twój ojciec też pełnił dyżur.

background image

Karen wzniosła oczy do nieba.
  -   Och,   daj   spokój!   Krista,   nie   ma   się   czego   wstydzić.   Nie 

przejmuj się tym tak jak Abby.

Abby popatrzyła z wyrzutem na matkę.
  -   Czy   nie   mogłabyś   zachorować   albo   wymyślić   coś   w   tym 

rodzaju?

 - Chcesz, żeby odwołali zabawę?
 - Nie odwołają.
Karen otworzyła drzwi hondy civic.
  -   Na   pewno   to   zrobią,   jeśli   nie   znajdą   odpowiedniej   liczby 

dyżurnych. Chodźcie.

Abby wsunęła się do auta i zapinając pas ciężko westchnęła.
  -   No   cóż...   Ale   udawaj,   że   mnie   nie   znasz,   dobrze?   Karen 

uruchomiła silnik.

 - Możesz być tego pewna do chwili, aż ty nie zaczniesz przynosić 

mi wstydu. - Zerknęła we wsteczne lusterko. - Krista, mów mi, jak 
mam jechać.

W   kilka   minut   później   jechała   już   długą   aleją   prowadzącą   do 

starego białego domu w wiejskim stylu. Budynek przycupnął między 
dwoma   potwornej   wielkości   cisami,   rosnącymi   po   obu   stronach 
frontowej   werandy.   Ktokolwiek   je   sadził,   nie   miał   najwyraźniej 
zielonego pojęcia, do jakich rozmiarów potrafią wyrosnąć te drzewa. 
Teraz potężne, ciemne kolumny zasłaniały okna werandy i szpeciły 
pełną wdzięku sylwetę sędziwego domostwa.

Karen zatrzymała samochód. Ku swej radości na podjeździe nie 

dostrzegła wozu patrolowego, a zatem nie będzie musiała spotkać się 
z ojcem Kristy. Położyła rękę na oparciu fotela Abby i powiedziała 
pogodnie:

 - Miło mi było cię poznać, Krista. Witamy w Pilchuck.
Dziewczyna chwyciła torbę z podręcznikami i sięgnęła do klamki.
 - Hm... Dziękuję.
Abby również otworzyła drzwi.
  - Zaczekaj tu chwilę, mamo. Krista, pamiętasz, miałaś pokazać 

mi to zadanie.

  - Abby... - zaczęła Karen, ale jej córka zatrzasnęła już za sobą 

drzwi.

Córka Rowlanda wyciągnęła z torby notatnik i rozłożyła go na 

masce  samochodu.  Walcząc z pokusą, aby  chwycić Abby  za kark, 

background image

wrzucić ją do samochodu i jak najszybciej odjechać, Karen obrzuciła 
spojrzeniem dom. Cholera, drzwi wejściowe stoją otworem.

I naturalnie stanął w nich nie kto inny, jak sam pan Kowboj Z 

Perłowymi Zatrzaskami, szef policji.

Karen opuściła szybę.
 - Abby... - zaczęła. Córka machnęła jej ręką.
 - Chwileczkę!
Starając   się   nad   sobą   zapanować,   Karen   zamknęła   oczy,  a 

następnie   wysiadła   z   samochodu.   Miała   doskonałą   okazję   nauczyć 
córkę dobrych manier.

 - Pani Kwiaciarka! - powiedział Neal, podchodząc do nich.
Karen spojrzała na niego ponad dachem samochodu.
 - Szef Rowland.
Policjant popatrzył na Abby, która wraz z Kristą odwróciła się w 

jego stronę.

 - Ty jesteś Abby - stwierdził Neal. - Jak ci leci?
  - Chyba w porządku - odrzekła niepewnie. Oceniając rzecz po 

matczynemu   Karen   pomyślała,   że  jej   córka   mogła   jednak   wypaść 
gorzej.   Na   przykład   gdyby   tego   dnia   spotkało   ją   w   szkole   jakieś 
niepowodzenie.   Czasami   Karen   była   święcie   przekonana,   że   Abby 
zaczęła paplać już w momencie przyjścia na świat i od tamtego czasu 
ani na chwilę nie zamknęła ust.

  -   To   mój   tata   -   odezwała   się   całkiem   niepotrzebnie   córka 

policjanta.

  -   Krista,   jeśli   chcesz,   możesz   pokazać   koleżance   konie   - 

zasugerował Neal i znów przeniósł poważny wzrok na Karen.

  - Naprawdę musimy już jechać - rzekła Karen. Ale było już za 

późno. Abby rozjaśniła się twarz.

 - Masz własne konie?
 - Tak, araby. Tato, czy mogę osiodłać Fancy?
 - Oczywiście.
Karen znów otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale dziewczyn 

już   nie   było.   Oparła   się   więc   o   karoserię,   skrzyżowała   ręce   na 
piersiach i zapytała:

 - Próbuje pan być po prostu uprzejmy, czy też chce coś dodać a 

propos naszej wczorajszej diatryby? .

  -   Myślałem,   że   w   tym   miasteczku   jest   kilkoro   bardzo 

zadziornych dzieciaków, ale wtedy nie znałem jeszcze pani.

background image

Karen lekko się zarumieniła. Zachowuj się jak dorosła, upomniała 

się w duchu.

 - Ma pan rację - przyznała. - Przepraszam, zazwyczaj nie jestem 

tak zadziorna.

 - Nie? Podejrzewam, że Bradley nie zgodziłby się z pani opinią. - 

Neal   pomasował   się   po   karku.   -   Proszę   zapomnieć,   że   to 
powiedziałem. Nasz szanowny dyrektor w pełni zasługuje na to, co go 
spotkało.   -   Zawahał   się,   co   nie   często   się   mu   przytrafiało.   -   Tak 
naprawdę,   to...   chciałbym   panią   przeprosić.   Zrobiła   pani   to,   co 
uważała za słuszne. Gdyby wszyscy mieszkańcy, nie oglądając się na 
innych, postępowali jak pani, mielibyśmy z pewnością o wiele mniej 
przestępstw.

Jego wielkoduszność jeszcze bardziej ją zawstydziła.
 - Nie, to ja muszę pana przeprosić. Powinnam była powiadomić o 

swoich zamiarach. To, co zrobiłam, było nieuczciwe. Przepraszam.

Przez długą chwilę przyglądał się jej z uwagą, po czym odezwał 

się, przeciągając słowa:

  - Nie wiem jak pani, ale mnie ten pasztet z przeprosinami nie 

smakuje. - Popatrzył w stronę stajni. - Może sprawdzimy, czy pani 
córka zdążyła już wylecieć z siodła?

Karen uśmiechnęła się. Żałowała trochę, że tak bardzo różnią się 

z   Rowlandem   charakterem   oraz   nastawieniem   do   świata   i   życia. 
Mogłaby przecież tego człowieka polubić.

 - Czemu nie? - zgodziła się, postępując krok w jego stronę. - Ale 

Abby nieźle radzi sobie w siodle. Naciągnęła mnie kiedyś na kursy 
jazdy konnej.

 - Jak to się mówi, wygląda na taką, która, jeśli tylko zechce, sok 

pomarańczowy  wyciśnie   nawet   z  rzepy.  A  już  na  pewno  pierwszy 
lepszy szesnastolatek nie będzie miał przy niej najmniejszych szans.

 - I chwała Bogu.
Rowland chrząknął.
 - Przed dwudziestu laty nie zgodziłbym się z panią. Ale obecnie, 

mając   córkę,   śmiertelnie   boję   się   takich   wygadanych   bysiów   z 
corvettami. A swoją drogą, skąd oni, do licha, mają na to pieniądze!

Karen potrząsnęła głową.
  - Ciągle się słyszy o dzieciakach, które na szesnaste urodziny 

dostają   od   rodziców   samochód.   Czasami   zupełnie   nowy.   Mnie   nie 

background image

byłoby   stad   na   większość   samochodów,   jakie   widuję   na   parkingu 
przed szkołą.

 - Sądzi pani, że handel narkotykami kwitnie tu bardziej, niż się 

wszystkim wydaje?

Kiedy   przystanęli   przy   ogrodzeniu   wybiegu   dla   koni   i   oparli 

łokcie   o   sztachety   płotu,   Karen,   obserwując   Abby   wskakującą   na 
śliczną gniadą klacz, zastanawiała się nad pytaniem Rowlanda.

  -   Nie   -   odrzekła   w   końcu.   -   Nie   twierdzę,   że   nie   mamy   tu 

narkotyków, ale ciągle większym problemem jest alkohol.

Ze   stajni   wyszła   Krista,   prowadząc   jabłkowitego   ogiera   o 

wspaniałej grzywie i złośliwym spojrzeniu.

  -   Ale  śliczna   para   -   orzekła   Karen.   -   Abby   już   do   śmierci 

pozostanie najwierniejszą przyjaciółką Kristy.

 - Od najwcześniejszego dzieciństwa jeździłem konno. W swoim 

czasie   występowałem   nawet   w   rodeach.   Pierwszą   rzeczą,   jaką 
nabyłem po kupnie tego domu, były właśnie konie. Stanowiły szczyt 
marzeń Kristy. Mój syn interesuje się nimi znacznie mniej.

Karen zerknęła ukradkiem na stojącego obok mężczyznę, który 

właśnie   oparł   nogę   na   dolnej   żerdzi   ogrodzenia.   Choć   miał   śniadą 
karnację, na przedramionach rosło mu niewiele włosów. Dłonie miał 
wielkie,   ale   już   na   pierwszy   rzut   oka   widać   było,   że   nie   są   one 
niezdarne.   Twarz   koścista,   o   twardych   rysach   i   wyjątkowo 
zmysłowych   ustach.   Gęste   brwi   przedzielone   pionową   zmarszczką 
ocieniały mu oczy, maskując bijący z nich wyraz inteligencji. Karen 
zapewne słusznie doceniła gwałtowność jego charakteru, ale z całą 
pewnością popełniła błąd, określając go mianem neandertalczyka.

Kiedy uświadomiła to sobie, ogarnął ją osobliwy niepokój. Żeby 

odpędzić dręczące myśli, skupiła  uwagę na córce, która próbowała 
wprowadzić klacz w cwał. Obok niej poganiała swego ogiera Krista. 
Abby   odwróciła   się   w   stronę   koleżanki   i   wybuchnęła   radosnym 
śmiechem. Na ten widok Karen ścisnęło się serce.

 - Czy... - Karen urwała i chrząknęła. - Czy w śledztwie pojawiły 

się jakieś nowe wątki?

Zrozumiał, o co jej chodzi; wyczytała to w jego spojrzeniu.
 - Trudno powiedzieć - odparł i po chwili dodał: - Czy wie pani, 

czego najbardziej się obawiam?

Skierował wzrok w stronę swej córki, która właśnie wyprzedzała 

Abby. Roześmiana, z rozwianymi włosami, Krista wyglądała w tym 

background image

momencie prześlicznie; była wprawdzie jeszcze poczwarką, ale lada 
moment miała rozwinąć skrzydła.

 - Że zamiast kobiet zacznie teraz atakować dziewczęta - odparła 

Karen cicho. - Może nawet w wieku Abby lub Kristy.

Neal pochylił głowę, lecz Karen dostrzegła, że mocno zacisnął 

powieki.

 - Nieustannie powtarzam, że on działa wedle określonego planu - 

powiedział szorstko. - Dlaczego miałby go zmieniać? Najwyraźniej 
potrzebuje czegoś szczególnego i nastolatka  zapewne nie będzie w 
stanie sprostać jego wymaganiom. Naprawdę mam taką nadzieję.

  - Amen. - Karen odruchowo dotknęła jego ramienia. - Musi w 

końcu popełnić jakiś błąd. Albo... jeśli ma pan rację, że ten bandzior 
zna   wszystkie   kobiety   w   mieście,   Lisa   wyeliminuje   niektórych 
podejrzanych.

  -  Ba!  - Odetchnął  głośno, uniósł  głowę i  popatrzył na Karen 

błyszczącymi oczami. - Ale kilku też dodała.

 - Te trzy kobiety muszą mieć coś ze sobą wspólnego.
 - Ale co? Niech mi pani, do licha, powie co! - Rysy twarzy mu 

stężały   i   pod   maską   obojętnego   kowboja   Karen   dostrzegła 
barbarzyńcę.

Ją   zresztą   również   opadły   mordercze   instynkty.   Gdyby   ktoś 

zgwałcił Abby...

 - Dwie z nich są nauczycielkami...
 - Ale trzecia nie - warknął. - Ma syna w gimnazjum, to wszystko. 

Czy wie pani, co łączy ze sobą wszystkie trzy ofiary?

 - Nie wiem.
  - Robią zakupy w tych samych sklepach. Chodzą do tej samej 

przychodni   i   do   tego   samego   dentysty.   Odwiedzają   tę   samą 
kwiaciarnię... pani kwiaciarnię. W miasteczku takim jak to trudno o 
miejsce,   gdzie   by   się   nie   spotykały.   A   połowa   firm   zatrudnia 
przynajmniej jednego mężczyznę o piwnych oczach.

 - Tak. - westchnęła. - Też to zauważyłam.
Gdy spoglądał w stronę dwóch kłusujących na koniach dziewcząt, 

był wyraźnie spięty. Po chwili uśmiechnął się lekko.

 - Nie mówmy o tym. Chodźmy. - Wskazał głową Abby i Kristę. - 

Teraz kolej na panią.

 - Kolej na...? - Zaczęła energicznie kręcić głową. - O, nie. Konie 

to nie moja specjalność.

background image

 - Jeśli chodzi o konie, łatwo popaść w nałóg.
 - Jestem za stara na nałogi.
  -   Niech   pani   da   spokój.   -   Jego   uśmiech   był   nieodparty, 

uwodzicielski. - Jest pani kobietą porywczą. Nie widziałem jeszcze, 
żeby się pani przed czymś cofała.

  - No to ma pan  świetną okazję zobaczyć - rzuciła, nie mając 

zamiaru wsiadać na konia.

Obie dziewczyny zatrzymały się przy ogrodzeniu.
 - Mamo, ale to frajda! - wykrzyknęła Abby. - Może i ty polubisz 

konną jazdę na tyle, że kupimy sobie konia.

 - Fancy jest bardzo potulna - wtrąciła Krista. - Zrobi wszystko, 

co jeździec jej wskaże.

Karen otworzyła usta, żeby powiedzieć, iż nie wsiądzie na Fancy, 

choćby ta miała zostać wyniesiona na ołtarze, ale nagle przed oczami 
stanął   jej   obraz   ośmio   -   czy   dziewięcioletniej   Abby.   Jej   córka 
koniecznie   chciała   zostać   gimnastyczką,   lecz   gdy   trener   polecił 
dziewczętom   ćwiczyć   na   równoważni,   Abby   nie   chciała   wejść   na 
przyrząd. W końcu przyznała, że się boi. Karen pamiętała swą irytację 
i kompletny brak zrozumienia. Na szczęście zdołała wtedy nad sobą 
zapanować, niemniej...

 - No dobrze - zgodziła się bez entuzjazmu.
Abby z gracją zsunęła się z gniadej klaczy. Karen przeszła przez 

furtkę w płocie i stanęła obok konia. Fancy była niskim koniem o 
bardzo zgrabnych pęcinach, jednak z perspektywy, z której oglądała ją 
teraz Karen, wydawała się olbrzymim wierzchowcem.

Obok Karen pojawił się Neal.
  -   W   porządku.   Niech   pani   wsunie   stopę   w   strzemię.   Karen, 

czując się jakby ważyła sto kilogramów, posłusznie podskoczyła na 
prawej nodze.

Neal   chwycił   ją   za   biodra   i   w   chwili   gdy   zaczynała   tracić 

równowagę, uniósł ją wysoko, a Karen z cichym piskiem przerzuciła 
nogę przez koński grzbiet.

Naturalnie   było   to   jedno   z   tych   bezsensownych,   małych 

angielskich siodeł.

 - A czego mam się trzymać? - zapytała.
Neal,   stary   złośliwiec,   wyszczerzył   tylko   zęby   w   szerokim 

uśmiechu i zaczął dopasowywać długość strzemion, trzymając w dłoni 
jej łydkę.

background image

  -   Jeśli   musi   się   pani   czegoś   trzymać,   to   proszę   chwycić   się 

grzywy.   Ale   dopóki   koń   będzie   jechać   stępa,   niech   pani   siedzi 
wyprostowana w siodle.

Biorąc przed laty udział w lekcjach konnej jazdy Abby, Karen 

dowiedziała   się,   że   naciśnięcie   piętami   końskich   boków   oznacza 
komendę   „do   przodu".   Teraz   więc,   starając   się   zachować   jak 
najwięcej godności, zawróciła klacz i tak długo naciskała kolanami i 
piętami jej boki, że zwierzę pojęło w końcu, o co chodzi człowiekowi, 
i ruszyło stępa.

Po kilku okrążeniach Karen zdecydowała, że nie jest wcale tak 

źle.

  - Czy mogę przejść w kłus? - zawołała, mijając Neala i Abby, 

którzy siedzieli na płocie. Obok Karen elegancko cwałowała na swym 
ogierze Krista.

  - Oczywiście! - odkrzyknął Neal, zabawnie krzywiąc usta. Nie 

sądziła,   żeby   na   rodeach   łapał   na   lasso   jedynie   oswojone   cielaki. 
Musiał ujarzmiać co najmniej byki rasy Brahman i dzikie mustangi. - 
Niech się pani rozluźni i mocno trąci konia piętami.

Karen   próbnie   wbiła   stopy   w   boki   klaczy.   Koń   ruszył  nieco 

szybciej. Karen mocniej ścisnęła kolana. Koń biegł już dużo szybciej. 
Ośmielona   Karen   z   całych   sił   wbiła   mu   pięty   w   boki.   Zwierzę 
raptownie przeszło w kłus. A może  galop? Karen wiedziała jedno: 
jedzie stanowczo za szybko. Czuła się równie bezpiecznie jak piłka w 
rękach juniora z drużyny uniwersyteckiej, który gna tak szybko, że 
potyka się o własne nogi. I o piłkę.

Zacisnęła   na   czymś   kurczowo   dłonie;   była   to   czarna   końska 

grzywa. Karen dzwoniły zęby, a z każdym podskokiem konia unosiła 
się   kilkanaście   centymetrów   nad   siodło,   po   czym   boleśnie   na   nie 
opadała. Chciała ściągnąć cugle, ale żeby to zrobić, najpierw musiała 
puścić grzywę, a przecież tylko dzięki temu trzymała się jeszcze w 
siodle.

 - Bardzo dobrze! - zawołał Neal i Karen dostrzegła załzawionymi 

oczami, że właśnie go mija. - Niech pani się wyprostuje, rozluźni i po 
prostu jedzie!

Po prostu jedzie! Cholera, będzie jechać tak długo, aż ktoś nie 

oderwie jej dłoni od końskiej grzywy.

 - Prrr! - krzyknęła, ale Fancy nadal kłusowała, podrzucając ją w 

siodle.

background image

Zrobiła   kolejne   okrążenie   i   Karen   uświadomiła   sobie   ze 

zdumieniem, że ciągle siedzi na koniu. Unosi się i opada. Nie jest to 
przyjemne, ale też nie niebezpieczne. Może powinna jednak uwolnić 
jedną rękę i unieść głowę? Kiedy w końcu rozluźniła się, unosiła się w 
siodle i opadała w rytm ruchów konia, nie przeciw nim.

Krista zrównała się z nią.
 - Wszystko w porządku? - zapytała.
 - Myślę, że tak - odparła Karen trochę zdziwiona.
W   następnej   chwili   ujrzała   przed   sobą   Neala   i   Abby,   puściła 

końską grzywę i ściągnęła cugle. Fancy zwolniła tak gwałtownie, że 
Karen zadzwoniły zęby. Klacz podeszła wolno do Abby i otarła się 
pyskiem o brzuch dziewczyny.

 - Zadowoleni? - zapytała Karen.
 - Może pani jeszcze pojeździć - powiedział Neal.
 - Mam już serdecznie dosyć - odparła. - Czy Fancy nie ruszy z 

miejsca, kiedy będę z niej zsiadać?

Na twarzy Rowlanda pojawił się uśmiech, który sprawił, że Karen 

poczuła do niego przypływ sympatii; w tej chwili wydał się jej wręcz 
pociągający. Neal zbliżył się z lewej strony i wyciągnął ramiona.

  -   Niech   się   pani   po   prostu   ześliźnie   z   siodła   -   poinstruował 

niskim głosem.

Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni mężczyzna wyciągnął do niej 

ramiona, być może dlatego ze wzruszenia zabrakło jej tchu. Zawahała 
się. Targające nią uczucia musiały odmalować się na jej twarzy, gdyż 
uśmiech   Rowlanda   zgasł,   jakkolwiek   on   sam   nie   spuszczał   z   niej 
uważnego   spojrzenia.   Jak   na   zwolnionym   filmie   przerzuciła   nogę 
przez grzbiet Fancy i wpadła prosto w jego ramiona. Chwycił ją w 
talii i postawił na ziemi, a ona wsparła dłonie na jego barkach. Kiedy 
odzyskała równowagę, oboje nie zabrali rąk.

Spoglądał na nią z góry, wzrok miał poważny; mogłaby przysiąc, 

że przez chwilę patrzył na jej usta. Wtedy rozległ się nagle głos jej 
córki:

  - Mamo, czy musimy  już wracać? Może sobie jeszcze trochę 

pojeżdżę?

Na ułamek  sekundy  oczy  Neala  zwęziły  się,  a Karen odniosła 

wrażenie, że po ciele przebiegł mu dreszcz. W chwilę później zabrał 
ręce i cofnął się o krok. Karen poczuła zawrót głowy i zamrugała 
oczami.

background image

  -   Nie,   mam   jeszcze...   -   Czyżby   ten   wątły,   jakby   płynący   z 

niezmierzonej dali głos należał do niej? Otrząsnęła się i powiedziała 
zdecydowanym tonem: - Nie. Musimy już jechać.

 - Ależ, mamo...
 - Przyjedziesz tu któregoś dnia. Beze mnie.
 - Mam pomysł - odezwał się Neal jeszcze bardziej schrypniętym 

głosem.   -   Krista   występuje   w   tym   tygodniu   w   szkolnym 
przedstawieniu. Wybieram się tam z Michaelem, ale najpierw chcemy 
pójść' gdzieś na obiad. Może do nas dołączycie?

I oto znów w dworski sposób próbuje wykorzystać to, że jej córce 

bardzo   się   tu   spodobało.   Abby,   naturalnie,   zaproszenie   przyjęła   z 
entuzjazmem. Odmowa, jakkolwiek Karen bardzo chciała odmówić, 
byłaby   kompletnie   nie   na   miejscu.   Bez   względu   na   to,   czy   ją 
przeprosił, czy nie, nie potrafiła zapomnieć jego szorstkich słów.

Ale musiała też uczciwie przed samą sobą przyznać, że między 

nimi zawiązała się sekretna nić porozumienia. Skoro więc tak tego 
chce, co jej szkodzi spotkać się z nim raz czy drugi?

Uśmiechnęła się promiennie.
 - Dlaczego nie? I tak miałyśmy zamiar iść na to przedstawienie.
Nurtujący ją niepokój zachowała dla siebie.

background image

Rozdział 5
  -   Jestem   pewna,  że   widzę   za   krzewem   jaśminu   jakiegoś 

mężczyznę! Stoi tam i obserwuje moje okno. - Ciężkie sapnięcie. - Na 
pewno widzi, że dzwonię. Proszę, pospieszcie się - błagała kobieta.

 - Tak jest, proszę pani - odrzekł Neal. Potrząsnął głową, po czym 

wysłał pod wskazany adres jednego z policjantów.

Spodziewali   się   lawiny   podobnych   telefonów.   Niestety,   na   tę 

kobietę   gwałciciel   z   pewnością   by   się   nie   połakomił.   Liczyła 
sześćdziesiąt lat i miała męża, który, w chwili gdy jego żona zerkała 
przez szparę w firankach, przebywał Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie. 
Dama ta wydzwaniała zresztą trzeci wieczór z rzędu.

Niemniej gwałciciel mógł rzeczywiście czaić się pod jej oknami i 

obserwować   sąsiedni   dom.   Może   zeszłego   wieczoru   uciekł   przed 
pojawieniem   się   patrolu?   Należało   to   sprawdzić.   Dlatego   zresztą 
uruchomili   gorącą   linię,   gdzie   obywatele   mogli   dzwonić   o   każdej 
porze   dnia   i   nocy,   nie   obciążając   dyżurnego   numeru   dziewięćset 
jedenaście.

Neal   powiadomił   dyspozytora,   że   wybiera   się   już   do   domu,   i 

ruszył   do   baru   na   rogu   ulicy,   by   zjeść   hamburgera.   Pani   Feeney, 
sąsiadka, która pilnowała  jego dzieci, z pewnością dawno już dała 
Kriście i Michaelowi kolację. W barze panował tłok i kiedy wszedł do 
środka, wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. W chwilowej 
ciszy,   jaka   zapadła,   wypatrzył   wolny   stolik   i   skinieniem   głowy 
odpowiedział   na   powitania.   Kiedy   składał   zamówienie,   w   lokalu 
ponownie   panował   gwar.   Czekając   na   posiłek,   wlał   do   kawy 
śmietankę i przysłuchiwał się rozmowom.

  -   Zaraz   po   powrocie   wyciągnę  spluwę   -   odezwał   się   za   jego 

plecami jakiś mężczyzna. - Niech no tylko skurwiel postawi nogę w 
moim domu, a będzie martwy.

Chór   głosów   przyznał   mu   rację.   Jakiś   inny   mężczyzna 

powiedział:

  - Nauczyłem żonę i córkę obchodzić się z bronią. Mała strzela 

już jak szatan. Trafi łobuza prosto między ślepia.

Wszyscy   rozmawiali   o   broni,   od   remingtonów   na   jelenie 

poczynając,   a   kończąc   na   coltach   special   kalibru   ponad   dziewięć 
milimetrów;   padła   nawet   nazwa   karabinku   snajperskiego.   Neal 
poczuł, że po krzyżu przechodzi go zimny dreszcz. Jeśli tak dłużej 
potrwa; niechybnie zginie ktoś niewinny. Może to być jakiś maluch, 

background image

który znajdzie pistolet swego ojca w szufladzie nocnego stolika, lub 
nastolatek, który przez okno, po nocnej eskapadzie, będzie wkradał się 
do swej sypialni i przez pomyłkę potraktowany zostanie  jak intruz. 
Strzały mogą też paść podczas sprzeczki przed barem, gdyż kłócący 
się będą uzbrojeni. Możliwości było wiele; każda przerażająca.

Jeśli   gwałciciel   ma   choć   odrobinę   oleju   w   głowie,   powinien 

chwilowo dać za wygraną. Mieszkańców miasteczka ogarnęła histeria. 
Rachunki za prąd w tym miesiącu będą z pewnością bardzo przykrą 
niespodzianką. Na werandach i w ogródkach światła palą się całą noc, 
a sklepy z bronią świecą pustymi półkami.

 - Cholera jasna - mruknął pod nosem.
  - Słucham? - zapytała zdziwiona kelnerka, która zatrzymała się 

przed jego stolikiem z tacą z zamówieniem.

 - Przepraszam, mówiłem do siebie.
Kiedy   odeszła,   skrzywił   się   i   wziął   do   ust   kęs   hamburgera. 

Zastanawiał się, co o tych rozmowach o broni sądzi pani Kwiaciarka. 
A może i ona trzyma pod poduszką smitha & wessona?

Było to całkiem możliwe. Karen miała naturę wojownika; takie 

kobiety   przed   stu   pięćdziesięcioma   laty   broniły   swych   rodzinnych 
gospodarstw - zajadle, z determinacją i przy użyciu strzelby. Jeśli się 
nie myli, Karen Lindberg jest kobietą liberalną, a źródła całego zła 
dopatruje   się   w   Stowarzyszeniu   Posiadaczy   Broni   Palnej.   No   cóż, 
może   nadchodzące   tygodnie   czegoś   ją   nauczą.   Może   zrozumie,   że 
sama   przyłożyła   rękę   do   panoszącego   się   zła,   „ostrzegając" 
współmieszkańców przed grasującym w miasteczku potworem.

Neal zanurzył frytkę w keczupie i wsunął ją do ust. Jaki diabeł go 

podkusił,   żeby   zaproponować   jej   spotkanie?   Już   na   samą   myśl   o 
Karen   bolała   go   głowa.   Będzie   miał   szczęście,   jeśli   po   dziesięciu 
minutach rozmowy nie doprowadzi jej do szału. Albo ona jego. Jeśli 
nawet   nie  spotkał   dotąd   nikogo,   kto   po   mistrzowsku   potrafił   siać 
niezgodę, to spotkał teraz właśnie w osobie Karen Lindberg.

To,  że   spotkał   kobietę   z   takim   charakterem,   było   szczególną 

ironią losu, bo Neal przybył do Pilchuck w poszukiwaniu spokoju. 
Stwardniał,   widząc   pieniące   się   w   Los   Angeles   zło,   a   także   pod 
wpływem   własnego   cierpienia   we   własnym   domu,   gdy   jego   żona 
umierała   na   raka.   Po   jej   pogrzebie   upłynęło   trochę   czasu,   zanim 
zrozumiał, czego naprawdę chce. Szukał najmniejszego miasteczka, w 
którym znalazłby pracę, a zarazem miejsca, gdzie przestępstwem jest 

background image

zwykły skandal, a nie codzienne zbrodnie. Szukał miejsca, gdzie jego 
dzieci będą mogły spokojnie wracać ze szkoły, a wieczorami bawić 
się przed domem w berka; szukał miasteczka, w którym nie musiałyby 
się ciągle bać, że ich tata po wyjściu do pracy zginie i nigdy już do 
nich nie wróci.

Odsunął talerz i dźwignął się z krzesła. Do diabła, a może to ja 

wlokę za sobą jakieś fatum, błysnęła mu myśl. W Pilchuck zapewne 
od   dziesięciu   lat   nie   zdarzyła   się   zbrodnia,   która   choć   odrobinę 
przypominałaby zbrodnie dokonywane codziennie w wielkim mieście. 
No i doczekało się seryjnego gwałciciela.

A na dodatek zaprosił na obiad i przedstawienie kobietę, która 

uwielbia walkę.

Niech to piekło pochłonie!
  -   Nie   próbuję   cię   w   nic   wrabiać   -   odparł   Neal   z   anielską 

cierpliwością - ale rozmawiałem z wieloma ludźmi i twoje nazwisko 
wypłynęło w związku z tym zdarzeniem sprzed roku.

Nastolatek   mierzący   dobrych   sto   osiemdziesiąt   centymetrów 

wzrostu, o mięśniach napakowanych steroidami, zerwał się z krzesła i 
kopnął mebel.

  - Ta dziwka kłamie! Była na mnie napalona! Ale w ostatniej' 

chwili   przestraszyła   się,   że   o   wszystkim   dowie   się   jej   stary,   więc 
narobiła wrzasku, że ją gwałcę. To bzdura!

Neal znał całkiem inną wersję tego wydarzenia. Z pół tuzina osób 

wspomniało tego chłopaka. Siedemnastoletni Mark Griggs wyglądał 
jak   dorosły   mężczyzna   i   miał   opinię   awanturnika,   który   lubi   bijać 
swoje   dziewczyny.   Neala   zainteresował   przypadek   jednej   z   jego 
dziewcząt, która utrzymywała, że pobił ją za to, że nie chciała z nim 
iść do łóżka. Nie wniesiono wprawdzie formalnego oskarżenia, ale 
oficer,   który   opowiedział   Nealowi   tę   historię,   bardzo   nad   tym 
ubolewał.

 - Całą jego historię mamy w kartotece - oświadczył i potrząsnął 

głową. - Ale, do licha, wyniósł to z domu. Jego starego wiele razy 
zamykaliśmy za burdy w „Tawernie pod księżycem", więc czy ten 
chłopak miał jakiś wybór?

Neal nie zgadzał się z kolegą. Każdy ma wybór. Teraz jednak 

sprawa   wyboru   obchodziła   go   najmniej;   w   każdym   razie   dopóty, 
dopóki nie dotyczy on gwałtu dokonanego na trzech kobietach.

background image

Rozparł   się   na   krześle   i   obserwował   przechadzającego   się 

gniewnie po pokoju chłopaka. Chcąc go trochę uspokoić, odezwał się 
towarzyskim tonem:

 - Czy grasz w futbol? Chłopak wypiął klatkę piersiową.
 - No i co z tego? Czy to przestępstwo?
 - Na jakiej pozycji grasz? Mark zacisnął zęby.
 - Na środku - odparł po chwili niechętnie.
 - Czy rozmawiali z tobą selekcjonerzy szkolnej reprezentacji?
Oczy Marka zwęziły się.
 - Próbuje mi pan grozić?
Neal obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.
 - Nie, ale jeśli masz się przez to poczuć lepiej, mogę to dla ciebie 

zrobić. Gdy przylgnie do ciebie miano gwałciciela, selekcjonerzy będą 
cię omijać szerokim łukiem. W szkole też cię nie zechcą. Więc jeśli 
zamierzasz   utrzymać   się   tu   i   grać   w   piłkę,   to   w   twoim   najlepiej 
pojętym interesie leży pomóc mi w wyeliminowaniu ciebie z kręgu 
podejrzanych. Czy wyraziłem się jasno?

  -   A   skąd   mogę   wiedzieć,   że   nie   próbuje   pan   mnie   zrobić   w 

bambuko?

Neal pełnym znużenia ruchem przetarł twarz.
 - Dlaczego miałbym to robić?
Po raz pierwszy chłopak stracił nieco pewność siebie.
 - Ponieważ, jeśli pan kogoś nie aresztuje, wpadnie pan w złość.
 - Będę jeszcze bardziej zły, jeśli zapakuję do pudła nie tego kogo 

trzeba i za tydzień znów zostanie zgwałcona jakaś kobieta.

 - Tego jestem pewien.
  -   Siadaj.   Zacznijmy   od   początku   -   powiedział   Neal,   Chłopak 

przez chwilę groźnie na niego spoglądał, po czym przysunął krzesło, 
odwrócił je oparciem do policjanta i usiadł twarzą do niego.

  -   Więc  co  pan  jeszcze   chce  wiedzieć?   -  zapytał  agresywnym 

tonem.

  - Mieliśmy  tu trzy  gwałty, każdy dokonany innego wieczoru. 

Przypomnij sobie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś.

Pół godziny później Neal opuścił szkołę. Nie miał wątpliwości, że 

każdy   z   uczniów   potrafi   zorganizować   sobie   świadków,   którzy 
potwierdzą, że we wskazane wieczory ich kumpel przebywał w domu. 
A może rodzice powinni wiedzieć, co robiło ich dziecko?

background image

Tak,   ale   nie   w   przypadku   Marka   i   jego   dwóch   kolesiów,   z 

którymi   Neal   rozmawiał.   Obaj   oświadczyli,   że   nie   muszą   mówić 
rodzicom, gdzie wychodzą ani kiedy wrócą. Gwałty miały miejsce w 
różnych dniach tygodnia: pierwszy w sobotę, drugi we wtorek, a trzeci 
w niedzielę. Żaden z tych chłopców w tych dniach nie spędził całego 
wieczoru we własnym domu.

Czy   nie   mają   do   odrabiania   lekcji?   -   pomyślał   Neal.   A   może 

uważają   to   zajęcie   za   taką   samą   głupotę,   jak   mówienie   rodzicom, 
dokąd wychodzą i kiedy wrócą?

Niestety,   Neal   nie   dysponował   przeciw   nim   na   tyle   mocnymi 

dowodami,   żeby   przystąpić   do   kolejnego   etapu   śledztwa:   badania 
krwi. Do diabła, przecież ma na swej liście bardziej podejrzanych.

Na   przykład   okulistę,   doktora   Henry'ego   Lyonsa,   którego 

nazwisko   na   światło   dzienne   wypłynęło   nieoczekiwanie   w   toku 
śledztwa. Zwrócił on na siebie uwagę Neala, ponieważ spotykał się z 
dwiema ofiarami gwałtu.

Gdy sekretarka oznajmiła lekarzowi przybycie policjanta, Lyons, 

ubrany   w   biały   fartuch,   natychmiast   pojawił   się   w   poczekalni. 
Podobno najwięcej o charakterze człowieka mówią buty, a lekarz miał 
na nogach drogie, włoskie mokasyny.

 - Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytał.
Był   przystojnym,   trzydziestoletnim   mężczyzną   o   starannie 

zaczesanych   włosach,   kryjących   pokaźnych   rozmiarów   łysinę. 
Mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu i miał brązowe oczy.

 - Chciałbym prosić o kilka minut rozmowy - wyjaśnił Neal.
 - Z miłą chęcią - odparł z ujmującym uśmiechem, który mógł być 

nawet szczery. - Przejdźmy do mojego gabinetu.

W gabinecie, wystarczająco wytwornym, aby robić na pacjentach 

jak najlepsze wrażenie, lekarz zajął miejsce za modnym biurkiem z 
tekowego drewna. Rowlandowi wskazał krzesło i patrzył wyczekująco 
na swego gościa.

 - Jestem pewien,  że czytał pan o gwałtach, które wydarzyły się 

ostatnio w naszym mieście - zaczął Neal, a na twarzy lekarza pojawił 
się wyraz niesmaku. - Mam informację, że znał pan co najmniej dwie 
z tych kobiet.

Twarz Lyonsa stała się czujna.
 - W gazetach nie podano nazwisk.
 - I nie dotarły do pana żadne plotki?

background image

 - Dowiedziałem się, że jedną z ofiar była Lisa Pyne. Bardzo to 

mną  wstrząsnęło.  Byliśmy...  w swoim   czasie   przyjaźniliśmy  się   ze 
sobą.

 - Przyjaźnili?
 - Spotykaliśmy się. Neal uniósł brwi.
 - Ostatnio?
 - To zależy, co pan rozumie przez to słowo.
Neal, który zawsze stawiał sprawy otwarcie, nie lubił takich gier 

słownych, teraz jednak zachował kamienny spokój.

 - Czy mógłby pan określić to dokładniej? Lyons zmarszczył brwi 

i zacisnął usta.

 - Zaraz, niech pomyślę. Około sześciu miesięcy temu.
  - Czy były to spotkania niezobowiązujące, czy też łączyło was 

coś poważniejszego?

  -   Całkiem   niezobowiązujące  -   odparł  szybko.  Zbyt  szybko?   - 

Lubiłem Lisę, a z tego, co wiem, ona też darzyła mnie sympatią. Ale 
odnosiłem   wrażenie,   że   szuka   kogoś   poważniejszego.   -   Wzruszył 
ramionami. - Ja jej nie odpowiadałem.

Neal chrząknął.
 - A Chelsea Cahill?
Lekarz gwałtownie pochylił się w stronę Rowlanda, kładąc dłonie 

na blacie biurka.

  - Chelsea? - Z rozmyślnym wysiłkiem wyprostował plecy i po 

chwili dodał pełnym zakłopotania tonem: - Nie wiedziałem.

Neal udał, że zagląda do swego notesu.
  -   Czy   pana   związek   z   nią   również   był   niezobowiązujący?   - 

zapytał.

  - Oczywiście! - warknął lekarz. - Spotkałem się z nią raz czy 

dwa. Na Boga, przecież ona jest  wychowawczynią w przedszkolu! 
Myśli wyłącznie o założeniu ogniska domowego. Ale... - Przeciągnął 
dłonią   po   włosach,   wzburzając   je   tak,   że   kosmyki   opadły   na   obie 
strony głowy. - Do diabła! - wybuchnął. - Że też musiało to spotkać 
ją! Ona jest taka miła... Boże, zabrzmiało to chyba zbyt ckliwie, ale 
rozumie pan, co mam na myśli?

 - Tak. - Neal lekko skinął głową. - Ale panna Pyne jest też miła.
Lekarz zadrżał i zaczął wygładzać włosy.
 - A ta trzecia? - zapytał już normalnym głosem.

background image

 - Kathleen Madsen - odrzekł Neal i widząc wyraz twarzy Lyonsa 

dodał: - Rozumiem, że i ją pan zna.

  - Cierpi na astygmatyzm, ale nie sądzę, żeby interesował pana 

stan jej wzroku.

 - A zatem pacjentka.
 - Tak - odparł krótko.
Neal, starając się nie okazywać emocji, zapytał:
  -   Czy   nie   jest   to   osobliwy   zbieg   okoliczności,   że   zna   pan 

wszystkie ofiary?

Lekarz wybuchnął szczerym, beztroskim śmiechem.
  -   W   takim   miasteczku   jak   nasze?   Znam   tu   wszystkich 

mieszkańców. Jeśli nawet nie są moimi pacjentami, to widujemy się w 
Klubie Rotariańskim, w Kółku Ogrodniczym czy...

 - W Kółku Ogrodniczym? - przerwał mu Neal.
  - Wyhodowane przeze mnie dalie zajęły na konkursie pierwsze 

miejsce - wyjaśnił z dumą.

 - Aha. - Kolejny trop. - Podejrzewam, że w takim razie zna pan 

również Karen Lindberg.

Na twarzy doktora Lyonsa pojawił się dziwny wyraz. Niechęci?
 - Oczywiście, że znam. Ale ona nie ma pojęcia o hodowli dalii.
Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, iż stanowi to ogromną wadę 

jej charakteru.

Neala   kusiło,   żeby   ciągnąć   ten   temat,   i   to   już   bardziej   ze 

względów   osobistych   niż   zawodowych.   Zapanował   jednak   nad 
swoimi pokusami.

  -   Czy   Lisa   Pyne   lub   Chelsea   Cahill   również   zajmują   się 

ogrodnictwem?

  -   Nie   przypominam   sobie,  żeby   cokolwiek   na   ten   temat 

wspominały.

Nic   zatem   dziwnego,  że   je   porzucił.   Nie   okazywały 

wystarczającego   entuzjazmu   dla   kwiatów   wielkości   talerza.   Neal 
zanotował sobie w pamięci, że powinien porozmawiać z Karen o tym 
facecie. I o cechach psychicznych, które sprawiły, że pasjonuje się on 
tym   konkretnym   gatunkiem   kwiatów.   Czyżby   hodując   przepysznie 
barwne   dalie   dawał   upust   jakimś   skrywanym   namiętnościom?   Czy 
pewni siebie ludzie uprawiają piękne kwiaty?

A może doszukiwanie się w tym jakiejś psychologicznej głębi nie 

ma sensu?

background image

  - Czy Kathleen  Madsen zajmuje  się ogrodnictwem?  - zapytał 

Neal.

  - Wspominała, że przy ładnej pogodzie pracuje w ogródku, ale 

zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju.

Gdy Neal milczał, doktor Lyons zapytał sztywno:
 - Zapewne chce się pan dowiedzieć, gdzie i jak spędziłem tamte 

wieczory?

Neal uniósł brwi.
  -   Nie   mam   powodów   o   to   pytać,   ale   jeśli   chce   mi   pan 

powiedzieć, nie będę protestował. Myślę, że jednak wystarczy, jeśli 
powie   mi   pan,   gdzie   był   podczas   choćby   jednego   z   tych   trzech 
wieczorów.

  - Naturalnie nie jestem podejrzany - zauważył z ironią lekarz, 

sięgając po oprawny w skórę notes. - Jakie to daty?

Neal podał je, mając jednak słabą nadzieję, że ten udowodni mu, 

że w tych dniach nie było go w mieście. Odpowiedź lekarza zatem 
wcale   go   nie   zaskoczyła.   W   sobotę,   kiedy   zaatakowana   została 
Kathleen Madsen, miał spotkanie z kobietą, ale rozstał się z nią około 
jedenastej   wieczorem.   We   wtorkowy   wieczór,   kiedy   zgwałcona 
została Chelsea, brał udział w zebraniu hodowców dalii, po którym 
udał   się   prosto   do   domu.   Jego   rozległy,   położony   nad   urwistym 
brzegiem   rzeki   dom   sąsiadował   z   kolonią   dużych   posiadłości,   co 
znaczyło, że nikt z sąsiadów zapewne go nie widział. Trzeci wieczór 
spędził samotnie w domu. Innymi słowy nie miał świadków, którzy 
potwierdziliby jego alibi. Neal zamknął notes i wstał.

  -   Dziękuję   za   współpracę,   doktorze   Lyons,   i   przepraszam   za 

najście.

Podobnie   jak   większość   ludzi,   których   Neal   w   tym   tygodniu 

przesłuchiwał, lekarz był uprzejmy i pełen wyrozumiałości. Niemniej 
kilka osób, dowiedziawszy się, o co chodzi, nie chciało rozmawiać.

Neal skreślił z listy podejrzanych większość mężczyzn żonatych, 

a to już było coś. Jeden z rozwiedzionych, kierownik supermarketu 
„Safeway", co drugi weekend brał do siebie dzieci. Były u niego tej 
soboty,   kiedy   dokonany   został   gwałt.   Usłyszawszy   pytanie   Neala, 
mężczyzna uśmiechnął się ponuro i oznajmił:

 - Byłem z nimi w kinie na „Lassie", a potem wpadliśmy do baru 

Dairy   Queen.   Do   domu   wróciliśmy...   tak   gdzieś   około   północy. 
Musiałem   natychmiast   wykąpać   najmłodszą   córkę,   bo   upaprała   się 

background image

czekoladą. Może mi pan wierzyć, że ten wieczór zapadł mi w pamięć 
aż za dobrze.

Wystarczy jeden telefon do Dairy Queen... Alibi.
  - Nie będę już pytał o pozostałe wieczory - stwierdził Neal z 

ulgą.

Szkoda   tylko,  że   reszta   samotnych   ojców   nie   jest   tak   oddana 

swym   dzieciom.   Wszyscy   przysięgali,   że   wieczory   te   spędzili   w 
domu, ale dzieci u nich nie było.

Neal sporządził wykres, który zawiesił na ścianie swego gabinetu 

i   w   wolnych   chwilach   przyglądał   mu   się.   Linie   przecinały   się   w 
punktach, które były wspólne dla każdej z trzech zgwałconych kobiet: 
ludzie, których znały, sklepy,  gdzie robiły zakupy, ich pracodawcy. 
Cały   czas   nie   dawała   mu   spokoju   myśl,   że   dwie   z   ofiar   są 
nauczycielkami, choć prawdopodobnie nie ma to żadnego znaczenia. 
W   przeciwieństwie   do   większości   mieszkańców   miasteczka,   Lisa 
Pyne i Chelsea Cahill nie znały się. Jedna uczyła w szkole średniej, 
druga   w   usytuowanym   na   przedmieściach   Pilchuck   przedszkolu. 
Trzecia ofiara gwałtu nie miała nic wspólnego ze szkołą, z wyjątkiem 
tego, że jej  syn uczęszczał  do szkoły średniej. Jego matka  zaczęła 
udzielać się społecznie  w szkole dopiero wtedy, gdy syn ukończył 
drugą klasę.

  - Pomagałam wtedy trenerce żeńskiego zespołu piłki nożnej - 

oświadczyła Nealowi.

Zapytał, czy dziewczęta trenowały na szkolnym boisku. Okazało 

się, że drużyna ćwiczyła na boisku nad rzeką.

Teraz, dzięki doktorowi Lyonsowi, Neal mógł uzupełnić wykres 

elementem „hobby". Kolejną godzinę spędził z każdą z trzech ofiar, 
wypytując   je   szczegółowo   o   ich   zainteresowania.   Ogrodnictwem 
zajmowała   się   jedynie   Kathleen   Madsen,   która   miała   wielki   ogród 
warzywny.   Neal   przypomniał   sobie   lekceważące   skrzywienie   ust 
lekarza i słowa: „Zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju".

Niech   to   szlag,   pomyślał,   spoglądając   na   wykres.   Nie   jest   to 

przypadek, w którym hodowca dalii morduje konkurentów. Jedynym 

h  obby

 

 

 naszego drania jest sama przyjemność płynąca z gwałtu.

Fatalnie   się   składa,   że   gwałciciel   nie   wskazywał,   jaki   rodzaj 

muzyki   lubi,   gdyż   mogłoby   to   stanowić   jakiś   punkt   zaczepienia. 
Najwyraźniej   kobieta   miała   jedynie   tańczyć,   zaś   w   rytm   jakiej 
muzyki,   bandziorowi   było   to   obojętne.   Zapewne   nawet   nie 

background image

interesowało go, jaki taniec ofiara wykonuje; chodziło mu wyłącznie o 
zademonstrowanie swej władzy, o upokorzenie kobiety. Może w tańcu 
stawała się dlań bardziej atrakcyjna seksualnie? Może odzywały się w 
nim jakieś kompleksy z dzieciństwa, kiedy kazano mu tańczyć lub 
ktoś zmuszał do tego jego matkę? A może...? Neal potrząsnął głową. 
Takie   spekulacje   nie   mają   sensu.   Przeważnie   trudno   odgadnąć 
motywacje. Któż zgadnie, dlaczego jakiś zboczeniec robi to, co robi? 
Liczą się inne szczegóły: czas, miejsce, odciski palców, ślady butów. 
Było to jak równanie matematyczne; wszystko się w końcu sumowało. 
Wcześniej  czy później  sprawca popełni błąd, jeśli jeszcze tego nie 
zrobił. Do Neala należało ten błąd zauważyć i wykorzystać.

  - Jezu, mamo!  Czy nie powinnaś się lepiej  ubrać? - zapytała 

Abby, obrzucając Karen krytycznym spojrzeniem.

 - Staram się dostosować do okoliczności - wyjaśniła Karen córce.
Popatrzyła   w   dół   na   obcisłą,   dżinsową   spódnicę   i   błyszczące, 

kowbojskie buty. Biorąc pod uwagę, z kim ma się spotkać, sądziła, że 
strój dobrała bardzo chytrze. Poza tym, jak stwierdziła przeglądając 
się   w   zawieszonym   na   drzwiach   sypialni   lustrze,   bardzo   się   sobie 
podobała.

  -   Jakich   okoliczności?   -   zapytała   Abby.   -   Przecież   idziemy 

obejrzeć sztukę.

 - Nieważne - odparła Karen lekceważąco. - I tak byś wszystkiego 

nie zrozumiała.

Kiedy rozległ się dzwonek i otworzyła drzwi, w progu stał Neal. 

Miał   na   sobie   czyste   dżinsy,   kremową   kowbojską   koszulę   z 
perłowymi   zapinkami   i   kowbojskie   buty.   Lśniący   pas   z   klamrą   w 
kształcie orła z rozpostartymi skrzydłami był tak gruby, że człowiek 
mniejszej   postury   musiałby   się  w   nim   garbić.   Była   to   zapewne 
nagroda za występ w jakimś rodeo. A może miał chronić właściciela 
przed pociskami?

Neal otaksował Karen od stóp do głów i skrzywił kącik ust.
 - Ubrała się pani specjalnie dla mnie - stwierdził.
 - Oczywiście! A co pan myślał?
Wsunął   palce   w   kieszenie   spodni   i   odezwał   się,   leniwie 

przeciągając słowa:

 - Zawsze chciałem mieć taką westernową dziewczynę. Może za 

tydzień wybierzemy się gdzieś na tańce?

background image

  -   Podeptałabym   panu   nogi.   A   poza   tym   -   Karen   wzruszyła 

ramionami - tańce już mnie nie biorą.

Drgnął mu w twarzy mięsień.
 - Przepraszam, zapomniałem.
Abby pojawiła się jak zwykle pełna animuszu, choć tym razem w 

porę.

  - Dzień dobry, panie Rowland. Że też Krista zdecydowała się 

wystąpić   w   sztuce,   zwłaszcza   w   roli   Charlotte.   To   rzeczywiście 
świadczy o jej odwadze, prawda?

Na twarzy Neala odmalował się wyraz rozbawienia.
 - Też tak sądzę. Gotowe do wyjścia?
W   samochodzie   przedstawił   swego   dziesięcioletniego   syna. 

Michael do złudzenia przypominał ojca, zanim życie nie wycisnęło na 
nim   swego   piętna.   Karen   popatrzyła   na   głębokie   bruzdy   na   czole 
policjanta   i   zastanawiała   się   chwilę,   dlaczego   wybrał   sobie   tak 
przerażający zawód.

Cofając samochód, Neal przelotnie popatrzył na Karen.
 - Mam nadzieję, że nie nastawiła się pani na wytworny, stylowy 

obiad.   Obiecałem   Michaelowi,   że   nie   będzie   żadnego   „tłustego" 
jedzenia.

  - Nie nastawiałam się na wytworny obiad - zapewniła Karen. - 

Nie w towarzystwie dzieci.

 - Nie traktuj mnie jak małego dziecka - dobiegł z tyłu oburzony 

głos Abby.

 - Ja też nie jestem małym dzieckiem! - oświadczył Michael.
 - Doskonale - odparła Karen i przez ramię przesłała dzieciakom 

uśmiech. - Co powiecie o nowej restauracji tajskiej w Everett? Neal, 
czy starczy nam czasu, żeby tam pojechać? Mam straszliwą ochotę na 
coś ostrego.

 - Ma - mo! - Abby wzniosła oczy do nieba.
 - Tato!
Karen   po   raz   pierwszy   widziała   śmiejącego   się   Neala.   Jego 

śmiech   był   głęboki   i   dźwięczny,   w   oczach   zapaliły   się   iskierki 
rozbawienia.

  -   Czy  wiesz,   jak  się  czuje  człowiek,   kiedy  ktoś   stawia  go  w 

trudnej sytuacji? - zapytał chłopca.

 - Pewnie, że wiem - odparł zbyt szybko Michael. Neal popatrzył 

na Karen z rozbrajającym uśmiechem.

background image

 - Może być kawiarnia?
 - Oczywiście.
Dlaczego wydało się jej rzeczą całkiem naturalną odpowiedzieć 

mu uśmiechem?

Podczas   posiłku   ton   rozmowie   nadawały   dzieci,   ale   Karen 

doskonale się bawiła. Lubiła towarzystwo Abby, a Michael, choć był 
jeszcze   w   tym   wieku,   kiedy   głośne   beknięcie   uważa   się   za 
najzabawniejszą rzecz pod słońcem, okazał się bardzo sympatycznym 
chłopcem.

Abby odnosiła się do niego przyjaźniej i bardziej wyrozumiale, 

niż odnosiłaby się do brata, gdyby go miała. Kiedy Neal wręczył im 
garść dwudziestopięciocentówek na  mieszczące się na tyłach lokalu 
gry wideo, uszczęśliwione dzieci szybko poderwały się z krzeseł.

Karen natychmiast stała się czujna. Nie umawiała się zbyt często 

z mężczyznami, a szef policji należał do ludzi, z jakimi nie umawiała 
się w ogóle. Odpowiadał jej bardziej typ intelektualistów, gotowych 
przegadać całą noc, a nie osiłków, którzy kojarzyli się jej z zapachem 
potu,   twardymi   mięśniami   i   pierwotnymi   popędami.   Jej   ciało   z 
pewnością   było   Nealem   zainteresowane,   lecz   umysł   Karen 
zastanawiał się, o czym mogą ze sobą rozmawiać. O Wietnamie? O 
wyścigach motocyklowych?

Dzieci jeszcze nie zniknęły im z oczu, gdy Neal zaproponował:
 - Mówmy sobie po imieniu, dobrze?
 - Dobrze - odparła obojętnie.
 - Chciałem cię o coś zapytać. Znasz w miasteczku każdego, kto 

choć trochę interesuje się ogrodnictwem, prawda?

 - Czy to jakiś żart?
 - Nie, pytam poważnie. - Objął ramieniem oparcie jej krzesła. - 

Czy mogłabyś opowiedzieć mi o ogródkach mieszkańców Pilchuck? I 
o kwiatach, jakie hodują?

