JANICE KAY JOHNSON
W CIEMNOŚCIACH
NOCY
Prolog
Chelsea Cahill opadła plecami na łóżko, szeroko rozłożyła
ramiona i wpatrywała się w sufit. Co za dzień! Amanda skakała po
stolikach niczym orangutan w zoo, Peter nieustannie popłakiwał,
ponieważ zdechł mu pies, a reszta chłopców z przedszkola
naśmiewała się z niego. W stołówce Chelsea odwróciła się na chwilę,
żeby porozmawiać z inną wychowawczynią, i gdy ponownie spojrzała
na swą tacę, stwierdziła, że obok kawałków kurczaka pojawił się na
niej ślimak. Choć kazała wszystkim dzieciom pokazać dłonie, nie
znalazła na nich śladu śluzu. W pokoju nauczycielskim rozprawiano o
strajku, a podczas kolacji u rodziców panowała bardzo napięta
atmosfera. Tak, ten dzień wykończył wszystkich.
Nieoczekiwanie usiadła na łóżku i zrzuciła buty. Zapragnęła
posłuchać muzyki; wytwornej, ponadczasowej, poruszającej do głębi
duszy. Przeszła do salonu swego starego domu i zaczęła przeglądać
płyty kompaktowe.
W chwilę później popłynęły z głośników wspaniałe tony walca
„Nad pięknym, modrym Dunajem". Jakby unoszona w ramionach
wyimaginowanego partnera, Chelsea zaczęła tańczyć w rytm muzyki.
Po chwili nie miała już na sobie obcisłych dżinsów i bluzy, a dywanu
nie dotykały bose stopy. Siłą wyobraźni wyczarowała jedwabną
suknię przylegającą do piersi i spływającą wytwornymi fałdami na
balowe pantofelki. Na szyi lśniła diamentowa kolia, a twarz Chelsea
okalały pukle włosów. W salonie zapłonęły jaskrawym światłem
lśniące, kryształowe kandelabry, a w powietrzu unosiła się upajająca
woń kwiatów. Położywszy przybraną w rękawiczkę dłoń na ramieniu
partnera, przymknęła oczy i płynęła w tańcu.
Oszałamiające tony walca nabierały mocy i Chelsea, unoszona w
ramionach mężczyzny, wirowała wokół pokoju, kręciła piruety,
śmiała się, marzyła. Jakby wyczuwając jej nastrój muzyka
złagodniała, stała się bardziej romantyczna, zamieniała w część
marzeń. A w finale wspięła się do crescendo i partner zakręcił Chelsea
w przyprawiającym o zawrót głowy obrocie. W dzwoniącej ciszy,
jaka nagle zapadła, Chelsea uśmiechnęła się i otworzyła oczy.
W połyskliwej na tle nocy, ciemnej szybie drzwi prowadzących
na szeroką werandę dostrzegła swe odbicie. W następnej sekundzie
uśmiech na jej twarzy zamarł. Poczuła, że jeżą się jej włosy, a serce
zaczyna bić jak oszalałe.
Ciemność na zewnątrz nabrała kształtu. Wysoka, masywna,
pozbawiona twarzy koszmarna postać miała jedynie oczy, które
obserwowały ją przez szkło. Pojawiła się sięgająca do klamki dłoń.
W następnym ułamku sekundy Chelsea pojęła, że majacząca za
szybą sylwetka nie jest wymysłem ani zwidem, lecz ubranym na
czarno mężczyzną w rękawiczkach oraz kominiarce z otworami na
oczy i usta. Gardło Chelsea ścisnął strach, z jej ust zamiast krzyku
wydobył się tylko cichy jęk. Cofnęła się w stronę łukowego przejścia
do kuchni. Jakby w szyderczym kontrapunkcie, ponownie rozległy się
tony muzyki. Tym razem zabrzmiał „Walc cesarski", ale nie było już
jedwabiu ani brylantów.
Czy drzwi są zamknięte na klucz? Boże drogi, po powrocie do
domu nawet tego nie sprawdziła. Odpowiedzią na to pytanie był cichy
szczęk klamki i skrzypnięcie zawiasów.
Wstrząsnął nią szloch i rzuciła się do panicznej ucieczki.
Poruszała się niezdarnie, potykała o sprzęty, zawadziła boleśnie
biodrem o ostrą krawędź zlewu. Dobiegała właśnie do wychodzących
na tyły domu drzwi, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń.
Walcząc niczym dzika kotka, ostrym skrętem ramienia
wyswobodziła się z uścisku. Ale kopniak, jaki zadała bosą stopą w
łydkę napastnika, nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Trafiła
paznokciami w wełnianą kominiarkę, lecz nim zdołała cokolwiek
zdziałać, intruz zewnętrzną stroną dłoni smagnął ją w twarz. Całym
ciałem uderzyła w drzwi, którymi zamierzała uciec. Czując w ustach
krew, krzyknęła histerycznie, ale jej głos utonął w dźwiękach walca
płynącego z aparatury stereo.
Napastnik zawlókł ją z powrotem do salonu i ponownie uderzył w
twarz. Upadła na podłogę i na niej już, jęcząc, pozostała.
Zamaskowany mężczyzna popatrzył na swą ofiarę i odezwał się
stłumionym głosem:
- Jeśli zrobisz to, co ci każę, nie sprawię ci więcej bólu.
Czując do siebie odrazę, Chelsea kiwnęła głową.
- Rozbieraj się.
Z jeszcze większym wstrętem do samej siebie, ale zbyt
przerażona, by stawić opór, posłusznie spełniła polecenie i po chwili
stała już pośrodku pokoju naga i bezbronna.
- Tańcz.
Zawahała się. Nie słyszała muzyki; docierała do niej jedynie
chaotyczna lawina dźwięków. Napastnik ponownie zdzielił ją w
twarz. Zachwiała się, ale zdołała jakoś utrzymać równowagę. Ze
wstydem uzmysłowiła sobie, iż z oczu płyną jej łzy, a w miejscu,
gdzie gwałtownie puchł policzek, czuła piekący ból.
- Tańcz - dobiegł ją znów ochrypły szept
Tym razem posłusznie wykonała polecenie. Tak samo posłusznie
miała wykonać wszystkie inne rozkazy, jakie wydał jej tej nocy.
Rozdział 1
Karen Lindberg ospale poruszyła się w ciemnościach. Przez
chwilę nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Kiedy ponownie dotarł do
niej odgłos dzwoniącego na nocnym stoliku telefonu, mamrocząc
półprzytomnie pod nosem sięgnęła po słuchawkę. Świecący jasno
zegar w radiu wskazywał wpół do pierwszej. Spała zatem tylko
półtorej godziny. Jeśli to dzwoni jakaś przyjaciółka Abby, jej córki,
Karen gotowa była ją zabić. Już nieraz budził ją w środku nocy
energiczny, młodzieńczy głosik.
- Tak? - warknęła w słuchawkę.
Nikt nie odpowiedział, chociaż docierał do niej szmer oddechu.
Może skomlenia? Karen w jednej chwili oprzytomniała.
- Halo, kto mówi?
- Karen? - rozległ się cichy, drżący głos. - To ja... Karen usiadła
na łóżku.
- Chelsea, co się stało?
- Czy... mogłabyś do mnie przyjechać? Boję się. - Czego się
boisz? Boże! Chelsea, co się stało?
- On... - Zdławiony szloch. - On nie pozwolił mi dzwonić na
policję, ale... Karen, boję się o siebie! Potrzebuję kogoś, a nie wiem,
kto...
- Zaraz będę.
Przytrzymując słuchawkę ramieniem, Karen zapaliła nocną
lampkę i sięgnęła po leżące na krześle dżinsy.
- Nie pomyślałam o Abby - odezwała się nagle przyjaciółka. -
Nie powinnaś zostawiać jej samej. Ja... przepraszam. Ja...
- Nie bądź głupia - odparła Karen. - Na Boga, Abby ma już
piętnaście lat. Zostawię jej kartkę z wiadomością, gdzie jestem, gdyby
przypadkiem się obudziła.
Ale to było mało prawdopodobne. Córki Karen nie wyrwałoby ze
snu nawet trzęsienie ziemi.
Wkładając dżinsy i sięgając po omacku do szafy po bluzkę,
powiedziała:
- Będę za pięć minut. Ale skoro aż tak się boisz, to może ja
zadzwonię na policję?
- Nie! - wykrzyknęła Chelsea tonem bliskim histerii. - Nie rób
tego. Obiecaj!
- W porządku, obiecuję. - Do licha, dlaczego nie może zapiąć
tych guzików! - Chelsea, powiedz, co się stało?.
- On może podsłuchiwać.
Po krzyżu Karen przeszedł lodowaty dreszcz.
- Już do ciebie jadę. Będę za kilka minut - obiecała i
nieostrożnym ruchem zrzuciła ze stolika telefon. – Do diabła! -
zaklęła, podniosła aparat i odłożyła na widełki słuchawkę. Włożyła
tenisówki i wyciągnęła z szuflady bluzę.
W kuchni, na wyrwanej z notesu kartce, nabazgrała: „Jestem u
Chelsea. Ma problemy", a następnie przykleiła wiadomość do drzwi w
pokoju Abby. Ciemny kształt będący jej córką oddychał równo i
nawet nie drgnął, kiedy do sypialni wpadła smuga jaskrawego światła.
Karen pobiegła do garażu, wsiadła do samochodu, uruchomiła
silnik i wycofała pojazd na ulicę. W wyobraźni jawiły się jej coraz
bardziej przerażające sceny. Co przytrafiło się Chelsea? Kim jest ten
„on"?
Odległość, której pokonanie zabierało jej zazwyczaj pięć minut,
teraz przebyła w niecałe dwie. Ulice małego miasteczka, wzdłuż
których rosły drzewa, świeciły pustkami, w oknach mijanych domów
nie paliło się ani jedno światło. Panował spokój, wszystko było jak
zwykle.
W przeciwieństwie do spowitych nocnym mrokiem budynków,
postawiony jeszcze w latach dwudziestych domek z rozległą werandą
i mansardowymi oknami, w którym mieszkała Chelsea, był rzęsiście
oświetlony. Na podjeździe Karen wyskoczyła z samochodu i zatopiła
wzrok w ciemnościach zalegających za stojącym oddzielnie garażem
oraz pod niskim żywopłotem, oddzielającym podwórko od ulicy.
Chelsea bała się, że „on" cały czas czai się w pobliżu domu. To
prawda, było tam wiele miejsc nadających się na znakomitą kryjówkę.
Ktoś rzeczywiście mógł przycupnąć w cieniu i obserwować okna.
Karen zadrżała i szybko weszła na niewielki ganeczek na tyłach
domu, przez który Chelsea i jej znajomi często wchodzili do środka.
Zastukała mocno do drzwi i zawołała:
- Chelsea! To ja, Karen!
Cisza. Karen lękliwie obejrzała się przez ramię. Po długiej chwili
zza drzwi dobiegł ten sam drżący głos przerażonego dziecka:
- Karen?
- Chelsea, to ja. Czy możesz otworzyć?
Drzwi uchyliły się, ale tylko na szerokość łańcucha. W szczelinie
pojawił się nos przyjaciółki. Po chwili szczęknął zdejmowany łańcuch
i drzwi stanęły otworem. Ledwo Karen zdążyła przekroczyć próg,
Chelsea drżącymi rękami zamknęła drzwi na dwa zamki.
Karen otworzyła szeroko oczy, gdy ujrzała twarz przyjaciółki.
- Boże wielki! Co ci się stało?
Chelsea, jedna z najbliższych przyjaciółek Karen, była śliczną i
zawsze pełną życia dziewczyną. Na jej twarz, o wysokich policzkach i
roześmianych ciemnych oczach zawsze miało się ochotę popatrzeć
ponownie. Teraz jednak z zapadniętych oczu wyzierał strach, a twarz
była groteskowo zniekształcona i purpurowa. Mimo że w domu było
ciepło, opatuloną grubym szlafrokiem Chelsea wstrząsały dreszcze.
Drgnęła, słysząc pytanie przyjaciółki, i zaczęła bezgłośnie
poruszać wargami.
Karen ogarnął nieprzytomny gniew, gdy zrozumiała, że
koszmarne scenariusze, jakie tworzyła sobie po drodze, okazały się
bliskie prawdy.
- Kto to był? Czy cię zgwałcił?
Chelsea tak mocno przygryzła wargę, że pojawiły się na niej
kropelki krwi. Gwałtownie skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę.
- Musimy zadzwonić na policję.
- Nie! On powiedział.... - W oczach Chelsea pojawiła się panika.
- Nie obchodzi mnie, co on powiedział - przerwała jej Karen. -
Jego od dawna tu nie ma. Nie możesz pozwolić, żeby mu to uszło na
sucho.
Chelsea popatrzyła Karen prosto w oczy i wybuchnęła cichym
płaczem. Kiedy przyjaciółka wzięła ją w ramiona, zaczęła szlochać.
Gdy atak minął, Karen wypuściła ją z objęć.
- Chelsea, czy to był ktoś znajomy?
Powolnym, pełnym rozpaczy ruchem Chelsea potrząsnęła głową.
- Nie. - Głos miała schrypnięty. - Nie sądzę. Miał na sobie... -
Urwała i przełknęła ślinę. - Miał na twarzy kominiarkę. Nie
widziałam...
- W porządku. - Karen znów przytuliła przyjaciółkę. -
Natychmiast dzwonię na policję.
Najpierw jednak postawiła na gazie czajnik z wodą. Kiedy
wykręcała numer dziewięćset jedenaście, imbryk cicho pomrukiwał na
ogniu.
Mężczyzna po drugiej stronie przyjął wiadomość ze stoickim
spokojem. Po skończonej rozmowie Karen zdjęła z kuchenki
gwiżdżący czajnik, zalała wrzątkiem torebkę z herbatą i zanim ta
zdążyła się zaparzyć, posłodziła ją i podała kubek przyjaciółce, która
siedziała skulona na krześle przy kuchennym stole. Oczekując na
przyjazd policji, Karen spostrzegła, że Chelsea, dygocząc pod pledem,
którym ją otuliła, coraz bardziej kurczy się w sobie. Zaczęła się
zastanawiać, czy nie należy wezwać również karetki pogotowia. Ale
niebawem miała pojawić się policja. Już oni będą wiedzieli, co zrobić.
Była tak zdenerwowana, że gdy na podjeździe zazgrzytał żwir
pod oponami hamującego samochodu, pomyślała, że od chwili jej
telefonu upłynęły wieki.
Widząc przerażenie, jakie pojawiło się na twarzy Chelsea,
podeszła do okna i wyjrzała przez szparę, w zasłonach.
- Doskonale - powiedziała szybko. - To wóz patrolowy.
Tuż za nim pojawił się kolejny samochód. Ktoś energiczne
zastukał w drzwi i rozległ się stłumiony, męski głos:
- Policja.
- Chwileczkę.
Karen otworzyła zamki, zdjęła łańcuch i ostrożnie uchyliła drzwi.
W świetle lampy ujrzała stojącego na werandzie ciemnowłosego
mężczyznę o wzbudzającym zaufanie wyglądzie. Miał na sobie
niebieski mundur z kaburą na biodrze. Kiedy w wyciągniętej ręce
pokazał legitymację służbową z odznaką, Karen odsunęła się na bok.
- Proszę wejść - powiedziała.
Swą potężną postacią policjant natychmiast wypełnił połowę
kuchni. Szybko przeniósł baczne spojrzenie z Karen na Chelsea, która
siedziała skulona na krześle i spoglądała na niego szeroko otwartymi
ze strachu oczami, niczym zaszczute zwierzę.
- Dobry wieczór, panno Cahill. Witam, panno...? - odezwał się
poważnym, lecz łagodnym głosem.
- Nazywam się Karen Lindberg.
- Rowland, jestem szefem policji. Czy może mi pani powiedzieć,
kiedy miał miejsce napad?
Ponieważ Chelsea milczała, Karen wyjaśniła:
- Zadzwoniła do mnie jakieś piętnaście minut temu. Bała się, że
w pobliżu cały czas czai się ten zboczeniec.
- Proszę chwilę zaczekać.
Wyszedł na werandę, skąd zaczęły dobiegać ściszone głosy.
Kiedy wrócił, zatrzymał się przy tylnych drzwiach, wskazał głową
Chelsea i powiedział do Karen:
- Pani przyjaciółka musi pojechać do szpitala. Wezwałem już
karetkę. Może pani się orientuje, czy panna Cahill była przez cały czas
przytomna?
Karen potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że ją zapytam. Przykucnęła
obok krzesła przyjaciółki i ujęła jej dłonie,
- Chelsea, posłuchaj mnie.
Ta wlepiła przerażony wzrok w mężczyznę i milczała. W końcu
Karen wyprostowała się i przeszła przez kuchnię do policjanta, który
obserwował Chelsea.
- Jeszcze kilka minut temu była w lepszym stanie.
- Dostanie środki uspokajające - odparł cicho. - Wtedy wszystko
nam opowie.
- Chcę z nią jechać - oświadczyła Karen, spodziewając się
sprzeciwu ze strony policjanta.
On jednak przyzwalająco skinął głową.
W chwili gdy dotarli do szpitala, Chelsea się uspokoiła, jakby
nagle poczuła się bezpieczna. Gdy jednak Karen wstała, żeby wyjść z
osłoniętego parawanem pomieszczenia, przyjaciółka gwałtownie
chwyciła ją za ramię.
- Nie zostawiaj mnie. Proszę.
Lekarka cierpliwie czekała w nogach łóżka.
- Panno Cahill, przyjaciółka cały czas będzie blisko. Musimy
zrobić prześwietlenie, a potem szybko panią zbadam. Zajmie to tylko
kilka minut.
- Och, Boże! - Chelsea zamknęła oczy i spod powiek popłynęły
jej łzy. Powoli rozluźniła palce na ramieniu Karen. - Tylko... bądź
tutaj, kiedy wróci ten policjant. Dobrze?
- Oczywiście. - Bliska łez Karen opuściła pomieszczenie,
podeszła do biurka siostry dyżurnej i zapytała: - Czy macie tu telefon?
Chciałabym zadzwonić.
- Oczywiście.
Sąsiadka zgłosiła się dopiero po dziesiątym sygnale, a głos miała
tak samo zaspany jak Karen przed godziną.
Zaledwie Karen zdążyła wyjaśnić, że jest z przyjaciółką w
szpitalu, sąsiadka przerwała:
- Chcesz, żebym zajrzała do Abby? Cóż, wezmę ciepły koc i
położę się u was na kanapie. Nie musisz się niczym martwić,
- Dzięki, Joan.
Kiedy odwróciła się od biurka, w odległości metra czekał na nią
policjant. Wzrok miał nieruchomy, twarz pozbawioną wyrazu.
- Panno Lindberg, czy może mi pani poświęcić kilka minut? -
zapytał.
Karen poczuła się nagle śmiertelnie znużona.
- Tak, naturalnie. A poza tym jestem „pani", a nie „panna".
Przecież to zupełnie nieistotne, pomyślała. Ale w głębi duszy
czuła gniew. Może w taki właśnie sposób się objawiał?
Przechodząc przez poczekalnię, zachwiała się. Natychmiast
podtrzymała ją silna dłoń policjanta. Karen była w pełni świadoma
drzemiącej w nim siły. W jednej chwili pojęła, dlaczego Chelsea tak
się go bała. Nie był mężczyzną, który po włożeniu munduru stawał się
jedynie bezosobowym przedstawicielem prawa. Był zbyt wysoki, zbyt
potężnie zbudowany, twarz miał zbyt twardą.
Gdyby był dwadzieścia lat młodszy, Abby nazwałaby go
przystojniaczkiem. Karen pomyślała, że przypominał żołnierza
piechoty morskiej. Krótkie, kasztanowe włosy, zdecydowany rysunek
brody, zacięta twarz. Wspaniale, powiedziała sobie w duchu. Kogoś
takiego właśnie potrzebuje Chelsea. Neandertalczyka z karabinem
wiszącym w tylnym oknie pikapu.
Siadając na twardym, plastikowym fotelu, Karen napotkała
nieruchomy wzrok policjanta.
Przyciągnął stojące pod ścianą krzesło i zajął miejsce
naprzeciwko Karen. Jego kolana dzieliło od jej nóg zaledwie kilka
centymetrów.
- Pani Lindberg, jestem nowym szefem policji w tym miasteczku.
Nie sądzę, żebyśmy się poznali. Nazywam się Neal Rowland.
Czyżby słowo „pani" wymówił z lekkim naciskiem? Czyżby
sobie kpił ze mnie? Była jednak zbyt zmęczona, żeby dłużej nad tym
rozmyślać.
- Nie - przyznała. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem
właścicielką szklarni. To tam, za mostem.
- Wiem, zauważyłem. - Przez chwilę studiował w milczeniu jej
twarz.
Karen była świadoma tego, że ma potargane włosy, sterczące na
wszystkie strony jak u dzikuski, że spod bluzy wystaje kołnierzyk
krzywo zapiętej koszuli, że ma niezbyt czyste dżinsy, tępy wyraz
twarzy i jest bez skarpetek.
Na szczęście mundur policjanta również pozostawiał wiele do
życzenia. Niebieska koszula była wymięta, a podwinięte do łokci
rękawy odsłaniały muskularne, opalone ręce. I on miał nieco
zwichrzone włosy, a cień zarostu podkreślał wystające kości
policzkowe. Po raz pierwszy dotarło do Karen, że policjant też mógł
zostać wyrwany z głębokiego snu. A może miał za sobą długi, ciężki
dzień i jej telefon jeszcze bardziej go wydłużył?
Kiedy oparł się łokciami o kolana i pochylił do przodu, Karen
dostrzegła czarne rzęsy okalające piwne oczy.
- Może mi pani powiedzieć, co się dokładnie wydarzyło od
chwili, kiedy przyjaciółka zadzwoniła do pani?
Na wspomnienie drżącego głosy Chelsea i jej posiniaczonej
twarzy Karen ogarnęła furia. Takie rzeczy nie powinny mieć w
Pilchuck miejsca. W miasteczku żyło się cicho i spokojnie, jak na wsi.
Tutaj sąsiedzi wszystko o sobie wiedzieli, a sprzedawcy ufali swym
klientom. Najwyżej jakiś nastolatek rozbił skrzynkę na listy lub
przyniósł do szkoły prochy. Dotychczas jednak nikt tu nikogo
brutalnie nie gwałcił.
Składając policjantowi relację, bacznie go obserwowała.
Słuchał nie przerywając. Nie okazywał też żadnych uczuć.
Dopiero gdy skończyła, odchylił się na krześle i zamknął na chwilę
oczy. Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić napięte mięśnie. Na
jego czterdziestoletniej twarzy pojawił się wyraz znużenia. Kiedy
znów otworzył oczy, malowała się w nich cała gama uczuć, które tak
starannie próbował ukryć. Czyżby czuł taki sam gniew jak ja? -
zastanowiła się Karen.
- Proszę mi powiedzieć - odezwał się po chwili - czy ten
mężczyzna kazał pani przyjaciółce robić coś osobliwego? Coś...
niezwykłego? Czy coś pani o tym wie?
Zakłopotana, spojrzała na niego tępo.
- Co pan konkretnie ma na myśli? Spojrzał jej prosto w oczy i
westchnął.
- Nieważne. Coś mi przyszło do głowy. Gwałt przeważnie jest
prosty i brutalny, ale czasami gwałciciel postępuje wedle pewnych
wzorców. Lubi dziwactwa. A może po prostu chce w ten sposób
zostawić swoją wizytówkę?
Karen zastanawiała się, skąd Neal Rowland pochodzi, skoro
gwałt jest dla niego rzeczą tak normalną. Ale rozumiała, o czym
mówi.
- Chciałby pan wiedzieć, czy robił to wcześniej?
- Taka myśl również przyszła mi do głowy - przyznał.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwało dopiero
nadejście lekarki. Neal Rowland natychmiast wstał i szybko do niej
podszedł. Przez chwilę rozmawiali przyciszonym głosem, po czym
skinął na Karen.
- Chcę porozmawiać z pani przyjaciółką, ale ona uparła się, żeby
i pani przy tym była.
- Myślę, że się boi. Policjant uniósł brwi.
- Mnie? No cóż, chciałbym mieć na posterunku również
policjantkę, ale niestety nie mam.
- Może powinien pan coś w tej sprawie zrobić. Parsknął krótkim,
niewesołym śmiechem i gestem polecił Karen iść przodem.
- A może sądzi pan, że kobieta nie nadaje się do tej pracy? -
spytała.
Spojrzał na nią przez ramię i w jego oczach dostrzegła ironię.
- Broń Boże! Sam miałem jakiś czas temu partnerkę.
- Co się z nią stało?
- Zaszła w ciążę. - Tym razem w jego głosie zabrzmiało nie
skrywane rozbawienie.
Karen zjeżyła się.
- Nie każda kobieta...
- Po urlopie macierzyńskim wróciła wprawdzie do pracy, ale
mnie już przeniesiono gdzie indziej.
- Aha.
Karen zatrzymała się przed parawanem, zaczerpnęła tchu i
rozsunęła zasłony. Cały czas była aż do bólu świadoma obecności
idącego za nią bezszelestnie mężczyzny. Widok opuchniętej, pełnej
sińców twarzy przyjaciółki ponownie nią wstrząsnął.
- Jak się czujesz? - zapytała.
Chelsea nie odpowiedziała, wyciągnęła jedynie schowaną pod
kocem szczupłą rękę i zacisnęła palce na dłoni Karen. Spod
opuchniętych powiek obserwowała Neala Rowlanda; w jej oczach
malował się bliski histerii lęk.
Policjant przystanął w nogach łóżka.
- Panno Cahill - odezwał się zdumiewająco łagodnie. - Załatwmy
tę sprawę najszybciej jak można. Musi mi pani powiedzieć, co się
dokładnie stało. Szczególnie interesuje mnie wygląd napastnika, jego
ubiór, czy miał rękawiczki. Wszystko, co zdaniem pani może pomóc
w jego ujęciu.
- Czy... on wie, że do was zadzwoniłam?
- To niemożliwe - zapewnił.
- Nie chcę, żeby się o tym dowiedział! - zawołała bliska paniki.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokoił ją. - A kiedy
już trafi za kratki, nie będzie najmniejszych powodów do obaw.
Chelsea odwróciła głowę i Karen spostrzegła, że po policzkach
spływają jej łzy. Podczas długiej chwili milczenia, jakie zapadło,
Karen patrzyła na nią ze ściśniętym sercem. Jej przyjaciółka już nigdy
nie poczuje się bezpieczna. Czy będzie w stanie wyjawić całą zgrozę
tego zdarzenia, czy też po prostu zamknie się w sobie?
- Ja... tańczyłam. - Cichy głos, a raczej szept Chelsea załamał się
na ostatnim słowie.
Nie patrzyła ani na Karen, ani na policjanta. Mówiła krótkimi,
pełnymi bólu zdaniami, zupełnie jakby ich tam nie było.
- Nie zdjął ani razu maski. Nie wiem, jak wyglądał.
- A kolor oczu?
- Nie wiem... - Chelsea zagryzła wargi. - Nie chcę o nim myśleć.
- Rozumiem. - Na kamiennej dotąd twarzy policjanta pojawił się
wyraz współczucia. - Ale jeśli go nie zidentyfikujemy, gotów jest
skrzywdzić jeszcze kogoś, tak samo jak skrzywdził panią.
Chelsea zadrżała, ale nie odezwała się słowem. Głowę miała
wciąż odwróconą. Karen popatrzyła na pełną zawodu twarz Neala
Rowlanda, po czym ścisnęła dłoń przyjaciółki i powiedziała:
- Chelsea, teraz jesteś bezpieczna. Jesteśmy tu z tobą. Wiem, że
to trudne, ale musisz być dzielna. Zamknij na chwilę oczy i wszystko
sobie przypomnij, dobrze?
Ciałem Chelsea wstrząsnął szloch. Karen, odgarniając z jej
posiniaczonej twarzy ciemne kosmyki, poczuła pieczenie pod
powiekami.
- Brązowe - odezwała się po chwili ledwie słyszalnym szeptem. -
Miał brązowe oczy. Takie jak pan.
Neal Rowland skinął głową.
- Czy był wysoki? Niski? Pamięta pani budowę ciała? Chelsea
wyglądała tak, jakby ujrzała śmierć. Zapadła
długa, bolesna cisza.
- Chyba był wysoki - oświadczyła w końcu. - I... muskularny.
Ale nie zdejmował przecież koszuli i... zgasił światło.
Jej głos zadrżał i ponownie zapadło milczenie. Policjant jednak
był nieustępliwy.
- Jaki miał głos?
Chelsea znów zadrżała.
- Nie mówił dużo. On... tylko szeptał.
Karen nie była w stanie oderwać wzroku od pełnych przerażenia
oczu przyjaciółki. Próbowała wyobrazić sobie, co czuje człowiek
skrzywdzony w taki sposób jak Chelsea, nie potrafiła się jednak
postawić w jej sytuacji. A kiedy przed oczami mignął jej obraz
własnej córki, ogarnął ją przyprawiający o mdłości strach połączony z
gniewem. Gdyby ktoś wyrządził podobną krzywdę Abby, Karen z
zimną krwią zabiłaby go własnymi rękami.
Kiedy jednak Neal zadał kolejne pytanie, Abby wy wietrzała jej z
głowy.
- Panno Cahill, proszę się dobrze zastanowić. Czy w tym
człowieku było coś znajomego? Czy choć przez chwilę odniosła pani
wrażenie, że go zna lub kiedykolwiek widziała?
- Nie wiem - odparła Chelsea zdławionym głosem. - Patrzyłam
na niego i patrzyłam. Nigdy go nie zapomnę. Ale po prostu nie wiem.
Neal Rowland skinął głową.
- Dziękuję, panno Cahill. Bardzo mi pani pomogła. Kiedy już go
złapiemy, kiedy już poniesie karę za to, co zrobił, będzie pani łatwiej
zapomnieć o dzisiejszej nocy.
Ponownie odwróciła głowę i wyswobodziła rękę z uścisku Karen.
- Nie obchodzi mnie, co z nim będzie - odparła z jakąś straszliwą
desperacją. - Nie chcę tylko, żeby jeszcze kogoś skrzywdził.
- Zrobimy wszystko, żeby tak się nie stało - zapewnił stanowczo i
popatrzył, na Karen. - Pani Lindberg, czy mogę prosić panią na
słówko?
Karen dotknęła ramienia przyjaciółki.
- Chelsea, zaraz wrócę - powiedziała i ruszyła za policjantem.
Zatrzymał się w pustej poczekalni, w pobliżu biurka siostry
dyżurnej. Łagodność, jaką przez chwilę Karen w nim wyczuwała,
zniknęła bez śladu. Zacisnął usta, w jego oczach pojawił się lodowaty
błysk.
- Chcę, żeby pani coś mi obiecała.
- Obiecała? - powtórzyła zdziwiona.
- Musimy wszystko zachować w tajemnicy. Proszę nikomu nie
wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło.
- Nie rozumiem.
Tak mocno zacisnął zęby, że pod skórą widać było napięte
mięśnie.
- Zamierzam powiedzieć coś pani w sekrecie. Czy mogę pani
zaufać?
Karen wytrzymała jego wzrok.
- To zależy od tego, co chce mi pan powiedzieć.
- Proszę panią o to dla dobra przyjaciółki. Karen ogarnęła złość.
- Nigdy nie składam obietnic w ciemno.
- Proszę panią jedynie o współpracę - wyjaśnił. - A może panna
Cahill nic a nic panią nie obchodzi?
Karen zacisnęła pięści.
- Dobrze pan wie, jak bardzo mi na niej zależy. To jedyny
powód, dla którego tu jestem.
Teraz w jego zwężonych oczach zapaliły się ogniki gniewu.
- Pani chyba z zasady nie lubi policjantów, prawda? A może to
sprawa osobista?
- Ani jedno, ani drugie. Czy pan zawsze, jeśli ktoś nie zgadza się
na „współpracę", traktuje to jako osobistą zniewagę?
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Pani Lindberg - powiedział z przesadną cierpliwością. - Jest już
bardzo późno. Być może nie zachowuję się tak dyplomatycznie jak
powinienem, ale...
To już jest prawie śmieszne. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy
z tego, jak pompatycznie zabrzmiały jego słowa. A może to ona
reaguje zbyt emocjonalnie? Powinna przecież uczciwie przyznać, że
do Chelsea odnosił się wyjątkowo serdecznie. Czy irytowałby ją
równie mocno, gdyby miał metr sześćdziesiąt wzrostu i był potulny
niczym baranek?
Chrząknęła.
- Hm, zacznijmy od początku. Ma pan rację. Jest już późno, a w
środku nocy nigdy nie jestem w najlepszej formie.
Jego twarz trochę się rozpogodziła.
- Nie tylko pani.
- Ale pan to lepiej znosi - przyznała. - Więc jak, zaczniemy od
początku?
- Dlaczego nie?
Na jego twarzy znów pojawił się wyraz znużenia. Oparł się
ramieniem o ścianę i wielką dłonią zaczął masować kark. Karen
popatrzyła na jego długie palce rozcierające twarde mięśnie i poczuła,
że kręci jej się w głowie. Spojrzała w głąb poczekalni w stronę
zasłoniętego parawanem pomieszczenia, w którym przebywała
Chelsea. Widok beżowych zasłon sprowadził ją na ziemię:
przypominał, dlaczego przebywa w tym miejscu.
Myśli Neala Rowlanda podążały zapewne tym samym torem,
gdyż westchnął, wyprostował się i opuścił rękę.
- Pani Lindberg, potrzebuję pani pomocy. Panna Cahill jest już
drugą kobietą zgwałconą w tym tygodniu. Nie mam najmniejszych
wątpliwości, że dokonał tego ten sam mężczyzna.
Karen była wstrząśnięta.
- Drugą? Dlaczego więc nic nie pisano w gazetach o pierwszej?
Dlaczego nikt o tym nie mówi? Przecież to malutkie miasteczko.
Nawet gdy dzieciak podkradnie komuś rower, wszyscy o tym
natychmiast wiedzą! Dlaczego?!
Neal Rowland popatrzył na nią przenikliwie.
- Pierwsza ofiara zgłosiła się do nas dopiero następnego dnia, ale
oświadczyła, że nie będzie zeznawać przeciwko napastnikowi.
Postanowiliśmy zatem utrzymać wszystko w tajemnicy. Ta kobieta
jest bardzo wystraszona. Gwałciciel jej groził. Pani przyjaciółka -
wskazał głową pomieszczenie za parawanem - również jest
przerażona. A czy opinia publiczna wie, czy nie, o tych gwałtach, nie
ma najmniejszego wpływu na to, czy złapiemy ich sprawcę.
Przeciwnie, ta niewiedza może nam tylko pomóc. Ponieważ obie
kobiety zgłosiły się do nas, jesteśmy w stanie ustalić pewne
prawidłowości jego działania. Wiedząc, że na niego czekamy,
zmieniłby sposób postępowania. Dlatego proszę, żeby zachowała pani
absolutne milczenie. Sama pani powiedziała, że to małe miasteczko.
Jeśli o tym gwałcie ktokolwiek się dowie, jutro wieczorem zacznie tu
nieźle huczeć.
- A Chelsea? Co ona ma mówić? Kłamać? Oświadczyć
wszystkim, że spadła ze schodów?
Zniecierpliwiony, Neal chrząknął.
- To tylko kwestia paru dni. Ten łobuz sądzi, że jest górą i nie
zamierza poprzestać na dwóch ofiarach. Przy odrobinie szczęścia i
rozważnym postępowaniu wpędzimy go w matnię. Przez najbliższe
dni będzie obserwował kolejną ofiarę. Musi poznać jej zwyczaje.
Musi wiedzieć, kiedy jest sama. Ale nie może przecież czaić się w
mroku w nieskończoność, ponieważ w tak małym miasteczku ktoś go
w końcu zauważy. Wyślemy nocne patrole piesze. Dostaniemy go.
Ale tylko w przypadku, gdy nabierze pełnego przekonania, że
wyprowadził nas w pole.
- Jeśli ostrzeżecie kobiety...
- Czy ma pani męża, pani Lindberg? - przerwał jej brutalnie.
Karen zamrugała oczami.
- A co to ma do rzeczy?
- Ma pani męża czy nie?
- Nie!
- W porządku, zatem ostrzegłem panią. W tym miasteczku
grasuje gwałciciel. Jak zamierza się pani zabezpieczyć?
- Mogę dokładnie zamykać zamki w drzwiach! Skrzywił drwiąco
usta.
- Naprawdę pani sądzi, że zamknięte drzwi uchroniłyby
dzisiejszej nocy pani przyjaciółkę? Ile czasu, pani zdaniem, zajmie mu
wybicie szybki w drzwiach? Jedną sekundę? Dwie?
- Można zawsze mieć pod ręką telefon. Można krzyczeć. Robić
cokolwiek.
- Jasne - zgodził się. - I oberwać jeszcze mocniej niż pani
przyjaciółka. Proszę spojrzeć prawdzie w oczy, pani Lindberg.
Musimy go złapać.
- A jeśli go nie złapiecie? - zapytała cicho. - Co będzie, jeśli
zgwałci następną kobietę?
Policjant zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego głosie
zabrzmiały szorstkie nuty.
- Pyta pani, czy będę czuł się winny? Cóż, czeka mnie wiele
bezsennych nocy. Nie jestem jednak nieomylny, zapewniam panią.
Mogę jedynie próbować zastawić sidła. A czego innego pani ode mnie
oczekuje?
Karen przez chwilę milczała. Musiała niechętnie przyznać, że
słowa policjanta wywarły na niej duże wrażenie.
- Nie, niczego innego nie oczekuję - odparła, wzruszając
bezradnie ramionami. - Zastosuję się do pańskiej prośby. I mam tylko
nadzieję.
Nie dokończyła zdania, a on skinął głową.
- Ja też mam nadzieję.
Rozdział 2
To był piekielny tydzień. Cały wtorek Karen wytrwała w pracy
tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia. Jej firma nie przynosiła
jeszcze takich dochodów, aby mogła wynająć pracownika, którego
właściwie bardzo potrzebowała. Kiedy więc wieczorem z ulgą
położyła się do łóżka, myślała jedynie o dziesięciu godzinach niczym
nie zmąconego snu.
Pierwszym dźwiękiem, jaki do niej dotarł, był trzask
włączającego się w lodówce termostatu. Gwałtownie zesztywniała, ale
słysząc cichy szum i buczenie urządzenia, szybko się uspokoiła.
Zajęta była właśnie poprawianiem poduszki, kiedy dobiegło ją
skrzypnięcie podłogi w holu. Zamarła z zaciśniętymi w pięści dłońmi.
Czyżbym się przesłyszała? - pomyślała.
Kolejne skrzypnięcie dobiegło już z większej odległości. Z
jadalni? Wytężyła wzrok, spoglądając w stronę prowadzących na
korytarz drzwi i próbując przebić wzrokiem ciemność. Na dźwięk
stłumionego tąpnięcia usiadła na łóżku jak rażona prądem. Choć
wmawiała sobie, że to tylko buszuje po domu kot, serce biło jej
nieprzytomnie. Teraz była już tak napompowana adrenaliną, że
postanowiła dla świętego spokoju wszystko sprawdzić i odzyskać
panowanie nad sobą.
Na palcach przeszła po zimnej podłodze sypialni, stanęła w
drzwiach i długą chwilę nasłuchiwała. W końcu zdecydowała się
zapalić światło. Z głębi domu nie docierał żaden dźwięk. Miała na
sobie tylko nocną koszulę i idąc korytarzem do pokoju Abby, czuła się
zabawnie naga. Jej córka, naturalnie, pogrążona była w głębokim śnie.
Maggie, długowłosa kotka, która rządziła ich domem, leżała zwinięta
w kłębek w nogach Abby. Gdy Karen otworzyła drzwi, popatrzyła na
nią zmrużonymi ślepiami. Zachowanie zwierzęcia nie wskazywało na
obecność w domu intruza.
Oczywiście, żadnego intruza być nie mogło. Czując do samej
siebie niesmak, Karen otworzyła jednak każdą szafę, zajrzała pod
każde łóżko, a potem sprawdziła zamki we wszystkich drzwiach i
oknach.
Co powiedział ten policjant? Ile czasu zajmuje wybicie szybki w
drzwiach? Niewiele. Przyszło jej do głowy, że powinna zastanowić się
nad kupnem psa.
Leżąc w łóżku, słuchała, jak o okienną szybę stukają gałązki.
Przez cienką firankę widziała chwiejne cienie pięknych róż, które
romantycznie okalały okno jej sypialni. Front domu jest zbyt
zarośnięty, pomyślała. Za dużo tam starych zarośli, a w głębokim
cieniu, zalegającym pod dwoma ogromnymi bzami, może skryć się
cała armia nieproszonych gości. Róże ocieniały szeroką, frontową
werandę; niektóre, mimo że był już wrzesień, jeszcze kwitły.
Opleciona dzikim winem altana, żywopłot z cisów okalający
podjazd...
Do diabła. Karen przewróciła się na bok i znowu poprawiła
poduszkę. Co mam robić? - myślała. Wykosić ogródek do gołej ziemi,
tak żeby przypominał japoński dziedziniec do medytacji, gdzie żwir
jest zagrabiony tak idealnie, że sterczą tylko dwa lub trzy kamienie?
W końcu jakoś zdołała zasnąć, lecz natychmiast zaczęły ją
dręczyć niewyraźne majaki. Tańczyła z człowiekiem, który nie miał
twarzy. Grała muzyka country - and - western, wokalista zawodził,
obcasy obracającego ją w tańcu partnera głośno stukały o deski
podłogi.
Już sama muzyka była koszmarna, skonstatowała ze znużeniem
następnego ranka. Lecz skoro mój sen stanowił reminiscencję gwałtu
dokonanego na Chelsea, dlaczego nie tańczyłam walca?
Wieczorem znów przeszukała dom; następnego dnia zrobiła to
samo. Powtarzała sobie, że we wszystkich mieszkaniach występują
hałasy. Nie są to dźwięki, które zbudziłyby umarłego; po prostu
zwykłe trzaski, skrzypienia, drapania, szepty, stukoty. Ale jeden taki
hałas wystarczał, by ze strachu oczy wychodziły jej z orbit, a mięśnie
tężały. Gdy zasypiała, prześladował ją sen o obracającym ją w tańcu
mężczyźnie bez twarzy. Tańczyli zawsze w rytm tej samej melodii,
Karen zawsze miała na sobie obszerną, luźną spódnicę, która
szeleściła w tańcu i owijała się wokół nóg. I nie milkło rytmiczne
stukanie tych przeklętych butów.
Kiedy w piątkowy ranek przestał już dzwonić budzik, jęknęła.
Próbowała ukryć głowę pod poduszką, ale uświadomiła sobie nagle,
że w domu panuje martwa cisza. Teraz, kiedy powinna właśnie
słyszeć hałasy, wokół panował niczym nie zmącony spokój.
- Abby! - zawołała. - Szkolny autobus... - urwała i z wysiłkiem
zakończyła: - .. .masz za dwadzieścia minut.
Zapadła cisza, po czym dobiegł ją stłumiony głos:
- O, cholera!
- Abby!
Do uszu Karen dotarł tupot bosych stóp córki na gołych deskach
podłogi.
- Nie zdążę! - zawołała Abby. - Podwieziesz mnie? Karen
ponownie schowała głowę pod poduszkę.
W chwilę później Abby już nad nią stała.
- Mamo, nie słyszysz, co do ciebie mówię? Czy podwieziesz
mnie do szkoły?
- No nie! - jęknęła Karen.
Pół godziny później zamykała za sobą wejściowe drzwi. Pod
oczami miała worki, na sobie pogniecione dżinsy, ponieważ
poprzedniego wieczoru zapomniała wyjąć je w porę z suszarki, a
włosy wciąż wilgotne. To z kolei znaczyło, że w południe będą już
wiotkie niczym stokrotki podczas suszy. Poza tym umierała z głodu. .
Abby, jak zwykle, wyglądała kwitnąco. Nienaganny makijaż
sprawiał, że oczy miała ogromne. Krótkie, jasne włosy sterczały,'
układając się w artystyczną fryzurę. Ubrana była w obszerną,
jedwabną bluzę z koronkowym kołnierzykiem i w ciasne, czarne
dżinsy z niewielkimi suwakami na kostkach. Energicznie wskoczyła
do samochodu.
Widok córki sprawił, że Karen poczuła się jeszcze bardziej
zmęczona. Po raz kolejny nie mogła się nadziwić, że Abby jest jej
córką. Karen, nieodrodne dziecko lat sześćdziesiątych, dokładała
wszelkich starań, aby jej córka wyrosła na porządnego człowieka. Na
razie osiągnęła tyle, że Abby nie wstąpiła jeszcze do drużyny
panienek wiwatujących podczas meczów - zapewne dlatego, że zbyt
wiele czasu zajmowało jej włóczenie się po głównym deptaku w
mieście.
- Mamo, czy mogę po meczu pójść na zabawę? Shelley mówi, że
Brian chce ze mną zatańczyć. - Abby radośnie zmarszczyła twarz. -
On jest naprawdę git.
- Myślałam, że git jest ten, no, jak - mu - tam.
- Och, mamo, czy ty mnie nigdy nie słuchasz? Chciał, żebym
wskoczyła z nim do łóżka. No cóż, może niezupełnie do łóżka. To
było tak: hej, chcesz zatańczyć? A później: chodźmy za szkołę i
zróbmy to. Strasznie romantyczne. Znaczy się...
- Zróbmy to? - Karen gwałtownie zatrzymała samochód ha
czerwonych światłach, odwróciła głowę i z niedowierzaniem
popatrzyła na córkę. - Oczywiście, zawsze cię słucham. Już mi o tym
mówiłaś.
Zniecierpliwiona Abby wierciła się w fotelu.
- Jasne, jestem pewna, że ci o tym mówiłam., Chodzi o to, że to
kwasior. Tak czy owak, oczy ma za blisko siebie. Brian wygląda dużo
lepiej. W zeszły piątek zdobył dla drużyny punkty z przyłożenia.
Właściwie to nie bardzo mnie to ekscytuje, bo nie pojmuję do dziś, za
co oni zdobywają te punkty. Znasz się na futbolu?
- Kiedyś, dawno temu, znałam się - odrzekła Karen. - Ale teraz
już nie mam czasu na mecze.
- Och, daj spokój, mamo. To wcale nie było tak dawno.
- Naprawdę? - zapytała Karen z nadzieją w głosie. No i dostała
to, na co zasłużyła. Abby spojrzała na nią bacznie.
- Mamo, dobrze się czujesz? Twoje włosy wyglądają dziś trochę
dziwnie. A ta bluza... - Skrzywiła się.
- To reklama. - Karen bardzo lubiła bluzę z wizerunkiem
niechlujnie ubranej kobiety otoczonej przepięknymi różami. Napis na
bluzie głosił: "Kwiaciarka". - Nie zapominaj, że sprzedaję także
kwiaty. Poza tym, dzięki temu ubraniu ludzie zwracają mniejszą
uwagę na moją twarz.
- Coś w tym jest - stwierdziła Abby i wyskoczyła z samochodu,
który zatrzymał się właśnie przed budynkiem szkolnym. - Dzięki.
Cześć, do zobaczenia.
Przygnębiona Karen zatrzymała się przy piekarni. Ze środka
wychodziły właśnie jej dwie znajome. Jedna z nich przeprosiła, że tak
dziwnie mówi.
- Ropień - wyjaśniła. - A dentysta przyjmuje dopiero od
dziesiątej. Stary śpioch.
Karen wyraziła jej współczucie, a następnie zamieniła kilka słów
z nastolatką, która przyjęła od niej pieniądze i wręczyła pudełko
pączków. Nieustannie drążyła ją pewna myśl. Co robi człowiek, jeśli
ma spuchniętą twarz, a nie chce przyznać się dlaczego? Doskonałą
wymówką może okazać się ropień na dziąśle. Kto będzie pytać
dentystę?
Przez cały tydzień Karen obserwowała uważnie każdą kobietę w
kolejce, każdą kobietę, która pojawiła się u niej w szklarni, każdą
kobietę wysadzającą z samochodu dzieci przed szkołą, i zastanawiała
się, czy któraś z nich była ofiarą pierwszego gwałtu. Czy jeśli się ktoś
dokładnie przyjrzy, zdoła cokolwiek zauważyć?
Obserwowała również mężczyzn. Piwne oczy trafiały się rzadziej
niż niebieskie czy szare, ponieważ północny zachód Ameryki został
zasiedlony głównie przez Skandynawów. Spotykała jednak wielu
mężczyzn, którzy odpowiadali opisowi. Ale i spośród tych wysokich i
brązowookich trudno było kogokolwiek wyróżnić. Jeśli gwałcicielem
jest ktoś z mieszkańców miasteczka, a tak właśnie podejrzewa
Rowland, istnieje ogromna szansa, że Karen go zna, przynajmniej z
widzenia. Jak to się dzieje, że ktoś jest aż tak skrzywiony psychicznie,
a nikt tego nie zauważa?
Stopniowo ogarniał ją paranoiczny strach. W czwartek zamknęła
szklarnie wcześniej, ponieważ nie było klientów. A gdyby brązowooki
mężczyzna pojawił się nagle u niej? Czy powinna krzyczeć? Ukryć
się? Zapytać, czy interesuje go kupno pięknego krzewu za pięćdziesiąt
dolarów?
Tego dnia jak zwykle zaparkowała samochód za szklarniami i
weszła do budyneczku, który był jednocześnie biurem i sklepem.
Włączyła czajnik z wodą, następnie zaparzyła herbatę i zabrała się do
pączków oraz lektury tygodnika. Po kilku minutach jednak, gdy
włożyła do ust ostatni kęs, odłożyła gazetę. Nic. Żadnych gwałtów,
żadnych plotek, żadnej histerii. Chyba niedługo zwariuję, pomyślała.
Nie widzącym wzrokiem gapiła się w wieńce z suchych kwiatów. Nie
mogła nic zrobić - jedynie okazywać Chelsea jak najwięcej
serdeczności.
Po posiłku nabrała na tyle energii, że wyszła na zewnątrz i
zamieniła tablicę z napisem „Zamknięte" na tablicę „Otwarte".
Następnie zadzwoniła do Chelsea, która chwilowo mieszkała u swoich
rodziców.
- Pytasz, jak się czuję? Podle - odrzekła przyjaciółka. - Twarz
boli mnie tak, że nie mogę nawet jeść. A matka doprowadza mnie do
rozpaczy. Jezu Chryste, zaopiekowałabym się nawet hordą
pięciolatków, gdyby tylko ktoś pomógł mi się stąd wydostać.
Karen oparła się o futrynę drzwi, na wypadek gdyby pojawił się
jakiś klient.
- Ale ogólnie chyba czujesz się lepiej.
- Tylko wtedy, kiedy nie myślę o tamtym zdarzeniu.
- A może byś wpadła tu do mnie na lunch? Zamówię pizzę... O,
do licha. Przecież ty nie możesz jeść.
- To prawda, ale mogłabym wdychać jej zapach. - Zapadła
chwila milczenia. - Jak myślisz, czy ludzie wiedzą, co mi się
przytrafiło?
- Nie.
Znów cisza. I po chwili:
- Czasami jakaś część mnie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Nawet... on.
- Ba! - Karen przesłała wymuszony uśmiech kobiecie, która
wysiadła z samochodu i zmierzała prosto do szklarni. Kiedy klientka
znalazła się już poza zasięgiem głosu, Karen dodała: - Myślę, że nie
powinnaś tyle o tym myśleć. To paskudna sprawa.
Głos Chelsea stał się ponury.
- Czuję się taka... brudna.
Karen próbowała ukryć ogarniający ją gniew.
- Rowland twierdzi, że sprawcę schwytają bardzo szybko.
- Powiedziałam o wszystkim matce. Bo niby co innego mogłam
zrobić? Powiedzieć, że spadłam ze schodów i teraz boję się być sama
w domu?
- Nie sądzę, żeby twoja matka zaczęła o tym rozpowiadać na
prawo i lewo.
- Doprowadzą mnie do szaleństwa - oświadczyła posępnie
Chelsea. Ze słuchawki dobiegał jej ciężki oddech. - Do licha, znów
zaczyna mnie boleć szczęka. Chyba jednak dziś do ciebie nie przyjdę.
Może jutro.
- W porządku - odrzekła Karen i po chwili odłożyła słuchawkę.
Wyszła na dwór i zwróciła się do swej jedynej klientki: - W czym
mogę pani pomóc?
- Dziękuję. Przyszłam tylko się rozejrzeć.
Pewnie, że to paskudna sprawa. Chelsea i ofiarę pierwszego
gwałtu poproszono o zachowanie dyskrecji, a tymczasem, gdyby
pozwolono o tym swobodnie rozmawiać, mogłoby to odnieść skutek
terapeutyczny. Zmuszone do milczenia, obie czują coraz głębszy
wstyd. Czy Rowland zastanowił się, co na dalszą metę byłoby dla tych
kobiet lepsze? Czy w ogóle one cokolwiek go obchodzą?
Karen chciałaby wiedzieć, co naprawdę czuje Chelsea. Robiła
wszystko, żeby zachować spokój ducha i nie popadać w
przygnębienie, ale Karen nie potrafiła wymazać z pamięci widoku jej
twarzy. Nie tyle siniaków i opuchlizny, ile wyrazu bólu i strachu w
oczach przyjaciółki. Najgorsze są urazy psychiczne i być może
Chelsea nigdy już w pełni do siebie nie dojdzie. Czy zechce jeszcze
kiedykolwiek tańczyć? Mieszkać sama? Czy będzie zdolna czerpać
radość ze współżycia z mężczyzną?
Żeby tylko złapali tego drania! Aż do tej chwili Chelsea nie zazna
spokoju, nie będzie w stanie spojrzeć z sympatią na żadnego
mężczyznę. Wszyscy będą napawać ją przerażeniem.
Z jakichś tajemniczych względów Karen nie zdziwiła się, gdy
kilka minut później zobaczyła zatrzymujący się pikap z wiszącym w
tylnym oknie karabinem, a z szoferki wyskoczył Neal Rowland.
Ponieważ dotąd nie odwiedzał jej szklarni, nie próbowała się nawet
łudzić, że przyjechał kupić kwiaty lub sadzonki.
- Dzień dobry - powiedział, skinąwszy na powitanie głową.
Karen odpowiedziała mu tym samym gestem i spokojnie
kończyła pakować dwie sadzonki orlika, które zamówił jeden z
klientów. Kosztowały osiem dolarów i trzydzieści dwa centy. Dzień
zaczynał się katastrofalnie. Zarobiła dokładnie tyle, ile wydała na
pączki.
Rowland stanął przed kasą, wsunął palce w kieszenie spodni i
udawał, że interesują go nożyce ogrodnicze i kosiarki do trawy. Tego
dnia miał na sobie dżinsy, kowbojską koszulę w kremowym kolorze z
perłowymi zatrzaskami i narzuconą na ramiona dżinsową kurtkę.
Karen nieco wychyliła się zza lady. Na nogach, oczywiście, miał
kowbojskie buty.
- Czy chce pan coś kupić? - zapytała. Popatrzył jej prosto w oczy.
- Chciałem tylko zobaczyć, co pani tu ma. Karen wyszła zza
lady.
- Ma pan ogródek?
Pytanie było śmieszne. Nie potrafiła sobie wyobrazić Rowlanda,
jak na czworakach wyrywa chwasty, wącha róże i układa z nich
wspaniały bukiet na stół w jadalni. Chyba że ma żonę, która lubi
kwiaty i pracę w ogrodzie.
- Nie mam ogródka i nigdy nie miałem - wyznał. - Ale kupiłem
stary dom, przed którym jest kilka klombów i muszę coś z tym fantem
zrobić. Poza tym przerośnięte krzaki zasłaniają mi okna.
- No cóż, poszukamy jakichś niższych roślin - odparła i szybko
ruszyła w stronę drzwi.
Nie miał innego wyjścia, jak podążyć jej śladem.
Firma Karen była skromna. Na jej terenie widniały cztery
niewielkie szklarnie, gdzie na stołach stały doniczki z sadzonkami, a
wzdłuż ścian rosły prześliczne krzewy obsypane kwieciem, róże i
drzewka owocowe. W pomalowanym na szaro budyneczku, który
zdobiły białe elementy, Karen sprzedawała suszone kwiaty, doniczki,
książki ogrodnicze, nawozy sztuczne, spryskiwacze, nasiona i
narzędzia. Interes nie szedł najlepiej, ale w końcu prowadziła go
dopiero od dwóch lat. Sporządziła skromną listę osób i instytucji, do
których należało wysłać reklamy z ofertą, ale tego właśnie roku
uświadomiła sobie, że powinna się w czymś specjalizować.
Zdecydowała się na swą starą miłość: róże. Musiała zdobyć skądś
pieniądze i coś z tą listą zrobić.
- Jak wysoko nad ziemią znajdują się okna domu?
- zapytała przez ramię.
- Tak naprawdę to nie wiem...
- Jesień to najlepsza pora do sadzenia roślin. Po co ma pan tracić
cały rok.
Neal Rowland zaklął pod nosem. Gdy popatrzyła w jego stronę,
spostrzegła, że jego eleganckie, lśniące buty umazane są błotem. Ona
w szklarniach zawsze nosiła kalosze.
- Jaki jest kolor domu?
- Hm... biały.
- Ja uwielbiam hortensje o postrzępionych płatkach.
- Przystanęła przed wielką skrzynią trocin, w których tkwiły w
doniczkach rośliny. Wielkie kwiaty hortensji były w pełnym
rozkwicie. Ich karbowane, błękitne i purpurowe, postrzępione na
końcach płatki tworzyły cudowne tło dla ciemnoczerwonych
kuklików i lancetowatych, niebieskich przełączników. - Oczywiście
mam też wiele odmian rododendronów. Roślina ta, zwłaszcza wiosną,
wygląda imponująco. Skąd pan pochodzi?
- Z Los Angeles - odparł, nie raczywszy nawet spojrzeć na
oferowany towar. - Tak naprawdę, to nie zamierzam niczego
kupować.
Karen popatrzyła mu prosto w oczy.
- Więc po co pan tu przyjechał?
Oparł nogę na skrzyni, którą wypełniały trociny z wsuniętymi w
nie doniczkami, i Karen po raz pierwszy spostrzegła, że pod kurtką ma
kaburę z pistoletem. Do paska spodni przyczepiony był także pager.
- Byłem... ciekaw...
- Czy niczego nie rozpaplałam?
- Może.
- Dotrzymuję obietnic - oświadczyła - ale nie sądzę, żeby wyszło
to Chelsea na dobre. Poza tym uważam za niewłaściwe, że wiem o
czymś, czego nie wiedzą moi sąsiedzi. Jak długo to jeszcze potrwa?
- Aż złapiemy tego drania.
- Lub inna kobieta zostanie zgwałcona. Neal Rowland ściągnął
gęste brwi.
- Nie było następnego wypadku, jeśli już pani o to pyta.
W tej chwili poczuła do niego ogromną niechęć". Czyżby
naprawdę był aż tak niewrażliwy? A może to tylko taka męska poza?
Była ciekawa, czy lubi polować.
- Muszę wracać do pracy - odezwała się nagle. - Skoro nie
interesują pana rośliny...
- Proszę mi wybrać kilka krzewów. Tym razem ją zaskoczył.
- Ja mam to zrobić? Nie wie pan, co pan lubi? Otaksował
spojrzeniem jej twarz, workowatą bluzę i sprane dżinsy, po czym
znów uniósł wzrok.
- Ha! - mruknął i wykrzywił kącik ust. - Wiem, co lubię. Coś, co
ładnie kwitnie i pachnie. I żebym nie musiał o to specjalnie dbać. Ale
jeśli wygląda delikatnie, też mi to nie przeszkadza.
Puściła mimo uszu tę dwuznaczną uwagę. Nie zastanawiała się
również nad swoją reakcją, gdy stwierdziła, że uważnym spojrzeniem
otaksował jej figurę.
- Coś wymyślę - powiedziała. - Może pan wpaść w przyszłym
tygodniu?
- Dobrze. - Rozejrzał się po szklarni. - Bardzo tu ładnie.
- Dziękuję - odrzekła, starając się opanować niechęć i ruszyła do
wyjścia.
Spod kaloszy pryskało błoto i z satysfakcją pomyślała, jak
obejdzie się ono z jego szytymi ręcznie butami. Czy tamtej nocy, gdy
zgwałcono Chelsea, również miał je na nogach? Nie mogła sobie
przypomnieć, ale podejrzewała, że tak. Może tej nocy, gdy znów
przyśni się jej taniec, jej partner pokaże już twarz, a jego buty będą
zbyt zabłocone, żeby klekotać o deski podłogi? Zapewne w tych snach
było coś freudowskiego, ale Karen nie wiedziała co - poza tym, co
samo rzucało się w oczy.
Przystanęła przy bramie. Na widok szybkostrzelnego karabinu w
futerale, wiszącego w tylnym oknie pikapu, spytała:
- Lubi pan polować?
- Tylko na złych facetów. Zabijanie nie jest moją ulubioną
rozrywką.
- Więc po co panu ten karabin? - zapytała, wskazując głową
samochód.
Znów przybrał swój zwykły, kamienny wyraz twarzy.
- Czasami jednak należy to do moich obowiązków. Pomyślała o
swojej córce. Gdyby ktoś zagrażał Abby,
Karen z pewnością byłaby w stanie zabić.
- Przepraszam - mruknęła. - To nie moja sprawa, czy lubi pan
polować, czy nie.
Odniosła wrażenie, że w jego oczach błysnęło rozbawienie.
- Myślałem, że pyta pani tylko dla podtrzymania rozmowy.
- Nie lubię broni - wyznała.
- A mnie? - Gdy zwlekała z odpowiedzią, jego twarz znowu
spoważniała. - Ja też nie lubię broni. A przecież skoro Wietnam mnie
z tego nie Wyleczył, to powinno to zrobić Los Angeles.
- Był pan w Wietnamie? Skinął głową.
- Zabito tam mojego brata - powiedziała.
- Mojego też.
Zapadło milczenie. Karen uświadomiła sobie, iż tak
nieoczekiwanie zadzierzgnięta nić sympatii Szybko by się urwała,
gdyby Rowland wiedział, że jako trzynastolatka brała udział w
demonstracjach antywojennych. W tamtym czasie był zapewne
żołnierzem, brnął po polach ryżowych lub błąkał się po dżungli i
oglądał martwych przyjaciół.
Dźwięk telefonu pozwolił jej przerwać tę niezręczną rozmowę.
- Powiadomi mnie pan? - zapytała.
Ich oczy się spotkały i zrozumiała, że Neal Rowland wie, o czym
myślała.
- W taki lub inny sposób? Jeśli tylko będę mógł, to tak. Zanim
Karen zapewniła klienta, że sklep jest otwarty, Rowland odjechał.
Piątkowa noc była bezksiężycowa i mroczna jak jego najgorsze
koszmary. Neal jechał powoli wozem patrolowym z wygaszonymi
reflektorami i obserwował mijane domy, oświetlone jedynie słabym
blaskiem latarni stojącej na najbliższym skrzyżowaniu. Żywopłoty.
Dlaczego, u licha, każdy mieszkaniec miasteczka musi mieć własny
żywopłot? Ciemne sylwetki garaży, niewielkie ganki na tyłach
domów. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch; coś ciemnego
wśliznęło się w jeszcze głębszy cień. Nealowi mocniej zabiło serce i
poczuł znajomy dreszcz emocji. Jego umysł zaczął rejestrować
wszystko: od szumu silnika samochodu począwszy, na błysku żarówki
na werandzie pobliskiego domu skończywszy.
W żywopłocie był otwór, a podjazd stanowiły po prostu dwie
wyryte w bujnej trawie koleiny. Skręcając w stronę domu, nacisnął
pedał gazu i włączył długie światła. W blasku reflektorów ujrzał
oszkloną werandę, dwa pojemniki na śmieci wypełnione plastikowymi
torbami oraz leżący na trawniku rower.
I psa. Wielkiego, czarnego labradora, który wyskoczył zza
śmietnika i skrył się w cieniu żywopłotu.
- Cholera jasna!
Neal przygasił światła i szybko wycofał pojazd w nadziei, że nie
postawił na nogi mieszkańców domu. Pies. Tak właśnie wyglądają
jego noce. Podobnie wygląda dzień.
Po jakie licho prosił tę Karen Lindberg, „Kwiaciarkę" - bardzo
podobała mu się jej bluza - żeby wybrała mu jakieś sadzonki? Nie ma
przecież czasu się nimi zajmować. Płot wokół pastwiska wymaga już
naprawy, a Neal nie chciał go grodzić drutem kolczastym, ponieważ
mógłby się o niego pokaleczyć koń.
Krista i Michael również wymagają opieki. Przecież naraził ich
na udrękę przeprowadzki tylko po to, żeby mieć dla nich więcej czasu.
Okazało się jednak, że i tu musi pracować po czternaście, a nawet
szesnaście godzin na dobę.
Nie może przecież tego tak zostawić. Wzmocnione siły policyjne
niczego nie załatwiają. Mogą najwyżej odroczyć kolejny gwałt, ale nie
powstrzymają gwałciciela. Neala Rowlanda nie powinno tu być; nie
do niego należy patrolowanie ulic. On musi ująć przestępcę i dlatego
nieustannie przesłuchiwał obie ofiary. Sprawdził ich wszystkich
znajomych, odwiedził wszystkie miejsca, do których uczęszczały,
dokładnie zbadał ostatnie kilka tygodni z życia tych kobiet. Wiedział,
gdzie bywały i z kim rozmawiały.
Znały gwałciciela. Inaczej byłoby to wszystko bez sensu. Żadna
nie miała męża, obie były młode, atrakcyjne, a w chwili gdy je
napadnięto, w odstępie niecałego tygodnia, przebywały same w domu.
Przecież nie zostały wybrane na chybił trafił. Ten drań musiał je znać.
Ale skąd?
Neal łatwo ulegał obsesjom; tej cechy jego charakteru nie znosiła
Jenny. Ale teraz Pilchuck jest jego miastem i za nie odpowiada. Zrobi
wszystko, by nikt już nie został skrzywdzony, przynajmniej póki on tu
jest szefem policji.
Gdy mijał kolejną przecznicę, zaskrzeczało radio.
- Tak? - rzucił do mikrofonu.
- W szkole coś się dzieje. Zorganizowano tam wieczorek
taneczny. Zwykła bójka, ale dyżurna nie może rozdzielić walczących.
- W porządku, już jadę - powiedział Neal.
Na szczęście znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szkoły.
Po drodze przyszła mu do głowy myśl, że gwałciciel dysponuje
radiem CB i prowadzi nasłuch pasma policyjnego, a Neal właśnie
poinformował go, że chwilowo będzie zajęty gdzie indziej.
To rzeczywiście zaczyna stawać się obsesją. Po mieście krążą
przecież samochodami Rogers i Erickson, zaś DeSalsa przemierza
ulice na piechotę. Powinni schwytać gwałciciela. Prędzej czy później
powinni go schwytać.
Ale właśnie to „później" przerażało Neala.
Przylegające do szkoły tereny zalanej asfaltem lub porośniętej
trawą ziemi oświetlało żółte światło sodowych lamp. Nietrudno było
wypatrzyć miejsce bójki. Jak zwykle, wokół walczących kłębił się
tłum gapiów. Dzieciaki z równą przyjemnością oglądały zawody
rodeo, jak makabryczne wypadki samochodowe. Neal czuł znacznie
większą sympatię do walczących niż do widzów. Dużo brutalniej, niż
musiał, odsunął z drogi kilka osób i chwycił za kołnierz dwóch
tarzających się po asfalcie boiska chłopaków. W pierwszej chwili obaj
zgodnie chcieli się rzucić na Neala, ale szybko rozpoznali jego twarz i
mundur.
Jeden miał rozbity nos i podpuchnięte oko, drugi pluł krwią.
