ALEXANDER MCCALL SMITH
MORALNOŚĆ DLA PIĘKNYCH
DZIEWCZĄT
Morality for Beautiful Girls
Przełożył: Tomasz Biedroń
Wydanie oryginalne: 2001
Wydanie polskie: 2005
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ŚWIAT WIDZIANY OCZYMA INNEJ OSOBY
Mma Ramotswe, córka świętej pamięci Obeda Ramotswe z Mochudi pod Gaborone,
stolicą Botswany, była oficjalną narzeczoną pana J.L.B. Matekoniego, syna świętej pamięci
Pumphamilitsego Matekoniego z Tlokweng, rolnika, a później wysokiego urzędnika
kolejowego. Wszyscy uważali, że to znakomicie dobrana para - ona, założycielka i
właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, jedynej w Botswanie agencji
detektywistycznej zajmującej się sprawami także kobiet, on, właściciel Tlokweng Road
Speedy Motors i w powszechnej opinii jeden z najlepszych mechaników samochodowych w
Botswanie. Zawsze jest dobrze, mówili ludzie, jak każde z małżonków prowadzi osobną
działalność. Tradycyjne małżeństwa, w których mężczyzna podejmuje wszystkie decyzje i
zarządza większością majątku, przeznaczone sadła kobiet, które pragną poświęcić się w życiu
gotowaniu i wychowywaniu dzieci. Czasy się jednak zmieniły i dla wykształconych kobiet,
które chcą coś w życiu osiągnąć, lepszym wyjściem jest mieć jakieś zajęcie.
Istniało wiele przykładów takich małżeństw, między innymi mmy Maketetse, która
otworzyła fabryczkę specjalizującą się w produkcji szortów khaki dla chłopców. Zaczynała
od ciasnej i dusznej izdebki na tyłach swojego domu, potem jednak zatrudniła do krojenia i
szycia swoje kuzynki i stworzyła jedno z najlepiej funkcjonujących przedsiębiorstw w
Botswanie, eksportujące swoje wyroby do Namibii mimo ostrej konkurencji ze strony dużych
firm odzieżowych z Przylądka. Wyszła za pana Cedrica Maketetse, który miał dwa sklepy z
napojami w Gaborone, a ostatnio zakupił trzeci we Francistown. W stołecznej gazecie ukazał
się trochę krępujący artykuł na ich temat, zatytułowany Producentce szortów życzymy
wszelkiej pomyślności na nowej drodze szycia z lokalnym potentatem od napojów. Oboje
należeli do Izby Handlowej i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że pan Maketetse jest
niezmiernie dumny z sukcesów biznesowych swojej żony.
Oczywiście kobieta, której powiodło się w interesach, musi uważać na mężczyzn,
którzy szukają wygodnego życia u boku bogatej małżonki. Było wiele takich przypadków i
mma Ramotswe zauważyła, że tego rodzaju związki prawie zawsze kończą się fatalnie:
mężczyzna albo przepija czy przegrywa dochody swojej żony, albo próbuje zarządzać firmą,
doprowadzając ją do ruiny. Mężczyźni są dobrzy w interesach, uważała mma Ramotswe, ale
kobiety nie ustępują im pod tym względem. Są z natury oszczędniejsze. Jakże inaczej, skoro
dysponując skąpymi środkami finansowymi, muszą czymś napchać wiecznie głodne brzuchy
dzieci. Dzieci jedzą tak dużo, że ile by się nagotowało dyni czy owsianki, ich brzuchy nigdy
się nie zapełnią. Mężczyźni zaś najszczęśliwsi są wtedy, kiedy pochłaniają całe góry drogiego
mięsa. Można się zniechęcić do życia.
- To będzie dobre małżeństwo - mówili ludzie, usłyszawszy o jej zaręczynach z panem
J.L.B. Matekonim. - On jest odpowiedzialnym mężczyzną, a ona bardzo dobrą kobietą. Czeka
ich szczęśliwa przyszłość - każde prowadzi swoją firmę i razem piją herbatę.
Mma Ramotswe znała tę powszechną opinię i podzielała ją. Po katastrofalnym
małżeństwie z Note Mokotim, trębaczem jazzowym i nieuleczalnym babiarzem, postanowiła
już nigdy nie wychodzić za mąż, chociaż składano jej liczne propozycje. Odrzuciła zresztą
pierwsze oświadczyny pana J.L.B. Matekoniego, lecz pół roku później zmieniła zdanie.
Zrozumiała, że w odniesieniu do kandydata na męża należy sobie postawić bardzo proste
pytanie. Pytanie, które może sobie zadać każda kobieta - a w każdym razie taka, która miała
dobrego ojca - i na które każda kobieta instynktownie zna odpowiedź. Mma Ramotswe
sformułowała je i nie miała żadnych wątpliwości, jak należy na nie odpowiedzieć.
„Co pomyślałby o nim mój tata?”, powiedziała do siebie po przyjęciu oświadczyn
pana J.L.B. Matekoniego - trochę tak, jak człowiek, który zastanawia się za skrzyżowaniem,
czy dobrze skręcił. Dokładnie pamiętała, gdzie to było: pewnego wieczoru spacerowała w
pobliżu zapory jedną z tych ścieżek, które błąkają się pośród akacji. Nagle przystanęła i
spojrzała na niebo, na ten rozwodniony, sprany błękit, który krótko przed zachodem słońca
zasnuły miedziane smugi. Wokół panowała cisza, mma Ramotswe była zupełnie sama. Mimo
to wypowiedziała to pytanie na głos, jakby ktoś mógł ją usłyszeć.
Spojrzała na niebo, jakby oczekiwała, że tam znajdzie odpowiedź. Znała ją jednak bez
patrzenia do góry. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Obed Ramotswe, który poznał w
swoim życiu najróżniejszego sortu mężczyzn z wszystkimi ich słabościami, zaakceptowałby
pana J.L.B. Matekoniego. A skoro tak, to czego się bać? Jej przyszły mąż będzie dla niej
dobry.
Obecnie mma Ramotswe siedziała w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1
wraz ze swoją asystentką, mmą Makutsi, najlepszą absolwentką studium dla sekretarek ze
swojego rocznika, i rozmyślała o decyzjach, których wymagał od niej zbliżający się ślub z
panem J.L.B. Matekonim. Narzucało się, rzecz jasna, pytanie, gdzie będą mieszkali. To
jednak szybko się rozstrzygnęło. Dom pana J.L.B. Matekoniego, choć atrakcyjnie położony w
pobliżu starego lotniska i całkiem ładny, z werandą w stylu kolonialnym i błyszczącym
blaszanym dachem, gorzej się nadawał na małżeńskie gniazdo niż jej dom przy Zebra Drive.
Jego ogródek, a właściwie podwórko było maleńkie, ona zaś miała cały rząd papai, kilka
cienistych akacji i dystyngowaną grządkę melonów. Co się natomiast tyczy wnętrza, to
spartańskie korytarze i nieużywane pokoje u pana J.L.B. Matekoniego miały niewiele atutów,
zwłaszcza w porównaniu z jej domem. Serce by jej pękło, gdyby musiała się rozstać ze swoim
salonem, z puszystym dywanem na posadzce z polerowanego czerwonego betonu, z gzymsem
kominka, na którym stała pamiątkowa plakietka na cześć sir Sereste Khamy, naczelnika ludu
Bamgwato, męża opatrznościowego i pierwszego prezydenta Botswany, oraz ze stojącą w
kącie maszyną do szycia na pedały, wciąż chodzącą jak złoto.
Nie musiała uciekać się do długich perswazji. Decyzja na rzecz Zebra Drive w ogóle
nie została ujęta w słowa. Po tym, jak pan J.L.B. Matekoni dał się przekonać mmie
Potokwani, kierowniczce farmy dla sierot, żeby wziął pod swoją opiekę osieroconego chłopca
i jego kaleką siostrę, dzieci wprowadziły się do niej i natychmiast bardzo dobrze się tam
poczuły. W naturalny sposób uznali zatem, że w stosownej porze cała rodzina zamieszka przy
Zebra Drive. Na razie pan J.L.B. Matekoni mieszkał w swoim domu, ale przy Zebra Drive
jadał wieczorny posiłek.
Z tym nie było problemów. Pozostała kwestia organizacji pracy. Siedząc za biurkiem i
patrząc, jak mma Makutsi porządkuje dokumenty, mma Ramotswe uświadomiła sobie, jak
trudne czeka ją zadanie. Decyzja nie była łatwa, ale podjęła ją i teraz musiała wcielić ją w
czyn. W końcu na tym polega robienie interesów.
Do elementarnych zasad prowadzenia przedsiębiorstwa należy unikanie dublowania
zasobów. Po ślubie z panem J.L.B. Matekonim mieliby dwie firmy z dwoma biurami.
Chodziło oczywiście o zupełnie różne branże, ale Tlokweng Road Speedy Motors
dysponowało sporą powierzchnią biurową i przeniesienie tam siedziby agencji
detektywistycznej byłoby najzupełniej sensowne. Mma Ramotswe dokonała szczegółowej
inspekcji zakładu pana J.L.B. Matekoniego i zasięgnęła porady lokalnego przedsiębiorcy
budowlanego.
- Nie będzie problemu - powiedział, obejrzawszy warsztat i biuro. - Można wstawić
nowe drzwi po tamtej stronie. Wtedy pani klienci nie będą się stykali z tą całą papraniną w
warsztacie.
Po połączeniu biur mma Ramotswe mogłaby swoje wynająć i nareszcie wyjść na plus.
Przykra prawda była taka, że Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1 generowała zbyt niskie
przychody. Klientów nie brakowało - nie w tym rzecz. Działalność detektywistyczna jest
ogromnie czasochłonna i gdyby mma Ramotswe żądała realistycznej stawki godzinowej,
ludzi po prostu nie byłoby stać na jej usługi. Dwieście puli za rozwiązanie zagadki czy
znalezienie zaginionej osoby - tyle mogli zapłacić i na ogół było to warte wysiłku, ale kilka
tysięcy puli za tę samą pracę to zupełnie inna rozmowa - człowiek od razu nabiera większej
chęci do życia.
Mma Ramotswe mniej więcej wychodziłaby na swoje, gdyby nie pensja mmy
Makutsi. Pierwotnie zatrudniła ją jako sekretarkę, bo firma, która chce być traktowana
poważnie, musi mieć sekretarkę, ale szybko odkryła schowany za tymi grubymi okularami
talent. Mma Makutsi została awansowana na prestiżowe stanowisko asystentki detektywa.
Mma Ramotswe czuła się jednak zobowiązana podnieść jej pensję, zwiększając ujemne saldo
bieżące agencji.
Omówiła sprawę z panem J.L.B. Matekonim, który przyznał jej rację: nie miała
większego wyboru.
- Jeśli nadal będziesz tak funkcjonowała, to splajtujesz - powiedział z powagą. -
Widziałem firmy, którym to się zdarzyło. Przyślą ci człowieka, który nazywa się syndyk
masy upadłościowej. On jest jak sęp - krąży i krąży. Bankructwo firmy to straszna rzecz.
Mma Ramotswe cmoknęła językiem.
- Chcę tego uniknąć. To byłby bardzo smutny koniec mojej działalności.
Wymienili ponure spojrzenia.
- Będziesz musiała ją zwolnić - zawyrokował pan J.L.B. Matekoni. - Mnie też się
zdarzało, że musiałem zwolnić mechanika. Ciężka decyzja, ale tak to już w życiu bywa.
- Tak bardzo się ucieszyła, kiedy ją awansowałam. Nie mogę jej nagle powiedzieć, że
nie jest już detektywem. Nie ma w Gaborone nikogo. Jej rodzina mieszka w Bobonong. Z
tego, co wiem, są bardzo biedni.
Pan J.L.B. Matekoni pokręcił głową.
- Biednych ludzi jest mnóstwo. Wielu bardzo cierpi. Ale żaden interes nie działa na
powietrze. Każdy o tym wie. Musisz zsumować przychody i odjąć od nich wydatki. Różnica
to jest twój zysk. W twoim wypadku tę liczbę poprzedza znak minus. Nie możesz...
- Nie mogę... - przerwała mu mma Ramotswe - ...nie mogę jej teraz zwolnić. Jest dla
mnie jak córka. Bardzo chce być detektywem i ciężko pracuje.
Pan J.L.B. Matekoni spuścił wzrok na swoje stopy. Podejrzewał, że mma Ramotswe
oczekuje od niego jakiejś propozycji, ale jakiej? śe da jej pieniądze? śe będzie regulował
rachunki Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, chociaż jednoznacznie mu
zakomunikowała, że on ma nadal prowadzić warsztat, podczas gdy ona będzie się zajmowała
swoimi klientami i ich problemami?
- Nie chcę, żebyś płacił moje rachunki - powiedziała mma Ramotswe ze
stanowczością, która budziła w nim zarazem strach i podziw.
- Naturalnie, że nie - pospieszył z odpowiedzią. - Nawet nie przeszło mi to przez myśl.
- Z drugiej strony - podjęła mma Ramotswe - potrzebna ci w warsztacie sekretarka.
Ciągle masz bałagan w papierach, prawda? Nie zapisujesz, ile płacisz tym swoim
darmozjadom. Podejrzewam, że udzielasz im też pożyczek. Notujesz to?
Pan J.L.B. Matekoni nie wiedział, gdzie się podziać ze spojrzeniem. Skąd się
dowiedziała, że terminatorzy są mu winni sześćset puli każdy i nie zanosi się na to, żeby
kiedykolwiek mieli możliwość spłacić dług?
- Chcesz, żeby pracowała dla mnie? - spytał zaskoczony. - A co z jej stanowiskiem
detektywa?
Mma Ramotswe nie odpowiedziała od razu. Nie przemyślała wcześniej sprawy, ale
teraz zaczął się wykluwać pewien plan. Gdyby przenieśli biuro agencji do warsztatu, mma
Makutsi mogłaby zachować posadę asystentki detektywa, a jednocześnie wziąć na siebie
obowiązki biurowe w warsztacie. Pan J.L.B. Matekoni płaciłby jej pensję, co oznaczałoby
znaczne zmniejszenie obciążeń agencji. W połączeniu z czynszem za zwolniony budynek
ogromnie poprawiłoby to sytuację finansową firmy.
Wyłuszczyła swój plan panu J.L.B. Matekoniemu. Chociaż często kwestionował
przydatność mmy Makutsi, dostrzegał zalety propozycji mmy Ramotswe - zwłaszcza tę, że
uszczęśliwiłoby to jego przyszłą żonę. A w końcu na tym najbardziej mu zależało.
Mma Ramotswe przełknęła ślinę.
- Mma Makutsi - zagaiła. - Rozmyślałam o przyszłości.
Mma Makutsi, która skończyła robić porządek w dokumentach, zaparzyła im obu
herbatę z czerwonokrzewu i zasiadła wygodnie do półgodzinnej przerwy, którą zwyczajowo
sobie robiła około jedenastej. Zaczęła czytać czasopismo - stary egzemplarz „National
Geographic” - pożyczone od kuzyna nauczyciela.
- O przyszłości? Tak, to zawsze ciekawe. Ale moim zdaniem nie tak ciekawe jak
przeszłość. Jest tutaj bardzo dobry artykuł, mma Ramotswe. Pożyczę pani, jak przeczytam. O
naszych przodkach ze wschodniej Afryki. Piszą tutaj o doktorze Leakeyu. To bardzo znany
spec od kości.
- Spec od kości? - zdziwiła się mma Ramotswe.
Mma Makutsi z reguły doskonale się wysławiała - zarówno po angielsku, jak w
setswana - ale zdarzało jej się posługiwać osobliwymi wyrażeniami. Co to jest spec od kości?
Kojarzy się to z czarownikiem, ale chyba doktor Leakey nie jest czarownikiem?
- Tak - odparła mma Makutsi - wie wszystko na temat starych kości. Wykopuje je z
ziemi i opowiada nam o naszej przeszłości. Niech pani spojrzy.
Obróciła w stronę mmy Ramotswe zdjęcie na rozkładówce. Mma Ramotswe zmrużyła
oczy. Jej wzrok nie był już taki jak dawniej i miała obawy, że prędzej czy później będzie
musiała pójść w ślady mmy Makutsi i założyć okulary z grubymi szkłami.
- Czy to jest doktor Leakey?
Mma Makutsi skinęła głową.
- Tak, mma, to on. Czaszka, którą trzyma w dłoni, należała do jednego z pierwszych
ludzi. Ten człowiek żył bardzo dawno temu i jest bardzo stary.
W mmie Ramotswe rozbudziła się ciekawość.
- Kim był ten bardzo stary człowiek?
- Piszą tutaj, że to człowiek, który żył, kiedy na świecie było jeszcze bardzo mało
ludzi. Wszyscy mieszkaliśmy wtedy we wschodniej Afryce.
- Wszyscy?
- Tak, wszyscy. Mój lud. Pani lud. Wszyscy. Wszyscy wywodzimy się od tej samej
małej grupy przodków. Doktor Leakey to udowodnił.
Mma Ramotswe zamyśliła się.
- Czyli w jakimś sensie wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami?
- Tak. Jesteśmy wszyscy takimi samymi ludźmi. Eskimosi, Rosjanie, Nigeryjczycy. Ta
sama krew. To samo DNA.
- DNA? Co to takiego?
- To jest coś, czego użył Bóg, jak stwarzał ludzi - wyjaśniła mma Makutsi. - Wszyscy
jesteśmy zrobieni z DNA i wody.
Mma Ramotswe zastanowiła się nad tym, co wynikało z tych rewelacji. Nie miała
zdania na temat Eskimosów i Rosjan, ale Nigeryjczycy to zupełnie inna historia. Mma
Makutsi miała jednak rację: jeśli powszechne braterstwo - i „siostrzaństwo” - nie ma być
pustym dźwiękiem, musi obejmować również Nigeryjczyków.
- Gdyby ludzie wiedzieli, że wszyscy jesteśmy jedną rodziną, to byliby dla siebie
lepsi, nie sądzi pani?
Mma Makutsi odłożyła czasopismo.
- Na pewno. Gdyby o tym wiedzieli, to byłoby im bardzo trudno krzywdzić innych.
Może nawet chętniej by im pomagali.
Mma Ramotswe milczała. Teraz jeszcze trudniej było jej przedstawić mmie Makutsi
swój plan, ale podjęli wraz z panem J.L.B. Matekonim decyzję i nie pozostawało nic innego,
jak przekazać złą wiadomość.
- To wszystko bardzo ciekawe - stwierdziła, siląc się na stanowczy ton. - Muszę
poczytać o doktorze Leakeyu w wolnej chwili. Teraz jestem za bardzo zajęta rozmyślaniami o
tym, jak nie dopuścić do upadku firmy. Bilans nie przedstawia się najkorzystniej. Wydatki
przewyższają wpływy.
Urwała i obserwowała reakcję mmy Makutsi. Trudno było zgadnąć, co ona myśli za
tymi okularami.
- Muszę więc przedsięwziąć jakieś kroki - ciągnęła. - Jeśli nic nie zrobię, to nałożą na
nas zarząd komisaryczny albo bank zajmie nam biuro. Tak się dzieje z firmami, które nie
przynoszą zysków. To bardzo niedobra sytuacja.
Mma Makutsi wpatrywała się w biurko. Potem podniosła wzrok na mmę Ramotswe i
w jej okularach odbiły się gałęzie akacji za oknem. Mmę Ramotswe mocno to zdeprymowało
- poczuła się tak, jakby patrzyła na świat oczyma innej osoby. Kiedy to sobie pomyślała, mma
Makutsi poruszyła głową i jej pracodawczyni zobaczyła odbicie swojej czerwonej sukienki.
- Staram się, jak mogę - powiedziała cicho mma Makutsi. - Mam nadzieję, że da mi
pani szansę. Bardzo się cieszę, że pracuję jako asystentka detektywa. Nie chcę do końca życia
być sekretarką.
Umilkła i spojrzała na mmę Ramotswe. Jak to jest, pomyślała mma Ramotswe, być
mmą Makutsi, absolwentką studium sekretarskiego z najlepszym wynikiem na roku, która nie
ma jednak nikogo oprócz rodziny w dalekim Bobonong? Wiedziała, że mma Makutsi posyła
im pieniądze, bo podpatrzyła kiedyś na poczcie, jak wypełnia przekaz pocztowy na sto puli.
Na pewno napisała im o swoim awansie i byli dumni, że ich krewna tak doskonale sobie radzi
w Gaborone. Tymczasem prawda była taka, że mma Ramotswe trzymała ją na tym
stanowisku z pobudek charytatywnych i w gruncie rzeczy to ona wspierała finansowo tę
rodzinę z Bobonong.
Przeniosła spojrzenie na biurko mmy Makutsi i na wciąż rozłożone zdjęcie doktora
Leakeya z czaszką w dłoni. Doktor Leakey patrzył prosto na nią. Co będzie z tą pani
asystentką, mma Ramotswe?, zdawał się mówić.
Przełknęła ślinę.
- Niech się pani nie martwi, dalej będzie pani asystentką detektywa. Dołożymy pani
jednak trochę obowiązków, kiedy przeniesiemy się do Tlokweng Road Speedy Motors. Pan
J.L.B. Matekoni potrzebuje pomocy przy papierkowej robocie. Będzie pani w połowie
sekretarką, a w połowie asystentką detektywa. - Urwała, po czym dodała pospiesznie: - Ale
może się pani przedstawiać jako asystentka detektywa. Taki będzie pani oficjalny tytuł.
Przez resztę dnia mma Makutsi była bardziej milcząca niż zazwyczaj. Bez słowa
zaparzyła mmie Ramotswe popołudniową herbatę, ale pod koniec dnia sprawiała wrażenie
pogodzonej z losem.
- Podejrzewam, że w biurze pana J.L.B. Matekoniego panuje spory bałagan -
powiedziała. - Nie wyobrażam sobie, żeby porządnie prowadził papiery. Mężczyźni nie lubią
się tym zajmować.
Mmie Ramotswe spadł kamień z serca, kiedy usłyszała tę zmianę tonu.
- Tak, ma tam straszny bajzel. Będzie pani bardzo wdzięczny, jeśli zrobi pani
porządek.
- Nauczyli nas tego w studium. Któregoś dnia zostałyśmy wysłane do potwornie
zapuszczonego biura i musiałyśmy to wszystko odgruzować. Było nas cztery - ja i trzy ładne
dziewczyny. Ja wykonałam całą robotę, a te ładne flirtowały z mężczyznami z biura.
- Ach! - westchnęła mma Ramotswe. - Mogę to sobie wyobrazić.
- Pracowałam do ósmej wieczorem. Te ładne o piątej poszły z mężczyznami do knajpy
i zostawiły mnie samą. Następnego dnia szef studium powiedział, że doskonale się
spisałyśmy i wszystkie dostaniemy najwyższą ocenę. Pozostałe dziewczyny były bardzo
zadowolone. Powiedziały, że chociaż porządkowaniem papierów zajmowałam się głównie ja,
one wzięły na siebie trudniejszą część zadania, czyli odciągnięcie mężczyzn, żeby nie
przeszkadzali. Szczerze tak uważały.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Próżniaki z tych dziewcząt. Dzisiaj w Botswanie jest takich mnóstwo. Ale
przynajmniej wie pani, że odniosła pani sukces. Jest pani asystentką detektywa, a one? Dam
sobie głowę uciąć, że nikim.
Mma Makutsi zdjęła swoje duże okulary i zaczęła starannie czyścić chusteczką
soczewki.
- Dwie z nich wyszły za bardzo bogatych ludzi - powiedziała. - Mają duże domy w
pobliżu Sun Hotel. Widziałam, jak paradują w drogich okularach przeciwsłonecznych.
Trzecia wyjechała do Afryki Południowej i została modelką. Widziałam jej zdjęcie w
kolorowym magazynie, dla którego pracuje jej mąż fotograf. On też zarabia kupę pieniędzy i
jest z nim bardzo szczęśliwa. Nazywają go Polaroid Khumalo. Bardzo przystojny i bardzo
znany.
Założyła okulary z powrotem na nos i spojrzała na mmę Ramotswe.
- Któregoś dnia pani też znajdzie sobie męża - odrzekła mma Ramotswe. - I ten
człowiek będzie mógł o sobie powiedzieć, że wygrał los na loterii.
Mma Makutsi pokręciła głową.
- Nie sądzę, żebym wyszła za mąż. W Botswanie brakuje mężczyzn. To znany fakt.
Wszyscy mężczyźni są już żonaci, nie ostał się ani jeden wolny.
- Nie musi pani wychodzić za mąż - pocieszała ją mma Ramotswe. - Niezamężnym
kobietom bardzo dobrze się teraz żyje. Ja jestem niezamężna.
- Ale niedługo pani poślubi pana J.L.B. Matekoniego. I przestanie pani być
niezamężna. Mogłaby pani...
- Nie musiałam się na to decydować. Byłam zadowolona ze swojego życia. Świat by
się nie zawalił, gdyby tak pozostało.
Urwała. Zauważyła, że mma Makutsi znowu zdjęła okulary i zabrała się do ich
czyszczenia, bo zaparowały.
Mma Ramotswe zamyśliła się. Nigdy nie umiała siedzieć z założonymi rękami,
patrząc na czyjeś nieszczęście. To niewygodna cecha charakteru u prywatnego detektywa, bo
z pracą mmy Ramotswe wiązało się wiele nieszczęścia, ale nie umiała zakuć serca w pancerz,
chociaż bardzo się starała.
- Aha, jeszcze jedna rzecz. Zapomniałam pani powiedzieć, że pani nowe stanowisko
nazywa się kierownik administracyjny Tlokweng Road Speedy Motors. Nie będzie pani
zwykłą sekretarką.
Mma Makutsi podniosła z uśmiechem głowę.
- Cudownie - powiedziała. - Jest pani dla mnie bardzo dobra, mma.
- I pensja wzrośnie - dodała mma Ramotswe, odrzucając precz rozsądek. - Niewiele,
ale zawsze. Będzie pani mogła więcej posyłać rodzinie w Bobonong.
Mma Makutsi sprawiała wrażenie niemało ucieszonej tą informacją i ze wzmożonym
zapałem wykonywała ostatnie tego dnia obowiązki, czyli przepisanie na maszynie kilku
listów ręcznie przygotowanych przez szefową. To mma Ramotswe miała teraz ponurą minę.
To wszystko wina doktora Leakeya, pomyślała. Gdyby nie pojawił się w rozmowie, mma
Ramotswe pewnie byłaby bardziej stanowcza. A tak nie dość, że ponownie awansowała mmę
Makutsi, to jeszcze bez konsultacji z panem J.L.B. Matekonim dała jej podwyżkę. Naturalnie
trzeba mu będzie o tym powiedzieć, ale może jeszcze nie teraz... Należy zawsze wybrać
odpowiedni moment na przekazanie niepomyślnej wiadomości. Mężczyźni od czasu do czasu
obnażają swoje słabe strony i kobieta, która umie poczekać na tę chwilę, pokona facetów w
ich własnej grze. Kiedy nadejdzie ten moment, dziecinnie łatwo się nimi manipuluje. Ale
trzeba umieć czekać.
ROZDZIAŁ DRUGI
CHŁOPIEC, KTÓRY PRZYSZEDŁ W NOCY
Obozowali pośród bagien Okawango, w pobliżu Maun, osłonięci wysokimi drzewami
mopane. Na północy, zaledwie pół mili dalej, ciągnęło się jezioro, wstęga błękitu otoczona
brązami i zieleniami buszu. Trawa sawanny była gęsta i bujna, zwierzęta miały gdzie się
ukryć. Jeśli ktoś chciał zobaczyć słonia, musiał być czujny, bo obfita roślinność utrudniała
rozpoznanie nawet ich zwalistych szarych kształtów, które poruszały się powoli przez
ż
erowisko.
Obóz, zgrupowanie pięciu czy sześciu dużych namiotów ustawionych w półkole,
należał do mężczyzny o przydomku rra Pula, pan deszcz. Wiązało się to z przekonaniem,
wielokrotnie potwierdzonym empirycznie, że jego obecność ściąga pilnie potrzebne opady.
Rra Pula nie miał nic przeciwko upowszechnianiu się tego przekonania. Deszcz oznacza
uśmiech losu, stąd okrzyk „Pula! Pula! Pula!”, kiedy ludzie radują się z pomyślności losu lub
pragną ją sprowadzić. Rra Pula był człowiekiem o pociągłej twarzy i skórzastej, cętkowanej
cerze białej osoby, która spędziła całe swoje życie pod afrykańskim słońcem. Piegi i plamy
słońca zlały się w jedno, był zatem cały brązowy - jak białe ciasto włożone do piekarnika.
- Powoli się do nas upodabnia - powiedział jeden z jego podwładnych, kiedy siedzieli
którejś nocy przy ognisku. - Kiedyś się zbudzi i będzie z niego Motswana - z takim samym
kolorem skóry jak my.
- Nie wystarczy zmienić kolor skóry, żeby stać się Motswana - zaoponował inny. -
Motswana jest się w środku. Zulus od zewnątrz jest taki jak my, ale w środku pozostaje
Zulusem. Z Zulusa Motswana też nie można zrobić. Są po prostu inni.
Wokół ogniska zapadła cisza, bo wszyscy rozmyślali nad tą kwestią.
- Mnóstwo różnych rzeczy robi człowieka tym, kim jest - powiedział w końcu jeden z
tropicieli. - Ale najważniejsze jest łono matki. To, skąd bierzesz mleko, czyni cię Motswana
albo Zulusem. Mleko Motswana, dziecko Motswana. Mleko zuluskie, dziecko zuluskie.
- Mleka nie bierze się z łona - oznajmił jeden z młodszych. - To tak nie działa.
Starszy człowiek zmiażdżył go wzrokiem.
- To co się je przez pierwsze dziewięć miesięcy, panie Mądralo? Panie Akademiku?
Chcesz powiedzieć, że pije się krew matki? Tak?
Młodszy pokręcił głową.
- Nie jestem pewien, co się je, ale mleka nie ma, dopóki człowiek się nie urodzi. Tego
jestem całkiem pewien.
Starszy zrobił wzgardliwą minę.
- Guzik wiesz. Nie masz dzieci, prawda? Co ty się na tym znasz? Człowiek bez dzieci
mówi o dzieciach tak, jakby miał ich całą kupę. Ja mam piątkę dzieci. Piątkę. - Rozpostarł
palce jednej dłoni. - Piątkę - powtórzył. - Wszystkie pięć z mleka matki.
Umilkli. Przy innym ognisku, na krzesłach, a nie na kłodach, siedzieli rra Pula i jego
dwoje klientów. Niezrozumiały pomnik ich głosów docierał do tropicieli, ale teraz ucichł.
Nagle rra Pula wstał.
- Coś tam jest - powiedział. - Może szakal. Czasem podchodzą całkiem blisko ognia.
Inne zwierzęta trzymają się na dystans.
Jeden z klientów, mężczyzna w średnim wieku, który miał na głowie miękki kapelusz
ze spuszczonym rondem, również wstał i wbił wzrok w ciemności.
- Czy lampart podszedłby tak blisko? - spytał.
- Nigdy - odparł rra Pula. - To bardzo płochliwe stworzenia.
Kobieta siedząca na składanym płóciennym stołku gwałtownie przekręciła głowę.
- Na pewno coś tam jest - powiedziała. - Posłuchajcie.
Rra Pula postawił na ziemi kubek, który trzymał w dłoni, i zawołał do swoich ludzi:
- Simon! Motopi! Niech któryś przyniesie mi latarkę! Migiem!
Młodszy z mężczyzn wstał i szybkim krokiem poszedł do namiotu z ekwipunkiem.
Idąc w stronę pracodawcy, również usłyszał hałas i włączył silną latarkę, by omieść snopem
jej światła krąg ciemności wokół obozu. Ujrzeli kontury krzewów i drzewek, dziwnie płaskie
w sondującym świetle latarki.
- Czy to nie spłoszy zwierząt? - spytała kobieta.
- Całkiem możliwe - odparł rra Pula - ale nie życzymy sobie żadnych niespodzianek,
prawda?
Ś
wiatło zatoczyło koło i na krótko powędrowało do góry, by oświetlić listowie
karłowatej akacji. Potem osunęło się ku korzeniom drzewa i wtedy zobaczyli.
- To jest dziecko - powiedział zdumiony mężczyzna w miękkim kapeluszu. - Dziecko?
Tutaj?
Chłopczyk był na czworakach. Złapany przez latarkę zachowywał się jak zwierzę w
ś
wietle reflektorów samochodu - sparaliżowany niezdecydowaniem.
- Motopi! - zawołał rra Pula. - Przyprowadź tu chłopca!
Mężczyzna z latarką szybko ruszył po trawie, kierując snop światła na małą postać.
Kiedy był już blisko, dziecko nagle pobiegło do tyłu, ale potknęło się o coś i upadło. Motopi
wyciągnął ramiona, upuszczając przy tym latarkę, która uderzyła z łoskotem o kamień i
zgasła. Motopi trzymał już jednak chłopca, który wyrywał się i wierzgał nogami.
- Nie bij się ze mną, mały - powiedział w języku setswana. - Nic ci nie zrobię. Nic ci
nie zrobię.
Chłopak wierzgnął ponownie i trafił mężczyznę z brzuch.
- Nie wolno! - potrząsnął chłopakiem i trzymając go jedną ręką, trzepnął go mocno w
ramię. - Masz! To jest kara za kopanie wujka! Uważaj, bo znowu dostaniesz!
Zaskoczone tym klapsem dziecko przestało stawiać opór i zwiotczało.
- A poza tym - mruknął Motopi pod nosem, idąc w stronę ogniska rry Puli -
ś
mierdzisz.
Postawił chłopaka na ziemi koło stolika z lampą naftową, ale dalej trzymał go za
nadgarstek, żeby nie uciekł albo nie próbował kopnąć któregoś z białych.
- Więc to jest nasz mały szakal - powiedział rra Pula, przyglądając się chłopcu.
- Jest nagusieńki - stwierdziła kobieta. - Nie ma nic na sobie.
- Ile on ma lat? - spytał któryś z mężczyzn. - Na oko najwyżej sześć albo siedem.
Rra Pula podniósł lampę naftową i przybliżył do dziecka. Światło ślizgało się po
skórze, pokrytej maleńkimi bliznami i zadrapaniami, jakby ktoś przeciągnął chłopca przez
kolczasty krzew. Brzuch był zapadnięty, żebra sterczały, pupa była ściągnięta i koścista, a
wzdłuż podbicia jednej stopy biegła otwarta rana, z białą obwódką wokół czarnego centrum.
Chłopak podniósł oczy ku lampie i skulił się pod tymi oględzinami.
- Spróbuj w kalanga - powiedział rra Pula do Motopiego. - Spróbuj w kalanga, a potem
w herero. Może on jest Herero. Albo Mosarwa. Trochę znasz te języki, Motopi. Sprawdź, czy
uda ci się coś z niego wydobyć.
Motopi przykucnął, żeby znaleźć się twarzą w twarz z dzieckiem. Zaczął mówić w
jednym języku, starannie artykułując słowa, a potem, nie uzyskawszy żadnej reakcji,
przerzucił się na inny. Chłopiec nadal milczał jak zaklęty.
- Chyba nie umie mówić - stwierdził Motopi. - Wydaje mi się, że nie rozumie, co do
niego mówię.
Kobieta zbliżyła się i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć chłopaka w ramię.
- Biedactwo - rozczuliła się. - Wyglądasz, jakbyś...
Krzyknęła i szarpnęła ramieniem do tyłu. Chłopak ją ugryzł.
Motopi chwycił chłopaka za prawe ramię, postawił na nogi i wymierzył mu siarczysty
policzek.
- Nie wolno! - krzyknął. - Niegrzeczne dziecko!
Oburzona kobieta odepchnęła go.
- Niech go pan nie bije! Nie widzi pan, że jest wystraszony? Nie chciał mi zrobić nic
złego. Popełniłam błąd, że go dotknęłam.
- Nie można pozwolić, żeby dziecko gryzło ludzi, mma - odparł spokojnie Motopi. -
Nie podoba nam się to.
Kobieta zawiązała sobie dłoń chusteczką, ale przesączyła się przez nią plama krwi.
- Dam pani na to penicyliny - powiedział rra Pula. - Ugryzienie człowieka może być
niebezpieczne.
Spojrzeli na chłopca, który się położył, jakby zamierzał spać, ale spoglądał na nich.
- Dziecko ma dziwny zapach - stwierdził Motopi. - Zauważyłeś to, rra Pula?
Rra Pula pociągnął nosem.
- Tak. Może to rana. Ropieje.
- Nie - zaoponował Motopi. - Mam bardzo dobry węch. Czuję ranę, ale jest jeszcze
jakiś inny zapach. Taki, którego normalnie nie czuć od dziecka.
- Rozpoznajesz go?
Motopi skinął głową.
- Tak. To jest zapach lwa. Nic innego tak nie pachnie, tylko lew.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem rra Pula zaśmiał się i powiedział:
- Mydło i woda temu zaradzą. I damy mu coś na tę ranę. Proszek siarkowy powinien ją
wysuszyć.
Motopi delikatnie podniósł chłopca, który łypał na niego i kulił się w sobie, ale nie
stawiał oporu.
- Umyj go i zabierz do swojego namiotu - rozkazał rra Pula. - Nie pozwól mu uciec.
Klienci wrócili na miejsca przy ognisku. Kobieta rzuciła spojrzenie mężczyźnie, który
uniósł brew i wzruszył ramionami.
- Skąd, u licha, on się wziął? - spytała rry Puli, który grzebał w ogniu przyczerniałym
patykiem.
- Pewnie z którejś z okolicznych wiosek. Najbliższa leży około dwudziestu mil w
tamtą stronę. To pewnie pastuch, który się zgubił i zawędrował w busz. To się czasem zdarza.
- Ale dlaczego nie ma nic na sobie?
Rra Pula wzruszył ramionami.
- Pastuszkowie czasem noszą tylko przepaski na biodrach. Może kolczasty krzew ją z
niego zdarł. A może gdzieś ją zostawił. - Rra Pula spojrzał na kobietę. - W Afryce to jest na
porządku dziennym. Mnóstwo dzieci się gubi, a potem znajduje. Nic im się nie dzieje. Chyba
nie martwi się pani o niego?
Kobieta zmarszczyła brwi.
- Oczywiście, że się martwię. Najróżniejsze rzeczy mogły mu się przydarzyć. Mogły
go zaatakować dzikie zwierzęta. Mógł go porwać lew. I tak dalej.
- Tak - odparł rra Pula. - Zgadza się. Ale nic się nie stało. Jutro zabierzemy go na
policję do Maun. Oni się nim zajmą. Dowiedzą się, skąd jest, i zawiozą go do domu.
Kobieta nadal sprawiała wrażenie zatroskanej.
- Dlaczego pana człowiek powiedział, że chłopiec pachnie jak lew? Czy to nie jest
trochę dziwne, żeby mówić takie rzeczy?
Rra Pula parsknął śmiechem.
- Tutaj ludzie gadają różne dziwne rzeczy. Widzą świat inaczej. Motopi to bardzo
dobry tropiciel, ale tak mówi o zwierzętach, jakby to byli ludzie. Twierdzi, że z nim
rozmawiają. śe potrafi wyczuć zapach strachu zwierzęcia. Takie rzeczy gada.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, po czym kobieta oznajmiła, że idzie spać.
Powiedzieli sobie nawzajem dobranoc, po czym rra Pula i biały mężczyzna siedzieli przy
ognisku jeszcze przez pół godziny. Mówili bardzo niewiele, patrzyli, jak drwa powoli
dogasają, a iskry lecą ku niebu. Motopi leżał w wejściu do swojego namiotu, żeby chłopak nie
mógł wydostać się na zewnątrz, nie trącając go. Było jednak mało prawdopodobne, aby
podjął taką próbę, bo przyprowadzony do namiotu prawie natychmiast zasnął. Motopi
obserwował go jednym okiem spod ciężko opadającej powieki. Przykryty lekką derką
chłopak oddychał głęboko. Łapczywie pożarł kawałek mięsa, który mu dali, i wychłeptał
duży kubek wody, zagarniając ją językiem jak zwierzę u wodopoju. Nadal roztaczał ten
dziwny zapach, który Motopiemu nieodparcie kojarzył się z lwem. Ale czemu dziecko
miałoby pachnieć lwem?
ROZDZIAŁ TRZECI
PROBLEMY Z WARSZTATEM
Po drodze do Tlokweng Road Speedy Motors mma Ramotswe postanowiła wyznać
panu J.L.B. Matekoniemu wszystko jak na spowiedzi. Wiedziała, że przekroczyła swoje
uprawnienia, awansując mmę Makutsi na stanowisko kierownika administracyjnego
warsztatu. Ona sama miałaby do niego wielkie pretensje, gdyby spróbował awansować jej
personel. Zrozumiała, że musi mu dokładnie wyjaśnić, jak do tego doszło. Pan J.L.B.
Matekoni był dobrym człowiekiem i chociaż zawsze uważał, że mma Makutsi jest luksusem,
na który mma Ramotswe nie bardzo może sobie pozwolić, nie miała wątpliwości, że
zrozumie, jakie to ważne dla mmy Makutsi, aby zajmować określone stanowisko. W końcu
jakie to ma znaczenie, że mma Makutsi będzie się nazywała kierownikiem administracyjnym,
jeśli tylko będzie sumiennie wykonywała wyznaczone jej obowiązki? Pozostawał problem
podwyżki. Mma Ramotswe wiedziała, że z tego już tak łatwo się nie wytłumaczy.
Późnym popołudniem mma Ramotswe jechała do Tlokweng Road Speedy Motors
maleńką białą furgonetką, którą pan J.L.B. Matekoni niedawno wyremontował. Auto jeździło
jak złoto, odkąd pan J.L.B. Matekoni podłubał po godzinach w jego silniku. Wymienił wiele
części na nowe, sprowadzone zza granicy. Nowy był na przykład rozrusznik i hamulce.
Wystarczyło, że mma Ramotswe dotknęła pedału hamulca, żeby furgonetka stanęła jak wryta.
Dawniej, zanim pan J.L.B. Matekoni rozbudził w sobie zainteresowanie jej samochodem,
mma Ramotswe musiała kilka razy energicznie nacisnąć na pedał, żeby furgonetka zaczęła
zwalniać.
- Myślę, że już nigdy nie wjadę nikomu w kuper - powiedziała mma Ramotswe z
wdzięcznością po wypróbowaniu nowych hamulców. - Będę się mogła zatrzymać wtedy,
kiedy będę chciała.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał na nią z przerażoną miną.
- To bardzo ważne, żeby mieć dobre hamulce. Nie możesz dopuścić do tego, żeby
znowu tak się popsuły. Jak zaczną nawalać, to od razu daj mi znać.
- Dobrze - obiecała mma Ramotswe.
Nieszczególnie interesowała się samochodami, chociaż darzyła serdecznym uczuciem
swoją maleńką białą furgonetkę, która tak wiernie jej służyła. Nie mogła zrozumieć, czemu
ludzie umierają z tęsknoty za mercedesem, skoro jest tyle innych samochodów, które potrafią
człowieka bezpiecznie przewieźć z miejsca na miejsce i nie kosztują przy tym fortuny.
Zainteresowanie samochodami miała za typowo męskie zjawisko. Daje się ono zauważyć już
u małych chłopców, którzy robią autka z drutu, i do końca życia nie zanika. Dlaczego
mężczyźni uważają, że samochody są takie ciekawe? Samochód to przecież maszyna. Można
by oczekiwać, że mężczyźni będą się interesowali pralkami czy żelazkami, a tymczasem nic z
tego. Słyszał kto kiedyś, żeby grupka mężczyzn stała na ulicy i dyskutowała o pralkach?
Mma Ramotswe zajechała pod Tlokweng Road Speedy Motors i wysiadła z maleńkiej
białej furgonetki. W biurze nikogo nie zobaczyła, co oznaczało, że pan J.L.B. Matekoni albo
leży pod samochodem w warsztacie, albo usiłuje wyłożyć swoim opornym uczniom jakąś
skomplikowaną kwestię z zakresu mechaniki pojazdowej. Zwierzył się mmie Ramotswe, że
ma poważne wątpliwości, czy z tych chłopaków można coś wykrzesać, i szczerze mu
współczuła. Niełatwo jest przekonać młodych ludzi o konieczności pracy. Oczekują, że
wszystko zostanie im podane na talerzu. Nie rozumieją, że wszystko, co Botswana ma im do
zaoferowania - czyli bardzo wiele - zostało osiągnięte ciężką pracą i wyrzeczeniami.
Botswana nigdy nie pożyczała pieniędzy i nie ugrzęzła w długach, jak to się zdarzyło wielu
innym państwom afrykańskim. Botswańczycy oszczędzają i oszczędzają, a pieniądze wydają
bardzo roztropnie. Każdy publiczny grosz, każde thebe jest rozliczane. Nic nie idzie do
prywatnych kieszeni polityków. Możemy być dumni z naszego kraju, pomyślała mma
Ramotswe. Ja jestem dumna. Jestem dumna z prezydenta Seretse Khamy, który z obszaru
zaniedbywanego przez Brytyjczyków stworzył nowe państwo. Zbytnio nas nie cenili,
pomyślała, ale teraz wiedzą, na co nas stać. Podziwiają nas za to. Przeczytała, co powiedział
ambasador amerykański: „Gratulujemy mieszkańcom Botswany ich dokonań”. Słowa te
napełniły ją dumą. Wiedziała, że mieszkańcy tych dalekich i dosyć przerażających krajów
mają bardzo dobrą opinię o Botswanie.
Dobrze jest być Afrykaninem. W Afryce dzieją się rzeczy straszne, które budzą wstyd
i rozpacz, ale Afryka nie ogranicza się do tego. Chociaż mieszkańcy Afryki doznają wielkich
cierpień, chociaż żołnierze - a raczej mali chłopcy z karabinami - przysparzają jej wiele
okrucieństwa i zamętu, w Afryce jest mnóstwo rzeczy, które napawają dumą. Na przykład
dobroć, zdolność do uśmiechania się, sztuka i muzyka.
Podeszła do drzwi warsztatu. Wewnątrz były dwa samochody, jeden na podnośniku,
drugi pod ścianą, z akumulatorem podłączonym do małego prostownika, który stał przy kole.
Na podłodze leżało kilka części - rura wydechowa i jakieś inne, których nie rozpoznawała - a
pod autem na podnośniku stała otwarta skrzynka z narzędziami. Ale pana J.L.B. Matekoniego
- ani śladu.
Dopiero kiedy jeden z terminatorów wstał, mma Ramotswe zauważyła ich obecność.
Siedzieli na podłodze oparci plecami o puszkę po oleju i grali w tradycyjną grę kamykami.
Teraz jeden z nich, wyższy chłopak, którego imię ciągle wylatywało jej z głowy, wstał i
wytarł ręce w brudny kombinezon.
- Dzień dobry, mma. Nie ma go. Znaczy szefa. Poszedł do domu.
Obdarzył ją uśmiechem, który uznała za nieco obraźliwy. Wyobrażała sobie, że
chłopak tak samo uśmiecha się do dziewczyny na tańcach. Wiedziała, co z nich za jedni. Pan
J.L.B. Matekoni powiedział jej, że mają w głowie wyłącznie dziewczyny, i potrafiła w to
uwierzyć. Zasmucało ją to, że nie brakowało dziewcząt zainteresowanych tymi młodzieńcami
z ich gęsto wypomadowanymi włosami i lśniącymi białymi zębami.
- Dlaczego poszedł do domu tak wcześnie? - spytała. - Skończyła się robota? Dlatego
zbijacie bąki?
Pomocnik uśmiechnął się z miną człowieka, który coś wie.
Chętnie by się dowiedziała, o co chodzi. A może zagrało po prostu jego poczucie
wyższości, protekcjonalność, którą przypuszczalnie okazywał wszystkim kobietom?
- Nie - odparł, zerkając na kolegę. - Jeszcze dużo nam zostało do fajrantu. Musimy się
zająć tym pojazdem.
Od niechcenia pokazał na samochód na podnośniku.
Teraz podniósł się drugi terminator. Coś jadł i miał cienką mączną kreskę wokół ust.
Jak by to się spodobało dziewczynom?, pomyślała złośliwie mma Ramotswe. Wyobraziła
sobie, że chłopak zaczyna emablować jakąś pannę, nieświadomy, że ma usta oblepione mąką.
Normalnie był całkiem przystojny, ale z białą smugą ust wzbudziłby raczej śmiech niż
przyspieszone bicie serca.
- Szefa często ostatnio nie ma - powiedział drugi terminator. - Czasem wychodzi o
drugiej i zostawia całą robotę nam.