Zignorowała spoczywające na oparciu ramię.
  - Sądzisz, że na podstawie ogródka zdołasz określić charakter 

jego właściciela? Jeśli ktoś utrzymuje w nienagannym stanie rabaty 
nagietek, to jest nerwowy, a jeśli lubi dziką gęstwę kwiatów, to jest 
beztroski? Czy o to ci chodzi?

 - Hm. - Pocierał dłonią podbródek i z uwagą patrzył na Karen. Po 

namyśle   najwyraźniej   podjął   jakąś   decyzję,   gdyż   odezwał   się 
ostrożnie: - Przesłuchiwałem pewnego człowieka. Hoduje dalie...

background image

 - Henry Lyons.
Odniosła wrażenie, że Neal się zmieszał.
  -   Czy   to   jedyny   w   okolicy   miłośnik   tych   kwiatów?   Karen 

odwróciła wzrok i przeciągnęła palcem po wilgotnej ściance szklanki 
z wodą.

 - Nie, chyba nie. Pewnego dnia pojawił się u mnie w sklepie... - 

Zawahała się. - Znałam go od dwóch lat, ale teraz... Cholera, ilekroć 
widzę wysokiego mężczyznę o piwnych oczach, natychmiast stają mi 
przed oczami Lisa i Chelsea. Zwłaszcza jeśli spotykał się z jedną z 
nich...

 - Z obiema.
Karen gwałtownie odwróciła się w jego stronę.
 - Z obiema?
 - Z panną Pyne i z panną Cahill - odparł bezbarwnym głosem.
 - O Chelsea wiedziałam, ale Lisa? - Karen zaczerpnęła głęboko 

tchu. - A zatem dalie Henry'ego podsunęły ci ten pomysł?

 - Uhm - mruknął i upił łyk kawy.
 - No cóż - odrzekła z namysłem.. - Tak, sądzę, że jakieś wnioski 

można z tego wyciągnąć. Ale nie wiem jakie i w dalszym ciągu zdania 
nie   zmieniam.   Jeśli   ktoś   ma   hyzia   na   punkcie   porządku,   takiego 
prawdziwego hyzia, to nie będzie uprawiał przydomowego ogródka. - 
Machnęła   ręką.   -   To   praca,   przy   której   człowiek   się   brudzi.   A 
człowiek posiadający dom z ogródkiem ma zazwyczaj w domu masę 
książek i w porze obiadu odkrywa, że nie pozmywał jeszcze naczyń 
po śniadaniu. Ale jeśli chodzi o hodowców kwiatów... - Zawiesiła głos 
i   uświadomiła   sobie,   że   Neal   zapewne   wyrobił   już   sobie   własny 
pogląd na sprawę. - A co ty o tym myślisz?

Wzruszył ramionami.
  -   Widziałem   na   rynku   dalie.   To   piękne,   kolorowe   kwiaty. 

Zastanawiam się, czy osoba, której generalnie brak pewności siebie, 
może kompensować sobie tę wadę, wybierając coś tak...

  - Niegustownego? Wbrew naturze? ' Na usta powoli wypłynął 

mu uśmiech.

 - Tak. Próbowałem właśnie znaleźć jakieś taktowne określenie.
 - Naprawdę? Ja nigdy nie grzeszyłam wielkim taktem. Do licha, 

coraz trudniej jest oprzeć się jego uśmiechowi!

W owym szerokim, figlarnym, trochę złośliwym uśmiechu Karen 

znów ujrzała w Nealu chłopaka, jakim niegdyś był.

background image

  -   Zgoda   -   odrzekł   nieco   szorstko.   -   Coś   takiego   jak   takt 

nieszczególnie do ciebie pasuje.

Nie zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa, ponieważ myślami 

była już gdzie indziej.

  - A więc uważasz, że ludzie pewni siebie  poszukują efektów 

subtelniejszych. Czyli na przykład pewny siebie ogrodnik będzie pisał 
książki o otaczającej go zieleni, a... Och, Boże... - Urwała. Oczy się jej 
rozszerzyły.   -   Gorzej.   Bo   co   powiesz   o   japońskich   ogródkach   z 
kilkoma   koślawymi   drzewinami   i   ogromnymi   przestrzeniami 
zagrabionego żwiru?

 - Podejrzewam, że tacy osobnicy stają się aroganccy. - Pokiwał 

głową jakby przepełnił go nagły smutek.

  -   Boże   wielki!   -   Karen   udała   przerażenie.   -   Ja   uwielbiam 

hortensje.   Wiesz,   takie   olbrzymie,   jasnobłękitne   kwiaty.   A   pąsowe 
róże z delikatnymi  płatkami,  o zapachu, który  już z odległości  stu 
metrów zwala z nóg? Chyba rzeczywiście ściągam na siebie uwagę - 
dodała ponuro.

Roześmiał się niewesoło.
 - Tak, to rzeczywiście głupie. Zapomnijmy o mojej teorii.
 - Nie. Może naprawdę chcę zwrócić na siebie czyjąś uwagę?
Jego twarz pozostała nieruchoma.
 - Ja na ciebie zwracam uwagę.
Jej serce drgnęło niespokojnie, lecz postanowiła to zignorować.
  - Mówię poważnie - powiedziała z wyrzutem. - Oczywiście to 

możliwe,   że   ogródki   mówią   coś   o   swych   właścicielach.   Podobnie 
zresztą jak wszystko, co robimy. Ale nie rozumiem, w jaki sposób ma 
ci to pomóc w schwytaniu gwałciciela?

Dołki w jego policzkach pogłębiły się.
 - Do licha, sam nie wiem. Chyba zaczynam gonić w piętkę.
Karen zamarło nagle serce.
 - Ale następnego gwałtu nie było? - spytała ostro.
 - Nie. Chyba że ofiara nie zgłosiła się na policję. - Cofnął ramię z 

oparcia krzesła i zaczął masować sobie kark. - To już prawie dwa 
tygodnie. A trzy gwałty miały miejsce w ciągu jednego.

 - Może więc nie był to ktoś stąd? Może już sobie pojechał?
Neal chrząknął.
  - Być może miałaś rację i raban, jakiego narobiłaś, zdrowo go 

wystraszył.

background image

Mimo  że   twarz   Neala   nie   wyrażała   żadnych   uczuć,   Karen 

doskonale odczytała jego myśli.

 - Dlaczego w to nie wierzysz?
  -   Bo   to   wariat   -   wyjaśnił   szczerze.   -   Ktoś   przy   zdrowych 

zmysłach   z   pewnością   by   się   wystraszył.   Nigdy   jeszcze   w   tym 
miasteczku   nie   było   tyle   broni   palnej.   Ale   człowiek,   który   każe 
tańczyć kobietom, który je gwałci i katuje, nie jest przy zdrowych 
zmysłach. Powoduje nim jakaś wewnętrzna żądza, którą za wszelką 
cenę   musi   zaspokoić.   Nie,   on   na   pewno   nie   przestanie.   -   Neal 
potrząsnął głową. - Nie jest w stanie tego zrobić.

Przejęta lękiem Karen milczała. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć 

z tego, że przy stoliku pojawili się Abby i Michael.

 - Tato, daj mi jeszcze trochę monet. Neal popatrzył na zegarek.
 - Nie. Musimy już jechać. Twoja siostra nigdy nie wybaczyłaby 

nam, gdybyśmy nie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie.

Ostatecznie   wylądowali   w   trzecim.   Widownia   szybko   się 

zapełniała; widzowie koniecznie chcieli zobaczyć pierwsze z czterech 
zaplanowanych przedstawień, Ponieważ Neal milczał, Karen zaczęła 
słuchać,   o   czym   rozmawia   siedząca   w   rzędzie   przed   nią   para 
nastolatków.

Chłopak siedział na krześle okrakiem, tak że odwrócony był do 

Karen twarzą. Miał bardzo luźne spodnie a w każdym uchu - Karen 
dokładnie   policzyła   -   cztery   złote   kolczyki.   Dziewczyna   siedząca 
dokładnie przed Karen nieustannie odrzucała do tyłu długie włosy.

 - Więc jak? - zapytał chłopak. - Chodzi mi o to, że możemy coś 

po przedstawieniu  wykombinować.  No, wiesz... - Zaczął obrazowo 
poruszać biodrami w przód i w tył.

Karen   z   zapartym   tchem   czekała   na   odpowiedź   dziewczyny   i 

walczyła z pokusą, żeby zasłonić Abby oczy i zatkać jej uszy.

  - Jezu, Chris  -  odparła dziewczyna, odrzucając włosy na jedno 

ramię. - Tu są moi starzy.

Karen rozejrzała się wokół siebie. Czy zna jej rodziców? Jeśli tak, 

powinna im zasugerować, żeby wysłali córkę do szwajcarskiej szkoły 
z internatem.

Kiedy   znów   przeniosła   wzrok   na   Neala,   całkowicie   straciła 

zainteresowanie   nastolatkami.   Neal   wodził   spojrzeniem   po   sali, 
zatrzymując wzrok na każdym mężczyźnie. Twarz miał pozbawioną 
jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili zaczęły przygasać światła.

background image

Kurtyna   rozsunęła   się,   odsłaniając   scenerię   gospodarskiego 

obejścia.   Na   widowni   przez   chwilę   jeszcze   słychać   było   szelesty, 
rozległo się kilka gwizdów, po czym zapadła cisza. W mroku Karen 
prawie nie czuła, że ramię Neala dotyka jej ramienia i że jego ręka 
spoczywa na bocznym oparciu jej fotela. Prawie nie słyszała też jego 
głosu, gdy śmiał się z błazeństw wieprza Wilbura.

Krista, jak na skromną czternastolatkę, która dopiero niedawno 

przybyła do miasta, wypadła znakomicie. Ubrana w czarny obcisły 
kostium,   z   poczernioną   twarzą,   inteligentnie   rządziła   Wilburem   i 
pozostałymi   zwierzętami   i   do   złudzenia   przypominała   Charlotte   z 
książki. W córce Neala tkwiło coś więcej, niż się na pierwszy rzut oka 
dostrzegało, i Karen nagle pomyślała o matce dziewczyny, o żonie 
Neala. Wiedziała o niej jedynie to, że nie żyje.

Kiedy opadła kurtyna, na widowni długo nie milkły brawa.
 - Chodźmy za kulisy - powiedziała Abby.
 - Prowadź - zgodził się Neal. Uśmiechał się jak każdy dumny ze 

swego dziecka ojciec. - Nieźle wypadła, prawda?

 - Cudownie! - odparła Karen. - To przedstawienie było naprawdę 

profesjonalne.   Harvey   z   tymi   dzieciakami   rzeczywiście   dokonał 
prawie cudu.

Neal uniósł brwi.
 - Twierdzisz, że wcale nie musi prowadzić ich na „Wilka", żeby 

pokazać, na czym polega wielkie aktorstwo?

 - Chyba że zechce pokazać im, jak potrafi grać Jack Nicholson.
Neal wsunął się w końcu w zatłoczone przejście między rzędami 

krzeseł i zaczekał na Karen. Abby i Michael dawno już wmieszali się 
w tłum i zmierzali ku wyjściu. Neal odezwał się szeptem prosto do 
ucha Karen;

  -   Powiedz,   czy   Harvey   nie   ma   przypadkiem   metra 

osiemdziesięciu pięciu wzrostu i brązowych oczu?

 - Jeszcze go nie poznałeś?
Położył jej dłoń na plecach i lekko popychał w kierunku wyjścia.
 - Nie.
 - Mierzy około metra sześćdziesięciu, jest pucułowaty, ma rudą 

czuprynę i jasnoniebieskie oczy.

 - Dzięki ci Boże za wszystkie małe cuda, jakie dla nas czynisz. - 

Gdy   znaleźli   się   wreszcie   w   nieco   mniej   zatłoczonym   miejscu, 
rozejrzał się wokół siebie i zapytał: - Gdzie teraz?

background image

 - Nie wiem, czy nas wpuszczą. Zaryzykujmy. Chyba tędy.
Wiodących za kulisy drzwi nikt nie pilnował. W środku panował 

zamęt   i   straszliwy   harmider.   Mali   aktorzy   śmiali   się,   rozmawiali, 
szaleli   w   improwizowanych   na   poczekaniu   tańcach,   ciesząc   się   z 
sukcesu,   jaki   odniósł   ich   pierwszy   występ.   Zmywająca   z   twarzy 
makijaż   Krista   przyjmowała   gratulacje   z   ujmującym   uśmiechem. 
Zaledwie   kilka   minut   zajęło   jej   doprowadzenie   się   do   normalnego 
stanu i już była gotowa do wyjścia.

Wsunęła   się   na   tył   samochodu   Neala,   dołączając   do   Abby   i 

Michaela.

 - Byłaś bajeczna! - wykrzyknęła Abby z entuzjazmem. - Już dziś 

powinnaś  zacząć  szukać  sobie   agenta.  Mogłabyś  szybko  rozpocząć 
karierę   zawodową.   Płacą   mnóstwo   pieniędzy.   Może   nawet 
występowałabyś   w   serialach,   na   przykład   w   „Beverly   Hills"?   Czy 
wyobrażasz to sobie?

Zamilkła, wyraźnie napawając się własnym pomysłem.
 - Dzięki - powiedziała cicho Krista - ale tak dobra nie jestem.
  - Jak to, nie jesteś dobra? Jesteś wspaniała! Czy nie chciałabyś 

zamieszkać w Hollywood i zostać wielką gwiazdą?

  - Mieszkałam już w Los Angeles, ale lubię to miasteczko i nie 

chcę wracać.

Karen   zerknęła   na   Neala   i   spostrzegła   przelotny   skurcz   jego 

twarzy.   Zaczęła   zastanawiać   się,   z   czego   on   i   jego   dzieciaki 
zrezygnowali,   przyjeżdżając   do   Pilchuck.   A   może   przed   czymś 
uciekali?

Neal odwiózł Karen i Abby pod dom, gdzie uparł się odprowadzić 

je   do   samych   drzwi,   Abby   chciała   zaprosić   Kristę,   ale   Neal   się 
sprzeciwił.

 - Czeka mnie jutro masa pracy - burknął i jego córka tez słowa 

sprzeciwu została w samochodzie.

Karen zastanawiała się, co czuje dziewczynka w jej wieku, która 

nie ma matki.

Gdy otwierała drzwi, Neal stał tuż za jej plecami. Kiedy dosłyszał 

głuchy, dobiegający od strony kuchni odgłos, zesztywniał.

  - To tylko kotka zeskoczyła z lodówki, żeby przyjść do nas i 

powiedzieć cześć - uspokoiła go Karen. - Ona jest...

Do holu weszła powoli Maggie.
 - Przy kości - zauważył Neal.

background image

 - Tłusta i rozpaskudzona.
 - Aha. - Rozejrzał się po domu i Karen uświadomiła sobie, że był 

tu tylko raz, dzisiejszego popołudnia, gdy przyjechał po nią i po Abby, 
żeby zabrać je na przedstawienie. - Sądzę, że nie chcesz, żebym przed 
wyjściem zajrzał pod wszystkie łóżka i do szaf.

Abby zamrugała oczami.
  -   Pod   swoje  łóżko   zajrzę   sama.   Dziękuję   za   obiad,   panie 

Rowland. - Przesłała matce łobuzerski uśmiech i ziewnęła udając, że 
jest śpiąca. - Dobranoc, mamo - dodała i zniknęła w swoim pokoju, 
zamykając za sobą drzwi.

Karen   miała   ochotę   ją   zamordować.   Zgrzytnęła   zębami   i 

ignorując dezercję córki powiedziała:

 - Myślę, że ja również sama posprawdzam szafy. Jednak dziękuję 

za dobre chęci, Neal.

 - Ale uważaj na siebie - odparł.
 - Nie martw się. Będę bardzo ostrożna.
Zanim zdążyła zrobić krok do tyłu, ujął ją za brodę. Zamrugała 

oczami, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć - Bóg wie co - lecz nie 
zdążyła wykrztusić słowa, ponieważ Neal pocałował ją w usta.

Musiała   przyznać   się   przed   sobą,   że   pragnęła   tego.   Cicho 

westchnęła, objęła go rękami za szyję i przytuliła się do niego z całej 
siły. Gdy uniósł po chwili głowę, oboje ciężko oddychali. Spojrzał na 
nią błyszczącymi z radości oczami i powiedział:

 - Musimy to kiedyś powtórzyć.
Nie czekał nawet na odpowiedź. Zapewne doszedł do wniosku, że 

całkowicie straciła głowę i nie będzie w stanie wypowiedzieć słowa; 
tylko dlatego, że przez mgnienie oka grzała dłonie w ogniu.

 - Dobrze zamknij drzwi - rzucił przez ramię.
Karen   pokazała   mu   język,   lecz   drzwi   zamknęła   na   wszystkie 

zasuwy.

background image

Rozdział 6
Neal  rzadko  dawał  się  ponosić   emocjom,  ale  teraz  zawładnęły 

nim bez reszty. Pojechał do delikatesów, gdzie kupił dwie kanapki, 
babeczki z rodzynkami  i napoje, po czym skierował  się do sklepu 
Karen.   Musiał   nieco   odetchnąć   po   studiowaniu   tych   przeklętych 
wykresów. Karen co prawda irytowała go nieco, lecz była przy tym 
bystra i spostrzegawcza. I atrakcyjna, jeśli naturalnie nie utożsamiać 
tego z kobiecą delikatnością i pełną słodyczy uległością.

Przy wystawionych przed sklep stolikach pracowała siwowłosa 

kobieta.

 - Dzień dobry panu - powiedziała. - W czym mogę pomóc?
 - Dzień dobry - odparł. - Szukam Karen.
Kobieta wskazała budynek.
 - Jest w biurze - oznajmiła.
Biuro   mieściło   się   w   zawalonym   różnymi   gratami   niewielkim 

pomieszczeniu   pełnym   katalogów;   jedną   ścianę   zajmował   regał 
wypełniony zniszczonymi książkami o ogrodnictwie. Karen siedziała 
zgarbiona przed komputerem i ze zmarszczonym czołem wpatrywała 
się   w   ekran.   Palcami   uderzała   w   klawiaturę.   Na   policzku   miała 
rozmazane błoto, ręce nieco ubrudzone ziemią.

Neal nagle poczuł radość z tego, że znalazł się tutaj. Karen była 

inteligentną kobietą, energiczną, namiętną, nawet w chwilach złości. 
Nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Kiedy nie doprowadzała go 
do   szewskiej   pasji,   budziła   w   nim   ukryte   pragnienia.   Nieustannie 
próbował wyobrazić sobie, jaka jest w łóżku.

Wmawiał   sobie,   że   dzieje   się   tak   tylko   dlatego,   że   potrzebuje 

odmiany,   że   nie   zniósłby   kobiety,   która   przypominałaby   mu   żonę. 
Jednocześnie coś mu mówiło, że nie będzie to wcale takie proste.

 - Lunch? - zapytał, robiąc pogodną minę.
Karen odwróciła się błyskawicznie i na jego widok przycisnęła 

dłonie do piersi.

 - Ach, to ty.
Byłby głupi, gdyby nie zrozumiał jej zachowania.
 - Nerwowa? Zmarszczyła nos.
 - A ty jaki byłbyś na moim miejscu? Oparł się o futrynę.
  - Nie sądzę, byś w biały dzień, kiedy w pobliżu kręcą się twoi 

pracownicy, miała powody do niepokoju. To nie pasuje do jego...

background image

 - Wzorca? Tak, wiem. - Kiedy wstawała, zatrzeszczało krzesło. - 

Cały   kłopot   w   tym,   że   trzy   kobiety   to   za   mało,   żeby   mówić   o 
jakimkolwiek wzorcu. Dopiero gdy zgwałci dziesięć, mogą ujawnić 
się pewne wariacje.

Myśl taka przyszła już Nealowi do głowy, ale teraz powiedział 

tylko:

 - Nie lubię, kiedy jesteś tu sama.
 - Rzadko bywam sama. Pokazał torbę z zakupami.
 - Może zrobisz sobie przerwę?
Szczery,   pozbawiony   kpiny   czy   obłudy   uśmiech   Karen 

przypomniał mu uśmiech jej córki, słodki i nieświadomie kuszący.

  - Ach, chwała ci za pamięć. Umieram z głodu. Zapomniałam 

wziąć z domu coś do jedzenia. - Nacisnęła klawisz i ekran komputera 
ściemniał. - Za szklarnią jest stolik.

Po   drodze   minęli   siwowłosego   mężczyznę,   który   z   mozołem 

ustawiał na płaskim, ręcznym wózku ciężkie donice z roślinami. Neal 
wskazał go głową,

 - Może chcesz najpierw załatwić klienta? - zapytał.
 - Słucham? Och, nie, to Bill. Pracuje u mnie.
Neal prawie słyszał trzask w stawach starszego mężczyzny, gdy 

ten schylał się po kolejną donicę.

 - Dobry Boże - odezwał się półgłosem. - Czy porywasz do pracy 

pensjonariuszy domu starców?

Karen błysnęła zębami  w uśmiechu  i wskazała  przejście  przez 

długą szklarnię wypełnioną paletami, na których kiełkowały roślinki.

 - Z klubu seniora - wyjaśniła. - Zatrudniałam już nastolatków, ale 

określenia   „nastolatek"   i   „pomoc"   wzajemnie   się   wykluczają. 
Dzieciaki potrafią tylko zdrowo namącić albo w ogóle nie pojawić się 
w   pracy.   Tak   czy   owak  porozmawiałam   z   sąsiadką,   która   ma   już 
ponad osiemdziesiątkę, a mimo to ciągle uprawia wspaniały ogród. 
Porusza   się   powoli,   ale   nie   przepuści   żadnemu   chwastowi. 
Posłuchałam   jej   rady,   zadzwoniłam   do   klubu   seniorów   i   oto   mam 
trzech   pracowników   w   niepełnym   wymiarze   godzin.   Nie   chcą 
pracować na cały etat, żeby nie stracić rent lub emerytur, ale są bardzo 
pojętni   i   nie   muszę   nawet   dawać   im   szczegółowych   instrukcji,   co 
mają robić, żeby klienci byli zadowoleni.

Opuścili gorącą, parną szklarnię i wyszli na niewielki brukowany 

dziedziniec, na którym stał stolik i krzesła wykonane z kutego żelaza. 

background image

Spiczaste,   różowe   i   pupurowe   kwiaty,   przypominające   stokrotki, 
kwitły w wysokich, glinianych donicach.

Neal przyciągnął krzesło.
  - Może i ja powinienem zadzwonić do klubu seniora. Zapewne 

znajdzie się tam kilku kandydatów na doskonałych policjantów.

  -   A  żebyś   wiedział,   jeśli   tylko   nie   będą   musieli   ścigać   tych 

paskudnych   typów   na   piechotę.   Ale   i   tak   zapewne   żaden   się   nie 
zgodzi,   ponieważ   oni   lubią   pracować   głową,   nie   mięśniami.   Mają 
mniej testosteronu. - Obserwowała z pogodną miną, jak Neal otwiera 
torbę z lunchem. - Co mamy dziś w karcie dań?

  -   Surowe   mięso   -   odburknął.   -   My,   policjanci,   musimy 

przestrzegać   specjalnej   diety,   żeby   nasz   organizm   wydzielał   jak 
najwięcej hormonów.

Oderwała wzrok od torby z jedzeniem.
 - Tylko mi nie wmawiaj, że uraziłam twoje uczucia.
 - Masz - powiedział, wręczając jej kanapkę z indykiem. - Mnie 

nie jest tak łatwo urazić. - Wyjął dwie puszki z napojami. - Cola czy 
oranżada?

  -   Wypiłam   już   dzisiaj   cztery   filiżanki   kawy.   Poproszę   o 

oranżadę.

  -   Prawdę   mówiąc,   nigdy   nie   lubiłem   wysyłać   młodych 

policjantów   na   patrolowanie   ulic   -   oświadczył,   wręczając   Karen 
puszkę.   -   Przez   pierwszy   rok   czy   dwa   są   niebezpieczni.   Może   to 
właśnie sprawka hormonów?

Karen przesłała mu krzywy uśmiech.
  -  Żaden   dwudziestolatek,   mężczyzna   czy   kobieta,   nie   myśli 

rozsądnie. Czy ty nigdy w tym wieku nie wymyślałeś głupot?

  - Do Wietnamu pojechałem na ochotnika. Czy można postąpić 

głupiej?

 - Pojechałeś tam na ochotnika? - zapytała z niedowierzaniem. - 

Na Boga, dlaczego...?

Najwyraźniej nie był to jego ulubiony temat.
 - Mówiłem ci, że zginął tam mój brat - odparł krótko. - Chciałem 

go pomścić.

Spoglądała na niego nieruchomym wzrokiem.
 - I pomściłeś?
 - Cholera jasna, pewnie że nie. - Wskazał głową kanapkę. - I jak, 

smakuje?

background image

Zrozumiała przytyk.
 - Pyszna.
Opadło go nagłe znużenie. Jadł powoli, nie czując głodu, choć 

zdawał   sobie   sprawę   z   tego,   że   powinien   być   głodny   jak   wilk. 
Odchylił głowę do tyłu i wystawił  twarz do słońca. Powieki same 
zaczęły   mu   się   zamykać.   Zbyt   wiele   zarwanych   nocy,   zbyt   wiele 
bezsennych godzin, kiedy leżąc w łóżku przewracał się z boku na bok.

Po   raz   pierwszy   czuł   się   w   towarzystwie   Karen   dobrze. 

Obserwowała go, ale najwyraźniej też nie miała ochoty na rozmowę. 
Może   dosyć   już   się   nagadała   z   córką?   A   może   lubiła   w   swojej 
kwiaciarni   ciszę   i   samotność?   W   końcu   jednak   to   ona   przerwała 
milczenie.

  - Masz bardzo sympatyczne dzieci - rzuciła zdawkowo, jakby 

wcale nie oczekiwała odpowiedzi.

Ale   to   on   przecież   przyszedł   do   Karen   i   zwykła   grzeczność 

nakazywała coś odpowiedzieć. Wyprostował się i wypił duży łyk coli, 
mając nadzieję, że kofeina trochę go rozbudzi.

  -   Prawda?   -   odparł   i   sam   się   zdziwił,   że   zamierza   otworzyć 

drzwi,   które   zazwyczaj   trzymał   zamknięte   na   głucho.   -   Czasami 
myślę, że nie zasłużyłem na nie - mruknął. - Mam tylko nadzieję, że 
jeśli istnieje niebo, to ich matka ma tam kredyt nieograniczony.

 - Tak bardzo za nią tęsknią? - zapytała cicho. Ogarnął go nagły 

gniew i tęsknota. Chrząknął.

 - Boże, sam nie wiem. Możliwe, ale to zdarzyło się już dwa i pół 

roku temu.

Karen obserwowała go spod lekko zmarszczonych brwi.
 - Czy dlatego przenieśliście się do Pilchuck?
 - Tak. Życie w małym miasteczku. Żadnych zbrodni. - Roześmiał 

się pozbawionym radości śmiechem. - Chciałem poświęcać im więcej 
czasu. No i proszę, jestem szczęśliwy, jeśli zdążę wrócić do domu na 
tyle wcześnie, żeby powiedzieć im dobranoc.

A i to nie obyło się bez ofiar. Nie chodziło o Kristę, łagodną jak 

jej matka; z Kristą nigdy nie było kłopotów. To Micheal nie chciał 
wyjeżdżać,   a   nie   był   jeszcze   w   wieku,   aby   zrozumieć,   że   jest   to 
najrozsądniejsze   rozwiązanie.   Neal   pamiętał,   że   aby   udobruchać 
dziecko, obiecywał mu prawie wszystko: miał być trenerem drużyny 
piłkarskiej syna, miał go nauczyć wchodzić po linie, pomóc zbudować 
komputer. No i co? Sezon piłkarski dobiegał już półmetka, a Neal nie 

background image

miał   czasu pójść  choćby  na  jeden  cały  mecz.  Zajęty   pościgiem   za 
gwałcicielem,   stał   się   okropnym   ojcem.   Ale   jeśli   nie   złapie   tego 
drania, to z kolei jego córka może  stać się jedną z ofiar. Paragraf 
dwadzieścia dwa.

W oczach Karen pojawił się nieoczekiwanie błysk zrozumienia. 

Wręcz czułości.

  - Choćbyś nie wiadomo jak się starał, nie możesz być dwiema 

osobami jednocześnie. Uwierz mi, ja już tej sztuki próbowałam.

Ogarnęła   go   nagła   ciekawość.   Jakiego   też   człowieka   Karen 

pokochała?  Czy   pocięła   go  na  strzępy   i  wyrzuciła   na  śmietnik?   A 
może odgrywa się teraz za mężczyznę, który ją skrzywdził?

 - Czy Abby widuje ojca? - zapytał Neal.
  -   Przez   dwa   tygodnie   w   roku.   -   Siedząca   naprzeciwko   niego 

kobieta z charakterem próbowała się uśmiechnąć, ale bez rezultatu. - 
Dziwne, ale Abby jest milszym dzieckiem niż wiele z tych, które mają 
oboje rodziców. Któż zna wyroki losu?

Jej   kruchość   wstrząsnęła   nim;   nie   chciał   myśleć   o   niej   jak   o 

kobiecie, która kogoś by pragnęła.

  -   Może   jest   inaczej,   kiedy   któreś   z   rodziców   umrze?   Karen 

kruszyła w palcach bułkę, nie zwracając uwagi

na Neala.
 - Czasami rzeczywiście myślę, że tak jest lepiej. Wtedy odejście 

nie jest dobrowolne. W przypadku rozwodu nie możemy pozwolić, 
żeby dziecko otwarcie okazywało swój żal, i wmawiamy mu, że tatuś 
i   mamusia   je   kochają,   że   ciągle   będzie   miało   oboje   rodziców.   - 
Roześmiała   się   równie   nieprzekonująco   jak   Neal.   -   Na   ogół   tak 
właśnie się dzieje.

Pomyślał   o   dzieciach,   z   którymi   zetknął   się   podczas 

wykonywania   swej   pracy;   smutne   twarze,   wystraszone   twarze, 
martwe twarze.

 - Jeśli jedno z rodziców kocha dziecko, dziecko jest szczęśliwe.
 - To tak jak u ciebie. - Uśmiechnęła się nieco krzywo. - Twoje 

dzieciaki są szczęśliwe.

 - Muszę koniecznie im o tym powiedzieć.
Tym razem milczenie nie było tak pogodne. Wiedział już, na co 

się zanosi.

 - Czy macie coś konkretnego?
Raz już o tym rozmawiali. Odpowiedział to samo co poprzednio.

background image

 - Nie wiem. Trudno nawet powiedzieć, że mamy podejrzanego. 

Obserwujemy kilka osób, ale żadna z nich nie dopuściła się wcześniej 
gwałtu. Może tylko jeden dzieciak ze szkoły średniej, ale... Do licha! - 
Przesunął   się   z   krzesłem   tak,   żeby   móc   oprzeć   o   siebie   stopy 
wyciągniętych   nóg.   -   Niby   spełnia   wszystkie   warunki,   ale   coś   mi 
mówi, że to nie on. Cała ta historia nie jest w jego stylu.

Spodziewał   się,   że   Karen   zaatakuje   go,   że   będzie   chciała 

koniecznie wiedzieć, dlaczego nie aresztuje siedemnastolatka, który 
ma już na sumieniu jeden gwałt.

Ona jednak powiedziała tylko:
 - Nie sądzę, żebyś wymienił jego imię i nazwisko.
Neal   wiedział,   że   po   to   tu   właśnie   przyszedł.   W   miasteczku 

wielkości   Pilchuck   nie  można   było  porozmawiać   z  kimś   tak,  żeby 
zaraz wszyscy o tym nie wiedzieli.  A on musiał  poznać wszystkie 
plotki, wszystkie te historie, których nikt nie chciał mu zdradzać.

  -   Znasz   prawie   wszystkich   mieszkańców.   Czy   możemy 

porozmawiać o kilku z nich? Poufnie.

Popatrzyła mu otwarcie w oczy.
 - Chodzi ci o brudy?
 - Chodzi mi o brudy.
 - A ja mam później trzymać buzię na kłódkę.
 - Nie chcę, żeby do chłopaka, który nigdy nie był o nic formalnie 

oskarżony, przylgnęło piętno gwałciciela.

Karen zastanawiała się chwilę, po czym skinęła głową.
 - Mark Griggs.
 - Jego ojciec to kawał drania.
 - Też tak słyszałem.
Karen pogrążyła się w myślach.
  - Nie znam dobrze Marka. I dziękuję za to Bogu. Jezu, co by 

było, gdyby Abby zadała się z kimś takim jak on?

 - Zabroniłabyś jej się z nim spotykać - odrzekł bez wahania.
Wybuchnęła śmiechem.
 - Chyba żartujesz. Zaczynając z nią rozmowę na ten temat, sama 

bym pchnęła ją w jego ręce.

 - Pozwoliłabyś, żeby ktoś bezkarnie uwodził ci córkę? - zapytał 

ponuro Neal. - Może nawet zgwałcił?

Uśmiech Karen przygasł.
 - Czyżby Mark naprawdę kogoś zgwałcił?

background image

 - Dziewczyna wycofała oskarżenie - wyjaśnił krótko - a bez jej 

zeznań nie było można postawić go przed sądem. Lecz powiem ci, że 
wszyscy, z którymi rozmawiałem, nie mają wątpliwości, że to zrobił.

  - Nasz gwałciciel się czai. - Karen zacisnęła wargi i zamyśliła 

się. - A gwałt podczas randki jest... jest taki prosty. Obserwowałam 
Marka, jak grał w futbol. On jest... niecierpliwy.

 - Jestem tego samego zdania - zgodził się. - Coś wpadnie mu do 

głowy i już wybucha. Drań, którego szukamy, czai się i skrada za 
kobietami.   Czeka   na   optymalny   moment.   Nie   sądzę,   żeby   taki 
napaleniec, jak Mark, był tym, kogo szukamy.

 - Masz rację - zgodziła się, zdecydowanie potrząsając głową.
Neal   wymienił   kolejne   nazwiska.   Karen   opowiedziała   o 

wszystkim, co wiedziała lub co słyszała o tych ludziach. Większość z 
tego potwierdziła jego podejrzenia; żadna z tych osób nie sprawiała 
wrażenia zboczeńca zdolnego do tak brutalnych czynów.

Rozmawiali o dwóch ofiarach, które Karen znała. O ludziach, z 

którymi pracowały, o ich mężczyznach. Jeśli nawet Karen znała jakieś 
ich   mroczne   tajemnice,   nie   zająknęła   się   o   tym   słowem.   Zresztą 
instynkt   podpowiadał   Nealowi,   że   takich   sekretów   nie   ma.   Obie 
kobiety,   oraz   ta   trzecia,   były   dokładnie   takie,   na   jakie   wyglądały: 
atrakcyjne, sympatyczne i przyzwoite.

  - Czy pierwszy gwałt różnił się czymś od dwóch kolejnych? - 

zapytała w końcu. - A jego ofiara?

  - Była nieco starsza. Trzydzieści sześć lat. Rozwiedziona. Ma 

syna w szkole średniej, i to ją zasadniczo różni od tamtych. One są 
samotne, ale syn tej pierwszej gra w reprezentacyjnym zespole piłki 
nożnej i często wyjeżdża. Akurat tego dnia był na meczu w Yakima. 
Matka zazwyczaj z nim jeździ, ale w tę sobotę musiała pójść do pracy. 
Chłopiec pojechał z rodzicami kolegi z drużyny. - W głosie Neala 
zabrzmiały nutki tłumionego gniewu. - Drań wiedział, że będzie sama. 
Przyszedł   i   zadzwonił   do   drzwi.   Ona   otworzyła   i   zanim   zdążyła 
cokolwiek zrobić, już był w środku.

 - Czy miał na twarzy maskę?
 - Oczywiście. Frontowa weranda jest osłonięta krzakami. Z ulicy 

prawie nic nie widać. Mógłby być nago, a i tak nikt by nie zauważył.

Po   plecach   Karen   przebiegł   lekki   dreszcz   i   Neal   poczuł,   że 

zamiera mu serce. Karen odpowiada wymaganiom tego typa: ładna, 

background image

samotna,   zna   w   mieście   wszystkich.   Wszystkich,   znaczy   również 
gwałciciela. A jeśli on już ją obserwuje?

Najwyraźniej nie zauważyła jego napięcia.
  -   Pozostałe   szczegóły   były   takie   same   -   odezwała   się 

zamyślonym głosem. - Czy opisała go?

  -   Granatowa   kominiarka.   -   Neal   miał   to   wszystko   na   swoim 

cholernym   wykresie.   -   Brązowe   oczy.   Wysoki.   Czarny   sweter   i 
dżinsy. Sportowe buty; białe z czarnym paskiem.

 - Wszystkie kolory takie same.
 - Z wyjątkiem kominiarki.
 - Z wyjątkiem kominiarki - powtórzyła.
  -   Jedno   jest   dziwne   -   przypomniał   sobie   w   zadumie.   - 

Powiedziała,   że   wyczuła   jakiś   słodki   zapach.   Mdłosłodki,   jak   to 
określiła.

 - Płyn po goleniu?
 - Według niej, nie.
 - Oddech? Może zjadł jakiś deser?
Neal westchnął i przeciągnął dłonią po brodzie.
 - Do licha, jeśli nawet czuła zapach deseru, to tego, który zjadła 

sama, bo podchodził jej do gardła.

Spostrzegł,   że   Karen   skuliła   się   z   odrazy.   Nic   dziwnego, 

pomyślał, przecież rozmawiam z nią, jakby była gliniarzem.

 - Lepiej już sobie pójdę - powiedział nagle.
Wstał i zaczął wkładać do torby resztki lunchu.
  - Czy on... czy on je całował? - zapytała Karen tak drżącym 

głosem, że Neal gwałtownie poderwał głowę i popatrzył w jej stronę.

Biorąc   pod   uwagę   to,   co   im   zrobił,   pocałunek   powinien   być 

ostatnią rzeczą, która poruszy Karen. Ale Neal doskonale ją rozumiał. 
Seks to biologia, coś niecywilizowanego, w istocie rzeczy czynność 
brutalna, pocałunek zaś to coś innego. Jest to osobisty, często bardzo 
czuły gest.

Udręka malująca się w jej wielkich oczach sprawiła, że zaklął pod 

nosem.

  -   Nie,   nie   całował   -   rzekł   zwięźle,   odstawiając   na   miejsce 

krzesło.

  -   No   tak   -   mruknęła,   przygryzając   wargi.   -   Był   przecież   w 

masce...

background image

  -   Gwałciciele   zazwyczaj   nie   całują   swych   ofiar   -   wyjaśnił 

szorstko.

Tak, zmuszają je tylko do niewyobrażalnych rzeczy. Ale o tym 

już sama świetnie wiedziała.

Przez chwilę nie ruszała się z miejsca; pochyliła głowę i starała 

się zapanować nad sobą. Gdy w końcu popatrzyła na Neala, odzyskała 
już kontrolę nad sobą. Ale wyraz twarzy wyraźnie mówił, że przeżyła 
poważny kryzys i chwilę słabości.

  -   Lepiej   już   sobie   pójdę   -   powtórzył.   Przesłała   mu   kwaśny 

uśmiech.

 - Lunch był wspaniały, czego nie można powiedzieć o rozmowie.
 - Nie jestem tego taki pewien - odrzekł trochę drętwym tonem. - 

Bardzo mi pomogłaś.

Wielki Boże, pomyślał. Czyżby zraniła moje uczucia?
  -   Przepraszam   -   powiedziała   i   okrążyła   stół.   Wzrok  jej 

złagodniał.   -   Nie   chciałam,   żeby   tak   to   zabrzmiało.   Po   prostu 
próbowałam...

 - Rozładować trochę atmosferę. Rozumiem.
Miał straszliwą ochotę jej dotknąć i nie próbował nawet z tym 

walczyć,   podobnie   jak   bez   namysłu   przyjechał   do   jej   firmy.   Cały 
kłopot polegał na tym, że w jej źrenicach wyczytał taką samą chęć.

Ujął ją za podbródek, uniósł jej twarz i pochylił głowę. Zaledwie 

musnął jej usta wargami, kiedy szepnęła:

 - Chyba odebrało mi rozum. Pocałował ją, po czym znów uniósł 

głowę.

 - Jestem aż taki zły?
 - Jesteś policjantem - szepnęła bez tchu.
Tym   razem   jej   wargi   były   miękkie,   wilgotne,   przyzwalające. 

Kiedy oderwali się od siebie, gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Neal 
całował jej ucho.

 - I co z tego? - spytał.
 - Kiedy miałam szesnaście lat, rodzicie musieli wyciągać mnie z 

więzienia - odparła zaczepnym szeptem.

Neal pocałował jej zamknięte powieki, policzki i brodę. Była taka 

delikatna; czuł przez koszulę jej drobne piersi, jej plecy drżały lekko 
pod jego dłońmi.

 - Zamordowałaś swojego chłopaka? - zapytał beztrosko.

background image

  - Marsz antywojenny - wyjaśniła, próbując wyswobodzić się z 

jego objęć. - Cisnęłam w policjanta kamieniem.

Neal   nie   potrafił   się   powstrzymać   i   wybuchnął   głośnym 

śmiechem.

  -   Ile   ważysz?   Najwyżej   pięćdziesiąt   pięć   kilogramów.   Z 

pewnością nic nie poczuł.

 - To był zbir. Tłukł pałką poruszającego się na wózku weterana z 

Wietnamu.

 - Co chcesz przez to powiedzieć?
 - Co? - Wyrwała się z jego objęć i popatrzyła na niego ze złością. 

- Zasłużył na więcej niż uderzenie kamieniem.

 - Ja nie jestem tamtym policjantem - odpowiedział spokojnie.
Karen zamrugała oczami. Na jej twarzy malowała się cała gama 

uczuć.

  - Nie pozwalam innym mówić mi, co dobre, a co złe - rzuciła 

szorstko.

Wreszcie do niego dotarło. Wystraszyła się pocałunku i próbuje 

przekonać go, że wcale jej nie pragnie.

 - Czy mogę cię zaprosić jutro na kolację? - zapytał. Popatrzyła na 

niego z niedowierzaniem.

 - Chyba mnie nie słuchałeś. Neal skrzyżował ręce na piersi.
  - Teraz ty mnie dotknęłaś. Chciałaś powiedzieć, że policjanci 

lubią   kobiety   bez   kręgosłupa,   które,   gdy   tylko   zaswędzą   je 
pomalowane palce u nóg, nie wiedzą już co dobre, a co złe.

 - Wcale tego nie powiedziałam.
 - Nieprawda. - Odsunął się od niej, głos mu stwardniał. Teraz już 

widział w Karen wyłącznie kolce. - Chciałem cię tylko lepiej poznać, 
bo ty już mnie znasz. Zapomnij o zaproszeniu.

Kiedy ją mijał, chwyciła go za rękaw.
 - Neal.
Zatrzymał się, napiął mięśnie i nie patrząc na nią, czekał. Dobry 

Boże, pomyślał. Zachowuję się jak szesnastolatek, z którym wyśniona 
dziewczyna nie chce iść na bal.

 - Przepraszam, samą nie wiem, co we mnie wstąpiło. Mam tyle 

uprzedzeń, i chcę w nie wierzyć, a ty robisz mi z tego zarzut.

 - Nie będę cię do niczego zmuszał.
 - Nie boję się ciebie.
 - Naprawdę? - zapytał, odwracając w jej stronę twarz.

background image

 - Pojawiłeś się.., tak nieoczekiwanie - wykrztusiła.
 - Proszę pani, ależ ja na panią wcale nie poluję - odparł sucho.
 - Więc po co...?
  -   Diabli   wiedzą.   -   Wzruszył   ramionami,   rozluźniając   napięte 

mięśnie. - Powiedziałem już, żebyś o tym zapomniała. Dziękuję za 
rozmowę.

Zdążył postąpić zaledwie dwa kroki, kiedy powstrzymał go jej 

głos:

  -   Chcę   iść   na   tę   kolację.   Ale   najpierw   musimy   wpaść   na 

spotkanie komitetu rodzicielskiego.

Odwrócił   się.   Karen   się   uśmiechała,   ale   w   uśmiechu   tym 

malowało się wyraźnie kolejne wyzwanie.

 - Ostatnie spotkanie przed wyborami - tłumaczyła. - Najwyższy 

czas,   żebyś   zdecydował   się,   po   czyjej   stronie   chcesz   stanąć   w 
wyborach.

 - Szef policji nie może brać niczyjej strony - odparł, starając się 

nie okazać, że odetchnął z ulgą.

 - Ale ojciec może.
Zapragnął nagle ją pocałować, ale zabrakło mu odwagi.
  - Z przyjemnością jeszcze raz obejrzę cię w akcji - powiedział 

wolno. - To pasjonujące widowisko.

Uniosła nieco głowę.
 - A więc kwadrans po szóstej?
  - Kwadrans po szóstej. Musimy zdobyć miejsca w pierwszym 

rzędzie.

  -   Wczoraj   wróciłam   do   pracy   -   poinformowała   przez   telefon 

Chelsea.

Karen  przytrzymała słuchawkę ramieniem  i sięgnęła po  stanik. 

Najbardziej koronkowy.

 - I jak ci poszło? Przyjaciółka przez chwilę milczała.
 - Poryczałam się jak bóbr. Było to najgłupsze, co mogłam zrobić, 

ale   kiedy   zobaczyłam   dwadzieścia   cztery   małe,   roześmiane, 
wpatrzone   we   mnie   twarze   dzieci,   łzy   same   popłynęły   mi   z   oczu. 
Chyba śmiertelnie je wystraszyłam.

Karen zamknęła oczy.
 - Och, Chelsea...
 - Później próbowałam obrócić wszystko w żart i na szczęście mi 

się to udało. Tylko Jason, największy łobuz, który zawsze doprowadza 

background image

mnie   do   rozpaczy,   podarował   mi   bukiecik   mleczy.   Wyobrażasz   to 
sobie?

Karen mrugała oczami, żeby nie wybuchnąć płaczem.
 - To bardzo miłe.
 - Może postanowił się zmienić. Cały dzień był nie do poznania.
Mimo że dławiło ją w gardle, Karen wybuchnęła śmiechem.
 - Wieczna optymistka.
  -   Czy   przedszkolanka   mogłaby   być   pesymistką?   -   zapytała 

Chelsea logicznie.

 - Punkt dla ciebie - powiedziała Karen, szukając nowych rajstop. 

-   Wróciłaś   już   do   siebie,   czy   nadal   mieszkasz   u   rodziców?   - 
Natychmiast pożałowała pytania.

  - Boję się wracać - odparła Chelsea matowym, pozbawionym 

życia   głosem.   -   Wmawiam   sobie,   że   kiedy   już   go   złapią,   będę 
bezpieczna, ale... Ale wciąż pamiętam, jaka byłam wtedy bezradna.

  -   Dlaczego   nie   zamieszkasz   chwilowo   ze   mną   i   z   Abby?   - 

zaproponowała   Karen   pod   wpływem   nagłego   impulsu.   -   Będziesz 
wprawdzie   spała   ma   rozkładanej   kanapie,   ale   możesz   udawać,   że 
jesteś   bez   grosza   przy   duszy   i   chodzisz   jeszcze   do   szkoły. 
Przyjaciółka zachichotała.

  -   To   równie   miłe   jak   kwiatki   Jasona.   Dziękuję,   ale   nie 

skorzystam   z   tej   propozycji.   Ty   i   Abby   stanowicie   rodzinę,   a   ja 
przecież mam swoją.

 - I ta rodzina doprowadza cię do szału.
  - No cóż, tak już bywa. Jeśli naprawdę będę miała ich dosyć, 

dam ci znać.

  -   W   porządku   -   zgodziła   się   Karen.   -   Propozycja   cały   czas 

aktualna. Poza tym Abby cię uwielbia.

  -   Uhm   -   odmruknęła   cicho   Chelsea,   a  Karen  wyczuła,   że  jej 

przyjaciółka się uśmiecha. - Udanego wieczoru.

 - Udanego wieczoru? Boże drogi! - Karen spojrzała na trzymane 

w   ręku   rajstopy,   a   następnie   zerknęła   z   przerażeniem   na   zegar.   - 
Muszę się spieszyć. Nie mogę się spóźnić na to zebranie.

  - Oczywiście. Ani też na kolację z szanownym szefem naszej 

policji.

  -   Sama   się   w   to   wszystko   wpakowałam   -   odparła   Karen, 

wsuwając rajstopy na jedną nogę. - Do zobaczenia, Chelsea.

background image

Pięć minut później była już ubrana - Jezu Chryste, tym razem 

miała   na   sobie   sukienkę!   -   po   czym   szybko   umalowała   twarz.   O 
paznokcie u rąk i nóg zadbała wcześniej, a włosy dały się uczesać za 
pierwszym razem. Obejrzała się w lustrze  i doszła do wniosku, że 
wygląda całkiem przyzwoicie. Poza tym Neal nie ma dwudziestu lat.

Co   nie   jest   wcale   takie   złe,   pomyślała   w   chwilę   później,   gdy 

wpuszczała go do domu. Dlaczego kobiecie miałoby szkodzić kilka 
zmarszczek,   skoro   mężczyźnie   dodają   tylko  tajemniczego   uroku? 
Uroda   chłopca   ma   w   sobie   coś   z   obojnactwa.   Neal   był 
nieprawdopodobnie męski, a głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do 
ust   i   pionowe   zmarszczki   między   brwiami   mówiły,   że   sporo 
przeszedł.   Najwyraźniej   przyzwyczaiła   się   już   do   jego 
neandertalskiego wyglądu, gdyż ucieszyła się z jego przyjścia.

Naturalnie, jeśli pomysł romansu z szefem policji jest pomysłem 

dobrym,   a   Karen   nie   wyrobiła   sobie   jeszcze   na   ten   temat   zdania. 
Odnosiła   wrażenie,   że   tym   razem   jej   umysł   nie   ma   tu   nic   do 
powiedzenia. Neal zlustrował ją wzrokiem i Karen zadrżała.

 - Ślicznie - odezwał się po chwili szorstkim głosem.
  -   Za   każdym   razem,   kiedy   cię   widzę,   potrafisz   mnie   czymś 

zaskoczyć.

 - Czy dlatego, że tak się wystroiłam?
 - Nie byłem pewien, czy zadasz sobie tyle trudu.
Ale zrozumiał wszystko doskonale. Wystroiła się tak na zebranie 

w szkole, ale nie tylko. Czerwona, jedwabna sukienka była specjalnie 
dla niego.

  - Chcę z wdziękiem przyjąć porażkę - odparła z wymuszonym 

uśmiechem.

 - Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś zdołał cię pokonać
 - oświadczył z uśmiechem.
 - Zobaczysz po wyborach.
 - Uwierzę, jak zobaczę. - Rozejrzał się wokół siebie. - Czy Abby 

jest w domu?

 - Nie, poszła nocować do przyjaciółki. Nie chcę, żeby zostawała 

sama w domu. - Sięgnęła po torebkę. - Idziemy?

Czekał cierpliwie na werandzie, kiedy Karen zamykała zamki w 

drzwiach wejściowych. Kiedy otworzył przed nią, a potem zamknął 
drzwi samochodu, kompletnie straciła  głowę. Zajął wreszcie miejsce 

background image

za   kierownicą,   a   ona   zadała   mu   pierwsze   lepsze   pytanie,   jakie   jej 
przyszło do głowy:

 - A gdzie są twoje dzieci? Nie boisz się ich zostawiać samych?
  - Zazwyczaj zostają same. To dobre dzieci. Krista nawet przez 

rok pracowała jako opiekunka do dzieci. Ostatnio jednak umawiam się 
ze starszą kobietą z sąsiedztwa. Kiedy nie ma mnie w domu, zostaje z 
nimi na noc.

Karen wyobraziła sobie reakcję Abby.
 - I Krista nie złości się, że wynajmujesz dla nich opiekunkę do 

dzieci?

Zdziwiony uniósł brwi.
 - Krista? Ona nie kwestionuje moich decyzji.
Karen nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała. Miała nadzieję, 

że doczeka dnia, kiedy Neal przekona się, że nawet grzeczne małe 
dziewczynki zrywają się wreszcie z postronka.

Kiedy wjechali na całkowicie niemal zastawiony parking przed 

budynkiem władz okręgowych, Neal zapytał:

 - Czy to dzisiejsze zebranie jest takie ważne?
 - Tak - wyjaśniła Karen. - Ktoś musi mieć ich na oku. Ale dziś 

może   być   wyjątkowo   ciekawie.   Czy   byłeś   już   w   mieście,   kiedy 
ogłosiliśmy tajne głosowanie?

  -   Nie,   ale   słyszałem,   że   nie   wyszło   -   odparł,   wprowadzając 

samochód   w   wąską   przerwę   między   dwoma   zaparkowanymi 
pojazdami.

Gdy wyłączył silnik i zapadła cisza, Karen wyjaśniła:
  -   No   cóż,   nie   wyszło,   ponieważ   władze   okręgu   postanowiły 

wybudować w miasteczku nową szkołę podstawową. Mają teren, więc 
uparły się, żeby szkołę postawić właśnie tutaj, bo wypadnie to dużo 
taniej. Ale ta lokalizacja ma wiele wad. Trudno tu dojechać, a rodzice 
narzekają   już  na   korki   w   Hawthorne,   gdzie   mieści   się   stara 
podstawówka.   Ponieważ   miasteczko   rozbudowuje   się   w   stronę 
północną, najlepiej byłoby szkołę postawić właśnie tam. Wszyscy to 
mówią, ale rada jest głucha na nasze apele. Tak więc dwukrotnie już 
nad tą sprawą głosowano i dwukrotnie nic to nie dało. Dzisiaj mamy 
postanowić,   czy   próbować   jeszcze   raz,   czy   też   wrócić   do   stołu 
kreślarskiego.

background image

Idąc w stronę budynku, wymieniali powitania. Karen cieszyła się 

na widok tłumów, jakie stawiły się na spotkanie. Na skutek decyzji 
rady wszyscy działali częściowo w próżni.

Kiedy zajęli miejsca na składanych, metalowych krzesłach, Karen 

natychmiast   zaczęła   gawędzić   z   sąsiadami,   rozdzielać   uśmiechy   i 
przedstawiać   Neala,   kompletnie   przy   tym   ignorując   swego 
przeciwnika w nadchodzących wyborach.

Dennis   Shafer   był   miejscowym   biznesmenem   i   przewodniczył 

Izbie Handlowej. Na obu frontach ścierał się z Karen. On dążył do 
rozwoju gospodarczego; ona lubiła swe małe miasteczko dlatego, że 
było właśnie małym miasteczkiem. On krzykliwie opowiadał się po 
stronie   administracji   szkolnej   bez   względu   na   to,   ile   robiła   i   jaki 
kolejny wymyśliła idiotyzm, a Karen znajdowała się na czarnej liście 
dyrektora szkoły.

Spotkanie   szybko   nabrało   rumieńców.   Jego   przewodniczący, 

Harold Glover, popatrzył ponad szkłami w kształcie półksiężyców na 
zatłoczoną salę.

 - No cóż, myślę, że przybyliście tu państwo, żeby podzielić się z 

nami swymi opiniami, czy mamy  znów przeprowadzić głosowanie. 
Jeśli   członkowie   rady   nie   mają   nic   przeciwko   temu;   zacznijmy 
zebranie   bez   zbędnych   korowodów.   -   Członkowie   rady   pokręcili 
głowami   i   zebrani  podnosili   kolejno   ręce,   prosząc   o   głos.   Harold 
skinął na siedzącą w środku sali kobietę. - Carol.