- Rozejść się - warknął Neal do otaczających ich gapiów. - I to
już!
Odczekał chwilę, aż dzieciarnia niechętnie się rozproszyła.
Dyżurna, która krążyła na obrzeżach zbiegowiska, zaklaskała w dłonie
i zaczęła wszystkich kierować w stronę sali gimnastycznej.
- O co poszło? - zapytał Neal. Poczuł, jak jeden z chłopców się
jeży.
- Rozpowiadał na prawo i lewo, że przerżnął moją dziewczynę.
Nie mogłem tego znieść.
Neal westchnął. Większość mężczyzn już w okresie dorastania
pojmuje, iż nie jest ważne, z kim dziewczyna była wcześniej.
Niektórzy też uczą się trzymać buzię na kłódkę i nie rozpowiadać,
które dziewczyny mieli. Niestety, nie wszyscy.
- I twoim zdaniem będzie ci wdzięczna za to, żeś stanął w jej
obronie?
O głowę niższy od Neala chłopak otarł kantem dłoni krew z
twarzy.
- Ona nie chce, żeby ten gnój wygadywał o niej takie rzeczy.
Neal zdrowo potrząsnął obu przeciwnikami.
- Czy nie przyszło wam do głowy, że możecie postawić tę
dziewczynę w bardzo kłopotliwej sytuacji?
Chłopak, który zaczął awanturę swym paplaniem, jakby się
skurczył. Kurtka na nim sprawiała wrażenie zbyt obszernej.
- A czy pomyśleliście, jak ta dziewczyna będzie się czuć, kiedy
to wszystko dotrze do jej rodziców? - ciągnął Neal.
Teraz już i obrońca dziewczyny się skurczył.
- Jestem nieletni. Jeśli nawet pan mnie aresztuje, gazety i tak nie
podadzą mojego nazwiska.
- Czy w takim miasteczku to jakakolwiek różnica? Chłopak
otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął.
Milczał ponuro.
- Też mam córkę w waszym wieku - odezwał się prawie
serdecznie Neal. - Jeśli okaże się, że walczyliście właśnie o nią,
aresztowanie będzie pestką w porównaniu z tym, co was naprawdę
czeka. - Znów silnie nimi potrząsnął. - Rozumiecie, co mówię?
Plociuch szybko skinął głową. Po chwili niechętnie kiwnął głową
również obecny amant dziewczyny. Neal obu puścił.
- A teraz zjeżdżajcie i żebym was więcej nie widział.
Zrozumiano?
Patrzył, jak chłopcy biegną w stronę zgromadzonego przy
drzwiach sali gimnastycznej tłumu. „Koguty" na dachu samochodu
policyjnego rytmicznie migały. Wyłączył je, po czym skierował
samochód w alejkę o ruchu jednokierunkowym, którą sunął sznur
pojazdów rodziców przyjeżdżających przed szkołę po swe pociechy i
natychmiast odjeżdżających do domów. Stop i start. Zupełnie jak na
lotnisku.
Mimo zamkniętych szyb do środka wozu patrolowego docierały
dźwięki muzyki płynące z sali gimnastycznej. W oknach szkoły
migało lodowate, mętne światło stroboskopowe. Jakiś chłopak
wybuchnął śmiechem, z ust sterczał mu papieros. Obok samochodu
przeszła przytulona do siebie para; dziewczyna nie była starsza od
Kristy. Nieszczęsna dyżurna klaskała w dłonie.
Dzięki Bogu, że Krista nie wybrała się na tę zabawę. Jak
wszystkich rodziców, Neala przepełniały mieszane uczucia. Pragnął,
by jego córka miała wielu przyjaciół, ale żywił też nadzieję, że będą
nimi członkowie klubu szachowego, gdzie słuchano Mozarta.
Nie próbował się nawet zastanawiać, co Krista robi po wyjściu z
sali gimnastycznej. Nie potrafił też wyobrazić sobie córki w
samochodzie z jakimś napalonym chłopaczkiem, który miał
wprawdzie mózg, ale poniżej paska od spodni. Nie chciał, żeby Krista
dorosła.
Ujrzał przed sobą niewielką, błękitną hondę civic. Kiedy pojazd
przystanął przed wejściem do sali gimnastycznej, z gromadki
młodzieży wysunęła się jedna z dziewczyn i spiesznie ruszyła w
stronę auta. Była ubrana na czarno, miała jasne, krótko ostrzyżone,
nastroszone włosy, ale wyglądała dziecinnie. Neal niecierpliwie stukał
palcami w kierownicę, czekając, aż dziewczynka otworzy drzwi
hondy i wsunie się do środka. W tej samej chwili kobieta za
kierownicą odwróciła głowę. Neal natychmiast rozpoznał jej profil.
Kwiaciarka. Jej córka jest w wieku Kristy. A więc jego i panią
Lindberg łączą nie tylko zabici bracia i wspólna niechęć do broni.
Też jest samotna, pomyślał, nieprzyjemnie dotknięty tą refleksją.
Samotna i piękna. Miał nadzieję, że ten mężczyzna jeszcze tego nie
zauważył.
Rozdział 3
W zatłoczonej sali gimnastycznej było nieznośnie gorąco. Karen
nie pamiętała, aby kiedykolwiek podczas zebrania rodziców panował
aż taki ściski Do auli wniesiono ławki, a naprzeciwko nich ustawiono
mikrofon i dwa rzędy metalowych, składanych krzeseł.
Karen podświadomie spodziewała się ujrzeć grupę dziewcząt,
które, wymachując pierzastymi pomponami, będą się starały wywołać
jeszcze większy entuzjazm. Może spowodowało to skrzypienie ławek
i krzeseł, kiedy ktoś na nich siadał, lub też mieszanina zapachu pasty
do podłóg i potu. Karen nigdy nie czuła się tu w pełni dorosła. I
zapewne nie tylko ona. Siedząca obok kobieta naciągała skraj
spódnicy na niezgrabnie przechylone w jedną stronę kolana.
Mężczyzna przed nią bawił się czapką baseballową; wkładał ją,
zdejmował i znów wkładał, poprawiał na głowie, miął w dłoniach.
Karen nabrała nagle ochoty, aby mu ją zabrać.
W końcu przed mikrofonem stanęła przewodnicząca komitetu
rodzicielskiego, Vicky Thomas. Była to osoba, której Karen
serdecznie nie znosiła. Vicky najbardziej lubiła organizować
kiermasze wypieków domowych i konkursy mycia samochodów. Jej
najstarsza córka chodziła do ostatniej klasy. Karen była przekonana, iż
Vicky od trzynastu lat udziela się społecznie i jeśli szkoła zorganizuje
kiedyś izbę pamięci, to przewodnicząca komitetu rodzicielskiego
zajmie w niej poczesne miejsce. Karen, gdy tylko widziała Vicky,
natychmiast czmychała w przeciwną stronę. Nie znosiła pieczenia
ciast.
Niestety, Vicky uwielbiała też ogrodnictwo, jeśli tym mianem
można nazwać sadzenie rzędów ognistopomarańczowych begonii i
jaskrawożółtych nagietek. Karen opanowała sztukę życzliwego
uśmiechania się w swym królestwie do Vicky, trzymania buzi na
kłódkę i inkasowania pieniędzy za towar.
- Jestem zachwycona, widząc tak liczne audytorium -
zaświergotała Vicky do mikrofonu. - Jeśli równie tłumnie zgłosicie się
państwo do najbliższych wyścigów, pomyślcie tylko, jaki możemy
osiągnąć sukces.
Kobieta, która miętosiła rąbek sukienki, mruknęła:
- Już wolę podpisać czek.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu z was pojawiło się tutaj na
wieść o nowym systemie nagród, stosowanym przez nauczycieli i
administrację szkolną. Ponieważ pan Bradley, nasz dyrektor, zgodził
się osobiście odpowiedzieć na wasze pytania, bez dalszych wstępów
przekazuję mu mikrofon.
Carl Bradley był bardzo niezadowolony z danej mu okazji, ale
Karen wcale mu nie współczuła. Jej zdaniem dyrektor szkoły był
idiotą i dzięki sprawie, w której właśnie zorganizowano to spotkanie,
inni też zaczęli to dostrzegać.
Dyrektor chrząknął i na jego twarzy pojawił się dobrotliwy
uśmiech.
- Pozwólcie państwo, że na początku wyjaśnię zasady naszego
nowego systemu. Szkoły od dawien dawna karzą za złe zachowanie i
marne wyniki w nauce, nie nagradzając jednocześnie w dostatecznym
stopniu dobrego sprawowania i celujących stopni. Na poziomie szkoły
podstawowej wystarcza złota gwiazda. Jeśli chodzi o nastolatków,
należy wymyślić coś bardziej stosownego do ich wieku. Zadaliśmy
zatem sami sobie pytanie: co nastolatki lubią? - Zachichotał. -
Odpowiedź: muzykę, stroje, przedstawicieli płci przeciwnej oraz kino.
Doszliśmy do wniosku, że kino będzie tańsze niż nowy strój.
Nikt z rodziców się nie roześmiał. Nawet Vicky Thomas. Carl
Bradley znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji.
Znów chrząknął, poprawił na nosie okulary i ciągnął z marsową
miną:
- Pierwszy przyznam, że istnieje ryzyko niewłaściwego wyboru
filmów, które młodzież powinna oglądać. Ale z całą pewnością
nastolatków nie zadowoli „Mała syrenka".
Siedzący w pobliżu Karen mężczyzna wcisnął na głowę czapkę i
gwałtownie wstał.
- Niektóre z tych filmów są dozwolone od siedemnastu lat i nasze
dzieciaki nie mogą na nie chodzić bez opieki dorosłych - oświadczył. -
Powiedziałbym, że pokazywanie ich uczniom pierwszej klasy szkoły
średniej to więcej niż niewłaściwy wybór.
Karen z zadowoleniem skonstatowała, że od tej chwili porządek
zebrania zaczyna się walić. Kilku nauczycieli wstało z miejsc, aby
wyjaśnić powody, dla których muszą przekupywać uczniów filmami
w rodzaju "Halloween III" czy innych. Kilkoro rodziców odważyło się
wyrazić opinię, że przede wszystkim to sami nauczyciele powinni
zastanowić się, dlaczego nie potrafią dostarczyć uczniom motywacji
do nauki.
Marta Peters, która w poprzednim tygodniu cierpiała na ropne
zapalenie okostnej, spytała, co się stało z ideą nauki dla samej nauki.
Wizyta u dentysty najwyraźniej nie poprawiła jej humoru.
- Pochwała z ust dobrego nauczyciela powinna stanowić
wystarczającą motywację dla ucznia - dodała cierpko, kładąc nacisk
na słowie „dobrego", czym nie zyskała sobie przychylności dyrektora.
Wstała kolejna matka.
- W gazetach nieustannie piszą, że nasi uczniowie osiągają coraz
gorsze wyniki w testach i że szkolnictwo w Japonii i w Niemczech
stoi na dużo wyższym poziomie. Nasze dzieci spędzają w szkole i tak
dużo czasu, więc po co marnować go jeszcze więcej?
Dyrektor czekał, aż umilknie burza oklasków.
- Nagrody, która mobilizuje uczniów do pracy, nie można
nazywać marnowaniem czasu.
Tym razem wstała Karen.
- Wydaje mi się jednak, że wielu z nas uważa to za stratę czasu.
Przecież sugeruje pan uczniom, że nauka jest czymś tak niemiłym, że
wymaga lukrowania. I jakie wnioski wyciągną z tego dzieci? Szkoła
powinna być ekscytująca, powinna rzucać uczniom wyzwanie,
sprawiać, że będą samodzielnie myśleć. Młodzież musi nauczyć się
analizować problemy i szukać rozsądnych rozwiązań. Musi odkrywać
piękno literatury, uczyć się dyskutować w sposób przekonujący.
Zapewne też należy dzieciom wpajać przekonanie, że rozpoczęte
dzieło trzeba skończyć, choćby było nie wiadomo jak nudne. Muszą
uczyć się cierpliwości w chwilach, gdy są znudzone lub zniechęcone.
- Karen rozejrzała się po sali. - Już niedługo staną twarzą w twarz z
realnym światem, a ja nie podejrzewam, żeby jakikolwiek pracodawca
zamierzał nagradzać ich dobrą pracę biletem na „Terminatora II".
Karen usiadła przy akompaniamencie głośnych oklasków. Pośród
zebranych dostrzegła kilkoro znajomych oraz paru nauczycieli, którzy
zachowywali podejrzane milczenie, podczas gdy Bradley,
przygotowując się do obrony, formował szyki własnych żołnierzy.
Peter Merck, nauczyciel chemii, który często zaglądał do jej szklarni,
puścił do Karen perskie oko. Dostrzegła również Franka Morrisa,
nauczyciela matematyki. Nie wyobrażała sobie, aby mógł zabrać głos,
bez względu na to, której stronie przyznawał słuszność. Dalej siedział
Joe Gardner, nauczyciel gimnastyki i trener szkolnej drużyny. Dobry
Boże, czy koszykarze nabędą prawo do pójścia w piątek do kina
dopiero wtedy, gdy zaczną każdą piłkę wrzucać do kosza?
Prawie wszystkie miejsca zostały już zajęte i z tyłu sali tłoczyli
się rodzice, którzy na zebranie przyszli później. Karen dostrzegła
między nimi również szefa policji. Wprawdzie miał na sobie inną
kowbojską koszulę, ale ta również zapinana była na perłowe zatrzaski.
Co on robi na tym zebraniu?
Neal Rowland obserwował ją od samego początku.
Kiedy spotkali się wzrokiem, przesłał jej lekki uśmiech i pokazał
uniesiony kciuk. Karen zastanawiała się wprawdzie, czy policjant jest
żonaty, ale nawet nie przyszło jej do głowy, że może mieć również
dzieci. A może na zebraniu pojawił się służbowo, chcąc w ten sposób
lepiej poznać miejscową społeczność?
Jeśli tak, to pozna ją aż za dobrze.
Rodzice po kolei zabierali głos; projekt Bradleya poparły tylko
dwie osoby. Na koniec wstała Vicky Thomas i ponownie wzięła do
ręki mikrofon. Twarz jej promieniała.
- Usłyszeliśmy tu wiele kontrowersyjnych opinii; niektóre z nich
pan Bradley z pewnością weźmie pod rozwagę. Podziękujmy mu
burzliwymi oklaskami za to, że był uprzejmy przyjść na nasze
zebranie.
Gdy rozległy się słabe oklaski, na twarzy Bradleya pojawił się
mdły uśmiech. Vicky Thomas miała głowę na karku i zanim
zgromadzeni rodzice zdążyli opuścić salę, szybko załatwiła resztę
mniej istotnych spraw. Ławki trzeszczały i klekotały, ludzie wstawali
z miejsc i formowali niewielkie, hałaśliwe grupki lub kierowali się
prosto do wyjścia. Karen zaczęła krążyć po sali.
Choć było to wbrew jej naturze i zwyczajom, tego wieczoru
ubrała się wyjątkowo elegancko. Ostatecznie zamierzała
przeprowadzić własną kampanię wyborczą, a wybór niestety zależał
od uprzejmego rozdzielania uśmiechów, potrząsania dłoni i
spolegliwości. Należało też dwa razy pomyśleć, zanim otworzyło się
usta. Tego wieczoru należało również włożyć sukienkę i pończochy.
- Wszyscy chcemy, żeby nauczyciele myśleli twórczo - przyznała
rację jednemu z ojców. - Ale powinni też kierować się zdrowym
rozsądkiem.
- Jestem zaskoczona, że dziś bierzesz naszą stronę - dobiegł ją z
boku słodki głos.
Karen natychmiast zmieniła zdanie; to nie Vicky Thomas jest
istotą, której serdecznie nie znosi. Jest nią Lareina Parsons. Lareina
uczyła początkowo swe dzieci w domu, chcąc w ten sposób uchronić
je od niemoralnych jej zdaniem wartości humanistycznych, wpajanych
młodzieży przez szkoły publiczne. Najwyraźniej jednak doszła do
wniosku, że wyniesione przez nią z gimnazjum wykształcenie nie
przygotowało jej wystarczająco do samodzielnego uczenia syna i
córki matematyki, biologii oraz gramatyki języka angielskiego.
Obecnie jej dzieci chodziły do szkoły średniej, budząc postrach wśród
nauczycieli i urzędników, którzy musieli mieć nieustannie do
czynienia z ich matką.
- Sądzę, że dziś prawie wszyscy jesteśmy ze sobą zgodni -
odparła taktownie Karen. - Pieniądze pochodzące z naszych podatków
należy przeznaczać na rzetelne nauczanie, a nie na wątpliwej wartości
eksperymenty.
- Dziękuję Bogu, że dzieci w porę powiadomiły mnie, co się
święci. - Lareina przyłożyła dłonie do piersi, jakby dostała palpitacji.
Ponadto taki gest byłby bardziej na miejscu, gdyby miała na sobie
żabot, a nie koszulkę z napisem „Mamusia piłkarza". Karen ze
smutnego doświadczenia wiedziała, że matki piłkarzy dobrze wiedzą,
co to krew, pot i łzy; palpitacje tak łatwo ich nie dopadają. Nie
zmieniając pozy, Lareina dodała: - Moim dzieciom staram się wpajać
prawdziwe wartości i przeraża mnie myśl, na co mogłyby być tutaj
narażone!
- Nie chodzi o to - burknął jeden z ojców. - Ja nie chcę, żeby
moja córka oglądała spluwę Dona Johnsona.
W innym miejscu i przy innej okazji Karen odpowiedziałaby
nonszalancko: "Pewnie, że nie, ale niewiele mnie to obchodzi". Tego
wieczoru jednak potrząsnęła tylko głową i zrobiła stropioną minę.
- I pomyślcie tylko - dodała Lareina - że nasze dzieci nie mogą w
klasach odmawiać modlitwy, ale mogą za to oglądać nieprzyzwoite
filmy!
Karen doszła do wniosku, że wystarczająco już naudzielała się
towarzysko. Odwróciła się, by odejść, i stanęła oko w oko z Nealem
Rowlandem.
- Dobra robota, pani Kwiaciarko - oświadczył, kiwając głową.
Szczera pochwała czy tylko zwykły komplement? Karen
zdecydowała, że to pierwsze.
- To miła niespodzianka spotkać pana na zebraniu rodziców. Czy
ma pan dzieci?
- Prawdę mówiąc, tak - odparł poważnie. - Dwójkę. Michael ma
dziesięć lat, a Krista czternaście.
- Krista? O, moja córka wspominała coś o nowej koleżance.
Myślę, że pańska córka chodzi z moją Abby do jednej klasy.
- Pewnego wieczoru widziałem, jak odbierała ją pani po zabawie
ze szkoły. Ładna dziewczyna,
- Dziękuję. - Karen nabrała nagle ochoty na pogawędkę. - Co pan
sądzi o naszym dzisiejszym zebraniu? - zapytała prowokująco.
- Dokładnie to samo, co pani - odrzekł i złożył ręce na piersi. - Z
tymi filmami dyrekcja trochę się wygłupiła. Ciekaw jestem, w jaki
sposób niektórzy nauczyciele zdobyli dyplomy.
- Nie słyszałam, żeby zabierał pan głos.
- Pani zrobiła to za mnie. - Cofnęli się nieco, gdyż stojąca w
pobliżu grupa rodziców stawała się coraz liczniejsza. - Poza tym moja
sytuacja tutaj jest trochę niezręczna i staram się nie wplątać w
politykę.
- Ale głosować pan będzie?
- Będę, - Uniósł brwi. - A za kim pani się opowie?
- Za sobą. Chcę wejść do rady szkolnej. Prześliznął się wzrokiem
po jej postaci w sposób, który można było zinterpretować dwojako.
- Podoba mi się to, co tu dziś ujrzałem.
- A cóż pan takiego ujrzał? - zapytała.
- Bystrą i energiczną kobietę.
Nieco oschły ton jego wypowiedzi kazał się Karen zastanowić,
czy Neal Rowland rzeczywiście przepada za energicznymi kobietami.
Albo za bystrymi. Ciągle miała w pamięci futerał z karabinem i
kowbojskie buty, a to mówiło jej o tym człowieku wszystko, co
chciała o nim wiedzieć.
- Zatem liczę na pański głos - powiedziała - a teraz proszę mi
wybaczyć. Widzę kogoś, z kim muszę zamienić kilka słów.
Krążąc po sali, Karen cały czas czuła na sobie jego wzrok.
Czyżby ją obserwował? Po kręgosłupie przeszedł ją zimny dreszcz.
Zapewne dużo bardziej interesują go wysocy mężczyźni o brązowych
oczach. A może po prostu, podobnie jak ona, obserwuje wszystkie
kobiety i zastanawia się, którą z nich upatrzy sobie gwałciciel?
Wędrowała po sali, przyłączając się do poszczególnych grup i
zamieniała za każdym razem kilka słów, myślami jednak błądziła
gdzie indziej. Czy na sali przebywa ofiara pierwszego gwałtu? Czy
jest tu także gwałciciel?
Jej uwagę przykuła postać kierującej się do wyjścia kobiety.
Abby uwielbiała swą nauczycielkę angielskiego. Lisa Pyne stanowiła
w przybliżeniu dorosłą wersję Abby: drobna, energiczna, jasnowłosa.
Patrząc na nią, Karen z przykrością stwierdziła, że Abby chciałaby
mieć taką matkę jak panna Pyne. Karen wielokrotnie próbowała
wzbudzić w sobie niechęć do Lisy, ale nauczycielka rzeczywiście
zasługiwała na uwielbienie, jakim otaczali ją uczniowie. Była
przeurocza.
Przez cały tydzień Abby żaliła się na nieobecność Lisy w szkole.
Zastępujący ją nauczyciel kazał uczniom czytać po cichu „Wielkie
nadzieje". Utwory Dickensa w swoim czasie drukowane były w
odcinkach, stanowiąc coś w rodzaju „Posterunku przy Beverly Hills",
i trzymały czytelników w napięciu. Jednak dla współczesnych
nastolatków, wychowywanych od najwcześniejszych lat na telewizji,
powieści Dickensa są nudne jak flaki z olejem. Innymi słowy, cytując
Abby, kogo to wszystko obchodzi?
Karen była głęboko przekonana, że Lisę bardzo obchodzi los
powierzonych jej dzieci. Była jedyną nauczycielką, której
niepotrzebny był Arnold Schwarzenegger i jego jatki, by wzbudzić w
swych podopiecznych motywację do nauki.
- Lisa! - zawołała Karen i drobna kobieta przystanęła. Odwracała
się z widocznym wahaniem.
- O, Karen. Miło cię spotkać.
Na widok ciemnych worków pod oczami oraz sińców i guzów,
które szpeciły śliczną zazwyczaj twarz Lisy, po plecach Karen
przebiegł dreszcz przerażenia. Siniaki nie były świeże i powoli
zmieniały barwę z fioletowej na jasnożółtą.
- Boże drogi, co ci się stało? - zawołała.
Karen, choć poruszona do żywego, nie przestała myśleć. Z
pewnością musi się jednak mylić! Pierwsza kobieta została zgwałcona
prawie trzy tygodnie wcześniej, a sińce i zadrapania na twarzy
nauczycielki pochodzić musiały sprzed niecałego tygodnia.
Lisa uśmiechnęła się - zbyt szybko, zbyt promiennie. Uśmiech ten
jednak prawie natychmiast zgasł.
- Wyglądam okropnie, prawda? Ale 1 tak już jest dużo lepiej.
Cały tydzień siedziałam w domu, żeby nie straszyć swoim wyglądem
dzieciaków. Mogłyby pomyśleć, że zbliża się halloween.
- Ale co...?
Lisa zamachała nerwowo rękami.
- Och, spadłam z konia. Powiedziałam „prrr", i on posłusznie się
zatrzymał, ale ja nie. Wprawdzie jeszcze przez kilka dni nie
powinnam pokazywać się ludziom na oczy, ale koniecznie chciałam
być na zebraniu. Nie sądzę, żeby reakcja rodziców okazała się zgodna
z oczekiwaniami naszego dyrektora, prawda?
Karen, skrywając niepokój, postanowiła nie drążyć głębiej.
- Bóg jeden wie, czego oczekiwał. Ale nie miał wyboru i musiał
się dziś pojawić. Inna rzecz, że powinien był znaleźć jakiegoś kozła
ofiarnego...
- Ale kogo? Musiałby sobie najpierw kogoś upatrzyć. - Przez
chwilę Lisa zachowywała się i mówiła jak zawsze, szybko jednak
spuściła wzrok. - No cóż, pozdrów ode mnie Abby. Powinnam jak
najszybciej wracać do domu.
- Lisa... - Głos Karen nagle się zmienił. - Czy jesteś pewna?
W błękitnych oczach młodej nauczycielki pojawił się strach,
który starała się pokryć promiennym uśmiechem.
- Pewna? Czego?
- Że spadłaś z konia - odparła cicho Karen.
W Lisie zaszła zdumiewająca przemiana. Wyraźnie skuliła się,
jakby na jej plecach nieoczekiwanie spoczął ogromny ciężar, jakby
otrzymała straszliwy cios.
- Nie bądź śmieszna! - zawołała piskliwie. - Oczywiście, że
spadłam z konia. Na Boga, co ty sugerujesz? Zresztą nieważne. Nic
mnie to nie obchodzi. Posłuchaj, przed wyjściem muszę jeszcze
wstąpić do łazienki. Zobaczymy się... Cóż, już niedługo zobaczę się z
Abby.
Karen stała jak wrośnięta w ziemię i obserwowała odchodzącą
pospiesznie Lisę. Instynkt jej nie omylił. Miała rację. Tyle tylko że
Lisa nie była pierwszą ofiarą gwałtu, lecz trzecią.
- A to drań - mruknęła Karen. - Nic dziwnego, on gdzieś tutaj
jest.
Neal obserwował tłum z lekkim rozbawieniem. Atmosfera
spotkania była gorąca i odnosił wrażenie, że teraz obecni zawierają ze
sobą jakieś osobliwe alianse. Połowa rodziców uważała, że zebranie
jest zwykłą stratą czasu; opinię tę podzielał również Neal. Druga
połowa zdecydowanie opowiadała się przeciw wybranym filmom. Ten
obóz był podzielony. Części osób nie przeszkadzało to, że w filmach
pojawia się trochę brutalnych epizodów, zdecydowany jednak
sprzeciw budziły sceny erotyczne. Inni rodzice nie mieli nic
przeciwko Spluwie Dona Johnsona, ale nie chcieli, aby ich dzieci
oglądały roztrzaskiwane ludzkie głowy.
Neal pomyślał ponuro, że nie wszyscy dorośli wiedzą, co się
dzieje, gdy przemoc połączyć z seksem. Niestety, niektóre kobiety,
które pojawiły się tego wieczoru w szkole, miały okazję coś takiego
zobaczyć.
Na przykład pani Kwiaciarka, która poza tym kompletnie go
zaskoczyła. Okazało się, że jeśli chce, potrafi być bardzo sympatyczna
i uprzejma. Podsłuchiwał rozmowy, które krążąc po sali prowadziła;
były gładkie jak u najwytrawniejszego polityka. Oczywiście, jeśli w
przeszłości wypuściła zbyt wiele rac, może być troszeczkę za późno,
żeby omamić wyborców. Był pewien, że mężczyzna, który grzmiał, iż
dzieci nie powinny uczęszczać na filmy dozwolone od lat siedemnastu
i generalnie nie należy ich rozpaskudzać, nie odda głosu na panią
Lindberg.
Odruchowo poszukał jej wzrokiem. Stała nie opodal wyjścia,
kilka metrów od niego, i rozmawiała ze śliczną blondynką.
Natychmiast rozpoznał w niej nauczycielką angielskiego Kristy.
Rozmowa kobiet wcale nie była beztroska. Mimo że ani pani
Lindberg, ani Lisa Pyne nie podnosiły głosu, panujące między nimi
napięcie było wręcz namacalne.
Neal zesztywniał i zmarszczył brwi. Czy Krista w tym tygodniu
nie wspominała o zastępstwie? W pewnej chwili nauczycielka
zacisnęła pięści i odeszła od pani Lindberg. Kiedy, spiesznie
wychodziła z sali, Neal ujrzał jej twarz.
O, cholera!
Szybko podszedł do Karen.
- Czy mówiła, co jej się stało?
Na dźwięk jego głosu drgnęła, ale zaskoczenie szybko minęło i jej
oczy rozbłysły gniewem.
- Słucham? Czy to pan kazał przedstawiać jej taką właśnie
wersję?
- Widziałem tę kobietę tylko raz, kiedy przyprowadziłem swoją
córkę do szkoły - wyjaśnił spokojnie.
Karen popatrzyła mu w oczy i głęboko westchnęła.
- Boże drogi! Powiedziała, że idzie do łazienki. Muszę ją jednak
mocniej przycisnąć.
- Poczekam - odrzekł, dotrzymując jej kroku. - Jeśli będę
potrzebny, proszę mnie zawołać.
- Też coś! - burknęła kwaśno. - Jeśli!
Szeroki hol, wzdłuż którego ciągnęły się pomalowane na
brązowo, pozamykane szafki uczniów, był pusty. Pokrywające
podłogę linoleum zostało na ten wieczór szczególnie dokładnie
wypastowane i teraz lśniło ostrym blaskiem. Przed drzwiami do
damskiej toalety Neal chwycił Karen za ramię.
- Jaką wersję pani podała?
- Że spadła z konia.
- Moglibyśmy zawrzeć sojusz.
- Nie sądzę.
- Czy ma męża?
Karen potrząsnęła przecząco głową i zapytała:
- Czy to ona była pierwszą ofiarą?
- Nie.
- Boże! - jęknęła, znikając w łazience.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Neal Oparł się plecami o ścianę
i czekał.
Do łazienki prowadziły podwójne drzwi. W środku znajdował się
rząd kabin, długi zlew z lustrem, a ściany zdobiły napisy. Nieudolnie
odnowione podczas letnich wakacji tynki wymagały drugiego
malowania. Spod cienkiej warstwy żółtej farby przebijały ciemne
litery. „Pieprzę cię". A obok ręczny dopisek: ,Lepiej pieprz Jona".
Co za, wyobraźnia! Karen próbowała przypomnieć sobie, czy
kiedykolwiek pisała na ścianach toalet. Jeśli nawet tak było, to
malowała zapewne znak pokoju, symbol zupełnie obcy pokoleniu jej
córki.
W pierwszej chwili sądziła, że w toalecie nikogo nie ma, po
chwili jednak dobiegł ją głośny oddech i szloch. Drzwi ostatniej
kabiny były zamknięte i stamtąd właśnie wydobywały się te dźwięki.
- Lisa? - zapytała, a ściany odpowiedziały jej echem.
- Daj mi spokój.
- Nie boisz się być tu sama?
Zapanowała chwila ciszy, a potem rozległ się jeszcze bardziej
rozpaczliwy szloch. Karen postanowiła postawić sprawę otwarcie.
- W zeszłym miesiącu zgwałcono w miasteczku dwie kobiety.
Policja trzyma to w tajemnicy.
- Boże!
- Czy wyjdziesz, Liso?
Po chwili drzwi kabiny otworzyły się. W jaskrawym świetle
twarz młodej nauczycielki wyglądała upiornie. Pod oczami widniały
smugi rozmazanego tuszu do rzęs, powieki były napuchnięte i
czerwone, twarz dodatkowo zniekształcał grymas przerażenia.
- Dwie kobiety? - powtórzyła z niedowierzaniem. Karen skinęła
głową.
- Skąd o tym wiesz?
- Jedną z nich jest Chelsea Cahill, moja przyjaciółka. Lisa
zamknęła oczy i zadrżała.
- Myślałam, że tylko mnie to spotkało. Myślałam, że obserwuje
mnie, żeby wrócić. Obserwował mnie, sam się do tego przyznał.
Oczy Karen napełniły się łzami. Wyciągnęła ręce i przytuliła do
siebie Lisę, która w tej chwili bardzo przypominała jej Abby.
- Wiem. Ale nie obserwował cię przez cały czas. Tego nie był w
stanie zrobić. Zaatakował nie tylko ciebie.
- Tak się bałam - odparła drżącym głosem Lisa i znów zaczęła
łkać. Po chwili podjęła urywanym głosem: - Nie widziałam jego
twarzy, był w masce. Jak szkielet z pustymi oczodołami. Z tym tylko,
że... tam były źrenice. Patrzyły na mnie. Cały czas. Cały czas, kiedy...
- Zadrżała. - Już nigdy więcej.
- Co nigdy więcej?
- Nie będę tańczyć. Już nigdy nie zatańczę.
Karen zacisnęła powieki i pozostawała tak dłuższy czas. Gdy w
końcu otworzyła oczy, w lustrze dostrzegła odbicie stojącego w progu
Neala. Ogarnęła ją wściekłość zarówno na gwałciciela, jak i na
policjanta, który pozwolił zboczeńcowi skrzywdzić następną kobietę.
Z wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.
- Liso - powiedziała miękko, nie okazując swych rzeczywistych
uczuć - musisz koniecznie porozmawiać z policją.
- Nie! - Młoda kobieta zesztywniała i wyrwała się z objęć Karen.
- Tego nie zrobię. Powiedział... - Ujrzała Neala i odwróciła się
gwałtownie w jego stronę. - Kim pan jest?
Karen dotknęła jej ramienia.
- Liso, to Neal Rowland, nowy szef policji. Zobaczył. .. zobaczył
dziś twoją twarz.
- Spadłam z konia! Nikt nie udowodni, że było inaczej!
- Dopóki ten łajdak nie znajdzie się za kratkami, nie poczuje się
pani bezpiecznie - powiedział Neal szorstko. - Jeśli nie podejmie pani
walki, nigdy nie dojdzie pani do siebie.
Lisa zadzwoniła zębami.
- On mnie zabije!
- Nie zabije. Zrobił, co chciał, i tak panią przestraszył, że nie
potrafi pani stawić czoło temu, walczyć.
Karen obserwowała zaciętą twarz Neala, który mówił
pogardliwie, wykrzywiając usta, i nie była pewna, czy przypadkiem
on nie ma racji. Nie widziała innego sposobu, żeby przemówić
nauczycielce do rozsądku.
- Musi pani ze mną porozmawiać - ciągnął. - Czy podejmie pani
walkę?
- Ale jak?
- Proszę mi wszystko opowiedzieć.
- Po co? - Usta Lisy drżały, ale ton głosu był wyzywający. -
Przecież pan go jeszcze nie złapał.
- Ale złapię.
- I... dlaczego nie wiedziałam, że w miasteczku grasuje
gwałciciel? - Głos jeszcze bardziej jej zadrżał. - Dlaczego?
Neal zerknął na Karen.
- Dobre pytanie - wtrąciła wypranym ze wszelkich emocji
głosem. - Dlaczego pan nie odpowie?
Zanim przeniósł wzrok na nauczycielkę, w oczach zabłysł mu
gniew.
- Pozostałe kobiety były równie przerażone jak pani - wyjaśnił
beznamiętnym głosem. - Nie chciały, żeby napastnik wiedział, że
zgłosiły się na policję.
Oszołomiona Lisa wzięła to tłumaczenie za dobrą monetę, ale nie
Karen. Ona nie wierzyła, że kobiety nie są w stanie obronić się same.
Gdyby Chelsea o wszystkim wiedziała, drzwi jej domu byłyby dobrze
zaryglowane i w razie czego miałaby kilka dodatkowych chwil, żeby
sięgnąć po jakąś broń lub po prostu uciec do sąsiadów. Wiele kobiet w
miasteczku posiada broń. Mogą powyciągać ją z szaf i trzymać pod
ręką. Karen wprawdzie broni nie miała, ale spałaby dużo spokojniej,
gdyby zaczęła trzymać przy łóżku pogrzebacz.
Chelsea była jej najbliższą przyjaciółką, lecz Karen nie sądziła, że
powinna stawiać jej interesy nad bezpieczeństwo innych kobiet w
mieście. Jeśli gwałciciel zechce karać swe ofiary za to, że zwróciły się
do policji, podejmie ogromne ryzyko. Poza tym Karen była pewna, że
mężczyzna ten niebawem znajdzie kolejną ofiarę. Sądząc po
wydarzeniach minionego miesiąca, uczyni to szybko.
- Więc jak? - zapytał Neal. - Porozmawia pani ze mną?
Lisa posłusznie skinęła głową. Była blada, wyczerpana i nie miała
siły na kłótnie. Zapewne odczuła wielką ulgę, kiedy wyznała wreszcie
swój sekret i zyskała złudzenie, że znajduje się pod ochroną policji.
- Zabiorę panią do szpitala. Musimy mieć dokumenty... - Nawet
on miał na tyle taktu, żeby, poskromić język. - To dla pani
bezpieczeństwa - dokończył nieprzekonująco.
Drobna blondynka ponownie skinęła głową; uczyniła to tak
mechanicznie, że Karen, widząc ów nieznaczny gest, natychmiast z
niechęcią przypomniała sobie, jak owej pamiętnej nocy Chelsea
uciekała od rzeczywistości. Czy kobiety tylko tak potrafią reagować
na brutalność mężczyzn?
Kiedy Neal Rowland skierował Lisę w stronę wyjścia, Karen
ruszyła za nimi. Skrzywdzona i bezwolna nauczycielka jeszcze
bardziej przypominała jej Abby. Karen nie mogła w tej chwili opuścić
Lisy. Neal obrzucił ją wprawdzie ostrym spojrzeniem, gdy szła w
stronę wozu patrolowego, ale nie odezwał się słowem.
Gdy już ulokowali się w samochodzie, nie uruchomił od razu
silnika, lecz zaczął zadawać pytania. Lisa, najwyraźniej zadowolona,
że jest ciemno i może zachować pozorną anonimowość, posłusznie na
nie odpowiadała. Parking powoli pustoszał, a Karen słuchała historii,
jaką już znała, z tym tylko, że dzięki konkretnym pytaniom
opowiadanej ze szczegółami i dużo mniej emocjonalnie.
- Wzrost?
W kojącym uścisku Karen drobna dłoń Lisy jeszcze bardziej się
skurczyła.
- Nie wiem. Było prawie ciemno, a on ani razu nie stanął
bezpośrednio przede mną.
Następne pytanie, w porównaniu z poprzednimi, Rowland zadał
zdumiewająco łagodnym tonem:
- Panno Pyne, nie chcę wnikać w pani doświadczenia erotyczne,
ale może zorientowała się pani... w chwili kiedy ten człowiek... panią
gwałcił, jakiego był wzrostu lub jaką miał budowę ciała?
Zapadła długa cisza. Lisa zaczęła drżeć.
- On... on mnie dosłownie zgniótł. Przydusił mnie, nie mogłam
nic zrobić. Opór nie miał sensu. W porównaniu z nim byłam taka
mała.
Karen krajało się serce, gdy słyszała płacz Lisy. Neal skinął
głową, jakby słowa nauczycielki potwierdziły jego domysły.
- I nie zapalał światła?
- Tylko... tylko wtedy, kiedy tańczyłam.
- Czy domagał się jakiejś konkretnej muzyki? Drżący głos Lisy
nabrał mocy.
- Miałam taśmę z piosenkami „Dire Straits". Nie wiedziałam, jak
to tańczyć.
Neal skinął głową.
- Czy innym kazał tańczyć coś innego? - zainteresowała się Lisa.
- Tak.
Karen milczała, nie chcąc dawać Nealowi powodu, by kazał jej
opuścić samochód. Teraz jednak ciekawość zwyciężyła.
- A tej pierwszej kobiecie jaką muzykę kazał puścić? Spojrzał na
nią bez wyrazu.
- Country - and - western. Gartha Brooksa. Przez czysty
przypadek. Ta właśnie taśma leżała na magnetofonie.
- A więc gatunek muzyki jest mu obojętny.
- Tak. Zależy mu wyłącznie na tym, żeby kobieta tańczyła.
Karen zastanawiała się, czy sens tej rozmowy w ogóle dociera do
Lisy. Siedziała z pochyloną nisko głową, ż zamkniętymi oczami i
Rowland, zadając kolejne pytania, za każdym razem musiał dotykać
jej ramienia.
Napastnik ani razu nie zdjął maski; Nie wie, jakiego koloru były
jego włosy. Oczy miał piwne. Tak, tego była pewna. Nigdy tych oczu
nie zapomni.
Nie zapamiętała niczego więcej, co mogłoby być dla policji
użyteczne. Gwałciciel zachowywał wszelkie środki ostrożności.
Podobnie jak pozostałe kobiety, Lisa nie widziała ani jego twarzy, ani
włosów. Wszystkie napaści miały miejsce późnym wieczorem i
zawsze, gdy zdejmował z siebie jakąś część ubrania, gasił światło. Ani
razu nie podniósł głosu; mówił szeptem. Chelsea i pierwsza ofiara
próbowały walczyć; ale nic nie wskórały. Lisa najwyraźniej była zbyt
przerażona, żeby stawiać jakikolwiek opór.
- Powinnam była jednak walczyć - szepnęła. - Może...
- Zapewne wtedy pobiłby panią jeszcze dotkliwiej - przerwał jej
szorstko Rowland. - Jest pani drobna i opór na nic by się nie zdał.
Lisa lekkim kiwnięciem głowy przyznała mu rację, ale Karen
odniosła wrażenie, że nauczycielka wcale nie jest o tym przekonana.
Przed szpitalem Karen popatrzyła na Lisę i spytała:
- Kiedy skończą cię badać, czy masz dokąd wrócić', gdzie nie
będziesz sama?
Lisa skinęła głową.
- Zatrzymałam się u przyjaciółki. Znasz ją, to Gretchen Williams,
radca prawny naszej szkoły. Powiedziałam jej o wszystkim.
- W takim razie najlepiej będzie, jeśli się pożegnam. - Karen
ścisnęła jej dłoń. - Abby zapewne już się o mnie niepokoi. Zadzwonię
do ciebie jutro. Wszystko będzie dobrze.
Lisa patrzyła na nią z rozpaczą.
- Czy dlatego, że nie powiadomiłam wcześniej policji, ktoś
zostanie zgwałcony?
Karen nie miała zamiaru wyjaśniać Lisie, jak niewiele nowego
wniosły do sprawy jej zeznania. Nie powiedziała nic ponadto, co
zeznała już Chelsea. Napastnik był wysoki i miał piwne oczy. Ma
obsesję na punkcie tańca. Jest człowiekiem ostrożnym i wszystko
bardzo dokładnie planuje. Mieszka w Pilchuck, ponieważ w
przeciwnym razie skąd by wiedział, że żadna z tych kobiet nie ma
męża i wszystkie mieszkają same? Gdyby nie znał ich codziennych
zwyczajów, nie zdołałby ich tak skutecznie podejść.
Po raz pierwszy Karen ogarnął strach. Zmusiła się do
nieszczerego uśmiechu.
- Nie. Twoja historia wiele wniosła do sprawy, a kilkudniowa
zwłoka nie robi najmniejszej różnicy.
- Dziękuję - szepnęła Lisa.
Z poczuciem winy Karen zrozumiała, że tego wieczoru nie będzie
myślała o Lisie, a jedynie o samej zbrodni. Zagryzła wargi i skinęła
głową.
- Mam nadzieję, że postąpiłam słusznie - oświadczyła Lisa i
ruszyła w stronę białych drzwi szpitala.
- Odwiozę panią do samochodu - zwrócił się Neal do Karen.
- Pójdę piechotą.
- Niech pani nie będzie śmieszna.
- Czy nie powinien pan tutaj zaczekać? - zapytała, odwracając się
w jego stronę.
- Wrócę.
- W porządku.
W milczeniu podeszli do wozu patrolowego. Karen nieprzyjemnie
uderzył panujący na parkingu mrok mimo palących się niedaleko
latarni ulicznych. Była zadowolona, że nie jest sama, a jednocześnie
zła za ową zależność od kogoś.
Przez całą drogę do szkoły milczeli. Honda civic stała pośrodku
całkowicie opustoszałego parkingu. Z wyjątkiem palących się przed
wejściem sodowych lamp, budynek szkolny był ciemny. Rowland
zatrzymał samochód obok hondy i ku zaskoczeniu Karen wyłączył
silnik.
W głębokiej ciszy usłyszała jego głębokie westchnienie. Wsparł
dłonie na kierownicy i odwrócił twarz w jej stronę.
- No dobrze - odezwał się beznamiętnie. - Z jakiego powodu jest
pani taka wściekła?
- Wściekła? - powtórzyła jak echo. - Proszę nie traktować mnie
jak dziewięcioletniej dziewczynki, która nieustannie się dąsa.
- Zgoda, ale widzę przecież wyraźnie, że przez cały wieczór
chciała mi pani coś powiedzieć.
Jest bardziej bystry, niż sądziła.
- W porządku - odparła po raz drugi tego wieczoru.
- Uważam, że, gdyby natychmiast ostrzegł pan mieszkańców
miasteczka, do trzeciego gwałtu by nie doszło. Zapewne i Chelsea nie
zostałaby zgwałcona. Która ofiara gwałtu nie boi się powrotu
napastnika? A przecież w takich przypadkach policja nigdy nie
zachowuje milczenia. Uważam, że prowadzi pan jakąś grę. Wymyślił
pan sobie, że kobiety są bezradnymi stworzeniami, i próbuje uchronić
je przed brutalną rzeczywistością. Polowanie w ciemnościach, gdy
przeciwnik nie orientuje się, że jest pan już na jego tropie, sprawia
panu niebywałą frajdę. Wmieszane w to kobiety są jedynie fantami.
Czy nie mam racji?
Zacisnął mocno usta i z jego twarzy zniknął beznamiętny wyraz.
- Sama pani nie wie, co wygaduje.
- Może nie wiem - odrzekła - ale te kobiety są moimi
przyjaciółkami. To, co przytrafiło się im, może równie dobrze
przytrafić się mnie lub mojej córce.
- Ja też mam córkę.
Karen otworzyła drzwi samochodu.
- Raz już dałam panu szansę, mimo że od początku uważałam, że
robię źle. Teraz niczego nie obiecuję.
- A czy o cokolwiek panią prosiłem?
- Sądziłam, że to wyłącznie kwestia czasu.
- Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
- Głos Neala był napięty; najwyraźniej z trudem nad sobą
panował.
- Bez przerwy się mylę, ale moje pomyłki nie pociągają za sobą
tak straszliwych skutków.
Karen, nie dbając o to, czy Neal zamierza jeszcze coś powiedzieć,
ze złością zatrzasnęła za sobą drzwi. Świadoma obserwujących ją
czujnie oczu, wlokła się na tych przeklętych wysokich obcasach, które
tak niedawno jeszcze wydawały się jej niezbędne, aby wywrzeć na
wszystkich wrażenie. Wysokie obcasy uniemożliwiają ucieczkę,
pomyślała. Otworzyła drzwi swej hondy i w świetle lampki
zlustrowała tylne fotele. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, wsiadła
i uruchomiła silnik. Gdy przejeżdżała przez parking, kierując się ku
wyjazdowej bramie, towarzyszył jej samochód policyjny. Potem
wyminął ją i odjechał.
Poczuła się opuszczona.
Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?
Nie chciała myśleć o popełnionych omyłkach. Musiała żyć
zgodnie ze swym sumieniem. Tylko tak potrafiła.
Rozdział 4
Karen przystanęła w progu sypialni i obserwowała pogrążoną we
śnie Abby. W sączącym się z przedpokoju świetle dziewczyna
wyglądała bardzo młodo - zbyt młodo, aby jakiś przygłup ze szkoły
średniej składał jej ordynarne propozycje. Pozbawiona makijażu twarz
Abby była po prostu buzią dziecka.
Dziecka przekształcającego się już w kobietę, pomyślała posępnie
Karen. Na bosaka przeszła przez pokój i sprawdziła zamknięcie w
oknie. Zamek zatrzymałby gwałciciela zaledwie na kilka sekund.
Więcej, poprawiła się w myślach. Okno znajdowało się wysoko nad
ziemią, a ponadto rosły pod nim krzewy szczególnie kolczastych róż z
gatunku Therese Bugnet. Śpiąca Królewna chroniona przez zarośla
jeżyn. Karen dotknęła policzka córki i poczuła pod palcami ciepło jej
oddechu. Bezpieczna.
Ale czy naprawdę? Czy bezpieczna jest sama Karen, skoro w
niewielkim miasteczku, gdzie mieszka, grasuje gwałciciel? Ileż żyje w
nim samotnych, młodych kobiet? Jeśli bandyta wyczerpie już
wszystkie możliwości, jeśli nie znajdzie samotnej kobiety, czy nie
zainteresuje się dziewczętami ze szkoły średniej?
Przed oczami Karen znów mignęła blada twarz Lisy, zanikające
siniaki, wyraz wstydu w oczach. Wspomnienie to nagle wywołało w
niej złość. Gdyby Lisa wiedziała, że nie jest jedyną ofiarą gwałtu,
gdyby była przekonana, że wcale nie jest słabsza od reszty kobiet,
byłoby jej dużo łatwiej. Nawet gdyby świadomość, że w okolicy
grasuje szaleniec, nie uchroniła jej przed gwałtem, nie cierpiałaby tak
strasznie, sądząc, że tylko ją to spotkało. Do diabła, powinna
wiedzieć, że w miasteczku jakiś drań poluje na kobiety!
Gdy w końcu Karen wróciła do łóżka, długo nie mogła zasnąć.
Przyrzekła Nealowi, że będzie milczeć, ale obietnicę tę złożyła przed
zgwałceniem Lisy. No cóż, Neal dostał szansę, lecz jej nie
wykorzystał. Milczenie nie pomogło w schwytaniu gwałciciela, zatem
należy ostrzec kobiety.
Następnego dnia nie pozwoliła sobie na żadne wahania i ponowne
analizy sytuacji. Przez okno patrzyła, jak Abby wychodzi z domu i
zajmuje miejsce w szkolnym autobusie; ostatni raz robiła to, gdy jej
córka miała osiem lat. Później Abby postanowiła być samodzielna.
Zachowaj Bóg, żeby dziewczyna, oglądając się za siebie, dostrzegła w
oknie postać matki.
Makijaż i układanie włosów, oręż współczesnej kobiety przeciw
światu, zajęły Karen trochę więcej czasu niż zwykle. Następnie
wsiadła do samochodu i pojechała prosto do redakcji miejscowej
gazety.
„Pilchuck Times" był tygodnikiem, a jego nakład zależał od
zainteresowania czytelników nowinkami ze szkoły i... kupnem garażu.
W kolumnie policyjnej pisywano o dokonanych w miasteczku
przestępstwach: w jednym z domów doszło do awantury, ktoś gdzieś
dopuścił się drobnej kradzieży, nieletni chłopak został aresztowany
pod zarzutem złośliwego rzucenia kamieniem w przejeżdżający
samochód, w którym wybił boczną szybę.
Jedna z urzędniczek trzymała pod biurkiem pudło z rzeczami
znalezionymi. Do osób odwiedzających redakcję zwracała się po
imieniu.
- Karen! - Siwiejąca, o wyglądzie cherubina Dottie Webster
przesłała jej uśmiech. - Samantha mówiła, że na spotkaniu rodziców
nieźle dorzuciłaś do pieca.
Karen odpowiedziała jej uśmiechem.
- W piecu paliło się już na dobre. Zresztą Sam również zdrowo
dołożyła do ognia.
Dottie potrząsnęła głową.
- Ona tak zawsze.
- Czy jest Pete?
- Chyba żartujesz. - Dottie zniżyła głos. - Każdego ranka
rozwiązuje krzyżówkę w „Heraldzie". Tylko mu nie mów, że ci to
powiedziałam.
Karen ponownie się uśmiechnęła i ruszyła w stronę biura Pete'a
Eksteda. Pete i Dottie byli za starzy, aby mieć dzieci w wieku
szkolnym. Oboje też nie uprawiali ogródka, lecz Karen znała ich
stosunkowo dobrze, od czasu gdy zaczęła regularnie zamieszczać w
gazecie reklamy swej firmy. Potrafiła tak im zajść za skórę, że bez
słowa zamieszczali jej ogłoszenia na pierwszej stronie.
Pete, chudy, wysoki, z postępującą łysiną, nie próbował nawet
chować gazety z rozwiązaną do połowy krzyżówką.
- Karen! - zawołał. - Czym mogę ci służyć? Płonący w niej
wczoraj gniew nieco przygasł, ale żar ciągle jeszcze się tlił. Usiadła na
starym, drewnianym krześle twarzą w stronę redaktora, wyprostowała
się i oznajmiła ponuro:
- W ciągu kilku ostatnich tygodni w miasteczku miały miejsce
trzy gwałty.
Oczy Pete'a zwęziły się. Kiedy pochylił się raptownie nad
biurkiem, zaskrzypiało pod nim krzesło.
- A policja?
- Prosiła ofiary i ich rodziny o zachowanie milczenia. Pete
przeszywał Karen wzrokiem.
- Boże, chyba nie ty...
- Nie. Moja przyjaciółka. Nie chciałabym wymieniać jej
nazwiska.
- I tak nie mógłbym opublikować imienia i nazwiska ofiary. -
Pete potrząsnął głową i chwilę milczał, najwyraźniej zbierając myśli. -
Cholera jasna - mruknął w końcu. - Czy to ktoś przyjezdny?
- Nie.
Sięgnął po notes z kartkami w linie i zaostrzył ołówek.
- Znasz jakieś szczegóły? - zapytał.
Karen przekazała mu kilka informacji, wyjaśniając, że resztę
powinien wydobyć od szefa policji, Rowlanda.
- Jestem uczciwa - zaznaczyła. - Myślałam, że solidnie zabiorą
się do roboty, ale kiedy została zgwałcona trzecia kobieta, nie mogłam
dłużej milczeć. Ludzi trzeba ostrzec.
- Masz rację. - Gdy Pete sięgnął po słuchawkę telefonu, Karen
wycofała się z gabinetu. Życząc Dottie miłego dnia, usłyszała głos
Pete'a:
- Czy to szef policji Rowland? Z wiarygodnego źródła
dowiedziałem się...
Było to miłe ze strony Pete'a, że zachował dyskrecję, lecz Karen
nie miała wątpliwości, że Rowland wszystkiego się domyśli. Jeśli
nawet przez chwilę czuła wyrzuty sumienia, to kolejna refleksja
pozbawiła ją wszelkich skrupułów: to jasne, że ona jest źródłem
informacji, ponieważ trzy zgwałcone kobiety znajdowały się w zbyt
dużym szoku, zbyt się wstydziły, żeby ujawnić prawdę. I, na Boga,
odpowiedzialność za to ponosi tylko Rowland.
Tym razem zapomniała nawet o pączkach i pojechała prosto do
pracy. Szklarnie powitały ją kałużami błota. Wprawdzie od czterech
dni nie padało, ale wynajęta do pomocy nastolatka zostawiła na noc
włączony szlauch. Brodząc w grząskim błocku - kalosze naturalnie
były w środku - Karen podeszła do ściany i zakręciła kran.
- Czy ta smarkata w ogóle wie, co to mózg?
Z tym pytaniem zwróciła się do rododendronów. Rośliny nie
odpowiedziały; zapewne również nie znały odpowiedzi.
Potrząsnęła głową, otworzyła sklep, nastawiła wodę na kawę,
włożyła kalosze i największe kałuże zasypała wiórami. Po chwili
zadzwonił telefon.
- Bulwy będziemy mieli za kilka tygodni - odpowiedziała na
czyjeś pytanie. - Mniej więcej w połowie października. Tak, z
wyjątkiem pewnych szczególnych gatunków wszystkie sprowadzamy
z plantacji w dolinie Skagit. Drzewka iglaste zaczniemy sprzedawać z
trzydziestoprocentowym rabatem pod koniec tego tygodnia.
W ciągu kolejnej godziny w szklarni pojawiło się dwóch
klientów, ale nic nie kupując, włóczyli się między roślinami. Karen,
nie spuszczając z nich oka, przycinała róże. Ciągle kupowała szczepy
różnych krzyżówek i sprzedawała je w sklepie, ale jako ogrodnik z
prawdziwego zdarzenia wolała sama je hodować i ostatniej wiosny
zaczęła już proponować klientom własny towar. W porównaniu z
dorodnymi różami, które kupowała na plantacjach, jej kwiaty
wyglądały nędznie, ale udało się jej namówić na nie sporo osób.
Rośliny, których nie sprzedała, miała zamiar wstawić w dwulitrowe
pojemniki; wiosną sadzonki powinny wyglądać już dużo lepiej.
Uporanie się ze skutkami „przecieku" zajęło Rowlandowi
dokładnie dwie godziny. Pięć minut później jego wóz patrolowy
zatrzymał się na parkingu przed szklarnią Karen. Umundurowany szef
policji zamknął z trzaskiem drzwi pojazdu i wyminął kilku klientów,
nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Karen nie przerywała
metodycznego zanurzania łodyg róż w płynie z hormonami wzrostu.
Mimo przekonania o swej słuszności i kipiącego w niej gniewu,
nie potrafiła powstrzymać się od refleksji, że policjant jest jednak
bardzo przystojnym mężczyzną. Granatowy mundur i gruby czarny
pas z kaburą onieśmielał. Na jego widok przypomniała sobie, jak to w
wieku trzynastu lub czternastu lat brała udział w marszu
protestacyjnym przeciw wojnie w Wietnamie. Waliły petardy, a
gliniarz na ogromnym gniadoszu podkutym wielkimi podkowami parł
nieubłaganie na tłum, spychając go z drogi. Przed oczami znów
stanęła jej jak żywa niewzruszona, kamienna twarz tamtego
policjanta. Nie było w niej złości; tłum nic a nic go nie obchodził, on
po prostu wykonywał swą pracę.
Wspomnienie to naszło ją całkiem nie w porę. W odległości
kilkunastu centymetrów od jej kolan pojawiły się czarne, szyte ręcznie
buty policjanta. Był wściekły. Gdy spoglądał w dół na klęczącą
Karen, jego oczy groźnie błyszczały.
- Czy wie pani, jakich narobiła szkód? - zapytał szorstko z nie
skrywaną złością.
Karen uniosła głowę i przesłała mu lodowate spojrzenie.
- Narobiłam? Raczej chyba kilku zapobiegłam. Neal zaklął pod
nosem, zrobił półobrót, jakby próbując
opanować narastającą w nim agresję, i znów odwrócił się do
Karen.
- Dziś rano miałem zamiar sam udać się do Eksteda - wycedził
przez zęby - ale pani musiała wytoczyć swoją artylerię. Teraz już nikt
w Pilchuck nie da nam spokoju. „Times" na pierwszej stronie rąbnął
taki elaborat, że z całą pewnością temat podchwyci również „Herald",
i zrobią z naszego wydziału bandę niekompetentnych durniów. Przez
następne dwa tygodnie, zamiast ścigać gwałciciela, będę musiał się
bronić i tłumaczyć.
- Przecież i tak nie ścigał pan gwałciciela, prawda? Na widok
wyrazu jego twarzy Karen aż się skurczyła.
- A skąd pani o tym wie?
- Lisa...
- Została zgwałcona, zgoda. Nie ujęliśmy jeszcze sprawcy, ale to
nie znaczy, że nie byliśmy tego bliscy. Proszę mi, powiedzieć, pani
Lindberg, czy w poprzednim życiu nie była pani przypadkiem
policjantką? A może studiowała pani kryminologię?
- Nie.
Karen dźwignęła się z kolan i po raz pierwszy tego dnia stanęła z
Nealem twarzą w twarz. Żeby nie zderzyć się z jej nosem, musiał
postąpić krok do tyłu.
Gdy odezwał się, mówił niebezpiecznie cicho. Właściwie syczał.
- Czy sądzi pani, że na posterunku siedzi się tylko przy biurkach i
gra w pokera?
Karen nie lubiła przechodzić do ofensywy, ale teraz nie miała
wyboru.
- Powiedziałam Pete'owi, że prowadzicie śledztwo. Neal pochylił
się w jej stronę.
- A skąd pani o tym wiedziała? Poczuła suchość w ustach.
- Próbowałam...
- Złagodzić cios?
Obrzuciła go płonącym wzrokiem.
- Nie, oddać diabłu co jego.
I znów ją zaskoczył. W jednej sekundzie z jego twarzy zniknęła
złość, a pojawił się wyraz zmęczenia i zawodu.
- Nie tylko mnie wyrządziła pani krzywdę. Skrzywdziła pani
również tych wszystkich niewinnych ludzi, którzy czytając ten
artykuł, nabierają przekonania, że policja jest bezsilna. Teraz
niechętnie do nas zadzwonią. Skrzywdziła pani też dzieciaki, które
podsłuchują przecież rozmowy rodziców. W ciągu pięciu minut
podważyła pani zaufanie, jakie wypracowaliśmy sobie przez lata
wizyt w szkole
i spotkania z młodzieżą w ramach programu „ODWAGA". -
Potrząsnął głową. - Powinna była pani najpierw porozmawiać ze mną.
- Pan także mógł poinformować mnie o swoich planach.
- A to niby dlaczego? - Brązowe oczy Neala straciły nagle blask.
Wyglądał, jakby miał już Karen po dziurki w nosie. - Kto dał pani
prawo do podejmowania w imieniu mieszkańców miasteczka decyzji
natury moralnej?
- Wszyscy mamy obowiązek robić to, co uważamy za słuszne.
Stanowiło to jej życiowe credo, więc wypowiedziała tę formułkę
prawie automatycznie. Neal potrząsnął głową.
- Pani Lindberg, cały problem w tym, że w pani mniemaniu racja
jest zawsze po pani stronie, a inni są w błędzie. Czy tym razem choć
przez chwilę zastanowiła się pani nad sytuacją ludzi, którzy są
wplątani w tę sprawę?
Nie dał jej czasu na odpowiedź, przekonany, że Karen znajdzie
jakąś ripostę. Odwrócił się i odmaszerował, nie spoglądając nawet pod
nogi, na buty, których obcasy zanurzały się w nasiąkłych wodą
wiórach. Podszedł prosto do swego samochodu, wsiadł, zatrzasnął
drzwi i odjechał.
Karen śledziła go wzrokiem. Targały nią wątpliwości, jakich nie
miała od bardzo dawna. Czyżby Rowland miał rację, że należy do
tych doprowadzających do furii osób, które są najświęciej przekonane
o własnej nieomylności? Czyżby naprawdę miała zwyczaj wtrącania
się w nie swoje sprawy tylko dlatego, że we własnym mniemaniu wie
wszystko lepiej niż inni?
Stopniowo zaczęła się uspokajać, słuchając bzyczenia pszczoły
krążącej wśród ustawionych na stole astrów i japońskich zawilców,
wdychając silną, słodką woń drobnych kwiatków rose de rescht.
Nagle usłyszała głos dziecka:
- Mamo, zobacz. Motylek.
Ogród zawsze wpływał na Karen kojąco, ukazywał jej wszelkie
problemy we właściwych proporcjach. Do licha, nie wolno jej
przecież trzymać się na uboczu, skoro może wszystko zmienić na
lepsze! Zbyt wiele osób, przyzwoitych i pełnych dobrych chęci, tuli
uszy po sobie i nie robi nic. Karen zawsze uważała, że gdyby
Amerykanie wcześniej zabrali głos, nie doszłoby do przegranej wojny
w Wietnamie. Jej brat zginął na dwa miesiące przed ewakuacją z
Sajgonu. Jego śmierć poszła na marne.
Karen zawsze starała się robić wszystko jak najlepiej. Tym razem
jednak popełniła omyłkę. A może nie; może sprowokowanie szefa
policji do działania nie jest takim złym posunięciem? Mogła polegać
wyłącznie na własnym instynkcie.
Ale w głębi duszy wiedziała, że Neal Rowland również robi to, co
w jego pojęciu jest dobre. A ona właśnie pokrzyżowała mu plany.
- Mamo! Nie musisz rozmawiać o mnie z nauczycielami, tak
jakbym była małym dzieckiem.
Karen szybko szła przez dziedziniec w stronę nowego skrzydła
budynku szkolnego, gdzie mieściły się pracownie przedmiotów
ścisłych oraz sala matematyczna. Obok niej dreptała Abby. Miała
przygarbione plecy i spuszczoną nisko głową, zapewne w daremnej
próbie ukrycia twarzy tak, żeby nikt jej nie rozpoznał. Co powiedzą
jej koledzy i koleżanki, gdy zobaczą ją tu z matką, nawet jeśli matka
poświęciła dużo czasu na staranne ubranie się oraz makijaż i Abby
zasadniczo nie miała jej nic do zarzucenia.
- Abby, uwierz mi, że chcę porozmawiać z twoim nauczycielem
nie dlatego, że traktujecie jak dziecko - wyjaśniała cierpliwie Karen. -
Chcę tylko zapytać pana Morrisa, czy nie potrzebujesz pomocy z
algebry. Ja zdążyłam zapomnieć z tego przedmiotu wszystko, czego
nauczyłam się w szkole.
- Więc po co jej się uczyć, skoro na nic się nam w życiu nie
przyda? - burknęła nadąsana córka.
Dobre pytanie. Karen, choć pełna wątpliwości, starała się mówić
pewnym siebie tonem.
- Ważne jest zrozumieć samą koncepcję. Szczegóły są mniej
ważne i mogą się zatrzeć w pamięci. Ponadto istnieją na świecie
zawody, w których wymagana jest znajomość matematyki dużo
bardziej skomplikowanej niż na waszym poziomie.
Przybyły na miejsce. W holu zapach środków czystości mieszał
się z jakąś ostrzejszą wonią. Formaldehydu? Karen pamiętała, jak na
lekcjach biologii przeprowadzali przyprawiające o mdłości sekcje żab.
- Mamo, dlaczego nie napiszesz do niego listu?
- Bo już tu jestem - odparła Karen. - Poza tym prosiłam o
spotkanie.
W czarnych leginsach i zsuwającym się z jednego ramienia
swetrze Abby wyglądała bardzo delikatnie i kobieco. Pełne
niezadowolenia pomruki, jakie z siebie wydawała, kompletnie nie
pasowały do jej wyglądu.
- Ma - mo.
Karen uśmiechnęła się.
- Jeśli chcesz wracać do domu samochodem, zaczekaj tu na mnie.
Drzwi do pokoju numer sto dziewięć były uchylone. Karen znała
wprawdzie z widzenia Franka Morrisa, nauczyciela algebry, ale nigdy
jeszcze z nim bezpośrednio nie rozmawiała. Nauczyciel siedział za
biurkiem, ale słysząc pukanie do drzwi, a następnie wchodzącą do
środka Karen, podniósł się z krzesła.
- Pani Lindberg?
- Tak, jestem matką Abby.
Karen wyciągnęła rękę i zdziwiła się, gdy nauczyciel chwilę się
wahał, zanim podał jej swoją. Dłoń miał lekko spoconą. Dzięki Bogu,
że nie uczy biologii, pomyślała, znów przypominając sobie
formaldehyd i żaby. Niemniej dyskretnie wytarła dłoń w dżinsy.
- Eee... proszę usiąść.
Zajęła miejsce w jednej z uczniowskich ławek, naprzeciwko
nauczyciela. Zamiast od razu przystąpić do rzeczy, Morris zaczął
grzebać w szufladzie. Karen wyciągnęła szyję i ujrzała, że wytrząsa na
dłoń maleńkie miętowe pastylki i wsuwa je sobie do ust.
Miała okazję bliżej mu się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, brązowe
oczy, średni wzrost, przeciętna twarz. Nie należał do nauczycieli,
którzy ekscytują uczniów, wprowadzając ich na wyżyny intelektu.
Zwykły, skromny mężczyzna.
- Jak już wspominałam panu przez telefon - zaczęła - martwią
mnie oceny Abby, jakie dostaje z prac domowych i klasówek. Nie
wiem tylko, czy wynikają one z jej lenistwa, czy braku zdolności
matematycznych.
Frank Morris nie patrzył jej w oczy.
- Moim zdaniem jedno i drugie. Nie zawsze wszystko rozumie,
ale zamiast się przyłożyć...