- Ale jest problem - dorzucił pierwszy. - Znamy się dobrze na autach, ale nie
nauczyliśmy się jeszcze wszystkiego, rozumie pani?
Mma Ramotswe spojrzała na samochód, który stał na podnośniku. Było to francuskie
kombi, bardzo popularne na niektórych obszarach Afryki.
- Na przykład ten - powiedział pierwszy terminator. - Z rury wydechowej leci mu para.
Wielka chmura. To znaczy, że uszczelka strzeliła i płyn chłodzący dostaje się do cylindra. I
robi się para. Syczy.
- To czemu nie naprawicie? - spytała mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni nie może
cały czas prowadzić was za rękę, prawda?
Młodszy z uczniów zrobił minę.
- Pani się wydaje, że to takie proste, co? Próbowała pani kiedyś zdemontować głowicę
cylindra w peugeocie?
Mma Ramotswe wykonała uspokajający gest.
- Nie chciałam was krytykować. Czemu nie poprosicie pana J.L.B. Matekoniego, żeby
wam pokazał?
Starszy terminator wyglądał na poirytowanego.
- Łatwo się mówi, mma, ale problem w tym, że on nie chce nam pokazać. A potem
idzie do domu i my musimy się tłumaczyć przed klientami. Nie są zadowoleni. Mówią: Gdzie
mój samochód? Jak ja mam się poruszać, skoro naprawa mojego auta trwa całe dnie? Mam
chodzić pieszo, jakbym nie miał samochodu? Tak mówią, mma.
Mma Ramotswe przez chwilę milczała. Wydawało jej się mało prawdopodobne, aby
pan J.L.B. Matekoni, zawsze taki sumienny, dopuszczał do takich sytuacji. Wyrobił sobie
renomę człowieka, który dobrze i szybko naprawia samochody. Jeśli ktoś nie był zadowolony,
miał prawo przywieźć auto jeszcze raz, a pan J.L.B. Matekoni usuwał usterkę za darmo w
ramach reklamacji. Zawsze tak funkcjonował, nie umiała więc sobie wyobrazić, że zostawiłby
samochód na podnośniku pod opieką tych dwóch uczniów, którzy najwyraźniej słabo się znali
na silnikach i z pewnością usiłowaliby pójść na skróty.
Postanowiła trochę przycisnąć starszego terminatora.
- Chcesz powiedzieć - zaatakowała go zniżonym głosem - że pan J.L.B. Matekoni nie
przejmuje się tymi samochodami?
Uczeń bezczelnie wbił w nią spojrzenie. Gdyby miał choć odrobinę dobrych manier,
nie patrzyłby mi w oczy, pomyślała. Spuściłby wzrok, jak przystoi młodzieńcowi w obecności
starszej osoby.
- Tak - odparł terminator. - Wydaje się, że jakieś dziesięć dni temu pan J.L.B.
Matekoni stracił zainteresowanie warsztatem. Wczoraj mi powiedział, że chyba pojedzie do
swojej wioski i zostawi warsztat pod moją opieką. Powiedział, żebym starał się, jak umiem.
Mmie Ramotswe zaparło dech. Czuła, że młodzieniec mówi prawdę, w którą trudno
jednak było uwierzyć.
- I jeszcze jedno - dodał pomocnik, wycierając ręce w szmatę. - Od dwóch miesięcy
nie płaci dostawcom części zamiennych. Jeden z nich dzwonił parę dni temu, kiedy pan J.L.B.
Matekoni wyszedł wcześniej, i ja odebrałem, prawda, Siletsi? - Drugi terminator potwierdził
ruchem głowy. - Powiedział, że jak do dziesięciu dni nie zapłacimy, to wstrzymają dostawy.
Prosili, żebym to przekazał panu J.L.B. Matekoniemu i powiedział mu, żeby pozbierał się do
kupy. Tak mi kazali. Ja - zmyć głowę szefowi. Tak mi powiedzieli.
- I zrobiłeś to?
- Tak. Możemy porozmawiać w cztery oczy, szefie? Tak mu mówię. I wszystko mu
wygarnąłem.
Mma Ramotswe obserwowała jego minę. Było widoczne, że napawa się rolą
zatroskanego pracownika, której, jak podejrzewała, nie miał okazji wcześniej odgrywać.
- No i? Jak zareagował na twoją poradę?
Terminator prychnął i wytarł nos dłonią.
- Powiedział, że spróbuje coś zrobić. Tak powiedział. Ale wie pani, co ja myślę? Chce
pani wiedzieć, co moim zdaniem się dzieje, mma? - Patrzyła na niego z wyczekującą miną. -
Myślę, że panu J.L.B. Matekoniemu przestało zależeć na warsztacie. Myślę, że go to
zmęczyło. Chce go przekazać nam, a potem wrócić w rodzinne strony i uprawiać arbuzy. On
się zestarzał, mma. Po prostu go to zmęczyło.
Mma Ramotswe wstrzymała oddech. Bezczelność tej hipotezy zdumiała ją: żeby ten...
ten darmozjad, znany głównie jako podrywacz dziewczyn przechodzących koło warsztatu, ten
sam terminator, którego pan J.L.B. Matekoni złapał kiedyś na tym, jak przymierzał się z
młotkiem do silnika, teraz mówił, że pan J.L.B. Matekoni chce przejść w stan spoczynku!
Zabrało jej prawie minutę, zanim na tyle się pozbierała, żeby odpowiedzieć.
- Jesteś wyjątkowo bezczelnym młodym człowiekiem. Pan J.L.B. Matekoni nie stracił
zainteresowania warsztatem. Nie jest starcem. Ledwo przekroczył czterdziestkę. Wam się
może wydaje, że to jest dużo, ale żaden z niego starzec. I absolutnie nie zamierza
przekazywać wam warsztatu. To byłby koniec firmy. Zrozumiałeś?
Starszy z terminatorów poszukał oczami wsparcia kolegi, ale tamten wbił wzrok w
ziemię.
- Zrozumiałem, mma. Przepraszam.
- Jest za co. I mam dla ciebie wiadomość. Pan J.L.B. Matekoni właśnie zatrudnił
kierownika administracyjnego. Ta osoba niedługo przyjdzie do pracy i na waszym miejscu
bardzo bym się pilnowała.
Jej słowa wywarły pożądany efekt na starszym z terminatorów, który upuścił tłustą od
smaru szmatę i spojrzał na kolegę.
- Kiedy ten pan zaczyna? - spytał nerwowo.
- W przyszłym tygodniu - odparła mma Ramotswe. - Nie pan, tylko pani.
- Pani? Kobieta?
- Tak - powiedziała mma Ramotswe i odwróciła się do wyjścia. - Nazywa się mma
Makutsi i bardzo surowo traktuje terminatorów. Koniec ze zbijaniem bąków i graniem w
kamyki. Zrozumiano? - Obaj uczniowie skinęli ponuro głowami. - W takim razie zabierajcie
się do tego samochodu. Wrócę za parę godzin i sprawdzę, jak wam idzie.
Podeszła do furgonetki i usiadła za kierownicą. Udało jej się zdobyć na zdecydowany
ton, kiedy wydawała terminatorom polecenia, ale w środku czuła się nad wyraz strapiona. Z
doświadczenia wiedziała, że kiedy ludzie zaczynają się zachowywać niezgodnie ze swoim
charakterem, oznacza to, że coś jest nie tak. Pan J.L.B. Matekoni był człowiekiem na wskroś
sumiennym, a na wskroś sumienni ludzie nie wystawiają klientów do wiatru, chyba że mają
jakiś bardzo ważny powód. Jaki to może być powód? Coś związanego ze zbliżającym się
ś
lubem? Odmieniło mu się? Wybrał kawalerską wolność?
Mma Makutsi zamknęła drzwi - Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1. Mma
Ramotswe poszła do warsztatu, żeby porozmawiać z panem J.L.B. Matekonim, zostawiając ją
z listami do przepisania i zaniesienia na pocztę. Mma Makutsi tak bardzo się ucieszyła z
awansu i podwyżki, że spełniłaby każdą prośbę swojej chlebodawczyni. Był czwartek,
następnego dnia wypłata, nawet jeśli na razie w dawnej wysokości. Mma Makutsi zamierzała
uczcić to z wyprzedzeniem - może kupić sobie pączka po drodze do domu. Droga do pracy i z
powrotem prowadziła obok budki z pączkami i innymi smażonymi smakołykami - kuszącym
zapachom trudno się było oprzeć. Ale skąd wziąć na to pieniądze? Duży smażony pączek
kosztował dwie pule, była to zatem kosztowna zachcianka, zwłaszcza jeśli się pomyślało, ile
wyniesie wieczorny posiłek. śycie w Gaborone było drogie. Wszystko kosztowało dwa razy
więcej niż w domu. Na wsi za dziesięć puli można było trochę pożyć. W Gaborone banknot
dziesięciopulowy rozpuszczał się w palcach.
Mma Makutsi wynajmowała izbę w szopie za domem przy Lobatse Road.
Rozchwierutana szopa, która składała się z dwóch izb, przylegała do tylnego ogrodzenia i
miała okna wychodzące na krętą dróżkę uczęszczaną przez wychudłe psy. Zwierzęta
formalnie należały do mieszkańców domów, ale najwyraźniej wolały przebywać we własnym
gronie i szwendały się po dwa albo trzy. Zapewne ktoś je regularnie karmił, ale i tak żebra im
sterczały i nie pomagało nawet to, że wiecznie grzebały w śmieciach w poszukiwaniu resztek.
Jeśli mma Makutsi zostawiła drzwi otwarte, czasami któryś z czworonogów wchodził do
ś
rodka i mierzył ją tęsknym, wygłodniałym wzrokiem, dopóki go nie wykopsała. Odbierała to
jako jeszcze większy afront od doznawanego w pracy, gdzie do biura właziły kury i dziobały
między jej stopami.
Kupiła w budce pączka, zjadła na miejscu i oblizała palce z cukru. Zaspokoiwszy
nieco głód, ruszyła w drogę powrotną. Mogła pojechać busem - był to tani środek transportu -
ale lubiła spacery w wieczornym chłodzie i zazwyczaj nie spieszyło jej się do domu.
Ciekawe, czy mój brat miał dobry dzień, pomyślała, czy kaszel go nie zmęczył. Chociaż był
bardzo słaby, od kilku dni czuł się całkiem znośnie i zdołała przespać spokojnie kilka nocy z
rzędu.
Zamieszkał z nią dwa miesiące wcześniej, po długiej podróży autobusem z domu.
Wyszła po niego na dworzec autobusowy, który znajduje się obok kolejowego. W pierwszej
chwili go nie poznała. Podczas poprzedniej wizyty był dobrze zbudowanym, a nawet trochę
spasionym młodym człowiekiem. Teraz wysiadł z autobusu zgarbiony chudzielec, któremu
koszula luźno powiewała na klatce piersiowej. Kiedy zdała sobie sprawę, że to on, podbiegła i
chwyciła go za rękę. To również był dla niej szok - skóra gorąca, sucha, spękana. Mma
Makutsi wzięła od niego walizkę, chociaż chciał ją nieść sam, i zataszczyła do busa, który
kursował po Lobatse Road.
Brat rozgościł się u niej; sypiał na macie, którą mu rozłożyła po drugiej stronie
pokoju. Przeciągnęła od ściany do ściany drut i powiesiła na nim zasłonę, żeby czuł się trochę
mniej skrępowany i mógł sobie powiedzieć, że ma osobne pomieszczenie. Mimo to słyszała
każdy jego charczący wdech i często ją budziło jego mamrotanie przez sen.
- Dobra z ciebie siostra, że mnie do siebie wzięłaś - powiedział. - To wielkie szczęście
mieć taką siostrę.
Protestowała oczywiście, że to żaden kłopot i że brat może u niej mieszkać, póki nie
wyzdrowieje i nie znajdzie pracy w Gaborone, ale wiedziała, że to nigdy nie nastąpi. On z
pewnością też o tym wiedział, ale nie rozmawiali ani o tym, ani o okrutnej chorobie, która
powoli pozbawiała go życia, tak jak susza pozbawia krajobraz soczystych kolorów.
Teraz miała dla niego dobrą wiadomość. Zawsze był bardzo zainteresowany nowinami
z pracy i szczegółowo wypytywał ją o wydarzenia dnia. Nie poznał mmy Ramotswe - mma
Makutsi nie chciała, żeby szefowa wiedziała o chorobie jej brata - ale wyrobił sobie pogląd na
jej temat i zawsze o nią pytał.
- Może kiedyś ją poznam i będę mógł jej podziękować za to, co zrobiła dla mojej
siostry. Bez niej nigdy byś nie została asystentką detektywa.
- To dobra kobieta.
- Wiem o tym. Mam przed oczami tę miłą, uśmiechniętą kobietę z pucołowatymi
policzkami. Widzę, jak pije z tobą herbatę. Na samą myśl robi mi się raźniej na duszy.
Mma Makutsi żałowała, że nie pomyślała o kupieniu mu pączka, ale często nie miał
apetytu i pieniądze by się zmarnowały. Mówił, że boli go w ustach i kaszel utrudnia mu
połykanie. Często zjadał tylko kilka łyżek zupy ugotowanej przez nią na kuchence
parafinowej, lecz nawet tę odrobinę czasem zwracał.
Kiedy wróciła do domu, w izbie był jeszcze ktoś inny. Usłyszała obcy głos i w
pierwszej chwili zmartwiała ze strachu, że pod jej nieobecność zdarzyło się coś złego, ale
kiedy weszła do środka, zobaczyła, że zasłona jest odsunięta i na składanym krzesełku obok
posłania brata siedzi jakaś kobieta. Na dźwięk otwierania drzwi kobieta wstała i obróciła się
twarzą do mmy Makutsi.
- Jestem pielęgniarką z anglikańskiego hospicjum - powiedziała. - Przyszłam z wizytą
do pani brata. Nazywam się siostra Baleje.
Pielęgniarka miała sympatyczny uśmiech i mma Makutsi natychmiast zapalała do niej
sympatią.
- Bardzo zacnie z pani strony, że go pani odwiedza. Ten list napisałam tylko po to,
ż
eby dać znać, że mój brat jest chory.
Pielęgniarka skinęła głową.
- Słusznie pani postąpiła. Możemy czasami do niego zajrzeć. Możemy przynieść
jedzenie, jeśli potrzebujecie. Możemy trochę pomóc, chociaż nasze możliwości są
ograniczone. Mamy także lekarstwa. Nie są zbyt silne, ale mogą nieco złagodzić
dolegliwości.
Mma Makutsi podziękowała jej i spojrzała na brata.
- Najbardziej dokucza mu kaszel. To jest najgorsze.
- Tak, nie jest lekko - potwierdziła pielęgniarka.
Ponownie usiadła na stołeczku i wzięła brata mmy Makutsi za rękę.
- Musi pan pić więcej wody, Richard. Nie może pan dopuścić do odwodnienia.
Otworzył oczy i spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Nie był pewien, skąd się tam
wzięła. Sądził, że to znajoma albo sąsiadka siostry.
Pielęgniarka pokazała mmie Makutsi gestem, żeby usiadła obok nich na podłodze.
Potem, nadal trzymając Richarda za rękę, drugą delikatnie dotknęła jego policzka.
- Panie Jezu, który niesiesz ulgę w cierpieniu, pochyl się nad tym biednym
człowiekiem i okaż mu miłosierdzie. Uczyń jego dni radosnymi. Niech będzie szczęśliwy i
ucieszy serce jego siostry, która opiekuje się nim w chorobie. I niech w jego sercu zagości
spokój.
Mma Makutsi zamknęła oczy, położyła dłoń na ramieniu pielęgniarki i siedziały tak w
milczeniu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
WIZYTA U DOKTORA MOFFATA
Kiedy mma Makutsi siedziała u wezgłowia brata, mma Ramotswe zajechała maleńką
białą furgonetką pod bramę domu pana J.L.B. Matekoniego. Jej narzeczony był u siebie.
Zielona furgonetka, którą zawsze jeździł (mimo że był właścicielem znacznie lepszego
pojazdu, który stał w warsztacie), parkowała pod drzwiami uchylonymi do połowy ze
względu na upał. Zostawiła furgonetkę na ulicy, żeby zaoszczędzić sobie otwierania i
zamykania bramy, po czym podeszła do domu obok kilku nędznych roślinek, które pan J.L.B.
Matekoni nazywał swoim ogrodem.
- Ko! Ko! - zawołała od drzwi. - Jesteś tam, panie J.L.B. Matekoni?
- Jestem - dobiegł ją głos z salonu. - Jestem w domu, mma Ramotswe.
Natychmiast po wejściu do środka zauważyła, że podłoga w przedpokoju jest
zakurzona i zaniedbana. Odkąd wiecznie nadąsana i antypatyczna sprzątaczka pana J.L.B.
Matekoniego, Florence, poszła do więzienia za nielegalne posiadanie broni, dom stawał się
coraz bardziej zapuszczony. Kilkakroć przypominała panu J.L.B. Matekoniemu, żeby
zatrudnił kogoś na miejsce Florence, przynajmniej do ślubu, on zaś jej to obiecywał. Nie
podjął jednak żadnych działań i mma Ramotswe w końcu postanowiła przywieźć kiedyś do
niego swoją sprzątaczkę, żeby zrobiła generalne porządki.
- Mężczyźni będą żyli w bałaganie, jeśli ich nie przypilnować - powiedziała kiedyś do
znajomej. - Nie umieją utrzymać porządku w domu ani w obejściu. Po prostu nie wiedzą, jak
się to robi.
Przeszła do salonu. Kiedy pojawiła się w drzwiach, pan J.L.B. Matekoni, który leżał
wyciągnięty na swojej niewygodnej sofie, wstał i starał się nie wyglądać na tak bardzo
rozmamłanego.
- Dobrze cię widzieć, mma Ramotswe. Od kilku dni się nie widzieliśmy.
- To prawda. Może dlatego, że byłeś tak bardzo zajęty.
- Tak - odparł i ponownie usiadł. - Jestem bardzo zajęty. Mam dużo pracy.
Milczała, bacznie go obserwując. Coś było z nim nie tak. Jej podejrzenia się
potwierdzały.
- W warsztacie jest duży ruch? - spytała.
Wzruszył ramionami.
- W warsztacie zawsze jest duży ruch. Cały czas. Ludzie przywożą swoje samochody i
mówią: zrób to, zrób tamto. Myślą, że mam dziesięć par rąk.
- Jak to, nie chcesz, żeby przyprowadzali swoje auta do warsztatu? - spytała
ż
yczliwym tonem. - Czy nie od tego są warsztaty?
Pan J.L.B. Matekoni obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i wzruszył ramionami.
- Może, ale jest za dużo do roboty.
Mma Ramotswe rozejrzała się po pokoju. Na podłodze zobaczyła stos gazet, a na stole
stertę listów, które wyglądały na nieotwarte.
- Pojechałam do warsztatu. Sądziłam, że cię tam zastanę, ale powiedzieli mi, że
wyszedłeś wcześniej. Powiedzieli, że ostatnio często wychodzisz wcześniej.
Pan J.L.B. Matekoni zerknął na nią, po czym przeniósł spojrzenie na podłogę.
- Ciężko mi tam siedzieć cały dzień, kiedy jest tyle pracy. Prędzej czy później będzie
to zrobione. W końcu są ci dwaj chłopcy. Oni mogą się tym zająć.
- Ci dwaj chłopcy? - żachnęła się mma Ramotswe. - Twoi terminatorzy? Przecież
ciągłe powtarzasz, że do niczego się nie nadają. Jak możesz teraz mówić, że sami wszystko
zrobią? - Pan J.L.B. Matekoni milczał. - No to jak, panie J.L.B. Matekoni? Jaka jest twoja
odpowiedź?
- Dadzą sobie radę - odparł dziwnie bezbarwnym głosem. - Trzeba im tylko pozwolić
rozwinąć skrzydła.
Mma Ramotswe wstała. Nie było sensu z nim dyskutować, kiedy był w takim nastroju.
Może był chory? Słyszała, że złożony grypą człowiek potrafi na parę tygodni zapaść w letarg.
Może takie było wyjaśnienie jego nietypowego zachowania. Jeśli tak, to należało zaczekać, aż
wydobrzeje.
- Rozmawiałam z mma Makutsi - powiedziała, szykując się do wyjścia. - Myślę, że w
ciągu kilku dni może zacząć pracować w warsztacie. Nadałam jej tytuł kierownika
administracyjnego.
Jego odpowiedź zaskoczyła mmę Ramotswe.
- Kierownik administracyjny, kierownik, dyrektor generalny, minister warsztatów
samochodowych, jak sobie życzysz. To przecież nie ma znaczenia, prawda?
Mmie Ramotswe nie przyszła do głowy żadna stosowna odpowiedź. Pożegnała się i
ruszyła ku drzwiom.
- Aha, tak przy okazji - zatrzymał ją pan J.L.B. Matekoni. - Chyba pojadę na jakiś czas
na wieś. Chcę zobaczyć, jak idą prace polowe. Może zostanę tam chwilę.
Mma Ramotswe wybałuszyła oczy.
- A co z warsztatem?
Pan J.L.B. Matekoni westchnął.
- Ty się nim zajmij. Ty i twoja sekretarka, kierownik administracyjny. Daj jej wolną
rękę. Poradzi sobie.
Mma Ramotswe zacisnęła usta!
- Dobrze. Przypilnujemy ci warsztatu, dopóki nie poczujesz się lepiej.
- Nic mi nie jest - zaprotestował pan J.L.B. Matekoni. - Nie martw się o mnie. Nic mi
nie jest.
Nie pojechała na Zebra Drive, chociaż wiedziała, że przybrane dzieci na nią czekają.
Motholeli dziewczynka, na pewno przygotowała już wieczorny posiłek. Mimo że poruszała
się na wózku, nie wymagała szczególnego nadzoru ani pomocy. A chłopak, Puso, stworzenie
dosyć łobuzerskie, przypuszczalnie zużył już prawie całe dzienne zasoby energii i był gotów
wziąć kąpiel i położyć się do łóżka.
Zamiast pojechać do domu, skręciła w lewo w Kudu Road i podjechała pod dom przy
Odi Way, gdzie mieszkał jej przyjaciel doktor Moffat. Kierował on kiedyś szpitalem w
Mochudi, gdzie opiekował się jej ojcem, i zawsze był gotów jej wysłuchać, kiedy miała
kłopoty. Rozmawiała z nim o swoim mężu Note, zanim zwierzyła się komukolwiek innemu, i
doktor Moffat powiedział jej, najdelikatniej jak umiał, że z jego doświadczenia wynika, iż
tacy ludzie nigdy się nie zmieniają.
Był oczywiście człowiekiem niezmiernie zapracowanym, więc nie chciała zabierać mu
czasu, ale może potrafiłby jej wyjaśnić, co jest nie tak z panem J.L.B. Matekonim. Czy po
ludziach krąży jakaś dziwna choroba, która wywołuje w nich zmęczenie i apatię? Jeśli tak, to
jak długo to potrwa?
Doktor Moffat właśnie wrócił do domu. Przywitał się z mmą Ramotswe w drzwiach i
zaprosił ją do swojego gabinetu.
- Martwię się o pana J.L.B. Matekoniego - wyjaśniła. - Mogę panu o nim
opowiedzieć?
Skinął głową. Słuchał przez kilka minut, po czym jej przerwał.
- Chyba wiem, o co chodzi. Jest taka dolegliwość, która nazywa się depresja. Choroba
jak każda inna, i to całkiem rozpowszechniona. Wygląda mi na to, że pan J.L.B. Matekoni jest
w depresji.
- Czy to można wyleczyć?
- Zazwyczaj bez większych problemów. Pod warunkiem że to rzeczywiście depresja.
Dysponujemy dzisiaj bardzo dobrymi środkami przeciwdepresyjnymi. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, a nie widzę powodu, żeby nie poszło, poczuje się znacznie lepiej po jakichś trzech
tygodniach. Te pigułki nie działają od razu.
- Powiem mu, żeby się do pana natychmiast zgłosił.
- Pacjenci z depresją często uważają, że nic im nie dolega - odparł doktor Moffat z
powątpiewającą miną. - Może nie przyjść. Nie wystarczy, że ja pani powiem, o co
przypuszczalnie chodzi. To on musi chcieć się leczyć.
- Przyprowadzę go do pana, może pan być tego pewien. Dopilnuję, żeby się wyleczył.
- Niech pani będzie ostrożna - powiedział lekarz z uśmiechem. - To są trudne sytuacje.
ROZDZIAŁ PIĄTY
CZŁOWIEK Z RZĄDU
Następnego dnia mma Ramotswe zjawiła się w Kobiecej Agencji Detektywistycznej
Nr 1 przed mmą Makutsi. Z reguły to mma Makutsi, przybywszy pierwsza, otwierała pocztę
tudzież zaparzała herbatę, zanim mma Ramotswe zajeżdżała maleńką białą furgonetką. Mmę
Ramotswe czekał jednak trudny dzień i chciała sporządzić listę rzeczy do zrobienia.
- Bardzo wcześnie pani przyjechała, mma - powiedziała mma Makutsi. - Czy coś się
stało?
Mma Ramotswe pogrążyła się w zadumie. Istotnie stało się bardzo wiele, ale nie
chciała zasmucać ramy Makutsi, więc postanowiła robić dobrą minę do złej gry.
- Nie, nie. Ale musimy zacząć się przygotowywać do przeprowadzki. Poza tym będzie
pani musiała zabrać się do porządkowania spraw warsztatu. Pan J.L.B. Matekoni nie czuje się
najlepiej i prawdopodobnie na jakiś czas wyjedzie. To oznacza, że będzie pani nie
kierownikiem administracyjnym, tylko p.o. dyrektora zakładu. Od dzisiaj taki przysługuje
pani tytuł.
Mma Makutsi promieniała.
- Będę się starała jak najlepiej sprawdzić w roli p.o. dyrektora. Przyrzekam, że nie
sprawię pani zawodu.
- Oczywiście, że nie sprawi mi pani zawodu. Jestem pewna, że doskonale wywiąże się
pani ze swego zadania.
Przez następną godzinę pracowały w przyjaznym milczeniu. Mma Ramotswe
wykreśliła kilka pozycji ze swojej listy, a kilka dodała. Wczesny ranek to najlepszy czas na
pracę, zwłaszcza w porze gorącej. W upalnych miesiącach, przed nadejściem deszczów,
temperatura tak bardzo wzrasta, że niebo rozpala się do białości. W chłodzie poranka, kiedy
słońce ledwo ogrzewa skórę i powietrze wciąż jest rześkie, wydaje się, że nie ma rzeczy
niemożliwych. Później, w skwarze i duchocie, na ciało i umysł spływa odrętwienie. Rano
łatwo się myśli - i sporządza listy rzeczy do zrobienia. Po południu człowiek myśli tylko o
końcu dnia i ochłodzeniu, jakie on ze sobą przyniesie. To jedyna wada Botswany, uważała
mma Ramotswe. Wiedziała, że to idealny kraj - wszyscy Batswana o tym wiedzieli - ale byłby
jeszcze bardziej idealny, gdyby dało się obniżyć temperaturę w trzech najgorętszych
miesiącach.
O dziewiątej mma Makutsi zaparzyła kubek herbaty z czerwonokrzewu dla mmy
Ramotswe i zwykłej dla siebie. Mma Makutsi próbowała się przyzwyczaić do herbaty z
czerwonokrzewu i dzielnie ją piła przez pierwsze kilka miesięcy pracy w agencji, ale w końcu
przyznała, że ten smak jej nie odpowiada. Od tej pory były dwa czajniczki, jeden dla niej i
jeden dla mmy Ramotswe.
- Jest za mocna - powiedziała. - I moim zdaniem trąci szczurami.
- Nieprawda - zaprotestowała mma Ramotswe. - Rooibos jest dla smakoszy herbaty, a
zwykła dla każdego.
Na czas picia herbaty praca stawała w miejscu. Przerwę na herbatę od niepamiętnych
czasów przeznaczało się na wymianę plotek, poważne tematy zostawiając na boku. Mma
Makutsi spytała o pana J.L.B. Matekoniego i mma Ramotswe zdała jej krótką relację ze
swojej nieudanej wizyty u niego.
- Wydawało się, że nic go nie interesuje. Gdybym mu powiedziała, że jego dom
płonie, przypuszczalnie niezbyt by się tym przejął. Coś niezwykłego.
- Widywałam już takich ludzi. Moją kuzynkę umieszczono w szpitalu w Lobatse i
odwiedziłam ją tam. Mnóstwo ludzi siedziało i gapiło się w niebo. Byli też tacy, którzy
krzyczeli na gości, wywrzaskiwali dziwne rzeczy, zupełnie bez sensu.
Mma Ramotswe zmarszczyła brwi.
- Pani chodzi o szpital wariatów. Pan J.L.B. Matekoni nie jest wariatem.
- Oczywiście, że nie - zmitygowała się pospiesznie mma Makutsi. - On nigdy by nie
zwariował. Oczywiście, że nie.
Mma Ramotswe wypiła łyk herbaty.
- Ale muszę posłać go do lekarza. Słyszałam, że taki stan można leczyć. To się
nazywa depresja. Są na to pigułki.
- To dobrze. Pan J.L.B. Matekoni poczuje się lepiej. Jestem tego pewna.
Mma Ramotswe podała jej kubek do ponownego napełnienia.
- A co u pani rodziny w Bobonong? Wszyscy zdrowi?
Mma Makutsi nalała jej do kubka mocno naciągniętej czerwonej herbaty.
- Tak, dziękuję, mma.
Mma Ramotswe westchnęła.
- Myślę, że w Bobonong żyje się łatwiej niż w Gaborone. Tutaj musimy się
przejmować tymi wszystkimi problemami, a w Bobonong nic nie ma, tylko kupa kamieni. -
Zreflektowała się. - Oczywiście to bardzo przyjemna miejscowość. Bardzo ładna.
Mma Makutsi parsknęła śmiechem.
- Może pani być szczera. Bobonong nie jest dla wszystkich, ja się nie obrażam. Nie
chciałabym tam wracać, kiedy już zobaczyłam, jak wygląda życie w Gaborone.
- Zmarnowałaby się tam pani. Na co komu dyplom studium sekretarskiego w takim
Bobonong? Mrówki by go zjadły.
Mma Makutsi rzuciła okiem na oprawiony w ramki dyplom, który wisiał na ścianie.
- Musimy pamiętać o jego zabraniu, kiedy będziemy się przeprowadzały. Nie
chciałabym go tutaj zostawiać.
- Oczywiście, że nie - odparła mma Ramotswe, która nie miała żadnego dyplomu. -
Jest ważny dla klientów, zwiększa ich zaufanie do firmy.
- Dziękuję pani.
Przerwa na herbatę dobiegła końca. Mma Makutsi poszła umyć kubki pod rurą z tyłu
budynku. Tuż po jej powrocie zjawił się klient. Był to pierwszy interesant w tym tygodniu i
ż
adna z nich nie była przygotowana na wizytę wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny,
który zapukał do drzwi i zgodnie z dobrym obyczajem botswańskim zaczekał, aż zostanie
zaproszony do środka. Zupełnie zaskoczył je również fakt, że klient zajechał pod agencję
rządowym mercedesem, z szoferem w liberii na wyposażeniu.
- Wie pani, kim jestem, mma? - spytał, przyjąwszy zaproszenie do zajęcia miejsca na
krześle po drugiej strome biurka mmy Ramotswe.
- Oczywiście, że wiem, rra - odparła uprzejmie. - Ma pan coś wspólnego z rządem.
Jest pan człowiekiem z rządu. Widziałam pana wiele razy w gazetach.
Człowiek z rządu machnął dłonią ze zniecierpliwieniem.
- Tak, to też. Ale czy wie pani, kim jestem poza tym?
Mma Makutsi chrząknęła uprzejmie i człowiek z rządu przekręcił głowę w jej stronę.
- To moja asystentka - wyjaśniła mma Ramotswe. - Ona dużo wie.
- Jest pan również powinowatym wodza plemienia - powiedziała mma Makutsi. - Pana
ojciec jest kuzynem jego rodziny. Wiem o tym, bo pochodzę z tych samych stron.
Człowiek z rządu uśmiechnął się.
- Ma pani dobre informacje.
- A pańska małżonka - podjęła mma Makutsi - jest spokrewniona z królem Lesotho,
prawda? Jej zdjęcie też widziałam.
Człowiek z rządu świsnął przez zęby z podziwu.
- Czapki z głów! Widzę, że trafiłem we właściwe miejsce. Wy chyba wszystko wiecie.
Mma Ramotswe skinęła głową do mmy Makutsi i uśmiechnęła się.
- To nasza rola wiedzieć jak najwięcej - powiedziała. - Prywatny detektyw, który nic
nie wie, byłby bezużyteczny. Zajmujemy się informacjami, na tym polega nasza praca. Tak
jak pańska praca polega na wydawaniu poleceń pracownikom administracji.
- Ja nie tylko wydaję polecenia. - Człowiek z rządu najwyraźniej poczuł się dotknięty.
- Muszę też formułować politykę. Muszę podejmować decyzje.
- Oczywiście - przytaknęła pospiesznie mma Ramotswe. - To z pewnością bardzo
odpowiedzialna praca być człowiekiem z rządu.
Człowiek z rządu skinął głową.
- Nie jest lekko - przyznał. - I nie ułatwia to sprawy, jeśli ma się na głowie jakieś
zmartwienia. Co noc budzę się o drugiej, trzeciej, i te kłopoty każą mi usiąść na łóżku. Nie
wysypiam się i kiedy rano przychodzi do podejmowania decyzji, huczy mi w głowie i nie
potrafię myśleć. Tak to już jest, kiedy człowiek się martwi.
Mma Ramotswe wiedziała, że zaraz przejdą do rzeczy. Było łatwiej, kiedy klient mógł
dotrzeć do przyczyny swojej wizyty okrężną drogą, zamiast od razu chwytać byka za rogi. Ta
metoda wydawała się mniej obcesowa.
- Możemy pomóc na zmartwienia - powiedziała. - Czasem umiemy sprawić, żeby
całkiem znikły.
- Tak słyszałem - odrzekł człowiek z rządu. - Ludzie mówią, że czyni pani cuda. Takie
krążą o pani słuchy.
- Bardzo pan miły, rra.
Urwała, rozważając w myślach różne możliwości. Chodziło zapewne o niewierność,
najczęstszy problem klientów, którzy się do niej zgłaszali, zwłaszcza jeśli - jak w przypadku
człowieka z rządu - z racji wykonywanej pracy mało bywali w domu. A może o sprawy
polityczne, co stanowiłoby dla niej nowe wyzwanie. Nic nie wiedziała na temat
funkcjonowania partii politycznych, poza tym że nieustannie się tam intryguje. Przeczytała
wszystko na temat amerykańskich prezydentów i ich kłopotów z różnymi skandalami,
dotyczącymi kobiet, włamywaczy i tak dalej. Czy takie rzeczy mogły się dziać w Botswanie?
Wykluczone. A jeśli nawet, to ona nie chciałaby się w to angażować. Nie wyobrażała sobie,
ż
e miałaby spotykać się z informatorami w ciemnych zaułkach w środku nocy albo
rozmawiać szeptem z dziennikarzami po knajpach. Z drugiej strony może mma Makutsi
ucieszyłaby się z takiej okazji?
Człowiek z rządu uniósł dłoń, jakby prosił o ciszę. Był to władczy gest, ale czegóż
innego oczekiwać od latorośli wpływowego rodu?
- Rozumiem, że rozmawiamy poufnie - powiedział, łypiąc na mmę Makutsi.
- Moja asystentka umie dotrzymać tajemnicy - uspokajała go mma Ramotswe. - Może
pan liczyć na jej dyskrecję.
Człowiek z rządu zmrużył oczy.
- Mam nadzieję. Wiem, jakie są kobiety. Lubią paplać.
Mma Ramotswe otworzyła szerzej oczy z oburzenia.
- Mogę pana zapewnić, rra - powiedziała lodowatym tonem - że Kobieca Agencja
Detektywistyczna Nr 1 ściśle przestrzega zasad poufności. Rygorystycznie się tego
trzymamy. I dotyczy to nie tylko mnie, ale również tej pani, mmy Makutsi. Jeśli ma pan co do
tego wątpliwości, to radziłabym udać się do innej agencji. Nie będę miała o to pretensji. I
jeszcze jedna rzecz, rra. W tym kraju rzeczywiście sporo się papla, ale w mojej ocenie robią
to głównie mężczyźni. Większość kobiet nie ma na to czasu.
Splotła dłonie na blacie biurka. Wyraziła swoje zdanie i nie byłaby zdziwiona, gdyby
człowiek z rządu wstał i wyszedł. Osoby na takim stanowisku raczej nie są przyzwyczajone
do tego, żeby odnosić się do nich w taki sposób, więc przypuszczalnie mocno go to uraziło.
Przez dłuższą chwilę człowiek z rządu wpatrywał się w mmę Ramotswe bez słowa.
- No tak - odezwał się w końcu. - Ma pani całkowitą słuszność. Przepraszam za
sugestię, że nie umiałaby pani dotrzymać tajemnicy. - Potem odwrócił się w stronę mmy
Makutsi. - Panią też przepraszam, mma. To nie było uprzejme z mojej strony.
Mma Ramotswe poczuła, że napięcie odpływa.
- Świetnie - powiedziała. - A teraz może nam pan opowie o tych swoich
zmartwieniach. Moja asystentka nastawi wodę na herbatę. Woli pan z czerwonokrzewu czy
zwykłą?
- Z czerwonokrzewu - odparł człowiek z rządu. - Moim zdaniem pomaga na kłopoty.
- Ponieważ wiecie, kim jestem - powiedział - nie muszę zaczynać od początku, a w
każdym razie nie od samego początku. Wiecie, że jestem synem ważnego człowieka.
Pierworodnym synem, co oznacza, że stanę na czele rodu, kiedy Bóg wezwie mojego ojca do
siebie. Ale mam nadzieję, że nieprędko to nastąpi.
Mam dwóch braci. Jeden z nich ma nie całkiem poukładane w głowie. Z nikim nie
rozmawia. Od małego z nikim nie rozmawiał i niczym się nie interesował. Wysłaliśmy go
więc na tereny wypasowe i jest szczęśliwy. Mieszka tam cały czas i nie ma z nim kłopotów.
Siedzi i liczy bydło, a jak kończy, to zaczyna od nowa. Nie oczekuje od życia niczego innego,
chociaż ma już trzydzieści osiem lat.
Mój drugi brat jest znacznie młodszy ode mnie. Ja mam pięćdziesiąt cztery lata, a on
dwadzieścia sześć. Przyszedł na świat z innej matki. Mój ojciec jest staroświecki i ma dwie
ż
ony. Mojego brata urodziła młodsza z nich. Jest też dziewięć sióstr z obu matek. Wiele z
nich powychodziło za mąż i mają dzieci, jesteśmy więc liczną rodziną, ale dorosłych i
zdrowych na umyśle mężczyzn jest tylko dwóch, ja i mój dwudziestosześcioletni brat. Na
imię ma Mogadi.
Bardzo lubię mojego brata. Ponieważ jestem od niego dużo starszy, bardzo dobrze
pamiętam go jako dzidziusia. Kiedy trochę podrósł, nauczyłem go wielu rzeczy. Pokazałem
mu, jak się znajduje robaki mopane. Pokazałem mu, jak się łapie latające mrówki, kiedy
wychodzą ze swoich nor na początku pory deszczowej. Powiedziałem mu, co w buszu jest
jadalne, a co niejadalne.
Pewnego dnia uratował mi życie. Byliśmy na jednym z pastwisk, gdzie ojciec trzyma
część swoich stad. Jest tam bardzo sucho, ale mój ojciec zainstalował wiatrak, który pompuje
wodę dla bydła. Głęboko pod ziemią jest mnóstwo bardzo smacznej wody. Ludzie z
plemienia Basarwa lubili przychodzić i pić tę wodę podczas swoich wędrówek. Wykonywali
dla mojego ojca jakieś prace w zamian za mleko krowie, a jak im się poszczęściło, to także za
odrobinę mięsa. Lubili ojca, bo ich nie bił, w przeciwieństwie do niektórych ludzi, co traktują
ich sjambokami. Nigdy nie mogłem pogodzić się z tym, że tych ludzi się bije.
Zabrałem mojego brata na spotkanie z Basarwa, którzy obozowali pod drzewem
niedaleko od nas. Mieli proce ze skóry strusia i chciałem ich poprosić o jedną dla mojego
brata. Wziąłem trochę mięsa na wymianę. Liczyłem na to, że może dadzą nam również strusie
jajo.
Właśnie spadły pierwsze deszcze, więc urosła świeża trawa i kwiaty. Wie pani, mma,
jak tam jest po pierwszych deszczach. Ziemia mięknie i nagle wszystko porastają kwiaty.
Wygląda to przepięknie i na chwilę człowiek zapomina, jak bardzo było gorąco, sucho i
ciężko. Szliśmy ścieżką wydeptaną przez krowy, ja przodem, brat tuż za mną. Wlókł za sobą
długi kij. Byłem bardzo szczęśliwy, że tam jestem z moim braciszkiem, i cieszyłem się na
widok świeżej trawy, którą znowu miało się utuczyć bydło. Nagle zawołał do mnie i
przystanąłem. W trawie obok nas syczał wąż, z uniesionym łbem i otwartą paszczą. Był to
duży wąż, mniej więcej tak długi, jak ja jestem wysoki, i dźwignął nad ziemię odcinek ciała
długości ramienia. Od razu wiedziałem, jaki to gatunek, i serce we mnie zamarło.
Zastygłem, bo wiedziałem, że przy najmniejszym ruchu wąż może się na mnie rzucić,
a był tylko kawałek ode mnie. Patrzył na mnie tymi wściekłymi oczami mamby i
pomyślałem, że zaraz mnie ukąsi, a ja nie mogę temu zapobiec.
Nagle usłyszałem jakieś szurnięcie i zobaczyłem, że mój brat, który miał wtedy
jedenaście albo dwanaście lat, przesuwa koniec kija po ziemi w stronę węża. Mamba
poruszyła łbem i zanim się zorientowaliśmy, zaatakowała koniec kija. To dało mi czas, żeby
się obrócić, złapać mojego brata i pobiec ścieżką. Wąż zniknął. Ugryzł kij i być może złamał
sobie ząb jadowy. W każdym razie nie ścigał nas.
Brat uratował mi życie. Na pewno pani wie, mma, co oznacza ukąszenie mamby.
Człowiek nie ma żadnych szans. Od tego dnia wiedziałem, że zawdzięczam swojemu
braciszkowi życie. To było jakieś czternaście lat temu. Teraz rzadko chodzimy razem po
buszu, ale nadal bardzo kocham mojego brata. I dlatego byłem nieszczęśliwy, kiedy
przyjechał do Gaborone z wiadomością, że zamierza się ożenić z dziewczyną z Mahalapye
poznaną tutaj na studiach. Znam jej ojca, który jest urzędnikiem w jednym z ministerstw.
Widuję go siedzącego pod drzewem z innymi urzędnikami w porze lunchu, zawsze mnie
pozdrawia, jak obok niego przejeżdżam. Z początku też do niego machałem, ale teraz już nie
zadaję sobie trudu. Mam pozdrawiać jakiegoś urzędnika tylko dlatego, że jego córka
zbałamuciła mojego brata? Brat mieszka teraz na naszej farmie na pomoc od Pilane. Zarządza
nią bardzo dobrze i ojciec jest z niego zadowolony. Do tego stopnia, że przepisał farmę na
niego. Tym samym mój brat jest bogatym człowiekiem. Nie jestem zawistny, bo mam inną
farmę, która też należała do ojca. Mogadi ożenił się z tą dziewczyną trzy miesiące temu i
wprowadziła się do niego. Moi rodzice też tam mieszkają, a ciotki spędzają na farmie znaczną
część roku. Dom jest bardzo duży i starcza miejsca dla wszystkich.
Matka nie chciała, żeby mój brat żenił się z tą dziewczyną. Powiedziała, że nie będzie
z niej dobrej żony i że sprowadzi na rodzinę nieszczęście. Ja też uważałem, że to nie jest
dobry pomysł, ale ja znałem powody, dla których dziewczyna chciała wyjść za mojego brata.
Nie sądzę, żeby to miało cokolwiek wspólnego z miłością. Podejrzewam, że namówił ją do
tego jej ojciec, bo mój brat pochodzi z bogatej i wpływowej rodziny. Nigdy nie zapomnę
tego, jak jej ojciec rozglądał się po domu, kiedy przyszedł porozmawiać z moim ojcem o
weselu. Oczy pałały mu chciwością i widziałem, że podlicza wartość wszystkiego. Spytał
nawet mojego brata, ile ma krów - sam pewnie nie ma ani jednej sztuki!
Zaakceptowałem decyzję mojego brata, chociaż uważałem ją za błędną, i starałem się
traktować jego żonę jak najuprzejmiej. Nie przyszło mi to jednak łatwo, bo widziałem, że cały
czas nastawia mojego brata przeciwko jego rodzinie. Nie mam wątpliwości, że chce wysiudać
moich rodziców z domu. Zraziła też do siebie moje ciotki. Jest tak, jakby do domu wleciała
osa, która ciągle bzy czy i próbuje ukąsić domowników.
Już samo to daje powód do zmartwienia, ale potem zdarzyło się coś, co jeszcze
bardziej mnie zaniepokoiło. Kilka tygodni temu odwiedziłem brata. Zostałem
poinformowany, że nie czuje się dobrze. Poszedłem do jego pokoju i zobaczyłem, że leży w
łóżku, trzymając się za brzuch. Powiedział, że coś mu zaszkodziło, może zepsute mięso.
Spytałem, czy był u lekarza, a on odpowiedział, że nie jest z nim aż tak źle. Uważał,
ż
e szybko wyzdrowieje, chociaż w tej chwili czuł się fatalnie. Poszedłem porozmawiać z
matką, która siedziała sama na werandzie.
Dała mi znak, żebym usiadł obok niej, i sprawdziwszy, że w pobliżu nie ma nikogo,
podzieliła się ze mną swoimi podejrzeniami.
„Ta nowa żona próbuje otruć twojego brata”, stwierdziła. „Widziałam ją, jak
wchodziła do kuchni, zanim podano posiłek. Powiedziałam mu, żeby nie jadł mięsa do końca,
bo moim zdaniem jest zepsute. Gdybym go nie ostrzegła, zjadłby całą porcję i umarł. Ona
próbuje go otruć”.
Spytałem, czemu miałaby to robić. „Dopiero co wyszła za sympatycznego i bogatego
mężczyznę. Dlaczego miałaby chcieć tak szybko się go pozbyć?”
Moja matka roześmiała się. „Bo jako wdowa byłaby znacznie bogatsza niż jako żona.
Jeśli on umrze, zanim urodzą im się dzieci, cały majątek przejdzie na nią. Tak zapisał w
testamencie. Farma, dom, wszystko. A kiedy będzie już to miała, może wyrzucić nas i ciotki.
Ale najpierw musi go zabić”.
W pierwszej chwili wydało mi się to śmieszne, ale im dłużej się nad tym
zastanawiałem, tym większego nabierałem przekonania, że żona mojego brata istotnie ma
bardzo rozsądny motyw. Nie mogłem omówić tego z bratem, bo on nie chce słyszeć złego
słowa na temat swojej żony, więc pomyślałem, że może poproszę kogoś z zewnątrz, żeby
przyjrzał się tej sprawie. Mma Ramotswe przerwała mu ruchem ręki. - Od takich rzeczy jest
policja, rra. To oni się zajmują trucicielami i tym podobnymi. My nie jesteśmy tego typu
detektywami - pomagamy ludziom w rozwiązywaniu problemów życiowych. Nie jesteśmy od
ś
cigania zbrodni.
Mma Ramotswe zauważyła, że mma Makutsi ma zdruzgotaną minę. Szefowa agencji
wiedziała, że jej asystentka hołduje innym wyobrażeniom na temat ich roli. Taka jest różnica
między kobietą bez mała czterdziestoletnią i dwudziestoośmioletnią, pomyślała. Jak ktoś ma
prawie czterdzieści lat - a jeśli ktoś jest pedantyczny, to pełne czterdzieści - to nie szuka
mocnych wrażeń. Jak ktoś ma dwadzieścia osiem lat, ugania się za nimi na całego. Rzecz
jasna, mma Ramotswe doskonale to rozumiała. Wychodząc za Note Mokotiego, całą duszą
pragnęła blasku, jaki łączył się z byciem żoną znanego muzyka, człowieka, za którym
obracały się wszystkie głowy, mężczyzny, którego głos wibrował jazzowymi nutami
wydobywanymi przezeń ze srebrnej trąbki Selmera. Kiedy małżeństwo rozpadło się po
rozpaczliwie krótkim czasie, zostawiwszy po sobie na pamiątkę jedynie maleńki, smutny
kamień na grobie przedwcześnie urodzonego dziecka, pragnęła życia ustabilizowanego i
uporządkowanego. Z pewnością nie szukała mocnych wrażeń. Zresztą Clovis Andersen, autor
katechizmu jej zawodu, książki zatytułowanej Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń,
ostrzegał wyraźnie, na drugiej, a może nawet pierwszej stronie, że osoby, które zostają
prywatnymi detektywami w poszukiwaniu pełnego wrażeń życia, mają z gruntu błędne
wyobrażenie o charakterze tej pracy. „Naszym zadaniem - napisał w akapicie, który utkwił
mmie Ramotswe w pamięci i który przytoczyła w pełnym brzmieniu mmie Makutsi, kiedy ją
zatrudniała - jest pomoc ludziom potrzebującym w rozwiązywaniu ich problemów życiowych.