Carol   mieszkała   w   Hawthorne   i   nienawidziła   dzieci,   które   w 

drodze   do   szkoły   deptały   jej   rabaty   z   kwiatami   oraz   odłamywały 
gałęzie z krzewów, żeby robić sobie miecze do zabawy.

 - W drodze do szkoły jedzą te swoje wstrętne śniadania i ciskają 

papiery na mój trawnik - oświadczyła płaczliwie. - A kiedy wybudują 
tu następną szkołę, dzieciaków będzie dwa razy tyle.

 - A także samochodów i autobusów - zabrał głos ktoś inny. - Już 

teraz w godzinach szczytu mamy korki.

Zaczęły padać kolejne zarzuty: sieć dróg dojazdowych do szkoły 

podstawowej jest źle rozplanowana, czego rada nie chce przyjąć do 
wiadomości, i jeśli nie wytyczy się nowych tras do planowanej szkoły, 
która ma powstać w pobliżu istniejącej już, koszmar się spotęguje.

Jedyna kobieta w radzie, Sandy Diehl, pochyliła się do mikrofonu 

i powiedziała protekcjonalnym tonem:

background image

  - Rozumiem,  że mieszkańcy tej części miasta nie lubią korków 

na  ulicach,   ale  nie  zapominajmy  też,   że  trwają  one  zaledwie   dwie 
godziny dziennie, a nawet krócej. I, proszę mnie poprawić, jeśli się 
mylę, nie doszło tu nigdy do żadnego wypadku. Nawet nie wypisano 
zbyt   wielu   mandatów.   Rodzice   odwożący   dzieci   do   szkoły   w 
Hawthorne nie gnają na złamanie kątku.

Po sali przeszedł wyraźny pomruk. Karen zdecydowała, że pora 

zabrać głos.

 - Jest dzisiaj z nami szef naszej policji. Poprośmy go o opinię.
Powinna mieć wyrzuty sumienia, ale wcale ich nie czuła. Neal 

spojrzał na nią i posłusznie podniósł się z krzesła.

  - Jak państwo wiecie, wiosną mnie tu jeszcze nie było, mogę 

zatem   wypowiedzieć   się   wyłącznie   na   podstawie   obserwacji,   jakie 
poczyniłem w ciągu tych kilku tygodni nowego roku szkolnego. To 
prawda, że w tej okolicy nie wystawiliśmy wielu mandatów. Mieliśmy 
też szczęście, że nie doszło tu do żadnego wypadku.

Sandy Diehl zaczęła się uśmiechać, lecz w miarę słuchania Neala 

uśmiech ten stopniowo zanikał.

  - Ale to wcale nie znaczy,  że rano i po południu nie można tu 

dostać zawrotu głowy. W okolicy rzeczywiście panuje wielki ruch, 
jeździ bardzo dużo samochodów i autobusów, na jezdniach nie ma 
pasów dla pieszych i dzieciakom nieustannie grozi niebezpieczeństwo. 
Przeprowadzamy w tej dzielnicy kontrole szybkości i na razie dajemy 
wyłącznie ostrzeżenia, licząc na współpracę z użytkownikami jezdni, 
ponieważ   nie   chcemy   wymuszać   porządku   siłą.   Przemawiam   teraz 
bardziej jako policjant niż wyborca. Mam nadzieję, że nowa szkoła 
zbudowana zostanie gdzie indziej.

Przy gromkich oklaskach Neal usiadł. Karen pochyliła się w jego 

stronę i szepnęła do ucha:

 - Przetarłeś szlak, szefie.
 - Przecież nie jestem żadnym psem gończym - odmruknął.
  - Nie wiedziałam, po czyjej stronie staniesz - wypomniała mu 

cicho.

W oczach Neala pojawiło się rozbawienie.
 - Myślałem, że jednak wiesz.
Znów   skupiła   uwagę   na   przebiegu   dyskusji.   Sandy   Diehl 

przypominała   właśnie   zebranym,   ile   wynosić   będzie   koszt   budowy 
szkoły   na   terenie,   który   już   mają,   a   ile   kupno   nowej   działki, 

background image

załatwienie   wszelkich   formalności,   zezwolenie   z   biura   ochrony 
środowiska i inne wymagane dokumenty.

  - W czasach, kiedy wyborcy coraz niechętniej patrzą na wzrost 

podatków, okręg musi bardzo uważać na koszty.

Karen ponownie poderwała się z krzesła.
  -   Zarząd   najwyraźniej   zapomniał,   że   okręg   posiada   ładny 

kawałek   gruntów,   darowany   przez   Beaver   Creek   Estates. 
Zaświadczenie z urzędu ochrony środowiska jest już gotowe. Na tym, 
dużo większym przecież terenie, moglibyśmy dodatkowo wybudować 
boiska.   Istnieje   tam   również   wspaniale   rozwinięta   sieć   bardzo 
dogodnych   dróg   dojazdowych,   no   i   samo   miasto   rozbudowuje   się 
właśnie w tamtym kierunku.

  -   Ale   w   dającej   się   przewidzieć   przyszłości   będziemy   tam 

musieli dzieci dowozić, podczas gdy tutaj chodzą one do szkoły na 
piechotę. Wzrastające koszty transportu...

  -   Mogą   zostać   skompensowane   przez   wybudowanie   zajezdni 

autobusowej na terenach miejskich, które już do nas należą, a nie na 
nowo   zakupionych.   Można   też   w   Beaver   Greek   wybudować   nową 
szkołę podstawową, a starą przeznaczyć na pomieszczenia wyższych 
klas podstawówki, dzięki czemu znajdować się będzie ona w samym 
centrum miasta.

Członkowie rady zaczęli sypać cyframi; Karen przedstawiała im 

swoje rachunki. Do akcji włączył się Dennis Shafer, próbując ustawić 
panią Lindberg na pozycji „matki,  która nie rozumie  ani zawiłości 
budżetu, ani przepisów stanowych". Karen zapytała go z uprzejmym 
uśmiechem, od kiedy to zatrudnia więcej niż dwóch pracowników lub 
też ma do czynienia z budżetem większym niż budżet jego drukarni.

Zaczęły padać groźby. Dwóch członków rady opowiedziało się za 

nowymi wyborami jeszcze tej jesieni oraz za znacznym podniesieniem 
podatków.   Wtedy   wstała   Vicky   Thomas   i   słodkim   głosem 
przypomniała   radzie,   że   w   komitecie   rodzicielskim   zasiada   dość 
wpływowych osób, żeby zdobyć wystarczającą liczbę głosów; jeśli 
nie zgodzą się na podatki, rada może się nawet nie trudzić, aby je 
poddać pod rozwagę.

Dołączając się do powszechnego aplauzu, Karen mruknęła pod 

nosem:

 - Słowo daję, ta baba coraz bardziej mi się podoba.

background image

Na   koniec   rada   zgodziła   się,   że   należy   jeszcze   raz   rozważyć 

pomysł   nowej   lokalizacji   szkoły   i   powołała   specjalną   komisję.   W 
innych okolicznościach Karen zostałaby po zebraniu, aby upewnić się, 
że nie będzie już żadnych machlojek, ale tego wieczoru opuściła salę 
wraz z większością uczestników spotkania.

Kiedy   znaleźli   się   już   na   dworze,   ogarnął   ją   niepokój.   Tak 

naprawdę,  to   nigdy   dotąd,   jeśli   nie   liczyć  lunchu   za   szklarnią,   nie 
znalazła   się   z   Nealem   sam   na   sam.   No   cóż,   podobają   się   sobie. 
Musiała   przyznać,   że   to   właśnie   najbardziej   ją   niepokoi.   Ale   są 
przecież ludźmi dorosłymi i nie muszą niczego udawać.

A poza wszystkim Neal chętnie zgodził się na udział w spotkaniu 

z radą. Fakt ten wiele o nim mówił, ale to nie znaczy wcale, że Karen 
ma założyć klapki na oczy. Uczynił zbyt wiele oczywistych aluzji, 
żeby Karen mogła poznać jego prawdziwy charakter; na przykład ta 
dzisiejsza uwaga o córce: „Ona nigdy nie kwestionuje moich decyzji". 
Karen zaczęła się poważnie zastanawiać, co właściwie robi na randce 
z mężczyzną, który najwyraźniej uważa, że wszystko jest w porządku, 
skoro córka nie kwestionuje decyzji ojca. Czy jego żona była taka 
sama?

Jednocześnie Karen nie była pewna, czy to wykrystalizowały się 

wreszcie   jej   wszystkie   obawy,   czy   po   prostu   się   boi.   Kiedy   czuła 
dotyk Neala, traciła nad sobą kontrolę. Nie była pewna, czy dobrze 
zrobiła, całując się z nim.

Bez względu na to, co naprawdę do niego czuła.
Gdy szli przez rozległy parking, Neal milczał. Karen uścisnęła 

jeszcze dłonie kilku znajomym, a paru osobom, które po raz pierwszy 
zjawiły się na zebraniu poświęconym walce o szkołę, oświadczyła, że 
bardzo cieszy się z ich przybycia. Poza tym próbowała przekonać o 
swoich   racjach   kilka   osób   jeszcze   nie   zdecydowanych.   Kiedy 
spotykani   ludzie   pozdrawiali   również   Neala,   ten   uprzejmie   kiwał 
głową i dotykał palcami ronda stetsona. Do Karen odezwał się dopiero 
przy samochodzie.

Otworzył przed nią drzwi, popatrzył jej prosto w oczy i zapytał:
  -   Niech   mi   pani   powie,   pani   Lindberg,   czy   pani   nigdy   nie 

przestanie walczyć?

background image

Rozdział 7
Zapewne nigdy. Uświadomił to sobie w chwili, gdy zadał jej to 

pytanie.

Karen,   jakby   rażona   piorunem,   zatrzymała   się   w   miejscu   i 

spojrzała na niego wyniośle.

 - Czyżbyś miał o coś pretensje? - spytała.
  -   Wyciągasz   zbyt   pochopne   wnioski   -   odrzekł   i   wskazał   jej 

otwarte drzwi samochodu.

Założyła ręce na piersi i nie ruszała się z miejsca.
 - Co miały znaczyć te słowa?
Ba,  żeby   to   wiedział!   Był   rozdarty   między   podziwem   dla   jej 

gotowości wzięcia na swe barki odpowiedzialności za cały świat a 
szowinistycznym   przekonaniem,   że   kobieta   powinna   zajmować   się 
dziećmi i domem, a nie angażować się w walkę.

Toteż powiedział jej tylko niewielką część prawdy:
 - Szkoda, że moja żona nie potrafiła tak walczyć jak ty.
Tego Karen nie spodziewała się usłyszeć. Zdumiona przyjrzała 

się twarzy Neala.

  -   Czy   mógłbyś   mi   wyjaśnić,   o   co   ci   chodzi?   Zakłopotany 

wzruszył ramionami.

 - Przecież tak naprawdę nie interesuje cię moje małżeństwo.
Żarty   sobie   stroi?   -   pomyślała,   przesyłając   mu   promienny 

uśmiech.

 - Z natury jestem ciekawska.
Neal oparł się o maskę  samochodu  i dłuższą chwilę studiował 

twarz Karen.

  - Zgoda - odezwał się w końcu. - Ale ja też jestem ciekawski. 

Zatem pohandlujmy.

Karen   opadły   wątpliwości.   Z   jednej   strony   pragnęła   lepiej   go 

poznać,   sama   jednak   wolałaby   mu   się   nie   zwierzać   ze   swej 
przeszłości.

 - To uczciwy układ - przyznała w końcu z westchnieniem.
Neal ponownie skinął głową i wskazał otwarte drzwi samochodu. 

Kiedy wsuwała się do środka, na chwilę mignęły mu przed oczami jej 
długie nogi.

Trwało   to   zaledwie   ułamek   sekundy,   ale   wystarczyło,   żeby 

poniosła   go   wyobraźnia.   Zamknął   drzwiczki   i   klnąc   pod   nosem, 
okrążył samochód. Czy coś ze mną nie tak? - pomyślał. Czyżbym zbyt 

background image

długo   nie   miał   kobiety?   A   może   to   tylko   pani   Kwiaciarka   potrafi 
poruszyć we mnie właściwą strunę?

Najdziwniejsze jednak było to, że ona najwyraźniej nie starała mu 

się podobać. Dopiero tego wieczoru po raz  pierwszy włożyła strój, 
którym mogłaby kusić mężczyznę. Z drugiej strony Neal nie zwracał 
uwagi na ubranie. Nawet gdy była w zwykłych dżinsach i w bluzie, 
bardzo lubił na nią patrzeć. Jej sylwetka, tak kontrastująca z potężną 
budową   jego   ciała,   działała   mu   na   zmysły.   Chociaż   taka   drobna   i 
delikatna, była silna i odważna.

 - Niech to licho - mruknął i zajął miejsce za kierownicą.
W drodze Karen spytała:
 - Co powiesz ó dzisiejszym zebraniu?
Dzięki ci Boże za małe łaski, pomyślał. Na takie tematy mógł 

rozmawiać bez końca.

Jadąc międzystanową autostradą do położonego na górskim stoku 

miasteczka   Edmonds,   prowadzili   na   pozór   obojętną   rozmowę. 
Zupełnie   jakby   zawarli   milczący   pakt,   że   nie   poruszą   ważnych 
tematów. Neal wybrał restaurację, z której rozciągał się piękny widok 
na cieśninę Pugeta i port. Gdy kelner wskazał im stolik pod oknem, z 
przystani   odbijał   właśnie   prom,   kursujący   między   Edmonds   a 
Kingston.   Dalej,   na   pomarszczonej   lekką   bryzą   toni,   unosiły   się 
żaglówki,   a   wyznaczonym   torem   wodnym   posuwał   się   olbrzymi 
tankowiec.

Złożyli   zamówienia.   Karen   upiła   łyk   margarity,   po   czym 

przerwała milczenie:

 - Ty pierwszy,
  -   Dlaczego   ja?   -   zapytał   Neal,   najwyraźniej   stosując   taktykę 

wymijającą.

  -   Bo   ty   sprowokowałeś   rozmowę.   Sprowokowałem,   pomyślał 

Neal. Boże drogi. Co mnie

podkusiło,   żeby   poruszać   ten   temat?   Zapragnął   nagle   w   jakiś 

sposób wykręcić się od tej rozmowy, choć w głębi duszy szczerze 
chciał wszystko Karen wyznać. Był ciekaw, czy po wysłuchaniu jego 
historii   nabierze   do   niego   pogardy,   czy   też   okaże   zrozumienie   i 
współczucie. Odchrząknął i zaczął:

 - Pewnie pomyślisz, że ze mnie kawał łobuza. I nie ty pierwsza. - 

Zabębnił palcami o blat i nieświadomie zacisnął dłoń w pięść. - Moja 

background image

żona... miała na imię Jennifer, ale mówiłem do niej Jenny... Krista 
odziedziczyła po niej charakter. Z wyglądu też bardzo ją przypomina.

 - Była piękna - przerwała mu cicho Karen.
 - Tak, była piękna.
Ale nie pod koniec, pomyślał z goryczą. W jej śmierci nie było 

już nic pięknego. Skierował niewidzący wzrok za szybę i w krótkich 
zdaniach, beznamiętnym głosem, zaczął relacjonować suche fakty.

  - Zmarła na raka. Zaatakował pierś. Lekarze nie wykryli go w 

porę. Choroba się rozszerzyła. Stało się to niewiarygodnie szybko. Po 
roku moja żona nie żyła.

Słowa były konkretne, okrutne i Neal przeklinał siebie w duchu 

za to, że tak fatalnie rozpoczął swą opowieść. Ale było już za późno.

Karen nie spuszczała z niego wzroku.
 - Uważasz, że nie walczyła? Czy o to ci chodzi?
  - Cholera, tak. - Zacisnął zęby. Nigdy jeszcze nie wyznał tego 

głośno i był zdumiony gniewem, jaki go ogarnął. - Od chwili, gdy 
wykryto guz, wiedziała, że umiera. Najpierw rokowania/lekarzy były 
dobre, ale nikt i nic nie mogło przekonać Jenny, że wyleczenie jest 
możliwe. Bez przerwy płakała. Przez całe dnie nic nie robiła. Nawet 
nie wychodziła z domu.

Pamiętał   swą   udrękę   i   obojętność   żony.   Wpadła   w   skrajną 

rozpacz, nie sposób było wyzwolić jej z tej udręki. Neal byt bezradny. 
Zdarzało się, że wracał do domu z pracy, a ona siedziała nieruchomo 
na kanapie w salonie. Kolacji nie było. W takich chwilach zastanawiał 
się, czy Jenny w ogóle wykonała tego dnia jakiś ruch.

Potrząsnął głową, chcąc odpędzić natrętne wspomnienia.
  -   To   nie   było   już  nawet   przerażenie.   To   była  rezygnacja.   Po 

prostu czekała na koniec. Kiedy lekarze wykryli przerzuty, życie z 
niej   jakby   uszło,   miałem   do   czynienia   już   tylko   z...   duchem.   - 
Wykrzywił   twarz,   spuścił   głowę   i   ciągnął   ochrypłym   głosem:   - 
Pewnego razu... nawet krzyknąłem, że powinna wziąć się w garść i 
żyć,   dopóki   istnieje   choć   cień   nadziei.   Ale   ona   jeszcze   bardziej 
zamknęła się w sobie i jeszcze więcej płakała. Do diabła! Dlaczego po 
prostu jej wtedy nie przytuliłem i nie trzymałem gęby na kłódkę?

 - Bo byłeś wściekły. - Dzięki Bogu, pomyślał, że Karen nie sili 

się na czułość i delikatność. Wręcz ożywiła się, jakby jego wyznania 
wcale jej nie poruszyły ani też nie wywołały niesmaku. - Bo byliście 

background image

dwojgiem zupełnie różnych ludzi. Ona rozpaczała nad tym, co traci, a 
ty nie byłeś w stanie przyjąć do wiadomości, że ona jest już stracona.

 - Tak. - Przeciągnął palcami po włosach. - To tyle na ten temat. 

Dzieci... o niczym im nie mówiłem. Do licha, czasami sądziłem, że 
choćby   ze   względu   na   dzieci   powinna   swój   dramat   znosić   z 
godnością. A może po prostu w taki właśnie sposób przygotowywała 
je na to, co miało nieuchronnie nastąpić? Słuchając mnie, Michael i 
Krista wierzyli, że ich matka nie umrze.

Nawet nie spostrzegł, kiedy Karen wyciągnęła rękę i ujęła jego 

dłoń.   Nieświadomie   odwzajemnił   się   tak   mocnym   uściskiem,   że 
sprawił jej ból.

 - Cofam wszystko, co powiedziałam kilka dni temu.
O tym, że rozwód rodziców jest dla dzieci gorszy. - Oczy Karen 

stały się tak błękitne, że Neal nie potrafił oderwać od nich wzroku. - 
Myliłam   się.   Rozwód   to   przecież   nie   koniec.   Abby   wierzy,   że 
pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, że Geoff wróci i poprosi 
o   jeszcze   jedną   szansę,   a   ona   łaskawie   pozwoli   mu   być   lepszym 
ojcem. Ale Krista i Michael...

Urwała,   gdyż  przy   stoliku   pojawił   się   kelner   z   sałatkami.   Nie 

wykonała   jednak   najmniejszego   ruchu,   żeby   puścić   dłoń   Neala   i 
sięgnąć po widelec. Kiedy kelner odszedł, zapytała:

 - A jak ty to przetrwałeś?
 - Nie wiem. - Uwolnił jej dłoń. - Nie, to nieprawda. Czy chcesz 

poznać najgorsze?

Skinęła głową, ale nie spuszczała z Neala oczu. Nie miał pojęcia, 

dlaczego jej o tym wszystkim mówi, ale gdy już zaczął, wyrzucił z 
siebie wszystko.

 - Najstraszniejsze w tym było to, że jej śmierć przyjąłem z ulgą. - 

Tak, w końcu się do tego przyznał! - Ostatnie miesiące to było istne 
piekło.   Cierpiała,   a   dzieci   i   ja   nie   odstępowaliśmy   jej   na   krok. 
Udawaliśmy, że nic złego się nie dzieje, że doskonale sobie radzimy, 
choć przeżywaliśmy męki. Byłem nieustannie wściekły, ale tłumiłem 
to w sobie. Dzieciaki ogarniała samolubna złość, gdy musiały każdego 
dnia wracać ze szkoły prosto do domu i trzymać matkę za rękę. W 
domu panował bałagan, nie potrafiliśmy ugotować porządnej kolacji... 
- Roześmiał się, choć w jego śmiechu niewiele było radości. - Teraz 
gotuję dużo lepiej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

background image

  -   Odnoszę   wrażenie,   że   jesteś   bliższy   swym   dzieciom   niż 

niejeden ojciec.

 - Chyba tak. - Zdumiewające. Jego niepewny uśmiech wyraźnie 

mówił, że to dla niego wiele znaczy.

  -   Jakoś   nam   się   udało.   Próbowałem   rozmawiać   z   dziećmi   o 

Jenny, tak żeby jej nie zapomniały. Nie robiłem tego, oczywiście, w 
sposób   zbyt   nachalny.   Wspominałem   ją   w   chwilach,   gdy   było   to 
całkiem naturalne. Rozumiesz, co chcę powiedzieć.

 - Założę się, że początkowo było ci bardzo ciężko.
 - Uniosła twarz. - Och, Boże, już niosą dania główne, a my nie 

zaczęliśmy nawet sałatek.

Zapewnili kelnera, że wszystko jest w porządku, i przez jakiś czas 

prowadzili   towarzyską   pogawędkę.   Neal   jednak   nie   mógł   się 
uspokoić. Czuł się jak w chwilach, gdy kończył jakieś szczególnie 
trudne   dochodzenie;   był   spięty,   przewrażliwiony,   część   jego   duszy 
opuszczała   ciało   i   obserwowała   wydarzenia   z   dystansu   -   oceniała; 
podpowiadała, kiedy wykonać następny ruch; mówiła, żeby nie robił z 
siebie durnia.

Tym razem jednak nikt go nie oceniał. Przed oczami miał ciągle 

obraz zmęczonej, rozwścieczonej kobiety, która wpuściła go do domu 
zgwałconej   Chelsea,   kobiety,   która   dla   swej   przyjaciółki   zrobiła 
wszystko, co mogła i nawet przeciwstawiła się policjantowi, którego 
sama wezwała. A on był wdzięczny losowi za to, że ją tam zastał, a 
zarazem   zły,   że   nie   skakała,   kiedy   kazał   jej   skakać.   Lecz   mimo 
wszystko   w   ich   znajomości   było   coś   bardzo   erotycznego   i   był 
przekonany, że dobrze by im było razem.

Pewność ta nie opuszczała go ani na chwilę; wręcz nasilała się, 

kiedy   widział   Karen.   A   teraz,   gdy   dowiedział   się   już   o   niej   paru 
rzeczy, kiedy ona poznała kilka szczegółów jego życia, wszystko się 
jeszcze   bardziej   skomplikowało.   Nie   pamiętał,   żeby   z   kimkolwiek 
rozmawiał tak, jak tego wieczoru z Karen. Budziło to w nim niepokój, 
zastanawiał się, kogo ona naprawdę widzi, kiedy na niego patrzy. Był 
ciekaw, czy w ogóle jest zadowoloną z tego, że go poznała.

Mógł   teraz   jedynie   usunąć   przewagę,   jaką   nad   nim   miała. 

Poczekał, aż kelner przyniesie kawę, po czym oznajmił:

 - Twoja kolej.
 - Moja...? - Nerwowo odwróciła głowę. - Ach, rozumiem, teraz ja 

mam opowiedzieć historię swojego życia.

background image

 - Taki był układ, pamiętasz? Ja opowiem ci swoją historię, a ty 

mi swoją.

Bez błysku cynizmu, który czasami pojawiał się w jej oczach, 

wyglądała teraz jak młodziutka dziewczyna. Czasami wyglądała na 
swój wiek, zwłaszcza w chwilach gdy zmagała się z niewidzialnym 
ciężarem udręki i przerażenia innych kobiet. W tej chwili mogłaby 
grać rolę Śpiącej Królewny oczekującej swego królewicza. Nie sądził 
jednak, by królewicz z jej książki woził w pikapie futerał z karabinem 
i zarabiał na życie ściganiem czarnych charakterów.

Omal się nie roześmiał. Prawdę powiedziawszy, pani Lindberg 

zapewne sprzedałaby królewiczowi kilka sadzonek jeżyn i kazała mu 
zapomnieć  o odsieczy. Nie należała  do kobiet, które  kiedy  ucinają 
sobie drzemkę, mężczyźnie każą trwać na posterunku i czuwać nad 
nimi.

 - Dobrze, dobrze - mruknęła i zmarszczyła czoło, ale Neal nie dał 

się zwieść pozorom. - Mówiłam ci już o marszach protestacyjnych.

Skinął w milczeniu głową.
 - No cóż, moi rodzice są bardzo konserwatywni. - Teraz Karen 

zmarszczyła z kolei nos. - Ale to i tak łagodnie powiedziane. Mój 
ojciec uważał, że wszystkich długowłosych... to jego określenie, nie 
moje... należy wysłać do obozów dla rekrutów, a potem do Wietnamu. 
- Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. - Roger, mój brat, był zarówno 
wyśmienitym   sportowcem,   jak   i   jednym   z   najlepszych   studentów. 
Zaliczył dwa lata studiów i postanowił zrobić przerwę. Był to wielki 
błąd, bo powołano go do wojska i wysłano na wojnę. Śmiertelnie się 
bał. - Karen wykonała dłonią nieznaczny, żałosny gest. - No i znalazł 
tam śmierć.

 - Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. Jej wzrok stał się czujny.
 - Wybacz. Zapomniałam... Potrząsnął głową.
 - To twoja historia, nie moja.
Po twarzy Karen przemknął cień smutku.
 - Nie powinien był tam jechać. Nie on. Wiesz, kim chciał zostać? 

Nauczycielem   w   szkole   podstawowej.   Przepadał   za   dziećmi.   - 
Zamilkła   na   chwilę,   po   czym   dodała:   -   W   każdym   razie   jeden   z 
nauczycieli   z   mojej   szkoły   zaczął   zabierać   nas   na   marsze 
protestacyjne. I pewnego dnia zostałam aresztowana.

 - Czy coś mu za to zrobili?

background image

  - Nauczycielowi? - Po jej twarzy przebiegł smutny uśmiech. - 

Tak, wyrzucono go z pracy. A czegoś się spodziewał?

Neal nie musiał nawet odpowiadać.
 - I ty też protestowałaś?
 - Zgadłeś. - Sprawiała wrażenie, jakby sama nie wiedziała, co o 

tym sądzić. - Zorganizowałam siedzący wiec protestacyjny. Udał się 
wspaniale. A potem mnie  złapali. Poddałam się. Ale nosi mnie  do 
dziś. - Wzruszyła ramionami. - To wszystko.

Neal odstawił filiżankę z kawą.
 - Ominęłaś część dotyczącą ojca Abby. Karen udała zdziwienie.
 - Nie sądziłam, że zechcesz o tym słuchać.
  -   Uważam,   że   jest   kilka   spraw,   które   powinniśmy   o   sobie 

wiedzieć.   -   Nie   spuszczał   z   niej   wzroku   i   zrozumiała,   że   mówi 
poważnie.

Popatrzyła na niego ostro.
 - Powinniśmy?
 - Czy nie byłaś ciekawa mojego małżeństwa? Zawsze poddawała 

się, gdy ktoś odwoływał się do jej

uczciwości. Opuściła lekko głową i zmarszczyła brwi.
 - Tak, byłam. Zgoda. - Zamilkła i najwyraźniej zbierała myśli. - 

Miał   na   imię   Geoff.   Poznaliśmy   się   w   college'u   w   Berkeley   w 
Kalifornii. Oboje byliśmy idealistami i działaliśmy społecznie. Dzisiaj 
żałuję, że nie studiowałam ogrodnictwa, ale wtedy interesowała mnie 
socjologia   i   inne,   podobne   całkowicie   bezużyteczne   rzeczy.   On 
poszedł na prawo. Pomagałam mu. Został obrońcą z urzędu, bronił 
spraw z góry przegranych. - Gorycz w jej głosie powiedziała Nealowi, 
co   będzie   dalej.   -   Potem   urodziła   się   Abby.   Geoff   wygrał   pewną 
spektakularną   sprawę   i   firma   prawnicza   z   San   Francisco 
zaproponowała mu pracę. Jest to najprostsza droga do współudziału w 
spółce. Twierdził, że nie zamierza zrezygnować z prowadzenia spraw 
publicznych. Ze względu na Abby musieliśmy zmienić mieszkanie. 
Stać nas było na kupno domu. Tak też zrobiliśmy. Po jakimś czasie 
Geoff zaczął bronić korporacji, które chciały się wykręcić od płacenia 
podatków. Ja wypowiadałam się w sprawach, z którymi jego firma nie 
chciała mieć nic wspólnego. Moje nazwisko związane było z kilkoma 
procesami.   Wspólnicy   poprosili   Geoffa,   żeby   mnie   uciszył.   No   i 
spróbował.

background image

  - Idiota - mruknął Neal. - Powinien wiedzieć, że ty nigdy nie 

przestaniesz walczyć.

 - Dla człowieka firmy okazałam się marną żoną.
 - Nie brałaś ślubu z firmą.
 - Wyszło na to, że tak... - Urwała, ale po chwili milczenia dodała: 

- Człowiek nigdy nie wie, w co się wpakuje.

Neal pojął, że temat ich byłych małżeństw został wyczerpany.
  - Wychodząc za mąż, byłaś młoda. Ja też ożeniłem się młodo. 

Studenci sami dobrze nie wiedzą, czego naprawdę chcą. Ty i ja... - 
wzruszył ramionami - już wiemy, choć od czasu do czasu i nas może 
coś zaskoczyć.

 - Nie żartuj - odparła kwaśno.
Neal doszedł do wniosku, że powinni wracać do domu.
 - Możemy już jechać?
Na twarzy Karen pojawił się czujny wyraz.
 - O, tak.
Zapłacił  rachunek i ruszył za nią do samochodu.  Przez chwilę 

podziwiali słońce znikające za kurtyną utkaną z pomarańczowych i 
fioletowych chmur. Zapadał jesienny, niosący z sobą chłód, wieczór. 
Ubrana   w   cienką   sukienkę   Karen   zadrżała   i   Neal,   otwierając 
samochód, objął ramieniem jej gołe plecy; Ponownie zadrżała, ale tym 
razem już nie z powodu zimna. Neal poczuł, że oblewa go fala ciepła.

W drodze powrotnej rozmawiali nieco chaotycznie. Neal nastawił 

radio na stację nadającą muzykę  country - and - western;  puszczano 
ckliwe ballady o utraconej miłości i nowej szansie. Zupełnie jakby o 
nim   i   siedzącej   obok   kobiecie,   która   rzucała   mu   ukradkowe 
spojrzenia.

Gdy w blasku reflektorów wynurzyła się skąpana w dziwacznym, 

purpurowyn   świetle   ulica,   przy   której   mieszkała   Karen,   z   radia 
popłynęły tony skocznej piosenki w wykonaniu Clinta Blacka. Wtedy 
też   Karen   odezwała   się   po   raz   pierwszy   od   dziesięciu   minut. 
Zgryźliwie.

  -   Pozwól,   że   zgadnę.   Sobotnie   wieczory   spędzasz   tańcząc   na 

linie.

Neal pokazał zęby w uśmiechu.
 - Nie zgadłaś. Nie robię czegoś, co robi już z tuzin innych osób. 

Staram się raczej zaskakiwać.

background image

Żałował, że nie widzi jej twarzy, kiedy powiedziała zamyślonym 

głosem:

 - Może właśnie dlatego cię lubię.
Wprowadził   samochód   na   podjazd.   Smugi   ostrego   światła 

oświetliły na chwilę drzwi garażu. Przed kołami pojazdu przemknął 
kot.

Neal wyłączył reflektory i zgasił silnik.
 - Masz ochotę wejść?
Niemal uwierzył w jej obojętny ton.
 - Dzięki. Chętnie.
Do   licha,   dłonie   pocą   mu   się   jak   podczas   pierwszej   randki   w 

życiu.

Zanim zdążył wysiąść z samochodu, Karen zatrzasnęła drzwi ze 

swej strony i stukając głośno obcasami, ruszyła szybko w kierunku 
domu. Oddaliła się zaledwie o trzy metry i już zniknęła mu z oczu. 
Nie   pierwszy   raz   pomyślał   z   niechęcią   o   rozrośniętych   krzewach, 
które   okalały   werandę   jej   domu   i   ciągnęły   się   wzdłuż   ścieżki.   Ich 
gałęzie   rzucały   mroczny   cień   na   wąską,   wysypaną   tłuczoną   cegłą 
ścieżkę.

 - Poczekaj! - zawołał ostro.
Przystanęła tak gwałtownie, że omal na nią nie wpadł.
 - Co się stało? - syknęła.
  - Czy wiesz,  że to bardzo niebezpieczne, kiedy dom  zasłaniają 

gęste zarośla? - zapytał ostrzej, niż zamierzał. - Skąd, u licha, możesz 
wiedzieć, że nikt się w cieniu nie czai?

Teatralnie wzniosła oczy i jęknęła.
  -   Ale   mnie   wystraszyłeś.   Myślałam,   że   coś   usłyszałeś   lub 

zobaczyłeś.

Wchodząc za nią na werandę, powiedział:
  -   Do   diabła,   ktoś   może   stać   metr   od   ciebie,   a   ty   go   nie 

zauważysz. A gdybyś była sama?

Otworzyła drzwi.
  - Gdybym była sama, weszłabym do domu bocznym wejściem 

przez garaż. Tam nie ma zarośli. Ale musielibyśmy iść obok śmietnika 
i   skrzynki   z   piaskiem   dla   kota.   Pomyślałam   sobie,   że   będzie 
romantyczniej, jeśli wpuszczę cię do środka głównym wejściem. A 
poza tym jestem z tobą, więc w razie czego mnie obronisz.

 - A ja już podejrzewałem, że nie wiesz, co to romantyczność.

background image

Zamknął drzwi i oparł się ó nie plecami.
 - Zaprosiłeś mnie na bardzo miłą kolację - oświadczyła, unikając 

jego wzroku. - Uważałam, że zasługujesz na coś więcej niż skrzynka z 
piaskiem dla kota.

Najwyraźniej   starała   się   rozładować   sytuację.   Nealowi   zaczęło 

mocniej bić serce. Nie było jeszcze za późno, żeby wziąć się w karby i 
wyjść. Ale nie chciał i nie mógł już dłużej prowadzić tej gry.

  - Chcę cię pocałować - oświadczył półgłosem. Karen odłożyła 

torebkę i odwróciła się w jego stronę.

Zadrżał na widok jej oczu, w których płonęło pożądanie.
 - Proszę - szepnęła.
Podszedł do niej  i objął ją, a ona zarzuciła  mu ręce na szyję, 

wspięła się na palce i gorąco pocałowała w usta.

Było to czyste szaleństwo; za dużo, za szybko. Jej usta były takie 

jak jej natura: cierpkie, z domieszką słodyczy. Obca jej była pokora. 
Do   licha,   myślał   Neal   oszołomiony.   Muszę   nad   sobą   zapanować. 
Przecież wpuściła mnie tylko do przedpokoju. Westchnął i oderwał 
wargi od jej ust.

 - Nie idź jeszcze - szepnęła.
Jeśli ma wyjść, musi to zrobić natychmiast. Próbował odsunąć 

głowę, ale Karen przytrzymała ją zaborczo i znowu poczuł na wargach 
jej gorące usta. Nie panował już nad sobą. Teraz pragnął jedynie...

 - Gdzie jest sypialnia? - spytał.
Wargi Karen były czerwone i nabrzmiałe, oczy szkliste.
 - W końcu korytarza - szepnęła i Neal wziął ją na ręce.
Jeden sen już się ziścił.
 - O czym myślisz? - spytała, gdy wsunął się pod prześcieradło i 

przytulił do niej.

Roześmiał się.
 - A jak myślisz, o czym mogę myśleć?
 - Zastanawiasz się, jakim cudem jesteś w moim łóżku?
 - Och, wiem, jak to się stało.
Naprawdę wiedział. Stał u wrót raju, czuł bijące od Karen ciepło. 

Wystarczy chwila, a połączą się w jedno. Będzie należeć do niego, 
choćby tylko przez chwilę.

Ale ona wciąż mówiła. Na Boga, wciąż mówiła!
 - Nie powinniśmy tego robić.

background image

 - Dlaczego? - spytał, całując jej pierś. Karen wygięła się w łuk i 

szepnęła:

 - Czy my w ogóle się lubimy?
  -   Nie   mam   pojęcia   -   odparł   i   wziął   ją.   Zachłysnęła   się 

powietrzem,   oczy   jej   się   rozszerzyły,  a   potem   zamknęły.   Uniosła 
biodra,   jej   mięśnie   napięły   się,   oczy   ponownie   spowiła   mgła 
rozmarzenia.

 - Jak dobrze - szepnęła.
Kiedy chwilę później wymówiła jego imię, zaskoczenie brzmiące 

w jej głosie sprawiło, że ogarnęła go rozkosz nie do opisania. Nie 
wiedział, czy zawiera się w niej sens życia, czy umierania, i poczuł, że 
od tej pory już nigdy nie będzie taki sam.

 - A więc to dlatego - szepnęła później, wtulając się w niego.
 - Częściowo - przyznał.
Wodził dłonią wzdłuż jej ciała, od barku do biodra. Dotykał jej z 

radością.   Początkowo   myślał,   że   jej   ciało   nie   przystaje   do   jej 
charakteru, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Uśmiechnął się i 
wtulił twarz w jej delikatne jak u dziecka włosy.

Nigdy jeszcze nie kochał się tak z żadną kobietą. Nawet z Jenny. 

Jego żona czerpała wielką satysfakcję z miłości, ale nie żądała niczego 
dla siebie. Ani ona, ani żadna inna kobieta, którą miał przed ślubem 
lub   już   po   śmierci   Jenny.   I   żadna   z   nich,   nawet   jego   żona,   nie 
oddawała   się   w   miłości   bez   reszty.   Uprawiał   miłość   z   niejedną 
kobietą, ale po raz pierwszy z kobietą się kochał.

Przestraszony zastanawiał się, dlaczego przepełnia go taka radość. 

Nie   znosił   przecież   chwil,   kiedy   tracił   nad   sobą   kontrolę.   Cugle 
zawsze trzymał krótko, lecz przy Karen wymykały mu się z rąk.

Czas   wracać   do   domu,   pomyślał,   jakkolwiek   częścią   duszy 

pragnął ponownie złączyć się z Karen. Coś w nim krzyczało, żeby tak 
właśnie zrobić, zdrowy rozsądek natomiast podpowiadał, że powinien 
jeszcze raz wszystko dobrze przemyśleć.

Drgnął, kiedy dotarł do niego dźwięk elektronicznego brzęczyka, 

i niechętnie wstał.

 - Gdzie jest telefon? - zapytał nieswoim głosem.
 - Obok ciebie. Na nocnym stoliku.
Karen   również   usiadła   i   oparła   się   plecami   o   zagłówek.   Neal 

sięgnął po słuchawkę i wystukał numer.

 - Tu Rowland.

background image

  -   Mamy   w   mieście   kolejny   gwałt   -   poinformował   go   oficer 

dyżurny. - Ofiara zgłosiła się natychmiast.

 - Gdzie?
Zanotował   w   pamięci   adres   oraz   informację,   że   dwóch 

policjantów pojechało już na miejsce zdarzenia.

Odniósł   wrażenie,   że   w   jego   umyśle   przewijają   się   dwa 

nakładające się na siebie filmy. Pierwszy, o szalonej miłości, i drugi, 
groźniejszy, przedstawiający gwałt, który miał miejsce w tym samym 
czasie,   kiedy   on   kochał   się   z   Karen.   Gorączkowo   zbierając   myśli, 
odłożył słuchawkę i sięgnął po dżinsy.

background image

Rozdział 8
 - Co się stało? - spytała, patrząc na jego plecy.
Pragnęła,   żeby   telefon   dotyczył   jakiejś   zwykłej,   rutynowej 

sprawy, takiej jak na przykład skradziony samochód. Albo żeby ktoś 
wybił szybę w którymś z biur na Front Street i włączył się alarm. 
Kiedy jednak Neal nie odpowiadał, wiedziała, że za jego milczeniem 
kryje się jedno.

 - Kolejny gwałt - rzucił szorstko po długiej chwili.
 - Boże - szepnęła zbielałymi wargami.
Przed oczami zamajaczyła jej pobita, opuchnięta twarz Chelsea, 

jej   pełne   przerażenia,   ciemnoorzechowe   oczy,   bezradność.   Ujrzała 
Lisę udającą rozpaczliwie, że nic się nie stało, desperacko próbującą 
ukryć strach.

Ogarnął ją bezsilny gniew.
 - Tak dalej być nie może! Trzeba coś zrobić!
Neal wstał i sięgnął po koszulę. Po raz pierwszy od chwili, gdy 

odwrócił   się   do   telefonu,   ujrzała   jego   twarz.   Malujący   się   na   niej 
wyraz   sprawił,   że   zamarło   jej   serce.   Oczy   Neala   płonęły,   mięśnie 
twarzy drgały, usta tworzyły cieniutką linię.

 - Jeśli masz jakiś pomysł, to się nim ze mną podziel - warknął. - 

Sądzisz, że nie próbowaliśmy wszystkiego?

Karen  żałowała,   że   tak   wybuchnęła.   Z   jakichś   względów 

zapragnęła przekonać go, że nic mu przecież nie zarzuca.

  - Wiem,  że próbowaliście - odparła. - Nie o to mi chodzi. Po 

prostu to my, mieszkańcy miasta, powinniśmy podjąć jakieś działania. 
Sami moglibyśmy zadbać o nasze bezpieczeństwo, zamiast czekać, aż 
zrobi to za nas policja.

Wkładając   koszulę   w   spodnie,  Neal,  niczym   zaniepokojone 

zwierzę, gwałtownie uniósł głowę.

 - Od tego właśnie my jesteśmy.
Karen   wyprostowała   się,   zapominając   nawet   zasłonić   się 

prześcieradłem.

  -   Tak,   ale   my   nie   musimy   bezradnie   czekać.   Możemy   wam 

pomóc.   Dawniej   było   inaczej.   Sto  lat  temu   zaangażowałbyś   do 
pomocy połowę mężczyzn w mieście.

Neal potrząsnął głową.

background image

 - Po to, żeby najpierw mogli strzelać, a później zadawać pytania? 

-   odparł   z   przekąsem.   -   Właśnie   po   to   jest   konstytucja,   żeby 
zapobiegać takim działaniom.

 - Ale... - zaczęła i urwała.
Nie   było   czasu   na   filozoficzne   debaty.   Miała   przeczucie,   iż 

mówiąc to wszystko pragnie po prostu odpędzić myśl o gwałcie i nie 
zastanawiać się nad tym, kogo tym razem wybrał los.

Neal przysiadł na skraju łóżka i zaczął wkładać skarpetki i buty. 

Karen głęboko westchnęła.

 - Czy... znam tę kobietę? - zapytała. Nawet na nią nie spojrzał.
  -   Wybacz   -   odparł   zdawkowym   tonem.   -   Jeśli   będę   mógł, 

powiem ci później. - Wstał. - Poczuję się pewniej, jeśli odprowadzisz 
mnie do drzwi, a potem bardzo dokładnie je zamkniesz.

Szlafrok wisiał w szafie, a sukienki nie mogła znaleźć. Trzeba 

będzie jej rano poszukać. Wahała się chwilę, po czym ześliznęła się 
nago z łóżka. Po plecach przebiegł jej dreszcz, choć wcale nie czuła 
chłodu.   Może   stało   się   to   pod   wpływem   wzroku   Neala,   który   nie 
ruszając się z miejsca obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Wyraz jego 
twarzy   wskazywał,   że   myślami   jest   gdzie   indziej.   Karen   zdjęła   z 
wieszaka szlafrok i szybko się nim otuliła.

Boso ruszyła do przedpokoju. Neal otworzył drzwi wyjściowe, 

odwrócił głowę i szybko pocałował ją w usta.

  -   Jutro   zadzwonię   -   szepnął   i   zniknął   w   pogrążonej   w 

ciemnościach alejce.

Karen odczekała, aż rozlegnie się warkot silnika, zamknęła drzwi, 

zatrzasnęła wszystkie zamki i założyła łańcuch.

Mimo  że   odczuwała   zmęczenie,   a   następnego   dnia   miała   być 

bardzo   wcześnie   w   sklepie,   żeby   odebrać   dostawy,   była   zbyt 
poruszona i zdenerwowana, by zasnąć. W towarzystwie plączącej się 
jej   pod   nogami   Maggie   obeszła   cały   dom,   upewniając   się,   że 
wszystkie okna są pozamykane, a na zewnątrz nikogo nie ma. Ileż to 
razy w ciągu ostatniego miesiąca sprawdzała w taki sposób zamki i 
okna?

Coś ściskało ją w gardle na myśl, że zgwałcona tego wieczoru 

kobieta   również   zapewne   nieustannie   sprawdzała   w   swoim   domu 
zamki. Jak się okazało, na próżno.

W   końcu   wróciła   do   sypialni.   Maggie   wskoczyła   na   łóżko, 

obwąchała   je   i   natychmiast   zeskoczyła   na   podłogę.   Kotka   często 

background image

sypiała w nogach Karen, tej nocy jednak wyraźnie nie miała na to 
ochoty.

 - Jesteś wysterylizowana - odezwała się Karen - cóż więc możesz 

wiedzieć?

Doprowadzenie pościeli  do porządku zajęło jej  dziesięć  minut. 

Wygładziła prześcieradło i kołdrę, znalazła sukienkę. Stan, w jakim 
zastała   łóżko,   wstrząsnął   nią;   nie   pamiętała,   kiedy   po   raz   ostatni 
kochała   się   tak...   bez   opamiętania.   Lubiła   kochać   się   z   Geoffem, 
jednak w miarę jak oddalał się od niej, robiła to coraz mniej chętnie.

Nie podejrzewała, że znajomość z Nealem stanie się tak bliska. 

Zaskoczył   ją   swym   pocałunkiem.   Oczarował.   Siedziała   na   łóżku, 
jedną ręką gładząc poduszkę, i zasępiła się na myśl, że tak łatwo dała 
się zdominować, a co gorsza, wszystko okazało się tak podniecające. 
Przerażona   zastanawiała   się,   czy   przypadkiem   nie   kierowała   nią 
podświadoma chęć znalezienia mężczyzny silniejszego od niej.

A   może   to   jedynie   okoliczności   i   instynkt   samozachowaczy 

sprawiły, że rzuciła się w ramiona Neala. Życie  w miasteczku było 
niebezpieczne,   a   szef   policji   oznaczał  ochronę.   Kobieta   jest   tak 
skonstruowana psychicznie, że poszukuje mężczyzny, który się o nią 
zatroszczy.

Ta myśl była jeszcze bardziej przerażająca niż poprzednia. Karen 

nigdy nie chciała być od nikogo zależna. Obecnie nie tylko ona, ale 
każda inna kobieta w mieście czekała na mężczyznę, który ją ochroni.

No cóż, jak dotąd policja zawiodła. Czy w takiej sytuacji każda 

samotna   kobieta   nie   powinna   znaleźć   sobie   mężczyzny,   i   to   jak 
najszybciej? Gzy dlatego ona tak łatwo uległa Nealowi?

Ale co takiego w dzisiejszych czasach potrafi mężczyzna, czego 

nie potrafiłaby kobieta? Nosić broń? Karen zmarszczyła czoło i oparła 
poduszkę o wezgłowie łóżka tak, że mogła się wesprzeć o nią plecami. 
Nie, ktoś mógłby zacząć strzelać przez czysty przypadek. Nie lubiła i 
nie   aprobowała   broni.   Dwie   trzecie   aktów   przemocy   w   tym   kraju 
wynika nie z tego, że kryminalista ma przy sobie broń, ale dlatego, że 
o broń jest łatwo. Awantury domowe, które posunęły się za daleko, 
dzieci bawiące się znalezionym w szafie pistoletem tatusia, młodzież 
celująca   do   siebie   dla   zabawy.   Nie,   broń   nie   jest   dobrym 
rozwiązaniem.

background image

Nagle   doszedł   ją   głuchy   łoskot   i   zamarła   w   bezruchu.   Kiedy 

rozległ się równomierny warkot lodówki, odetchnęła z ulgą i wróciła 
do przerwanych rozmyślań.

Czy   w   ogóle   jest   jakieś   dobre   rozwiązanie?   Co   może   zrobić 

kobieta, żeby się obronić?

Zmęczona   własnymi   myślami   wyłączyła   stojącą   na   nocnym 

stoliku   lampkę   i   położyła   się.   Ale   sen   miała   niespokojny   i   płytki. 
Budził ją każdy dźwięk, jaki rozlegał się w pustym domu. W snach 
dręczyły ją koszmary, otaczały kominiarki narciarskie, prześladował 
widok kowbojskich butów i czerwonej jedwabnej sukienki, używanej 
jako   garoty.   Dotąd   nikt   jeszcze   nie   został   zamordowany, 
skonstatowała we śnie. Później wszystko się pomieszało.

Dźwięk budzika wzięła za krzyk kobiety i przerażona usiadła na 

łóżku.   Otworzyła   oczy.   Kiedy   oprzytomniała,   jęknęła   cicho   i 
wyłączyła budzik. Nawet po długim prysznicu twarz miała obrzmiałą, 
a   oczy   podpuchnięte.   Gdyby   Neal   pozostał   do   rana   i   ujrzał   ją   w 
świetle dnia, bez namysłu uciekłby gdzie pieprz rośnie.

  -   Widzisz?   -   mruknęła   do   siebie.   -   Nawet   kobieta   potrafi 

przestraszyć mężczyznę.

Ten   pomysł   wprawdzie   wcale   jej   nie   rozśmieszył,   ale   za   to 

poruszył pamięć. Przypomniała sobie, że kiedyś czytała o kobietach, 
które jednoczą się, żeby wspólnie stawić czoło niebezpieczeństwu.

Podczas śniadania usilnie próbowała przypomnieć sobie treść tej 

książki. W Miami szalał nieuchwytny gwałciciel. W końcu kobiety 
wzięły   sprawę   w   swoje   ręce,   połączyły   siły   i   utworzyły   grupy 
patrolowe. Chodziło im nawet nie o to, by złapać gwałciciela, lecz go 
wystraszyć, uniemożliwiając mu tym samym polowanie na samotne 
kobiety. Nie mogła już sobie przypomnieć, czy policja go w końcu 
złapała, czy po prostu sam zniknął. Pamiętała jedynie, że dużo pisano 
o wielkiej satysfakcji kobiet.

Ten sam sposób można by zastosować tutaj, myślała z rosnącym 

podnieceniem. Pierwsze trzy gwałty miały miejsce w obrębie miasta, a 
miasto   nie   jest   duże.   Jeśli   do   akcji   przystąpi   odpowiednia   liczba 
kobiet,   będzie   można   patrolować   wszystkie   dzielnice,   a   nieustanna 
zmiana tras uniemożliwi przewidywanie, którędy danego dnia pójdzie 
patrol. Można ustalić kilka zmian tak, że patrole będą chodziły po 
ulicach   od   zapadnięcia   zmroku   do   rana.  Bez   broni.   Grupy   zostaną 

background image

wyposażone jedynie w telefony  komórkowe,  żeby  w każdej  chwili 
można było wezwać policję.

Przygotowując się do wyjścia do pracy, Karen rozważała problem 

pod   każdym   możliwym   względem.   Pomysł   podobał   jej   się   coraz 
bardziej. Jeśli poszczególne grupy patrolować będą okolice, w których 
uczestniczki patrolu mieszkają, wiadomo będzie, które domy należą 
do   samotnych   kobiet   i   będzie   na   nie   można   zwrócić   szczególną 
uwagę.   Przy   odrobinie   szczęścia   uda   się   pomieszać   gwałcicielowi 
szyki. No i kobiety będą z siebie dumne.

W chwili gdy miała opuścić dom, rozległ się dzwonek telefonu.
 - Halo?
  -   Tu   Neal   -   usłyszała   w   słuchawce   niepewny   głos.   -   Jak   się 

czujesz?

 - Dobrze. Co... z tą kobietą?
 - Nie najlepiej - odparł i chwilę milczał. - Ma złamaną szczękę i 

kilka pękniętych żeber.

Karen ogarnęła furia.
 - Co za drań! - zawołała. - Dlaczego? Dlaczego tak ją pobił?
 - Nie wiem. Ona jest w takim stanie, że trudno cokolwiek z niej 

wydobyć. Może nie chciała tańczyć? Wydaje się, że ta część napadu 
jest dla niego najistotniejsza.

  -   Boże!   -   Karen   zamknęła   oczy   i   oparła   czoło   o   chłodne 

drzwiczki kuchennej szafki. - Czy macie coś nowego?

  - Nie. - W jego głosie zabrzmiało  straszliwe znużenie, wręcz 

rezygnacja. - Ta kobieta nie jest w stanie mówić.

 - Czy choć trochę spałeś?
  - Prześpię się później. Ale nie będę ci teraz zawracać głowy. 

Chciałem tylko powiedzieć, że wczoraj wolałbym zostać.

  -   Chcesz   mi   uświadomić,   że   nie   jesteś   z   tych,   co   to   mówią: 

„Dzięki, proszę pani, ale ja już spadam".

 - Właśnie.
 - Nigdy tak o tobie nie myślałam,
 - To dobrze. - Te dwa słowa były niczym serdeczny uśmiech. A 

zatem coś osiągnęła. - Porozmawiamy później.

 - Zaczekaj. Mam pomysł.
 - Pomysł?! - Jego głos stał się podejrzliwy.
Ale to nie ostudziło zapału Karen, która szybko zaczęła wyjaśniać 

swój plan.

background image

  - Kiedy tylko zobaczymy coś podejrzanego - zakończyła - w 

ciągu kilku minut wkroczycie do akcji.

  -   To   najbardziej   niedorzeczny   plan,   jaki   słyszałem   od   lat!   - 

odparł z irytacją. - Twój pomysł tylko ułatwi wszystko temu draniowi. 
Chcesz mu podać na tacy kolejną ofiarę? Żeby zgwałcić kobietę, nie 
będzie musiał nawet włamywać się do jej domu!

Jego   reakcja   nie   powinna   była   Karen   zaskoczyć.   Zawsze 

wiedziała, że Neal jest męskim szowinistą i po prostu na chwilę o tym 
zapomniała.   Właściwie   zapomniała   o   tym   celowo.   Zabawne,   co 
mężczyzna potrafi zrobić z kobietą.

Niemniej   w   jego   słowach   było   trochę   racji.   Ostatecznie   miał 

naturę - do licha, pracę - która kazała mu chronić i bronić innych i jej 
sugestię zapewne odebrał jako zakwestionowanie swych umiejętności. 
Przeczekała zatem jego wybuch spokojnie.

 - Może źle ci to wszystko wyjaśniłam - powiedziała.
  - Kobiety patrolowałyby ulicę grupowo, po trzy  lub cztery  w 

każdym zespole. Mogłyby nawet prowadzić na smyczach psy, mieć 
latarki. Jeśli każdy patrol zaopatrzy się w telefon komórkowy...

 - Nie obchodzi mnie, co ze sobą wezmą - przerwał jej stanowczo. 

