Cornwell Patricia Krzyż Południa

background image

Patricia Cornwell

Krzyż Południa

(Southern Cross)

Przełożył Dariusz Bakalarz

1

background image

Dla Marcii H. Morey,
najlepszego na świecie eksperta
do spraw reformowania przepisów prawnych,
dotyczących młodocianych
i mistrzyni we wszystkim, czego się podjęła.
Dzięki Ci za to, czego mnie nauczyłaś.

Rozdział pierwszy

Poranek ostatniego marcowego poniedziałku zapowiadał się obiecująco w starym mieście
Richmond w stanie Wirginia – gdzie nazwiska prominentnych rodzin nie uległy zmianie od
pamiętnych czasów wojny secesyjnej. Zarówno na głównej ulicy, jak i w Internecie panował
słaby ruch. Dilerzy narkotyków spali, prostytutki padły ze zmęczenia, pijani kierowcy
wytrzeźwieli, pedofile wracali do pracy, milczały alarmy antywłamaniowe i ucichły domowe
awantury. Również w prosektorium działo się niewiele.
Zbudowane na sześciu albo siedmiu wzgórzach – zależy, jak liczyć – miasto Richmond
szczyci się mianem metropolii nieprzerwanie od 1607 roku, kiedy to niewielka grupka
szukających szczęścia i bogactwa angielskich odkrywców zabłądziła tutaj i w imię króla
wzniosła krzyż, przyznając sobie prawa do tych okolic. Nieproszeni osadnicy znad wodospadów
James River przechodzili te same udręki, co forty i inne ośrodki handlowe, a ponadto zmagali się
z nienawiścią do Anglików, biedą, skalpowaniem, niedotrzymywaniem zawartych traktatów, a
także dużą śmiertelnością wśród młodych ludzi.
Okoliczni Indianie poznali, co to woda ognista oraz kac, i sprzedawali przybyszom zioła,
minerały i futra za siekiery, amunicję, ubrania, czajniki, a także więcej wody ognistej. Z Afryki
sprowadzono niewolników. Thomas Jefferson zaprojektował dom Monticello, Kapitol i więzienie
stanowe. Ufundował Uniwersytet stanu Wirginia, opracował Deklarację Niepodległości i został
oskarżony o molestowanie dzieci Mulatów. Zbudowano kolej. Rozwijał się przemysł tytoniowy i
nikt z tego powodu nie wnosił oskarżeń do sądu.
Generalnie życie w szacownym mieście toczyło się spokojnym rytmem i wszystko było
dobrze aż do 1861 roku, gdy Wirginia postanowiła odłączyć się od Unii, a Unia nie chciała na to
pozwolić. Na wojnie secesyjnej Richmond nie wyszedł najlepiej. Po jej zakończeniu robiono, co
było możliwe, aby dać sobie radę bez niewolników i zarobionych nieczystymi sposobami
pieniędzy. Wkraczając w następny wiek, richmondczycy nie opuścili wojennego sztandaru,
zwanego Krzyżem Południa, i pozostali wierni swojej przegranej sprawie. Inne okrutne wojny
udało im się jakoś przetrwać, ale one nie były ich sprawą i toczyły się gdzie indziej.
Pod koniec dwudziestego wieku w mieście nie działo się najlepiej. Poziom zabójstw dawał
Richmondowi drugie miejsce w całych Stanach. Podupadała turystyka. Dzieci nosiły do szkoły
pistolety oraz noże i wszczynały bójki w autobusach. Mieszkańcy wraz ze sklepami przenosili się
na przedmieścia lub uciekali do pobliskich miejscowości. Malały dochody z podatków.
Urzędnicy miejscy i radni nie mogli zapanować nad sytuacją. W przedwojennej siedzibie
gubernatora należało wymienić instalacje elektryczną i hydraulikę.
Odwiedzający miasto delegaci do Zgromadzenia walili pięścią w stół i nawzajem zrzucali na
siebie winę, a przewodniczący Komitetu Transportu Wewnętrznego ukradkiem przynosił na
obrady pistolet. Podczas wędrówki z północy na południe lub odwrotnie zatrzymywali się tu
nieuczciwi Cyganie; Richmond stal się też schronieniem dla dilerów narkotykowych,
podróżujących drogą I-95.
Nadszedł czas, aby kobiety przejęły inicjatywę i zaprowadziły porządek. Ale być może nikt

2

background image

nawet nie zwrócił uwagi na to, że na stanowisku komendanta policji w mieście po raz pierwszy
zatrudniono kobietę, która właśnie wyszła z psem na spacer. Kwitły żonkile i krokusy, nad
horyzontem pojawiło się poranne słońce, temperatura, jak nigdy o tej porze roku, sięgała
siedemnastu stopni. Na drzewach, które wypuszczały zielone pączki, świergotały ptaki, a
komendant Judy Hammer czuła się zrelaksowana i podniesiona na duchu.
– Wytrzeszcz, dobry piesek! – zawołała do bostońskiego teriera.
Nie było to najszczęśliwsze imię dla psa o wielkich wybałuszonych oczach. Ale gdy Judy
Hammer zobaczyła szczeniaka w programie telewizyjnym i natychmiast rzuciła się do telefonu,
żeby go przygarnąć, Wytrzeszcz już tak się wabił i reagował tylko na to imię.
Komendantka z Wytrzeszczem dziarskim krokiem przemierzali odrestaurowane uliczki
wokół Church Hill, gdzie niegdyś wzniesiono pierwsze budynki miasta, blisko miejsca, w którym
pierwsi osadnicy postawili krzyż. Pies i właścicielka mijali zabytkowe domy z żelaznymi
ogrodzeniami, gankami, pseudomansardowymi dachami pokrytymi dachówką, a także
wieżyczkami, kamiennymi nadprożami i drewnianymi okiennicami, witrażami, rzeźbionymi
werandami, imponującymi kominami oraz wysokimi suterenami, które zwano angielskimi.
Szli na wschód Grace Street, prowadzącą do najpopularniejszego w mieście punktu
widokowego. Po jednej stronie ulicy znajdowała się rozgłośnia radiowa WRVA, a po drugiej
należący do Judy Hammer dziewiętnastowieczny, neoklasycystyczny dom, zbudowany tuż po
wojnie secesyjnej przez przemysłowca zajmującego się produkcją tytoniu. Judy uwielbiała te
stare cegły, wystające gzymsy, płaski dach i granitowy ganek. Miała słabość do miejsc noszących
ślady wielkiej przeszłości i zawsze lubiła mieszkać w samym środku okręgu podlegającego jej
jurysdykcji.
Otworzyła frontowe drzwi, wyłączyła system alarmowy, spuściła Wytrzeszcza ze smyczy i
oferując psu smaczne kąski, kazała mu zrobić siad, waruj i wstań. Zgodnie z porannym rytuałem
poszła do kuchni, by zaparzyć kawę. Po spacerze i krótkim szkoleniu Wytrzeszcza siadywała
zawsze w pokoju, przeglądała gazety i wyglądała przez okno na wysokie biurowce, Kapitol,
uczelnię medyczną oraz park doświadczalny Uniwersytetu Commonwealth w Wirginii.
Mawiano, że Richmond staje się miastem nauki, miejscem oświecenia, i szybko powraca do
dawnej świetności.
Lecz gdy najwyższa rangą strażniczka prawa patrzyła na gmachy i ulice śródmieścia, aż za
dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że ceglane kominy kruszeją, tory kolejowe i wiadukty
pokrywa rdza, a fabryki i składy tytoniu stoją opustoszałe z oknami zamalowanymi lub zabitymi
deskami. Planowano realizację pięciu państwowych projektów mieszkaniowych w centrum
miasta i nieopodal jej domu, a dwa kolejne na Southside. Gdyby ktoś zdecydował się być
uczciwy, musiałby powiedzieć zgodnie z prawdą, że projekty te stanowią znakomite podłoże
rozwoju społecznego chaosu i przemocy oraz przedstawiają oczywisty dowód na to, iż Południe
nadal ponosi konsekwencje przegranej wojny secesyjnej.
Judy Hammer patrzyła na miasto, które zaprosiło ją, by rozwiązała jego pozornie
beznadziejne problemy. Poranek robił się coraz bardziej słoneczny, ale Jude bała się, że to
jeszcze jeden chłodny dzień przypominający o niedawnej zimie. Czyżby, jak wszystko inne, miał
to być kolejny punkt pozbawienia jej tej odrobiny piękna, którą cieszyła się w tak skrajnie
stresującym życiu? W głowie Judy kłębiły się wątpliwości.
Kiedy podążając za swym przeznaczeniem, przybyła do Richmondu, nie dopuszczała do
siebie myśli, że ucieka przed własnym życiem. Dwaj dorośli synowie odsunęli się od niej, na
długo zanim ich ojciec Seth zachorował i zmarł ubiegłej wiosny. Judy Hammer parła naprzód,
mocno dzierżąc w dłoniach swą życiową misję niczym krzyżowiec płaszcz.
Zrezygnowała z pracy w departamencie policji w Charlotte, gdzie ją ceniono i wychwalano z
uwagi na cuda, jakich dokonywała na stanowisku komendanta. Za swoje powołanie uznała

3

background image

przenoszenie się z jednego południowego miasta do drugiego, zajmowanie ich, zrównywanie z
ziemią i odbudowywanie. W Państwowym Instytucie Sprawiedliwości zaproponowała, że będzie
na rok obejmować kolejne zawalone pracą departamenty policji Południa, by połączyć je w
strukturę pod hasłem „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Jej filozofia była prosta. Nie wierzyła w autonomię gliniarzy. Doskonale wiedziała, że gdy
departament pozwala działać na własną rękę policjantom, oficerom, szefom okręgu, czy nawet
samym komendantom, skutki są katastrofalne. Przestępczość rośnie, a wykrywalność maleje i
nikt nie jest zadowolony. Obywatele, którym stróże prawa służą i których bronią, zamykają
drzwi, ładują pistolety, odwracają się od sąsiadów, wypinają na policjantów i zrzucają na nich
całą winę. Program naprawczy Judy Hammer opierał się na nowojorskim modelu kontroli
przestępczości znanym jako COMSTAT, czyli na komputerowo prowadzonej statystyce.
Skrót ten w uproszczeniu oznacza koncepcję bardziej skomplikowaną i polegającą na czymś
więcej niż tylko wykorzystywanie komputerów do stworzenia schematycznych map zwiększonej
przestępczości i wskazywania najniebezpieczniejszych punktów miasta. COMSTAT czynił
odpowiedzialnym za wszystko każdego funkcjonariusza. Policjantom i ich dowódcom nie wolno
już było zrzucać winy na kolegów, odwracać głowy, lekceważyć trudnych spraw, być
niedoinformowanym, mówić, że nie są w stanie pomóc, wymigiwać się, nie dosłyszeć czegoś,
zapomnieć, odkładać na później, źle się czuć, rozmawiać akurat przez telefon ani być po służbie,
ponieważ w poniedziałki oraz piątki komendantka zwoływała przedstawicieli wszystkich
okręgów na odprawę i zmywała im za to głowy.
Plan bojowy Judy Hammer pochodził oczywiście z Północy, lecz los tak chciał, że gdy
złożyła swą ofertę radzie Richmondu, panowała tu atmosfera wzajemnego podgryzania, kopania
dołków i snucia intryg. Pomyślano wtedy, że może nie byłoby źle powierzyć rozwiązywanie
problemów miasta komuś z zewnątrz. Zatrudniono więc Judy Hammer na rok w charakterze
szefowej policji i pozwolono przywieźć ze sobą dwoje zdolnych podwładnych, z którymi
pracowała w Charlotte.
Ta oto Judy rozpoczęła okupację Richmondu. Wkrótce spotkała się ze sprzeciwami, potem
przyszła nienawiść. Radni miejscy chcieli, żeby komendantka i jej podwładni z Państwowego
Instytutu Sprawiedliwości wracali, skąd przyszli. Nie było powodów, żeby miasto miało uczyć
się akurat od Nowego Jorku, a tutejsi mieszkańcy woleliby sczeznąć marnie, niż brać przykład ze
złodziejskiego, pełnego oszustów i kłamców Charlotte, które zabierało Richmondowi banki i
firmy figurujące na liście Fortune 500*

[Lista pięciuset najbogatszych firm zestawiona przez magazyn

„Fortune” (przyp. tłum.).]