Nasze powołanie odznacza się niewielkim dramatyzmem. Jest to raczej proces cierpliwej
obserwacji, dedukcji i analizy. Jesteśmy czujnymi obserwatorami, patrzymy i przekazujemy
informacje. W naszej pracy nie ma nic romantycznego, toteż ci, którzy potrzebują w życiu
romantyzmu, powinni w tym momencie zamknąć ten podręcznik i zająć się czymś innym”.
Oczy mmy Makutsi zasnuła mgiełka, kiedy mma Ramotswe jej to zacytowała.
Najwyraźniej patrzyła na pracę detektywistyczną zupełnie inaczej. Teraz, kiedy zasiadł przed
nimi sam człowiek z rządu, aby opowiedzieć o rodzinnych intrygach i przypuszczalnym
trucicielstwie, nareszcie miała poczucie, że czeka je fascynujące śledztwo. A tymczasem mma
Ramotswe chciała dać mu kosza!
Człowiek z rządu badał mmę Ramotswe wzrokiem. Jej wtrącenie się zezłościło go i
można było odnieść wrażenie, że z trudem hamuje gniew. Mma Makutsi zauważyła, że górna
warga mu drży.
- Nie mogę iść na policję - odparł, siląc się na normalny ton. - Co miałbym
powiedzieć? Policja nawet ode mnie zażądałaby jakichś dowodów. Tłumaczyliby się, że
przecież nie mogą wejść do tego domu i aresztować kobiety, która wszystkiego by się zaparła,
a jej mąż by powiedział: „Ta kobieta nic nie zrobiła. Co wam strzeliło do głowy?”
Urwał i spojrzał na mmę Ramotswe takim wzrokiem, jakby przedstawił miażdżący
argument.
- I co? - spytał po chwili. - Skoro nie mogę iść na policję, jest to zadanie dla
prywatnego detektywa. Od tego jesteście, prawda?
Mma Ramotswe odwzajemniła spojrzenie, co już stanowiło jakąś odpowiedź. W
tradycyjnym społeczeństwie kobiecie nie wolno było tak niezmąconym wzrokiem patrzeć w
oczy mężczyźnie jego rangi. Byłoby to nadzwyczaj obcesowe. Ale czasy się zmieniły, mma
Ramotswe była obywatelką nowoczesnej Republiki Botswany, której konstytucja stała na
straży godności wszystkich obywateli, w tym detektywów płci niewieściej. Konstytucja ta
obowiązywała nieprzerwanie od tego pamiętnego dnia w 1966 roku, kiedy na stadionie
spuszczono flagę brytyjską i do wtóru wiwatów tłumu wciągnięto na maszt ten piękny
niebieski sztandar. Był to absolutny rekord Afryki. A właścicielka agencji, Precious
Ramotswe, była w końcu córką świętej pamięci Obeda Ramotswe, człowieka, który nie
ustępował godnością i walorami charakteru nikomu, nawet przedstawicielom rodów
naczelników plemiennych. Aż do dnia swojej śmierci miał prawo patrzeć w oczy każdemu i
przekazał jej to prawo w spadku.
- To ja decyduję, czy wezmę daną sprawę, rra - powiedziała. - Nie mogę pomóc
każdemu. Staram się pomagać jak najlepiej, ale kiedy nie mogę się podjąć jakiejś sprawy, to
mówię, że bardzo mi przykro, ale nic się nie da zrobić. Takie mamy zasady w Kobiecej
Agencji Detektywistycznej Nr 1. W pana przypadku po prostu nie widzę, w jaki sposób
miałybyśmy uzyskać niezbędne informacje. To jest problem rodzinny. Nie wyobrażam sobie,
w jaki sposób obca osoba miałaby się czegoś dowiedzieć.
Człowiek z rządu milczał. Zerknął na mmę Makutsi, która spuściła jednak wzrok.
- Rozumiem - rzekł po dłuższej chwili. - Sądzę, że nie chce mi pani pomóc, mma. Cóż,
bardzo mnie to smuci. - Urwał. - Czy ma pani pozwolenie na tę działalność, mma?
Mma Ramotswe wstrzymała oddech.
- Pozwolenie? Czy jest ustawa, która wymaga od prywatnego detektywa uzyskania
pozwolenia?
Człowiek z rządu uśmiechnął się, ale wzrok miał zimny.
- Przypuszczalnie nie. Nie sprawdzałem tego. Ale mogłaby być. Regulacja, rozumie
pani? Musimy regulować działalność gospodarczą. Dlatego wymagamy uzyskania licencji od
ludzi, którzy chcą być domokrążcami czy sprzedawcami towarów mieszanych, i możemy je
odebrać, jeśli okażą się niezdatni do wykonywania tych zawodów. Wie pani, jak to
funkcjonuje.
Ustami swojej córki, swojej Precious, przemówił Obed Ramotswe.
- Nie słyszę tego, co pan mówi, rra. Nie słyszę tego.
Mma Makutsi nagle zaczęła głośno szeleścić papierami.
- Oczywiście ma pani słuszność, mma - powiedziała. - Nie można po prostu iść do tej
kobiety i spytać, czy planuje zamordować męża. To by nic nie dało.
- Właśnie - odparła mma Ramotswe. - I dlatego jesteśmy bezradne.
- Mam jednak pewien pomysł - dodała szybko mma Makutsi. - Chyba wiem, co można
zrobić.
Człowiek z rządu obrócił się twarzą w stronę mmy Makutsi.
- Co to za pomysł, mma?
Mma Makutsi przełknęła ślinę. śar inspiracji był tak silny, że zdawało się, iż jej
okulary świecą.
- Trzeba dostać się do domu i posłuchać, o czym ci ludzie mówią. Trzeba obserwować
kobietę, która planuje taką zbrodnię. Trzeba zaglądnąć jej do serca.
- Tak, tego od was oczekuję - powiedział człowiek z rządu. - Zaglądnijcie w to serce i
znajdźcie to zło. A potem oświećcie to zło latarką i powiedzcie mojemu bratu: „Niech pan
spojrzy! Niech pan spojrzy na to złe serce pana żony! Widzi pan, jak ona knuje? Cały czas
nikczemnie knuje!”
- To nie takie proste - zaoponowała mma Ramotswe. - śycie nie jest takie proste.
- Bardzo panią proszę, mma, wysłuchajmy tej mądrej kobiety w okularach. Na pewno
ma dla nas znakomite propozycje.
Mma Makutsi poprawiła okulary i podjęła:
- W domu jest służba, prawda?
- Pięć osób - odparł człowiek z rządu. - Plus ci, którzy pracują poza domem. I ludzie
zajmujący się bydłem. Są też dawni służący ojca. Nie mogą już pracować, ale siedzą przed
domem na słońcu i ojciec dobrze ich karmi. Są bardzo grubi.
- Nic nie ujdzie uwagi służby domowej - powiedziała mma Makutsi. - Pokojówka
zagląda w łoże małżonków, prawda? Kucharz zagląda w ich żołądki. Służący są zawsze na
miejscu i patrzą, patrzą, patrzą. Rozmawiają z innymi służącymi. Służący wszystko wiedzą.
- Czyli pojedzie tam pani i porozmawia ze służbą? - spytał człowiek z rządu. - Ale czy
oni zechcą pani coś powiedzieć? Będą się bali, że stracą pracę. Będą milczeli albo mówili, że
nie dzieje się nic ciekawego.
- Ale mma Ramotswe umie rozmawiać z ludźmi - skontrowała mma Makutsi. - Ludzie
się przed nią otwierają. Widziałam ją w akcji. Nie mógłby pan załatwić, żeby się zatrzymała
na kilka dni w domu pana ojca?
- Oczywiście, że mógłbym. Powiem rodzicom, że pewna kobieta, wobec której mam
polityczny dług, musi na kilka dni zniknąć z Gaborone, bo ma tutaj kłopoty. Na pewno ją
przyjmą.
Mma Ramotswe łypnęła na mmę Makutsi. Nie było rolą jej asystentki wysuwać takie
sugestie, zwłaszcza wciągające ją w sprawy, którymi nie miała ochoty się zająć. Zamierzała
pomówić z nią o tym, ale nie chciała jej zawstydzać przy tym despotycznym i pełnym pychy
człowieku. Postanowiła wziąć sprawę, ale nie dlatego, że zadziałała cienko zawoalowana
groźba - energicznie się jej przeciwstawiła, twierdząc, że nic nie słyszy - lecz dlatego, że
podsunięto jej sposób na jej rozwiązanie.
- Dobrze, weźmiemy to, rra. Ale nie z powodu tego, co pan do mnie powiedział,
zwłaszcza tych słów, których nie słyszałam. - Zawiesiła znacząco głos. - Jednak ja sama na
miejscu zdecyduję, co mam robić. Panu nie wolno się do tego mieszać.
Człowiek z rządu skinął głową zachwycony.
- Oczywiście, mma. Nie mam nic przeciwko temu. I przepraszam za te rzeczy, których
nie należało mówić. Musi pani zrozumieć, że mój brat jest dla mnie bardzo ważny. Nie
powiedziałbym tego wszystkiego, gdybym się o niego nie bał.
Mma Ramotswe zlustrowała go wzrokiem. Wierzyła, że naprawdę kocha swojego
brata. Z pewnością boleśnie przeżył fakt jego ożenku z kobietą, która budziła w nim taką
nieufność.
- Już zapomniałam, co zostało powiedziane, rra - uspokoiła go mma Ramotswe. -
Niech się pan tym nie przejmuje.
Człowiek z rządu wstał.
- Zacznie pani jutro? Wszystko załatwię.
- Nie, za kilka dni. Mam jeszcze wiele do zrobienia w Gaborone. Ale proszę się nie
martwić, zrobię wszystko, co będę mogła, dla pańskiego brata. Kiedy już weźmiemy jakąś
sprawę, traktujemy ją poważnie. To mogę panu przyrzec.
Człowiek z rządu pochylił się nad biurkiem i ujął ją za obie dłonie.
- Bardzo dobra z pani kobieta, mma. Wszystko, co o pani mówią to prawda. -
Odwrócił się do mmy Makutsi. - A pani jest bardzo mądra, mma. Jeśli znudzi się pani kiedyś
praca detektywistyczna, to niech pani przyjdzie pracować dla rządu. Rząd potrzebuje takich
kobiet jak pani. Większość kobiet, które u nas pracują jest do niczego. Nic tylko siedzą i
malują sobie paznokcie. Widziałem to na własne oczy. Myślę, że pani by się nie obijała.
Mma Ramotswe zamierzała coś powiedzieć, ale człowiek z rządu wyszedł z biura.
Zobaczyły przez okno, że kierowca otwiera mu drzwi, a potem zamyka je za nim.
- Gdybym poszła pracować w rządzie, co oczywiście nie wchodzi w rachubę, to ile
czasu by upłynęło, zanim bym dostała taki samochód z kierowcą?
Mma Ramotswe parsknęła śmiechem.
- Niech pani nie wierzy w każde jego słowo. Tacy ludzie składają najrozmaitsze
obietnice bez pokrycia. To człowiek głupi i próżny.
- Ale czy mówił prawdę o żonie swojego brata? - spytała mma Makutsi
zaniepokojona.
- Raczej tak. Nie sądzę, żeby to zmyślił. Ale niech pani pamięta o tym, co powiedział
Clovis Andersen. Każda historia ma dwie strony. Na razie poznałyśmy tylko jedną.
ś
ycie się komplikuje, pomyślała mma Ramotswe. Właśnie wzięła przypuszczalnie
bardzo trudną sprawę, która wymagała od niej wyjazdu z Gaborone. Sytuację dodatkowo
utrudniał problem z panem J.L.B. Matekonim i Tlokweng Road Speedy Motors. Do tego
jeszcze dzieci. Teraz, kiedy już się zadomowiły przy Zebra Drive, należało zapewnić im jakiś
program dnia. Rose, gosposia, mogła ją w tym wspomóc, ale mma Ramotswe nie mogła
zrzucać na nią wszystkiego.
Na czele listy, którą sporządziła tego ranka, znajdowało się przygotowanie biura do
przeprowadzki. Teraz uznała, że na pierwsze miejsce należy przesunąć warsztat, a biuro
umieścić na drugim. Potem szły dzieci. Wpisała SZKOŁA i numer telefonu pod spodem.
Następny punkt: WEZWAĆ CZŁOWIEKA DO NAPRAWIENIA LODÓWKI. Potem:
ZABRAĆ SYNA ROSE DO LEKARZA Z POWODU ASTMY, a na końcu: PODJĄĆ
JAKIEŚ DZIAŁANIA W SPRAWIE ZŁEJ śONY.
- Mma Makutsi - powiedziała. - Chyba zawiozę panią teraz do warsztatu. Nie możemy
zostawić pana J.L.B. Matekoniego na lodzie, nawet jeśli zachowuje się ostatnio trochę
dziwnie. Od dzisiaj zacznie pani pełnić obowiązki dyrektora. Zawiozę panią furgonetką.
Mma Makutsi skinęła głową.
- Jestem gotowa, mma. Jestem gotowa do dyrektorowania.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
POD NOWĄ DYREKCJĄ
Firma Tlokweng Road Speedy Motors należała do kompleksu trzech budynków,
razem ze sklepem wielobranżowym, prowadzącym tanią odzież, parafinę, syrop i wszelkie
inne możliwe towary, oraz składem budowlanym handlującym drewnem i blachą falistą na
dachy. Warsztat znajdował się na wschodnim końcu kompleksu. Wokół rosło kilka
kolczastych krzewów, a z przodu była stara pompa benzynowa. Panu J.L.B. Matekoniemu
obiecano lepszy dystrybutor, ale szefowie firmy paliwowej nie chcieli dopuścić do tego, żeby
robił konkurencję ich nowocześniejszym stacjom benzynowym, i obietnica wypadła im z
pamięci. Nadal dostarczali mu benzynę, do czego zobowiązywała ich umowa, ale robili to bez
entuzjazmu i lubili zapominać o terminach dostaw. W rezultacie zbiorniki z benzyną często
stały puste.
Nie miało to jednak większego znaczenia. Klienci nie przyjeżdżali do Tlokweng Road
Speedy Motors po benzynę, lecz po to, żeby pan J.L.B. Matekoni naprawił im samochód. Byli
to ludzie, którzy umieli odróżnić dobrego mechanika od takiego, który tylko naprawia auta.
Dobry mechanik rozumie samochody. Potrafi zdiagnozować usterkę na ucho, tak jak
doświadczony lekarz potrafi po jednym spojrzeniu rozpoznać dolegliwość.
- Silniki mówią - tłumaczył terminatorom. - Słuchajcie ich. Mówią wam, co im dolega.
Wystarczy tylko nastawić uszy.
Uczniowie oczywiście nie zrozumieli, o co mu chodzi. Mieli zupełnie inne spojrzenie
na technikę i nie pojmowali, że silniki mają nastroje i uczucia, że silnik może czuć się spięty
czy zestresowany albo odprężony i spokojny. Zatrudnianie terminatorów było aktem
miłosierdzia ze strony pana J.L.B. Matekoniego, który dążył do tego, żeby po przejściu jego
pokolenia na emeryturę Botswana dysponowała dostateczną liczbą porządnie wyszkolonych
mechaników.
- Afryka do niczego nie dojdzie bez mechaników - oznajmił kiedyś mmie Ramotswe. -
Mechanicy to kamień węgielny budynku. Wyżej są lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, ale bez
mechaników cała konstrukcja by się zawaliła. Dlatego tak ważne jest uczenie młodych ludzi
na mechaników.
Kiedy mma Ramotswe i mma Makutsi podjechały pod Tlokweng Road Speedy
Motors, zobaczyły jednego z uczniów za kierownicą auta, które drugi terminator pchał powoli
do warsztatu. Na ich widok pchacz porzucił swoją robotę, żeby na nie spojrzeć, i samochód
zaczął się cofać.
Mma Ramotswe zaparkowała maleńką białą furgonetkę pod drzewem i razem z mmą
Makutsi podeszły do drzwi biura.
- Dzień dobry, bomma - powiedział wyższy z uczniów. - Ma pani zepsute zawieszenie,
mma Ramotswe. Jest pani na nie za ciężka. Niech pani zobaczy, jak furgonetka siada po
jednej stronie. Jak pani chce, to pani naprawimy.
- Mojemu autu nic nie dolega - odpaliła mma Ramotswe. - Pan J.L.B. Matekoni
osobiście zajmuje się tą furgonetką. Nigdy nic nie mówił o zawieszeniu.
- Ale on ostatnio w ogóle nic nie mówi. Zrobił się bardzo milczący.
Mma Makutsi zatrzymała się i spojrzała na chłopca.
- Jestem mma Makutsi, p.o. dyrektora firmy - powiedziała, mierząc go wzrokiem zza
swoich dużych okularów. - Chcesz porozmawiać o zawieszeniu, to przyjdź do mnie do biura.
A na razie mi powiedz, czyj to samochód i co z nim robicie.
Terminator spojrzał przez ramię, szukając wsparcia u kolegi.
- To jest samochód kobiety, która mieszka za komisariatem policji. Myślę, że jest
damą lekkich obyczajów. - Roześmiał się. - Używa tego auta do podrywania mężczyzn, a
teraz nie chce jej zapalić, więc nici z roboty. Ha, ha!
Mma Makutsi zawrzała gniewem.
- Nie chce zapalić, tak?
- Właśnie. Więc Charlie i ja musieliśmy je przyholować. Teraz wtaczamy je do
warsztatu, żeby rzucić okiem na silnik. Myślę, że szykuje się grubsza robota. Może trzeba
będzie wymienić aparat zapłonowy, a to kosztuje mnóstwo pieniędzy, więc dobrze, że ta
kobieta nie narzeka na brak klientów. Ha, ha!
Mma Makutsi zsunęła okulary na czubek nosa i spojrzała znad nich na chłopaka.
- A co z akumulatorem? Może siadł akumulator. Próbowaliście zapalić na pych?
Uczeń przestał się śmiać.
- Albo podłączyć inny akumulator? - spytała mma Ramotswe.
Uczeń pokręcił głową.
- To stary samochód. Na pewno coś innego nawaliło.
- Bzdura - orzekła mma Makutsi. - Podnieście maskę. Jest w warsztacie dobry
akumulator? Podłączcie kable i spróbujcie.
Pomocnik spojrzał na kolegę, który wzruszył ramionami.
- Szybciej - zniecierpliwiła się mma Makutsi. - Mam w biurze mnóstwo do zrobienia.
Pospieszcie się!
Mma Ramotswe bez słowa patrzyła razem z mma Makutsi, jak terminatorzy wtaczają
auto do warsztatu i podłączają nowo naładowany akumulator. Potem jeden z nich z nadąsaną
miną usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zapalił za pierwszym razem.
- Naładujcie stary akumulator - poleciła mma Makutsi. - Potem wymieńcie olej i
odwieźcie auto tej kobiecie. Przeproście, że to tak długo trwało, i powiedzcie, że w ramach
rekompensaty za darmo wymieniliśmy olej. - Odwróciła się do mmy Ramotswe, która stała
obok niej uśmiechnięta. - Lojalność klienta to bardzo ważna rzecz. Jeśli zrobić dla niego coś
ekstra, pozostanie wierny firmie. To jest podstawowa zasada w interesach.
- Absolutnie podstawowa - zgodziła się z nią mma Ramotswe.
Jej wątpliwości co do tego, czy mma Makutsi zdoła pokierować warsztatem,
zaczynały się rozwiewać.
- Zna się pani na samochodach? - spytała od niechcenia swoją asystentkę, kiedy
zaczęły odgruzowywać biurko pana J.L.B. Matekoniego.
- Nie bardzo - odparła mma Makutsi. - Ale dobrze się znam na maszynach do pisania,
a wszystkie maszyny są do siebie bardzo podobne, nie uważa pani?
Pierwszym zadaniem było ustalenie, które samochody czekają na naprawę i w jakiej
kolejności. Charlie, starszy z uczniów, został wezwany do biura i poproszony o podanie
wszystkich otrzymanych zleceń. Wyszło na jaw, że na tyłach warsztatu parkuje osiem
samochodów czekających na części zamienne. Niektóre z tych części zamówiono, innych nie.
Sporządziwszy listę, mma Makutsi zadzwoniła po kolei do wszystkich dostawców.
- Pan J.L.B. Matekoni jest bardzo niezadowolony - mówiła ostrym tonem. - Nie
będziemy w stanie zapłacić za stare zamówienia, jeśli uniemożliwicie nam dalsze naprawy.
Rozumie pan?
Padły obietnice, które w większości zostały dotrzymane. Kilka godzin później
pojawiły się części zamienne, przywiezione przez samych dostawców. Zostały porządnie
oznakowane - jak twierdzili terminatorzy, rzecz bezprecedensowa - i ułożone na stole
roboczym według kolejności zleceń. Dwaj uczniowie, których działania koordynowała mma
Makutsi, pracowicie wymieniali części, testowali silniki i w końcu oddawali każdy pojazd do
p.o. dyrektora do sprawdzenia. Mma Makutsi pytała ich, co zostało zrobione, czasem
dokonywała inspekcji wykonanej pracy, a potem, jako że nie umiała prowadzić, oddawała
samochód mmie Ramotswe na jazdę próbną. Na koniec informowała właściciela
telefonicznie, że auto jest do odebrania. Wyjaśniała, że w ramach rekompensaty za opóźnienie
rachunek zostanie obniżony o połowę. Udobruchało to wszystkich właścicieli oprócz jednego,
który oznajmił, że w przyszłości uda się gdzie indziej.
- W takim razie nie skorzysta pan z naszej oferty darmowych usług - powiedziała
spokojnie mma Makutsi. - Szkoda.
Rozmówca zmienił zdanie. Do końca dnia firma Tlokweng Road Speedy Motors
zwróciła sześć samochodów właścicielom, którzy najwyraźniej wybaczyli zwłokę.
- To był dobry pierwszy dzień - powiedziała mma Makutsi, razem z mma Ramotswe
obserwując wykończonych terminatorów, którzy wracali piechotą do swoich domów. - Ci
chłopcy bardzo ciężko pracowali. Dałam każdemu z nich po pięćdziesiąt puli premii. Byli
bardzo szczęśliwi i jestem pewna, że staną się lepszymi pracownikami. Zobaczy pani.
Mma Ramotswe zadumała się.
- Chyba ma pani rację, mma. Jest pani znakomitą szefową.
- Dziękuję pani. Ale teraz musimy wracać do domów, bo jutro mamy bardzo wiele do
zrobienia.
Mma Ramotswe odwiozła swoją asystentkę maleńką białą furgonetką. Na ulicach roiło
się od ludzi wracających z pracy. Przeładowane busy przechylały się niebezpiecznie na jedną
stronę, rowery wiozły pasażerów na bagażnikach, a wiele osób szło pieszo, wymachując
ramionami, pogwizdując, rozmyślając, snując marzenia. Mma Ramotswe dobrze znała drogę,
bo już wiele razy odwoziła mmę Makutsi do domu. Mijała znajome rudery z gromadkami
wgapionych, ciekawskich dzieci, jakie zamieszkują tego rodzaju dzielnice. Wysadziła swoją
asystentkę przed bramą frontową i patrzyła, jak mma Makutsi idzie do swojej szopy za
domem. Wydawało jej się, że dostrzega w drzwiach czyjąś postać, może cień, ale potem mma
Makutsi odwróciła się, i nie chcąc wyjść na podglądaczkę, pani detektyw musiała odjechać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
POTRÓJNE śYCIE PEWNEJ DZIEWCZYNY
Nie każdy ma gosposię, ale jeśli ktoś dobrze zarabia i mieszka w tak dużym domu jak
mma Ramotswe, to nie zatrudniając gosposi - a nawet kilkorga służby - daje świadectwo
egoizmu. Mma Ramotswe wiedziała, że w niektórych krajach ludzie nie mają służących,
nawet jeśli stać ich na to z nawiązką. Nie mogła tego zrozumieć. Jeśli ludzie będący w stanie
dać pracę służącym nie robią tego, to co mają począć służący?
W Botswanie w każdym domu takim jak ten przy Zebra Drive - czy nawet w każdym
domu z więcej niż dwiema sypialniami - pracuje służący. Istnieją przepisy regulujące płace
służby domowej, ale często nie są przestrzegane. Niektórzy traktują swoich służących bardzo
ź
le, marnie ich opłacają i żądają tyrania od rana do nocy. Mma Ramotswe podejrzewała, że
tacy ludzie stanowią większość. Wyzysk ten jest botswańską mroczną tajemnicą, o której nikt
nie chce rozmawiać. A już na pewno nikt nie lubi mówić o tym, jak w przeszłości traktowano
członków ludu Masarwa - w gruncie rzeczy jak niewolników - i jeśli ktoś o tym wspomni,
ludzie z zakłopotaną miną zmieniają temat. Ale takie rzeczy się zdarzały i gdzieniegdzie
nadal się zdarzają. Oczywiście nie tylko w Botswanie, lecz w całej Afryce. Niewolnictwo
było wielką krzywdą wyrządzoną Afryce, ale nie brakowało gorliwych afrykańskich
handlarzy niewolnikami, którzy sprzedawali swoich pobratymców, a ponadto do tej pory
ogromne rzesze Afrykanów pracują za głodowe zarobki w warunkach, które trudno nazwać
inaczej niż niewolnictwem. Do tych cichych, słabych ludzi zalicza się służba domowa.
Mma Ramotswe nie mogła wyjść ze zdumienia, że ludzie potrafią tak bezdusznie
traktować swoją służbę. Była kiedyś w domu u przyjaciółki, która jako coś zupełnie
naturalnego podała fakt, że jej gosposia ma pięć dni urlopu w roku, i to bezpłatnego. Znajoma
przechwalała się, że obcięła gosposi pensję, bo uznała ją za leniwą.
- Czemu od ciebie nie odejdzie, skoro jej coś takiego zrobiłaś? - spytała mma
Ramotswe.
Przyjaciółka wybuchła śmiechem.
- Dokąd ma odejść? Mnóstwo ludzi czyha na jej posadę i ona o tym wie. Wie, że
mogłabym zatrudnić kogoś na jej miejsce za połowę jej pensji.
Mma Ramotswe nic na to nie odpowiedziała, ale w tym momencie milcząco zerwała
znajomość. Historia ta dała jej do myślenia. Czy można przyjaźnić się z osobą, która źle
postępuje? A może przyjaciółmi złych ludzi zostają zawsze inni źli ludzie, bo tylko źli ludzie
mogą mieć ze sobą dostatecznie dużo wspólnego, żeby się zaprzyjaźnić? Mma Ramotswe
pomyślała o powszechnie znanych złoczyńcach. Na przykład o Idi Aminie czy Henriku
Verwoerdzie. Idi Amin nie był oczywiście całkiem normalny. Może nie był złym
człowiekiem w takim samym znaczeniu jak Verwoerd, który sprawiał wrażenie zdrowego na
umyśle, ale serce miał z lodu. Czy ktoś kochał pana Verwoerda? Czy ktoś trzymał go za rękę?
Mma Ramotswe uznała, że tak. Ludzie przyszli na jego pogrzeb i płakali zupełnie jak na
pogrzebach dobrych ludzi. Pan Verwoerd miał rodzinę, która być może nie składała się
wyłącznie ze złych ludzi. Teraz, kiedy za granicą z RPA wszystko się zmieniło, ludzie ci
musieli jakoś dalej żyć. Może zrozumieli, jakich krzywd się dopuścili, a nawet jeśli nie, to
większość im wybaczyła. W sercach zwykłych Afrykańczyków z reguły nie ma miejsca na
nienawiść. Afrykańczycy bywają głupi, podobnie jak mieszkańcy wszystkich kontynentów,
ale nie chowają uraz, co pokazał światu Nelson Mandela. I Seretse Khama, pomyślała mma
Ramotswe. Poza Botswaną nikt już o nim nie pamięta, a przecież był to jeden z wybitnych
Afrykańczyków. Uścisnął dłoń jej ojcu, Obedowi Ramotswe, kiedy odwiedził Mochudi, żeby
porozmawiać ze zwykłymi obywatelami. Ona, Precious Ramotswe, wówczas młoda
dziewczyna, widziała, jak wysiada z samochodu i otaczają go ludzie, a pośród nich jej ojciec,
ze sfatygowanym kapeluszem w dłoni. Kiedy Khama uścisnął dłoń jej ojca, serce mmy
Ramotswe napęczniało dumą. Przypominała sobie tę sytuację za każdym razem, gdy spojrzała
na fotografię męża opatrznościowego, stojącą na gzymsie kominka.
Przyjaciółka mmy Ramotswe, która źle traktowała swoją gosposię, nie zasługiwała na
miano łajdaczki. Była dobra dla swojej rodziny i zawsze życzliwie odnosiła się do mmy
Ramotswe, ale co się tyczy gosposi - mma Ramotswe poznała tę sympatyczną i pracowitą
kobietę z Molepolole - najwyraźniej lekceważyła jej uczucia. Mma Ramotswe pomyślała, że
takie zachowanie bierze się z ignorancji, z nieumiejętności zrozumienia nadziei i aspiracji
innych. A zrozumienie uczuć innych, uważała mma Ramotswe, leży u podstaw wszelkiej
moralności. Jeśli wiesz, co czuje inna osoba, jeśli umiesz postawić się na jej miejscu, to nie
zadasz jej dodatkowego bólu, bo wtedy w jakimś sensie raniłbyś samego siebie.
Mma Ramotswe miała świadomość, że wokół moralności toczą się zażarte spory, ale
dla niej sprawa była całkiem prosta. Po pierwsze, jest tradycyjna moralność botswańska, w
każdej sytuacji słuszna. Kto jej przestrzega, ten nie zgrzeszy i nie ma powodów do
zmartwienia. Są też, rzecz jasna, inne systemy moralne. Na przykład Dekalog, którego
nauczyła się przed laty na pamięć w szkółce niedzielnej w Mochudi. Ta moralność również
bezwzględnie obowiązuje. Te kodeksy moralne przypominają botswański kodeks karny, bo
należy ich przestrzegać w całej rozciągłości. Nie można wcielać się w rolę Sądu Najwyższego
i samemu rozstrzygać, które przepisy będzie się honorowało, a których nie. Kodeksów
moralnych nie można traktować wybiórczo, nie można też ich kwestionować. Nie można
mówić, że będzie się przestrzegało tego zakazu, ale tamtego już nie, zależnie od tego, jak
komu pasuje. „Nie będę kradł - skądże znowu - ale cudzołóstwo to inna para kaloszy: inni
ludzie grzeszą, kiedy cudzołożą, ale ja nie”.
Moralność jest dla każdego, pomyślała mma Ramotswe, a to oznacza, że nie można jej
tworzyć na podstawie poglądów jednej osoby. Stąd właśnie bierze się słabość nowoczesnej
moralności, z jej naciskiem na rolę jednostki oraz indywidualnych rozstrzygnięć. Jeśli dać
ludziom możliwość wypracowania sobie własnej moralności, to stworzą system, który będzie
dla nich jak najmniej uciążliwy i w większości sytuacji będzie im pozwalał postępować
według własnego widzimisię. Mma Ramotswe uważała to za zwykły egoizm, wbrew
wszystkim szumnym nazwom, jakimi opatrywane są te systemy.
Mma Ramotswe słuchała kiedyś w BBC World Service audycji, która wprawiła ją w
osłupienie. Chodziło o filozofów, którzy nazywali się egzystencjalistami i, o ile mma
Ramotswe dobrze zrozumiała, mieszkali we Francji. Francuzi ci twierdzili, że należy tak żyć,
aby mieć poczucie, że żyje się naprawdę, a kto żyje naprawdę, ten postępuje słusznie. Mma
Ramotswe słuchała tego ze zdumieniem. Nie trzeba jechać do Francji, żeby spotkać
egzystencjalistów, pomyślała. Wielu z nich żyje tutaj, w Botswanie. Na przykład Note
Mokoti. Wyszła kiedyś za egzystencjalistę, sama o tym nie wiedząc. Note, temu samolubowi,
który nigdy nie zrobił nic dla drugiego - nawet dla swojej żony - spodobaliby się
egzystencjaliści, a on im. Z pewnością bardzo egzystencjalistycznie jest chodzić co wieczór
do knajpy, zostawiając w domu ciężarną żonę, a szczytem egzystencjalizmu jest zabawianie
się z poznanymi w knajpach dziewczynami, młodymi egzystencjalistkami. Egzystencjaliści
mają klawe życie, czego nie można powiedzieć o nieegzystencjalistach, którzy ich otaczają.
Mma Ramotswe nie traktowała swojej gosposi Rose według zasad egzystencjalizmu.
Rose pracowała u niej od dnia, kiedy pani detektyw przeprowadziła się na Zebra Drive. Mma
Ramotswe zauważyła, że istnieje sieć bezrobotnych, wśród której szybko rozchodzi się
wiadomość, że ktoś przenosi się do nowego domu i może potrzebować służącej. Rose zjawiła
się w domu godzinę po mmie Ramotswe.
- Będzie pani potrzebowała gosposi, mma - powiedziała. - Jestem bardzo dobrą
gosposią. Będę ciężko pracowała i nigdy nie sprawię pani kłopotu. Mogę zacząć od razu.
Mma Ramotswe natychmiast dokonała oceny. Miała przed sobą budzącą zaufanie,
schludną kobietę około trzydziestki. Zobaczyła jednak także, że osoba ta jest matką i jedno z
jej dzieci stoi za bramą, kukając do środka. Zadała sobie pytanie, co matka powiedziała
wcześniej dziecku: „Jeśli ta kobieta weźmie mnie na gosposię, dziś wieczór będziemy mieli
co jeść. Nie traćmy nadziei. Zaczekaj tutaj i stań na palcach”. Stań na palcach znaczy w
setswana to samo, co wśród białych trzymaj kciuki.
Mma Ramotswe zerknęła ku bramie i zobaczyła, że dziewczynka istotnie stoi na
palcach. Wiedziała, że jest tylko jedna odpowiedź.
Spojrzała na tę kobietę.
- Tak, potrzebuję gosposi i dam pani tę pracę, mma.
Kobieta klasnęła z wdzięczności w dłonie i pomachała dziecku. To wielki przywilej,
pomyślała mma Ramotswe, móc kogoś tak uszczęśliwić jednym wypowiedzianym zdaniem.
Rose bardzo szybko udowodniła, że mma Ramotswe podjęła słuszną decyzję.
Poprzedni właściciele, bałaganiarze, zostawili dom przy Zebra Drive w stanie skrajnego
zapuszczenia. W każdym kącie zalegał kurz. Przez trzy dni Rose zamiatała, froterowała i
czyściła, aż w całym domu pachniało pastą do podłogi, a każda powierzchnia lśniła. Ponadto
gosposia mmy Ramotswe znała się na gotowaniu i fantastycznie prasowała. Mma Ramotswe
dobrze się ubierała, ale często brakowało jej energii, żeby wyprasować sobie bluzki tak
pięknie, jakby sobie tego życzyła. Rose robiła to z pasją, która wkrótce znalazła
odzwierciedlenie w ostrych kantach i wielkich połaciach materiału bez jednej zmarszczki.
Rose zamieszkała w domku dla służby na tylnym podwórzu. Składał się on z dwóch
pokojów z prysznicem i toaletą oraz krytym gankiem, na którym można było rozpalić ogień
do gotowania. Rose spała w jednym pokoju, a dwójka jej małych dzieci w drugim. Były też
starsze dzieci, w tym stolarz, który zarabiał dobre pieniądze. Mimo to z trudem starczało im
na życie, zwłaszcza że młodszy syn chorował na astmę i trzeba mu było kupować drogie
inhalatory.
Kiedy mma Ramotswe wróciła do domu po odwiezieniu mmy Makutsi, zastała Rose w
kuchni na szorowaniu okopconego garnka. Spytała uprzejmie, jak minął gosposi dzień, i
usłyszała, że bardzo dobrze.
- Pomogłam Motholeli wziąć kąpiel, a teraz czyta coś braciszkowi w salonie. Biegał
cały dzień i jest bardzo zmęczony. Szybko zaśnie. Tylko myśl o jedzeniu go przed tym
powstrzymuje.
Mma Ramotswe podziękowała jej z uśmiechem. Minął miesiąc, odkąd pan J.L.B.
Matekoni przywiózł dzieci z sierocińca, lecz mma Ramotswe nie zdążyła się jeszcze całkiem
przyzwyczaić do ich obecności. To był jego pomysł - którego zresztą z nią nie skonsultował,
zanim wziął na siebie rolę przybranego ojca - ale zaakceptowała sytuację i dzieci szybko
zdobyły jej serce. Motholeli, która jeździła na wózku inwalidzkim, pomagała w domu i
wykazała zainteresowanie naprawianiem samochodów - budząc zachwyt pana J.L.B.
Matekoniego. Jej młodszego brata trudniej było zgłębić. Był żywotnym dzieckiem i
odpowiadał uprzejmie, kiedy się do niego coś mówiło, ale wolał przebywać sam albo w
towarzystwie siostry niż z innymi dziećmi. Motholeli znalazła już kilka koleżanek, chłopiec
zaś jakby stronił od zawierania przyjaźni.
Dziewczynka zaczęła chodzić do pobliskiej szkoły średniej i dobrze się tam czuła.
Każdego ranka pod bramę przychodziły dwie koleżanki z klasy do pchania wózka.
Mma Ramotswe była pełna podziwu.
- Nauczyciele wam kazali? - spytała jednej z nich.
- Nie, mma. Przyjaźnimy się z Motholeli i dlatego to robimy.
- Dobre z was dziewczynki. Wyrośniecie na dobre kobiety. Brawo.
Chłopcu znaleziono miejsce w pobliskiej szkole podstawowej, ale mma Ramotswe
liczyła na to, że pan J.L.B. Matekoni pośle go do Thornhill. Nauka w tej prywatnej szkole
sporo kosztowała i teraz pani detektyw zadawała sobie pytanie, czy to będzie możliwe.
Kolejna sprawa do załatwienia, oprócz warsztatu, uczniów, domu pana J.L.B. Matekoniego i
dzieci. No i ślubu - którego termin pozostawał nie ustalony - lecz mma Ramotswe w tej chwili
nie miała odwagi o tym myśleć.
Przeszła do salonu i zobaczyła, że Motholeli czyta coś chłopcu, który siedzi obok
wózka.
- Widzę, że czytasz braciszkowi historię. Czy to jest ładna historia?
Motholeli obejrzała się i uśmiechnęła.
- To nie jest historia, mma. A w każdym razie nie taka prawdziwa z książki.
Napisałam ją w szkole, a teraz mu ją czytam.
Mma Ramotswe przysiadła na podłokietniku sofy.
- Mogłabyś zacząć od początku? Chciałabym ją usłyszeć.
„Na imię mi Motholeli i skończyłam trzynaście lat. Mam siedmioletniego brata. Moi
rodzice nie żyją. Bardzo mi z tego powodu smutno, ale cieszę się, że ja żyję i że mam
swojego braciszka.
Jestem dziewczynką, która miała trzy życia. Pierwsze życie było wtedy, jak
mieszkałam z mamą i ciotkami, i wujkami na bagnach Makadikadi w pobliżu Nata. To było
dawno i byłam bardzo mała. Moje plemię to byli Buszmeni, którzy przenosili się z miejsca na
miejsce. Umieli znajdować sobie w buszu jedzenie, wykopując korzonki. Byli bardzo mądrzy,
ale nikt ich nie lubił.
Mama dała mi bransoletkę ze skóry strusia z powszywanymi kawałkami skorupy
strusiego jaja. Nadal ją mam. To jedyna rzecz, która została mi po matce.
Po śmierci mamy uratowałam mojego braciszka, którego zakopali w piasku razem z
nią. Nie był głęboko, więc zgarnęłam mu piasek z buzi i zobaczyłam, że jeszcze oddycha.
Wzięłam go na ręce i pobiegłam przez busz, aż znalazłam jakąś drogę. Ktoś jechał
ciężarówką i jak mnie zobaczył, to się zatrzymał i zabrał mnie do Francistown. Nie pamiętam,
co tam się działo, ale w końcu oddali mnie kobiecie, która powiedziała, że mogę mieszkać na
jej podwórzu. Mieli małą szopę, w której było bardzo gorąco, jak słońce na nią świeciło, za to
w nocy robiło się tam chłodno. Spałam tam ze swoim maleńkim braciszkiem.
Karmiłam go jedzeniem, które dawali mi w domu. Robiłam różne rzeczy dla tych
dobrych ludzi. Prałam im ubrania i wieszałam na sznurze. Myłam też garnki, bo nie mieli
służącej. Na podwórzu mieszkał także pies. Któregoś dnia ugryzł mnie mocno w stopę. Mąż
kobiety bardzo się na niego zezłościł i stłukł go kijem. Od tego bicia, że był niedobry, pies
zdechł.
Potem ciężko zachorowałam i kobieta zabrała mnie do szpitala. Wbijali we mnie igły i
wzięli mi trochę krwi. Ale nic nie pomagało i po jakimś czasie nie mogłam więcej chodzić.
Dali mi kule, ale nie bardzo umiałam ich używać. Potem znaleźli dla mnie wózek, co
znaczyło, że mogłam wrócić do domu. Ale kobieta powiedziała, że dziewczynka na wózku
nie może mieszkać na jej podwórzu, bo źle by to wyglądało i ludzie by mówili: »Trzymacie
na podwórzu dziewczynkę na wózku? To bardzo okrutne«.
Potem przyjechał pan z farmy dla sierot. Była z nim pani z rządu, która powiedziała
mi, że mam wielkie szczęście, bo to bardzo piękna farma dla sierot. śe mogę zabrać braciszka
i że będziemy tam bardzo szczęśliwi. Ale muszę zawsze pamiętać, żeby kochać Jezusa.
Powiedziałam, że jestem gotowa kochać Jezusa i mojemu braciszkowi też każę go kochać.
To był koniec mojego pierwszego życia. Drugie życie zaczęło się w dniu, w którym
przybyłam na farmę dla sierot. Przyjechaliśmy z Francistown ciężarówką, było mi bardzo
gorąco i niewygodnie z tyłu. Nie mogłam wysiąść, bo kierowca ciężarówki nie umiał się
obchodzić z dziewczynką na wózku. Kiedy przyjechaliśmy na farmę dla sierot, miałam mokrą
sukienkę i bardzo się wstydziłam, zwłaszcza że wszystkie inne sieroty stały i na nas patrzyły.
Jedna z pań powiedziała dzieciom, żeby przestały się gapić i poszły się pobawić, ale one
odeszły tylko kawałek i patrzyły na mnie zza drzew.
Wszystkie sieroty mieszkały w domach. W każdym domu było około dziesięciu sierot
i opiekunka. Opiekunka mojego domu była dobrą kobietą. Dała mi nowe ubranie i szafę na
moje rzeczy. Nigdy wcześniej nie miałam szafy i byłam z niej bardzo dumna. Dostałam też
specjalne spinki do włosów. Nigdy nie miałam takich pięknych rzeczy i trzymałam je pod
poduszką, gdzie były bezpieczne. Czasami budziłam się w nocy i myślałam, jakie miałam
wielkie szczęście. Ale czasami płakałam, bo myślałam o swoim pierwszym życiu i
zastanawiałam się, gdzie są teraz moi wujkowie i ciotki. Widziałam z łóżka gwiazdy, przez
szparę między zasłonami, i myślałam: gdyby spojrzeli do góry, to zobaczyliby te same
gwiazdy i patrzylibyśmy na nie w tym samym czasie. Ale nie byłam pewna, czy o mnie
pamiętają, bo byłam tylko małą dziewczyną i uciekłam od nich.
Byłam bardzo szczęśliwa na farmie dla sierot. Ciężko pracowałam i mma Potokwani,
kierowniczka, powiedziała któregoś dnia, że może nam się poszczęści i ona znajdzie dla nas
nowych rodziców. Nie wierzyłam w to za bardzo, bo nikt by nie chciał dziewczynki na
wózku, skoro było mnóstwo pierwszorzędnych sierot, które umiały chodzić i też szukały
domu.
Ale pani Potokwani miała rację. Nie sądziłam, że to pan J.L.B. Matekoni nas weźmie,
ale bardzo się ucieszyłam, jak powiedział, że możemy u niego zamieszkać. Tak zaczęło się
moje trzecie życie.
Kiedy odchodziliśmy z farmy dla sierot, upiekli dla nas specjalne ciasto, które
zjedliśmy razem z opiekunką naszego domu. Powiedziała, że zawsze jest jej bardzo smutno,
kiedy któraś z sierot odchodzi, czuje się wtedy tak, jakby odchodził członek rodziny. Ale
bardzo dobrze zna pana J.L.B. Matekoniego i powiedziała mi, że to jeden z najlepszych ludzi
w Botswanie. Będę u niego bardzo szczęśliwa, dodała.
Pojechaliśmy z braciszkiem do jego domu i wkrótce poznaliśmy jego przyjaciółkę,
mmę Ramotswe, która wychodzi za mąż za pana J.L.B. Matekoniego. Powiedziała, że będzie
moją nową matką, i zabrała nas do swojego domu, który lepiej nadaje się dla dzieci niż dom
pana J.L.B. Matekoniego. Mam tu bardzo ładny pokój i dostałam dużo ubrań. Bardzo się
cieszę, że w Botswanie są tacy ludzie. Miałam w życiu wiele szczęścia i z całego serca
dziękuję mmie Ramotswe i panu J.L.B. Matekoniemu.
Jak dorosnę, chciałabym zostać mechanikiem. Będę pomagała panu J.L.B.
Matekoniemu w warsztacie, a wieczorami będę naprawiała ubrania mmy Ramotswe i
gotowała jej kolację. Bardzo bym chciała, żeby na starość mogli być ze mnie dumni i
powiedzieć, że byłam bardzo dobrą córką i dobrą obywatelką Botswany.
Taka jest historia mojego życia. Jestem zwyczajną dziewczynką z Botswany, ale to
wielkie szczęście mieć trzy życia. Większość ludzi ma tylko jedno życie.
Ta historia jest prawdziwa. Nic nie zmyśliłam. Wszystko to stało się naprawdę”.
Kiedy Motholeli doczytała do końca, zapadła cisza. Chłopczyk spojrzał na siostrę z
uśmiechem. Pomyślał: szczęściarz ze mnie, że mam taką mądrą siostrę. Mam nadzieję, że
Bóg odda jej kiedyś nogi. Mma Ramotswe położyła dziewczynce dłoń na ramieniu i
pomyślała: będę się opiekowała tym dzieckiem. Jestem teraz jej matką. Rose, która słuchała z
korytarza, spuściła wzrok na swoje buty i pomyślała: jak ona to dziwnie wyraziła - trzy życia!
ROZDZIAŁ ÓSMY
NIEDOBÓR SEROTONINY
Nazajutrz rano mma Ramotswe najpierw zadzwoniła do pana J.L.B. Matekoniego.
Często rozmawiali ze sobą przez telefon wcześnie rano - a w każdym razie odkąd się
zaręczyli - ale z reguły dzwonił pan J.L.B. Matekoni. Dawał mmie Ramotswe czas na wypicie
herbaty z czerwonokrzewu, co najchętniej robiła w ogrodzie, po czym wykręcał numer do niej
i meldował się dosyć oficjalnie: „Mówi pan J.L.B. Matekoni, mma. Dobrze spałaś?”
Telefon dzwonił ponad minutę, zanim pan J.L.B. Matekoni podniósł słuchawkę.
- Pan J.L.B. Matekoni? To ja. Jak się miewasz? Dobrze spałeś?
Mma Ramotswe poznała po jego zdezorientowanym głosie, że go obudziła.
- O! Tak. Już się obudziłem. To ja.
Mma Ramotswe powtórzyła formalne pozdrowienie. To ważne, by spytać rozmówcę,
czy dobrze spał - należy podtrzymywać tę starą tradycję.