- Mamy tu biegającego na wolności psychopatę, a ty chcesz w środku 
nocy wypuszczać na ulice kobiety. Moja odpowiedź brzmi: nie. Raz 
na zawsze wybij sobie ten pomysł z głowy.

 - Cieszy cię świadomość, że kobiety są bezradne
 - warknęła. To tyle, jeśli chodzi o panowanie nad sobą.
 - Ja przynajmniej proponuję jakieś konstruktywne rozwiązanie - 

syknęła ze złością. - Czy masz inne? Nie mówię o waszej taktyce, 
która okazała się do niczego.

Kiedy odkładała słuchawkę, dobiegło ją ciche przekleństwo. Gdy 

biegła do drzwi, telefon zadzwonił ponownie.

Jesienią ruch w sklepie malał, będzie zatem miała dużo czasu, 

żeby zadzwonić wszędzie tam, gdzie zechce.

Słysząc, że nikt nie podnosi słuchawki, Neal ponownie zaklął. 

Miał nadzieję, że Karen nie zacznie realizować swego idiotycznego 
planu. Ale po plecach przeszedł mu zimny dreszcz; zbyt dobrze już ją 
znał.   Pani   Kwiaciarka   miała   działanie   we   krwi,   była   upartą   i 
porywcza. Mógł się pocieszać tylko myślą, że mężczyźni - mężowie, 
ojcowie i narzeczeni - wybiją kobietom ten pomysł z głowy.

background image

Niechętnie odłożył słuchawkę. W tej chwili nie miał czasu jechać 

do szklarni, ale przy najbliższej okazji wstąpi tam i przemówi Karen 
do   rozsądku.   Ona   wyobraża   sobie,   że   patrolowanie   ulic   jest   takie 
proste,  jak obserwowanie  z własnego  okna  sąsiedniego  domu.  Tak 
naprawdę, jeśli przeforsuje swój pomysł, wystawi tylko kozła pod nóż 
rzeźnika. Gdyby jeszcze w skład poszczególnych grup wchodziły co 
najmniej   cztery   kobiety...   Lecz   jeśli   Karen   nie   zdoła   zebrać 
odpowiedniej liczby ochotniczek i grupy liczyć będą po trzy osoby? 
Niech jedna nie przyjdzie. Oczywiście ta z psem. Pozostałe dwie nie 
zrezygnują; będą się czuły zobowiązane. I teraz tropiący je drań nie 
będzie miał szczególnych trudności, aby tę dwójkę rozdzielić.

Z   innego   punktu   widzenia,   Karen   nieświadomie   zmierzała 

stworzyć straż obywatelską. Nie zakładała użycia broni. Ale jak długo 
utrzyma   się   taki   stan   rzeczy?  Zapewne   do  patroli   zechcą   dołączyć 
mężczyźni, i w końcu któryś z nich uprze się, aby żona wsunęła do 
torebki pistolet. Nocą łatwo dać się ponieść nerwom. Plama ciemności 
między   latarniami,   szelest   wiatru   w   gałęziach   wielkich   klonów, 
zabłąkany   pies   przewracający   pojemnik   ze   śmieciami,   światła 
nadjeżdżającego powoli samochodu - i już dłoń zaciska się na kolbie 
pistoletu,   palec   spoczywa   na   spuście.   W   wyjątkowo   stresującej 
sytuacji nawet doświadczeni policjanci potrafią bez potrzeby otworzyć 
ogień. To jasne jak słońce, że zdenerwowana kobieta może zacząć 
strzelać, zanim zdrowy rozsądek weźmie w niej górę.

Neal ze znużeniem przeciągnął dłonią po twarzy i rozejrzał się 

wokół. Na posterunku panował nieopisany chaos, nad którym jednak 
sprawowano   jeszcze   kontrolę.   Telefony   dosłownie   się   urywały. 
„Herald"   zdążył   już   na   pierwszej   stronie   donieść   o   najnowszym   i 
najbardziej brutalnym gwałcie.

Neal był wściekły, że gazeta podała wszystkie szczegóły, ale nie 

mógł temu zapobiec. Takim rzeczom nigdy nie dawało się zapobiec. 
Kiedy ludzie mają świadomość, że znają wszystko ze szczegółami, 
czują się ważniejsi i podniesieni na duchu.

Ostatnia   ofiara   gwałtu,   fryzjerka   Toni   Santos,   niedawno 

skończyła   szkołę   średnią.   Znalazła   ją   koleżanka,   z   którą   dzieliła 
mieszkanie, a która wybrała się ze swym chłopakiem na weekend do 
Port Townsend. Po drodze jednak doszło między nimi do sprzeczki i 
zamiast zgodnie wsiąść na prom, dziewczyna uparła się, że chłopak 
musi   odwieźć   ją   do   domu.   W   niewielkim,   wynajmowanym 

background image

mieszkaniu   grał   telewizor.   Dziewczyna   o   mało   nie   potknęła   się   o 
leżącą na podłodze koleżankę. Toni miała zakrwawiony nos, twarz 
purpurową   i   groteskowo   spuchniętą,   a   każdemu   jej   oddechowi 
towarzyszył głośny jęk bólu. Ubrana była tylko w obcisłą koszulkę 
gimnastyczną.

W szpitalu nastawiono jej szczękę, ale nie mogła jeszcze mówić. 

Pogrążona   w   bólu   i   szoku,   nie,   reagowała   na   żadne   bodźce 
zewnętrzne.   Kiedy   nie   spała,   wpatrywała   się   pustym   wzrokiem   w 
przestrzeń.

Koleżanka jednak chętnie opowiedziała wszystko, co wiedziała o 

Toni. Ofiara nie miała chłopaka; w ciągu roku spotykała się z kilkoma 
mężczyznami,   lecz   żadnego   z   nich   nie   było   na   liście   znajomych 
poprzednich   ofiar.   Kiedy   przez   okno   sypialni   wdarł   się   napastnik, 
Toni   zapewne   ćwiczyła   aerobik.   Głośna   muzyka   zagłuszyła   trzask 
pękającej   szyby.   W   magnetowidzie   znajdowała   się   przewinięta 
automatycznie   kaseta   z   nagraniem   Jane   Fondy.   Koleżanka 
oświadczyła,   że   Toni   miała   kilka   podobnych   kaset   i   każdego   dnia 
sumiennie ćwiczyła.

Podobnie   jak   pierwsza   ofiara,   Toni   nie   mieszkała   sama. 

Gwałciciel   skądś   znał   plany   jej   współlokatorki   i   wiedział,   że   tego 
wieczoru Toni z pewnością będzie sama. Pytanie tylko, ilu osobom 
powiedziała o tym Toni lub jej koleżanka.

Noc była  ciemna,   wilgotna  mgła  tłumiła   żółty  blask  ulicznych 

latarni.   Na   tyłach   jednego   z   domów   ujadał   pies,   ale   trudno   było 
określić   dokładnie   miejsce.   Mgła   tłumiła   też   dźwięki.   Karen 
przełożyła   parasolkę   do   drugiej   ręki   i   skierowała   strumień   światła 
latarki  na skraj  żywopłotu. Dostrzegła  jedynie podjazd i ustawione 
obok garażu pojemniki na śmieci.

Po   drugiej   stronie   ulicy   coś   się   poruszyło   i   idąca   obok   matki 

Abby wstrzymała oddech. Zanim Karen zdążyła skierować w tamtą 
stronę latarkę, Joan oświetliła przeskakującego przez ogrodzenie kota. 
Była w tej chwili równie zła, jak przed sekundą wystraszona.

Jeszcze miesiąc temu Karen szłaby ulicą o dziesiątej wieczorem 

bez najmniejszych obaw. Teraz, będąc sama, nie wychyliłaby nosa za 
drzwi. Zamiast kojącego widoku znajomych drzew, widziała jedynie 
zalegający między nimi cień. Irytowało ją, że na każdy nieoczekiwany 
dźwięk serce zaczyna jej mocniej bić, a na widok nadjeżdżającego 
samochodu kuli się ze strachu.

background image

W   końcu   kobiety   wzięły   sprawy   w   swoje   ręce   i   była   to   jej 

zasługa.   Okazało   się   także,   że   nie   była,   w   swym   pomyśle 
osamotniona.

Każdy   jej   telefon   spotykał   się   z   entuzjastycznym   przyjęciem. 

Pierwsze znajome, do których zadzwoniła, podsunęły jej swoje, a te z 
kolei następne ochotniczki. Późnym popołudniem Karen czuła się jak 
generał   planujący   kampanię.   Rozłożyła   na   stole   plan   miasta   i 
wyznaczyła grubymi, czerwonymi liniami sektory, w których działać 
miały patrole. O zmierzchu jej armia, uzbrojona w latarki, telefony i 
domowe psy, gotowa była do ataku.

W   skład   jej   grupy   wchodziła   Abby,   mieszkająca   w   sąsiednim 

domu   Joan   oraz   Chelsea   Cahill,   przebywająca   jeszcze   u   rodziców, 
których dom znajdował się w pobliżu domu  Karen. Chelsea,  która 
była w nieco lepszej formie psychicznej, postanowiła wziąć udział w 
patrolowaniu miasta.

  - Czy wyobrażasz sobie, jak parszywie się czułam? - zapytała, 

gdy Karen do niej zadzwoniła. - I jaka byłam wściekła? - Głos jej 
zadrżał. - Gdybym mogła, rozszarpałabym go na kawałki. Czasami aż 
kipię ze złości, ale nie mogę nic zrobić. Ty dajesz mi szansę.

Joan zabrała ze sobą psa, spaniela mieszańca, który cały czas z 

upodobaniem węszył i podnosił nogę przy każdej latarni oraz przy 
kołach zaparkowanych samochodów.

 - Pies obronny to nie jest - przyznała ponuro Joan, kiedy spotkały 

się   przed   jej   domem   -   ale   słuch   i   węch   ma  dużo   lepsze   niż   my. 
Czasami nawet potrafi zdrowo ujadać. Poza tym uwielbia spacery.

  - Miałaś doskonały pomysł z psem - odrzekła Karen. - Sama 

zastanawiałam się, czy jakiegoś sobie nie kupić.

 - Naprawdę? - zapytała Abby. - Cudownie! Ale jestem pewna, że 

Maggie nie znosi psów.

  -   Maggie   nie   znosi   wszelkich   czworonożnych   stworzeń.   I 

większości dwunożnych. Ale na pewno się poprawi.

 - Czy możemy już jutro pojechać do schroniska dla zwierząt? - 

zapytała Abby ż ożywieniem. - Jeśli weźmiemy psa...

 - Na razie widzę i słyszę coś groźniejszego.
Nawet   Abby   zamilkła,   gdy   w   głębi   ulicy   zobaczyły   światła 

reflektorów,   a   po   chwili   minął   je   samochód.   I   znów   to   samo; 
podstępny   strach,   za   który   Karen   czuła   do   siebie   złość   i   pogardę. 
Niebezpieczeństwo   może   się   czaić   wszędzie.   A   przecież   nie 

background image

zamierzała bać się każdego mężczyzny, który wstąpi do jej sklepu, 
skrzypienia   ocierających   się   o   siebie   na   wietrze   konarów   drzew, 
przejeżdżającego powoli jezdnią samochodu. Przecież w taki sposób 
nie da się żyć.

 - Dlaczego nie zaczęłyśmy patroli w księżycową noc? - zapytała 

trochę za głośno Joan. - Ta mgła budzi we mnie lęk.

Abby przysunęła się bliżej matki i przy każdym kroku ocierała się 

o nią ramieniem. Przez dobrą minutę panowało milczenie.

I   nagle   ciszę   przerwała   Chelsea,   recytując   poważnym   tonem 

dziwaczną litanię:

  -   Od   upiorów   i   duchów,   długonogich   bestii   i   stworów 

czyhających w mroku, uchroń nas Panie!

 - Amen - mruknęła Joan.
Mijając   podwórko   przed   jednym   z   domów,   Karen   i   Chelsea 

oświetliły   podjazd.   Blask   latarki   wyłuskał   z   mroku   krzaki,   gałęzie 
drzew i czerwony rowerek na trzech kółkach. Nie dostrzegły żadnego 
ruchu; wszędzie kłębiła się mgła.

  -   Lepiej   o  czymś   porozmawiajmy   -   odezwała   się   pospiesznie 

Abby.

 - Chętnie - równie szybko zgodziła się Chelsea. - Co słychać u 

was w szkole?

Córka Karen nigdy nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Przy 

niewielkiej   zachęcie   potrafiła   paplać   o   wszystkim,   od   algebry   - 
potwornie nudna - .. zaczynając, a na chłopcach kończąc. Tym razem 
zaczęła od chłopaka, który chciał wyjść z nią z sali gimnastycznej i 
„zrobić to" za szkołą. Joan stanęła jak wryta.

 - Czy chłopcy nie próbują już nawet niczego udawać?
 - Ani trochę - odrzekła z melancholią Abby.
Karen dostrzegła okazję włączenia się do rozmowy i natychmiast 

z niej skorzystała.

 - Chelsea, ty często umawiałaś się na randki - powiedziała. - Czy 

faceci w wieku dwudziestu, trzydziestu lat są lepsi?

Chelsea   chwilę   zwlekała   z   odpowiedzią   i   Karen   zrobiło   się 

głupio,   że   zadała   jej   to   pytanie.   Może   Chelsea   w   ogóle   nie   chce 
myśleć   o   mężczyznach?   Lecz   kiedy   jej   przyjaciółka   w   końcu   się 
odezwała, mówiła opanowanym głosem.

  - Nigdy nie dostałam aż tak brutalnie szczerej propozycji. Ale 

przyznaję, że wielu chłopaków, gdy tylko zgadzałam się iść z nimi na 

background image

kolację, od razu traktowało to jako... - odwróciła się i spojrzała na 
Karen - ...hm, zachętę do czegoś więcej.

  - Harry zawsze się zachowywał przyzwoicie - mruknęła Joan, 

mając na myśli swego brzuchatego męża.

  -   Chelsea,   czy   nie   spotykałaś   się   przypadkiem   z   Henrym 

Lyonsem? Tym okulistą. Czy to też taki prostak?

  -   Spotykałaś   się   z   Lyonsem?   -   Abby   wytrzeszczyła   oczy.   - 

Przecież on już łysieje.

 - Niektórzy mężczyźni zaczynają łysieć w wieku dwudziestu lat, 

czasami wcześniej. - Karen poczuła się w obowiązku pouczyć córkę. - 
Mężczyzna może być łysy, a jednocześnie bardzo pociągający.

 - Na przykład Sean Connery - zauważyła Joan, a Chelsea i Karen 

przytaknęły z entuzjazmem.

 - Ależ on jest stary.
 - Ale nie Henry - odparła Chelsea. - Henry jest w porządku, tylko 

nie   odpowiadaliśmy   sobie   charakterami.   On   lubi   kluby   jazzowe   i 
maleńkie, eleganckie knajpki na Broadwayu w Seattle, ja wolę pizzę i 
filmy   psychologiczne.   Myślę,   że   jestem   osobą   o   niewyszukanym 
smaku.   Henry   nie   pomógłby   mi   w   przedszkolu.   Nie   pomógłby 
malować   dziecku   obrazka   ani   nie   wytarłby   pięciolatkowi   nosa. 
Mógłby sobie przy tym zabrudzić ręce. Wiesz, o co mi chodzi.

Karen   doskonale   rozumiała,   o   czym   mówi   przyjaciółka. 

Obserwując   kiedyś   pana   doktora,   przechadzającego   się   po   jej 
szklarniach w markowych spodniach i równie drogiej koszulce polo, 
doszła   do   przygnębiającego   wniosku,   że   on   nigdy   nie   pozwoliłby 
sobie   na   brud   za   paznokciami.   Zapewne   używał   któregoś   z   tych 
śmiesznych   i   kosztownych   organicznych   mydeł   z   katalogu 
ogrodniczego,   a   przy   daliach   pracował   w   nakolannikach,   aby   nie 
zabrudzić spodni, i w rękawiczkach z safianu, aby ochronić ręce.

 - Ale przecież - upierała się Joan - muszą być w szkole chłopcy, 

którzy potrafią zachować się szarmancko.

Doszły do końca ulicy i na skrzyżowaniu skręciły w inną. Abby 

najwyraźniej   zapomniała   już   o   strachu.   Rozwodziła   się   o   Brianie, 
który   tamtego   piątkowego   popołudnia   w   wielkim   meczu   z 
reprezentacją szkoły ze Stanwood zdobył punkty z przyłożenia.

 - Kiedy zbiegał z boiska, uśmiechnął się do mnie. A kiedy zdjął 

kask, był cały spocony i wyglądał tak...

 - Urwała, jakby zabrakło jej słów.

background image

Seksownie. Karen nie wypowiedziała jednak tego słowa na głos.
 - Po męsku - podpowiedziała Joan.
Chelsea milczała i Karen spojrzała na nią z ukosa. Co czuje jej 

przyjaciółka,   uczestnicząc   w   rozmowie   o   mężczyznach,   seksie   i 
randkach? O Henrym Lyonsie mówiła jednak bardzo rozsądnie; czy 
nie   za  rozsądnie?   Co   będzie,   gdy   jakiś   mężczyzna   pocałuje  ją  lub 
położy jej dłoń na ramieniu? Czy bliski wręcz przemocy stosunek z 
mężczyzną   nie   będzie   jej   przywodzić   na   myśl   tamtego   strasznego 
zdarzenia?

Jak   dotąd   Chelsea   nie   przejawiała   chęci   do   rozmowy   z 

przyjaciółką o swych uczuciach, a Karen nie chciała jej do niczego 
zmuszać. A już na pewno nie tego wieczoru i nie w obecności Abby. 
W wieku czternastu lat jej córka i tak jest zanadto uświadomiona i ma 
za dużą wiedzę.

 - Steph uważa, że wszyscy chłopcy są niedojrzali - stwierdziła w 

końcu   Chelsea.   Stephanie   była   jej   młodszą   siostrą   i   chodziła   do 
ostatniej klasy szkoły średniej. - Nie wierzyłam jej do czasu, kiedy 
niedawno pełniłam dyżur podczas zabawy szkolnej. To ona mnie na to 
namówiła. Nie mogła przecież dopuścić do tego, żeby przyszedł nasz 
ojciec   lub   mama.   Wie,   że   słysząc,   jak   teraz   rozmawiają  dzieciaki, 
dostaliby   zawału.   Co   drugie   słowo   to   przekleństwo.   Już   moje 
przedszkolaki mają bogatsze słownictwo.

  - To tylko taki swobodny sposób mówienia - wyjaśniła Abby 

nonszalancko. - Chodzi mi o to, że przy rodzicach nigdy takich słów 
nie używamy.

 - Chyba że coś się przypadkowo wypsnie - zauważyła Karen.
Abby puściła jej słowa mimo uszu.
  - Steph powinna się cieszyć, że ma taką dorosłą siostrę jak ty. 

Widziałam, że wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć. A tu zanosi się 
na   to,   że   na   najbliższej   zabawie   dyżur   będzie   pełnić   moja   matka. 
Mamo, nie obrażaj się, ale to jest upokarzające.

Wszyscy   chłopcy   chcieli   z   tobą   tańczyć...   Och,   mój   Boże!   - 

pomyślała Karen, do której nie dotarły już ostatnie słowa córki

  -   Chelsea,   kiedy   miałaś   ostatni   dyżur?   -   Aż   się   zdziwiła,   że 

zadała to pytanie tak spokojnym tonem.

Niespodziewanie   Chelsea   bardzo   się   zaniepokoiła.   Niczym   na 

zwolnionym filmie odwróciła się do Karen, a na jej twarzy pojawiło 
się przerażenie.

background image

 - To było... to było tuż przed...
  -   Jak   długo   przed?   -   zapytała   z   naciskiem   Karen.   Czuła 

wprawdzie na sobie zdumiony wzrok Abby

i   Joan,   ale   uwagę   skupiła   na   przyjaciółce,   która   odparła 

ochrypłym szeptem:

  - Cztery dni. Później nie mogłabym już przyjść na dyżur. Nie 

byłabym w stanie znieść widoku tańczących. - Pokręciła głową. - Nie 
mogłabym.

  -   A  więc   zabawa   była   w   piątek.   Jesteś   tego   pewna?   Chelsea 

kręciła bezradnie głową.

  -   Nawet   przez   myśl   mi   nie   przeszło...   Kompletnie  o   tym 

zapomniałam.   Nie   wspominałam   o   tym   policji,   ani   nikomu.   -   Na 
twarzy   odmalowała   się   jej   rozpacz.   -   Ale   on   przecież   nie   był 
nastolatkiem! Tego jestem pewna.

Karen chwyciła Chelsea za ręce.
  - Naprawdę jesteś pewna? Przypomnij sobie, jak wyrośnięci są 

niektórzy uczniowie ostatnich klas. Mogą być tak potężnie zbudowani 
jak   dorośli   mężczyźni.   Ale   tak   czy   owak...   -   zacisnęła   usta   -   ...na 
zabawie   byli   również   dorośli.   Nauczyciele,   ojcowie   albo...   czy   ja 
wiem. Czy do tańca grał jakiś zespół? Czy były to dzieci? Czy ktoś 
pomagał im rozstawiać sprzęt?

Chelsea tak mocno zacisnęła dłonie, że wbiła paznokcie w rękę 

Karen.

 - Nie wiem. Och, Boże, nie chcę o tym myśleć. Karen odwróciła 

głowę.

 - Abby, ty chodzisz prawie na każdą zabawę. Czy Lisa Pyne też 

miała kiedyś dyżur?

Zanim   dziewczyna   zdążyła   otworzyć   usta,   Karen   znała 

odpowiedź.   Zaskoczona   Abby   wydała   dźwięk   przypominający 
czkawkę i Joan odruchowo przytuliła ją do siebie.

 - Tak. Na tydzień przed tym, jak zachorowała. To znaczy, zanim 

została...

Zanim   została   zgwałcona.   Do   Karen,   niczym   z   niezmierzonej 

dali, dotarły własne słowa:

 - Myślę, że lepiej będzie, jak zadzwonimy do Neala.
I to natychmiast.

background image

Gdy zadzwonił telefon, Neal gapił się bezmyślnie w telewizor, w 

którym puszczano jakiś serial policyjny. Neal wyłączył fonię i sięgnął 
po słuchawkę.

 - Tak?
 - Neal?
Rozpoznał   jej   głos   natychmiast,   a   z   tonu   wywnioskował,   że 

zdarzyło się coś wyjątkowego. Tak gwałtownie wyprostował się na 
składanym krześle, że mebel zatrzeszczał.

 - Nic ci się nie stało?
 - Nie, mnie nic.
 - A więc komu?
  -   Nikomu.   To   znaczy   nie   było   kolejnego   gwałtu.   Po   prostu 

rozmawiałyśmy z Joan... to moja sąsiadka... z Abby i Chelsea. Czegoś 
się dowiedziałam.

W   kilku   słowach   opowiedziała   mu   treść   rozmowy.   Chelsea 

Cahill,   w   piątek   poprzedzający   gwałt,   miała   dyżur   na   zabawie 
szkolnej. W następny piątek dyżur pełniła Lisa Pyne. Dwa dni później 
i ona została zgwałcona.

  -   Dlaczego,   do   diabła,   panna   Cahill   nic   mi   o   tym   nie 

wspomniała?

Zerwał się na równe nogi i krążył po pokoju, na ile pozwalała mu 

długość przewodu telefonicznego. Był wściekły na siebie i na cały 
świat.   Chelsea   Cahill   wspominała   mgliście   o   jakiejś   „funkcji"   w 
szkole. Dlaczego nie użyła słowa „taniec"?

Powinien   był   wtedy   podążyć   tym   tropem.   I   w   normalnych 

okolicznościach tak by postąpił, ale dziewczyna zapewne coś dodała i 
jego myśli pobiegły innym torem.

 - Pytałem ją przecież, czy ostatnio tańczyła.
  - Chodzi właśnie o to, że nie - wyjaśniła Karen. - Jej siostra 

prosiła   ją,   żeby   przyszła   na   dyżur.   Czas   spędziła   na   patrolowaniu 
łazienki i okolic sali gimnastycznej.

 - Czy ktoś prosił ją do tańca?
  - Zdaniem Abby tuzin facetów. Chelsea dokładnie nie pamięta 

kto.   Wydaje   się   jej,   że   Joe   Gardner,   kilku   innych   mężczyzn 
pełniących dyżur i chłopcy z najstarszych klas. Chyba żaden z nich...

 - Może tak, może nie - odparł ponuro.
  - Ale skoro inne ofiary gwałtu też pełniły dyżur...  - zaczęła z 

wahaniem Karen.

background image

 - Nie wszystkie - odparł. - Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. 

Ale mamy przynajmniej nowy trop.

Chwilę milczał, zbierając myśli. Nie jest jeszcze za późno, aby 

zadzwonić do Kathleen Madsen i Toni Santos. A później, jeśli pani 
Feeney zgodzi się zostać z Kristą i Michaelem, pojedzie do Chelsea, 
żeby przesłuchać ją jeszcze raz.

  - Zapytaj pannę Cahill, czy mogę ją jeszcze dziś odwiedzić i 

zadać kilka pytań. Muszę mieć nazwiska wszystkich, którzy byli na tej 
zabawie.

Dobiegły go stłumione głosy naradzających się kobiet. Po chwili 

w słuchawce znów rozległ się głos Karen.

 - W porządku. Ale Chelsea prosi o spotkanie u mnie, ponieważ 

mieszka teraz u rodziców. Leżą już zapewne w łóżku i Chelsea nie 
chce ich niepokoić.

  - Dobrze. Najpierw muszę zadzwonić w kilka miejsc. Pomyśl 

tylko, Karen! Chyba trafiliśmy na trop, którego szukaliśmy.

Znużenie,   jakie   na   początku   rozmowy   wyraźnie   wyczuwała   w 

głosie Neala, zniknęło bez śladu.

Najpierw   zatelefonował   do   pani   Feeney,   która,   choć   zaspana, 

zgodziła   się   pójść   do   Michaela   i   Kristy.   Potem   zadzwonił   do 
koleżanki Toni Santos.

 - Tak, w zeszłym tygodniu Toni była na zabawie
 - oświadczyła. - Szkołę skończyła dopiero w tym roku i ma tam 

wielu   znajomych.   Ale   pozostała   tam   krótko.   Powiedziała,   że 
wynudziła się jak mops.

  - A czy wymieniała jakieś nazwiska? Kogoś, z kim tańczyła? 

Albo kogoś, kto chciał z nią tańczyć?

 - Nie pamiętam - odparła koleżanka. - Przykro mi. Zresztą i tak 

bym nie wiedziała, o kim mówi, bo nie chodziłam tutaj do szkoły. 
Czasami   na   okrągło   opowiada   o   szkole,   ale   ja   tylko   przyciszam 
głośniki i kiwam głową. Cóż mogą mnie obchodzić ludzie, których i 
tak nie znam? - zapytała, oczekując, że Neal przyzna jej rację.

Skąd on to zna? Z tego samego powodu często musiał zbywać 

własne dzieciaki. Wprawdzie za każdym razem czuł się trochę nie w 
porządku, ale przeważnie nie miał czasu na takie głupstwa.

  - Jeśli jednak pani przypomni sobie jakieś nazwiska, proszę o 

telefon - odparł. - To bardzo ważne.

 - Oczywiście.

background image

Miał tego wieczoru sporo szczęścia. Kathleen Madsen również 

była w domu.

  -   Nie   -   odparła.   -   Nie   miałam   dyżuru   na   żadnej   zabawie. 

Przyrzekłam sobie nigdy takich rzeczy nie robić.

 - A czy w przeszłości nie pełniła pani dyżurów? - Niczym tonący 

brzytwy, Neal rozpaczliwie chwytał się każdej możliwości.

  -   Przykro   mi,   ale   nie.   -   W   jej   głosie   zabrzmiał   wyraźnie 

przepraszający   ton.   -   Moja   rodzina   tak   jest   zaangażowana   w   piłkę 
nożną, że nie mamy na nic czasu.

Neal   musiał   wszystko   jeszcze   raz   przemyśleć.   To   właśnie 

Kathleen Madsen sprawiła, że od początku nie wiązał ze sobą tych 
dwóch spraw. Poza sporadycznymi rozmowami z nauczycielami, ze 
szkołą   nie   miała   nic   wspólnego.   Czyżby   stała   się   ofiarą   gwałtu   z 
innego powodu niż pozostałe kobiety?

Nie, to niemożliwe! - pomyślał rozczarowany. Kathleen również 

drań   kazał   tańczyć.   Jej   przypadek   pasował   do   ogólnego   schematu. 
Musiała zatem mieć coś wspólnego  z pozostałymi ofiarami gwałtu. 
Musi istnieć jakiś wspólny element.

 - I nigdy nie była pani na zabawie szkolnej? Nie odwoziła pani 

na nią syna, nie przyjeżdżała po niego?

  -   Raz   go   odwiozłam   -   odparła   z   wyraźnym   zdziwieniem.   - 

Pamiętam, że nawet wysiadłam z samochodu, żeby porozmawiać z 
jedną z matek. Tak naprawdę... - Teraz mówiła już wyraźnie szybciej. 
-   Tak   naprawdę,   to   zostawiłam   samochód   i   weszłam   do   sali 
gimnastycznej. Byłam tam ze dwadzieścia minut, może pół godziny. 
Porozmawiałam   z   kilkoma   osobami.   Odrzuciłam   nawet   kilka 
zaproszeń do tańca. - Umilkła i po chwili dodała cicho: - No proszę, 
kompletnie o tym zapomniałam.

Neala ogarnęło podniecenie, ale zdołał zapanować nad głosem.
 - Czy pamięta pani, kiedy to było?
 - Patrzę właśnie w kalendarz - powiedziała tak cicho, że z trudem 

ją   dosłyszał.   -   Dziewiątego   września.   Następnego   dnia   zostałam 
napadnięta. Pamiętam dokładnie, ponieważ był to dzień rozpoczęcia 
rozgrywek piłkarskich. Nie pojechałam wtedy z Kurtem na mecz.

  -   Pani   Madsen   -   poprosił   łagodnie   -   proszę   sobie   dokładnie 

przypomnieć, kto prosił panią do tańca. I kto mógł wpaść w gniew, 
kiedy pani mu odmówiła.

background image

Rozdział 9
Neal zamknął notatnik.
 - Jeśli przypomni sobie pani jeszcze kogoś...
 - To zadzwonię - obiecała Chelsea.
Przez   cały   czas   siedziała   sztywno   ze   złożonymi   na   kolanach 

dłońmi. Teraz, niczym uczennica na dźwięk dzwonka, zerwała się i 
ruszyła w stronę drzwi.

  -   Karen,   muszę   już   lecieć   -   powiedziała   szybko.   -   Nie   chcę 

niepokoić rodziców. Dzięki za wszystko. Porozmawiamy później.

  - Zaczekaj! - zawołała Karen, biegnąc za nią do kuchni. - Nie 

możesz wracać sama. Wezmę kurtkę i...

 - Ja odprowadzę pannę Cahill - dobiegł ją zza pleców spokojny 

głos Neala.

Wrócił po pięciu minutach. Karen bez słowa wręczyła mu puszkę 

piwa   i   poszli   do   salonu.   Ponieważ   nie   spodziewała   się   tego   dnia 
niczyjej wizyty, w domu panował lekki bałagan. Na kanapie leżała 
torba z podręcznikami Abby, na stole porozrzucane kwity i rachunki 
bankowe, na przykurzonym pianinie widniały suche płatki zwiędłych 
kwiatów.   Nieładu   dopełniały   piętrzące   się   na   półce   książki.   Na 
jednym z krzeseł leżał stos prospektów reklamowych, których Karen 
nie zdążyła wysłać. Miły, domowy rozgardiasz.

Ale   Neal   nawet   się   nie   rozejrzał.   Usiadł   na   największym   z 

bujanych foteli, otworzył notes i upił łyk piwa.

 - Czy twoja przyjaciółka ma kłopoty z pamięcią, czy też tylko nie 

chce nic mówić? - spytał.

Karen doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Chelsea była uparta, 

każde imię i nazwisko trzeba było wyciągać z niej siłą. Zrzuciła na 
podłogę torbę z podręcznikami, usiadła na kanapie i podciągnęła pod 
siebie nogi.

 - Podejrzewam, że pod wpływem szoku coś jej się zablokowało - 

odparła, starając się zachować lojalność wobec przyjaciółki. - Może 
podświadomie nie chce wiedzieć, kto ją zgwałcił? Albo może się boi, 
że ten ktoś dowie się, że z tobą współpracuje? - Zmarszczyła czoło. - 
Poza tym, skoro nie pracuje w szkole, może nie znać wielu nowych 
nauczycieli, a rodziców uczniów już zapomniała. Może naprawdę nie 
pamięta ich nazwisk.

Neal chrząknął.

background image

 - Gdy przestępca zostaje schwytany i osądzony, większość jego 

ofiar szybko wraca do równowagi. Świadomość, że w pobliżu krąży 
potwór, jest przerażająca. Czy nie rozumie tej oczywistej prawdy?

 - A skąd ja czy ty mamy wiedzieć, co Chelsea naprawdę czuje? - 

zapytała Karen. - Nas przecież nikt nie zgwałcił.

Mimo że nie odezwał się słowem, widok zaciśniętych warg Neala 

powiedział jej, że myśli podobnie. Zwykły przypadek sprawił, że to 
nie Karen stała się ofiarą. Po prostu kiedy odwoziła Abby na tańce, 
nie   zatrzymała   się   w   szkole   na   pogawędkę.   Dopiero   ostatnio   Joe 
Gardner, ustalając plan dyżurów na kolejne sześć tygodni, zaczął jej 
wiercić dziurę w brzuchu.

Zwykły przypadek.
Przypomniała   sobie   Abby,   jak   za   każdym   razem   wyskakiwała 

radośnie z samochodu i machała jej ręką na pożegnanie.

  -   Może   moja   córka   nam   pomoże?   Ona   jest   bardzo 

spostrzegawcza. Zresztą, gdyby nie ona, nie dowiedzielibyśmy się o 
tym nowym tropie.

Gdy tylko pojawił się Neal, Karen odesłała Abby do jej pokoju. 

Dziewczyna nie znosiła, gdy matka  traktowała ją jak dziecko, tym 
razem   jednak   Karen   nie   miała   zamiaru   pozwolić,   żeby   jej   córka 
słuchała drastycznych opowieści. Choć zawsze powtarzała Abby, że 
ma na siebie uważać, nie chciała, by patrzyła na nauczycieli lub ojców 
swych kolegów jak na potencjalnych gwałcicieli. Ostatecznie Abby 
wyszła   z   pokoju   i   tak   mocno   trzasnęła   drzwiami,   że   zakołysał   się 
stojący na pianinie wazon. A dobiegająca z jej pokoju cisza również 
była bardzo wymowna.

Neal upił kolejny łyk piwa i opuścił głowę.
  -   Jeśli   naprawdę   uważasz,   że   mogła   zapamiętać   coś,   o   czym 

zapomniała panna Cahill, chciałbym porozmawiać z twoją córką.

 - Abby? - zawołała Karen. - Możesz przyjść do nas na chwilę?
 - Po co? - dobiegł głos zza zamkniętych drzwi.
 - Bo ja tak mówię.
Nieoczekiwanie przypomniała sobie, że jako nastolatką solennie 

sobie przyrzekała, że do własnych dzieci nigdy nie będzie się odzywać 
w   taki   sposób.   Wtedy   jednak   jeszcze   nie   wiedziała,   jak   bardzo 
nastolatka   potrafi   być   denerwująca.   Siebie   uważała   za   wyjątkowo 
rozsądną.

background image

Niezależnie   od   wszystkiego,   jej   taktyka   przyniosła   pozytywny 

skutek. Drzwi otworzyły się i w salonie pojawiła się Abby. Szła na 
tyle powoli, żeby okazać wyniosłość, a jednocześnie nie przekroczyć 
granicy bezczelności.

 - Tak?
 - Twoja matka twierdzi,  że masz wyśmienitą pamięć  - wyjaśnił 

Neal.   -   Potrzebuję   twojej   pomocy.   Kompletujemy   nazwiska. 
Dyżurnych, chłopców z najstarszych klas...

 - Rozłożył ręce. - Wszystkich, których zapamiętałaś ze szkolnych 

zabaw.

 - Chodzi panu tylko o chłopców?
  -   Nie,   o   kobiety   też.   Muszę   po   prostu   ułożyć   listę.   Później 

porozmawiam z tymi ludźmi i zapytam, kogo oni z kolei tam spotkali. 
Do wymienionych osób również mam zamiar dotrzeć. A więc chcę 
porozmawiać także z kobietami. Ale masz rację, głównie interesują 
mnie mężczyźni.

 - Hm. - Na szczęście Abby szybko zapomniała o urażonej dumie. 

Z wdziękiem usiadła  na podłodze i oparła łokcie o blat stolika  do 
kawy. - Bardzo trudno spamiętać, kto był na jakiej zabawie. Chyba 
sam pan to rozumie?

Neal zachęcająco skinął głową. Karen milczała.
 - Niektórzy nauczyciele przychodzą prawie na każdą zabawę, na 

przykład pan Gardner. I, hm, pan Morris, i dyrektor, pan Bradley. I 
pani   Pyne.   Ona   była   na   pierwszych   dwóch,   dopóki...   -   Abby 
przełknęła ślinę.

Neal nie zamierzał ciągnąć tego tematu.
 - Zacznijmy od drugiej zabawy - powiedział. - Od tej, na której 

była panna Cahill. Spróbuj sobie wszystko przypomnieć. Co się tego 
wieczoru wydarzyło?

Delikatna twarz Abby spoważniała i dziewczyna pogrążyła się w 

myślach.

 - No cóż, pamiętam, że wszyscy faceci prosili ją do tańca. Ona 

jest bardzo ładna. Sama chciałabym być tak wysoka jak ona. Ale za 
każdym razem, kiedy ktoś ją prosił, wybuchała śmiechem i odmownie 
kręciła głową. Z chłopcami żartowała. Rozumie pan, coś w tym stylu, 
żeby poszukali sobie partnerki ich wzrostu. Raz tylko się rozzłościła. 
Na Marka Griggsa. To taki wariat, chodzi do ostatniej klasy i gra w 
futbol.   Uparł   się,   że   musi   z   Chelsea   zatańczyć.   -   Abby   zerknęła 

background image

ukradkiem   na   matkę   i   na   policzki   wystąpiły   jej   rumieńce.   - 
Powiedział,   że   jest   już   wystarczająco   duży   i   złapał   się   za   miejsce 
między nogami. - Abby skrzywiła usta. - On jest potężnie zbudowany.

  -   Dlaczego   nie   usunięto   go   z   zabawy?   -   zapytała   półgłosem 

Karen.

Abby potraktowała to pytanie serio.
  - Myślę, że niektórzy  nauczyciele po prostu się go boją. Raz 

widziałam,   jak   wychodził   z   gabinetu   pana   Bradleya   szeroko 
uśmiechnięty,   zupełnie   jakby   dostał   prezent.   Wszyscy   uważają,   że 
szkoła obchodzi się z nim jak z jajkiem, bo doskonale gra w piłkę. 
Gdyby próbowano go zawiesić albo w jakiś inny sposób ukarać, po 
prostu odmówiłby grania i drużyna straciłaby punkty.

Bradley   jest   odrażającą   kreaturą,   pomyślała   Karen,   ale   nie 

powiedziała tego głośno, żeby nie dekoncentrować Abby. Neal, nie 
podnosząc nawet głowy, gorączkowo notował słowa dziewczyny.

 - W porządku. A rodzice? Czy pamiętasz jakichś?
Abby przebiegała myślą wszystkie zabawy, tydzień po tygodniu. 

Karen   była   coraz   bardziej   zdumiona   pamięcią   córki.   Może   zresztą 
tego rodzaju wiadomości zajmowały wszystkie komórki mózgu Abby, 
nie zostawiając już miejsca na wzory z algebry i daty z historii.

W   końcu   Neal   zamknął   z   trzaskiem   notes   i   z   zadowoleniem 

oświadczył:

 - No cóż, mamy ogromną liczbę podejrzanych i wszelkie dane do 

ułożenia tygodniowych harmonogramów.

 - Tak, ale jeden tydzień drań sobie odpuścił - zauważyła Karen.
  -   Jeśli   Abby  się  nie   myli,   w tamtym  właśnie   tygodniu   dyżur 

pełniły dwa małżeństwa i kilku nauczycieli. Nie było żadnej samotnej 
kobiety.

 - A to sugeruje - powiedziała powoli Karen - że nie interesują go 

kobiety zamężne.

  -   Może   nawet   wcale   nie   prosi   ich   do   tańca.   To   też   warto 

sprawdzić.   A   co   myśleć   o   nauczycielach,   którzy   proszą   do   tańca 
wyłącznie kobiety samotne, nie mężatki?

 - Może on w tym jednym tygodniu w ogóle nie przyszedł.
  - To byłby ciekawy zbieg okoliczności. Na razie z listy Abby 

nikogo   nie   wykreślamy,   a   zawsze   istnieje   możliwość   dodania 
pewnych   nazwisk   i   wprowadzenia   poprawek.   -   Uśmiechnął   się 

background image

szeroko.   -   Abby,   bardzo   mi   pomogłaś.   Moja   praca   byłaby   dużo 
prostsza, gdyby wszyscy mieli taką pamięć jak ty.

W   normalnych   okolicznościach   Abby   pokraśniałaby   z 

zadowolenia, teraz jednak przygryzła jedynie wargi i powiedziała z 
wahaniem:

  - Może pan już o tym myślał, ale... - Znów przygryzła wargi i 

gdy Karen chciała ją ponaglić, Abby dokończyła szybko: - Jak pan 
wie, dzisiaj mamy piątek, a więc po meczu była zabawa...

Neal zaklął i popatrzył na zegarek.
 - Do której trwają te potańcówki?
 - Do jedenastej trzydzieści, do dwunastej.
Neal   był   już   na   nogach   i   wkładał   kurtkę,   pod   którą   mignęła 

czarna kabura.

 - Powinienem jeszcze zdążyć - powiedział.
Ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami wyglądał jak 

prawdziwy gliniarz, a nie mężczyzna, z którym Karen się umawiała. 
Był wściekły na siebie za to, że zapomniał, jaki jest dzień tygodnia. 
Jeśli mają rację, to gwałciciel przebywa obecnie na terenie szkoły. 
Zapewne nawet wybrał już kolejną ofiarę, kobietę, która nie chciała z 
nim zatańczyć. I liczyło się tylko to.

Mogłaby przysiąc, że Neal kompletnie zapomniał o jej istnieniu. 

A jednak w progu odwrócił się i popatrzył na nią spod przymkniętych 
powiek.

  - Zrób mi tę grzeczność i zapomnij o patrolach - rzekł bardzo 

szorstko. - To nie jest czas na emancypację.

Kiedy już patrzyła na niego dużo życzliwiej, musiał wyskoczyć z 

czymś takim. Emancypacja. Karen wzniosła oczy do nieba.

 - Jezu Chryste, jak ty zawsze wiesz, co i kiedy powiedzieć!
 - O co ci chodzi? Potrząsnęła głową.
 - Nieważne. Idź.
 - Do licha, Karen. Wcale nie chciałem zrobić ci na złość. - Objął 

ją w talii. - Prosiłem tylko o grzeczność...

 - To była prośba? - Karen nie ustąpiła ani na krok.
 - Jak więc w twoim wydaniu wygląda rozkaz?
Popatrzył na nią płonącym wzrokiem, twarz mu się skurczyła.
 - Dlaczego zawsze robisz tyle trudności?
 - Bo jestem trudną kobietą - wyjaśniła arogancko.

background image

 - Oj jesteś, jesteś - westchnął i pocałował ją w usta. Biorąc pod 

uwagę jego nastrój, pocałunek okazał się

zadziwiająco   czuły.   Może   lubi   trudne   kobiety,   pomyślała 

oszołomiona. Krew szybciej popłynęła jej w żyłach, kiedy przysunęła 
się   do   niego.   Westchnął   cicho   i   nie   przestając   jej   całować,   objął 
obiema rękami.

  -   Cholera   jasna,   przecież   nie   mam   na   to   czasu   -   burknął, 

najwyraźniej   z   siebie   niezadowolony   i   wypuścił   ją   z   objęć.   -   Nie 
zapomnij   dokładnie   zamknąć   za   mną   tych   przeklętych   drzwi.   - 
Ponownie zatrzymał się w pół drogi.

  - Aha, jeszcze jedno. Niech Abby nikomu nie mówi o tym, o 

czym   dziś   ze   mną   rozmawiała.   Miałaś   rację,   ona   jest   bardzo 
spostrzegawcza.   A   nie   chcemy,   żeby   uświadomił   to   sobie   również 
nasz znajomy.

Na myśl, że Abby może ściągnąć na siebie uwagę gwałciciela, po 

plecach Karen przebiegł dreszcz. A przecież to jest właśnie w stylu jej 
córki, żeby napaplać w szkole, o czym rozmawiała z szefem policji. 
Karen z drżeniem serca uświadomiła sobie, że ostatnia ofiara miała 
zaledwie   dziewiętnaście   lat   i   nigdzie   nie   było   powiedziane,   że 
następna nie będzie jeszcze młodsza.

Oparła czoło o drzwi i zaczerpnęła powietrza, po czym starannie 

zamknęła drzwi.

Gdy wróciła do salonu, Abby leżała na kanapie i wpatrywała się 

w sufit.

 - Pora do łóżka - odezwała się Karen.
Abby nie ruszyła się z miejsca.
 - To musi być ktoś, kogo znam - oświadczyła po chwili cichym, 

zadumanym głosem.

Karen przesunęła kilka kopert i usiadła na stoliku do kawy, po 

czym wyciągnęła rękę i ujęła drobną dłoń córki.

 - Wiem, i bardzo się tego boję.
  -   A   jeśli   jest   to   ktoś,   kogo   lubię?   -   odezwała   się   głosem 

przerażonego dziecka.

Usiadła, a Karen wzięła ją w ramiona i zaczęła całować włosy na 

czubku jej głowy.

  - Więc trzymaj kciuki i pomyśl, że jest to ktoś, kogo nie znasz 

albo nie znosisz.

background image

Abby skinęła głową, pociągnęła nosem i otarła kantem dłoni łzy z 

policzka.

 - Mógłby to być Mark Griggs. Chcę, żeby to był on!
  -   Naprawdę?   -   Karen   z   uwagą   przyjrzała   się   córce.   Abby 

wzruszyła ramionami, ale unikała wzroku matki.

 - A dlaczego nie? On jest straszny! Każdy ci to powie.
 - Z tego, co słyszałam, w domu ma nie najlepiej. Jego ojciec jest 

alkoholikiem, który bije jego matkę, a zapewne i jego.

Abby spojrzała na matkę z zakłopotaniem.
  - Naprawdę? Ale... więc skoro tak traktuje go ojciec, to Mark 

powinien wiedzieć, jak to smakuje i co się czuje w takich chwilach.

  -   To   ty   tak   myślisz   -  westchnęła   Karen   -   ale   odpowiedniego 

traktowania innych trzeba się nauczyć, a on chyba o tym nawet nie 
wie.

 - No tak. - Abby długo milczała. - Mam nadzieję, że tego faceta 

szybko złapią. Bez względu na to, kim jest.

  - Ja też mam  taką nadzieję - odrzekła Karen, tuląc  do siebie 

córkę. - Ja też.

Do licha! Teraz powinno już wszystko pójść gładko. Wiedział, w 

jaki sposób i gdzie gwałciciel wybiera ofiary, problem jednak w tym, 
że lista podejrzanych i ofiar wciąż jest bardzo długa.

Neal rozejrzał się ponuro, po czym zatrzasnął za sobą drzwi wozu 

patrolowego i ruszył w stronę sali gimnastycznej; Był sobotni poranek 
i po raz pierwszy w życiu zastał parking pusty. Jedynie na krawężniku 
oznaczonym   żółtą   linią   stał   nieprzepisowo   zaparkowany   pikap. 
Zapewne należy do człowieka, z którym jest umówiony.

Tak naprawdę nie było wcale tak pusto, jak w pierwszej chwili 

Nealowi   się   wydawało.   W   alejce   pojawiła   się   para   biegaczy,  a   na 
boisku dwóch chłopców grało w koszykówkę. Drzwi do łazienek stały 
otworem, a obok nich stal wózek woźnego. Ze środka dobiegał szum 
wody.

Neal przyszedł do szkoły, aby porozmawiać z Joem Gardnerem, 

jedynym mężczyzną, który uczestniczył w każdej zabawie. Nauczyciel 
gimnastyki był też jedyną osobą, która od kilku lat, mimo licznych 
sprzeciwów   i   nacisków   z   różnych   stron,   obstawała   przy 
organizowaniu   tych   imprez.   Joe   Gardner   za   wszystko   osobiście 
odpowiadał i wybierał dyżurnych. Poprzedniego wieczoru, pod sam 
koniec zabawy, Neal umówił się z nim na spotkanie następnego dnia. 

background image

Gardner   oświadczył,   że   i   tak   przyjdzie   do   szkoły,   ponieważ   musi 
przygotować i uaktualnić listę dyżurów.

Drzwi do szatni były otwarte. Wewnątrz panował półmrok i cisza, 

a   rzędy   zamkniętych   na   głucho   wysokich,   metalowych   szafek   na 
ubrania   dodawały   pomieszczeniu   tajemniczości.   Przenikający 
powietrze   zapach   mokrych   ręczników   i   przepoconych   koszulek 
przypominał Nealowi czasy, kiedy sam chodził do szkoły.

Szatnię od pomieszczeń biurowych dzieliła szklana ściana. Tylko 

w jednym z nich paliło się światło, a drzwi były uchylone. Nauczyciel 
i trener w jednej osobie siedział pochylony nad elektryczną maszyną 
do pisania i' mrucząc do siebie pod nosem, wystukiwał coś na niej 
dwoma palcami.

Neal chrząknął.
 - Pan Gardner?
Mężczyzna   odwrócił   głowę   i   skinął   ręką,   wskazując   jedno   z 

krzeseł.

 - Za chwilę kończę. Proszę usiąść. Jeśli ma pan ochotę na kawę, 

znajdzie ją pan w termosie.

Neal   nie   miał   ochoty   na   kawę   z   termosu.   Znakomita   kawa 

podawana w barku nie opodal komendy zwiększyła jego wymagania. 
Usiadł i obrzucił uważnym spojrzeniem Joego Gardnera.

Stosunkowo   młody,   liczący   mniej   więcej   trzydzieści   lat 

mężczyzna, był w pełni sił. Krótkie, jasnobrązowe włosy, brązowe 
oczy, wzrost około metra osiemdziesięciu pięciu. Ubrany w ciasny 
podkoszulek   i   kolarskie   spodenki.   Pewny   siebie;   żywi   głębokie 
przekonanie, że chłopcy z jego klas i drużyna futbolowa skoczyliby za 
nim w ogień. Typ mężczyzny, który kobiety określają mianem „duży i 
silny". Niewątpliwie potrafiłby zmusić kobietę, żeby zrobiła wszystko, 
czego od niej zażąda.

Ale, do licha, jest chyba za wysoki i potężny. Zaatakowana przez 

mężczyznę kobieta zawsze przesadza w opisie rozmiarów napastnika. 
Kathleen,   Chelsea   i   Lisa   zgodnie   utrzymywały,   że   gwałciciel   był 
wysoki,   ale   nie   mówiły,   że   był   potężnie   zbudowany.   Na   pewno 
zauważyłyby rozwinięte ponad miarę bary, muskuły i uda nauczyciela 
wychowania fizycznego.

Gardner   wykręcił   z   maszyny   kartkę   papieru,   odwrócił   się   na 

biurowym krześle i pogodnie spojrzał na policjanta.

background image

 - Proszę, oto lista, którą obiecałem sporządzić. Zgodnie z moim 

kalendarzem, umieściłem na niej wszystkie osoby, które pojawiały się 
na   zabawach.   Personel   naszej   szkoły   jest   bardzo   liczny,   więc   nie 
musimy   w   charakterze   dyżurnych   zatrudniać   zbyt   wielu   rodziców. 
Zazwyczaj przychodzą dwie lub trzy osoby. Mam już listę na kilka 
najbliższych tygodni. Gdyby i jej pan potrzebował, proszę mi tylko 
powiedzieć.

Neal   miał   jednak   nadzieję,   że   do   następnego   piątku   zdąży 

aresztować napastnika.

 - Panie Gardner - zaczął - należy pan do niewielkiej grupy osób, 

które   uczestniczyły   we   wszystkich   zabawach.   -   Celowo   zrobił 
przerwę,   chcąc   wybadać   reakcję   nauczyciela.   Kwadratowa   twarz 
trenera   pozostała   spokojna   i   otwarta,   malował   się   na   niej   wyraz 
żywego zainteresowania. Czyżby był aż tak dobrym aktorem? A może 
jest po prostu niewinny? - Gdyby zechciał mi pan poświęcić trochę 
czasu,   moglibyśmy   wspólnie   przejrzeć   listę   i   porównać   ją   z 
informacjami uzyskanymi od innych osób. Być może trafimy na jakieś 
niezgodności. Może pan sobie coś przy okazji przypomni.

 - Bardzo chętnie - odparł szybko trener. - Powiem panu szczerze, 

że   nie   podoba   mi   się,   kiedy   między   piętnastolatkami   krąży   jakiś 
świrus.   Robimy   wszystko,   żeby   wyeliminować   z   życia   dzieciaków 
prochy i alkohol.

  -   Mówiliśmy   już,   że   tym   „świrusem"   może   być   któryś   z 

dzieciaków - przypomniał Neal od niechcenia.

Nie   zdążył   skończyć   swej   kwestii,   gdy   Gardner   zaczął   kręcić 

głową.

  - Nie wierzę w to. Oczywiście, wielu uczniów ma  problemy. 

Mówiliśmy na przykład o Marku Griggsie. Ale on nie jest zły. To 
chłopak z charakterem. Ilekroć go o coś proszę, zawsze to zrobi. Ma 
po   prostu   parszywą   sytuację   w   domu,   ale   to   nie   znaczy,   że   jest 
gwałcicielem.

 - Nie znaczy - przyznał Neal - ale muszę go brać pod uwagę. Czy 

był na każdej zabawie?

 - Nie. - Trener pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. 

- Widzi pan, dużo o tym myślałem. Wielu starszych chłopców na te 
zabawy   nie   przychodzi.   Zjawiają   się   na   pierwszych   dwóch,   trzech 
potańcówkach,   żeby   obejrzeć   nowe   dziewczyny.  Nie   przypominam 
sobie, żeby Griggs pojawił się tu więcej niż dwa razy.

background image

 - Czy tańczył?
Nauczyciel zmarszczył brwi i chwilę się zastanawiał.
  -   Zdziwiłbym   się,   gdyby   tak   było.   Neal   wyciągnął   notes   i 

długopis.

  -   Zajmijmy   się   teraz   dorosłymi.   Zacznijmy   od   nauczycieli   i 

pracowników   szkoły.   Wygląda   na   to,   że   stanowicie   bardzo 
sympatyczny i zgrany zespół.

  - Kwestia szczęścia - uśmiechnął się trochę ponuro Gardner i 

jego twarz nabrała bardziej ludzkiego wyrazu. - Bóg świadkiem, że 
nieustannie   tropimy   palaczy   w   kibelkach   i   staramy   się   wybijać 
dzieciakom   z   głów   różne   głupie   pomysły.   Ale   zespół   faktycznie 
troszczy się o swych wychowanków.

Jeszcze   dwadzieścia   lat,   a   przestaniesz   być   takim   entuzjastą, 

pomyślał cynicznie Neal. A szkoda.