Na twarzy zastępczyni komendanta, Virginii West, malowało się niezadowolenie, gdy dysząc
ze zmęczenia, truchtała po bieżni wokół gmachów uniwersytetu. Wschodzące słońce oświetliło
spadziste łupkowe dachy wysmukłych neogotyckich budowli, studenci jeszcze spali, nie licząc
dwóch biegnących sprintem dziewczyn.
– Już nie mogę – wysapała do podporucznika Andy’ego Brazila.
Ten spojrzał na zegarek.
– Jeszcze siedem minut – powiedział – a potem możesz zwolnić do marszu.
Tylko przy tej jedynej okazji Virginia West słuchała jego rozkazów, ponieważ już w
Charlotte pełniła funkcję zastępczyni Judy Hammer, podczas gdy Brazil uczęszczał jeszcze do
akademii policyjnej i pisywał artykuły do „Charlotte Observer”. Potem szefowa zabrała ich do
Richmondu, gdzie Virginia prowadziła dochodzenia, a Brazil pomagał zbierać materiały,
zajmował stanowisko rzecznika prasowego i tworzył witrynę internetową.
Można by sądzić, że obecnie w zespole Judy Hammer formalnie są równi, ale Virginia
uważała się za wyższą stopniem i w duchu twierdziła, że zawsze tak będzie. Miała większe
wpływy. Poza tym on nigdy nie dorówna jej doświadczeniem. Lepiej się sprawdzała na strzelnicy
i w walce. Raz nawet zabiła podejrzanego, chociaż wcale się tym nie szczyciła. Ich krótki romans

4

background image

w czasach Charlotte zagrażał jej dominującej pozycji, więc zerwała z Brazilem, zanim przejął
dowodzenie. I tyle.
– Widziałeś, żeby ktoś tu się tak katował? Nie liczę tych dwóch dziewczyn, które albo należą
do reprezentacji biegaczek, albo mają problemy gastryczne – narzekała zdyszana. – Nie! A wiesz
dlaczego? Bo to cholerna głupota! Powinnam teraz popijać kawę i czytać gazetę.
– Przestań gadać, to wpadniesz w rytm – poradził jej Andy, który biegł bez wysiłku, ubrany
w dres z napisem „Departament Policji w Charlotte” i sportowe buty, zgrzytające przy zetknięciu
z gumowaną nawierzchnią toru.
– Mógłbyś w końcu przestać nosić te ciuchy z Charlotte – ciągnęła Virginia. – I tak już
mamy przechlapane. Po co tutejsi gliniarze mają nas jeszcze bardziej nienawidzić?
– Nie jest tak źle – odpowiedział Brazil, starając się pozytywnie myśleć o nieprzychylnych i
nieprzyjaźnie nastawionych policjantach z Richmond.
– A właśnie, że jest.
– Nikt nie lubi zmian – przypomniał jej.
– Ty chyba lubisz – odparła.
Była to aluzja do plotki, którą usłyszała ledwie tydzień po przyjeździe. Brazil kręcił z bogatą,
samotną kobietą mieszkającą na Church Hill. Virginia nie pytała o nic i niczego nie sprawdzała.
Nie chciała nic wiedzieć. Powstrzymywała się przed „przypadkowym” przejeżdżaniem obok
domu Andy’ego i przed wpadaniem z nieproszoną wizytą.
– Jeśli na lepsze, to czemu nie – stwierdził.
– No właśnie.
– A ty wolałabyś zostać w Charlotte.
– Pewnie.
Brazil przyśpieszył i zobaczyła jego plecy. Nigdy mu nie przebaczy, że tak bardzo namawiał
ją na wyjazd do Richmondu – a potrafił właściwie dobierać słowa, które brzmiały jasno i
przekonywająco. Umiał przyciągnąć ją do siebie uczuciami, których sam już dawno nie żywił.
Jego miłość była poematem, teraz jednak przeczytał go komuś innemu.
– Nic tu po mnie – oświadczyła takim tonem, jakby zatrzaskiwała drzwi i odgradzała się od
ludzi. – Powiedzmy to sobie szczerze. – Porucznik West nie pomalowałaby ściany, gdyby
wcześniej dokładnie jej nie wyczyściła. – To jeden wielki kanał – oświadczyła. – Dzięki Bogu
zostaniemy tutaj tylko rok. – Zdecydowanie przedstawiła swój punkt widzenia.
Odpowiedział przyśpieszeniem kroku.
– Przecież nie jesteśmy jakąś jednostką MASH w policyjnych szeregach – dodała. – Kogo
my chcemy nabrać? Tracimy tylko czas. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio zmarnowałam tyle
czasu.
Brazil spojrzał na zegarek. Najwyraźniej w ogóle jej nie słuchał, i żałowała, że nie może
dogonić tego aroganta o barczystej sylwetce i przystojnej twarzy. Wczesne promienie słońca
połyskiwały złotem na jego włosach. Obok nich przebiegły dwie dziewczyny z college’u, były
spocone, nie miały grama tłuszczu i wydawało się, że kuszą oczy Brazila swymi zgrabnymi
nogami. Virginię ogarnęło przygnębienie, poczuła się stara. Stanęła i pochyliła się, kładąc dłonie
na kolanach.
– Dosyć tego! – oznajmiła, prostując plecy.
– Jeszcze czterdzieści sześć sekund. – Brazil biegł w miejscu, jakby wciskał stopy w ziemię,
i oglądał się na swą towarzyszkę.
– Biegnij sam.
– Na pewno?
– Leć w diabły. – Machnęła za nim ręką. – A niech to – zaklęła, gdy poczuła wibracyjny
sygnał telefonu przy pasku dresowych spodni.

5

background image

Zeszła z bieżni na trybuny, żeby nie spowodować kolizji z imponująco zbudowanymi
kobietami, przy których traciła pewność siebie.
– Tu West – powiedziała.
– Virginia? Tu... – Głos komendantki zakłócały trzaski.
– Szefowo? – głośno zawołała jej zastępczyni. – Halo?
– Virginia... Jesteś tam? – Głos mówiącej ciągle zanikał. Próbując coś usłyszeć, Virginia
zatkała sobie drugie ucho. – ...Gówno prawda... – wciął się nagle męski głos. Virginia zaczęła się
przechadzać, szukając lepszego zasięgu.
– Virginia...? – przebił się przez szumy głos Judy Hammer.
– ... Kiedy tylko chcesz... Na zwykłych zasadach... – mówił jakiś mężczyzna.
Miał południowy akcent i najwyraźniej nie należał do ludzi wykształconych. Wirginia
poczuła do niego nagłą niechęć.
– ...czas... zabić... wyrównać... rachunki... – Południowiec wdzierał się na linię.
– ...nie warte... ołowiu... – odpowiedział drugi prostak z Południa. – O ile...?
– ...Zależy... Jakieś parę setek...
– ... A tak od kumpla...?
– ...Jak... żywego... znajdzie...
– ...Nie ma mowy...
– Co mówisz? – Głos Judy Hammer znów pojawił się i zanikł.
– ...Weź... gnata... Nie twoim... kurde...! Niebieski...
– Szefowo... – zaczęła porucznik West, ale zaraz ugryzła się w język, bo zdała sobie sprawę,
że mężczyźni też ją mogą słyszeć.
– ...Asfalt... – Znów rozległ się głos pierwszego z południowców. – Na Posępne Bagnisko nie
ma mocnych...
– ...Masz rację, Bubba... i nie... przykryjemy... prześcieradłem...
– Dobra, Kleks... to rano, co koleś?
Wstrząśnięta Virginia w milczeniu słuchała, jak dwaj ludzie planują zabójstwo, i to
najwyraźniej na tle rasowym, zbrodnię z nienawiści. Wyglądało na to, że mordercy mają się
wziąć do pracy wczesnym rankiem. Zastanawiała się, czy pod pojęciem „gnat” krył się rewolwer
i czy „niebieski” odnosi się do ocienia broni, w przeciwieństwie do nierdzewnej lub niklowanej
stali. Najwyraźniej psychopaci zamierzali zawinąć ciało w prześcieradło i utopić je w Posępnym
Bagnisku.
Zgrzyty.
– ...Loraine... – znów rozległ się zniekształcony głos Bubby. – ...Tak, za starymi pompami...
zgasimy silnik... światła wyłączone, żeby nie budzić...
Znów pojawiły się szumy, a potem nagle nastąpiła cisza.
– Szefowo? – odezwała się Virginia. – Judy, jesteś tam jeszcze?
– Bubba... – odezwał się drugi z mężczyzn. – Ktoś tu... Szum, zgrzyt, chrzęst, pisk.
– Cholera – mruknęła, gdy telefon zamilkł.
W rzeczywistości Bubba nazywał się Butner Fluck IV. W odróżnieniu od wielu
nieustraszonych facetów szczerze oddanych półciężarówkom, broni, barom topless i
Południowemu Krzyżowi, nie dorastał w tym środowisku, lecz pochodził z północnych
przedmieść Ginter Park, gdzie dominują zniszczone stare domy, a na werandach często ustawia
się armaty z czasów wojny secesyjnej. Pochodził z długiej linii Butnerów, którzy zawsze nosili
przydomek „But” aż do czasów, gdy wykształcony ojciec Bubby, doktor teologii But Fluck III,
nazwał syna Butner, narażając dziecko na szereg problemów.
Odkąd mały But trafił do pierwszej klasy, wszyscy się z niego naśmiewali, przekręcali mu
nazwisko i go obrażali. W klasie chichotano za jego plecami, na boisku i w autobusie

6

background image

wysłuchiwał obelżywych okrzyków, a kartki z wypisanymi przezwiskami trafiały na jego ławkę
lub do szafki w szatni. Sam się podpisywał „But Fluck”, a w dzienniku nauczycielskim figurował
jako Fluck But.
Bez względu na kolejność jego sytuacja wyglądała niewesoło, a rówieśnicy natychmiast
zaczęli wypaczać nazwisko na liczne sposoby: Mother-But-Flucker, Butter-Flucker, But-
Flucking-Boy, Buttock-Fluck*

[Zasadniczo określenia te nic nie znaczą, jedynie brzmieniem przypominają

obraźliwe wyrazy i zwroty (przyp. tłum.).]

i tak dalej.