- ...opuszcza się w nauce - dokończyła Karen. - Doskonale znam
tok rozumowania Abby. Skoro i tak ma dostać marny stopień, to po co
w ogóle zadawać sobie trud.
Nauczyciel skinął głową. Najwyraźniej był pełen dobrych chęci.
- Dzieciaki w tym wieku nie lubią prosić o pomoc ani
przyznawać się do niepowodzeń.
Karen zanotowała sobie w pamięci tę uwagę. Będzie musiała
odbyć z Abby poważną rozmowę.
- Cały problem sprowadza się do jednego: co należy w tej
sytuacji zrobić - odezwała się po chwili milczenia.
Morris postukał nerwowo piórem w blat biurka.
- Prawdę mówiąc, Abby poczyniła ostatnio pewne postępy.
Proszę spojrzeć na to... - Wyciągnął jakieś papiery i Karen wstała,
żeby rzucić na nie okiem. - Sama pani widzi, osiemdziesiąt procent i
osiemdziesiąt cztery procenty. Podejrzewam, że pomaga jej
koleżanka, nowa uczennica w klasie.
Nowa? Karen pogrzebała w pamięci i do głowy przyszłą jej
niepokojąca myśl.
- Czy przypadkiem nie córka Rowlanda? Carol, Kari, Crystal...
jakoś tak...
- Krista. Tak, to ona. Córka nowego szefa policji. Wielki Boże,
pomyślała tęsknie, wspominając spotkania z rodzicami przyjaciół
Abby. Pomagali sobie wzajemnie, podwożąc dzieci do szkoły,
zabierając je po lekcjach lub z zabaw, dzielili się kłopotami. Przecież
nie będzie rozmawiać z Nealem o miesiączkach czy randkach
nastolatek. Może jednak przyjaźń Abby z Kristą szybko wygaśnie?
To dlatego właśnie Abby ostatnio tak poprawiła oceny z algebry!
- Jeszcze nie miałam okazji jej poznać - wyznała i westchnęła. -
No cóż, trochę mnie pan pocieszył. Ale proszę natychmiast mnie
powiadomić, gdyby Abby znów Zaczęła opuszczać się w nauce, lub,
pana zdaniem, potrzebowała dodatkowej pomocy.
- Tak, oczywiście. - Frank Morris zerwał się z krzesła z takim
pośpiechem, że strącił z biurka książkę. Gdy z łoskotem spadła na
podłogę obok metalowego pojemnika na śmieci, zaczerwienił się,
niezdarnie pochylił i podniósł ją z ziemi.
No cóż, wiem już wszystko, co chciałam wiedzieć, pomyślała
Karen.
- Dziękuję panu - powiedziała szybko do odwróconego do niej
plecami nauczyciela. - Nie będę zabierała więcej czasu. Widzę, że ma
pan jeszcze sporo papierkowej roboty.
Morris znów się zaczerwienił, po czym wyprostował plecy.
- Nie, ja... To znaczy tak, mam trochę pracy, ale jeśli jest jeszcze
coś, w czym mógłbym...
Karen zapewniła go, że nie ma więcej spraw, i wyszła z sali, żeby
poszukać Abby. Znalazła ją na szkolnym dziedzińcu. Stała w
towarzystwie jakiejś koleżanki oraz nauczyciela gimnastyki, a
zarazem trenera szkolnej drużyny futbolowej. Wiedziała od Abby, że
połowa dziewcząt aż piszczy na widok Joego Gardnera. Miał ciemne
włosy i piwne oczy - dlaczego nagle wszyscy mężczyźni, których
spotyka, mają brązowe źrenice? - aksamitne i pełne ciepła. Mierzył
dobrych sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i miał wspaniale
rozwinięte mięśnie, co podkreślały noszone przez niego obcisłe
podkoszulki. Co więcej, miał też dołki w policzkach, na których
widok Abby i pozostałe dziewczęta rumieniły się i zaczynały
chichotać.
- Mamo, to jest właśnie Krista! - zawołała Abby na widok
nadchodzącej Karen. - Mówiłam ci o niej. Czy możemy ją podwieźć
do domu?
- Oczywiście.
Przesłała dziewczynie uśmiech. Przecież to nie jej wina, że jej
ojciec jest, kim jest. Krista była wysoka, smukła i ładna. Podobnie jak
Abby miała ciemne włosy i niebieskie oczy.
Karen odwróciła się w stronę nauczyciela gimnastyki.
- Nie strzela pan dzisiaj z bata? Czyżby pański zespół zasłużył na
dzień lenistwa?
Trener rozłożył ręce.
- Chyba sobie pani żartuje! Po tym, jak zagrali w piątek? Nie,
nie. Pojawiłem się w szkole, bo potrzebuję kilku rzeczy. Chciałem też
zadzwonić do pani, ale Abby powiedziała, że ladą chwila będzie tu
pani osobiście.
- Brzmi to złowieszczo - stwierdziła Karen, krzyżując ręce na
piersi.
Vicky Thomas, kiedy miała do przekazania złą wiadomość,
potrafiła zdobyć się na bardziej przekonujący uśmiech. Ale Joe był
jeszcze bardzo młody.
- Dzieciaki są fantastyczne. I wiem, że zawsze mogę na panią
liczyć.
- Niech zgadnę. Potrzebuje pan dyżurnej na którąś z kolejnych
potańcówek. - Przyszła jej do głowy straszliwa myśl. - Proszę
powiedzieć szczerze, czy tylko na jedną?
- Na dwudziestego pierwszego października - odparł
natychmiast.
Abby w jednej chwili pojęła, na co się zanosi, i na jej twarzy
odmalowało się przerażenie.
- Chce pan, żeby moja mama pełniła dyżur? - wydumała
zdumiona.
- Może być gorzej - odrzekła beztrosko Karen. - A jeśli wybór
padnie na ojca Kristy?
Trener nie miał za grosz poczucia humoru.
- Tak, to doskonały pomysł. Zadzwonię również do niego.
- Ale ja nie chodzę na zabawy - zaprotestowała słabo Krista.
Karen zaczynała się dobrze bawić.
- Ale twój tata zapewne chodzi. Słyszałam, że zapobiegł już kilku
bójkom.
- To dobre dzieciaki - odezwał się ponownie Joe. - Mieliśmy
tylko jedną bijatykę. Mówię pani, dyżur tutaj to kaszka z mleczkiem.
Karen zastanawiała się chwilę, czy nauczyciel nie krzyżuje
przypadkiem za plecami palców.
Joe Gardner zerknął na zegarek.
- Muszę już lecieć. Wpiszę panią do notesu. Do zobaczenia,
dziewczyny.
Ruszył w kierunku stojącego na parkingu samochodu. Abby,
która najwyraźniej hamowała się w obecności nauczyciela, teraz
chwyciła Kristę za ramię.
- To będzie straszliwy obciach. Nie możesz pozwolić na to, żeby
twój ojciec też pełnił dyżur.
Karen wzniosła oczy do nieba.
- Och, daj spokój! Krista, nie ma się czego wstydzić. Nie
przejmuj się tym tak jak Abby.
Abby popatrzyła z wyrzutem na matkę.
- Czy nie mogłabyś zachorować albo wymyślić coś w tym
rodzaju?
- Chcesz, żeby odwołali zabawę?
- Nie odwołają.
Karen otworzyła drzwi hondy civic.
- Na pewno to zrobią, jeśli nie znajdą odpowiedniej liczby
dyżurnych. Chodźcie.
Abby wsunęła się do auta i zapinając pas ciężko westchnęła.
- No cóż... Ale udawaj, że mnie nie znasz, dobrze? Karen
uruchomiła silnik.
- Możesz być tego pewna do chwili, aż ty nie zaczniesz przynosić
mi wstydu. - Zerknęła we wsteczne lusterko. - Krista, mów mi, jak
mam jechać.
W kilka minut później jechała już długą aleją prowadzącą do
starego białego domu w wiejskim stylu. Budynek przycupnął między
dwoma potwornej wielkości cisami, rosnącymi po obu stronach
frontowej werandy. Ktokolwiek je sadził, nie miał najwyraźniej
zielonego pojęcia, do jakich rozmiarów potrafią wyrosnąć te drzewa.
Teraz potężne, ciemne kolumny zasłaniały okna werandy i szpeciły
pełną wdzięku sylwetę sędziwego domostwa.
Karen zatrzymała samochód. Ku swej radości na podjeździe nie
dostrzegła wozu patrolowego, a zatem nie będzie musiała spotkać się
z ojcem Kristy. Położyła rękę na oparciu fotela Abby i powiedziała
pogodnie:
- Miło mi było cię poznać, Krista. Witamy w Pilchuck.
Dziewczyna chwyciła torbę z podręcznikami i sięgnęła do klamki.
- Hm... Dziękuję.
Abby również otworzyła drzwi.
- Zaczekaj tu chwilę, mamo. Krista, pamiętasz, miałaś pokazać
mi to zadanie.
- Abby... - zaczęła Karen, ale jej córka zatrzasnęła już za sobą
drzwi.
Córka Rowlanda wyciągnęła z torby notatnik i rozłożyła go na
masce samochodu. Walcząc z pokusą, aby chwycić Abby za kark,
wrzucić ją do samochodu i jak najszybciej odjechać, Karen obrzuciła
spojrzeniem dom. Cholera, drzwi wejściowe stoją otworem.
I naturalnie stanął w nich nie kto inny, jak sam pan Kowboj Z
Perłowymi Zatrzaskami, szef policji.
Karen opuściła szybę.
- Abby... - zaczęła. Córka machnęła jej ręką.
- Chwileczkę!
Starając się nad sobą zapanować, Karen zamknęła oczy, a
następnie wysiadła z samochodu. Miała doskonałą okazję nauczyć
córkę dobrych manier.
- Pani Kwiaciarka! - powiedział Neal, podchodząc do nich.
Karen spojrzała na niego ponad dachem samochodu.
- Szef Rowland.
Policjant popatrzył na Abby, która wraz z Kristą odwróciła się w
jego stronę.
- Ty jesteś Abby - stwierdził Neal. - Jak ci leci?
- Chyba w porządku - odrzekła niepewnie. Oceniając rzecz po
matczynemu Karen pomyślała, że jej córka mogła jednak wypaść
gorzej. Na przykład gdyby tego dnia spotkało ją w szkole jakieś
niepowodzenie. Czasami Karen była święcie przekonana, że Abby
zaczęła paplać już w momencie przyjścia na świat i od tamtego czasu
ani na chwilę nie zamknęła ust.
- To mój tata - odezwała się całkiem niepotrzebnie córka
policjanta.
- Krista, jeśli chcesz, możesz pokazać koleżance konie -
zasugerował Neal i znów przeniósł poważny wzrok na Karen.
- Naprawdę musimy już jechać - rzekła Karen. Ale było już za
późno. Abby rozjaśniła się twarz.
- Masz własne konie?
- Tak, araby. Tato, czy mogę osiodłać Fancy?
- Oczywiście.
Karen znów otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale dziewczyn
już nie było. Oparła się więc o karoserię, skrzyżowała ręce na
piersiach i zapytała:
- Próbuje pan być po prostu uprzejmy, czy też chce coś dodać a
propos naszej wczorajszej diatryby? .
- Myślałem, że w tym miasteczku jest kilkoro bardzo
zadziornych dzieciaków, ale wtedy nie znałem jeszcze pani.
Karen lekko się zarumieniła. Zachowuj się jak dorosła, upomniała
się w duchu.
- Ma pan rację - przyznała. - Przepraszam, zazwyczaj nie jestem
tak zadziorna.
- Nie? Podejrzewam, że Bradley nie zgodziłby się z pani opinią. -
Neal pomasował się po karku. - Proszę zapomnieć, że to
powiedziałem. Nasz szanowny dyrektor w pełni zasługuje na to, co go
spotkało. - Zawahał się, co nie często się mu przytrafiało. - Tak
naprawdę, to... chciałbym panią przeprosić. Zrobiła pani to, co
uważała za słuszne. Gdyby wszyscy mieszkańcy, nie oglądając się na
innych, postępowali jak pani, mielibyśmy z pewnością o wiele mniej
przestępstw.
Jego wielkoduszność jeszcze bardziej ją zawstydziła.
- Nie, to ja muszę pana przeprosić. Powinnam była powiadomić o
swoich zamiarach. To, co zrobiłam, było nieuczciwe. Przepraszam.
Przez długą chwilę przyglądał się jej z uwagą, po czym odezwał
się, przeciągając słowa:
- Nie wiem jak pani, ale mnie ten pasztet z przeprosinami nie
smakuje. - Popatrzył w stronę stajni. - Może sprawdzimy, czy pani
córka zdążyła już wylecieć z siodła?
Karen uśmiechnęła się. Żałowała trochę, że tak bardzo różnią się
z Rowlandem charakterem oraz nastawieniem do świata i życia.
Mogłaby przecież tego człowieka polubić.
- Czemu nie? - zgodziła się, postępując krok w jego stronę. - Ale
Abby nieźle radzi sobie w siodle. Naciągnęła mnie kiedyś na kursy
jazdy konnej.
- Jak to się mówi, wygląda na taką, która, jeśli tylko zechce, sok
pomarańczowy wyciśnie nawet z rzepy. A już na pewno pierwszy
lepszy szesnastolatek nie będzie miał przy niej najmniejszych szans.
- I chwała Bogu.
Rowland chrząknął.
- Przed dwudziestu laty nie zgodziłbym się z panią. Ale obecnie,
mając córkę, śmiertelnie boję się takich wygadanych bysiów z
corvettami. A swoją drogą, skąd oni, do licha, mają na to pieniądze!
Karen potrząsnęła głową.
- Ciągle się słyszy o dzieciakach, które na szesnaste urodziny
dostają od rodziców samochód. Czasami zupełnie nowy. Mnie nie
byłoby stad na większość samochodów, jakie widuję na parkingu
przed szkołą.
- Sądzi pani, że handel narkotykami kwitnie tu bardziej, niż się
wszystkim wydaje?
Kiedy przystanęli przy ogrodzeniu wybiegu dla koni i oparli
łokcie o sztachety płotu, Karen, obserwując Abby wskakującą na
śliczną gniadą klacz, zastanawiała się nad pytaniem Rowlanda.
- Nie - odrzekła w końcu. - Nie twierdzę, że nie mamy tu
narkotyków, ale ciągle większym problemem jest alkohol.
Ze stajni wyszła Krista, prowadząc jabłkowitego ogiera o
wspaniałej grzywie i złośliwym spojrzeniu.
- Ale śliczna para - orzekła Karen. - Abby już do śmierci
pozostanie najwierniejszą przyjaciółką Kristy.
- Od najwcześniejszego dzieciństwa jeździłem konno. W swoim
czasie występowałem nawet w rodeach. Pierwszą rzeczą, jaką
nabyłem po kupnie tego domu, były właśnie konie. Stanowiły szczyt
marzeń Kristy. Mój syn interesuje się nimi znacznie mniej.
Karen zerknęła ukradkiem na stojącego obok mężczyznę, który
właśnie oparł nogę na dolnej żerdzi ogrodzenia. Choć miał śniadą
karnację, na przedramionach rosło mu niewiele włosów. Dłonie miał
wielkie, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są one
niezdarne. Twarz koścista, o twardych rysach i wyjątkowo
zmysłowych ustach. Gęste brwi przedzielone pionową zmarszczką
ocieniały mu oczy, maskując bijący z nich wyraz inteligencji. Karen
zapewne słusznie doceniła gwałtowność jego charakteru, ale z całą
pewnością popełniła błąd, określając go mianem neandertalczyka.
Kiedy uświadomiła to sobie, ogarnął ją osobliwy niepokój. Żeby
odpędzić dręczące myśli, skupiła uwagę na córce, która próbowała
wprowadzić klacz w cwał. Obok niej poganiała swego ogiera Krista.
Abby odwróciła się w stronę koleżanki i wybuchnęła radosnym
śmiechem. Na ten widok Karen ścisnęło się serce.
- Czy... - Karen urwała i chrząknęła. - Czy w śledztwie pojawiły
się jakieś nowe wątki?
Zrozumiał, o co jej chodzi; wyczytała to w jego spojrzeniu.
- Trudno powiedzieć - odparł i po chwili dodał: - Czy wie pani,
czego najbardziej się obawiam?
Skierował wzrok w stronę swej córki, która właśnie wyprzedzała
Abby. Roześmiana, z rozwianymi włosami, Krista wyglądała w tym
momencie prześlicznie; była wprawdzie jeszcze poczwarką, ale lada
moment miała rozwinąć skrzydła.
- Że zamiast kobiet zacznie teraz atakować dziewczęta - odparła
Karen cicho. - Może nawet w wieku Abby lub Kristy.
Neal pochylił głowę, lecz Karen dostrzegła, że mocno zacisnął
powieki.
- Nieustannie powtarzam, że on działa wedle określonego planu -
powiedział szorstko. - Dlaczego miałby go zmieniać? Najwyraźniej
potrzebuje czegoś szczególnego i nastolatka zapewne nie będzie w
stanie sprostać jego wymaganiom. Naprawdę mam taką nadzieję.
- Amen. - Karen odruchowo dotknęła jego ramienia. - Musi w
końcu popełnić jakiś błąd. Albo... jeśli ma pan rację, że ten bandzior
zna wszystkie kobiety w mieście, Lisa wyeliminuje niektórych
podejrzanych.
- Ba! - Odetchnął głośno, uniósł głowę i popatrzył na Karen
błyszczącymi oczami. - Ale kilku też dodała.
- Te trzy kobiety muszą mieć coś ze sobą wspólnego.
- Ale co? Niech mi pani, do licha, powie co! - Rysy twarzy mu
stężały i pod maską obojętnego kowboja Karen dostrzegła
barbarzyńcę.
Ją zresztą również opadły mordercze instynkty. Gdyby ktoś
zgwałcił Abby...
- Dwie z nich są nauczycielkami...
- Ale trzecia nie - warknął. - Ma syna w gimnazjum, to wszystko.
Czy wie pani, co łączy ze sobą wszystkie trzy ofiary?
- Nie wiem.
- Robią zakupy w tych samych sklepach. Chodzą do tej samej
przychodni i do tego samego dentysty. Odwiedzają tę samą
kwiaciarnię... pani kwiaciarnię. W miasteczku takim jak to trudno o
miejsce, gdzie by się nie spotykały. A połowa firm zatrudnia
przynajmniej jednego mężczyznę o piwnych oczach.
- Tak. - westchnęła. - Też to zauważyłam.
Gdy spoglądał w stronę dwóch kłusujących na koniach dziewcząt,
był wyraźnie spięty. Po chwili uśmiechnął się lekko.
- Nie mówmy o tym. Chodźmy. - Wskazał głową Abby i Kristę. -
Teraz kolej na panią.
- Kolej na...? - Zaczęła energicznie kręcić głową. - O, nie. Konie
to nie moja specjalność.
- Jeśli chodzi o konie, łatwo popaść w nałóg.
- Jestem za stara na nałogi.
- Niech pani da spokój. - Jego uśmiech był nieodparty,
uwodzicielski. - Jest pani kobietą porywczą. Nie widziałem jeszcze,
żeby się pani przed czymś cofała.
- No to ma pan świetną okazję zobaczyć - rzuciła, nie mając
zamiaru wsiadać na konia.
Obie dziewczyny zatrzymały się przy ogrodzeniu.
- Mamo, ale to frajda! - wykrzyknęła Abby. - Może i ty polubisz
konną jazdę na tyle, że kupimy sobie konia.
- Fancy jest bardzo potulna - wtrąciła Krista. - Zrobi wszystko,
co jeździec jej wskaże.
Karen otworzyła usta, żeby powiedzieć, iż nie wsiądzie na Fancy,
choćby ta miała zostać wyniesiona na ołtarze, ale nagle przed oczami
stanął jej obraz ośmio - czy dziewięcioletniej Abby. Jej córka
koniecznie chciała zostać gimnastyczką, lecz gdy trener polecił
dziewczętom ćwiczyć na równoważni, Abby nie chciała wejść na
przyrząd. W końcu przyznała, że się boi. Karen pamiętała swą irytację
i kompletny brak zrozumienia. Na szczęście zdołała wtedy nad sobą
zapanować, niemniej...
- No dobrze - zgodziła się bez entuzjazmu.
Abby z gracją zsunęła się z gniadej klaczy. Karen przeszła przez
furtkę w płocie i stanęła obok konia. Fancy była niskim koniem o
bardzo zgrabnych pęcinach, jednak z perspektywy, z której oglądała ją
teraz Karen, wydawała się olbrzymim wierzchowcem.
Obok Karen pojawił się Neal.
- W porządku. Niech pani wsunie stopę w strzemię. Karen,
czując się jakby ważyła sto kilogramów, posłusznie podskoczyła na
prawej nodze.
Neal chwycił ją za biodra i w chwili gdy zaczynała tracić
równowagę, uniósł ją wysoko, a Karen z cichym piskiem przerzuciła
nogę przez koński grzbiet.
Naturalnie było to jedno z tych bezsensownych, małych
angielskich siodeł.
- A czego mam się trzymać? - zapytała.
Neal, stary złośliwiec, wyszczerzył tylko zęby w szerokim
uśmiechu i zaczął dopasowywać długość strzemion, trzymając w dłoni
jej łydkę.
- Jeśli musi się pani czegoś trzymać, to proszę chwycić się
grzywy. Ale dopóki koń będzie jechać stępa, niech pani siedzi
wyprostowana w siodle.
Biorąc przed laty udział w lekcjach konnej jazdy Abby, Karen
dowiedziała się, że naciśnięcie piętami końskich boków oznacza
komendę „do przodu". Teraz więc, starając się zachować jak
najwięcej godności, zawróciła klacz i tak długo naciskała kolanami i
piętami jej boki, że zwierzę pojęło w końcu, o co chodzi człowiekowi,
i ruszyło stępa.
Po kilku okrążeniach Karen zdecydowała, że nie jest wcale tak
źle.
- Czy mogę przejść w kłus? - zawołała, mijając Neala i Abby,
którzy siedzieli na płocie. Obok Karen elegancko cwałowała na swym
ogierze Krista.
- Oczywiście! - odkrzyknął Neal, zabawnie krzywiąc usta. Nie
sądziła, żeby na rodeach łapał na lasso jedynie oswojone cielaki.
Musiał ujarzmiać co najmniej byki rasy Brahman i dzikie mustangi. -
Niech się pani rozluźni i mocno trąci konia piętami.
Karen próbnie wbiła stopy w boki klaczy. Koń ruszył nieco
szybciej. Karen mocniej ścisnęła kolana. Koń biegł już dużo szybciej.
Ośmielona Karen z całych sił wbiła mu pięty w boki. Zwierzę
raptownie przeszło w kłus. A może galop? Karen wiedziała jedno:
jedzie stanowczo za szybko. Czuła się równie bezpiecznie jak piłka w
rękach juniora z drużyny uniwersyteckiej, który gna tak szybko, że
potyka się o własne nogi. I o piłkę.
Zacisnęła na czymś kurczowo dłonie; była to czarna końska
grzywa. Karen dzwoniły zęby, a z każdym podskokiem konia unosiła
się kilkanaście centymetrów nad siodło, po czym boleśnie na nie
opadała. Chciała ściągnąć cugle, ale żeby to zrobić, najpierw musiała
puścić grzywę, a przecież tylko dzięki temu trzymała się jeszcze w
siodle.
- Bardzo dobrze! - zawołał Neal i Karen dostrzegła załzawionymi
oczami, że właśnie go mija. - Niech pani się wyprostuje, rozluźni i po
prostu jedzie!
Po prostu jedzie! Cholera, będzie jechać tak długo, aż ktoś nie
oderwie jej dłoni od końskiej grzywy.
- Prrr! - krzyknęła, ale Fancy nadal kłusowała, podrzucając ją w
siodle.
Zrobiła kolejne okrążenie i Karen uświadomiła sobie ze
zdumieniem, że ciągle siedzi na koniu. Unosi się i opada. Nie jest to
przyjemne, ale też nie niebezpieczne. Może powinna jednak uwolnić
jedną rękę i unieść głowę? Kiedy w końcu rozluźniła się, unosiła się w
siodle i opadała w rytm ruchów konia, nie przeciw nim.
Krista zrównała się z nią.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Myślę, że tak - odparła Karen trochę zdziwiona.
W następnej chwili ujrzała przed sobą Neala i Abby, puściła
końską grzywę i ściągnęła cugle. Fancy zwolniła tak gwałtownie, że
Karen zadzwoniły zęby. Klacz podeszła wolno do Abby i otarła się
pyskiem o brzuch dziewczyny.
- Zadowoleni? - zapytała Karen.
- Może pani jeszcze pojeździć - powiedział Neal.
- Mam już serdecznie dosyć - odparła. - Czy Fancy nie ruszy z
miejsca, kiedy będę z niej zsiadać?
Na twarzy Rowlanda pojawił się uśmiech, który sprawił, że Karen
poczuła do niego przypływ sympatii; w tej chwili wydał się jej wręcz
pociągający. Neal zbliżył się z lewej strony i wyciągnął ramiona.
- Niech się pani po prostu ześliźnie z siodła - poinstruował
niskim głosem.
Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni mężczyzna wyciągnął do niej
ramiona, być może dlatego ze wzruszenia zabrakło jej tchu. Zawahała
się. Targające nią uczucia musiały odmalować się na jej twarzy, gdyż
uśmiech Rowlanda zgasł, jakkolwiek on sam nie spuszczał z niej
uważnego spojrzenia. Jak na zwolnionym filmie przerzuciła nogę
przez grzbiet Fancy i wpadła prosto w jego ramiona. Chwycił ją w
talii i postawił na ziemi, a ona wsparła dłonie na jego barkach. Kiedy
odzyskała równowagę, oboje nie zabrali rąk.
Spoglądał na nią z góry, wzrok miał poważny; mogłaby przysiąc,
że przez chwilę patrzył na jej usta. Wtedy rozległ się nagle głos jej
córki:
- Mamo, czy musimy już wracać? Może sobie jeszcze trochę
pojeżdżę?
Na ułamek sekundy oczy Neala zwęziły się, a Karen odniosła
wrażenie, że po ciele przebiegł mu dreszcz. W chwilę później zabrał
ręce i cofnął się o krok. Karen poczuła zawrót głowy i zamrugała
oczami.
- Nie, mam jeszcze... - Czyżby ten wątły, jakby płynący z
niezmierzonej dali głos należał do niej? Otrząsnęła się i powiedziała
zdecydowanym tonem: - Nie. Musimy już jechać.
- Ależ, mamo...
- Przyjedziesz tu któregoś dnia. Beze mnie.
- Mam pomysł - odezwał się Neal jeszcze bardziej schrypniętym
głosem. - Krista występuje w tym tygodniu w szkolnym
przedstawieniu. Wybieram się tam z Michaelem, ale najpierw chcemy
pójść' gdzieś na obiad. Może do nas dołączycie?
I oto znów w dworski sposób próbuje wykorzystać to, że jej córce
bardzo się tu spodobało. Abby, naturalnie, zaproszenie przyjęła z
entuzjazmem. Odmowa, jakkolwiek Karen bardzo chciała odmówić,
byłaby kompletnie nie na miejscu. Bez względu na to, czy ją
przeprosił, czy nie, nie potrafiła zapomnieć jego szorstkich słów.
Ale musiała też uczciwie przed samą sobą przyznać, że między
nimi zawiązała się sekretna nić porozumienia. Skoro więc tak tego
chce, co jej szkodzi spotkać się z nim raz czy drugi?
Uśmiechnęła się promiennie.
- Dlaczego nie? I tak miałyśmy zamiar iść na to przedstawienie.
Nurtujący ją niepokój zachowała dla siebie.
Rozdział 5
- Jestem pewna, że widzę za krzewem jaśminu jakiegoś
mężczyznę! Stoi tam i obserwuje moje okno. - Ciężkie sapnięcie. - Na
pewno widzi, że dzwonię. Proszę, pospieszcie się - błagała kobieta.
- Tak jest, proszę pani - odrzekł Neal. Potrząsnął głową, po czym
wysłał pod wskazany adres jednego z policjantów.
Spodziewali się lawiny podobnych telefonów. Niestety, na tę
kobietę gwałciciel z pewnością by się nie połakomił. Liczyła
sześćdziesiąt lat i miała męża, który, w chwili gdy jego żona zerkała
przez szparę w firankach, przebywał Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie.
Dama ta wydzwaniała zresztą trzeci wieczór z rzędu.
Niemniej gwałciciel mógł rzeczywiście czaić się pod jej oknami i
obserwować sąsiedni dom. Może zeszłego wieczoru uciekł przed
pojawieniem się patrolu? Należało to sprawdzić. Dlatego zresztą
uruchomili gorącą linię, gdzie obywatele mogli dzwonić o każdej
porze dnia i nocy, nie obciążając dyżurnego numeru dziewięćset
jedenaście.
Neal powiadomił dyspozytora, że wybiera się już do domu, i
ruszył do baru na rogu ulicy, by zjeść hamburgera. Pani Feeney,
sąsiadka, która pilnowała jego dzieci, z pewnością dawno już dała
Kriście i Michaelowi kolację. W barze panował tłok i kiedy wszedł do
środka, wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. W chwilowej
ciszy, jaka zapadła, wypatrzył wolny stolik i skinieniem głowy
odpowiedział na powitania. Kiedy składał zamówienie, w lokalu
ponownie panował gwar. Czekając na posiłek, wlał do kawy
śmietankę i przysłuchiwał się rozmowom.
- Zaraz po powrocie wyciągnę spluwę - odezwał się za jego
plecami jakiś mężczyzna. - Niech no tylko skurwiel postawi nogę w
moim domu, a będzie martwy.
Chór głosów przyznał mu rację. Jakiś inny mężczyzna
powiedział:
- Nauczyłem żonę i córkę obchodzić się z bronią. Mała strzela
już jak szatan. Trafi łobuza prosto między ślepia.
Wszyscy rozmawiali o broni, od remingtonów na jelenie
poczynając, a kończąc na coltach special kalibru ponad dziewięć
milimetrów; padła nawet nazwa karabinku snajperskiego. Neal
poczuł, że po krzyżu przechodzi go zimny dreszcz. Jeśli tak dłużej
potrwa; niechybnie zginie ktoś niewinny. Może to być jakiś maluch,
który znajdzie pistolet swego ojca w szufladzie nocnego stolika, lub
nastolatek, który przez okno, po nocnej eskapadzie, będzie wkradał się
do swej sypialni i przez pomyłkę potraktowany zostanie jak intruz.
Strzały mogą też paść podczas sprzeczki przed barem, gdyż kłócący
się będą uzbrojeni. Możliwości było wiele; każda przerażająca.
Jeśli gwałciciel ma choć odrobinę oleju w głowie, powinien
chwilowo dać za wygraną. Mieszkańców miasteczka ogarnęła histeria.
Rachunki za prąd w tym miesiącu będą z pewnością bardzo przykrą
niespodzianką. Na werandach i w ogródkach światła palą się całą noc,
a sklepy z bronią świecą pustymi półkami.
- Cholera jasna - mruknął pod nosem.
- Słucham? - zapytała zdziwiona kelnerka, która zatrzymała się
przed jego stolikiem z tacą z zamówieniem.
- Przepraszam, mówiłem do siebie.
Kiedy odeszła, skrzywił się i wziął do ust kęs hamburgera.
Zastanawiał się, co o tych rozmowach o broni sądzi pani Kwiaciarka.
A może i ona trzyma pod poduszką smitha & wessona?
Było to całkiem możliwe. Karen miała naturę wojownika; takie
kobiety przed stu pięćdziesięcioma laty broniły swych rodzinnych
gospodarstw - zajadle, z determinacją i przy użyciu strzelby. Jeśli się
nie myli, Karen Lindberg jest kobietą liberalną, a źródła całego zła
dopatruje się w Stowarzyszeniu Posiadaczy Broni Palnej. No cóż,
może nadchodzące tygodnie czegoś ją nauczą. Może zrozumie, że
sama przyłożyła rękę do panoszącego się zła, „ostrzegając"
współmieszkańców przed grasującym w miasteczku potworem.
Neal zanurzył frytkę w keczupie i wsunął ją do ust. Jaki diabeł go
podkusił, żeby zaproponować jej spotkanie? Już na samą myśl o
Karen bolała go głowa. Będzie miał szczęście, jeśli po dziesięciu
minutach rozmowy nie doprowadzi jej do szału. Albo ona jego. Jeśli
nawet nie spotkał dotąd nikogo, kto po mistrzowsku potrafił siać
niezgodę, to spotkał teraz właśnie w osobie Karen Lindberg.
To, że spotkał kobietę z takim charakterem, było szczególną
ironią losu, bo Neal przybył do Pilchuck w poszukiwaniu spokoju.
Stwardniał, widząc pieniące się w Los Angeles zło, a także pod
wpływem własnego cierpienia we własnym domu, gdy jego żona
umierała na raka. Po jej pogrzebie upłynęło trochę czasu, zanim
zrozumiał, czego naprawdę chce. Szukał najmniejszego miasteczka, w
którym znalazłby pracę, a zarazem miejsca, gdzie przestępstwem jest
zwykły skandal, a nie codzienne zbrodnie. Szukał miejsca, gdzie jego
dzieci będą mogły spokojnie wracać ze szkoły, a wieczorami bawić
się przed domem w berka; szukał miasteczka, w którym nie musiałyby
się ciągle bać, że ich tata po wyjściu do pracy zginie i nigdy już do
nich nie wróci.
Odsunął talerz i dźwignął się z krzesła. Do diabła, a może to ja
wlokę za sobą jakieś fatum, błysnęła mu myśl. W Pilchuck zapewne
od dziesięciu lat nie zdarzyła się zbrodnia, która choć odrobinę
przypominałaby zbrodnie dokonywane codziennie w wielkim mieście.
No i doczekało się seryjnego gwałciciela.
A na dodatek zaprosił na obiad i przedstawienie kobietę, która
uwielbia walkę.
Niech to piekło pochłonie!
- Nie próbuję cię w nic wrabiać - odparł Neal z anielską
cierpliwością - ale rozmawiałem z wieloma ludźmi i twoje nazwisko
wypłynęło w związku z tym zdarzeniem sprzed roku.
Nastolatek mierzący dobrych sto osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu, o mięśniach napakowanych steroidami, zerwał się z krzesła i
kopnął mebel.
- Ta dziwka kłamie! Była na mnie napalona! Ale w ostatniej'
chwili przestraszyła się, że o wszystkim dowie się jej stary, więc
narobiła wrzasku, że ją gwałcę. To bzdura!
Neal znał całkiem inną wersję tego wydarzenia. Z pół tuzina osób
wspomniało tego chłopaka. Siedemnastoletni Mark Griggs wyglądał
jak dorosły mężczyzna i miał opinię awanturnika, który lubi bijać
swoje dziewczyny. Neala zainteresował przypadek jednej z jego
dziewcząt, która utrzymywała, że pobił ją za to, że nie chciała z nim
iść do łóżka. Nie wniesiono wprawdzie formalnego oskarżenia, ale
oficer, który opowiedział Nealowi tę historię, bardzo nad tym
ubolewał.
- Całą jego historię mamy w kartotece - oświadczył i potrząsnął
głową. - Ale, do licha, wyniósł to z domu. Jego starego wiele razy
zamykaliśmy za burdy w „Tawernie pod księżycem", więc czy ten
chłopak miał jakiś wybór?
Neal nie zgadzał się z kolegą. Każdy ma wybór. Teraz jednak
sprawa wyboru obchodziła go najmniej; w każdym razie dopóty,
dopóki nie dotyczy on gwałtu dokonanego na trzech kobietach.
Rozparł się na krześle i obserwował przechadzającego się
gniewnie po pokoju chłopaka. Chcąc go trochę uspokoić, odezwał się
towarzyskim tonem:
- Czy grasz w futbol? Chłopak wypiął klatkę piersiową.
- No i co z tego? Czy to przestępstwo?
- Na jakiej pozycji grasz? Mark zacisnął zęby.
- Na środku - odparł po chwili niechętnie.
- Czy rozmawiali z tobą selekcjonerzy szkolnej reprezentacji?
Oczy Marka zwęziły się.
- Próbuje mi pan grozić?
Neal obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.
- Nie, ale jeśli masz się przez to poczuć lepiej, mogę to dla ciebie
zrobić. Gdy przylgnie do ciebie miano gwałciciela, selekcjonerzy będą
cię omijać szerokim łukiem. W szkole też cię nie zechcą. Więc jeśli
zamierzasz utrzymać się tu i grać w piłkę, to w twoim najlepiej
pojętym interesie leży pomóc mi w wyeliminowaniu ciebie z kręgu
podejrzanych. Czy wyraziłem się jasno?
- A skąd mogę wiedzieć, że nie próbuje pan mnie zrobić w
bambuko?
Neal pełnym znużenia ruchem przetarł twarz.
- Dlaczego miałbym to robić?
Po raz pierwszy chłopak stracił nieco pewność siebie.
- Ponieważ, jeśli pan kogoś nie aresztuje, wpadnie pan w złość.
- Będę jeszcze bardziej zły, jeśli zapakuję do pudła nie tego kogo
trzeba i za tydzień znów zostanie zgwałcona jakaś kobieta.
- Tego jestem pewien.
- Siadaj. Zacznijmy od początku - powiedział Neal, Chłopak
przez chwilę groźnie na niego spoglądał, po czym przysunął krzesło,
odwrócił je oparciem do policjanta i usiadł twarzą do niego.
- Więc co pan jeszcze chce wiedzieć? - zapytał agresywnym
tonem.
- Mieliśmy tu trzy gwałty, każdy dokonany innego wieczoru.
Przypomnij sobie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś.
Pół godziny później Neal opuścił szkołę. Nie miał wątpliwości, że
każdy z uczniów potrafi zorganizować sobie świadków, którzy
potwierdzą, że we wskazane wieczory ich kumpel przebywał w domu.
A może rodzice powinni wiedzieć, co robiło ich dziecko?
Tak, ale nie w przypadku Marka i jego dwóch kolesiów, z
którymi Neal rozmawiał. Obaj oświadczyli, że nie muszą mówić
rodzicom, gdzie wychodzą ani kiedy wrócą. Gwałty miały miejsce w
różnych dniach tygodnia: pierwszy w sobotę, drugi we wtorek, a trzeci
w niedzielę. Żaden z tych chłopców w tych dniach nie spędził całego
wieczoru we własnym domu.
Czy nie mają do odrabiania lekcji? - pomyślał Neal. A może
uważają to zajęcie za taką samą głupotę, jak mówienie rodzicom,
dokąd wychodzą i kiedy wrócą?
Niestety, Neal nie dysponował przeciw nim na tyle mocnymi
dowodami, żeby przystąpić do kolejnego etapu śledztwa: badania
krwi. Do diabła, przecież ma na swej liście bardziej podejrzanych.
Na przykład okulistę, doktora Henry'ego Lyonsa, którego
nazwisko na światło dzienne wypłynęło nieoczekiwanie w toku
śledztwa. Zwrócił on na siebie uwagę Neala, ponieważ spotykał się z
dwiema ofiarami gwałtu.
Gdy sekretarka oznajmiła lekarzowi przybycie policjanta, Lyons,
ubrany w biały fartuch, natychmiast pojawił się w poczekalni.
Podobno najwięcej o charakterze człowieka mówią buty, a lekarz miał
na nogach drogie, włoskie mokasyny.
- Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytał.
Był przystojnym, trzydziestoletnim mężczyzną o starannie
zaczesanych włosach, kryjących pokaźnych rozmiarów łysinę.
Mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu i miał brązowe oczy.
- Chciałbym prosić o kilka minut rozmowy - wyjaśnił Neal.
- Z miłą chęcią - odparł z ujmującym uśmiechem, który mógł być
nawet szczery. - Przejdźmy do mojego gabinetu.
W gabinecie, wystarczająco wytwornym, aby robić na pacjentach
jak najlepsze wrażenie, lekarz zajął miejsce za modnym biurkiem z
tekowego drewna. Rowlandowi wskazał krzesło i patrzył wyczekująco
na swego gościa.
- Jestem pewien, że czytał pan o gwałtach, które wydarzyły się
ostatnio w naszym mieście - zaczął Neal, a na twarzy lekarza pojawił
się wyraz niesmaku. - Mam informację, że znał pan co najmniej dwie
z tych kobiet.
Twarz Lyonsa stała się czujna.
- W gazetach nie podano nazwisk.
- I nie dotarły do pana żadne plotki?
- Dowiedziałem się, że jedną z ofiar była Lisa Pyne. Bardzo to
mną wstrząsnęło. Byliśmy... w swoim czasie przyjaźniliśmy się ze
sobą.
- Przyjaźnili?
- Spotykaliśmy się. Neal uniósł brwi.
- Ostatnio?
- To zależy, co pan rozumie przez to słowo.
Neal, który zawsze stawiał sprawy otwarcie, nie lubił takich gier
słownych, teraz jednak zachował kamienny spokój.
- Czy mógłby pan określić to dokładniej? Lyons zmarszczył brwi
i zacisnął usta.
- Zaraz, niech pomyślę. Około sześciu miesięcy temu.
- Czy były to spotkania niezobowiązujące, czy też łączyło was
coś poważniejszego?
- Całkiem niezobowiązujące - odparł szybko. Zbyt szybko? -
Lubiłem Lisę, a z tego, co wiem, ona też darzyła mnie sympatią. Ale
odnosiłem wrażenie, że szuka kogoś poważniejszego. - Wzruszył
ramionami. - Ja jej nie odpowiadałem.
Neal chrząknął.
- A Chelsea Cahill?
Lekarz gwałtownie pochylił się w stronę Rowlanda, kładąc dłonie
na blacie biurka.
- Chelsea? - Z rozmyślnym wysiłkiem wyprostował plecy i po
chwili dodał pełnym zakłopotania tonem: - Nie wiedziałem.
Neal udał, że zagląda do swego notesu.
- Czy pana związek z nią również był niezobowiązujący? -
zapytał.
- Oczywiście! - warknął lekarz. - Spotkałem się z nią raz czy
dwa. Na Boga, przecież ona jest wychowawczynią w przedszkolu!
Myśli wyłącznie o założeniu ogniska domowego. Ale... - Przeciągnął
dłonią po włosach, wzburzając je tak, że kosmyki opadły na obie
strony głowy. - Do diabła! - wybuchnął. - Że też musiało to spotkać
ją! Ona jest taka miła... Boże, zabrzmiało to chyba zbyt ckliwie, ale
rozumie pan, co mam na myśli?
- Tak. - Neal lekko skinął głową. - Ale panna Pyne jest też miła.
Lekarz zadrżał i zaczął wygładzać włosy.
- A ta trzecia? - zapytał już normalnym głosem.
- Kathleen Madsen - odrzekł Neal i widząc wyraz twarzy Lyonsa
dodał: - Rozumiem, że i ją pan zna.
- Cierpi na astygmatyzm, ale nie sądzę, żeby interesował pana
stan jej wzroku.
- A zatem pacjentka.
- Tak - odparł krótko.
Neal, starając się nie okazywać emocji, zapytał:
- Czy nie jest to osobliwy zbieg okoliczności, że zna pan
wszystkie ofiary?
Lekarz wybuchnął szczerym, beztroskim śmiechem.
- W takim miasteczku jak nasze? Znam tu wszystkich
mieszkańców. Jeśli nawet nie są moimi pacjentami, to widujemy się w
Klubie Rotariańskim, w Kółku Ogrodniczym czy...
- W Kółku Ogrodniczym? - przerwał mu Neal.
- Wyhodowane przeze mnie dalie zajęły na konkursie pierwsze
miejsce - wyjaśnił z dumą.
- Aha. - Kolejny trop. - Podejrzewam, że w takim razie zna pan
również Karen Lindberg.
Na twarzy doktora Lyonsa pojawił się dziwny wyraz. Niechęci?
- Oczywiście, że znam. Ale ona nie ma pojęcia o hodowli dalii.
Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, iż stanowi to ogromną wadę
jej charakteru.
Neala kusiło, żeby ciągnąć ten temat, i to już bardziej ze
względów osobistych niż zawodowych. Zapanował jednak nad
swoimi pokusami.
- Czy Lisa Pyne lub Chelsea Cahill również zajmują się
ogrodnictwem?
- Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek na ten temat
wspominały.
Nic zatem dziwnego, że je porzucił. Nie okazywały
wystarczającego entuzjazmu dla kwiatów wielkości talerza. Neal
zanotował sobie w pamięci, że powinien porozmawiać z Karen o tym
facecie. I o cechach psychicznych, które sprawiły, że pasjonuje się on
tym konkretnym gatunkiem kwiatów. Czyżby hodując przepysznie
barwne dalie dawał upust jakimś skrywanym namiętnościom? Czy
pewni siebie ludzie uprawiają piękne kwiaty?
A może doszukiwanie się w tym jakiejś psychologicznej głębi nie
ma sensu?
- Czy Kathleen Madsen zajmuje się ogrodnictwem? - zapytał
Neal.
- Wspominała, że przy ładnej pogodzie pracuje w ogródku, ale
zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju.
Gdy Neal milczał, doktor Lyons zapytał sztywno:
- Zapewne chce się pan dowiedzieć, gdzie i jak spędziłem tamte
wieczory?
Neal uniósł brwi.
- Nie mam powodów o to pytać, ale jeśli chce mi pan
powiedzieć, nie będę protestował. Myślę, że jednak wystarczy, jeśli
powie mi pan, gdzie był podczas choćby jednego z tych trzech
wieczorów.
- Naturalnie nie jestem podejrzany - zauważył z ironią lekarz,
sięgając po oprawny w skórę notes. - Jakie to daty?
Neal podał je, mając jednak słabą nadzieję, że ten udowodni mu,
że w tych dniach nie było go w mieście. Odpowiedź lekarza zatem
wcale go nie zaskoczyła. W sobotę, kiedy zaatakowana została
Kathleen Madsen, miał spotkanie z kobietą, ale rozstał się z nią około
jedenastej wieczorem. We wtorkowy wieczór, kiedy zgwałcona
została Chelsea, brał udział w zebraniu hodowców dalii, po którym
udał się prosto do domu. Jego rozległy, położony nad urwistym
brzegiem rzeki dom sąsiadował z kolonią dużych posiadłości, co
znaczyło, że nikt z sąsiadów zapewne go nie widział. Trzeci wieczór
spędził samotnie w domu. Innymi słowy nie miał świadków, którzy
potwierdziliby jego alibi. Neal zamknął notes i wstał.
- Dziękuję za współpracę, doktorze Lyons, i przepraszam za
najście.
Podobnie jak większość ludzi, których Neal w tym tygodniu
przesłuchiwał, lekarz był uprzejmy i pełen wyrozumiałości. Niemniej
kilka osób, dowiedziawszy się, o co chodzi, nie chciało rozmawiać.
Neal skreślił z listy podejrzanych większość mężczyzn żonatych,
a to już było coś. Jeden z rozwiedzionych, kierownik supermarketu
„Safeway", co drugi weekend brał do siebie dzieci. Były u niego tej
soboty, kiedy dokonany został gwałt. Usłyszawszy pytanie Neala,
mężczyzna uśmiechnął się ponuro i oznajmił:
- Byłem z nimi w kinie na „Lassie", a potem wpadliśmy do baru
Dairy Queen. Do domu wróciliśmy... tak gdzieś około północy.
Musiałem natychmiast wykąpać najmłodszą córkę, bo upaprała się
czekoladą. Może mi pan wierzyć, że ten wieczór zapadł mi w pamięć
aż za dobrze.
Wystarczy jeden telefon do Dairy Queen... Alibi.
- Nie będę już pytał o pozostałe wieczory - stwierdził Neal z
ulgą.
Szkoda tylko, że reszta samotnych ojców nie jest tak oddana
swym dzieciom. Wszyscy przysięgali, że wieczory te spędzili w
domu, ale dzieci u nich nie było.
Neal sporządził wykres, który zawiesił na ścianie swego gabinetu
i w wolnych chwilach przyglądał mu się. Linie przecinały się w
punktach, które były wspólne dla każdej z trzech zgwałconych kobiet:
ludzie, których znały, sklepy, gdzie robiły zakupy, ich pracodawcy.
Cały czas nie dawała mu spokoju myśl, że dwie z ofiar są
nauczycielkami, choć prawdopodobnie nie ma to żadnego znaczenia.
W przeciwieństwie do większości mieszkańców miasteczka, Lisa
Pyne i Chelsea Cahill nie znały się. Jedna uczyła w szkole średniej,
druga w usytuowanym na przedmieściach Pilchuck przedszkolu.
Trzecia ofiara gwałtu nie miała nic wspólnego ze szkołą, z wyjątkiem
tego, że jej syn uczęszczał do szkoły średniej. Jego matka zaczęła
udzielać się społecznie w szkole dopiero wtedy, gdy syn ukończył
drugą klasę.
- Pomagałam wtedy trenerce żeńskiego zespołu piłki nożnej -
oświadczyła Nealowi.
Zapytał, czy dziewczęta trenowały na szkolnym boisku. Okazało
się, że drużyna ćwiczyła na boisku nad rzeką.
Teraz, dzięki doktorowi Lyonsowi, Neal mógł uzupełnić wykres
elementem „hobby". Kolejną godzinę spędził z każdą z trzech ofiar,
wypytując je szczegółowo o ich zainteresowania. Ogrodnictwem
zajmowała się jedynie Kathleen Madsen, która miała wielki ogród
warzywny. Neal przypomniał sobie lekceważące skrzywienie ust
lekarza i słowa: „Zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju".
Niech to szlag, pomyślał, spoglądając na wykres. Nie jest to
przypadek, w którym hodowca dalii morduje konkurentów. Jedynym
naszego drania jest sama przyjemność płynąca z gwałtu.
Fatalnie się składa, że gwałciciel nie wskazywał, jaki rodzaj
muzyki lubi, gdyż mogłoby to stanowić jakiś punkt zaczepienia.
Najwyraźniej kobieta miała jedynie tańczyć, zaś w rytm jakiej
muzyki, bandziorowi było to obojętne. Zapewne nawet nie
interesowało go, jaki taniec ofiara wykonuje; chodziło mu wyłącznie o
zademonstrowanie swej władzy, o upokorzenie kobiety. Może w tańcu
stawała się dlań bardziej atrakcyjna seksualnie? Może odzywały się w
nim jakieś kompleksy z dzieciństwa, kiedy kazano mu tańczyć lub
ktoś zmuszał do tego jego matkę? A może...? Neal potrząsnął głową.
Takie spekulacje nie mają sensu. Przeważnie trudno odgadnąć
motywacje. Któż zgadnie, dlaczego jakiś zboczeniec robi to, co robi?
Liczą się inne szczegóły: czas, miejsce, odciski palców, ślady butów.
Było to jak równanie matematyczne; wszystko się w końcu sumowało.
Wcześniej czy później sprawca popełni błąd, jeśli jeszcze tego nie
zrobił. Do Neala należało ten błąd zauważyć i wykorzystać.
- Jezu, mamo! Czy nie powinnaś się lepiej ubrać? - zapytała
Abby, obrzucając Karen krytycznym spojrzeniem.
- Staram się dostosować do okoliczności - wyjaśniła Karen córce.
Popatrzyła w dół na obcisłą, dżinsową spódnicę i błyszczące,
kowbojskie buty. Biorąc pod uwagę, z kim ma się spotkać, sądziła, że
strój dobrała bardzo chytrze. Poza tym, jak stwierdziła przeglądając
się w zawieszonym na drzwiach sypialni lustrze, bardzo się sobie
podobała.
- Jakich okoliczności? - zapytała Abby. - Przecież idziemy
obejrzeć sztukę.
- Nieważne - odparła Karen lekceważąco. - I tak byś wszystkiego
nie zrozumiała.
Kiedy rozległ się dzwonek i otworzyła drzwi, w progu stał Neal.
Miał na sobie czyste dżinsy, kremową kowbojską koszulę z
perłowymi zapinkami i kowbojskie buty. Lśniący pas z klamrą w
kształcie orła z rozpostartymi skrzydłami był tak gruby, że człowiek
mniejszej postury musiałby się w nim garbić. Była to zapewne
nagroda za występ w jakimś rodeo. A może miał chronić właściciela
przed pociskami?
Neal otaksował Karen od stóp do głów i skrzywił kącik ust.
- Ubrała się pani specjalnie dla mnie - stwierdził.
- Oczywiście! A co pan myślał?
Wsunął palce w kieszenie spodni i odezwał się, leniwie
przeciągając słowa:
- Zawsze chciałem mieć taką westernową dziewczynę. Może za
tydzień wybierzemy się gdzieś na tańce?
- Podeptałabym panu nogi. A poza tym - Karen wzruszyła
ramionami - tańce już mnie nie biorą.
Drgnął mu w twarzy mięsień.
- Przepraszam, zapomniałem.
Abby pojawiła się jak zwykle pełna animuszu, choć tym razem w
porę.
- Dzień dobry, panie Rowland. Że też Krista zdecydowała się
wystąpić w sztuce, zwłaszcza w roli Charlotte. To rzeczywiście
świadczy o jej odwadze, prawda?
Na twarzy Neala odmalował się wyraz rozbawienia.
- Też tak sądzę. Gotowe do wyjścia?
W samochodzie przedstawił swego dziesięcioletniego syna.
Michael do złudzenia przypominał ojca, zanim życie nie wycisnęło na
nim swego piętna. Karen popatrzyła na głębokie bruzdy na czole
policjanta i zastanawiała się chwilę, dlaczego wybrał sobie tak
przerażający zawód.
Cofając samochód, Neal przelotnie popatrzył na Karen.
- Mam nadzieję, że nie nastawiła się pani na wytworny, stylowy
obiad. Obiecałem Michaelowi, że nie będzie żadnego „tłustego"
jedzenia.
- Nie nastawiałam się na wytworny obiad - zapewniła Karen. -
Nie w towarzystwie dzieci.
- Nie traktuj mnie jak małego dziecka - dobiegł z tyłu oburzony
głos Abby.
- Ja też nie jestem małym dzieckiem! - oświadczył Michael.
- Doskonale - odparła Karen i przez ramię przesłała dzieciakom
uśmiech. - Co powiecie o nowej restauracji tajskiej w Everett? Neal,
czy starczy nam czasu, żeby tam pojechać? Mam straszliwą ochotę na
coś ostrego.
- Ma - mo! - Abby wzniosła oczy do nieba.
- Tato!
Karen po raz pierwszy widziała śmiejącego się Neala. Jego
śmiech był głęboki i dźwięczny, w oczach zapaliły się iskierki
rozbawienia.
- Czy wiesz, jak się czuje człowiek, kiedy ktoś stawia go w
trudnej sytuacji? - zapytał chłopca.
- Pewnie, że wiem - odparł zbyt szybko Michael. Neal popatrzył
na Karen z rozbrajającym uśmiechem.
- Może być kawiarnia?
- Oczywiście.
Dlaczego wydało się jej rzeczą całkiem naturalną odpowiedzieć
mu uśmiechem?
Podczas posiłku ton rozmowie nadawały dzieci, ale Karen
doskonale się bawiła. Lubiła towarzystwo Abby, a Michael, choć był
jeszcze w tym wieku, kiedy głośne beknięcie uważa się za
najzabawniejszą rzecz pod słońcem, okazał się bardzo sympatycznym
chłopcem.
Abby odnosiła się do niego przyjaźniej i bardziej wyrozumiale,
niż odnosiłaby się do brata, gdyby go miała. Kiedy Neal wręczył im
garść dwudziestopięciocentówek na mieszczące się na tyłach lokalu
gry wideo, uszczęśliwione dzieci szybko poderwały się z krzeseł.
Karen natychmiast stała się czujna. Nie umawiała się zbyt często
z mężczyznami, a szef policji należał do ludzi, z jakimi nie umawiała
się w ogóle. Odpowiadał jej bardziej typ intelektualistów, gotowych
przegadać całą noc, a nie osiłków, którzy kojarzyli się jej z zapachem
potu, twardymi mięśniami i pierwotnymi popędami. Jej ciało z
pewnością było Nealem zainteresowane, lecz umysł Karen
zastanawiał się, o czym mogą ze sobą rozmawiać. O Wietnamie? O
wyścigach motocyklowych?
Dzieci jeszcze nie zniknęły im z oczu, gdy Neal zaproponował:
- Mówmy sobie po imieniu, dobrze?
- Dobrze - odparła obojętnie.
- Chciałem cię o coś zapytać. Znasz w miasteczku każdego, kto
choć trochę interesuje się ogrodnictwem, prawda?
- Czy to jakiś żart?
- Nie, pytam poważnie. - Objął ramieniem oparcie jej krzesła. -
Czy mogłabyś opowiedzieć mi o ogródkach mieszkańców Pilchuck? I
o kwiatach, jakie hodują?
Zignorowała spoczywające na oparciu ramię.
- Sądzisz, że na podstawie ogródka zdołasz określić charakter
jego właściciela? Jeśli ktoś utrzymuje w nienagannym stanie rabaty
nagietek, to jest nerwowy, a jeśli lubi dziką gęstwę kwiatów, to jest
beztroski? Czy o to ci chodzi?
- Hm. - Pocierał dłonią podbródek i z uwagą patrzył na Karen. Po
namyśle najwyraźniej podjął jakąś decyzję, gdyż odezwał się
ostrożnie: - Przesłuchiwałem pewnego człowieka. Hoduje dalie...
- Henry Lyons.
Odniosła wrażenie, że Neal się zmieszał.
- Czy to jedyny w okolicy miłośnik tych kwiatów? Karen
odwróciła wzrok i przeciągnęła palcem po wilgotnej ściance szklanki
z wodą.
- Nie, chyba nie. Pewnego dnia pojawił się u mnie w sklepie... -
Zawahała się. - Znałam go od dwóch lat, ale teraz... Cholera, ilekroć
widzę wysokiego mężczyznę o piwnych oczach, natychmiast stają mi
przed oczami Lisa i Chelsea. Zwłaszcza jeśli spotykał się z jedną z
nich...
- Z obiema.
Karen gwałtownie odwróciła się w jego stronę.
- Z obiema?
- Z panną Pyne i z panną Cahill - odparł bezbarwnym głosem.
- O Chelsea wiedziałam, ale Lisa? - Karen zaczerpnęła głęboko
tchu. - A zatem dalie Henry'ego podsunęły ci ten pomysł?
- Uhm - mruknął i upił łyk kawy.
- No cóż - odrzekła z namysłem.. - Tak, sądzę, że jakieś wnioski
można z tego wyciągnąć. Ale nie wiem jakie i w dalszym ciągu zdania
nie zmieniam. Jeśli ktoś ma hyzia na punkcie porządku, takiego
prawdziwego hyzia, to nie będzie uprawiał przydomowego ogródka. -
Machnęła ręką. - To praca, przy której człowiek się brudzi. A
człowiek posiadający dom z ogródkiem ma zazwyczaj w domu masę
książek i w porze obiadu odkrywa, że nie pozmywał jeszcze naczyń
po śniadaniu. Ale jeśli chodzi o hodowców kwiatów... - Zawiesiła głos
i uświadomiła sobie, że Neal zapewne wyrobił już sobie własny
pogląd na sprawę. - A co ty o tym myślisz?
Wzruszył ramionami.
- Widziałem na rynku dalie. To piękne, kolorowe kwiaty.
Zastanawiam się, czy osoba, której generalnie brak pewności siebie,
może kompensować sobie tę wadę, wybierając coś tak...
- Niegustownego? Wbrew naturze? ' Na usta powoli wypłynął
mu uśmiech.
- Tak. Próbowałem właśnie znaleźć jakieś taktowne określenie.
- Naprawdę? Ja nigdy nie grzeszyłam wielkim taktem. Do licha,
coraz trudniej jest oprzeć się jego uśmiechowi!
W owym szerokim, figlarnym, trochę złośliwym uśmiechu Karen
znów ujrzała w Nealu chłopaka, jakim niegdyś był.
- Zgoda - odrzekł nieco szorstko. - Coś takiego jak takt
nieszczególnie do ciebie pasuje.
Nie zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa, ponieważ myślami
była już gdzie indziej.
- A więc uważasz, że ludzie pewni siebie poszukują efektów
subtelniejszych. Czyli na przykład pewny siebie ogrodnik będzie pisał
książki o otaczającej go zieleni, a... Och, Boże... - Urwała. Oczy się jej
rozszerzyły. - Gorzej. Bo co powiesz o japońskich ogródkach z
kilkoma koślawymi drzewinami i ogromnymi przestrzeniami
zagrabionego żwiru?
- Podejrzewam, że tacy osobnicy stają się aroganccy. - Pokiwał
głową jakby przepełnił go nagły smutek.
- Boże wielki! - Karen udała przerażenie. - Ja uwielbiam
hortensje. Wiesz, takie olbrzymie, jasnobłękitne kwiaty. A pąsowe
róże z delikatnymi płatkami, o zapachu, który już z odległości stu
metrów zwala z nóg? Chyba rzeczywiście ściągam na siebie uwagę -
dodała ponuro.
Roześmiał się niewesoło.
- Tak, to rzeczywiście głupie. Zapomnijmy o mojej teorii.
- Nie. Może naprawdę chcę zwrócić na siebie czyjąś uwagę?
Jego twarz pozostała nieruchoma.
- Ja na ciebie zwracam uwagę.
Jej serce drgnęło niespokojnie, lecz postanowiła to zignorować.
- Mówię poważnie - powiedziała z wyrzutem. - Oczywiście to
możliwe, że ogródki mówią coś o swych właścicielach. Podobnie
zresztą jak wszystko, co robimy. Ale nie rozumiem, w jaki sposób ma
ci to pomóc w schwytaniu gwałciciela?
Dołki w jego policzkach pogłębiły się.
- Do licha, sam nie wiem. Chyba zaczynam gonić w piętkę.
Karen zamarło nagle serce.
- Ale następnego gwałtu nie było? - spytała ostro.
- Nie. Chyba że ofiara nie zgłosiła się na policję. - Cofnął ramię z
oparcia krzesła i zaczął masować sobie kark. - To już prawie dwa
tygodnie. A trzy gwałty miały miejsce w ciągu jednego.
- Może więc nie był to ktoś stąd? Może już sobie pojechał?
Neal chrząknął.
- Być może miałaś rację i raban, jakiego narobiłaś, zdrowo go
wystraszył.
Mimo że twarz Neala nie wyrażała żadnych uczuć, Karen
doskonale odczytała jego myśli.
- Dlaczego w to nie wierzysz?
- Bo to wariat - wyjaśnił szczerze. - Ktoś przy zdrowych
zmysłach z pewnością by się wystraszył. Nigdy jeszcze w tym
miasteczku nie było tyle broni palnej. Ale człowiek, który każe
tańczyć kobietom, który je gwałci i katuje, nie jest przy zdrowych
zmysłach. Powoduje nim jakaś wewnętrzna żądza, którą za wszelką
cenę musi zaspokoić. Nie, on na pewno nie przestanie. - Neal
potrząsnął głową. - Nie jest w stanie tego zrobić.
Przejęta lękiem Karen milczała. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć
z tego, że przy stoliku pojawili się Abby i Michael.
- Tato, daj mi jeszcze trochę monet. Neal popatrzył na zegarek.
- Nie. Musimy już jechać. Twoja siostra nigdy nie wybaczyłaby
nam, gdybyśmy nie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie.
Ostatecznie wylądowali w trzecim. Widownia szybko się
zapełniała; widzowie koniecznie chcieli zobaczyć pierwsze z czterech
zaplanowanych przedstawień, Ponieważ Neal milczał, Karen zaczęła
słuchać, o czym rozmawia siedząca w rzędzie przed nią para
nastolatków.
Chłopak siedział na krześle okrakiem, tak że odwrócony był do
Karen twarzą. Miał bardzo luźne spodnie a w każdym uchu - Karen
dokładnie policzyła - cztery złote kolczyki. Dziewczyna siedząca
dokładnie przed Karen nieustannie odrzucała do tyłu długie włosy.
- Więc jak? - zapytał chłopak. - Chodzi mi o to, że możemy coś
po przedstawieniu wykombinować. No, wiesz... - Zaczął obrazowo
poruszać biodrami w przód i w tył.
Karen z zapartym tchem czekała na odpowiedź dziewczyny i
walczyła z pokusą, żeby zasłonić Abby oczy i zatkać jej uszy.
- Jezu, Chris - odparła dziewczyna, odrzucając włosy na jedno
ramię. - Tu są moi starzy.
Karen rozejrzała się wokół siebie. Czy zna jej rodziców? Jeśli tak,
powinna im zasugerować, żeby wysłali córkę do szwajcarskiej szkoły
z internatem.
Kiedy znów przeniosła wzrok na Neala, całkowicie straciła
zainteresowanie nastolatkami. Neal wodził spojrzeniem po sali,
zatrzymując wzrok na każdym mężczyźnie. Twarz miał pozbawioną
jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili zaczęły przygasać światła.
Kurtyna rozsunęła się, odsłaniając scenerię gospodarskiego
obejścia. Na widowni przez chwilę jeszcze słychać było szelesty,
rozległo się kilka gwizdów, po czym zapadła cisza. W mroku Karen
prawie nie czuła, że ramię Neala dotyka jej ramienia i że jego ręka
spoczywa na bocznym oparciu jej fotela. Prawie nie słyszała też jego
głosu, gdy śmiał się z błazeństw wieprza Wilbura.
Krista, jak na skromną czternastolatkę, która dopiero niedawno
przybyła do miasta, wypadła znakomicie. Ubrana w czarny obcisły
kostium, z poczernioną twarzą, inteligentnie rządziła Wilburem i
pozostałymi zwierzętami i do złudzenia przypominała Charlotte z
książki. W córce Neala tkwiło coś więcej, niż się na pierwszy rzut oka
dostrzegało, i Karen nagle pomyślała o matce dziewczyny, o żonie
Neala. Wiedziała o niej jedynie to, że nie żyje.
Kiedy opadła kurtyna, na widowni długo nie milkły brawa.
- Chodźmy za kulisy - powiedziała Abby.
- Prowadź - zgodził się Neal. Uśmiechał się jak każdy dumny ze
swego dziecka ojciec. - Nieźle wypadła, prawda?
- Cudownie! - odparła Karen. - To przedstawienie było naprawdę
profesjonalne. Harvey z tymi dzieciakami rzeczywiście dokonał
prawie cudu.
Neal uniósł brwi.
- Twierdzisz, że wcale nie musi prowadzić ich na „Wilka", żeby
pokazać, na czym polega wielkie aktorstwo?
- Chyba że zechce pokazać im, jak potrafi grać Jack Nicholson.
Neal wsunął się w końcu w zatłoczone przejście między rzędami
krzeseł i zaczekał na Karen. Abby i Michael dawno już wmieszali się
w tłum i zmierzali ku wyjściu. Neal odezwał się szeptem prosto do
ucha Karen;
- Powiedz, czy Harvey nie ma przypadkiem metra
osiemdziesięciu pięciu wzrostu i brązowych oczu?
- Jeszcze go nie poznałeś?
Położył jej dłoń na plecach i lekko popychał w kierunku wyjścia.
- Nie.
- Mierzy około metra sześćdziesięciu, jest pucułowaty, ma rudą
czuprynę i jasnoniebieskie oczy.
- Dzięki ci Boże za wszystkie małe cuda, jakie dla nas czynisz. -
Gdy znaleźli się wreszcie w nieco mniej zatłoczonym miejscu,
rozejrzał się wokół siebie i zapytał: - Gdzie teraz?
- Nie wiem, czy nas wpuszczą. Zaryzykujmy. Chyba tędy.
Wiodących za kulisy drzwi nikt nie pilnował. W środku panował
zamęt i straszliwy harmider. Mali aktorzy śmiali się, rozmawiali,
szaleli w improwizowanych na poczekaniu tańcach, ciesząc się z
sukcesu, jaki odniósł ich pierwszy występ. Zmywająca z twarzy
makijaż Krista przyjmowała gratulacje z ujmującym uśmiechem.
Zaledwie kilka minut zajęło jej doprowadzenie się do normalnego
stanu i już była gotowa do wyjścia.