- Dobrze spałeś, rra?
- Raczej nie - odparł pan J.L.B. Matekoni matowym tonem. - Spędziłem całą noc na
rozmyślaniach i się nie wyspałem. Zasnąłem, dopiero kiedy wszyscy inni się budzili. Jestem
potwornie zmęczony.
- To niedobrze. Przykro mi, że cię obudziłam. Wracaj do łóżka i wyśpij się. Nie można
ż
yć bez snu.
- Wiem o tym - odparł pan J.L.B. Matekoni z rozdrażnieniem. - Ostatnimi czasy ciągle
próbuję spać, ale mi się to nie udaje. Mam wrażenie, że w moim pokoju mieszka jakieś
dziwne zwierzę, które nie chce, żebym spał, i stale mnie trąca.
- Zwierzę? Jakie zwierzę?
- Nie ma żadnego zwierzęcia. W każdym razie jak zapalę światło. Tak tylko sobie
powiedziałem. Tak naprawdę nie ma żadnego zwierzęcia.
- Dobrze się czujesz, rra? - spytała mma Ramotswe po chwili milczenia. - Może jesteś
chory.
- Nie jestem chory - żachnął się pan J.L.B. Matekoni. - Serce bije, płuca wypełniają się
powietrzem. Po prostu mam dosyć tych wszystkich problemów. Boję się, że wszystko
wyjdzie na jaw. I będę skończony.
Mma Ramotswe zmarszczyła brwi.
- Co wyjdzie na jaw? Co się dzieje?
- Wiesz, o czym mówię - odparł pan J.L.B. Matekoni zniżonym głosem. - Bardzo
dobrze wiesz.
- O niczym nie wiem, rra. Oprócz tego, że mówisz bardzo dziwne rzeczy.
- Ha! Nie wypieraj się, mma, bardzo dobrze wiesz, o co mi chodzi. Zrobiłem w życiu
kilka strasznych rzeczy, które teraz się wydadzą i zostanę aresztowany. Ukarzą mnie i
będziesz się za mnie śmiertelnie wstydziła, mma. Możesz mi wierzyć.
Mma Ramotswe usiłowała milcząco uporać się z tym, co usłyszała. Czy to możliwe,
ż
e pan J.L.B. Matekoni popełnił jakąś zbrodnię, którą przed nią ukrywał? A teraz wyszła na
ś
wiatło dzienne? Nie do pomyślenia! Ten szlachetny człowiek nie potrafiłby się dopuścić
ż
adnej nikczemności. Z drugiej strony nawet szlachetni ludzie miewają mroczne tajemnice.
Słyszała, że każdy popełnia w życiu co najmniej jedną rzecz, której się wstydzi. Biskup
Makhulu wygłosił kiedyś odczyt na ten temat w Klubie Kobiecym. Powiedział, że nie spotkał
ani jednej osoby, nawet wśród duchownych, która nie miałaby na swoim koncie jakiegoś
zawstydzającego czynu. Nawet święci mieli coś na sumieniu. Święty Franciszek, być może,
nadepnął na gołębia - nie, to niemożliwe, ale może zrobił coś, czego później żałował. Co się
tyczy mmy Ramotswe, to chętnie zmieniłaby parę rzeczy w swoim życiorysie. W wieku
sześciu lat oblała syropem najlepszą sukienkę koleżanki, bo sama takiej nie miała. Czasem
widywała tę osobę, która mieszkała teraz w Gaborone i była żoną pracownika sortowni
diamentów. Mma Ramotswe zadawała sobie czasem pytanie, czy powinna przyznać się po z
górą trzydziestu latach do winy, ale nie umiała się na to zdobyć. Za każdym razem, gdy ta
kobieta przyjaźnie ją pozdrawiała, mmie Ramotswe przypominał się jej postępek: kiedy
koleżanka zostawiła któregoś dnia sukienkę w klasie, mała Precious wzięła puszkę z syropem
i wylała go na różowy materiał. Wiedziała, że któregoś dnia trzeba będzie się przyznać. Może
powinna poprosić biskupa Makhulu, żeby napisał w jej imieniu list. „Jedna z moich owieczek
pragnie uzyskać Pani przebaczenie, mma. Bardzo jej ciąży krzywda, którą Pani przed laty
wyrządziła. Czy pamięta Pani swoją ulubioną różową sukienkę...”
Jeśli pan J.L.B. Matekoni dopuścił się czegoś podobnego - na przykład oblał kogoś
olejem silnikowym - to nie miał powodów do zmartwienia. Niewiele jest krzywd, poza
morderstwem, których nie dałoby się naprawić. Wiele z nich jest bardziej błahych, niż się
wydaje ich sprawcy, i można z czystym sumieniem odłożyć je do lamusa. A nawet
poważniejsze mogą zostać wybaczone, jeśli się do nich przyznać. Należało uspokoić pana
J.L.B. Matekoniego. Łatwo jest zrobić z igły widły, jeśli ktoś się czymś zamartwia przez całą
noc.
- Każdy zrobił w życiu coś złego, rra. Ty, ja, mma Makutsi, nawet papież. Nikt nie jest
doskonały. Ludzie się tacy nie rodzą. Nie wolno ci się tym przejmować. Powiedz mi, o co
chodzi. Na pewno zrobi ci się lżej na sercu.
- Och, nie mogę, mma. Nawet nie śmiem o tym myśleć. Byłabyś potwornie
zaszokowana i nie chciałabyś mieć ze mną nic wspólnego. Widzisz, nie jestem ciebie
godzien. Nie zasługuję na taką dobrą kobietę jak ty.
Mma Ramotswe zaczynała wpadać w złość.
- Głupstwa opowiadasz. Oczywiście, że na mnie zasługujesz. Jestem zupełnie
zwyczajną osobą, a ty niezwykle prawym człowiekiem. Jesteś bardzo dobrym mechanikiem i
ludzie cię cenią. Dokąd wysoki komisarz zawozi swoje auto do przeglądu? Do ciebie. Do
kogo zwraca się farma dla sierot, kiedy musi coś naprawić? Do ciebie. Jesteś właścicielem
ś
wietnego warsztatu i czuję się zaszczycona, że wychodzę za ciebie za mąż. I nie próbuj mi
wmawiać, że jest inaczej.
Jej słowa zostały skwitowane milczeniem. A potem:
- Ale ty nie wiesz, jaki ze mnie zły człowiek. Nigdy ci nie powiedziałem o tych
wszystkich łajdactwach.
- To mi powiedz. Powiedz mi teraz. Jestem silna, zniosę to.
- Och, nie mogę tego zrobić, mma. Przeżyłabyś szok.
Mma Ramotswe zdała sobie sprawę, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi, i
zmieniła taktykę.
- A skoro już mowa o warsztacie: nie było cię wczoraj ani przedwczoraj. Mma
Makutsi kieruje nim za ciebie, ale to nie może trwać wiecznie.
- Bardzo się cieszę, że mma Makutsi mnie zastępuje - odparł pan J.L.B. Matekoni
bezbarwnym tonem. - Czuję się trochę osłabiony. Chyba powinienem zostać w domu. Mma
Makutsi poradzi sobie ze wszystkim. Podziękuj jej ode mnie.
Mma wzięła głęboki wdech.
- Nie jesteś zdrowy, panie J.L.B. Matekoni. Mogę cię umówić na wizytę u lekarza.
Rozmawiałam z doktorem Moffatem. Powiedział, że cię przyjmie. Uważa, że to dobry
pomysł.
- Nic mi nie nawala - odparł pan J.L.B. Matekoni. - Nie muszę chodzić do doktora
Moffata. Co on może dla mnie zrobić? Nic.
Rozmowa ta mocno zaniepokoiła mmę Ramotswe, która po rozłączeniu się przez kilka
minut w zdenerwowaniu przemierzała kuchnię. Nie ulegało dla niej wątpliwości, że doktor
Moffat miał rację: pan J.L.B. Matekoni zachorował na depresję, jak nazwał to lekarz. Teraz
jednak bardziej martwiły ją te straszne rzeczy z jego przeszłości. Nie znała mniej
prawdopodobnego kandydata na mordercę niż pan J.L.B. Matekoni, ale gdyby się okazało, że
jednak? Czy wpłynęłoby to na jej uczucia do niego, gdyby się dowiedziała, że kogoś zabił,
czy też powiedziałaby sobie, że to nie jego wina, że działał w obronie własnej, gdy stuknął
ofiarę w czaszkę kluczem francuskim? Tak zawsze robią żony i dziewczyny morderców. No i
oczywiście matki. Wszystkie matki morderców twierdzą, że ich synowie nie są tacy źli, jak
ludzie mówią. Oczywiście dla matki mężczyzna do końca życia pozostaje małym chłopcem, a
mali chłopcy są prawnie niezdolni do popełnienia morderstwa.
Note Mokoti miał zadatki na mordercę. Bez problemu potrafiłby z zimną krwią zabić
człowieka, ponieważ był pozbawiony uczuć. Łatwo było sobie wyobrazić, że Note zadźgał
kogoś na śmierć, a potem poszedł sobie tak spokojnie, jakby uścisnął ofierze dłoń. Kiedy bił
ramę Ramotswe, a robił to wielokrotnie, zanim ją zostawił, nie okazywał emocji. Pewnego
razu, kiedy rozciął jej łuk brwiowy, przyjrzał się swemu dziełu jak lekarz oglądający ranę.
- Będziesz musiała pójść z tym do szpitala - stwierdził beznamiętnym głosem. -
Paskudna rana. Na przyszłość musisz bardziej uważać.
W całej historii z Note była wdzięczna za jedną rzecz - że jej tata jeszcze żył, kiedy
rozstała się z mężem. Przynajmniej zdążył się ucieszyć, że jego córka już nie przebywa pod
jednym dachem z tym człowiekiem, nawet jeśli przez prawie dwa lata cierpiał razem z nią.
Kiedy pojechała do niego i powiedziała, że Note zniknął, nie wypominał jej, jaka była
nierozsądna, wychodząc za takiego typa, choć być może tak sobie pomyślał. Jak zawsze
zachował się niezwykle wielkodusznie, powiedział tylko, żeby zamieszkała z powrotem u
niego, że będzie się nią opiekował i że ma nadzieję, iż życie będzie teraz dla nich łaskawsze.
Jednakże Note Mokoti i pan J.L.B. Matekoni to byli dwaj zupełnie różni ludzie.
Zbrodnie popełniał Note, nie pan J.L.B. Matekoni. Ale czemu twierdził, że zrobił coś
strasznego, skoro tak nie było? To pozostało dla niej zagadką i jak zawsze w takich
sytuacjach udała się tam, gdzie w razie wątpliwości można było uzyskać informacje: do
Botswana Book Centre.
Zjadła szybko śniadanie i zostawiła dzieci pod opieką Rose. Chętnie poświęciłaby im
trochę czasu, ale jej życie było w tej chwili zbyt skomplikowane. Pana J.L.B. Matekoniego
przeniosła na pierwsze miejsce listy, na dalszych znalazły się: warsztat, śledztwo w sprawie
brata człowieka z rządu i przeprowadzka do nowego biura. Przytłaczająca lista: każdy punkt
był pilny, a przecież doba zawsze ma tylko dwadzieścia cztery godziny.
Pojechała do centrum, do którego miała niedaleko, i znalazła dla maleńkiej białej
furgonetki dobre miejsce do parkowania za budynkiem Standard Bank. Potem, pozdrowiwszy
parę znajomych twarzy na placu, skierowała się ku Botswana Book Centre.
Był to jej ulubiony sklep w mieście. Z reguły przeznaczała dobrą godzinę na zakup
nawet jednej książki, dzięki czemu miała możliwość poszperać wśród regałów. Jednakże tego
ranka miała wyraźnie wytyczony cel, toteż oparła się umizgom magazynów ilustrowanych,
które wabiły ją zdjęciami upiększonych domów i eleganckich sukienek.
- Chciałabym porozmawiać z kierownikiem - powiedziała do osoby z personelu.
- A ja nie mogę pani pomóc? - spytała młoda ekspedientka. Mma Ramotswe nie
ustąpiła. Ekspedientka była uprzejma, ale zbyt młoda, a mma Ramotswe chciała pomówić z
człowiekiem, który zna się na książkach.
- Nie, chcę porozmawiać z kierownikiem, mma. To ważna sprawa.
Wezwano kierownika, który grzecznie przywitał się z mma Ramotswe.
- Miło panią widzieć. Przyszła pani tutaj w roli detektywa?
Mma Ramotswe roześmiała się.
- Nie, rra. Szukam książki, która by mi pomogła rozwiązać pewien bardzo delikatny
problem. Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję?
- Oczywiście, mma. Nie spotka pani księgarza, który rozpowiada, jakie książki czytają
jego klienci. Rygorystycznie tego przestrzegamy.
- Doskonale. Szukam książki o chorobie, która nazywa się depresja. Słyszał pan o
takiej książce?
Kierownik skinął głową.
- Proszę się nie martwić, mma. Nie tylko słyszałem, ale mam ją na półce. Bardzo mi
przykro, mma - dodał po chwili przerwy. - Depresja to nieprzyjemna choroba.
Mma Ramotswe spojrzała przez ramię.
- Nie chodzi o mnie, tylko o pana J.L.B. Matekoniego. Myślę, że jest w depresji.
Z miną wyrażającą współczucie kierownik zaprowadził ją do półki w rogu i wyjął
cienką książkę w czerwonej okładce.
- To bardzo dobra książka o depresji - powiedział, wręczywszy ją mmie Ramotswe. -
Jak można przeczytać na okładce, wielu ludziom pomogła w uporaniu się z tą chorobą.
Bardzo mi przykro z powodu pana J.L.B. Matekoniego. Mam nadzieję, że dzięki tej książce
poczuje się lepiej.
- Bardzo mi pan pomógł, rra. Dziękuję panu. Nasz kraj ma wielkie szczęście, że
prowadzi pan tę znakomitą księgarnię. Dziękuję serdecznie.
Zapłaciła i wróciła do maleńkiej białej furgonetki, kartkując po drodze książkę.
Wpadło jej w oko pewne zdanie i zatrzymała się, żeby je przeczytać. „Charakterystycznym
objawem depresji jest poczucie, że zrobiło się coś strasznego, na przykład zaciągnęło dług nie
do spłacenia albo popełniło przestępstwo. Towarzyszy temu zazwyczaj poczucie braku
własnej wartości. Występek z reguły jest oczywiście wyimaginowany, ale żadne argumenty
nie przekonają o tym chorego”.
Mma Ramotswe przeczytała to zdanie ponownie i nastrój niezmiernie jej się poprawił.
Po książce o depresji raczej nie oczekuje się takiego działania, ale tym razem tak właśnie
było. Pan J.L.B. Matekoni nie zrobił, rzecz jasna, nic strasznego. Doskonale wiedziała, że jest
to człowiek o nieposzlakowanej opinii. Teraz należało tylko zaciągnąć go do lekarza, żeby
poddał się leczeniu. Zamknęła książkę i przestudiowała notę na tylnej okładce. „Ta z gruntu
uleczalna choroba...” To jeszcze bardziej ją pocieszyło. Wiedziała, co trzeba zrobić, i lista,
która rano wydawała się jej taka długa i skomplikowana, teraz jej już tak bardzo nie
przerażała.
Z Botswana Book Centre pani detektyw pojechała prosto do Tlokweng Road Speedy
Motors. Ku swojej wielkiej uldze zobaczyła, że drzwi warsztatu są otwarte i przed biurem stoi
mma Makutsi z filiżanką herbaty w ręku. Dwaj uczniowie siedzieli na puszkach po oleju,
jeden palił papierosa, a drugi pił coś zimnego z puszki.
- Dosyć wcześnie na przerwę - powiedziała mma Ramotswe, zerkając na
terminatorów.
- Och, mma, zasłużyliśmy sobie na przerwę - odparła mma Makutsi. - Jesteśmy tu już
dwie i pół godziny. Wszyscy przyszliśmy o szóstej i bardzo ciężko pracowaliśmy.
- Tak, strasznie ciężko - potwierdził jeden z uczniów. - Odwaliliśmy kawał dobrej
roboty. Niech jej pani powie, mma. Niech jej pani powie, co pani zrobiła!
- P.o. dyrektora jest mechanikiem numer jeden - wtrącił się drugi uczeń. - Chyba
nawet lepszym od szefa.
Mma Makutsi parsknęła śmiechem.
- Za bardzo się przyzwyczailiście schlebiać kobietom, chłopcy. Na mnie to nie działa.
Jestem tutaj jako p.o. dyrektora, a nie jako kobieta.
- Kiedy to prawda, mma - upierał się starszy uczeń. - Skoro pani nie chce powiedzieć,
to ja powiem. Mieliśmy auto, które stało u nas od kilku dni. Należy do przełożonej
pielęgniarek w Princess Marina Hospital. To bardzo mocna kobieta i nie chciałbym być
zmuszony z nią zatańczyć. Ja cię kręcę!
- Ta kobieta w życiu by z tobą nie zatańczyła - zgasiła go mma Makutsi. - Czemu
miałaby tańczyć z usmarowanym olejem chłopakiem, skoro może tańczyć z chirurgami i im
podobnymi?
Uczeń zbył tę obelgę śmiechem.
- W każdym razie przywiozła swój samochód i powiedziała, że czasem staje na środku
ulicy i mija trochę czasu, zanim znowu ruszy. A po chwili znów staje. Obejrzeliśmy silnik.
Zapalił od pierwszego razu. Pojechałem na stare lotnisko, a potem przejechałem się kawałek
Lobatse Road. I nic. Ani razu nie zgasł. Ale ta kobieta mówiła, że ciągle jej stawał.
Wymieniłem świece i pojechałem jeszcze raz. Auto zatrzymało się na rondzie koło klubu
golfowego. Po prostu stanęło. Potem ruszyło. I zdarzyła się dziwna rzecz, o której mówiła
nam kobieta: jak auto stanęło, uruchomiły się wycieraczki, chociaż nawet nie tknąłem
dźwigienki.
Dzisiaj rano powiedziałem do mmy Makutsi: „To bardzo dziwny samochód, mma.
Staje, a potem rusza”.
Mma Makutsi przyszła obejrzeć auto. Zajrzała do silnika i zobaczyła, że świece są
nowe, akumulator też. Potem otworzyła drzwi, wsiadła i zrobiła taką minę, z nosem do góry. I
powiedziała: „W tym aucie śmierdzi myszami. Mówię wam, czuć tu myszy”.
Rozejrzała się po kabinie. Zaglądnęła pod siedzenie, ale nic nie znalazła. Potem
kuknęła pod deskę rozdzielczą i zawołała do mnie i mojego kolegi: „Tu jest gniazdo myszy!
Zjadły izolację tych kabelków - popatrzcie!”
Okazało się, że to są kabelki od stacyjki. Dwa z nich się stykały albo prawie stykały -
właśnie tam, gdzie myszy przegryzły izolację. Silnik myślał, że stacyjka jest wyłączona,
kiedy kabelki się zetknęły, za to włączały się wycieraczki. A więc usterka została
zlokalizowana. Myszy zdążyły uciec z auta. Mma Makutsi wyjęła ich gniazdo i wyrzuciła.
Potem owinęła kabelki taśmą izolacyjną i samochód jest naprawiony. Problem z myszami
zniknął, bo ta kobieta jest świetnym detektywem.
- Detektywem - mechanikiem - dodał drugi uczeń. - Mężczyzna byłby przy niej
niezwykle szczęśliwy, ale wypompowany!
- Cicho bądź! - skarciła go mma Makutsi żartobliwie. - Wracajcie do pracy, chłopaki.
Jestem p.o. dyrektora, a niejedną z dziewczyn, które podrywacie w knajpach. Marsz do
roboty!
Mma Ramotswe zaśmiała się.
- Z pewnością ma pani talent do wykrywania różnych rzeczy. Może zawody detektywa
i mechanika nie różnią się tak bardzo.
Poszły do biura. Mma Ramotswe od razu zauważyła, że mma Makutsi okiełznała
bałagan. Na biurku pana J.L.B. Matekoniego wciąż było mnóstwo papierów, ale
posortowanych w kupki: rachunki do wysłania, rachunki do zapłacenia i tak dalej. Katalogi
części zamiennych znalazły swoje miejsce na szafce z dokumentami, a instrukcje obsługi na
półce za biurkiem. O jedną ze ścian opierała się błyszcząca biała tablica, którą mma Makutsi
podzieliła na dwie kolumny: AUTA PRZYJĘTE i AUTA DO WYDANIA.
- Nauczyli nas w studium sekretarskim, że ważne jest mieć jakiś system - powiedziała
mma Makutsi. - Jeśli ktoś ma system, który mu podpowiada, gdzie się znajduje, to nigdy się
nie zgubi.
- To prawda - zgodziła się z nią mma Ramotswe. - Widać, że znali się na zarządzaniu
firmą.
Mma Makutsi promieniała.
- Jeszcze jedna rzecz - powiedziała. - Myślę, że byłoby dobrze, gdybym prowadziła
dla pani listę.
- Listę?
- Tak - odparła mma Makutsi, wręczając jej czerwoną teczkę. - Przygotowałam listę,
którą będę codziennie aktualizowała. Jak pani zobaczy, podzieliłam ją na trzy rubryki:
PILNE, NIE TAKIE PILNE i KIEDYŚ W PRZYSZŁOŚCI.
Mma Ramotswe westchnęła. Nie potrzebowała kolejnej listy, ale nie chciała robić
mmie Makutsi przykrości.
- Dziękuję, mma - powiedziała, otwierając teczkę. - Widzę, że już pani coś
powpisywała.
- Tak. Dzwoniła pani Potokwani z farmy dla sierot. Chciała rozmawiać z panem J.L.B.
Matekonim, ale powiedziałam, że go nie ma. Ona na to, że właściwie to chciała skontaktować
się z panią i czy mogłaby pani do niej zadzwonić. Jak pani widzi, wpisałam to w rubryce NIE
TAKIE PILNE.
- Zatelefonuję do niej. Na pewno chodzi o dzieci. Lepiej zadzwonię od razu.
Mma Makutsi wróciła do warsztatu i mma Ramotswe usłyszała, że jej asystentka
wydaje polecenia terminatorom. Podniosła słuchawkę - pokrytą, jak zauważyła, lepkimi
odciskami palców - i wykręciła numer zanotowany przez mmę Makutsi. Czekając, aż ktoś
odbierze, postawiła dużego czerwonego ptaszka obok jedynej pozycji na liście.
Odebrała mma Potokwani.
- Bardzo miło, że pani dzwoni, mma Ramotswe. Mam nadzieję, że z dziećmi wszystko
w porządku?
- Doskonale się zadomowiły - odparła mma Ramotswe.
- Świetnie. Mma Ramotswe, czy mogłabym panią o coś prosić?
Mma Ramotswe wiedziała, że tak funkcjonuje farma dla sierot. Stale potrzebowała
pomocy i oczywiście wszyscy chcieli pomóc. Nikt nie umiał odmówić mmie Potokwani.
- Pomogę pani, mma. Proszę mi tylko powiedzieć, o co chodzi.
- Chciałabym, żeby przyjechała pani do mnie na herbatę. Dzisiaj po południu, jeśli to
możliwe. Jest coś, co powinna pani zobaczyć.
- Nie może mi pani powiedzieć, co to jest?
- Nie, mma. Trudno to opisać przez telefon. Lepiej niech pani sama zobaczy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
NA FARMIE DLA SIEROT
Na farmę dla sierot jechało się z miasta jakieś dwadzieścia minut. Mma Ramotswe
bywała tam już wcześniej, choć nie tak często jak pan J.L.B. Matekoni, który regularnie
jeździł naprawiać różne stale się psujące urządzenia mechaniczne. Nieustannych zabiegów
wymagała na przykład pompa głębinowa, jak również hamulce minubusa. Pan J.L.B.
Matekoni nie żałował im swego czasu i ludzie z fermy dobrze o nim myśleli, tak jak wszyscy.
Mma Ramotswe lubiła mmę Potokwani, której była dalekim krewnym od strony
matki. Wiele osób w Botswanie łączą więzy rodzinne, toteż cudzoziemcy muszą bardzo się
pilnować z krytycznymi uwagami na temat kogokolwiek, bo może się okazać, że mówią o
dalekim kuzynie rozmówcy.
Kiedy mma Ramotswe przybyła na miejsce, mma Potokwani stała przed biurem i
rozmawiała z jednym z pracowników. Skierowała maleńką białą furgonetkę na parking dla
odwiedzających pod cienistym jaśminowcem i zaprosiła swojego gościa do środka.
- Strasznie ostatnio gorąco, mma Ramotswe - powiedziała. - Ale mam w biurze mocny
wentylator. Jak go włączę na maksimum, to wywiewa ludzi z pokoju. Bardzo użyteczna broń.
- Mam nadzieję, że ze mną pani tego nie zrobi - odparła mma Ramotswe.
Wyobraziła sobie, że trzepocząc ubraniem, zostaje wydmuchnięta pod niebo, skąd
ogląda drzewa, dróżki i bydło patrzące na nią do góry w osłupieniu.
- Oczywiście, że nie - powiedziała mma Potokwani. - Pani należy do gości, których
chętnie przyjmuję. Nie lubię natomiast takich, co się wtrącają. Próbują mi powiedzieć, jak się
powinno zarządzać farmą. Miewamy tu takich. Wszędzie wtykają swój nos. Myślą, że znają
się na sierotach, ale to nieprawda. Najlepiej znają się na sierotach te panie.
Pokazała za okno na dwie opiekunki domów. Te krzepkie kobiety w niebieskich
fartuchach prowadziły na spacer dwójkę pędraków, mocno trzymając dzieci za rączki i
wspierając je w niepewnych jeszcze krokach.
- Tak - podjęła mma Potokwani - te panie się znają. Umieją się zająć każdym
dzieckiem. Wyjątkowo smutnym, które ciągle płacze za zmarłą matką. Wyjątkowo
niedobrym, które nauczono kraść. Wyjątkowo bezczelnym, któremu nie wpojono szacunku do
starszych i które używa brzydkich słów. Te panie umieją się z takimi obchodzić.
- To bardzo dobre kobiety - zawyrokowała mma Ramotswe. - Dwie sieroty, które
wzięliśmy z panem J.L.B. Matekonim, mówią, że były tutaj bardzo szczęśliwe. Nie dalej jak
wczoraj Motholeli przeczytała mi swoje zadanie domowe: historię swojego życia. Wspomina
w niej o pani.
- Cieszę się, że była tu szczęśliwa. To niezwykle dzielna dziewczynka. Ale nie
zaprosiłam pani tutaj, żeby rozmawiać o tych dzieciach, mma. Chciałam pani opowiedzieć o
bardzo dziwnej rzeczy, która się tutaj wydarzyła. To takie dziwne, że nawet opiekunki
domów nie potrafią z tym dojść do ładu. Dlatego pomyślałam, że zapytam panią.
Zadzwoniłam do pana J.L.B. Matekoniego, żeby poprosić o pani numer.
Nalała mmie Ramotswe herbatę i zaczęła kroić ciasto owocowe, które stało koło tacy.
- To ciasto upiekły nasze starsze dziewczyny - wyjaśniła. - Uczymy je gotować.
Mma Ramotswe wzięła duży kawałek ciasta i przyjrzała się soczystym owocom. Co
najmniej siedemset kalorii, pomyślała, ale co tam. Była tradycyjnie zbudowaną kobietą i nie
musiała się przejmować takimi sprawami.
- Wie pani, że bierzemy najróżniejsze dzieci - ciągnęła mma Potokwani. - Z reguły są
tutaj przywożone, kiedy umiera matka i nikt nie wie, kto jest ojcem. Babcia często nie daje
sobie rady, bo jest za bardzo chora albo biedna, a oprócz niej dzieci nie mają nikogo. Czasami
przywożą je ludzie z opieki społecznej, czasami policja. Czasami są po prostu gdzieś
zostawiane i zwykli obywatele się z nami kontaktują.
- Dzieci mają szczęście, że tutaj trafiają - powiedziała mma Ramotswe.
- Tak. I cokolwiek im się przydarzyło, z reguły my o tym wiemy. Nic nas nie potrafi
zaszokować. Ale od czasu do czasu trafiają się bardzo nietypowe przypadki i nie wiemy, co
robić.
- I teraz macie takie dziecko?
- Właśnie. Jak pani zje ciasto, to pokażę pani chłopca bez imienia. Jeśli nie mają
imion, to im je nadajemy. Dostają dobre botswańskie imiona. Ale zazwyczaj chodzi o
niemowlęta. Inne dzieci mówią nam, jak mają na imię. Ten chłopiec nam nie powiedział.
Wygląda wręcz na to, że w ogóle nie nauczył się mówić. Postanowiliśmy więc dać mu na
imię Mataila.
Mma Ramotswe dokończyła ciasto i dopiła herbatę. Potem poszła z mmą Potokwani
do domu stojącego na skraju grupy budynków, w których mieszkały sieroty. Rosła tam fasola,
a maleńkie podwórko było starannie zamiecione. Ta opiekunka umie prowadzić dom,
pomyślała mma Ramotswe. W takim razie jak to możliwe, że nie daje sobie rady z małym
chłopcem?
Opiekunka domu, mma Kerileng, była w kuchni. Wytarłszy ręce w fartuch, przywitała
się serdecznie z mma Ramotswe i zaprosiła obie kobiety do salonu. Pokój był pogodnie
przystrojony. Obrazki namalowane przez dzieci wisiały przypięte do dużej tablicy. W kącie
stało pudło pełne zabawek.
Mma Kerileng zaczekała, aż jej goście usiądą, po czym opuściła się na jeden z
pękatych foteli ustawionych wokół niskiego stolika na środku pokoju.
- Słyszałam o pani, mma - powiedziała do mmy Ramotswe. - Widziałam pani zdjęcie
w gazecie. I oczywiście znam pana J.L.B. Matekoniego, który przyjeżdża tutaj i naprawia te
ciągle psujące się maszyny. Ma pani szczęście, że wychodzi pani za mężczyznę, który potrafi
wszystko naprawić. Większość mężczyzn umie tylko psuć.
Mma Ramotswe przyjęła ten komplement skinieniem głowy.
- To dobry człowiek - odrzekła. - Ostatnio nie czuje się najlepiej, ale mam nadzieję, że
szybko wyzdrowieje.
- Ja też mam taką nadzieję - stwierdziła mma Kerileng.
Spojrzała wyczekująco na mmę Potokwani.
- Chciałam, żeby mma Ramotswe zobaczyła Matailę - powiedziała kierowniczka
farmy dla sierot. - Może udzieli nam dobrej rady. Jak on się dzisiaj miewa?
- Tak samo jak wczoraj - odparła mma Kerileng. - I przedwczoraj. śadnej zmiany.
Mma Potokwani westchnęła.
- Jest bardzo smutny - wyjaśniła. - Śpi teraz? Możemy do niego iść?
- Myślę, że już się obudził - powiedziała opiekunka domu. - W każdym razie
sprawdźmy.
Wstała z krzesła i poprowadziła je korytarzem z wyfroterowaną na wysoki połysk
podłogą. Mma Ramotswe zauważyła z aprobatą, że w domu jest bardzo czysto. Wiedziała, że
mma Kerileng to bardzo pracowita kobieta. W całym kraju kobiety pracują bez końca i rzadko
spotyka je za to słowo pochwały. Politycy bezczelnie przypisują sobie całą zasługę
zbudowania Botswany, zawłaszczając ciężką pracę takich kobiet jak mma Kerileng.
Stanęły pod drzwiami na końcu korytarza i mma Kerileng wyjęła klucz z kieszeni
fartucha.
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zamknęłam dziecko w pokoju - powiedziała. - Sądzę
nawet, że nigdy wcześniej nie musiałam tego robić.
Uwaga ta wprawiła mmę Potokwani w zakłopotanie.
- Nie da się inaczej. Uciekłby do buszu.
- Oczywiście - potwierdziła mma Kerileng. - Ale to takie smutne.
Pchnęła drzwi pokoju, w którym był tylko materac. Zamiast szyby w oknie była krata
antywłamaniowa. Na materacu, z rozsuniętymi na boki nogami, siedział pięcio - , sześcioletni
chłopiec, nagusieńki.
Chłopiec spojrzał na wchodzące kobiety i w jego oczach mignął lęk, jak u
wystraszonego zwierzęcia, ale po chwili w jego wzroku zagościła pustka.
- Jak się dzisiaj czujesz, Mataila? - spytała mma Potokwani, mówiąc bardzo powoli w
języku setswana. - Ta pani nazywa się mma Ramotswe. Ramotswe. Widzisz ją?
Chłopiec podniósł na nią wzrok i opuścił z powrotem na podłogę, kiedy kobieta
umilkła.
- Chyba nic nie rozumie - powiedziała mma Potokwani. - Ale i tak do niego mówimy.
- Próbowałyście innych języków? - spytała mma Ramotswe.
Mma Potokwani skinęła głową.
- Wszystkich, które przyszły nam do głowy. Sprowadziliśmy człowieka z filologii
afrykańskiej z uniwersytetu. Mówił do Mataili rzadziej używanymi językami, na wypadek,
gdyby się okazało, że przywędrował z Zambii. Próbowaliśmy herero. Próbowaliśmy san,
chociaż widać po nim, że nie jest Mosarwa. I nic, żadnego skutku.
Mma Ramotswe podeszła krok bliżej. Chłopiec uniósł nieznacznie głowę, ale nic poza
tym. Zbliżyła się jeszcze o krok.
- Niech pani uważa: gryzie - ostrzegła ją mma Potokwani. - Nie zawsze, ale dosyć
często.
Mma Ramotswe stanęła w miejscu. Gryzienie należy w Botswanie do
rozpowszechnionych metod walki, mma Ramotswe nie była więc zaskoczona spotkaniem z
dzieckiem, które gryzie. Gazety pisały ostatnio o ataku z użyciem zębów w Mmegi. Kelner
pogryzł klienta po kłótni na temat za małej reszty i sprawa skończyła się przed sądem w
Lobatse. Kelner został skazany na miesiąc więzienia i bezzwłocznie ugryzł konwojenta.
Kolejny przykład krótkowzroczności ludzi agresywnych: drugie ugryzienie kosztowało
kelnera dalsze trzy miesiące więzienia.
- Mataila? - odezwała się mma Ramotswe, lecz chłopiec nie zareagował. - Mataila?
Wyciągnęła ku niemu rękę, gotowa szybko ją cofnąć w razie potrzeby.
Chłopiec zawarczał. Nie ma na to innego słowa, pomyślała. Było to warknięcie, niski,
charczący dźwięk, który zdawał się wychodzić z klatki piersiowej.
- Słyszała pani? - spytała mma Potokwani. - Coś niezwykłego, prawda? Pewnie się
pani zastanawia, dlaczego jest goły: bo podarł zębami ubranie, które mu dałyśmy, i rzucił na
ziemię. Dostał od nas dwie pary szortów i obie potraktował tak samo. - Teraz mma Potokwani
podeszła bliżej. - Wstań i wyjdź na dwór, Mataila. Mma Kerileng zabierze cię na świeże
powietrze.
Ostrożnie chwyciła chłopca za ramię. Głowa obróciła się i mma Ramotswe sądziła, że
chłopak zamierza ugryźć kierowniczkę, ale on wstał potulnie i pozwolił się wyprowadzić z
pokoju.
Na zewnątrz mma Kerileng wzięła chłopca za rękę i poszła z nim ku kępie drzew koło
ogrodzenia farmy. Chłopiec poruszał się dosyć dziwnie, to było coś pomiędzy chodem a
biegiem, jakby szykował się do skoku.
- Taki jest nasz Mataila - powiedziała mma Potokwani, kiedy obserwowały, jak mma
Kerileng oddala się ze swoim podopiecznym. - Co pani o tym sądzi?
Mma Ramotswe skrzywiła się.
- Przedziwna sprawa. Temu dziecku musiało się przydarzyć coś strasznego.
- Bez wątpienia. Powiedziałam to lekarzowi, który go badał, a on na to, że może tak,
może nie. Stwierdził, że zdarzają się takie dzieci. Odludki, które nie uczą się mówić.
Mma Ramotswe zobaczyła, że mma Kerileng na chwilę puszcza rękę dziecka.
- Nie można z niego spuszczać oka - powiedziała mma Potokwani - bo inaczej ucieka
w krzaki i się chowa. W zeszłym tygodniu zniknął na cztery godziny. W końcu go znaleziono
koło stawów ściekowych. On chyba nie zdaje sobie sprawy, że gołe dziecko, które szybko
biegnie, zwraca na siebie uwagę.
Mma Potokwani i mma Ramotswe ruszyły razem w stronę biura. Panią detektyw
ogarnęło przygnębienie. Od czego zacząć z takim dzieckiem? Łatwo jest spełniać potrzeby
sympatycznych sierot, takich jak dzieci, które zamieszkały przy Zebra Drive. Jest jednak
mnóstwo innych dzieci, w ten czy inny sposób upośledzonych, które wymagają cierpliwości i
wyrozumiałości. Pomyślała o swoim życiu, z tymi wszystkimi listami i obowiązkami, i zadała
sobie pytanie, czy znalazłaby czas na to, żeby być matką takiego dziecka. Chyba mma
Potokwani nie zamierza dorzucić jej i panu J.L.B. Matekoniemu tego chłopca? Wiedziała, że
kierowniczka ma opinię energicznej kobiety o ogromnej sile perswazji - co rzecz jasna
czyniło z niej znakomitą rzeczniczkę sierot. Mma Ramotswe nie wyobrażała sobie jednak,
ż
eby mma Potokwani usiłowała zrzucić na nich taki ciężar.
- Jestem zajętą kobietą - zaczęła mówić, kiedy były już blisko biura. - Przykro mi, ale
nie mogę wziąć...
Minęła je grupka dzieci, które uprzejmie pozdrowiły kierowniczkę. Jedno z nich
trzymało na rękach małe, niedożywione szczenię. Jedna sierota pomaga innej, pomyślała
mma Ramotswe.
- Uważaj z tym psem - powiedziała mma Potokwani. - Stale wam powtarzam, żebyście
nie brali na ręce tych przybłędów, ale wy nie słuchacie... - Odwróciła się do pani detektyw. -
Ależ mma Ramotswe! Chyba pani nie sądzi... Nie oczekiwałam od pani, że weźmie pani
chłopca! My sami ledwo sobie z nim radzimy, przy całej pomocy, jaką uzyskujemy.
- Rzeczywiście obawiałam się tego. Jestem zawsze gotowa pomóc, ale są granice tego,
co mogę zrobić.
Mma Potokwani zaśmiała się i uspokajająco dotknęła ramienia swego gościa.
- Ależ oczywiście. Już pani nam bardzo pomogła, biorąc te dwie sieroty. Chciałam
tylko poprosić panią o radę. Uchodzi pani za osobę, która doskonale umie znajdywać
zaginionych. Mogłaby nam pani doradzić, jak możemy się czegoś dowiedzieć o tym chłopcu?
Gdybyśmy coś wiedzieli o jego przeszłości, gdybyśmy wiedzieli, skąd pochodzi, to może
łatwiej byłoby nam dotrzeć do niego.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- To będzie bardzo trudne. Musielibyście porozmawiać z ludźmi w pobliżu miejsca,
gdzie został znaleziony. Sądzę, że oni nie chcą mówić, bo inaczej już by coś powiedzieli.
- Ma pani rację - stwierdziła ze smutkiem mma Potokwani. - Policja zadawała wiele
pytań w okolicy Maun. Rozpytywała się we wszystkich tamtejszych wioskach i nikt nie
słyszał o tym dziecku. Policjanci pokazywali zdjęcie chłopca i ludzie mówili, że nic o nim nie
wiedzą.
Mma Ramotswe nie była zaskoczona. Gdyby ktoś chciał to dziecko, to by się zgłosił.
Milczenie oznaczało, że dziecko przypuszczalnie zostało celowo porzucone. Mogły też
wchodzić w grę czary. Jeśli czarownik powiedział, że dziecko jest opętane albo że to tokolosi,
duch, to nic nie można było dla niego zrobić. Prawdopodobnie miało szczęście, że jeszcze
ż
yło. Takie dzieci często spotyka inny los.
Stały teraz obok maleńkiej białej furgonetki. Drzewo zrzuciło gałązkę na dach pojazdu
i mma Ramotswe podniosła ją. To drzewo miało takie delikatne liście - setki listeczków
przymocowanych do łodygi, całość podobna do misternego ażuru pajęczyny. Za plecami
dwójki kobiet rozległ się śpiew dzieci. Mma Ramotswe, która pamiętała tę piosenkę z
własnego dzieciństwa, uśmiechnęła się.
Krowy wracają do domu, raz, dwa, trzy,
Krowy wracają do domu, ta duża, ta mała, ta z jednym rogiem,
Mieszkam z krowami, raz, dwa, trzy,
O matko, czuwaj nade mną.
Zerknęła na twarz mmy Potokwani, twarz, która każdym rysem i każdym drgnieniem
mówiła: jestem kierowniczką farmy dla sierot.
- Nadal śpiewają tę piosenkę - powiedziała mma Ramotswe.
- Ja też ją śpiewam - odparła z uśmiechem mma Potokwani. - Nigdy się nie zapomina
piosenek z dzieciństwa, prawda?
- Proszę mi powiedzieć, co mówiono o tym chłopcu. Czy ludzie, którzy go przywieźli,
coś powiedzieli?
Mma Potokwani zastanowiła się chwilę.
- Powiedzieli policji, że znaleźli go w nocy, że bardzo trudno było go okiełznać i że
dziwnie pachniał.
- To znaczy?
Mma Potokwani machnęła lekceważąco ręką.
- Zdaniem jednego z tych ludzi pachniał lwem. Policjant zapamiętał to sobie, bo to
bardzo dziwne stwierdzenie. Zawarł te słowa w raporcie, który do nas dotarł, kiedy
administracja plemienna przysłała nam chłopca.
- Lwem? - upewniła się mma Ramotswe.
- Tak. Śmieszne.
Po chwili milczenia mma Ramotswe wsiadła do maleńkiej białej furgonetki i
podziękowała mmie Potokwani za gościnność.
- Pomyślę o tym chłopcu - obiecała. - Może coś przyjdzie mi do głowy.
Pomachały sobie i mma Ramotswe odjechała w kurzu drogą przez bramę sierocińca z
dużym szyldem: „Tu mieszkają dzieci”.
Jechała powoli, bo na drodze były osły, krowy i pasący je chłopcy. Niektórzy
pastuszkowie mieli zaledwie sześć czy siedem lat, jak ten biedny, milczący chłopiec w
pokoiku z zakratowanym oknem.
Co by się stało, gdyby pastuszek zaginął? Gdyby zgubił się w buszu daleko od
terenów wypasowych? Straciłby życie czy jego losy potoczyłyby się inaczej?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
OPOWIEŚĆ URZĘDNIKA
Mma Ramotswe miała świadomość, że należy coś zrobić z Kobiecą Agencją
Detektywistyczną Nr 1. Przeniesienie rzeczy ze starego biura do nowej siedziby na tyłach
Tlokweng Road Speedy Motors nie zajęło wiele czasu. Było tego niezbyt dużo: jasna szafka
na dokumenty z zawartością, kilka metalowych tac na jeszcze niezarchiwizowane papiery,
stary czajniczek plus dwa obtłuczone kubki i oczywiście stara maszyna do pisania -
podarował ją mmie Ramotswe pan J.L.B. Matekoni i teraz wracała do domu. Dwaj
terminatorzy zapakowali to wszystko do przestrzeni bagażowej maleńkiej białej furgonetki,
poskarżywszy się pro forma, że to nie należy do ich obowiązków. Wyglądało na to, że zrobią
wszystko, co każe im mma Makutsi - wystarczyło, że gwizdnęła z biura, a jeden z nich
przybiegał się dowiedzieć, czego szefowa sobie życzy.
Posłuszeństwo to zaskoczyło mmę Ramotswe, która zadawała sobie pytanie, skąd
bierze się władza mmy Makutsi nad dwoma młodzianami. Mma Makutsi nie była piękna w
obiegowym sensie tego słowa. Skórę miała zbyt ciemną, jak na współczesne gusta, i krem
rozjaśniający zostawił po sobie plamy. Włosy splatała w warkoczyki, ale wprost przedziwną
metodą! No i wreszcie nosiła okulary z tak grubymi szkłami, że w ocenie mmy Ramotswe
powinny wystarczyć dla dwóch osób. A przecież ta kobieta, która nie przeszłaby kwalifikacji
do żadnego konkursu piękności, komenderowała tymi znanymi bawidamkami, którzy
niewolniczo jej słuchali. To była wielka zagadka.
Nie można było, rzecz jasna, wykluczyć, że kryje się za tym coś więcej niż
powierzchowność. Mma Makutsi nie porażała urodą, ale miała silną osobowość i może
chłopcy to dostrzegali. Królowe piękności często są bez charakteru i mężczyźni z pewnością
szybko się nimi nudzą. W tych okropnych konkursach - Miss Lovers Special albo Miss
Przemysłu Hodowlanego - startują dziewczyny z kompletnym sianem w głowie. Potem te
bezmózgie panny wypowiadają się na wszelkie możliwe tematy, a ich poglądy często są brane
poważnie. Dla mmy Ramotswe było to niepojęte zjawisko.
Wiedziała, że dwaj uczniowie śledzą konkursy piękności, bo słyszała, jak o tym
rozmawiają. Teraz jednak najwyraźniej interesowało ich głównie to, żeby zaimponować
mmie Makutsi i przypochlebić się jej. Jeden próbował ją nawet pocałować i został z
oburzeniem odepchnięty.
- Odkąd to mechanik całuje dyrektora? - spytała mma Makutsi. - Wracaj do pracy,
zanim przetrzepię ci kijem ten twój nieużyty tyłek!
Terminatorzy migiem uporali się z przeprowadzką - w pół godziny zapakowali całą
zawartość biura do maleńkiej białej furgonetki. Potem jeden z nich wsiadł do tyłu, żeby
przytrzymywać szafkę na dokumenty, i Kobieca Agencja Detektywistyczna Nr 1, wraz z
pomalowanym szyldem, przejechała pod nową siedzibę. Była to smutna chwila. Mma
Ramotswe i mma Makutsi miały łzy w oczach, kiedy po raz ostatni zamykały drzwi
wejściowe.
- To tylko przeprowadzka, mma - powiedziała mma Makutsi, usiłując pocieszyć
chlebodawczynię. - Przecież nie zwijamy interesu.
- Wiem o tym - odparła mma Ramotswe, podziwiając, być może po raz ostatni, widok
sprzed budynku, nad dachami domów i wierzchołkami akacji. - Byłam tu bardzo szczęśliwa.
Tak, firma nadal działa, ale ledwo ledwo, pomyślała mma Ramotswe. W ostatnim
okresie, przy całym tym zamieszaniu i z wieloma listami rzeczy do zrobienia, mma Ramotswe
poświęciła zbyt mało czasu sprawom agencji. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie poświęciła
im czasu. Było tylko jedno zaległe zlecenie, nic innego nie wpłynęło, chociaż nie miała
wątpliwości, że wpłynie. Od człowieka z rządu zamierzała zażądać godziwego honorarium,
ale to wymagało skutecznego przeprowadzenia śledztwa. Miała prawo wysłać mu rachunek,
nawet gdyby niczego się nie dowiedziała, ale zawsze czuła się nieswojo, prosząc o zapłatę w
sytuacji, gdy nie umiała pomóc klientowi. Może w przypadku człowieka z rządu należało
odrzucić precz skrupuły. Tego zamożnego człowieka stać było na zapłacenie. Jakie to musi
być łatwe, pomyślała, obsługiwać wyłącznie bogatych klientów, prowadzić Agencję
Detektywistyczną Nr 1 dla Krezusów - żądanie honorarium nie przysparza wtedy żadnych
rozterek moralnych. Jej firma funkcjonowała jednak głównie w innym segmencie rynku i
mma Ramotswe nie miała pewności, czy jest z tego zadowolona. Lubiła pomagać wszystkim,
niezależnie od ich sytuacji majątkowej. Często jej się zdarzało dofinansować śledztwo, bo po
prostu nie umiała odmówić człowiekowi w potrzebie. Do tego jestem powołana, mówiła
sobie. Muszę pomagać każdemu, kto poprosi mnie o pomoc. Taki spoczywa na mnie
obowiązek: pomagać ludziom w rozwiązywaniu problemów życiowych. Oczywiście nie
można brać na siebie wszystkiego. W Afryce mnóstwo ludzi potrzebuje pomocy i muszą być
jakieś granice. Nie sposób pomóc wszystkim, ale trzeba pomóc przynajmniej tym, których
spotykamy na swojej drodze. To pozwala uporać się z cierpieniem, które staje nam przed
oczyma. To jest nasze cierpienie. Inni niech zajmą się cierpieniem, z którym oni się stykają.