Ucieczki szukał w nauce, a gdy został prymusem w klasie, na listę trafiły kolejne przezwiska:
But-Head, Fluck-Head, Mother-Flucking-But-Head, Head-But-Head i tym podobne.
Na dziewiąte urodziny But poprosił o dziecięce pistolety do zabawy i strój kamuflujący.
Zaczął się objadać i wiele czasu spędzał w lesie na tropieniu niewidzialnych ofiar. Zaczytywał się
w czasopismach ukazujących kobiety w kostiumach bikini, najemników, anarchistów,
ciężarówki, broń a także opisujących bitwy wojny secesyjnej. Zbierał podręczniki obsługi
prostych samochodów, narzędzia do naprawy aut i sprzęt krótkofalowy, a także wyposażenie do
survivalu, wędkowania i wędrówek po trudnych terenach. Popalał papierosy i stał się opryskliwy.
Mając dziesięć lat, zmienił swój przydomek na „Bubba” i wszyscy się go bali.
Tego poniedziałkowego ranka Bubba wracał do domu z trzeciej zmiany w fabryce Philip
Morris, miał włączone CB-radio i krótkofalówkę, telefon komórkowy podłączony do gniazda
zapalniczki. Z płyty CD leciała muzyka Erica Claptona. Pod fotelem w zasięgu ręki leżał colt
anaconda 0,44 z nierdzewnej stali z szesnastocentymetrową lufą i celownikiem optycznym
Bushnell Holo.
Liczne anteny sterczały z czerwonego dżipa cherokee rocznik 1990, którego kupno – o czym
Bubba nie miał pojęcia – odradzał „Poradnik dla kupującego używany samochód”, jako wóz albo
wyciągnięty ze składowiska złomu, albo pokazujący na liczniku, że przejechał sto tysięcy
kilometrów mniej niż w rzeczywistości. Bubba nie miał powodów nie ufać dobremu kumplowi
Joemu Bruffiemu, zwanemu Kleks, który w zeszłym roku sprzedał mu dżipa zaledwie trzy
tysiące dolarów drożej niż wynosiła oficjalna wycena.
Właśnie z Kleksem rozmawiał Bubba przez komórkę, gdy wtrąciły się dwa głosy. Nie mógł
się zorientować, o czym te kobiety rozmawiały, ale jego uwadze nie uszedł zwrot „pani
komendant Hammer”. Wiedział, że coś w tym musi być.
Bubbę wychowywano na prezbiteriańskich poglądach o predestynacji człowieka i
wszechpotężnej woli Boga, pośród egzegez biblijnych, kolorowych stuł i lakonicznego języka
teologii. Zbuntował się jednak. W college’u na złość ojcu studiował religie dalekowschodnie,
jednakże żadne z jego zainteresowań nie wyparło indoktrynacji, jakiej poddano go w
dzieciństwie. Wierzył, że we wszystkim jest jakiś cel. Wierzył, że pomimo własnych
niedoskonałości i wad ma w sobie dość skumulowanej dobrej karmy – a być może w grę
wchodzą także yin i yang – aby zrozumieć przyczynę swego istnienia.
A więc gdy w telefonie padło nazwisko szefowej policji, nagle znikł ponury nastrój oraz
poczucie zagrożenia Bubby, który poczuł nagły przypływ radości i siły. Skręcając w stronę
warsztatu samochodowego Muskrata – tym razem w sprawie nieszczelności przedniej szyby –
przeżył transformację w wojownika, któremu wreszcie przydzielono misję zapisaną w
przeznaczeniu. Chwycił za mikrofon nadajnika Kenwood i przełączył się na zabezpieczony
kanał.
– Jednostka Jeden do Jednostki Dwa.
Jechał czteropasmową arterią Southside, biegnącą z okręgu Chesterfield, i przekraczając
granice miasta, próbował obudzić swą żonę Honey.
Nikt nie odpowiedział. Spojrzał w lusterko i zobaczył z tyłu wóz policji z Richmondu. Bubba
zwolnił.

7

background image

– Jednostka Jeden do Jednostki Dwa – spróbował jeszcze raz. Żadnej odpowiedzi. Jakiś
smarkacz w białym fordzie explorerze próbować zajechać mu drogę. Bubba dodał gazu.
– Jednostka Jeden do Jednostki Dwa! – Nienawidził, gdy żona nie odbierała natychmiast.
Policja nadal siedziała mu na ogonie, ciemny oakley zajmował całe wsteczne lusterko. Bubba
znów zwolnił. Szczeniak z explorera znów próbował zajechać mu drogę i zdążył już włączyć
prawy kierunkowskaz. Bubba dodał gazu. Zastanawiał się przez chwilę, jaki środek
telekomunikacji wykorzystać w następnej kolejności, a w końcu sięgnął po telefon komórkowy,
lecz się rozmyślił. Postanowił dać sobie spokój. Do diabła z nią. Powinna odpowiadać za
pierwszym razem. Podniósł mikrofon CB. Obserwował jadącego przodem explorera i zerkał w
lusterko na policjantów.
– Ej, Kleks! – Bubba wezwał kumpla. – Pogadamy trochę?
– Tu Jednostka Dwa. – Z radio nadajnika doleciał zdyszany głos żony.
W tej samej chwili zadzwonił telefon komórkowy.
– Przepraszam... rany... – mówiła Honey słodkim głosem, łapiąc powietrze. – Byłam... O
kurczę., muszę odsapnąć... Goniłam Torbę... Nie chciała mnie słuchać... Ten pies...
Bubba ją zlekceważył i odebrał telefon.
– Bubba? – odezwał się Gig Dan, brygadzista w zakładach Philip Morris.
– Jasne, koleś, możemy potrajlować – odpowiedział przez CB Kleks.
– Jednostka Dwa do Jednostki Jeden. – Honey robiła się coraz bardziej zaniepokojona.
– Cześć, Gig – powiedział Bubba do telefonu komórkowego. – O co chodzi?
– Musisz wrócić na drugą połowę drugiej zmiany – odrzekł szef. – Tiller dzwonił, że jest
chory.
Cholera, pomyślał Bubba. Akurat dzisiaj, kiedy mam tyle do roboty i tak mało czasu.
Wkurzył się na myśl, że na ósmą znów musi stawić się w fabryce i przepracować dwanaście
bitych godzin.
– Przyjąłem – zwrócił się do Giga.
– Kiedy wreszcie wydasz z siebie ten słodki głosik? – Nie dawał za wygraną Kleks.
Bubba wcale tak bardzo nie lubił polowań na szopy. Jego suka, Torba, miała z tym pewne
problemy, a on sam bał się węży. Poza tym Kleks zawsze zdobywał więcej punktów i Bubba
odnosił wrażenie, że stale przegrywa do kumpla pieniądze.
– Chyba zanim się frajerzy pobudzą. – Bubba starł się okazać pewność siebie. – Zmiataj i
przygotuj się na polowanie.
– Przyjąłem, koleś – odpowiedział Kleks. – I nie drzyj się jak stare prześcieradło.

Rozdział drugi

Już jako dziecko Dymek sprawiał trudności wychowawcze. Wyszło to na jaw w drugiej
klasie, gdy ukradł nauczycielce portfel, pobił koleżankę z klasy, przyniósł do szkoły rewolwer,
wrzucił kilka kotów do ogniska i za pomocą żelaznej rury zdemolował peron dworca miejskiego.
Od tamtych dawnych czasów spędzonych w rodzinnym Durham w Karolinie Północnej
chłopak był pięćdziesiąt dwa razy notowany za napaści, oszustwa, fałszerstwa, wymuszenia,
szantaż, hazard, wyłudzenia, unikanie sądu, drobne kradzieże, lekceważenie munduru,
rozprowadzanie literatury pornograficznej i kierowanie autobusem bez stosownych uprawnień.
Sześć razy był aresztowany za różne przestępstwa, począwszy od napaści na tle seksualnym,
a kończąc na morderstwie. Dostawał nadzór kuratorski, a potem nadzór o zaostrzonych
warunkach, brał udział w alternatywnym programie resocjalizacyjnym, siedział w areszcie, był
na obozie psychoterapeutycznym w dzikim zakątku kraju oraz w klinice przystosowawczej, gdzie
dokonano jego oceny psychologicznej, a także w grupie wsparcia dla osób nadpobudliwych.
W przeciwieństwie do większości młodocianych przestępców Dymek miał rodziców, którzy
stawiali się na każde wezwanie sądowe. Odwiedzali go w areszcie, odprawiali adwokatów, na