  - Frank Morris na początek. - Neal wymienił pierwszą osobę z 

listy.

  -   Uczy   matmy.   Około   czterdziestki.   Samotny.   Zastanawiałem 

się... - Twarz Gardnera spochmurniała. - Nieważne.

Jeśli mężczyzna nie ma żony, ktoś zawsze będzie snuł domysły. 

W tym przypadku jednak Neal byłby rad, gdyby Morris okazał się 
gejem.

 - Szukam osoby, która nienawidzi kobiet, a nie kogoś, kogo one 

nie interesują - wyjaśnił.

Najwyraźniej skrępowany tematem trener zmieszał się i odsunął 

krzesło,   oparł   na   blacie   biurka   nogi   w   śnieżnobiałych   nike'ach   i 
założył   ręce   za   głowę.   Chwilę   milczał,   po   czym   skrzywił   się   i 
powiedział:

  - Frank jest... dziwakiem. Ale  łagodnym, jeśli rozumie pan, o 

czym   mówię.   Trochę   nieprzystosowanym   społecznie.   Odnoszę 
wrażenie, że szkoła stanowi dla niego całe życie. Zostaje po lekcjach 
do późnych godzin wieczornych, chodzi na wszystkie mecze, udziela 
korepetycji,   pomaga   redagować   gazetkę   szkolną,   prowadzi   kółko 
komputerowe... - Urwał. - Słyszałem, że opracował i sprzedał cały 
nowy program. To zdolny człowiek.

Obraz ów nie odbiegał daleko od typowego portretu gwałciciela. 

Ale,   na   Boga,   w   każdej   szkole   spotkać   można   kilku   nauczycieli, 
którzy   odpowiadają   temu   opisowi.   Do   licha,   człowiek   może   lubić 

background image

pracę   pedagoga,   ponieważ   załatwia   mu   problem   wakacji.   Albo   po 
prostu lubi zajęcia z dziećmi.

 - Peter Merck? - zapytał Neal.
 - Chemia i biologia. Pracuje u nas drugi rok. Nie znam go bliżej. 

Zorganizował   i   prowadzi   kursy   ogrodnictwa.   Może   pan   o   niego 
zapytać Karen Lindberg.

 - Na pewno to zrobię - odrzekł Neal i pochylił głowę. - Może pan 

wie, skąd on pochodzi?

  -   Ze   wschodu   stanu   Waszyngton.   -   Młody   trener   wzruszył 

ramionami   -   Trzydzieści,   może   trzydzieści   pięć   lat.   Jego   żona  jest 
stewardesą. Przez większość weekendów nie ma jej w domu. Może 
dlatego on tak dużo udziela się społecznie.

Neal zrobił uwagę: sprawdzić rozkłady lotów. Nieobecność żony 

Mercka w cztery wieczory, które wchodzą w grę, może dać wiele do 
myślenia. Fakt, że nauczyciel chemii stosunkowo od niedawna pracuje 
w   szkole,   jest   również   interesujący.   Nie   można   wykluczyć,   że 
gwałciciel   od   urodzenia   mieszka   w   Pilchuck,   a   dopiero   jakieś 
zdarzenie   sprzed   kilku   tygodni   sprawiło,   że   znienawidził   kobiety   i 
zapragnął je upokarzać. 2 drugiej strony należało również założyć, że 
gwałty   zaczęły   się   teraz,   gdyż   ich   sprawca   dopiero   niedawno 
sprowadził się do miasteczka; zatem w miejscu, skąd przybył, również 
mogło być kilka czy kilkanaście gwałtów.

Neal, nie chcąc okazywać swych uczuć, popatrzył na Gardnera z 

kamienną twarzą.

 - Carl Bradley?
Nauczyciel   przeniósł   stopy   na   podłogę   i   wyprostował   się   na 

krześle.

 - Chyba nie podejrzewa pan...
  - Nie, nie podejrzewam. - Było to prostsze niż tłumaczenie, że 

nawet amerykańscy senatorowie znani są z napastowania kobiet. - Ale 
umieścił go pan na swojej liście. Był na każdej zabawie z wyjątkiem 
tej z trzydziestego września. - Nie uważał za wskazane dodać, że po 
tej akurat potańcówce nie nastąpiła żadna napaść. 

Nauczyciel   czuł   się   niezręcznie   w   sytuacji,   w   jakiej   Neal   go 

postawił. Chętnie jednak współpracował z policjantem - może dlatego, 
że chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, a może naprawdę 
chciał pomóc.

background image

 - Pracuje w tej szkole o rok lub dwa dłużej ode mnie. Jakieś pięć, 

sześć   lat.   Podejrzewam,   że   ma   niewielkie   doświadczenie 
pedagogiczne,   ale   zawsze   był   doskonałym   administratorem.   Przed 
przyjściem do nas pracował na stanowisku wicedyrektora technikum. 
Uczniowie i rodzice nieszczególnie go lubili, ale tak już przeważnie 
bywa z osobami piastującymi takie stanowiska.

 - A jaki mają do niego stosunek inni nauczyciele? - zapytał Neal 

z czystej ciekawości.

Gardner   sięgnął   po  żółtą,   gumową   piłkę   i   zaczął   ją  ściskać   w 

dłoni.

 - Ja nie mam absolutnie żadnych powodów skarżyć się na niego, 

bo popiera futbol.

Nie była to poważna odpowiedź, ale Neal postanowił nie drążyć 

tego tematu. Porozmawiał z trenerem o sześciu ojcach, którzy pełnili 
dyżury   na   przynajmniej   jednej   zabawie.   Wprawdzie   nic   nie 
wskazywało na to, żeby któryś z nich był poszukiwanym zboczeńcem, 
ale na tym etapie śledztwa niczego nie wolno wykluczać. Każdy z 
nich   mógł,   na   przykład,   odwieźć   syna   lub   córkę   na   zabawę,   a 
następnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, na pół godziny wrócić.

Listy uczestników zabaw, które Neal pozyskał od innych osób, 

zawierały nazwiska nie uwzględnione przez Gardnera. W spisie tym 
występował jeden ojciec, który nie pełnił wprawdzie dyżuru, ale prosił 
Kathleen Madsen do tańca. Kobieta zaklinała się, że to był tylko żart, 
że podobnie jak ona nie zamierzał zostawać na zabawie. Poza tym nie 
okazywał irytacji z powodu jej wczesnego wyjścia. Cholera, pomyślał 
Neal. Przecież gwałciciel mógł wcale nie prosić jej do tańca! Może 
był wściekły tylko dlatego, że go nie zauważyła. A może wybrał ją z 
tego tylko powodu, że jest kobietą i usłyszał, iż jej syn wyjechał na 
mecz.   W   takim   przypadku   należało   zakładać,   że   gwałciciel   nie 
wykazuje   jakichś   szczególnych   preferencji   i   atakuje   przypadkowe 
ofiary.

Gardner wyjaśnił, że na dwóch zabawach grał miejscowy zespół 

muzyczny.   Elektrycznością   zajmowali   się   woźni,   ale   na   każdej 
imprezie   inni.  Na pozostałych  zabawach  muzyka  była  puszczana z 
odtwarzaczy kompaktów.

Zdając sobie sprawę z tego, że nie jest po tej rozmowie nic a nic 

mądrzejszy, Neal otworzył notes na czystej stronie i powiedział cicho:

background image

  - Panie Gardner, myślę, że pan rozumie. Panu również muszę 

zadać kilka osobistych pytań.

Trener ścisnął piłeczkę tak mocno, że pobielały mu kłykcie, ale ze 

zrozumieniem skinął głową.

 - Uczy pan w tej szkole już cztery lata?
 - Ten jest piąty.
 - A zanim pan tu trafił?
 - Studiowałem na akademii wychowania fizycznego.
 - Gdzie?
 - W Pullman,
 - Czy jest pan żonaty?
 - Nie. 
 - Czy ma pan kogoś?
Trener gniótł piłkę z coraz większym zapamiętaniem.
 - Nie - odparł krótko.
 - Czy tańczył pan w któryś z omawianych piątków?
  -   Tak.   -   Teraz   nauczyciel   bardzo   szybko   obracał   w   dłoniach 

piłeczkę.

 - Czy tańczył pan z Kathleen Madsen, Lisą Pyne, Chelsea Cahill 

lub z Toni Santos? - zapytał twardo Neal.

  -   Z   Lisą.   Prosiłem   również   Chelsea,   ale   nas   rozdzielono. 

Pozostałych dwóch kobiet nie znam.

W   końcu   okazało   się,   że   Joe   Gardner   zna   Kurta   Madsena   i 

wydawało   mu   się,   że   spotkał   kiedyś   jego   matkę,   ale   był   prawie 
pewien,   że   na   żadnej   z   zabaw   jej   nie   widział.   Uczył   wychowania 
fizycznego jedynie chłopców i Toni Santos nie znał w ogóle.

Przed   kolejnym   pytaniem   Neal   dał   nauczycielowi   chwilę 

oddechu.

  -   Panie   Gardner,   czy   może   mi   pan   powiedzieć,   co   robił   pan 

wieczorem w sobotę dziesiątego września, we wtorek dwudziestego, 
w   niedzielę   dwudziestego   piątego   i   we   czwartek   trzynastego 
października?

  -   Jezu,   pan   to   mówi   poważnie!   -   zawołał   nauczyciel   z 

niedowierzaniem.

 - A pan myślał, że to tylko zabawa?
Trener spuścił głowę i kilkakrotnie nią potrząsnął.
 - Oczywiście, ma pan rację. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, 

że mogę znaleźć się na liście podejrzanych. - Roześmiał się gorzko. - 

background image

Podejrzany. Boże drogi! I to chyba pierwszy na liście! Uważa pan, że 
specjalnie   organizuję   te   tańce,   że   wykorzystuję   je   dla   własnych 
celów?

 - Panie Gardner, jest pan podejrzany w takim samym stopniu jak 

wszyscy na tych listach. - Neal stuknął palcem w papiery. - Jeśli tylko 
przedstawi mi pan świadka, który na któryś z tych wieczorów da panu 
alibi, natychmiast pana wykreślę z listy.

Gardner   kilkakrotnie   jeszcze   potrząsnął   głową,   po   czym 

wyprostował się na krześle i sięgnął po kalendarz.

 - No dobrze, zobaczmy. Proszę jeszcze raz podać mi te daty.
Wieczór, kiedy zgwałcona została Kathleen Madsen,  spędził na 

biwaku w Górach Kaskadowych w okolicach Snoqualmie. Wybrał się 
tam na samotną wspinaczkę. Przygładził włosy i oświadczył:

  - Może ktoś widział tam mój zaparkowany samochód. Albo... 

zaraz, zaraz! Kiedy wracałem w niedzielę, spotkałem kilku wspinaczy. 
Jak pan sądzi, czy potrafi ich pan odszukać?

 - Czy byli to pańscy znajomi? Albo powiedzieli skąd są?
Ożywienie nauczyciela zniknęło bez śladu.
  -  Widziałem  ich  po raz  pierwszy   w  życiu.  Rozmawialiśmy   o 

drogach na jeden ze szczytów. Poleciłem im jedną wyjątkowo trudną.

 - Jeśli będzie potrzeba, znajdziemy ich. Może pana zapamiętali. - 

Na razie jednak Neal nie mógł angażować ludzi ani środków, żeby 
odszukać   anonimowych   wspinaczy   po   to   tylko,   by   potwierdzili 
prawdomówność   jednego   z   dwunastu   podejrzanych.   -   Teraz 
przejdźmy do kolejnych dat.

To   również   nic   nie   dało.   Pozostałe   wieczory   trener   spędził 

samotnie w domu.

  -   Panie   Gardner,   dziękuję,   że   poświęcił   mi   pan   tyle   czasu   - 

powiedział Neal i wstał. - Skontaktuję się z panem przed piątkiem.

Najbliżej   szkoły   mieszkał   Peter   Merck.   Było   jeszcze   bardzo 

wcześnie i zaspany nauczyciel przywitał Neala rozebrany do pasa.

 - Proszę, niech pan wejdzie - powiedział.
Ta rozmowa dała lepsze rezultaty. Żony Mercka nie było w domu 

przez trzy weekendy z czterech. Ostatni, czwarty weekend, nauczyciel 
spędził z żoną na romantycznej wycieczce na wyspy San Juan.

 - Ale pańskie nazwisko widnieje na liście osób dyżurujących w 

ten piątek - powiedział Neal.

background image

Nauczyciel   chemii   sprawiał   wrażenie   człowieka   bardzo 

beztroskiego.

  - Tak, ale uprzedziłem Joego we czwartek, że nie będę mógł 

przyjść - wyjaśnił. - Widocznie o tym zapomniał. Pocieszył mnie, że i 
tak ma dużo chętnych. Wyjechaliśmy z Carol zaraz po zakończeniu 
zajęć w szkole. Nocowaliśmy w Anacortes, a rano złapaliśmy prom.

Sprawę rozstrzygnął fakt, że w czwartek, kiedy zgwałcona została 

Toni   Santos,   Peter   odwiózł   żonę   na   lotnisko   Sea   -   Tac.   Neal 
zadzwonił na lotnisko, gdzie potwierdzono, że Carol Merck pojawiła 
się tam o podanej godzinie, a ponadto ktoś z personelu widział, jak 
całowała   na   pożegnanie   męża.   Nauczyciel   chemii   nie   zdążyłby 
dotrzeć z powrotem do Pilchuck i dokonać gwałtu.

Neal   siedział   w   swym   biurze   i   ustalał   dalszy   plan   działania. 

Najpierw   porozmawia   z   Carlem   Bradleyem   i   Frankiem   Morrisem, 
jeśli naturalnie zastanie ich w domu. Później przesłucha pięciu lub 
sześciu ojców. Przy odrobinie szczęścia zastanie ich przy strzyżeniu 
trawników lub grze w piłkę z dzieciakami;

Ale najpierw...
 - DeSalsa? - zawołał.
W progu pojawił się młody policjant hiszpańskiego pochodzenia. 

- Tak, szefie?

 - Sprawdź, czy Darlene Nelson rzeczywiście wyjechała z miasta - 

polecił - a potem porozmawiaj z Carlą Taft. Spróbuj ją przekonać. 
Jeśli   ci   się   to   nie   uda,   może   pozwoli   ci   spędzić   noc   pod   oknem 
sypialni. Wolałbym nie spuszczać jej z oka.

Ostatniego   wieczoru   dyżur   na   zabawie   szkolnej   pełniły   dwie 

samotne kobiety. Neal rozmawiał z obiema na parkingu. Jedna z nich, 
sekretarka, zgodziła się wyjechać na dwa tygodnie do swego brata do 
Olympii. Druga była opiekunką autystycznego dziecka.

  -   Beze   mnie   byłoby   jeszcze   bardziej   zagubione   -   wyjaśniła 

Nealowi,   spoglądając   na   niego   zatroskanym   wzrokiem.   Obiecała 
jednak   być   ostrożna.   Poza   tym   sam   Pan   Bóg   nie   pozwoli   jej 
skrzywdzić.

Nealowi, który wyznawał teorię, że „Pan Bóg strzeże tych, którzy 

strzegą sami siebie", nie udało się jednak przekonać kobiety. Mimo 
dobrodusznej, pyzatej twarzy, ozdobionej oczami porcelanowej lalki, 
miała wolę z żelaza.

DeSalsa oparł się o framugę drzwi.

background image

 - Naprawdę sądzisz, że on za nią pójdzie? - zapytał.
 - Cholera jasna, pewnie! - wybuchnął Neal. Założył ręce na piersi 

i dodał spokojniej: - Jestem przekonany, że znów zaatakuje, a ona jest 
najlepszym celem. Chyba że drań zamierza wziąć urlop.

  - Dobrze, już idę. - Młody policjant wolał z przełożonym nie 

dyskutować.

Kobiet   było   wiele.   Wprawdzie   pani   Taft   wydawała   się   celem 

najbardziej oczywistym, trudno jednak było wykluczyć możliwość, że 
gwałciciel wybierze którąś ze starszych nastolatek lub jakąś matkę, 
która, podobnie jak Kathleen Madsen, podrzuciła na zabawę swoje 
dziecko   i   zamieniła   kilka   słów   ze   znajomymi.   Może   również 
zaatakować kogoś, kogo upatrzył sobie podczas jednej z poprzednich 
potańcówek.

Neal   w   dalszym   ciągu   obstawał   przy   założeniu,   że   gwałciciel 

atakuje   kobiety,   które   wcześniej   prosił   do   tańca.   Najwyraźniej   nie 
zamierzał też zaprzestać swego procederu, nawet w przypadku gdyby 
odwołano   zabawy.   Zapewne   wyładowywałby   swą   wściekłość   na 
kobietach wybranych w inny sposób. Jeśli jest nauczycielem, może 
napastować nauczycielki lub pracownice szkoły, które nie były dlań 
wystarczająco uprzejme w pokoju nauczycielskim. Jeśli jest nim jeden 
z   ojców,   który   pracuje   w   którejś   pobliskich   firm,   może   atakować 
pracownice, które na przykład nie dosłyszały, jak mówi  im „dzień 
dobry".

A   może   denerwowały   go   kobiety,   które   krążąc   po   ulicach   z 

latarkami,   sądziły,  że  go  powstrzymają?  Nienawidząc  kobiet,   mógł 
dojść do przekonania, że się z niego naigrawają, wręcz odmawiają mu 
męskości. Pragnie zatem pokazać, że jest silny i że łatwo może je 
upokorzyć.

Neal   zaklął   pod   nosem.   Nie   miał   czasu   na   jałowe   spekulacje. 

Musi   porozmawiać   z   Frankiem   Morrisem,   a   następnie   wpaść   do 
sklepu Karen i spróbować jeszcze raz wybić jej z głowy te idiotyczne 
patrole.

Ale najpierw chciał zatelefonować do domu.
W chwilę później córka zapytała go niepewnie:
 - Tato, czy wrócisz na kolację?
Neal zerknął na zegarek. Dochodziło południe.
 - Postaram się - odparł. - Zaplanowałaś coś szczególnego?

background image

 - Nie. Tyle że... - W jej głosie pojawił się ton podekscytowania. - 

Pomyślałam, że mogę dziś zrobić specjalną kolację. Pani Feeney już 
się zgodziła. Znalazłam nowy przepis...

 - A więc wrócę - obiecał. - Czy wpół do siódmej ci odpowiada?
  -   Wspaniale   -   odparła   Krista.   -   Ale   jeśli   jesteś   zajęty   i   nie 

zdążysz, to też nic wielkiego się nie stanie.

  - Dzięki, kochanie - powiedział chrząkając. – Kiedy  już złapię 

tego... łobuza, wymyślimy coś razem; z tobą i z Michaelem. Nie mam 
wprawdzie   jeszcze   urlopu,   ale   możemy   wybrać   się   na   wycieczkę. 
Nawet dwudniową. Co o tym myślisz?

 - Może być fajnie - stwierdziła Krista.
Nie przypomniała mu, ile razy składał podobne obietnice, ani też 

nie   spytała,   czy   istotnie   ma   nadzieję   złapać   szybko   gwałciciela. 
Podobna do matki, pomyślał w drodze do samochodu. Inteligentna i 
bystra, a przy tym ciepła i uległa.

Niewątpliwie było zasługą pani Kwiaciarki, że myśl ta niezbyt 

mu się spodobała.

Frank Morris mieszkał w ślepej uliczce, która powstała zaledwie 

dziesięć czy piętnaście lat wcześniej. Zajmował jeden z mniejszych 
domów,   który   od   sąsiedniego   budynku   oddzielało   nienagannie 
utrzymane podwórko. Gęsty, zielony trawnik dokładnie obramowano 
kamieniami, a wzdłuż prowadzącego do frontu domu podjazdu rosły 
wypielęgnowane   róże.   Sam   budynek   został   starannie   odmalowany. 
Neal odniósł wrażenie, że Morris nie tyle lubi ogródek, ile potrzebuje 
schludnego   otoczenia.   Co   zresztą   bardzo   pasowało   do   nauczyciela 
matematyki.

Morris   natychmiast   otworzył   drzwi.  Miał   brązowe  włosy,  tego 

samego   koloru   oczy   i   wygląd  typowego   Amerykanina,   niczym  nie 
wyróżniającego się w tłumie.

  -  Pan Rowland. - Nie udawał, że cieszy go wizyta gościa, ale 

wpuścił go do domu mówiąc: - Proszę, niech pan wejdzie.

Zaprosił   Neala   do   salonu.   Pomieszczenie   było   urządzone   po 

spartańsku:   żadnych   książek,   wazonów   z   kwiatami,   popielniczek   z 
niedopałkami. Na kanapie leżały równiutko ułożone poduszki. Pokój 
pozbawiony   był  wszelkiej   osobowości.   Gabinet   gospodarza   mieścił 
się zapewne gdzie indziej, w jakiejś alkowie lub w którymś z pokoi.

Neal odwrócił się do nauczyciela matematyki i spytał:

background image

 - Czy mogę zabrać panu trochę czasu? Morris wykrzywił usta i 

odparł sztywno:

 - Proszę usiąść. Rozumiem, że przyszedł pan w sprawie, o której 

rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Podejrzewa pan, że gwałty mają 
jakiś związek z wieczorkami tanecznymi w naszej szkole.

 - Waśnie - odrzekł Neal i wyciągnął z kieszeni koszuli notatnik. - 

Czy przypomniał pan sobie, kogo pan na nich widział?

Morris nachmurzył się.
  - Tak, nawet zrobiłem w tym celu notatki. Zaraz je znajdę. - 

Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z kilkoma kartkami wyrwanymi z 
notesu. - Myślę, że zdoła mnie pan odczytać - powiedział, wręczając 
je Nealowi.

Neal rzucił okiem na zapiski. Nic nowego, lista w szczegółach 

potwierdzała zeznania Gardnera. Z tym tylko, że zapiski matematyka, 
oczywiście, były klarowne i doskonale usystematyzowane.

Nie mieściło się w głowie, by taki człowiek mógł ulegać niskim, 

pierwotnym   instynktom.   Jak   określił   go   Joe   Gardner?   Łagodny, 
nieprzystosowany   społecznie.   Ogólnie   Morris   odpowiadał   temu 
opisowi. Był wysoki, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, ale 
chudość i przygarbione ramiona sprawiały, że wyglądał niepozornie.

Neal bacznie popatrzył na gospodarza.
 - Panie Morris, czy tańczył pan podczas swojego dyżuru?
Mężczyzna kilkakrotnie zamrugał oczami.
 - Cóż, niech sobie przypomnę... Tak, raz czy dwa.
Prawdę   mówiąc,   za   każdym   razem   czułem   się   jak   skończony 

dureń.   Nie   znam   nowoczesnych   tańców,   za   którymi   tak   przepada 
dzisiejsza młodzież.

 - A czy pamięta pan, z kim pan tańczył?
W   przeciwieństwie   do   Joego   Gardnera,   Morris   od   razu 

zorientował się, dokąd prowadzą te pytania.

 - Czy ktoś mnie oskarżył? - zapytał.
Neal wyjaśnił, że próbuje tylko dokładnie ustalić, kto był na tych 

zabawach.

 - Chcę również wyeliminować niektórych podejrzanych - dodał. - 

Jeśli dzięki wizytom, takim jak ta u pana, uda mi się skrócić listę, 
bardzo mi to pomoże.

 - Rozumiem - odparł nauczyciel i skinął głową.

background image

Oświadczył,   że   dwa   razy   tańczył   z   dyżurnymi;   raz   z   jedną   z 

matek i raz z nauczycielką obcego języka. Dodał, że prosił do tańca 
jeszcze kilka innych kobiet, ale w tej chwili przychodzi mu do głowy 
jedynie Lisa Pyne.

 - Nie chciałbym, żeby podejrzewała mnie o tak paskudne rzeczy 

tylko   dlatego,   że   poprosiłem   ją   do   tańca   -   dodał   z   wyraźnym 
zakłopotaniem.

  -   Z   tego,   co   wiem,   tańczyła   kilkakrotnie,   ale   i   kilka   razy 

odrzuciła   zaproszenie   -   wyjaśnił   Neal.   -   Żadnego   z   partnerów   nie 
podejrzewa o gwałt.

Morrisowi zadrżała powieka i szybko skinął głową.
Przyznał, że Chelsea Cahill poznał w okręgowym komitecie do 

spraw   programów   szkolnych   i   tego   wieczoru,   kiedy   pełniła   na 
zabawie dyżur, trochę z nią rozmawiał. Znał też Kurta Madsena, ale 
nie kojarzył sobie jego matki. Toni Santos była słabą uczennicą i nie 
wryła mu się jakoś szczególnie w pamięć.

  - A czy zapamiętał ją pan z którejś z zabaw? - zapytał Neal 

obojętnie.

Nauczyciel potrząsnął głową.
 - Nie. Ale, na Boga, muzyka tam tak huczy, że pękają w uszach 

bębenki. Poza tym w sali gimnastycznej panuje mrok  rozświetlany 
jedynie  lampą   stroboskopową.   Szczerze   mówiąc,   gdybym  nawet   ją 
spotkał, nie zwróciłbym na nią uwagi.

Zapytany o Marka  Griggsa stwierdził,  że chyba widział  go na 

kilku zabawach, ale nie był tego pewien. W sobotę, kiedy zgwałcona 
została Kathleen Madsen, Morris pojechał samochodem na koncert do 
nowego klubu jazzowego w Seattle.

  -   Chyba   nawet   mam   jeszcze   gdzieś   bilet   -   oświadczył.   Na 

pozostałe wieczory nie miał alibi, Neal jednak nie

był zaskoczony. Pożegnał się i wyszedł.
Morris   obserwował   Neala,   kiedy   ten   wycofywał   z   podjazdu 

samochód.   Policjant   miał   w   notesie   skasowany   bilet   z   koncertu. 
Następnego dnia zamierzał sprawdzić, czy w klubie bilety wydawano 
imiennie. Wedle słów Morrisa, był to niewielki lokalik, zatem można 
dotrzeć do niektórych widzów i pokazać im fotografię nauczyciela. 
Przy odrobinie szczęścia ktoś go rozpozna.

background image

Oczywiście, Morris może być niewinny, ale w jego posępnym 

salonie,   pedantycznym   trawniku   i   pieczołowicie   przechowywanym 
bilecie było coś, co nieprzyjemnie Neala uderzyło.

W   równym   stopniu   niepokoiły   go   kobiety,   które   wieczorami 

przemierzały ulice miasta. Neal zerknął na zegarek. Czas pojechać do 
Karen i przemówić jej do rozumu.

Nie sądzę, żeby mnie posłuchała, pomyślał ponuro i włączył lewy 

kierunkowskaz. Jest na to zbyt uparta.

Ale nawet jeśli się posprzeczają, perspektywa wizyty była bardzo 

kusząca. Przecież od rana tęsknił do chwili,  kiedy wsiądzie wreszcie 
do samochodu i pojedzie do sklepu z kwiatami.

Może uparta to złe słowo, pomyślał. Z charakterem - to brzmi 

dużo lepiej. Z drugiej strony jednak tej akurat cechy nigdy specjalnie 
u kobiet nie cenił. Lecz kiedy Jenny poddała się śmierci  na długo 
przed tym, zanim ona nadeszła, coś się w Nealu zmieniło. Odkrył, że 
marzy o kobiecie, która kocha go na tyle mocno, żeby podjąć walkę.

A o brak woli walki pani Kwiaciarki posądzać nie można. Jeśli 

już kogoś pokocha, wykrzesze z siebie  wszystkie siły. Ona potrafi 
walczyć.

Byłby właściwie zadowolony, żeby walczyła o niego.

background image

Rozdział 10
Dlaczego wszyscy mężczyźni są tacy uparci?
 - Dobre pytanie - odpowiedziała sobie głośno.
Pogrążona w myślach zaczęła wbijać młotkiem w ziemię tyczkę 

ze swym plakatem wyborczym, który przykuwał uwagę niebiesko - 
zielonymi   barwami.   Napis   głosił:   Karen   Lindberg,   Rada   Szkoły   w 
Pilchuck. Lepsze wykształcenie dla naszych dzieci.

Skrzyżowanie było ruchliwe i plakat z pewnością zauważy wielu 

wyborców.   Karen   popatrzyła   z   satysfakcją   na   swe   dzieło.   Jej 
ogłoszenie było większe i bardziej czytelne niż sąsiednie, oddalone o 
dwa metry, na którym nazwisko kandydata wymalowano jadowicie 
pomarańczową farbą.

Oparła się nagłej pokusie, aby „przypadkowo" przewrócić plakat 

Dennisa Shafera. Jeśli ludzie są za głupi, żeby pojąć, kto jest lepszym 
kandydatem, to sami będą sobie winni, pomyślała w duchu.

Wsiadła do samochodu i położyła młotek na sąsiednim fotelu. W 

porządku, gdzie następny?

Wrzuciła   bieg   i   ruszyła   do   zjazdu   z   autostrady.   W   niedzielne 

popołudnie na lokalnych szosach panował niewielki ruch. Aż trudno 
było   uwierzyć,   że   jest   już   połowa   października.   Olchy   i   klony 
pyszniły się jaskrawymi pomarańczowymi i żółtymi barwami, a pod 
nogami szeleściły opadłe liście. Karen lubiła jesień. O tej porze roku 
przygotowywała   swój   ogród   do   zimowego   snu:   przycinała   rośliny, 
nakrywała je słomą, zaprowadzała porządek i zaczynała czekanie na 
wiosnę. W następnym miesiącu ruch w firmie gwałtownie zmaleje. 
Od połowy listopada sklep będzie czynny tylko w weekendy i Karen 
zacznie sprzedawać choinki, wieńce i girlandy. Od nowego roku do 
połowy marca znów zamknie sklep. Mimo że trochę czasu poświęcać 
będzie sprawom organizacyjnym oraz sadzeniu niektórych roślin, w 
okresie tym generalnie odda się słodkiemu nieróbstwu.

Zwlekała z podjęciem decyzji, czy obok zwyczajnych nagietek, 

bratków i pelargonii  wprowadzić na listę  ofert bardziej egzotyczne 
rośliny   jednoroczne.   W   tym   tygodniu   czekała   ją   również   debata 
publiczna   z   Dennisem   Shaferem,   ale   jeszcze   nie   zawracała   sobie 
głowy tym, co ma powiedzieć.

Tak   jak   wszyscy   mieszkańcy   miasteczka,   z   drżeniem   serca 

zastanawiała się, czy policja zdoła aresztować gwałciciela, zanim ten 
wykona następny ruch.

background image

Na   myśl   o   tym   czuła   zarówno   niepokój,   jak   i   złość.   Do   furii 

doprowadzały   ją   nieustanne   nalegania   Neala,   by   ona  i   pozostałe 
kobiety   w   mieście   wróciły   do   domu   jak   grzeczne   dziewczynki, 
dokładnie   pozamykały   drzwi   i   nie   otwierały   ich   dużemu,   złemu 
wilkowi.

  - Nawet nie wiesz, co rozpętałaś - oświadczył jej poprzedniego 

dnia podczas kolejnej, przelotnej  wizyty  w sklepie.  - Wyjaśnij  mi, 
proszę, co zrobisz, kiedy złapiecie tego łobuza? Skierujesz na niego 
światło   latarki   i   łagodnie   poprosisz,   żeby   zaczekał   na   przybycie 
policji?

  -   Nie   jestem  łagodna   -   odparła   jadowicie.   -   Jeszcze   tego   nie 

zauważyłeś?

  - Daj spokój, Karen. To nie żarty, to walka na śmierć i życie - 

oświadczył   posępnie.   -   Doprowadzisz   w   końcu   do   tego,   że   ktoś 
naprawdę zostanie skrzywdzony.

  - Ktoś już został skrzywdzony. Właściwie cztery ktosie. Cztery 

kobiety - odparła podniesionym głosem, ale szybko się opanowała. - 
Neal,   lekceważysz   nasze   wysiłki.   Gdyby   policja   stanęła   po   naszej 
stronie, byłybyśmy silniejsze.

Reakcja Neala zirytowała ją. Zniecierpliwiony mruknął coś pod 

nosem, po czym próbował ją pocałować. Właśnie poprzedniego dnia 
po raz pierwszy wyrwała mu się z objęć, cofnęła i podnosząc dumnie 
głowę powiedziała:

  - Nie wiem, kogo chcesz całować, ale wiem, że na pewno nie 

taką kobietę jak ja.

Tymi słowami po raz pierwszy zadała mu naprawdę bolesny cios. 

Zacisnął zęby i wycedził:

 - Przed kim czy przed czym uciekasz? Przed człowiekiem, który 

chce cię chronić? Przed własnym strachem?

  -   Przeraża   mnie   tylko   to   -   odparła   cierpko   -   że   poznałam 

mężczyznę,  który   traktuje  mnie  jak  dziecko.  Może  jesteś   za  głupi, 
żeby to pojąć, ale nie wszystkie kobiety pójdą na lep twoich słówek o 
miłości.

To było to. Twarz Neala stężała. Rzucił jej kolejne ostrzeżenie i 

gwałtownie opuścił sklep.

Wtedy   dopiero   zrozumiała,   co   w   gruncie   rzeczy   przeraża   ją 

najbardziej:   pragnęła   zawołać   go   z   powrotem,   przeprosić,   potulnie 
spełnić wszystkie jego żądania.

background image

Ale duma nie pozwoliła jej tego zrobić. I za to dziękowała niebu. 

Zapomniała,   że   miłość   potrafi   odebrać   kobiecie   wszystkie   siły. 
Postanowiła zatem odrzucić miłość.

Teraz   jednak,   gdy   krążyła   po   miasteczku   rozwożąc   plakaty, 

opadły ją wątpliwości.

Czy   rzeczywiście   walczy   o   prawo   kobiet   do   samoobrony?   A 

może   tak   naprawdę   używa   tego   jako   tarczy,   by   obronić   się   przed 
uczuciem do Neala? Uczuciem, które najjaśniejszy dzień zmieniało w 
ciemną noc?

Piąty sygnał, szósty, siódmy. Nikt nie odbiera.
Neal   warknął   coś   pod   nosem   i   odwiesił   słuchawkę   aparatu   w 

budce telefonicznej. Czy Karen celowo go unika?

Dziedziniec   przed   szkołą   był   pusty.   Widać   było   na   nim   tylko 

kilku   uczniów,   którym   najwyraźniej   nie   spieszyło   się   do   klas. 
Dziewczyna w wieku Kristy tuliła się do umięśnionego osiłka, którego 
Neal   widział   już   wcześniej   w   towarzystwie   Marka   Griggsa.   Po 
dziedzińcu   szła   szybko   jedna   z   urzędniczek.   Ściskała   pod   pachą 
segregator.

Neal   odwrócił   się.   Instynkt   podpowiadał   mu,   że   zboczeniec 

znajduje się na terenie szkoły. Tu się wszystko zaczęło, tu ten drań 
podsyca swój gniew i erotyczne apetyty. Neal gotów był założyć się, 
że gwałcicielem jest któryś z nauczycieli lub uczniów.

Zgoda, tylko który? Neal nie żywił sympatii do dyrektora szkoły, 

Bradleya,   ale   trudno   było   przypuścić,   że   to   on  jest   poszukiwanym 
zboczeńcem.   Ponadto   jego   żona   potwierdziła,   że   wszystkie   cztery 
interesujące   policję   wieczory   jej   mąż   spędził   w   domu.   Nerwowe 
spojrzenia,   jakie   przenosiła   z   niego   na   męża,   nieco   Neala 
zastanawiały, nie mógł jednak bez podstaw kwestionować jej zeznań.

Frank Morris, nauczyciel matematyki, był wprawdzie dziwakiem, 

lecz   dziwactwo   to   przecież   nie   choroba.   Najbardziej   wśród 
podejrzanych rzucał się w oczy Gardner. Ale przecież Lisa Pyne z nim 
tańczyła. Jeśli to odmowa właśnie wyzwalała w gwałcicielu agresję i 
żądzę zemsty, dlaczego i ją zaatakował? Burzyło to całą koncepcję.

Był wdzięczny Carli Taft, opiekunce autystycznego dziecka, że w 

końcu uległa jego prośbom i wyjechała z miasta. Przynajmniej ją miał 
na jakiś czas z głowy.

Obok   wejścia   do   administracji   szkoły   wisiała   tablica 

ogłoszeniowa i Neal odruchowo rzucił na nią okiem. W rogu dostrzegł 

background image

plakat zawiadamiający o kolejnym spektaklu teatralnym. Pomyślał, że 
Krista   zapewne   przygotowuje   się   właśnie   do   tego   przedstawienia. 
Ktoś   chciał   sprzedać   samochód,   ktoś   inny   bilety   na   koncert,   kilka 
matek szukało opiekunki do dzieci...

Nieoczekiwanie jego uwagę przykuł kwadratowy, biały anons. W 

pierwszej chwili sądził, że mylą go oczy i przyjrzał się ogłoszeniu 
dokładniej.

Cholera, to nie pomyłka. Komunikat  nawoływał do stworzenia 

szkolnych   patroli.   Dziewczęta   miały   wzajemnie   odprowadzać   się 
wieczorami do domów i w ten sposób powiększać liczbę działających 
już patroli Karen.

Prawdziwego jednak wstrząsu doznał, gdy ujrzał numer telefonu 

kontaktowego i podpis. Był to numer jego domowego telefonu oraz 
imię i nazwisko córki.

Poczuł, że zalewa go fala gniewu. Chciał wprawdzie  dostać w 

swe ręce Karen, ale córka była bliżej. Jak mogła za plecami ojca robić 
coś tak bezmyślnego?

Odwrócił się w stronę budynku szkoły w chwili, gdy zabrzmiał 

dzwonek.   Natychmiast   na   dziedziniec   zaczęła   wylewać   się   fala 
uczniów. Neal wypatrywał w tłumie ciemnowłosej głowy.

Córka przeszła obok niego tak blisko, że mało brakowało, a by ją 

przeoczył.   Była   w   towarzystwie   kilku   rozchichotanych   koleżanek. 
Krista szła w środku grupy, ale była poważna; nienaturalnie poważna, 
jak na swój wiek.

 - Krista! - zawołał, czując, że ogarnia go niespodziewany smutek.
Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdziwienia.
 - Tata? - zawołała i powiedziała coś do koleżanek. Te spojrzały 

w jego stronę i szybko odeszły.

Gdy stanęła przy ojcu, jej wzrok padł na tablicę z ogłoszeniami. 

Szybko opanowała lęk i przywołała na twarz wyraz zdziwienia. Nie na 
próżno była aktorką.

 - Tato, co tu robisz? - zapytała. Neal założył ręce na piersiach.
 - Zastanawiam się, co robi imię i nazwisko mojej córki na tablicy 

ogłoszeniowej.

Krista   zaczerwieniła   się,   ale   uniosła   buntowniczo   głowę, 

dokładnie tak, jak robiła to Karen.

  - Postanowiłam wziąć przykład z pani Lindberg - powiedziała 

cicho i bez tchu. - Dopóki sumiennie odrabiam prace domowe, pani 

background image

Feeney   nie   obchodzi,   ile   czasu   spędzam   przy   telefonie.   No   i 
przekonałam   kilka   moich   koleżanek,   że   pani   Lindberg   wymyśliła 
wspaniałą   rzecz...   -   Na   widok   miny   ojca   urwała,   po   czym  szybko 
dorzuciła: - Zawsze mówiłeś, że dziewczyny mogą robić to samo co 
chłopcy. Nie wypieraj się!

  - Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - zapytał. Niektórzy z 

uczniów odwracali w ich stronę głowy.

Krista przycisnęła do siebie trzymane w rękach książki.
 - A kiedy miałam ci o tym powiedzieć? Przecież ciebie nigdy nie 

ma w domu.

No tak, znowu zaczyna się koszmar.
  - Do diabła, o co masz do mnie pretensje? Czasami praca jest 

najważniejsza.

 - Wiem! - Kristę wyraźnie ogarniał strach, jednak w jej dużych, 

niebieskich oczach malował się upór. - Ale pozostaje faktem, że nigdy 
nie ma cię w domu.

 - Nie próbuj mi wmawiać, że nie znalazłaś odrobiny czasu, żeby 

ze mną porozmawiać.

  - Chciałam zrobić coś sama! - zawołała. - Coś, co sprawi, że 

poczuję się użyteczna. I czuję się użyteczna! To ważne. Czy ty tego 
nie rozumiesz?

Odwróciła   się   i   przyciskając   do   piersi   książki,   wmieszała   w 

gwarny tłum.

Neal spoglądał za nią niewidzącym wzrokiem. Nie pamiętał, żeby 

jego łagodna córka kiedykolwiek podniosła na niego głos. Była osobą, 
na której w ciągu ostatnich piekielnych lat mógł absolutnie polegać. 
Cierpiała   z   powodu   śmierci   matki,   ale   jeśli   nawet   czuła   niekiedy 
gniew,   to   nigdy   do   niego.   Michael   wyżywał   się   w   szkole,   Krista 
jednak tego nie robiła. Michael szedł przez życie przebojem; Krista 
potulnie.

A teraz się zmieniła. Tylko dlaczego wybrała tak niebezpieczny 

sposób, żeby przekonać siebie i swych nowych przyjaciół, że potrafi 
działać na własną rękę? Ponownie ogarnięty złością uświadomił sobie, 
że   dawnej   Kriście   nie   przyszłoby   do   głowy   zrobić   coś   tak 
nieodpowiedzialnego.   Z   przerażeniem   myślał,   że   dwie   niespełna 
piętnastoletnie dziewczyny, takie jak Krista, będą chodzić o jedenastej 
wieczorem ulicami miasta, uzbrojone tylko w latarki.

background image

No cóż, jego córka się zmieniła. A Neal dobrze wiedział, czyja to 

wina.

Odwrócił się i poszedł do samochodu. Pani Kwiaciarka może i 

próbuje się przed nim ukryć, ale on już ją znajdzie.

Kiedy w poniedziałek rano Abby wyszła do szkoły, Karen, nie 

mogąc znieść dłużej bezczynności, postanowiła pojechać do sklepu, 
mimo że w poniedziałki był nieczynny. Oparła się pokusie i nie kupiła 
po drodze pączków. Nie była w nastroju, by gawędzić z ludźmi o 
codziennych radościach i troskach.

Nie   zdejmując   z   bramy   tabliczki   z   napisem   „Zamknięte", 

zaparkowała samochód obok szklarni i zabrała się do roboty. Zaczęła 
od podlania kwiatów w cieplarni.

Chociaż w ciągli pierwszej godziny telefon dzwonił sześć razy, 

nie   podnosiła   słuchawki.   Zdecydowała,   że   tym   zajmie   się 
automatyczna sekretarka.

Uwielbiała   te   ciche,   spokojne   dni,   kiedy   szklarnia   bez   reszty 

należała   do   niej.   Od   czasu   do   czasu   przejeżdżał   jakiś   samochód, 
jadący do pobliskiej mleczarni lub w stronę skoszonych już pól, na 
których latem rosło zboże. Między szklarniami rozciągał się widok na 
rzekę. O tej porze roku stan wody był niski, a jej powierzchnia miała 
kolor zielonobrązowy.

Karen sprawdzała, porządkowała i oznaczała nalepkami kartony z 

cebulkami żonkili i tulipanów, które przysłano z plantacji w dolinie 
Skagit.   Z   zadowoleniem   stwierdziła,   że   dostarczony   towar   jest   w 
najwyższym  gatunku;   cebulki   były   duże,   pulchne   i   bynajmniej   nie 
pojedyncze,   jak  większość   sprzedawanych   w   kwiaciarniach   lub 
wysyłanych za zaliczeniem pocztowym.

Kiedy   zaczęła   przesadzać   rośliny   jednoroczne   z   inspektów   do 

doniczek,   czuła,   że   spływa   na   nią   cudowny   spokój,   jaki   zapewnić 
mogła wyłącznie praca przy kwiatach. Skropiła wodą rosnące wzdłuż 
jednej ze ścian róże, po czym zaczęła liczyć palety i czarne plastikowe 
doniczki. Pomyślała z żalem, że klienci mają zwyczaj wyrzucać te 
naczynia na śmietnik, choć większość właścicieli kwiaciarni chętnie 
przyjmuje je z powrotem.

Przeszła   właśnie   do   stosu   jutowych   płacht   służących   do 

przechowywania roślin wyjętych z ziemi, kiedy z impetem otworzyły 
się drzwi w końcu szklarni.

background image

Serce   ze   strachu   podskoczyło   jej   do   gardła   i   błyskawicznie 

odwróciła   się   w   tamtą   stronę.   Z   ulgą   przypomniała   sobie,   że   w 
kieszeni ma słuchawkę bezprzewodowego telefonu.

Ale to był tylko Neal. Miał na sobie mundur i wyglądał groźnie. 

Natychmiast też Spostrzegła, że aż kipi ze złości, która nie pozwala 
mu wykrztusić słowa. Głos odzyskał dopiero wtedy, gdy znalazł się 
przy niej.

 - Dlaczego, do diabła, jesteś tu sama? - zapytał ostro.
 - Dziś jest zamknięte.
 - Samochód, który zaparkowałaś w widocznym miejscu, stanowi 

wręcz zaproszenie. Ale ty przecież lubisz walkę, prawda?

 - A chcesz ją zacząć?
  -   Nie.   Ponieważ   nie   odbierasz   telefonów,   przyjechałem   tu 

osobiście,   żeby   cię   poinformować,   że   ostatniej   nocy   zaatakowane 
zostały dwie kobiety wchodzące w skład jednego z twoich patroli.

Karen poczuła zawrót głowy.
 - Co im się stało? Kto?
  -  Gretchen Williams i Marta Peters.  Pani Peters nic nie jest, a 

pani Williams po wizycie w szpitalu wróciła do domu. Miały sporo 
szczęścia. Dwóch pijaków szukało zaczepki i dwie kobiety w ciemnej 
ulicy doskonale się do tego nadawały.

 - Miały być trzy. Popatrzył na nią pogardliwie.
  - Tej trzeciej coś wypadło, a one mimo to postanowiły odbyć 

patrol.

 - Powinny były do mnie zadzwonić.
 - Zapewne odbierałaś telefony tak samo jak dzisiaj.
 - Niech cię szlag trafi! - wybuchnęła. - Czekałam przy telefonie. 

Gdyby zadzwoniły, poszłabym z nimi.

 - I co by to dało?
 - Byłoby nas więcej.
Machnął   lekceważąco   ręką,   zrzucając   na   ziemię   stos 

plastikowych pojemników.

  - Uważasz się za niepokonaną, tak? - zawołał ze złością. - Do 

licha, mogliby cię zgwałcić, pobić, a nawet zastrzelić! Wiem, co może 
spotkać ładną kobietę, jeśli nie zachowa ostrożności.

 - Ale we trzy...
Był tak zły, że nie docierały do niego żadne argumenty. Karen 

właściwie mogła nic nie mówić.

background image

  - Czy nie zastanowiłaś się przez chwilę, że to wychodzenie na 

ulicę jest twoim pomysłem?

 - Chcesz powiedzieć, że ten napad to moja wina?
 - Właśnie!
  -   To   teraz   ja   ci   coś   powiem!   -   krzyknęła,   wyprowadzona   z 

równowagi.   -   Nawet   zakładając,   że   jest   to   niebezpieczne,   Marta   i 
Gretchen są dorosłe. Uważały, że gra jest  warta ryzyka. Możesz mi 
wierzyć albo nie, ale kobiety też potrafią dokonać takiego wyboru.

 - Cholera! - Neal krążył po szklarni wielkimi krokami, zaginał i 

rozluźniał palce, jakby chciał chwycić Karen za gardło. - Co w ciebie 
wstąpiło?   Najpierw   myślałem,   że   poszłaś   z   tym   do   gazety,   bo 
uważałaś,   że   taki   jest   twój   obowiązek.   Teraz   jednak   zaczynam 
podejrzewać, że chciałaś tylko zobaczyć swoje nazwisko na łamach 
prasy. A może wyobrażasz sobie, że jesteś bohaterką? Joanną D'Arc? 
Z tym tylko, że na stos pójdzie za ciebie ktoś inny.

 - O co tak naprawdę jesteś zły? - wycedziła przez zęby.
Odwrócił   się   gwałtownie   w   jej   stronę.   Jego   twarz   wykrzywiał 

grymas gniewu.

 - Tym razem posunęłaś się za daleko. Przyjechałem tu prosto ze 

szkoły.   Dowiedziałem   się   tam,   że   natchnęłaś   grupę   uczennic 
pomysłem   uczestniczenia   w   patrolach   twoich   męczenniczek.   Twój 
pomysł od początku mi się nie podobał, ale wtedy wciągałaś w to 
ludzi dorosłych. Teraz jednak wplątałaś w tę aferę dzieci. - Podniósł 
głos do krzyku. - Przez ciebie moja córka poczuła się bohaterką, a na 
to nie pozwolę!

  - W patrolach, z wyjątkiem Abby, nie ma żadnych uczennic! - 

wybuchnęła. - A jeśli dzieci same zaczęły takie grupy tworzyć, to ja o 
tym nic nie wiem!

 - Ale tak czy owak, patrole te organizują pod twoim wpływem - 

wycedził przez zęby. - Miałaś cholernie dużo szczęścia, że w porę 
zauważyłem to ogłoszenie!

Na   myśl,   że   dziewczęta   patrolują   ulice,   Karen   ogarnęło 

przerażenie.

  -   Chyba   zdajesz   sobie   sprawę   z   tego,   że   nigdy   bym   nie 

próbowała zrobić czegoś podobnego.

 - Tak, to zapewne moja sprawka!
Karen odliczyła w duchu do dziesięciu i dopiero wtedy zapytała:
 - Więc co twoim zdaniem mam teraz zrobić?

background image

  - Odwołaj  to patrolowanie. Każ wszystkim kobietom siedzieć 

spokojnie w domu i dokładnie zamykać drzwi. A ściganie bandyty 
zostaw specjalistom.

Wrócili zatem do punktu wyjścia.
  -   Ty   szowinisto!   Nie   wierzysz   kobietom,   prawda?   Ale   może 

powinieneś wbić sobie raz na zawsze do głowy, że te uczennice nie są 
uległymi lalkami, które będą tak tańczyć, jak zagra im tatuś.

Zdawała   sobie   sprawę,   iż   było   to   uderzenie   poniżej   pasa,   ale 

niewiele się tym przejęła.

 - Tę akcję organizuje Krista! - krzyknął.
Krista?   Wielki   Boże,   nic   dziwnego,   że   wpadł   w   taką   furię. 

Słodziutka,   posłuszna   córeczka   zrobiła   coś   za   jego   plecami   i,   jeśli 
Karen dobrze zrozumiała, zdrowo mu się postawiła.

 - I twoim zdaniem to moja wina? - syknęła.
 - Jestem o tym przekonany.
  - A może... - uśmiechnęła się złośliwie - to ty powinieneś się 

zastanowić,   na   jaką   kobietę   zamierzasz   ją   wychować?   Naprawdę 
chcesz, żeby była potulna i później mógł nią pomiatać byle bałwan? A 
może wolisz, żeby wyrosła na kobietę zdecydowaną i z charakterem?

Chwilę spoglądali na siebie wrogo, po czym Neal odezwał się:
  -   Charakter,   jeśli   nie   idzie   w   parze   ze   zdrowym   rozsądkiem, 

bywa rzeczą niebezpieczną.

 - Krista ma wiele zdrowego rozsądku.
 - A skąd ty możesz o tym wiedzieć? – zapytał groźnym tonem. - 

Ty będziesz zawsze i o wszystko walczyć do upadłego. Mężczyzna 
nie powinien nigdy odwracać się do ciebie plecami.

 - Wynoś się stąd! Natychmiast. I nie waż się tu wracać.
  - O, nie. - Postąpił krok w jej stronę i Karen cofnęła się. - Nie 

wywiniesz   się   z   tego   tak   łatwo.   Gdyby   nie   twoje   pomysły,   nie 
napadnięto   by   wczoraj   dwóch   kobiet.   Moja   córka   nigdy   sama   nie 
wymyśliłaby   czegoś   tak   kretyńskiego.   To   ty   musisz   zakończyć   to 
szaleństwo, zanim coś się stanie.

 - Niech cię szlag! - odparła wściekła.
Niespodziewanie   wyciągnął   ręce,   chwycił   Karen   za   ramiona   i 

przyciągnął   ją  do   siebie.   Zanim   zdołała   zaprotestować,   zaczął   ją  z 
furią całować. Karen, zamiast się bronić, zarzuciła mu ręce na szyję. 
Pocałunek  ten  przypominał   bardziej  burzę  niż  wyrażał  miłość.   Był 

background image

pełen brutalnej namiętności, stanowił wyładowanie nagromadzonych 
urazów.

Może to jej usta zmiękły lub dłonie stały się bardziej czułe, gdyż 

Neal nieoczekiwanie cofnął głowę i odepchnął Karen tak mocno, że 
straciła równowagę i oparła się o blat stołu. Złość, pożądanie i urażona 
duma stopiły się w jedno.

Oboje   dyszeli   i   spoglądali   na   siebie   pociemniałymi   z   gniewu 

oczami. Twarz Neala skurczyła się, po czym chwycił się dłońmi za 
głowę i jęknął:

 - Boże, co ja wyprawiam?
  - To testosteron - wyjaśniła z przekąsem. - Mężczyzna zawsze 

musi być górą, prawda?

  - Mylisz się. - Uniósł głowę i popatrzył Karen prosto w oczy. 

Wstręt,   jaki  najwyraźniej   czuł  do siebie,   poruszył ją do  żywego.  - 
Nigdy nie tknąłem w gniewie kobiety. I nigdy się to już nie powtórzy 
- oznajmił beznamiętnym głosem, który świadczył o tym, że osądził 
siebie i potępił.

Wyrzuty   sumienia   to   jedna   rzecz,   a   worek   pokutny   i   popiół   - 

druga. Karen uznała, że powinna być uczciwa.

 - Ja też byłam zła. Zmarszczył czoło.
 - Mało brakowało, a przewróciłbym cię na ziemię i zdarł z ciebie 

ubranie.

 - Ja się nie broniłam - odparła impulsywnie. Bruzdy na jego czole 

się wygładziły, na ustach pojawił się lekki uśmiech.

 - Czy ty musisz się o wszystko spierać?
 - Nie chcę, żebyś wyszedł stąd z postanowieniem, że już nigdy 

mnie   nie   pocałujesz.   -   Wreszcie   zdobyła   się   na   szczerość.   Wyraz 
niedowierzania   na   jego   twarzy   dodał   jej   odwagi.   -   Ja   też 
nawygadywałam wiele głupstw.

  - Zachowałem się strasznie - odparł, lecz postąpił krok w jej 

stronę.

 - Fakt - przyznała lakonicznie.
 - Nie jestem przyzwyczajony do takich kobiet jak ty. Zabrzmiało 

to tak, jakby sam się oskarżał.

A   to   już   stanowiło   dobry   znak,   Skoro   cały   czas   sam   siebie 

potępia, to zapewne jej o nic nie wini.

 - A jaka była ta twoja partnerka policjantka? - zapytała, również 

się do niego zbliżając.

background image

  - Marie?  W porównaniu z tobą była strachliwym i cichutkim 

stworzonkiem.

Łagodny, matowy blask jego brązowych oczu przywodził Karen 

na   myśl   gorącą   czekoladę.   Nie,   raczej   gorący   karmel.   Ona   sama 
mogłaby   się   przemienić   w   lody,   które   doskonale   by   się   z   tym 
karmelem   wymieszały.   Wyobrażenie   to   miało   w   sobie   tyle 
nieoczekiwanego erotyzmu, że się zaśmiała.