Wsunęła się na tył samochodu Neala, dołączając do Abby i
Michaela.
- Byłaś bajeczna! - wykrzyknęła Abby z entuzjazmem. - Już dziś
powinnaś zacząć szukać sobie agenta. Mogłabyś szybko rozpocząć
karierę zawodową. Płacą mnóstwo pieniędzy. Może nawet
występowałabyś w serialach, na przykład w „Beverly Hills"? Czy
wyobrażasz to sobie?
Zamilkła, wyraźnie napawając się własnym pomysłem.
- Dzięki - powiedziała cicho Krista - ale tak dobra nie jestem.
- Jak to, nie jesteś dobra? Jesteś wspaniała! Czy nie chciałabyś
zamieszkać w Hollywood i zostać wielką gwiazdą?
- Mieszkałam już w Los Angeles, ale lubię to miasteczko i nie
chcę wracać.
Karen zerknęła na Neala i spostrzegła przelotny skurcz jego
twarzy. Zaczęła zastanawiać się, z czego on i jego dzieciaki
zrezygnowali, przyjeżdżając do Pilchuck. A może przed czymś
uciekali?
Neal odwiózł Karen i Abby pod dom, gdzie uparł się odprowadzić
je do samych drzwi, Abby chciała zaprosić Kristę, ale Neal się
sprzeciwił.
- Czeka mnie jutro masa pracy - burknął i jego córka tez słowa
sprzeciwu została w samochodzie.
Karen zastanawiała się, co czuje dziewczynka w jej wieku, która
nie ma matki.
Gdy otwierała drzwi, Neal stał tuż za jej plecami. Kiedy dosłyszał
głuchy, dobiegający od strony kuchni odgłos, zesztywniał.
- To tylko kotka zeskoczyła z lodówki, żeby przyjść do nas i
powiedzieć cześć - uspokoiła go Karen. - Ona jest...
Do holu weszła powoli Maggie.
- Przy kości - zauważył Neal.
- Tłusta i rozpaskudzona.
- Aha. - Rozejrzał się po domu i Karen uświadomiła sobie, że był
tu tylko raz, dzisiejszego popołudnia, gdy przyjechał po nią i po Abby,
żeby zabrać je na przedstawienie. - Sądzę, że nie chcesz, żebym przed
wyjściem zajrzał pod wszystkie łóżka i do szaf.
Abby zamrugała oczami.
- Pod swoje łóżko zajrzę sama. Dziękuję za obiad, panie
Rowland. - Przesłała matce łobuzerski uśmiech i ziewnęła udając, że
jest śpiąca. - Dobranoc, mamo - dodała i zniknęła w swoim pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
Karen miała ochotę ją zamordować. Zgrzytnęła zębami i
ignorując dezercję córki powiedziała:
- Myślę, że ja również sama posprawdzam szafy. Jednak dziękuję
za dobre chęci, Neal.
- Ale uważaj na siebie - odparł.
- Nie martw się. Będę bardzo ostrożna.
Zanim zdążyła zrobić krok do tyłu, ujął ją za brodę. Zamrugała
oczami, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć - Bóg wie co - lecz nie
zdążyła wykrztusić słowa, ponieważ Neal pocałował ją w usta.
Musiała przyznać się przed sobą, że pragnęła tego. Cicho
westchnęła, objęła go rękami za szyję i przytuliła się do niego z całej
siły. Gdy uniósł po chwili głowę, oboje ciężko oddychali. Spojrzał na
nią błyszczącymi z radości oczami i powiedział:
- Musimy to kiedyś powtórzyć.
Nie czekał nawet na odpowiedź. Zapewne doszedł do wniosku, że
całkowicie straciła głowę i nie będzie w stanie wypowiedzieć słowa;
tylko dlatego, że przez mgnienie oka grzała dłonie w ogniu.
- Dobrze zamknij drzwi - rzucił przez ramię.
Karen pokazała mu język, lecz drzwi zamknęła na wszystkie
zasuwy.
Rozdział 6
Neal rzadko dawał się ponosić emocjom, ale teraz zawładnęły
nim bez reszty. Pojechał do delikatesów, gdzie kupił dwie kanapki,
babeczki z rodzynkami i napoje, po czym skierował się do sklepu
Karen. Musiał nieco odetchnąć po studiowaniu tych przeklętych
wykresów. Karen co prawda irytowała go nieco, lecz była przy tym
bystra i spostrzegawcza. I atrakcyjna, jeśli naturalnie nie utożsamiać
tego z kobiecą delikatnością i pełną słodyczy uległością.
Przy wystawionych przed sklep stolikach pracowała siwowłosa
kobieta.
- Dzień dobry panu - powiedziała. - W czym mogę pomóc?
- Dzień dobry - odparł. - Szukam Karen.
Kobieta wskazała budynek.
- Jest w biurze - oznajmiła.
Biuro mieściło się w zawalonym różnymi gratami niewielkim
pomieszczeniu pełnym katalogów; jedną ścianę zajmował regał
wypełniony zniszczonymi książkami o ogrodnictwie. Karen siedziała
zgarbiona przed komputerem i ze zmarszczonym czołem wpatrywała
się w ekran. Palcami uderzała w klawiaturę. Na policzku miała
rozmazane błoto, ręce nieco ubrudzone ziemią.
Neal nagle poczuł radość z tego, że znalazł się tutaj. Karen była
inteligentną kobietą, energiczną, namiętną, nawet w chwilach złości.
Nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Kiedy nie doprowadzała go
do szewskiej pasji, budziła w nim ukryte pragnienia. Nieustannie
próbował wyobrazić sobie, jaka jest w łóżku.
Wmawiał sobie, że dzieje się tak tylko dlatego, że potrzebuje
odmiany, że nie zniósłby kobiety, która przypominałaby mu żonę.
Jednocześnie coś mu mówiło, że nie będzie to wcale takie proste.
- Lunch? - zapytał, robiąc pogodną minę.
Karen odwróciła się błyskawicznie i na jego widok przycisnęła
dłonie do piersi.
- Ach, to ty.
Byłby głupi, gdyby nie zrozumiał jej zachowania.
- Nerwowa? Zmarszczyła nos.
- A ty jaki byłbyś na moim miejscu? Oparł się o futrynę.
- Nie sądzę, byś w biały dzień, kiedy w pobliżu kręcą się twoi
pracownicy, miała powody do niepokoju. To nie pasuje do jego...
- Wzorca? Tak, wiem. - Kiedy wstawała, zatrzeszczało krzesło. -
Cały kłopot w tym, że trzy kobiety to za mało, żeby mówić o
jakimkolwiek wzorcu. Dopiero gdy zgwałci dziesięć, mogą ujawnić
się pewne wariacje.
Myśl taka przyszła już Nealowi do głowy, ale teraz powiedział
tylko:
- Nie lubię, kiedy jesteś tu sama.
- Rzadko bywam sama. Pokazał torbę z zakupami.
- Może zrobisz sobie przerwę?
Szczery, pozbawiony kpiny czy obłudy uśmiech Karen
przypomniał mu uśmiech jej córki, słodki i nieświadomie kuszący.
- Ach, chwała ci za pamięć. Umieram z głodu. Zapomniałam
wziąć z domu coś do jedzenia. - Nacisnęła klawisz i ekran komputera
ściemniał. - Za szklarnią jest stolik.
Po drodze minęli siwowłosego mężczyznę, który z mozołem
ustawiał na płaskim, ręcznym wózku ciężkie donice z roślinami. Neal
wskazał go głową,
- Może chcesz najpierw załatwić klienta? - zapytał.
- Słucham? Och, nie, to Bill. Pracuje u mnie.
Neal prawie słyszał trzask w stawach starszego mężczyzny, gdy
ten schylał się po kolejną donicę.
- Dobry Boże - odezwał się półgłosem. - Czy porywasz do pracy
pensjonariuszy domu starców?
Karen błysnęła zębami w uśmiechu i wskazała przejście przez
długą szklarnię wypełnioną paletami, na których kiełkowały roślinki.
- Z klubu seniora - wyjaśniła. - Zatrudniałam już nastolatków, ale
określenia „nastolatek" i „pomoc" wzajemnie się wykluczają.
Dzieciaki potrafią tylko zdrowo namącić albo w ogóle nie pojawić się
w pracy. Tak czy owak porozmawiałam z sąsiadką, która ma już
ponad osiemdziesiątkę, a mimo to ciągle uprawia wspaniały ogród.
Porusza się powoli, ale nie przepuści żadnemu chwastowi.
Posłuchałam jej rady, zadzwoniłam do klubu seniorów i oto mam
trzech pracowników w niepełnym wymiarze godzin. Nie chcą
pracować na cały etat, żeby nie stracić rent lub emerytur, ale są bardzo
pojętni i nie muszę nawet dawać im szczegółowych instrukcji, co
mają robić, żeby klienci byli zadowoleni.
Opuścili gorącą, parną szklarnię i wyszli na niewielki brukowany
dziedziniec, na którym stał stolik i krzesła wykonane z kutego żelaza.
Spiczaste, różowe i pupurowe kwiaty, przypominające stokrotki,
kwitły w wysokich, glinianych donicach.
Neal przyciągnął krzesło.
- Może i ja powinienem zadzwonić do klubu seniora. Zapewne
znajdzie się tam kilku kandydatów na doskonałych policjantów.
- A żebyś wiedział, jeśli tylko nie będą musieli ścigać tych
paskudnych typów na piechotę. Ale i tak zapewne żaden się nie
zgodzi, ponieważ oni lubią pracować głową, nie mięśniami. Mają
mniej testosteronu. - Obserwowała z pogodną miną, jak Neal otwiera
torbę z lunchem. - Co mamy dziś w karcie dań?
- Surowe mięso - odburknął. - My, policjanci, musimy
przestrzegać specjalnej diety, żeby nasz organizm wydzielał jak
najwięcej hormonów.
Oderwała wzrok od torby z jedzeniem.
- Tylko mi nie wmawiaj, że uraziłam twoje uczucia.
- Masz - powiedział, wręczając jej kanapkę z indykiem. - Mnie
nie jest tak łatwo urazić. - Wyjął dwie puszki z napojami. - Cola czy
oranżada?
- Wypiłam już dzisiaj cztery filiżanki kawy. Poproszę o
oranżadę.
- Prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłem wysyłać młodych
policjantów na patrolowanie ulic - oświadczył, wręczając Karen
puszkę. - Przez pierwszy rok czy dwa są niebezpieczni. Może to
właśnie sprawka hormonów?
Karen przesłała mu krzywy uśmiech.
- Żaden dwudziestolatek, mężczyzna czy kobieta, nie myśli
rozsądnie. Czy ty nigdy w tym wieku nie wymyślałeś głupot?
- Do Wietnamu pojechałem na ochotnika. Czy można postąpić
głupiej?
- Pojechałeś tam na ochotnika? - zapytała z niedowierzaniem. -
Na Boga, dlaczego...?
Najwyraźniej nie był to jego ulubiony temat.
- Mówiłem ci, że zginął tam mój brat - odparł krótko. - Chciałem
go pomścić.
Spoglądała na niego nieruchomym wzrokiem.
- I pomściłeś?
- Cholera jasna, pewnie że nie. - Wskazał głową kanapkę. - I jak,
smakuje?
Zrozumiała przytyk.
- Pyszna.
Opadło go nagłe znużenie. Jadł powoli, nie czując głodu, choć
zdawał sobie sprawę z tego, że powinien być głodny jak wilk.
Odchylił głowę do tyłu i wystawił twarz do słońca. Powieki same
zaczęły mu się zamykać. Zbyt wiele zarwanych nocy, zbyt wiele
bezsennych godzin, kiedy leżąc w łóżku przewracał się z boku na bok.
Po raz pierwszy czuł się w towarzystwie Karen dobrze.
Obserwowała go, ale najwyraźniej też nie miała ochoty na rozmowę.
Może dosyć już się nagadała z córką? A może lubiła w swojej
kwiaciarni ciszę i samotność? W końcu jednak to ona przerwała
milczenie.
- Masz bardzo sympatyczne dzieci - rzuciła zdawkowo, jakby
wcale nie oczekiwała odpowiedzi.
Ale to on przecież przyszedł do Karen i zwykła grzeczność
nakazywała coś odpowiedzieć. Wyprostował się i wypił duży łyk coli,
mając nadzieję, że kofeina trochę go rozbudzi.
- Prawda? - odparł i sam się zdziwił, że zamierza otworzyć
drzwi, które zazwyczaj trzymał zamknięte na głucho. - Czasami
myślę, że nie zasłużyłem na nie - mruknął. - Mam tylko nadzieję, że
jeśli istnieje niebo, to ich matka ma tam kredyt nieograniczony.
- Tak bardzo za nią tęsknią? - zapytała cicho. Ogarnął go nagły
gniew i tęsknota. Chrząknął.
- Boże, sam nie wiem. Możliwe, ale to zdarzyło się już dwa i pół
roku temu.
Karen obserwowała go spod lekko zmarszczonych brwi.
- Czy dlatego przenieśliście się do Pilchuck?
- Tak. Życie w małym miasteczku. Żadnych zbrodni. - Roześmiał
się pozbawionym radości śmiechem. - Chciałem poświęcać im więcej
czasu. No i proszę, jestem szczęśliwy, jeśli zdążę wrócić do domu na
tyle wcześnie, żeby powiedzieć im dobranoc.
A i to nie obyło się bez ofiar. Nie chodziło o Kristę, łagodną jak
jej matka; z Kristą nigdy nie było kłopotów. To Micheal nie chciał
wyjeżdżać, a nie był jeszcze w wieku, aby zrozumieć, że jest to
najrozsądniejsze rozwiązanie. Neal pamiętał, że aby udobruchać
dziecko, obiecywał mu prawie wszystko: miał być trenerem drużyny
piłkarskiej syna, miał go nauczyć wchodzić po linie, pomóc zbudować
komputer. No i co? Sezon piłkarski dobiegał już półmetka, a Neal nie
miał czasu pójść choćby na jeden cały mecz. Zajęty pościgiem za
gwałcicielem, stał się okropnym ojcem. Ale jeśli nie złapie tego
drania, to z kolei jego córka może stać się jedną z ofiar. Paragraf
dwadzieścia dwa.
W oczach Karen pojawił się nieoczekiwanie błysk zrozumienia.
Wręcz czułości.
- Choćbyś nie wiadomo jak się starał, nie możesz być dwiema
osobami jednocześnie. Uwierz mi, ja już tej sztuki próbowałam.
Ogarnęła go nagła ciekawość. Jakiego też człowieka Karen
pokochała? Czy pocięła go na strzępy i wyrzuciła na śmietnik? A
może odgrywa się teraz za mężczyznę, który ją skrzywdził?
- Czy Abby widuje ojca? - zapytał Neal.
- Przez dwa tygodnie w roku. - Siedząca naprzeciwko niego
kobieta z charakterem próbowała się uśmiechnąć, ale bez rezultatu. -
Dziwne, ale Abby jest milszym dzieckiem niż wiele z tych, które mają
oboje rodziców. Któż zna wyroki losu?
Jej kruchość wstrząsnęła nim; nie chciał myśleć o niej jak o
kobiecie, która kogoś by pragnęła.
- Może jest inaczej, kiedy któreś z rodziców umrze? Karen
kruszyła w palcach bułkę, nie zwracając uwagi
na Neala.
- Czasami rzeczywiście myślę, że tak jest lepiej. Wtedy odejście
nie jest dobrowolne. W przypadku rozwodu nie możemy pozwolić,
żeby dziecko otwarcie okazywało swój żal, i wmawiamy mu, że tatuś
i mamusia je kochają, że ciągle będzie miało oboje rodziców. -
Roześmiała się równie nieprzekonująco jak Neal. - Na ogół tak
właśnie się dzieje.
Pomyślał o dzieciach, z którymi zetknął się podczas
wykonywania swej pracy; smutne twarze, wystraszone twarze,
martwe twarze.
- Jeśli jedno z rodziców kocha dziecko, dziecko jest szczęśliwe.
- To tak jak u ciebie. - Uśmiechnęła się nieco krzywo. - Twoje
dzieciaki są szczęśliwe.
- Muszę koniecznie im o tym powiedzieć.
Tym razem milczenie nie było tak pogodne. Wiedział już, na co
się zanosi.
- Czy macie coś konkretnego?
Raz już o tym rozmawiali. Odpowiedział to samo co poprzednio.
- Nie wiem. Trudno nawet powiedzieć, że mamy podejrzanego.
Obserwujemy kilka osób, ale żadna z nich nie dopuściła się wcześniej
gwałtu. Może tylko jeden dzieciak ze szkoły średniej, ale... Do licha! -
Przesunął się z krzesłem tak, żeby móc oprzeć o siebie stopy
wyciągniętych nóg. - Niby spełnia wszystkie warunki, ale coś mi
mówi, że to nie on. Cała ta historia nie jest w jego stylu.
Spodziewał się, że Karen zaatakuje go, że będzie chciała
koniecznie wiedzieć, dlaczego nie aresztuje siedemnastolatka, który
ma już na sumieniu jeden gwałt.
Ona jednak powiedziała tylko:
- Nie sądzę, żebyś wymienił jego imię i nazwisko.
Neal wiedział, że po to tu właśnie przyszedł. W miasteczku
wielkości Pilchuck nie można było porozmawiać z kimś tak, żeby
zaraz wszyscy o tym nie wiedzieli. A on musiał poznać wszystkie
plotki, wszystkie te historie, których nikt nie chciał mu zdradzać.
- Znasz prawie wszystkich mieszkańców. Czy możemy
porozmawiać o kilku z nich? Poufnie.
Popatrzyła mu otwarcie w oczy.
- Chodzi ci o brudy?
- Chodzi mi o brudy.
- A ja mam później trzymać buzię na kłódkę.
- Nie chcę, żeby do chłopaka, który nigdy nie był o nic formalnie
oskarżony, przylgnęło piętno gwałciciela.
Karen zastanawiała się chwilę, po czym skinęła głową.
- Mark Griggs.
- Jego ojciec to kawał drania.
- Też tak słyszałem.
Karen pogrążyła się w myślach.
- Nie znam dobrze Marka. I dziękuję za to Bogu. Jezu, co by
było, gdyby Abby zadała się z kimś takim jak on?
- Zabroniłabyś jej się z nim spotykać - odrzekł bez wahania.
Wybuchnęła śmiechem.
- Chyba żartujesz. Zaczynając z nią rozmowę na ten temat, sama
bym pchnęła ją w jego ręce.
- Pozwoliłabyś, żeby ktoś bezkarnie uwodził ci córkę? - zapytał
ponuro Neal. - Może nawet zgwałcił?
Uśmiech Karen przygasł.
- Czyżby Mark naprawdę kogoś zgwałcił?
- Dziewczyna wycofała oskarżenie - wyjaśnił krótko - a bez jej
zeznań nie było można postawić go przed sądem. Lecz powiem ci, że
wszyscy, z którymi rozmawiałem, nie mają wątpliwości, że to zrobił.
- Nasz gwałciciel się czai. - Karen zacisnęła wargi i zamyśliła
się. - A gwałt podczas randki jest... jest taki prosty. Obserwowałam
Marka, jak grał w futbol. On jest... niecierpliwy.
- Jestem tego samego zdania - zgodził się. - Coś wpadnie mu do
głowy i już wybucha. Drań, którego szukamy, czai się i skrada za
kobietami. Czeka na optymalny moment. Nie sądzę, żeby taki
napaleniec, jak Mark, był tym, kogo szukamy.
- Masz rację - zgodziła się, zdecydowanie potrząsając głową.
Neal wymienił kolejne nazwiska. Karen opowiedziała o
wszystkim, co wiedziała lub co słyszała o tych ludziach. Większość z
tego potwierdziła jego podejrzenia; żadna z tych osób nie sprawiała
wrażenia zboczeńca zdolnego do tak brutalnych czynów.
Rozmawiali o dwóch ofiarach, które Karen znała. O ludziach, z
którymi pracowały, o ich mężczyznach. Jeśli nawet Karen znała jakieś
ich mroczne tajemnice, nie zająknęła się o tym słowem. Zresztą
instynkt podpowiadał Nealowi, że takich sekretów nie ma. Obie
kobiety, oraz ta trzecia, były dokładnie takie, na jakie wyglądały:
atrakcyjne, sympatyczne i przyzwoite.
- Czy pierwszy gwałt różnił się czymś od dwóch kolejnych? -
zapytała w końcu. - A jego ofiara?
- Była nieco starsza. Trzydzieści sześć lat. Rozwiedziona. Ma
syna w szkole średniej, i to ją zasadniczo różni od tamtych. One są
samotne, ale syn tej pierwszej gra w reprezentacyjnym zespole piłki
nożnej i często wyjeżdża. Akurat tego dnia był na meczu w Yakima.
Matka zazwyczaj z nim jeździ, ale w tę sobotę musiała pójść do pracy.
Chłopiec pojechał z rodzicami kolegi z drużyny. - W głosie Neala
zabrzmiały nutki tłumionego gniewu. - Drań wiedział, że będzie sama.
Przyszedł i zadzwonił do drzwi. Ona otworzyła i zanim zdążyła
cokolwiek zrobić, już był w środku.
- Czy miał na twarzy maskę?
- Oczywiście. Frontowa weranda jest osłonięta krzakami. Z ulicy
prawie nic nie widać. Mógłby być nago, a i tak nikt by nie zauważył.
Po plecach Karen przebiegł lekki dreszcz i Neal poczuł, że
zamiera mu serce. Karen odpowiada wymaganiom tego typa: ładna,
samotna, zna w mieście wszystkich. Wszystkich, znaczy również
gwałciciela. A jeśli on już ją obserwuje?
Najwyraźniej nie zauważyła jego napięcia.
- Pozostałe szczegóły były takie same - odezwała się
zamyślonym głosem. - Czy opisała go?
- Granatowa kominiarka. - Neal miał to wszystko na swoim
cholernym wykresie. - Brązowe oczy. Wysoki. Czarny sweter i
dżinsy. Sportowe buty; białe z czarnym paskiem.
- Wszystkie kolory takie same.
- Z wyjątkiem kominiarki.
- Z wyjątkiem kominiarki - powtórzyła.
- Jedno jest dziwne - przypomniał sobie w zadumie. -
Powiedziała, że wyczuła jakiś słodki zapach. Mdłosłodki, jak to
określiła.
- Płyn po goleniu?
- Według niej, nie.
- Oddech? Może zjadł jakiś deser?
Neal westchnął i przeciągnął dłonią po brodzie.
- Do licha, jeśli nawet czuła zapach deseru, to tego, który zjadła
sama, bo podchodził jej do gardła.
Spostrzegł, że Karen skuliła się z odrazy. Nic dziwnego,
pomyślał, przecież rozmawiam z nią, jakby była gliniarzem.
- Lepiej już sobie pójdę - powiedział nagle.
Wstał i zaczął wkładać do torby resztki lunchu.
- Czy on... czy on je całował? - zapytała Karen tak drżącym
głosem, że Neal gwałtownie poderwał głowę i popatrzył w jej stronę.
Biorąc pod uwagę to, co im zrobił, pocałunek powinien być
ostatnią rzeczą, która poruszy Karen. Ale Neal doskonale ją rozumiał.
Seks to biologia, coś niecywilizowanego, w istocie rzeczy czynność
brutalna, pocałunek zaś to coś innego. Jest to osobisty, często bardzo
czuły gest.
Udręka malująca się w jej wielkich oczach sprawiła, że zaklął pod
nosem.
- Nie, nie całował - rzekł zwięźle, odstawiając na miejsce
krzesło.
- No tak - mruknęła, przygryzając wargi. - Był przecież w
masce...
- Gwałciciele zazwyczaj nie całują swych ofiar - wyjaśnił
szorstko.
Tak, zmuszają je tylko do niewyobrażalnych rzeczy. Ale o tym
już sama świetnie wiedziała.
Przez chwilę nie ruszała się z miejsca; pochyliła głowę i starała
się zapanować nad sobą. Gdy w końcu popatrzyła na Neala, odzyskała
już kontrolę nad sobą. Ale wyraz twarzy wyraźnie mówił, że przeżyła
poważny kryzys i chwilę słabości.
- Lepiej już sobie pójdę - powtórzył. Przesłała mu kwaśny
uśmiech.
- Lunch był wspaniały, czego nie można powiedzieć o rozmowie.
- Nie jestem tego taki pewien - odrzekł trochę drętwym tonem. -
Bardzo mi pomogłaś.
Wielki Boże, pomyślał. Czyżby zraniła moje uczucia?
- Przepraszam - powiedziała i okrążyła stół. Wzrok jej
złagodniał. - Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu
próbowałam...
- Rozładować trochę atmosferę. Rozumiem.
Miał straszliwą ochotę jej dotknąć i nie próbował nawet z tym
walczyć, podobnie jak bez namysłu przyjechał do jej firmy. Cały
kłopot polegał na tym, że w jej źrenicach wyczytał taką samą chęć.
Ujął ją za podbródek, uniósł jej twarz i pochylił głowę. Zaledwie
musnął jej usta wargami, kiedy szepnęła:
- Chyba odebrało mi rozum. Pocałował ją, po czym znów uniósł
głowę.
- Jestem aż taki zły?
- Jesteś policjantem - szepnęła bez tchu.
Tym razem jej wargi były miękkie, wilgotne, przyzwalające.
Kiedy oderwali się od siebie, gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Neal
całował jej ucho.
- I co z tego? - spytał.
- Kiedy miałam szesnaście lat, rodzicie musieli wyciągać mnie z
więzienia - odparła zaczepnym szeptem.
Neal pocałował jej zamknięte powieki, policzki i brodę. Była taka
delikatna; czuł przez koszulę jej drobne piersi, jej plecy drżały lekko
pod jego dłońmi.
- Zamordowałaś swojego chłopaka? - zapytał beztrosko.
- Marsz antywojenny - wyjaśniła, próbując wyswobodzić się z
jego objęć. - Cisnęłam w policjanta kamieniem.
Neal nie potrafił się powstrzymać i wybuchnął głośnym
śmiechem.
- Ile ważysz? Najwyżej pięćdziesiąt pięć kilogramów. Z
pewnością nic nie poczuł.
- To był zbir. Tłukł pałką poruszającego się na wózku weterana z
Wietnamu.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Co? - Wyrwała się z jego objęć i popatrzyła na niego ze złością.
- Zasłużył na więcej niż uderzenie kamieniem.
- Ja nie jestem tamtym policjantem - odpowiedział spokojnie.
Karen zamrugała oczami. Na jej twarzy malowała się cała gama
uczuć.
- Nie pozwalam innym mówić mi, co dobre, a co złe - rzuciła
szorstko.
Wreszcie do niego dotarło. Wystraszyła się pocałunku i próbuje
przekonać go, że wcale jej nie pragnie.
- Czy mogę cię zaprosić jutro na kolację? - zapytał. Popatrzyła na
niego z niedowierzaniem.
- Chyba mnie nie słuchałeś. Neal skrzyżował ręce na piersi.
- Teraz ty mnie dotknęłaś. Chciałaś powiedzieć, że policjanci
lubią kobiety bez kręgosłupa, które, gdy tylko zaswędzą je
pomalowane palce u nóg, nie wiedzą już co dobre, a co złe.
- Wcale tego nie powiedziałam.
- Nieprawda. - Odsunął się od niej, głos mu stwardniał. Teraz już
widział w Karen wyłącznie kolce. - Chciałem cię tylko lepiej poznać,
bo ty już mnie znasz. Zapomnij o zaproszeniu.
Kiedy ją mijał, chwyciła go za rękaw.
- Neal.
Zatrzymał się, napiął mięśnie i nie patrząc na nią, czekał. Dobry
Boże, pomyślał. Zachowuję się jak szesnastolatek, z którym wyśniona
dziewczyna nie chce iść na bal.
- Przepraszam, samą nie wiem, co we mnie wstąpiło. Mam tyle
uprzedzeń, i chcę w nie wierzyć, a ty robisz mi z tego zarzut.
- Nie będę cię do niczego zmuszał.
- Nie boję się ciebie.
- Naprawdę? - zapytał, odwracając w jej stronę twarz.
- Pojawiłeś się.., tak nieoczekiwanie - wykrztusiła.
- Proszę pani, ależ ja na panią wcale nie poluję - odparł sucho.
- Więc po co...?
- Diabli wiedzą. - Wzruszył ramionami, rozluźniając napięte
mięśnie. - Powiedziałem już, żebyś o tym zapomniała. Dziękuję za
rozmowę.
Zdążył postąpić zaledwie dwa kroki, kiedy powstrzymał go jej
głos:
- Chcę iść na tę kolację. Ale najpierw musimy wpaść na
spotkanie komitetu rodzicielskiego.
Odwrócił się. Karen się uśmiechała, ale w uśmiechu tym
malowało się wyraźnie kolejne wyzwanie.
- Ostatnie spotkanie przed wyborami - tłumaczyła. - Najwyższy
czas, żebyś zdecydował się, po czyjej stronie chcesz stanąć w
wyborach.
- Szef policji nie może brać niczyjej strony - odparł, starając się
nie okazać, że odetchnął z ulgą.
- Ale ojciec może.
Zapragnął nagle ją pocałować, ale zabrakło mu odwagi.
- Z przyjemnością jeszcze raz obejrzę cię w akcji - powiedział
wolno. - To pasjonujące widowisko.
Uniosła nieco głowę.
- A więc kwadrans po szóstej?
- Kwadrans po szóstej. Musimy zdobyć miejsca w pierwszym
rzędzie.
- Wczoraj wróciłam do pracy - poinformowała przez telefon
Chelsea.
Karen przytrzymała słuchawkę ramieniem i sięgnęła po stanik.
Najbardziej koronkowy.
- I jak ci poszło? Przyjaciółka przez chwilę milczała.
- Poryczałam się jak bóbr. Było to najgłupsze, co mogłam zrobić,
ale kiedy zobaczyłam dwadzieścia cztery małe, roześmiane,
wpatrzone we mnie twarze dzieci, łzy same popłynęły mi z oczu.
Chyba śmiertelnie je wystraszyłam.
Karen zamknęła oczy.
- Och, Chelsea...
- Później próbowałam obrócić wszystko w żart i na szczęście mi
się to udało. Tylko Jason, największy łobuz, który zawsze doprowadza
mnie do rozpaczy, podarował mi bukiecik mleczy. Wyobrażasz to
sobie?
Karen mrugała oczami, żeby nie wybuchnąć płaczem.
- To bardzo miłe.
- Może postanowił się zmienić. Cały dzień był nie do poznania.
Mimo że dławiło ją w gardle, Karen wybuchnęła śmiechem.
- Wieczna optymistka.
- Czy przedszkolanka mogłaby być pesymistką? - zapytała
Chelsea logicznie.
- Punkt dla ciebie - powiedziała Karen, szukając nowych rajstop.
- Wróciłaś już do siebie, czy nadal mieszkasz u rodziców? -
Natychmiast pożałowała pytania.
- Boję się wracać - odparła Chelsea matowym, pozbawionym
życia głosem. - Wmawiam sobie, że kiedy już go złapią, będę
bezpieczna, ale... Ale wciąż pamiętam, jaka byłam wtedy bezradna.
- Dlaczego nie zamieszkasz chwilowo ze mną i z Abby? -
zaproponowała Karen pod wpływem nagłego impulsu. - Będziesz
wprawdzie spała ma rozkładanej kanapie, ale możesz udawać, że
jesteś bez grosza przy duszy i chodzisz jeszcze do szkoły.
Przyjaciółka zachichotała.
- To równie miłe jak kwiatki Jasona. Dziękuję, ale nie
skorzystam z tej propozycji. Ty i Abby stanowicie rodzinę, a ja
przecież mam swoją.
- I ta rodzina doprowadza cię do szału.
- No cóż, tak już bywa. Jeśli naprawdę będę miała ich dosyć,
dam ci znać.
- W porządku - zgodziła się Karen. - Propozycja cały czas
aktualna. Poza tym Abby cię uwielbia.
- Uhm - odmruknęła cicho Chelsea, a Karen wyczuła, że jej
przyjaciółka się uśmiecha. - Udanego wieczoru.
- Udanego wieczoru? Boże drogi! - Karen spojrzała na trzymane
w ręku rajstopy, a następnie zerknęła z przerażeniem na zegar. -
Muszę się spieszyć. Nie mogę się spóźnić na to zebranie.
- Oczywiście. Ani też na kolację z szanownym szefem naszej
policji.
- Sama się w to wszystko wpakowałam - odparła Karen,
wsuwając rajstopy na jedną nogę. - Do zobaczenia, Chelsea.
Pięć minut później była już ubrana - Jezu Chryste, tym razem
miała na sobie sukienkę! - po czym szybko umalowała twarz. O
paznokcie u rąk i nóg zadbała wcześniej, a włosy dały się uczesać za
pierwszym razem. Obejrzała się w lustrze i doszła do wniosku, że
wygląda całkiem przyzwoicie. Poza tym Neal nie ma dwudziestu lat.
Co nie jest wcale takie złe, pomyślała w chwilę później, gdy
wpuszczała go do domu. Dlaczego kobiecie miałoby szkodzić kilka
zmarszczek, skoro mężczyźnie dodają tylko tajemniczego uroku?
Uroda chłopca ma w sobie coś z obojnactwa. Neal był
nieprawdopodobnie męski, a głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do
ust i pionowe zmarszczki między brwiami mówiły, że sporo
przeszedł. Najwyraźniej przyzwyczaiła się już do jego
neandertalskiego wyglądu, gdyż ucieszyła się z jego przyjścia.
Naturalnie, jeśli pomysł romansu z szefem policji jest pomysłem
dobrym, a Karen nie wyrobiła sobie jeszcze na ten temat zdania.
Odnosiła wrażenie, że tym razem jej umysł nie ma tu nic do
powiedzenia. Neal zlustrował ją wzrokiem i Karen zadrżała.
- Ślicznie - odezwał się po chwili szorstkim głosem.
- Za każdym razem, kiedy cię widzę, potrafisz mnie czymś
zaskoczyć.
- Czy dlatego, że tak się wystroiłam?
- Nie byłem pewien, czy zadasz sobie tyle trudu.
Ale zrozumiał wszystko doskonale. Wystroiła się tak na zebranie
w szkole, ale nie tylko. Czerwona, jedwabna sukienka była specjalnie
dla niego.
- Chcę z wdziękiem przyjąć porażkę - odparła z wymuszonym
uśmiechem.
- Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś zdołał cię pokonać
- oświadczył z uśmiechem.
- Zobaczysz po wyborach.
- Uwierzę, jak zobaczę. - Rozejrzał się wokół siebie. - Czy Abby
jest w domu?
- Nie, poszła nocować do przyjaciółki. Nie chcę, żeby zostawała
sama w domu. - Sięgnęła po torebkę. - Idziemy?
Czekał cierpliwie na werandzie, kiedy Karen zamykała zamki w
drzwiach wejściowych. Kiedy otworzył przed nią, a potem zamknął
drzwi samochodu, kompletnie straciła głowę. Zajął wreszcie miejsce
za kierownicą, a ona zadała mu pierwsze lepsze pytanie, jakie jej
przyszło do głowy:
- A gdzie są twoje dzieci? Nie boisz się ich zostawiać samych?
- Zazwyczaj zostają same. To dobre dzieci. Krista nawet przez
rok pracowała jako opiekunka do dzieci. Ostatnio jednak umawiam się
ze starszą kobietą z sąsiedztwa. Kiedy nie ma mnie w domu, zostaje z
nimi na noc.
Karen wyobraziła sobie reakcję Abby.
- I Krista nie złości się, że wynajmujesz dla nich opiekunkę do
dzieci?
Zdziwiony uniósł brwi.
- Krista? Ona nie kwestionuje moich decyzji.
Karen nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała. Miała nadzieję,
że doczeka dnia, kiedy Neal przekona się, że nawet grzeczne małe
dziewczynki zrywają się wreszcie z postronka.
Kiedy wjechali na całkowicie niemal zastawiony parking przed
budynkiem władz okręgowych, Neal zapytał:
- Czy to dzisiejsze zebranie jest takie ważne?
- Tak - wyjaśniła Karen. - Ktoś musi mieć ich na oku. Ale dziś
może być wyjątkowo ciekawie. Czy byłeś już w mieście, kiedy
ogłosiliśmy tajne głosowanie?
- Nie, ale słyszałem, że nie wyszło - odparł, wprowadzając
samochód w wąską przerwę między dwoma zaparkowanymi
pojazdami.
Gdy wyłączył silnik i zapadła cisza, Karen wyjaśniła:
- No cóż, nie wyszło, ponieważ władze okręgu postanowiły
wybudować w miasteczku nową szkołę podstawową. Mają teren, więc
uparły się, żeby szkołę postawić właśnie tutaj, bo wypadnie to dużo
taniej. Ale ta lokalizacja ma wiele wad. Trudno tu dojechać, a rodzice
narzekają już na korki w Hawthorne, gdzie mieści się stara
podstawówka. Ponieważ miasteczko rozbudowuje się w stronę
północną, najlepiej byłoby szkołę postawić właśnie tam. Wszyscy to
mówią, ale rada jest głucha na nasze apele. Tak więc dwukrotnie już
nad tą sprawą głosowano i dwukrotnie nic to nie dało. Dzisiaj mamy
postanowić, czy próbować jeszcze raz, czy też wrócić do stołu
kreślarskiego.
Idąc w stronę budynku, wymieniali powitania. Karen cieszyła się
na widok tłumów, jakie stawiły się na spotkanie. Na skutek decyzji
rady wszyscy działali częściowo w próżni.
Kiedy zajęli miejsca na składanych, metalowych krzesłach, Karen
natychmiast zaczęła gawędzić z sąsiadami, rozdzielać uśmiechy i
przedstawiać Neala, kompletnie przy tym ignorując swego
przeciwnika w nadchodzących wyborach.
Dennis Shafer był miejscowym biznesmenem i przewodniczył
Izbie Handlowej. Na obu frontach ścierał się z Karen. On dążył do
rozwoju gospodarczego; ona lubiła swe małe miasteczko dlatego, że
było właśnie małym miasteczkiem. On krzykliwie opowiadał się po
stronie administracji szkolnej bez względu na to, ile robiła i jaki
kolejny wymyśliła idiotyzm, a Karen znajdowała się na czarnej liście
dyrektora szkoły.
Spotkanie szybko nabrało rumieńców. Jego przewodniczący,
Harold Glover, popatrzył ponad szkłami w kształcie półksiężyców na
zatłoczoną salę.
- No cóż, myślę, że przybyliście tu państwo, żeby podzielić się z
nami swymi opiniami, czy mamy znów przeprowadzić głosowanie.
Jeśli członkowie rady nie mają nic przeciwko temu; zacznijmy
zebranie bez zbędnych korowodów. - Członkowie rady pokręcili
głowami i zebrani podnosili kolejno ręce, prosząc o głos. Harold
skinął na siedzącą w środku sali kobietę. - Carol.
Carol mieszkała w Hawthorne i nienawidziła dzieci, które w
drodze do szkoły deptały jej rabaty z kwiatami oraz odłamywały
gałęzie z krzewów, żeby robić sobie miecze do zabawy.
- W drodze do szkoły jedzą te swoje wstrętne śniadania i ciskają
papiery na mój trawnik - oświadczyła płaczliwie. - A kiedy wybudują
tu następną szkołę, dzieciaków będzie dwa razy tyle.
- A także samochodów i autobusów - zabrał głos ktoś inny. - Już
teraz w godzinach szczytu mamy korki.
Zaczęły padać kolejne zarzuty: sieć dróg dojazdowych do szkoły
podstawowej jest źle rozplanowana, czego rada nie chce przyjąć do
wiadomości, i jeśli nie wytyczy się nowych tras do planowanej szkoły,
która ma powstać w pobliżu istniejącej już, koszmar się spotęguje.
Jedyna kobieta w radzie, Sandy Diehl, pochyliła się do mikrofonu
i powiedziała protekcjonalnym tonem:
- Rozumiem, że mieszkańcy tej części miasta nie lubią korków
na ulicach, ale nie zapominajmy też, że trwają one zaledwie dwie
godziny dziennie, a nawet krócej. I, proszę mnie poprawić, jeśli się
mylę, nie doszło tu nigdy do żadnego wypadku. Nawet nie wypisano
zbyt wielu mandatów. Rodzice odwożący dzieci do szkoły w
Hawthorne nie gnają na złamanie kątku.
Po sali przeszedł wyraźny pomruk. Karen zdecydowała, że pora
zabrać głos.
- Jest dzisiaj z nami szef naszej policji. Poprośmy go o opinię.
Powinna mieć wyrzuty sumienia, ale wcale ich nie czuła. Neal
spojrzał na nią i posłusznie podniósł się z krzesła.
- Jak państwo wiecie, wiosną mnie tu jeszcze nie było, mogę
zatem wypowiedzieć się wyłącznie na podstawie obserwacji, jakie
poczyniłem w ciągu tych kilku tygodni nowego roku szkolnego. To
prawda, że w tej okolicy nie wystawiliśmy wielu mandatów. Mieliśmy
też szczęście, że nie doszło tu do żadnego wypadku.
Sandy Diehl zaczęła się uśmiechać, lecz w miarę słuchania Neala
uśmiech ten stopniowo zanikał.
- Ale to wcale nie znaczy, że rano i po południu nie można tu
dostać zawrotu głowy. W okolicy rzeczywiście panuje wielki ruch,
jeździ bardzo dużo samochodów i autobusów, na jezdniach nie ma
pasów dla pieszych i dzieciakom nieustannie grozi niebezpieczeństwo.
Przeprowadzamy w tej dzielnicy kontrole szybkości i na razie dajemy
wyłącznie ostrzeżenia, licząc na współpracę z użytkownikami jezdni,
ponieważ nie chcemy wymuszać porządku siłą. Przemawiam teraz
bardziej jako policjant niż wyborca. Mam nadzieję, że nowa szkoła
zbudowana zostanie gdzie indziej.
Przy gromkich oklaskach Neal usiadł. Karen pochyliła się w jego
stronę i szepnęła do ucha:
- Przetarłeś szlak, szefie.
- Przecież nie jestem żadnym psem gończym - odmruknął.
- Nie wiedziałam, po czyjej stronie staniesz - wypomniała mu
cicho.
W oczach Neala pojawiło się rozbawienie.
- Myślałem, że jednak wiesz.
Znów skupiła uwagę na przebiegu dyskusji. Sandy Diehl
przypominała właśnie zebranym, ile wynosić będzie koszt budowy
szkoły na terenie, który już mają, a ile kupno nowej działki,
załatwienie wszelkich formalności, zezwolenie z biura ochrony
środowiska i inne wymagane dokumenty.
- W czasach, kiedy wyborcy coraz niechętniej patrzą na wzrost
podatków, okręg musi bardzo uważać na koszty.
Karen ponownie poderwała się z krzesła.
- Zarząd najwyraźniej zapomniał, że okręg posiada ładny
kawałek gruntów, darowany przez Beaver Creek Estates.
Zaświadczenie z urzędu ochrony środowiska jest już gotowe. Na tym,
dużo większym przecież terenie, moglibyśmy dodatkowo wybudować
boiska. Istnieje tam również wspaniale rozwinięta sieć bardzo
dogodnych dróg dojazdowych, no i samo miasto rozbudowuje się
właśnie w tamtym kierunku.
- Ale w dającej się przewidzieć przyszłości będziemy tam
musieli dzieci dowozić, podczas gdy tutaj chodzą one do szkoły na
piechotę. Wzrastające koszty transportu...
- Mogą zostać skompensowane przez wybudowanie zajezdni
autobusowej na terenach miejskich, które już do nas należą, a nie na
nowo zakupionych. Można też w Beaver Greek wybudować nową
szkołę podstawową, a starą przeznaczyć na pomieszczenia wyższych
klas podstawówki, dzięki czemu znajdować się będzie ona w samym
centrum miasta.
Członkowie rady zaczęli sypać cyframi; Karen przedstawiała im
swoje rachunki. Do akcji włączył się Dennis Shafer, próbując ustawić
panią Lindberg na pozycji „matki, która nie rozumie ani zawiłości
budżetu, ani przepisów stanowych". Karen zapytała go z uprzejmym
uśmiechem, od kiedy to zatrudnia więcej niż dwóch pracowników lub
też ma do czynienia z budżetem większym niż budżet jego drukarni.
Zaczęły padać groźby. Dwóch członków rady opowiedziało się za
nowymi wyborami jeszcze tej jesieni oraz za znacznym podniesieniem
podatków. Wtedy wstała Vicky Thomas i słodkim głosem
przypomniała radzie, że w komitecie rodzicielskim zasiada dość
wpływowych osób, żeby zdobyć wystarczającą liczbę głosów; jeśli
nie zgodzą się na podatki, rada może się nawet nie trudzić, aby je
poddać pod rozwagę.
Dołączając się do powszechnego aplauzu, Karen mruknęła pod
nosem:
- Słowo daję, ta baba coraz bardziej mi się podoba.
Na koniec rada zgodziła się, że należy jeszcze raz rozważyć
pomysł nowej lokalizacji szkoły i powołała specjalną komisję. W
innych okolicznościach Karen zostałaby po zebraniu, aby upewnić się,
że nie będzie już żadnych machlojek, ale tego wieczoru opuściła salę
wraz z większością uczestników spotkania.
Kiedy znaleźli się już na dworze, ogarnął ją niepokój. Tak
naprawdę, to nigdy dotąd, jeśli nie liczyć lunchu za szklarnią, nie
znalazła się z Nealem sam na sam. No cóż, podobają się sobie.
Musiała przyznać, że to właśnie najbardziej ją niepokoi. Ale są
przecież ludźmi dorosłymi i nie muszą niczego udawać.
A poza wszystkim Neal chętnie zgodził się na udział w spotkaniu
z radą. Fakt ten wiele o nim mówił, ale to nie znaczy wcale, że Karen
ma założyć klapki na oczy. Uczynił zbyt wiele oczywistych aluzji,
żeby Karen mogła poznać jego prawdziwy charakter; na przykład ta
dzisiejsza uwaga o córce: „Ona nigdy nie kwestionuje moich decyzji".
Karen zaczęła się poważnie zastanawiać, co właściwie robi na randce
z mężczyzną, który najwyraźniej uważa, że wszystko jest w porządku,
skoro córka nie kwestionuje decyzji ojca. Czy jego żona była taka
sama?
Jednocześnie Karen nie była pewna, czy to wykrystalizowały się
wreszcie jej wszystkie obawy, czy po prostu się boi. Kiedy czuła
dotyk Neala, traciła nad sobą kontrolę. Nie była pewna, czy dobrze
zrobiła, całując się z nim.
Bez względu na to, co naprawdę do niego czuła.
Gdy szli przez rozległy parking, Neal milczał. Karen uścisnęła
jeszcze dłonie kilku znajomym, a paru osobom, które po raz pierwszy
zjawiły się na zebraniu poświęconym walce o szkołę, oświadczyła, że
bardzo cieszy się z ich przybycia. Poza tym próbowała przekonać o
swoich racjach kilka osób jeszcze nie zdecydowanych. Kiedy
spotykani ludzie pozdrawiali również Neala, ten uprzejmie kiwał
głową i dotykał palcami ronda stetsona. Do Karen odezwał się dopiero
przy samochodzie.
Otworzył przed nią drzwi, popatrzył jej prosto w oczy i zapytał:
- Niech mi pani powie, pani Lindberg, czy pani nigdy nie
przestanie walczyć?
Rozdział 7
Zapewne nigdy. Uświadomił to sobie w chwili, gdy zadał jej to
pytanie.
Karen, jakby rażona piorunem, zatrzymała się w miejscu i
spojrzała na niego wyniośle.
- Czyżbyś miał o coś pretensje? - spytała.
- Wyciągasz zbyt pochopne wnioski - odrzekł i wskazał jej
otwarte drzwi samochodu.
Założyła ręce na piersi i nie ruszała się z miejsca.
- Co miały znaczyć te słowa?
Ba, żeby to wiedział! Był rozdarty między podziwem dla jej
gotowości wzięcia na swe barki odpowiedzialności za cały świat a
szowinistycznym przekonaniem, że kobieta powinna zajmować się
dziećmi i domem, a nie angażować się w walkę.
Toteż powiedział jej tylko niewielką część prawdy:
- Szkoda, że moja żona nie potrafiła tak walczyć jak ty.
Tego Karen nie spodziewała się usłyszeć. Zdumiona przyjrzała
się twarzy Neala.
- Czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co ci chodzi? Zakłopotany
wzruszył ramionami.
- Przecież tak naprawdę nie interesuje cię moje małżeństwo.
Żarty sobie stroi? - pomyślała, przesyłając mu promienny
uśmiech.
- Z natury jestem ciekawska.
Neal oparł się o maskę samochodu i dłuższą chwilę studiował
twarz Karen.
- Zgoda - odezwał się w końcu. - Ale ja też jestem ciekawski.
Zatem pohandlujmy.
Karen opadły wątpliwości. Z jednej strony pragnęła lepiej go
poznać, sama jednak wolałaby mu się nie zwierzać ze swej
przeszłości.
- To uczciwy układ - przyznała w końcu z westchnieniem.
Neal ponownie skinął głową i wskazał otwarte drzwi samochodu.
Kiedy wsuwała się do środka, na chwilę mignęły mu przed oczami jej
długie nogi.
Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło, żeby
poniosła go wyobraźnia. Zamknął drzwiczki i klnąc pod nosem,
okrążył samochód. Czy coś ze mną nie tak? - pomyślał. Czyżbym zbyt
długo nie miał kobiety? A może to tylko pani Kwiaciarka potrafi
poruszyć we mnie właściwą strunę?
Najdziwniejsze jednak było to, że ona najwyraźniej nie starała mu
się podobać. Dopiero tego wieczoru po raz pierwszy włożyła strój,
którym mogłaby kusić mężczyznę. Z drugiej strony Neal nie zwracał
uwagi na ubranie. Nawet gdy była w zwykłych dżinsach i w bluzie,
bardzo lubił na nią patrzeć. Jej sylwetka, tak kontrastująca z potężną
budową jego ciała, działała mu na zmysły. Chociaż taka drobna i
delikatna, była silna i odważna.
- Niech to licho - mruknął i zajął miejsce za kierownicą.
W drodze Karen spytała:
- Co powiesz ó dzisiejszym zebraniu?
Dzięki ci Boże za małe łaski, pomyślał. Na takie tematy mógł
rozmawiać bez końca.
Jadąc międzystanową autostradą do położonego na górskim stoku
miasteczka Edmonds, prowadzili na pozór obojętną rozmowę.
Zupełnie jakby zawarli milczący pakt, że nie poruszą ważnych
tematów. Neal wybrał restaurację, z której rozciągał się piękny widok
na cieśninę Pugeta i port. Gdy kelner wskazał im stolik pod oknem, z
przystani odbijał właśnie prom, kursujący między Edmonds a
Kingston. Dalej, na pomarszczonej lekką bryzą toni, unosiły się
żaglówki, a wyznaczonym torem wodnym posuwał się olbrzymi
tankowiec.
Złożyli zamówienia. Karen upiła łyk margarity, po czym
przerwała milczenie:
- Ty pierwszy,
- Dlaczego ja? - zapytał Neal, najwyraźniej stosując taktykę
wymijającą.
- Bo ty sprowokowałeś rozmowę. Sprowokowałem, pomyślał
Neal. Boże drogi. Co mnie
podkusiło, żeby poruszać ten temat? Zapragnął nagle w jakiś
sposób wykręcić się od tej rozmowy, choć w głębi duszy szczerze
chciał wszystko Karen wyznać. Był ciekaw, czy po wysłuchaniu jego
historii nabierze do niego pogardy, czy też okaże zrozumienie i
współczucie. Odchrząknął i zaczął:
- Pewnie pomyślisz, że ze mnie kawał łobuza. I nie ty pierwsza. -
Zabębnił palcami o blat i nieświadomie zacisnął dłoń w pięść. - Moja
żona... miała na imię Jennifer, ale mówiłem do niej Jenny... Krista
odziedziczyła po niej charakter. Z wyglądu też bardzo ją przypomina.
- Była piękna - przerwała mu cicho Karen.
- Tak, była piękna.
Ale nie pod koniec, pomyślał z goryczą. W jej śmierci nie było
już nic pięknego. Skierował niewidzący wzrok za szybę i w krótkich
zdaniach, beznamiętnym głosem, zaczął relacjonować suche fakty.
- Zmarła na raka. Zaatakował pierś. Lekarze nie wykryli go w
porę. Choroba się rozszerzyła. Stało się to niewiarygodnie szybko. Po
roku moja żona nie żyła.
Słowa były konkretne, okrutne i Neal przeklinał siebie w duchu
za to, że tak fatalnie rozpoczął swą opowieść. Ale było już za późno.
Karen nie spuszczała z niego wzroku.
- Uważasz, że nie walczyła? Czy o to ci chodzi?
- Cholera, tak. - Zacisnął zęby. Nigdy jeszcze nie wyznał tego
głośno i był zdumiony gniewem, jaki go ogarnął. - Od chwili, gdy
wykryto guz, wiedziała, że umiera. Najpierw rokowania/lekarzy były
dobre, ale nikt i nic nie mogło przekonać Jenny, że wyleczenie jest
możliwe. Bez przerwy płakała. Przez całe dnie nic nie robiła. Nawet
nie wychodziła z domu.
Pamiętał swą udrękę i obojętność żony. Wpadła w skrajną
rozpacz, nie sposób było wyzwolić jej z tej udręki. Neal byt bezradny.
Zdarzało się, że wracał do domu z pracy, a ona siedziała nieruchomo
na kanapie w salonie. Kolacji nie było. W takich chwilach zastanawiał
się, czy Jenny w ogóle wykonała tego dnia jakiś ruch.
Potrząsnął głową, chcąc odpędzić natrętne wspomnienia.
- To nie było już nawet przerażenie. To była rezygnacja. Po
prostu czekała na koniec. Kiedy lekarze wykryli przerzuty, życie z
niej jakby uszło, miałem do czynienia już tylko z... duchem. -
Wykrzywił twarz, spuścił głowę i ciągnął ochrypłym głosem: -
Pewnego razu... nawet krzyknąłem, że powinna wziąć się w garść i
żyć, dopóki istnieje choć cień nadziei. Ale ona jeszcze bardziej
zamknęła się w sobie i jeszcze więcej płakała. Do diabła! Dlaczego po
prostu jej wtedy nie przytuliłem i nie trzymałem gęby na kłódkę?
- Bo byłeś wściekły. - Dzięki Bogu, pomyślał, że Karen nie sili
się na czułość i delikatność. Wręcz ożywiła się, jakby jego wyznania
wcale jej nie poruszyły ani też nie wywołały niesmaku. - Bo byliście
dwojgiem zupełnie różnych ludzi. Ona rozpaczała nad tym, co traci, a
ty nie byłeś w stanie przyjąć do wiadomości, że ona jest już stracona.
- Tak. - Przeciągnął palcami po włosach. - To tyle na ten temat.
Dzieci... o niczym im nie mówiłem. Do licha, czasami sądziłem, że
choćby ze względu na dzieci powinna swój dramat znosić z
godnością. A może po prostu w taki właśnie sposób przygotowywała
je na to, co miało nieuchronnie nastąpić? Słuchając mnie, Michael i
Krista wierzyli, że ich matka nie umrze.
Nawet nie spostrzegł, kiedy Karen wyciągnęła rękę i ujęła jego
dłoń. Nieświadomie odwzajemnił się tak mocnym uściskiem, że
sprawił jej ból.
- Cofam wszystko, co powiedziałam kilka dni temu.
O tym, że rozwód rodziców jest dla dzieci gorszy. - Oczy Karen
stały się tak błękitne, że Neal nie potrafił oderwać od nich wzroku. -
Myliłam się. Rozwód to przecież nie koniec. Abby wierzy, że
pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, że Geoff wróci i poprosi
o jeszcze jedną szansę, a ona łaskawie pozwoli mu być lepszym
ojcem. Ale Krista i Michael...
Urwała, gdyż przy stoliku pojawił się kelner z sałatkami. Nie
wykonała jednak najmniejszego ruchu, żeby puścić dłoń Neala i
sięgnąć po widelec. Kiedy kelner odszedł, zapytała:
- A jak ty to przetrwałeś?
- Nie wiem. - Uwolnił jej dłoń. - Nie, to nieprawda. Czy chcesz
poznać najgorsze?
Skinęła głową, ale nie spuszczała z Neala oczu. Nie miał pojęcia,
dlaczego jej o tym wszystkim mówi, ale gdy już zaczął, wyrzucił z
siebie wszystko.
- Najstraszniejsze w tym było to, że jej śmierć przyjąłem z ulgą. -
Tak, w końcu się do tego przyznał! - Ostatnie miesiące to było istne
piekło. Cierpiała, a dzieci i ja nie odstępowaliśmy jej na krok.
Udawaliśmy, że nic złego się nie dzieje, że doskonale sobie radzimy,
choć przeżywaliśmy męki. Byłem nieustannie wściekły, ale tłumiłem
to w sobie. Dzieciaki ogarniała samolubna złość, gdy musiały każdego
dnia wracać ze szkoły prosto do domu i trzymać matkę za rękę. W
domu panował bałagan, nie potrafiliśmy ugotować porządnej kolacji...
- Roześmiał się, choć w jego śmiechu niewiele było radości. - Teraz
gotuję dużo lepiej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Odnoszę wrażenie, że jesteś bliższy swym dzieciom niż
niejeden ojciec.
- Chyba tak. - Zdumiewające. Jego niepewny uśmiech wyraźnie
mówił, że to dla niego wiele znaczy.
- Jakoś nam się udało. Próbowałem rozmawiać z dziećmi o
Jenny, tak żeby jej nie zapomniały. Nie robiłem tego, oczywiście, w
sposób zbyt nachalny. Wspominałem ją w chwilach, gdy było to
całkiem naturalne. Rozumiesz, co chcę powiedzieć.
- Założę się, że początkowo było ci bardzo ciężko.
- Uniosła twarz. - Och, Boże, już niosą dania główne, a my nie
zaczęliśmy nawet sałatek.
Zapewnili kelnera, że wszystko jest w porządku, i przez jakiś czas
prowadzili towarzyską pogawędkę. Neal jednak nie mógł się
uspokoić. Czuł się jak w chwilach, gdy kończył jakieś szczególnie
trudne dochodzenie; był spięty, przewrażliwiony, część jego duszy
opuszczała ciało i obserwowała wydarzenia z dystansu - oceniała;
podpowiadała, kiedy wykonać następny ruch; mówiła, żeby nie robił z
siebie durnia.
Tym razem jednak nikt go nie oceniał. Przed oczami miał ciągle
obraz zmęczonej, rozwścieczonej kobiety, która wpuściła go do domu
zgwałconej Chelsea, kobiety, która dla swej przyjaciółki zrobiła
wszystko, co mogła i nawet przeciwstawiła się policjantowi, którego
sama wezwała. A on był wdzięczny losowi za to, że ją tam zastał, a
zarazem zły, że nie skakała, kiedy kazał jej skakać. Lecz mimo
wszystko w ich znajomości było coś bardzo erotycznego i był
przekonany, że dobrze by im było razem.
Pewność ta nie opuszczała go ani na chwilę; wręcz nasilała się,
kiedy widział Karen. A teraz, gdy dowiedział się już o niej paru
rzeczy, kiedy ona poznała kilka szczegółów jego życia, wszystko się
jeszcze bardziej skomplikowało. Nie pamiętał, żeby z kimkolwiek
rozmawiał tak, jak tego wieczoru z Karen. Budziło to w nim niepokój,
zastanawiał się, kogo ona naprawdę widzi, kiedy na niego patrzy. Był
ciekaw, czy w ogóle jest zadowoloną z tego, że go poznała.
Mógł teraz jedynie usunąć przewagę, jaką nad nim miała.
Poczekał, aż kelner przyniesie kawę, po czym oznajmił:
- Twoja kolej.
- Moja...? - Nerwowo odwróciła głowę. - Ach, rozumiem, teraz ja
mam opowiedzieć historię swojego życia.
- Taki był układ, pamiętasz? Ja opowiem ci swoją historię, a ty
mi swoją.
Bez błysku cynizmu, który czasami pojawiał się w jej oczach,
wyglądała teraz jak młodziutka dziewczyna. Czasami wyglądała na
swój wiek, zwłaszcza w chwilach gdy zmagała się z niewidzialnym
ciężarem udręki i przerażenia innych kobiet. W tej chwili mogłaby
grać rolę Śpiącej Królewny oczekującej swego królewicza. Nie sądził
jednak, by królewicz z jej książki woził w pikapie futerał z karabinem
i zarabiał na życie ściganiem czarnych charakterów.
Omal się nie roześmiał. Prawdę powiedziawszy, pani Lindberg
zapewne sprzedałaby królewiczowi kilka sadzonek jeżyn i kazała mu
zapomnieć o odsieczy. Nie należała do kobiet, które kiedy ucinają
sobie drzemkę, mężczyźnie każą trwać na posterunku i czuwać nad
nimi.
- Dobrze, dobrze - mruknęła i zmarszczyła czoło, ale Neal nie dał
się zwieść pozorom. - Mówiłam ci już o marszach protestacyjnych.
Skinął w milczeniu głową.
- No cóż, moi rodzice są bardzo konserwatywni. - Teraz Karen
zmarszczyła z kolei nos. - Ale to i tak łagodnie powiedziane. Mój
ojciec uważał, że wszystkich długowłosych... to jego określenie, nie
moje... należy wysłać do obozów dla rekrutów, a potem do Wietnamu.
- Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. - Roger, mój brat, był zarówno
wyśmienitym sportowcem, jak i jednym z najlepszych studentów.
Zaliczył dwa lata studiów i postanowił zrobić przerwę. Był to wielki
błąd, bo powołano go do wojska i wysłano na wojnę. Śmiertelnie się
bał. - Karen wykonała dłonią nieznaczny, żałosny gest. - No i znalazł
tam śmierć.
- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. Jej wzrok stał się czujny.
- Wybacz. Zapomniałam... Potrząsnął głową.
- To twoja historia, nie moja.
Po twarzy Karen przemknął cień smutku.
- Nie powinien był tam jechać. Nie on. Wiesz, kim chciał zostać?
Nauczycielem w szkole podstawowej. Przepadał za dziećmi. -
Zamilkła na chwilę, po czym dodała: - W każdym razie jeden z
nauczycieli z mojej szkoły zaczął zabierać nas na marsze
protestacyjne. I pewnego dnia zostałam aresztowana.
- Czy coś mu za to zrobili?
- Nauczycielowi? - Po jej twarzy przebiegł smutny uśmiech. -
Tak, wyrzucono go z pracy. A czegoś się spodziewał?
Neal nie musiał nawet odpowiadać.
- I ty też protestowałaś?
- Zgadłeś. - Sprawiała wrażenie, jakby sama nie wiedziała, co o
tym sądzić. - Zorganizowałam siedzący wiec protestacyjny. Udał się
wspaniale. A potem mnie złapali. Poddałam się. Ale nosi mnie do
dziś. - Wzruszyła ramionami. - To wszystko.
Neal odstawił filiżankę z kawą.
- Ominęłaś część dotyczącą ojca Abby. Karen udała zdziwienie.
- Nie sądziłam, że zechcesz o tym słuchać.
- Uważam, że jest kilka spraw, które powinniśmy o sobie
wiedzieć. - Nie spuszczał z niej wzroku i zrozumiała, że mówi
poważnie.
Popatrzyła na niego ostro.
- Powinniśmy?
- Czy nie byłaś ciekawa mojego małżeństwa? Zawsze poddawała
się, gdy ktoś odwoływał się do jej
uczciwości. Opuściła lekko głową i zmarszczyła brwi.
- Tak, byłam. Zgoda. - Zamilkła i najwyraźniej zbierała myśli. -
Miał na imię Geoff. Poznaliśmy się w college'u w Berkeley w
Kalifornii. Oboje byliśmy idealistami i działaliśmy społecznie. Dzisiaj
żałuję, że nie studiowałam ogrodnictwa, ale wtedy interesowała mnie
socjologia i inne, podobne całkowicie bezużyteczne rzeczy. On
poszedł na prawo. Pomagałam mu. Został obrońcą z urzędu, bronił
spraw z góry przegranych. - Gorycz w jej głosie powiedziała Nealowi,
co będzie dalej. - Potem urodziła się Abby. Geoff wygrał pewną
spektakularną sprawę i firma prawnicza z San Francisco
zaproponowała mu pracę. Jest to najprostsza droga do współudziału w
spółce. Twierdził, że nie zamierza zrezygnować z prowadzenia spraw
publicznych. Ze względu na Abby musieliśmy zmienić mieszkanie.
Stać nas było na kupno domu. Tak też zrobiliśmy. Po jakimś czasie
Geoff zaczął bronić korporacji, które chciały się wykręcić od płacenia
podatków. Ja wypowiadałam się w sprawach, z którymi jego firma nie
chciała mieć nic wspólnego. Moje nazwisko związane było z kilkoma
procesami. Wspólnicy poprosili Geoffa, żeby mnie uciszył. No i
spróbował.
- Idiota - mruknął Neal. - Powinien wiedzieć, że ty nigdy nie
przestaniesz walczyć.
- Dla człowieka firmy okazałam się marną żoną.
- Nie brałaś ślubu z firmą.
- Wyszło na to, że tak... - Urwała, ale po chwili milczenia dodała:
- Człowiek nigdy nie wie, w co się wpakuje.
Neal pojął, że temat ich byłych małżeństw został wyczerpany.
- Wychodząc za mąż, byłaś młoda. Ja też ożeniłem się młodo.
Studenci sami dobrze nie wiedzą, czego naprawdę chcą. Ty i ja... -
wzruszył ramionami - już wiemy, choć od czasu do czasu i nas może
coś zaskoczyć.
- Nie żartuj - odparła kwaśno.
Neal doszedł do wniosku, że powinni wracać do domu.
- Możemy już jechać?
Na twarzy Karen pojawił się czujny wyraz.
- O, tak.
Zapłacił rachunek i ruszył za nią do samochodu. Przez chwilę
podziwiali słońce znikające za kurtyną utkaną z pomarańczowych i
fioletowych chmur. Zapadał jesienny, niosący z sobą chłód, wieczór.
Ubrana w cienką sukienkę Karen zadrżała i Neal, otwierając
samochód, objął ramieniem jej gołe plecy; Ponownie zadrżała, ale tym
razem już nie z powodu zimna. Neal poczuł, że oblewa go fala ciepła.
W drodze powrotnej rozmawiali nieco chaotycznie. Neal nastawił
radio na stację nadającą muzykę country - and - western; puszczano
ckliwe ballady o utraconej miłości i nowej szansie. Zupełnie jakby o
nim i siedzącej obok kobiecie, która rzucała mu ukradkowe
spojrzenia.
Gdy w blasku reflektorów wynurzyła się skąpana w dziwacznym,
purpurowyn świetle ulica, przy której mieszkała Karen, z radia
popłynęły tony skocznej piosenki w wykonaniu Clinta Blacka. Wtedy
też Karen odezwała się po raz pierwszy od dziesięciu minut.
Zgryźliwie.
- Pozwól, że zgadnę. Sobotnie wieczory spędzasz tańcząc na
linie.
Neal pokazał zęby w uśmiechu.
- Nie zgadłaś. Nie robię czegoś, co robi już z tuzin innych osób.
Staram się raczej zaskakiwać.
Żałował, że nie widzi jej twarzy, kiedy powiedziała zamyślonym
głosem:
- Może właśnie dlatego cię lubię.
Wprowadził samochód na podjazd. Smugi ostrego światła
oświetliły na chwilę drzwi garażu. Przed kołami pojazdu przemknął
kot.
Neal wyłączył reflektory i zgasił silnik.
- Masz ochotę wejść?
Niemal uwierzył w jej obojętny ton.
- Dzięki. Chętnie.
Do licha, dłonie pocą mu się jak podczas pierwszej randki w
życiu.