8

background image

których syn narzekał i których obarczał winą za otrzymane kary, a potem wynajmowali
następnych. Zapisywali go do czterech różnych prywatnych szkół i mieli pretensję do każdej po
kolei, gdy mu nie pomogła.
Dla ojca chłopaka, zapracowanego bankowca, było jasne, że jego nadzwyczaj błyskotliwy
syn nigdzie nie spotyka się ze zrozumieniem.
Matka również uwielbiała syna i zawsze stawała po jego stronie. Nigdy nie wierzyła w jego
winę. Obydwoje uważali, że Dymek jest szykanowany przez skorumpowanych policjantów,
którzy go nie lubią i muszą poprawiać sobie statystyki. Obydwoje pisywali obraźliwe listy do
prokuratora okręgowego, burmistrza, prokuratora generalnego, gubernatora i senatora, gdy w
końcu Dymka zamknięto w Zakładzie Poprawczym CA. Dillona w Butner.
Oczywiście Dymek długo tam nie zabawił, ponieważ w świetle prawa obowiązującego w
Karolinie Północnej w chwili ukończenia szesnastego roku życia przestał być młodocianym i
został zwolniony. Anulowano mu wtedy wszystkie dotychczasowe przewinienia. Usunięto z
kartotek jego zdjęcie i odciski palców. Nie miał już przeszłości. Rodzice uznali za stosowne
zmienić miejsce zamieszkania na takie, gdzie policjanci – których pamięci nie da się wyczyścić –
nie znali Dymka, więc nie mogli go już nękać. Tak oto trafił do Richmondu w stanie Wirginia, a
tego poniedziałkowego ranka czuł się szczególnie natchniony i był w nastroju do rozrabiania.
– Mamy dwadzieścia minut – powiedział do Świętej.
Przytulała się do niego, gdy prowadził forda escorta, którego ojciec kupił mu z okazji
uzyskania przez syna prawa jazdy w stanie Wirginia. Całowała chłopaka po twarzy i dotykała
między nogami, jakby sprawdzając, czy wszystko jest na miejscu.
– Mamy tyle czasu, ile chcesz, kociu – szepnęła mu do ucha. – Sraj na szkołę. Pieprz tego
gówniarza, którego masz odebrać.
– Pamiętasz o naszym planie? – spytał.
Był w sportowych butach i luźnym dresie, na głowie miał bandanę, a na niej uniesione
okulary przeciwsłoneczne. Dojechał do okolic Banku Crestar w alei Pattersona, czyli
miejscowym West Endzie, i wypatrzył mały, ceglany domek przy Kensington, gdzie nie było ani
gazety w skrzynce, ani samochodu. Dom wyglądał na pusty. Wjechali na podjazd.
– Jak ktoś się odezwie, to szukamy liceum społecznego – przypomniał Dymek.
– Zabłąkani w świecie, nie, kociu? – odezwała się Święta, wysiadając z samochodu.
Zadzwoniła dwa razy, ale odpowiedziała jej głucha cisza. Dymek przesiadł się na fotel
pasażera i Święta odwiozła go z powrotem do Banku Crestar. Niebo było bezchmurne, a w banku
robił się coraz większy ruch, bo ludzie rozpoczęli nowy tydzień pracy i zdali sobie sprawę, że
potrzebują gotówki na parkingi i lunche. Z bankomatu akurat nikt nie korzystał, co było
Dymkowi na rękę. Wysiadł z samochodu.
– Wiesz, co robić – powiedział do dziewczyny.
Ruszył w stronę banku, a ona odjechała. Poszedł za podjazd, gdzie nie powinien być
widoczny. Niewiele minęło czasu, gdy przed bankomat zajechał młody mężczyzna w hondzie
civic. Dymek bez pośpiechu opuścił kryjówkę. Młody mężczyzna zajął się wybieraniem
pieniędzy i nie zauważył chłopaka, który zatoczył łuk, aby nie wejść w zasięg kamery.
Jak zwykle pod wpływem jego błyskawicznego działania ofiara osłupiała. Taśmą klejącą
zakleił obiektyw kamery i oczy młodego mężczyzny, a potem przyłożył lufę glocka do pleców
ofiary.
– Nie ruszaj się – powiedział cicho.
Tamten zamarł w bezruchu.
– Podaj pieniądze do tyłu, tylko powoli.
Mężczyzna spełnił żądanie. Dymek obejrzał się wokoło. W aleję Pattersona wjechał następny
samochód i skierował się w stronę bankomatu. Dymek zerwał taśmę z obiektywów kamery i

9

background image

pobiegł za budynek banku. Tam zwolnił i truchtem skręcił w Libbie, a następnie w Kensington.
Potem spacerkiem doszedł do podjazdu małego, ceglanego domku, gdzie w escorcie czekała na
niego Święta.
– Kociu, ile zgarnąłeś? – zapytała, gdy Dymek wsiadł do samochodu.
– Dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, stówa – policzył. – Wypad stąd.
Judy Hammer nie chciała uwierzyć. Byłaby to najdziwniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek jej
się przydarzyła. Dwaj biali rasiści, Bubba i Kleks, zamierzali zamordować czarnoskórą kobietę o
imieniu Loraine! Mieszkała obok jakiejś starej pompy, gdzie mordercy postanowili zaparkować i
czekać na swą ofiarę ze zgaszonymi światłami. W grę wchodziły pieniądze, jakieś kilkaset
dolarów. Judy przemierzała pokój tam i z powrotem, a zaniepokojony Wytrzeszcz dreptał przy jej
nogach. Nagle zadzwonił telefon.
– Jestem, komendantko? – odezwała się jej zastępczyni.
– O, Virginia. Co to, do diabła, było? – zapytała. – Możemy jakoś namierzyć tę rozmowę?
– Nie – odrzekła Virginia. – Nie wiem jak.
– Przypuszczam, że słyszałyśmy to samo.
– Ja teraz też dzwonię z komórki – uprzedziła ją podwładna. – Nie wiem, czy powinnam. W
każdym razie trzeba potraktować tę sprawę serio.
– Zupełnie się z tobą zgadzam. Porozmawiamy o tym po odprawie. Dziękuję, Virginio. –
Pani Hammer już miała odłożyć słuchawkę.
– Szefowo? Dlaczego do mnie dzwoniłaś, gdy byłam na joggingu? – przypomniała jej
podwładna.
– Ach, no właśnie.
Judy poszperała w pamięci, próbując sobie przypomnieć, co chciała od Virginii, gdy
przerwali im ci rasiści. Wytrzeszcz dzielnie podążał za nią krok w krok.
– A, już sobie przypomniałam. Pojawiły się reakcje na naszą nową witrynę w Internecie –
odezwała się zadowolona. – Andy przewidział miejsce na wypowiedzi odwiedzających.
– Mnie to martwi – odrzekła jej pracownica. – Chyba nie powinniśmy robić sobie
dodatkowych kłopotów.
– Wszystko będzie dobrze.
– A jakie były te reakcje?
– Narzekania – odparła Judy Hammer.
– Coś takiego?! Nie do wiary!
– Virginio, nie bądź cyniczna.
– A czy są jakieś reakcje na artykuł Andy’ego dotyczący eskalacji przestępczości wśród
młodocianych? A może na „Mentalność gangów w Richmondzie” o zakładaniu grupy
przestępczej, czy jak on to tam ujął? Albo na „pilną potrzebę radykalnych reform w karaniu
nieletnich”?
Nie umknęło uwagi Judy, że gdy tylko jej zastępczyni mówi o Brazilu, przybiera ostry ton i
jest napastliwa. Wiedziała, że Virginia czuje się urażona. Dostrzegała też smutek Andy’ego, nie
tyle w jego oczach, ile w delikatnym osłabieniu tej kreatywnej energii, która tak wyraźnie
wyróżniała wśród innych. Judy chciałaby, aby tych dwoje znowu było ze sobą.
– W chwili gdy gazety trafiły do czytelników, rozdzwoniły się telefony – zauważyła. –
Wstrząsnęliśmy ludźmi. A przecież dokładnie o to nam chodziło.
Odłożyła słuchawkę, wzięła ze stolika do kawy gazetę zawierającą artykuł Brazila i jeszcze
raz go przejrzała.
...Tylko w zeszłym tygodniu „dzieci” z naszego miasta popełniły co najmniej siedemnaście
mrożących krew w żyłach przestępstw takich jak gwałt, kradzież i zranienie z premedytacją. Za
jedenaście z tych okrutnych, pozornie nieuzasadnionych czynów odpowiadają dzieci, które nie

10

background image

ukończyły piętnastego roku życia. Od kogo uczą się tej nienawiści i krzywdzenia bliźnich? Nie,
nie tylko z filmów i z gier, ale także od siebie nawzajem. Spójrzmy prawdzie w oczy: istnieje u
nas problem gangów, a dziecko popełniające przestępstwo przestaje być dzieckiem...
– Pewnie znów stracę na popularności – powiedziała Judy do Wytrzeszcza. – Przyda ci się
kąpanko. A może trochę tego fajnego balsamu nawilżającego?
Czarnobiałe futro Wytrzeszcza przypominało frak, ale sierść miał krótką, a bardzo delikatna
różowa skóra była wrażliwa na podrażnienia i przesuszenie.
Wytrzeszcz uwielbiał, gdy co kilka tygodni pani wkładała go do wanny z ciepłą wodą i myła
przeciwłojotokowym szamponem leczniczym Nusalt, a potem zsypywała pudrem przeciw
świądowi Relief i dokładnie przez siedem minut, zgodnie z zaleceniami, wcierała balsam
łagodzący w sierść. Wytrzeszcz kochał swoją panią. Teraz stał na tylnych łapach, a przednimi
opierał się o jej kolana.
– Ale kąpiel musi poczekać, bo bym się spóźniła. – Westchnęła i pochyliła się do
Wytrzeszcza. – Nie powinnam ci o tym wszystkim przypominać, co?
Polizał ją po twarzy i zrobiło mu się jej żal. Wiedział, że jego pani odsuwa od siebie smutek i
poczucie winy z powodu śmierci męża. Właściwie Wytrzeszcz nigdy nie widział na oczy Setha,
ale podsłuchał kilka rozmów na jego temat i widział zdjęcia. Nie wyobrażał sobie, jak jego pani
mogła poślubić leniwego, niesamowicie bogatego tłuściocha z piskliwym głosem, który nic nie
robił, tylko jadł, uprawiał ogródek i oglądał telewizję.
Cieszył się, że Setha z nimi nie było. Uwielbiał swoją panią. Żałował, że nie może nic więcej
zrobić dla tej wspaniałej, kochanej kobiety, dzięki której przestał być bezpańskim psem i nie
przygarnęła go jakaś nieszczęśliwa rodzina z okrutnym dzieckiem.
– Już dobrze. – Pani wstała. – Muszę się zbierać.
Wzięła szybki prysznic i owinięta szlafrokiem stała w pachnącej cedrem garderobie,
zastanawiając się, co włożyć. Zdawała sobie sprawę z nieujawnionej siły oddziaływania ubiorów,
samochodów, wystroju biura, biżuterii i menu podczas oficjalnego lunchu oraz kolacji. Czasami
najlepiej pasowała spódnica i sznur pereł, kiedy indziej zaś oficjalny żakiet. Kolory, style,
tkaniny, kołnierzyki lub ich brak, wzorki lub gładka tkanina, kieszenie wpuszczane lub
naszywane, zegarek, kolczyki, perfumy oraz ryby lub drób na talerzu – liczyło się wszystko.
Przesuwała wieszaki w zamyśleniu, wytężając wyobraźnię, pytała o zdanie intuicję, aż w
końcu zdecydowała się na granatowy spodnium z kieszeniami i mankietami. Dobrała czarne
skórzane sznurowane pantofle na niskim obcasie, dopasowała do nich pasek oraz białą bluzkę w
niebieskie paski z mankietami na spinki. Ze szkatułki z biżuterią wzięła skromne złote kolczyki i
zegarek Breitling z nierdzewnej stali.
Wyjęła też należące do Setha spinki do mankietów ze złota i lapis-lazuli. Zakładając je,
wspomniała, jak mąż chodził za nią po domu jak Wytrzeszcz, gdy nie mógł sobie poradzić z
guzikami, muszką i doborem skarpetek przy tych rzadkich okazjach, kiedy musiał się elegancko
ubrać.
Biżuterię oraz skórzaną teczkę, aktówki, portfele i inne męskie drobiazgi należące do
zmarłego męża należało rozdzielić pomiędzy synów, ale Judy z tym zwlekała. Wkładając jakąś
rzecz, która należała do Setha, odnosiła delikatne wrażenie, że on pragnie, aby stała się
mężczyzną, którym sam nigdy nie był. Może chciał jej pomóc, bo teraz już mógł to uczynić.
Zawsze miał dobre serce, życie upłynęło mu jednak na walce z przeszłością obciążoną
przywilejami i nakazami, a swą niedolę rozsiewał wkoło niczym grypę. Po jego śmierci Judy
została bogata, opuszczona, pełna żalu i lęków dorównujących wadze Setha.
– Wytrzeszcz, do nogi! – zawołała.
Pies wyłożył się na kuchennej podłodze w promieniach słońca. Nie miał ochoty na zmianę
miejsca.