Ale co zrobić z bieżącymi problemami firmy? Mma Ramotswe uznała, że trzeba
dokonać przeszeregowań na liście i postawić na pierwszym miejscu człowieka z rządu. To
oznaczało natychmiastowe zainicjowanie śledztwa. Od kogóż lepiej zacząć jak nie od ojca
podejrzanej? Za tym wyborem przemawiało kilka przesłanek. Przede wszystkim mma
Ramotswe sądziła, że jeśli rzeczywiście istnieje spisek przeciwko życiu brata człowieka z
rządu, to nie stoi za nim żona tegoż brata, lecz jej ojciec. Mma Ramotswe była przekonana, że
ludzie dopuszczający się poważnych występków rzadko działają wyłącznie z własnej
inicjatywy. Zazwyczaj bierze w tym udział jeszcze ktoś inny, ktoś, kto czerpie korzyści ze
zbrodni, albo ktoś wciągnięty w nią przez sprawcę dla wsparcia moralnego. W tym przypadku
narzucającym się kandydatem był ojciec tej kobiety. Skoro, jak sugerował człowiek z rządu,
osobnik ten robił wielką sprawę z awansu społecznego wiążącego się z małżeństwem swej
córki, to zapewne był człowiekiem o ogromnych aspiracjach. To oznaczało, że pozbycie się
zięcia byłoby mu na rękę, bo za pośrednictwem córki mógłby wtedy położyć łapę na znacznej
części majątku jego rodziny. Im dłużej mma Ramotswe się nad tym zastanawiała, tym
bardziej wzrastało w niej przekonanie, że pomysłodawcą trucicielskiej próby zamachu jest
rządowy biurokrata.
Wyobrażała sobie, jak człowiek ten siedzi za swoim biureczkiem i rozmyśla o
otaczającej go władzy i prestiżu, w którym miał tak niewielki udział. Jakie to musi być
bolesne dla człowieka jego pokroju, kiedy szwagier jego rodzonej córki mija go bez
pozdrowienia w swojej limuzynie. Jakie to musi być trudne nie spotykać się z wyrazami
szacunku, co z pewnością by mu się nie przytrafiło, gdyby więcej ludzi wiedziało o jego
rodzinnych koneksjach. Gdyby zdobył pieniądze i bydło - albo jego córka, co na jedno
wychodziło - to mógłby zrezygnować z poniżającej pracy urzędniczej i wieść życie bogatego
farmera. Człowiek, który musiał ścibolić grosz do grosza, żeby było go stać na doroczny
wyjazd do Francistown, jadłby codziennie mięso, a w piątki piłby z kolegami piwo Lion,
hojnie stawiając wszystkim po kilka kolejek. Na przeszkodzie stało tylko jedno małe, bijące
serce. Gdyby to serce zatrzymać, życie urzędnika uległoby całkowitemu przeobrażeniu.
Człowiek z rządu podał mmie Ramotswe nazwisko panieńskie żony brata i
powiedział, że jej ojciec lubi spędzać przerwę obiadową pod drzewem koło budynku
ministerstwa. Nazwisko i drzewo: więcej informacji nie potrzebowała.
- Pani ma dużo roboty w warsztacie - powiedziała do mmy Makutsi, gdy siedziały obie
w nowym biurze. - Ja zaczynam nowe śledztwo. Wracam do pracy detektywa.
- Dobrze - odparła mma Makutsi. - Prowadzenie warsztatu to wymagająca praca.
Nadal będę bardzo zajęta.
- Cieszę się, że terminatorzy są tacy pilni. Jedzą pani z ręki.
Mma Makutsi zaśmiała się konspiracyjnie.
- To głupkowaci młodzieńcy, ale my, kobiety, umiemy sobie radzić z głupkowatymi
młodzieńcami.
- Właśnie widzę - stwierdziła mma Ramotswe. - Na pewno miała pani wielu
chłopaków, mma. Ci dwaj wyraźnie panią lubią.
Mma Makutsi pokręciła głową.
- Nie miałam prawie żadnych chłopaków. Nie mogę zrozumieć, czemu ci chłopcy tak
mnie traktują, skoro w Gaborone jest tyle ładnych dziewcząt.
- Nie docenia się pani. Widać, że pociąga pani mężczyzn.
- Tak pani uważa? - spytała mma Makutsi, promieniejąc z radości.
- Tak. Niektóre kobiety im są starsze, tym bardziej działają na mężczyzn. Wiele razy
to zaobserwowałam. Młode królowe piękności z wiekiem stają się coraz mniej atrakcyjne, a
kobiety mniej powalające - odwrotnie. Bardzo ciekawe zjawisko.
Mma Makutsi zamyśliła się. Poprawiła okulary i ukradkowo spojrzała na swoje
odbicie w szybie, co nie uszło uwagi mmy Ramotswe. Ta ostatnia nie była pewna, czy jej
słowa odpowiadają prawdzie, ale warto było je powiedzieć, jeśli miały podnieść mmy
Makutsi samoocenę. Adoracja tych nicponiów raczej nie mogła jej zaszkodzić, byle
asystentka detektywa z żadnym się nie wiązała, a dla mmy Ramotswe nie ulegało
wątpliwości, że to zagrożenie jest niewielkie - przynajmniej na razie.
Zostawiła mmę Makutsi w biurze i odjechała maleńką białą furgonetką. Było wpół do
pierwszej. Jeśli dodać do tego dziesięć minut jazdy, to miała czas na to, żeby znaleźć miejsce
do parkowania i udać się pod ministerstwo na poszukiwania pana Kgosi Sipoleli, urzędnika
ministerialnego i - jeśli intuicja jej nie zawodziła - człowieka o morderczych zamiarach.
Zaparkowała furgonetkę pod kościołem katolickim, ponieważ w mieście panował
duży ruch i bliżej nie dało się nic znaleźć. Musiała przejść kawałek pieszo, co jej nie
przeszkadzało, bo spodziewała się, że spotka kogoś znajomego, a zostało jej jeszcze kilka
minut na pogawędkę.
Nie zawiodła się. Ledwo wyszła zza rogu, kiedy wpadła na mmę Glorię Bopedi, matkę
Chemby Bopedi, koleżanki szkolnej z Mochudi. Chemba wyszła za Pilota Matanyani, który
ostatnio został dyrektorem szkoły w Selibi - Pikwe. Miała siedmioro dzieci, z których
najstarsze niedawno zdobyło sprinterskie mistrzostwo Botswany w kategorii do lat piętnastu.
- Czy to pani rodzony wnuk, mma? - spytała mma Ramotswe.
Staruszka uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zostało jej niewiele zębów, zauważyła
mma Ramotswe i uznała, że wyglądałaby korzystniej, gdyby je do końca usunąć i wstawić
sztuczne.
- Och, ten to jest szybki! - powiedziała mma Bopedi. - Ale straszny z niego łobuz.
Nauczył się szybko biegać, żeby uciekać przed karą.
- W każdym razie coś dobrego z tego wynikło. Może kiedyś będzie reprezentował
Botswanę na Olimpiadzie i pokaże światu, że nie wszyscy szybcy biegacze są z Kenii.
Znowu złapała się na mówieniu rzeczy, w które nie wierzyła. Prawda jest bowiem
taka, że wszyscy najlepsi biegacze pochodzą z Kenii, bo ludzie są tam bardzo wysocy i mają
długie nogi, idealnie nadające się do biegania. Tymczasem Batswana nie są zbyt wysocy.
Mężczyźni z reguły mają krępą budowę, co dobrze predysponuje ich do hodowli bydła, ale
nie do lekkoatletyki. Zresztą Afryka Południowa wydaje niewielu dobrych biegaczy, chociaż
wśród Zulusów i Suazi zdarzają się rodzynki, jak na przykład fantastyczny biegacz ze
Suazilandu Richard „Concorde” Mavuso.
Całkiem dobrymi sportowcami są oczywiście Burowie. Z ich szeregów wywodzą się
ci zwaliści mężczyźni z grubymi udami i karkami, na podobieństwo bydła rasy brahman.
Nieźle grają w rugby, chociaż nie grzeszą inteligencją. Mma Ramotswe wolała mężczyzn z
ludu Motswana, nie tak masywnych jak burscy rugbiści i nie tak śmigłych jak kenijscy
biegacze, ale przynajmniej bystrych i godnych zaufania.
- Pani też tak uważa, mma? - spytała mmę Bopedi.
- Co uważam? - zdziwiła się staruszka.
Mma Ramotswe zdała sobie sprawę, że zapomniała o rozmówczyni, pogrążywszy się
w rozmyślaniach, i przeprosiła ją.
- Tak sobie dumałam o naszych mężczyznach.
Mma Bopedi uniosła brew.
- Naprawdę? Prawdę rzekłszy, mnie też się zdarza podumać o mężczyznach. Niezbyt
często, ale czasami. Wie pani, jak to jest.
Mma Ramotswe pożegnała się z mma Bopedi i ruszyła w dalszą drogę. Pod optykiem
trafiła na pana Motheti Pilaia, który stał bez ruchu i patrzył w niebo.
- Dumela, rra - pozdrowiła go uprzejmie. - Jak się pan miewa?
Pan Pilai spuścił wzrok.
- Mma Ramotswe. Mogę na panią popatrzeć? Właśnie sprawiłem sobie nowe okulary i
po raz pierwszy od lat widzę świat wyraźnie. Och, cudowna sprawa! Już zapomniałem, jak to
jest wszystko rozpoznawać. I oto widzę panią! Przepięknie pani wygląda, bardzo pani gruba.
- Dziękuję, rra.
Zsunął okulary na koniec nosa.
- śona stale mi powtarzała, że muszę mieć nowe okulary, ale ja bałem się tutaj
przyjść. Nie lubię tej maszyny, którą optyk świeci w oczy. Ani tej, która dmucha powietrzem
w gałkę oczną. Więc ciągle to odkładałem. Kompletna głupota.
- Niczego nie należy odkładać - stwierdziła sentencjonalnie mma Ramotswe, myśląc o
tym, że odłożyła dochodzenie w sprawie brata człowieka z rządu.
- Och, wiem o tym - odparł pan Pilai. - Niestety, człowiek nie zawsze postępuje
zgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
- To rzeczywiście niezrozumiałe. Ale ma pan rację. Tak jakby mieszkały w nas dwie
osoby. Jedna mówi: zrób to. Druga mówi: nie rób tego. Oba te głosy mieszkają w jednym
człowieku.
Pan Pilai wybałuszył na nią oczy.
- Bardzo dzisiaj gorąco.
Zgodziła się z nim i poszli każde w swoją stronę. Postanowiła więcej się nie
zatrzymywać. Była prawie pierwsza, a mma Ramotswe chciała zostawić sobie dostatecznie
dużo czasu na znalezienie pana Sipoleli i odbycie z nim rozmowy, która miała zapoczątkować
ś
ledztwo.
Z identyfikacją drzewa nie było kłopotu, stało bowiem niedaleko głównego wejścia do
ministerstwa. Była to duża akacja, której korona rzucała rozległy krąg cienia. W pobliżu pnia
leżało kilka strategicznie umieszczonych kamieni - wygodnych siedzisk dla każdego, kto miał
ochotę odpocząć, obserwując życie codzienne Gaborone. Kiedy za pięć pierwsza mma
Ramotswe dotarła pod ministerstwo, siedziska były wolne.
Wybrała największy kamień i usadowiła się na nim. Przyniosła ze sobą duży termos z
herbatą, dwa aluminiowe kubki i cztery grube kanapki z peklowaną wołowiną. Wyjęła jeden
kubek i nalała do niego herbaty z czerwonokrzewu. Potem oparła się o pień drzewa i czekała.
Przyjemnie było siedzieć w cieniu z kubkiem herbaty i patrzeć na przechodniów tudzież
przejeżdżające samochody. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, był to bowiem
zupełnie normalny widok: słusznej tuszy kobieta siedząca pod drzewem.
Mniej więcej dziesięć po pierwszej, kiedy mma Ramotswe skończyła herbatę i właśnie
miała się zdrzemnąć, z budynku ministerstwa wyłonił się jakiś mężczyzna i ruszył w stronę
drzewa. Kiedy był już blisko, mma Ramotswe otrząsnęła się z odrętwienia. Była teraz na
służbie i należało maksymalnie wykorzystać możliwość porozmawiania z panem Sipoleli,
jeśli to istotnie on do niej podchodził.
Człowiek ten miał na sobie starannie odprasowane niebieskie spodnie, białą koszulę z
krótkimi rękawami i ciemnobrązowy krawat - typowy strój biurokraty niższej rangi. Jakby na
potwierdzenie tej diagnozy z kieszeni koszuli wystawał rząd długopisów. Bez wątpienia było
to umundurowanie młodszego urzędnika, nawet jeśli miał je na sobie człowiek pod
pięćdziesiątkę. A zatem mężczyzna ten zatrzymał się na wczesnym etapie kariery.
Podszedł do drzewa bardzo ostrożnie. Spoglądał na mmę Ramotswe z taką miną,
jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł się na to zdobyć.
- Dzień dobry, rra - odezwała się do niego z uśmiechem. - Gorąco dzisiaj, prawda?
Dlatego siedzę pod tym drzewem. To dobre miejsce, żeby trochę odpocząć od upału.
Mężczyzna skinął głową.
- Tak. Ja zwykle tutaj siedzę.
Mma Ramotswe udała zaskoczoną.
- O! Mam nadzieję, że nie zajęłam panu kamienia. Był wolny, więc usiadłam.
Machnął ze zniecierpliwieniem dłonią.
- Tak się składa, że to rzeczywiście jest mój kamień, ale to publiczne miejsce, więc
chyba każdy może na nim usiąść.
Mma Ramotswe podniosła się.
- Ależ, rra, chętnie panu ustąpię miejsca, a sama usiądę tam.
- Nie, mma - zaprotestował pospiesznie, zmieniając ton. - Niech sobie pani nie robi
kłopotu. Ja tam usiądę.
- Nie, proszę siadać tutaj, to pana kamień. Nie zajęłabym go, gdybym wiedziała, że
jest dla kogoś zarezerwowany. Ten też jest wygodny. Proszę usiąść na swoim kamieniu.
- Nie - odparł stanowczo. - Niech pani wraca tam, gdzie pani była, mma. Ja mogę
codziennie siedzieć na tym kamieniu, a pani nie. Usiądę tutaj.
Mma Ramotswe, po pozorowanym wahaniu, wróciła na swoje pierwotne miejsce, a
pan Sipoleli usadowił się gdzie indziej.
- Piję herbatę, rra. Ale dla pana też wystarczy. Proszę pozwolić się poczęstować, skoro
już siedzę na pana kamieniu.
Pan Sipoleli uśmiechnął się.
- Bardzo pani miła, mma. Uwielbiam pić herbatę. W biurze ciągle piję herbatę. Jestem
urzędnikiem rządowym.
- Tak. To dobra praca. Na pewno jest pan bardzo ważny.
Pan Sipoleli parsknął śmiechem.
- Nie, w ogóle nie jestem ważny. Jestem urzędnikiem niższego szczebla. Ale i tak mi
się poszczęściło. Na stanowiskach równorzędnych z moim zatrudniani są ludzie z wyższym
wykształceniem, a ja mam tylko Cambridge Certificate. Uważam, że jak na to, to daleko
zaszedłem.
Mma Ramotswe słuchała go, nalewając herbatę. Była zaskoczona tym, co usłyszała.
Spodziewała się innego człowieka, drobnego urzędnika, któremu zajmowana pozycja
uderzyła do głowy i który mierzy jeszcze wyżej. A tymczasem sprawiał wrażenie całkiem
zadowolonego z tego, co w życiu osiągnął.
- Nie ma pan szans na awans, rra? Nie mógłby pan zajść jeszcze wyżej?
Pan Sipoleli starannie rozważył to pytanie.
- Pewnie tak - odpowiedział po zastanowieniu. - Szkopuł w tym, że musiałbym długo
nadskakiwać zwierzchnikom. Prawić im pochlebstwa i obsmarowywać podwładnych. A nie
mam na to ochoty. Nie jestem ambitnym człowiekiem. Jestem zadowolony ze swojego
miejsca w życiu. Naprawdę.
Mmie Ramotswe zadrżała ręka, kiedy podawała panu Sipoleli herbatę. Spodziewała
się czegoś zupełnie innego. Nagle przypomniała sobie radę Clovisa Andersena: „Nie zakładaj
niczego z góry. Nie decyduj przed faktem, co jest co i kto jest kto, bo możesz trafić na
fałszywy trop”.
Postanowiła poczęstować pana Sipoleli jedną z kanapek, które wyjęła z plastikowej
torby. Ucieszył się, ale wziął najmniejszego sandwicza. Kolejny dowód na to, że miała do
czynienia ze skromną osobą. Pan Sipoleli z jej wyobrażeń bez wahania wziąłby największą
kanapkę.
- Ma pan rodzinę w Gaborone, rra? - spytała niewinnie.
Pan Sipoleli przełknął peklowaną wołowinę, zanim odpowiedział.
- Mam trzy córki. Dwie są pielęgniarkami, jedna w Princess Marina Hospital, druga w
Molepolole. Moja pierworodna bardzo dobrze się uczyła i studiowała na uniwersytecie.
Jesteśmy z niej bardzo dumni.
- Mieszka w Gaborone? - spytała mma Ramotswe, podając mu drugą kanapkę.
- Nie, gdzie indziej. Wyszła za młodego człowieka, którego poznała na studiach.
Mieszkają poza miastem, w tamtą stronę.
- A pana zięć? Czym się zajmuje? Jest dla niej dobry?
- Tak, to bardzo dobry człowiek. Są ze sobą bardzo szczęśliwi. Liczę na to, że będą
mieli dużo dzieci. Już nie mogę się doczekać, kiedy zostanę dziadkiem.
Mma Ramotswe powiedziała po namyśle:
- Kiedy człowiek prowadzi swoje dzieci do ołtarza, to najprzyjemniejsza musi być
myśl, że będą się nim opiekowały na starość.
- Pewnie tak - odparł pan Sipoleli z uśmiechem - ale ja i moja żona mamy, inne plany.
Zamierzamy wrócić do Mahalapye. Mamy tam trochę bydła - nie za wiele - i kawałek ziemi.
Będziemy tam szczęśliwi. Niczego więcej nie pragniemy.
Mma Ramotswe umilkła. Wyglądało na to, że ten z gruntu dobry człowiek mówi
prawdę. Bardzo się wstydziła swojej absurdalnej hipotezy, że to on uknuł spisek mający na
celu zamordowanie zięcia. Dla ukrycia zakłopotania poczęstowała go kolejnym kubkiem
herbaty, który z wdzięcznością od niej przyjął. Po piętnastu minutach dalszej rozmowy o
sprawach bieżących wstała, otrzepała spódnicę i podziękowała mu za spędzenie z nią swojej
przerwy obiadowej. Dowiedziała się tego, czego chciała się dowiedzieć, przynajmniej na jego
temat. Spotkanie z ojcem wzbudziło w niej jednak podejrzenia także co do założeń, które
przyjęła w stosunku do jego córki. Jeśli córka choć trochę wdała się w ojca, to nie mogła być
trucicielką. Ten dobry, skromny człowiek raczej nie wychowałby córki na morderczynię. Ale
czy na pewno? Z lędźwi dobrych ojców wychodzą czasem złe dzieci. Nie trzeba wielkiego
doświadczenia życiowego, żeby to sobie uzmysłowić. Prawdopodobieństwo czegoś takiego
jest jednak niewielkie, w związku z czym mma Ramotswe powiedziała sobie, że do drugiego
etapu śledztwa musi przystąpić z mniejszym bagażem uprzedzeń niż do pierwszego.
Dostałam nauczkę, pomyślała, wracając do maleńkiej białej furgonetki. Była tak
głęboko pogrążona w myślach, że nie zauważyła pana Pilaia, który nadal stał pod sklepem
optyka i patrzył na gałęzie drzewa nad głową.
- Myślałem o tym, co pani powiedziała, mma - zaczepił ją, kiedy go mijała. - To jest
fascynujące zagadnienie.
- Tak - odparła mma Ramotswe, nieco zbita z pantałyku. - Obawiam się, że nie wiem,
jaka jest odpowiedź. Po prostu nie wiem.
Pan Pilai pokręcił głową.
- W takim razie musimy jeszcze trochę się nad tym pogłowić.
- Tak, ma pan rację.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
MMA POTOKWANI SPEŁNIA PROŚBĘ MMY RAMOTSWE
Człowiek z rządu podał mmie Ramotswe numer telefonu, pod który mogła zawsze
zadzwonić, z pominięciem jego sekretarek i asystentów. Po południu wypróbowała go po raz
pierwszy i natychmiast połączyła się ze swoim klientem. Sprawiał wrażenie ucieszonego i
wyraził zadowolenie z faktu, że śledztwo ruszyło z miejsca.
- Chciałabym w przyszłym tygodniu pojechać do waszego domu na wsi. Skontaktował
się pan z ojcem?
- Tak - odparł człowiek z rządu. - Powiedziałem mu, że przyjedzie pani na
odpoczynek. Powiedziałem, że wywalczyła pani dla mnie sporo głosów kobiet i muszę się
pani odwdzięczyć. Przyjmą panią po królewsku.
Uzgodnili szczegóły i mma Ramotswe otrzymała wskazówki, jak dotrzeć na farmę,
która znajdowała się niedaleko od drogi do Francistown, na pomoc od Pilane.
- Jestem pewien, że znajdzie pani dowody na zbrodnicze zamiary mojej szwagierki -
powiedział człowiek z rządu. - Potem będziemy mogli uratować mojego brata.
Mma Ramotswe nie chciała się do niczego zobowiązywać.
- Zobaczymy. Nie mogę panu nic zagwarantować. Przekonam się na miejscu, co tam
jest grane.
- Oczywiście, mma - rzucił pospiesznie człowiek z rządu - ale bezgranicznie wierzę w
pani zdolność do rozszyfrowania sytuacji. Wiem, że znajdzie pani dowody przeciwko tej
łajdaczce. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie będzie za późno.
Po tej rozmowie mma Ramotswe siedziała za biurkiem i wpatrywała się w ścianę.
Właśnie przeznaczyła cały tydzień na to zadanie, co oznaczało, że dalsze pozycje z jej listy
musiały zaczekać. Pozytywne było to, że na razie nie musiała się przejmować warsztatem ani
ewentualnymi zgłoszeniami do agencji. Zostawiała wszystko w kompetentnych rękach mmy
Makutsi, a gdyby jej asystentka, co ostatnio coraz częściej się zdarzało, akurat leżała pod
samochodem, to telefon odebraliby terminatorzy, którzy zostali odpowiednio przeszkoleni.
Ale co z panem J.L.B. Matekonim? To była jedyna naprawdę trudna sprawa, której
mma Ramotswe nie tknęła. Uzmysłowiła sobie, że musi jak najszybciej podjąć jakieś
działania. Przeczytała książkę o depresji i nabrała więcej wiary w to, że potrafi zaradzić jej
zagadkowym objawom. Ale przy tej chorobie zawsze istniało niebezpieczeństwo, że pacjent
dopuści się czegoś nierozsądnego - książka nie pozostawiała w tej kwestii żadnych
wątpliwości - i mma Ramotswe drżała na myśl, że niska samoocena i obrzydzenie do samego
siebie pchną pana J.L.B. Matekoniego do jakichś desperackich kroków. Należało w jakiś
sposób zaciągnąć go do doktora Moffata, żeby można było rozpocząć leczenie. Lecz kiedy
kazała mu udać się do lekarza, stanowczo odmówił. Podejrzewała, że druga próba spotkałaby
się z taką samą reakcją.
A może dałoby się go nakłonić do brania tabletek jakimś podstępem? Wolałaby nie
uciekać się do takich metod, ale uważała, że kiedy ktoś ma tego typu zaburzenia, należy
zastosować wszelkie dostępne środki, żeby mu pomóc. To jest tak, jakby jakaś zła istota
wzięła człowieka na zakładnika. Mma Ramotswe była zdania, że jeśli złą istotę można
pokonać tylko podstępem, to nie wolno się wahać. Uważała to za całkowicie zgodne z
tradycyjną moralnością botswańską i w ogóle z każdą moralnością.
A gdyby domieszała mu tabletek do jedzenia? To by poskutkowało, gdyby regularnie
jadał posiłki, ale tak nie było. Przestał przychodzić do niej na kolację i wyglądałoby to
podejrzanie, gdyby nagle ona zaczęła do niego przychodzić i mu gotować. Sądziła zresztą, że
pan J.L.B. Matekoni nie je zbyt dużo - autorzy książki ostrzegali, że depresja często wywołuje
taki skutek - bo na oko sporo stracił na wadze. A zatem nawet gdyby przemogła w sobie
skrupuły, nie byłaby w stanie podać mu w ten sposób medykamentów.
Westchnęła. Nie miała w zwyczaju siedzieć i gapić się w ścianę, toteż przeszło jej
przez głowę, że może ona również wpada w depresję. Myśl ta szybko się jednak ulotniła. Nie
wchodziło w rachubę, żeby mma Ramotswe zachorowała. Wszystko spoczywało na jej
barkach: warsztat, agencja, dzieci, pan J.L.B. Matekoni, mma Makutsi - już nie wspominając
o rodzinie mmy Makutsi w Bobonong. Nie miała czasu na chorowanie. Wstała, wygładziła
sukienkę i podeszła do aparatu telefonicznego. Wyjęła notesik z numerami. Potokwani, Silvia.
Kierowniczka. Farma dla sierot.
Mma Potokwani rozmawiała z potencjalną przybraną matką, kiedy przybyła mma
Ramotswe. Siedząc w poczekalni, pani detektyw obserwowała małego, jasnego gekona, który
czaił się na suficie na muchę. I gekon, i mucha wisieli do góry nogami, gekon dzięki
maleńkim przyssawkom, mucha dzięki przyczepności łapek. Nagle gekon śmignął do przodu,
ale był za wolny dla muchy, która wykonała w powietrzu taniec zwycięstwa, zanim usiadła na
parapecie.
Mma Ramotswe zajęła się czasopismami, które zalegały stolik. Była tam również
broszura rządowa ze zdjęciami wysokich urzędników. Znała wielu spośród tych ludzi, a o
niektórych wiedziała więcej, niż się publikuje w broszurach rządowych. Zobaczyła między
innymi twarz człowieka z rządu, dumnie uśmiechniętego do obiektywu, mimo że, jak
wiedziała, zżerały go obawy o los młodszego brata i dręczyły myśli o spisku na jego życie.
- Mma Ramotswe?
Mma Potokwani odprowadziła przybraną matkę do wyjścia i teraz stała nad mma
Ramotswe.
- Przepraszam, że kazałam pani tak długo czekać, ale chyba udało mi się znaleźć dom
dla bardzo trudnego dziecka. Musiałam się upewnić, że ta kobieta nadaje się na matkę.
Weszły do pokoju kierowniczki, gdzie stał talerzyk z okruszkami po świeżo
zjedzonym kawałku ciasta.
- Przyszła pani w sprawie chłopca? - spytała mma Potokwani. - Na pewno coś pani
wymyśliła.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Niestety, nie miałam czasu się nad nim zastanowić. Byłam bardzo zajęta innymi
sprawami.
- Stale jest pani zapracowana - odparła mma Potokwani z uśmiechem.
- Przyszłam poprosić panią o przysługę.
- Och, zwykle jest na odwrót! - rozpromieniła się mma Potokwani. - Tak się cieszę, że
tym razem ja mogę komuś pomóc.
- Pan J.L.B. Matekoni jest chory - wyjaśniła mma Ramotswe. - Myślę, że cierpi na
chorobę, która nazywa się depresja.
- O, znam się na tym. W końcu byłam kiedyś pielęgniarką. Przez rok pracowałam w
szpitalu psychiatrycznym w Lobatse. Widziałam, co wyprawia z człowiekiem ta choroba. Ale
dzisiaj przynajmniej można ją leczyć. Z depresji się wychodzi.
- Tak, czytałam o tym. Ale trzeba brać lekarstwa. Pan J.L.B. Matekoni nie chce nawet
pójść do lekarza. Mówi, że jest zdrowy.
- Nonsens. Musi natychmiast iść do lekarza. Niech mu pani to powie.
- Próbowałam, ale twierdzi, że nic mu nie dolega. Potrzebuję kogoś, kto zaciągnie go
do lekarza. Kogoś...
- Kogoś takiego jak ja?
- Właśnie. Zawsze robił wszystko, o co go pani poprosiła. Nie śmiałby pani odmówić.
- Ale będzie musiał brać lekarstwa. Nie mogę nad nim stać i patrzeć mu na ręce.
- No tak - odparła mma Ramotswe z namysłem - ale gdyby sprowadziłaby go pani
tutaj, mogłaby go pani pielęgnować. Dopilnowałaby pani, żeby brał lekarstwa i wyzdrowiał.
- Sprowadzić go na farmę dla sierot?
- Tak. Niech tu mieszka, dopóki nie wydobrzeje.
Mma Potokwani postukała w blat biurka.
- A jeśli nie będzie chciał?
- Nie miałby odwagi się pani sprzeciwić, mma.
- A. Czyli taka ze mnie sztuka?
- Trochę - odparła życzliwie mma Ramotswe. - Ale tylko na mężczyzn tak pani działa.
Mężczyźni czują respekt dla osób na kierowniczych stanowiskach.
- Pan J.L.B. Matekoni zawsze był dobrym duchem farmy dla sierot - powiedziała mma
Potokwani po chwili zastanowienia. - Bardzo wiele dla nas zrobił. Załatwię to dla pani, mma.
Kiedy mam się z nim zobaczyć?
- Dzisiaj, jeśli to możliwe. Niech pani go zabierze do doktora Moffata, a potem
sprowadzi tutaj.
- Doskonale. - Mma Potokwani zapaliła się do tego zadania. - Dowiem się, co to za
cyrki. Nie chce iść do lekarza? Nonsens! Załatwię dla pani tę sprawę. Proszę mi zaufać.
Mma Potokwani odprowadziła mmę Ramotswe do samochodu.
- Nie zapomni pani o chłopcu? - spytała. - Zastanowi się pani nad nim?
- Proszę się nie martwić, mma - odparła pani detektyw. - Zdjęła mi pani z serca wielki
ciężar. Spróbuję odwdzięczyć się pani tym samym.
Doktor Moffat przyjął pana J.L.B. Matekoniego w gabinecie na końcu werandy, a pani
Potokwani piła w tym czasie herbatę z panią Moffat w kuchni. śona lekarza, bibliotekarka,
dużo wiedziała, toteż mma Potokwani czasami zasięgała u niej informacji. Był wieczór i
owady, które zdołały przeniknąć przez moskitiery w oknach gabinetu pana doktora, krążyły
jak pijane wokół żarówki lampy na biurku, rzucały się na metalowy abażur i odlatywały
oparzone. Na biurku leżały słuchawki i ciśnieniomierz, z gruszką zwisającą poza krawędź
blatu. Jedną ze ścian zdobiła stara rycina dziewiętnastowiecznej misji nad rzeką Kuruman.
- Dawno pana nie widziałem, rra - powiedział doktor Moffat. - Mój samochód jeździ
bez zarzutu.
Pan J.L.B. Matekoni usiłował się uśmiechnąć, ale był to dla niego zbyt wielki wysiłek.
- Nie czuję...
Urwał. Doktor Moffat odczekał chwilę, ale dalszego ciągu nie było.
- Nie czuje się pan najlepiej?
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
- Jestem bardzo zmęczony. Nie mogę spać.
- To niedobrze. Brak snu źle wpływa na samopoczucie. Dręczy pana coś konkretnego?
Ma pan jakieś zmartwienia?
Pan J.L.B. Matekoni zamyślił się. Szczęka mu chodziła, jakby próbował
wyartykułować jakieś trudne słowa.
- Martwię się - powiedział w końcu - że moje grzechy z przeszłości wyjdą na jaw i
będę skompromitowany. Ukamienują mnie. To będzie koniec.
- Co to za grzechy? Wie pan, że to pozostanie między nami.
- To są sprawy z dawnych czasów. Bardzo złe rzeczy. Nikomu nie mogę o nich
powiedzieć, nawet panu.
- Choćby z grubsza?
- Też nie.
Doktor Moffat przyjrzał się panu J.L.B. Matekoniemu. Zauważył, że kołnierzyk jest
ź
le zapięty, sznurówki urwane, oczy nabiegłe lękiem - i więcej nie było mu potrzeba do
postawienia diagnozy.
- Dam panu lekarstwa, po których poczuje się pan lepiej. Pani Potokwani mówi, że
zaopiekuje się panem, dopóki pan nie wyzdrowieje. - Pan J.L.B. Matekoni skinął tępo głową.
- Będzie pan brał to lekarstwo? Daje mi pan słowo?
Spojrzenie pana J.L.B. Matekoniego pozostało utkwione w podłodze.
- Moje słowo nie jest nic warte.
- Przemawia przez pana choroba. Pańskie słowo jest warte góry złota.
Pani Potokwani zaprowadziła go do swojego samochodu i otworzyła mu drzwi od
strony pasażera. Odwróciła się do państwa Moffatów, którzy stali w furtce, i pomachała im.
Odwzajemnili ten gest i wrócili do domu. Kierowniczka farmy dla sierot ruszyła w drogę
powrotną, która wiodła obok Tlokweng Road Speedy Motors. Właściciel i założyciel
warsztatu, opuszczonego i pogrążonego w ciemnościach, nie zaszczycił go nawet jednym
spojrzeniem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
SPRAWY RODZINNE
Wyjechała w chłodzie poranka, chociaż podróż miała zająć niewiele ponad godzinę.
Rose przygotowała śniadanie, które pani detektyw zjadła razem z dziećmi na werandzie domu
przy Zebra Drive. Wokół panowała cisza, bo przed siódmą, kiedy to ludzie zaczynali
wyruszać do pracy, na ich ulicy nie było prawie żadnego ruchu. Przeszło kilka osób - wysoki
mężczyzna w obdartych portkach, jedzący zwęgloną kolbę kukurydzy, kobieta ze śpiącym
niemowlęciem przytroczonym szalem do pleców - i przemknął jeden z żółtych psów sąsiada,
chudy i niedożywiony, zaabsorbowany jakimiś tajemniczymi psimi sprawami. Mma
Ramotswe tolerowała psy, ale cuchnące żółte stworzenia, które mieszkały obok, budziły w
niej silną odrazę. Ich nocny skowyt zakłócał jej sen - obszczekiwały cienie, księżyc,
podmuchy wiatru - i była pewna, że odstraszają od jej ogrodu ptaki, które lubiła. W każdym
domu przy Zebra Drive mieszkały psy - wydawało się, że mma Ramotswe jest jedyną
antykynologiczną czarną owcą - które czasami przełamywały w sobie odruchową wrogość i
przechadzały się ulicą całymi sforami, goniąc za samochodami i strasząc rowerzystów.
Mma Ramotswe nalała herbaty z czerwonokrzewu sobie i Motholeli. Puso nie
przemógł się do herbaty i otrzymał szklankę ciepłego mleka, do którego mma Ramotswe
szczodrze wsypała mu dwie łyżeczki cukru. Był łasy na słodycze, być może dlatego, że
siostra karmiła go nimi, kiedy się nim opiekowała na tym podwórzu we Francistown. Mma
Ramotswe zamierzała go przestawić na zdrowszą dietę, ale to wymagało cierpliwości. Rose
ugotowała owsiankę, którą rozlała do misek i okrasiła strużkami melasy, a na talerzu leżały
kawałki papai. Zdrowe śniadanie dla dziecka, pomyślała mma Ramotswe. Co jadłyby te
dzieci, gdyby zostały wśród swoich? Ci ludzie żywią się byle czym - korzonkami
wygrzebanymi z ziemi, robakami, ptasimi jajami. Umieją jednak doskonale polować, więc
czasami raczą się też mięsem strusia i antylopy dujker, na które miastowych rzadko stać.
Przypomniała sobie, jak kiedyś, podczas podróży na północ, stanęła z boku drogi,
ż
eby napić się herbaty z termosu. Koło miejsca postojowego stał znak, który informował, że
podróżny właśnie przekracza Zwrotnik Koziorożca. Sądziła, że jest sama, toteż zaskoczyło ją,
kiedy zza drzewa wyłonił się Mosarwa bądź Buszmen, jak ich dawniej nazywano. Miał na
sobie kusy skórzany kaftan i niósł skórzaną torbę. Podszedł do niej, wydając z siebie świsty
charakterystyczne dla swojego dziwacznego języka. W pierwszej chwili wystraszyła się. Była
od niego wprawdzie dwa razy większa, ale ci ludzie używali zatrutych strzał i byli z natury
bardzo szybcy.
Wstała niepewnie, gotowa porzucić termos i schronić się w maleńkiej białej
furgonetce, lecz on pokazał prosząco na swoje usta. Sądząc, że go zrozumiała, mma
Ramotswe podała mu kubek, jemu jednak chodziło o jedzenie, a nie picie. Mma Ramotswe
miała ze sobą tylko dwie kanapki z jajkiem, które wziął od niej łapczywie i błyskawicznie
pochłonął. Kiedy skończył, oblizał palce i odwrócił się. Patrzyła, jak znika w buszu, zlewając
się z nim równie naturalnie jak dzikie zwierzę. Zadała sobie pytanie, czy kanapka z jajkiem
przypadła mu do gustu i czy smakowała lepiej niż dary Kalahari, gryzonie i bulwy.
Dzieci należały niegdyś do tego świata, ale nie było powrotu. Nie było powrotu do
tego życia, ponieważ to, co kiedyś wydawało się oczywiste, teraz byłoby potwornie trudne i
umiejętność przetrwania zanikła. Ich miejsce było teraz przy Rose i mmie Ramotswe, w domu
na Zebra Drive.
- Wyjeżdżam na kilka dni - wyjaśniła im przy śniadaniu. - Rose się wami zaopiekuje.
Wszystko będzie dobrze.
- Nie przejmuj się, mma - powiedziała Motholeli. - Pomogę jej.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Wychowała swojego braciszka i
miała we krwi pomaganie młodszym od siebie. Będzie z niej wspaniała matka, pomyślała
mma Ramotswe, ale potem się zreflektowała: czy można być matką na wózku? Chyba nie da
się wydać na świat dziecka, jeśli ktoś nie może chodzić, a nawet jeśli, to czy znajdzie się
chętny do poślubienia inwalidki? To niesprawiedliwe, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy:
tej dziewczynce zawsze będzie w życiu ciężko. Oczywiście istnieją mężczyźni o dobrych
sercach, pomyślała mma Ramotswe, dla których nie grałoby to roli i którzy chcieliby wziąć za
ż
onę to szlachetne, dzielne stworzenie, ale to bardzo rzadki gatunek. Nie przychodziło jej do
głowy zbyt wielu takich. Chociaż gdyby się trochę zastanowić? Był oczywiście pan J.L.B.
Matekoni, bardzo dobry człowiek - nawet jeśli chwilowo trochę dziwnie się zachowujący -
był biskup, kiedyś był sir Seretse Khama, mąż opatrznościowy i wódz naczelny. A doktor
Merriweather, ordynator szkockiego szpitala w Molepolole, czy to nie dobry człowiek? Byli
też inni, mniej znani. Na przykład pan Potolani, który pomagał biednym i rozdawał większość
pieniędzy, które przynosiły mu jego sklepy, czy człowiek, który naprawiał mmie Ramotswe
dach i za darmo zreperował rower Rose, kiedy zobaczył, że jest popsuty. Istnieje wielu
dobrych mężczyzn, pomyślała, i może w przyszłości któryś trafi się Motholeli. Czemu z góry
to wykluczać?
Oczywiście pod warunkiem, że chciałaby mieć męża. Kobieta może być szczęśliwa
bez męża, przynajmniej do pewnego stopnia. Ona sama czuła się dobrze jako rozwódka,
chociaż w sumie wolałaby mieć męża. Cieszyła się z tego, że będzie mogła dopilnować, aby
pan J.L.B. Matekoni odpowiednio się odżywiał. Cieszyła się z tego, że w razie nocnych
hałasów - ostatnio coraz częstszych - to pan J.L.B. Matekoni będzie wstawał, żeby sprawdzić
ich źródło. Musimy mieć kogoś w życiu, pomyślała mma Ramotswe. Potrzebujemy osoby, z
której zrobimy naszego małego boga na ziemi, zgodnie z przysłowiem ludu Kgatla. Czy
będzie to małżonek, dziecko, rodzic czy ktokolwiek inny, musi istnieć ktoś, kto nadaje
naszemu życiu sens. Ona miała kiedyś tatę, świętej pamięci Obeda Ramotswe, górnika,
hodowcę bydła i dżentelmena. Z przyjemnością się dla niego poświęcała, póki żył, a teraz z
przyjemnością pielęgnowała jego pamięć. Ale pamięć o ojcu nie wystarczy.
Naturalnie są ludzie, którzy uważają, że małżeństwo jest zbędne. W jakimś sensie
mają rację. I bez małżeństwa można mieć kogoś w życiu, ale nie ma się wtedy gwarancji
trwałości. Małżeństwo też tego nie zapewnia, ale przynajmniej mężczyzna i kobieta wyrażają
wolę wspólnego życia aż do śmierci. A jeśli się nie uda, to mogą chociaż powiedzieć, że
próbowali. Mma Ramotswe nie miała cierpliwości do ludzi szkalujących instytucję
małżeństwa. W dawnych czasach małżeństwo było dla kobiet pułapką, bo mężczyznom
przysługiwała większość praw, a kobietom większość obowiązków. Takie było małżeństwo
plemienne, chociaż starsze kobiety cieszyły się szacunkiem i wysoką pozycją społeczną,
zwłaszcza jeśli urodziły synów. Mma Ramotswe nie była zwolenniczką dawnych obyczajów i
uważała, że nowoczesna koncepcja małżeństwa, jako równoprawnego związku, jest dla kobiet
znacznie korzystniejsza. Zdaniem mmy Ramotswe kobiety popełniły wielki błąd, dając się
zbałamucić do utraty wiary w małżeństwo. Niektóre kobiety sądziły, że przyniesie to
wyzwolenie od tyranii mężczyzn, i w jakimś sensie przyniosło, ale przy okazji
usankcjonowało egoistyczne zapędy mężczyzn. Kiedy mężczyzna słyszy, że jeśli pobędzie
jakiś czas z kobietą, a potem zamieni ją na młodszą, nikt nie uzna tego za naganne - nie
popełnił cudzołóstwa, więc co w tym nagannego? - jest to muzyka dla jego uszu.
- Kto w dzisiejszych czasach cierpi? - mma Ramotswe spytała kiedyś mmę Makutsi,
kiedy siedziały w biurze i czekały na klientów. - Czy nie kobiety, których mężczyźni
porzucili je dla młodszych? Czy nie tak jest? Mężczyzna kończy czterdzieści pięć lat i uznaje,
ż
e już ma dosyć, więc ucieka z młodszą kobietą.
- Ma pani rację, mma - stwierdziła mma Makutsi. - Cierpią botswańskie kobiety, nie
mężczyźni. Mężczyźni są bardzo zadowoleni. Widziałam to na własne oczy. Widziałam to w
studium sekretarskim. - Mma Ramotswe czekała na szczegóły. - W studium uczyło się wiele
pięknych dziewczyn. Osiągały najgorsze wyniki, pięćdziesiąt procent albo trochę więcej.
Trzy, cztery razy w tygodniu chodziły wieczorem się zabawić i wiele z nich poznawało
starszych mężczyzn, którzy mieli więcej pieniędzy i lepsze samochody niż młodzi. Moim
koleżankom nie przeszkadzało, że ci mężczyźni są żonaci. Chodziły z nimi potańczyć do
knajpy. A co się potem działo, mma?
Pani detektyw pokręciła głową.
- Wyobrażam sobie.
Mma Makutsi zdjęła okulary i wyczyściła je bluzką.
- Mówiły tym facetom, żeby odeszli od żon. A oni uznawali to za dobry pomysł i tak
właśnie robili. A potem było wiele nieszczęśliwych kobiet, które nie miały szans znaleźć
sobie nowego mężczyzny, bo mężczyźni latają za młodymi, pięknymi dziewczynami, starsze
ich nie interesują. Takie rzeczy widziałam, mma. Mogłabym pani podać listę nazwisk. Całą
listę.
- Nie trzeba. Sama mam bardzo długą listę nieszczęśliwych kobiet. Bardzo długą.
- A ilu nieszczęśliwych mężczyzn pani zna? - dociekała mma Makutsi. - Ilu zna pani
mężczyzn, którzy siedzą w domu i zastanawiają się, co zrobić po odejściu żony do młodszego
mężczyzny? Ilu, mma?
- śadnego. Ani jednego.
- Widzi pani? Dałyśmy się oszukać. Chłopy nas oszukały, mma. A my wlazłyśmy jak
krowy w zastawioną przez nich pułapkę.
Odprawiwszy dzieci do szkoły, mma Ramotswe spakowała swoją brązową walizkę i
wyjechała poza miasto. Minęła browary i nowe fabryki, minęła nowe przedmieście domów z
ż
użlobetonu, przejechała wiaduktem nad linią kolejową Francistown - Bulawajo i znalazła się
na drodze, która miała ją zaprowadzić do feralnego domostwa. Spadły pierwsze deszcze i
spieczony brunatny veld zaczął się zielenić, dostarczając soczystej trawy bydłu i wędrownym
stadom kóz. W maleńkiej białej furgonetce nie było radia - w każdym razie działającego - ale
mma Ramotswe znała wiele piosenek i śpiewała je przy otwartym oknie, wciągając w płuca
rześkie powietrze poranka. Migotliwie upierzone ptaki wzbijały się do góry z pobocza drogi.
Nad głową mmy Ramotswe puściuteńkie niebo ciągnęło się całymi milami jasnego błękitu.
Jej misja budziła w niej skrupuły, ponieważ naruszała zasady gościnności. Nie można
mieszkać u kogoś, podając się za inną osobę, a nawet matka i ojciec klienta nie znali
prawdziwego celu jej wizyty. Przyjmowali ją jako kobietę, wobec której ich syn ma dług
wdzięczności, a tymczasem przybywała szpiegować. Co prawda szpiegować w dobrej
sprawie, ale zawsze.
Teraz jednak, w maleńkiej białej furgonetce, postanowiła odsunąć wątpliwości
moralne na bok. Była to sytuacja konfliktu wartości, ale mma Ramotswe uznała, że lepiej jest
popełnić fałsz, niż pozwolić na czyjąś śmierć. A skoro już podjęła decyzję, to nie było sensu
zadręczać się etycznymi rozterkami. Poza tym mogłyby jej one uniemożliwić przekonujące
odegranie swojej roli. To byłoby tak, jakby aktor zaczął się na scenie zastanawiać, czy grana
przez niego postać słusznie postępuje.
Mma Ramotswe minęła furmankę zaprzęgniętą w muła i pomachała woźnicy. Puścił
wodze i odwzajemnił jej gest, podobnie jak jego pasażerowie, dwie staruszki, jedna młodsza
kobieta i dziecko. Pewnie jadą na tereny uprawne, pomyślała mma Ramotswe. Chyba trochę
późno, ziemia powinna być zaorana przed pierwszym deszczem, ale jeszcze zdążą posiać
ziarno i w żniwa będą mieli kukurydzę, melony i fasolę. Na furmance leżało kilka worków,
ani chybi z ziarnem i prowiantem dla rodziny na czas prac polowych. Kobiety będą gotowały
owsiankę, pomyślała, a mężczyźnie i chłopcu może uda się coś upolować - z perlicy byłaby
pyszna potrawka dla całej rodziny.
Furmanka i jej pasażerowie oddalali się w tylnym lusterku, jakby wracali do
przeszłości, coraz mniejsi i mniejsi. Kiedyś ludzie zaniechają tego, przestaną jeździć na tereny
uprawne w czas siewu i będą kupować jedzenie w sklepach, tak jak miastowi. Ale jaka to
będzie strata dla kraju! O ile mniej będzie przyjaźni, solidarności i miłości do ziemi! Jako
mała dziewczynka jeździła z ciotkami na tereny uprawne, podczas gdy chłopców wysyłano na
pastwiska, gdzie przebywali całymi miesiącami na kompletnym odludziu, pod opieką kilku
starszych mężczyzn. Bardzo lubiła te wyjazdy i nie nudziła się. Zamiatały podwórza i
wyplatały różne rzeczy z trawy. Pieliły grządki melonów i opowiadały sobie nawzajem długie
historie o sprawach, które nigdy się nie wydarzyły, ale mogły się wydarzyć, może w innej
Botswanie, gdzie indziej.