Zanim zdążył wysiąść z samochodu, Karen zatrzasnęła drzwi ze
swej strony i stukając głośno obcasami, ruszyła szybko w kierunku
domu. Oddaliła się zaledwie o trzy metry i już zniknęła mu z oczu.
Nie pierwszy raz pomyślał z niechęcią o rozrośniętych krzewach,
które okalały werandę jej domu i ciągnęły się wzdłuż ścieżki. Ich
gałęzie rzucały mroczny cień na wąską, wysypaną tłuczoną cegłą
ścieżkę.
- Poczekaj! - zawołał ostro.
Przystanęła tak gwałtownie, że omal na nią nie wpadł.
- Co się stało? - syknęła.
- Czy wiesz, że to bardzo niebezpieczne, kiedy dom zasłaniają
gęste zarośla? - zapytał ostrzej, niż zamierzał. - Skąd, u licha, możesz
wiedzieć, że nikt się w cieniu nie czai?
Teatralnie wzniosła oczy i jęknęła.
- Ale mnie wystraszyłeś. Myślałam, że coś usłyszałeś lub
zobaczyłeś.
Wchodząc za nią na werandę, powiedział:
- Do diabła, ktoś może stać metr od ciebie, a ty go nie
zauważysz. A gdybyś była sama?
Otworzyła drzwi.
- Gdybym była sama, weszłabym do domu bocznym wejściem
przez garaż. Tam nie ma zarośli. Ale musielibyśmy iść obok śmietnika
i skrzynki z piaskiem dla kota. Pomyślałam sobie, że będzie
romantyczniej, jeśli wpuszczę cię do środka głównym wejściem. A
poza tym jestem z tobą, więc w razie czego mnie obronisz.
- A ja już podejrzewałem, że nie wiesz, co to romantyczność.
Zamknął drzwi i oparł się ó nie plecami.
- Zaprosiłeś mnie na bardzo miłą kolację - oświadczyła, unikając
jego wzroku. - Uważałam, że zasługujesz na coś więcej niż skrzynka z
piaskiem dla kota.
Najwyraźniej starała się rozładować sytuację. Nealowi zaczęło
mocniej bić serce. Nie było jeszcze za późno, żeby wziąć się w karby i
wyjść. Ale nie chciał i nie mógł już dłużej prowadzić tej gry.
- Chcę cię pocałować - oświadczył półgłosem. Karen odłożyła
torebkę i odwróciła się w jego stronę.
Zadrżał na widok jej oczu, w których płonęło pożądanie.
- Proszę - szepnęła.
Podszedł do niej i objął ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję,
wspięła się na palce i gorąco pocałowała w usta.
Było to czyste szaleństwo; za dużo, za szybko. Jej usta były takie
jak jej natura: cierpkie, z domieszką słodyczy. Obca jej była pokora.
Do licha, myślał Neal oszołomiony. Muszę nad sobą zapanować.
Przecież wpuściła mnie tylko do przedpokoju. Westchnął i oderwał
wargi od jej ust.
- Nie idź jeszcze - szepnęła.
Jeśli ma wyjść, musi to zrobić natychmiast. Próbował odsunąć
głowę, ale Karen przytrzymała ją zaborczo i znowu poczuł na wargach
jej gorące usta. Nie panował już nad sobą. Teraz pragnął jedynie...
- Gdzie jest sypialnia? - spytał.
Wargi Karen były czerwone i nabrzmiałe, oczy szkliste.
- W końcu korytarza - szepnęła i Neal wziął ją na ręce.
Jeden sen już się ziścił.
- O czym myślisz? - spytała, gdy wsunął się pod prześcieradło i
przytulił do niej.
Roześmiał się.
- A jak myślisz, o czym mogę myśleć?
- Zastanawiasz się, jakim cudem jesteś w moim łóżku?
- Och, wiem, jak to się stało.
Naprawdę wiedział. Stał u wrót raju, czuł bijące od Karen ciepło.
Wystarczy chwila, a połączą się w jedno. Będzie należeć do niego,
choćby tylko przez chwilę.
Ale ona wciąż mówiła. Na Boga, wciąż mówiła!
- Nie powinniśmy tego robić.
- Dlaczego? - spytał, całując jej pierś. Karen wygięła się w łuk i
szepnęła:
- Czy my w ogóle się lubimy?
- Nie mam pojęcia - odparł i wziął ją. Zachłysnęła się
powietrzem, oczy jej się rozszerzyły, a potem zamknęły. Uniosła
biodra, jej mięśnie napięły się, oczy ponownie spowiła mgła
rozmarzenia.
- Jak dobrze - szepnęła.
Kiedy chwilę później wymówiła jego imię, zaskoczenie brzmiące
w jej głosie sprawiło, że ogarnęła go rozkosz nie do opisania. Nie
wiedział, czy zawiera się w niej sens życia, czy umierania, i poczuł, że
od tej pory już nigdy nie będzie taki sam.
- A więc to dlatego - szepnęła później, wtulając się w niego.
- Częściowo - przyznał.
Wodził dłonią wzdłuż jej ciała, od barku do biodra. Dotykał jej z
radością. Początkowo myślał, że jej ciało nie przystaje do jej
charakteru, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Uśmiechnął się i
wtulił twarz w jej delikatne jak u dziecka włosy.
Nigdy jeszcze nie kochał się tak z żadną kobietą. Nawet z Jenny.
Jego żona czerpała wielką satysfakcję z miłości, ale nie żądała niczego
dla siebie. Ani ona, ani żadna inna kobieta, którą miał przed ślubem
lub już po śmierci Jenny. I żadna z nich, nawet jego żona, nie
oddawała się w miłości bez reszty. Uprawiał miłość z niejedną
kobietą, ale po raz pierwszy z kobietą się kochał.
Przestraszony zastanawiał się, dlaczego przepełnia go taka radość.
Nie znosił przecież chwil, kiedy tracił nad sobą kontrolę. Cugle
zawsze trzymał krótko, lecz przy Karen wymykały mu się z rąk.
Czas wracać do domu, pomyślał, jakkolwiek częścią duszy
pragnął ponownie złączyć się z Karen. Coś w nim krzyczało, żeby tak
właśnie zrobić, zdrowy rozsądek natomiast podpowiadał, że powinien
jeszcze raz wszystko dobrze przemyśleć.
Drgnął, kiedy dotarł do niego dźwięk elektronicznego brzęczyka,
i niechętnie wstał.
- Gdzie jest telefon? - zapytał nieswoim głosem.
- Obok ciebie. Na nocnym stoliku.
Karen również usiadła i oparła się plecami o zagłówek. Neal
sięgnął po słuchawkę i wystukał numer.
- Tu Rowland.
- Mamy w mieście kolejny gwałt - poinformował go oficer
dyżurny. - Ofiara zgłosiła się natychmiast.
- Gdzie?
Zanotował w pamięci adres oraz informację, że dwóch
policjantów pojechało już na miejsce zdarzenia.
Odniósł wrażenie, że w jego umyśle przewijają się dwa
nakładające się na siebie filmy. Pierwszy, o szalonej miłości, i drugi,
groźniejszy, przedstawiający gwałt, który miał miejsce w tym samym
czasie, kiedy on kochał się z Karen. Gorączkowo zbierając myśli,
odłożył słuchawkę i sięgnął po dżinsy.
Rozdział 8
- Co się stało? - spytała, patrząc na jego plecy.
Pragnęła, żeby telefon dotyczył jakiejś zwykłej, rutynowej
sprawy, takiej jak na przykład skradziony samochód. Albo żeby ktoś
wybił szybę w którymś z biur na Front Street i włączył się alarm.
Kiedy jednak Neal nie odpowiadał, wiedziała, że za jego milczeniem
kryje się jedno.
- Kolejny gwałt - rzucił szorstko po długiej chwili.
- Boże - szepnęła zbielałymi wargami.
Przed oczami zamajaczyła jej pobita, opuchnięta twarz Chelsea,
jej pełne przerażenia, ciemnoorzechowe oczy, bezradność. Ujrzała
Lisę udającą rozpaczliwie, że nic się nie stało, desperacko próbującą
ukryć strach.
Ogarnął ją bezsilny gniew.
- Tak dalej być nie może! Trzeba coś zrobić!
Neal wstał i sięgnął po koszulę. Po raz pierwszy od chwili, gdy
odwrócił się do telefonu, ujrzała jego twarz. Malujący się na niej
wyraz sprawił, że zamarło jej serce. Oczy Neala płonęły, mięśnie
twarzy drgały, usta tworzyły cieniutką linię.
- Jeśli masz jakiś pomysł, to się nim ze mną podziel - warknął. -
Sądzisz, że nie próbowaliśmy wszystkiego?
Karen żałowała, że tak wybuchnęła. Z jakichś względów
zapragnęła przekonać go, że nic mu przecież nie zarzuca.
- Wiem, że próbowaliście - odparła. - Nie o to mi chodzi. Po
prostu to my, mieszkańcy miasta, powinniśmy podjąć jakieś działania.
Sami moglibyśmy zadbać o nasze bezpieczeństwo, zamiast czekać, aż
zrobi to za nas policja.
Wkładając koszulę w spodnie, Neal, niczym zaniepokojone
zwierzę, gwałtownie uniósł głowę.
- Od tego właśnie my jesteśmy.
Karen wyprostowała się, zapominając nawet zasłonić się
prześcieradłem.
- Tak, ale my nie musimy bezradnie czekać. Możemy wam
pomóc. Dawniej było inaczej. Sto lat temu zaangażowałbyś do
pomocy połowę mężczyzn w mieście.
Neal potrząsnął głową.
- Po to, żeby najpierw mogli strzelać, a później zadawać pytania?
- odparł z przekąsem. - Właśnie po to jest konstytucja, żeby
zapobiegać takim działaniom.
- Ale... - zaczęła i urwała.
Nie było czasu na filozoficzne debaty. Miała przeczucie, iż
mówiąc to wszystko pragnie po prostu odpędzić myśl o gwałcie i nie
zastanawiać się nad tym, kogo tym razem wybrał los.
Neal przysiadł na skraju łóżka i zaczął wkładać skarpetki i buty.
Karen głęboko westchnęła.
- Czy... znam tę kobietę? - zapytała. Nawet na nią nie spojrzał.
- Wybacz - odparł zdawkowym tonem. - Jeśli będę mógł,
powiem ci później. - Wstał. - Poczuję się pewniej, jeśli odprowadzisz
mnie do drzwi, a potem bardzo dokładnie je zamkniesz.
Szlafrok wisiał w szafie, a sukienki nie mogła znaleźć. Trzeba
będzie jej rano poszukać. Wahała się chwilę, po czym ześliznęła się
nago z łóżka. Po plecach przebiegł jej dreszcz, choć wcale nie czuła
chłodu. Może stało się to pod wpływem wzroku Neala, który nie
ruszając się z miejsca obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Wyraz jego
twarzy wskazywał, że myślami jest gdzie indziej. Karen zdjęła z
wieszaka szlafrok i szybko się nim otuliła.
Boso ruszyła do przedpokoju. Neal otworzył drzwi wyjściowe,
odwrócił głowę i szybko pocałował ją w usta.
- Jutro zadzwonię - szepnął i zniknął w pogrążonej w
ciemnościach alejce.
Karen odczekała, aż rozlegnie się warkot silnika, zamknęła drzwi,
zatrzasnęła wszystkie zamki i założyła łańcuch.
Mimo że odczuwała zmęczenie, a następnego dnia miała być
bardzo wcześnie w sklepie, żeby odebrać dostawy, była zbyt
poruszona i zdenerwowana, by zasnąć. W towarzystwie plączącej się
jej pod nogami Maggie obeszła cały dom, upewniając się, że
wszystkie okna są pozamykane, a na zewnątrz nikogo nie ma. Ileż to
razy w ciągu ostatniego miesiąca sprawdzała w taki sposób zamki i
okna?
Coś ściskało ją w gardle na myśl, że zgwałcona tego wieczoru
kobieta również zapewne nieustannie sprawdzała w swoim domu
zamki. Jak się okazało, na próżno.
W końcu wróciła do sypialni. Maggie wskoczyła na łóżko,
obwąchała je i natychmiast zeskoczyła na podłogę. Kotka często
sypiała w nogach Karen, tej nocy jednak wyraźnie nie miała na to
ochoty.
- Jesteś wysterylizowana - odezwała się Karen - cóż więc możesz
wiedzieć?
Doprowadzenie pościeli do porządku zajęło jej dziesięć minut.
Wygładziła prześcieradło i kołdrę, znalazła sukienkę. Stan, w jakim
zastała łóżko, wstrząsnął nią; nie pamiętała, kiedy po raz ostatni
kochała się tak... bez opamiętania. Lubiła kochać się z Geoffem,
jednak w miarę jak oddalał się od niej, robiła to coraz mniej chętnie.
Nie podejrzewała, że znajomość z Nealem stanie się tak bliska.
Zaskoczył ją swym pocałunkiem. Oczarował. Siedziała na łóżku,
jedną ręką gładząc poduszkę, i zasępiła się na myśl, że tak łatwo dała
się zdominować, a co gorsza, wszystko okazało się tak podniecające.
Przerażona zastanawiała się, czy przypadkiem nie kierowała nią
podświadoma chęć znalezienia mężczyzny silniejszego od niej.
A może to jedynie okoliczności i instynkt samozachowaczy
sprawiły, że rzuciła się w ramiona Neala. Życie w miasteczku było
niebezpieczne, a szef policji oznaczał ochronę. Kobieta jest tak
skonstruowana psychicznie, że poszukuje mężczyzny, który się o nią
zatroszczy.
Ta myśl była jeszcze bardziej przerażająca niż poprzednia. Karen
nigdy nie chciała być od nikogo zależna. Obecnie nie tylko ona, ale
każda inna kobieta w mieście czekała na mężczyznę, który ją ochroni.
No cóż, jak dotąd policja zawiodła. Czy w takiej sytuacji każda
samotna kobieta nie powinna znaleźć sobie mężczyzny, i to jak
najszybciej? Gzy dlatego ona tak łatwo uległa Nealowi?
Ale co takiego w dzisiejszych czasach potrafi mężczyzna, czego
nie potrafiłaby kobieta? Nosić broń? Karen zmarszczyła czoło i oparła
poduszkę o wezgłowie łóżka tak, że mogła się wesprzeć o nią plecami.
Nie, ktoś mógłby zacząć strzelać przez czysty przypadek. Nie lubiła i
nie aprobowała broni. Dwie trzecie aktów przemocy w tym kraju
wynika nie z tego, że kryminalista ma przy sobie broń, ale dlatego, że
o broń jest łatwo. Awantury domowe, które posunęły się za daleko,
dzieci bawiące się znalezionym w szafie pistoletem tatusia, młodzież
celująca do siebie dla zabawy. Nie, broń nie jest dobrym
rozwiązaniem.
Nagle doszedł ją głuchy łoskot i zamarła w bezruchu. Kiedy
rozległ się równomierny warkot lodówki, odetchnęła z ulgą i wróciła
do przerwanych rozmyślań.
Czy w ogóle jest jakieś dobre rozwiązanie? Co może zrobić
kobieta, żeby się obronić?
Zmęczona własnymi myślami wyłączyła stojącą na nocnym
stoliku lampkę i położyła się. Ale sen miała niespokojny i płytki.
Budził ją każdy dźwięk, jaki rozlegał się w pustym domu. W snach
dręczyły ją koszmary, otaczały kominiarki narciarskie, prześladował
widok kowbojskich butów i czerwonej jedwabnej sukienki, używanej
jako garoty. Dotąd nikt jeszcze nie został zamordowany,
skonstatowała we śnie. Później wszystko się pomieszało.
Dźwięk budzika wzięła za krzyk kobiety i przerażona usiadła na
łóżku. Otworzyła oczy. Kiedy oprzytomniała, jęknęła cicho i
wyłączyła budzik. Nawet po długim prysznicu twarz miała obrzmiałą,
a oczy podpuchnięte. Gdyby Neal pozostał do rana i ujrzał ją w
świetle dnia, bez namysłu uciekłby gdzie pieprz rośnie.
- Widzisz? - mruknęła do siebie. - Nawet kobieta potrafi
przestraszyć mężczyznę.
Ten pomysł wprawdzie wcale jej nie rozśmieszył, ale za to
poruszył pamięć. Przypomniała sobie, że kiedyś czytała o kobietach,
które jednoczą się, żeby wspólnie stawić czoło niebezpieczeństwu.
Podczas śniadania usilnie próbowała przypomnieć sobie treść tej
książki. W Miami szalał nieuchwytny gwałciciel. W końcu kobiety
wzięły sprawę w swoje ręce, połączyły siły i utworzyły grupy
patrolowe. Chodziło im nawet nie o to, by złapać gwałciciela, lecz go
wystraszyć, uniemożliwiając mu tym samym polowanie na samotne
kobiety. Nie mogła już sobie przypomnieć, czy policja go w końcu
złapała, czy po prostu sam zniknął. Pamiętała jedynie, że dużo pisano
o wielkiej satysfakcji kobiet.
Ten sam sposób można by zastosować tutaj, myślała z rosnącym
podnieceniem. Pierwsze trzy gwałty miały miejsce w obrębie miasta, a
miasto nie jest duże. Jeśli do akcji przystąpi odpowiednia liczba
kobiet, będzie można patrolować wszystkie dzielnice, a nieustanna
zmiana tras uniemożliwi przewidywanie, którędy danego dnia pójdzie
patrol. Można ustalić kilka zmian tak, że patrole będą chodziły po
ulicach od zapadnięcia zmroku do rana. Bez broni. Grupy zostaną
wyposażone jedynie w telefony komórkowe, żeby w każdej chwili
można było wezwać policję.
Przygotowując się do wyjścia do pracy, Karen rozważała problem
pod każdym możliwym względem. Pomysł podobał jej się coraz
bardziej. Jeśli poszczególne grupy patrolować będą okolice, w których
uczestniczki patrolu mieszkają, wiadomo będzie, które domy należą
do samotnych kobiet i będzie na nie można zwrócić szczególną
uwagę. Przy odrobinie szczęścia uda się pomieszać gwałcicielowi
szyki. No i kobiety będą z siebie dumne.
W chwili gdy miała opuścić dom, rozległ się dzwonek telefonu.
- Halo?
- Tu Neal - usłyszała w słuchawce niepewny głos. - Jak się
czujesz?
- Dobrze. Co... z tą kobietą?
- Nie najlepiej - odparł i chwilę milczał. - Ma złamaną szczękę i
kilka pękniętych żeber.
Karen ogarnęła furia.
- Co za drań! - zawołała. - Dlaczego? Dlaczego tak ją pobił?
- Nie wiem. Ona jest w takim stanie, że trudno cokolwiek z niej
wydobyć. Może nie chciała tańczyć? Wydaje się, że ta część napadu
jest dla niego najistotniejsza.
- Boże! - Karen zamknęła oczy i oparła czoło o chłodne
drzwiczki kuchennej szafki. - Czy macie coś nowego?
- Nie. - W jego głosie zabrzmiało straszliwe znużenie, wręcz
rezygnacja. - Ta kobieta nie jest w stanie mówić.
- Czy choć trochę spałeś?
- Prześpię się później. Ale nie będę ci teraz zawracać głowy.
Chciałem tylko powiedzieć, że wczoraj wolałbym zostać.
- Chcesz mi uświadomić, że nie jesteś z tych, co to mówią:
„Dzięki, proszę pani, ale ja już spadam".
- Właśnie.
- Nigdy tak o tobie nie myślałam,
- To dobrze. - Te dwa słowa były niczym serdeczny uśmiech. A
zatem coś osiągnęła. - Porozmawiamy później.
- Zaczekaj. Mam pomysł.
- Pomysł?! - Jego głos stał się podejrzliwy.
Ale to nie ostudziło zapału Karen, która szybko zaczęła wyjaśniać
swój plan.
- Kiedy tylko zobaczymy coś podejrzanego - zakończyła - w
ciągu kilku minut wkroczycie do akcji.
- To najbardziej niedorzeczny plan, jaki słyszałem od lat! -
odparł z irytacją. - Twój pomysł tylko ułatwi wszystko temu draniowi.
Chcesz mu podać na tacy kolejną ofiarę? Żeby zgwałcić kobietę, nie
będzie musiał nawet włamywać się do jej domu!
Jego reakcja nie powinna była Karen zaskoczyć. Zawsze
wiedziała, że Neal jest męskim szowinistą i po prostu na chwilę o tym
zapomniała. Właściwie zapomniała o tym celowo. Zabawne, co
mężczyzna potrafi zrobić z kobietą.
Niemniej w jego słowach było trochę racji. Ostatecznie miał
naturę - do licha, pracę - która kazała mu chronić i bronić innych i jej
sugestię zapewne odebrał jako zakwestionowanie swych umiejętności.
Przeczekała zatem jego wybuch spokojnie.
- Może źle ci to wszystko wyjaśniłam - powiedziała.
- Kobiety patrolowałyby ulicę grupowo, po trzy lub cztery w
każdym zespole. Mogłyby nawet prowadzić na smyczach psy, mieć
latarki. Jeśli każdy patrol zaopatrzy się w telefon komórkowy...
- Nie obchodzi mnie, co ze sobą wezmą - przerwał jej stanowczo.
- Mamy tu biegającego na wolności psychopatę, a ty chcesz w środku
nocy wypuszczać na ulice kobiety. Moja odpowiedź brzmi: nie. Raz
na zawsze wybij sobie ten pomysł z głowy.
- Cieszy cię świadomość, że kobiety są bezradne
- warknęła. To tyle, jeśli chodzi o panowanie nad sobą.
- Ja przynajmniej proponuję jakieś konstruktywne rozwiązanie -
syknęła ze złością. - Czy masz inne? Nie mówię o waszej taktyce,
która okazała się do niczego.
Kiedy odkładała słuchawkę, dobiegło ją ciche przekleństwo. Gdy
biegła do drzwi, telefon zadzwonił ponownie.
Jesienią ruch w sklepie malał, będzie zatem miała dużo czasu,
żeby zadzwonić wszędzie tam, gdzie zechce.
Słysząc, że nikt nie podnosi słuchawki, Neal ponownie zaklął.
Miał nadzieję, że Karen nie zacznie realizować swego idiotycznego
planu. Ale po plecach przeszedł mu zimny dreszcz; zbyt dobrze już ją
znał. Pani Kwiaciarka miała działanie we krwi, była upartą i
porywcza. Mógł się pocieszać tylko myślą, że mężczyźni - mężowie,
ojcowie i narzeczeni - wybiją kobietom ten pomysł z głowy.
Niechętnie odłożył słuchawkę. W tej chwili nie miał czasu jechać
do szklarni, ale przy najbliższej okazji wstąpi tam i przemówi Karen
do rozsądku. Ona wyobraża sobie, że patrolowanie ulic jest takie
proste, jak obserwowanie z własnego okna sąsiedniego domu. Tak
naprawdę, jeśli przeforsuje swój pomysł, wystawi tylko kozła pod nóż
rzeźnika. Gdyby jeszcze w skład poszczególnych grup wchodziły co
najmniej cztery kobiety... Lecz jeśli Karen nie zdoła zebrać
odpowiedniej liczby ochotniczek i grupy liczyć będą po trzy osoby?
Niech jedna nie przyjdzie. Oczywiście ta z psem. Pozostałe dwie nie
zrezygnują; będą się czuły zobowiązane. I teraz tropiący je drań nie
będzie miał szczególnych trudności, aby tę dwójkę rozdzielić.
Z innego punktu widzenia, Karen nieświadomie zmierzała
stworzyć straż obywatelską. Nie zakładała użycia broni. Ale jak długo
utrzyma się taki stan rzeczy? Zapewne do patroli zechcą dołączyć
mężczyźni, i w końcu któryś z nich uprze się, aby żona wsunęła do
torebki pistolet. Nocą łatwo dać się ponieść nerwom. Plama ciemności
między latarniami, szelest wiatru w gałęziach wielkich klonów,
zabłąkany pies przewracający pojemnik ze śmieciami, światła
nadjeżdżającego powoli samochodu - i już dłoń zaciska się na kolbie
pistoletu, palec spoczywa na spuście. W wyjątkowo stresującej
sytuacji nawet doświadczeni policjanci potrafią bez potrzeby otworzyć
ogień. To jasne jak słońce, że zdenerwowana kobieta może zacząć
strzelać, zanim zdrowy rozsądek weźmie w niej górę.
Neal ze znużeniem przeciągnął dłonią po twarzy i rozejrzał się
wokół. Na posterunku panował nieopisany chaos, nad którym jednak
sprawowano jeszcze kontrolę. Telefony dosłownie się urywały.
„Herald" zdążył już na pierwszej stronie donieść o najnowszym i
najbardziej brutalnym gwałcie.
Neal był wściekły, że gazeta podała wszystkie szczegóły, ale nie
mógł temu zapobiec. Takim rzeczom nigdy nie dawało się zapobiec.
Kiedy ludzie mają świadomość, że znają wszystko ze szczegółami,
czują się ważniejsi i podniesieni na duchu.
Ostatnia ofiara gwałtu, fryzjerka Toni Santos, niedawno
skończyła szkołę średnią. Znalazła ją koleżanka, z którą dzieliła
mieszkanie, a która wybrała się ze swym chłopakiem na weekend do
Port Townsend. Po drodze jednak doszło między nimi do sprzeczki i
zamiast zgodnie wsiąść na prom, dziewczyna uparła się, że chłopak
musi odwieźć ją do domu. W niewielkim, wynajmowanym
mieszkaniu grał telewizor. Dziewczyna o mało nie potknęła się o
leżącą na podłodze koleżankę. Toni miała zakrwawiony nos, twarz
purpurową i groteskowo spuchniętą, a każdemu jej oddechowi
towarzyszył głośny jęk bólu. Ubrana była tylko w obcisłą koszulkę
gimnastyczną.
W szpitalu nastawiono jej szczękę, ale nie mogła jeszcze mówić.
Pogrążona w bólu i szoku, nie, reagowała na żadne bodźce
zewnętrzne. Kiedy nie spała, wpatrywała się pustym wzrokiem w
przestrzeń.
Koleżanka jednak chętnie opowiedziała wszystko, co wiedziała o
Toni. Ofiara nie miała chłopaka; w ciągu roku spotykała się z kilkoma
mężczyznami, lecz żadnego z nich nie było na liście znajomych
poprzednich ofiar. Kiedy przez okno sypialni wdarł się napastnik,
Toni zapewne ćwiczyła aerobik. Głośna muzyka zagłuszyła trzask
pękającej szyby. W magnetowidzie znajdowała się przewinięta
automatycznie kaseta z nagraniem Jane Fondy. Koleżanka
oświadczyła, że Toni miała kilka podobnych kaset i każdego dnia
sumiennie ćwiczyła.
Podobnie jak pierwsza ofiara, Toni nie mieszkała sama.
Gwałciciel skądś znał plany jej współlokatorki i wiedział, że tego
wieczoru Toni z pewnością będzie sama. Pytanie tylko, ilu osobom
powiedziała o tym Toni lub jej koleżanka.
Noc była ciemna, wilgotna mgła tłumiła żółty blask ulicznych
latarni. Na tyłach jednego z domów ujadał pies, ale trudno było
określić dokładnie miejsce. Mgła tłumiła też dźwięki. Karen
przełożyła parasolkę do drugiej ręki i skierowała strumień światła
latarki na skraj żywopłotu. Dostrzegła jedynie podjazd i ustawione
obok garażu pojemniki na śmieci.
Po drugiej stronie ulicy coś się poruszyło i idąca obok matki
Abby wstrzymała oddech. Zanim Karen zdążyła skierować w tamtą
stronę latarkę, Joan oświetliła przeskakującego przez ogrodzenie kota.
Była w tej chwili równie zła, jak przed sekundą wystraszona.
Jeszcze miesiąc temu Karen szłaby ulicą o dziesiątej wieczorem
bez najmniejszych obaw. Teraz, będąc sama, nie wychyliłaby nosa za
drzwi. Zamiast kojącego widoku znajomych drzew, widziała jedynie
zalegający między nimi cień. Irytowało ją, że na każdy nieoczekiwany
dźwięk serce zaczyna jej mocniej bić, a na widok nadjeżdżającego
samochodu kuli się ze strachu.
W końcu kobiety wzięły sprawy w swoje ręce i była to jej
zasługa. Okazało się także, że nie była, w swym pomyśle
osamotniona.
Każdy jej telefon spotykał się z entuzjastycznym przyjęciem.
Pierwsze znajome, do których zadzwoniła, podsunęły jej swoje, a te z
kolei następne ochotniczki. Późnym popołudniem Karen czuła się jak
generał planujący kampanię. Rozłożyła na stole plan miasta i
wyznaczyła grubymi, czerwonymi liniami sektory, w których działać
miały patrole. O zmierzchu jej armia, uzbrojona w latarki, telefony i
domowe psy, gotowa była do ataku.
W skład jej grupy wchodziła Abby, mieszkająca w sąsiednim
domu Joan oraz Chelsea Cahill, przebywająca jeszcze u rodziców,
których dom znajdował się w pobliżu domu Karen. Chelsea, która
była w nieco lepszej formie psychicznej, postanowiła wziąć udział w
patrolowaniu miasta.
- Czy wyobrażasz sobie, jak parszywie się czułam? - zapytała,
gdy Karen do niej zadzwoniła. - I jaka byłam wściekła? - Głos jej
zadrżał. - Gdybym mogła, rozszarpałabym go na kawałki. Czasami aż
kipię ze złości, ale nie mogę nic zrobić. Ty dajesz mi szansę.
Joan zabrała ze sobą psa, spaniela mieszańca, który cały czas z
upodobaniem węszył i podnosił nogę przy każdej latarni oraz przy
kołach zaparkowanych samochodów.
- Pies obronny to nie jest - przyznała ponuro Joan, kiedy spotkały
się przed jej domem - ale słuch i węch ma dużo lepsze niż my.
Czasami nawet potrafi zdrowo ujadać. Poza tym uwielbia spacery.
- Miałaś doskonały pomysł z psem - odrzekła Karen. - Sama
zastanawiałam się, czy jakiegoś sobie nie kupić.
- Naprawdę? - zapytała Abby. - Cudownie! Ale jestem pewna, że
Maggie nie znosi psów.
- Maggie nie znosi wszelkich czworonożnych stworzeń. I
większości dwunożnych. Ale na pewno się poprawi.
- Czy możemy już jutro pojechać do schroniska dla zwierząt? -
zapytała Abby ż ożywieniem. - Jeśli weźmiemy psa...
- Na razie widzę i słyszę coś groźniejszego.
Nawet Abby zamilkła, gdy w głębi ulicy zobaczyły światła
reflektorów, a po chwili minął je samochód. I znów to samo;
podstępny strach, za który Karen czuła do siebie złość i pogardę.
Niebezpieczeństwo może się czaić wszędzie. A przecież nie
zamierzała bać się każdego mężczyzny, który wstąpi do jej sklepu,
skrzypienia ocierających się o siebie na wietrze konarów drzew,
przejeżdżającego powoli jezdnią samochodu. Przecież w taki sposób
nie da się żyć.
- Dlaczego nie zaczęłyśmy patroli w księżycową noc? - zapytała
trochę za głośno Joan. - Ta mgła budzi we mnie lęk.
Abby przysunęła się bliżej matki i przy każdym kroku ocierała się
o nią ramieniem. Przez dobrą minutę panowało milczenie.
I nagle ciszę przerwała Chelsea, recytując poważnym tonem
dziwaczną litanię:
- Od upiorów i duchów, długonogich bestii i stworów
czyhających w mroku, uchroń nas Panie!
- Amen - mruknęła Joan.
Mijając podwórko przed jednym z domów, Karen i Chelsea
oświetliły podjazd. Blask latarki wyłuskał z mroku krzaki, gałęzie
drzew i czerwony rowerek na trzech kółkach. Nie dostrzegły żadnego
ruchu; wszędzie kłębiła się mgła.
- Lepiej o czymś porozmawiajmy - odezwała się pospiesznie
Abby.
- Chętnie - równie szybko zgodziła się Chelsea. - Co słychać u
was w szkole?
Córka Karen nigdy nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Przy
niewielkiej zachęcie potrafiła paplać o wszystkim, od algebry -
potwornie nudna - .. zaczynając, a na chłopcach kończąc. Tym razem
zaczęła od chłopaka, który chciał wyjść z nią z sali gimnastycznej i
„zrobić to" za szkołą. Joan stanęła jak wryta.
- Czy chłopcy nie próbują już nawet niczego udawać?
- Ani trochę - odrzekła z melancholią Abby.
Karen dostrzegła okazję włączenia się do rozmowy i natychmiast
z niej skorzystała.
- Chelsea, ty często umawiałaś się na randki - powiedziała. - Czy
faceci w wieku dwudziestu, trzydziestu lat są lepsi?
Chelsea chwilę zwlekała z odpowiedzią i Karen zrobiło się
głupio, że zadała jej to pytanie. Może Chelsea w ogóle nie chce
myśleć o mężczyznach? Lecz kiedy jej przyjaciółka w końcu się
odezwała, mówiła opanowanym głosem.
- Nigdy nie dostałam aż tak brutalnie szczerej propozycji. Ale
przyznaję, że wielu chłopaków, gdy tylko zgadzałam się iść z nimi na
kolację, od razu traktowało to jako... - odwróciła się i spojrzała na
Karen - ...hm, zachętę do czegoś więcej.
- Harry zawsze się zachowywał przyzwoicie - mruknęła Joan,
mając na myśli swego brzuchatego męża.
- Chelsea, czy nie spotykałaś się przypadkiem z Henrym
Lyonsem? Tym okulistą. Czy to też taki prostak?
- Spotykałaś się z Lyonsem? - Abby wytrzeszczyła oczy. -
Przecież on już łysieje.
- Niektórzy mężczyźni zaczynają łysieć w wieku dwudziestu lat,
czasami wcześniej. - Karen poczuła się w obowiązku pouczyć córkę. -
Mężczyzna może być łysy, a jednocześnie bardzo pociągający.
- Na przykład Sean Connery - zauważyła Joan, a Chelsea i Karen
przytaknęły z entuzjazmem.
- Ależ on jest stary.
- Ale nie Henry - odparła Chelsea. - Henry jest w porządku, tylko
nie odpowiadaliśmy sobie charakterami. On lubi kluby jazzowe i
maleńkie, eleganckie knajpki na Broadwayu w Seattle, ja wolę pizzę i
filmy psychologiczne. Myślę, że jestem osobą o niewyszukanym
smaku. Henry nie pomógłby mi w przedszkolu. Nie pomógłby
malować dziecku obrazka ani nie wytarłby pięciolatkowi nosa.
Mógłby sobie przy tym zabrudzić ręce. Wiesz, o co mi chodzi.
Karen doskonale rozumiała, o czym mówi przyjaciółka.
Obserwując kiedyś pana doktora, przechadzającego się po jej
szklarniach w markowych spodniach i równie drogiej koszulce polo,
doszła do przygnębiającego wniosku, że on nigdy nie pozwoliłby
sobie na brud za paznokciami. Zapewne używał któregoś z tych
śmiesznych i kosztownych organicznych mydeł z katalogu
ogrodniczego, a przy daliach pracował w nakolannikach, aby nie
zabrudzić spodni, i w rękawiczkach z safianu, aby ochronić ręce.
- Ale przecież - upierała się Joan - muszą być w szkole chłopcy,
którzy potrafią zachować się szarmancko.
Doszły do końca ulicy i na skrzyżowaniu skręciły w inną. Abby
najwyraźniej zapomniała już o strachu. Rozwodziła się o Brianie,
który tamtego piątkowego popołudnia w wielkim meczu z
reprezentacją szkoły ze Stanwood zdobył punkty z przyłożenia.
- Kiedy zbiegał z boiska, uśmiechnął się do mnie. A kiedy zdjął
kask, był cały spocony i wyglądał tak...
- Urwała, jakby zabrakło jej słów.
Seksownie. Karen nie wypowiedziała jednak tego słowa na głos.
- Po męsku - podpowiedziała Joan.
Chelsea milczała i Karen spojrzała na nią z ukosa. Co czuje jej
przyjaciółka, uczestnicząc w rozmowie o mężczyznach, seksie i
randkach? O Henrym Lyonsie mówiła jednak bardzo rozsądnie; czy
nie za rozsądnie? Co będzie, gdy jakiś mężczyzna pocałuje ją lub
położy jej dłoń na ramieniu? Czy bliski wręcz przemocy stosunek z
mężczyzną nie będzie jej przywodzić na myśl tamtego strasznego
zdarzenia?
Jak dotąd Chelsea nie przejawiała chęci do rozmowy z
przyjaciółką o swych uczuciach, a Karen nie chciała jej do niczego
zmuszać. A już na pewno nie tego wieczoru i nie w obecności Abby.
W wieku czternastu lat jej córka i tak jest zanadto uświadomiona i ma
za dużą wiedzę.
- Steph uważa, że wszyscy chłopcy są niedojrzali - stwierdziła w
końcu Chelsea. Stephanie była jej młodszą siostrą i chodziła do
ostatniej klasy szkoły średniej. - Nie wierzyłam jej do czasu, kiedy
niedawno pełniłam dyżur podczas zabawy szkolnej. To ona mnie na to
namówiła. Nie mogła przecież dopuścić do tego, żeby przyszedł nasz
ojciec lub mama. Wie, że słysząc, jak teraz rozmawiają dzieciaki,
dostaliby zawału. Co drugie słowo to przekleństwo. Już moje
przedszkolaki mają bogatsze słownictwo.
- To tylko taki swobodny sposób mówienia - wyjaśniła Abby
nonszalancko. - Chodzi mi o to, że przy rodzicach nigdy takich słów
nie używamy.
- Chyba że coś się przypadkowo wypsnie - zauważyła Karen.
Abby puściła jej słowa mimo uszu.
- Steph powinna się cieszyć, że ma taką dorosłą siostrę jak ty.
Widziałam, że wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć. A tu zanosi się
na to, że na najbliższej zabawie dyżur będzie pełnić moja matka.
Mamo, nie obrażaj się, ale to jest upokarzające.
Wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć... Och, mój Boże! -
pomyślała Karen, do której nie dotarły już ostatnie słowa córki
- Chelsea, kiedy miałaś ostatni dyżur? - Aż się zdziwiła, że
zadała to pytanie tak spokojnym tonem.
Niespodziewanie Chelsea bardzo się zaniepokoiła. Niczym na
zwolnionym filmie odwróciła się do Karen, a na jej twarzy pojawiło
się przerażenie.
- To było... to było tuż przed...
- Jak długo przed? - zapytała z naciskiem Karen. Czuła
wprawdzie na sobie zdumiony wzrok Abby
i Joan, ale uwagę skupiła na przyjaciółce, która odparła
ochrypłym szeptem:
- Cztery dni. Później nie mogłabym już przyjść na dyżur. Nie
byłabym w stanie znieść widoku tańczących. - Pokręciła głową. - Nie
mogłabym.
- A więc zabawa była w piątek. Jesteś tego pewna? Chelsea
kręciła bezradnie głową.
- Nawet przez myśl mi nie przeszło... Kompletnie o tym
zapomniałam. Nie wspominałam o tym policji, ani nikomu. - Na
twarzy odmalowała się jej rozpacz. - Ale on przecież nie był
nastolatkiem! Tego jestem pewna.
Karen chwyciła Chelsea za ręce.
- Naprawdę jesteś pewna? Przypomnij sobie, jak wyrośnięci są
niektórzy uczniowie ostatnich klas. Mogą być tak potężnie zbudowani
jak dorośli mężczyźni. Ale tak czy owak... - zacisnęła usta - ...na
zabawie byli również dorośli. Nauczyciele, ojcowie albo... czy ja
wiem. Czy do tańca grał jakiś zespół? Czy były to dzieci? Czy ktoś
pomagał im rozstawiać sprzęt?
Chelsea tak mocno zacisnęła dłonie, że wbiła paznokcie w rękę
Karen.
- Nie wiem. Och, Boże, nie chcę o tym myśleć. Karen odwróciła
głowę.
- Abby, ty chodzisz prawie na każdą zabawę. Czy Lisa Pyne też
miała kiedyś dyżur?
Zanim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, Karen znała
odpowiedź. Zaskoczona Abby wydała dźwięk przypominający
czkawkę i Joan odruchowo przytuliła ją do siebie.
- Tak. Na tydzień przed tym, jak zachorowała. To znaczy, zanim
została...
Zanim została zgwałcona. Do Karen, niczym z niezmierzonej
dali, dotarły własne słowa:
- Myślę, że lepiej będzie, jak zadzwonimy do Neala.
I to natychmiast.
Gdy zadzwonił telefon, Neal gapił się bezmyślnie w telewizor, w
którym puszczano jakiś serial policyjny. Neal wyłączył fonię i sięgnął
po słuchawkę.
- Tak?
- Neal?
Rozpoznał jej głos natychmiast, a z tonu wywnioskował, że
zdarzyło się coś wyjątkowego. Tak gwałtownie wyprostował się na
składanym krześle, że mebel zatrzeszczał.
- Nic ci się nie stało?
- Nie, mnie nic.
- A więc komu?
- Nikomu. To znaczy nie było kolejnego gwałtu. Po prostu
rozmawiałyśmy z Joan... to moja sąsiadka... z Abby i Chelsea. Czegoś
się dowiedziałam.
W kilku słowach opowiedziała mu treść rozmowy. Chelsea
Cahill, w piątek poprzedzający gwałt, miała dyżur na zabawie
szkolnej. W następny piątek dyżur pełniła Lisa Pyne. Dwa dni później
i ona została zgwałcona.
- Dlaczego, do diabła, panna Cahill nic mi o tym nie
wspomniała?
Zerwał się na równe nogi i krążył po pokoju, na ile pozwalała mu
długość przewodu telefonicznego. Był wściekły na siebie i na cały
świat. Chelsea Cahill wspominała mgliście o jakiejś „funkcji" w
szkole. Dlaczego nie użyła słowa „taniec"?
Powinien był wtedy podążyć tym tropem. I w normalnych
okolicznościach tak by postąpił, ale dziewczyna zapewne coś dodała i
jego myśli pobiegły innym torem.
- Pytałem ją przecież, czy ostatnio tańczyła.
- Chodzi właśnie o to, że nie - wyjaśniła Karen. - Jej siostra
prosiła ją, żeby przyszła na dyżur. Czas spędziła na patrolowaniu
łazienki i okolic sali gimnastycznej.
- Czy ktoś prosił ją do tańca?
- Zdaniem Abby tuzin facetów. Chelsea dokładnie nie pamięta
kto. Wydaje się jej, że Joe Gardner, kilku innych mężczyzn
pełniących dyżur i chłopcy z najstarszych klas. Chyba żaden z nich...
- Może tak, może nie - odparł ponuro.
- Ale skoro inne ofiary gwałtu też pełniły dyżur... - zaczęła z
wahaniem Karen.
- Nie wszystkie - odparł. - Gdyby tak było, wiedziałbym o tym.
Ale mamy przynajmniej nowy trop.
Chwilę milczał, zbierając myśli. Nie jest jeszcze za późno, aby
zadzwonić do Kathleen Madsen i Toni Santos. A później, jeśli pani
Feeney zgodzi się zostać z Kristą i Michaelem, pojedzie do Chelsea,
żeby przesłuchać ją jeszcze raz.
- Zapytaj pannę Cahill, czy mogę ją jeszcze dziś odwiedzić i
zadać kilka pytań. Muszę mieć nazwiska wszystkich, którzy byli na tej
zabawie.
Dobiegły go stłumione głosy naradzających się kobiet. Po chwili
w słuchawce znów rozległ się głos Karen.
- W porządku. Ale Chelsea prosi o spotkanie u mnie, ponieważ
mieszka teraz u rodziców. Leżą już zapewne w łóżku i Chelsea nie
chce ich niepokoić.
- Dobrze. Najpierw muszę zadzwonić w kilka miejsc. Pomyśl
tylko, Karen! Chyba trafiliśmy na trop, którego szukaliśmy.
Znużenie, jakie na początku rozmowy wyraźnie wyczuwała w
głosie Neala, zniknęło bez śladu.
Najpierw zatelefonował do pani Feeney, która, choć zaspana,
zgodziła się pójść do Michaela i Kristy. Potem zadzwonił do
koleżanki Toni Santos.
- Tak, w zeszłym tygodniu Toni była na zabawie
- oświadczyła. - Szkołę skończyła dopiero w tym roku i ma tam
wielu znajomych. Ale pozostała tam krótko. Powiedziała, że
wynudziła się jak mops.
- A czy wymieniała jakieś nazwiska? Kogoś, z kim tańczyła?
Albo kogoś, kto chciał z nią tańczyć?
- Nie pamiętam - odparła koleżanka. - Przykro mi. Zresztą i tak
bym nie wiedziała, o kim mówi, bo nie chodziłam tutaj do szkoły.
Czasami na okrągło opowiada o szkole, ale ja tylko przyciszam
głośniki i kiwam głową. Cóż mogą mnie obchodzić ludzie, których i
tak nie znam? - zapytała, oczekując, że Neal przyzna jej rację.
Skąd on to zna? Z tego samego powodu często musiał zbywać
własne dzieciaki. Wprawdzie za każdym razem czuł się trochę nie w
porządku, ale przeważnie nie miał czasu na takie głupstwa.
- Jeśli jednak pani przypomni sobie jakieś nazwiska, proszę o
telefon - odparł. - To bardzo ważne.
- Oczywiście.
Miał tego wieczoru sporo szczęścia. Kathleen Madsen również
była w domu.
- Nie - odparła. - Nie miałam dyżuru na żadnej zabawie.
Przyrzekłam sobie nigdy takich rzeczy nie robić.
- A czy w przeszłości nie pełniła pani dyżurów? - Niczym tonący
brzytwy, Neal rozpaczliwie chwytał się każdej możliwości.
- Przykro mi, ale nie. - W jej głosie zabrzmiał wyraźnie
przepraszający ton. - Moja rodzina tak jest zaangażowana w piłkę
nożną, że nie mamy na nic czasu.
Neal musiał wszystko jeszcze raz przemyśleć. To właśnie
Kathleen Madsen sprawiła, że od początku nie wiązał ze sobą tych
dwóch spraw. Poza sporadycznymi rozmowami z nauczycielami, ze
szkołą nie miała nic wspólnego. Czyżby stała się ofiarą gwałtu z
innego powodu niż pozostałe kobiety?
Nie, to niemożliwe! - pomyślał rozczarowany. Kathleen również
drań kazał tańczyć. Jej przypadek pasował do ogólnego schematu.
Musiała zatem mieć coś wspólnego z pozostałymi ofiarami gwałtu.
Musi istnieć jakiś wspólny element.
- I nigdy nie była pani na zabawie szkolnej? Nie odwoziła pani
na nią syna, nie przyjeżdżała po niego?
- Raz go odwiozłam - odparła z wyraźnym zdziwieniem. -
Pamiętam, że nawet wysiadłam z samochodu, żeby porozmawiać z
jedną z matek. Tak naprawdę... - Teraz mówiła już wyraźnie szybciej.
- Tak naprawdę, to zostawiłam samochód i weszłam do sali
gimnastycznej. Byłam tam ze dwadzieścia minut, może pół godziny.
Porozmawiałam z kilkoma osobami. Odrzuciłam nawet kilka
zaproszeń do tańca. - Umilkła i po chwili dodała cicho: - No proszę,
kompletnie o tym zapomniałam.
Neala ogarnęło podniecenie, ale zdołał zapanować nad głosem.
- Czy pamięta pani, kiedy to było?
- Patrzę właśnie w kalendarz - powiedziała tak cicho, że z trudem
ją dosłyszał. - Dziewiątego września. Następnego dnia zostałam
napadnięta. Pamiętam dokładnie, ponieważ był to dzień rozpoczęcia
rozgrywek piłkarskich. Nie pojechałam wtedy z Kurtem na mecz.
- Pani Madsen - poprosił łagodnie - proszę sobie dokładnie
przypomnieć, kto prosił panią do tańca. I kto mógł wpaść w gniew,
kiedy pani mu odmówiła.
Rozdział 9
Neal zamknął notatnik.
- Jeśli przypomni sobie pani jeszcze kogoś...
- To zadzwonię - obiecała Chelsea.
Przez cały czas siedziała sztywno ze złożonymi na kolanach
dłońmi. Teraz, niczym uczennica na dźwięk dzwonka, zerwała się i
ruszyła w stronę drzwi.
- Karen, muszę już lecieć - powiedziała szybko. - Nie chcę
niepokoić rodziców. Dzięki za wszystko. Porozmawiamy później.
- Zaczekaj! - zawołała Karen, biegnąc za nią do kuchni. - Nie
możesz wracać sama. Wezmę kurtkę i...
- Ja odprowadzę pannę Cahill - dobiegł ją zza pleców spokojny
głos Neala.
Wrócił po pięciu minutach. Karen bez słowa wręczyła mu puszkę
piwa i poszli do salonu. Ponieważ nie spodziewała się tego dnia
niczyjej wizyty, w domu panował lekki bałagan. Na kanapie leżała
torba z podręcznikami Abby, na stole porozrzucane kwity i rachunki
bankowe, na przykurzonym pianinie widniały suche płatki zwiędłych
kwiatów. Nieładu dopełniały piętrzące się na półce książki. Na
jednym z krzeseł leżał stos prospektów reklamowych, których Karen
nie zdążyła wysłać. Miły, domowy rozgardiasz.
Ale Neal nawet się nie rozejrzał. Usiadł na największym z
bujanych foteli, otworzył notes i upił łyk piwa.
- Czy twoja przyjaciółka ma kłopoty z pamięcią, czy też tylko nie
chce nic mówić? - spytał.
Karen doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Chelsea była uparta,
każde imię i nazwisko trzeba było wyciągać z niej siłą. Zrzuciła na
podłogę torbę z podręcznikami, usiadła na kanapie i podciągnęła pod
siebie nogi.
- Podejrzewam, że pod wpływem szoku coś jej się zablokowało -
odparła, starając się zachować lojalność wobec przyjaciółki. - Może
podświadomie nie chce wiedzieć, kto ją zgwałcił? Albo może się boi,
że ten ktoś dowie się, że z tobą współpracuje? - Zmarszczyła czoło. -
Poza tym, skoro nie pracuje w szkole, może nie znać wielu nowych
nauczycieli, a rodziców uczniów już zapomniała. Może naprawdę nie
pamięta ich nazwisk.
Neal chrząknął.
- Gdy przestępca zostaje schwytany i osądzony, większość jego
ofiar szybko wraca do równowagi. Świadomość, że w pobliżu krąży
potwór, jest przerażająca. Czy nie rozumie tej oczywistej prawdy?
- A skąd ja czy ty mamy wiedzieć, co Chelsea naprawdę czuje? -
zapytała Karen. - Nas przecież nikt nie zgwałcił.
Mimo że nie odezwał się słowem, widok zaciśniętych warg Neala
powiedział jej, że myśli podobnie. Zwykły przypadek sprawił, że to
nie Karen stała się ofiarą. Po prostu kiedy odwoziła Abby na tańce,
nie zatrzymała się w szkole na pogawędkę. Dopiero ostatnio Joe
Gardner, ustalając plan dyżurów na kolejne sześć tygodni, zaczął jej
wiercić dziurę w brzuchu.
Zwykły przypadek.
Przypomniała sobie Abby, jak za każdym razem wyskakiwała
radośnie z samochodu i machała jej ręką na pożegnanie.
- Może moja córka nam pomoże? Ona jest bardzo
spostrzegawcza. Zresztą, gdyby nie ona, nie dowiedzielibyśmy się o
tym nowym tropie.
Gdy tylko pojawił się Neal, Karen odesłała Abby do jej pokoju.
Dziewczyna nie znosiła, gdy matka traktowała ją jak dziecko, tym
razem jednak Karen nie miała zamiaru pozwolić, żeby jej córka
słuchała drastycznych opowieści. Choć zawsze powtarzała Abby, że
ma na siebie uważać, nie chciała, by patrzyła na nauczycieli lub ojców
swych kolegów jak na potencjalnych gwałcicieli. Ostatecznie Abby
wyszła z pokoju i tak mocno trzasnęła drzwiami, że zakołysał się
stojący na pianinie wazon. A dobiegająca z jej pokoju cisza również
była bardzo wymowna.
Neal upił kolejny łyk piwa i opuścił głowę.
- Jeśli naprawdę uważasz, że mogła zapamiętać coś, o czym
zapomniała panna Cahill, chciałbym porozmawiać z twoją córką.
- Abby? - zawołała Karen. - Możesz przyjść do nas na chwilę?
- Po co? - dobiegł głos zza zamkniętych drzwi.
- Bo ja tak mówię.
Nieoczekiwanie przypomniała sobie, że jako nastolatką solennie
sobie przyrzekała, że do własnych dzieci nigdy nie będzie się odzywać
w taki sposób. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziała, jak bardzo
nastolatka potrafi być denerwująca. Siebie uważała za wyjątkowo
rozsądną.
Niezależnie od wszystkiego, jej taktyka przyniosła pozytywny
skutek. Drzwi otworzyły się i w salonie pojawiła się Abby. Szła na
tyle powoli, żeby okazać wyniosłość, a jednocześnie nie przekroczyć
granicy bezczelności.
- Tak?
- Twoja matka twierdzi, że masz wyśmienitą pamięć - wyjaśnił
Neal. - Potrzebuję twojej pomocy. Kompletujemy nazwiska.
Dyżurnych, chłopców z najstarszych klas...
- Rozłożył ręce. - Wszystkich, których zapamiętałaś ze szkolnych
zabaw.
- Chodzi panu tylko o chłopców?
- Nie, o kobiety też. Muszę po prostu ułożyć listę. Później
porozmawiam z tymi ludźmi i zapytam, kogo oni z kolei tam spotkali.
Do wymienionych osób również mam zamiar dotrzeć. A więc chcę
porozmawiać także z kobietami. Ale masz rację, głównie interesują
mnie mężczyźni.
- Hm. - Na szczęście Abby szybko zapomniała o urażonej dumie.
Z wdziękiem usiadła na podłodze i oparła łokcie o blat stolika do
kawy. - Bardzo trudno spamiętać, kto był na jakiej zabawie. Chyba
sam pan to rozumie?
Neal zachęcająco skinął głową. Karen milczała.
- Niektórzy nauczyciele przychodzą prawie na każdą zabawę, na
przykład pan Gardner. I, hm, pan Morris, i dyrektor, pan Bradley. I
pani Pyne. Ona była na pierwszych dwóch, dopóki... - Abby
przełknęła ślinę.
Neal nie zamierzał ciągnąć tego tematu.
- Zacznijmy od drugiej zabawy - powiedział. - Od tej, na której
była panna Cahill. Spróbuj sobie wszystko przypomnieć. Co się tego
wieczoru wydarzyło?
Delikatna twarz Abby spoważniała i dziewczyna pogrążyła się w
myślach.
- No cóż, pamiętam, że wszyscy faceci prosili ją do tańca. Ona
jest bardzo ładna. Sama chciałabym być tak wysoka jak ona. Ale za
każdym razem, kiedy ktoś ją prosił, wybuchała śmiechem i odmownie
kręciła głową. Z chłopcami żartowała. Rozumie pan, coś w tym stylu,
żeby poszukali sobie partnerki ich wzrostu. Raz tylko się rozzłościła.
Na Marka Griggsa. To taki wariat, chodzi do ostatniej klasy i gra w
futbol. Uparł się, że musi z Chelsea zatańczyć. - Abby zerknęła
ukradkiem na matkę i na policzki wystąpiły jej rumieńce. -
Powiedział, że jest już wystarczająco duży i złapał się za miejsce
między nogami. - Abby skrzywiła usta. - On jest potężnie zbudowany.
- Dlaczego nie usunięto go z zabawy? - zapytała półgłosem
Karen.
Abby potraktowała to pytanie serio.
- Myślę, że niektórzy nauczyciele po prostu się go boją. Raz
widziałam, jak wychodził z gabinetu pana Bradleya szeroko
uśmiechnięty, zupełnie jakby dostał prezent. Wszyscy uważają, że
szkoła obchodzi się z nim jak z jajkiem, bo doskonale gra w piłkę.
Gdyby próbowano go zawiesić albo w jakiś inny sposób ukarać, po
prostu odmówiłby grania i drużyna straciłaby punkty.
Bradley jest odrażającą kreaturą, pomyślała Karen, ale nie
powiedziała tego głośno, żeby nie dekoncentrować Abby. Neal, nie
podnosząc nawet głowy, gorączkowo notował słowa dziewczyny.
- W porządku. A rodzice? Czy pamiętasz jakichś?
Abby przebiegała myślą wszystkie zabawy, tydzień po tygodniu.
Karen była coraz bardziej zdumiona pamięcią córki. Może zresztą
tego rodzaju wiadomości zajmowały wszystkie komórki mózgu Abby,
nie zostawiając już miejsca na wzory z algebry i daty z historii.
W końcu Neal zamknął z trzaskiem notes i z zadowoleniem
oświadczył:
- No cóż, mamy ogromną liczbę podejrzanych i wszelkie dane do
ułożenia tygodniowych harmonogramów.
- Tak, ale jeden tydzień drań sobie odpuścił - zauważyła Karen.
- Jeśli Abby się nie myli, w tamtym właśnie tygodniu dyżur
pełniły dwa małżeństwa i kilku nauczycieli. Nie było żadnej samotnej
kobiety.
- A to sugeruje - powiedziała powoli Karen - że nie interesują go
kobiety zamężne.
- Może nawet wcale nie prosi ich do tańca. To też warto
sprawdzić. A co myśleć o nauczycielach, którzy proszą do tańca
wyłącznie kobiety samotne, nie mężatki?
- Może on w tym jednym tygodniu w ogóle nie przyszedł.
- To byłby ciekawy zbieg okoliczności. Na razie z listy Abby
nikogo nie wykreślamy, a zawsze istnieje możliwość dodania
pewnych nazwisk i wprowadzenia poprawek. - Uśmiechnął się
szeroko. - Abby, bardzo mi pomogłaś. Moja praca byłaby dużo
prostsza, gdyby wszyscy mieli taką pamięć jak ty.
W normalnych okolicznościach Abby pokraśniałaby z
zadowolenia, teraz jednak przygryzła jedynie wargi i powiedziała z
wahaniem:
- Może pan już o tym myślał, ale... - Znów przygryzła wargi i
gdy Karen chciała ją ponaglić, Abby dokończyła szybko: - Jak pan
wie, dzisiaj mamy piątek, a więc po meczu była zabawa...
Neal zaklął i popatrzył na zegarek.
- Do której trwają te potańcówki?
- Do jedenastej trzydzieści, do dwunastej.
Neal był już na nogach i wkładał kurtkę, pod którą mignęła
czarna kabura.
- Powinienem jeszcze zdążyć - powiedział.
Ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami wyglądał jak
prawdziwy gliniarz, a nie mężczyzna, z którym Karen się umawiała.
Był wściekły na siebie za to, że zapomniał, jaki jest dzień tygodnia.
Jeśli mają rację, to gwałciciel przebywa obecnie na terenie szkoły.
Zapewne nawet wybrał już kolejną ofiarę, kobietę, która nie chciała z
nim zatańczyć. I liczyło się tylko to.
Mogłaby przysiąc, że Neal kompletnie zapomniał o jej istnieniu.
A jednak w progu odwrócił się i popatrzył na nią spod przymkniętych
powiek.
- Zrób mi tę grzeczność i zapomnij o patrolach - rzekł bardzo
szorstko. - To nie jest czas na emancypację.
Kiedy już patrzyła na niego dużo życzliwiej, musiał wyskoczyć z
czymś takim. Emancypacja. Karen wzniosła oczy do nieba.
- Jezu Chryste, jak ty zawsze wiesz, co i kiedy powiedzieć!
- O co ci chodzi? Potrząsnęła głową.
- Nieważne. Idź.
- Do licha, Karen. Wcale nie chciałem zrobić ci na złość. - Objął
ją w talii. - Prosiłem tylko o grzeczność...
- To była prośba? - Karen nie ustąpiła ani na krok.
- Jak więc w twoim wydaniu wygląda rozkaz?
Popatrzył na nią płonącym wzrokiem, twarz mu się skurczyła.
- Dlaczego zawsze robisz tyle trudności?
- Bo jestem trudną kobietą - wyjaśniła arogancko.
- Oj jesteś, jesteś - westchnął i pocałował ją w usta. Biorąc pod
uwagę jego nastrój, pocałunek okazał się
zadziwiająco czuły. Może lubi trudne kobiety, pomyślała
oszołomiona. Krew szybciej popłynęła jej w żyłach, kiedy przysunęła
się do niego. Westchnął cicho i nie przestając jej całować, objął
obiema rękami.
- Cholera jasna, przecież nie mam na to czasu - burknął,
najwyraźniej z siebie niezadowolony i wypuścił ją z objęć. - Nie
zapomnij dokładnie zamknąć za mną tych przeklętych drzwi. -
Ponownie zatrzymał się w pół drogi.
- Aha, jeszcze jedno. Niech Abby nikomu nie mówi o tym, o
czym dziś ze mną rozmawiała. Miałaś rację, ona jest bardzo
spostrzegawcza. A nie chcemy, żeby uświadomił to sobie również
nasz znajomy.
Na myśl, że Abby może ściągnąć na siebie uwagę gwałciciela, po
plecach Karen przebiegł dreszcz. A przecież to jest właśnie w stylu jej
córki, żeby napaplać w szkole, o czym rozmawiała z szefem policji.
Karen z drżeniem serca uświadomiła sobie, że ostatnia ofiara miała
zaledwie dziewiętnaście lat i nigdzie nie było powiedziane, że
następna nie będzie jeszcze młodsza.
Oparła czoło o drzwi i zaczerpnęła powietrza, po czym starannie
zamknęła drzwi.
Gdy wróciła do salonu, Abby leżała na kanapie i wpatrywała się
w sufit.
- Pora do łóżka - odezwała się Karen.
Abby nie ruszyła się z miejsca.
- To musi być ktoś, kogo znam - oświadczyła po chwili cichym,
zadumanym głosem.
Karen przesunęła kilka kopert i usiadła na stoliku do kawy, po
czym wyciągnęła rękę i ujęła drobną dłoń córki.
- Wiem, i bardzo się tego boję.
- A jeśli jest to ktoś, kogo lubię? - odezwała się głosem
przerażonego dziecka.
Usiadła, a Karen wzięła ją w ramiona i zaczęła całować włosy na
czubku jej głowy.
- Więc trzymaj kciuki i pomyśl, że jest to ktoś, kogo nie znasz
albo nie znosisz.
Abby skinęła głową, pociągnęła nosem i otarła kantem dłoni łzy z
policzka.
- Mógłby to być Mark Griggs. Chcę, żeby to był on!
- Naprawdę? - Karen z uwagą przyjrzała się córce. Abby
wzruszyła ramionami, ale unikała wzroku matki.
- A dlaczego nie? On jest straszny! Każdy ci to powie.
- Z tego, co słyszałam, w domu ma nie najlepiej. Jego ojciec jest
alkoholikiem, który bije jego matkę, a zapewne i jego.
Abby spojrzała na matkę z zakłopotaniem.
- Naprawdę? Ale... więc skoro tak traktuje go ojciec, to Mark
powinien wiedzieć, jak to smakuje i co się czuje w takich chwilach.
- To ty tak myślisz - westchnęła Karen - ale odpowiedniego
traktowania innych trzeba się nauczyć, a on chyba o tym nawet nie
wie.
- No tak. - Abby długo milczała. - Mam nadzieję, że tego faceta
szybko złapią. Bez względu na to, kim jest.
- Ja też mam taką nadzieję - odrzekła Karen, tuląc do siebie
córkę. - Ja też.
Do licha! Teraz powinno już wszystko pójść gładko. Wiedział, w
jaki sposób i gdzie gwałciciel wybiera ofiary, problem jednak w tym,
że lista podejrzanych i ofiar wciąż jest bardzo długa.
Neal rozejrzał się ponuro, po czym zatrzasnął za sobą drzwi wozu
patrolowego i ruszył w stronę sali gimnastycznej; Był sobotni poranek
i po raz pierwszy w życiu zastał parking pusty. Jedynie na krawężniku
oznaczonym żółtą linią stał nieprzepisowo zaparkowany pikap.
Zapewne należy do człowieka, z którym jest umówiony.
Tak naprawdę nie było wcale tak pusto, jak w pierwszej chwili
Nealowi się wydawało. W alejce pojawiła się para biegaczy, a na
boisku dwóch chłopców grało w koszykówkę. Drzwi do łazienek stały
otworem, a obok nich stal wózek woźnego. Ze środka dobiegał szum
wody.
Neal przyszedł do szkoły, aby porozmawiać z Joem Gardnerem,
jedynym mężczyzną, który uczestniczył w każdej zabawie. Nauczyciel
gimnastyki był też jedyną osobą, która od kilku lat, mimo licznych
sprzeciwów i nacisków z różnych stron, obstawała przy
organizowaniu tych imprez. Joe Gardner za wszystko osobiście
odpowiadał i wybierał dyżurnych. Poprzedniego wieczoru, pod sam
koniec zabawy, Neal umówił się z nim na spotkanie następnego dnia.
Gardner oświadczył, że i tak przyjdzie do szkoły, ponieważ musi
przygotować i uaktualnić listę dyżurów.
Drzwi do szatni były otwarte. Wewnątrz panował półmrok i cisza,
a rzędy zamkniętych na głucho wysokich, metalowych szafek na
ubrania dodawały pomieszczeniu tajemniczości. Przenikający
powietrze zapach mokrych ręczników i przepoconych koszulek
przypominał Nealowi czasy, kiedy sam chodził do szkoły.
Szatnię od pomieszczeń biurowych dzieliła szklana ściana. Tylko
w jednym z nich paliło się światło, a drzwi były uchylone. Nauczyciel
i trener w jednej osobie siedział pochylony nad elektryczną maszyną
do pisania i' mrucząc do siebie pod nosem, wystukiwał coś na niej
dwoma palcami.
Neal chrząknął.
- Pan Gardner?
Mężczyzna odwrócił głowę i skinął ręką, wskazując jedno z
krzeseł.
- Za chwilę kończę. Proszę usiąść. Jeśli ma pan ochotę na kawę,
znajdzie ją pan w termosie.
Neal nie miał ochoty na kawę z termosu. Znakomita kawa
podawana w barku nie opodal komendy zwiększyła jego wymagania.
Usiadł i obrzucił uważnym spojrzeniem Joego Gardnera.
Stosunkowo młody, liczący mniej więcej trzydzieści lat
mężczyzna, był w pełni sił. Krótkie, jasnobrązowe włosy, brązowe
oczy, wzrost około metra osiemdziesięciu pięciu. Ubrany w ciasny
podkoszulek i kolarskie spodenki. Pewny siebie; żywi głębokie
przekonanie, że chłopcy z jego klas i drużyna futbolowa skoczyliby za
nim w ogień. Typ mężczyzny, który kobiety określają mianem „duży i
silny". Niewątpliwie potrafiłby zmusić kobietę, żeby zrobiła wszystko,
czego od niej zażąda.
Ale, do licha, jest chyba za wysoki i potężny. Zaatakowana przez
mężczyznę kobieta zawsze przesadza w opisie rozmiarów napastnika.
Kathleen, Chelsea i Lisa zgodnie utrzymywały, że gwałciciel był
wysoki, ale nie mówiły, że był potężnie zbudowany. Na pewno
zauważyłyby rozwinięte ponad miarę bary, muskuły i uda nauczyciela
wychowania fizycznego.
Gardner wykręcił z maszyny kartkę papieru, odwrócił się na
biurowym krześle i pogodnie spojrzał na policjanta.
- Proszę, oto lista, którą obiecałem sporządzić. Zgodnie z moim
kalendarzem, umieściłem na niej wszystkie osoby, które pojawiały się
na zabawach. Personel naszej szkoły jest bardzo liczny, więc nie
musimy w charakterze dyżurnych zatrudniać zbyt wielu rodziców.