11

background image

– Wchodzimy do koszyka.
Wytrzeszcz spoglądał na panią spod przymkniętych powiek. Ziewając, pomyślał, że to
niemądre, iż mówi w liczbie mnogiej, jakby on nie wiedział, o co chodzi. Doskonale zdawał
sobie sprawę, że pani nie zamierza wchodzić z nim do plastikowego koszyka, tak jak nie
zamierza połykać pigułek ani brać zastrzyków u weterynarza, choć i przy tych okazjach używa
zawsze formy „my”.
– Wytrzeszcz. – Mówiła teraz bardziej stanowczym tonem. – Śpieszę się, piesku. Do klatki.
Masz tu swoją wiewiórkę.
Wrzuciła do klatki ulubioną pluszową wiewiórkę Wytrzeszcza. Ale pies się nie ruszył.
– No dobra, masz drugą zabawkę.
Wrzuciła na posłanie brudnego, wełnianego pisklaka, któremu Wytrzeszcz wygryzł oczy i
regularnie wrzucał go do toalety. Pies trwał niewzruszony. Zdecydowanym krokiem pani
przemierzyła kuchnię i podniosła go do góry. Zaczął udawać oposa i zwiotczał cały niczym
rozpływająca się postać z obrazu Salvadora Dali. W końcu jednak trafił do klatki, a pani
zamknęła za nim zakratowane drzwiczki.
– Trzeba być grzecznym – powiedziała, wsuwając mu kilka kawałków psiego smakołyku. –
Niedługo wrócę.
Włączyła alarm przeciwwłamaniowy i zeszła do nieoznakowanej ciemnoniebieskiej crown
victorii. Pojechała East Grace, minęła tyły kościoła Świętego Jana i skręciła w Dwudziestą Piątą,
gdzie na górze ma swe biura Tobacco Row, a firma Pohlig Bros nadal wytwarza „tekturowe
pudełka na każdą okazję”. Na murach opustoszałej hurtowni tytoniu artysta graffiti wymalował
napisy: „Mięso to morderstwo” i „Jedz kukurydzę” oraz „Zaczęła to Anita Hill”. Oprócz
kolorowych liter na ścianie znajdowały się zardzewiałe schody przeciwpożarowe i przywiędła
winna latorośl trzymająca się starych cegieł. W zakładzie Cowboy Tire można było tanio kupić
używane opony, a odlewnia Foundry i firma Machinę Company z trudem starały się wiązać
koniec z końcem.
Po drugiej stronie Broad Street, za stadionem, znajdowała się komenda policji; w tym
brzydkim budynku ozdobionym niebieską mozaiką z wieloma ubytkami Judy Hammer spędzała
całe dni. W departamencie policji w Richmondzie było ciemno i ciasno, korytarze nie miały
okien, do budowy gmachu użyto azbestu, a wszędzie unosił się przykry zapach niedomytych ciał
oraz zakurzonych dokumentów.
Powiedziała „dzień dobry” mijającym ją policjantom, nie licząc na to, że jej odpowiedzą.
Rozumiała ich urazę z powodu zmian. Rozumiała też ograniczone zaufanie w stosunku do ludzi
przychodzących z zewnątrz, zwłaszcza z policji federalnej. Pretensje i wrogie nastawienie nie
były dla niej niczym nowym, chociaż jeszcze nigdy nie odczuwała tego tak mocno jak tutaj.
Punktualnie o siódmej wkroczyła do sali konferencyjnej. Zastała około trzydziestu
stłoczonych i pozbawionych entuzjazmu komendantów, kapitanów, detektywów i oficerów,
którzy wbili w nią wzrok. Komputerowy plan miasta wyświetlony na dużym ekranie ściennym
przedstawiał statystykę morderstw, gwałtów, rozbojów, napadów na kobiety i dzieci, włamań,
okaleczeń i kradzieży samochodów podczas ostatnich dwudziestu ośmiu dni działania systemu
COMSTAT oraz na podstawie zestawień rocznych. Na wykresach pojawiały się granice czasowe,
stopnie prawdopodobieństwa i dni tygodnia, kiedy zostają popełnione określone przestępstwa, w
jakich okręgach i na czyich zmianach.
Judy zajęła główne miejsce przy stole pomiędzy Brazilem i Virginią West.
– Znowu bankomat – powiedziała cicho jej zastępczyni.
Judy spojrzała na nią ostro.
– Właśnie odebraliśmy zgłoszenie, ludzie są jeszcze w terenie.
– A niech to! – Poczuła wzbierający gniew. – Jak najszybciej chcę znać szczegóły.

12

background image

Virginia wstała i wyszła z sali. Komendantka popatrzyła na siedzących przy stole.
– Miło was tu wszystkich widzieć – zaczęła. – Dzisiaj rano mamy sporo do
przedyskutowania. – Uśmiechnęła się, nie zamierzając tracić czasu. – Zacznijmy od pierwszego
okręgu. Majorze Hanger, wiem że jest jeszcze wcześnie.
– Zawsze jest za wcześnie – burknął. – Ale rozumiem, że tak to się robi w Nowym Jorku.
Skinął na Wally’ego Flinga, asystenta Judy do spraw administracyjnych, którego
przydzielono niedawno do obsługi map komputerowych, czego wszyscy nienawidzili. Ten
wcisnął kilka klawiszy i na ekranie pojawił się wykres kołowy.
– Fling, nie chodzi mi o kołowy – powiedział Hanger. Asystent znów wcisnął kilka klawiszy
i pojawił się następny wykres kołowy, tym razem z czwartego okręgu.
– Przepraszam – rzucił zdenerwowany i zaczął od początku. – Ma być pierwszy okręg,
prawda?
– Dobrze by było. I nie kołowy.
W końcu pojawił się wykres, ale drugiego okręgu. Zdesperowany Fling znów zaczął stukać
w klawisze, a po chwili na ekranie pojawiło się godło wydziału z wypisaną dewizą „Miłosierdzie,
specjalizacja, respekt”, w skrócie MSR. Ono też zostało zapożyczone z nowojorskiego
departamentu policji.
Kilku policjantów parsknęło śmiechem, inni syknęli z dezaprobatą. Brazil spojrzał na
szefową, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”.
– Dlaczego nie możemy mieć własnego logo? – zapytał kapitan Cloud, który pełnił tego dnia
dyżur i uważał, że ma prawo zabrać głos.
– No właśnie – przytaknęło mu kilka głosów.
– Co to my sroce spod ogona wypadliśmy?
– A może mundury też mamy nosić po nich, co?
– Pani komendant, takie rzeczy nas irytują.
Na ekranie pojawiły się dwa kolejne wykresy kołowe.
– Podporuczniku Fling, proszę wyświetlić logo jeszcze raz – poleciła Judy. – Porozmawiamy
o tym.
Całą powierzchnię ekranu wypełniła mapa napadów z bronią w ręku; małe żółte rewolwery
wskazywały najniebezpieczniejsze miejsca w mieście.
– No dalej, Fling!
– Sprawdź w „COMSTAT dla opornych”.
– Kurczę – odezwał się, gdy jakimś cudem odnalazł główne menu.
– Lepiej wracaj do swoich codziennych zajęć.
Cztery razy pod rząd wcisnął „enter”, aż w końcu dźwięk oznajmiający błąd ostrzegł go,
żeby przestał.
– No dobrze, proszę o spokój. – Judy Hammer uciszyła salę. – Kapitanie Cloud, proszę nam
powiedzieć, co ma pan do powiedzenia.
– No więc – wstał, chociaż nikt go o to nie prosił – to jest jak z herbem miasta, Jerzy
Waszyngton dosiadający konia. Ja się pytam, co Waszyngton ma do Richmondu? No co?
Ściągnęliśmy z Waszyngtonu, z innego dużego miasta.
– Amen.
– Całkowicie się z tym zgadzam.
– Założę się, że nigdy tu nawet nie nocował.
– To wstyd.
– Najpierw z Waszyngtonu, a teraz mamy ściągać pomysły z Nowego Jorku? Przecież
wychodzimy na durniów – ciągnął Cloud.
– Dobrze – odezwała się Judy podniesionym głosem. – Obawiam się tylko, że obecnie

13

background image

niewiele możemy zrobić z herbem miasta. Wracajmy do naszej dewizy. Kapitanie Cloud, pamięta
pan o obowiązku zaproponowania rozwiązania, jeśli się przedstawia jakiś problem? Ma pan do
zaproponowania jakąś inną dewizę?
– Hm, wczoraj wieczorem jedno chodziło mi po głowie.
Cloud cierpiał na nadciśnienie. Biała koszula mundurowa miała za ciasny kołnierzyk, kapitan
spurpurowiał na twarzy. Znalazł się w centrum uwagi i teraz zalewał go pot.
– Myślałem o czymś prostym, a jednocześnie wyrazistym. Nie spodziewajcie się nic
specjalnie porywającego, poetyckiego czy takie tam. Zadajmy sobie pytanie, jacy musimy być.
Myślę, że odpowiedź da się zamknąć w trzech słowach: „Twardzi wobec zbrodni”. – Rozejrzał
się po siedzących przy stole. – Inaczej te-wu-zet. Łatwo zapamiętać, zajmuje tyle miejsca co
emes-
er. Łatwo będzie przerobić.
– E tam.
– Mnie się nie podoba.
– Mnie też.
– W porządku – przerwał im Cloud. – Na wszelki wypadek przygotowałem drugą
propozycję. Może: „Twardzi przed sądem, twardzi wobec zbrodni”. Te-pe-es te-wu-zet.
– Nie brzmi.
– No właśnie.
– Chwilunia. – Kapitan nie tracił pewności siebie. – Wszyscy zawsze narzekają, że tak późno
się pojawiamy na miejscu przestępstwa, i dużo czasu mija od włączenia się alarmu
przeciwwłamaniowego do naszego przyjazdu. Ile to się nasłuchamy, że tak długo trwają
śledztwa? Myślę, że te-pe-es te-wu-zet zawiera pozytywne przesłanie na temat naszego nowego
stosunku do pracy, na temat naszych lepszych starań.
– Brzmi jak tykanie zegarka. Kojarzy się, że tylko czekamy, aż się skończy służba.
– Albo zdarzy się coś złego.
– Jeśli już, to powinno być te-wu-zet te-pe-es, bo najpierw jesteśmy twardzi wobec zbrodni, a
do sądu sprawa trafia potem.
– Nic z tego, Cloud.
– Daj sobie spokój.
Kapitan został zakrzyczany.
– Nieważne.
Judy Hammer milczała, dając ludziom szansę wypowiedzenia się, dłużej jednak nie mogła
wytrzymać.
– Dziękuję, panie kapitanie. Wszyscy musimy to sobie przemyśleć. Ja zawsze pozostaję
otwarta na nowości.
– Mam pewien pomysł w tej kwestii – odezwał się Andy Brazil. Zapadła cisza. Jedni
policjanci patrzyli w notatki, inni poprawiali się na krzesłach. Ktoś sięgnął po kawę. Kapitan
Cloud zaszeleścił papierkiem, otwierając paczkę miętowych cukierków na ból gardła. Fling
zresetował komputer, który wgrywając od nowa system, zaczął pikać i terkotać.
Judy zrobiło się żal Brazila. Była oburzona, że jest dyskryminowany z powodów, na które
sam nie miał wpływu. To nie jego wina, że mężczyźni i kobiety w każdym wieku nie mogą
oderwać oczu od niego. Nic nie poradzi na to, że ma dopiero dwadzieścia pięć lat, jest zdolny i
inteligentny. Nie zrobił ani nie powiedział nic, co mogłoby potwierdzić plotki, że zabrała go do
Richmondu z powodów osobistych, a on ją rzucił.
– Słuchamy, podporuczniku Brazil. – Zazwyczaj traktowała go dosyć szorstko. – Tylko że
czas nagli.
– Wydaje mi się, że w zupełności możemy się obyć bez dewizy – powiedział Brazil.