A podczas deszczu chowały się w chatach, słuchały, jak grzmi, i czuły kwaśną woń
spalonego powietrza, jeśli piorun uderzył zbyt blisko. Kiedy deszcz zelżał, wychodziły na
dwór i czekały na latające mrówki, które wypełzały ze swoich nor w rozmiękłej ziemi i
można je było złapać, zanim wystartowały, albo już w locie, i zjeść na surowo. Smakowały
jak masło.
Minęła Pilane i spojrzała w prawo na drogę do Mochudi. Miejsce to budziło w niej
dwojakie uczucia. Z jednej strony w Mochudi spędziła dzieciństwo, z drugiej strony
niedaleko skrzyżowania, tam, gdzie tory przecinały się z drogą, pewnej strasznej nocy jej
matka zginęła pod kołami pociągu. Precious Ramotswe była wtedy niemowlęciem, ale śmierć
matki, której nie pamiętała, położyła się cieniem na całym jej życiu.
Zbliżała się do celu podróży. Otrzymała szczegółowe wskazówki i wszystko było na
swoim miejscu: brama, płot, dokładnie tak, jak w opisie. Zjechała z drogi i wysiadła, żeby
otworzyć bramę. Potem ruszyła gruntową drogą w stronę skupiska domów oddalonych o
jakąś milę na zachód, osłoniętych buszem i przycupniętych pod wieżą metalowego wiatraka.
Była to ogromna farma, której widok szarpnął ją za serce. Obed Ramotswe marzył o czymś
takim, ale chociaż hodowla bydła przynosiła godziwe dochody, nie wzbogacił się na tyle,
ż
eby go było stać na zakup takiej dużej farmy. Będzie tego co najmniej dwa tysiące hektarów,
pomyślała.
W kompleksie budynków królował duży, nieregularny dom kryty czerwoną blachą i
otoczony cienistą werandą. Wokół tego pierwotnego budynku z czasem wykwitły dalsze
zabudowania, w tym dwa inne domy. Po obu stronach głównego domu rosły bugenwille z
purpurowymi kwiatami, a z tyłu i z jednego boku stały papaje. Postarano się o jak najwięcej
cienia - bo całkiem blisko na zachód, zapewne tylko trochę poza zasięgiem wzroku, krajobraz
ulegał zmianie i zaczynała się kotlina Kalahari. Tutaj jednak wciąż była woda, a busz nadawał
się dla bydła. Niedaleko na wschód miała swoje źródła Limpopo, w tym miejscu wąziutka, ale
w porze deszczowej obficie spływająca wodą.
Pod jednym z budynków gospodarczych parkowała ciężarówka i mma Ramotswe
zostawiła tam maleńką białą furgonetkę. Kusiło ją miejsce w cieniu pod jednym z
największych drzew, ale zachowałaby się jak człowiek niewychowany, gdyby je wybrała -
zapewne parkował tam jakiś znaczniejszy członek rodu.
Zostawiła walizkę na siedzeniu pasażera i podeszła do furtki prowadzącej na
podwórze głównego domu. Zawołała, bo byłoby niegrzeczne pchać się bez zaproszenia. Nikt
jej nie odpowiedział, więc zawołała ponownie. Tym razem otworzyły się jakieś drzwi i
wyszła z nich kobieta w średnim wieku, wycierając dłonie w fartuch. Uprzejmie pozdrowiła
mmę Ramotswe i zaprosiła ją do środka.
- Staruszka czeka na panią - powiedziała. - Jestem tutaj szefową służby. Opiekuję się
staruszką. Czeka na panią.
Pod daszkiem werandy było chłodno, a jeszcze chłodniej w pogrążonym w półmroku
wnętrzu domu. Zanim oczy mmy Ramotswe oswoiły się ze zmianą światła, widziała raczej
cienie niż kształty. Potem zobaczyła krzesło z pionowym oparciem, na którym siedziała
starsza pani, a obok niej stolik z dzbankiem wody i czajniczkiem herbaty.
Wymieniły pozdrowienia, a mma Ramotswe dodatkowo się ukłoniła. Spodobało się to
pani domu, która zrozumiała, że ma do czynienia z kobietą przestrzegającą dawnych
obyczajów, nie tak, jak te bezczelne nowoczesne kobiety z Gaborone, którym się wydaje, że
pojadły wszystkie rozumy i które nie szanują starszych. Ha! Myślą, że są Bóg wie jak mądre,
mają się za Bóg wie kogo, wykonują męskie zawody i zachowują się wobec mężczyzn jak
psie samice. Ha! Ale nie tutaj, na wsi, gdzie dawne obyczaje wciąż cieszą się mirem. A już na
pewno nie w tym domu.
- Bardzo miło z pani strony, że zgodziła się pani mnie przyjąć, mma. Pani syn też jest
dobrym człowiekiem.
- Nie ma o czym mówić, mma - odparła staruszka z uśmiechem. - Przykro mi słyszeć,
ż
e ma pani w życiu kłopoty. Ale kłopoty, które w mieście wydają się duże, na wsi robią się
małe. Co tutaj jest ważne? Deszcz. Trawa dla bydła. śadna ze spraw, którymi zadręczają się
miastowi. Tutaj nie mają one znaczenia. Zobaczy pani.
- To ładne miejsce - odparła mma Ramotswe. - I bardzo spokojne.
Staruszka zamyśliła się.
- Tak, jest u nas spokojnie. Zawsze było spokojnie i nie chciałabym, żeby to się
zmieniło.
Nalała wody do szklanki i podała ją mmie Ramotswe.
- Skąd pani jest, mma? - spytała. - Zawsze mieszkała pani w Gaborone?
Pytanie to nie zaskoczyło mmy Ramotswe. Jest to uprzejmy sposób na dowiedzenie
się o czyjąś przynależność plemienną. W Botswanie jest osiem głównych plemion i trochę
mniejszych. Większość młodych ludzi nie przywiązuje wagi do tych spraw, ale dla starszego
pokolenia są one bardzo istotne. Ta kobieta, z jej wysoką pozycją w społeczeństwie
plemiennym, na pewno się nimi interesowała.
- Pochodzę z Mochudi - odparła mma Ramotswe. - Tam się urodziłam.
Staruszkę wyraźnie to uspokoiło.
- A, czyli jest pani Kgatla, tak jak my. Który szczep?
Mma Ramotswe naświetliła jej swoje korzenie i staruszka skinęła głową. Znała
naczelnika szczepu i jego kuzynkę, która wyszła za siostrę jej szwagierki. Tak, chyba poznała
przed laty Obeda Ramotswe. Potem pogrzebała w pamięci i powiedziała:
- Pani matka nie żyje, prawda? Przejechał ją pociąg, kiedy pani była niemowlęciem.
Mma Ramotswe była tylko trochę zaskoczona. Niektórzy ludzie niemal zawodowo
trudnią się zapamiętywaniem dziejów wspólnoty i staruszka najwyraźniej się do nich
zaliczała. Dzisiaj mówi się na nich ustni historycy, ale w rzeczywistości są to staruszki, które
lubią wspominać sprawy najbardziej dla nich interesujące: śluby, zgony i narodziny dzieci. Z
kolei staruszkowie mają w pamięci głównie krowy.
Rozmowa toczyła się dalej. Staruszka powoli i nienachalnie wyciągała z mmy
Ramotswe historię jej życia. Mma Ramotswe opowiedziała jej o Note Mokotim i staruszka
pokiwała ze współczuciem głową, ale powiedziała, że takich mężczyzn jest wielu i kobiety
powinny na nich uważać.
- Dla mnie męża wybrała rodzina. Nie układaliby się, gdybym powiedziała, że
kandydat mi się nie podoba, ale to oni wybrali i wiedzieli, jaki mężczyzna będzie dla mnie
dobry. I nie pomylili się. Znaleźli mi bardzo dobrego męża, któremu dałam trzech synów.
Jeden lubi liczyć krowy, to jego hobby. Na swój sposób jest z niego bardzo mądry człowiek.
Drugiego pani zna, mma, bardzo ważny człowiek w rządzie. Trzeci mieszka tutaj. Jest bardzo
dobrym farmerem i zdobył kilka nagród za swoje byki. Wszyscy są wspaniałymi ludźmi i
jestem z nich dumna.
- Jest pani szczęśliwa, mma? - spytała mma Ramotswe. - Zmieniłaby pani swoje życie,
gdyby ktoś przyszedł do pani i powiedział: tu jest lek, który odmieni pani życie. Zażyłaby go
pani?
- Nigdy - odparła staruszka. - Nigdy. Bóg dał mi wszystko, czego można zapragnąć.
Dobrego męża. Trzech zdrowych synów. Mocne nogi, które jeszcze dzisiaj potrafią pokonać
pięć, sześć mil. I niech pani spojrzy: wciąż mam wszystkie zęby. Siedemdziesiąt sześć lat i
ani jednego nie brakuje! Z moim mężem jest tak samo. Nasze zęby wytrzymają aż do setki
albo jeszcze dłużej.
- Poszczęściło się pani. We wszystkim się pani poszczęściło.
- Prawie we wszystkim.
Mma Ramotswe czekała. Czy staruszka coś wyjawi? Może powie coś na temat
synowej. Może widziała ją, jak przygotowywała truciznę, albo w inny sposób się o tym
dowiedziała. Staruszka oznajmiła jednak tylko:
- Jak padają deszcze i powietrze robi się wilgotne, bolą mnie ręce. Tutaj i tutaj. Przez
dwa, trzy miesiące mam tak obolałe ręce, że trudno mi się szyje. Wypróbowałam wszystkie
lekarstwa, ale nic nie skutkuje. Ale jeśli to jest całe brzemię, jakie spuścił na mnie Pan Bóg, to
i tak uważam, że miałam w życiu ogromnie wiele szczęścia.
Staruszka wezwała przełożoną służby, która wpuściła mmę Ramotswe do środka, aby
zaprowadziła mmę Ramotswe do jej pokoju w tylnej części domu. Był prosto urządzony, z
patchworkową narzutą i oprawionym w ramki zdjęciem Mochudi Hill na ścianie. Był też stół
z białym koronkowym obrusem i komódka na ubrania.
- W tym pokoju nie ma zasłon - powiedziała gosposia - ale koło tego okna nikt nie
przechodzi. Nikt nie będzie zakłócał pani spokoju, mma.
Wyjaśniła, że obiad jest o dwunastej, więc mma Ramotswe będzie miała aż nadto
czasu na rozpakowanie się.
- Tutaj nie ma nic do roboty. To nie Gaborone - dodała tęsknie.
Odwróciła się do wyjścia, ale mma Ramotswe próbowała przedłużyć rozmowę. Z jej
doświadczenia wynikało, że aby skłonić kogoś do mówienia, najlepiej jest go poprosić, żeby
opowiedział o swoich sprawach. Czuła, że przełożona służby, która poprawnie się wysławiała
w języku setswana, jest niegłupią kobietą i ma jakieś poglądy.
- Kto tutaj jeszcze mieszka, mma? - spytała. - Są jacyś inni członkowie rodziny?
- Tak, są. Mieszka tutaj syn państwa domu z żoną. Oni mają trzech synów. Jeden ma
bardzo małą głowę i cały dzień liczy krowy. Stale jest przy bydle i nie przychodzi tutaj. Jest
jak mały chłopiec, rozumie pani? Dlatego mieszka z pastuszkami. Traktują go jak kolegę,
chociaż to już dorosły człowiek. Drugi mieszka w Gaborone, gdzie zajmuje ważne
stanowisko, a trzeci żyje tutaj.
- Co pani myśli o tych synach, mma?
Trochę ryzykowała, tak szybko zadając to bezpośrednie pytanie. Takie wścibstwo
mogło wzbudzić w tej kobiecie nieufność. Ale nie wzbudziło. Przełożona służby usiadła na
łóżku.
- Jedno pani powiem, mma. Ten syn, który zajmuje się krowami, to bardzo smutny
człowiek. Ale gdyby pani słyszała, co jego matka o nim mówi. Powiada, że jest mądry.
Mądry! On ma rozum małego chłopca, mma. To nie jego wina, ale taka jest prawda.
Pastwisko to dla niego najlepsze miejsce, ale nie powinni mówić, że jest mądry. To po prostu
kłamstwo, mma. To tak, jakby powiedzieć, że deszcz pada w porze suchej. To nieprawda.
- Ma pani rację.
Gospodyni ledwo zarejestrowała to wtrącenie.
- Potem jest ten z Gaborone. Kiedy tutaj przyjeżdża, robi straszne zamieszanie. O
wszystko się rozpytuje. Wszędzie wtyka nos. Czasem nawet krzyczy na ojca, wyobraża sobie
pani? Ale wtedy matka krzyczy na niego i przywołuje go do porządku. Może w Gaborone jest
ważnym człowiekiem, ale tutaj jest synem i nie wolno mu krzyczeć na starszych.
Mma Ramotswe była zachwycona. Gosposia należała do gatunku służących, które
najbardziej lubiła odpytywać.
- Ma pani rację, mma. Za dużo ludzi krzyczy dzisiaj na innych. Nic, tylko się drą.
Ciągle się to słyszy. Ale właściwie dlaczego on krzyczy? Myśli pani, że chce poćwiczyć głos?
- O, ten człowiek ma donośny głos! - odparła przełożona służby ze śmiechem. - Nie,
krzyczy dlatego, że jego zdaniem coś jest tutaj nie w porządku. Mówi, że nie gospodarujemy
jak należy. Poza tym mówi... - zniżyła głos - ...że żona jego brata jest złą kobietą. Powiedział
tak do ojca, słyszałam wyraźnie. Ludzie myślą, że służące nic nie słyszą, ale my też mamy
uszy. Słyszałam, jak to powiedział. Mówił o niej okropne rzeczy.
Mma Ramotswe uniosła brew.
- Okropne rzeczy?
- Mówi, że ona sypia z innymi mężczyznami. śe kiedy urodzi im się pierwsze dziecko,
nie będzie pochodziło z tego rodu. śe synowie urodzą się z innych mężczyzn i obca krew
przejmie tę farmę. Tak mówi.
Mma Ramotswe milczała. Wyglądnęła przez okno. Niedaleko rosła bugenwilla, która
rzucała purpurowy cień. Dalej było widać wierzchołki akacji, ciągnących się aż po niskie
wzgórza na horyzoncie. Samotna kraina, zaczątek pustki.
- Myśli pani, że on ma rację? Jest trochę prawdy w tym, co mówi o tej kobiecie?
- Prawdy, mma? - odparła gosposia z grymasem na twarzy. - Prawdy? Ten człowiek
nie rozumie tego słowa. Oczywiście, że to nieprawda. To dobra kobieta. Kuzynka kuzynki
mojej mamy. Cała rodzina, jeden w drugiego, to chrześcijanie. Czytają Biblię. Przestrzegają
przykazań bożych. Nie cudzołożą. Taka jest prawda.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ARBITER KOBIECEJ URODY
Mma Makutsi, p.o. dyrektora Tlokweng Road Speedy Motors i asystentka detektywa
w Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, tego dnia udawała się do pracy z biciem serca.
Chociaż chętnie brała na siebie odpowiedzialność i była zachwycona dwoma awansami, do tej
pory zawsze miała w odwodzie mmę Ramotswe, jeśli sytuacja ją przerosła. Teraz, po
wyjeździe szefowej, zdała sobie sprawę, że spoczywa na niej wyłączna odpowiedzialność za
dwie firmy i dwóch pracowników. Mma Ramotswe planowała zabawić na farmie tylko kilka
dni, ale gdyby w tym czasie wyskoczyły jakieś kłopoty, mma Makutsi musiałaby uporać się z
nimi sama, bo z mma Ramotswe nie było kontaktu telefonicznego. Co się tyczy warsztatu, to
wiedziała, że pan J.L.B. Matekoni leczy się teraz na farmie dla sierot i nie powinna zawracać
mu głowy, póki nie wyzdrowieje. Lekarz zalecił odpoczynek i odsunięcie na bok wszelkich
zmartwień i mma Potokwani, która nie miała w zwyczaju kwestionować fachowości lekarzy,
z pewnością jak lwica broniłaby pacjenta przed intruzami.
Mma Makutsi miała cichą nadzieję, że do powrotu mmy Ramotswe w agencji nie
zjawią się żadni klienci. Nie dlatego, że nie miała ochoty prowadzić dochodzeń - wręcz
przeciwnie, marzyła o tym - nie chciała jednak brać na swoje barki całej odpowiedzialności.
ś
ycie jest wszakże złośliwe i zjawił się klient - i to z problemem wymagającym
natychmiastowych działań.
Mma Makutsi siedziała za biurkiem pana J.L.B. Matekoniego, wypisując faktury za
naprawy, kiedy jeden z terminatorów wsunął głowę w drzwi.
- Bardzo elegancki mężczyzna do pani, mma - oznajmił, wycierając upaprane smarem
ręce w kombinezon. - Otworzyłem drzwi agencji i kazałem mu zaczekać.
Mma Makutsi zmarszczyła brwi.
- Elegancki?
- W szykownym garniturze. Bardzo przystojny, nie tak jak ja, ale prawie. Buty na
wysoki połysk. Bardzo elegancki. Niech pani uważa. Tacy faceci próbują zbałamucić takie
kobiety jak pani. Zobaczy pani.
- Nie wycieraj rąk w kombinezon - warknęła mma Makutsi, wstając z krzesła. - My
płacimy za pranie, nie ty. Od tego macie szmaty. Pan J.L.B. Matekoni wam tego nie
powiedział?
- Może powiedział, może nie. Szef mówił nam tyle rzeczy, że nie sposób tego
wszystkiego spamiętać.
Mma Makutsi minęła go w drzwiach. Ci chłopcy są niemożliwi, pomyślała. Ale
przynajmniej pracują pilniej, niż się spodziewała. Może pan J.L.B. Matekoni był dla nich za
miękki? Ten złotego serca człowiek nie lubi nikogo surowo krytykować. Nie ma tego we
krwi. Na szczęście ja mam, pomyślała. Skończyła studium sekretarskie, którego wykładowcy
stale powtarzali: Nie bójcie się krytykować swojej i cudzej pracy - konstruktywnie, rzecz
jasna. Mma Makutsi krytykowała i zrodziło to owoce. Warsztat hulał i wydawało się, że z
każdym dniem jest więcej pracy.
Przystanęła przed drzwiami agencji detektywistycznej, zaraz za rogiem budynku, i
spojrzała na samochód zaparkowany pod drzewem. Ten człowiek - ten elegancki mężczyzna,
jak opisał go terminator - z pewnością jeździł pięknym samochodem. Przebiegła wzrokiem po
obłych liniach nadwozia i zanotowała fakt, że pojazd jest wyposażony w dwie anteny, z
przodu i z tym. Po co komu dwie anteny? Nie da się słuchać dwóch stacji radiowych naraz ani
prowadzić więcej niż jednej rozmowy telefonicznej, siedząc za kierownicą samochodu. Tak
czy owak dwie anteny dodatkowo pogłębiały aurę prestiżu i znaczenia, którą emanowało
auto.
Pchnęła drzwi. Na krześle koło biurka mmy Ramotswe, z nogami skrzyżowanymi z
wykwintną swobodą, siedział pan Moemedi „Two Shots” Pulani, natychmiast rozpoznawalny
dla każdego czytelnika gazety „Botswana Daily News”, na której łamach często się pojawiało
jego urodziwe i pewne siebie oblicze. Mma Makutsi zdziwiła się i zezłościła, że uczeń go nie
poznał, ale potem przypomniała sobie, że chłopak terminuje w zawodzie mechanika, a nie
detektywa, poza tym nigdy nie widziała, żeby ci dwaj chłopcy czytali gazety.
Południowoafrykański magazyn o motocyklach to tak, przeglądali go z wypiekami na twarzy,
podobnie jak periodyk zatytułowany „Fancy Girls”, który zawsze pośpiesznie chowali, kiedy
mma Makutsi podchodziła do nich podczas przerwy obiadowej. Nie było absolutnie żadnego
powodu, aby słyszeli o panu Pulanim, jego imperium odzieżowym i działalności
charytatywnej.
Pan Pulani wstał po jej wejściu i pozdrowił ją uprzejmie. Uścisnęli sobie dłonie, po
czym mma Makutsi usiadła za biurkiem na krześle mmy Ramotswe.
- Cieszę się, że zechciała mnie pani przyjąć, mimo że nie byliśmy umówieni, mma
Ramotswe - powiedział pan Pulani, wyjmując z kieszeni na piersiach srebrną papierośnicę.
- Nie jestem mma Ramotswe, rra - odparła, nie przyjmując papierosa. - Jestem
wicedyrektorem agencji.
Urwała. Jej słowa nie do końca odpowiadały prawdzie. Ba, całkiem się z nią
rozmijały. Ale kierowała agencją pod nieobecność mmy Ramotswe, więc może określenie to
znajdowało uzasadnienie.
- A - zafrasował się pan Pulani, zapalając papierosa wielką pozłacaną zapalniczką. -
Chciałbym porozmawiać z mma Ramotswe.
Mma Makutsi skrzywiła się, gdy nadleciała ku niej nad biurkiem chmura dymu.
- Przykro mi, ale w najbliższych dniach nie będzie to możliwe. Mma Ramotswe
prowadzi ważne śledztwo za granicą.
Znowu urwała. Przesada ta przyszła jej bardzo łatwo i zupełnie odruchowo. Brzmiało
bardziej imponująco, że mma Ramotswe wyjechała za granicę - nadawało to agencji
międzynarodowy charakter - ale nie należało tak mówić.
- Rozumiem. W takim razie pomówię z panią, mma.
- Słucham pana, rra.
Pan Pulani rozparł się na krześle.
- Sprawa jest bardzo pilna. Byłaby pani w stanie zacząć dzisiaj? Natychmiast?
Mma Makutsi zaczerpnęła głęboko tchu, zanim spowiła ją kolejna chmura dymu.
- Jesteśmy do pańskiej dyspozycji. Naturalnie ekspresowe dochodzenia więcej
kosztują. Z pewnością pan to rozumie.
Machnął bagatelizujące ręką.
- Cena nie gra roli. Ważna jest przyszłość konkursu piękności Miss Beauty and
Integrity.
Urwał dla większego efektu. Mma Makutsi nie zawiodła go:
- O! To rzeczywiście bardzo poważna sprawa.
Pan Pulani skinął głową.
- W rzeczy samej, mma. Zostały nam trzy dni na rozwiązanie problemu. Tylko trzy
dni.
- Proszę mi o tym opowiedzieć, rra. Zamieniam się w słuch.
- Sprawa ma ciekawe tło, mma - zaczął pan Pulani. - Myślę, że historia ta ma swoje
korzenie w bardzo odległej przeszłości. W istocie zaczyna się w Raju, kiedy Bóg stworzył
Adama i Ewę. Jak sobie pani z pewnością przypomina, Ewa przywiodła Adama na
pokuszenie, bo była bardzo piękna. I od tej pory kobiety pozostały piękne w oczach
mężczyzn. Mężczyźni z Botswany lubią ładne kobiety. Stale na nie patrzą, nawet kiedy się
zestarzeją, i myślą sobie: tak kobieta jest ładna, ta kobieta jest ładniejsza od tamtej i tak dalej.
- Tak samo robią z krowami - wtrąciła mma Makutsi. - Mówią, że ta krowa jest lepsza,
a ta gorsza. Krowy, kobiety, dla mężczyzn to jedno i to samo.
Pan Pulani zerknął na nią z ukosa.
- Powiedzmy. Można na to w ten sposób spojrzeć. Niech będzie. - Umilkł na chwilę,
zanim podjął temat. - W każdym razie temu zainteresowaniu mężczyzn ładnymi kobietami
zawdzięczamy popularność, jaką cieszą się w Botswanie konkursy piękności. Lubimy
wyławiać najpiękniejsze kobiety w Botswanie i przyznawać im tytuły i nagrody. Dla
mężczyzn jest to bardzo ważna forma rozrywki. Ja również należę do takich mężczyzn. Od
piętnastu lat non stop działam w świecie królowych piękności. Jestem bodaj najważniejszą
osobą w branży pięknościowej.
- Widziałam pana zdjęcie w gazetach, rra - powiedziała mma Makutsi. - Widziałam,
jak wręczał pan nagrody.
Pan Pulani skinął głową.
- Pięć lat temu powołałem do życia konkurs Miss Glamorous Botswana i teraz jest to
główne wydarzenie z tej dziedziny. Pani, która wygra nasz konkurs, zawsze dostaje się do
konkursu Miss Botswana, a czasem Miss Universe. Wysyłamy nasze panie do Nowego Jorku
i Palm Springs, gdzie są bardzo wysoko oceniane. Niektórzy mówią, że to nasz najlepszy
towar eksportowy po diamentach.
- I krowach - dorzuciła mma Makutsi.
- Tak, i krowach - przystał na to pan Pulani. - Ale są ludzie, którzy stale się nas
czepiają. Piszą do gazet i tłumaczą nam, że nie powinno się zachęcać pań, żeby paradowały
przed mężczyznami w eleganckich strojach. Mówią, że to jest szerzenie fałszywych wartości.
Phh! Fałszywych wartości? Ludzie, którzy piszą te listy, są po prostu zawistni. Zazdroszczą
tym dziewczynom urody. Wiedzą, że nigdy nie dostaną się do takiego konkursu. Więc
narzekają i narzekają, i bardzo się cieszą, kiedy w konkursie piękności coś pójdzie nie tak.
Zapominają przy tym, że konkursy te przynoszą mnóstwo pieniędzy na cele charytatywne. W
zeszłym roku zdobyliśmy pięć tysięcy puli na szpital, dwadzieścia tysięcy na pomoc ofiarom
suszy - dwadzieścia tysięcy, mma - i prawie osiem tysięcy puli na stypendia dla pielęgniarek.
To są duże sumy, mma. Ile pieniędzy pozyskali nasi krytycy? Mogę pani odpowiedzieć na to
pytanie: ani centa!
Ale musimy być ostrożni. Dostajemy dużo pieniędzy od sponsorów, więc jak
sponsorzy się wycofają, to klops. Jak z konkursem coś pójdzie nie tak, to sponsorzy mogą
powiedzieć, że nie chcą mieć z nami nic więcej wspólnego. Mówią, że nie chcą sobie robić
złej reklamy. Mówią, że płacą za dobrą reklamę, nie za złą.
- I coś poszło nie tak?
Pan Pulani zabębnił palcami o blat biurka.
- Owszem. Wydarzyły się pewne bardzo niedobre rzeczy. W zeszłym roku wyszło na
jaw, że dwie z naszych królowych piękności mają trochę grzechów na sumieniu. Jedną
aresztowano za prostytucję w dużym hotelu. Fatalna historia. Druga posługiwała się cudzą
kartą kredytową. Napisano o tym w gazetach. Zrobiła się cała nagonka. Mówiono na
przykład: „Czy tego pokroju dziewczyny nadają się na ambasadorów Botswany? To może
poszukać w więzieniach i zrobić królowe piękności z niektórych pensjonariuszek?” Ludzi to
ubawiło, ale mnie nie bardzo. Niektóre firmy przeczytały ten artykuł i powiedziały, że po
następnym tego rodzaju incydencie wycofają się ze sponsorowania. Otrzymałem cztery listy
tej treści.
Postanowiłem więc, że w tym roku tematem naszego konkursu będzie piękność i
uczciwość. Powiedziałem naszym ludziom, że musimy wybrać na królowe piękności dobre
obywatelki, które nie przyniosą nam wstydu. To jedyny sposób, żeby nasi sponsorzy byli
zadowoleni.
W ramach kwalifikacji wszystkie panie musiały więc wypełnić formularz, który sam
opracowałem. Zawarte tam były przeróżne pytania na temat ich poglądów. Na przykład:
„Jakie wartości powinien wyznawać dobry obywatel Botswany?” albo: „Lepiej jest dawać czy
brać?”
Wszystkie dziewczyny wypełniły formularze i tylko te, które wykazały się
zrozumieniem pojęcia dobrego obywatelstwa, zostały dopuszczone do finału. Wybraliśmy
pięć dziewczyn. Udałem się do gazet z informacją, że znaleźliśmy pięć bardzo dobrych
obywatelek, które wyznają najszlachetniejsze wartości. W „Botswana Daily News” ukazał się
artykuł pod tytułem Dobre dziewczyny walczą o tytuł najpiękniejszej.
Byłem bardzo zadowolony, a nasi adwersarze mieli zakneblowane usta, bo nie mogli
wystąpić z krytyką tych pań, które chcą być dobrymi obywatelkami. Zadzwonili do mnie
sponsorzy i powiedzieli, że chętnie się identyfikują z wartościami obywatelskimi i że jeśli
wszystko pójdzie dobrze, to w przyszłym roku nadal będą nas sponsorowali. Organizacje
dobroczynne pochwaliły mnie i powiedziały, że to jest dobre rozwiązanie na przyszłość.
Pan Pulani urwał. Spojrzał na mmę Makutsi z markotną miną i na chwilę jego
ś
wiatowość go opuściła.
- Wczoraj dotarła do mnie zła wiadomość. Policja aresztowała jedną z naszych
dziewczyn za kradzież w sklepie. Usłyszałem o tym od jednego z pracowników i
zatelefonowałem do znajomego inspektora, który wszystko potwierdził. Dziewczynę
przyłapano na kradzieży w sklepie Game. Usiłowała ukraść dużą patelnię, wsuwając ją pod
bluzkę, ale nie zauważyła, że rączka wystaje i detektyw sklepowy ją zatrzymał. Na szczęście
sprawa nie dotarła do gazet i może nie dotrze, zanim dziewczyna stanie przed sądem.
Mma Makutsi współczuła pan Pulaniemu. Przy całej jego megalomanii nie dało się
zaprzeczyć, że bardzo wiele robił dla biednych. W świecie mody jest pełno bufonów i pan
Pulani specjalnie się pod tym względem nie wyróżniał, a przynajmniej sporo pomagał
ludziom w potrzebie. Konkursy piękności zaś były, są i będą, czy się to komu podoba czy nie.
Jeśli pan Pulani dbał o poziom moralny uczestniczek swojego konkursu, to zasługiwał na
wsparcie.
- Przykro mi to słyszeć, rra. To musiała być dla pana bardzo zła wiadomość.
- Tak - odparł zrozpaczony. - A dodatkowo pogarsza sprawę fakt, że do finałów
pozostały już tylko trzy dni. Mamy teraz tylko cztery dziewczyny na liście, ale skąd mogę
wiedzieć, czy któraś mnie nie skompromituje? Ta jedna z pewnością kłamała, kiedy
wypełniała kwestionariusz i udawała dobrą obywatelkę. Skąd mogę wiedzieć, że pozostałe nie
kłamią, kiedy mówią, że chciałyby działać charytatywnie? Skąd mam to wiedzieć? Jeśli
wybierzemy dziewczynę, która skłamała, to może się okazać, że jest złodziejką albo jeszcze
gorzej. A to oznacza, że się skompromitujemy, kiedy ona stanie na podium.
Mma Makutsi skinęła głową.
- Bardzo trudna sytuacja. Przydałoby się zajrzeć w serca pozostałej czwórki. Jeśli jest
tam dobroć...
- Jeśli znajdzie się taka pani - przerwał pan Pulani z przekonaniem w głosie - to wygra.
Mogę załatwić jej zwycięstwo.
- A co z innymi jurorami? - spytała mma Makutsi.
- Ja jestem głównym jurorem. Może mnie pani nazwać najwyższym sędzią piękności.
Liczy się przede wszystkim mój głos.
- Rozumiem.
- Tak to funkcjonuje. - Pan Pulani zgasił papierosa o podeszwę buta. - Domyśla się
więc pani chyba, czego od pani oczekuję. Podam pani nazwiska i adresy naszych czterech
pań. Chciałbym, żeby się pani dowiedziała, czy jest wśród nich naprawdę dobra kobieta. A
jeśli nie ma, to niech mi przynajmniej pani powie, która z nich jest najuczciwsza. Lepsze to
niż nic.
Mma Makutsi roześmiała się.
- Jak mogę tak szybko zajrzeć w serca tym dziewczętom? Musiałabym porozmawiać z
bardzo wieloma ludźmi. Potrwałoby to całe tygodnie.
Pan Pulani wzruszył ramionami.
- Ale nie ma pani całych tygodni, mma. Ma pani trzy dni. Przecież sama pani
powiedziała, że może mi pani pomóc.
- Tak, ale...
Pan Pulani wyjął z kieszeni karteczkę papieru.
- To są te cztery nazwiska, z adresami. Wszystkie mieszkają w Gaborone.
Przesunął karteczkę w jej stronę po blacie biurka, a następnie z innej kieszeni wyjął
skórzaną teczuszkę. Kiedy ją otworzył, mma Makutsi zobaczyła w środku książeczkę
czekową.
- A tutaj ma pani czek na dwa tysiące puli, wystawiony na Kobiecą Agencję
Detektywistyczną Nr 1. Proszę. Jest postdatowany. Jeśli pojutrze uzyskam potrzebne mi
informacje, następnego dnia będzie pani mogła przedstawić go w banku.
Mma Makutsi przyglądała się czekowi z szeroko otwartymi oczami. Ale by było,
gdyby mogła powiedzieć do mmy Ramotswe po jej powrocie: „Zarobiłam dla agencji dwa
tysiące puli, mma, już wpłynęło”. Wiedziała, że mma Ramotswe nie jest kobietą pazerną, ale
wiedziała również, że sytuacja finansowa agencji budzi zatroskanie jej chlebodawczyni. Tak
wysokie honorarium wiele by pomogło i stanowiłoby nagrodę za zaufanie okazane przez
szefową mmie Makutsi.
Włożyła czek do szuflady i zobaczyła wyraz ulgi na twarzy pana Pulani.
- Liczę na panią, mma. Słyszałem same dobre rzeczy na temat Kobiecej Agencji
Detektywistycznej Nr 1. Mam nadzieję osobiście się przekonać o wysokiej jakości jej usług.
- A ja mam nadzieję sprostać pana oczekiwaniom - stwierdziła mma Makutsi.
Już jednak zaczynały ją ogarniać wątpliwości. Jak ona się dowie, czy cztery panie z
listy pana Pulaniego są uczciwe? Zadanie wydawało się niewykonalne.
Odprowadziła pana Pulaniego do drzwi, zauważywszy po raz pierwszy, że klient ma
na nogach białe buty. Zarejestrowała także wielkie złote spinki do mankietów i krawat z
błyszczącego jedwabiu. Nie chciałaby dla siebie takiego mężczyzny. Kobieta musiałaby
spędzać większość czasu w salonie piękności, żeby sprostać jego oczekiwaniom. Oczywiście,
zreflektowała się mma Makutsi, niektórym paniom bardzo by to odpowiadało.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
BÓG POSTANOWIŁ, śE W BOTSWANIE BĘDZIE SUCHO
Gospodyni powiedziała, że obiad zostanie podany o dwunastej, czyli za kilka godzin.
Mma Ramotswe postanowiła przeznaczyć ten czas na rekonesans. Lubiła farmy - jak
większość Batswana - bo przypominały jej o dzieciństwie i prawdziwych wartościach
wyznawanych przez jej plemię. Ludzie dzielą ziemię z krowami, ptakami i wieloma innymi
stworzeniami, które można zobaczyć, jeśli człowiek jest uważny. W mieście, gdzie żywność
kupuje się w sklepie, a woda płynie z kranu, człowiek nie myśli o tych sprawach, ale dla
wielu ludzi życie wygląda inaczej.
Po inspirującej rozmowie z przełożoną służby mma Ramotswe opuściła swój pokój i
wyszła z domu drzwiami frontowymi. Słońce mocno paliło nad głową i cienie były krótkie.
W kierunku wschodnim, nad niskimi, odległymi wzgórzami, zbierały się ciężkie deszczowe
chmury, sine w rozedrganiu upału. To mogło wywołać deszcz, przynajmniej tam, nad granicą.
Wszystko wskazywało na to, że tego roku spadną obfite deszcze. Wszyscy się o to modlili.
Obfite deszcze oznaczają pełne brzuchy. Susza oznacza chude krowy i zwiędłe plony. Kilka
lat wcześniej na kraj spadła wielka susza i rząd z ciężkim sercem polecił, żeby zacząć
zarzynać bydło. Nie ma większej tragedii i wszyscy ogromnie cierpieli.
Mma Ramotswe rozejrzała się wokół siebie. W pewnym oddaleniu znajdował się
padok, a krowy tłoczyły się wokół poidła zasilanego rurą, która biegła po ziemi od
skrzypiącego wiatraka z betonowym zbiornikiem. Mma Ramotswe postanowiła rzucić okiem
na krowy. W końcu była córką Obeda Ramotswe, zdaniem niektórych jednego z najlepszych
znawców bydła w całej Botswanie. Ona też potrafiła rozpoznać dorodną krowę i kiedy
przejeżdżała obok jakiejś szczególnie pięknej sztuki, zadawała sobie pytanie, co tata by o niej
powiedział. Może: dobry kark. Albo: to dobra krowa, patrz, jak chodzi. Albo: ta więcej ryczy,
niż mleka daje.
Oceniała, że na tej farmie jest dużo krów, może pięć albo sześć tysięcy. Dla
większości ludzi było to niewyobrażalne bogactwo. Już przy dziesięciu czy dwudziestu
sztukach bydła człowiek czuł się względnie zamożny. Obed Ramotswe rozbudował swoje
stado drogą rozsądnego zakupu i sprzedaży, by pod koniec życia dojść do dwóch tysięcy
krów. Odziedziczyła je po nim i dzięki temu mogła sobie pozwolić na kupno domu przy
Zebra Drive i uruchomienie agencji detektywistycznej. Części bydła postanowiła nie
sprzedawać, opiekowali się nim pastuszkowie na odległych terenach wypasowych, które
odwiedzała w jej imieniu kuzynka. Było tego sześćdziesiąt sztuk, potomstwo ciężkich byków
rasy brahman, które jej ojciec tak starannie wyselekcjonował i odhodował. Któregoś dnia
zamierzała tam pojechać zaprzężonym w woły wozem i zobaczyć swoje bydło. Byłaby to
emocjonalna chwila, ponieważ krowy wiązały się z tatą. Mma Ramotswe wiedziała, że
ogarnęłaby ją wielka tęsknota, przypuszczalnie by się rozpłakała i wszyscy by się dziwili, że
ta kobieta wciąż opłakuje ojca, który zmarł tak dawno temu.
Wciąż mamy łzy do przelania, pomyślała. Wciąż musimy płakać za tymi rankami,
kiedy wstawaliśmy wcześnie i szliśmy popatrzeć, jak krowy wędrują swoimi dróżkami, a
ptaki unoszą się wysoko na ciepłych prądach powietrznych.
- O czym pani myśli, mma?
Podniosła wzrok. Obok niej pojawił się mężczyzna z krowim batogiem w dłoni i w
sfatygowanym kapeluszu na głowie. Mma Ramotswe pozdrowiła go.
- Myślę o swoim zmarłym ojcu. Ucieszyłby go widok tych krów. Pan się nimi
opiekuje, rra? Piękne zwierzęta.
Uśmiechnął się, mile połechtany.
- Opiekuję się nimi, odkąd przyszły na świat. Są dla mnie jak dzieci. Mam dwa tysiące
dzieci, mma. Same krowy.
Mma Ramotswe parsknęła śmiechem.
- Musi pan być zajętym człowiekiem, rra.
Skinął głową i wyjął z kieszeni jakieś zawiniątko. Poczęstował mmę Ramotswe
kawałkiem suszonej wołowiny.
- Zatrzymała się pani na farmie? - spytał. - Ludzie często tu przyjeżdżają. Syn, który
mieszka w Gaborone, często przywozi znajomych z rządu. Widziałem ich na własne oczy.
- To bardzo zajęty człowiek. Dobrze go pan zna?
- Tak - odparł mężczyzna, przeżuwając kawałek mięsa. - Przyjeżdża tutaj i mówi nam,
co mamy robić. Ciągle martwi się o krowy. Mówi, że ta jest chora, ta chroma. A gdzie się
podziała tamta? I tak bez ustanku. Jak wyjeżdża, to znowu jest spokój.
Mma Ramotswe zmarszczyła ze współczuciem brwi.
- To musi być trudne dla jego brata, prawda?
Pasterz otworzył szeroko oczy.
- Stoi jak zbity pies i pozwala swojemu bratu na siebie krzyczeć. Młodszy brat jest
dobrym rolnikiem, ale pierworodny uważa, że to on kieruje tą farmą. My jednak wiemy, że
ich ojciec rozmawiał z wodzem i uzgodnili, że młodszy dostanie większość bydła, a starszy
pieniądze. Tak ustalili.
- Ale starszemu się to nie podoba?
- Nie. I chyba potrafię go zrozumieć. Ale bardzo dobrze mu się powodzi w Gaborone i
ma zupełnie inne życie. Młodszy jest rolnikiem z krwi i kości. Zna się na bydle.
- A co z tym trzecim? - spytała mma Ramotswe. - Co z synem, który jest tam?
Pokazała w stronę Kalahari. Pasterz roześmiał się.
- Pozostał dzieckiem. Bardzo smutna historia. W głowie ma powietrze, jak to się
mówi. Matka coś zrobiła, jak nosiła go w łonie. Dlatego takie rzeczy się dzieją.
- Tak? Co takiego zrobiła?
Mma Ramotswe wiedziała, że w przekonaniu mieszkańców wsi upośledzenie dziecka
wynika z jakiegoś grzechu rodziców. Na przykład jeśli matka miała romans pozamałżeński,
może jej się urodzić dziecko słabe na umyśle. Jeśli mąż odejdzie do innej kobiety, kiedy jego
ż
ona jest w ciąży, to również może skończyć się dla dziecka tragicznie.
Pasterz zniżył głos, chociaż mma Ramotswe nie bardzo wiedziała, kto oprócz krów i
ptaków mógłby ich usłyszeć.
- Trzeba na nią uważać - powiedział. - Na staruszkę. To zła kobieta.
- Zła?
Skinął głową.
- Niech pani uważa. Niech pani zajrzy jej w oczy.
Gosposia tuż przed dwunastą przyszła do jej pokoju i oznajmiła, że podano do stołu.
- Jedzą na werandzie, tam.
Pokazała na drugą stronę domu, gdzie dzięki siatkom ocieniającym i obfitości pnączy
rozpiętych na drewnianym treliażu panował względny chłód. Zsunięto ze sobą dwa stoły i
nakryto wykrochmalonym białym obrusem. Na jednym końcu dużego blatu stało w krąg kilka
naczyń z jedzeniem: dymiąca dynia, misa kaszy kukurydzianej, talerz fasoli i innej zieleniny
oraz duża waza gęstej potrawki mięsnej. Poza tym był bochenek chleba i masło na talerzyku.
Tylko zamożne rodziny mogą sobie pozwolić na takie dobre jedzenie każdego dnia.
Mma Ramotswe zobaczyła staruszkę, która siedziała trochę odsunięta od stołu, z
kraciastą bawełnianą serwetką na kolanach. Zebrali się także inni członkowie rodziny: mniej
więcej dwunastoletni chłopiec, młoda kobieta w eleganckiej zielonej spódnicy i białej bluzce -
przypuszczalnie szwagierka człowieka z rządu - i obok niej mężczyzna w długich spodniach i
koszuli khaki z krótkimi rękawami. Na widok mmy Ramotswe mężczyzna wstał i obszedł
stół, żeby się z nią przywitać.
- Jest pani naszym gościem, mma - powiedział z uśmiechem. - Serdecznie panią
witamy pod naszym dachem.
Staruszka skinęła głową.
- To mój syn - wyjaśniła. - Był przy krowach, kiedy pani przyjechała.
Mężczyzna przedstawił mmie Ramotswe swoją żonę, która uśmiechnęła się do niej
ż
yczliwie.
- Straszny dziś upał, mma - powiedziała młoda kobieta. - Ale chyba będzie padać.
Sprowadziła nam pani deszcz!
- Mam nadzieję - odparła mma Ramotswe, przyjmując ten komplement. - Ziemia
ciągle jest spragniona.
- Zawsze jest spragniona - stwierdził mąż. - Bóg postanowił, że w Botswanie będzie
sucho i że będą tu mieszkały zwierzęta, które nie muszą dużo pić.
Mma Ramotswe usiadła między żoną i staruszką. śona zaczęła nakładać jedzenie, a
mąż nalewać wodę do szklanek.
- Widziałam, jak pani oglądała krowy, mma - odezwała się staruszka. - Lubi pani
krowy?
- Który Motswana nie lubi krów? - odrzekła mma Ramotswe.
- Może są tacy. Może są tacy, co nie znają się na krowach. Czy ja wiem?
Mówiąc te słowa, odwróciła głowę i spojrzała na ciągnący się aż po horyzont busz.
- Słyszałam, że pochodzi pani z Mochudi - powiedziała młoda kobieta, podając mmie
Ramotswe talerz. - Ja też stamtąd jestem.
- To było dawno - odparła mma Ramotswe. - Teraz mieszkam w Gaborone. Tak jak
wielu innych ludzi.
- Na przykład mój brat - stwierdził mąż. - Musi go pani dobrze znać, skoro panią tutaj
przysłał.
Na chwilę zapadła cisza. Staruszka spojrzała na swego syna, który uciekł ze
wzrokiem.
- Nie znam go zbyt dobrze - odpowiedziała mma Ramotswe - ale zaprosił mnie tutaj,
bo mu pomogłam, i chciał mi się odwdzięczyć.
- Jest pani u nas bardzo mile widziana - rzuciła szybko staruszka. - Jest pani naszym
gościem.
Ta ostatnia uwaga była przeznaczona dla uszu syna, który udał jednak, że jej nie
usłyszał, zajęty jedzeniem. Jego żona łypnęła na mmę Ramotswe, a potem szybko odwróciła
wzrok.
Jedli w milczeniu. Staruszka położyła sobie talerz na kolanach i pracowicie
przekładała do ust kopczyk polanej sosem kaszy kukurydzianej. Połykała jedzenie powoli, z
łzawiącymi oczami utkwionymi w widoku buszu i nieba. śona nałożyła sobie jedynie
warzyw, które jadła bez przekonania. Spojrzawszy na swój talerz, mma Ramotswe przekonała
się, że tylko ona i mąż jedzą potrawkę. Dziecko, przedstawione jako kuzyn żony, pałaszowało
grubą pajdę chleba z syropem i sosem.
Mma Ramotswe przyjrzała się swojemu jedzeniu. Zatopiła widelec w kopczyku
potrawki pomiędzy dużą porcją dyni i niewielkim wzgórkiem kaszy kukurydzianej. Potrawka
była gęsta i kleista. Kiedy nabrała ją na widelec, na talerzu powstała cienka smuga substancji
podobnej do gliceryny. Lecz kiedy włożyła sobie jedzenie do ust, okazało się, że smakuje
normalnie albo prawie normalnie. Wyczuwała lekki posmak, który określiłaby mianem
metalicznego, przypominający tabletki z żelazem, które przepisał jej swego czasu lekarz, a
może gorzkawego - jak smak przekrojonej na pół pestki cytryny.
Spojrzała na żonę, która uśmiechnęła się do niej.
- Nie ja gotuję - wyjaśniła. - Jeśli to jedzenie dobrze smakuje, to nie dlatego, że ja je
ugotowałam. W kuchni rządzi Samuel. To bardzo dobry kucharz i jesteśmy z niego dumni.
Ma wykształcenie gastronomiczne. Jest mistrzem kucharskim.
- To praca dla kobiety - zawyrokował mąż. - Dlatego mnie nie uświadczysz w kuchni.
Mężczyzna jest od innej roboty.
Spojrzał na mmę Ramotswe prowokacyjnie.
- Wiele osób tak mówi, rra - odparła po chwili. - A w każdym razie wielu mężczyzn.
Ale nie jestem pewna, czy wszystkie kobiety się z tym zgadzają.
Mąż odłożył widelec.
- Niech pani spyta moją żonę. Niech pani ją spyta, czy się z tym zgadza. Proszę
bardzo.
- Mój mąż ma rację - powiedziała żona bez wahania.
Staruszka odwróciła się do mmy Ramotswe.
- Widzi pani? Staje po stronie męża. Na wsi takie panują obyczaje. W mieście może
jest inaczej, ale na wsi tak żyjemy.
Po jedzeniu mma Ramotswe wróciła do swojego pokoju i położyła się. Upał nie zelżał,
mimo że na wschodzie nadal gęstniały chmury. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że spadnie
deszcz, nawet jeśli dopiero wieczorem. Należało się spodziewać wiatru, a wraz z nim tego
cudownego, niezrównanego zapachu deszczu, zapachu spotkania pyłu i wody, który bawi
przez kilka sekund w nozdrzach, a potem znika i czeka się na jego powrót z utęsknieniem,
czasami przez kilka miesięcy - a jak człowiek znowu go poczuje, to zatrzymuje się i mówi do
pierwszej osoby, która się nawinie: „To jest zapach deszczu. Czujesz?”