Zazwyczaj przychodzą dwie lub trzy osoby. Mam już listę na kilka
najbliższych tygodni. Gdyby i jej pan potrzebował, proszę mi tylko
powiedzieć.
Neal miał jednak nadzieję, że do następnego piątku zdąży
aresztować napastnika.
- Panie Gardner - zaczął - należy pan do niewielkiej grupy osób,
które uczestniczyły we wszystkich zabawach. - Celowo zrobił
przerwę, chcąc wybadać reakcję nauczyciela. Kwadratowa twarz
trenera pozostała spokojna i otwarta, malował się na niej wyraz
żywego zainteresowania. Czyżby był aż tak dobrym aktorem? A może
jest po prostu niewinny? - Gdyby zechciał mi pan poświęcić trochę
czasu, moglibyśmy wspólnie przejrzeć listę i porównać ją z
informacjami uzyskanymi od innych osób. Być może trafimy na jakieś
niezgodności. Może pan sobie coś przy okazji przypomni.
- Bardzo chętnie - odparł szybko trener. - Powiem panu szczerze,
że nie podoba mi się, kiedy między piętnastolatkami krąży jakiś
świrus. Robimy wszystko, żeby wyeliminować z życia dzieciaków
prochy i alkohol.
- Mówiliśmy już, że tym „świrusem" może być któryś z
dzieciaków - przypomniał Neal od niechcenia.
Nie zdążył skończyć swej kwestii, gdy Gardner zaczął kręcić
głową.
- Nie wierzę w to. Oczywiście, wielu uczniów ma problemy.
Mówiliśmy na przykład o Marku Griggsie. Ale on nie jest zły. To
chłopak z charakterem. Ilekroć go o coś proszę, zawsze to zrobi. Ma
po prostu parszywą sytuację w domu, ale to nie znaczy, że jest
gwałcicielem.
- Nie znaczy - przyznał Neal - ale muszę go brać pod uwagę. Czy
był na każdej zabawie?
- Nie. - Trener pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Widzi pan, dużo o tym myślałem. Wielu starszych chłopców na te
zabawy nie przychodzi. Zjawiają się na pierwszych dwóch, trzech
potańcówkach, żeby obejrzeć nowe dziewczyny. Nie przypominam
sobie, żeby Griggs pojawił się tu więcej niż dwa razy.
- Czy tańczył?
Nauczyciel zmarszczył brwi i chwilę się zastanawiał.
- Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Neal wyciągnął notes i
długopis.
- Zajmijmy się teraz dorosłymi. Zacznijmy od nauczycieli i
pracowników szkoły. Wygląda na to, że stanowicie bardzo
sympatyczny i zgrany zespół.
- Kwestia szczęścia - uśmiechnął się trochę ponuro Gardner i
jego twarz nabrała bardziej ludzkiego wyrazu. - Bóg świadkiem, że
nieustannie tropimy palaczy w kibelkach i staramy się wybijać
dzieciakom z głów różne głupie pomysły. Ale zespół faktycznie
troszczy się o swych wychowanków.
Jeszcze dwadzieścia lat, a przestaniesz być takim entuzjastą,
pomyślał cynicznie Neal. A szkoda.
- Frank Morris na początek. - Neal wymienił pierwszą osobę z
listy.
- Uczy matmy. Około czterdziestki. Samotny. Zastanawiałem
się... - Twarz Gardnera spochmurniała. - Nieważne.
Jeśli mężczyzna nie ma żony, ktoś zawsze będzie snuł domysły.
W tym przypadku jednak Neal byłby rad, gdyby Morris okazał się
gejem.
- Szukam osoby, która nienawidzi kobiet, a nie kogoś, kogo one
nie interesują - wyjaśnił.
Najwyraźniej skrępowany tematem trener zmieszał się i odsunął
krzesło, oparł na blacie biurka nogi w śnieżnobiałych nike'ach i
założył ręce za głowę. Chwilę milczał, po czym skrzywił się i
powiedział:
- Frank jest... dziwakiem. Ale łagodnym, jeśli rozumie pan, o
czym mówię. Trochę nieprzystosowanym społecznie. Odnoszę
wrażenie, że szkoła stanowi dla niego całe życie. Zostaje po lekcjach
do późnych godzin wieczornych, chodzi na wszystkie mecze, udziela
korepetycji, pomaga redagować gazetkę szkolną, prowadzi kółko
komputerowe... - Urwał. - Słyszałem, że opracował i sprzedał cały
nowy program. To zdolny człowiek.
Obraz ów nie odbiegał daleko od typowego portretu gwałciciela.
Ale, na Boga, w każdej szkole spotkać można kilku nauczycieli,
którzy odpowiadają temu opisowi. Do licha, człowiek może lubić
pracę pedagoga, ponieważ załatwia mu problem wakacji. Albo po
prostu lubi zajęcia z dziećmi.
- Peter Merck? - zapytał Neal.
- Chemia i biologia. Pracuje u nas drugi rok. Nie znam go bliżej.
Zorganizował i prowadzi kursy ogrodnictwa. Może pan o niego
zapytać Karen Lindberg.
- Na pewno to zrobię - odrzekł Neal i pochylił głowę. - Może pan
wie, skąd on pochodzi?
- Ze wschodu stanu Waszyngton. - Młody trener wzruszył
ramionami - Trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Jego żona jest
stewardesą. Przez większość weekendów nie ma jej w domu. Może
dlatego on tak dużo udziela się społecznie.
Neal zrobił uwagę: sprawdzić rozkłady lotów. Nieobecność żony
Mercka w cztery wieczory, które wchodzą w grę, może dać wiele do
myślenia. Fakt, że nauczyciel chemii stosunkowo od niedawna pracuje
w szkole, jest również interesujący. Nie można wykluczyć, że
gwałciciel od urodzenia mieszka w Pilchuck, a dopiero jakieś
zdarzenie sprzed kilku tygodni sprawiło, że znienawidził kobiety i
zapragnął je upokarzać. 2 drugiej strony należało również założyć, że
gwałty zaczęły się teraz, gdyż ich sprawca dopiero niedawno
sprowadził się do miasteczka; zatem w miejscu, skąd przybył, również
mogło być kilka czy kilkanaście gwałtów.
Neal, nie chcąc okazywać swych uczuć, popatrzył na Gardnera z
kamienną twarzą.
- Carl Bradley?
Nauczyciel przeniósł stopy na podłogę i wyprostował się na
krześle.
- Chyba nie podejrzewa pan...
- Nie, nie podejrzewam. - Było to prostsze niż tłumaczenie, że
nawet amerykańscy senatorowie znani są z napastowania kobiet. - Ale
umieścił go pan na swojej liście. Był na każdej zabawie z wyjątkiem
tej z trzydziestego września. - Nie uważał za wskazane dodać, że po
tej akurat potańcówce nie nastąpiła żadna napaść.
Nauczyciel czuł się niezręcznie w sytuacji, w jakiej Neal go
postawił. Chętnie jednak współpracował z policjantem - może dlatego,
że chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, a może naprawdę
chciał pomóc.
- Pracuje w tej szkole o rok lub dwa dłużej ode mnie. Jakieś pięć,
sześć lat. Podejrzewam, że ma niewielkie doświadczenie
pedagogiczne, ale zawsze był doskonałym administratorem. Przed
przyjściem do nas pracował na stanowisku wicedyrektora technikum.
Uczniowie i rodzice nieszczególnie go lubili, ale tak już przeważnie
bywa z osobami piastującymi takie stanowiska.
- A jaki mają do niego stosunek inni nauczyciele? - zapytał Neal
z czystej ciekawości.
Gardner sięgnął po żółtą, gumową piłkę i zaczął ją ściskać w
dłoni.
- Ja nie mam absolutnie żadnych powodów skarżyć się na niego,
bo popiera futbol.
Nie była to poważna odpowiedź, ale Neal postanowił nie drążyć
tego tematu. Porozmawiał z trenerem o sześciu ojcach, którzy pełnili
dyżury na przynajmniej jednej zabawie. Wprawdzie nic nie
wskazywało na to, żeby któryś z nich był poszukiwanym zboczeńcem,
ale na tym etapie śledztwa niczego nie wolno wykluczać. Każdy z
nich mógł, na przykład, odwieźć syna lub córkę na zabawę, a
następnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, na pół godziny wrócić.
Listy uczestników zabaw, które Neal pozyskał od innych osób,
zawierały nazwiska nie uwzględnione przez Gardnera. W spisie tym
występował jeden ojciec, który nie pełnił wprawdzie dyżuru, ale prosił
Kathleen Madsen do tańca. Kobieta zaklinała się, że to był tylko żart,
że podobnie jak ona nie zamierzał zostawać na zabawie. Poza tym nie
okazywał irytacji z powodu jej wczesnego wyjścia. Cholera, pomyślał
Neal. Przecież gwałciciel mógł wcale nie prosić jej do tańca! Może
był wściekły tylko dlatego, że go nie zauważyła. A może wybrał ją z
tego tylko powodu, że jest kobietą i usłyszał, iż jej syn wyjechał na
mecz. W takim przypadku należało zakładać, że gwałciciel nie
wykazuje jakichś szczególnych preferencji i atakuje przypadkowe
ofiary.
Gardner wyjaśnił, że na dwóch zabawach grał miejscowy zespół
muzyczny. Elektrycznością zajmowali się woźni, ale na każdej
imprezie inni. Na pozostałych zabawach muzyka była puszczana z
odtwarzaczy kompaktów.
Zdając sobie sprawę z tego, że nie jest po tej rozmowie nic a nic
mądrzejszy, Neal otworzył notes na czystej stronie i powiedział cicho:
- Panie Gardner, myślę, że pan rozumie. Panu również muszę
zadać kilka osobistych pytań.
Trener ścisnął piłeczkę tak mocno, że pobielały mu kłykcie, ale ze
zrozumieniem skinął głową.
- Uczy pan w tej szkole już cztery lata?
- Ten jest piąty.
- A zanim pan tu trafił?
- Studiowałem na akademii wychowania fizycznego.
- Gdzie?
- W Pullman,
- Czy jest pan żonaty?
- Nie.
- Czy ma pan kogoś?
Trener gniótł piłkę z coraz większym zapamiętaniem.
- Nie - odparł krótko.
- Czy tańczył pan w któryś z omawianych piątków?
- Tak. - Teraz nauczyciel bardzo szybko obracał w dłoniach
piłeczkę.
- Czy tańczył pan z Kathleen Madsen, Lisą Pyne, Chelsea Cahill
lub z Toni Santos? - zapytał twardo Neal.
- Z Lisą. Prosiłem również Chelsea, ale nas rozdzielono.
Pozostałych dwóch kobiet nie znam.
W końcu okazało się, że Joe Gardner zna Kurta Madsena i
wydawało mu się, że spotkał kiedyś jego matkę, ale był prawie
pewien, że na żadnej z zabaw jej nie widział. Uczył wychowania
fizycznego jedynie chłopców i Toni Santos nie znał w ogóle.
Przed kolejnym pytaniem Neal dał nauczycielowi chwilę
oddechu.
- Panie Gardner, czy może mi pan powiedzieć, co robił pan
wieczorem w sobotę dziesiątego września, we wtorek dwudziestego,
w niedzielę dwudziestego piątego i we czwartek trzynastego
października?
- Jezu, pan to mówi poważnie! - zawołał nauczyciel z
niedowierzaniem.
- A pan myślał, że to tylko zabawa?
Trener spuścił głowę i kilkakrotnie nią potrząsnął.
- Oczywiście, ma pan rację. Ale nawet mi do głowy nie przyszło,
że mogę znaleźć się na liście podejrzanych. - Roześmiał się gorzko. -
Podejrzany. Boże drogi! I to chyba pierwszy na liście! Uważa pan, że
specjalnie organizuję te tańce, że wykorzystuję je dla własnych
celów?
- Panie Gardner, jest pan podejrzany w takim samym stopniu jak
wszyscy na tych listach. - Neal stuknął palcem w papiery. - Jeśli tylko
przedstawi mi pan świadka, który na któryś z tych wieczorów da panu
alibi, natychmiast pana wykreślę z listy.
Gardner kilkakrotnie jeszcze potrząsnął głową, po czym
wyprostował się na krześle i sięgnął po kalendarz.
- No dobrze, zobaczmy. Proszę jeszcze raz podać mi te daty.
Wieczór, kiedy zgwałcona została Kathleen Madsen, spędził na
biwaku w Górach Kaskadowych w okolicach Snoqualmie. Wybrał się
tam na samotną wspinaczkę. Przygładził włosy i oświadczył:
- Może ktoś widział tam mój zaparkowany samochód. Albo...
zaraz, zaraz! Kiedy wracałem w niedzielę, spotkałem kilku wspinaczy.
Jak pan sądzi, czy potrafi ich pan odszukać?
- Czy byli to pańscy znajomi? Albo powiedzieli skąd są?
Ożywienie nauczyciela zniknęło bez śladu.
- Widziałem ich po raz pierwszy w życiu. Rozmawialiśmy o
drogach na jeden ze szczytów. Poleciłem im jedną wyjątkowo trudną.
- Jeśli będzie potrzeba, znajdziemy ich. Może pana zapamiętali. -
Na razie jednak Neal nie mógł angażować ludzi ani środków, żeby
odszukać anonimowych wspinaczy po to tylko, by potwierdzili
prawdomówność jednego z dwunastu podejrzanych. - Teraz
przejdźmy do kolejnych dat.
To również nic nie dało. Pozostałe wieczory trener spędził
samotnie w domu.
- Panie Gardner, dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu -
powiedział Neal i wstał. - Skontaktuję się z panem przed piątkiem.
Najbliżej szkoły mieszkał Peter Merck. Było jeszcze bardzo
wcześnie i zaspany nauczyciel przywitał Neala rozebrany do pasa.
- Proszę, niech pan wejdzie - powiedział.
Ta rozmowa dała lepsze rezultaty. Żony Mercka nie było w domu
przez trzy weekendy z czterech. Ostatni, czwarty weekend, nauczyciel
spędził z żoną na romantycznej wycieczce na wyspy San Juan.
- Ale pańskie nazwisko widnieje na liście osób dyżurujących w
ten piątek - powiedział Neal.
Nauczyciel chemii sprawiał wrażenie człowieka bardzo
beztroskiego.
- Tak, ale uprzedziłem Joego we czwartek, że nie będę mógł
przyjść - wyjaśnił. - Widocznie o tym zapomniał. Pocieszył mnie, że i
tak ma dużo chętnych. Wyjechaliśmy z Carol zaraz po zakończeniu
zajęć w szkole. Nocowaliśmy w Anacortes, a rano złapaliśmy prom.
Sprawę rozstrzygnął fakt, że w czwartek, kiedy zgwałcona została
Toni Santos, Peter odwiózł żonę na lotnisko Sea - Tac. Neal
zadzwonił na lotnisko, gdzie potwierdzono, że Carol Merck pojawiła
się tam o podanej godzinie, a ponadto ktoś z personelu widział, jak
całowała na pożegnanie męża. Nauczyciel chemii nie zdążyłby
dotrzeć z powrotem do Pilchuck i dokonać gwałtu.
Neal siedział w swym biurze i ustalał dalszy plan działania.
Najpierw porozmawia z Carlem Bradleyem i Frankiem Morrisem,
jeśli naturalnie zastanie ich w domu. Później przesłucha pięciu lub
sześciu ojców. Przy odrobinie szczęścia zastanie ich przy strzyżeniu
trawników lub grze w piłkę z dzieciakami;
Ale najpierw...
- DeSalsa? - zawołał.
W progu pojawił się młody policjant hiszpańskiego pochodzenia.
- Tak, szefie?
- Sprawdź, czy Darlene Nelson rzeczywiście wyjechała z miasta -
polecił - a potem porozmawiaj z Carlą Taft. Spróbuj ją przekonać.
Jeśli ci się to nie uda, może pozwoli ci spędzić noc pod oknem
sypialni. Wolałbym nie spuszczać jej z oka.
Ostatniego wieczoru dyżur na zabawie szkolnej pełniły dwie
samotne kobiety. Neal rozmawiał z obiema na parkingu. Jedna z nich,
sekretarka, zgodziła się wyjechać na dwa tygodnie do swego brata do
Olympii. Druga była opiekunką autystycznego dziecka.
- Beze mnie byłoby jeszcze bardziej zagubione - wyjaśniła
Nealowi, spoglądając na niego zatroskanym wzrokiem. Obiecała
jednak być ostrożna. Poza tym sam Pan Bóg nie pozwoli jej
skrzywdzić.
Nealowi, który wyznawał teorię, że „Pan Bóg strzeże tych, którzy
strzegą sami siebie", nie udało się jednak przekonać kobiety. Mimo
dobrodusznej, pyzatej twarzy, ozdobionej oczami porcelanowej lalki,
miała wolę z żelaza.
DeSalsa oparł się o framugę drzwi.
- Naprawdę sądzisz, że on za nią pójdzie? - zapytał.
- Cholera jasna, pewnie! - wybuchnął Neal. Założył ręce na piersi
i dodał spokojniej: - Jestem przekonany, że znów zaatakuje, a ona jest
najlepszym celem. Chyba że drań zamierza wziąć urlop.
- Dobrze, już idę. - Młody policjant wolał z przełożonym nie
dyskutować.
Kobiet było wiele. Wprawdzie pani Taft wydawała się celem
najbardziej oczywistym, trudno jednak było wykluczyć możliwość, że
gwałciciel wybierze którąś ze starszych nastolatek lub jakąś matkę,
która, podobnie jak Kathleen Madsen, podrzuciła na zabawę swoje
dziecko i zamieniła kilka słów ze znajomymi. Może również
zaatakować kogoś, kogo upatrzył sobie podczas jednej z poprzednich
potańcówek.
Neal w dalszym ciągu obstawał przy założeniu, że gwałciciel
atakuje kobiety, które wcześniej prosił do tańca. Najwyraźniej nie
zamierzał też zaprzestać swego procederu, nawet w przypadku gdyby
odwołano zabawy. Zapewne wyładowywałby swą wściekłość na
kobietach wybranych w inny sposób. Jeśli jest nauczycielem, może
napastować nauczycielki lub pracownice szkoły, które nie były dlań
wystarczająco uprzejme w pokoju nauczycielskim. Jeśli jest nim jeden
z ojców, który pracuje w którejś pobliskich firm, może atakować
pracownice, które na przykład nie dosłyszały, jak mówi im „dzień
dobry".
A może denerwowały go kobiety, które krążąc po ulicach z
latarkami, sądziły, że go powstrzymają? Nienawidząc kobiet, mógł
dojść do przekonania, że się z niego naigrawają, wręcz odmawiają mu
męskości. Pragnie zatem pokazać, że jest silny i że łatwo może je
upokorzyć.
Neal zaklął pod nosem. Nie miał czasu na jałowe spekulacje.
Musi porozmawiać z Frankiem Morrisem, a następnie wpaść do
sklepu Karen i spróbować jeszcze raz wybić jej z głowy te idiotyczne
patrole.
Ale najpierw chciał zatelefonować do domu.
W chwilę później córka zapytała go niepewnie:
- Tato, czy wrócisz na kolację?
Neal zerknął na zegarek. Dochodziło południe.
- Postaram się - odparł. - Zaplanowałaś coś szczególnego?
- Nie. Tyle że... - W jej głosie pojawił się ton podekscytowania. -
Pomyślałam, że mogę dziś zrobić specjalną kolację. Pani Feeney już
się zgodziła. Znalazłam nowy przepis...
- A więc wrócę - obiecał. - Czy wpół do siódmej ci odpowiada?
- Wspaniale - odparła Krista. - Ale jeśli jesteś zajęty i nie
zdążysz, to też nic wielkiego się nie stanie.
- Dzięki, kochanie - powiedział chrząkając. – Kiedy już złapię
tego... łobuza, wymyślimy coś razem; z tobą i z Michaelem. Nie mam
wprawdzie jeszcze urlopu, ale możemy wybrać się na wycieczkę.
Nawet dwudniową. Co o tym myślisz?
- Może być fajnie - stwierdziła Krista.
Nie przypomniała mu, ile razy składał podobne obietnice, ani też
nie spytała, czy istotnie ma nadzieję złapać szybko gwałciciela.
Podobna do matki, pomyślał w drodze do samochodu. Inteligentna i
bystra, a przy tym ciepła i uległa.
Niewątpliwie było zasługą pani Kwiaciarki, że myśl ta niezbyt
mu się spodobała.
Frank Morris mieszkał w ślepej uliczce, która powstała zaledwie
dziesięć czy piętnaście lat wcześniej. Zajmował jeden z mniejszych
domów, który od sąsiedniego budynku oddzielało nienagannie
utrzymane podwórko. Gęsty, zielony trawnik dokładnie obramowano
kamieniami, a wzdłuż prowadzącego do frontu domu podjazdu rosły
wypielęgnowane róże. Sam budynek został starannie odmalowany.
Neal odniósł wrażenie, że Morris nie tyle lubi ogródek, ile potrzebuje
schludnego otoczenia. Co zresztą bardzo pasowało do nauczyciela
matematyki.
Morris natychmiast otworzył drzwi. Miał brązowe włosy, tego
samego koloru oczy i wygląd typowego Amerykanina, niczym nie
wyróżniającego się w tłumie.
- Pan Rowland. - Nie udawał, że cieszy go wizyta gościa, ale
wpuścił go do domu mówiąc: - Proszę, niech pan wejdzie.
Zaprosił Neala do salonu. Pomieszczenie było urządzone po
spartańsku: żadnych książek, wazonów z kwiatami, popielniczek z
niedopałkami. Na kanapie leżały równiutko ułożone poduszki. Pokój
pozbawiony był wszelkiej osobowości. Gabinet gospodarza mieścił
się zapewne gdzie indziej, w jakiejś alkowie lub w którymś z pokoi.
Neal odwrócił się do nauczyciela matematyki i spytał:
- Czy mogę zabrać panu trochę czasu? Morris wykrzywił usta i
odparł sztywno:
- Proszę usiąść. Rozumiem, że przyszedł pan w sprawie, o której
rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Podejrzewa pan, że gwałty mają
jakiś związek z wieczorkami tanecznymi w naszej szkole.
- Waśnie - odrzekł Neal i wyciągnął z kieszeni koszuli notatnik. -
Czy przypomniał pan sobie, kogo pan na nich widział?
Morris nachmurzył się.
- Tak, nawet zrobiłem w tym celu notatki. Zaraz je znajdę. -
Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z kilkoma kartkami wyrwanymi z
notesu. - Myślę, że zdoła mnie pan odczytać - powiedział, wręczając
je Nealowi.
Neal rzucił okiem na zapiski. Nic nowego, lista w szczegółach
potwierdzała zeznania Gardnera. Z tym tylko, że zapiski matematyka,
oczywiście, były klarowne i doskonale usystematyzowane.
Nie mieściło się w głowie, by taki człowiek mógł ulegać niskim,
pierwotnym instynktom. Jak określił go Joe Gardner? Łagodny,
nieprzystosowany społecznie. Ogólnie Morris odpowiadał temu
opisowi. Był wysoki, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, ale
chudość i przygarbione ramiona sprawiały, że wyglądał niepozornie.
Neal bacznie popatrzył na gospodarza.
- Panie Morris, czy tańczył pan podczas swojego dyżuru?
Mężczyzna kilkakrotnie zamrugał oczami.
- Cóż, niech sobie przypomnę... Tak, raz czy dwa.
Prawdę mówiąc, za każdym razem czułem się jak skończony
dureń. Nie znam nowoczesnych tańców, za którymi tak przepada
dzisiejsza młodzież.
- A czy pamięta pan, z kim pan tańczył?
W przeciwieństwie do Joego Gardnera, Morris od razu
zorientował się, dokąd prowadzą te pytania.
- Czy ktoś mnie oskarżył? - zapytał.
Neal wyjaśnił, że próbuje tylko dokładnie ustalić, kto był na tych
zabawach.
- Chcę również wyeliminować niektórych podejrzanych - dodał. -
Jeśli dzięki wizytom, takim jak ta u pana, uda mi się skrócić listę,
bardzo mi to pomoże.
- Rozumiem - odparł nauczyciel i skinął głową.
Oświadczył, że dwa razy tańczył z dyżurnymi; raz z jedną z
matek i raz z nauczycielką obcego języka. Dodał, że prosił do tańca
jeszcze kilka innych kobiet, ale w tej chwili przychodzi mu do głowy
jedynie Lisa Pyne.
- Nie chciałbym, żeby podejrzewała mnie o tak paskudne rzeczy
tylko dlatego, że poprosiłem ją do tańca - dodał z wyraźnym
zakłopotaniem.
- Z tego, co wiem, tańczyła kilkakrotnie, ale i kilka razy
odrzuciła zaproszenie - wyjaśnił Neal. - Żadnego z partnerów nie
podejrzewa o gwałt.
Morrisowi zadrżała powieka i szybko skinął głową.
Przyznał, że Chelsea Cahill poznał w okręgowym komitecie do
spraw programów szkolnych i tego wieczoru, kiedy pełniła na
zabawie dyżur, trochę z nią rozmawiał. Znał też Kurta Madsena, ale
nie kojarzył sobie jego matki. Toni Santos była słabą uczennicą i nie
wryła mu się jakoś szczególnie w pamięć.
- A czy zapamiętał ją pan z którejś z zabaw? - zapytał Neal
obojętnie.
Nauczyciel potrząsnął głową.
- Nie. Ale, na Boga, muzyka tam tak huczy, że pękają w uszach
bębenki. Poza tym w sali gimnastycznej panuje mrok rozświetlany
jedynie lampą stroboskopową. Szczerze mówiąc, gdybym nawet ją
spotkał, nie zwróciłbym na nią uwagi.
Zapytany o Marka Griggsa stwierdził, że chyba widział go na
kilku zabawach, ale nie był tego pewien. W sobotę, kiedy zgwałcona
została Kathleen Madsen, Morris pojechał samochodem na koncert do
nowego klubu jazzowego w Seattle.
- Chyba nawet mam jeszcze gdzieś bilet - oświadczył. Na
pozostałe wieczory nie miał alibi, Neal jednak nie
był zaskoczony. Pożegnał się i wyszedł.
Morris obserwował Neala, kiedy ten wycofywał z podjazdu
samochód. Policjant miał w notesie skasowany bilet z koncertu.
Następnego dnia zamierzał sprawdzić, czy w klubie bilety wydawano
imiennie. Wedle słów Morrisa, był to niewielki lokalik, zatem można
dotrzeć do niektórych widzów i pokazać im fotografię nauczyciela.
Przy odrobinie szczęścia ktoś go rozpozna.
Oczywiście, Morris może być niewinny, ale w jego posępnym
salonie, pedantycznym trawniku i pieczołowicie przechowywanym
bilecie było coś, co nieprzyjemnie Neala uderzyło.
W równym stopniu niepokoiły go kobiety, które wieczorami
przemierzały ulice miasta. Neal zerknął na zegarek. Czas pojechać do
Karen i przemówić jej do rozumu.
Nie sądzę, żeby mnie posłuchała, pomyślał ponuro i włączył lewy
kierunkowskaz. Jest na to zbyt uparta.
Ale nawet jeśli się posprzeczają, perspektywa wizyty była bardzo
kusząca. Przecież od rana tęsknił do chwili, kiedy wsiądzie wreszcie
do samochodu i pojedzie do sklepu z kwiatami.
Może uparta to złe słowo, pomyślał. Z charakterem - to brzmi
dużo lepiej. Z drugiej strony jednak tej akurat cechy nigdy specjalnie
u kobiet nie cenił. Lecz kiedy Jenny poddała się śmierci na długo
przed tym, zanim ona nadeszła, coś się w Nealu zmieniło. Odkrył, że
marzy o kobiecie, która kocha go na tyle mocno, żeby podjąć walkę.
A o brak woli walki pani Kwiaciarki posądzać nie można. Jeśli
już kogoś pokocha, wykrzesze z siebie wszystkie siły. Ona potrafi
walczyć.
Byłby właściwie zadowolony, żeby walczyła o niego.
Rozdział 10
Dlaczego wszyscy mężczyźni są tacy uparci?
- Dobre pytanie - odpowiedziała sobie głośno.
Pogrążona w myślach zaczęła wbijać młotkiem w ziemię tyczkę
ze swym plakatem wyborczym, który przykuwał uwagę niebiesko -
zielonymi barwami. Napis głosił: Karen Lindberg, Rada Szkoły w
Pilchuck. Lepsze wykształcenie dla naszych dzieci.
Skrzyżowanie było ruchliwe i plakat z pewnością zauważy wielu
wyborców. Karen popatrzyła z satysfakcją na swe dzieło. Jej
ogłoszenie było większe i bardziej czytelne niż sąsiednie, oddalone o
dwa metry, na którym nazwisko kandydata wymalowano jadowicie
pomarańczową farbą.
Oparła się nagłej pokusie, aby „przypadkowo" przewrócić plakat
Dennisa Shafera. Jeśli ludzie są za głupi, żeby pojąć, kto jest lepszym
kandydatem, to sami będą sobie winni, pomyślała w duchu.
Wsiadła do samochodu i położyła młotek na sąsiednim fotelu. W
porządku, gdzie następny?
Wrzuciła bieg i ruszyła do zjazdu z autostrady. W niedzielne
popołudnie na lokalnych szosach panował niewielki ruch. Aż trudno
było uwierzyć, że jest już połowa października. Olchy i klony
pyszniły się jaskrawymi pomarańczowymi i żółtymi barwami, a pod
nogami szeleściły opadłe liście. Karen lubiła jesień. O tej porze roku
przygotowywała swój ogród do zimowego snu: przycinała rośliny,
nakrywała je słomą, zaprowadzała porządek i zaczynała czekanie na
wiosnę. W następnym miesiącu ruch w firmie gwałtownie zmaleje.
Od połowy listopada sklep będzie czynny tylko w weekendy i Karen
zacznie sprzedawać choinki, wieńce i girlandy. Od nowego roku do
połowy marca znów zamknie sklep. Mimo że trochę czasu poświęcać
będzie sprawom organizacyjnym oraz sadzeniu niektórych roślin, w
okresie tym generalnie odda się słodkiemu nieróbstwu.
Zwlekała z podjęciem decyzji, czy obok zwyczajnych nagietek,
bratków i pelargonii wprowadzić na listę ofert bardziej egzotyczne
rośliny jednoroczne. W tym tygodniu czekała ją również debata
publiczna z Dennisem Shaferem, ale jeszcze nie zawracała sobie
głowy tym, co ma powiedzieć.
Tak jak wszyscy mieszkańcy miasteczka, z drżeniem serca
zastanawiała się, czy policja zdoła aresztować gwałciciela, zanim ten
wykona następny ruch.
Na myśl o tym czuła zarówno niepokój, jak i złość. Do furii
doprowadzały ją nieustanne nalegania Neala, by ona i pozostałe
kobiety w mieście wróciły do domu jak grzeczne dziewczynki,
dokładnie pozamykały drzwi i nie otwierały ich dużemu, złemu
wilkowi.
- Nawet nie wiesz, co rozpętałaś - oświadczył jej poprzedniego
dnia podczas kolejnej, przelotnej wizyty w sklepie. - Wyjaśnij mi,
proszę, co zrobisz, kiedy złapiecie tego łobuza? Skierujesz na niego
światło latarki i łagodnie poprosisz, żeby zaczekał na przybycie
policji?
- Nie jestem łagodna - odparła jadowicie. - Jeszcze tego nie
zauważyłeś?
- Daj spokój, Karen. To nie żarty, to walka na śmierć i życie -
oświadczył posępnie. - Doprowadzisz w końcu do tego, że ktoś
naprawdę zostanie skrzywdzony.
- Ktoś już został skrzywdzony. Właściwie cztery ktosie. Cztery
kobiety - odparła podniesionym głosem, ale szybko się opanowała. -
Neal, lekceważysz nasze wysiłki. Gdyby policja stanęła po naszej
stronie, byłybyśmy silniejsze.
Reakcja Neala zirytowała ją. Zniecierpliwiony mruknął coś pod
nosem, po czym próbował ją pocałować. Właśnie poprzedniego dnia
po raz pierwszy wyrwała mu się z objęć, cofnęła i podnosząc dumnie
głowę powiedziała:
- Nie wiem, kogo chcesz całować, ale wiem, że na pewno nie
taką kobietę jak ja.
Tymi słowami po raz pierwszy zadała mu naprawdę bolesny cios.
Zacisnął zęby i wycedził:
- Przed kim czy przed czym uciekasz? Przed człowiekiem, który
chce cię chronić? Przed własnym strachem?
- Przeraża mnie tylko to - odparła cierpko - że poznałam
mężczyznę, który traktuje mnie jak dziecko. Może jesteś za głupi,
żeby to pojąć, ale nie wszystkie kobiety pójdą na lep twoich słówek o
miłości.
To było to. Twarz Neala stężała. Rzucił jej kolejne ostrzeżenie i
gwałtownie opuścił sklep.
Wtedy dopiero zrozumiała, co w gruncie rzeczy przeraża ją
najbardziej: pragnęła zawołać go z powrotem, przeprosić, potulnie
spełnić wszystkie jego żądania.
Ale duma nie pozwoliła jej tego zrobić. I za to dziękowała niebu.
Zapomniała, że miłość potrafi odebrać kobiecie wszystkie siły.
Postanowiła zatem odrzucić miłość.
Teraz jednak, gdy krążyła po miasteczku rozwożąc plakaty,
opadły ją wątpliwości.
Czy rzeczywiście walczy o prawo kobiet do samoobrony? A
może tak naprawdę używa tego jako tarczy, by obronić się przed
uczuciem do Neala? Uczuciem, które najjaśniejszy dzień zmieniało w
ciemną noc?
Piąty sygnał, szósty, siódmy. Nikt nie odbiera.
Neal warknął coś pod nosem i odwiesił słuchawkę aparatu w
budce telefonicznej. Czy Karen celowo go unika?
Dziedziniec przed szkołą był pusty. Widać było na nim tylko
kilku uczniów, którym najwyraźniej nie spieszyło się do klas.
Dziewczyna w wieku Kristy tuliła się do umięśnionego osiłka, którego
Neal widział już wcześniej w towarzystwie Marka Griggsa. Po
dziedzińcu szła szybko jedna z urzędniczek. Ściskała pod pachą
segregator.
Neal odwrócił się. Instynkt podpowiadał mu, że zboczeniec
znajduje się na terenie szkoły. Tu się wszystko zaczęło, tu ten drań
podsyca swój gniew i erotyczne apetyty. Neal gotów był założyć się,
że gwałcicielem jest któryś z nauczycieli lub uczniów.
Zgoda, tylko który? Neal nie żywił sympatii do dyrektora szkoły,
Bradleya, ale trudno było przypuścić, że to on jest poszukiwanym
zboczeńcem. Ponadto jego żona potwierdziła, że wszystkie cztery
interesujące policję wieczory jej mąż spędził w domu. Nerwowe
spojrzenia, jakie przenosiła z niego na męża, nieco Neala
zastanawiały, nie mógł jednak bez podstaw kwestionować jej zeznań.
Frank Morris, nauczyciel matematyki, był wprawdzie dziwakiem,
lecz dziwactwo to przecież nie choroba. Najbardziej wśród
podejrzanych rzucał się w oczy Gardner. Ale przecież Lisa Pyne z nim
tańczyła. Jeśli to odmowa właśnie wyzwalała w gwałcicielu agresję i
żądzę zemsty, dlaczego i ją zaatakował? Burzyło to całą koncepcję.
Był wdzięczny Carli Taft, opiekunce autystycznego dziecka, że w
końcu uległa jego prośbom i wyjechała z miasta. Przynajmniej ją miał
na jakiś czas z głowy.
Obok wejścia do administracji szkoły wisiała tablica
ogłoszeniowa i Neal odruchowo rzucił na nią okiem. W rogu dostrzegł
plakat zawiadamiający o kolejnym spektaklu teatralnym. Pomyślał, że
Krista zapewne przygotowuje się właśnie do tego przedstawienia.
Ktoś chciał sprzedać samochód, ktoś inny bilety na koncert, kilka
matek szukało opiekunki do dzieci...
Nieoczekiwanie jego uwagę przykuł kwadratowy, biały anons. W
pierwszej chwili sądził, że mylą go oczy i przyjrzał się ogłoszeniu
dokładniej.
Cholera, to nie pomyłka. Komunikat nawoływał do stworzenia
szkolnych patroli. Dziewczęta miały wzajemnie odprowadzać się
wieczorami do domów i w ten sposób powiększać liczbę działających
już patroli Karen.
Prawdziwego jednak wstrząsu doznał, gdy ujrzał numer telefonu
kontaktowego i podpis. Był to numer jego domowego telefonu oraz
imię i nazwisko córki.
Poczuł, że zalewa go fala gniewu. Chciał wprawdzie dostać w
swe ręce Karen, ale córka była bliżej. Jak mogła za plecami ojca robić
coś tak bezmyślnego?
Odwrócił się w stronę budynku szkoły w chwili, gdy zabrzmiał
dzwonek. Natychmiast na dziedziniec zaczęła wylewać się fala
uczniów. Neal wypatrywał w tłumie ciemnowłosej głowy.
Córka przeszła obok niego tak blisko, że mało brakowało, a by ją
przeoczył. Była w towarzystwie kilku rozchichotanych koleżanek.
Krista szła w środku grupy, ale była poważna; nienaturalnie poważna,
jak na swój wiek.
- Krista! - zawołał, czując, że ogarnia go niespodziewany smutek.
Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdziwienia.
- Tata? - zawołała i powiedziała coś do koleżanek. Te spojrzały
w jego stronę i szybko odeszły.
Gdy stanęła przy ojcu, jej wzrok padł na tablicę z ogłoszeniami.
Szybko opanowała lęk i przywołała na twarz wyraz zdziwienia. Nie na
próżno była aktorką.
- Tato, co tu robisz? - zapytała. Neal założył ręce na piersiach.
- Zastanawiam się, co robi imię i nazwisko mojej córki na tablicy
ogłoszeniowej.
Krista zaczerwieniła się, ale uniosła buntowniczo głowę,
dokładnie tak, jak robiła to Karen.
- Postanowiłam wziąć przykład z pani Lindberg - powiedziała
cicho i bez tchu. - Dopóki sumiennie odrabiam prace domowe, pani
Feeney nie obchodzi, ile czasu spędzam przy telefonie. No i
przekonałam kilka moich koleżanek, że pani Lindberg wymyśliła
wspaniałą rzecz... - Na widok miny ojca urwała, po czym szybko
dorzuciła: - Zawsze mówiłeś, że dziewczyny mogą robić to samo co
chłopcy. Nie wypieraj się!
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - zapytał. Niektórzy z
uczniów odwracali w ich stronę głowy.
Krista przycisnęła do siebie trzymane w rękach książki.
- A kiedy miałam ci o tym powiedzieć? Przecież ciebie nigdy nie
ma w domu.
No tak, znowu zaczyna się koszmar.
- Do diabła, o co masz do mnie pretensje? Czasami praca jest
najważniejsza.
- Wiem! - Kristę wyraźnie ogarniał strach, jednak w jej dużych,
niebieskich oczach malował się upór. - Ale pozostaje faktem, że nigdy
nie ma cię w domu.
- Nie próbuj mi wmawiać, że nie znalazłaś odrobiny czasu, żeby
ze mną porozmawiać.
- Chciałam zrobić coś sama! - zawołała. - Coś, co sprawi, że
poczuję się użyteczna. I czuję się użyteczna! To ważne. Czy ty tego
nie rozumiesz?
Odwróciła się i przyciskając do piersi książki, wmieszała w
gwarny tłum.
Neal spoglądał za nią niewidzącym wzrokiem. Nie pamiętał, żeby
jego łagodna córka kiedykolwiek podniosła na niego głos. Była osobą,
na której w ciągu ostatnich piekielnych lat mógł absolutnie polegać.
Cierpiała z powodu śmierci matki, ale jeśli nawet czuła niekiedy
gniew, to nigdy do niego. Michael wyżywał się w szkole, Krista
jednak tego nie robiła. Michael szedł przez życie przebojem; Krista
potulnie.
A teraz się zmieniła. Tylko dlaczego wybrała tak niebezpieczny
sposób, żeby przekonać siebie i swych nowych przyjaciół, że potrafi
działać na własną rękę? Ponownie ogarnięty złością uświadomił sobie,
że dawnej Kriście nie przyszłoby do głowy zrobić coś tak
nieodpowiedzialnego. Z przerażeniem myślał, że dwie niespełna
piętnastoletnie dziewczyny, takie jak Krista, będą chodzić o jedenastej
wieczorem ulicami miasta, uzbrojone tylko w latarki.
No cóż, jego córka się zmieniła. A Neal dobrze wiedział, czyja to
wina.
Odwrócił się i poszedł do samochodu. Pani Kwiaciarka może i
próbuje się przed nim ukryć, ale on już ją znajdzie.
Kiedy w poniedziałek rano Abby wyszła do szkoły, Karen, nie
mogąc znieść dłużej bezczynności, postanowiła pojechać do sklepu,
mimo że w poniedziałki był nieczynny. Oparła się pokusie i nie kupiła
po drodze pączków. Nie była w nastroju, by gawędzić z ludźmi o
codziennych radościach i troskach.
Nie zdejmując z bramy tabliczki z napisem „Zamknięte",
zaparkowała samochód obok szklarni i zabrała się do roboty. Zaczęła
od podlania kwiatów w cieplarni.
Chociaż w ciągli pierwszej godziny telefon dzwonił sześć razy,
nie podnosiła słuchawki. Zdecydowała, że tym zajmie się
automatyczna sekretarka.
Uwielbiała te ciche, spokojne dni, kiedy szklarnia bez reszty
należała do niej. Od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód,
jadący do pobliskiej mleczarni lub w stronę skoszonych już pól, na
których latem rosło zboże. Między szklarniami rozciągał się widok na
rzekę. O tej porze roku stan wody był niski, a jej powierzchnia miała
kolor zielonobrązowy.
Karen sprawdzała, porządkowała i oznaczała nalepkami kartony z
cebulkami żonkili i tulipanów, które przysłano z plantacji w dolinie
Skagit. Z zadowoleniem stwierdziła, że dostarczony towar jest w
najwyższym gatunku; cebulki były duże, pulchne i bynajmniej nie
pojedyncze, jak większość sprzedawanych w kwiaciarniach lub
wysyłanych za zaliczeniem pocztowym.
Kiedy zaczęła przesadzać rośliny jednoroczne z inspektów do
doniczek, czuła, że spływa na nią cudowny spokój, jaki zapewnić
mogła wyłącznie praca przy kwiatach. Skropiła wodą rosnące wzdłuż
jednej ze ścian róże, po czym zaczęła liczyć palety i czarne plastikowe
doniczki. Pomyślała z żalem, że klienci mają zwyczaj wyrzucać te
naczynia na śmietnik, choć większość właścicieli kwiaciarni chętnie
przyjmuje je z powrotem.
Przeszła właśnie do stosu jutowych płacht służących do
przechowywania roślin wyjętych z ziemi, kiedy z impetem otworzyły
się drzwi w końcu szklarni.
Serce ze strachu podskoczyło jej do gardła i błyskawicznie
odwróciła się w tamtą stronę. Z ulgą przypomniała sobie, że w
kieszeni ma słuchawkę bezprzewodowego telefonu.
Ale to był tylko Neal. Miał na sobie mundur i wyglądał groźnie.
Natychmiast też Spostrzegła, że aż kipi ze złości, która nie pozwala
mu wykrztusić słowa. Głos odzyskał dopiero wtedy, gdy znalazł się
przy niej.
- Dlaczego, do diabła, jesteś tu sama? - zapytał ostro.
- Dziś jest zamknięte.
- Samochód, który zaparkowałaś w widocznym miejscu, stanowi
wręcz zaproszenie. Ale ty przecież lubisz walkę, prawda?
- A chcesz ją zacząć?
- Nie. Ponieważ nie odbierasz telefonów, przyjechałem tu
osobiście, żeby cię poinformować, że ostatniej nocy zaatakowane
zostały dwie kobiety wchodzące w skład jednego z twoich patroli.
Karen poczuła zawrót głowy.
- Co im się stało? Kto?
- Gretchen Williams i Marta Peters. Pani Peters nic nie jest, a
pani Williams po wizycie w szpitalu wróciła do domu. Miały sporo
szczęścia. Dwóch pijaków szukało zaczepki i dwie kobiety w ciemnej
ulicy doskonale się do tego nadawały.
- Miały być trzy. Popatrzył na nią pogardliwie.
- Tej trzeciej coś wypadło, a one mimo to postanowiły odbyć
patrol.
- Powinny były do mnie zadzwonić.
- Zapewne odbierałaś telefony tak samo jak dzisiaj.
- Niech cię szlag trafi! - wybuchnęła. - Czekałam przy telefonie.
Gdyby zadzwoniły, poszłabym z nimi.
- I co by to dało?
- Byłoby nas więcej.
Machnął lekceważąco ręką, zrzucając na ziemię stos
plastikowych pojemników.
- Uważasz się za niepokonaną, tak? - zawołał ze złością. - Do
licha, mogliby cię zgwałcić, pobić, a nawet zastrzelić! Wiem, co może
spotkać ładną kobietę, jeśli nie zachowa ostrożności.
- Ale we trzy...
Był tak zły, że nie docierały do niego żadne argumenty. Karen
właściwie mogła nic nie mówić.
- Czy nie zastanowiłaś się przez chwilę, że to wychodzenie na
ulicę jest twoim pomysłem?
- Chcesz powiedzieć, że ten napad to moja wina?
- Właśnie!
- To teraz ja ci coś powiem! - krzyknęła, wyprowadzona z
równowagi. - Nawet zakładając, że jest to niebezpieczne, Marta i
Gretchen są dorosłe. Uważały, że gra jest warta ryzyka. Możesz mi
wierzyć albo nie, ale kobiety też potrafią dokonać takiego wyboru.
- Cholera! - Neal krążył po szklarni wielkimi krokami, zaginał i
rozluźniał palce, jakby chciał chwycić Karen za gardło. - Co w ciebie
wstąpiło? Najpierw myślałem, że poszłaś z tym do gazety, bo
uważałaś, że taki jest twój obowiązek. Teraz jednak zaczynam
podejrzewać, że chciałaś tylko zobaczyć swoje nazwisko na łamach
prasy. A może wyobrażasz sobie, że jesteś bohaterką? Joanną D'Arc?
Z tym tylko, że na stos pójdzie za ciebie ktoś inny.
- O co tak naprawdę jesteś zły? - wycedziła przez zęby.
Odwrócił się gwałtownie w jej stronę. Jego twarz wykrzywiał
grymas gniewu.
- Tym razem posunęłaś się za daleko. Przyjechałem tu prosto ze
szkoły. Dowiedziałem się tam, że natchnęłaś grupę uczennic
pomysłem uczestniczenia w patrolach twoich męczenniczek. Twój
pomysł od początku mi się nie podobał, ale wtedy wciągałaś w to
ludzi dorosłych. Teraz jednak wplątałaś w tę aferę dzieci. - Podniósł
głos do krzyku. - Przez ciebie moja córka poczuła się bohaterką, a na
to nie pozwolę!
- W patrolach, z wyjątkiem Abby, nie ma żadnych uczennic! -
wybuchnęła. - A jeśli dzieci same zaczęły takie grupy tworzyć, to ja o
tym nic nie wiem!
- Ale tak czy owak, patrole te organizują pod twoim wpływem -
wycedził przez zęby. - Miałaś cholernie dużo szczęścia, że w porę
zauważyłem to ogłoszenie!
Na myśl, że dziewczęta patrolują ulice, Karen ogarnęło
przerażenie.
- Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy bym nie
próbowała zrobić czegoś podobnego.
- Tak, to zapewne moja sprawka!
Karen odliczyła w duchu do dziesięciu i dopiero wtedy zapytała:
- Więc co twoim zdaniem mam teraz zrobić?
- Odwołaj to patrolowanie. Każ wszystkim kobietom siedzieć
spokojnie w domu i dokładnie zamykać drzwi. A ściganie bandyty
zostaw specjalistom.
Wrócili zatem do punktu wyjścia.
- Ty szowinisto! Nie wierzysz kobietom, prawda? Ale może
powinieneś wbić sobie raz na zawsze do głowy, że te uczennice nie są
uległymi lalkami, które będą tak tańczyć, jak zagra im tatuś.
Zdawała sobie sprawę, iż było to uderzenie poniżej pasa, ale
niewiele się tym przejęła.
- Tę akcję organizuje Krista! - krzyknął.
Krista? Wielki Boże, nic dziwnego, że wpadł w taką furię.
Słodziutka, posłuszna córeczka zrobiła coś za jego plecami i, jeśli
Karen dobrze zrozumiała, zdrowo mu się postawiła.
- I twoim zdaniem to moja wina? - syknęła.
- Jestem o tym przekonany.
- A może... - uśmiechnęła się złośliwie - to ty powinieneś się
zastanowić, na jaką kobietę zamierzasz ją wychować? Naprawdę
chcesz, żeby była potulna i później mógł nią pomiatać byle bałwan? A
może wolisz, żeby wyrosła na kobietę zdecydowaną i z charakterem?
Chwilę spoglądali na siebie wrogo, po czym Neal odezwał się:
- Charakter, jeśli nie idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem,
bywa rzeczą niebezpieczną.
- Krista ma wiele zdrowego rozsądku.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć? – zapytał groźnym tonem. -
Ty będziesz zawsze i o wszystko walczyć do upadłego. Mężczyzna
nie powinien nigdy odwracać się do ciebie plecami.
- Wynoś się stąd! Natychmiast. I nie waż się tu wracać.
- O, nie. - Postąpił krok w jej stronę i Karen cofnęła się. - Nie
wywiniesz się z tego tak łatwo. Gdyby nie twoje pomysły, nie
napadnięto by wczoraj dwóch kobiet. Moja córka nigdy sama nie
wymyśliłaby czegoś tak kretyńskiego. To ty musisz zakończyć to
szaleństwo, zanim coś się stanie.
- Niech cię szlag! - odparła wściekła.
Niespodziewanie wyciągnął ręce, chwycił Karen za ramiona i
przyciągnął ją do siebie. Zanim zdołała zaprotestować, zaczął ją z
furią całować. Karen, zamiast się bronić, zarzuciła mu ręce na szyję.
Pocałunek ten przypominał bardziej burzę niż wyrażał miłość. Był
pełen brutalnej namiętności, stanowił wyładowanie nagromadzonych
urazów.
Może to jej usta zmiękły lub dłonie stały się bardziej czułe, gdyż
Neal nieoczekiwanie cofnął głowę i odepchnął Karen tak mocno, że
straciła równowagę i oparła się o blat stołu. Złość, pożądanie i urażona
duma stopiły się w jedno.
Oboje dyszeli i spoglądali na siebie pociemniałymi z gniewu
oczami. Twarz Neala skurczyła się, po czym chwycił się dłońmi za
głowę i jęknął:
- Boże, co ja wyprawiam?
- To testosteron - wyjaśniła z przekąsem. - Mężczyzna zawsze
musi być górą, prawda?
- Mylisz się. - Uniósł głowę i popatrzył Karen prosto w oczy.
Wstręt, jaki najwyraźniej czuł do siebie, poruszył ją do żywego. -
Nigdy nie tknąłem w gniewie kobiety. I nigdy się to już nie powtórzy
- oznajmił beznamiętnym głosem, który świadczył o tym, że osądził
siebie i potępił.
Wyrzuty sumienia to jedna rzecz, a worek pokutny i popiół -
druga. Karen uznała, że powinna być uczciwa.
- Ja też byłam zła. Zmarszczył czoło.
- Mało brakowało, a przewróciłbym cię na ziemię i zdarł z ciebie
ubranie.
- Ja się nie broniłam - odparła impulsywnie. Bruzdy na jego czole
się wygładziły, na ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Czy ty musisz się o wszystko spierać?
- Nie chcę, żebyś wyszedł stąd z postanowieniem, że już nigdy
mnie nie pocałujesz. - Wreszcie zdobyła się na szczerość. Wyraz
niedowierzania na jego twarzy dodał jej odwagi. - Ja też
nawygadywałam wiele głupstw.
- Zachowałem się strasznie - odparł, lecz postąpił krok w jej
stronę.
- Fakt - przyznała lakonicznie.
- Nie jestem przyzwyczajony do takich kobiet jak ty. Zabrzmiało
to tak, jakby sam się oskarżał.
A to już stanowiło dobry znak, Skoro cały czas sam siebie
potępia, to zapewne jej o nic nie wini.
- A jaka była ta twoja partnerka policjantka? - zapytała, również
się do niego zbliżając.
- Marie? W porównaniu z tobą była strachliwym i cichutkim
stworzonkiem.
Łagodny, matowy blask jego brązowych oczu przywodził Karen
na myśl gorącą czekoladę. Nie, raczej gorący karmel. Ona sama
mogłaby się przemienić w lody, które doskonale by się z tym
karmelem wymieszały. Wyobrażenie to miało w sobie tyle
nieoczekiwanego erotyzmu, że się zaśmiała.
Neal musiał zapewne odgadnąć jej myśli, ponieważ postąpił
kolejny krok i zatrzymał się tuż przed nią. Dotknął jej policzka i
znieruchomiał, jakby sam sobie nie dowierzał albo myślał, że zostanie
odtrącony.
- Nie chciałem tego wszystkiego mówić - rzekł półgłosem.
Mimo że serce Karen topniało już jak wosk, w jej głosie
zabrzmiały ostre tony.
- Czego?
Romantyczny mężczyzna wyparłby się wszystkiego. Ale nie
Neal.
- Większości tego, co nawygadywałem. Masz rację. Tamte dwie
kobiety są dorosłe i podjęły decyzję. Ale Krista... To ja za nią
odpowiadam, nie ty.
- Wszyscy niepokoimy się o swoje dzieci.
- Niepokoiłem się o ciebie. Kiedy wczoraj wieczorem
zadzwoniono do mnie, pomyślałem, że jedną z kobiet jesteś ty. Boże!
I znowu pocałował ją, tym razem czule. Po chwili Karen
odchyliła głowę do tyłu i usta Neala zawędrowały na jej szyję. Chciała
wsunąć dłonie pod jego koszulę, ale nie pozwolił na to gruby pas.
To jakiś nonsens, kompletnie zwariowałam, pomyślała.
Wcale jej nie uwzględniałem w moich planach, zdziwił się w
duchu Neal.
- Do licha - mruknął, nie odrywając ust od jej szyi. - Musimy z
tym skończyć.
- Dlaczego? - spytała szeptem. Gwałtownie uniósł głowę.
- Chyba oboje jesteśmy w pracy.
- Nawet gliniarzom przysługuje dziesięciominutowa przerwa,
prawda?
Jego dłonie zawędrowały na piersi Karen.
- Chcesz mnie obrazić?
- W takim razie... dwadzieścia minut? Zaśmiał się cicho, lecz
jego dłonie znieruchomiały.
- Naprawdę? - zapytał cicho.
Karen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była tak onieśmielona.
Tym razem jednak miała powody. Neal był w mundurze, z bronią u
pasa, a ona proponowała mu szaloną miłość na stosie szorstkich płacht
z juty. Jak mu to taktownie powiedzieć?
Okazało się to całkiem proste. Gdy tylko wstydliwie spuściła
wzrok, ujrzała dowód, że on również tego pragnie
Wahała się jeszcze sekundę, po czym gwałtownie zdjęła
bawełnianą koszulkę.
Choć miała mały biust, oczy Neala rozbłysły.
- Podoba mi się twój sposób mówienia - powiedział z podziwem
i położył ręce na jej talii.
- Dziękuję - odparła, sięgając do klamry jego pasa - Robię, co
mogę.
Pieścił delikatnie jej skórę.
- Nikt jeszcze nie uwiódł mnie w pracy.
- Mnie też. Miłość wśród kwiatów.
Powoli rozpinała guziki jego zielonej koszuli. Miała nadzieję, że
jej zabrudzone ziemią ręce nie zostawią śladów na jego ubraniu.
Dopiero by się ludzie dziwili!
Nie ułatwiał jej zadania, bo w tym czasie usiłował zsunąć z niej
dżinsy. Kiedy wreszcie rzuciła jego koszulę na stół, odznaka policyjna
głośno stuknęła w blat. Zdjęła kalosze i chwilę później stała już nago.
Ale w szklarni na szczęście było ciepło, mimo że panowała tam
wilgoć.
Popatrzyła niepewnie w stronę drzwi.
- Mam nadzieję, że nikt mnie nie będzie szukał. Uśmiechnął się
ironicznie i położył na stole spodnie.
- Kiedy zobaczy parę gołych pup, natychmiast się wycofa.
Wybuchnęła stłumionym śmiechem. Prawdę mówiąc, w kochaniu
się w takim miejscu jak to było coś cudownie grzesznego. Od tej pory
innym okiem będzie spoglądać na szklarnię.
Neal powiódł wzrokiem po jej postaci; Karen odpłaciła mu tym
samym. Właściwie nagi mężczyzna wygląda zabawnie; pewnie
dlatego woli się kochać po ciemku i pod kołdrą.
Ujęła jego dłonie, położyła je sobie na biodrach i przytuliła się do
niego. Czuła, jak drżą mu mięśnie.
- No cóż - powiedział lekko schrypniętym głosem. - Które z nas
na dole? Podłoga nie wygląda zachęcająco.
Karen przesunęła dłonie na jego plecy.
- Myślałam o jucie.
Sceptycznie popatrzył na stos materiału.
- Nie chciałbym zedrzeć sobie skóry z pleców.
- To ci doda tylko wigoru.
- Dzięki. Ty mi go dajesz dosyć.
- No cóż... Zróbmy to sprawiedliwie. Pół na pół.
- Proszę bardzo. - Uniósł Karen, posadził na stercie jutowych
worków i przyklęknął między jej nogami. - Ty pierwsza.
- To niesprawiedliwe...
Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zaczął ja całować. W pewnej
chwili zapomniała o szorstkiej tkaninie pod plecami; czuła jedynie
cudowny napór jego ciała i jego gorące usta. Ogarnęła ją radość, w
piersi zaczął narastać krzyk.
Neal był człowiekiem honoru; przewrócił się w końcu na plecy i
Karen usiadła na nim. To, co zrobili, było tak pierwotne i szalone, że
nie wiedziała, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się spojrzeć Nealowi
w oczy. Leżała potem na nim z głową wtuloną w zagięcie jego szyi.
On całował jej włosy i wodził palcami po plecach. Policzkiem
wyczuwała jego puls, dłonią wyrównujące się bicie serca. Był to jeden
z rzadkich momentów w jej życiu, kiedy mogła o niczym nie myśleć i
napawać się jedynie słodyczą chwili.
Ale było to zbyt piękne, aby mogło trwać długo. Usłyszała
westchnienie Neala i poczuła, jak jego ręka poklepuje ją po plecach.
- Wstajemy! Chyba że teraz ty zechcesz poleżeć na dole.
- Oj, nie! - Karen niezgrabnie zsunęła się z Neala. On natomiast
wstał zwinnie i z wdziękiem. Widok ten
sprawiłby Karen przyjemność, gdyby Neal jej nie obserwował.
Zawstydzona, zaczęła się szybko ubierać. Kątem oka spostrzegła, że
Neal robi to samo, choć z dużo mniejszym zapałem. Włożyła
koszulkę, zapięła dżinsy i zaczęła rozglądać się za kaloszami. Zza
pleców dobiegł ją cichy głos:
- Mam zamiar odwołać wszystkie zabawy. Wracamy na ziemię,
pomyślała z żalem.
- W takim razie trudno będzie go złapać - skomentowała.
Neal włożył koszulę, zapiął pas i musnął dłonią kaburę z
pistoletem.
- Jeśli dzięki temu gwałty ustaną, jakoś to przeżyję. Wątpię
jednak, czy tak łatwo da za wygraną, skoro spełniło się już kilka jego
chorych fantazji. Ale miejmy nadzieję.
Do Karen prawie nie docierały jego słowa. Przecież muszą złapać
gwałciciela! W przeciwnym razie nic nie wróci do normy. Chelsea już
do końca życia będzie ukradkiem obserwować twarze mężczyzn,
zastanawiając się, który z nich jest gwałcicielem. Każda samotna
kobieta w mieście będzie kładła się spać z drżeniem serca.
- Skoro wiesz, że właśnie na zabawach wybiera ofiary, można
zastawić pułapkę - powiedziała szybko. - Jeśli tylko spróbuje
ponownie, złapiesz go.
Neal popatrzył na nią spokojnym wzrokiem.
- W jaki sposób? - zapytał.
- Jak to w jaki? Podstaw mu kuszący cel...
- Akurat - odparł sucho, pochylił się i zaczął sznurować buty. - W
Pilchuck nie ma policjantek. Jeśli sprowadzę jakąś z innego wydziału,
będzie się tu wyróżniać jak ropiejący palec. Ten facet nie jest głupi.
Gwałci kobiety, które zna przynajmniej z widzenia. Co więc mam
zrobić? Podstawić którąś z nieświadomych niczego nauczycielek lub
matek? A jeśli coś się pochrzani i on ją jednak zgwałci?
Karen patrzyła na czubki kaloszy z niezwyczajnym dla siebie
brakiem zdecydowania. Nie zamierzała prowokować dyskusji,
obawiając się wpływu, jaki mogłaby ona mieć na ich znajomość.
Natychmiast jednak pojęła, że nie wyobraża sobie przyszłości z
Nealem, jeśli on pozostanie przy swym przekonaniu, że kobietę
należy wyłącznie chronić i prowadzić za rączkę. Jeśli chcą ułożyć
sobie wspólną przyszłość, musi traktować ją jak równorzędnego
partnera.
Tak więc podniosła twarz i popatrzyła mu w oczy.
- W najbliższy piątek mam pełnić na zabawie dyżur. On tylko
odmownie potrząsnął głową.
- Neal, posłuchaj mnie. Jestem gotowa podjąć to ryzyko,
podobnie jak ty podjąłbyś je na moim miejscu. Nie chcę się już dłużej
bać, gdy usłyszę w nocy jakiś hałas lub gdy pod koniec dnia pojawi
się w pustej szklarni samotny klient. - Rozłożyła bezradnie ręce. - To
jest jak życie w oblężonej twierdzy! Nie możemy pozwolić, żeby zło
zwyciężyło!
Neal obserwował ją w milczeniu. Mimo że zmarszczył czoło, a
twarz mu stężała, Karen nie traciła nadziei. Po raz pierwszy nie
potrząsnął głową; najwyraźniej poważnie zastanawiał się nad jej
propozycją.
Nadzieje te jednak okazały się płonne.
- Nie pozwolę - powiedział stanowczo.
- Dlaczego?
Wykrzywił usta, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
- Nie możesz narażać się na takie niebezpieczeństwo.
- O tym chyba decyduję ja. - Zacisnęła usta i podjęła kolejną
próbę. - Musimy go powstrzymać.
Równie dobrze mogła się w ogóle nie odzywać. Neal cofnął rękę,
jego oczy straciły cały blask, a rysy twarzy stwardniały.
- Nie - powiedział krótko.
Kiedy pochylił się i przelotnie pocałował ją w usta, nie zrobiła
najmniejszego ruchu.
- Zadzwonię - mruknął. Tym razem skinęła głową.
Ale w środku była pusta; czuła się, jakby odebrano jej wszystko.
Jego odmowa postawiła między nimi mur nie do przebicia.
Oświadczył, że nie pozwoli jej na samodzielność, nie pozwoli także
podejmować własnych decyzji w sprawach, które dla niej były
najważniejsze.
Jaka okazała się naiwna, sądząc, że Neal się w niej zakochał!
Miłość nie jest kokonem, w którym żyje się bezpiecznie przez całą
wieczność. Jest to wyrzutnia i rakieta, która ma ją przechwycić, zanim
roztrzaska się o ziemię. Ale Neal musiałby dobrze znać Karen, żeby to
zrozumieć.
Jego odpowiedź powiedziała jej wszystko z brutalną szczerością.
Coś do niej czuł, lecz nie była to miłość. Nie była to prawdziwa
miłość.
Rozdział 11
Przekonana, że Abby wie już o odwołaniu zabaw, Karen
zagadnęła ją na ten temat następnego dnia, kiedy wspólnie
przygotowywały kolację. Abby popatrzyła na matkę znad deseczki, na
której kroiła sałatę.
- Nic o tym nie wiem. Przecież dyrektor z pewnością by to
ogłosił?
- Tak - odparła Karen zamyślona. - Też tak myślę.
- Zresztą wcale się tam nie wybieram - ciągnęła Abby. - Po
prostu się boję.
- To bardzo dobrze, bo i tak bym cię nie puściła.
W innych okolicznościach Abby zaczęłaby protestować, że matka
traktuje ją jak ośmioletnią dziewczynkę, tego dnia jednak uwagę
Karen puściła mimo uszu. Przez dłuższą chwilę pracowały w
milczeniu; Karen mieszała spaghetti, a Abby obierała marchew. Ciszę
przerwała dopiero córka.
- W tym tygodniu miałaś pełnić dyżur, prawda? - zapytała z
wahaniem. - Ale w tej sytuacji nie pójdziesz, dobrze? Tobie na
zabawie zagraża jeszcze większe niebezpieczeństwo niż mnie.
- Nie wiem.
Karen zakręciła gaz i zaczęła napełniać talerze. Gdyby nawet
Neal przystał na jej propozycję, nie była pewna, czy przyznałaby się
do tego przed Abby. Z jednej strony młodzi ludzie uważają się za
nieśmiertelnych i jest to naturalne. Z drugiej strony lepsza znajomość
świata mówi im wyraźnie, na jakie niebezpieczeństwa są narażeni i że
wiele rzeczy, czasem zupełnie przypadkowych, może im się
przytrafić. Abby już teraz niepokoił problem AIDS, możliwości
wybuchu wojny jądrowej, perspektywy oblania egzaminu z algebry,
sprawy ekonomiczne, które zapewne wpłyną na jej nie znaną jeszcze
przyszłość. Zatem nie powinna pomnażać tych trosk niepokojem o
matkę.
Karen wzruszyła ramionami.
- Tak czy owak Neal chcę te zabawy odwołać i ja tu nie mam nic
do powiedzenia.
Lecz gdy w środę wróciła z pracy, w kuchni natychmiast pojawiła
się Abby. Nie powiedziała nawet dzień dobry i sprawiała wrażenie
zaniepokojonej.
- Jak dotąd nikt nie odwołał zabawy - oświadczyła bez wstępów.
- Może Krista coś wie?
- Nie pomyślałam o tym. Mogę do niej zadzwonić?
- Skoro tak, ja zadzwonię do Neala. Ale do tego nie doszło.
Karen wzięła prysznic, żeby zmyć z siebie błoto; tego dnia od
dziesiątej rano, padał deszcz. Kiedy się przebrała, Abby podała już na
stół kolację. Później były dwa telefony. Dwie osoby biorące udział w
patrolach prosiły o zastępstwo, Karen więc musiała się tym zająć.
Wreszcie szybko zjadła z córką kolację i obie wyszły z domu.
Kiedy spotkały się z Joan i dotarły do odległego o kilka przecznic
domu Chelsea, gdzie rozpoczynały swój obchód, zrobiło się ciemno.
W żółtym świetle latarń ostro lśniły ich mokre peleryny. Z powodu
deszczu Joan zostawiła psa w domu, a Karen schowała telefon
komórkowy do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby zabezpieczyć go
przed wilgocią. W jednej ręce trzymała parasol, a w drugiej latarkę.
Była w fatalnym nastroju. Gnębiło ją przekonanie, że wymyślone
przez nią patrole to daremny trud. Czy naprawdę? Sara Elliott złapała
dziesięcioletniego chłopca, który o północy próbował się wymknąć z
domu przez okno sypialni. Jedna z grup natknęła się na pudło z
porzuconymi kociętami; Kim Lloyd zabrała stworzenia do domu,
gdzie karmiła je z butelki. Denise King usłyszała wrzaski i brzęk
tłuczonej szyby i tak oto stała się świadkiem domowej awantury.