Neal   musiał   zapewne   odgadnąć   jej   myśli,   ponieważ  postąpił 

kolejny   krok   i   zatrzymał   się   tuż   przed   nią.   Dotknął   jej   policzka   i 
znieruchomiał, jakby sam sobie nie dowierzał albo myślał, że zostanie 
odtrącony.

 - Nie chciałem tego wszystkiego mówić - rzekł półgłosem.
Mimo  że   serce   Karen   topniało   już   jak   wosk,   w   jej   głosie 

zabrzmiały ostre tony.

 - Czego?
Romantyczny   mężczyzna   wyparłby   się   wszystkiego.   Ale   nie 

Neal.

 - Większości tego, co nawygadywałem. Masz rację. Tamte dwie 

kobiety   są   dorosłe   i   podjęły   decyzję.   Ale   Krista...   To   ja   za   nią 
odpowiadam, nie ty.

 - Wszyscy niepokoimy się o swoje dzieci.
  -   Niepokoiłem   się   o   ciebie.   Kiedy   wczoraj   wieczorem 

zadzwoniono do mnie, pomyślałem, że jedną z kobiet jesteś ty. Boże!

I   znowu   pocałował   ją,   tym   razem   czule.   Po   chwili   Karen 

odchyliła głowę do tyłu i usta Neala zawędrowały na jej szyję. Chciała 
wsunąć dłonie pod jego koszulę, ale nie pozwolił na to gruby pas.

To jakiś nonsens, kompletnie zwariowałam, pomyślała.
Wcale   jej   nie   uwzględniałem   w   moich   planach,   zdziwił   się   w 

duchu Neal.

 - Do licha - mruknął, nie odrywając ust od jej szyi. - Musimy z 

tym skończyć.

 - Dlaczego? - spytała szeptem. Gwałtownie uniósł głowę.
 - Chyba oboje jesteśmy w pracy.
  -   Nawet   gliniarzom   przysługuje   dziesięciominutowa   przerwa, 

prawda?

Jego dłonie zawędrowały na piersi Karen.
 - Chcesz mnie obrazić?

background image

  - W takim razie... dwadzieścia minut? Zaśmiał się cicho, lecz 

jego dłonie znieruchomiały.

 - Naprawdę? - zapytał cicho.
Karen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była tak onieśmielona. 

Tym razem jednak miała powody. Neal był w mundurze, z bronią u 
pasa, a ona proponowała mu szaloną miłość na stosie szorstkich płacht 
z juty. Jak mu to taktownie powiedzieć?

Okazało   się   to   całkiem   proste.   Gdy   tylko   wstydliwie   spuściła 

wzrok, ujrzała dowód, że on również tego pragnie

Wahała   się   jeszcze   sekundę,   po   czym   gwałtownie   zdjęła 

bawełnianą koszulkę.

Choć miała mały biust, oczy Neala rozbłysły.
 - Podoba mi się twój sposób mówienia - powiedział z podziwem 

i położył ręce na jej talii.

  - Dziękuję - odparła, sięgając do klamry jego pasa - Robię, co 

mogę.

Pieścił delikatnie jej skórę.
 - Nikt jeszcze nie uwiódł mnie w pracy.
 - Mnie też. Miłość wśród kwiatów.
Powoli rozpinała guziki jego zielonej koszuli. Miała nadzieję, że 

jej   zabrudzone   ziemią   ręce   nie   zostawią   śladów   na   jego   ubraniu. 
Dopiero by się ludzie dziwili!

Nie ułatwiał jej zadania, bo w tym czasie usiłował zsunąć z niej 

dżinsy. Kiedy wreszcie rzuciła jego koszulę na stół, odznaka policyjna 
głośno stuknęła w blat. Zdjęła kalosze i chwilę później stała już nago. 
Ale   w   szklarni   na   szczęście   było   ciepło,   mimo   że   panowała   tam 
wilgoć.

Popatrzyła niepewnie w stronę drzwi.
 - Mam nadzieję, że nikt mnie nie będzie szukał. Uśmiechnął się 

ironicznie i położył na stole spodnie.

 - Kiedy zobaczy parę gołych pup, natychmiast się wycofa.
Wybuchnęła stłumionym śmiechem. Prawdę mówiąc, w kochaniu 

się w takim miejscu jak to było coś cudownie grzesznego. Od tej pory 
innym okiem będzie spoglądać na szklarnię.

Neal powiódł wzrokiem po jej postaci; Karen odpłaciła mu tym 

samym.   Właściwie   nagi   mężczyzna   wygląda   zabawnie;   pewnie 
dlatego woli się kochać po ciemku i pod kołdrą.

background image

Ujęła jego dłonie, położyła je sobie na biodrach i przytuliła się do 

niego. Czuła, jak drżą mu mięśnie.

 - No cóż - powiedział lekko schrypniętym głosem. - Które z nas 

na dole? Podłoga nie wygląda zachęcająco.

Karen przesunęła dłonie na jego plecy.
 - Myślałam o jucie.
Sceptycznie popatrzył na stos materiału.
 - Nie chciałbym zedrzeć sobie skóry z pleców.
 - To ci doda tylko wigoru.
 - Dzięki. Ty mi go dajesz dosyć.
 - No cóż... Zróbmy to sprawiedliwie. Pół na pół.
  - Proszę bardzo. - Uniósł Karen, posadził na stercie jutowych 

worków i przyklęknął między jej nogami. - Ty pierwsza.

 - To niesprawiedliwe...
Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zaczął ja całować. W pewnej 

chwili  zapomniała  o szorstkiej  tkaninie  pod plecami;  czuła jedynie 
cudowny napór jego ciała i jego gorące usta. Ogarnęła ją radość, w 
piersi zaczął narastać krzyk.

Neal był człowiekiem honoru; przewrócił się w końcu na plecy i 

Karen usiadła na nim. To, co zrobili, było tak pierwotne i szalone, że 
nie wiedziała, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się spojrzeć Nealowi 
w oczy. Leżała potem na nim z głową wtuloną w zagięcie jego szyi.

On całował jej włosy i wodził palcami po plecach. Policzkiem 

wyczuwała jego puls, dłonią wyrównujące się bicie serca. Był to jeden 
z rzadkich momentów w jej życiu, kiedy mogła o niczym nie myśleć i 
napawać się jedynie słodyczą chwili.

Ale   było   to   zbyt   piękne,   aby   mogło   trwać   długo.   Usłyszała 

westchnienie Neala i poczuła, jak jego ręka poklepuje ją po plecach.

 - Wstajemy! Chyba że teraz ty zechcesz poleżeć na dole.
 - Oj, nie! - Karen niezgrabnie zsunęła się z Neala. On natomiast 

wstał zwinnie i z wdziękiem. Widok ten

sprawiłby Karen przyjemność, gdyby Neal jej nie obserwował. 

Zawstydzona, zaczęła się szybko ubierać. Kątem oka spostrzegła, że 
Neal   robi   to   samo,   choć   z   dużo   mniejszym   zapałem.   Włożyła 
koszulkę,  zapięła  dżinsy  i  zaczęła  rozglądać  się   za kaloszami.  Zza 
pleców dobiegł ją cichy głos:

 - Mam zamiar odwołać wszystkie zabawy. Wracamy na ziemię, 

pomyślała z żalem.

background image

 - W takim razie trudno będzie go złapać - skomentowała.
Neal   włożył   koszulę,   zapiął   pas   i   musnął   dłonią   kaburę   z 

pistoletem.

  -   Jeśli   dzięki   temu   gwałty   ustaną,   jakoś   to   przeżyję.   Wątpię 

jednak, czy tak łatwo da za wygraną, skoro spełniło się już kilka jego 
chorych fantazji. Ale miejmy nadzieję.

Do Karen prawie nie docierały jego słowa. Przecież muszą złapać 

gwałciciela! W przeciwnym razie nic nie wróci do normy. Chelsea już 
do   końca   życia   będzie   ukradkiem   obserwować   twarze   mężczyzn, 
zastanawiając   się,  który   z   nich   jest   gwałcicielem.   Każda   samotna 
kobieta w mieście będzie kładła się spać z drżeniem serca.

  - Skoro wiesz,  że właśnie na zabawach wybiera ofiary, można 

zastawić   pułapkę   -   powiedziała   szybko.   -   Jeśli   tylko   spróbuje 
ponownie, złapiesz go.

Neal popatrzył na nią spokojnym wzrokiem.
 - W jaki sposób? - zapytał.
 - Jak to w jaki? Podstaw mu kuszący cel...
 - Akurat - odparł sucho, pochylił się i zaczął sznurować buty. - W 

Pilchuck nie ma policjantek. Jeśli sprowadzę jakąś z innego wydziału, 
będzie się tu wyróżniać jak ropiejący palec. Ten facet nie jest głupi. 
Gwałci kobiety, które zna przynajmniej  z widzenia. Co więc mam 
zrobić? Podstawić którąś z nieświadomych niczego nauczycielek lub 
matek? A jeśli coś się pochrzani i on ją jednak zgwałci?

Karen   patrzyła   na   czubki   kaloszy   z   niezwyczajnym   dla   siebie 

brakiem   zdecydowania.   Nie   zamierzała   prowokować   dyskusji, 
obawiając   się   wpływu,   jaki   mogłaby   ona   mieć   na   ich   znajomość. 
Natychmiast   jednak   pojęła,   że   nie   wyobraża   sobie   przyszłości   z 
Nealem,   jeśli   on   pozostanie   przy   swym   przekonaniu,   że   kobietę 
należy  wyłącznie   chronić  i   prowadzić  za  rączkę.  Jeśli   chcą  ułożyć 
sobie   wspólną   przyszłość,   musi   traktować   ją   jak   równorzędnego 
partnera.

Tak więc podniosła twarz i popatrzyła mu w oczy.
  - W najbliższy piątek mam pełnić na zabawie dyżur. On tylko 

odmownie potrząsnął głową.

  -   Neal,   posłuchaj   mnie.   Jestem   gotowa   podjąć   to   ryzyko, 

podobnie jak ty podjąłbyś je na moim miejscu. Nie chcę się już dłużej 
bać, gdy usłyszę w nocy jakiś hałas lub gdy pod koniec dnia pojawi 
się w pustej szklarni samotny klient. - Rozłożyła bezradnie ręce. - To 

background image

jest jak życie w oblężonej twierdzy! Nie możemy pozwolić, żeby zło 
zwyciężyło!

Neal obserwował ją w milczeniu. Mimo że zmarszczył czoło, a 

twarz   mu   stężała,   Karen   nie   traciła   nadziei.   Po   raz   pierwszy   nie 
potrząsnął   głową;   najwyraźniej   poważnie   zastanawiał   się   nad   jej 
propozycją.

Nadzieje te jednak okazały się płonne.
 - Nie pozwolę - powiedział stanowczo.
 - Dlaczego?
Wykrzywił usta, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
 - Nie możesz narażać się na takie niebezpieczeństwo.
  - O tym chyba decyduję ja. - Zacisnęła usta i podjęła kolejną 

próbę. - Musimy go powstrzymać.

Równie dobrze mogła się w ogóle nie odzywać. Neal cofnął rękę, 

jego oczy straciły cały blask, a rysy twarzy stwardniały.

 - Nie - powiedział krótko.
Kiedy pochylił się i przelotnie pocałował ją w usta, nie zrobiła 

najmniejszego ruchu.

 - Zadzwonię - mruknął. Tym razem skinęła głową.
Ale w środku była pusta; czuła się, jakby odebrano jej wszystko. 

Jego   odmowa   postawiła   między   nimi   mur   nie   do   przebicia. 
Oświadczył, że nie pozwoli jej na samodzielność, nie pozwoli także 
podejmować   własnych   decyzji   w   sprawach,   które   dla   niej   były 
najważniejsze.

Jaka okazała się naiwna, sądząc, że Neal się w niej zakochał! 

Miłość nie jest kokonem, w którym żyje się bezpiecznie przez całą 
wieczność. Jest to wyrzutnia i rakieta, która ma ją przechwycić, zanim 
roztrzaska się o ziemię. Ale Neal musiałby dobrze znać Karen, żeby to 
zrozumieć.

Jego odpowiedź powiedziała jej wszystko z brutalną szczerością. 

Coś   do   niej   czuł,   lecz   nie   była   to   miłość.   Nie   była   to   prawdziwa 
miłość.

background image

Rozdział 11
Przekonana,  że   Abby   wie   już   o   odwołaniu   zabaw,   Karen 

zagadnęła   ją   na   ten   temat   następnego   dnia,   kiedy   wspólnie 
przygotowywały kolację. Abby popatrzyła na matkę znad deseczki, na 
której kroiła sałatę.

  -   Nic   o   tym   nie   wiem.   Przecież   dyrektor   z   pewnością   by   to 

ogłosił?

 - Tak - odparła Karen zamyślona. - Też tak myślę.
  -  Zresztą wcale  się  tam  nie  wybieram  -  ciągnęła  Abby.  - Po 

prostu się boję.

 - To bardzo dobrze, bo i tak bym cię nie puściła.
W innych okolicznościach Abby zaczęłaby protestować, że matka 

traktuje   ją   jak   ośmioletnią   dziewczynkę,   tego   dnia   jednak   uwagę 
Karen   puściła   mimo   uszu.   Przez  dłuższą   chwilę   pracowały   w 
milczeniu; Karen mieszała spaghetti, a Abby obierała marchew. Ciszę 
przerwała dopiero córka.

  -  W tym tygodniu miałaś  pełnić  dyżur, prawda?  - zapytała z 

wahaniem.   -   Ale   w   tej   sytuacji   nie   pójdziesz,   dobrze?   Tobie   na 
zabawie zagraża jeszcze większe niebezpieczeństwo niż mnie.

 - Nie wiem.
Karen   zakręciła   gaz   i   zaczęła   napełniać   talerze.   Gdyby   nawet 

Neal przystał na jej propozycję, nie była pewna, czy przyznałaby się 
do tego przed Abby. Z jednej strony młodzi ludzie uważają się za 
nieśmiertelnych i jest to naturalne. Z drugiej strony lepsza znajomość 
świata mówi im wyraźnie, na jakie niebezpieczeństwa są narażeni i że 
wiele   rzeczy,   czasem   zupełnie   przypadkowych,   może   im   się 
przytrafić.   Abby   już   teraz   niepokoił   problem   AIDS,   możliwości 
wybuchu wojny jądrowej, perspektywy oblania egzaminu z algebry, 
sprawy ekonomiczne, które zapewne wpłyną na jej nie znaną jeszcze 
przyszłość. Zatem nie powinna pomnażać  tych trosk niepokojem o 
matkę.

Karen wzruszyła ramionami.
 - Tak czy owak Neal chcę te zabawy odwołać i ja tu nie mam nic 

do powiedzenia.

Lecz gdy w środę wróciła z pracy, w kuchni natychmiast pojawiła 

się Abby. Nie powiedziała nawet dzień dobry i sprawiała wrażenie 
zaniepokojonej.

 - Jak dotąd nikt nie odwołał zabawy - oświadczyła bez wstępów.

background image

 - Może Krista coś wie?
 - Nie pomyślałam o tym. Mogę do niej zadzwonić?
 - Skoro tak, ja zadzwonię do Neala. Ale do tego nie doszło.
Karen wzięła prysznic, żeby zmyć z siebie błoto; tego dnia od 

dziesiątej rano, padał deszcz. Kiedy się przebrała, Abby podała już na 
stół kolację. Później były dwa telefony. Dwie osoby biorące udział w 
patrolach   prosiły   o   zastępstwo,   Karen   więc   musiała   się   tym  zająć. 
Wreszcie szybko zjadła z córką kolację i obie wyszły z domu.

Kiedy spotkały się z Joan i dotarły do odległego o kilka przecznic 

domu Chelsea, gdzie rozpoczynały swój obchód, zrobiło się ciemno. 
W żółtym świetle latarń ostro lśniły ich mokre peleryny. Z powodu 
deszczu   Joan   zostawiła   psa   w   domu,   a   Karen   schowała   telefon 
komórkowy do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby zabezpieczyć go 
przed wilgocią. W jednej ręce trzymała parasol, a w drugiej latarkę.

Była w fatalnym nastroju. Gnębiło ją przekonanie, że wymyślone 

przez nią patrole to daremny trud. Czy naprawdę? Sara Elliott złapała 
dziesięcioletniego chłopca, który o północy próbował się wymknąć z 
domu   przez   okno   sypialni.   Jedna   z   grup   natknęła   się   na   pudło   z 
porzuconymi   kociętami;   Kim   Lloyd   zabrała   stworzenia   do   domu, 
gdzie   karmiła   je   z   butelki.   Denise   King   usłyszała   wrzaski   i   brzęk 
tłuczonej   szyby   i   tak   oto   stała   się   świadkiem   domowej   awantury. 
Wszystkie te zdarzenia nie miały najmniejszego znaczenia; zapewne 
tylko kocięta mogłyby być odmiennego zdania.

Kuląc ramiona w strugach przenikliwie zimnego deszczu, Karen 

uświadomiła   sobie,   że   kobiety   czerpią   z   tego   zajęcia   jednak   wiele 
satysfakcji. Na przykład Chelsea. Może wciąż się boi, ale przecież 
dziarsko maszeruje na przedzie i kieruje światło latarki na rozwarte, 
ciemne paszcze mijanych garaży. Robi coś, co pozwala jej zwalczyć 
lęk.

Czyż nie jest to bardzo ważne?
Kiedy mijały drugą przecznicę, za ich plecami rozbłysły światła 

reflektorów samochodu. Natychmiast odwróciły się w tamtą stronę, a 
Karen poczuła znajomy dreszcz strachu. Nie powinnyśmy się niczego 
obawiać, pomyślała po raz setny i znów ogarnęła ją złość na własne 
tchórzostwo. W jednej chwili wróciła jej pewność siebie.

Zbliżający   się   pojazd   zwolnił.   Jego   światła   tak   ją   oślepiły,   że 

dopiero   gdy   zatrzymał   się   przy   krawężniku,   rozpoznała   samochód 
policyjny.

background image

Kierowca opuścił szybę od strony pasażera,
 - Doskonale, że to ty - stwierdził męski głos. Karen pochyliła się 

i w świetle rzucanym przez tablicę rozdzielczą dostrzegła twarz Neala. 
- Muszę z tobą pomówić.

W   jego   głosie   brzmiała   jednak   nie   złość,   lecz   śmiertelne 

zmęczenie. A więc nie stało się nic takiego, o co mógłby mieć do 
mnie pretensje, pomyślała.

Odwróciła się do skupionych nie opodal towarzyszek.
 - Idźcie. Dogonimy was.
Joan jak zwykle zachowała pogodę ducha.
 - Jasne. Chodź, Abby. Jeszcze nie skończyłaś nam opowiadać o 

tej klasówce z algebry.

Kiedy oddalały się, Abby rzuciła matce spojrzenie przez ramię.
Karen   otworzyła   drzwi   samochodu,   złożyła   parasol   i   zanim 

wsunęła się na siedzenie, otrząsnęła go z kropel deszczu.

 - Zamoczę ci fotel - mruknęła.
 - Wyschnie.
Neal nie pocałował jej na powitanie. Siedział z rękami opartymi o 

kierownicę   i   patrzył   przed   siebie.   Mimo   mroku   dostrzegła,   że   ma 
posępną minę.

Czekała w milczeniu.
  -   Czy   twoja   propozycja   jest   wciąż   aktualna?   -   zapytał 

nieoczekiwanie.

Karen zalała fala radosnego uniesienia. A więc zmienił zdanie! 

Nie odrzucił jej pomysłu. Nie odrzucił jej.

W milczeniu skinęła głową. On odwrócił się w jej stronę i patrząc 

na nią, bębnił palcami po kierownicy.

 - Jesteś tego pewna?
 - Tak - odparła. - Jestem pewna.
  -   Miałaś   rację   -   ciągnął   bezbarwnym   głosem.   -   Musimy 

spróbować.   Z   zasady   staram   się   nie   angażować   cywili,   ale   w  tym 
przypadku tylko ty możesz nam pomóc.

 - Pochlebiasz mi.
 - Daj spokój - mruknął. - Dlaczego zawsze, ilekroć stwierdzam, 

że przekraczasz swoje kompetencje, ty uważasz, że kwestionuję twoją 
wartość?   Ja   na   przykład   nie   znam   się   na   kwiatach.   Nie   jestem 
ogrodnikiem   i   nie   próbuję   niczego   udawać.   Ty   z   kolei   nie   jesteś 
policjantką, a kiedy to mówię, obrażasz się.

background image

 - Nigdy nie twierdziłam...
 - A, nigdy!
Musi   zrewidować   wszystkie   swoje   sądy.  Czyżby   to   Neal   miał 

rację?

  - Prosiłam cię tylko o to, żebyś zaakceptował moje prawo do 

podejmowania   ryzyka  -   zaczęła   ostrożnie.   -   Chcę,   żebyś   traktował 
mnie jak równego sobie.

  - Zawsze tak cię traktowałem - odrzekł cicho. Zamilkła. Może 

powodował nią lęk, żeby nie posunąć się za daleko? Może nie chciała 
wiedzieć, w jak dużym stopniu kieruje nim troska o nią.

Neal tymczasem mówił  już dalej. Głosem wypranym z emocji 

wyjaśnił,   że   od   piątkowego   wieczoru   dyskretnie   umieści   u   niej   w 
domu   policjanta.   Byłoby   też   wskazane,   żeby   delikatnie 
rozpowiedziała   wszystkim,   że   przynajmniej   przez   dwie   doby   w 
przyszłym tygodniu jej córki nie będzie w domu.

Karen skinęła głową.
  - Babcia chce,  żeby Abby spędziła u niej weekend, wyjedzie 

więc do niej w piątek i wróci w poniedziałek albo wtorek. Nic się nie 
stanie, jeśli straci w szkole dzień czy dwa.

 - Doskonale/Rozpuść tę informację. Ale z wyczuciem.
Ponownie skinęła głową i przez chwilę w samochodzie panowało 

milczenie.   O   dach   pojazdu   bębnił   deszcz.   Woda   zalewała   szyby, 
odgradzając Karen i Neala od reszty świata.

Nagle odwrócił się w jej stronę, objął ją i pocałował mocno w 

usta.   Zanim   zdążyła   się   tym   nacieszyć,   cofnął   się,   wrzucił   bieg   i 
samochód ruszył. Z trudem odzyskiwała równowagę.

 - To chyba one - stwierdził niepewnie.
Pomiędzy   rytmicznie   przesuwającymi   się   po   szybie 

wycieraczkami   Karen   dostrzegła   trzy   ciemne   postacie.   Kiedy   Neal 
zatrzymał   samochód   przy   krawężniku,   cała   trójka   jak   na   komendę 
odwróciła się w stronę pojazdu.

Uniesienie   Karen   opadło   i   znów   ogarnął   ją   lęk.   Sięgając   do 

klamki, popatrzyła na Neala.

 - Ale zrób wszystko, żebym nie była sama.
 - Nie będziesz sama ani przez sekundę.
 - W porządku.
Otwierała drzwi, kiedy położył jej rękę na ramieniu.
 - W każdej chwili możesz zrezygnować.

background image

 - Za dobrze mnie znasz - odparła, nie odwracając się. Gorycz, z 

jaką się roześmiał, poruszyła nią do głębi.

 - Jasne. Znam cię aż za dobrze.
Zapragnęła nagle znaleźć się w kojącymi bezpiecznym azylu jego 

ramion. Na ciemnych ulicach wraz z Chelsea, Joan i Abby była łowcą. 
Ale zamienić się w ofiarę - to zupełnie inna sprawa.

Go będzie, jeśli gwałciciel odkryje pułapkę? Co będzie, jeśli nie 

ruszy jej tropem; w każdym razie nie w tym czy następnym tygodniu? 
Prędzej czy później policja dojdzie do wniosku, że Karen przestała 
napastnika   interesować.   Wtedy   zabiorą   obstawę.   Karen,   przerażona 
niczym królik, który oddalił się za daleko od swej nory, wyobraziła 
sobie noce z Abby - te hałasy w pogrążonym w ciemnościach domu, 
szurania,   które   mogły   wydawać   sunące   po   podłodze   stopy   intruza, 
stukanie gałęzi o szybę w oknie.

W głębi duszy uważała się za odważną. Czyż nie stawała zawsze 

w pierwszej linii? Teraz jednak dotarła do niej głębsza prawda. W 
toczonych dotąd zmaganiach ryzykowała bardzo niewiele - nie kładła 
na   szali   życia   swojego   i   córki.   Ani   też   przyszłości   z   mężczyzną, 
którego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zaczynała kochać.

Teraz jednak miała wszelkie powody, aby ryzyko takie podjąć. 

Tak czy owak, może stać się celem. Lub, nie daj Boże, celem tym stać 
się może Abby. Gwałciciela trzeba powstrzymać, a Karen mogła w 
tym pomóc.

  -   Dobrze   wiesz,  że   muszę   to   zrobić   -   odrzekła   i   wysiadła   z 

samochodu.

Rozłożyła parasolkę.
Tim Rogers zajrzał do biura Neala.
 - Szefie, czy rozmawiałeś z Lindberg, żeby odwołała patrole?
Neal podniósł głowę znad rozłożonych na biurku papierów. Tim 

był   jego   „rowerowym"   policjantem.   Jeździł   po   mieście   rowerem, 
czym zdobył sobie uznanie dzieciaków. Ponadto rodzice utrzymywali, 
że ich dzieci chętniej jeżdżą w kaskach, kiedy widzą w nim również 
policjanta. Poza tym, wyjąwszy dzielnice leżące na wzgórzach, Tim 
na swoim środku lokomocji potrafił poruszać się po mieście szybciej 
niż w wozie patrolowym. Niemniej w śmiesznym małym kasku na 
czubku niewielkiej głowy wyglądał bardzo zabawnie.

 - Dlaczego pytasz? - mruknął Neal, gdy dotarł do niego sens słów 

Tima.

background image

Policjant rozpiął pasek pod brodą i zdjął kask.
  - Wczoraj zniknęły mi z oczu. Widziałem je wcześniej, około 

dziewiątej. Ale później... - Wszedł do pokoju i wzruszył ramionami.

Za jego plecami pojawił się Erickson.
 - Tak, moja żona mówi...
Urwał, uświadamiając sobie, że popełnił niewybaczalny błąd.
Neal rozparł się na krześle i założył ręce za kark.
 - Twoja żona? - zapytał ostro.
Młody policjant zwinął się jak sprężynka, ale już było za późno.
  - Tak, ona... eee... zapaliła się do tego pomysłu i uparła, żeby 

brać udział w patrolach. Oświadczyła, że wieczorami, kiedy jestem w 
pracy, boi się siedzieć sama w domu i musi coś z tym zrobić. Nie 
podobało   mi   się   to   od   samego   początku,   ale...   choroba...   - 
Poczerwieniał, lecz wytrzymał wzrok Neala. - Pomyślałem, że nic się 
złego nie stanie, jeśli...

Jeszcze miesiąc wcześniej Neal zdrowo by natarł podwładnemu 

uszu, ale od tego czasu sam się przekonał, jak bardzo kobieta potrafi 
być   uparta.   Często   nawet   ma   rację.   Tak   więc   teraz   skinął   jedynie 
głową i zapytał:

 - Więc co powiedziała twoja żona?
Po   kilku   kolejnych   skrętach   ciała   i   nieskładnych 

usprawiedliwieniach Erickson podjął temat.

  - Irene mówi, że Karen dzwoniła wczoraj wieczorem i aż do 

odwołania kazała jej zostać w domu. Mówi też, że Karen odwołała 
wszystkie patrole.

Neal nachmurzył się i obracał w palcach długopis. Co znów ta 

baba   wymyśliła?   Po   powrocie   do   domu   musiała   wykonać   kilka 
tuzinów telefonów. Po co?

Ustępstwo   za   ustępstwo?   Karen   zawsze   była   aż   do   przesady 

uczciwa. Skoro uznała, że on się poddał, ona powinna zrobić to samo.

A może po prostu nie chciała być mu dłużna i swoją decyzją ten 

dług spłaciła?

Istniał tylko jeden sposób, żeby dojść prawdy: zapytać o to samą 

Karen. Może załatwić to telefonicznie, ale straci wtedy okazję ujrzenia 
jej twarzy. Nie miała zielonego pojęcia, jak bardzo było to dla niego 
ważne.

Odłożył   długopis   i   wstał.   -   Wychodzę   na   godzinę   lub   dwie   - 

oznajmił   nieoczekiwanie.   -   Kiedy   pojawi   się   tu   DeSalsa, 

background image

przypomnijcie mu, że chcę go widzieć około czwartej. Obejmie dyżur 
w   domu   pani   Lindberg.   Zwariuje,   ale   musi   tam   siedzieć   aż   do 
poniedziałku, kiedy będziemy mogli bez ryzyka go zmienić.

Erickson i Rogers, zadowoleni,  że to nie oni muszą przez cały 

weekend kryć się w gościnnej sypialni domu pani Kwiaciarki, zniknęli 
jak   duchy.   Neal   słyszał   rozmowy   podwładnych   i   wiedział,   że   w 
wydziale notowania Karen nie stały najwyżej. Najwięksi kobieciarze 
w jego załodze  twierdzili,  że zanim zaciągnie mężczyznę do łóżka, 
wyrywa mu pazury, a mimo to później na niego wskakuje i pozostaje 
w tej pozycji do końca. Neal nie był pewien, czy policjanci wiedzą, że 
ich szef się z nią spotyka.

Skrzywił usta. Całe szczęście, że żaden z nich nie widział go w 

szkłami. Nie miałby czasu wyjaśnić, że jedynie rycerskość kazała mu 
wtedy leżeć na plecach.

Mimo że wybiła już trzynasta, zatrzymał się przed sklepem, gdzie 

kupił dwie kanapki i kilka świeżo upieczonych ciasteczek. Jeśli nawet 
Karen jadła już lunch, to może zjeść drugi.

Pojawił   się   w   szklarni   w   chwili,   gdy   Karen   gromiła   jakiegoś 

nastolatka   o   pryszczatej   twarzy   za   nieuprzejme   potraktowanie 
klientki.

 - Zapytałem, w czym mogę jej pomóc - tłumaczył się chłopak. - 

A kiedy powiedziałem, że fuksje nie przetrwają zimy, naskoczyła na 
mnie jak na jakiegoś głupka. Chciała rozmawiać tylko z panią.

Karen ujęła się pod boki.
 - A ty powiedziałeś, że nie przyjdę?
 - Tak, powiedziałem coś takiego - wychrypiał nastolatek. - Widzi 

pani, nie wiedziałem, gdzie pani jest i...

Karen stuknęła go palcem w pierś.
  -   Czy   pamiętasz   naszą   rozmowę,   gdy   przyjmowałam   cię   do 

pracy? Co ci wtedy powiedziałam?

Chłopak był przerażony.
 - Że klient to rzecz święta.
 - Właśnie. - Karen uśmiechnęła się wyniośle. - Pani Ludlow jest 

starą   wiedźmą,   ale   tak   się   składa,   że   rokrocznie   wydaje   u   mnie 
czterysta lub pięćset dolarów i jest dla mnie dużo więcej warta niż ty. 
Czy wyrażam się jasno, Josh?

Chłopak tępo skinął głową.
 - To dobrze. Zobaczymy się jutro.

background image

Josh odszedł i Karen dopiero wtedy spostrzegła Neala.
 - Jak myślisz, czy wystarczająco pogoniłam mu kota? - zapytała.
  - Oj, tak - przyznał. - Ale dlaczego klientka wpisała na niego 

zażalenie?

  - Sprzedaję fuksje bardzo odporne na zimno. Mam ich ponad 

dwanaście odmian i ona o tym wie. Osiągają naprawdę imponujące 
rozmiary. - Przechyliła na bok głowę. - Czy to lunch tak do siebie 
tulisz?

 - Uhm. Jesteś zajęta?
  - Czy sprawiam takie wrażenie? - Gestem ręki zaprosiła go do 

środka.

Wzdłuż   rzędu   róż   posuwał   się   powoli   staruszek.   Poza   nim   w 

szklarni żywe były tylko kwiaty.

Neal   posłusznie   ruszył   za   Karen,   która   zaprowadziła   go   na 

dziedziniec   za   cieplarnią,   na   którym   jedli   lunch   ostatnim   razem. 
Ogarnęła go dziwaczna niechęć do rozmowy ó kobiecych patrolach, a 
przecież pojawił się tu właśnie w tej sprawie. Ten temat jednak mógł 
doprowadzić do kolejnej awantury, zdecydował zatem, że poczeka z 
nim. Najpierw zje lunch i nacieszy się towarzystwem Karen.

Kiedy wręczył jej kanapkę i rozpakował swoją, wskazał na donice 

z kwiatami.

  -   Nigdy   nie   mówiłaś,   gdzie   i   jak   zainteresowałaś   się 

ogrodnictwem.

Karen   rozejrzała   się   i   Neal   spostrzegł,   że   na   wspomnienie 

przeszłości jej oczy zaszły mgłą.

 - Czysty przypadek - odparła bez wahania. Ona też najwyraźniej 

nie   chciała   poruszać   tematu   najbliższego   piątku,   który   wypadał 
następnego   dnia.   -   Może   zresztą   nie  przypadek.   Pamiętasz,   jak 
mówiłam ci, że z myślą o Abby kupiliśmy z Geoffem dom? Był to 
świeżo   wybudowany   dom.   Po   zakończeniu   budowy   podwórko 
przypominało   krajobraz   księżycowy.   Ziemia   zdarta   do   żywego, 
wszędzie śmieci. Musiałam coś z tym zrobić, prawda? Ale zamiast 
udać   się   do   biblioteki   i   tam   poczytać   o   ogrodnictwie,   poszłam   do 
szklarni. I tak się to zaczęło. Złapałam bakcyla.

 - Posiadacze ogródków rzadko zamieniają swe hobby w zawód.
Roześmiała się. Był to bardzo młodzieńczy, a zarazem złośliwy 

śmiech.

background image

  - Stanęłam do konkursu. Wiesz, wysyłasz zdjęcia przed i po. 

Wygrałam.   "Sunset"   opublikował   moje   fotografie.   Później 
skontaktował się ze mną specjalista od terenów zielonych i spytał, czy 
lubię tę pracę. Abby zaczęła właśnie chodzić do przedszkola, miałam 
dużo wolnego czasu, więc powiedziałam, że tak. Było to wspaniałe 
doświadczenie, ale doszłam do wniosku, że bardziej odpowiadają mi 
same   kwiaty   niż   projektowanie   terenu.   Większość   specjalistów 
hołduje twardym powierzchniom: ścieżki, kamienne murki, werandy, 
patia. Kwiaty stanowią jedynie dopełnienie. Ja natomiast sadziłam w 
swym ogrodzie coraz więcej kwiatów, dzięki czemu mogłam z nimi 
eksperymentować.   A   ponieważ   nie   umiałam   być   bezlitosna   w 
stosunku do tych, które mi nie za bardzo się udały, coraz bardziej 
redukowałam trawnik, aż w końcu bez reszty zamieniłam go w klomb. 
Zapomniałam   o   twardych   powierzchniach,   które   powinny   stanowić 
„kręgosłup" każdego ogródka. Nieszczęsna Abby musiała zadowolić 
się huśtawką ustawioną na żałosnym skrawku trawy o powierzchni 
jakichś   czterech   metrów   kwadratowych.   Twórcy   konkursu   byliby 
przerażeni, gdyby to zobaczyli. Zapewne odebraliby mi nagrodę.

Neal roześmiał się.
  -   W   końcu   założyłaś   własne   szklarnie,   gdzie   mogłaś   sadzić 

wszystko - ni to stwierdził, ni to spytał.

 - Właśnie. - Przez chwilę jadła kanapkę, a potem spytała: - A ty? 

Czy jako dziecko bawiłeś się tylko w policjantów i złodziei?

Neal potrząsnął głową.
 - Chciałem zostać pilotem myśliwskim. Później odkryłem, że nie 

lubię wysokości, i przerzuciłem się na konstrukcje lądowe. Wiesz, te 
wszystkie wielkie maszyny.

 - A twoim rodzicom przechodził po krzyżu dreszcz zgrozy.
 - Jasne. - Uśmiechnął się. - Moja mama była zawsze dobrej myśli 

i   marzyła,   żebym   został   lekarzem.   Koniecznie   chciałem   zajrzeć 
ludziom do środka.

  - Typowa mentalność policjanta. - Uchyliła się, kiedy rzucił w 

nią zgniecionym opakowaniem po kanapce, i przesłała  mu  jeden z 
tych   uśmiechów,   który   zawsze   budził   w   nim   falę   pożądania.   - 
Żartowałam.

 - Pewnie - odparł sucho. - Mówiąc krótko, kiedy miałem zacząć 

studia, nie wiedziałem dobrze, jaki wybrać kierunek, ani w ogóle, co 
chcę robić w życiu.

background image

 - I wtedy zginął twój brat - powiedziała już bez uśmiechu.
  - I wtedy zginął David. Chciałem go pomścić. - Neal wzruszył 

ramionami.   Najwyraźniej   pragnął   uciec   od   wspomnień   swego 
młodzieńczego gniewu i bezsensownej ofiary, jaką omal sam z siebie 
nie złożył. - Oczywiście wszystko to było bardziej skomplikowane. 
Ostatecznie musiałem znaleźć jakieś zajęcie, żeby dać ujście swemu 
idealizmowi. Mogła mi to zapewnić tylko praca, w której bym „bronił 
i służył".

Oczekiwał, że Karen zacznie z niego kpić, ale ona nie po raz 

pierwszy go zaskoczyła.

  -   Początkowo   sądziłam,   że   wykonujesz   tylko   obowiązki 

służbowe - wyznała poważnym tonem. - Ale już wtedy chyba znałam 
prawdę. - Uśmiechnęła się miękko.

 - Czuję, że mnie bronisz.
Nie byłby bardziej wstrząśnięty, gdyby go uderzyła. Więc Karen 

czuje się chroniona, a on ją wystawia jako przynętę dla bestii! A jeśli 
nie zdoła jej obronić? Jeśli coś zawiedzie?

Popatrzyła na niego z uwagą.
 - Nie przejmuj się.
Odwrócił twarz i przeciągnął dłonią po policzku.
 - Dlaczego odwołałaś patrole? - zapytał zmienionym głosem.
  - No, wiesz. - Teraz z kolei Karen odwróciła twarz i zaczęła 

zgarniać z blatu stołu na dłoń okruchy pieczywa.

  - Z dwóch powodów. Nie należy teraz płoszyć gwałciciela. Po 

drugie...   -   rzuciła   mu   ukradkowe   spojrzenie   -   dałeś   mi   szansę. 
Uważałam więc, że jestem ci to winna.

Neal skinął po prostu głową.
  - DeSalsa jest najlepszym z moich ludzi. W piątek wieczorem, 

jak   będziesz   na   dyżurze,   niepostrzeżenie   wśliźnie   się   do   twojego 
domu   i   pozostanie   tam   aż   do   poniedziałku   rano.   Nie   chcę,   żeby 
zboczeniec   zauważył   zmianę   warty.   Jeśli   jednak   będziemy   mieli 
szczęście, on wykona swój ruch wcześniej.

 - Jeśli będziemy mieli szczęście - powtórzyła Karen jak echo.
Powiedziała to zdecydowanym, podnieconym głosem, zauważył 

jednak,   że   kiedy   rzucała   ptakom   okruchy   chleba,   palce   jej   lekko 
drżały.

I znów chciał powiedzieć: „Nie musisz tego robić" albo nawet 

„Nie   pozwolę   ci".   Gdyby   jednak   wypowiedział   te   słowa,   straciłby 

background image

Karen bezpowrotnie; równie bezpowrotnie jak w przypadku, gdyby 
zawiodły środki ostrożności przygotowane na nadchodzący weekend.

Do licha, nie wolno mu myśleć w taki sposób! Gwałciciel nikogo 

jeszcze nie zabił. W najgorszym wypadku...

Nie chciał dopuścić do siebie myśli o tym najgorszym wypadku.
  - Lepiej już pójdę - powiedział, zrywając się nieoczekiwanie z 

krzesła i potrącając przy tym stół.

Karen przytrzymała stolik i również wstała.
  - Może wpadniesz na... Nie. - Potrząsnęła energicznie głową. - 

Oczywiście, że nie. Co ja w ogóle wygaduję.

  -   Zadzwonię.   Porozmawiamy   tuż   przed   twoim   wyjściem   na 

zabawę. Wtedy też skoordynujemy wszystko w czasie. Nie spuszczę 
cię z oka - obiecał.

Czuł się niezręcznie, stojąc bez ruchu z opuszczonymi rękami, ale 

bał   się   wyciągnąć  je  w  stronę   Karen.   Bał   się,   że   wtedy   nie   zdoła 
odejść.

 - Uważaj na siebie - powiedział wreszcie całkiem niepotrzebnie.
  - Dobrze - odrzekła beztrosko, ale jej duże oczy były mroczne, 

pełne obaw i wątpliwości. - Za kilka dni będziemy już to wszystko 
mieli za sobą.

 - Może.
Wierzył mocno, że tak właśnie będzie. Ale czy na pewno? Ruszył 

w kierunku szklarni.

 - Nawet mnie nie pocałujesz? - zapytała cicho.
  -  Myślałem,  że  odprowadzisz  mnie  do  samochodu   -  odparł  z 

wymuszonym uśmiechem. - Pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim 
razem, kiedy pocałowałem cię w szklarniach?

 - Uhm. - Pospiesznie rzuciła się mu w ramiona. - Nie obchodzi 

mnie, jak to się skończy.

Jak przez mgłę uświadomił sobie, że pochyla głowę i zaczyna ją 

całować. Tak mu na niej zależało! Tak bardzo mu na niej zależało, że 
nie wyobrażał sobie bez niej dalszego życia.

Dotarł do domu  o piątej. W biurze zostawił  rozgrzebaną i nie 

dokończoną pracę. Najbardziej nie lubił właśnie papierkowej roboty. 
Wolałby spędzić cały dzień w sądzie po to tylko, żeby przez dwie 
minuty składać zeznania, niż sporządzać raporty.

Ale tym razem rada miejska musi poczekać.

background image

Kiedy wkroczył do kuchni, Krista ukradkiem łypnęła na niego 

okiem.   Od   poniedziałku,   kiedy   to   kategorycznie   zabronił   jej   brać 
udział w patrolach, odzywała się do niego tylko wtedy, gdy było to 
absolutnie   konieczne.   W   końcu   upokorzył   ją   przed   nowymi 
przyjaciółmi. Ale upokorzenie, myślał Neal, jest lepsze niż pobyt w 
szpitalu pod kroplówką, jak w przypadku Toni Santos.

  - Cześć, kochanie - odezwał się pogodnie, zaglądając jej przez 

ramię.   Był   ciekaw,   co   też   miesza   w   stojącym   na   ogniu   garnku.   - 
Wspaniały zapach.

 - To gotowała pani Feeney - odparła Krista, odwracając głowę. - 

Ja tylko odgrzewam.

 - Gdzie jest Michael?
 - Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Wyszedł.
 - Dokąd?
 - Chyba do stajni - odparła z niechęcią.
Neal popatrzył uważnie na Kristę. Jego córka niedługo już będzie 

kobietą.   W   ciągu   ostatnich   dwóch   i   pół   roku,   jakie   upłynęły   od 
śmierci  Jenny, wydoroślała bardziej, niż się spodziewał. Jego mała 
córeczka  nosiła  stanik   i  sięgała  mu  do  ramienia.   Gdy  Michael  był 
niemowlęciem, Krista odgrywała rolę jego matki, ale po śmierci Jenny 
-   a   nawet   wcześniej,   kiedy   żona   Neala   zachorowała   -   zabawa 
zamieniła   się   w   prawdziwe   życie.   Krista   musiała   dorosnąć,   może 
nawet za szybko. Pamiętał, jak jego słoneczko było beztroskie. Teraz 
spoważniała,   dorosłość   stała   się   dla   niej   ciężarem   prawie   nie   do 
udźwignięcia.

Rozluźnił krawat i oparł się o zlew.
 - Krista, czy możemy porozmawiać?
Żeby nie patrzeć w jego stronę udawała, że bez reszty pochłania 

ją nalewanie wody do garnka.

 - O czym?
 - Ja... w poniedziałek troszeczkę przesadziłem. Kiedy zaskoczona 

Krista gwałtownie  odstawiła  garnek  do zlewu, z naczynia prysnęła 
woda. Dziewczyna popatrzyła ze zdumieniem na ojca.

 - O czym ty mówisz? - zapytała. Neal potarł kark.
  -   Bałem   się   o   ciebie   -   wyjaśnił   ponuro.   -   Wyglądało   to   tak, 

jakbym się gniewał. Ale nie o to mi chodziło. Jakoś umknęło mojej 
uwagi, że nie masz już dziesięciu lat.

 - Pierwszy stanik kupowałam z tobą - odparła sztywno.

background image

 - Zgoda. Ale zupełnie nie uświadamiałem sobie, co to naprawdę 

znaczy.

Jej   odpowiedź   zmieszała   Neala.   Ponieważ   przyznał   się   do 

własnego   błędu,   Krista   powinna   triumfować.   Ona   jednak   zagryzła 
tylko wargi, pochyliła głowę i powiedziała cichym głosem:

  -   Powinnam   była   cię   o   wszystkim   poinformować.   Tak, 

powinnam.   Po   prostu...   Ale   byłam   wściekła,   bo   wyglądało   to   tak, 
jakby każdy inny byli dla ciebie ważniejsi ode mnie i od Michaela.

Neal puścił błąd gramatyczny mimo uszu, postąpił krok w stronę 

córki i niezdarnie pogładził ją po włosach.

  -   Mam   nadzieję,   że   w   głębi   serca   wiesz,   że   to   przecież 

nieprawda.

 - Ba! - prychnęła.
  -   Zdenerwowałem   się...   -   Czuł   się   równie   niezdarnie   jak   w 

chwili, gdy dotykał włosów córki. - Ale byłem też z ciebie dumny. 
Wykazałaś się odwagą i inicjatywą.

Krista wciąż nie podnosiła głowy.
 - Mama nigdy by tak nie postąpiła.
Neal   w   jednej   chwili   wszystko   zrozumiał.   Położył   dłonie   na 

ramionach córki i odwrócił ją w swoją stronę.

 - Twoja matka - powiedział gwałtownie - była wspaniałą kobietą. 

Ale Karen też jest wspaniała. Być może przejmiesz od obu najlepsze 
cechy, a jednocześnie jakaś cząstka ciebie będzie całkiem inna. I tak 
właśnie powinno być.

Krista podniosła w końcu głowę. Usta jej drżały, w oczach szkliły 

się łzy, ale kiedy odezwała się, w głosie pobrzmiewał ton nadziei.

  -   Zawsze   mówiłeś,   że   przypominam   mamę.   Myślałam,   że 

powinnam robić wszystko, żeby tak właśnie było. A jeśli mi się to nie 
udawało, sądziłam, że to ja jestem winna.

 - W żadnym wypadku. - Neal pocałował Kristę w czoło. - Nie ma 

niczego złego w tym, że kogoś się podziwia, ą nawet próbuje rozwijać 
w sobie te cechy, które najbardziej w takiej osobie imponują. Twoja 
matka była kobietą łagodną i ty też taka jesteś. Sądzę jednak, że ty z 
kolei masz dużo więcej siły. I bardzo mnie to cieszy.

  - Naprawdę? - zapytała tak nieśmiało, że Nealowi ścisnęło się 

serce.

 - Naprawdę - odparł i mocniej przytulił córkę. Krista przylgnęła 

do ojca i zmoczyła mu łzami koszulę.

background image

 - Czy ożenisz się z Karen? - zaciekawiła się, podnosząc na niego 

wzrok.

 - Dlaczego pytasz? Przecież spotkałem się z nią tylko kilka razy.
  - Tak?. A Abby twierdzi,  że spędzasz z nią większość czasu. I 

mama Abby podobno dużo o tobie mówi.

 - A co Abby o tym myśli?
 - Abby uważa, że byłoby cudownie, gdybyśmy zostały siostrami. 

Nie sądzę, żeby czuła do ciebie niechęć czy coś w tym rodzaju.

Pocieszające, pomyślał Neal.
 - A co ty o tym sądzisz? - zapytał.
 - Ja ją lubię - odparła zakłopotana Krista. - Pani Lindberg... Cóż, 

ona jest interesująca. Wiesz, co mam na myśli?

Neal chrząknął.
 - Tak, wiem, co masz na myśli.
Zabawne,  że tak niedawno jeszcze nade wszystko cenił sobie w 

domu   spokój.   Teraz   doszedł   do   wniosku,   że   utarczki   rodzinne   od 
czasu do czasu dodają tylko życiu smaku.

 - Więc ożenisz się z Karen? - powtórzyła.
 - Sam nie wiem - odparł szczerze. - Podświadomie zastanawiam 

się nad powtórnym małżeństwem, ale nie jestem pewien, czy Karen 
też o tym myśli. Nie mogę ci nic obiecać.

  - W porządku. Tato? - Przez chwilę w słodyczy jej uśmiechu 

dojrzał obraz czasów, gdy życie było dużo prostsze. - Kocham cię.

Neal ponownie przytulił córkę.
 - I ja ciebie kocham, słoneczko - szepnął.

background image

Rozdział 12
Karen kręciła się przy szerokich, dwuskrzydłowych drzwiach sali 

gimnastycznej i zastanawiała się, czy zdoła porozmawiać z którymś z 
rodziców lub nauczycieli, których Joe również zaangażował na ten 
wieczór. Z pogrążonej w mroku sali dochodziły tony nihilistycznej 
piosenki.   Karen   przypomniała   sobie,   jak   ojciec   krzyczał:   „Ścisz   tę 
muzykę!", a głos Boba Dylana porównywał do pracującej piły.

Zadziwiające, jak ludziom przybywa rozumu, kiedy sami stają się 

rodzicami.

 - Karen! - usłyszała czyjś głos. - Przywiozłaś Abby?
Odwróciła się z uśmiechem do ojca jednego z kolegów swej córki 

ze   szkoły   podstawowej.   Boże,   jak   nie   lubiła   podejrzewać   ludzi, 
których znała od lat.

 - Cześć, Jim. Jak ci leci? Nie, nie, dziś mam tu dyżur. Sama nie 

wiem,   jak   do   tego   doszło.   Ale   Abby   nie   ma.   Wyjechała   na 
przedłużony   weekend do  babci. Joe  Gardner  zaangażował  mnie   na 
dzisiejszy wieczór już wieki temu i nie chciałam mu sprawić zawodu.

  -   Lepiej,  że   poprosił   ciebie   niż   mnie   -   odparł   ze   śmiechem 

mężczyzna i przeciągnął dłonią po łysiejącej głowie.

  -   Gdybym   wiedział,   jak   się   tańczy   rap,   zostałbym   dłużej   i 

poprosił cię na parkiet.

  - Bóg jeden wie, jak to się tańczy - odparła i pokręciła głową. 

Zastanawiała   się,   czy   gdyby   to   ten   właśnie   mężczyzna   był 
gwałcicielem,   to   czy   czułby   się   odtrącony   tylko   dlatego,   że   nie 
powiedziała,   by   zaczekał   na   następny   taniec.   -   Jeśli   się   dobrze 
orientuję, chwilowo nikt nie tańczy - ciągnęła, wskazując ciemną salę. 
- Życie towarzyskie toczy się poza linią autu.

  -   Skoro   już   jesteśmy   przy   linii   autu   -   wtrącił   Peter   Merck, 

nauczyciel chemii, który przystanął właśnie obok Karen - to czy ktoś 
zna wynik dzisiejszego meczu?

Gdy   obaj   mężczyźni   zaczęli   dyskutować   o   porażce   szkolnej 

drużyny,   Karen   próbowała   ustalić,   jaki   kolor   oczu   ma   Jim   Craig; 
doszła   do   wniosku,   że   są   orzechowe.   Przyćmione   światło   nie 
pozwalało jednak ustalić, czy są one na tyle ciemne, by określić je 
mianem brązowych.

  -   Przepraszam   -   mruknęła   i   ruszyła   w   stronę   kolejnej   grupy 

rodziców, którzy przywieźli właśnie pociechy. Czuła dumę, że w tak 

background image

zręczny   sposób   informowała   wszystkich,   iż   przez   kilka 
nadchodzących dni będzie w domu sama.

W   końcu   pojawił   się   Joe   i   poprosił,   żeby   sprawdziła   żeńskie 

toalety.   Karen   zastała   tam   grupę   dziewcząt   w   wieku   Abby,   które 
wyszły   na   papierosa.   Poleciła   im   wyrzucić   niedopałki   do   muszli 
klozetowej,   a   potem   wypędziła   całe  towarzystwo   na   salę 
gimnastyczną. W międzyczasie większość rodziców pełniących rolę 
szoferów   własnych   dzieci   odjechała.   Z   dorosłych   zostało   jedynie 
sześciu dyżurnych.

Karen   obeszła   salę,   żeby   sprawdzić,   z   kim   ma   pełnić   dyżur. 

Petera   już   widziała.   Dostrzegła   Carla   Bradleya,   więc   postanowiła 
zamienić z nim w przerwie między piosenkami kilka słów.

Bradley ze zmarszczonym czołem spoglądał w stronę prezentera. 

Abby poinformowała matkę, że na dwóch zabawach grał miejscowy 
zespół muzyczny, lecz w ten piątek miały być puszczane kompakty. 
Młodzi   ludzie   wykrzykiwali   głośno   tytuły   piosenek,   które   chcieli 
usłyszeć,   ale   prezenter   pozostawał   niewzruszony   i   ignorował   ich 
żądania.   Coś   takiego   nie   mogło   przecież   wzbudzać   niepokoju 
dyrektora.

 - Witam - powiedziała, dotykając ramienia Bradleya.
 - Widzę, że nawet weekend spędza pan w pracy.
Dyrektor podskoczył jak oparzony, ale po chwili rozpoznał Karen 

i zmusił się do uśmiechu.

  - Karen. Joe nie ostrzegł... nie powiedział mi, że pani będzie 

dyżurną.

  - Czy coś jest nie tak? - zapytała, wskazując głową stanowisko 

prezentera.

Bradley znów zmarszczył czoło.
  - Słyszała pani tę ostatnią piosenkę? Nie mogę pozwolić, żeby 

takich idiotyzmów słuchano w mojej szkole.

 - Karen zauważyła w jednym jego oku tik nerwowy.
 - Przykro mi - dodał - ale ta ostra muzyka doprowadza mnie do 

szału. Jeśli dalej będą ją grali, chyba wyłączę korki.

Szkoda,  że   nie   ma   podobnego   stosunku   do   „Halloween   12"   i 

innych   bezsensownych   filmów,   pomyślała.   Niemniej  w   pewnym 
stopniu   podzielała   jego   opinię;   ona   również   niezbyt   lubiła   obecną 
muzykę popularną. Abby, dzięki Bogu, lubiła country.

 - Przyszło sporo osób - stwierdziła.

background image

  - Słucham? - Dyrektor odwrócił się w jej stronę. - O, tak. Ale 

chłopców   jest   zdecydowanie   więcej.   Zresztą,   wcale   nie   dziwię   się 
rodzicom. Gdybym miał córkę, trzymałbym ją w domu pod kluczem 
do czasu, aż policja złapie tego wariata. - W jego oczach pojawił się 
wyraz potępienia. - Czy wzięła pani z sobą Abby?

 - Nie... - Muzyka gruchnęła całą mocą i Karen musiała podnieść 

głos. - Pojechała na kilka dni do babci.