14

background image

Zapadło milczenie.
– MSR brzmi tak, jakbyśmy potrzebowali nagłej reanimacji – dodał. Nikt na niego nie
spojrzał. Zaszeleściły papiery, zaskrzypiały służbowe pasy.
– Bylibyśmy oryginalni – zakończył Andy.
Milczenie trwało.
W końcu odezwał się Cloud.
– Zawsze tak uważałem. Dobrze, że ktoś o tym mówi, zanim wymalujemy hasło na
wszystkich wozach.
– Znowu ludzie będą się z nas śmiać – ciągnął Andy. – Zwłaszcza, że istotą programu
COMSTAT jest odpowiedzialność. A co będzie, jeśli do naszej dewizy dodamy pierwszą literę z
„odpowiedzialności”?
Kolejne chwile ciszy zaczęły wszystkich krępować. Niektórzy kreślili coś na kartkach,
przestawiając litery. Nagle Judy zrozumiała, do czego zmierza Brazil.
– MORS – rzucił znad notatnika Fling.
– ROMS – zaproponował kapitan Cloud.
– SROM – ogłosił Brazil.
– Interesujące odezwała się Judy Hammer, przywołując wszystkich do porządku. – Dzięki
wam widzę to wszystko w innym świetle. Może rzeczywiście niepotrzebna nam dewiza? Ci, co
są za, ręka do góry.
Tylko Cloud się nie zgodził. Wypił łyk kawy i ze smutną miną wbił wzrok w nadgryzionego
pączka.
– No to chyba trzeba wykasować dewizę z komputera – powiedział Fling, stukając
klawiszami.
– Ty lepiej już niczego nie kasuj – poleciła mu szefowa.

Rozdział trzeci

Z odtwarzacza CD rozbrzmiewał rap w wykonaniu Puff Daddy & Family, a przez okno do
escorta wpadało chłodne powietrze. Dymek zmienił ubranie, a po Świętej pozostał tylko
intensywny zapach perfum, gdy w towarzystwie czternastoletniego Weeda Gardenera jechał na
zachód do Liceum Millsa E. Godwina.
Dymek w kieszeni miał pieniądze, a pod fotelem dziewięciomilimetrowego glocka, za
którego na ulicy zapłacił dwadzieścia działek kokainy zwanej „crack”. Był naćpany i odtwarzał
w myślach scenę napadu niczym fragment filmu, za jaki uważał własne życie. Coraz lepiej mu
się powodziło. Stawał się coraz zuchwalszy.
Pomyślał, że fajnie byłoby wpaść do sali orkiestry i sterroryzować dwunastu, trzynastu, a
może piętnastu uczniów i ich cholernego dyrygenta, czyli pana Curry’ego, któremu się wydaje,
że jest taki mądry i nie przyjął Dymka do zespołu, bo uważa że słoń mu na ucho nadepnął i nie
ma poczucia rytmu, żeby grać na werblu. Ale Weed mógł grać na talerzach, chociaż nie odróżniał
ich od pokryw do koszy na śmieci. Dlaczego? Bo ten smarkacz nie sprawiał kłopotów i zajmował
się sztuką. To będzie trzeba zmienić.
– „..Sam to dobrze wiesz... – rapował, fałszując, ale buzowała w nim krew. – ...Nie daj z
siebie robić wała... Jeszcze mnie pokochasz, mała...”.
Weed wtórował mu na instrumentach perkusyjnych, które zastępowały uda i deska
rozdzielcza. Ruchami całego ciała wczuwał się w rytm i Dymka to wkurzało. Nienawidził
smarkacza, bo gdziekolwiek się zjawił, roztaczał wokół siebie tęczowe barwy. Miał już dosyć
jego prac wystawionych w bibliotece. W końcu ten Weed to dureń. Tak głupi, że nie wie, iż
Dymek podwozi go tylko z jednego powodu – żeby go wykorzystać.
– „...Śmiechu warte... W strefie niebezpiecznej, nie możesz być sam...” – wrzeszczał Dymek
na całe gardło.

15

background image

Zrobił głośniej i podkręcił basy na pełny regulator. Nacisnął przycisk otwierający lewą tylną
szybę i zaklął, że otworzyła się tylko do połowy. Powietrze wpadało do środka, muzyka
pulsowała, a Weed stukał do rytmu.
– Ej, frajer, spokój, dobra? – Dymek złapał go za rękę.
Smarkacz się uspokoił, a Dymek miał wrażenie, że wyczuł u niego strach.
– Słuchaj, młody – mówił dalej. – Może miałbym dla ciebie coś, o czym zawsze marzyłeś.
Największa rzecz, jaka ci się trafiła w tym zasranym życiu.
– O! – Mały wyglądał na przestraszonego, gdy Dymek do niego mówił.
– Chcesz być git, nie? Chcesz być taki, jak ja, co?
– Chyba tak.
– Jakie chyba? – Trzepnął go w nos tak mocno, że poleciała krew. Do oczu Weeda napłynęły
łzy. Co mówiłeś, frajerze? – W głosie Dymka dominowała nienawiść.
Cieknąca z twarzy krew skapywała tamtemu na dżinsy w piaskowym kolorze.
– Nabrudź mi w wozie, to cię wykopię – oświadczył Dymek. – Możesz sobie drogę usyftć.
– Nie nabrudzę – odrzekł cicho Weed.
– Wiem, jak bardzo chcesz należeć do Szczupaków – ciągnął Dymek. – Długo się
zastanawiałem i postanowiłem ci pozwolić. Chociaż nie spełniasz wymogów.
Weed wcale nie pragnął należeć do Szczupaków. Nie chciał być w gangu Dymka. Oni bili
ludzi, kradli, włamywali się do samochodów, wycinali dziury w sufitach restauracji i wynosili
skrzynki z alkoholem. Robili takie rzeczy, o jakich chłopiec nawet nie chciał słyszeć.
– I co ty na to? – Dymek uniósł rękę i zrobił taki gest, jakby znów chciał go uderzyć.
– Tak.
– Ty, młody, mówi się „dziękuję”. Powinieneś powiedzieć, że czujesz się zaszczycony i
chyba się zesrasz z wrażenia.
– Kurwa, facet, będzie klawo. – Za ostrymi słowami Weed starał się ukryć strach. –
Odwalimy takie rzeczy, że się w pale nie mieści. Będę nosił wasze barwy?
– No, Chicago Bulls, jak ten pieprzony Michael Jordan. Może od tego trochę urośniesz.
Może ci stwardnieje ta pala między nogami i zaczniesz dymać laski.
– A kto mówi, że teraz nie dymam? – Weed starał się nie spuszczać z tonu.
– Nie przeleciałeś w tym swoim popieprzonym życiu ani jednej laski. Nawet drewnianej. –
Dymek zaniósł się okrutnym, szyderczym śmiechem.
– Guzik wiesz. – Chłopiec nadal udawał twardziela, bo wiedział, że tamten nienawidzi
wszelkich objawów słabości.
– Nie wiedziałbyś, co zrobić z cipką, choćby nawet ci się podstawiła – parsknął Dymek. –
Widziałem twojego fiutka, jak się odlewałeś.
– Odlewanie to nie bzykanie – oznajmił chłopiec.
Dymek skręcił na parking przed Liceum Millsa E. Godwina, które zawdzięczało swą nazwę
niegdysiejszemu gubernatorowi Wirginii. Zatrzymał się i czekał, aż tamten wysiądzie.
– Nie idziesz? – zapytał Weed.
– Nie mam teraz czasu – odparł ostro.
– Narobisz sobie zaległości.
– O rany, pękam ze strachu. – Roześmiał się ironicznie. – Spadaj, młody.
Chłopak otworzył tylne drzwi i zabrał tani plecak z książkami, zeszytami i kanapką, którą
sobie przygotował przed przyjazdem Dymka.
– Po lekcjach przywleczesz tu swój tyłek – polecił Dymek. – Tu, w to samo miejsce. Zabiorę
cię do klubu, zostaniesz wprowadzony i spełni się twoje marzenie.
Weed słyszał już o tym klubie, Dymek dużo mu o nim opowiadał.
– Mam próbę orkiestry – wykrztusił to z duszą na ramieniu.