Wszystkie te zdarzenia nie miały najmniejszego znaczenia; zapewne
tylko kocięta mogłyby być odmiennego zdania.
Kuląc ramiona w strugach przenikliwie zimnego deszczu, Karen
uświadomiła sobie, że kobiety czerpią z tego zajęcia jednak wiele
satysfakcji. Na przykład Chelsea. Może wciąż się boi, ale przecież
dziarsko maszeruje na przedzie i kieruje światło latarki na rozwarte,
ciemne paszcze mijanych garaży. Robi coś, co pozwala jej zwalczyć
lęk.
Czyż nie jest to bardzo ważne?
Kiedy mijały drugą przecznicę, za ich plecami rozbłysły światła
reflektorów samochodu. Natychmiast odwróciły się w tamtą stronę, a
Karen poczuła znajomy dreszcz strachu. Nie powinnyśmy się niczego
obawiać, pomyślała po raz setny i znów ogarnęła ją złość na własne
tchórzostwo. W jednej chwili wróciła jej pewność siebie.
Zbliżający się pojazd zwolnił. Jego światła tak ją oślepiły, że
dopiero gdy zatrzymał się przy krawężniku, rozpoznała samochód
policyjny.
Kierowca opuścił szybę od strony pasażera,
- Doskonale, że to ty - stwierdził męski głos. Karen pochyliła się
i w świetle rzucanym przez tablicę rozdzielczą dostrzegła twarz Neala.
- Muszę z tobą pomówić.
W jego głosie brzmiała jednak nie złość, lecz śmiertelne
zmęczenie. A więc nie stało się nic takiego, o co mógłby mieć do
mnie pretensje, pomyślała.
Odwróciła się do skupionych nie opodal towarzyszek.
- Idźcie. Dogonimy was.
Joan jak zwykle zachowała pogodę ducha.
- Jasne. Chodź, Abby. Jeszcze nie skończyłaś nam opowiadać o
tej klasówce z algebry.
Kiedy oddalały się, Abby rzuciła matce spojrzenie przez ramię.
Karen otworzyła drzwi samochodu, złożyła parasol i zanim
wsunęła się na siedzenie, otrząsnęła go z kropel deszczu.
- Zamoczę ci fotel - mruknęła.
- Wyschnie.
Neal nie pocałował jej na powitanie. Siedział z rękami opartymi o
kierownicę i patrzył przed siebie. Mimo mroku dostrzegła, że ma
posępną minę.
Czekała w milczeniu.
- Czy twoja propozycja jest wciąż aktualna? - zapytał
nieoczekiwanie.
Karen zalała fala radosnego uniesienia. A więc zmienił zdanie!
Nie odrzucił jej pomysłu. Nie odrzucił jej.
W milczeniu skinęła głową. On odwrócił się w jej stronę i patrząc
na nią, bębnił palcami po kierownicy.
- Jesteś tego pewna?
- Tak - odparła. - Jestem pewna.
- Miałaś rację - ciągnął bezbarwnym głosem. - Musimy
spróbować. Z zasady staram się nie angażować cywili, ale w tym
przypadku tylko ty możesz nam pomóc.
- Pochlebiasz mi.
- Daj spokój - mruknął. - Dlaczego zawsze, ilekroć stwierdzam,
że przekraczasz swoje kompetencje, ty uważasz, że kwestionuję twoją
wartość? Ja na przykład nie znam się na kwiatach. Nie jestem
ogrodnikiem i nie próbuję niczego udawać. Ty z kolei nie jesteś
policjantką, a kiedy to mówię, obrażasz się.
- Nigdy nie twierdziłam...
- A, nigdy!
Musi zrewidować wszystkie swoje sądy. Czyżby to Neal miał
rację?
- Prosiłam cię tylko o to, żebyś zaakceptował moje prawo do
podejmowania ryzyka - zaczęła ostrożnie. - Chcę, żebyś traktował
mnie jak równego sobie.
- Zawsze tak cię traktowałem - odrzekł cicho. Zamilkła. Może
powodował nią lęk, żeby nie posunąć się za daleko? Może nie chciała
wiedzieć, w jak dużym stopniu kieruje nim troska o nią.
Neal tymczasem mówił już dalej. Głosem wypranym z emocji
wyjaśnił, że od piątkowego wieczoru dyskretnie umieści u niej w
domu policjanta. Byłoby też wskazane, żeby delikatnie
rozpowiedziała wszystkim, że przynajmniej przez dwie doby w
przyszłym tygodniu jej córki nie będzie w domu.
Karen skinęła głową.
- Babcia chce, żeby Abby spędziła u niej weekend, wyjedzie
więc do niej w piątek i wróci w poniedziałek albo wtorek. Nic się nie
stanie, jeśli straci w szkole dzień czy dwa.
- Doskonale/Rozpuść tę informację. Ale z wyczuciem.
Ponownie skinęła głową i przez chwilę w samochodzie panowało
milczenie. O dach pojazdu bębnił deszcz. Woda zalewała szyby,
odgradzając Karen i Neala od reszty świata.
Nagle odwrócił się w jej stronę, objął ją i pocałował mocno w
usta. Zanim zdążyła się tym nacieszyć, cofnął się, wrzucił bieg i
samochód ruszył. Z trudem odzyskiwała równowagę.
- To chyba one - stwierdził niepewnie.
Pomiędzy rytmicznie przesuwającymi się po szybie
wycieraczkami Karen dostrzegła trzy ciemne postacie. Kiedy Neal
zatrzymał samochód przy krawężniku, cała trójka jak na komendę
odwróciła się w stronę pojazdu.
Uniesienie Karen opadło i znów ogarnął ją lęk. Sięgając do
klamki, popatrzyła na Neala.
- Ale zrób wszystko, żebym nie była sama.
- Nie będziesz sama ani przez sekundę.
- W porządku.
Otwierała drzwi, kiedy położył jej rękę na ramieniu.
- W każdej chwili możesz zrezygnować.
- Za dobrze mnie znasz - odparła, nie odwracając się. Gorycz, z
jaką się roześmiał, poruszyła nią do głębi.
- Jasne. Znam cię aż za dobrze.
Zapragnęła nagle znaleźć się w kojącymi bezpiecznym azylu jego
ramion. Na ciemnych ulicach wraz z Chelsea, Joan i Abby była łowcą.
Ale zamienić się w ofiarę - to zupełnie inna sprawa.
Go będzie, jeśli gwałciciel odkryje pułapkę? Co będzie, jeśli nie
ruszy jej tropem; w każdym razie nie w tym czy następnym tygodniu?
Prędzej czy później policja dojdzie do wniosku, że Karen przestała
napastnika interesować. Wtedy zabiorą obstawę. Karen, przerażona
niczym królik, który oddalił się za daleko od swej nory, wyobraziła
sobie noce z Abby - te hałasy w pogrążonym w ciemnościach domu,
szurania, które mogły wydawać sunące po podłodze stopy intruza,
stukanie gałęzi o szybę w oknie.
W głębi duszy uważała się za odważną. Czyż nie stawała zawsze
w pierwszej linii? Teraz jednak dotarła do niej głębsza prawda. W
toczonych dotąd zmaganiach ryzykowała bardzo niewiele - nie kładła
na szali życia swojego i córki. Ani też przyszłości z mężczyzną,
którego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zaczynała kochać.
Teraz jednak miała wszelkie powody, aby ryzyko takie podjąć.
Tak czy owak, może stać się celem. Lub, nie daj Boże, celem tym stać
się może Abby. Gwałciciela trzeba powstrzymać, a Karen mogła w
tym pomóc.
- Dobrze wiesz, że muszę to zrobić - odrzekła i wysiadła z
samochodu.
Rozłożyła parasolkę.
Tim Rogers zajrzał do biura Neala.
- Szefie, czy rozmawiałeś z Lindberg, żeby odwołała patrole?
Neal podniósł głowę znad rozłożonych na biurku papierów. Tim
był jego „rowerowym" policjantem. Jeździł po mieście rowerem,
czym zdobył sobie uznanie dzieciaków. Ponadto rodzice utrzymywali,
że ich dzieci chętniej jeżdżą w kaskach, kiedy widzą w nim również
policjanta. Poza tym, wyjąwszy dzielnice leżące na wzgórzach, Tim
na swoim środku lokomocji potrafił poruszać się po mieście szybciej
niż w wozie patrolowym. Niemniej w śmiesznym małym kasku na
czubku niewielkiej głowy wyglądał bardzo zabawnie.
- Dlaczego pytasz? - mruknął Neal, gdy dotarł do niego sens słów
Tima.
Policjant rozpiął pasek pod brodą i zdjął kask.
- Wczoraj zniknęły mi z oczu. Widziałem je wcześniej, około
dziewiątej. Ale później... - Wszedł do pokoju i wzruszył ramionami.
Za jego plecami pojawił się Erickson.
- Tak, moja żona mówi...
Urwał, uświadamiając sobie, że popełnił niewybaczalny błąd.
Neal rozparł się na krześle i założył ręce za kark.
- Twoja żona? - zapytał ostro.
Młody policjant zwinął się jak sprężynka, ale już było za późno.
- Tak, ona... eee... zapaliła się do tego pomysłu i uparła, żeby
brać udział w patrolach. Oświadczyła, że wieczorami, kiedy jestem w
pracy, boi się siedzieć sama w domu i musi coś z tym zrobić. Nie
podobało mi się to od samego początku, ale... choroba... -
Poczerwieniał, lecz wytrzymał wzrok Neala. - Pomyślałem, że nic się
złego nie stanie, jeśli...
Jeszcze miesiąc wcześniej Neal zdrowo by natarł podwładnemu
uszu, ale od tego czasu sam się przekonał, jak bardzo kobieta potrafi
być uparta. Często nawet ma rację. Tak więc teraz skinął jedynie
głową i zapytał:
- Więc co powiedziała twoja żona?
Po kilku kolejnych skrętach ciała i nieskładnych
usprawiedliwieniach Erickson podjął temat.
- Irene mówi, że Karen dzwoniła wczoraj wieczorem i aż do
odwołania kazała jej zostać w domu. Mówi też, że Karen odwołała
wszystkie patrole.
Neal nachmurzył się i obracał w palcach długopis. Co znów ta
baba wymyśliła? Po powrocie do domu musiała wykonać kilka
tuzinów telefonów. Po co?
Ustępstwo za ustępstwo? Karen zawsze była aż do przesady
uczciwa. Skoro uznała, że on się poddał, ona powinna zrobić to samo.
A może po prostu nie chciała być mu dłużna i swoją decyzją ten
dług spłaciła?
Istniał tylko jeden sposób, żeby dojść prawdy: zapytać o to samą
Karen. Może załatwić to telefonicznie, ale straci wtedy okazję ujrzenia
jej twarzy. Nie miała zielonego pojęcia, jak bardzo było to dla niego
ważne.
Odłożył długopis i wstał. - Wychodzę na godzinę lub dwie -
oznajmił nieoczekiwanie. - Kiedy pojawi się tu DeSalsa,
przypomnijcie mu, że chcę go widzieć około czwartej. Obejmie dyżur
w domu pani Lindberg. Zwariuje, ale musi tam siedzieć aż do
poniedziałku, kiedy będziemy mogli bez ryzyka go zmienić.
Erickson i Rogers, zadowoleni, że to nie oni muszą przez cały
weekend kryć się w gościnnej sypialni domu pani Kwiaciarki, zniknęli
jak duchy. Neal słyszał rozmowy podwładnych i wiedział, że w
wydziale notowania Karen nie stały najwyżej. Najwięksi kobieciarze
w jego załodze twierdzili, że zanim zaciągnie mężczyznę do łóżka,
wyrywa mu pazury, a mimo to później na niego wskakuje i pozostaje
w tej pozycji do końca. Neal nie był pewien, czy policjanci wiedzą, że
ich szef się z nią spotyka.
Skrzywił usta. Całe szczęście, że żaden z nich nie widział go w
szkłami. Nie miałby czasu wyjaśnić, że jedynie rycerskość kazała mu
wtedy leżeć na plecach.
Mimo że wybiła już trzynasta, zatrzymał się przed sklepem, gdzie
kupił dwie kanapki i kilka świeżo upieczonych ciasteczek. Jeśli nawet
Karen jadła już lunch, to może zjeść drugi.
Pojawił się w szklarni w chwili, gdy Karen gromiła jakiegoś
nastolatka o pryszczatej twarzy za nieuprzejme potraktowanie
klientki.
- Zapytałem, w czym mogę jej pomóc - tłumaczył się chłopak. -
A kiedy powiedziałem, że fuksje nie przetrwają zimy, naskoczyła na
mnie jak na jakiegoś głupka. Chciała rozmawiać tylko z panią.
Karen ujęła się pod boki.
- A ty powiedziałeś, że nie przyjdę?
- Tak, powiedziałem coś takiego - wychrypiał nastolatek. - Widzi
pani, nie wiedziałem, gdzie pani jest i...
Karen stuknęła go palcem w pierś.
- Czy pamiętasz naszą rozmowę, gdy przyjmowałam cię do
pracy? Co ci wtedy powiedziałam?
Chłopak był przerażony.
- Że klient to rzecz święta.
- Właśnie. - Karen uśmiechnęła się wyniośle. - Pani Ludlow jest
starą wiedźmą, ale tak się składa, że rokrocznie wydaje u mnie
czterysta lub pięćset dolarów i jest dla mnie dużo więcej warta niż ty.
Czy wyrażam się jasno, Josh?
Chłopak tępo skinął głową.
- To dobrze. Zobaczymy się jutro.
Josh odszedł i Karen dopiero wtedy spostrzegła Neala.
- Jak myślisz, czy wystarczająco pogoniłam mu kota? - zapytała.
- Oj, tak - przyznał. - Ale dlaczego klientka wpisała na niego
zażalenie?
- Sprzedaję fuksje bardzo odporne na zimno. Mam ich ponad
dwanaście odmian i ona o tym wie. Osiągają naprawdę imponujące
rozmiary. - Przechyliła na bok głowę. - Czy to lunch tak do siebie
tulisz?
- Uhm. Jesteś zajęta?
- Czy sprawiam takie wrażenie? - Gestem ręki zaprosiła go do
środka.
Wzdłuż rzędu róż posuwał się powoli staruszek. Poza nim w
szklarni żywe były tylko kwiaty.
Neal posłusznie ruszył za Karen, która zaprowadziła go na
dziedziniec za cieplarnią, na którym jedli lunch ostatnim razem.
Ogarnęła go dziwaczna niechęć do rozmowy ó kobiecych patrolach, a
przecież pojawił się tu właśnie w tej sprawie. Ten temat jednak mógł
doprowadzić do kolejnej awantury, zdecydował zatem, że poczeka z
nim. Najpierw zje lunch i nacieszy się towarzystwem Karen.
Kiedy wręczył jej kanapkę i rozpakował swoją, wskazał na donice
z kwiatami.
- Nigdy nie mówiłaś, gdzie i jak zainteresowałaś się
ogrodnictwem.
Karen rozejrzała się i Neal spostrzegł, że na wspomnienie
przeszłości jej oczy zaszły mgłą.
- Czysty przypadek - odparła bez wahania. Ona też najwyraźniej
nie chciała poruszać tematu najbliższego piątku, który wypadał
następnego dnia. - Może zresztą nie przypadek. Pamiętasz, jak
mówiłam ci, że z myślą o Abby kupiliśmy z Geoffem dom? Był to
świeżo wybudowany dom. Po zakończeniu budowy podwórko
przypominało krajobraz księżycowy. Ziemia zdarta do żywego,
wszędzie śmieci. Musiałam coś z tym zrobić, prawda? Ale zamiast
udać się do biblioteki i tam poczytać o ogrodnictwie, poszłam do
szklarni. I tak się to zaczęło. Złapałam bakcyla.
- Posiadacze ogródków rzadko zamieniają swe hobby w zawód.
Roześmiała się. Był to bardzo młodzieńczy, a zarazem złośliwy
śmiech.
- Stanęłam do konkursu. Wiesz, wysyłasz zdjęcia przed i po.
Wygrałam. "Sunset" opublikował moje fotografie. Później
skontaktował się ze mną specjalista od terenów zielonych i spytał, czy
lubię tę pracę. Abby zaczęła właśnie chodzić do przedszkola, miałam
dużo wolnego czasu, więc powiedziałam, że tak. Było to wspaniałe
doświadczenie, ale doszłam do wniosku, że bardziej odpowiadają mi
same kwiaty niż projektowanie terenu. Większość specjalistów
hołduje twardym powierzchniom: ścieżki, kamienne murki, werandy,
patia. Kwiaty stanowią jedynie dopełnienie. Ja natomiast sadziłam w
swym ogrodzie coraz więcej kwiatów, dzięki czemu mogłam z nimi
eksperymentować. A ponieważ nie umiałam być bezlitosna w
stosunku do tych, które mi nie za bardzo się udały, coraz bardziej
redukowałam trawnik, aż w końcu bez reszty zamieniłam go w klomb.
Zapomniałam o twardych powierzchniach, które powinny stanowić
„kręgosłup" każdego ogródka. Nieszczęsna Abby musiała zadowolić
się huśtawką ustawioną na żałosnym skrawku trawy o powierzchni
jakichś czterech metrów kwadratowych. Twórcy konkursu byliby
przerażeni, gdyby to zobaczyli. Zapewne odebraliby mi nagrodę.
Neal roześmiał się.
- W końcu założyłaś własne szklarnie, gdzie mogłaś sadzić
wszystko - ni to stwierdził, ni to spytał.
- Właśnie. - Przez chwilę jadła kanapkę, a potem spytała: - A ty?
Czy jako dziecko bawiłeś się tylko w policjantów i złodziei?
Neal potrząsnął głową.
- Chciałem zostać pilotem myśliwskim. Później odkryłem, że nie
lubię wysokości, i przerzuciłem się na konstrukcje lądowe. Wiesz, te
wszystkie wielkie maszyny.
- A twoim rodzicom przechodził po krzyżu dreszcz zgrozy.
- Jasne. - Uśmiechnął się. - Moja mama była zawsze dobrej myśli
i marzyła, żebym został lekarzem. Koniecznie chciałem zajrzeć
ludziom do środka.
- Typowa mentalność policjanta. - Uchyliła się, kiedy rzucił w
nią zgniecionym opakowaniem po kanapce, i przesłała mu jeden z
tych uśmiechów, który zawsze budził w nim falę pożądania. -
Żartowałam.
- Pewnie - odparł sucho. - Mówiąc krótko, kiedy miałem zacząć
studia, nie wiedziałem dobrze, jaki wybrać kierunek, ani w ogóle, co
chcę robić w życiu.
- I wtedy zginął twój brat - powiedziała już bez uśmiechu.
- I wtedy zginął David. Chciałem go pomścić. - Neal wzruszył
ramionami. Najwyraźniej pragnął uciec od wspomnień swego
młodzieńczego gniewu i bezsensownej ofiary, jaką omal sam z siebie
nie złożył. - Oczywiście wszystko to było bardziej skomplikowane.
Ostatecznie musiałem znaleźć jakieś zajęcie, żeby dać ujście swemu
idealizmowi. Mogła mi to zapewnić tylko praca, w której bym „bronił
i służył".
Oczekiwał, że Karen zacznie z niego kpić, ale ona nie po raz
pierwszy go zaskoczyła.
- Początkowo sądziłam, że wykonujesz tylko obowiązki
służbowe - wyznała poważnym tonem. - Ale już wtedy chyba znałam
prawdę. - Uśmiechnęła się miękko.
- Czuję, że mnie bronisz.
Nie byłby bardziej wstrząśnięty, gdyby go uderzyła. Więc Karen
czuje się chroniona, a on ją wystawia jako przynętę dla bestii! A jeśli
nie zdoła jej obronić? Jeśli coś zawiedzie?
Popatrzyła na niego z uwagą.
- Nie przejmuj się.
Odwrócił twarz i przeciągnął dłonią po policzku.
- Dlaczego odwołałaś patrole? - zapytał zmienionym głosem.
- No, wiesz. - Teraz z kolei Karen odwróciła twarz i zaczęła
zgarniać z blatu stołu na dłoń okruchy pieczywa.
- Z dwóch powodów. Nie należy teraz płoszyć gwałciciela. Po
drugie... - rzuciła mu ukradkowe spojrzenie - dałeś mi szansę.
Uważałam więc, że jestem ci to winna.
Neal skinął po prostu głową.
- DeSalsa jest najlepszym z moich ludzi. W piątek wieczorem,
jak będziesz na dyżurze, niepostrzeżenie wśliźnie się do twojego
domu i pozostanie tam aż do poniedziałku rano. Nie chcę, żeby
zboczeniec zauważył zmianę warty. Jeśli jednak będziemy mieli
szczęście, on wykona swój ruch wcześniej.
- Jeśli będziemy mieli szczęście - powtórzyła Karen jak echo.
Powiedziała to zdecydowanym, podnieconym głosem, zauważył
jednak, że kiedy rzucała ptakom okruchy chleba, palce jej lekko
drżały.
I znów chciał powiedzieć: „Nie musisz tego robić" albo nawet
„Nie pozwolę ci". Gdyby jednak wypowiedział te słowa, straciłby
Karen bezpowrotnie; równie bezpowrotnie jak w przypadku, gdyby
zawiodły środki ostrożności przygotowane na nadchodzący weekend.
Do licha, nie wolno mu myśleć w taki sposób! Gwałciciel nikogo
jeszcze nie zabił. W najgorszym wypadku...
Nie chciał dopuścić do siebie myśli o tym najgorszym wypadku.
- Lepiej już pójdę - powiedział, zrywając się nieoczekiwanie z
krzesła i potrącając przy tym stół.
Karen przytrzymała stolik i również wstała.
- Może wpadniesz na... Nie. - Potrząsnęła energicznie głową. -
Oczywiście, że nie. Co ja w ogóle wygaduję.
- Zadzwonię. Porozmawiamy tuż przed twoim wyjściem na
zabawę. Wtedy też skoordynujemy wszystko w czasie. Nie spuszczę
cię z oka - obiecał.
Czuł się niezręcznie, stojąc bez ruchu z opuszczonymi rękami, ale
bał się wyciągnąć je w stronę Karen. Bał się, że wtedy nie zdoła
odejść.
- Uważaj na siebie - powiedział wreszcie całkiem niepotrzebnie.
- Dobrze - odrzekła beztrosko, ale jej duże oczy były mroczne,
pełne obaw i wątpliwości. - Za kilka dni będziemy już to wszystko
mieli za sobą.
- Może.
Wierzył mocno, że tak właśnie będzie. Ale czy na pewno? Ruszył
w kierunku szklarni.
- Nawet mnie nie pocałujesz? - zapytała cicho.
- Myślałem, że odprowadzisz mnie do samochodu - odparł z
wymuszonym uśmiechem. - Pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim
razem, kiedy pocałowałem cię w szklarniach?
- Uhm. - Pospiesznie rzuciła się mu w ramiona. - Nie obchodzi
mnie, jak to się skończy.
Jak przez mgłę uświadomił sobie, że pochyla głowę i zaczyna ją
całować. Tak mu na niej zależało! Tak bardzo mu na niej zależało, że
nie wyobrażał sobie bez niej dalszego życia.
Dotarł do domu o piątej. W biurze zostawił rozgrzebaną i nie
dokończoną pracę. Najbardziej nie lubił właśnie papierkowej roboty.
Wolałby spędzić cały dzień w sądzie po to tylko, żeby przez dwie
minuty składać zeznania, niż sporządzać raporty.
Ale tym razem rada miejska musi poczekać.
Kiedy wkroczył do kuchni, Krista ukradkiem łypnęła na niego
okiem. Od poniedziałku, kiedy to kategorycznie zabronił jej brać
udział w patrolach, odzywała się do niego tylko wtedy, gdy było to
absolutnie konieczne. W końcu upokorzył ją przed nowymi
przyjaciółmi. Ale upokorzenie, myślał Neal, jest lepsze niż pobyt w
szpitalu pod kroplówką, jak w przypadku Toni Santos.
- Cześć, kochanie - odezwał się pogodnie, zaglądając jej przez
ramię. Był ciekaw, co też miesza w stojącym na ogniu garnku. -
Wspaniały zapach.
- To gotowała pani Feeney - odparła Krista, odwracając głowę. -
Ja tylko odgrzewam.
- Gdzie jest Michael?
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Wyszedł.
- Dokąd?
- Chyba do stajni - odparła z niechęcią.
Neal popatrzył uważnie na Kristę. Jego córka niedługo już będzie
kobietą. W ciągu ostatnich dwóch i pół roku, jakie upłynęły od
śmierci Jenny, wydoroślała bardziej, niż się spodziewał. Jego mała
córeczka nosiła stanik i sięgała mu do ramienia. Gdy Michael był
niemowlęciem, Krista odgrywała rolę jego matki, ale po śmierci Jenny
- a nawet wcześniej, kiedy żona Neala zachorowała - zabawa
zamieniła się w prawdziwe życie. Krista musiała dorosnąć, może
nawet za szybko. Pamiętał, jak jego słoneczko było beztroskie. Teraz
spoważniała, dorosłość stała się dla niej ciężarem prawie nie do
udźwignięcia.
Rozluźnił krawat i oparł się o zlew.
- Krista, czy możemy porozmawiać?
Żeby nie patrzeć w jego stronę udawała, że bez reszty pochłania
ją nalewanie wody do garnka.
- O czym?
- Ja... w poniedziałek troszeczkę przesadziłem. Kiedy zaskoczona
Krista gwałtownie odstawiła garnek do zlewu, z naczynia prysnęła
woda. Dziewczyna popatrzyła ze zdumieniem na ojca.
- O czym ty mówisz? - zapytała. Neal potarł kark.
- Bałem się o ciebie - wyjaśnił ponuro. - Wyglądało to tak,
jakbym się gniewał. Ale nie o to mi chodziło. Jakoś umknęło mojej
uwagi, że nie masz już dziesięciu lat.
- Pierwszy stanik kupowałam z tobą - odparła sztywno.
- Zgoda. Ale zupełnie nie uświadamiałem sobie, co to naprawdę
znaczy.
Jej odpowiedź zmieszała Neala. Ponieważ przyznał się do
własnego błędu, Krista powinna triumfować. Ona jednak zagryzła
tylko wargi, pochyliła głowę i powiedziała cichym głosem:
- Powinnam była cię o wszystkim poinformować. Tak,
powinnam. Po prostu... Ale byłam wściekła, bo wyglądało to tak,
jakby każdy inny byli dla ciebie ważniejsi ode mnie i od Michaela.
Neal puścił błąd gramatyczny mimo uszu, postąpił krok w stronę
córki i niezdarnie pogładził ją po włosach.
- Mam nadzieję, że w głębi serca wiesz, że to przecież
nieprawda.
- Ba! - prychnęła.
- Zdenerwowałem się... - Czuł się równie niezdarnie jak w
chwili, gdy dotykał włosów córki. - Ale byłem też z ciebie dumny.
Wykazałaś się odwagą i inicjatywą.
Krista wciąż nie podnosiła głowy.
- Mama nigdy by tak nie postąpiła.
Neal w jednej chwili wszystko zrozumiał. Położył dłonie na
ramionach córki i odwrócił ją w swoją stronę.
- Twoja matka - powiedział gwałtownie - była wspaniałą kobietą.
Ale Karen też jest wspaniała. Być może przejmiesz od obu najlepsze
cechy, a jednocześnie jakaś cząstka ciebie będzie całkiem inna. I tak
właśnie powinno być.
Krista podniosła w końcu głowę. Usta jej drżały, w oczach szkliły
się łzy, ale kiedy odezwała się, w głosie pobrzmiewał ton nadziei.
- Zawsze mówiłeś, że przypominam mamę. Myślałam, że
powinnam robić wszystko, żeby tak właśnie było. A jeśli mi się to nie
udawało, sądziłam, że to ja jestem winna.
- W żadnym wypadku. - Neal pocałował Kristę w czoło. - Nie ma
niczego złego w tym, że kogoś się podziwia, ą nawet próbuje rozwijać
w sobie te cechy, które najbardziej w takiej osobie imponują. Twoja
matka była kobietą łagodną i ty też taka jesteś. Sądzę jednak, że ty z
kolei masz dużo więcej siły. I bardzo mnie to cieszy.
- Naprawdę? - zapytała tak nieśmiało, że Nealowi ścisnęło się
serce.
- Naprawdę - odparł i mocniej przytulił córkę. Krista przylgnęła
do ojca i zmoczyła mu łzami koszulę.
- Czy ożenisz się z Karen? - zaciekawiła się, podnosząc na niego
wzrok.
- Dlaczego pytasz? Przecież spotkałem się z nią tylko kilka razy.
- Tak?. A Abby twierdzi, że spędzasz z nią większość czasu. I
mama Abby podobno dużo o tobie mówi.
- A co Abby o tym myśli?
- Abby uważa, że byłoby cudownie, gdybyśmy zostały siostrami.
Nie sądzę, żeby czuła do ciebie niechęć czy coś w tym rodzaju.
Pocieszające, pomyślał Neal.
- A co ty o tym sądzisz? - zapytał.
- Ja ją lubię - odparła zakłopotana Krista. - Pani Lindberg... Cóż,
ona jest interesująca. Wiesz, co mam na myśli?
Neal chrząknął.
- Tak, wiem, co masz na myśli.
Zabawne, że tak niedawno jeszcze nade wszystko cenił sobie w
domu spokój. Teraz doszedł do wniosku, że utarczki rodzinne od
czasu do czasu dodają tylko życiu smaku.
- Więc ożenisz się z Karen? - powtórzyła.
- Sam nie wiem - odparł szczerze. - Podświadomie zastanawiam
się nad powtórnym małżeństwem, ale nie jestem pewien, czy Karen
też o tym myśli. Nie mogę ci nic obiecać.
- W porządku. Tato? - Przez chwilę w słodyczy jej uśmiechu
dojrzał obraz czasów, gdy życie było dużo prostsze. - Kocham cię.
Neal ponownie przytulił córkę.
- I ja ciebie kocham, słoneczko - szepnął.
Rozdział 12
Karen kręciła się przy szerokich, dwuskrzydłowych drzwiach sali
gimnastycznej i zastanawiała się, czy zdoła porozmawiać z którymś z
rodziców lub nauczycieli, których Joe również zaangażował na ten
wieczór. Z pogrążonej w mroku sali dochodziły tony nihilistycznej
piosenki. Karen przypomniała sobie, jak ojciec krzyczał: „Ścisz tę
muzykę!", a głos Boba Dylana porównywał do pracującej piły.
Zadziwiające, jak ludziom przybywa rozumu, kiedy sami stają się
rodzicami.
- Karen! - usłyszała czyjś głos. - Przywiozłaś Abby?
Odwróciła się z uśmiechem do ojca jednego z kolegów swej córki
ze szkoły podstawowej. Boże, jak nie lubiła podejrzewać ludzi,
których znała od lat.
- Cześć, Jim. Jak ci leci? Nie, nie, dziś mam tu dyżur. Sama nie
wiem, jak do tego doszło. Ale Abby nie ma. Wyjechała na
przedłużony weekend do babci. Joe Gardner zaangażował mnie na
dzisiejszy wieczór już wieki temu i nie chciałam mu sprawić zawodu.
- Lepiej, że poprosił ciebie niż mnie - odparł ze śmiechem
mężczyzna i przeciągnął dłonią po łysiejącej głowie.
- Gdybym wiedział, jak się tańczy rap, zostałbym dłużej i
poprosił cię na parkiet.
- Bóg jeden wie, jak to się tańczy - odparła i pokręciła głową.
Zastanawiała się, czy gdyby to ten właśnie mężczyzna był
gwałcicielem, to czy czułby się odtrącony tylko dlatego, że nie
powiedziała, by zaczekał na następny taniec. - Jeśli się dobrze
orientuję, chwilowo nikt nie tańczy - ciągnęła, wskazując ciemną salę.
- Życie towarzyskie toczy się poza linią autu.
- Skoro już jesteśmy przy linii autu - wtrącił Peter Merck,
nauczyciel chemii, który przystanął właśnie obok Karen - to czy ktoś
zna wynik dzisiejszego meczu?
Gdy obaj mężczyźni zaczęli dyskutować o porażce szkolnej
drużyny, Karen próbowała ustalić, jaki kolor oczu ma Jim Craig;
doszła do wniosku, że są orzechowe. Przyćmione światło nie
pozwalało jednak ustalić, czy są one na tyle ciemne, by określić je
mianem brązowych.
- Przepraszam - mruknęła i ruszyła w stronę kolejnej grupy
rodziców, którzy przywieźli właśnie pociechy. Czuła dumę, że w tak
zręczny sposób informowała wszystkich, iż przez kilka
nadchodzących dni będzie w domu sama.
W końcu pojawił się Joe i poprosił, żeby sprawdziła żeńskie
toalety. Karen zastała tam grupę dziewcząt w wieku Abby, które
wyszły na papierosa. Poleciła im wyrzucić niedopałki do muszli
klozetowej, a potem wypędziła całe towarzystwo na salę
gimnastyczną. W międzyczasie większość rodziców pełniących rolę
szoferów własnych dzieci odjechała. Z dorosłych zostało jedynie
sześciu dyżurnych.
Karen obeszła salę, żeby sprawdzić, z kim ma pełnić dyżur.
Petera już widziała. Dostrzegła Carla Bradleya, więc postanowiła
zamienić z nim w przerwie między piosenkami kilka słów.
Bradley ze zmarszczonym czołem spoglądał w stronę prezentera.
Abby poinformowała matkę, że na dwóch zabawach grał miejscowy
zespół muzyczny, lecz w ten piątek miały być puszczane kompakty.
Młodzi ludzie wykrzykiwali głośno tytuły piosenek, które chcieli
usłyszeć, ale prezenter pozostawał niewzruszony i ignorował ich
żądania. Coś takiego nie mogło przecież wzbudzać niepokoju
dyrektora.
- Witam - powiedziała, dotykając ramienia Bradleya.
- Widzę, że nawet weekend spędza pan w pracy.
Dyrektor podskoczył jak oparzony, ale po chwili rozpoznał Karen
i zmusił się do uśmiechu.
- Karen. Joe nie ostrzegł... nie powiedział mi, że pani będzie
dyżurną.
- Czy coś jest nie tak? - zapytała, wskazując głową stanowisko
prezentera.
Bradley znów zmarszczył czoło.
- Słyszała pani tę ostatnią piosenkę? Nie mogę pozwolić, żeby
takich idiotyzmów słuchano w mojej szkole.
- Karen zauważyła w jednym jego oku tik nerwowy.
- Przykro mi - dodał - ale ta ostra muzyka doprowadza mnie do
szału. Jeśli dalej będą ją grali, chyba wyłączę korki.
Szkoda, że nie ma podobnego stosunku do „Halloween 12" i
innych bezsensownych filmów, pomyślała. Niemniej w pewnym
stopniu podzielała jego opinię; ona również niezbyt lubiła obecną
muzykę popularną. Abby, dzięki Bogu, lubiła country.
- Przyszło sporo osób - stwierdziła.
- Słucham? - Dyrektor odwrócił się w jej stronę. - O, tak. Ale
chłopców jest zdecydowanie więcej. Zresztą, wcale nie dziwię się
rodzicom. Gdybym miał córkę, trzymałbym ją w domu pod kluczem
do czasu, aż policja złapie tego wariata. - W jego oczach pojawił się
wyraz potępienia. - Czy wzięła pani z sobą Abby?
- Nie... - Muzyka gruchnęła całą mocą i Karen musiała podnieść
głos. - Pojechała na kilka dni do babci.
Nie była pewna, czy dosłyszał jej słowa. Skrzyżował ręce na
piersi i stał niczym sfinks, obserwując kilka par, które wyszły na
parkiet.
Karen ruszyła w dalszy obchód. Natknęła się na rozmawiającego
z grupą chłopców Joego Gardnera. Wszyscy byli roześmiani.
Nauczyciel przybił piątkę z jednym z uczniów i zbliżył się do Karen.
Pochylił się jej do ucha i krzyknął:
- Zatańczy pani? Pokażemy dzieciakom, jak to należy robić.
Zanim Karen zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, w grupie obok
wszczął się ruch.
- Spokój! - krzyknął trener i rzucił się w stronę walczących.
Tłum nieco się rozstąpił i Karen ujrzała, że Joe chwycił któregoś
z chłopców za ramiona i pociągnął za sobą. Ten z kolei szarpnął
następnego i Karen postanowiła jednak podjąć obchód. Być może
ścigała gwałciciela, ale musiała również czuwać nad przebiegiem
zabawy.
Joe prosił dyżurnych, żeby pilnowali porządku zarówno w samej
sali, jak i przed szkołą. Ponieważ nadmiar decybeli przyprawił ją o ból
głowy, postanowiła pójść do żeńskiej szatni.
Przed lustrami stało sześć lub siedem dziewcząt, które chichotały
i poprawiały makijaż.
- Cześć - powiedziała z uśmiechem.
- Dzień dobry, pani Lindberg - odparła któraś; Karen mgliście
przypominała sobie jej twarz,
W toalecie było pusto, jednak pod drzwiami jednej z kabin widać
było czyjeś nogi, a w powietrzu unosiły się smugi dymu
papierosowego.
Z szatni prowadziło bezpośrednie wyjście na zewnątrz. Karen
przekroczyła próg i znalazła się na betonowej, zaczynającej się przy
głównych drzwiach, ścieżce okrążającej budynek. W odległości
niecałych trzech metrów od niej, niepomna na istnienie świata
zewnętrznego, ściskała się jakaś para. Karen doszła do wniosku, że to
nie jej sprawa i powędrowała dalej.
Zerknęła na zegarek. Dwudziesta trzecia. W ciągu najbliższej
półgodziny lub trzech kwadransów powinna zadzwonić do Neala.
Chciał wprawdzie, żeby zgłaszała się częściej, lecz ona przekonała go,
że wyglądałoby co najmniej dziwnie, gdyby większość czasu spędziła
przy automacie telefonicznym. W końcu ustąpił i zgodził się, by
skontaktowała się z nim przed powrotem do domu.
- Jeśli nie odezwiesz się do północy, zacznę cię szukać -
oświadczył.
Wyraźnie straciła animusz i trochę zmiękła. Początkowo jeżyła
się, sądząc, że w opinii Neala nie potrafi sama o siebie zadbać. Teraz
jednak, wiedząc, że w razie czego Neal ruszy jej na odsiecz, czuła się
podniesiona na duchu.
W chłodnym powietrzu na dworze, gdzie docierały już tylko
głuche tony, ból głowy minął, ale jego miejsce zajęło zdenerwowanie.
Jakaś cząstka mózgu podpowiadała Karen, że grozi jej śmiertelne
niebezpieczeństwo. Ale tak naprawdę nic się nie działo. Poza tym nie
miała pojęcia, czy rozmawiała już z gwałcicielem i czy tego wieczoru
zagadka zostanie rozwiązana.
Na tyłach szkoły panował mrok i Karen zatrzymała się przy rogu
budynku. Może to nie najlepszy pomysł iść dalej, pomyślała. Kiedy z
mroku dobiegło ją szuranie, ogarnął ją paniczny strach i zaczęła się w
popłochu wycofywać. Gdy jednak usłyszała szept, a następnie cichy
jęk, uświadomiła sobie, że to kolejna para zakochanych.
Przypomniały jej się słowa Abby: „Hej, chcesz zatańczyć?
Chodźmy za szkołę i zrobimy to tam. Bardzo romantyczne".
Dobry Boże, pomyślała, ogarnięta zarówno matczynym
oburzeniem, jak też nieco rozbawiona. Zapewne para nastolatków
robiła właśnie „to". Czy wypada im przerywać?
Do jej uszu dobiegł gorączkowy szept:
- Przestań. Obiecałeś!
- Daj spokój - burknął chłopak. - O co ci chodzi?
- Powiedziałeś...
- Zamknij się.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk, a następnie odgłos rozdzieranego
materiału.
- Zostaw mnie! Chcę wracać... - Dziewczyna urwała.
Rozwścieczona, Karen ruszała właśnie w tamtą stronę, gdy do jej uszu
dotarł pełen satysfakcji pomruk chłopaka.
- Czujesz? - spytał ochryple. - Teraz weź do ręki.
- Nie... - Pełen bólu jęk.
Karen przyzwyczajała wzrok do ciemności. Na parę padało
srebrzyste światło półksiężyca. Chłopak przypierał dziewczynę do
ściany, ona cicho szlochała. Miała odkryte piersi, białe ramiona
odcinały się od ciemnej ściany budynku.
Nie usłyszeli kroków zbliżającej się Karen, która chwyciła
chłopaka za ramię.
- Puść ją! - warknęła.
- Co... ? - Chłopak gwałtownie odwrócił się w jej stronę.
- Ubierz się - poleciła Karen dziewczynie.
- Nie znam cię - warknął chłopak - ale to nie twój interes!
Spadaj!
- A ty ją zgwałcisz, tak? - zapytała lodowato. - Nie sądzę. Oboje
pójdziecie ze mną...
Chłopak pchnął Karen tak silnie, że zatoczyła się do tyłu. Kiedy
zaczęła się cofać, ruszył za nią; przed jej oczami pojawiła się
ogromną, zwalista, ciemna sylwetka na tle jeszcze ciemniejszej ściany
szkolnego budynku.
- Zaraz narobię krzyku - ostrzegła, starając się nadać głosowi
rozkazujący ton. - Albo pójdziecie ze mną, albo czekają cię wielkie
kłopoty.
Chłopak ponownie pchnął Karen z całych sił tak, że z trudem
utrzymała się na nogach. Kątem oka dostrzegła, że dziewczyna
gwałtownie poprawia ubranie. Kiedy zakryła już piersi, Karen
krzyknęła:
- Uciekaj! Biegnij po pomoc!
Chłopak odwrócił się gwałtownie do dziewczyny.
- Nawet o tym nie myśl! Pożałujesz! Sama najlepiej o tym wiesz!
Dziewczyna znów się skuliła i oparła o ścianę. Karen cofnęła się
kilka kroków w stronę rogu budynku. Gdzież, na Boga, są pozostali
dyżurni, którzy mieli pilnować całego terenu? - myślała gorączkowo.
Cofała się wyprostowana, a kiedy chłopak ponownie się do niej
zbliżył, w mętnym, żółtym świetle sodowych lamp ujrzała jego
rozwścieczoną twarz.
Mark Griggs. Wysoki, muskularny, brązowooki; zdolny zgwałcić
kobietę.
Czas narobić wrzasku, pomyślała i wydała z siebie piskliwy
okrzyk.
Mark przystanął.
- Niech się pani zamknie! Zamknij się!
- Co tu się dzieje? - rozległ się nieoczekiwanie męski głos.
Marka oświetlił strumień jaskrawego światła latarki. Karen nie
interesowało, kto przybył jej z pomocą. Zdyszana powiedziała:
- Mark dobierał się do dziewczyny. Kiedy się wtrąciłam, bardzo
mu się to nie spodobało.
Strumień światła latarki nawet nie drgnął.
- Mark, podejdź bliżej.
Chłopak z ponurą miną posłusznie wykonał polecenie. Karen
podbiegła do dziewczyny i chwyciła ją za ramiona.
- Nic ci się nie stało? - zapytała.
. - Chyba nie - odparła nastolatka drżącym głosem.
- Zjawiłam się w samą porę. Jak się nazywasz?
- Chyba nie zamierza pani dzwonić do mojej matki? - W głosie
dziewczyny zabrzmiał strach.
Karen zdziwiła się.
- Nie tylko ty tu masz kłopoty - odrzekła.
- Tak, to racja. - Dziewczyna, podobnie jak chłopak, wyraźnie
zmarkotniała.
To tyle, jeśli idzie o dobrą samarytankę. Karen mocno ujęła
dziewczynę pod rękę.
- Chodź. Musimy porozmawiać.
Dziewczyna, wlokąc za sobą nogi, posłusznie ruszyła za Karen.
Po tej stronie szkoły betonowa alejka osłonięta była daszkiem i
rzęsiście oświetlona. Tam właśnie czekał wybawca Karen i Mark.
Ku jej zdumieniu rycerzem okazał się nauczyciel algebry. A
zatem Frank Morris nie jest takim niezdarą, na jakiego wygląda. Nie,
poprawiła się w myślach. Nie jest tak niezdarny, jak wydawało mi się
w pracowni matematycznej. Tego wieczoru był pewny siebie, na jego
twarzy malował się wyraz zdecydowania i Karen ze zdziwieniem
skonstatowała, że wzrostem dorównuje prawie Markowi. Uczeń nie
próbował się nawet wyrywać. Zapewne dlatego, że był pewien swojej
dziewczyny.
- No dobrze, co się tu działo? - zapytał nauczyciel.
- Nic się nie działo - odparł Mark drwiąco. - Wyszedłem z Ritą
przed szkołę i nagle ta pani zaczęła się na mnie wydzierać.
Odwróciłem się w jej stronę, a ona zaczęła wrzeszczeć.
- A, niewinny - stwierdził sceptycznie nauczyciel i uniósł brwi. -
A co pani na to, pani Lindberg?
- Usłyszałam, jak Rita prosi Marka, żeby przestał ją napastować,
ale on robił swoje. Kiedy podarł jej bluzkę, ona zaczęła krzyczeć.
Mark szarpnął się w uścisku Franka.
- To jakaś głupota! Rita jest moją dziewczyną i lubi to, co ja
lubię. Czy nie jest tak?
Na ślicznej twarzy Rity siniak zdążył już ściemnieć, ale
dziewczyna pochyliła głowę i wymamrotała:
- Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Poniosły mnie nerwy.
- Rita... - Karen stanęła między dziewczyną a jej brutalnym
chłopakiem. - Nie pozwól się tak traktować - powiedziała. - Gdzie
twój szacunek dla siebie? Powiedz tylko słowo, a on trafi do
więzienia.
Przez ulotną chwilę Rita wpatrywała się w Karen wzrokiem, w
którym czaił się strach. Następnie przygarbiła ramiona.
- Nie wiem, co pani usłyszała - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Ale nie było to to, o czym pani myśli.
- Ha, ha! - roześmiał się Mark, unosząc wysoko nad głowę rękę. -
Chodź, kochanie, wynośmy się stąd do wszystkich diabłów.
Karen stała w miejscu jak zamieniona w słup soli i obserwowała
chłopaka, który objął dziewczynę w pasie i pociągnął za sobą. Kiedy
znikali za załomem budynku, Mark odwrócił się i pokazał dorosłym
wyprostowany palec.
- Zostanie za to co najmniej zawieszony - stwierdził Frank
Morris.
- Powinien za to siedzieć - warknęła.
Gotowała się w środku ze złości i rozważała różne możliwości.
Jeśli dowie się nazwiska Rity, może pójść do jej rodziców. Nawet jeśli
dziewczyna wszystkiemu zaprzeczy, może Neal będzie w stanie coś z
tym zrobić. Przynajmniej ma tym razem świadka. Ale, na Boga, czy
dziewczyna zechce zeznawać w sądzie?
- Prędzej czy później Mark i tak skończy w więzieniu - uspokoił
ją Frank Morris. - A pani nic się nie stało? Chyba pani nie uderzył?
- Kilka razy mocno mnie popchnął, ale dzięki Bogu pan się
pojawił. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wystraszył.
- To okropny chłopak. - Frank Morris sięgnął do kieszeni i
wyciągnął niewielkie pudełeczko z pastylkami. - Miętuska?
Gest był przyjazny i bardzo naturalny; tego Karen była pewna. A
jednak nie wiadomo dlaczego po plecach przeszedł jej dreszcz.
Gniew już ją opuścił i uświadomiła sobie nagle, że znajduje się
sam na sam z Frankiem Morrisem. Niedobrze - przez nieuwagę i
zwykły przypadek znalazła się sam na sam z jednym z podejrzanych z
listy Neala. Było wprawdzie mało prawdopodobne, żeby to akurat
matematyk był gwałcicielem, lecz jego oczy, bacznie taksujące jej
postać, miały brązową barwę. Karen uświadomiła sobie, że
mężczyzna ten może być dużo silniejszy, niż się na pozór wydaje.
Postąpił krok w jej stronę i serce Karen zabiło mocniej. Morris
jednak potrząsnął tylko pudełeczkiem i Karen poczuła się jak idiotka.
- Nie, dziękuję. - Nieznacznie przesunęła się w bok. -
Powinniśmy już wracać. Joe pewnie zastanawia się, gdzie
zniknęliśmy.
Nauczyciel skinął głową i zmarszczył brwi. Wyglądał tak
łagodnie, że Karen opuścił lęk. Chyba wariuję, pomyślała. Biorąc pod
uwagę okoliczności, strach był rzeczą zrozumiałą. Ale przerażenie to
lekka przesada.
- Po raz ostatni w życiu jestem na takiej imprezie - mruknęła pod
nosem.
- Słucham? - zainteresował się matematyk.
- Nie, nic. - Karen potrząsnęła głową. - Idziemy?
Odprowadził ją do głównego wejścia do szkoły. Maniery miał
nienaganne; Bardzo sympatyczny człowiek, uznała. Ale szkopuł tkwił
w tym, że wszyscy podejrzani z listy Neala byli ludźmi
sympatycznymi, z wyjątkiem dwóch osób: dyrektora i Marka Griggsa.
A zdarzenie, którego była świadkiem tego wieczoru, utwierdziło ją w
tym przekonaniu. Griggs jest łobuzem, który nie uznawał w ustach
kobiety słowa „nie". Z drugiej strony jednak w jego stylu było
maltretowanie dziewczyn, a nie powolne podkradanie się do domu
trzydziestosześcioletniej kobiety, jaką była Kathleen Madsen. Na
dwukrotnie starszą od siebie kobietę, która mogłaby być jego matką, z
pewnością nie spojrzałby po raz drugi.
A zatem zostawał Bradley. Karen pragnęła, żeby to on właśnie
okazał się poszukiwanym napastnikiem. Wtedy szkoła zyskałaby
nowego dyrektora. Odpowiedzialnego, kompetentnego, zdolnego.
Ale to tylko pobożne życzenia. Bradley był zbyt pochłonięty
własną osobą, żeby pasować do wyobrażenia gwałciciela. Poza tym
miał nie tylko żonę, ale pięcioro dzieci. Troje najstarszych chodziło
jeszcze do szkoły podstawowej. Trudno zatem sobie wyobrazić, by
nie wzbudzając podejrzeń, znajdował dość czasu, żeby śledzić ofiary i
czekać na odpowiedni moment.
- Przepraszam - zwróciła się do nauczyciela algebry. - Muszę
koniecznie zadzwonić. Gdyby Joe mnie szukał, proszę mu
powiedzieć, że za chwilę wrócę.
- Sprawdza pani Abby? Bo jej tu nie ma, prawda? Karen
przypomniała sobie o zadaniu.
- Nie. Pojechała na weekend do babci do Seattle. Zostanie u niej
do wtorku. Proszę się na mnie nie gniewać... Wiem, że nie powinna
opuszczać lekcji, zwłaszcza matematyki, ale jej babcia bardzo
nalegała na tę wizytę. Zresztą ma przypilnować, żeby Abby odrobiła
lekcje.
Twarz Franka rozjaśnił lekki uśmiech.
- Nie będzie tragedii, jeśli opuści dwa dni. I tak w tym czasie nie
przejdziemy do nowego tematu.
- Dziękuję panu.
Nie sprawiał już wrażenia takiego zucha, jak jeszcze niedawno.
Mrucząc „nie ma za co" do złudzenia przypominał Abby w chwilach,
kiedy ją coś onieśmieliło.
Karen
wcześniej
przygotowała
kilka
monet
dwudziestopięciocentowych, a automat telefoniczny znajdował się na
zewnątrz. Musiała odczekać dobre pięć minut, ponieważ jedna z
dziewcząt przekonywała matkę, że powinna pozwolić jej zostać trochę
dłużej.
W chwilę później dziewczyna odwiesiła słuchawkę i odeszła
pokonana przez rodziców, którzy wymusili na niej posłuszeństwo.
Karen pospiesznie wrzuciła do automatu monetę i wykręciła
numer. Neal odebrał po pierwszym sygnale.
- Gdzie się, do diabła, podziewałaś? - warknął, wyraźnie zły.
Karen spojrzała na zegarek.
- Jeszcze nie ma północy.
- Umawialiśmy się na wpół do dwunastej.
- Powiedziałam „mniej więcej". Spóźniłam się dwadzieścia
minut. To jest właśnie to mniej więcej.
Neal wymamrotał coś pod nosem, po czym zapytał:
- Stało się coś?
- Złapałam Marka Griggsa w chwili, gdy maltretował jakąś
dziewczynę. Nie przejawiała szczególnego entuzjazmu wobec jego
zalotów i nie chciała się rozebrać. Kiedy się wtrąciłam, bardzo mu się
to nie spodobało i doszło do awantury.
Neal zaklął.
- Aresztowano go? Dlaczego, do diabła, o niczym nie wiem?
- Ponieważ dziewczyna wszystkiemu zaprzeczyła i oboje odeszli
w noc drogą oświetloną światłem księżyca.
- Chcesz mi powiedzieć, że Griggs dawno już poszedł?
- Nie mam pojęcia - odparła. - W sali gimnastycznej pali się
tylko lampa stroboskopowa. Mogłabym nadziać się na Abby i nawet
jej nie poznać.
- Cholera - burknął Neal. - Nie podoba mi się, że tam jesteś.
Karen rozejrzała się ukradkiem dookoła, czy nikt nie podsłuchuje.
- Spójrz na to od innej strony - powiedziała cicho. - Bardzo
Griggsa wkurzyłam. Jeśli jest facetem, którego szukamy, to, biorąc
pod uwagę jego temperament, niebawem pojawi się przed moim
domem. A to już coś, prawda?
Neal mruknął pod nosem coś mało pochlebnego.
- Tak, tak. W porządku. Czy wkurzyłaś jeszcze kogoś?
- Odrzuciłam dwa zaproszenia do tańca.
- Komu odmówiłaś? Karen podała nazwiska.
- Jeśli będzie okazja, to zgodnie z naszą umową zatańcz z
Gardnerem. I tylko z nim.
- Dobrze - odparła Karen.
Trener był jedyną osobą, z którą tańczyła jedna z ofiar.
- Czy jest tam Frank Morris?
- To właśnie on mnie wyrwał z łap Griggsa.
- Czyżby za tobą szedł? - W głosie Neala pojawiła się ostrzejsza
nuta.
- Wątpię. Krzyknęłam i wtedy przybiegł.
- Krzyknęłaś? Boże...
- Tylko na wszelki wypadek - zapewniła go. Nealowi wszystko
to bardzo się nie podobało, łącznie z jej wyjaśnieniami. Karen
najwyraźniej uspokajała go, gdyż nie chciała, żeby pojawił się przed
szkołą w wozie patrolowym z zawodzącą syreną.
- To poroniony pomysł - stwierdził w końcu. - Możesz się
obronić w takim samym stopniu, jak młody kociak rzucony między
kojoty.
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale zza pleców dobiegł ją
czyjś głos:
- Jezu Chryste, będzie chyba tak gadać przez całą noc. Karen
zniżyła głos i powiedziała do słuchawki:
- Muszę już kończyć. Kobiety są atakowane w domach, nie tutaj,
więc nie musisz się niczego obawiać. Po powrocie do siebie
natychmiast zadzwonię.
- W tej samej sekundzie, w której przekroczysz próg.
- W następnej sekundzie. Niech skonam, jeśli nie dotrzymam
słowa.
- Nie wygaduj takich rzeczy.
- Niech skonam... - Wtedy do niej dotarło. - A, o to ci chodzi.
Musiała przyznać, że w tych okolicznościach jej słowa nabierały
specyficznego znaczenia.
- Nie chcę, żeby cokolwiek ci się przytrafiło - oświadczył
szorstko.
- Czy próbujesz w ten sposób wyrazić swój afekt do mnie? -
zapytała, starając się z wątpliwym skutkiem nadać głosowi żartobliwy
ton.
- Coś w tym rodzaju - odparł, ale Karen nie wyczuła w jego
głosie radości.
Powinna czuć się bezpieczna, lecz naprawdę nie miała ochoty na
powrót do sali gimnastycznej, by tam próbować ściągnąć na siebie
uwagę chorego umysłowo, brutalnego mężczyzny.
Musiała powtórzyć sobie, że to jedyny sposób, aby przyskrzynić
napastnika. Kiedy już zostanie aresztowany, ona i Neal będą mieli
wiele czasu, żeby zdecydować, co zrobić z ich znajomością. Nie
mogła pozwolić na to, żeby drżały pod nią kolana, z oczu płynęły łzy,
a jedyna w życiu szansa wymknęła jej się z rąk. Najgorsze, co może
mi się dzisiaj przytrafić, powtarzała sobie odważnie, to wizyta
gwałciciela w moim domu, którego tam spotka bardzo nieprzyjemna
niespodzianka. Im szybciej się to skończy, tym lepiej.
W sali gimnastycznej natychmiast natknęła się na Franka Morrisa.
Stał przy drzwiach i z nie wyjaśnionych powodów sprawiał wrażenie
równie nieszczęśliwego jak Karen. Machnęła mu ręką, on skinął jej
głową i w tej samej chwili, po ostrym gitarowym riffie, muzyka
ucichła.
- Zabawa chyba dobiega końca, prawda? - zapytała. Frank Morris
zerknął na zegarek.
- Chyba tak. Zazwyczaj kończymy około wpół do pierwszej.
Karen skinęła głową i rozejrzała się po sali. Światło
stroboskopowe zgasło, tłum wyraźnie się przerzedził. Z głośników
dobiegały tony ballady w wykonaniu Pauli Abdul, a na parkiecie
kołysały się w powolnym rytmie przytulone pary. Karen osaczyły
wspomnienia: miała szesnaście lat i po raz pierwszy tańczyła z
chłopakiem, którego adorowała na odległość. Wydawało się jej wtedy,
że ziściły się jej sny, że to jakiś cud, kiedy wymarzony chłopak stanął
przed nią, wyciągnął rękę i zapytał: „Zatańczysz?"
Uśmiechnęła się trochę gorzko. Nie pamiętała nawet imienia tego
chłopaka. Wydawało się jej, że potem nigdy już do niej się nie
odezwał, a jeśli nawet, to za późno; nie potrafił więcej poruszyć jej do
żywego uśmiechem czy sposobem, w jaki odgarniał sobie z czoła
kosmyk włosów.
Ale wspomnienie jednego, cudownego tańca znów uświadomiło
jej, jak ciężko jest być nastolatką, jak człowiek w tym wieku jest
podatny na ciosy.
Teraz naturalnie Karen już dorosła i była silniejsza. Jeden taniec
nie wystarczał, by poczuła się, jakby zdzierano z niej skórę, żeby
płakała z nadmiaru targających nią uczuć. Teraz trzeba było rosłego
mężczyzny z nieco za krótkimi włosami i groźnym wyrazem twarzy;
trzeba było innego rodzaju tańca, który by sprawił, żeby czerwona
sukienka wplątała się w prześcieradła.
Cieszyła się, że Frank milczy. Milczenie było kojące i czuła się
bezpieczna. Zdawała sobie sprawę, że jest już jedyną dyżurną, która
wytrwała na posterunku i jeszcze raz powinna sprawdzić żeńskie
toalety. Zanim jednak zdecydowała się tam pójść, dostrzegł ją Joe
Gardner.
Podszedł, skinął głową Frankowi i uśmiechnął się do Karen.
- Może teraz zatańczymy? - zapytał.
Owo kruche uczucie bezpieczeństwa kompletnie Karen opuściło i
była w stanie jedynie uśmiechnąć się i powiedzieć:
- Dobrze.
Odniosła niejasne wrażenie, że zdradza i porzuca Franka.
Przesłała mu przepraszający uśmiech, po czym podała dłoń trenerowi,
który pociągnął ją na środek parkietu. Tam wziął ją w ramiona.
Przysunął się do niej, bliżej niż pragnęła i zaczęli lekko, leniwie
kołysać się w takt muzyki. Karen modliła się w duchu, żeby nie
wyczuł jej drżenia, nie usłyszał, jak mocno bije jej serce. Doznała
nagle straszliwej wizji; odniosła wrażenie, że doskonale wie, co czuła
Chelsea i pozostałe kobiety, odarte z ubrania i godności, zmuszone
tańczyć ku uciesze swego dręczyciela. Boże drogi, a jeżeli to właśnie
wysoki, muskularny i brązowooki Joe Gardner jest tym gwałcicielem?
Jeśli teraz właśnie ma zamiar również ją tak straszliwie upokorzyć?
A jeśli to nie on, to kto? Czy gwałciciel obserwuje ją w tej
chwili? Czy jest wściekły za to, że tańczy z Gardnerem?
Jej strach zamienił się nagle w klaustrofobię. Ogarnęła ją
nieprzeparta chęć wyrwania się z objęć trenera i ucieczki do
samochodu. Najwyższym wysiłkiem woli zapanowała nad sobą i
pozwoliła prowadzić się w tańcu. W końcu gardłowy głos Pauli Abdul
przeszedł w szept i zamilkł. Piosenka się skończyła.
Wtedy Joe puścił ją, a na jego twarzy pojawił się chłopięcy
uśmiech.
- Bardzo lubię jej piosenki! Zawsze każę dzieciakom puścić
przynajmniej jedną.
- Też ją lubię - przyznała Karen, jakkolwiek melodia, w rytm
której tańczyli, kompletnie uleciała jej z pamięci.
Wrócili na miejsce, gdzie przed paroma minutami stała z
Frankiem Morrisem, ten jednak zniknął. Zapewne ruszył w kolejny
obchód.
- Powinnam sprawdzić szatnię dziewcząt - odezwała się z
poczuciem winy.
Joe pogodnie skinął głową i odparł:
- A ja pójdę ogłosić ostatni taniec i zakończenie zabawy. Szatnia
była kompletnie pusta. Karen usiadła na ławce, oparła głowę o
chłodną metalową szafkę i na chwilę zamknęła oczy. Była
wykończona psychicznie i fizycznie. Zupełnie nie nadawała się do
zadania, jakiego się podjęła. To okropne tak wszystkich podejrzewać,
z pogodnym uśmiechem spoglądać w twarze znajomych i zastanawiać
się, który z nich jest potworem.
Muzyka umilkła, ktoś otworzył drzwi do szatni i rozległ się głos
Joego:
- Karen, jest pani tam?
W pierwszym odruchu rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu
kryjówki, po chwili jednak opanowała się. Z pewnością nauczyciel
gimnastyki nie zamierzał atakować jej w szatni, do której w każdej
chwili może ktoś wejść. I gdzie nie ma żadnej muzyki.
- Tak - odparła. - Już idę.
- Niech pani wygoni spóźnialskich i wszystko dobrze pozamyka!
- Oczywiście - odparła i drzwi do szatni zamknęły się z
trzaskiem.
Sala gimnastyczna pustoszała, a na parkingu panował chaos.
Wąską alejką dojazdową posuwał się sznur samochodów; to rodzice
przyjechali po dzieci. Dzieci żegnały się głośno, dziewczęta skupione
w grupach chichotały, chłopcy szarpali się z sobą. Karen zastanawiała
się, czy powinna zostać do samego końca, ale nie widząc nigdzie
Joego, postanowiła natychmiast wracać do domu.
Idąc w stronę swojego samochodu, spotkała kilku znajomych, z
którymi musiała zamienić kilka słów. Najbardziej jednak zdziwił ją
widok opartej o samochód Chelsea, która czekała na siostrę.
- Pozwoliłaś jej przyjść? - zapytała Karen.
- Ja bym nie pozwoliła - jej śliczna, ciemnowłosa przyjaciółka
nerwowo rozglądała się wokół siebie - ale ona oświadczyła, że na
krok nie oddali się od Rona, swojego ostatniego chłopaka, i mama
pozwoliła jej iść. Ronowi zepsuł się samochód, więc po nich
przyjechałam. Czy gdzieś ich tu widziałaś?
- Nie, ale zabawa już się skończyła, więc pojawią się lada chwila.
Do zobaczenia, Chelsea.
Podeszła do samochodu i otworzyła drzwi. Kiedy odwróciła się,
spostrzegła, że Chelsea rozmawia z Joem Gardnerem. To dziwne, że
nie poszedł do szkoły wyganiać maruderów, ale traci czas na
rozmowy z dziewczynami.
Karen zawahała się. Stała obok samochodu i zastanawiała się, czy
jej przyjaciółka czuje strach. Z pewnością nie; wokół kręci się zbyt
wiele osób. Ujrzała jeszcze, że Joe nachyla się ku Chelsea i z
uśmiechem coś mówi.
Wtedy też rozległ się krzyk.
Rozdział 13
Histeryczny krzyk, który rozdarł na chwilę ciszę nocy, przeszedł
wreszcie w szloch. Tłum otoczył półkolem samochód, przy którym
stali Joe i Chelsea.
- Co się stało? - dopytywali się ludzie.
Karen przecisnęła się przez tłum. Chelsea stała przytulona do
Marty Peters i cicho łkała. Joe, oparty plecami o maskę samochodu,
podniósł ręce do góry, pokazując, że jest niewinny.*
- Nie wiem! - zawołał. - Nic nie zrobiłem! Ona po prostu zaczęła
nagle krzyczeć.
- To on! - krzyknęła Chelsea. - Zabierzcie go! Po zgromadzonych
przeszedł szmer.
- Chciał ze mną zatańczyć! Uśmiechał się... - Chelsea zadrżała.
- Czy to gwałciciel? - zapytał ktoś.
- Czy to on? Czy to on? - pytano wokół.
Chelsea patrzyła na trenera z niekłamanym przerażeniem.
- Tak! - zawołała piskliwie. - Boże, to on!
Jezu, a ja przed chwilą z nim tańczyłam, pomyślała oszołomiona
Karen.
Joe Gardner opuścił ręce.
- Co ona, do licha, wygaduje? - krzyknął ze złością. - Nie jestem
żadnym gwałcicielem! Ta baba zwariowała! Chciałem się z nią tylko
umówić!
Na parkingu znów rozległ się szmer. Tuląc do siebie Chelsea,
Marta zaczęła torować sobie drogę przez tłum, który natychmiast
otoczył szczelnie Joego. Z ciżby dobiegały złowrogie, pełne gniewu
pomruki. Joe Gardner z rozpaczą patrzył na otaczające go twarze.
- Dlaczego słuchacie rozhisteryzowanej kobiety? Przecież mnie
znacie. Wszyscy mnie znacie. Sandro, czy zapomniałaś już, co
zrobiłem dla Collna? Boże, Karen, powiedz im! Przecież nie
zgwałciłbym kobiety! Dlaczego miałbym to robić?
- A dlaczego jakiś zboczeniec to robi? - dobiegł z tłumu głos.
- Już nigdy więcej czegoś takiego w naszym mieście nie zrobi -
zawołała jedna z kobiet, co spotkało się ze szmerem aprobaty.
Karen poczuła, że ktoś wbija jej w bok łokieć i wypchnięto ją na
czoło tłumu. Chciała się cofnąć i w tej samej chwili uświadomiła
sobie, że ludzie zaczynają się burzyć. A przecież byli to jej znajomi,
jej przyjaciele, sąsiedzi. Zwykli, uczciwi, dobrzy obywatele. Ktoś
zapewne wezwał już policję; robiono wszystko, żeby tylko Joe nie
uciekł.
Tłum gęstniał; Karen wciąż stała blisko nauczyciela i widziała,
jak na jego czoło występują kropelki potu. Wśród zgromadzonych
narastał groźny pomruk.
Karen patrzyła na Joego i myślała: zgwałcił Chelsea, innej
kobiecie złamał szczękę. Ale to przecież niemożliwe, mało
prawdopodobne! Joe?
Nauczyciel gwałtownie pokręcił głową i znów zaczął się bronić:
- Gayle, przecież mnie znasz. Wszyscy mnie znacie. Chyba nie
wierzycie...
- A dlaczego Chelsea miałaby kłamać? - spytał ktoś.