Leżała na łóżku zapatrzona w białe deski sufitu. Nie zobaczyła na nich kurzu - znak,
ż
e dom był dobrze prowadzony. W wielu domach sufity są upstrzone muszymi odchodami
albo poznaczone w rogach śladami termitów. Tutaj jednak biała farba była dokładnie umyta.
Mma Ramotswe nie mogła się otrząsnąć z zaskoczenia. Zdążyła się dowiedzieć, że
personel ma własne zdanie i że nikt nie lubi człowieka z rządu. Wyglądało na to, że się
szarogęsi, ale co w tym niestosownego? To oczywiste, że starszy brat ma wyrobiony pogląd
na hodowlę bydła, i naturalne, że dzieli się tym poglądem z młodszym bratem. Nie ma nic
dziwnego w tym, że staruszka uważa swojego upośledzonego na umyśle syna za mądrego
człowieka. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jej opinii miastowi przestali się interesować
bydłem. Mma Ramotswe uświadomiła sobie, że wie o niej bardzo niewiele. Pasterz uważał ją
za złą kobietę, ale niczym nie poparł tej oceny. Powiedział, żeby obserwowała jej oczy, i
poszła za jego radą. Nic to jednak nie dało. Zauważyła tylko, że staruszka patrzyła w dal,
kiedy jedli obiad. Co miałoby z tego wynikać?
Mma Ramotswe usiadła na łóżku. A jednak coś wynika, pomyślała. Jeśli ktoś patrzy w
dal, to znaczy, że wolałby być gdzie indziej. A najczęstszym tego powodem jest niechęć do
obecnego towarzystwa. Jeśli staruszka ciągle patrzyła w dal, to znaczy, że kogoś z nas nie
lubi. Przeciwko mnie nic nie ma, pomyślała mma Ramotswe, bo w żaden sposób tego nie
okazała przy pierwszej rozmowie i nie miała czasu ani powodu zapałać do mnie niechęcią.
Chłopak raczej nie wzbudziłby w niej takich uczuć, a zresztą traktowała go z widoczną
sympatią, parę razy pogłaskała go po głowie.
Pozostawał syn i żona.
Nie ma matki, która nie lubiłaby swojego syna. Mma Ramotswe wiedziała, że zdarzają
się kobiety, które wstydzą się za swoich synów, które są złe na swoich synów, ale żeby z
głębi serca ich nie lubiły - niepodobieństwo. Matka potrafi wszystko wybaczyć swojemu
synowi. A zatem staruszka nie lubi swojej synowej, i to tak bardzo, że woli być gdzie indziej,
kiedy znajduje się w jej towarzystwie.
Mma Ramotswe z powrotem się położyła, kiedy minęło podniecenie wywołane
dokonanym odkryciem. Teraz należało ustalić, dlaczego staruszka nie cierpi swojej synowej i
czy nie takie jest źródło podejrzeń człowieka z rządu. Ale może istotniejsze było pytanie, czy
młoda kobieta wie o niechęci teściowej. Jeśli wie, to ma powód, żeby coś w tej sprawie
zrobić. A jeśli jest trucicielką - zupełnie na nianie wygląda i należy również uwzględnić słowa
gosposi, która ma o niej dobre zdanie, pomyślała mma Ramotswe - to próbowałaby otruć
raczej staruszkę niż swojego męża.
Mma Ramotswe nagle poczuła się bardzo zmęczona. Nie spała dobrze ubiegłej nocy, a
jazda, upał i ciężki obiad też zrobiły swoje. Potrawka była bardzo tłusta, tłusta i kleista. Mma
Ramotswe zamknęła oczy, ale nie zobaczyła ciemności. Jej wewnętrzne pole widzenia
rozjaśniła biała aura, lekko świecąca linia. Łóżko drgnęło, jakby znad odległej granicy
nadciągnął wiatr. Przyszedł zapach deszczu, a potem ciepłe, zniecierpliwione krople spadły
na ziemię, kąsały ją i odbijały się jak maleńkie, szare robaki.
Mma Ramotswe zasnęła, ale oddech miała płytki, a sny gorączkowe. Kiedy się
obudziła z bólem żołądka, była prawie piąta. Burza przeszła, ale wciąż padało, deszcz bębnił
o blaszany dach jak oddział natarczywych doboszy. Mma Ramotswe usiadła, ale poczuła
mdłości i znowu się położyła. Potem spuściła nogi na podłogę, wstała niepewnie i chwiejnym
krokiem udała się do łazienki na końcu korytarza. Tam zwymiotowała i od razu zrobiło jej się
lepiej. Kiedy wróciła do pokoju, najgorsze mdłości już minęły i mogła się zastanowić nad
swoją sytuacją. Przyjechała do domu trucicielki i sama została otruta. Nie powinna być
zaskoczona. Było to absolutnie do przewidzenia.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
CO CHCESZ ZROBIĆ ZE SWOIM śYCIEM?
Mma Makutsi miała tylko trzy dni. Czy w tak krótkim czasie zdoła uzyskać
dostatecznie dużo informacji na temat czterech finalistek, aby pomóc pan Pulaniemu?
Spojrzała na starannie napisaną listę, którą wcisnął jej do rąk, lecz ani nazwiska, ani adresy
nic jej nie mówiły. Słyszała o ludziach, którzy twierdzili, że potrafią ocenić człowieka na
podstawie imienia, że dziewczyna, która ma na imię Mary, jest uczciwą domatorką, natomiast
jeśli ktoś ma na imię Sipho, to nie można mu ufać. Była to jednak absurdalna koncepcja,
znacznie mniej pożyteczna niż ta, zgodnie z którą można poznać po kształcie głowy, czy ktoś
jest przestępcą. Mma Ramotswe pokazała jej artykuł na ten temat i razem się z tego śmiały.
Jednakże teoria ta, naturalnie nieprzystająca takiej nowoczesnej osobie jak ona, zaintrygowała
mmę Makutsi, która przeprowadziła własne badania. Zawsze pomocny bibliotekarz z British
Council Library w parę minut znalazł odpowiednią pozycję i wręczył jej. Książka Teorie
przestępczości była dziełem znacznie bardziej naukowym niż katechizm zawodowy mmy
Ramotswe, Zasady prowadzenia prywatnych dochodzeń Clovisa Andersena, obfitujący w
pożyteczne wskazówki z dziedziny traktowania klientów, ale słabo podbudowany
teoretycznie. Dla mmy Makutsi nie ulegało wątpliwości, że Clovis Andersen nie czytuje
„Journal of Criminology”. Autor Teorii przestępczości dobrze się natomiast orientował w
debatach dotyczących przyczyn popełniania przestępstw. Jednym z możliwych winowajców
jest społeczeństwo, przeczytała mma Makutsi. Złe warunki mieszkaniowe i brak perspektyw
ż
yciowych czynią z młodych ludzi przestępców i powinniśmy pamiętać, przestrzegała
książka, że ludzie odpowiadają na zło złem.
Mma Makutsi przeczytała to z zaskoczeniem. Stwierdzenie to uznała za najzupełniej
słuszne, ale nigdy nie spojrzała na tę sprawę od tej strony. To oczywiste, że kto krzywdzi
innych, ten sam doznał krzywdy. Zgadzało się to z jej własnym doświadczeniem. W trzeciej
klasie szkoły podstawowej, dawno temu w Bobonong, był chłopak, który terroryzował
młodszych kolegów i napawał się ich strachem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego chłopak to
robi - myślała, że przypuszczalnie jest po prostu złym człowiekiem - aż tu pewnego wieczoru,
kiedy mijała jego dom, zobaczyła, jak bije go pijany ojciec. Szkolny dręczyciel wił się i
krzyczał, ale był bezsilny. Następnego dnia, po drodze do szkoły, widziała, jak uderzył
mniejszego chłopca i pchnął go na kolczasty krzak wagenbikkie. Była oczywiście za młoda,
aby powiązać ze sobą te dwie sprawy przyczynowo, ale teraz jej się to przypomniało i
pomyślała, że Teorie przestępczości to bardzo mądra książka.
Siedząc sama w biurze Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1, dopiero po kilku
godzinach czytania dotarła do tego, czego szukała. Rozdział o biologicznej genezie
przestępstw był krótszy od innych, przede wszystkim dlatego, że koncepcje te budziły w
autorze wyraźne zakłopotanie.
Dziewiętnastowieczny włoski kryminolog Cesare Lombroso, chociaż liberalny w
swoich poglądach na reformę więziennictwa, był przekonany, że skłonności przestępcze
objawiają się w kształcie głowy. Poświęcił zatem wiele energii analizie fizjonomii
kryminalistów, rojąc sobie, że pozwoli to zidentyfikować cechy twarzowo - czaszkowe
wskazujące na skłonności przestępcze. Te osobliwe ilustracje (reprodukowane poniżej) są
ś
wiadectwem źle skanalizowanej energii badawczej, którą można było lepiej spożytkować,
kierując ją gdzie indziej”.
Mma Makutsi przyjrzała się ilustracjom zaczerpniętym z książki Lombroso. Na
czytelnika spoglądał zbirowaty mężczyzna z wąskim czołem i pałającymi oczami. Podpis
brzmiał: „Typowy morderca (typ sycylijski)”. Był też rysunek mężczyzny z eleganckim
wąsikiem i wąskimi, blisko osadzonymi oczami: „Klasyczny złodziej (typ neapolitański)”. Na
czytelnika łypały też inne kryminalne „typy”, wszystkie jednoznacznie groźne. Mmę Makutsi
przeszły ciarki. Gołym okiem było widać, że to bardzo nieprzyjemni ludzie i nikt by im nie
zaufał. Czemu zatem autor Teorii przestępczości uważał, że Lombroso „roił sobie”? Jej
zdaniem było to nie tylko niegrzeczne, ale i ewidentnie błędne. Lombroso miał rację: da się
rozpoznać kryminalistę (kobiety od dawna to wiedzą - potrafią ocenić, jaki jest mężczyzna,
patrząc na niego, i nie muszą w tym celu być Włoszkami, nawet kobiety z Botswany to
umieją). Mma Makutsi była zdezorientowana. Skoro teoria jest tak ewidentnie prawdziwa, to
czemu autor książki jej zaprzecza? Zastanowiła się nad tym i po chwili naszło ją olśnienie: bo
jest zazdrosny! Tak, na pewno o to chodzi. Jest zazdrosny, bo Lombroso go ubiegł, a on
chciał być twórcą oryginalnej koncepcji. Skoro tak, to nie będzie sobie więcej zawracała
głowy Teoriami przestępczości! Znalazła jeszcze trochę informacji na temat tego nurtu
kryminologii i teraz wystarczyło je zastosować w praktyce. Zamierzała użyć teorii Lombroso
do wykrycia, która z czterech dziewczyn na liście jest uczciwa, a która nie. Ilustracje
zamieszczone przez Lombroso potwierdziły, że mma Makutsi może zaufać swojej intuicji.
Chwilę porozmawiać z tymi dziewczynami, dyskretnie zlustrować budowę ich czaszek - nie
chciałaby wyjść na osobę obcesową - i będzie miała odpowiedź. Zresztą, innej drogi nie było.
W tak krótkim czasie nie miała szans przeprowadzić dogłębniejszego śledztwa, a ponadto
bardzo zależało jej na tym, żeby skutecznie rozwiązać sprawę przed powrotem mmy
Ramotswe.
Cztery nazwiska, wszystkie nieznane mmie Makutsi: Motlamedi Matluli, Gladys
Tlhapi, Makita Phenyonini i Patricia Quatleneni, a obok wiek i adres. Motlamedi,
dziewiętnastolatka, była najmłodsza i najłatwiejsza do znalezienia - studiowała na
uniwersytecie. Najtrudniej było zlokalizować dwudziestoczteroletnią Patricię, najstarszą z
dziewcząt, bo adres był bardzo ogólnikowy: Tlokweng, parcela 2456. Mma Makutsi
postanowiła najpierw udać się do Motlamedi, bo znalezienie jej w akademiku na terenie
regularnie rozplanowanego kampusu nie powinno nastręczyć żadnych trudności. Oczywiście
przeprowadzenie z nią rozmowy już nie musiało okazać się takie łatwe. Mma Makutsi
wiedziała, że dziewczyny, które studiują na uniwersytecie i mają prawie zagwarantowaną
dobrą pracę, często patrzą z góry na mniej uprzywilejowanych, zwłaszcza na absolwentki
studium sekretarskiego. Wynik dziewięćdziesiąt siedem procent na egzaminach końcowych,
owoc ciężkiej pracy, zostałby wyśmiany przez taką osobę jak Motlamedi. Mma Makutsi
zamierzała jednak z nią porozmawiać i z godnością przyjąć ewentualną protekcjonalność. Nie
miała się czego wstydzić. Była teraz p.o. dyrektora warsztatu i asystentką detektywa. Jakimi
oficjalnymi tytułami mogła się pochwalić ta piękna dziewczyna? Ubiegała się wprawdzie o
miano Miss Beauty and Integrity, ale na razie go nie zdobyła.
A zatem trzeba ją znaleźć. Ale co jej powie? Nie mogła raczej podejść do niej i
powiedzieć: „Przepraszam, czy mogę się przyjrzeć twojej głowie?” Nie wzbudziłoby to
przychylnej reakcji, mimo że w stu procentach odpowiadałoby prawdzie. Mogła udawać, że
przeprowadza jakąś ankietę, i przyjrzeć się dziewczynom podczas udzielania przez nie
odpowiedzi, sprawdzić, czy występują jakieś twarzowo - czaszkowe znamiona nieuczciwości.
A potem wpadła na jeszcze lepszy pomysł: zamiast jakichś bezsensownych badań
marketingowych, do których ludzie są przyzwyczajeni, mogła im podsunąć ankietę na temat
postaw moralnych, co pozwoliłoby jej poznać ich prawdziwe poglądy. Pytania byłyby tak
sprytnie sformułowane, żeby dziewczyny nie podejrzewały pułapki, lecz oświetliłyby wnętrza
ich dusz jak reflektory. Na przykład: „Co chciałabyś zrobić ze swoim życiem?” albo: „Lepiej
jest zarabiać dużo pieniędzy czy pomagać innym?”
Pomysły szybko układały się w spójną całość i mma Makutsi uśmiechała się
zachwycona za każdym razem, gdy naszła ją kolejna inspiracja. Przedstawi się jako
dziennikarka przysłana przez „Botswana Daily News” z zadaniem napisania dużego artykułu
na temat konkursu - małe oszustwa są dopuszczalne, napisał Clovis Andersen, jeśli pozwalają
osiągnąć jakiś ważny cel. Tutaj cel bez wątpienia był ważny, ponieważ w grę mogło
wchodzić dobre imię Botswany. Zwyciężczyni Miss Beauty and Integrity zapewne
wystartowałaby w konkursie na Miss Botswana, a stanowisko to dorównuje ważnością
stanowisku ambasadora. Zresztą królowa piękności to coś w rodzaju ambasadora swego
kraju; kraj jest oceniany na podstawie tego, jak ona się prowadzi. Jeśli małe kłamstwo może
zapobiec temu, że tytuł zdobędzie jakaś łajdaczka i okryje swoją ojczyznę wstydem, to warto
zapłacić taką cenę. Clovis Andersen na pewno by się z nią zgodził, natomiast autor Teorii
przestępczości, który co krok uderzał w ton moralnej wyższości, przypuszczalnie wyraziłby
„źle skanalizowane” zastrzeżenia natury etycznej.
Mma Makutsi przystąpiła do pisania na maszynie kwestionariusza. Pytania były
proste, ale dociekliwe:
1. Jakie są najważniejsze wartości, które Afryka może pokazać światu?
Pytanie to miało na celu ustalenie, czy dziewczyna wie, co to jest moralność. Jeśli tak,
to odpowie coś w tym stylu: „Afryka może pokazać światu, co to znaczy być człowiekiem.
Afryka uznaje człowieczeństwo wszystkich ludzi”.
Jeśli respondentka pomyślnie przebrnęłaby przez pierwszy etap, czekałoby ją bardziej
osobiste pytanie:
2. Co chcesz zrobić ze swoim życiem?
Mma Makutsi zastawiła tu sidła na nieuczciwe dziewczyny. Standardowa odpowiedź,
której udziela uczestniczka konkursu piękności, brzmi następująco: „Chciałabym pracować
charytatywnie, najchętniej z dziećmi. Chciałabym zostawić po sobie świat lepszym od tego,
jaki zastałam”.
Bardzo pięknie, ale odpowiedź tę ściągają z jakiejś książki, być może autorstwa kogoś
takiego jak Cło vis Andersen. Praktyczny poradnik królowych piękności albo Jak odnieść
sukces w świecie konkursów piękności.
Uczciwa dziewczyna, pomyślała mma Makutsi, odpowiedziałaby coś takiego:
„Chciałabym pracować charytatywnie, najchętniej z dziećmi. Jeśli nie będzie się dało z
dziećmi, to może być z ludźmi starszymi, wszystko mi jedno. Ale bardzo mi też zależy na
tym, żeby dostać dobrą pracę z dużą pensją”.
3. Lepiej jest być piękną czy mieć dobry charakter?
Również tutaj było oczywiste, jakiej odpowiedzi oczekuje się od zawodniczki: dobry
charakter jest ważniejszy. Przypuszczalnie wszystkie dziewczyny by uznały, że muszą tak
odpowiedzieć, ale istniała pewna niewielka szansa, że uczciwość skłoni którąś do przyznania,
iż uroda ma swoje zalety. Mma Makutsi zauważyła to na przykład w branży sekretarskiej:
pracę otrzymują piękne dziewczyny, a dla reszty zostaje bardzo niewiele, nawet jeśli któraś
uzyskała dziewięćdziesiąt siedem procent na egzaminach końcowych. Ta niesprawiedliwość
zawsze ją bolała, chociaż w jej przypadku ciężka praca w końcu się opłaciła. Ile jej
rówieśniczek z lepszą cerą pracuje teraz na kierowniczym stanowisku? Gotowa była iść o
zakład, że żadna. Piękne dziewczyny wychodzą za bogatych mężczyzn i żyją w luksusie, ale
raczej nie mają podstaw do stwierdzenia, że zrobiły karierę - chyba że karierą jest chodzenie
w drogich ubraniach i bywanie na przyjęciach.
Mma Makutsi skończyła pisanie kwestionariusza. W biurze nie było kserokopiarki, ale
pisała przez kalkę i miała cztery kopie ankiety, z kłamliwym nagłówkiem: Botswana Daily
News, dział obyczajowy. Spojrzała na zegarek. Było południe i zrobiło się nieprzyjemnie
gorąco. Kilka dni wcześniej spadł deszcz, ale ziemia szybko wypiła wodę i wołała o więcej.
Gdyby deszcz nadszedł ponownie, na co się zanosiło, temperatura by się obniżyła i ludzie
znowu poczuliby się lepiej. W porze gorącej nerwy się rozpalają i wybuchają awantury o
drobiazgi. Deszcz przynosi pokój między ludźmi.
Mma Makutsi wyszła z biura i zamknęła za sobą drzwi. Uczniowie naprawiali starą
furgonetkę kobiety, która dowoziła z Lobatse warzywa do supermarketów. Usłyszała o
warsztacie od znajomej, która jej powiedziała, że kobieta może bez obawy oddać tutaj swój
pojazd. „To jest warsztat dla pań”, powiedziała znajoma. „Oni rozumieją kobiety i dbają o
nie. To jest najlepszy warsztat dla kobiety”.
Renoma warsztatu dobrze naprawiającego samochody kobiet przysporzyła
terminatorom pracy. Pod kierownictwem mmy Makutsi nie ugięli się jednak pod ciężarem
tego wyzwania, lecz pracowali dłużej i staranniej. Od czasu do czasu ich kontrolowała, każąc
sobie dokładnie wyjaśnić, co robią. Sprawiało im to przyjemność, jak również pomagało
lepiej się skoncentrować na rozwiązaniu problemu. Ich sprawność diagnostyczna - bardzo
istotna broń w arsenale każdego dobrego mechanika - znacznie wzrosła. Poza tym spędzali
dużo mniej czasu na czczych pogaduszkach o dziewczynach.
- Lubimy pracować dla kobiety - powiedział jej któregoś ranka starszy uczeń. - Dobrze
jest, jak kobieta stale człowieka pilnuje.
- Bardzo mnie to cieszy - odparła mma Makutsi. - Pracujesz coraz lepiej. Może kiedyś
zostaniesz tak znanym mechanikiem jak pan J.L.B. Matekoni. Bo i czemużby nie?
Teraz podeszła do nich i patrzyła, jak grzebią przy filtrze oleju.
- Jak skończycie, to chciałabym, żeby jeden z was zawiózł mnie na uniwersytet.
- Jesteśmy potwornie zajęci, mma - zaprotestował młodszy terminator. - Mamy dzisiaj
do zrobienia jeszcze dwa samochody. Nie możemy kursować po całym mieście. Nie jesteśmy
taksówkarzami.
Mma Makutsi westchnęła.
- W takim razie wezmę taksówkę. Mam do załatwienia ważną sprawę związaną z
konkursem piękności. Muszę porozmawiać z kilkoma dziewczynami.
- Ja panią zawiozę - zaproponował pospiesznie starszy mechanik. - Jestem prawie
gotowy. Mój kolega może sam dokończyć robotę.
- Świetnie. Wiedziałam, że mogę liczyć na twój dobry charakter.
Zaparkowali pod drzewem na kampusie, niedaleko dużego, pomalowanego na biało
budynku, do którego skierował mmę Makutsi stróż przy bramie, kiedy pokazała mu adres.
Grupa studentek stała i rozmawiała pod daszkiem ocieniającym przed drzwiami wejściowymi
do trzypiętrowego budynku. Mma Makutsi zostawiła terminatora w furgonetce, podeszła do
nich i przedstawiła się.
- Szukam Motlamedi Matluli. Podobno mieszka tutaj.
Jedna ze studentek zachichotała.
- Tak, chociaż chybaby wolała coś bardziej okazałego.
- Na przykład Sun Hotel - powiedziała inna, wywołując wybuch śmiechu.
Mma Makutsi uśmiechnęła się.
- Czyli ważna z niej dziewczyna? - spytała mma Makutsi, co również zostało
skwitowane śmiechem.
- Tylko dlatego, że wszyscy chłopcy za nią biegają, jej się wydaje, że całe Gaborone
należy do niej. śeby ją pani widziała!
- Chciałabym ją zobaczyć. Właśnie po to tu jestem.
- Zastanie ją pani przed lustrem. Na pierwszym piętrze, w pokoju 114.
Mma Makutsi podziękowała swoim informatorkom i po betonowych schodach udała
się na pierwsze piętro. Zauważyła, że ktoś wypisał na ścianie niezbyt pochlebną uwagę na
temat jednej z dziewcząt. Pewnie jakiś student dostał kosza i dał wyraz swoim uczuciom w
formie graffiti. Zezłościła się. Ci ludzie są uprzywilejowani - większość mieszkańców
Botswany nie ma szans na taką edukację, w całości opłacaną przez państwo - a mimo to nie
mają nic lepszego do roboty niż bazgranie po ścianach. A Motlamedi? Zamiast się uczyć,
marnuje czas na sztafirowanie się i startowanie w konkursach piękności. Gdyby mma Makutsi
była rektorem uniwersytetu, to powiedziałaby takim ludziom, żeby się zdecydowali: jedno
albo drugie. Albo pielęgnujesz umysł, albo pielęgnujesz włosy. Nie da się tego ze sobą
pogodzić.
Znalazła pokój 114 i zastukała głośno do drzwi. W środku grało radio, więc zastukała
ponownie, jeszcze głośniej.
- No idę już! - krzyknął jakiś głos.
Drzwi się otworzyły i stanęła przed nią Motlamedi Matluli. Pierwszą rzeczą, która
zwróciła uwagę mmy Makutsi, były oczy, niebywale duże. Dominowały nad całą twarzą i
nadawały jej łagodny, niewinny wyraz, podobny do tego, jaki mają buszmeńskie dzieci.
Motlamedi zlustrowała przybysza wzrokiem.
- Tak, mma? - spytała lekceważącym tonem. - Co mogę dla pani zrobić?
Było to bardzo nieuprzejme i mma Makutsi poczuła się mocno urażona. Gdyby ta
dziewczyna miała jakieś maniery, pomyślała, to zaprosiłaby mnie do środka. Ale
przypuszczalnie rzeczywiście była zajęta oglądaniem się w lustrze stojącym na biurku w
otoczeniu kremów i balsamów.
- Jestem dziennikarką - powiedziała mma Makutsi. - Piszę artykuł o finalistkach Miss
Beauty and Integrity. Chciałabym zadać pani kilka pytań.
Zachowanie Motlamedi uległo natychmiastowej metamorfozie. Wylewnie zaprosiła
mmę Makutsi do środka, uprzątnęła z krzesła jakieś ubrania i dała jej znak gestem, żeby
usiadła.
- Rzadko mam aż taki bałagan - zaśmiała się, pokazując na porozrzucane po całej
podłodze ubrania - ale właśnie porządkowałam swoje rzeczy. Wie pani, jak to jest.
Mma Makutsi skinęła głową. Wyjęła z aktówki kwestionariusz i podała młodej
kobiecie, która przestudiowała go z uśmiechem.
- Bardzo łatwe pytania. Już takie widziałam.
- Proszę wypełnić. A potem chciałabym chwilę z panią porozmawiać, zanim zostawię
panią z podręcznikami.
Mówiąc te słowa, rozejrzała się po pokoju, w którym nie zauważyła żadnych książek.
- Tak, my, studenci, jesteśmy bardzo zapracowani - powiedziała Motlamedi i zabrała
się do wypełniania kwestionariusza.
Kiedy Motlamedi wpisywała odpowiedzi, mma Makutsi dyskretnie przyglądała się jej
głowie. Niestety, skomplikowana fryzura finalistki uniemożliwiała odczytanie kształtu
czaszki. Nawet sam Lombroso, pomyślała mma Makutsi, mógłby mieć kłopoty ze
zdiagnozowaniem tej osoby. Nie grało to jednak roli. Wszystko, co do tej pory zarejestrowała,
począwszy od nieuprzejmego zachowania w drzwiach po niemal pogardliwe spojrzenie (które
zniknęło z chwilą, gdy mma Makutsi przedstawiła się jako dziennikarka), mówiło jej, że
Motlamedi Matluli nie jest dobrą kandydatką na Miss Beauty and Integrity.
Prawdopodobieństwo, że zostanie oskarżona o kradzież, było oczywiście znikome, ale mogła
skompromitować konkurs i pana Pulaniego na wiele innych sposobów. Należało się obawiać
przede wszystkim skandalu z żonatym mężczyzną. Tego pokroju dziewczyny nie mają
szacunku do małżeństwa i szukają mężczyzny, który może im pomóc w zrobieniu kariery, a
jego status cywilny jest dla nich sprawą wtórną. Czy to byłby dobry wzór do naśladowania
dla botswańskiej młodzieży? Mma Makutsi zdenerwowała się, kiedy to sobie pomyślała, i
odruchowo pokręciła głową.
Motlamedi podniosła wzrok znad formularza.
- Czemu pani kręci głową, mma? Wpisałam złą odpowiedź?
- Nie, nie - odparła pospiesznie. - Musi pani pisać prawdę. Tylko to mnie interesuje.
- Zawsze mówię prawdę - zadeklarowała Motlamedi z uśmiechem. - Od dziecka. Nie
znoszę ludzi, którzy kłamią.
- Tak?
Skończyła pisać i oddała kwestionariusz mmie Makutsi.
- Mam nadzieję, że nie napisałam za dużo. Wiem, że wy, dziennikarze, jesteście
zajętymi ludźmi.
Mma Makutsi przebiegła wzrokiem po odpowiedziach.
Pytanie l: Afryka ma wspaniałą historię, chociaż wielu ludzi ona nie interesuje. Afryka
może nauczyć świat, jak należy troszczyć się o drugiego człowieka. Są też inne rzeczy,
których Afryka może nauczyć świat.
Pytanie 2: Moją największą ambicją jest pracować dla innych. Nie mogę się doczekać
dnia, kiedy będę mogła pomóc większej liczbie ludzi. To jest jeden z powodów, dla których
zasługuję na zwycięstwo w tym konkursie: lubię pomagać ludziom. Nie jestem jedną z tych
samolubnych dziewcząt.
Pytanie 3: Lepiej jest mieć dobry charakter. Uczciwa dziewczyna jest bogata sercem.
Taka jest prawda. Dziewczyny, które przejmują się swoim wyglądem, nie są takie szczęśliwe,
jak dziewczyny, które myślą przede wszystkim o innych. Wiem o tym, bo należę do tego
drugiego gatunku dziewczyn.
Motlamedi bacznie obserwowała mmę Makutsi przy lekturze.
- No i co, mma? Chciałaby pani, żebym pani wyjaśniła którąś z odpowiedzi?
Mma Makutsi złożyła kwestionariusz i umieściła z powrotem w aktówce.
- Dziękuję, mma. Powiedziała mi pani wszystko, co chcę wiedzieć. Nie muszę pani
zadawać żadnych dodatkowych pytań.
- A zdjęcie? - spytała Motlamedi z zaniepokojoną miną.
- Jeśli gazeta przyśle fotografa, to pozwolę zrobić sobie zdjęcie. Jestem tutaj przez całe
popołudnie.
Mma Makutsi ruszyła ku drzwiom.
- Może, nie wiem. Udzieliła mi pani bardzo użytecznych odpowiedzi i na pewno je
opublikujemy. Czuję, że znam panią całkiem dobrze.
Motlamedi uznała, że może sobie pozwolić na wielkoduszność.
- Cieszę się, że panią poznałam. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Będzie pani
na konkursie? Może przyprowadziłaby pani ze sobą fotografa...
- Może - odparła mma Makutsi i pożegnała się.
Kiedy wyszła z budynku, terminator rozmawiał z dwiema młodymi kobietami.
Objaśniał coś na temat samochodu, a one słuchały go uważnie. Mma Makutsi usłyszała
zakończenie rozmowy:
- ...co najmniej osiemdziesiąt mil na godzinę. A silnik pracuje cichuteńko. Jak chłopak
siedzi z dziewczyną z tyłu i chce ją pocałować, musi to zrobić bardzo delikatnie, bo inaczej
usłyszą go z przodu.
Studentki zachichotały.
- Nie słuchajcie go, panie - odezwała się mma Makutsi. - Temu młodzieńcowi nie
wolno flirtować z dziewczynami. Jest żonaty i ma trójkę dzieci. Jego żona bardzo by się
zdenerwowała, gdyby do niej dotarło, że rozmawia z dziewczynami. Bardzo by się
zdenerwowała.
Studentki odstąpiły do tyłu i jedna z nich spojrzała na niego z wyrzutem.
- Kiedy to nieprawda - zaprotestował młody człowiek. - Nie jestem żonaty.
- Wszyscy mężczyźni tak mówią - stwierdziła druga studentka, rozgniewana. -
Przychodzicie tutaj i zagadujecie nas, ale cały czas myślicie o swoich żonach. Co to jest za
zachowanie?
- Z gruntu naganne - odpowiedziała za niego mma Makutsi, otwierając drzwi od
strony pasażera. - Poza tym czas ruszać w drogę. Ten młodzieniec musi mnie gdzieś jeszcze
zawieźć.
- Niech pani uważa, mma - przestrzegła ją jedna ze studentek. - My się na takich
znamy.
Terminator z zaciśniętymi ustami zapalił silnik i odjechał.
- Czemu tak pani powiedziała, mma? Zrobiła pani ze mnie idiotę.
- Sam zrobiłeś z siebie idiotę - żachnęła się mma Makutsi. - Czemu ciągle uganiasz się
za dziewczynami? Czemu ciągle starasz się im zaimponować?
- Bo sprawia mi to przyjemność - tłumaczył się terminator. - Lubię rozmawiać z
dziewczynami. W tym kraju jest tyle pięknych dziewczyn i nie ma kto z nimi rozmawiać.
Wyświadczam mojej ojczyźnie przysługę.
Mma Makutsi spojrzała na niego karcąco. Młodzieniec ciężko dla niej pracował i
słuchał jej sugestii, ale miał chroniczną słabość charakteru - bezustannie uganiał się za
kobietami. Czy można było jakoś temu zaradzić? Wątpiła w to, ale sądziła, że obu
terminatorom to minie i spoważnieją. A może nie spoważnieją? Ludzie się nie zmieniają.
Mma Ramotswe powiedziała tak kiedyś do niej i mma Makutsi wzięła sobie tę uwagę do
serca. Ludzie się nie zmieniają, ale to nie znaczy, że do końca życia będą tacy sami. Można
odnaleźć dobre strony ich charakteru i je pielęgnować. Powstaje wtedy wrażenie, że się
zmienili, ale to nieprawda. Od tej pory są jednak inni, lepsi. Tak powiedziała mma Ramotswe
- a w każdym razie coś w tym guście. Jeśli w Botswanie mieszkały osoby, których warto było
uważnie słuchać, to z pewnością zaliczała się do nich mma Ramotswe.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
OPOWIEŚĆ KUCHARZA
Mma Ramotswe leżała na łóżku i wpatrywała się w białe deski sufitu. W żołądku już
jej się tak nie kotłowało i przeszły najgorsze mdłości. Ale kiedy zamykała oczy i szybko z
powrotem otwierała, wszystko otaczała biała obwódka, świetliste halo, które tańczyło przez
moment, a potem gasło. W innych okolicznościach byłoby to przyjemne doznanie, ale teraz,
kiedy znajdowała się na łasce i niełasce truciciela, mocno ją zaniepokoiło. Jaka substancja
wywołuje takie skutki? Mma Ramotswe dobrze wiedziała, że trucizny mogą działać na
wzrok. W dzieciństwie uczono ją o krzewach z buszu, których liście działają usypiająco, o
korze drzewa, która może posłużyć do przerwania niechcianej ciąży, o korzonkach, które
leczą swędzenie. Ale są też inne rośliny - takie, z których czarownicy robią muti, niewinnie
wyglądające roślinki, które potrafią zabić od jednego dotknięcia. Tak w każdym razie mówili
dorośli. Jedna z takich roślin została zapewne dodana przez żonę gospodarza do jej porcji lub
też, co bardziej prawdopodobne, do całej potrawki, której trucicielka nie tknęła. Jeśli kobieta
jest zdolna do otrucia męża, to razem z nim bez skrupułów pośle na tamten świat również
innych.
Mma Ramotswe spojrzała na zegarek. Minęła siódma i za oknami było ciemno.
Przespała zachód słońca i nadszedł czas wieczornego posiłku. Nie miała zbytniego apetytu,
ale gdyby nie przyszła, zadaliby sobie pytanie, gdzie jest, postanowiła więc poinformować
ich, że nie czuje się dobrze i nie zje z nimi kolacji.
Usiadła na łóżku i zamrugała. Białe światło powoli słabło. Spuściła stopy na podłogę i
wsunęła do butów, mając nadzieję, że nie wlazły do nich skorpiony, kiedy spała. Zawsze to
sprawdzała, odkąd w dzieciństwie włożyła stopę do buta i boleśnie ją ukąsił duży brązowy
skorpion, który spędził tam noc. Stopa tak jej spuchła, że zanieśli ją do szpitala
holenderskiego Kościoła reformowanego u podnóża góry. Pielęgniarka opatrzyła jej stopę i
dała środek przeciwbólowy. Potem przykazała jej, żeby zawsze sprawdzała buty, i mma
Ramotswe wzięła sobie tę przestrogę do serca.
- My mieszkamy tutaj - powiedziała pielęgniarka, trzymając dłoń na wysokości klatki
piersiowej - a one tam w dole. Pamiętaj o tym.
Później uznała, że przestroga ta dotyczy również innych obszarów życia. śe odnosi się
nie tylko do skorpionów i węży, ale także do ludzi. Poniżej świata zamieszkanego przez
zwykłych, uczciwych, życzliwych ludzi znajduje się świat egoizmu i nieufności, zaludniony
przez intrygantów i manipulatorów. Dlatego zawsze trzeba sprawdzać buty.
Cofnęła stopę, zanim palce dotarły do samego końca, podniosła prawy but i ustawiła
pionowo. Nic. Potem to samo zrobiła z lewym i wypadło z niego maleńkie połyskujące
stworzenie, które przez chwilę tańcowało po podłodze, jakby dworowało sobie z mmy
Ramotswe, po czym schowało się w ciemnym kącie pokoju.
Mma Ramotswe wyszła na korytarz. Kiedy była już blisko salonu, z jakichś drzwi
wyłoniła się szefowa służby i pozdrowiła ją.
- Właśnie miałam po panią pójść, mma. Kolacja jest już prawie gotowa.
- Dziękuję, mma. Spałam. Źle się poczułam, ale teraz jest już lepiej. Chyba nie będę
nic jadła, ale chętnie napiłabym się herbaty. Jestem bardzo spragniona.
Gosposia podniosła dłoń do ust.
- Oj, to bardzo niedobrze, mma! Wszyscy są chorzy. Staruszka bardzo źle się czuje.
Młody pan i jego żona krzyczą i trzymają się za żołądki. Nawet chłopiec się zatruł, chociaż
nie tak bardzo. Mięso musiało być zepsute.
Mma Ramotswe wytrzeszczyła na nią oczy.
- Wszyscy?
- Tak, wszyscy. Syn krzyczał, że pogoni rzeźnika, który sprzedał nam mięso. Był
wściekły.
- A żona?
Gospodyni spuściła wzrok na podłogę. Chodziło o intymne sprawy gastryczne, o
których wstydziła się tak bez ogródek rozmawiać.
- Wszystko zwracała. Próbowała napić się wody - ja jej przyniosłam - ale też zaraz
podeszła jej do góry. Teraz ma pusty żołądek i chyba czuje się lepiej. Całe popołudnie
bawiłam się w pielęgniarkę. Raz tu, raz tam. Zajrzałam nawet do pani, żeby sprawdzić, czy
wszystko w porządku, i zobaczyłam, że śpi pani spokojnie. Nie wiedziałam, że pani też
choruje.
Mma Ramotswe przez chwilę milczała. Informacje uzyskane od gosposi całkowicie
zmieniały obraz sytuacji. Główna podejrzana, bratowa człowieka z rządu, uległa zatruciu,
podobnie jak staruszka, także należąca do grona podejrzanych. Albo nastąpiła pomyłka przy
wsypywaniu trucizny, albo żadna z tych dwóch kobiet nie miała nic wspólnego ze sprawą. Za
bardziej prawdopodobną mma Ramotswe uznała tę drugą możliwość. Kiedy źle się poczuła,
pomyślała, że została celowo otruta. A teraz? Po trzeźwym namyśle - bez fal mdłości, które ją
zalały - uznała za śmieszne, żeby truciciel uderzył w sposób tak mało zawoalowany tuż po
przybyciu gościa. Byłoby to mocno podejrzane i mało wyrafinowane, a przeczytała, że
truciciele to z reguły ludzie nadzwyczaj wyrafinowani.
Przełożona służby patrzyła na mmę Ramotswe wyczekująco, jakby się spodziewała, że
gość przejmie stery.
- Czy ktoś potrzebuje pomocy lekarskiej? - spytała mma Ramotswe.
- Nie, myślę, że wszyscy czują się lepiej. Ale nie wiem, co mam robić. Wszyscy ciągle
na mnie krzyczą, a jak wszyscy krzyczą, to nie mogę nic zrobić.
- Rzeczywiście, nie jest pani łatwo.
Zlustrowała gosposię wzrokiem. Ciągle na mnie krzyczą. Oto kolejna osoba, która ma
motyw. Uznała jednak tę myśl za absurdalną. To była uczciwa kobieta. Miała szczerą twarz i
uśmiechała się podczas mówienia. Sekrety zostawiają na twarzy cienie, a tutaj nie było
ż
adnych cieni.
- Mogłaby pani zrobić mi herbaty? - poprosiła mma Ramotswe. - A potem, tak sądzę,
powinna pani iść do swojego pokoju. Jutro rano poczują się lepiej i może nie będą już tyle
krzyczeli.
Gosposia uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Dobrze, mma. Przyniosę pani herbatę do pokoju. Potem będzie pani mogła znowu
zasnąć.
Spała, ale niespokojnie. Od czasu do czasu budziła się i słyszała odgłosy rozmów albo
poruszania się, zamykania drzwi, otwierania okna, skrzypiące odgłosy starego domu.
Niedługo przed świtem, zdawszy sobie sprawę, że już nie zaśnie, wstała, ubrała się i wyszła
na zewnątrz. Zaspany pies za domem podniósł się i podejrzliwie obwąchał jej stopy. Duży
ptak, który przysiadł na dachu, z wysiłkiem wzbił się do lotu.
Mma Ramotswe potoczyła w krąg spojrzeniem. Do wschodu słońca zostało jeszcze
około pół godziny, ale było dostatecznie jasno, żeby coś rozpoznać, i z każdą chwilą się
przejaśniało. Drzewa wciąż były tylko niewyraźnymi, ciemnymi kształtami, ale wkrótce
miały się pojawić poszczególne gałęzie i liście, jak przy podchodzeniu do malowidła. Bardzo
lubiła tę porę dnia, a w tym samotnym miejscu, z dala od dróg i ludzi z ich hałasami, piękność
jej ojczyzny objawiała się w postaci wydestylowanej. Wkrótce miało wzejść słońce i nadać
ś
wiatu mniej subtelny wyraz. Na razie jednak busz, niebo i sama ziemia sprawiały skromne i
powściągliwe wrażenie.
Mma Ramotswe wzięła głęboki wdech. Zapach buszu, zapach pyłu i trawy jak zawsze
chwycił ją za serce. Teraz doszła jeszcze ta cudowna, kwaśna woń dymu drzewnego, która
pełznie przez nieruchome powietrze poranka, gdy ludzie przyrządzają śniadanie i grzeją
dłonie nad płomieniami. Odwróciła się. W pobliżu płonął ogień. Może pod kotłem z wodą,
albo też było to ognisko nocnego stróża, który spędził nocne godziny nad kilkoma żarzącymi
się węgielkami.
Obeszła dom wąską ścieżką zaznaczoną pobielonymi kamieniami - zwyczaj przejęty
od kolonialnych administratorów, którzy okalali bielonymi kamieniami swoje osiedla i
siedziby. Robili to w całej Afryce, bielili nawet pnie drzew sadzonych długimi szpalerami.
Dlaczego? Z powodu Afryki.
Minęła róg domu i zobaczyła człowieka przykucniętego przed starym, obudowanym
cegłami kotłem. Takie bojlery często spotykało się w starszych domach, które nie miały
elektryczności, i oczywiście niezbędne były w tej okolicy, gdzie niewielkiej ilości prądu
dostarczały tylko generatory. Podgrzewanie wody w bojlerze wychodziło znacznie taniej, niż
gdyby korzystać do tego celu z energii wytwarzanej przez dieslowski generator. W tej chwili
palono drewnem pod kotłem, żeby mieszkańcy domu mieli ciepłą wodę na poranną kąpiel.
Kucający mężczyzna zobaczył ją, wstał i wytarł dłonie w spodnie khaki. Mma
Ramotswe przywitała się z nim w tradycyjny sposób, a on odpowiedział jej uprzejmie. Miał
około czterdziestu lat, był wysoki i dobrze zbudowany, ze szlachetnymi, kanciastymi rysami
twarzy.
- Mocny ogień, rra - powiedziała, wskazując na rozgrzany do czerwoności przód
bojlera.
- Z tych drzew jest dobre drewno na opał - odparł zwyczajnie. - I rośnie ich dużo.
Nigdy nie brakuje nam drewna do palenia.
Mma Ramotswe skinęła głową.
- Jest pan palaczem?
Zmarszczył brwi.
- Między innymi.
- O? - Ton jego głosu zaintrygował ją. Te „inne” najwyraźniej nie budziły jego
entuzjazmu. - Co jeszcze pan robi, rra?
- Jestem kucharzem. Odpowiadam za kuchnię. Przygotowuję jedzenie.
Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby czekał na jej reakcję.
- To dobrze - stwierdziła mma Ramotswe. - Dobrze jest umieć gotować. W Gaborone
mamy paru znakomitych kucharzy. Mówi się na nich szefowie kuchni. Noszą takie śmieszne
białe czapy.
Mężczyzna skinął głową.
- Pracowałem kiedyś w hotelu w Gaborone. Jako kucharz. Nie szef kuchni, tylko jeden
z podkuchennych. To było kilka lat temu.
- Dlaczego przyjechał pan tutaj?
Uznała to za niezwykłe. Nie miała wątpliwości, że kucharze zarabiają w Gaborone
znacznie więcej niż na farmie.
Kucharz uniósł nogę i wepchnął butem płonące drewko z powrotem do ognia.
- Nie sprawiało mi to przyjemności. Nie lubiłem kucharzenia i dalej nie lubię.
- W takim razie dlaczego pan to robi, rra?
Westchnął.
- To zawiła historia, mma. Jej opowiadanie długo by potrwało, a muszę wracać do
pracy, jak wzejdzie słońce. Ale trochę mogę opowiedzieć, jeśli pani chce. Proszę usiąść na tej
kłodzie, mma. Właśnie. Opowiem, skoro mnie pani o to prosi.
Urodziłem się tam, za tym wzgórzem, jakieś dziesięć mil stąd. Jest tam wioska, o
której nikt nie wie, bo nic się tam nie dzieje. Nikt nie zwraca na nią uwagi, bo ludzie są tam
cisi i spokojni. Nigdy nie krzyczą i nie złoszczą się. Więc nie ma się czym interesować.
W wiosce była szkoła z bardzo mądrym nauczycielem. Miał dwóch innych nauczycieli
do pomocy, ale on był najważniejszy i wszyscy słuchali jego, a nie dwóch pozostałych.
Któregoś dnia powiedział do mnie: „Bardzo bystry z ciebie chłopak, Simon. Znasz na pamięć
imiona wszystkich krów, a także ich ojców i matek. Jesteś w tym najlepszy. Taki chłopak jak
ty mógłby pojechać do Gaborone i znaleźć tam pracę”.
Nie widziałem nic dziwnego w tym, że pamiętam imiona krów, bo ze wszystkiego
najbardziej lubiłem bydło. Chciałem pracować przy krowach, jak będę duży, ale u nas nie
było takiej pracy, więc musiałem wymyślić coś innego. Nie wierzyłem, żebym nadawał się do
Gaborone, ale kiedy miałem szesnaście lat, nauczyciel dał mi część pieniędzy, które dostał od
rządu, i kupiłem sobie za nie bilet autobusowy do Gaborone. Mój ojciec nie miał pieniędzy,
ale podarował mi zegarek, który znalazł kiedyś koło asfaltowej drogi. Była to najcenniejsza
rzecz, jaką posiadał, ale dał mi go i kazał sprzedać, żebym miał za co kupować jedzenie w
Gaborone.
Nie chciałem sprzedawać tego zegarka, ale jak żołądek rozbolał mnie z głodu, nie
miałem innego wyjścia. Dostałem za niego sto puli, bo to był dobry zegarek, i wydałem te
pieniądze na jedzenie, żeby wrócić do sił.
Na znalezienie pracy trzeba było wielu dni, a wiedziałem, że pieniędzy za zegarek nie
starczy na długo. W końcu zatrudnili mnie w hotelu, gdzie kazali mi nosić bagaże i otwierać
gościom drzwi. Niektórzy z tych gości przyjeżdżali z bardzo daleka i byli strasznie bogaci.
Kieszenie aż im się urywały od pieniędzy. Czasem dawali mi napiwki, a ja wpłacałem te
pieniądze na rachunek pocztowy. śałuję, że już ich nie mam.
Po jakimś czasie przenieśli mnie do kuchni, gdzie pomagałem kucharzom. Kiedy się
okazało, że umiem dobrze gotować, dali mi uniform. Gotowałem przez dziesięć lat, chociaż
nie znosiłem tego. Nie cierpiałem kuchennego gorąca i wszystkich tych zapachów jedzenia,
ale taką miałem pracę i musiałem to robić.
Kiedy pracowałem w tym hotelu, poznałem brata człowieka, który tutaj mieszka. Wie
pani, o kim mówię - o tym ważnym człowieku, który mieszka w Gaborone. Powiedział, że da
mi tutaj pracę w charakterze zarządcy farmy, i byłem bardzo szczęśliwy. Powiedziałem mu,
ż
e znam się na bydle i dobrze pokieruję farmą.