16

background image

– No to nie pójdziesz.
– Pójdę. W poniedziałki, środy i piątki mamy próby w marszu. – Krew mu momentalnie
ostygła, żołądek się skurczył.
– Słuchaj, młody, dzisiaj nie masz czasu. Radzę ci brać dupę w troki i przyjść tutaj.
Do oczu chłopca znów napłynęły łzy, gdy Dymek odjechał z piskiem opon. Weed uwielbiał
grać w orkiestrze. Szczególnie lubił próby w marszu, gdy wychodzili na boisko i grał na
mosiężnych talerzach Sabiana. Wyobrażał sobie wtedy, że ma na sobie biało-czerwony
wojskowy mundur i czarny kapelusz z pióropuszem, które dostanie w sobotę na Paradę Azalii.
Pan Curry twierdził, że talerze Sabiana są doskonalej jakości, a do Weeda należało utrzymywanie
ich w idealnej czystości; mosiądz musiał lśnić, a skórzane rzemienie powinny być zawsze
odpowiednio zawiązane.
Na zadbanym budynku szkolnym z jasnej cegły, gdzie dziewięciuset hałaśliwych uczniów z
klas wyższych i średnich przesuwało się z klasy do klasy, powiewały flagi. Weedowi poprawił
się humor. Dobrze, że przynajmniej ojciec wynajmował mieszkanie w dzielnicy mającej dobrą
szkołę. Weed trzymał u taty swoje ubrania oraz inne rzeczy, udając że tam mieszka. Gdyby nie
chodził do Liceum Godwina, jego życie byłoby pozbawione muzyki oraz sztuki.
Gdy o ósmej trzydzieści pięć zabrzmiał drugi dzwonek, chłopiec zatrzasnął pomarańczowe
drzwiczki szafki w szatni i pobiegł kolorowymi, pustymi korytarzami, w których słychać było
dobiegające z sal rozmowy, śmiechy i szelesty otwieranych na ławkach książek. Miał obsesję na
punkcie punktualności; u jej źródeł leżało pewne wydarzenie z przeszłości.
Matka Weeda stale pracowała, rzadko była w domu i prawie nigdy nie wyprawiała go do
szkoły. Czasami zdarzyło mu się zaspać i gnał w panice na przystanek, ledwo ubrany i bez
książek. W jego świadomości, „niezdążenie na autobus”, równałoby się utracie kawałka życia i
pozostaniu samotnie w pustym domu, gdzie pobrzmiewały echa dawnych kłótni rozwiedzionych
już teraz rodziców i słychać było jeszcze dziarski głos starszego brata Weeda, Twistera, który
umarł.
Wbiegł do działu naukowego i wpadł na pana Pretty’ego, pełniącego dyżur na korytarzu przy
stole koło pracowni biologicznej pani Fan, gdzie Weed właśnie powinien przygotowywać się do
sprawdzianu.
– Halo! – zawołał nauczyciel, gdy Weed przemknął pędem obok. Właśnie umilkł drugi
dzwonek, a drzwi na całym korytarzu zaczynały się zamykać.
– Idę na lekcję do pani Fan – wysapał chłopiec.
– A wiesz, gdzie to jest?
– Tak, proszę pana, właśnie tutaj. –Wskazał czerwone drzwi oddalone o niecałe dwadzieścia
kroków, zastanawiając się, po co to głupie pytanie.
– Spóźniłeś się – powiedział Pretty.
– Dopiero był dzwonek. Jeszcze prawie go słychać.
– Spóźnienie to spóźnienie, Weed.
– Niechcący.
– I pewnie nie masz usprawiedliwienia – ciągnął nauczyciel, który w dziewiątej klasie
prowadził zajęcia z cywilizacji Zachodu.
– Nie mam – odrzekł Weed, czując narastającą irytację. – Bo nie planowałem się spóźnić.
Zostałem dopiero co przywieziony i nic nie mogłem na to poradzić. Cały czas biegłem, żeby się
nie spóźnić. A teraz spóźniam się przez pana.
Pan Pretty lubił sobie pogadać z uczniami, ale nikomu nie zamierzał przysparzać kłopotów.
Był młody, sympatyczny i czuł nieodpartą potrzebę zdobywania sobie słuchaczy. Znany był z
tego, że zatrzymywał uczniów na korytarzu najdłużej jak to możliwe, chociaż z niecierpliwością
spoglądali na drzwi klasy, w której właśnie powinni siedzieć i pisać klasówkę.

17

background image

– Nie zrzucaj na mnie winy za twój transport – powiedział zza niewielkiego stołu stojącego
przy ścianie pustego, czystego korytarza.
– Nie zrzucam. Mówię, jak jest.
– Na twoim miejscu, Weed, bardziej uważałbym na to, co mówię.
– To co? Mam chodzić z magnetofonem? zapytał krnąbrnie chłopiec.
Pretty mógłby dać mu spokój, ale się zdenerwował i zamierzał pociągnąć sprawę dalej.
– No tak, Weed, ty zdaje się jesteś u mnie na trzecim semestrze – zaczął. – A o czym to
mówiliśmy w piątek?
Z piątku Weed nie pamiętał nic z wyjątkiem tego, że nie miał ochoty spędzać weekendu u
ojca.
– A może trzeba ci trochę odświeżyć pamięć? – zapytał ze sztuczną uprzejmością nauczyciel.
– Co się wydarzyło w roku 1556?
Chłopiec coraz bardziej się denerwował. Zza zamkniętych drzwi słyszał głos pani Fan.
Skończyła sprawdzać listę i zaczęła lekcję.
– No dalej, na pewno wiesz – naciskał Pretty. – Co się wtedy stało?
– Była wojna. – Nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Bezpieczna odpowiedź, zważywszy, ile było wojen. Ale niestety. W tysiąc pięćset
pięćdziesiątym szóstym Akbar został władcą Indii.
– No dobrze, czy mogę już iść na biologię?
– A co było potem? – drążył Pretty. – Co się dalej działo?
– No co?
– To ja pierwszy zapytałem.
– O co? – Chłopiec ledwie panował nad nerwami.
– O to, co się działo później.
– Zależy, co rozumieć przez słowo „później” – odparował Weed.
– Później w sensie, jakie było następne chronologicznie wydarzenie na tablicy, którą każdy
dostaje u mnie na zajęciach – wyjaśnił nauczyciel. – Ty zapewne nawet na nią nie spojrzałeś.
– Spojrzałem. I jest tam napisane, że na pamięć trzeba się nauczyć tylko dat napisanych
wytłuszczonym drukiem, a nie sprawy Indii, ani to, co potem, nie są wytłuszczone.
– Czyżby? – rzucił wyniosłym tonem Pretty. – A niby jakim cudem pamiętasz, co jest
wytłuszczone, a co nie, skoro nie pamiętasz co tam jest po kolei?
– Zapamiętuję, gdy coś jest wytłuszczone! – Weed podniósł głos.
– Nieprawda!
– A właśnie, że tak!
Pretty nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni koszuli pióro i zaczął pisać na odwrocie
jakiegoś formularza.
– Dobra, cwaniaczku – warknął, tracąc nad sobą panowanie. – Napisałem dziesięć słów, a
niektóre z nich wytłuściłem. Możesz im się przyglądać minutę.
Wręczył Weedowi listę: „rejterada, konterfekt, pogrom, Wersal, poręba, Faberge, Fabian,
Waterloo, edykt, intercyza”. Żadne słowo nie było chłopcu znane, a Pretty zaraz zabrał listę.
– Które słowa były wytłuszczone? – zapytał.
– Nie umiem ich wymówić.
– Wersal?
Weed przypomniał sobie listę i skonstatował, że były tylko dwa słowa na W, a Wersal był
bliżej początku.
– Czwarte na liście, niewytłuszczone.
– Pogrom?
– Trzecie, niewytłuszczone.

18

background image

– Fabian?
– Czwarte od końca, też niewytłuszczone.
– Konterfekt?! – wrzasnął Pretty, a na jego sympatycznej twarzy malował się gniew.
– Wytłuszczone – odparł Weed. – Tak samo jak piąte i dziesiąte.
– Naprawdę? – Nauczyciel wychodził z siebie. – A co jest piąte i dziesiąte, jak jesteś taki
mądry?
Weed pamiętał wygląd słów poręba i intercyza, ale umknęły mu szczegóły.
– Prąba i intereza.
– Co one oznaczają?!
Na korytarzu zrobiło się głośno i pani Fan wyjrzała zza drzwi, by sprawdzić co się dzieje.
– Ciiii – powiedziała.
– Weed, co one znaczą? – Pretty ściszył głos.
– Interezy używa się na rysunkach, a prąby u dentysty – strzelił chłopiec.
Podporucznik Fling też brał udział w zgadywance. Wszedł w „następną warstwę”, potem
wybrał trzecią funkcję „tematycznie” i kliknął „usuń”, żeby pozbyć się ostatniego wykresu, po
czym wyświetlił „wezwania priorytetowe, ważne i zwyczajne” w okręgu czwartym, który nikogo
w tej chwili nie interesował.
Judy Hammer spoglądała na górne światło. Odprawy nie powinny trwać dłużej niż godzinę, a
już został przekroczony limit czasowy. Komendantka była zniechęcona, zirytowana i chętnie
odwołałaby dalszą część zebrania.
– Wiem, że to dla nas wszystkich nowość – odezwała się spokojnym tonem. – Rozumiem, że
takich rzeczy nie można opanować z dnia na dzień. Zostawmy mapy komputerowe do piątku, do
siódmej zero zero, a do tego czasu na pewno nauczymy się lepiej dawać sobie z nimi radę,
dobrze?
Nikt nie odpowiedział.
– Podporuczniku Fling? – zapytała Judy.
Jego dłonie zesztywniały nad klawiaturą. Wyglądał na pokonanego i zrezygnowanego.
– Da pan sobie radę z prezentacją COMSTAT do tego czasu? – nalegała szefowa.
– Nie, pani komendant. – Postanowił być szczery.
Otworzyły się drzwi, do sali wróciła Virginia West i zajęła swoje miejsce.
– No dobrze, podporuczniku Fling, to wystarczy – odpowiedziała bez pretensji Judy. – Czy
ktoś jeszcze chciałby poznać działanie tego programu? On naprawdę jest napisany z myślą o
użytkowniku. Nie dla inżynierów czy programistów, tylko dla policjantów.
Nikt się nie odezwał.
– Podporuczniku Brazil, mogę prosić o pomoc? – poprosiła.
– Oczywiście – odrzekł niepewnym tonem.
– Na razie może pan się tym zajmie – poleciła. – West? Ty też znasz się na komputerach.
Zobaczymy, czy uda wam się uruchomić ten program i zapanować nad nim. Mam nadzieję, że
następna prezentacja COMSTAT pójdzie nam gładko.
– Kto się chce nauczyć? – zapytała Virginia, rozglądając się wokół stołu. – No, pokażcie
państwo, że nie brakuje wam ikry.
Rękę podniosła porucznik Audrey Ponzi. W ślad za nią poszedł kapitan Cloud, a potem na
kolejną próbę zdecydował się Fling.
– Znakomicie – stwierdziła Judy Hammer. – Majorze Hanger, wróćmy do pańskiego raportu.
Musimy dać sobie radę bez komputera. Tylko trzeba się trochę pośpieszyć.
Hanger nerwowo zajrzał do notatek i szybko napił się kawy.
– Od ostatniego zebrania niewiele się zmieniło – zaczął. – Nadal mamy zwiększoną liczbę
włamań do samochodów, głównie dżipów, po poduszki powietrzne.