- Właśnie, dlaczego miałaby kłamać? - powtórzył tłum zgodnym
chórem.
Karen, która dobrze znała psychologię tłumu, ogarnął strach.
Wystarczy, że ktoś rzuci hasło i w jednej chwili zgromadzonych
ogarnia morderczy szał.
Zaczerpnęła tchu, postąpiła krok w stronę Joego i odwróciła się w
stronę zebranych, po czym uniosła rękę w geście nakazującym ciszę.
Gwar ucichł, zamieniając się w głuchy pomruk.
- Tym powinna się zająć policja! - powiedziała głośno. - Czy ktoś
ją powiadomił?
- Po co nam policja? - wykrzyknął mężczyzna, którego nie znała.
- Zwariowaliście! - zawołał Joe. Z jego oczu wyzierało
przerażenie. - Będę rozmawiał tylko z policją! Nikt z was nie ma
prawa mnie tknąć!
Odepchnął się od maski samochodu i z pochyloną głową ruszył w
tłum. Natychmiast pochwyciły go brutalnie dziesiątki dłoni i pchnęły
do tyłu. Uderzył całym ciałem w Karen, która opadła na kolana.
Joe zaklął.
- Chyba straciliście rozum! - krzyknął.
W tej samej chwili jedna z kobiet uderzyła go w głowę torebką i
Joe uklęknął obok Karen. Ta zerwała się na równe nogi.
- Dosyć! Przestańcie! - zawołała, ale w ogólnym zgiełku nie
dosłyszała nawet własnego głosu.
Tłumiony od dawna gniew i bezradność znalazły w końcu ujście.
Ludzie znaleźli wreszcie kozła ofiarnego. Joe próbował osłaniać się
rękami, mimo to jednak kolejna damska torebka uderzyła go w głowę,
a pięść jakiegoś mężczyzny trafiła w brzuch. Joe ze świstem wciągnął
powietrze i oparł się o karoserię auta. Wtedy w odkrytą twarz
nauczyciela trafił kolejny, zadany pięścią cios, i z nosa pociekła krew.
Joe przewrócił się niezdarnie na ziemię, skulił i zakrył głowę rękami.
Tłum nie czekał i obsypał leżącego gradem kopniaków.
Karen przedarła się do Joego.
- Przestańcie! Przestańcie! - wołała.
Lecz otaczające ją twarze wyrażały jedynie nieprzytomny gniew i
szaleństwo. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że ci mężczyźni i
kobiety, jej znajomi, matki i ojcowie, ludzie pielęgnujący
przydomowe ogródki, zamienili się w dzikie zwierzęta gotowe gryźć i
szarpać tylko dlatego, że robią to inni. Wpadli w szał, a przecież to
ona przekonywała ich, że ze wszystkim mogą poradzić sobie sami.
Rozległ się zawodzący jęk syreny, a w chwilę później usłyszała
głos Neala, który zdecydowanie roztrącał tłum na boki, usiłując
dotrzeć do Joego i Karen, osłaniającej go własnym ciałem.
- Cofnąć się! - krzyczał Neal, wymachując energicznie pałką. -
Rozejść się!
Widok policjanta w mundurze uspokoił i uciszył tłum niczym
czarodziejska różdżka. Ludzie rozstąpili się, a Karen odetchnęła z
ulgą.
Neal stanął przy niej i uważnie jej się przyjrzał. W jego oczach
malował się paniczny strach.
- Czy coś ci się stało? - zapytał zmienionym głosem. - Jeśli ktoś
tknął cię choć palcem...
- Nic mi nie jest. Gorzej z nim. Uznali go za gwałciciela.
Joe Gardner nie ruszał się. Leżał na ziemi skulony jak dziecko,
które chce w ten sposób uciec od brutalnej rzeczywistości świata.
Neal przyklęknął przy nim.
- Co się tu działo? - spytał.
Kiedy Karen opowiedziała mu przebieg wypadków, Neal ścisnął
nauczyciela za ramię.
- Czy może pan wstać? Lepiej będzie, jak stąd pójdziemy.
Przez chwilę Joe nie ruszał się i Karen zaczęła podejrzewać, że
stracił przytomność. Po chwili jednak jęknął i otarł dłonią krew z
twarzy.
- Tak, też tak sądzę - mruknął.
Karen patrzyła, jak Neal pomaga nauczycielowi stanąć na nogi.
Oczy Joego były półprzytomne, twarz zalana krwią.
- Zasłużył sobie na to! - zawołał ktoś z otaczającego ich tłumu.
- Drań! - dodał ktoś inny.
Tłum jednak wyraźnie zaczął rzednąć. Ludzie grupkami
rozchodzili się w milczeniu do samochodów. Karen miała nadzieję, że
wstydzą się swego zachowania.
Znowu dało się słyszeć wycie syren i po obu stronach
zbiegowiska przystanęły dwa wozy patrolowe. Migające, kolorowe
światła barwiły w surrealistyczny sposób twarze zgromadzonych
ludzi. Policjanci ruszyli w stronę Joego Gardnera i Neala,
zakładającego mu kajdanki.
Tym razem ludzie rozstąpili się posłusznie, gdy Neal i Joe
skierowali się do samochodu policyjnego. Karen szła za nimi. Neal
szepnął coś policjantom, a ci zaczęli czujnie obserwować tłum. Kiedy
Neal pomagał nauczycielowi wsiąść do samochodu, ich ręce
spoczywały na kaburach. Neal zatrzasnął w końcu drzwi wozu
patrolowego i odwrócił się w stronę zgromadzonych ludzi.
- Zapamiętam, kto tu był - powiedział głośno. - Bez względu na
to, czy ten człowiek jest winny, czy nie, przysługuje mu prawo do
obrony. Jak każdemu obywatelowi tego kraju, należy najpierw
udowodnić mu przestępstwo. Wracajcie więc do domów i zastanówcie
się nad własnym postępowaniem. Któregoś dnia na każdego z was
może paść podejrzenie. Czy chcecie, żeby sądził was wtedy
wzburzony motłoch? - Pogardliwym wzrokiem powiódł po
milczących twarzach. - A teraz wynocha stąd!
Karen patrzyła, jak ludzie ze zwieszonymi głowami odwracają się
i w milczeniu rozchodzą. W końcu pozostałą tylko ona i Marta Peters,
która wciąż tuliła do siebie szlochającą Chelsea.
Neal najpierw podszedł do Karen i długo w milczeniu spoglądał
jej w twarz. Później dotknął jej policzka. Malujący się w jego oczach
ból sprawił, że Karen zapragnęła znaleźć się w jego objęciach.
Zapanowała jednak nad sobą i spytała:
- W jaki sposób się tu znalazłeś?
- Jedna z kobiet w przebłysku zdrowego rozsądku pobiegła do
telefonu i powiedziała, co się tu wyprawia. Dlaczego ty tego nie
zrobiłaś?
Karen poczuła, że w oczach stają jej łzy.
- W najgorszych snach nie przypuszczałam, że coś podobnego
może się tu wydarzyć. - Popatrzyła mu szczerze w oczy. - Jak w ogóle
mogło do tego dojść? Zamienili się w zwierzęta! Nie... - Potrząsnęła
głową. - Nie w zwierzęta. W coś znacznie gorszego. Myślę, że chcieli
go zabić.
- Gdybyś stanęła im na drodze, zabiliby i ciebie - odrzekł
szorstko. - Czy pomyślałaś o tym?
- Nie. - Pokręciła głową, przypominając sobie wrzask
rozwścieczonego tłumu i wykrzywione nienawiścią twarze. - Nie
mogłam przecież patrzeć bezczynnie, jak go biją i kopią... - Zadrżała.
- To było przerażające.
Neal zaciskał zęby i zamiast pocieszyć Karen, potarł kark, po
czym odwrócił się do niej plecami.
- Miejmy nadzieję, że aresztowaliśmy właściwego człowieka -
rzucił półgłosem.
Ostrzegł mnie, pomyślała Karen, obserwując, jak Neal podchodzi
do Chelsea i Marty. Ni mniej, ni więcej oświadczył jej, że nawet nie
zdaje sobie sprawy z tego, jaki proces rozpoczęła. I miał rację! Tego
wieczoru pojęła, że w swej naiwności i najgłębszym przekonaniu o
własnej racji stworzyła potwora.
I nie może winić Neala Rowlanda za to, że od tej chwili będzie
nią pogardzać.
Nie wiedział, kiedy należy się wycofać lub poddać, i zapewne
nigdy już się tego nie nauczy. Życie z nią oznaczałoby nieustanne
przedzieranie się do niej przez taki czy inny tłum. W tej chwili musiał
odwrócić się do niej plecami; w przeciwnym razie nie wytrzymałby i
zacząłby ją całować. I choć buntowały się w nim wszystkie zmysły,
rozumiał, że nie było to miejsce ani czas na miłość.
Kiedy na posterunku odebrano telefon z wiadomością o
samosądzie przed szkołą, ogarnęło go przerażenie. Wiedział, że Karen
z pewnością nie pociesza w szatni nastolatek o złamanych sercach, ani
też nie sztorcuje palących papierosy dziewcząt. Wiedział, że znajduje
się w samym centrum wydarzeń.
Wiedział też, że Karen nie przyłączyła się do tych, którzy
wymachują pięściami. Zbyt ceniła prawdę i sprawiedliwość i zawsze
wykazywała wiele współczucia dla pokrzywdzonych. Tego wieczoru
jednak o takich uczuciach zapomniano. Tłum dał się ponieść
emocjom.
Neal podziękował zastępcy szeryfa za przybycie i odwrócił się do
Chelsea Cahill.
Ta nadal łkała, oczy miała spuchnięte i co chwila pociągała
nosem. Neal był zadowolony, kiedy Marta Peters wyjęła chusteczkę i
zmusiła dziewczynę do wytarcia nosa. Łzy i rozczulanie się nad sobą
wprawiały go zawsze w zakłopotanie. Co prawda przeżyła dzisiaj
szok, Neal jednak z całego serca pragnął, żeby wzięła się wreszcie w
garść.
Cholera jasna, Karen na jej miejscu nie wydzierałaby się jak kot
w marcu, ale po prostu dałaby mu w zęby.
- Panno Cahill - powiedział spokojnie, mimo wewnętrznego
wzburzenia. - Musi pani złożyć doniesienie.
Zauważył, że Chelsea robi, co może, żeby nad sobą zapanować.
Ponownie wytarła nos, kilka razy mrugnęła powiekami, znów
wybuchnęła płaczem, a w końcu wydukała:
- To był on. Wiem, że to był on!
Nie musiał się wcale oglądać za siebie, by wiedzieć, że tuż za
jego plecami stoi Karen, pogrążona w nietypowym dla siebie
milczeniu. Nie odważył się jednak wyciągnąć do niej ręki.
- Twierdzi pani, że dwudziestego września zgwałcił panią Joe
Gardner - upewnił się Neal. - Czy tak?
Chelsea gwałtownie skinęła głową.
- A po czym go pani dzisiaj rozpoznała, skoro nie potrafiła pani
zrobić tego wcześniej?
Starsza kobieta trzymająca Chelsea w objęciach zmarszczyła
czoło i mocniej przytuliła dziewczynę do siebie.
- On... - Chelsea znów była bliska płaczu. - On... robił sobie ze
mnie żarty. Naśmiewał się ze mnie! Sposób, w jaki stał przede mną,
jak trzymał głowę, nawet jego głos...
Skuliła się i mocniej przytuliła do Marty. Jej rozpacz była zbyt
prawdziwa, żeby Neal mógł w nią wątpić. Rozpoznanie przestępcy nie
jest sprawą prostą i ofiara nie zawsze kieruje się takimi oczywistymi
rzeczami jak kolor włosów, barwa oczu czy wzrost. Oświadczenie
Chelsea z pewnością nie było wiarygodne, ale Neal zbyt długo służył
w policji i zbyt często brał udział w konfrontacjach ofiar z
przestępcami, żeby nie wiedzieć, o co dziewczynie chodzi. Joe
Gardner mógł się nad nią pochylić dokładnie tak, jak robił to
gwałciciel; mógł w taki sam sposób kręcić głową, czy wykonywać
podobne gesty ręką.
Neal nie rozumiał tylko jednego: dlaczego Joe Gardner, do tej
chwili tak czujny i ostrożny, zaryzykował... No właśnie, po co? Żeby
napawać się strachem Chelsea?
Ale czy to ma znaczenie? - zniecierpliwiony zapytał sam siebie.
Przecież przestępca został schwytany i Karen nie musi już dłużej
odgrywać roli przynęty. A on sam będzie mógł więcej czasu
poświęcić dzieciom.
- Musi pani złożyć oficjalne zeznanie i podpisać je - oświadczył.
- Ale z tym możemy poczekać do jutra. Czy to pani odpowiada?
Chelsea przełknęła ślinę i skinęła głową.
- Teraz może się pani czuć bezpieczna - powiedział cicho,
pragnąc ją uspokoić.
Twarz Chelsea wyrażała wątpliwości, ale sądził, że z czasem
miną one bez śladu. Być może nawet zdoła o wszystkim zapomnieć.
Współczuł jej, że będzie musiała zeznawać przed sądem, gdzie każde
słowo zostanie wnikliwie zanalizowane przez sędziów. Ale dzięki
cudom współczesnej techniki laboratoryjnej, bez trudu zbierze się
bezsporne dowody winy.
- Dobranoc, panno Cahill - powiedział i skinął głową. Odwrócił
się i spostrzegł, że stojąca tuż za nim Karen z napięciem obserwuje
przyjaciółkę.
Wyraz jej twarzy kompletnie go zaskoczył.
- Nie wierzysz Chelsea? - zapytał.
- Co? - Karen drgnęła. - Czy jej wierzę? A dlaczego miałabym
nie wierzyć?
- Więc co znaczy ten wyraz twarzy?
- Wyraz twarzy? - Karen popatrzyła na niego ze zdumieniem. -
Nic, zamyśliłam się. Próbowałam sobie dokładnie przypomnieć opis
zboczeńca, jaki podała wtedy w szpitalu.
Neala ogarnął niepokój. Żeby go rozproszyć, powiedział trochę
niezgodnie ze swoim przekonaniem:
- Pasuje do opisu.
- Tak, ale żeby to był Joe? - Ponownie zmarszczyła brwi. -
Trudno to sobie wyobrazić.
Neal wskazał głową Chelsea.
- Twoja przyjaciółka sądzi inaczej.
- Wiem, ale...
- A więc kto?
Współczuł Joemu Gardnerowi; do licha, przecież bardzo go lubił.
Ale też dałby głowę, że Chelsea nie rzucałaby oskarżenia na
pierwszego lepszego człowieka. Ogarnęło ją przerażenie i nie można
się temu dziwić. Tego wieczoru znów stanęła twarzą twarz ze swym
najgorszym koszmarem. A pomijając wszystko, Joe Gardner nie jest
pierwszym „sympatycznym" facetem, aresztowanym i oskarżonym o
odrażające czyny.
- A więc kto? - powtórzył nieustępliwie. - Frank Morris?
Bradley? A może zmieniłaś zdanie o Marku Griggsie?
- Nie. - Karen pocierała ramiona, jakby ogarnął ją nagły chłód. -
Nie zmieniłam zdania.
- A więc?
- Przepraszam, że zabieram ci czas i zawracam głowę. -
Westchnęła ciężko. - Powinnam być zadowolona, prawda?
- Z tego, co się tu dziś wydarzyło, nikt nie jest zadowolony -
odparł szorstko i postąpił krok w stronę Karen.
Ale ta cofnęła się. Nie miejsce i nie czas. Wiedziała o tym równie
dobrze jak Neal.
- Zadzwonię - obiecał, zatrzymując się w pół kroku. Nie patrząc
mu w oczy, skinęła głową.
- Jasne. Nie ma sprawy. Uhm... Porozmawiamy przy innej okazji.
Spod zmarszczonych brwi patrzył, jak Karen podchodzi do
Chelsea, dotyka jej ramienia i zaczyna coś cicho mówić. Wszystko się
w nim buntowało na myśl, że musi w tej chwili Karen zostawić.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak udręczonej, tak podatnej na ciosy.
Mimo pozornej szorstkości, pani Kwiaciarka głęboko wierzyła, że
człowiek jest z natury dobry; a w każdym razie dobrzy są ludzie,
których zna i lubi. Dzisiejszego wieczoru dostała nauczkę, która
brutalnie sprowadziła ją na ziemię.
Przypomniał sobie jednak, że czeka go jeszcze wiele pracy.
Najwyższy czas, żeby się do niej zabrać. Im szybciej wydobędzie od
Joego Gardnera prawdę, tym prędzej rozwieje wątpliwości Karen.
Siedzący na tylnym siedzeniu nauczyciel trzymał twarz ukrytą w
dłoniach. Nie uniósł jej nawet wtedy, gdy Neal zajmował miejsce za
kierownicą i przekręcał w stacyjce kluczyk.
Ruszając, Neal spojrzał we wsteczne lusterko. Karen, Chelsea i ta
trzecia kobieta patrzyły w ślad za odjeżdżającym samochodem.
Skręcił w stronę wyjazdu z parkingu i w lusterku miejsce Karen zajęli
inni, stojący w milczeniu widzowie. Kilka osób rozpoznał: dwóch
ojców, z którymi rozmawiał, Franka Morrisa, grupę uczniów. Mięli
nienaturalnie poważne twarze.
Wszyscy ci ludzie dostali tego wieczoru nauczkę, której nie
zapomną do końca życia.
Kto powiedział, że masz prawo rozstrzygać kwestie moralne?
Oczywiście ja. Bo któż inny? - pomyślała Karen gorzko. Dotąd
sądziła, że jest nieomylna i rozumie ludzi. Wprawdzie mniemanie to
okazało się śmiechu warte, ale wcale nie znaczyło, że nie myśli
mądrzej niż większość małomiasteczkowej społeczności. Ostatecznie
przybyła tu z wielkiego miasta, gdzie protestowała przeciw wojnie,
gdzie była świadkiem zamieszek, gdzie wreszcie została oskarżona i
zamknięta w więzieniu. Poznała kawał prawdziwego życia.
Boże! Karen oparła rozpalone czoło o kierownicę. Gdy zamknęła
oczy, z ogromną siłą wrócił do niej obraz wykrzywionych złością
twarzy, ziejących nienawiścią oczu, spadających na głowę nauczyciela
torebek, pierwszego ciosu w brzuch zadanego mu przez jakiegoś
mężczyznę. Widziała, jak Joe zwija się w kłębek na asfalcie, a ludzie,
których znała, skądinąd bardzo sympatyczni, pastwią się nad nim z
zajadłością sfory dzikich psów.
Otworzyła oczy, wyprostowała się i spazmatycznie wciągnęła w
płuca powietrze. Choć garaż był oświetlony, z trudem zmusiła się do
opuszczenia bezpiecznego wnętrza samochodu i z kluczem w ręku
ruszyła do drzwi wejściowych.
Nie bądź idiotką, skarciła się w duchu. Już wszystko skończone.
Lubiła Joego, nie chciała, żeby to on właśnie okazał się gwałcicielem,
ale przecież cały czas zdawała sobie sprawę z tego, że musi nim być
któryś z jej znajomych. Neal miał rację. Kogo najbardziej chciałaby
widzieć w roli gwałciciela?
Ale nawet rozsądek nie potrafił powstrzymać jej przed lękliwym
zerkaniem przez ramię, kiedy mocowała się z zamkiem w drzwiach.
Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy zamknęła za sobą zasuwę. Ile
czasu upłynie, zanim przestanie oglądać się czujnie za siebie i opuści
ją lęk, kiedy w nocy usłyszy w swym starym domu jakiś hałas?
Teraz stała bez ruchu i wsłuchiwała się w otaczającą ją ciszę.
- Halo? - zawołała. - Czy jest ktoś w domu?
Odpowiedziało jej głuche milczenie. A zatem Neal odwołał
policjanta, który miał czuwać w jej domu. Pewnie, że odwołał,
zbeształa się w duchu. Dlaczego miałby tego nie zrobić? Chelsea
rozpoznała gwałciciela i ten został aresztowany.
- Maggie! - zawołała. - Kotku, kotku!
Nie rozległo się znajome człapanie zwierzaka ani powitalne
miauknięcie. Maggie zapewne wyszła na dwór, na polowanie. Karen
położyła torebkę na stole w kuchni i przeszła do salonu. Przez chwilę
zastanawiała się, czy nie włączyć telewizora, który rozpraszałby jej
niewesołe myśli.
„Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?"
Jakże straszliwie się tym razem pomyliła. W swej nieskończonej
mądrości zdecydowała, że mieszkańcy miasteczka nie mogą czuć się
bezradni. Dlaczego? Ponieważ ona sama nie cierpi uczucia
bezradności, ponieważ ona sama nie znosi zależności od innych. Z
samolubnych pobudek zorganizowała niewielką armię, przekonała
ludzi, że mają prawo sami się bronić, i skłoniła ich do działania.
Prawdziwy sens jej poczynań brał się z głębokiego przekonania, że
policja jest bezradna, a mieszkańcy miasteczka, jeśli połączą siły,
dokonają tego, czego nie była w stanie osiągnie policja.
I dlatego za akt barbarzyństwa, jaki wydarzył się tego wieczoru,
odpowiedzialność ponosi ona.
Ruszyła do sypialni Abby. Stojąc w progu, skonstatowała
podświadomie, że córka nie posłała łóżka, choć z dziesięć razy
obiecywała, że to zrobi. Na krześle leżał stos ubrań, a na toaletce
przewrócona buteleczka z lakierem do paznokci; na blacie widniała
niewielka, lśniąca, karmazynowa kałuża. Nie opuszczał jej jednak ani
na chwilę obraz twarzy ludzi, których tak dobrze znała.
Oto Gretchen Williams, radca prawny szkoły. Przed rokiem,
kiedy w wyniku jazdy po pijanemu zginął uczeń ostatniej klasy,
okazała bezmiar współczucia i pomocy wszystkim dzieciakom, które
go znały. Becky Finch, fryzjerka, która siedzącej na fotelu Karen
szeptała do, ucha najnowsze plotki, nie przerywając obcinania
włosów. Marilyn Phelps, matka jednej z przyjaciółek Abby, znana z
wielkiego poczucia humoru.
I mężczyźni: Jim Craig, sympatyczny ojciec, z którym
rozmawiała na początku zabawy. Cliff Jensen, elektryk; miał córkę i
dwóch przybranych synów. Kurt Mills, przewodniczący komitetu do
spraw programu nauczania w szkole średniej.
Sympatyczni ludzie, których ogarnęła wściekłość.
Karen zadrżała. Gdyby nie pojawił się Neal, gdyby jej tam nie
było, ten wzburzony tłum mógłby zabić. Neal miał rację: winny czy
niewinny, Joe zasługuje na proces, a nie na śmierć z ręki
rozbestwionego tłumu, który zgromadziła jedna rozhisteryzowana
kobieta.
A gdyby zamordowano Joego i później okazało się, że był
niewinny, że Chelsea się pomyliła?
Karen znieruchomiała. Czy Chelsea mogła się pomylić?
Zdarza się często, że po aresztowaniu mordercy czy gwałciciela,
sąsiadów ogarnia zdumienie, lecz kiedy zastanawiają się nad całą
sprawą, dochodzą do wniosku, że bliżej go nie znali. W ich
mniemaniu jest to cichy, zamknięty w sobie człowiek, który
regularnie kosił trawnik przed domem, nikomu nie wadził i wszyscy
uważali go za nieszkodliwego dziwaka.
Bywali też inni przestępcy, pełni wdzięku, osobistego uroku,
uczynni; oni bez trudu zdobywali ofiary.
Joe Gardner nie mieścił się w żadnej z tych kategorii. Nauczyciel
gimnastyki miał w sobie dużo ciepła, był otwarty, młodzież
traktowała go jak kolegę, a rodzice odnosili się do niego bardzo
przyjaźnie. Zapewne zbyt wiele uwagi przykładał do swego wyglądu;
wyrobienie mięśni musiało go kosztować wiele wysiłku. Miał
skłonność do ubierania się w obcisłe podkoszulki i szorty, żeby lepiej
prezentować swą muskulaturę. Czyż to pasuje do obrazu gwałciciela,
który robił wszystko, żeby ofiary nie widziały go bez ubrania?
Wróciła do pogrążonego w ciszy salonu, skuliła się na kanapie i
okryła plecy afgańskim szalem. Co będzie z Chelsea? - pomyślała z
rosnącym niepokojem. W swoim czasie przyjaciółka była twardą,
upartą, stanowczą kobietą, do której można było zwracać się z
największymi kłopotami.
Ale tak było kiedyś, przed tym wieczorem, który ją odmienił; być
może na zawsze. Od tego czasu jest nerwowa, niepewna, często
wybucha płaczem, łatwo ją przestraszyć. Czyżby postać
pochylającego się nad nią Joego, kiedy rozmawiał z nią na szkolnym
parkingu, poruszyła jakąś strunę w jej pamięci? Może nauczyciel
czymś się zdradził? A może Chelsea w ogóle czuła się zagrożona w
towarzystwie wysokich, muskularnych mężczyzn ó brązowych
oczach?
Ale Joe już wcześniej znajdował się na pierwszym miejscu listy
podejrzanych, przypomniała sobie. Choć istnieli inni pasujący do
opisów gwałciciela, Joe do tego portretu przystawał najbardziej.
Wysoki, muskularny, o brązowych oczach.
Nie, to niezupełnie tak. Chelsea przecież się wahała. Jej słowa
brzmiały: „Chyba był wysoki".
Nie tylko zresztą Chelsea miała wątpliwości. Niepewna również
była Lisa Pyne. „Nie wiem" - powiedziała. A następnie: „On mnie
dosłownie zgniótł, nie mogłam nic zrobić. Opór nie miał sensu. W
porównaniu z nim byłam taka mała".
Neal i Karen również założyli, że napastnik był wysoki i dobrze
zbudowany. A Joe Gardner, mierzący dobrych sto osiemdziesiąt pięć
centymetrów wzrostu, musi ważyć co najmniej dziewięćdziesiąt kilo.
Karen była pewna, że gdyby ją zgwałcił, określiłaby go bez wahania
jako ogromnego, a w takiej sytuacji kobieta przecież wyolbrzymia
rozmiary napastnika!
Karen zastanawiała się, czy pozostałe ofiary też były tak bardzo
pewne swego. Może to ona robi z igły widły? Niemniej Neal również
jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Mógł zeznania ofiar wziąć za
dobrą monetę i nie uwzględnić faktu, że kobieta jest od mężczyzny
dużo słabsza fizycznie.
Nie chciała, żeby drążący ją niepokój przekształcił się w strach.
Co szkodzi zadzwonić do Neala, podzielić się z nim wątpliwościami,
poprosić, żeby kogoś do niej przysłał?
Ruszyła do kuchni, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek
przy drzwiach.
Neal? Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że jest w
domu od dobrej godziny. Kiedy obiecywał, że zadzwoni, wiedziała, że
pragnie się do niej przytulić. Bóg świadkiem, że i ona niczego innego
nie pragnęła.
Zapaliła światło na werandzie i na wszelki wypadek przed
otworzeniem drzwi założyła łańcuch. Przez szczelinę ujrzała Franka
Morrisa.
Dziwne. Czego on chce? W pełni świadoma tego, że jest sama,
oświadczyła:
- Zaskoczył mnie pan.
A zatem dzień wcale się jeszcze nie zakończył. Frank Morris był
najwyraźniej skrępowany. Garbiąc się; i nie patrząc Karen w oczy
odparł:
- Przepraszam, że panią niepokoję, pani Lindberg.
Mam nadzieję, że nie wyciągnąłem pani z łóżka i nie postawiłem
na nogi Abby.
Karen doskonale pamiętała, że mówiła mu o wyjeździe córki do
babci. Najwidoczniej o tym zapomniał, co troszeczkę ją uspokoiło.
- Nie, jeszcze nie spałam.
Nie zamierzała ani zdejmować łańcucha, ani zapraszać go do
środka tak długo, póki nie wyjaśni powodu swej wizyty.
Wsunął ręce do kieszeni i wykonał nerwowy ruch.
- Wiem, że się pani dziwi. Ale chodzi o to, że cały czas myślę o
aresztowaniu Joego. Nie mieści mi się wprost w głowie, że to on jest
winien. Na jednym... eee... na jednym ze szkolnych przedstawień
widziałem panią w towarzystwie Neala Rowlanda, więc pomyślałem
sobie, że zna go pani na tyle dobrze, żeby... no, nie wiem... jakoś
interweniować w sprawie Joego Gardnera. Czy mogłaby mi pani
poświęcić kilka minut?
Sprawiał wrażenie tak zakłopotanego, że Karen zrozumiała, ile
musiała go kosztować decyzja, by pojawić się o tej porze w jej domu.
Odczuła też ulgę na myśl, że nie tylko ją dręczą wątpliwości.
Niemniej wciąż się wahała, nie wiedząc, jak wykręcić się od
wpuszczenia Franka Morrisa do środka. Przecież nie powie mu, że
obawia się, iż to właśnie on jest tym poszukiwanym szaleńcem. Z
drugiej strony, pomyślała, napastnik nigdy nie pokazywał ofiarom
swej twarzy. Pamiętała, jak Neal mówił, że nawet już dzwoniąc do
domu Kathleen Madsen twarz miał zakrytą kominiarką.
- Chwileczkę - powiedziała i poddając się losowi zamknęła
drzwi, żeby zdjąć łańcuch.
Wpuściła nauczyciela do domu i ten ruszył za nią do salonu,
równie potulnie, jak Joe za Nealem, kiedy Neal prowadził go do
samochodu
- Proszę, niech pan siada - powiedziała. - Może napije się pan
kawy lub herbaty?
- Och, nie, dziękuję.
Wyraźnie spięty usiadł na krześle, wyjął z kieszeni swoje
nieśmiertelne pastylki miętowe i wsunął jedną do ust tak
automatycznym ruchem, że Karen wątpiła, by w ogóle zdał sobie
sprawę z tego, co zrobił. Ssanie miętówek przypominało nerwowe
obgryzanie paznokci. Może właśnie dzięki nim Morris chciał się
pozbyć tego przyzwyczajenia? Równie automatycznie poczęstował
pastylkami Karen.
Nie lubiła ich. Jak na jej gust były za słodkie.
Słodkie. Nie, mdłosłodkie. Gdzieś już słyszała to określenie. Na
widok niewinnie wyglądającego, maleńkiego pudełeczka w dłoni
Morrisa ogarnęła ją panika. Zgodnie z oświadczeniem jednej z ofiar,
oddech gwałciciela był właśnie mdłosłodki.
A może to ona zaczyna już tracić zmysły? Fakt, że Frank Morris
lubi ssać miętówki, stanowi bardzo nikłą poszlakę. Byłoby straszne,
gdyby domyślił się, że Karen się go boi.
Ale już lepsze to, niż okazać się głupią, przemknęło jej przez
myśl.
Z pewnością nie może skorzystać z telefonu w salonie; aparat stał
na małym stoliku, tuż za nauczycielem matematyki. Musi zatem
przeprosić gościa i wyjść do kuchni. Gdyby usłyszał jej rozmowę,
wyjaśni, że dzwoniła do Neala, bo chciała mu powiedzieć, że on,
Frank Morris, ma do niego jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę.
Pokonując strach, popatrzyła nauczycielowi w oczy; w oczy o
brązowych źrenicach.
- Na pewno nie chce pan niczego do picia? A więc nastawię
wodę tylko dla siebie.
- Nie, na pewno. - Wyglądał zwyczajnie i niegroźnie.
- Proszę tu chwilę poczekać - powiedziała, siląc się na uśmiech.
Nie wstał, nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby ją zatrzymać w
pokoju. Okłamywała siebie, że jest spokojna, że serce bije jej
normalnym rytmem.
W kuchni odkręciła kran, żeby zagłuszyć dźwięk wykręcania
numeru i własnego głosu. Podeszła do telefonu.
Kiedy jednak podniosła słuchawkę, panowała w niej głucha cisza.
Och, Boże, pomyślała.
I wtedy rozległa się muzyka.
Z rozmieszczonych w salonie głośników popłynął dźwięczny głos
Mary Chapin Carpenter,
Frank Morris chce, żeby mu zatańczyła.
Rozdział 14
Neal nie wiedział, dlaczego tak niepokoi go myśl o aresztowaniu
Joego Gardnera. Od pierwszej chwili nie uważał go za podejrzanego,,
przede wszystkim ze względu na budowę ciała. Po raz dwunasty
chyba w ciągu ostatniej półgodziny odchylił się na krześle do tyłu i
rozmyślał o trenerze szkolnej drużyny.
Był on silny, i co do tego nie było wątpliwości. Nie był tak
olbrzymi, żeby od razu wywrzeć na ofierze wrażenie, ale
wystarczająco wysoki, by go sobie zapamiętała. Do licha,
przestraszona kobieta ma skłonność do wyolbrzymiania wzrostu
napastnika; a im więcej o nim myśli, tym potworniejszy jawi się w jej
wspomnieniach.
Problem jednak polegał na tym, jak pogodzić to z faktem, że
każda ze zgwałconych kobiet wahała się chwilę, zanim stwierdziła, że
był wysoki i obdarzony straszliwą siłą?
- Na litość boską - odezwał się Joe, przeczesując palcami włosy.
- Ta kobieta po prostu bardzo mi się spodobała, więc zaproponowałem
jej spotkanie. Zachowałem się chyba nie całkiem jak dżentelmen,
ale... Do diabła, zapomniałem, że była jedną z tych kobiet...
Spotkaliśmy się tylko raz, kilka tygodni temu, gdy pełniła dyżur. -
Opuścił rękę. - Obiecała ze mną zatańczyć i dzisiaj jej tylko o tym
przypomniałem. Czy to zbrodnia?
W jego głosie zabrzmiał błagalny toń.
- Czy pan jej dzisiaj dotknął? - zapytał Neal z niewzruszoną
twarzą.
- Przysięgam, nie tknąłem jej nawet palcem! Nie tknąłem jej
palcem! - Wzburzył sobie włosy. - Boże! Nie mogę uwierzyć, że to
nie sen!
Jak na wyczucie Neala, Joe mówił to wszystko w sposób bardzo
przekonujący. Żeby dać mu chwilę wytchnienia, Neal podszedł do
maszynki do parzenia kawy. Napój wprawdzie był lekko stęchły,
ponieważ automat od dawna stał nie używany, ale Neal gwałtownie
potrzebował kofeiny. Dłużej niż zwykle mieszał w kawie mleko, które
również za długo stało w niewielkiej lodówce.
Joe nie chciał kawy. Wiercił się nerwowo na brzeżku twardego
krzesła, stukał palcami po kolanie i zmieniał nogi, zakładając to lewą
na prawą, to znów prawą na lewą. Był spięty i zdenerwowany.
Ale czy można mu się dziwić? - pomyślał Neal. Grozi mu
więzienie za czyny, których, jak zaklinał się na wszystkie świętości,
nie popełnił.
Kiedy Neal, trzymając w dłoni filiżankę, usiadł na skraju biurka,
Joe gwałtownie podniósł głowę. Na chwilę z jego twarzy zniknęło
znużenie i lęk.
- Po co miałbym gwałcić kobiety? Nie jest jeszcze ze mną tak
źle, żebym sobie jakiejś nie znalazł. Zazwyczaj szukam takich, które
chcą trwalszego związku, nie tych na jeden raz. - Gdy się prostował,
zaskrzypiało pod nim krzesło. Znów odchylił się do tyłu, lecz szybko
zmienił zdanie i pochylił się jednak do przodu. - Kiedy zobaczyłem
Chelsea, po prostu się nie zastanawiałem. Wcześniej pytałem jej
siostrę, czy Chelsea ma męża lub chłopaka. Kiedy powiedziała mi, że
nie, pomyślałem, że warto spróbować.
Neal skinął lekko głową, a zachęcony tym Joe zaczął mówić
jeszcze szybciej.
- Przecież na parkingu paliły się latarnie. Wokół było wielu ludzi.
Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę ją aż tak przestraszyć!
Gdybym chciał ją zaatakować, na pewno nie robiłbym tego w szkole,
na oczach wszystkich dzieciaków! Przecież to szaleństwo!
- Tak - przyznał Neal. - To szaleństwo.
- Boże! - Na twarzy Joego znów pojawiła się rozpacz. -
Naprawdę pan sądzi, że to ja?
- Tak twierdzi panna Cahill.
- A więc jestem oskarżony i przesłuchiwany.
- Panie Gardner - powiedział Neal cierpliwie. - Już któryś raz z
rzędu powtarzam panu, że powinien pan skontaktować się z
adwokatem. On powie, jakie przysługują panu prawa.
Nauczyciel skulił się i spuścił głowę.
- Dobrze - powiedział w końcu. - Skontaktuję się z adwokatem.
Czy jest tu książka telefoniczna?
Neal pchnął ku niemu opasły tom.
- O tej porze może pan mieć niejakie kłopoty. Może rano...
Joe sprawiał wrażenie, jakby słowa policjanta do niego nie
docierały. Tak szybko i gorączkowo kartkował książkę, że przedarł
stronicę. Ręce mu się trzęsły, wreszcie spojrzał na Neala
przekrwionymi oczami.
- Muszę zapalić, a papierosy zostawiłem w szkole. Czy pan pali?
- Niestety, nie - odparł Neal, zeskakując z biurka. - Ale może uda
mi się coś zorganizować.
W sąsiednim pokoju czekał DeSalsa, który miał odwieźć
podejrzanego do więzienia okręgowego. Neal posłał go do pokoju
jednej z palących urzędniczek, żeby sprawdził, czy nie zostawiła
przypadkiem na biurku paczki.
- Byłą w górnej szufladzie - wyjaśnił młody policjant, wręczając
Nealowi papierosy i tanią zapalniczkę.
- Przypomnij mi, żebym zwrócił jej, pieniądze - powiedział Neal.
- Dzięki.
Joe Gardner potrzebował dużo więcej papierosów, niż zostawiła
urzędniczka. Neal rzucił mu paczkę, podał ogień, ale zapalniczkę
schował do kieszeni. Podsunął mu również plastikowy kubek, który
miął służyć za popielniczkę.
Joe łapczywie zaciągnął się dymem.
- Dziękuję. Dopiero w takich sytuacjach widzę, jak jestem
uzależniony od nikotyny. - Roześmiał się niewesoło. - W takich
sytuacjach... Nigdy jeszcze nic podobnego mi się nie przytrafiło! -
Drżącą ręką włożył papierosa do ust i mocno się zaciągnął. - No
dobrze. Co to ja miałem zrobić? Aha, adwokat. Tak, no to do dzieła. -
Położył książkę na kolanach i zaczął ją wertować. - A może pan zna
dobrego adwokata? Chyba że nie wolno wam nikogo polecać.
Neal skrzywił się, gdy dotarła do niego chmura tytoniowego
dymu, i przesunął krzesło. Oficjalnie palenie w budynku policji było
wzbronione. Urzędniczka, do której należały papierosy, paliła zawsze
na dworze, podczas przerw. Neal nie palił i kompletnie nie rozumiał
tego nałogu. Myśl o całowaniu pachnącej dymem tytoniowym kobiety
była dla niego nad wyraz nieprzyjemna.
Cholera!
Doznał nagle zapierającego dech w piersiach olśnienia.
Musiał odwołać się do nadludzkich wręcz sił, żeby nadać swemu
głosowi naturalne brzmienie.
- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział pana z
papierosem w ustach. Czy próbuje pan rzucić palenie?
Joe strząsnął popiół do kubka.
- Przy chłopcach staram się nie palić. Bez przerwy przecież
mówię im o treningach i diecie, więc gdybym na ich oczach palił,
popełniałbym wychowawcze samobójstwo! Ale fakt, raz czy dwa
myślałem o rzuceniu palenia...
Urwał i wykrzywił usta, jakby przypomniał sobie, że w tej chwili
problem nałogu jest jego najmniejszym zmartwieniem.
Tknięty nagłą myślą Neal zerwał się na równe nogi.
- A czy tej jesieni próbował pan rzucić palenie? - zapytał cicho i
dobitnie, tak żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do sensu
zadanego pytania. - Mniej więcej w ciągu ostatnich tygodni?
- Nie. Nawet w ciągu ostatnich dni! Czy to takie ważne?
- Nie, nie. DeSalsa! - zawołał Neal. W drzwiach pojawił się
policjant.
- Tak?
- Pilnuj pana Gardnera - polecił, chwycił ze stołu notatnik i
pobiegł do aparatu telefonicznego w sąsiednim pokoju.
Był zbyt poruszony, żeby usiąść. Kartkował notatnik, aż trafił
wreszcie na odpowiednią stronę. Kiedy wystukał wreszcie numer
Kathleen Madsen, okazało się, że telefon jest zajęty.
Niech to piekło pochłonie! Odłożył z trzaskiem słuchawkę i klnąc
pod nosem, ponownie otworzył notes. Znalazł numer Lisy Pyne i
zaczął naciskać klawisze. Telefon dzwonił i dzwonił. Neal krążył
niespokojnie wokół stołu - odchodził na tyle, na ile pozwalała długość
kabla, i mruczał pod nosem:
- Odbierz. Odbierz. Cholera jasna, odbierz.
- Halo? - Głos w słuchawce był zaspany, ale czujny.
- Tu Rowland - powiedział bez wstępu. - Panno Pyne, czy
przypadkiem nie zauważyła pani, że gwałciciel pali papierosy?
- Zauważyłam...? - Nastąpiła chwila ciszy, podczas której
nauczycielka najwyraźniej się rozbudziła. - Nie wiem. Sama palę.
- Przepraszam, że zakłóciłem spokój - powiedział i odłożył
słuchawkę.
Znów zadzwonił do Kathleen Madsen. Telefon wciąż był zajęty.
- Do licha - mruknął.
Przechadzał się po pokoju i zastanawiał, czy zdoła dowiedzieć się
czegoś od Chelsea Cahill. Może już tak się zasugerowała, że nie
wpadnie jej do głowy nic, co mogłoby oczyścić z zarzutów trenera?
Coraz bardziej niepokoiła go świadomość, że Karen jest w domu
sama. Dlaczego tak pochopnie odwołał DeSalsę? Postanowił do niej
zadzwonić i upewnić się, że wszystko jest w porządku.
Jej telefon również był zajęty. Pomyślał, że Karen rozmawia
pewnie ze swą rozhisteryzowaną przyjaciółką, której potrzebne były
słowa otuchy. A Karen, mimo że tak wojownicza, potrafiła okazać
współczucie i wyrozumiałość. Ale w tej chwili z całej duszy pragnął,
żeby skończyła już rozmawiać. Toni Santos właśnie tego dnia
opuściła szpital i natychmiast poleciała samolotem do Kalifornii,
gdzie mieszkali jej rodzice. Miał nawet gdzieś zapisany numer ich
telefonu. Czy dziewczyna ciągle jeszcze ma druty na szczęce? Neal
nie pamiętał, kiedy lekarze mieli zamiar je zdjąć.
Ponownie spróbował połączyć się z Kathleen Madsen. Ku jego
uldze tym razem telefon nie był zajęty i odebrał go syn. Kiedy Neal
poprosił do telefonu jego matkę, chłopak wrzasnął:
- Mamo!
W chwilę później w słuchawce rozległ się jej głos. Pobrzmiewały
w nim nuty niepokoju.
- Halo?
Neal się przedstawił.
- Pani Madsen, czy pani zauważyłaby, gdyby napastnik palił
papierosy?
. Tym razem nie było najmniejszego wahania.
- Pewnie. Natychmiast bym się zorientowała - oświadczyła
stanowczo. - Sama nie palę, a wie pan, że od palacza zawsze czuć
tytoń. Pamiętam tylko, że on pachniał jakoś tak dziwnie słodko. Ale o
tym już mówiłam, prawda? Był to bardzo delikatny zapach i nie
przypominał zupełnie zapachu papierosów. Jestem pewna, że ten
człowiek nie pali.
Neal poczuł paraliżujący strach.
- Dziękuję.
- Czy coś się stało? - zapytała drżącym głosem. - Gzy już go pan
znalazł?
Powinien był skłamać, ale tak panicznie bał się o Karen, że nie
bawił się w wymyślanie wiarygodnych historyjek.
- Myślę, że aresztowałem właśnie niewłaściwą osobę - odparł
szczerze.
Przez otwarte drzwi do swego gabinetu widział, jak Joe Gardner
wypuszcza z ust niebieskie kółka cierpkiego dymu. Starał się myśleć
rozsądnie. On sam nigdy nie wyczuł u Gardnera dymu
papierosowego, ale też nigdy nie zbliżał się do niego bliżej niż na
metr. A kiedy go aresztował, głowę zaprzątały mu inne sprawy.
Jeśli Kathleen Madsen ma rację, to nie Joe Gardner jest
poszukiwanym zboczeńcem. A jeśli nie on, to...
Boże, jeśli nie on, to jest nim któryś z pozostałych mężczyzn z
listy! A wszyscy widzieli, jak szef policji aresztuje Gardnera.
Gwałciciel doskonale wie, że Karen jest w domu sama.
Neal zaklął, gwałtownie podniósł słuchawkę i ponownie wystukał
jej numer. Wciąż zajęty.
W chwilę później zamknął Joego w celi, pobiegł do samochodu,
włączył syrenę oraz migające światła i gwałtownie wyjechał z
parkingu.
Boże, Boże, Boże.
Było to jak litania i modlitwa. W słowach tych zawarł się cały jej
strach.
Kuchnia zamieniła się w ślepy zaułek. Karen wprawdzie nigdy
nie myślała o niej w taki sposób, ale tak właśnie teraz było.
Odwróciła się gwałtownie. W drzwiach stał Frank Morris i
blokował wyjście. Żeby uciec bocznymi drzwiami, musiała go minąć.
Wyglądał normalnie, jak zawsze. Chciała otworzyć usta i
powiedzieć obojętnym tonem, że bardzo lubi Mary Chapin Carpenter.
Chciała zachowywać się tak, jakby pomysł, że to on jest
gwałcicielem, nawet nie zaświtał jej w głowie.
Ale w tej samej chwili ujrzała nóż. .
Trzymał go niedbale. Myśliwski nóż o straszliwej klindze,
połyskliwej i gładkiej.
- Frank... - powiedziała i cofnęła się o krok.
On powoli ruszył w jej stronę; mężczyzna tak nijaki, że gdyby nie
stał tuż przed nią, nie potrafiłaby nawet opisać jego twarzy.
- Frank, chyba nie zamierza pan tego zrobić. Kolejny krok do
tyłu. Do kredensu, w którym trzymała
- noże do krojenia mięsa, miała daleko. Zresztą nie odważyłaby
się zbliżyć do Franka na tyle blisko, żeby zadać cios.
W porządku. Opanowując rozdygotane nerwy, starała się myśleć
rozsądnie. Czym może się obronić? Opierając się dłonią o krawędź
zlewu, cofnęła się jeszcze bardziej.
W ostrzu noża jaskrawo odbijało się światło lampy. Oczy Franka
lśniły niczym wypolerowana, zimna stal i Karen przypomniała sobie
słowa Lisy lub Chelsea: „Nigdy nie zapomnę jego oczu".
Ale tym razem pozwolił jej ujrzeć swą twarz. A to by znaczyło,
że nie ma zamiaru puścić jej żywej.
- Frank. - Mimo straszliwego napięcia głos miała trzeźwy i
rozsądny. - Nie rób tego. Przecież wiesz, jak bardzo cię lubię. Jeśli
odłożysz nóż, zrobię wszystko, żeby ci pomóc.
Namacała dłonią wysokie drzwi spiżarki, otworzyła je
kopnięciem i chwyciła szczotkę na długim kiju. W głowie błysnęła jej
obłąkana myśl: Nigdy nie przykładałam wagi do domowego sprzętu, a
teraz moje życie zależy od głupiej szczotki!
Frank zbliżał się nieustępliwie i Karen przywarła plecami do
ściany. Ponownie próbowała przemówić mu do rozsądku.
- Mark Griggs okropnie mnie wystraszył. Tak się ucieszyłam na
twój widok. Uratowałeś mi życie. Powiedziałam o tym policji. To
będzie okoliczność łagodząca.
On odpowiedział równie rozsądnie i spokojnie:
- Wieczór spędziłaś ze mną, ale poszłaś z Gardnerem. Kobiety
zawsze tak robią.
Choć czuła dławienie w gardle, powiedziała:
- Wolałabym zatańczyć z tobą, ale przecież mnie nie poprosiłeś.
Mówiąc to, cały czas przesuwała się wzdłuż ściany, aż w końcu
znalazła się w kącie. Frank stał zaledwie metr od niej.
- No cóż, możesz teraz dla mnie zatańczyć - oświadczył
zatroskanym głosem ojca, który martwi się, czy jego córka
wystarczająco dobrze opanowała wzory matematyczne. - Możesz
teraz wynagrodzić mi to, że postawiłaś przeciw mnie na nogi całe
miasteczko.
Mogę zatańczyć, pomyślała, i zyskać na czasie. Jeśli Neal się
domyśli, jeśli przyjedzie na pomoc...
Boże, jak bardzo chciała w to wierzyć! Ale to niemożliwe.
Dlaczego niby Neal miałby być jasnowidzem? Może polegać tylko na
sobie. Gra na zwłokę nie ma sensu.
- Nie - odparła prawie z żalem. - Nie mogę dla ciebie zatańczyć.
Powinieneś był poprosić mnie o to w szkole. Wtedy bym zatańczyła.
Rzucił się na nią tak nagle, że mogła zareagować jedynie
odruchowo. Dźgnęła na oślep kijem od szczotki i trafiła go w szyję.
Zakrztusił się i odskoczył do tyłu. Karen podjęła wędrówkę wzdłuż
ściany, starając się dotrzeć do drzwi.
Wydając nieartykułowane dźwięki, ponowił atak. Karen znów
zamachnęła się szczotką i cofnęła kilka kroków. Frank postępował za
nią na ugiętych nogach, niczym kot za myszą. Nie spuszczając z niego
oczu, Karen uparcie zdążała do drzwi.
Dobrze, w lewo, pomyślała. Kiedy już dojdę do tych drzwi...
To co wtedy? Znów ogarnęło ją przerażenie. Nie będzie miała
czasu ich otworzyć. Po powrocie do domu zamknęła je na zasuwę i
łańcuch. Teraz przeklinała swą zapobiegliwość. Zanim upora się ż
drzwiami, Frank ją dopadnie.
- Jeśli nie zatańczysz, zrobię ci krzywdę - ostrzegł.
Czyż miała inne wyjście, jak bezradnie wycofywać się do salonu,
gdzie z głośników płynął głos Mary Chapin Carpenter? Strach
stopniowo zamieniał się w odrętwiającą rozpacz. Teraz myślała już
wyłącznie o Nealu. O Nealu, który sądził, że zawiódł żonę i który
będzie przekonany, że zawiódł również ją, Karen, kiedy wreszcie
znajdą w salonie jej zwłoki.
Nie, nie wolno ci się poddać. Wybij okno, pomyślała. Krzycz.
Ale czy przez gęste zarośla ktokolwiek usłyszy jej wołanie?
Była bliska histerii. Frank zamierzał ją zabić; wyczytała to z jego
oczu. Celował nożem w jej gardło i piersi.
Wpadła na stolik do kawy i okrążyła go. Abby! - pomyślała ze
straszliwym bólem i miłością. Neal. Boże, ale ze mnie tchórz. A
myślałam, że jestem taka dzielna, gotowa na każde ryzyko.
Dopiero teraz pojęła, że zawsze podejmowała tylko taką walkę, w
której była pewna zwycięstwa.
Poczuła, że ogarnia ją złość. Czyżby zamierzała położyć się i
umrzeć tylko dlatego, że Frank Morris wymachuje przed nią nożem?
Na Boga, nie da mu satysfakcji, że z taką łatwością ją zastraszył.
Stanęła przy małym stoliku, wypuściła z rąk szczotkę i chwyciła
wysoką figurkę z hebanu, przedstawiającą afrykańską kobietę z
koszykiem na głowie. Ciężki przedmiot świsnął w powietrzu, kierując
się prosto w głowę Franka. Ten w ostatniej chwili uchylił się przed
nadlatującym pociskiem i rzeźba wyrżnęła w ścianę.
- Prędzej w piekle zgaśnie ogień, nim ci zatańczę! - zawołała.
Wyrwała z kontaktu wtyczkę, chwyciła lampę i cisnęła nią we
Franka. Przedmiot trafił go w bok głowy i z trzaskiem upadł na
podłogę u jego stóp.
- Ty suko! - zawył i z pochyloną głową ruszył do przodu.
Karen skryła się za kanapą, porwała z podłogi szczotkę i znów
zadała nią cios. Klinga noża rozcięła kawałek kija, lecz zanim Frank
zdążył wykonać kolejny ruch, Karen zaczęła ciskać w niego
książkami, które brała z półki.
Frank miotał teraz przekleństwa, a ona nie pozostawała mu
dłużna. Kopała meble, zastawiając mu drogę, ciskała w niego
wszystkim, co wpadło jej w ręce, od poduszek z kanapy zaczynając, a
na stojącej na pianinie wazie kończąc.
W pewnej chwili potknęła się o poduszkę i upadła.
Frank chwycił nóż obiema rękami i rzucił się w jej stronę, celując
w brzuch. Ostatkiem sił przetoczyła się na bok i kopnęła go w nogi.
Zanim zdążył odzyskać równowagę, zerwała się z podłogi i pchnęła
na niego kanapę.
- Ty dziwko! - zawył i ponowił atak.
Okrążyła pianino. Z trudem chwytała powietrze, przed oczami
miała już mroczki, a z głośników nieustannie płynęła muzyka. Mary
śpiewała o tym, jak wymykała się z objęć kolejnych kochanków.
Karen spostrzegła, że Frank również zaczyna tracić siły. Ręce mu
drżały, zadawane na oślep ciosy były coraz bardziej chaotyczne.
Niemniej każdy z nich mógł dosięgnąć celu, bo chwilami ostrze noża
błyskało niebezpiecznie blisko jej twarzy. Kiedy pchnęła w jego
stronę stojący przy pianinie taboret i rozpaczliwie rozglądała się za
kolejnym przedmiotem, którym mogłaby w niego rzucić, spostrzegła,
że ma ręce we krwi. Nawet nie zauważyła, kiedy ją zranił.
Żeby tylko ta muzyka przestała grać! Po jakie licho kupowała
sprzęt z autorewersem? Chwyciła magnetofon i cisnęła nim we
Franka. Piosenka urwała się w pół tonu.
Czyżby jednak muzyka dalej brzmiała? Oszołomiona popatrzyła
na rozbity magnetofon i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że zza
okna dobiega zawodzenie syreny.
- Neal! - krzyknęła w chwili, gdy twarz Franka wykrzywił
grymas demonicznej nienawiści.
Rzucił się gwałtownie w jej stronę, celując w szyję.
Poczuła na karku ukłucie i upadła. Czy to nie powinno bardziej
boleć? - zastanawiała się irracjonalnie.
Słyszała własny głos wołający Neala, mieszający się z
zawodzeniem syreny i łoskotem, kiedy ktoś wdzierał się przez okno
do pokoju.
Pochylony nad nią Frank przytykał do jej gardła czubek noża.
Jego ręce drżały.
- Zabiję ją! - krzyczał. - Zabiję! Zrobię to!
Karen leżała bez ruchu, wstrzymując oddech. Spojrzała w bok.
Na pobojowisku, w jakie zamienił się salon, w odległości niecałego
metra od niej, stał na szeroko rozstawionych nogach Neal. W obu
dłoniach ściskał pistolet skierowany w głowę Franka.
- Tknij ją tylko, a umrzesz! - wycedził przez zęby.
- Nie ruszaj się, bo pociągnę za spust. Odrzuć ten cholerny nóż.
Rzuć go! Natychmiast!
- Zabiję ją!
- A więc i ty umrzesz - obiecał Neal.
Karen, żeby nie stracić przytomności, musiała zaczerpnąć
powietrza. W tej samej chwili poczuła na gardle mocniejszy nacisk
ostrza. Zamknęła oczy i modliła się. Gdyby tylko dostała jeszcze
jedną szansę; w imię Abby, w imię Neala.
Sekundę później zadźwięczał rzucony na podłogę nóż i Frank
wstał.
- Nie strzelaj - powiedział, podnosząc ręce do góry.
- Mimo że to suka, nie chciałem jej skrzywdzić. Chciałem tylko,
żeby mi zatańczyła.
Neal stanął przy Karen i cisnął Frankiem Morrisem o ścianę, po
czym wykręcił mu do tyłu ręce i skuł je kajdankami.
- Chciałem tylko, żeby mi zatańczyła!
- Masz prawo milczeć... - zaczął Neal.
Karen ogarnęła apatia. Nie była w stanie zrobić najmniejszego
ruchu, choć zdawała sobie sprawę, że powinna wstać. Za oknem
zawyła kolejna syrena. I następna. Wydawało się jej, że upłynęła
zaledwie sekunda, gdy w oknie pojawił się kolejny policjant.
Zaklął i Karen teraz dopiero uświadomiła sobie, że jej salon został
kompletnie zniszczony. W następnej chwili policjant był już w
środku, na rozkaz Neala chwycił Franka za kołnierz i ruszył z nim w
stronę drzwi.
Neal opadł na kolana obok Karen.
- Odezwij się - powiedział ochrypłym, drżącym głosem. -
Powiedz, że nic ci nie jest. Że tylko odpoczywasz.
- Odpoczywam - odparła posłusznie.
- Cholera! - Wodził dłońmi po jej ciele. - Tylko nie zemdlej!
- A kto mówi, że zemdleję? - Bolał ją kark, przedramię paliło
żywym ogniem, ale już czuła się trochę lepiej. - Jeśli się trochę
odsuniesz, to usiądę.
Delikatnie pomógł jej wstać. Przesunęła się nieco i oparła plecami
o pianino. Dom był pełen policjantów. Lekarz, ignorując Neala,
oczyścił Karen ranę i założył opatrunek.
- Lepiej nie patrz - burknął Neal. - Ten drań zniszczył ci salon.
- Akurat! - odparła Karen z dumą. - To moje dzieło! Nie miałam
ochoty tańczyć, więc powiedziałam, żeby wynosił się do wszystkich
diabłów. Jestem pewna, że nieźle oberwał.
- Chryste Panie! - Neal wziął Karen w objęcia. Poczuła, że po
ciele przechodzi mu dreszcz. Trzymał ją tak mocno, że prawie
sprawiał ból, ale jego ramiona były jedynym miejscem na świecie, w
którym pragnęła przebywać. - Myślałem już, że cię straciłem -
powiedział głucho.
Wtulając twarz w jego ramię, szepnęła:
- Cały czas myślałam o tobie. Byłam bliska szaleństwa, kiedy
myślałam, że nigdy się nie dowiesz...
- Czego się nie dowiem?
Odsunął ją od siebie i popatrzył na nią z takim lękiem i
wdzięcznością, że ż łatwością powiedziała mu to, co od dawna chciała
mu wyznać:
- Że kocham cię, mimo że jesteś staromodny, uparty i uważasz
się za mądrzejszego ode mnie.
Neal omal się nie roześmiał, ale w jego oczach nadal malował się
strach.
- Myślę, że z uparciuchem poradzi sobie tylko inny Uparciuch.
Może właśnie zostaliśmy stworzeni dla siebie? Masz ochotę na
dziesięć lub dwanaście rund? A może uda się nam wytrzymać z sobą
czterdzieści lub pięćdziesiąt lat?
Karen była świadoma, że dwaj przebywający w salonie policjanci
uśmiechają się. Lekarz puścił do niej oko i cofnął się pod ścianę, a dla
niej istniał tylko klęczący obok mężczyzna.
- Jeśli to propozycja, to odpowiadam: tak. To wszystko, co była
w stanie powiedzieć. Uśmiech Neala zbladł. Na jego twarzy pojawił
się wyraz tak głębokiej miłości, że Karen zakręciło się w głowie.
W tej samej chwili Neal znalazł jej wargi. Poczuła, jak ogarnia ją
radość, czułość i uczucie triumfu, gorące i słodkie. Więc jednak
dostała szansę. Oboje dostali szansę. Zarzuciła Nealowi ramiona na
szyję i mocno go pocałowała;
Zgromadzeni w pokoju policjanci zaczęli klaskać.
Epilog
Neal usiadł wygodnie na krześle i obserwował z uśmiechem, jak
jego przyszła żona czaruje ludzi, których niedawno jeszcze
kompletnie ignorowała. Działo się to dwa dni przed wyborami,
podczas kolacji wydanej w Klubie Rotariańskim.
Ubrana w czerwoną sukienkę, której widok nasuwał mu zawsze
cudowne wspomnienia, Karen weszła na drewniane podium i
pochyliła do przodu nad mównicą. Niemal zniewoliła wzrokiem
zgromadzonych.
- Podstawową sprawą jest porozumiewanie się - oznajmiła. -
Rada szkoły reprezentuje ogół, ale jak może go reprezentować, skoro
jej członkowie nie wiedzą, czego chce cała społeczność? Ta ulica jest
oczywiście dwukierunkowa, ale jak możemy podejmować wiążące
decyzje, skoro nie jesteśmy zapraszani na zebrania, skoro nikt nie
zwraca się do nas o wyrażenie opinii, skoro nikt nawet nie trudzi się
informować nas, jakie problemy stoją przed okręgiem szkolnym?
Sądzę jednak, że możemy poszerzyć ulicę przynajmniej z jednej
strony. Myślę też, że administracja i rada szkoły podejmą
energiczniejsze działania, żeby zachęcić społeczność do współudziału
przy podejmowaniu decyzji.
Obrzuciła wzrokiem siedzących po obu stronach długiego stołu
biznesmenów.
- Wielu z was zna mnie bardzo dobrze. Jestem przekonana, że
nikt ze zgromadzonych na tej sali nie zaprzeczy, że jestem specjalistką
od porozumiewania się. Może nie zawsze podoba się wam to, co
mówię, ale ja mówię wszystko otwarcie, bez względu na to czy
zdobędę poklask, czy nie. W jaki inny sposób moglibyśmy nawiązać
dialog? Czasami jedynym rozwiązaniem jest tak ostre postawienie
sprawy, żeby omawiana kwestia rozpaliła wszystkich do białości. -
Karen przesłała słuchaczom krótki uśmiech. - To moja ulubiona rola.
Wśród oklasków, jakie towarzyszyły jej zejściu z mównicy,
słychać też było śmiechy. Słuchacze znali Karen aż nadto dobrze i
niewątpliwie znajdowały się wśród nich osoby, które jej nie lubiły.
Ale miała rację; jeśli nie życzyli sobie, aby administracja
przedstawiała im zatwierdzone już decyzje, jeśli chcieli mieć kogoś,
kto będzie zadawał pytania w imieniu wyborców, ona jest ich
najlepszym kandydatem. A biorąc pod uwagę kilka ostatnich decyzji
administracyjnych, Neal gotów był postawić na Karen cały swój
majątek.
Wstał, przeciągnął się i patrzył, jak jej przyjaciele, a następnie
inni podchodzą do niej, żeby zamienić z nią kilka słów i podziękować
za zabranie głosu. Widział, że choć w dalszym ciągu peroruje i
wymachuje rękami dla podkreślenia wagi swych słów, to jej uśmiech
jest trochę łagodniejszy niż przed dwoma miesiącami. Poza tym dużo
chętniej słuchała opinii innych. 1 jeśli nawet nie czyniła tego ze
szczerego serca, robiła to bardzo przekonująco.
Neal wykrzywił usta. Wcale by się nie zdziwił, gdyby
urzędowanie w radzie szkoły zakończyła fotelem burmistrza. A czy
stamtąd daleko do stanowisk na szczeblu stanowym?
- O, pan Rowland - dobiegł go zza pleców czyjś serdeczny głos, -
Czy pan również popiera jej kandydaturę?
Neal obejrzał się i ujrzał Pete'a Eksteda, wydawcę „Pilchuck
Times".
- Oczywiście - odparł. - Lubię kobiety obdarzone duchem walki.
Oczywiście, skoro mam ją poślubić, zawsze można zarzucić mi
stronniczość.
- Do licha! - odparł Pete i potrząsnął głową, ale w kącikach jego
ust pojawił się lekki uśmiech. - Dottie i ja stawiamy na nią.
- Rozumiem, że pan jest realistą, a ona romantyczką.
- Tak. - Wydawca klepnął Neala w ramię. - Nie zmartwię się,
jeśli to ona będzie miała rację.
- Lepiej niech pan jak najszybciej ureguluje rachunki - doradził
mu Neal, a kiedy Eksted uniósł brwi, dodał:
- Zanim wybierze się pan na długi, miły urlop, kiedy wyjdzie na
jaw pańska stronniczość.
- Moja decyzja nikogo nie zaskoczy. - Pete przeciągnął dłonią po
rzedniejących włosach. - Oddam głos na Karen.
- Będzie bardzo zadowolona. Powiem jej o tym - zapewnił go
Neal.
Ktoś inny klepnął go w ramię.
- Moje gratulacje! Karen mówiła, że jesteście zaręczeni.
Do gratulacji przyłączyło się kilku innych mężczyzn.
- Jest pan tu jako policjant czy jako narzeczony? - zapytał Darrell
Holm, właściciel jedynego w mieście sklepu z meblami. Rubaszność
nie zdołała skryć jego niechęci.
Neal rozejrzał się po otaczających go mężczyznach, próbując
ocenić, czy wszyscy są do Karen nastawieni równie nieprzychylnie
jak Holm. Za jego plecami dostrzegł Karen. Popatrzył na nią
przelotnie, ale to wystarczyło, żeby od środka zalała go fala ciepła.
- Powiem panu coś - powiedział, spoglądając Holmowi w oczy. -
Pokochałem Karen Lindberg za te cechy jej charakteru, dzięki którym
będzie ona również znakomicie funkcjonować w radzie szkoły.
Pokochałem Karen za jej obowiązkowość, idealizm, inteligencję i
dobroć. A ponieważ zetknąłem się z nią najpierw służbowo, nie
potrafię tych dwóch spraw od siebie oddzielić, bez względu na to, czy
to się panu podoba, czy nie.
Holm poczerwieniał.
- Czy ja coś mówiłem? - zapytał.
Odwrócił się i stanął oko w oko z Karen. Ta uśmiechnęła się
promiennie i podeszła do Neala. Holm zaczął się w popłochu
wycofywać. Pete Eksted popatrzył z ukosa na Neala i Karen i
rozpoczął ożywioną dyskusję o budowie nowej składnicy złomu.
Karen wzięła Neala pod rękę, odciągnęła go na bok i szepnęła do
ucha:
- Czerwienię się.
- Nawet nie wiesz jak - odparł również szeptem.
- Serce bije mi za szybko.
Uśmiechnęła się i ponownie wmieszała w tłum.
Gdy jakiś czas później szli do samochodu, Karen zapytała
dziwnym tonem:
- Naprawdę w to wszystko wierzysz?
Neal otworzył przed nią drzwi auta i dopiero wtedy spytał:
- W co?
Karen stała bez ruchu.
- W idealizm, obowiązkowość i... co tam było jeszcze?
Nadeszły już pierwsze listopadowe chłody. Ujmując w dłoń jej
podbródek, Neal poczuł, że Karen drży. Mimo że zapadł już zmrok,
księżyc i oświetlone okna za ich plecami dawały dosyć światła, żeby
dokładnie widział jej delikatną twarz. Była poważna i malował się na
niej wyraz oczekiwania.
- Inteligencja i dobroć - podpowiedział. - Czyżbyś w to wątpiła?
W pierwszej chwili się zjeżyła, zaraz jednak zamrugała oczami i
uśmiechnęła się z przymusem.
- Może to dziwne, ale nie.
Pochylił głowę, żeby ją pocałować, i zawahał się.
- Opuściłem jedną ważną cechę - dodał.
- O? - Musnęła palcami jego tors. - Jaką?
- Namiętność - powiedział i gorąco pocałował jej usta.