Nie   była   pewna,   czy   dosłyszał   jej   słowa.   Skrzyżował   ręce   na 

piersi   i   stał   niczym   sfinks,   obserwując   kilka   par,   które   wyszły   na 
parkiet.

Karen ruszyła w dalszy obchód. Natknęła się na rozmawiającego 

z   grupą   chłopców   Joego   Gardnera.   Wszyscy   byli   roześmiani. 
Nauczyciel przybił piątkę z jednym z uczniów i zbliżył się do Karen. 
Pochylił się jej do ucha i krzyknął:

 - Zatańczy pani? Pokażemy dzieciakom, jak to należy robić.
Zanim Karen zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, w grupie obok 

wszczął się ruch.

 - Spokój! - krzyknął trener i rzucił się w stronę walczących.
Tłum nieco się rozstąpił i Karen ujrzała, że Joe chwycił któregoś 

z   chłopców   za   ramiona   i   pociągnął   za   sobą.   Ten   z   kolei   szarpnął 
następnego   i   Karen   postanowiła   jednak   podjąć   obchód.   Być   może 
ścigała   gwałciciela,   ale   musiała   również   czuwać   nad   przebiegiem 
zabawy.

Joe prosił dyżurnych, żeby pilnowali porządku zarówno w samej 

sali, jak i przed szkołą. Ponieważ nadmiar decybeli przyprawił ją o ból 
głowy, postanowiła pójść do żeńskiej szatni.

Przed lustrami stało sześć lub siedem dziewcząt, które chichotały 

i poprawiały makijaż.

 - Cześć - powiedziała z uśmiechem.
  - Dzień dobry, pani Lindberg - odparła któraś; Karen mgliście 

przypominała sobie jej twarz,

W toalecie było pusto, jednak pod drzwiami jednej z kabin widać 

było   czyjeś   nogi,   a   w   powietrzu   unosiły   się   smugi   dymu 
papierosowego.

Z   szatni   prowadziło   bezpośrednie   wyjście   na   zewnątrz.   Karen 

przekroczyła próg i znalazła się na betonowej, zaczynającej się przy 
głównych   drzwiach,   ścieżce   okrążającej   budynek.   W   odległości 
niecałych   trzech   metrów   od   niej,   niepomna   na   istnienie   świata 

background image

zewnętrznego, ściskała się jakaś para. Karen doszła do wniosku, że to 
nie jej sprawa i powędrowała dalej.

Zerknęła   na   zegarek.   Dwudziesta   trzecia.   W   ciągu   najbliższej 

półgodziny   lub   trzech   kwadransów   powinna   zadzwonić   do   Neala. 
Chciał wprawdzie, żeby zgłaszała się częściej, lecz ona przekonała go, 
że wyglądałoby co najmniej dziwnie, gdyby większość czasu spędziła 
przy   automacie   telefonicznym.   W   końcu   ustąpił   i   zgodził   się,   by 
skontaktowała się z nim przed powrotem do domu.

  -   Jeśli   nie   odezwiesz   się   do   północy,   zacznę   cię   szukać   - 

oświadczył.

Wyraźnie straciła animusz i trochę zmiękła. Początkowo jeżyła 

się, sądząc, że w opinii Neala nie potrafi sama o siebie zadbać. Teraz 
jednak, wiedząc, że w razie czego Neal ruszy jej na odsiecz, czuła się 
podniesiona na duchu.

W   chłodnym   powietrzu   na   dworze,   gdzie   docierały   już  tylko 

głuche tony, ból głowy minął, ale jego miejsce zajęło zdenerwowanie. 
Jakaś   cząstka   mózgu   podpowiadała   Karen,   że   grozi   jej   śmiertelne 
niebezpieczeństwo. Ale tak naprawdę nic się nie działo. Poza tym nie 
miała pojęcia, czy rozmawiała już z gwałcicielem i czy tego wieczoru 
zagadka zostanie rozwiązana.

Na tyłach szkoły panował mrok i Karen zatrzymała się przy rogu 

budynku. Może to nie najlepszy pomysł iść dalej, pomyślała. Kiedy z 
mroku dobiegło ją szuranie, ogarnął ją paniczny strach i zaczęła się w 
popłochu wycofywać. Gdy jednak usłyszała szept, a następnie cichy 
jęk, uświadomiła sobie, że to kolejna para zakochanych.

Przypomniały   jej   się   słowa   Abby:   „Hej,   chcesz   zatańczyć? 

Chodźmy za szkołę i zrobimy to tam. Bardzo romantyczne".

Dobry   Boże,   pomyślała,   ogarnięta   zarówno   matczynym 

oburzeniem,   jak   też   nieco   rozbawiona.   Zapewne   para   nastolatków 
robiła właśnie „to". Czy wypada im przerywać?

Do jej uszu dobiegł gorączkowy szept:
 - Przestań. Obiecałeś!
 - Daj spokój - burknął chłopak. - O co ci chodzi?
 - Powiedziałeś...
 - Zamknij się.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk, a następnie odgłos rozdzieranego 

materiału.

background image

  -   Zostaw   mnie!   Chcę   wracać...   -   Dziewczyna   urwała. 

Rozwścieczona, Karen ruszała właśnie w tamtą stronę, gdy do jej uszu 
dotarł pełen satysfakcji pomruk chłopaka.

 - Czujesz? - spytał ochryple. - Teraz weź do ręki.
 - Nie... - Pełen bólu jęk.
Karen   przyzwyczajała   wzrok   do   ciemności.   Na   parę  padało 

srebrzyste   światło   półksiężyca.   Chłopak   przypierał   dziewczynę   do 
ściany,   ona   cicho   szlochała.   Miała   odkryte   piersi,   białe   ramiona 
odcinały się od ciemnej ściany budynku.

Nie   usłyszeli   kroków   zbliżającej   się   Karen,   która   chwyciła 

chłopaka za ramię.

 - Puść ją! - warknęła.
 - Co... ? - Chłopak gwałtownie odwrócił się w jej stronę.
 - Ubierz się - poleciła Karen dziewczynie.
  -   Nie   znam   cię   -   warknął   chłopak   -   ale   to   nie   twój   interes! 

Spadaj!

 - A ty ją zgwałcisz, tak? - zapytała lodowato. - Nie sądzę. Oboje 

pójdziecie ze mną...

Chłopak pchnął Karen tak silnie, że zatoczyła się do tyłu. Kiedy 

zaczęła   się   cofać,   ruszył   za   nią;   przed   jej   oczami   pojawiła   się 
ogromną, zwalista, ciemna sylwetka na tle jeszcze ciemniejszej ściany 
szkolnego budynku.

  - Zaraz narobię krzyku - ostrzegła, starając się nadać głosowi 

rozkazujący ton. - Albo pójdziecie ze mną, albo czekają cię wielkie 
kłopoty.

Chłopak ponownie pchnął Karen z całych sił tak, że z trudem 

utrzymała   się   na   nogach.   Kątem   oka   dostrzegła,   że   dziewczyna 
gwałtownie   poprawia   ubranie.   Kiedy   zakryła   już   piersi,   Karen 
krzyknęła:

 - Uciekaj! Biegnij po pomoc!
Chłopak odwrócił się gwałtownie do dziewczyny.
 - Nawet o tym nie myśl! Pożałujesz! Sama najlepiej o tym wiesz!
Dziewczyna znów się skuliła i oparła o ścianę. Karen cofnęła się 

kilka kroków w stronę rogu budynku. Gdzież, na Boga, są pozostali 
dyżurni, którzy mieli pilnować całego terenu? - myślała gorączkowo.

Cofała się wyprostowana, a kiedy chłopak ponownie się do niej 

zbliżył,   w   mętnym,   żółtym   świetle   sodowych   lamp   ujrzała   jego 
rozwścieczoną twarz.

background image

Mark Griggs. Wysoki, muskularny, brązowooki; zdolny zgwałcić 

kobietę.

Czas   narobić   wrzasku,   pomyślała   i   wydała   z   siebie   piskliwy 

okrzyk.

Mark przystanął.
 - Niech się pani zamknie! Zamknij się!
 - Co tu się dzieje? - rozległ się nieoczekiwanie męski głos.
Marka oświetlił strumień jaskrawego światła latarki. Karen nie 

interesowało, kto przybył jej z pomocą. Zdyszana powiedziała:

 - Mark dobierał się do dziewczyny. Kiedy się wtrąciłam, bardzo 

mu się to nie spodobało.

Strumień światła latarki nawet nie drgnął.
 - Mark, podejdź bliżej.
Chłopak   z   ponurą   miną   posłusznie   wykonał   polecenie.   Karen 

podbiegła do dziewczyny i chwyciła ją za ramiona.

 - Nic ci się nie stało? - zapytała.
. - Chyba nie - odparła nastolatka drżącym głosem.
 - Zjawiłam się w samą porę. Jak się nazywasz?
 - Chyba nie zamierza pani dzwonić do mojej matki? - W głosie 

dziewczyny zabrzmiał strach.

Karen zdziwiła się.
 - Nie tylko ty tu masz kłopoty - odrzekła.
  - Tak, to racja. - Dziewczyna, podobnie jak chłopak, wyraźnie 

zmarkotniała.

To   tyle,   jeśli   idzie   o   dobrą   samarytankę.   Karen   mocno   ujęła 

dziewczynę pod rękę.

 - Chodź. Musimy porozmawiać.
Dziewczyna, wlokąc za sobą nogi, posłusznie ruszyła za Karen. 

Po   tej   stronie   szkoły   betonowa   alejka   osłonięta   była   daszkiem   i 
rzęsiście oświetlona. Tam właśnie czekał wybawca Karen i Mark.

Ku   jej   zdumieniu   rycerzem   okazał   się   nauczyciel   algebry.   A 

zatem Frank Morris nie jest takim niezdarą, na jakiego wygląda. Nie, 
poprawiła się w myślach. Nie jest tak niezdarny, jak wydawało mi się 
w pracowni matematycznej. Tego wieczoru był pewny siebie, na jego 
twarzy   malował   się   wyraz   zdecydowania   i   Karen   ze   zdziwieniem 
skonstatowała, że wzrostem dorównuje prawie Markowi. Uczeń nie 
próbował się nawet wyrywać. Zapewne dlatego, że był pewien swojej 
dziewczyny.

background image

 - No dobrze, co się tu działo? - zapytał nauczyciel.
 - Nic się nie działo - odparł Mark drwiąco. - Wyszedłem z Ritą 

przed   szkołę   i   nagle   ta   pani   zaczęła   się   na   mnie   wydzierać. 
Odwróciłem się w jej stronę, a ona zaczęła wrzeszczeć.

 - A, niewinny - stwierdził sceptycznie nauczyciel i uniósł brwi. - 

A co pani na to, pani Lindberg?

 - Usłyszałam, jak Rita prosi Marka, żeby przestał ją napastować, 

ale on robił swoje. Kiedy podarł jej bluzkę, ona zaczęła krzyczeć.

Mark szarpnął się w uścisku Franka.
  - To jakaś głupota! Rita jest moją dziewczyną i lubi to, co ja 

lubię. Czy nie jest tak?

Na  ślicznej   twarzy   Rity   siniak   zdążył   już   ściemnieć,   ale 

dziewczyna pochyliła głowę i wymamrotała:

 - Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Poniosły mnie nerwy.
  -   Rita...   -   Karen   stanęła   między   dziewczyną   a   jej   brutalnym 

chłopakiem. - Nie pozwól się tak traktować - powiedziała. - Gdzie 
twój   szacunek   dla   siebie?   Powiedz   tylko   słowo,   a   on   trafi   do 
więzienia.

Przez ulotną chwilę Rita wpatrywała się w Karen wzrokiem, w 

którym czaił się strach. Następnie przygarbiła ramiona.

 - Nie wiem, co pani usłyszała - powiedziała bezbarwnym głosem. 

- Ale nie było to to, o czym pani myśli.

 - Ha, ha! - roześmiał się Mark, unosząc wysoko nad głowę rękę. - 

Chodź, kochanie, wynośmy się stąd do wszystkich diabłów.

Karen stała w miejscu jak zamieniona w słup soli i obserwowała 

chłopaka, który objął dziewczynę w pasie i pociągnął za sobą. Kiedy 
znikali za załomem budynku, Mark odwrócił się i pokazał dorosłym 
wyprostowany palec.

  -   Zostanie   za   to   co   najmniej   zawieszony   -   stwierdził   Frank 

Morris.

 - Powinien za to siedzieć - warknęła.
Gotowała się w środku ze złości i rozważała różne możliwości. 

Jeśli dowie się nazwiska Rity, może pójść do jej rodziców. Nawet jeśli 
dziewczyna wszystkiemu zaprzeczy, może Neal będzie w stanie coś z 
tym zrobić. Przynajmniej ma tym razem świadka. Ale, na Boga, czy 
dziewczyna zechce zeznawać w sądzie?

 - Prędzej czy później Mark i tak skończy w więzieniu - uspokoił 

ją Frank Morris. - A pani nic się nie stało? Chyba pani nie uderzył?

background image

  -   Kilka   razy   mocno   mnie   popchnął,   ale   dzięki   Bogu   pan   się 

pojawił. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wystraszył.

  -   To   okropny   chłopak.   -   Frank   Morris   sięgnął   do   kieszeni   i 

wyciągnął niewielkie pudełeczko z pastylkami. - Miętuska?

Gest był przyjazny i bardzo naturalny; tego Karen była pewna. A 

jednak nie wiadomo dlaczego po plecach przeszedł jej dreszcz.

Gniew już ją opuścił i uświadomiła sobie nagle, że znajduje się 

sam   na   sam   z   Frankiem   Morrisem.   Niedobrze   -   przez   nieuwagę   i 
zwykły przypadek znalazła się sam na sam z jednym z podejrzanych z 
listy   Neala.   Było   wprawdzie   mało   prawdopodobne,   żeby   to   akurat 
matematyk   był   gwałcicielem,   lecz   jego   oczy,  bacznie   taksujące   jej 
postać,   miały   brązową   barwę.   Karen   uświadomiła   sobie,   że 
mężczyzna ten może być dużo silniejszy, niż się na pozór wydaje.

Postąpił krok w jej stronę i serce Karen zabiło mocniej. Morris 

jednak potrząsnął tylko pudełeczkiem i Karen poczuła się jak idiotka.

  -   Nie,   dziękuję.   -   Nieznacznie   przesunęła   się   w   bok.   - 

Powinniśmy   już   wracać.   Joe   pewnie   zastanawia   się,   gdzie 
zniknęliśmy.

Nauczyciel   skinął   głową   i   zmarszczył   brwi.   Wyglądał   tak 

łagodnie, że Karen opuścił lęk. Chyba wariuję, pomyślała. Biorąc pod 
uwagę okoliczności, strach był rzeczą zrozumiałą. Ale przerażenie to 
lekka przesada.

 - Po raz ostatni w życiu jestem na takiej imprezie - mruknęła pod 

nosem.

 - Słucham? - zainteresował się matematyk.
 - Nie, nic. - Karen potrząsnęła głową. - Idziemy?
Odprowadził ją do głównego wejścia do szkoły. Maniery  miał 

nienaganne; Bardzo sympatyczny człowiek, uznała. Ale szkopuł tkwił 
w   tym,   że   wszyscy   podejrzani   z   listy   Neala   byli   ludźmi 
sympatycznymi, z wyjątkiem dwóch osób: dyrektora i Marka Griggsa. 
A zdarzenie, którego była świadkiem tego wieczoru, utwierdziło ją w 
tym przekonaniu. Griggs jest łobuzem, który nie uznawał w ustach 
kobiety   słowa   „nie".   Z   drugiej   strony   jednak   w   jego   stylu   było 
maltretowanie  dziewczyn, a nie powolne podkradanie się do domu 
trzydziestosześcioletniej   kobiety,   jaką   była   Kathleen   Madsen.   Na 
dwukrotnie starszą od siebie kobietę, która mogłaby być jego matką, z 
pewnością nie spojrzałby po raz drugi.

background image

A zatem zostawał Bradley. Karen pragnęła, żeby to on właśnie 

okazał   się   poszukiwanym   napastnikiem.   Wtedy   szkoła   zyskałaby 
nowego dyrektora. Odpowiedzialnego, kompetentnego, zdolnego.

Ale   to   tylko   pobożne   życzenia.   Bradley   był   zbyt   pochłonięty 

własną osobą, żeby pasować do wyobrażenia gwałciciela. Poza tym 
miał nie tylko żonę, ale pięcioro dzieci. Troje najstarszych chodziło 
jeszcze do szkoły podstawowej. Trudno zatem sobie wyobrazić, by 
nie wzbudzając podejrzeń, znajdował dość czasu, żeby śledzić ofiary i 
czekać na odpowiedni moment.

  - Przepraszam - zwróciła się do nauczyciela algebry. - Muszę 

koniecznie   zadzwonić.   Gdyby   Joe   mnie   szukał,   proszę   mu 
powiedzieć, że za chwilę wrócę.

  -   Sprawdza   pani   Abby?   Bo   jej   tu   nie   ma,   prawda?   Karen 

przypomniała sobie o zadaniu.

 - Nie. Pojechała na weekend do babci do Seattle. Zostanie u niej 

do wtorku. Proszę się na mnie nie gniewać... Wiem, że nie powinna 
opuszczać   lekcji,   zwłaszcza   matematyki,   ale   jej   babcia   bardzo 
nalegała na tę wizytę. Zresztą ma przypilnować, żeby Abby odrobiła 
lekcje.

Twarz Franka rozjaśnił lekki uśmiech.
 - Nie będzie tragedii, jeśli opuści dwa dni. I tak w tym czasie nie 

przejdziemy do nowego tematu.

 - Dziękuję panu.
Nie sprawiał już wrażenia takiego zucha, jak jeszcze niedawno. 

Mrucząc „nie ma za co" do złudzenia przypominał Abby w chwilach, 
kiedy ją coś onieśmieliło.

Karen

 

wcześniej

 

przygotowała

 

kilka

 

monet 

dwudziestopięciocentowych, a automat telefoniczny znajdował się na 
zewnątrz.   Musiała   odczekać   dobre   pięć   minut,   ponieważ   jedna   z 
dziewcząt przekonywała matkę, że powinna pozwolić jej zostać trochę 
dłużej.

W   chwilę   później   dziewczyna   odwiesiła   słuchawkę   i   odeszła 

pokonana przez rodziców, którzy wymusili na niej posłuszeństwo.

Karen   pospiesznie   wrzuciła   do   automatu   monetę   i   wykręciła 

numer. Neal odebrał po pierwszym sygnale.

 - Gdzie się, do diabła, podziewałaś? - warknął, wyraźnie zły.
Karen spojrzała na zegarek.
 - Jeszcze nie ma północy.

background image

 - Umawialiśmy się na wpół do dwunastej.
  -   Powiedziałam   „mniej   więcej".   Spóźniłam   się   dwadzieścia 

minut. To jest właśnie to mniej więcej.

Neal wymamrotał coś pod nosem, po czym zapytał:
 - Stało się coś?
  -   Złapałam   Marka   Griggsa   w   chwili,   gdy   maltretował   jakąś 

dziewczynę.   Nie   przejawiała   szczególnego   entuzjazmu   wobec   jego 
zalotów i nie chciała się rozebrać. Kiedy się wtrąciłam, bardzo mu się 
to nie spodobało i doszło do awantury.

Neal zaklął.
 - Aresztowano go? Dlaczego, do diabła, o niczym nie wiem?
 - Ponieważ dziewczyna wszystkiemu zaprzeczyła i oboje odeszli 

w noc drogą oświetloną światłem księżyca.

 - Chcesz mi powiedzieć, że Griggs dawno już poszedł?
  - Nie mam pojęcia - odparła. - W sali gimnastycznej pali się 

tylko lampa stroboskopowa. Mogłabym nadziać się na Abby i nawet 
jej nie poznać.

 - Cholera - burknął Neal. - Nie podoba mi się, że tam jesteś.
Karen rozejrzała się ukradkiem dookoła, czy nikt nie podsłuchuje.
  -  Spójrz  na to  od innej   strony  -  powiedziała  cicho.  -  Bardzo 

Griggsa wkurzyłam. Jeśli jest facetem, którego szukamy, to, biorąc 
pod   uwagę   jego   temperament,   niebawem   pojawi   się   przed   moim 
domem. A to już coś, prawda?

Neal mruknął pod nosem coś mało pochlebnego.
 - Tak, tak. W porządku. Czy wkurzyłaś jeszcze kogoś?
 - Odrzuciłam dwa zaproszenia do tańca.
 - Komu odmówiłaś? Karen podała nazwiska.
  -   Jeśli   będzie   okazja,   to   zgodnie   z   naszą   umową   zatańcz   z 

Gardnerem. I tylko z nim.

 - Dobrze - odparła Karen.
Trener był jedyną osobą, z którą tańczyła jedna z ofiar.
 - Czy jest tam Frank Morris?
 - To właśnie on mnie wyrwał z łap Griggsa.
 - Czyżby za tobą szedł? - W głosie Neala pojawiła się ostrzejsza 

nuta.

 - Wątpię. Krzyknęłam i wtedy przybiegł.
 - Krzyknęłaś? Boże...

background image

 - Tylko na wszelki wypadek - zapewniła go. Nealowi wszystko 

to   bardzo   się   nie   podobało,   łącznie  z   jej   wyjaśnieniami.   Karen 
najwyraźniej uspokajała go, gdyż nie chciała, żeby pojawił się przed 
szkołą w wozie patrolowym z zawodzącą syreną.

  -   To   poroniony   pomysł   -   stwierdził   w   końcu.   -   Możesz   się 

obronić w takim samym stopniu, jak młody kociak rzucony między 
kojoty.

Otworzyła  usta, żeby odpowiedzieć,  ale zza pleców dobiegł  ją 

czyjś głos:

  - Jezu Chryste, będzie chyba tak gadać przez całą noc. Karen 

zniżyła głos i powiedziała do słuchawki:

 - Muszę już kończyć. Kobiety są atakowane w domach, nie tutaj, 

więc   nie   musisz   się   niczego   obawiać.   Po   powrocie   do   siebie 
natychmiast zadzwonię.

 - W tej samej sekundzie, w której przekroczysz próg.
  - W następnej sekundzie. Niech skonam, jeśli nie dotrzymam 

słowa.

 - Nie wygaduj takich rzeczy.
 - Niech skonam... - Wtedy do niej dotarło. - A, o to ci chodzi.
Musiała przyznać, że w tych okolicznościach jej słowa nabierały 

specyficznego znaczenia.

  -   Nie   chcę,   żeby   cokolwiek   ci   się   przytrafiło   -   oświadczył 

szorstko.

  - Czy próbujesz w ten sposób wyrazić swój afekt do mnie? - 

zapytała, starając się z wątpliwym skutkiem nadać głosowi żartobliwy 
ton.

  - Coś w tym rodzaju - odparł, ale Karen nie wyczuła w jego 

głosie radości.

Powinna czuć się bezpieczna, lecz naprawdę nie miała ochoty na 

powrót do sali gimnastycznej, by tam próbować ściągnąć na siebie 
uwagę chorego umysłowo, brutalnego mężczyzny.

Musiała powtórzyć sobie, że to jedyny sposób, aby przyskrzynić 

napastnika. Kiedy już zostanie aresztowany, ona i Neal będą mieli 
wiele   czasu,   żeby   zdecydować,   co   zrobić   z   ich   znajomością.   Nie 
mogła pozwolić na to, żeby drżały pod nią kolana, z oczu płynęły łzy, 
a jedyna w życiu szansa wymknęła jej się z rąk. Najgorsze, co może 
mi   się   dzisiaj   przytrafić,   powtarzała   sobie   odważnie,   to   wizyta 

background image

gwałciciela w moim domu, którego tam spotka bardzo nieprzyjemna 
niespodzianka. Im szybciej się to skończy, tym lepiej.

W sali gimnastycznej natychmiast natknęła się na Franka Morrisa. 

Stał przy drzwiach i z nie wyjaśnionych powodów sprawiał wrażenie 
równie nieszczęśliwego jak Karen. Machnęła mu ręką, on skinął jej 
głową   i   w   tej   samej   chwili,   po   ostrym   gitarowym   riffie,   muzyka 
ucichła.

 - Zabawa chyba dobiega końca, prawda? - zapytała. Frank Morris 

zerknął na zegarek.

 - Chyba tak. Zazwyczaj kończymy około wpół do pierwszej.
Karen   skinęła   głową   i   rozejrzała   się   po   sali.   Światło 

stroboskopowe   zgasło,   tłum   wyraźnie   się   przerzedził.   Z   głośników 
dobiegały   tony   ballady   w   wykonaniu   Pauli   Abdul,   a   na   parkiecie 
kołysały   się   w   powolnym   rytmie   przytulone   pary.   Karen   osaczyły 
wspomnienia:   miała   szesnaście   lat   i   po   raz   pierwszy   tańczyła   z 
chłopakiem, którego adorowała na odległość. Wydawało się jej wtedy, 
że ziściły się jej sny, że to jakiś cud, kiedy wymarzony chłopak stanął 
przed nią, wyciągnął rękę i zapytał: „Zatańczysz?"

Uśmiechnęła się trochę gorzko. Nie pamiętała nawet imienia tego 

chłopaka.   Wydawało   się   jej,   że   potem   nigdy   już   do   niej   się   nie 
odezwał, a jeśli nawet, to za późno; nie potrafił więcej poruszyć jej do 
żywego   uśmiechem   czy   sposobem,   w   jaki   odgarniał   sobie   z   czoła 
kosmyk włosów.

Ale wspomnienie jednego, cudownego tańca znów uświadomiło 

jej,  jak  ciężko   jest   być  nastolatką,   jak  człowiek   w  tym  wieku  jest 
podatny na ciosy.

Teraz naturalnie Karen już dorosła i była silniejsza. Jeden taniec 

nie   wystarczał,   by   poczuła   się,   jakby   zdzierano   z   niej   skórę,   żeby 
płakała z nadmiaru targających nią uczuć. Teraz trzeba było rosłego 
mężczyzny z nieco za krótkimi włosami i groźnym wyrazem twarzy; 
trzeba było innego rodzaju tańca, który by sprawił, żeby czerwona 
sukienka wplątała się w prześcieradła.

Cieszyła się, że Frank milczy. Milczenie było kojące i czuła się 

bezpieczna. Zdawała sobie sprawę, że jest już jedyną dyżurną, która 
wytrwała   na   posterunku   i   jeszcze   raz   powinna   sprawdzić   żeńskie 
toalety.  Zanim  jednak  zdecydowała  się  tam  pójść,  dostrzegł   ją  Joe 
Gardner.

Podszedł, skinął głową Frankowi i uśmiechnął się do Karen.

background image

 - Może teraz zatańczymy? - zapytał.
Owo kruche uczucie bezpieczeństwa kompletnie Karen opuściło i 

była w stanie jedynie uśmiechnąć się i powiedzieć:

 - Dobrze.
Odniosła   niejasne   wrażenie,   że   zdradza   i   porzuca   Franka. 

Przesłała mu przepraszający uśmiech, po czym podała dłoń trenerowi, 
który pociągnął ją na środek parkietu. Tam wziął ją w ramiona.

Przysunął się do niej, bliżej niż pragnęła i zaczęli lekko, leniwie 

kołysać   się   w   takt   muzyki.   Karen   modliła   się   w   duchu,   żeby   nie 
wyczuł jej drżenia, nie usłyszał, jak mocno bije jej serce. Doznała 
nagle straszliwej wizji; odniosła wrażenie, że doskonale wie, co czuła 
Chelsea i pozostałe kobiety, odarte z ubrania i godności, zmuszone 
tańczyć ku uciesze swego dręczyciela. Boże drogi, a jeżeli to właśnie 
wysoki, muskularny i brązowooki Joe Gardner jest tym gwałcicielem? 
Jeśli teraz właśnie ma zamiar również ją tak straszliwie upokorzyć?

A   jeśli   to   nie   on,   to   kto?   Czy   gwałciciel   obserwuje   ją   w   tej 

chwili? Czy jest wściekły za to, że tańczy z Gardnerem?

Jej   strach   zamienił   się   nagle   w   klaustrofobię.   Ogarnęła   ją 

nieprzeparta   chęć   wyrwania   się   z   objęć   trenera   i   ucieczki   do 
samochodu.   Najwyższym   wysiłkiem   woli   zapanowała   nad   sobą   i 
pozwoliła prowadzić się w tańcu. W końcu gardłowy głos Pauli Abdul 
przeszedł w szept i zamilkł. Piosenka się skończyła.

Wtedy   Joe   puścił   ją,   a   na   jego   twarzy   pojawił   się   chłopięcy 

uśmiech.

  -   Bardzo   lubię   jej   piosenki!   Zawsze   każę   dzieciakom   puścić 

przynajmniej jedną.

  - Też ją lubię - przyznała Karen, jakkolwiek melodia, w rytm 

której tańczyli, kompletnie uleciała jej z pamięci.

Wrócili   na   miejsce,   gdzie   przed   paroma   minutami   stała   z 

Frankiem Morrisem, ten jednak zniknął. Zapewne ruszył w kolejny 
obchód.

  -   Powinnam   sprawdzić   szatnię   dziewcząt   -   odezwała   się   z 

poczuciem winy.

Joe pogodnie skinął głową i odparł:
 - A ja pójdę ogłosić ostatni taniec i zakończenie zabawy. Szatnia 

była   kompletnie   pusta.   Karen   usiadła   na   ławce,  oparła   głowę   o 
chłodną   metalową   szafkę   i   na   chwilę   zamknęła   oczy.   Była 
wykończona  psychicznie  i  fizycznie.  Zupełnie  nie  nadawała  się  do 

background image

zadania, jakiego się podjęła. To okropne tak wszystkich podejrzewać, 
z pogodnym uśmiechem spoglądać w twarze znajomych i zastanawiać 
się, który z nich jest potworem.

Muzyka umilkła, ktoś otworzył drzwi do szatni i rozległ się głos 

Joego:

 - Karen, jest pani tam?
W pierwszym odruchu rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu 

kryjówki, po chwili jednak opanowała się. Z pewnością nauczyciel 
gimnastyki nie zamierzał atakować jej w szatni, do której w każdej 
chwili może ktoś wejść. I gdzie nie ma żadnej muzyki.

 - Tak - odparła. - Już idę.
 - Niech pani wygoni spóźnialskich i wszystko dobrze pozamyka!
  -   Oczywiście   -   odparła   i   drzwi   do   szatni   zamknęły   się   z 

trzaskiem.

Sala   gimnastyczna   pustoszała,   a   na   parkingu   panował   chaos. 

Wąską alejką dojazdową posuwał się sznur samochodów; to rodzice 
przyjechali po dzieci. Dzieci żegnały się głośno, dziewczęta skupione 
w grupach chichotały, chłopcy szarpali się z sobą. Karen zastanawiała 
się,   czy   powinna   zostać   do   samego   końca,   ale   nie   widząc   nigdzie 
Joego, postanowiła natychmiast wracać do domu.

Idąc w stronę swojego samochodu, spotkała kilku znajomych, z 

którymi musiała zamienić kilka słów. Najbardziej jednak zdziwił ją 
widok opartej o samochód Chelsea, która czekała na siostrę.

 - Pozwoliłaś jej przyjść? - zapytała Karen.
  - Ja bym nie pozwoliła - jej śliczna, ciemnowłosa przyjaciółka 

nerwowo rozglądała się wokół siebie - ale ona oświadczyła, że na 
krok nie oddali się od Rona, swojego ostatniego chłopaka, i mama 
pozwoliła   jej   iść.   Ronowi   zepsuł   się   samochód,   więc   po   nich 
przyjechałam. Czy gdzieś ich tu widziałaś?

 - Nie, ale zabawa już się skończyła, więc pojawią się lada chwila. 

Do zobaczenia, Chelsea.

Podeszła do samochodu i otworzyła drzwi. Kiedy odwróciła się, 

spostrzegła, że Chelsea rozmawia z Joem Gardnerem. To dziwne, że 
nie   poszedł   do   szkoły   wyganiać   maruderów,   ale   traci   czas   na 
rozmowy z dziewczynami.

Karen zawahała się. Stała obok samochodu i zastanawiała się, czy 

jej przyjaciółka czuje strach. Z pewnością nie; wokół kręci się zbyt 

background image

wiele   osób.   Ujrzała   jeszcze,   że   Joe   nachyla   się   ku   Chelsea   i   z 
uśmiechem coś mówi.

Wtedy też rozległ się krzyk.

background image

Rozdział 13
Histeryczny krzyk, który rozdarł na chwilę ciszę nocy, przeszedł 

wreszcie w szloch. Tłum otoczył półkolem samochód, przy którym 
stali Joe i Chelsea.

 - Co się stało? - dopytywali się ludzie.
Karen   przecisnęła   się   przez   tłum.   Chelsea   stała   przytulona   do 

Marty Peters i cicho łkała. Joe, oparty plecami o maskę samochodu, 
podniósł ręce do góry, pokazując, że jest niewinny.*

 - Nie wiem! - zawołał. - Nic nie zrobiłem! Ona po prostu zaczęła 

nagle krzyczeć.

 - To on! - krzyknęła Chelsea. - Zabierzcie go! Po zgromadzonych 

przeszedł szmer.

 - Chciał ze mną zatańczyć! Uśmiechał się... - Chelsea zadrżała.
 - Czy to gwałciciel? - zapytał ktoś.
 - Czy to on? Czy to on? - pytano wokół.
Chelsea patrzyła na trenera z niekłamanym przerażeniem.
 - Tak! - zawołała piskliwie. - Boże, to on!
Jezu, a ja przed chwilą z nim tańczyłam, pomyślała oszołomiona 

Karen.

Joe Gardner opuścił ręce.
 - Co ona, do licha, wygaduje? - krzyknął ze złością. - Nie jestem 

żadnym gwałcicielem! Ta baba zwariowała! Chciałem się z nią tylko 
umówić!

Na parkingu  znów rozległ się  szmer.  Tuląc  do siebie  Chelsea, 

Marta   zaczęła   torować   sobie   drogę   przez   tłum,   który   natychmiast 
otoczył szczelnie Joego. Z ciżby dobiegały złowrogie, pełne gniewu 
pomruki. Joe Gardner z rozpaczą patrzył na otaczające go twarze.

  - Dlaczego słuchacie rozhisteryzowanej kobiety? Przecież mnie 

znacie.   Wszyscy   mnie   znacie.   Sandro,   czy   zapomniałaś   już,   co 
zrobiłem   dla   Collna?   Boże,   Karen,   powiedz   im!   Przecież   nie 
zgwałciłbym kobiety! Dlaczego miałbym to robić?

 - A dlaczego jakiś zboczeniec to robi? - dobiegł z tłumu głos.
 - Już nigdy więcej czegoś takiego w naszym mieście nie zrobi - 

zawołała jedna z kobiet, co spotkało się ze szmerem aprobaty.

Karen poczuła, że ktoś wbija jej w bok łokieć i wypchnięto ją na 

czoło   tłumu.   Chciała   się   cofnąć   i   w   tej   samej   chwili   uświadomiła 
sobie, że ludzie zaczynają się burzyć. A przecież byli to jej znajomi, 
jej   przyjaciele,   sąsiedzi.   Zwykli,   uczciwi,   dobrzy   obywatele.   Ktoś 

background image

zapewne wezwał już policję; robiono wszystko, żeby tylko Joe nie 
uciekł.

Tłum gęstniał; Karen wciąż stała blisko nauczyciela i widziała, 

jak   na   jego   czoło   występują   kropelki   potu.   Wśród   zgromadzonych 
narastał groźny pomruk.

Karen   patrzyła   na   Joego   i   myślała:   zgwałcił   Chelsea,   innej 

kobiecie   złamał   szczękę.   Ale   to   przecież   niemożliwe,   mało 
prawdopodobne! Joe?

Nauczyciel gwałtownie pokręcił głową i znów zaczął się bronić:
 - Gayle, przecież mnie znasz. Wszyscy mnie znacie. Chyba nie 

wierzycie...

 - A dlaczego Chelsea miałaby kłamać? - spytał ktoś.
 - Właśnie, dlaczego miałaby kłamać? - powtórzył tłum zgodnym 

chórem.

Karen,   która   dobrze   znała   psychologię   tłumu,   ogarnął   strach. 

Wystarczy,   że   ktoś   rzuci   hasło   i   w   jednej   chwili   zgromadzonych 
ogarnia morderczy szał.

Zaczerpnęła tchu, postąpiła krok w stronę Joego i odwróciła się w 

stronę zebranych, po czym uniosła rękę w geście nakazującym ciszę. 
Gwar ucichł, zamieniając się w głuchy pomruk.

 - Tym powinna się zająć policja! - powiedziała głośno. - Czy ktoś 

ją powiadomił?

 - Po co nam policja? - wykrzyknął mężczyzna, którego nie znała.
  -   Zwariowaliście!   -   zawołał   Joe.   Z   jego   oczu   wyzierało 

przerażenie.  - Będę rozmawiał  tylko z policją! Nikt  z was nie  ma 
prawa mnie tknąć!

Odepchnął się od maski samochodu i z pochyloną głową ruszył w 

tłum. Natychmiast pochwyciły go brutalnie dziesiątki dłoni i pchnęły 
do tyłu. Uderzył całym ciałem w Karen, która opadła na kolana.

Joe zaklął.
 - Chyba straciliście rozum! - krzyknął.
W tej samej chwili jedna z kobiet uderzyła go w głowę torebką i 

Joe uklęknął obok Karen. Ta zerwała się na równe nogi.

  -   Dosyć!   Przestańcie!   -   zawołała,   ale   w  ogólnym  zgiełku   nie 

dosłyszała nawet własnego głosu.

Tłumiony od dawna gniew i bezradność znalazły w końcu ujście. 

Ludzie znaleźli wreszcie kozła ofiarnego. Joe próbował osłaniać się 
rękami, mimo to jednak kolejna damska torebka uderzyła go w głowę, 

background image

a pięść jakiegoś mężczyzny trafiła w brzuch. Joe ze świstem wciągnął 
powietrze   i   oparł   się   o   karoserię   auta.   Wtedy   w   odkrytą   twarz 
nauczyciela trafił kolejny, zadany pięścią cios, i z nosa pociekła krew. 
Joe przewrócił się niezdarnie na ziemię, skulił i zakrył głowę rękami. 
Tłum nie czekał i obsypał leżącego gradem kopniaków.

Karen przedarła się do Joego.
 - Przestańcie! Przestańcie! - wołała.
Lecz otaczające ją twarze wyrażały jedynie nieprzytomny gniew i 

szaleństwo.   Z   przerażeniem   uświadomiła   sobie,   że   ci   mężczyźni   i 
kobiety,   jej   znajomi,   matki   i   ojcowie,   ludzie   pielęgnujący 
przydomowe ogródki, zamienili się w dzikie zwierzęta gotowe gryźć i 
szarpać tylko dlatego, że robią to inni. Wpadli w szał, a przecież to 
ona przekonywała ich, że ze wszystkim mogą poradzić sobie sami.

Rozległ się zawodzący jęk syreny, a w chwilę później usłyszała 

głos   Neala,   który   zdecydowanie   roztrącał   tłum   na   boki,   usiłując 
dotrzeć do Joego i Karen, osłaniającej go własnym ciałem.

  - Cofnąć się! - krzyczał Neal, wymachując energicznie pałką. - 

Rozejść się!

Widok   policjanta   w   mundurze   uspokoił   i   uciszył   tłum  niczym 

czarodziejska   różdżka.   Ludzie   rozstąpili   się,   a   Karen   odetchnęła   z 
ulgą.

Neal stanął przy niej i uważnie jej się przyjrzał. W jego oczach 

malował się paniczny strach.

 - Czy coś ci się stało? - zapytał zmienionym głosem. - Jeśli ktoś 

tknął cię choć palcem...

 - Nic mi nie jest. Gorzej z nim. Uznali go za gwałciciela.
Joe Gardner nie ruszał się. Leżał na ziemi skulony jak dziecko, 

które chce w ten sposób uciec od brutalnej rzeczywistości świata.

Neal przyklęknął przy nim.
 - Co się tu działo? - spytał.
Kiedy Karen opowiedziała mu przebieg wypadków, Neal ścisnął 

nauczyciela za ramię.

 - Czy może pan wstać? Lepiej będzie, jak stąd pójdziemy.
Przez chwilę Joe nie ruszał się i Karen zaczęła podejrzewać, że 

stracił   przytomność.   Po   chwili   jednak   jęknął   i   otarł   dłonią   krew   z 
twarzy.

 - Tak, też tak sądzę - mruknął.

background image

Karen patrzyła, jak Neal pomaga nauczycielowi stanąć na nogi. 

Oczy Joego były półprzytomne, twarz zalana krwią.

 - Zasłużył sobie na to! - zawołał ktoś z otaczającego ich tłumu.
 - Drań! - dodał ktoś inny.
Tłum   jednak   wyraźnie   zaczął   rzednąć.   Ludzie   grupkami 

rozchodzili się w milczeniu do samochodów. Karen miała nadzieję, że 
wstydzą się swego zachowania.

Znowu   dało   się   słyszeć   wycie   syren   i   po   obu   stronach 

zbiegowiska   przystanęły   dwa   wozy   patrolowe.   Migające,  kolorowe 
światła   barwiły   w   surrealistyczny   sposób   twarze   zgromadzonych 
ludzi.   Policjanci   ruszyli   w   stronę   Joego   Gardnera   i   Neala, 
zakładającego mu kajdanki.

Tym   razem   ludzie   rozstąpili   się   posłusznie,   gdy   Neal   i   Joe 

skierowali się do samochodu policyjnego. Karen szła za nimi. Neal 
szepnął coś policjantom, a ci zaczęli czujnie obserwować tłum. Kiedy 
Neal   pomagał   nauczycielowi   wsiąść   do   samochodu,   ich   ręce 
spoczywały   na   kaburach.   Neal   zatrzasnął   w   końcu   drzwi   wozu 
patrolowego i odwrócił się w stronę zgromadzonych ludzi.

 - Zapamiętam, kto tu był - powiedział głośno. - Bez względu na 

to, czy ten człowiek jest winny, czy nie, przysługuje mu prawo do 
obrony.   Jak   każdemu   obywatelowi   tego   kraju,   należy   najpierw 
udowodnić mu przestępstwo. Wracajcie więc do domów i zastanówcie 
się nad własnym postępowaniem. Któregoś dnia na każdego z was 
może   paść   podejrzenie.   Czy   chcecie,   żeby   sądził   was   wtedy 
wzburzony   motłoch?   -   Pogardliwym   wzrokiem   powiódł   po 
milczących twarzach. - A teraz wynocha stąd!

Karen patrzyła, jak ludzie ze zwieszonymi głowami odwracają się 

i w milczeniu rozchodzą. W końcu pozostałą tylko ona i Marta Peters, 
która wciąż tuliła do siebie szlochającą Chelsea.

Neal najpierw podszedł do Karen i długo w milczeniu spoglądał 

jej w twarz. Później dotknął jej policzka. Malujący się w jego oczach 
ból   sprawił,   że   Karen   zapragnęła   znaleźć   się   w   jego   objęciach. 
Zapanowała jednak nad sobą i spytała:

 - W jaki sposób się tu znalazłeś?
  - Jedna z kobiet w przebłysku zdrowego rozsądku pobiegła do 

telefonu   i   powiedziała,   co   się   tu   wyprawia.   Dlaczego   ty   tego   nie 
zrobiłaś?

Karen poczuła, że w oczach stają jej łzy.

background image

  - W najgorszych snach nie przypuszczałam, że coś podobnego 

może się tu wydarzyć. - Popatrzyła mu szczerze w oczy. - Jak w ogóle 
mogło do tego dojść? Zamienili się w zwierzęta! Nie... - Potrząsnęła 
głową. - Nie w zwierzęta. W coś znacznie gorszego. Myślę, że chcieli 
go zabić.

  -   Gdybyś   stanęła   im   na   drodze,   zabiliby   i   ciebie   -   odrzekł 

szorstko. - Czy pomyślałaś o tym?

  -   Nie.   -   Pokręciła   głową,   przypominając   sobie   wrzask 

rozwścieczonego   tłumu   i   wykrzywione   nienawiścią   twarze.   -   Nie 
mogłam przecież patrzeć bezczynnie, jak go biją i kopią... - Zadrżała. 
- To było przerażające.

Neal   zaciskał   zęby   i   zamiast   pocieszyć  Karen,   potarł   kark,  po 

czym odwrócił się do niej plecami.

  - Miejmy nadzieję, że aresztowaliśmy właściwego człowieka - 

rzucił półgłosem.

Ostrzegł mnie, pomyślała Karen, obserwując, jak Neal podchodzi 

do Chelsea i Marty. Ni mniej, ni więcej oświadczył jej, że nawet nie 
zdaje sobie sprawy z tego, jaki proces rozpoczęła. I miał rację! Tego 
wieczoru pojęła, że w swej naiwności i najgłębszym przekonaniu o 
własnej racji stworzyła potwora.

I nie może winić Neala Rowlanda za to, że od tej chwili będzie 

nią pogardzać.

Nie wiedział, kiedy należy się wycofać lub poddać, i zapewne 

nigdy już się tego nie nauczy. Życie z nią oznaczałoby nieustanne 
przedzieranie się do niej przez taki czy inny tłum. W tej chwili musiał 
odwrócić się do niej plecami; w przeciwnym razie nie wytrzymałby i 
zacząłby ją całować. I choć buntowały się w nim wszystkie zmysły, 
rozumiał, że nie było to miejsce ani czas na miłość.

Kiedy   na   posterunku   odebrano   telefon   z   wiadomością   o 

samosądzie przed szkołą, ogarnęło go przerażenie. Wiedział, że Karen 
z pewnością nie pociesza w szatni nastolatek o złamanych sercach, ani 
też nie sztorcuje palących papierosy dziewcząt. Wiedział, że znajduje 
się w samym centrum wydarzeń.

Wiedział   też,   że   Karen   nie   przyłączyła   się   do   tych,   którzy 

wymachują pięściami. Zbyt ceniła prawdę i sprawiedliwość i zawsze 
wykazywała wiele współczucia dla pokrzywdzonych. Tego wieczoru 
jednak   o   takich   uczuciach   zapomniano.   Tłum   dał   się   ponieść 
emocjom.

background image

Neal podziękował zastępcy szeryfa za przybycie i odwrócił się do 

Chelsea Cahill.

Ta   nadal  łkała,   oczy   miała   spuchnięte   i   co   chwila   pociągała 

nosem. Neal był zadowolony, kiedy Marta Peters wyjęła chusteczkę i 
zmusiła dziewczynę do wytarcia nosa. Łzy i rozczulanie się nad sobą 
wprawiały   go   zawsze   w   zakłopotanie.   Co   prawda   przeżyła   dzisiaj 
szok, Neal jednak z całego serca pragnął, żeby wzięła się wreszcie w 
garść.

Cholera jasna, Karen na jej miejscu nie wydzierałaby się jak kot 

w marcu, ale po prostu dałaby mu w zęby.

  -   Panno   Cahill   -   powiedział   spokojnie,   mimo   wewnętrznego 

wzburzenia. - Musi pani złożyć doniesienie.

Zauważył, że Chelsea robi, co może, żeby nad sobą zapanować. 

Ponownie   wytarła   nos,   kilka   razy   mrugnęła   powiekami,   znów 
wybuchnęła płaczem, a w końcu wydukała:

 - To był on. Wiem, że to był on!
Nie musiał się wcale oglądać za siebie, by wiedzieć, że tuż za 

jego   plecami   stoi   Karen,   pogrążona   w   nietypowym   dla   siebie 
milczeniu. Nie odważył się jednak wyciągnąć do niej ręki.

  - Twierdzi pani,  że dwudziestego września zgwałcił panią Joe 

Gardner - upewnił się Neal. - Czy tak?

Chelsea gwałtownie skinęła głową.
 - A po czym go pani dzisiaj rozpoznała, skoro nie potrafiła pani 

zrobić tego wcześniej?

Starsza   kobieta   trzymająca   Chelsea   w   objęciach   zmarszczyła 

czoło i mocniej przytuliła dziewczynę do siebie.

 - On... - Chelsea znów była bliska płaczu. - On... robił sobie ze 

mnie żarty. Naśmiewał się ze mnie! Sposób, w jaki stał przede mną, 
jak trzymał głowę, nawet jego głos...

Skuliła się i mocniej przytuliła do Marty. Jej rozpacz była zbyt 

prawdziwa, żeby Neal mógł w nią wątpić. Rozpoznanie przestępcy nie 
jest sprawą prostą i ofiara nie zawsze kieruje się takimi oczywistymi 
rzeczami   jak   kolor   włosów,   barwa   oczu   czy   wzrost.   Oświadczenie 
Chelsea z pewnością nie było wiarygodne, ale Neal zbyt długo służył 
w   policji   i   zbyt   często   brał   udział   w   konfrontacjach   ofiar   z 
przestępcami,   żeby   nie   wiedzieć,   o   co   dziewczynie   chodzi.   Joe 
Gardner   mógł   się   nad   nią   pochylić   dokładnie   tak,   jak   robił   to 

background image

gwałciciel; mógł w taki sam sposób kręcić głową, czy wykonywać 
podobne gesty ręką.

Neal nie rozumiał tylko jednego: dlaczego Joe Gardner, do tej 

chwili tak czujny i ostrożny, zaryzykował... No właśnie, po co? Żeby 
napawać się strachem Chelsea?

Ale czy to ma znaczenie? - zniecierpliwiony zapytał sam siebie. 

Przecież   przestępca   został   schwytany   i   Karen   nie   musi   już   dłużej 
odgrywać   roli   przynęty.   A   on   sam   będzie   mógł   więcej   czasu 
poświęcić dzieciom.

 - Musi pani złożyć oficjalne zeznanie i podpisać je - oświadczył. 

- Ale z tym możemy poczekać do jutra. Czy to pani odpowiada?

Chelsea przełknęła ślinę i skinęła głową.
  -   Teraz   może   się   pani   czuć   bezpieczna   -   powiedział   cicho, 

pragnąc ją uspokoić.

Twarz   Chelsea   wyrażała   wątpliwości,   ale   sądził,   że   z   czasem 

miną one bez śladu. Być może nawet zdoła o wszystkim zapomnieć. 
Współczuł jej, że będzie musiała zeznawać przed sądem, gdzie każde 
słowo   zostanie   wnikliwie   zanalizowane   przez   sędziów.   Ale   dzięki 
cudom   współczesnej   techniki   laboratoryjnej,   bez   trudu   zbierze   się 
bezsporne dowody winy.

 - Dobranoc, panno Cahill - powiedział i skinął głową. Odwrócił 

się i spostrzegł, że stojąca tuż za nim Karen  z napięciem obserwuje 
przyjaciółkę.

Wyraz jej twarzy kompletnie go zaskoczył.
 - Nie wierzysz Chelsea? - zapytał.
 - Co? - Karen drgnęła. - Czy jej wierzę? A dlaczego miałabym 

nie wierzyć?

 - Więc co znaczy ten wyraz twarzy?
 - Wyraz twarzy? - Karen popatrzyła na niego ze zdumieniem. - 

Nic, zamyśliłam się. Próbowałam sobie dokładnie przypomnieć opis 
zboczeńca, jaki podała wtedy w szpitalu.

Neala ogarnął niepokój. Żeby go rozproszyć, powiedział trochę 

niezgodnie ze swoim przekonaniem: 

 - Pasuje do opisu.
  -   Tak,   ale  żeby   to   był   Joe?   -   Ponownie   zmarszczyła   brwi.   - 

Trudno to sobie wyobrazić.

Neal wskazał głową Chelsea.
 - Twoja przyjaciółka sądzi inaczej.

background image

 - Wiem, ale...
 - A więc kto?
Współczuł Joemu Gardnerowi; do licha, przecież bardzo go lubił. 

Ale   też   dałby   głowę,   że   Chelsea   nie   rzucałaby   oskarżenia   na 
pierwszego lepszego człowieka. Ogarnęło ją przerażenie i nie można 
się temu dziwić. Tego wieczoru znów stanęła twarzą twarz ze swym 
najgorszym koszmarem. A pomijając wszystko, Joe Gardner nie jest 
pierwszym „sympatycznym" facetem, aresztowanym i oskarżonym o 
odrażające czyny.

  -   A   więc   kto?   -   powtórzył   nieustępliwie.   -   Frank   Morris? 

Bradley? A może zmieniłaś zdanie o Marku Griggsie?

 - Nie. - Karen pocierała ramiona, jakby ogarnął ją nagły chłód. - 

Nie zmieniłam zdania.

 - A więc?
  -   Przepraszam,  że   zabieram   ci   czas   i   zawracam   głowę.   - 

Westchnęła ciężko. - Powinnam być zadowolona, prawda?

  - Z tego, co się tu dziś wydarzyło, nikt nie jest zadowolony - 

odparł szorstko i postąpił krok w stronę Karen.

Ale ta cofnęła się. Nie miejsce i nie czas. Wiedziała o tym równie 

dobrze jak Neal.

 - Zadzwonię - obiecał, zatrzymując się w pół kroku. Nie patrząc 

mu w oczy, skinęła głową.

 - Jasne. Nie ma sprawy. Uhm... Porozmawiamy przy innej okazji.
Spod   zmarszczonych   brwi   patrzył,   jak   Karen   podchodzi   do 

Chelsea, dotyka jej ramienia i zaczyna coś cicho mówić. Wszystko się 
w   nim   buntowało   na   myśl,   że   musi   w   tej   chwili   Karen   zostawić. 
Nigdy jeszcze nie widział jej tak udręczonej, tak podatnej na ciosy. 
Mimo   pozornej   szorstkości,   pani   Kwiaciarka   głęboko   wierzyła,   że 
człowiek  jest  z  natury  dobry;  a  w każdym  razie  dobrzy   są  ludzie, 
których   zna   i   lubi.   Dzisiejszego   wieczoru   dostała   nauczkę,   która 
brutalnie sprowadziła ją na ziemię.

Przypomniał   sobie   jednak,   że   czeka   go   jeszcze   wiele   pracy. 

Najwyższy czas, żeby się do niej zabrać. Im szybciej wydobędzie od 
Joego Gardnera prawdę, tym prędzej rozwieje wątpliwości Karen.

Siedzący na tylnym siedzeniu nauczyciel trzymał twarz ukrytą w 

dłoniach. Nie uniósł jej nawet wtedy, gdy Neal zajmował miejsce za 
kierownicą i przekręcał w stacyjce kluczyk.

background image

Ruszając, Neal spojrzał we wsteczne lusterko. Karen, Chelsea i ta 

trzecia   kobieta   patrzyły   w   ślad   za   odjeżdżającym   samochodem. 
Skręcił w stronę wyjazdu z parkingu i w lusterku miejsce Karen zajęli 
inni,   stojący   w   milczeniu   widzowie.   Kilka   osób   rozpoznał:   dwóch 
ojców, z którymi rozmawiał, Franka Morrisa, grupę uczniów. Mięli 
nienaturalnie poważne twarze.

Wszyscy   ci   ludzie   dostali   tego   wieczoru   nauczkę,   której   nie 

zapomną do końca życia.

Kto powiedział, że masz prawo rozstrzygać kwestie moralne?
Oczywiście ja. Bo któż inny? - pomyślała Karen gorzko. Dotąd 

sądziła, że jest nieomylna i rozumie ludzi. Wprawdzie mniemanie to 
okazało   się   śmiechu   warte,   ale   wcale   nie   znaczyło,   że   nie   myśli 
mądrzej niż większość małomiasteczkowej społeczności. Ostatecznie 
przybyła tu z wielkiego miasta, gdzie protestowała przeciw wojnie, 
gdzie była świadkiem zamieszek, gdzie wreszcie została oskarżona i 
zamknięta w więzieniu. Poznała kawał prawdziwego życia.