Przyjechałem tutaj ze swoją żoną. Pochodzi z tych stron i bardzo się ucieszyła, że
może tu wrócić. Dali nam piękny dom i moja żoną jest bardzo zadowolona. Na pewno pani
wie, mma, jakie to ważne mieć zadowoloną żonę albo męża. Inaczej człowiek nigdy nie zazna
spokoju. Nigdy. Mam też zadowoloną teściową. Wprowadziła się do nas, mieszka na tyłach
domu. Stale śpiewa, bo jest szczęśliwa, że ma przy sobie córkę i wnuki.
Bardzo się cieszyłem, że będę pracował przy krowach, ale brat, który tutaj mieszka,
podczas pierwszej rozmowy spytał mnie, co robiłem w Gaborone, i wyjaśniłem mu, że byłem
kucharzem. Ucieszył się z tego i powiedział, że mam się zająć gotowaniem. Ciągle przyjmują
ważnych ludzi z Gaborone, na których zrobiłoby wrażenie, gdyby w domu był prawdziwy
kucharz. Nie chciałem tego robić, ale on mnie zmusił. Porozmawiał z moją żoną i ona wzięła
jego stronę. Powiedziała, że to dla nas świetna okazja i tylko dureń odmówiłby tym ludziom.
Moja teściowa zaczęła skuczeć. Stwierdziła, że jest już staruszką i umrze, jeśli będziemy
musieli się stąd wynosić. Moja żona powiedziała do mnie: „Chcesz zabić moją matkę? Tego
chcesz?”
Musiałem więc zostać kucharzem i dalej cały dzień wącham kuchenne zapachy,
chociaż wolałbym być na świeżym powietrzu przy krowach. Dlatego nie jestem zadowolony,
ale cała moja rodzina jest zadowolona. Dziwna historia, nie uważa pani?
Zakończył swoją opowieść i spojrzał na mmę Ramotswe smętnym wzrokiem.
Odwzajemniła jego spojrzenie, lecz po chwili uciekła z oczami. W jej głowie odbyła się
gonitwa myśli. Różne możliwości obijały się o siebie, aż w końcu wykrystalizowała się
pewna hipoteza, którą mma Ramotswe obstukała ze wszystkich stron i uznała za trafną.
Ponownie spojrzała na kucharza. Wstał i zamykał drzwiczki bojlera. Ze zbiornika,
starej beczki po benzynie przerobionej na ten cel, dochodził dźwięk bulgotania wody.
Powinna się odezwać, czy raczej milczeć? Jeśli się odezwie, może powiedzieć coś
chybionego i on gwałtownie zaprotestuje. Jeśli będzie milczała, straci niepowtarzalną okazję.
Decyzja zapadła.
- Chciałam pana o coś spytać, rra.
- Tak?
Zerknął na nią przelotnie i powrócił do porządkowania sterty drewna.
- Widziałam, jak wsypywał pan coś wczoraj do jedzenia. Pan mnie nie widział, ale ja
pana tak. Czemu pan to zrobił?
Kucharz zastygł. Właśnie miał dźwignąć grubą kłodę, którą opasał już ramionami.
Potem powoli rozplótł dłonie i wyprostował się.
- Widziała mnie pani? - wydusił niemal niedosłyszalnie.
Mma Ramotswe przełknęła ślinę.
- Tak, widziałam pana. Wsypał pan coś do jedzenia. Coś paskudnego.
Zobaczyła, że wzrok mu zmętniał, a twarz, wcześniej ożywiona, straciła wszelki
wyraz.
- Chyba nie próbuje pan ich zabić?
Otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.
Mma Ramotswe nabrała śmiałości. Podjęła trafną decyzję i teraz należało dokończyć
rozpoczęte dzieło.
- Chciał pan tylko, żeby zrezygnowali z pana jako kucharza, prawda? Gdyby pana
jedzenie przestało im smakować, to już by nie chcieli, żeby pan im gotował, i mógłby pan
zająć się tym, co pan naprawdę lubi. Zgadłam? - Skinął głową. - Bardzo głupio pan postąpił,
rra. Mógł pan ciężko komuś zaszkodzić.
- Nie tym, czego użyłem. To jest zupełnie bezpieczne.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- Nigdy nie ma pewności.
Kucharz spuścił wzrok na dłonie.
- Nie jestem mordercą.
Mma Ramotswe żachnęła się.
- Ma pan wielkie szczęście, że pana przejrzałam. Oczywiście nie widziałam pana, ale
historia, którą mi pan opowiedział, zdradziła pana.
- I co teraz? - spytał kucharz. - Powie im pani i wezwą policję. Proszę panią, niech
pani pamięta, że mam rodzinę. Jak ci ludzie mnie zwolnią, to ciężko mi będzie znaleźć inną
pracę. Nie jestem już młody. Nie mogę...
Mma Ramotswe uciszyła go ruchem ręki.
- Nie jestem taka. Powiem im, że składniki, których pan użył, były zepsute, ale pan nie
mógł o tym wiedzieć. Powiem, żeby dali panu inną pracę.
- Młodszy brat się nie zgodzi. Wiele razy go o to prosiłem.
- Ale ja jestem kobietą. Umiem nakłonić mężczyznę do zmiany decyzji.
Kucharz uśmiechnął się.
- Bardzo pani miła, mma.
- Za bardzo - odparła mma Ramotswe i skierowała się ku domowi.
Słońce zaczęło wschodzić, ozłacając drzewa, wzgórza i ziemię. Mma Ramotswe
bardzo chętnie zostałaby w tym pięknym miejscu, ale nie miała tu już nic do roboty.
Wiedziała, co powie człowiekowi z rządu, i musiała wracać do Gaborone, żeby to zrobić.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
WSPANIAŁA DZIEWCZYNA
Wykluczenie Motlamedi z grona odpowiednich kandydatek do ważnego tytułu Miss
Beauty and Integrity nie było trudne. Na liście widniały jednak trzy dalsze nazwiska i z każdą
z tych kobiet należało odbyć rozmowę, aby zyskać przesłanki do podjęcia decyzji. A z tymi
mogło już nie pójść tak bezproblemowo. Mmie Makutsi rzadko się zdarzało, żeby przy
pierwszym spotkaniu wyrobić sobie o kimś opinię, ale nie miała najmniejszych wątpliwości,
ż
e Motlamedi jest po prostu niedobrą dziewczyną. Termin ten posiada w botswańskim
systemie pojęciowym ściśle określone konotacje. Nie ma nic wspólnego z „niedobrymi
kobietami” czy „niedobrymi paniami” - to zupełnie inne kategorie. Niedobre kobiety to
prostytutki, a niedobre panie to wiekowe manipulatorki, zazwyczaj żony starszych mężczyzn,
wtrącające się do cudzych spraw. Określenie „niedobra dziewczyna” odnosi się natomiast do
osoby młodszej (na pewno poniżej trzydziestki), która chce się w życiu przede wszystkim
dobrze bawić. Dobrze się bawić - to jest kwintesencja tego pojęcia. Istnieje nawet
podkategoria niedobrych dziewczyn - party girls. Można je spotkać głównie ze szpanersko
odzianymi mężczyznami w knajpach, gdzie odchodzi dużo dobrej zabawy, przynajmniej w
ich rozumieniu. Szpanersko odziani mężczyźni uważają się oczywiście za cool facetów, co w
ich mniemaniu daje im prawo do najróżniejszych egoistycznych zachowań. Mma Makutsi
inaczej jednak zapatrywała się na tę sprawę.
Na drugim końcu skali lokują się dobre dziewczyny. Te ciężko pracują i rodzina
bardzo je ceni. Odwiedzają rodziców i dziadków, opiekują się małymi dziećmi, siedząc
godzinami pod drzewem i pilnując maluchów, które się bawią, a później kształcą się na
pielęgniarki bądź też, jak mma Makutsi, na sekretarki. Niestety, dobre dziewczyny, które
dźwigają świat na swoich barkach, nie mają w życiu zbyt wiele frajdy.
Jak się rzekło, nie ulegało wątpliwości, że Motlamedi nie zalicza się do kategorii
dobrych dziewczyn, ale czy można liczyć na to, zastanawiała się ponuro mma Makutsi, że
któraś z pozostałych dziewcząt okaże się znacząco lepsza? Szkopuł w tym, że dobre
dziewczyny rzadko zgłaszają się do konkursów piękności. Po prostu zasadniczo nie mieści się
to w ich obszarze zainteresowań. A gdyby pesymistyczne przewidywania mmy Makutsi się
potwierdziły, to co powiedziałaby panu Pulaniemu w swoim końcowym raporcie? Informacja,
ż
e wszystkie dziewczyny są siebie warte i żadna nie zasługuje na tytuł, nie byłaby dla niego
zbyt przydatna. Mógłby ją tylko wyrzucić do kosza. Mma Makutsi miała przeczucie, że za
taką informację nie potrafiłaby nawet wystawić rachunku.
Siedziała w samochodzie obok terminatora i z rozpaczą wpatrywała się w listę
nazwisk.
- Gdzie teraz? - spytał.
Ton był naburmuszony, ale tylko trochę. Uczeń przypomniał sobie, że ma do
czynienia z p.o. dyrektora warsztatu. On i jego kumpel nabrali zdrowego szacunku do tej
kobiety, która przyszła do warsztatu i postawiła na głowie ich metody pracy.
Mma Makutsi westchnęła.
- Muszę się jeszcze zobaczyć z trzema dziewczynami i nie mogę się zdecydować,
która następna.
- Ja się znam na dziewczynach - odparł terminator ze śmiechem. - Mógłbym pani
podpowiedzieć.
Mma Makutsi rzuciła mu karcące spojrzenie.
- Ty z twoimi dziewczynami! Tylko to ci w głowie, prawda? Tobie i temu twojemu
leniwemu koledze. Dziewczyny, dziewczyny, dziewczyny...
Urwała. Tak, uchodził za fachowca w tej dziedzinie, a Gaborone to nie takie duże
miasto. Istniała całkiem spora szansa, że wie coś o tych dziewczynach. Jeśli to są niedobre
dziewczyny, pomyślała, a zwłaszcza party girls, to przypuszczalnie je spotkał, szlajając się po
knajpach. Zasygnalizowała mu, żeby zjechał na bok.
- Stop! Zatrzymaj się tutaj. Chcę ci pokazać listę.
Terminator zaparkował samochód i wziął od mmy Makutsi listę. W trakcie lektury na
jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
- Superlista! - powiedział zachwycony. - To są najlepsze dziewczyny w mieście.
Znaczy się, trzy z nich są najlepsze. Duże, dobrze zbudowane dziewczyny, rozumie mnie
pani. Duże, świetne dziewczyny, takie, jakie my, chłopcy, bardzo sobie cenimy. Szalejemy za
tymi dziewczynami!
W mmie Makutsi serce podskoczyło. Intuicja jej nie zawiodła. Terminator znał
odpowiedź na jej pytanie i pozostawało tylko ją z niego wydobyć.
- Które z nich znasz?
Uczeń roześmiał się.
- Ta tutaj. Makita. Znam ją. Bardzo fajna, dużo się śmieje, zwłaszcza jak ją
połaskotać. Potem idzie Gladys. Ja cię kręcę! Ta to dopiero jest! I znam jeszcze tę,
Motlamedi, a raczej mój kolega ją zna. Mówi, że to bardzo bystra dziewczyna, która studiuje
na uniwersytecie, ale nie traci za dużo czasu na książki. Bardzo łebska, ale tyłek też ma po
zbóju. Bardziej ją interesuje, żeby się odstrzelić.
Mma Makutsi skinęła głową.
- Właśnie z nią rozmawiałam. Twój kolega ma rację. A ta czwarta, Patricia? Ta, co
mieszka w Tlokweng? Znasz ją?
Terminator pokręcił głową.
- Tej nie znam - odparł i szybko dodał: - Ale jestem pewien, że to też przeurocza
dziewczyna. Nigdy nic nie wiadomo.
Mma Makutsi odebrała mu kartkę i włożyła do kieszeni sukienki.
- Jedziemy do Tlokweng. Muszę poznać tę Patricię.
Jechali do Tlokweng w milczeniu. Terminator sprawiał wrażenie zatopionego w
rozmyślaniach - może dumał o dziewczynach z listy - natomiast mma Makutsi myślała o nim.
Uważała za niesprawiedliwe, ale typowe dla stosunków między płciami, że nie istnieje
odpowiednik pojęcia „party girl”, którego można by użyć w odniesieniu do tego
głupkowatego terminatora. Takie typki są nie lepsze, a może nawet gorsze od party girls, a
przecież społeczeństwo ich nie potępia. Nikt nie mówi na przykład o „knajpianych
chłopakach” i nikt nie określiłby więcej niż dwunastoletniego osobnika płci męskiej mianem
„niedobrego chłopaka”. Od kobiet z reguły oczekuje się lepszego zachowania i ściągają na
siebie krytykę za postępki, które mężczyznom uchodzą na sucho. Nie zanosi się, żeby ta
odwieczna niesprawiedliwość zniknęła. Mężczyźni zawsze się jakoś wywiną, nawet jeśli
podsunie im się pod nos konstytucję. Sędziowie płci męskiej orzekną, że konstytucja mówi
coś innego, niż jest napisane czarno na białym, i dokonają wykładni korzystnej dla mężczyzn.
Punkt, który mówi: „Wszyscy ludzie, niezależnie od płci, mają prawo do równego
traktowania w miejscu pracy”, zostanie odczytany następująco: „Kobiety mają prawo
pracować, ale nie we wszystkich zawodach, dla ich własnego bezpieczeństwa, a zresztą
mężczyźni wykonują wiele zawodów lepiej”.
Dlaczego mężczyźni tak się zachowują? Dla mmy Makutsi zawsze było to zagadką,
chociaż ostatnio w jej głowie zaczęła się wykluwać pewna hipoteza: jest to w jakiś sposób
związane z tym, jak matki traktują swoich synów. Matki wpajają swoim synom, że są
wyjątkowi, zaszczepiając im pewne postawy, których nie da się później wykorzenić.
Chłopcom pozwala się myśleć, że rolą kobiet jest zajmować się nimi, i przekonanie to nie
opuszcza ich w dorosłości. Mma Makutsi widziała tak wiele przykładów tego zjawiska, że nie
wyobrażała sobie, aby ktoś mógł na serio podważać jej teorię. Terminator był w tej kwestii
najzupełniej typowy. Widziała, jak jego matka przychodzi do warsztatu z całym melonem,
kroi go na kawałki i karmi swojego synka jak małe dziecko. Wielki błąd wychowawczy:
matka powinna zachęcać syna do tego, żeby sam sobie kupował i kroił melony. Właśnie przez
tego rodzaju rozpieszczanie ma taki niedojrzały stosunek do kobiet, które służą mu do zabawy
i do krojenia melonów. Pełnią rolę wiecznego substytutu matki.
Przyjechali pod parcelę 2456 i stanęli przy bramie schludnego domku w błotnistym
kolorze, z osobnym kurnikiem i - w dzisiejszych czasach rzecz rzadko spotykana - dwoma
tradycyjnymi koszami na zboże z tyłu. Trzymają tam karmę dla kur, pomyślała mma Makutsi.
Co rano rozsypują na porządnie zamiecionym podwórzu ziarna sorgo, które dziobią
zgłodniałe kury wypuszczone z kurnika. Dla mmy Makutsi nie ulegało wątpliwości, że
mieszka tam starsza kobieta, bo tylko starsze kobiety mają tradycyjnie urządzone podwórza i
utrzymują na nich nienaganny porządek. Pewnie babcia Patricii - jedna z tych godnych
podziwu Afrykanek, które harują nawet po osiemdziesiątce i stanowią filar rodziny.
Terminator parkował samochód, a mma Makutsi ruszyła ścieżką w stronę domu.
Zawołała zgodnie z panującym obyczajem, ale sądziła, że nikt jej nie usłyszał. Po chwili
jednak w drzwiach pojawiła się jakaś kobieta, która wytarła dłonie w szmatę i pozdrowiła ją
serdecznie.
Mma Makutsi wyjaśniła, co ją sprowadza. Inaczej niż w przypadku wizyty u
Motlamedi, nie przedstawiła się jako dziennikarka. Nie miałaby sumienia tego robić w tym
tradycyjnym domu, zwłaszcza wobec kobiety, która okazała się matką Patricii.
- Chcę się czegoś dowiedzieć o uczestniczkach konkursu - powiedziała. - Zostałam o
to poproszona.
Kobieta skinęła głową.
- Możemy usiąść w drzwiach. Słońce tu nie dochodzi. Zawołam córkę. Tam jest jej
pokój.
Mma Makutsi spojrzała na drzwi z boku domu. Zielona farba odłaziła, a zawiasy
pokrywała rdza. W obejściu panował nienaganny porządek, ale sam dom wymagał remontu.
Niezbyt zamożny dom, pomyślała mma Makutsi. Nagroda za zwycięstwo w konkursie
znacząco poprawiłaby sytuację bytową rodziny. Nagroda wynosiła cztery tysiące puli plus
talon do wykorzystania w sklepie odzieżowym. Pieniądze te raczej nie zostałyby
przeznaczone na zbytki, pomyślała mma Makutsi, patrząc na wystrzępiony rąbek spódnicy
gospodyni.
Usiadła i wzięła zaoferowany kubek wody.
- Gorąco dzisiaj - powiedziała kobieta. - Ale niedługo spadnie deszcz. Jestem tego
pewna.
- Tak, spadnie. Deszcz jest nam potrzebny.
- Tak, mma. W tym kraju zawsze potrzebny jest deszcz.
- Ma pani rację. Deszcz.
Przez chwilę milczały i myślały o deszczu. Kiedy nie pada, człowiek myśli o deszczu,
chociaż niezbyt natarczywie, żeby nie zapeszyć. A kiedy przychodzi deszcz, człowiek się
zastanawia, jak długo będzie padał. „Bóg płacze. Bóg płacze nad tym krajem. Spójrzcie,
dzieci, to jego łzy. Krople deszczu to jego łzy”. Tak tłumaczyła im nauczycielka w
Bobonong, kiedy mma Makutsi była mała, i zapamiętała jej słowa.
- Jest moja córka.
Mma Makutsi podniosła oczy. Patricia zjawiła się bezszelestnie i stała teraz przed nią.
Mma Makutsi uśmiechnęła się do młodej kobiety, która skierowała wzrok na podłogę i
dygnęła nieznacznie. „Nie jestem aż taka stara!”, pomyślała mma Makutsi, ale gest ten zrobił
na niej wielkie wrażenie.
- Możesz usiąść - powiedziała jej matka. - Ta pani chce z tobą porozmawiać o
konkursie piękności.
Patricia skinęła głową.
- Jestem bardzo przejęta, mma. Wiem, że nie mam szans na wygraną, ale i tak jestem
bardzo przejęta.
„Nie bądź tego taka pewna”, pomyślała mma Makutsi, ale nic nie powiedziała.
- Jej ciotka uszyła jej na konkurs bardzo ładną sukienkę - oznajmiła matka. - Wydała
na nią mnóstwo pieniędzy. Jest z bardzo dobrego materiału. Piękna sukienka.
- Ale inne dziewczyny będą miały piękniejsze - powiedziała Patricia. - To bardzo
bystre dziewczyny. Mieszkają w Gaborone. Jedna nawet studiuje na uniwersytecie. Mądra
dziewczyna.
„I niedobra”, pomyślała mma Makutsi.
- Nie wolno ci myśleć, że przegrasz - skarciła ją matka. - Tak się nie podchodzi do
konkursu. Jak będziesz myślała, że przegrasz, to nigdy nie wygrasz. Gdyby Seretse Khama
powiedział: „Nigdy do niczego nie dojdziemy”, to gdzie byłaby dzisiaj Botswana? No gdzie?
Mma Makutsi skinęła głową na znak, ze się z nią zgadza.
- Słusznie. Musi pani myśleć: „Mogę wygrać”. Wtedy może pani wygra. Nigdy nic nie
wiadomo.
Patricia uśmiechnęła się.
- Ma pani rację. Spróbuję być bardziej pewna siebie. Postaram się.
- Dobrze - odparła mma Makutsi. - A teraz niech mi pani powie, co chciałaby pani
zrobić ze swoim życiem.
Zapadła cisza. Mma Makutsi i matka patrzyły na Patricię z wyczekiwaniem.
- Chciałabym się uczyć w studium sekretarskim w Gaborone.
Mma Makutsi spojrzała jej w oczy. Patricia nie kłamała. To była wspaniała
dziewczyna, szczera i uczciwa, jedna z najlepszych w Botswanie. Bez cienia wątpliwości.
- To bardzo dobra szkoła - powiedziała mma Makutsi. - Sama jestem jej absolwentką.
- Urwała, ale potem odrzuciła precz skromność i dodała: - Uzyskałam dziewięćdziesiąt
siedem procent na egzaminach końcowych.
Patricia zachłysnęła się powietrzem.
- O! To fantastyczna ocena. Musi pani być bardzo mądra, mma.
Mma Makutsi zaśmiała się bagatelizujące.
- E, nie, bardzo się przykładałam do nauki i tyle.
- Ale taki wynik! Ma pani wielkie szczęście, mma, że jest pani i ładna, i mądra.
Mmie Ramotswe zabrakło słów. Nigdy wcześniej nie usłyszała od nikogo, że jest
ładna, a tym bardziej od obcej osoby. Jej ciotki mówiły, że musi sobie w życiu radzić z taką
urodą, jaka jest jej dana, a jej matka wyraziła się podobnie. Nikt nie nazwał jej ładną, poza tą
młodą kobietą, która nie skończyła jeszcze dwudziestu lat i sama była bardzo ładna.
- Bardzo pani miła - powiedziała mma Makutsi.
- To bardzo miła dziewczyna - potwierdziła matka. - Od maleńkości.
Mma Makutsi uśmiechnęła się.
- To świetnie. Wie pani co? Myślę, że ma duże szansę wygrać ten konkurs. Prawdę
rzekłszy, jestem pewna, że wygra. Na sto procent.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
PIERWSZY KROK
Mma Ramotswe wróciła do Gaborone przed południem tego dnia, w którym
rozmawiała z kucharzem. Odbyła też inne rozmowy - w tym jedną długą - z innymi
członkami domostwa. Pomówiła z bratową człowieka z rządu, która wysłuchała jej z powagą
i zwiesiła głowę. Pomówiła ze staruszką, która z początku była wyniosła i nieprzejednana, ale
w końcu przyznała mmie Ramotswe rację. Wreszcie doszło do rozmowy z bratem człowieka
z rządu, który słuchał z rozdziawionymi ustami, ale okazał posłuszeństwo, kiedy jego matka
wmieszała się do rozmowy i wyjaśniła mu ostrymi słowy, na czym polegają jego obowiązki.
Kiedy było już po wszystkim, mma Ramotswe czuła się tak, jakby przejechał po niej walec.
Podjęła wielkie ryzyko, ale intuicja jej nie zawiodła i obrana przez nią strategia przyniosła
owoce. Teraz pozostawało już tylko porozmawiać z pewnym człowiekiem, który mieszkał w
Gaborone. Obawiała się, że nie będzie jej łatwo go przekonać.
Jazda powrotna była przyjemna. Deszcz, który spadł poprzedniego dnia, zdążył już
zrobić swoje; ziemia pokryła się zielonym kobiercem. W paru miejscach stały kałuże wody, z
odbitymi srebrzystobłękitnymi plamami nieba. Najsympatyczniejsze było zaś to, że osiadł
kurz, ten wszędobylski, drobny pył, który pod koniec pory deszczowej wciska się wszędzie,
wszystko zatyka i sprawia, że ubranie robi się sztywne i niewygodne.
Pojechała prosto na Zebra Drive, gdzie dzieci przywitały ją z zachwytem. Chłopiec
ganiał wokół maleńkiej białej furgonetki, pokrzykując radośnie, a dziewczynka podjechała
wózkiem najszybciej, jak umiała, żeby się z nią przywitać. W oknie kuchennym pojawiła się
twarz Rose, gosposi, która opiekowała się dziećmi podczas jej krótkiej nieobecności.
Rose zrobiła herbatę, a dzieci opowiedziały mmie Ramotswe o swoich przeżyciach w
szkole. Koleżanka Motholeli wygrała w konkursie talon na książki wartości pięćdziesięciu
puli. Jeden z nauczycieli przyszedł do szkoły z ręką na temblaku, bo złamał ją sobie
Dziewczynka z niższej klasy zjadła całą tubkę pasty do zębów i pochorowała się, ale to było
przecież do przewidzenia, prawda?
Były też jednak inne wiadomości. Mma Makutsi telefonowała z biura i poprosiła, żeby
mma Ramotswe oddzwoniła, jak tylko wróci (sądziła, że będzie to następnego dnia).
- Była bardzo przejęta - stwierdziła Rose. - Powiedziała, że chciała z panią omówić
pewną ważną sprawę.
Mając przed sobą dymiący kubek herbaty z czerwonokrzewu, mma Ramotswe
wykręciła numer Tlokweng Road Speedy Motors, wspólny dla obu biur. Telefon długo
dzwonił, zanim usłyszała znajomy głos mmy Makutsi.
- Nr 1 Tlokweng Road... - zaczęła. - Nie, Nr 1 Speedy Ladies..
- To tylko ja, mma - przerwała jej mma Ramotswe. - Wiem, do czego pani zmierza.
- Zawsze mi się miesza - powiedziała mma Makutsi ze śmiechem. - Tak się to kończy,
jak ktoś próbuje prowadzić dwie firmy naraz.
- Jestem pewna, że obiema kierowała pani bardzo dobrze.
- No, w sumie tak. Prawdę rzekłszy, dzwoniłam po to, żeby pani powiedzieć, że
właśnie zainkasowałam duże honorarium. Dwa tysiące puli za jedną sprawę. Klient był
bardzo zadowolony.
- Doskonale się pani spisała - pochwaliła ją mma Ramotswe. - Przyjdę do biura i
naocznie się przekonam. Ale najpierw chciałabym, żeby mnie pani umówiła. Proszę
zadzwonić do człowieka z rządu i powiedzieć mu, że musi przyjść do agencji o czwartej.
- A jeśli nie będzie miał czasu?
- To mu pani powie, że musi mieć czas, bo sprawa nie może czekać.
Dokończyła herbatę, a potem zjadła dużą kanapkę z mięsem przygotowaną przez
Rose. Mma Ramotswe odzwyczaiła się od obiadów na ciepło, nie licząc weekendów.
Wystarczała jej przekąska albo szklanka mleka. Lubiła jednak słodycze, toteż po kanapce
często szedł pączek albo ciastko. W końcu była panią tradycyjnej postury i nie musiała się
przejmować rozmiarami sukienki, w odróżnieniu od tych biednych neurotyczek, które ciągle
oglądają się w lustrze i uważają, że są za grube. Co to w ogóle znaczy „za gruby”? Kto ma
prawo narzucać innym kategorię wagową? Mma Ramotswe uznała to za dyktaturę chudych,
której nie zamierzała się poddawać. Pomyślała, że jeśli chudzi zrobią się jeszcze bardziej
natarczywi, to obszerniej zbudowanym nie pozostanie nic innego, jak na nich usiąść. Tak, to
byłaby dla nich nauczka! Ha, ha!
Parę minut przed trzecią zjawiła się w biurze. Terminatorzy naprawiali jakiś
samochód, ale przywitali się z nią serdecznie, bez tej urazy i nadąsania, które dawniej tak ją
złościły.
- Widzę, że macie dużo roboty - powiedziała. - Piękne auto naprawiacie.
Starszy z uczniów wytarł usta w rękaw.
- Fantastyczna furka. Należy do kobiety. Wie pani, że wszystkie kobiety oddają swoje
samochody do nas? Jesteśmy tacy zajęci, że sami będziemy musieli nająć pomocników!
Supersprawa! Będziemy siedzieć za biurkiem i wydawać terminatorom polecenia.
- Dowcipniś z ciebie, młody człowieku - odparła mma Ramotswe z uśmiechem. - Ale
uważaj, żeby ci woda sodowa nie uderzyła do głowy. Jesteś tylko terminatorem, a rządzi tutaj
ta pani w okularach.
Uczeń parsknął śmiechem.
- Jest dobrym szefem. Lubimy ją. - Urwał i spojrzał na mmę Ramotswe dociekliwie. -
Ale co z panem J.L.B. Matekonim? Poprawia mu się?
- Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Doktor Moffat mówi, że te tabletki
zaczynają działać dopiero po paru tygodniach. Musimy zaczekać jeszcze kilka dni.
- Ma dobrą opiekę?
Mma Ramotswe skinęła głową. Uznała za dobry znak, że terminator spytał o pana
J.L.B. Matekoniego. Sugerowało to, że zaczynu się interesować losem innych. Może wreszcie
dojrzeje, pomyślała. Mogła to być zasługa mmy Makutsi, która nie tylko wzięła ich w obroty,
ale również wpajała im pewne zasady moralne.
Mma Ramotswe weszła do biura i zastała mmę Makutsi ze słuchawką przy uchu.
Asystentka detektywa szybko zakończyła rozmowę i powstała, żeby przywitać się z
chlebodawczynią.
- Proszę - powiedziała mma Makutsi, wręczając mmie Ramotswe kawałek papieru.
Mma Ramotswe przyjrzała się czekowi. Dwa tysiące puli czekały na Kobiecą Agencję
Detektywistyczną Nr 1 w Standard Bank. Mmie Ramotswe zaparło dech, kiedy zobaczyła u
dołu znane nazwisko.
- Człowiek od konkursów piękności...?
- We własnej osobie - odrzekła mma Makutsi. - To on był naszym klientem.
Mma Ramotswe wsunęła czek za gorset. Ceniła nowoczesne metody zarządzania, ale
co się tyczy bezpiecznego przechowywania środków finansowych, to nie znała lepszego
miejsca.
- Szybko się pani uwinęła - powiedziała mma Ramotswe. - O co chodziło? Kłopoty z
ż
oną?
- Nie. Chodziło o znalezienie pięknej dziewczyny, której można zaufać.
- Jakie intrygujące. Rozumiem, że znalazła pani taką młodą damę.
- Tak. Znalazłam odpowiednią osobę do wygrania następnego konkursu.
Mma Ramotswe zdziwiła się, ale nie było czasu na wchodzenie w szczegóły, bo
musiała się przygotować do spotkania o czwartej. Przez następną godzinę przejrzała pocztę,
pomogła mmie Makutsi zarchiwizować dokumenty związane z warsztatem i wypiła szybką
filiżankę herbaty z czerwonokrzewu. Kiedy zajechała czarna limuzyna wioząca człowieka z
rządu, biuro było posprzątane i uporządkowane, a mma Makutsi, sztywno usadowiona za
biurkiem, udawała, że przepisuje list na maszynie.
- No! - zaczął człowiek z rządu, który rozparł się na krześle i splótł ramiona na
brzuchu. - Nie zabawiła tam pani długo. Rozumiem, że złapała pani trucicielkę. W każdym
razie taką mam nadzieję!
Mma Ramotswe łypnęła na mmę Makutsi. Były przyzwyczajone do męskiej arogancji,
ale to przekraczało wszelkie normy.
- Spędziłam na farmie dokładnie tyle czasu, ile potrzebowałam, rra - powiedziała
spokojnie. - A potem wróciłam, żeby omówić sprawę z panem.
Człowiek z rządu wydął usta.
- Proszę mi odpowiedzieć na moje pytanie, mma. Nie przyjechałem tutaj na
pogaduszki.
Maszyna do pisania stukała ostro w tle.
- W takim razie może pan wracać do pracy. Albo pan chce wysłuchać, co mam do
powiedzenia, albo pan nie chce.
Po chwili milczenia człowiek z rządu odezwał się zniżonym głosem:
- Wyjątkowo bezczelna z pani kobieta. Może nie ma pani męża, który by panią
nauczył, jak się z szacunkiem mówi do mężczyzny.
Maszyna do pisania zaczęła terkotać o kilkanaście decybeli głośniej.
- A panu może przydałaby się żona, która by pana nauczyła odnosić się z szacunkiem
do kobiet - stwierdziła mma Ramotswe. - Ale nie będę panu zabierała więcej czasu. Tam są
drzwi, rra. Otwarte. Nie zatrzymuję pana. - Człowiek z rządu nie poruszył się. - Słyszał pan,
co powiedziałam? Chce pan, żebym pana wyrzuciła? Mam tutaj dwóch młodych ludzi, którzy
przy pracy z silnikami wyrobili sobie mocne mięśnie. Jest też mma Makutsi, z którą,
nawiasem mówiąc, nie przywitał się pan, i jestem ja. Razem cztery osoby. Pana szofer to
staruszek. Mamy przewagę liczebną, rra. - Człowiek z rządu nadal siedział nieruchomo, ze
wzrokiem utkwionym w podłodze. - No to jak, rra?
Mma Ramotswe zabębniła palcami o blat biurka. Człowiek z rządu podniósł wzrok.
- Przepraszam, mma. Zachowałem się niegrzecznie.
- Dziękuję panu. Możemy zaczynać, ale najpierw przywita się pan z mma Makutsi -
tradycyjnie, jeśli można prosić.
- Opowiem panu historię - powiedziała mma Ramotswe. - Była sobie rodzina z trzema
synami. Ojciec bardzo się ucieszył, że pierwszym dzieckiem był syn, i niczego mu nie
odmawiał. Matka też była zadowolona, że urodziła mężowi syna, i potwornie go
rozpieszczała. Potem przyszedł na świat drugi syn i było im bardzo smutno, kiedy się okazało,
ż
e chłopak ma nie całkiem po kolei w głowie. Matka wiedziała, co ludzie mówią za jej
plecami: chłopak jest upośledzony, bo zdradzała męża podczas ciąży. To była oczywiście
nieprawda, ale te okrutne plotki bardzo ją bolały i przestała się pokazywać publicznie. Bardzo
się wstydziła. Ale chłopak był szczęśliwy. Lubił być przy krowach i je liczyć, chociaż nie
umiał liczyć zbyt dobrze.
Pierworodny był bystry i zaradny. Wyjechał do Gaborone i wyrobił sobie nazwisko w
polityce. Ale wraz z władzą i sławą wzrastała jego arogancja.
Potem urodził się jeszcze jeden syn. Pierworodny bardzo się ucieszył i kochał
młodszego braciszka. Ale miłość ta była podszyta strachem, że chłopczyk odbierze mu część
uczuć rodziców i zajmie pierwsze miejsce w sercu ojca. Wszystko, co robił ojciec, było
odczytywane jako znak, że preferuje najmłodszego syna, co oczywiście mijało się z prawdą,
bo starzec kochał wszystkich swoich synów jednakowo.
Kiedy najmłodszy syn się ożenił, pierworodny był wściekły. Nikomu o tym nie
powiedział, ale złość w nim kipiała. Duma nie pozwalała mu zwierzyć się z tego
komukolwiek, bo przecież był teraz taki ważny. Sądził, że żona odbierze mu brata i nic mu
nie zostanie. Sądził, że będzie próbowała zagarnąć dla siebie farmę i całe bydło. Nawet nie
zadał sobie pytania, czy jest to prawdopodobne.
Wmówił sobie, że żona zamierza zamordować jego brata, którego tak kochał.
Zamartwiał się i nie mógł spać, bo wzbierała w nim nienawiść. W końcu udał się do pewnej
pani - czyli do mnie - i poprosił ją, żeby pojechała na farmę i znalazła dowody na zbrodnicze
knowania. Liczył na to, że ta kobieta pomoże mu pozbyć się żony brata.
Owa pani wtedy jeszcze nie wiedziała, co się za tym wszystkim kryje, toteż zgodziła
się pojechać na kilka dni do tej nieszczęśliwej rodziny. Rozmawiała ze wszystkimi i ustaliła,
ż
e nikt nie próbuje nikogo zabić, a cała ta historia z trucizną wzięła się z tego, że sfrustrowany
kucharz pomylił zioła. Winę za jego frustrację ponosił najmłodszy syn, ponieważ zmusił go
do wykonywania pracy, która mu nie leżała.
Pani z Gaborone rozmawiała po kolei ze wszystkimi, a potem wróciła do stolicy, żeby
porozmawiać z pierworodnym. Był wobec niej wyjątkowo obcesowy, ponieważ obcesowość
weszła mu w krew i ponieważ przyzwyczaił się do tego, że wszystkie jego życzenia są
spełniane. Ona jednak uprzytomniła sobie, że w skórze despoty mieszka przestraszony i
nieszczęśliwy człowiek. Postanowiła więc porozmawiać z tym przestraszonym i
nieszczęśliwym człowiekiem.
Wiedziała oczywiście, że pierworodny nie będzie w stanie sam porozmawiać z
rodziną, więc zrobiła to za niego. Wyjaśniła rodzinie, co on czuje - że za jego zazdrością kryje
się miłość do brata. śona brata zrozumiała to i obiecała uczynić wszystko, co w jej mocy, aby
wzbudzić w pierworodnym przekonanie, że nie odebrała mu jego ukochanego brata. Matka
też zrozumiała. Uświadomiła sobie, że razem z mężem wzbudzili w pierworodnym obawy o
utratę jego części majątku. Oboje przyrzekli jakoś rozwiązać tę sprawę. Powiedzieli, że
dopilnują, aby wszystko zostało podzielone po równo, i że pierworodny nie powinien mieć
ż
adnych obaw o przyszłość.
Potem ta pani obiecała rodzinie, że porozmawia z pierworodnym w Gaborone i jest
pewna, że on zrozumie. Powiedziała, że przekaże im od nich, co tylko zechcą. Powiedziała,
ż
e prawdziwą trucizną w rodzinach nie jest ta, którą dosypuje się do jedzenia, lecz ta, która
wytwarza się w sercach, kiedy ludzie są o siebie zazdrośni i nie umieją wyrażać uczuć.
Wróciła więc do Gaborone ze słowami, które rodzina chciała przekazać
pierworodnemu. Słowa najmłodszego brata były takie: „Bardzo kocham mojego brata. Często
o nim myślę. Nigdy nic mu nie zabiorę. Ziemia i krowy są wspólne”. Jego żona powiedziała:
„Podziwiam mojego szwagra i nigdy bym mu nie odebrała miłości brata, na którą zasługuje”.
Matka powiedziała: „Jestem dumna z mojego syna. Jest tutaj dosyć miejsca dla nas
wszystkich. Martwiłam się, że drogi moich synów się rozejdą, że ich żony wklinują się
pomiędzy nich i rozbiją naszą rodzinę. Już się o to nie martwię. Niech pani poprosi mojego
syna, żeby szybko do mnie przyjechał. Nie zostało mi już wiele życia”. Ojciec nie mówił
dużo, tylko tyle: „Mężczyzna nie mógłby sobie wymarzyć lepszych synów”.
Maszyna do pisania milczała. Mma Ramotswe skończyła swoją opowieść i patrzyła na
człowieka z rządu, który siedział zastygły. Tylko jego klatka piersiowa się poruszała przy
wdechach i wydechach. Potem uniósł jedną dłoń do twarzy, pochylił się i uniósł drugą dłoń.
- Niech pan nie wstydzi się płaczu, rra - powiedziała mma Ramotswe. - Od tego się
zaczyna poprawa. To jest pierwszy krok.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
SŁOWA NAZYWAJĄCE AFRYKĘ
Przez cztery następne dni padało. Każdego popołudnia gęstniały chmury, a potem,
pośród błyskawic i grzmotów, deszcz chlustał na ziemię. Drogi, normalnie suche i pyliste,
były zalane, a pola zamieniły się w rozmigotane jeziora. Spragniona gleba szybko jednak
wchłonęła wodę i ponownie pojawiła się ziemia. Ludzie wiedzieli jednak, że woda jest
zmagazynowana w zbiorniku zapory i przenikająca do warstw, do których sięgają studnie.
Kamień spadł im z serca. Kolejna susza byłaby tragedią, chociaż ludzie jak zawsze jakoś by
wytrzymali. Mówili, że pogoda się zmienia i czuli się zagrożeni. W takim kraju jak Botswana,
gdzie ziemi i zwierzętom nigdy się nie przelewa, nawet niewielka zmiana może mieć
katastrofalne skutki. Ale deszcze nadeszły i tylko to się liczyło.
Warsztat Tlokweng Road Speedy Motors otrzymywał coraz więcej zleceń i mma
Makutsi uznała, że nie ma innego wyjścia, jak tylko zatrudnić na kilka miesięcy jeszcze
jednego mechanika i zobaczyć, jak się sprawy rozwiną. Dała ogłoszenie do gazety i przyszedł
człowiek, który kiedyś naprawiał i konserwował silniki dieslowskie w kopalni diamentów.
Był teraz na emeryturze i zaproponował, że będzie przychodził do pracy trzy razy w tygodniu.
Natychmiast został przyjęty i od razu zaczął się dobrze dogadywać z terminatorami.
- Pan J.L.B. Matekoni go polubi - powiedziała mma Ramotswe - kiedy wróci i go
pozna.
- A kiedy wróci? - spytała mma Makutsi. - Minęły już dwa tygodnie.
- Jak wróci, to wróci. Nie popędzajmy go.
Tego popołudnia pojechała na farmę dla sierot i zaparkowała maleńką białą furgonetkę
pod oknem biura mmy Potokwani. Kierowniczka zobaczyła ją z daleka i kiedy mma
Ramotswe zapukała do drzwi, czajnik stał już na gazie.
- Dawno pani nie widzieliśmy, mma Ramotswe.
- Wyjeżdżałam. A potem przyszły deszcze i nie chciałam ugrzęznąć w błocie.
- Bardzo rozsądnie - poparła ją mma Potokwani. - Parę ciężarówek utknęło tuż za
bramą i starsze sieroty musiały je pchać. Z trudem im się udało. Były takie ubłocone, że
trzeba je było spłukać wężem.
- W tym roku zapowiadają się obfite deszcze. To bardzo dobrze dla naszego kraju.
Czajnik w kącie pokoju zaczął syczeć i mma Potokwani podniosła się, żeby zrobić
herbaty.
- Nie mam dla pani ciasta. Wczoraj upiekłam, ale wszystko zjedzone, do ostatniego
okruszka. Jakby przeszła szarańcza.
- Tak, ludzie są pazerni. Miło byłoby zjeść trochę ciasta, ale co poradzić?
Piły herbatę w zgodnym milczeniu. Potem mma Ramotswe zabrała głos.
- Pomyślałam, że może bym zabrała pana J.L.B. Matekoniego na przejażdżkę
furgonetką. Myśli pani, że miałby ochotę?
- Myślę, że miałby wielką ochotę - odparła mma Potokwani z uśmiechem. - Mało się
odzywa, odkąd go tu przywiozłam, ale odkryłam, że jest czymś zajęty. Sądzę, że to dobry
znak.
- Czym jest zajęty?
- Pomaga nam z tym chłopczykiem. Wie pani - z tym, o którym z panią rozmawiałam.
Pamięta pani?
- Tak - odrzekła mma Ramotswe z wahaniem. - Pamiętam tego chłopczyka.
- Dowiedziała się pani czegoś?
- Nie. Wydaje mi się, że nie mogę zbyt wiele zrobić. Coś przyszło mi jednak do
głowy. Ale to tylko myśl.
Mma Potokwani wsypała sobie do herbaty jeszcze jedną łyżeczkę cukru i zamieszała
powoli.
- Tak? Jaka to myśl?
Mma Ramotswe zmarszczyła brwi.
- Nie sądzę, żeby to coś pomogło. Jestem pewna, że nie pomoże.
Mma Potokwani podniosła filiżankę do ust, wypiła duży łyk herbaty i delikatnie
odstawiła filiżankę.
- Chyba wiem, o co pani chodzi, mma - powiedziała. - Mnie chyba przyszła do głowy
ta sama myśl. Ale nie mogę w to uwierzyć. To po prostu nie może być prawda.
Mma Ramotswe pokręciła głową.
- To samo sobie powiedziałam. Ludzie mówią o takich sprawach, ale nigdy nic nie
zostało udowodnione. Mówią, że są dzikie dzieci wychowywane przez zwierzęta i od czasu
do czasu ktoś takie dziecko znajduje. Ale skąd mamy wiedzieć, że naprawdę tak było? Jakie
mamy dowody?
- Nic mi na ten temat nie wiadomo.
- A jeśli komuś powiemy o naszych przypuszczeniach, to co potem? Gazety będą się o
tym rozpisywały. Zjadą się ludzie z całego świata. Spróbują zabrać gdzieś chłopca, żeby
mogli go obserwować. Wywiozą go z Botswany.
- Nie - zaoponowała mma Potokwani. - Rząd nigdy by na to nie pozwolił.
- Nie byłabym taka pewna. Nie można tego wykluczyć. Nigdy nic nie wiadomo. - Po
chwili milczenia stwierdziła: - Myślę, że pewnych spraw lepiej jest nie tykać. Nie chcemy
znać odpowiedzi na wszystkie pytania.
- Zgadzam się z panią. Czasem łatwiej jest być szczęśliwym, kiedy człowiek nie wie
wszystkiego.
Mma Ramotswe zamyśliła się. Interesująca teza, ale czy prawdziwa? Wymagała
pogłębionej analizy, na którą w tej chwili nie było czasu. Mma Ramotswe miała pilniejsze
zadanie do wykonania, a mianowicie zabranie pana J.L.B. Matekoniego do Mochudi, gdzie
mogliby wspiąć się na kopje, górę, wyspową, i podziwiać równiny. Była pewna, że panu
J.L.B. Matekoniemu spodobałby się widok całej tej wody. Podniósłby go na duchu.
- Pan J.L.B. Matekoni trochę nam pomagał z tym chłopcem - powtórzyła mma
Potokwani. - Dobrze mu zrobiło, że miał jakieś zajęcie. Widziałam, jak go uczy strzelać z
procy. I podobno uczy go słów - uczy go mówić. Jest dla niego bardzo serdeczny, a to chyba
dobry znak.
Mma Ramotswe uśmiechnęła się. Wyobraziła sobie, jak pan J.L.B. Matekoni uczy
małego dzikusa nazw otaczających go rzeczy. Uczy go słów nazywających świat,
nazywających Afrykę.
Pan J.L.B. Matekoni nie był zbyt komunikatywny po drodze do Mochudi. Siedział
obok kierowcy w maleńkiej białej furgonetce, patrząc na równiny, które przesuwały się za
oknem, i na innych podróżnych. Wygłosił jednak kilka uwag, a nawet spytał, co słychać w
warsztacie, czego nie uczynił, kiedy go poprzedni raz odwiedziła na farmie dla sierot.
- Mam nadzieję, że mma Makutsi krótko trzyma tych moich terminatorów -
powiedział. - Straszne leniuchy. Tylko baby im w głowie.
- Problem bab pozostał, ale mma Makutsi wyciska z nich siódme poty i dobrze sobie
radzą.
Dotarli do zjazdu na Mochudi i wkrótce jechali drogą, która wiodła w stronę szpitala,
domów z podwórzami i usianego głazami wzgórza z tyłu.
- Przejdziemy się na wzgórze? - zaproponowała mma Ramotswe. - Bardzo dobry
stamtąd widok. Zobaczymy, jak bardzo zmienił się kraj po deszczu.
- Jestem za bardzo zmęczony, żeby się wspinać. Ty idź, ja zostanę.
- Nie - odparła stanowczo mma Ramotswe. - Oboje wejdziemy. Weź mnie pod ramię.
Wspinaczka nie trwała długo. Wkrótce stali na skraju dużej połaci wydźwigniętej do
góry skały i patrzyli na Mochudi: na kościół kryty czerwoną blachą, na maleńki szpital, w
którym dzień w dzień skąpymi środkami toczono heroiczną walkę z potężnymi
nieprzyjaciółmi, wreszcie na równiny ciągnące się w kierunku południowym. Płynęła tam
teraz rzeka, szeroko rozlana i leniwa, wiła się między kępami drzew i krzewów tudzież
grupek zagród, które składały się na porozrzucaną bezładnie wioskę. Ścieżką w pobliżu rzeki
pędzono niewielkie stado bydła; z tej odległości krowy wydawały się tycie, jak zabawki.
Wiatr wiał od strony stada, niosąc dźwięk dzwonków, cichy, delikatny dźwięk, który tak
silnie kojarzył się mmie Ramotswe z botswańskim buszem - drugi hymn jej ojczyzny. Mma
Ramotswe stała bez ruchu, kobieta na skale w Afryce. Właśnie tym i właśnie tutaj chciała
być.
- Patrz - powiedziała. - Patrz tam! To jest dom, w którym mieszkałam z ojcem. To są
moje rodzinne strony.
Pan J.L.B. Matekoni spojrzał w dół i uśmiechnął się. Uśmiechnął się i ona to
zauważyła.
- Myślę, że czujesz się trochę lepiej, prawda?
Pan J.L.B. Matekoni skinął głową.
Afryka
Afryka Afryka
Afryka Afryka Afryka
Afryka Afryka
Afryka