Boże! Karen oparła rozpalone czoło o kierownicę. Gdy zamknęła 

oczy,  z   ogromną   siłą   wrócił   do   niej   obraz   wykrzywionych   złością 
twarzy, ziejących nienawiścią oczu, spadających na głowę nauczyciela 
torebek,   pierwszego   ciosu   w   brzuch   zadanego   mu   przez   jakiegoś 
mężczyznę. Widziała, jak Joe zwija się w kłębek na asfalcie, a ludzie, 
których znała, skądinąd bardzo sympatyczni, pastwią się nad nim z 
zajadłością sfory dzikich psów.

Otworzyła oczy, wyprostowała się i spazmatycznie wciągnęła w 

płuca powietrze. Choć garaż był oświetlony, z trudem zmusiła się do 
opuszczenia bezpiecznego  wnętrza  samochodu  i z kluczem w ręku 
ruszyła do drzwi wejściowych.

Nie bądź idiotką, skarciła się w duchu. Już wszystko skończone. 

Lubiła Joego, nie chciała, żeby to on właśnie okazał się gwałcicielem, 
ale przecież cały czas zdawała sobie sprawę z tego, że musi nim być 
któryś z jej znajomych. Neal miał rację. Kogo najbardziej chciałaby 
widzieć w roli gwałciciela?

Ale nawet rozsądek nie potrafił powstrzymać jej przed lękliwym 

zerkaniem przez ramię, kiedy mocowała się z zamkiem w drzwiach. 
Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy zamknęła za sobą zasuwę. Ile 
czasu upłynie, zanim przestanie oglądać się czujnie za siebie i opuści 
ją lęk, kiedy w nocy usłyszy w swym starym domu jakiś hałas?

Teraz stała bez ruchu i wsłuchiwała się w otaczającą ją ciszę.

background image

 - Halo? - zawołała. - Czy jest ktoś w domu?
Odpowiedziało   jej   głuche   milczenie.   A   zatem   Neal   odwołał 

policjanta,   który   miał   czuwać   w   jej   domu.   Pewnie,   że   odwołał, 
zbeształa   się   w   duchu.   Dlaczego   miałby   tego   nie   zrobić?   Chelsea 
rozpoznała gwałciciela i ten został aresztowany.

 - Maggie! - zawołała. - Kotku, kotku!
Nie   rozległo   się   znajome   człapanie   zwierzaka   ani   powitalne 

miauknięcie. Maggie zapewne wyszła na dwór, na polowanie. Karen 
położyła torebkę na stole w kuchni i przeszła do salonu. Przez chwilę 
zastanawiała się, czy nie włączyć telewizora, który rozpraszałby jej 
niewesołe myśli.

„Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?"
Jakże straszliwie się tym razem pomyliła. W swej nieskończonej 

mądrości zdecydowała, że mieszkańcy miasteczka nie mogą czuć się 
bezradni.   Dlaczego?   Ponieważ   ona   sama   nie   cierpi   uczucia 
bezradności, ponieważ ona sama nie znosi zależności od innych. Z 
samolubnych   pobudek   zorganizowała   niewielką   armię,   przekonała 
ludzi,   że   mają   prawo   sami   się   bronić,   i   skłoniła   ich   do   działania. 
Prawdziwy sens jej poczynań brał się z głębokiego przekonania, że 
policja   jest   bezradna,   a   mieszkańcy   miasteczka,   jeśli   połączą   siły, 
dokonają tego, czego nie była w stanie osiągnie policja.

I dlatego za akt barbarzyństwa, jaki wydarzył się tego wieczoru, 

odpowiedzialność ponosi ona.

Ruszyła   do   sypialni   Abby.   Stojąc   w   progu,   skonstatowała 

podświadomie,   że   córka   nie   posłała   łóżka,   choć   z   dziesięć   razy 
obiecywała, że to  zrobi. Na krześle  leżał  stos  ubrań, a na toaletce 
przewrócona buteleczka z lakierem do paznokci; na blacie widniała 
niewielka, lśniąca, karmazynowa kałuża. Nie opuszczał jej jednak ani 
na chwilę obraz twarzy ludzi, których tak dobrze znała.

Oto   Gretchen   Williams,   radca   prawny   szkoły.   Przed   rokiem, 

kiedy   w   wyniku   jazdy   po   pijanemu   zginął   uczeń   ostatniej   klasy, 
okazała bezmiar współczucia i pomocy wszystkim dzieciakom, które 
go   znały.   Becky   Finch,   fryzjerka,   która   siedzącej   na   fotelu   Karen 
szeptała   do,   ucha   najnowsze   plotki,   nie   przerywając   obcinania 
włosów. Marilyn Phelps, matka jednej z przyjaciółek Abby, znana z 
wielkiego poczucia humoru.

I   mężczyźni:   Jim   Craig,   sympatyczny   ojciec,   z   którym 

rozmawiała na początku zabawy. Cliff Jensen, elektryk; miał córkę i 

background image

dwóch przybranych synów. Kurt Mills, przewodniczący komitetu do 
spraw programu nauczania w szkole średniej.

Sympatyczni ludzie, których ogarnęła wściekłość.
Karen zadrżała. Gdyby nie pojawił się Neal, gdyby jej tam nie 

było, ten wzburzony tłum mógłby zabić. Neal miał rację: winny czy 
niewinny,   Joe   zasługuje   na   proces,   a   nie   na   śmierć   z   ręki 
rozbestwionego   tłumu,   który   zgromadziła   jedna   rozhisteryzowana 
kobieta.

A   gdyby   zamordowano   Joego   i   później   okazało   się,   że   był 

niewinny, że Chelsea się pomyliła?

Karen znieruchomiała. Czy Chelsea mogła się pomylić?
Zdarza się często, że po aresztowaniu mordercy czy gwałciciela, 

sąsiadów   ogarnia   zdumienie,   lecz   kiedy   zastanawiają   się   nad   całą 
sprawą,   dochodzą   do   wniosku,   że   bliżej   go   nie   znali.   W   ich 
mniemaniu   jest   to   cichy,   zamknięty   w   sobie   człowiek,   który 
regularnie kosił trawnik przed domem, nikomu nie wadził i wszyscy 
uważali go za nieszkodliwego dziwaka.

Bywali   też   inni   przestępcy,   pełni   wdzięku,   osobistego   uroku, 

uczynni; oni bez trudu zdobywali ofiary.

Joe Gardner nie mieścił się w żadnej z tych kategorii. Nauczyciel 

gimnastyki   miał   w   sobie   dużo   ciepła,   był   otwarty,   młodzież 
traktowała   go   jak   kolegę,   a   rodzice   odnosili   się   do   niego   bardzo 
przyjaźnie. Zapewne zbyt wiele uwagi przykładał do swego wyglądu; 
wyrobienie   mięśni   musiało   go   kosztować   wiele   wysiłku.   Miał 
skłonność do ubierania się w obcisłe podkoszulki i szorty, żeby lepiej 
prezentować swą muskulaturę. Czyż to pasuje do obrazu gwałciciela, 
który robił wszystko, żeby ofiary nie widziały go bez ubrania?

Wróciła do pogrążonego w ciszy salonu, skuliła się na kanapie i 

okryła plecy afgańskim szalem. Co będzie z Chelsea? - pomyślała z 
rosnącym   niepokojem.   W   swoim   czasie   przyjaciółka   była   twardą, 
upartą,   stanowczą   kobietą,   do   której   można   było   zwracać   się   z 
największymi kłopotami.

Ale tak było kiedyś, przed tym wieczorem, który ją odmienił; być 

może   na   zawsze.   Od   tego   czasu   jest   nerwowa,   niepewna,   często 
wybucha   płaczem,   łatwo   ją   przestraszyć.   Czyżby   postać 
pochylającego się nad nią Joego, kiedy rozmawiał z nią na szkolnym 
parkingu,   poruszyła   jakąś   strunę   w   jej   pamięci?   Może   nauczyciel 
czymś się zdradził? A może Chelsea w ogóle czuła się zagrożona w 

background image

towarzystwie   wysokich,   muskularnych   mężczyzn   ó   brązowych 
oczach?

Ale Joe już wcześniej znajdował się na pierwszym miejscu listy 

podejrzanych,   przypomniała   sobie.   Choć   istnieli   inni   pasujący   do 
opisów   gwałciciela,   Joe   do   tego   portretu   przystawał   najbardziej. 
Wysoki, muskularny, o brązowych oczach.

Nie, to niezupełnie tak. Chelsea przecież się wahała. Jej słowa 

brzmiały: „Chyba był wysoki".

Nie tylko zresztą Chelsea miała wątpliwości. Niepewna również 

była Lisa Pyne. „Nie wiem" - powiedziała. A następnie: „On mnie 
dosłownie zgniótł, nie mogłam nic zrobić. Opór nie miał sensu. W 
porównaniu z nim byłam taka mała".

Neal i Karen również założyli, że napastnik był wysoki i dobrze 

zbudowany. A Joe Gardner, mierzący dobrych sto osiemdziesiąt pięć 
centymetrów wzrostu, musi ważyć co najmniej dziewięćdziesiąt kilo. 
Karen była pewna, że gdyby ją zgwałcił, określiłaby go bez wahania 
jako   ogromnego,   a  w   takiej   sytuacji  kobieta   przecież   wyolbrzymia 
rozmiary napastnika!

Karen zastanawiała się, czy pozostałe ofiary też były tak bardzo 

pewne swego. Może to ona robi z igły widły? Niemniej Neal również 
jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Mógł zeznania ofiar wziąć za 
dobrą monetę i nie uwzględnić faktu, że kobieta jest od mężczyzny 
dużo słabsza fizycznie.

Nie chciała, żeby drążący ją niepokój przekształcił się w strach. 

Co szkodzi zadzwonić do Neala, podzielić się z nim wątpliwościami, 
poprosić, żeby kogoś do niej przysłał?

Ruszyła do kuchni, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek 

przy drzwiach.

Neal? Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że jest w 

domu od dobrej godziny. Kiedy obiecywał, że zadzwoni, wiedziała, że 
pragnie się do niej przytulić. Bóg świadkiem, że i ona niczego innego 
nie pragnęła.

Zapaliła   światło   na   werandzie   i   na   wszelki   wypadek   przed 

otworzeniem drzwi założyła łańcuch. Przez szczelinę ujrzała Franka 
Morrisa.

Dziwne. Czego on chce? W pełni świadoma tego, że jest sama, 

oświadczyła:

 - Zaskoczył mnie pan.

background image

A zatem dzień wcale się jeszcze nie zakończył. Frank Morris był 

najwyraźniej  skrępowany. Garbiąc się;  i nie patrząc Karen w oczy 
odparł:

 - Przepraszam, że panią niepokoję, pani Lindberg.
Mam nadzieję, że nie wyciągnąłem pani z łóżka i nie postawiłem 

na nogi Abby.

Karen doskonale pamiętała, że mówiła mu o wyjeździe córki do 

babci. Najwidoczniej o tym zapomniał, co troszeczkę ją uspokoiło.

 - Nie, jeszcze nie spałam.
Nie   zamierzała   ani   zdejmować   łańcucha,   ani   zapraszać   go   do 

środka tak długo, póki nie wyjaśni powodu swej wizyty.

Wsunął ręce do kieszeni i wykonał nerwowy ruch.
 - Wiem, że się pani dziwi. Ale chodzi o to, że cały czas myślę o 

aresztowaniu Joego. Nie mieści mi się wprost w głowie, że to on jest 
winien.   Na   jednym...   eee...   na   jednym   ze   szkolnych   przedstawień 
widziałem panią w towarzystwie Neala Rowlanda, więc pomyślałem 
sobie, że zna go pani na tyle dobrze, żeby... no, nie wiem... jakoś 
interweniować   w   sprawie   Joego   Gardnera.   Czy   mogłaby   mi   pani 
poświęcić kilka minut?

Sprawiał wrażenie tak zakłopotanego, że Karen zrozumiała, ile 

musiała go kosztować decyzja, by pojawić się o tej porze w jej domu. 
Odczuła   też   ulgę   na   myśl,   że   nie   tylko   ją   dręczą   wątpliwości. 
Niemniej   wciąż   się   wahała,   nie   wiedząc,   jak   wykręcić   się   od 
wpuszczenia Franka Morrisa do środka. Przecież nie powie mu, że 
obawia się, iż to właśnie on jest tym poszukiwanym szaleńcem.  Z 
drugiej   strony,   pomyślała,   napastnik   nigdy   nie   pokazywał   ofiarom 
swej twarzy. Pamiętała, jak Neal mówił, że nawet już dzwoniąc do 
domu Kathleen Madsen twarz miał zakrytą kominiarką.

  -   Chwileczkę   -   powiedziała  i  poddając   się   losowi   zamknęła 

drzwi, żeby zdjąć łańcuch.

Wpuściła   nauczyciela   do   domu   i   ten   ruszył   za   nią   do  salonu, 

równie   potulnie,   jak   Joe   za   Nealem,   kiedy   Neal   prowadził   go   do 
samochodu

  - Proszę, niech pan siada - powiedziała. - Może napije się pan 

kawy lub herbaty?

 - Och, nie, dziękuję.
Wyraźnie   spięty   usiadł   na   krześle,   wyjął   z   kieszeni   swoje 

nieśmiertelne   pastylki   miętowe   i   wsunął   jedną   do   ust   tak 

background image

automatycznym   ruchem,   że   Karen   wątpiła,   by   w   ogóle   zdał   sobie 
sprawę   z   tego,   co   zrobił.   Ssanie   miętówek   przypominało   nerwowe 
obgryzanie   paznokci.   Może   właśnie   dzięki   nim   Morris   chciał   się 
pozbyć   tego   przyzwyczajenia?   Równie   automatycznie   poczęstował 
pastylkami Karen.

Nie lubiła ich. Jak na jej gust były za słodkie.
Słodkie. Nie, mdłosłodkie. Gdzieś już słyszała to określenie. Na 

widok   niewinnie   wyglądającego,   maleńkiego   pudełeczka   w   dłoni 
Morrisa ogarnęła ją panika. Zgodnie z oświadczeniem jednej z ofiar, 
oddech gwałciciela był właśnie mdłosłodki.

A może to ona zaczyna już tracić zmysły? Fakt, że Frank Morris 

lubi ssać miętówki, stanowi bardzo nikłą poszlakę. Byłoby straszne, 
gdyby domyślił się, że Karen się go boi.

Ale już lepsze to,  niż okazać się  głupią,  przemknęło  jej  przez 

myśl.

Z pewnością nie może skorzystać z telefonu w salonie; aparat stał 

na   małym   stoliku,   tuż   za   nauczycielem   matematyki.   Musi   zatem 
przeprosić gościa  i wyjść do kuchni. Gdyby usłyszał jej rozmowę, 
wyjaśni,   że   dzwoniła   do   Neala,   bo   chciała   mu   powiedzieć,   że   on, 
Frank Morris, ma do niego jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę.

Pokonując strach,   popatrzyła nauczycielowi  w  oczy;  w  oczy  o 

brązowych źrenicach.

  - Na pewno nie chce pan niczego do picia? A więc nastawię 

wodę tylko dla siebie.

 - Nie, na pewno. - Wyglądał zwyczajnie i niegroźnie.
 - Proszę tu chwilę poczekać - powiedziała, siląc się na uśmiech.
Nie wstał, nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby ją zatrzymać w 

pokoju.   Okłamywała   siebie,   że   jest   spokojna,   że   serce   bije   jej 
normalnym rytmem.

W   kuchni   odkręciła   kran,   żeby   zagłuszyć   dźwięk   wykręcania 

numeru i własnego głosu. Podeszła do telefonu.

Kiedy jednak podniosła słuchawkę, panowała w niej głucha cisza.
Och, Boże, pomyślała.
I wtedy rozległa się muzyka.
Z rozmieszczonych w salonie głośników popłynął dźwięczny głos 

Mary Chapin Carpenter,

Frank Morris chce, żeby mu zatańczyła.

background image

Rozdział 14
Neal nie wiedział, dlaczego tak niepokoi go myśl o aresztowaniu 

Joego Gardnera. Od pierwszej chwili nie uważał go za podejrzanego,, 
przede   wszystkim   ze   względu   na   budowę   ciała.   Po   raz   dwunasty 
chyba w ciągu ostatniej półgodziny odchylił się na krześle do tyłu i 
rozmyślał o trenerze szkolnej drużyny.

Był   on   silny,   i   co   do   tego   nie   było   wątpliwości.   Nie   był   tak 

olbrzymi,   żeby   od   razu   wywrzeć   na   ofierze   wrażenie,   ale 
wystarczająco   wysoki,   by   go   sobie   zapamiętała.   Do   licha, 
przestraszona   kobieta   ma   skłonność   do   wyolbrzymiania   wzrostu 
napastnika; a im więcej o nim myśli, tym potworniejszy jawi się w jej 
wspomnieniach.

Problem   jednak   polegał   na   tym,   jak   pogodzić   to   z   faktem,  że 

każda ze zgwałconych kobiet wahała się chwilę, zanim stwierdziła, że 
był wysoki i obdarzony straszliwą siłą?

 - Na litość boską - odezwał się Joe, przeczesując palcami włosy. 

- Ta kobieta po prostu bardzo mi się spodobała, więc zaproponowałem 
jej   spotkanie.   Zachowałem   się   chyba   nie   całkiem   jak   dżentelmen, 
ale...   Do   diabła,   zapomniałem,   że   była   jedną   z   tych   kobiet... 
Spotkaliśmy się tylko raz, kilka tygodni temu, gdy pełniła dyżur. - 
Opuścił rękę. - Obiecała ze mną zatańczyć i dzisiaj jej tylko o tym 
przypomniałem. Czy to zbrodnia?

W jego głosie zabrzmiał błagalny toń.
  -  Czy pan jej  dzisiaj  dotknął?  - zapytał  Neal  z niewzruszoną 

twarzą.

  - Przysięgam,  nie tknąłem jej  nawet palcem!  Nie tknąłem jej 

palcem! - Wzburzył sobie włosy. - Boże! Nie mogę uwierzyć, że to 
nie sen!

Jak na wyczucie Neala, Joe mówił to wszystko w sposób bardzo 

przekonujący.  Żeby  dać  mu   chwilę  wytchnienia,   Neal  podszedł   do 
maszynki   do   parzenia   kawy.   Napój   wprawdzie   był   lekko   stęchły, 
ponieważ automat od dawna stał nie używany, ale Neal gwałtownie 
potrzebował kofeiny. Dłużej niż zwykle mieszał w kawie mleko, które 
również za długo stało w niewielkiej lodówce.

Joe nie chciał kawy. Wiercił się nerwowo na brzeżku twardego 

krzesła, stukał palcami po kolanie i zmieniał nogi, zakładając to lewą 
na prawą, to znów prawą na lewą. Był spięty i zdenerwowany.

background image

Ale   czy   można   mu   się   dziwić?   -   pomyślał   Neal.   Grozi   mu 

więzienie za czyny, których, jak zaklinał się na wszystkie świętości, 
nie popełnił.

Kiedy Neal, trzymając w dłoni filiżankę, usiadł na skraju biurka, 

Joe gwałtownie podniósł głowę. Na chwilę z jego twarzy zniknęło 
znużenie i lęk.

  - Po co miałbym gwałcić kobiety? Nie jest jeszcze ze mną tak 

źle, żebym sobie jakiejś nie znalazł. Zazwyczaj szukam takich, które 
chcą trwalszego związku, nie tych na jeden raz. - Gdy się prostował, 
zaskrzypiało pod nim krzesło. Znów odchylił się do tyłu, lecz szybko 
zmienił zdanie i pochylił się jednak do przodu. - Kiedy zobaczyłem 
Chelsea,   po   prostu   się   nie   zastanawiałem.   Wcześniej   pytałem   jej 
siostrę, czy Chelsea ma męża lub chłopaka. Kiedy powiedziała mi, że 
nie, pomyślałem, że warto spróbować.

Neal   skinął   lekko   głową,   a   zachęcony   tym   Joe   zaczął   mówić 

jeszcze szybciej.

 - Przecież na parkingu paliły się latarnie. Wokół było wielu ludzi. 

Nawet nie  przyszło  mi  do głowy, że mogę  ją aż tak  przestraszyć! 
Gdybym chciał ją zaatakować, na pewno nie robiłbym tego w szkole, 
na oczach wszystkich dzieciaków! Przecież to szaleństwo!

 - Tak - przyznał Neal. - To szaleństwo.
  -   Boże!   -   Na   twarzy   Joego   znów   pojawiła   się   rozpacz.   - 

Naprawdę pan sądzi, że to ja?

 - Tak twierdzi panna Cahill.
 - A więc jestem oskarżony i przesłuchiwany.
 - Panie Gardner - powiedział Neal cierpliwie. - Już któryś raz z 

rzędu   powtarzam   panu,   że   powinien   pan   skontaktować   się   z 
adwokatem. On powie, jakie przysługują panu prawa.

Nauczyciel skulił się i spuścił głowę.
 - Dobrze - powiedział w końcu. - Skontaktuję się z adwokatem. 

Czy jest tu książka telefoniczna?

Neal pchnął ku niemu opasły tom.
 - O tej porze może pan mieć niejakie kłopoty. Może rano...
Joe   sprawiał   wrażenie,   jakby   słowa   policjanta   do   niego   nie 

docierały. Tak szybko i gorączkowo kartkował książkę, że przedarł 
stronicę.   Ręce   mu   się   trzęsły,   wreszcie   spojrzał   na   Neala 
przekrwionymi oczami.

 - Muszę zapalić, a papierosy zostawiłem w szkole. Czy pan pali?

background image

 - Niestety, nie - odparł Neal, zeskakując z biurka. - Ale może uda 

mi się coś zorganizować.

W   sąsiednim   pokoju   czekał   DeSalsa,   który   miał   odwieźć 

podejrzanego   do   więzienia   okręgowego.   Neal   posłał   go   do   pokoju 
jednej   z   palących   urzędniczek,   żeby   sprawdził,   czy   nie   zostawiła 
przypadkiem na biurku paczki.

 - Byłą w górnej szufladzie - wyjaśnił młody policjant, wręczając 

Nealowi papierosy i tanią zapalniczkę.

 - Przypomnij mi, żebym zwrócił jej, pieniądze - powiedział Neal. 

- Dzięki.

Joe Gardner potrzebował dużo więcej papierosów, niż zostawiła 

urzędniczka.   Neal   rzucił   mu   paczkę,   podał   ogień,   ale   zapalniczkę 
schował do kieszeni. Podsunął mu również plastikowy kubek, który 
miął służyć za popielniczkę.

Joe łapczywie zaciągnął się dymem.
  -   Dziękuję.   Dopiero   w   takich   sytuacjach   widzę,   jak   jestem 

uzależniony   od   nikotyny.   -   Roześmiał   się   niewesoło.   -   W   takich 
sytuacjach... Nigdy jeszcze nic podobnego mi  się nie przytrafiło! - 
Drżącą   ręką   włożył   papierosa   do   ust   i   mocno   się   zaciągnął.   -   No 
dobrze. Co to ja miałem zrobić? Aha, adwokat. Tak, no to do dzieła. - 
Położył książkę na kolanach i zaczął ją wertować. - A może pan zna 
dobrego adwokata? Chyba że nie wolno wam nikogo polecać.

Neal   skrzywił   się,   gdy   dotarła   do   niego   chmura   tytoniowego 

dymu, i przesunął krzesło. Oficjalnie palenie w budynku policji było 
wzbronione. Urzędniczka, do której należały papierosy, paliła zawsze 
na dworze, podczas przerw. Neal nie palił i kompletnie nie rozumiał 
tego nałogu. Myśl o całowaniu pachnącej dymem tytoniowym kobiety 
była dla niego nad wyraz nieprzyjemna.

Cholera!
Doznał nagle zapierającego dech w piersiach olśnienia.
Musiał odwołać się do nadludzkich wręcz sił, żeby nadać swemu 

głosowi naturalne brzmienie.

  - Nie przypominam sobie,  żebym kiedykolwiek widział pana z 

papierosem w ustach. Czy próbuje pan rzucić palenie?

Joe strząsnął popiół do kubka.
  -   Przy   chłopcach   staram   się   nie   palić.   Bez   przerwy   przecież 

mówię im o treningach i diecie, więc gdybym na ich oczach palił, 

background image

popełniałbym   wychowawcze   samobójstwo!   Ale   fakt,   raz   czy   dwa 
myślałem o rzuceniu palenia...

Urwał i wykrzywił usta, jakby przypomniał sobie, że w tej chwili 

problem nałogu jest jego najmniejszym zmartwieniem.

Tknięty nagłą myślą Neal zerwał się na równe nogi.
 - A czy tej jesieni próbował pan rzucić palenie? - zapytał cicho i 

dobitnie, tak żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do sensu 
zadanego pytania. - Mniej więcej w ciągu ostatnich tygodni?

 - Nie. Nawet w ciągu ostatnich dni! Czy to takie ważne?
  -   Nie,  nie.  DeSalsa!  -   zawołał  Neal.  W  drzwiach   pojawił  się 

policjant.

 - Tak?
  -   Pilnuj   pana   Gardnera   -   polecił,   chwycił   ze   stołu   notatnik   i 

pobiegł do aparatu telefonicznego w sąsiednim pokoju.

Był   zbyt   poruszony,   żeby   usiąść.   Kartkował   notatnik,   aż   trafił 

wreszcie   na   odpowiednią   stronę.   Kiedy   wystukał   wreszcie   numer 
Kathleen Madsen, okazało się, że telefon jest zajęty.

Niech to piekło pochłonie! Odłożył z trzaskiem słuchawkę i klnąc 

pod   nosem,   ponownie   otworzył   notes.   Znalazł   numer   Lisy   Pyne   i 
zaczął   naciskać   klawisze.   Telefon   dzwonił   i   dzwonił.   Neal   krążył 
niespokojnie wokół stołu - odchodził na tyle, na ile pozwalała długość 
kabla, i mruczał pod nosem:

 - Odbierz. Odbierz. Cholera jasna, odbierz.
 - Halo? - Głos w słuchawce był zaspany, ale czujny.
  -   Tu   Rowland   -   powiedział   bez   wstępu.   -   Panno   Pyne,   czy 

przypadkiem nie zauważyła pani, że gwałciciel pali papierosy?

  -   Zauważyłam...?   -   Nastąpiła   chwila   ciszy,   podczas   której 

nauczycielka najwyraźniej się rozbudziła. - Nie wiem. Sama palę.

  -   Przepraszam,  że   zakłóciłem   spokój   -   powiedział   i   odłożył 

słuchawkę.

Znów zadzwonił do Kathleen Madsen. Telefon wciąż był zajęty.
 - Do licha - mruknął.
Przechadzał się po pokoju i zastanawiał, czy zdoła dowiedzieć się 

czegoś   od   Chelsea   Cahill.   Może   już   tak   się   zasugerowała,   że   nie 
wpadnie jej do głowy nic, co mogłoby oczyścić z zarzutów trenera?

Coraz bardziej niepokoiła go świadomość, że Karen jest w domu 

sama. Dlaczego tak pochopnie odwołał DeSalsę? Postanowił do niej 
zadzwonić i upewnić się, że wszystko jest w porządku.

background image

Jej   telefon   również   był   zajęty.   Pomyślał,   że   Karen   rozmawia 

pewnie ze swą rozhisteryzowaną przyjaciółką, której potrzebne były 
słowa otuchy. A Karen, mimo że tak wojownicza, potrafiła okazać 
współczucie i wyrozumiałość. Ale w tej chwili z całej duszy pragnął, 
żeby   skończyła   już   rozmawiać.   Toni   Santos   właśnie   tego   dnia 
opuściła   szpital   i   natychmiast   poleciała   samolotem   do   Kalifornii, 
gdzie mieszkali jej rodzice. Miał nawet gdzieś zapisany numer  ich 
telefonu. Czy dziewczyna ciągle jeszcze ma druty na szczęce? Neal 
nie pamiętał, kiedy lekarze mieli zamiar je zdjąć.

Ponownie spróbował połączyć się z Kathleen Madsen. Ku jego 

uldze tym razem telefon nie był zajęty i odebrał go syn. Kiedy Neal 
poprosił do telefonu jego matkę, chłopak wrzasnął:

 - Mamo!
W chwilę później w słuchawce rozległ się jej głos. Pobrzmiewały 

w nim nuty niepokoju.

 - Halo?
Neal się przedstawił.
  -   Pani   Madsen,   czy   pani   zauważyłaby,   gdyby   napastnik   palił 

papierosy?

. Tym razem nie było najmniejszego wahania.
  -   Pewnie.   Natychmiast   bym   się   zorientowała   -   oświadczyła 

stanowczo. - Sama nie palę, a wie pan, że od palacza zawsze czuć 
tytoń. Pamiętam tylko, że on pachniał jakoś tak dziwnie słodko. Ale o 
tym   już   mówiłam,   prawda?   Był   to   bardzo   delikatny   zapach   i   nie 
przypominał   zupełnie   zapachu   papierosów.   Jestem   pewna,   że   ten 
człowiek nie pali.

Neal poczuł paraliżujący strach.
 - Dziękuję.
 - Czy coś się stało? - zapytała drżącym głosem. - Gzy już go pan 

znalazł?

Powinien był skłamać, ale tak panicznie bał się o Karen, że nie 

bawił się w wymyślanie wiarygodnych historyjek.

  - Myślę, że aresztowałem właśnie niewłaściwą osobę - odparł 

szczerze.

Przez otwarte drzwi do swego gabinetu widział, jak Joe Gardner 

wypuszcza z ust niebieskie kółka cierpkiego dymu. Starał się myśleć 
rozsądnie.   On   sam   nigdy   nie   wyczuł   u   Gardnera   dymu 

background image

papierosowego, ale też nigdy nie zbliżał się do niego bliżej niż na 
metr. A kiedy go aresztował, głowę zaprzątały mu inne sprawy.

Jeśli   Kathleen   Madsen   ma   rację,   to   nie   Joe   Gardner   jest 

poszukiwanym zboczeńcem. A jeśli nie on, to...

Boże, jeśli nie on, to jest nim któryś z pozostałych mężczyzn z 

listy!   A   wszyscy   widzieli,   jak   szef   policji   aresztuje   Gardnera. 
Gwałciciel doskonale wie, że Karen jest w domu sama.

Neal zaklął, gwałtownie podniósł słuchawkę i ponownie wystukał 

jej numer. Wciąż zajęty.

W chwilę później zamknął Joego w celi, pobiegł do samochodu, 

włączył   syrenę   oraz   migające   światła   i   gwałtownie   wyjechał   z 
parkingu.

Boże, Boże, Boże.
Było to jak litania i modlitwa. W słowach tych zawarł się cały jej 

strach.

Kuchnia zamieniła się w ślepy zaułek. Karen wprawdzie nigdy 

nie myślała o niej w taki sposób, ale tak właśnie teraz było.

Odwróciła   się   gwałtownie.   W   drzwiach   stał   Frank   Morris   i 

blokował wyjście. Żeby uciec bocznymi drzwiami, musiała go minąć.

Wyglądał   normalnie,   jak   zawsze.   Chciała   otworzyć   usta   i 

powiedzieć obojętnym tonem, że bardzo lubi Mary Chapin Carpenter. 
Chciała   zachowywać   się   tak,   jakby   pomysł,   że   to   on   jest 
gwałcicielem, nawet nie zaświtał jej w głowie.

Ale w tej samej chwili ujrzała nóż. .
Trzymał   go   niedbale.   Myśliwski   nóż   o   straszliwej   klindze, 

połyskliwej i gładkiej.

 - Frank... - powiedziała i cofnęła się o krok.
On powoli ruszył w jej stronę; mężczyzna tak nijaki, że gdyby nie 

stał tuż przed nią, nie potrafiłaby nawet opisać jego twarzy.

  - Frank, chyba nie zamierza pan tego zrobić. Kolejny krok do 

tyłu. Do kredensu, w którym trzymała

 - noże do krojenia mięsa, miała daleko. Zresztą nie odważyłaby 

się zbliżyć do Franka na tyle blisko, żeby zadać cios.

W porządku. Opanowując rozdygotane nerwy, starała się myśleć 

rozsądnie. Czym może się obronić? Opierając się dłonią o krawędź 
zlewu, cofnęła się jeszcze bardziej.

background image

W ostrzu noża jaskrawo odbijało się światło lampy. Oczy Franka 

lśniły niczym wypolerowana, zimna stal i Karen przypomniała sobie 
słowa Lisy lub Chelsea: „Nigdy nie zapomnę jego oczu".

Ale tym razem pozwolił jej ujrzeć swą twarz. A to by znaczyło, 

że nie ma zamiaru puścić jej żywej.

  -   Frank.   -   Mimo   straszliwego   napięcia   głos   miała   trzeźwy   i 

rozsądny. - Nie rób tego. Przecież wiesz, jak bardzo cię lubię. Jeśli 
odłożysz nóż, zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

Namacała   dłonią   wysokie   drzwi   spiżarki,   otworzyła   je 

kopnięciem i chwyciła szczotkę na długim kiju. W głowie błysnęła jej 
obłąkana myśl: Nigdy nie przykładałam wagi do domowego sprzętu, a 
teraz moje życie zależy od głupiej szczotki!

Frank   zbliżał   się   nieustępliwie   i   Karen   przywarła   plecami   do 

ściany. Ponownie próbowała przemówić mu do rozsądku.

 - Mark Griggs okropnie mnie wystraszył. Tak się ucieszyłam na 

twój  widok.  Uratowałeś   mi   życie.  Powiedziałam  o  tym policji.   To 
będzie okoliczność łagodząca.

On odpowiedział równie rozsądnie i spokojnie:
  - Wieczór spędziłaś ze mną, ale poszłaś z Gardnerem. Kobiety 

zawsze tak robią.

Choć czuła dławienie w gardle, powiedziała:
 - Wolałabym zatańczyć z tobą, ale przecież mnie nie poprosiłeś.
Mówiąc to, cały czas przesuwała się wzdłuż ściany, aż w końcu 

znalazła się w kącie. Frank stał zaledwie metr od niej.

  -   No   cóż,   możesz   teraz   dla   mnie   zatańczyć   -   oświadczył 

zatroskanym   głosem   ojca,   który   martwi   się,   czy   jego   córka 
wystarczająco   dobrze   opanowała   wzory   matematyczne.   -   Możesz 
teraz wynagrodzić mi  to, że postawiłaś  przeciw mnie  na nogi całe 
miasteczko.

Mogę   zatańczyć,   pomyślała,   i   zyskać   na   czasie.   Jeśli   Neal   się 

domyśli, jeśli przyjedzie na pomoc...

Boże,   jak   bardzo   chciała   w   to   wierzyć!   Ale   to   niemożliwe. 

Dlaczego niby Neal miałby być jasnowidzem? Może polegać tylko na 
sobie. Gra na zwłokę nie ma sensu.

 - Nie - odparła prawie z żalem. - Nie mogę dla ciebie zatańczyć. 

Powinieneś był poprosić mnie o to w szkole. Wtedy bym zatańczyła.

Rzucił   się   na   nią   tak   nagle,   że   mogła   zareagować   jedynie 

odruchowo. Dźgnęła na oślep kijem od szczotki i trafiła go w szyję. 

background image

Zakrztusił się i odskoczył do tyłu. Karen podjęła wędrówkę wzdłuż 
ściany, starając się dotrzeć do drzwi.

Wydając   nieartykułowane   dźwięki,   ponowił   atak.   Karen   znów 

zamachnęła się szczotką i cofnęła kilka kroków. Frank postępował za 
nią na ugiętych nogach, niczym kot za myszą. Nie spuszczając z niego 
oczu, Karen uparcie zdążała do drzwi.

Dobrze, w lewo, pomyślała. Kiedy już dojdę do tych drzwi...
To co wtedy? Znów ogarnęło ją przerażenie. Nie będzie miała 

czasu ich otworzyć. Po powrocie do domu zamknęła je na zasuwę i 
łańcuch.   Teraz   przeklinała   swą   zapobiegliwość.   Zanim   upora   się   ż 
drzwiami, Frank ją dopadnie.

 - Jeśli nie zatańczysz, zrobię ci krzywdę - ostrzegł.
Czyż miała inne wyjście, jak bezradnie wycofywać się do salonu, 

gdzie   z   głośników   płynął   głos   Mary   Chapin   Carpenter?   Strach 
stopniowo zamieniał się w odrętwiającą rozpacz. Teraz myślała już 
wyłącznie o Nealu. O Nealu, który sądził, że zawiódł żonę i który 
będzie   przekonany,   że   zawiódł   również   ją,   Karen,   kiedy   wreszcie 
znajdą w salonie jej zwłoki.

Nie, nie wolno ci się poddać. Wybij okno, pomyślała. Krzycz.
Ale czy przez gęste zarośla ktokolwiek usłyszy jej wołanie?
Była bliska histerii. Frank zamierzał ją zabić; wyczytała to z jego 

oczu. Celował nożem w jej gardło i piersi.

Wpadła na stolik do kawy i okrążyła go. Abby! - pomyślała ze 

straszliwym   bólem   i   miłością.   Neal.   Boże,   ale   ze   mnie   tchórz.   A 
myślałam, że jestem taka dzielna, gotowa na każde ryzyko.

Dopiero teraz pojęła, że zawsze podejmowała tylko taką walkę, w 

której była pewna zwycięstwa.

Poczuła,   że   ogarnia   ją   złość.   Czyżby   zamierzała   położyć   się   i 

umrzeć tylko dlatego, że Frank Morris wymachuje przed nią nożem? 
Na Boga, nie da mu satysfakcji, że z taką łatwością ją zastraszył.

Stanęła przy małym stoliku, wypuściła z rąk szczotkę i chwyciła 

wysoką   figurkę   z   hebanu,   przedstawiającą   afrykańską   kobietę   z 
koszykiem na głowie. Ciężki przedmiot świsnął w powietrzu, kierując 
się prosto w głowę Franka. Ten w ostatniej chwili uchylił się przed 
nadlatującym pociskiem i rzeźba wyrżnęła w ścianę.

 - Prędzej w piekle zgaśnie ogień, nim ci zatańczę! - zawołała.

background image

Wyrwała z kontaktu wtyczkę, chwyciła lampę i cisnęła nią we 

Franka.   Przedmiot   trafił   go   w   bok   głowy   i   z   trzaskiem   upadł   na 
podłogę u jego stóp.

 - Ty suko! - zawył i z pochyloną głową ruszył do przodu.
Karen skryła się za kanapą, porwała z podłogi szczotkę i znów 

zadała nią cios. Klinga noża rozcięła kawałek kija, lecz zanim Frank 
zdążył   wykonać   kolejny   ruch,   Karen   zaczęła   ciskać   w   niego 
książkami, które brała z półki.

Frank   miotał   teraz   przekleństwa,   a   ona   nie   pozostawała   mu 

dłużna.   Kopała   meble,   zastawiając   mu   drogę,   ciskała   w   niego 
wszystkim, co wpadło jej w ręce, od poduszek z kanapy zaczynając, a 
na stojącej na pianinie wazie kończąc.

W pewnej chwili potknęła się o poduszkę i upadła.
Frank chwycił nóż obiema rękami i rzucił się w jej stronę, celując 

w brzuch. Ostatkiem sił przetoczyła się na bok i kopnęła go w nogi. 
Zanim zdążył odzyskać równowagę, zerwała się z podłogi i pchnęła 
na niego kanapę.

 - Ty dziwko! - zawył i ponowił atak.
Okrążyła  pianino.   Z  trudem   chwytała   powietrze,   przed   oczami 

miała już mroczki, a z głośników nieustannie płynęła muzyka. Mary 
śpiewała   o   tym,   jak   wymykała   się   z   objęć   kolejnych   kochanków. 
Karen   spostrzegła,   że   Frank   również   zaczyna  tracić   siły.   Ręce   mu 
drżały,   zadawane   na   oślep   ciosy   były   coraz   bardziej   chaotyczne. 
Niemniej każdy z nich mógł dosięgnąć celu, bo chwilami ostrze noża 
błyskało   niebezpiecznie   blisko   jej   twarzy.   Kiedy   pchnęła   w   jego 
stronę stojący przy pianinie taboret i rozpaczliwie rozglądała się za 
kolejnym przedmiotem, którym mogłaby w niego rzucić, spostrzegła, 
że ma ręce we krwi. Nawet nie zauważyła, kiedy ją zranił.

Żeby tylko ta muzyka przestała grać! Po jakie licho kupowała 

sprzęt   z   autorewersem?   Chwyciła   magnetofon   i   cisnęła   nim   we 
Franka. Piosenka urwała się w pół tonu.

Czyżby jednak muzyka dalej brzmiała? Oszołomiona popatrzyła 

na   rozbity   magnetofon   i   dopiero   wtedy   uświadomiła   sobie,   że   zza 
okna dobiega zawodzenie syreny.

  -   Neal!   -   krzyknęła   w   chwili,   gdy   twarz   Franka   wykrzywił 

grymas demonicznej nienawiści.

Rzucił się gwałtownie w jej stronę, celując w szyję.

background image

Poczuła na karku ukłucie i upadła. Czy to nie powinno bardziej 

boleć? - zastanawiała się irracjonalnie.

Słyszała   własny   głos   wołający   Neala,   mieszający   się   z 

zawodzeniem syreny i łoskotem, kiedy ktoś wdzierał się przez okno 
do pokoju.

Pochylony nad nią Frank przytykał do jej gardła czubek noża. 

Jego ręce drżały.

 - Zabiję ją! - krzyczał. - Zabiję! Zrobię to!
Karen leżała bez ruchu, wstrzymując oddech. Spojrzała w bok. 

Na pobojowisku, w jakie zamienił się salon, w odległości niecałego 
metra  od niej, stał na szeroko rozstawionych nogach Neal. W obu 
dłoniach ściskał pistolet skierowany w głowę Franka.

 - Tknij ją tylko, a umrzesz! - wycedził przez zęby.
 - Nie ruszaj się, bo pociągnę za spust. Odrzuć ten cholerny nóż. 

Rzuć go! Natychmiast!

 - Zabiję ją!
 - A więc i ty umrzesz - obiecał Neal.
Karen,  żeby   nie   stracić   przytomności,   musiała   zaczerpnąć 

powietrza. W tej samej chwili poczuła na gardle mocniejszy nacisk 
ostrza.   Zamknęła   oczy   i   modliła   się.   Gdyby   tylko   dostała   jeszcze 
jedną szansę; w imię Abby, w imię Neala.

Sekundę   później   zadźwięczał   rzucony   na   podłogę   nóż   i   Frank 

wstał.

 - Nie strzelaj - powiedział, podnosząc ręce do góry.
 - Mimo że to suka, nie chciałem jej skrzywdzić. Chciałem tylko, 

żeby mi zatańczyła.

Neal stanął przy Karen i cisnął Frankiem Morrisem o ścianę, po 

czym wykręcił mu do tyłu ręce i skuł je kajdankami.

 - Chciałem tylko, żeby mi zatańczyła!
 - Masz prawo milczeć... - zaczął Neal.
Karen ogarnęła apatia. Nie była w stanie zrobić najmniejszego 

ruchu,   choć   zdawała   sobie   sprawę,   że   powinna   wstać.   Za   oknem 
zawyła   kolejna   syrena.   I   następna.   Wydawało   się   jej,   że   upłynęła 
zaledwie sekunda, gdy w oknie pojawił się kolejny policjant.

Zaklął i Karen teraz dopiero uświadomiła sobie, że jej salon został 

kompletnie   zniszczony.   W   następnej   chwili   policjant   był   już   w 
środku, na rozkaz Neala chwycił Franka za kołnierz i ruszył z nim w 
stronę drzwi.

background image

Neal opadł na kolana obok Karen.
  -   Odezwij   się   -   powiedział   ochrypłym,   drżącym   głosem.   - 

Powiedz, że nic ci nie jest. Że tylko odpoczywasz.

 - Odpoczywam - odparła posłusznie.
 - Cholera! - Wodził dłońmi po jej ciele. - Tylko nie zemdlej!
  - A kto mówi, że zemdleję? - Bolał ją kark, przedramię paliło 

żywym   ogniem,   ale   już   czuła   się   trochę   lepiej.   -   Jeśli   się   trochę 
odsuniesz, to usiądę.

Delikatnie pomógł jej wstać. Przesunęła się nieco i oparła plecami 

o   pianino.   Dom   był   pełen   policjantów.   Lekarz,   ignorując   Neala, 
oczyścił Karen ranę i założył opatrunek.

 - Lepiej nie patrz - burknął Neal. - Ten drań zniszczył ci salon.
 - Akurat! - odparła Karen z dumą. - To moje dzieło! Nie miałam 

ochoty tańczyć, więc powiedziałam, żeby wynosił się do wszystkich 
diabłów. Jestem pewna, że nieźle oberwał.

  - Chryste Panie! - Neal wziął Karen w objęcia. Poczuła, że po 

ciele   przechodzi   mu   dreszcz.   Trzymał   ją   tak   mocno,   że   prawie 
sprawiał ból, ale jego ramiona były jedynym miejscem na świecie, w 
którym   pragnęła   przebywać.   -   Myślałem   już,   że   cię   straciłem   - 
powiedział głucho.

Wtulając twarz w jego ramię, szepnęła:
  - Cały czas myślałam o tobie. Byłam bliska szaleństwa, kiedy 

myślałam, że nigdy się nie dowiesz...

 - Czego się nie dowiem?
Odsunął   ją   od   siebie   i   popatrzył   na   nią   z   takim   lękiem  i 

wdzięcznością, że ż łatwością powiedziała mu to, co od dawna chciała 
mu wyznać:

  -  Że kocham cię, mimo że jesteś staromodny, uparty i uważasz 

się za mądrzejszego ode mnie.

Neal omal się nie roześmiał, ale w jego oczach nadal malował się 

strach.

  - Myślę, że z uparciuchem poradzi sobie tylko inny Uparciuch. 

Może   właśnie   zostaliśmy   stworzeni   dla   siebie?   Masz   ochotę   na 
dziesięć lub dwanaście rund? A może uda się nam wytrzymać z sobą 
czterdzieści lub pięćdziesiąt lat?

Karen była świadoma, że dwaj przebywający w salonie policjanci 

uśmiechają się. Lekarz puścił do niej oko i cofnął się pod ścianę, a dla 
niej istniał tylko klęczący obok mężczyzna.

background image

 - Jeśli to propozycja, to odpowiadam: tak. To wszystko, co była 

w stanie powiedzieć. Uśmiech Neala zbladł. Na jego twarzy pojawił 
się wyraz tak głębokiej miłości, że Karen zakręciło się w głowie.

W tej samej chwili Neal znalazł jej wargi. Poczuła, jak ogarnia ją 

radość,   czułość   i   uczucie   triumfu,   gorące   i   słodkie.   Więc   jednak 
dostała szansę. Oboje dostali szansę. Zarzuciła Nealowi ramiona na 
szyję i mocno go pocałowała;

Zgromadzeni w pokoju policjanci zaczęli klaskać.

background image

Epilog
Neal usiadł wygodnie na krześle i obserwował z uśmiechem, jak 

jego   przyszła   żona   czaruje   ludzi,   których   niedawno   jeszcze 
kompletnie   ignorowała.   Działo   się   to   dwa   dni   przed   wyborami, 
podczas kolacji wydanej w Klubie Rotariańskim.

Ubrana w czerwoną sukienkę, której widok nasuwał mu zawsze 

cudowne   wspomnienia,   Karen   weszła   na   drewniane   podium   i 
pochyliła   do   przodu   nad   mównicą.   Niemal   zniewoliła   wzrokiem 
zgromadzonych.

  -   Podstawową   sprawą   jest   porozumiewanie   się   -   oznajmiła.   - 

Rada szkoły reprezentuje ogół, ale jak może go reprezentować, skoro 
jej członkowie nie wiedzą, czego chce cała społeczność? Ta ulica jest 
oczywiście   dwukierunkowa,   ale   jak   możemy   podejmować   wiążące 
decyzje,   skoro   nie   jesteśmy   zapraszani   na   zebrania,   skoro   nikt   nie 
zwraca się do nas o wyrażenie opinii, skoro nikt nawet nie trudzi się 
informować   nas,   jakie   problemy   stoją   przed   okręgiem   szkolnym? 
Sądzę   jednak,   że   możemy   poszerzyć   ulicę   przynajmniej   z   jednej 
strony.   Myślę   też,   że   administracja   i   rada   szkoły   podejmą 
energiczniejsze działania, żeby zachęcić społeczność do współudziału 
przy podejmowaniu decyzji.

Obrzuciła wzrokiem siedzących po obu stronach długiego stołu 

biznesmenów.

  - Wielu z was zna mnie bardzo dobrze. Jestem przekonana,  że 

nikt ze zgromadzonych na tej sali nie zaprzeczy, że jestem specjalistką 
od   porozumiewania   się.   Może   nie   zawsze   podoba   się   wam   to,   co 
mówię,   ale   ja   mówię   wszystko   otwarcie,   bez   względu   na   to   czy 
zdobędę poklask, czy nie. W jaki inny sposób moglibyśmy nawiązać 
dialog?   Czasami   jedynym   rozwiązaniem   jest   tak   ostre   postawienie 
sprawy, żeby omawiana kwestia rozpaliła wszystkich do białości. - 
Karen przesłała słuchaczom krótki uśmiech. - To moja ulubiona rola.

Wśród   oklasków,   jakie   towarzyszyły   jej   zejściu   z   mównicy, 

słychać też było śmiechy. Słuchacze znali Karen aż nadto dobrze i 
niewątpliwie znajdowały się wśród nich osoby, które jej nie lubiły. 
Ale   miała   rację;   jeśli   nie   życzyli   sobie,   aby   administracja 
przedstawiała im zatwierdzone już decyzje, jeśli chcieli mieć kogoś, 
kto   będzie   zadawał   pytania   w   imieniu   wyborców,   ona   jest   ich 
najlepszym kandydatem. A biorąc pod uwagę kilka ostatnich decyzji 

background image

administracyjnych,   Neal   gotów   był   postawić   na   Karen   cały   swój 
majątek.

Wstał, przeciągnął się i patrzył, jak jej przyjaciele, a następnie 

inni podchodzą do niej, żeby zamienić z nią kilka słów i podziękować 
za   zabranie   głosu.   Widział,   że   choć  w   dalszym   ciągu   peroruje   i 
wymachuje rękami dla podkreślenia wagi swych słów, to jej uśmiech 
jest trochę łagodniejszy niż przed dwoma miesiącami. Poza tym dużo 
chętniej   słuchała   opinii   innych.   1   jeśli   nawet   nie   czyniła   tego   ze 
szczerego serca, robiła to bardzo przekonująco.

Neal   wykrzywił   usta.   Wcale   by   się   nie   zdziwił,   gdyby 

urzędowanie w radzie szkoły zakończyła fotelem burmistrza. A czy 
stamtąd daleko do stanowisk na szczeblu stanowym?

 - O, pan Rowland - dobiegł go zza pleców czyjś serdeczny głos, - 

Czy pan również popiera jej kandydaturę?

Neal   obejrzał   się   i   ujrzał   Pete'a   Eksteda,   wydawcę   „Pilchuck 

Times".

 - Oczywiście - odparł. - Lubię kobiety obdarzone duchem walki. 

Oczywiście,   skoro   mam   ją   poślubić,   zawsze   można   zarzucić   mi 
stronniczość.

 - Do licha! - odparł Pete i potrząsnął głową, ale w kącikach jego 

ust pojawił się lekki uśmiech. - Dottie i ja stawiamy na nią.

 - Rozumiem, że pan jest realistą, a ona romantyczką.
  - Tak. - Wydawca klepnął Neala w ramię. - Nie zmartwię się, 

jeśli to ona będzie miała rację.

 - Lepiej niech pan jak najszybciej ureguluje rachunki - doradził 

mu Neal, a kiedy Eksted uniósł brwi, dodał:

 - Zanim wybierze się pan na długi, miły urlop, kiedy wyjdzie na 

jaw pańska stronniczość.

 - Moja decyzja nikogo nie zaskoczy. - Pete przeciągnął dłonią po 

rzedniejących włosach. - Oddam głos na Karen.

  - Będzie bardzo zadowolona. Powiem jej o tym - zapewnił go 

Neal.

Ktoś inny klepnął go w ramię.
 - Moje gratulacje! Karen mówiła, że jesteście zaręczeni.
Do gratulacji przyłączyło się kilku innych mężczyzn.
 - Jest pan tu jako policjant czy jako narzeczony? - zapytał Darrell 

Holm, właściciel jedynego w mieście sklepu z meblami. Rubaszność 
nie zdołała skryć jego niechęci.

background image

Neal   rozejrzał   się   po   otaczających   go   mężczyznach,   próbując 

ocenić, czy wszyscy są do Karen nastawieni równie nieprzychylnie 
jak   Holm.   Za   jego   plecami   dostrzegł   Karen.   Popatrzył   na   nią 
przelotnie, ale to wystarczyło, żeby od środka zalała go fala ciepła.

 - Powiem panu coś - powiedział, spoglądając Holmowi w oczy. - 

Pokochałem Karen Lindberg za te cechy jej charakteru, dzięki którym 
będzie   ona   również   znakomicie   funkcjonować   w   radzie   szkoły. 
Pokochałem   Karen   za   jej   obowiązkowość,   idealizm,   inteligencję   i 
dobroć.   A   ponieważ   zetknąłem   się   z   nią   najpierw   służbowo,   nie 
potrafię tych dwóch spraw od siebie oddzielić, bez względu na to, czy 
to się panu podoba, czy nie.

Holm poczerwieniał.
 - Czy ja coś mówiłem? - zapytał.
Odwrócił się i stanął  oko w oko z Karen. Ta uśmiechnęła  się 

promiennie   i   podeszła   do   Neala.   Holm   zaczął   się   w   popłochu 
wycofywać.   Pete   Eksted   popatrzył   z   ukosa   na   Neala   i   Karen   i 
rozpoczął ożywioną dyskusję o budowie nowej składnicy złomu.

Karen wzięła Neala pod rękę, odciągnęła go na bok i szepnęła do 

ucha:

 - Czerwienię się.
 - Nawet nie wiesz jak - odparł również szeptem.
 - Serce bije mi za szybko.
Uśmiechnęła się i ponownie wmieszała w tłum.
Gdy   jakiś   czas   później   szli   do   samochodu,   Karen   zapytała 

dziwnym tonem:

 - Naprawdę w to wszystko wierzysz?
Neal otworzył przed nią drzwi auta i dopiero wtedy spytał:
 - W co?
Karen stała bez ruchu.
 - W idealizm, obowiązkowość i... co tam było jeszcze?
Nadeszły już pierwsze listopadowe chłody. Ujmując w dłoń jej 

podbródek, Neal poczuł, że Karen drży. Mimo że zapadł już zmrok, 
księżyc i oświetlone okna za ich plecami dawały dosyć światła, żeby 
dokładnie widział jej delikatną twarz. Była poważna i malował się na 
niej wyraz oczekiwania.

 - Inteligencja i dobroć - podpowiedział. - Czyżbyś w to wątpiła?
W pierwszej chwili się zjeżyła, zaraz jednak zamrugała oczami i 

uśmiechnęła się z przymusem.

background image

 - Może to dziwne, ale nie.
Pochylił głowę, żeby ją pocałować, i zawahał się.
 - Opuściłem jedną ważną cechę - dodał.
 - O? - Musnęła palcami jego tors. - Jaką?
 - Namiętność - powiedział i gorąco pocałował jej usta.