19

background image

– WSYPPA – wtrącił Fling.
Oczy wszystkich zwróciły się na kapitana Clouda, który zajmował się włamaniami
samochodowymi po poduszki powietrzne i wymyślił skrót WSPP, który media natychmiast
przekręciły na WSYPPĘ i pomimo wielu sprostowań departamentu policji nadal używały
przekręconej nazwy.
– W każdym razie – kontynuował Hanger – podejrzewamy, że większość skradzionych
poduszek trafia do dwóch zakładów uruchomionych niedawno przez Rosjan. Być może to ci
sami, którzy zeszłego lata otworzyli budkę na rynku farmerskim przy Siedemnastej, naprzeciwko
„Hawana’59”. Sprzedawali ogórki sałatkowe, co oczywiście nie wnosi nic do sprawy. – Spojrzał
na Clouda.
– Tak, Rosjanie mogą maczać palce we WSYPPIE – potwierdził Fling.
– Rozpatrujemy to – powiedział Hanger.
– Wróćmy do tych poduszek – poleciła komendantka.
We wszystkich ostatnich włamaniach – Hanger unikał określenia „WSYPPA” – mieliśmy do
czynienia z takimi samymi schematami. Właściciele po powrocie do swoich pojazdów zastają
wybitą szybę, a poduszki nie ma. Jadą samochodami do jednego z zakładu Rosjan, gdzie instalują
im poduszkę, i to tę samą, która została skradziona. Tak więc właściciele płacą drugi raz za tę
samą poduszkę, myśląc że wydają trzysta dolców na nową, chociaż dostają własną, skradzioną.
Takie kanty robi się na całym świecie.
– Ale jeśli dostają tę samą poduszkę, to nie można mówić, że kupują używaną, bo właściwie
nikt oprócz nich jej nie używał – zauważył Fling. – Czy to znaczy...?
– Co mamy począć z tą sytuacją? – Judy podniosła głos.
–Prowadzimy skoordynowane dochodzenia mające zdemaskować tego kolesia w
przynajmniej jednym zakładzie – odparł Hanger.
– Czy poduszkę powietrzną można jakoś rozpoznać? – zapytała szefowa policji.
– Nie, chyba że jest oznakowana – odparł Hanger, mając na myśli numer identyfikacyjny
umieszczany również na drzwiach. – Pomyślałem, że przydałaby się nam jakaś subwencja. Może
Państwowy Instytut Sprawiedliwości da się namówić.
– Do czego by posłużyła?
– Żeby przeprowadzić badania na temat użyteczności NIPP-u?
– Jakiego NIPP-u?
– Nadaliśmy taki skrót Numerom Identyfikacyjnym Poduszek Powietrznych – wyjaśnił
major. – Gdyby ta sama poduszka trafiła z powrotem po kradzieży do tego samego samochodu,
NIPP by to bezspornie wykazał.
– Faktycznie.
– To by ułatwiło sprawę.
Hanger pokiwał głową.
– Wyjaśnilibyśmy nie tylko nasze miejscowe sprawy, bo jestem pewien, że wiele z tych
skradzionych poduszek trafia za granicę stanu. A więc do systemu NIPP można by włączyć także
Interpol. Zyskalibyśmy sobie duże uznanie.
– Rozumiem. – Judy walczyła z poczuciem beznadziejności. – Coś jeszcze?
– Dwa kolejne skradzione saturny. Jest w tym pewna prawidłowość.
– Ile zginęło?
– W zeszłym miesiącu skradziono dwanaście wozów General Motors.
– Są jakieś podejrzenia? – zapytała Hammer.
– Wygląda to na sprawkę paru dzieciaków. Uważamy, że kupują wytrychy do saturnów od
chłopaka z ksywą Pikacz, prawdopodobnie na terenie szkoły podstawowej w Swansboro koło
obwodnicy Midlothian.

20

background image

– Jakiś gang?
– Tego nie wiemy odrzekł Hanger.
– Jak to?
– Cóż, opieramy się tylko na zeznaniach jednego złodziejaszka, który nie zawsze mówi
prawdę.
– Przykro mi to mówić, ale właśnie mieliśmy napad przy bankomacie. – Judy zmieniła temat.
– Poproszę zastępczynię West o podanie szczegółów.
– Ofiarą padł dwudziestodwuletni mężczyzna pochodzenia azjatyckiego. – Virginia zajrzała
do notatek. – Podjechał pod bankomat Crestar przy Patterson 5802. Nikogo więcej nie było.
Wszystko szło jak zwykle, gdy nagle ktoś mu zakleił oczy taśmą i przystawił pistolet do pleców.
Mężczyzna, ofiara nie potrafiła określić jego rasy, zażądał pieniędzy. Gdy ofiara uporała się z
usunięciem taśmy, bandyty już nie było.
– Taśma klejąca to nowość – zauważyła Judy Hammer.
– Absolutna – przyznała Wirginia.
– To nam daje szósty napad przy bankomacie – podsumowała szefowa. – Cztery w Southside
i dwa na West Endzie. Średnia od początku lutego wynosi jeden na tydzień.
– Pozwolę sobie zauważyć – powiedziała Wirginia – że ten ostatni napad wydaje mi się
szczególnie interesujący, i należy założyć, że ma związek z poprzednimi. Cztery pierwsze
nastąpiły późną nocą lub wczesnym rankiem, kiedy było ciemno. Sprawcami byli kobieta i
mężczyzna. Ona odwracała uwagę ofiary, pytając o posterunek policji, automat telefoniczny czy
cokolwiek. A wtedy pojawiał się on, rozsuwał kurtkę, żeby pokazać broń i mówił: „Dawaj forsę,
bo wyciągnę spluwę”. Pistolet może był prawdziwy, a może nie. Napastnicy zabierali pieniądze i
uciekali. Potem doszło do piątego napadu na Church Hill. Tym razem też było ciemno, ale
mężczyzna napastnik naprawdę wyciągnął broń. Wdarł się do samochodu ofiary i wyłączył
lampkę wewnątrz, żeby nie można było dostrzec jego twarzy. Groził napadniętemu, że jeśli
choćby spróbuje wezwać policję, to go odnajdzie po numerach rejestracyjnych i zabije. Później
zmusił ofiarę do przejechania kilku przecznic i wyskoczył z pieniędzmi. Dalej mamy napad przy
bankomacie na West Endzie, tym razem w dzień. Ja osobiście dostrzegam tu swoistą eskalację,
mogącą prowadzić do użycia przemocy.
– Wiemy coś jeszcze na temat tych spraw? – zapytał Cloud.
– Nic pomocnego. Niektóre z ofiar uważają, że dziewczyna była czarna, a inne że napastnik
był Murzynem. Wiek nieznany, zakładamy że to młodociani. Jeśli korzystali z samochodu, to nie
zostawili śladów – opowiadała Wirginia.
– A taśmy wideo z banku?
– Bezużyteczne.
– Dlaczego? – zapytała Hammer.
– Na pierwszej widać tylko plecy kobiety, a w dodatku jest ciemno. Na następnych czterech
nie widać zupełnie nic.
– A kamery działały?
– Jak najbardziej.
– A tego ranka?
– Też.
– Czy coś chociaż trochę podobnego wydarzyło się w innych częściach miasta? – zapytała
Judy Hammer.
Nikt nic nie odpowiedział.
– A co się dzieje w okolicach? Nie usłyszeliśmy tego od pana, kapitanie Webber – naciskała.
– Przy Chamberlayne, niedaleko Pasażu Azalii, jacyś Rosjanie otworzyli sklep ze starociami.
Jak dotąd nie zrobili nic nielegalnego.

21

background image

– A są powody, żeby ich podejrzewać? – drążyła temat Judy.
– Cóż, wszystko dobrze im się kręci.
– Skąd wiadomo, że to nie Cyganie? – zapytał oficer śledczy zajmujący się włamaniami,
Linton Bean.
– A nie mogą to być rosyjscy Cyganie?
– Chyba mogą sobie być wszystkim, póki pracują i nikomu nie szkodzą.
– Tak, tylko że najczęściej przyprowadzamy tu na posterunek Rumunów, Irlandczyków,
Szkotów i Anglików. „Wędrowcy”, tak o sobie mówią. Wkurzają się, gdy ich nazwać Cyganami.
– A nie można ich po prostu nazwać włóczęgami i złodziejami?
– Nigdy nie słyszałem o rosyjskich Cyganach.
– W zeszłym roku moja siostra była we Włoszech i mówiła, że tam też mają Cyganów.
– Wiem na pewno, że na Florydzie są Cyganie pochodzenia hiszpańskiego.
– I w tym cały problem – zauważył Bean. – Nie ma kraju o nazwie „Cyganią”. Można
pochodzić z dowolnego kraju i być Cyganem, nawet z Rosji...
– Co robimy w tej sprawie? – przerwała Judy.
– Wysyłamy patrole w takie okolice jak Windsor Farms, gdzie mieszkają głównie starsi
ludzie z pieniędzmi – odrzekł Bean. – Może należałoby powołać specjalne siły?
– Zróbcie to – poleciła komendantka, spoglądając na zegarek. – Oficerem dyżurnym w
rejonie drugim jest porucznik Noble. Co pan ma do zameldowania?
– W tym tygodniu dokonaliśmy aresztowania recydywisty skazanego za przemoc w rodzinie
– oznajmił. Używał poprawnego języka policyjnego i oburzał się na sposób mówienia kolegów.
– Bardzo dobrze – pochwaliła go Judy Hammer.
– Prowadzimy też szeroko zakrojone poszukiwania gwałciciela napadającego kobiety na
klatkach schodowych, ale jak dotąd nie udało nam się natrafić na żaden ślad – dodał porucznik. –
Poza tym, dla porządku, pani komendant, chciałbym dodać pewien komentarz.
– Proszę.
– Nie jestem pewien, czy dobrym pomysłem jest straszenie obywateli tymi gangami, o
których podporucznik Brazil napisał w niedzielnej gazecie.
– Napisałem prawdę – oznajmił Andy.
– To proszę wymienić chociaż jeden gang.
– To tylko kwestia nazewnictwa – odparł Brazil. – Wszystko zależy od tego, co określimy
mianem gangu.
– Młodociani dokonują najgorszych przestępstw – przyznała Judy. – Uczą jedni drugich,
mają na siebie zły wpływ, tworzą zorganizowane grupy, bandy. Mamy je na swoim terenie i
musimy przeprowadzić w nich rozpoznanie.
– Większość dzieciaków chodzących do szkoły i rozbijających wszystko, co im stanie na
drodze, działa w pojedynkę. To nie gangi – przeciwstawił się Noble.
– Przyjrzyjmy się sprawie w Jonesboro – odezwała się Wirginia West. – Czternastolatek
namówił jedenastolatka, żeby uruchomił alarm przeciwpożarowy, zgadza się? A co by było,
gdyby wmieszanych było czworo, pięcioro albo sześcioro dzieci? Gdyby zebrało się ich
dwadzieścioro, pozabijaliby nauczycieli.
– Racja.
Zastanów się, a też do tego dojdziesz.
– Trzeba by powołać tę cholerną straż obywatelską.
– Dzieciaki są bezwzględne. Dla nich nie istnieją żadne granice. Uważają, że zabijanie to
część gry – dodała Virginia.
– To prawda. One nie myślą o konsekwencjach.
– A co się stanie, jeśli pojawi się jakiś charyzmatyczny przywódca i naprawdę wszystkich

22

background image

zorganizuje? Wyobrażacie to sobie? – ciągnął Brazil.
Gdy odpierano jedne argumenty i wysuwano następne, Judy zastanawiała się, jak poruszyć
następny temat.
– Ostatnie działania wywiadowcze – zaczęła mówić – ujawniły, że dwóch białych mężczyzn
planuje zbrodnię na tle rasowym, rabunek i morderstwo czarnoskórej kobiety prawdopodobnie o
imieniu Loraine. Mężczyźni używają pseudonimów Bubba i Kleks.
Przez chwilę wszyscy milczeli w zakłopotaniu.
– Pani komendant, czy mogę zapytać, skąd pochodzi ta informacja?
Judy szukała wzrokiem pomocy u swej zastępczyni.
– Na razie nie wolno nam jeszcze wyjawić źródła tej informacji – powiedziała Virginia. –
Musimy tylko zachować czujność. Miejmy oczy i uszy otwarte.
– Są jeszcze jakieś sprawy? – zapytała jej szefowa.
Nie było.
– W takim razie chciałabym udzielić pochwały dwóm osobom. Mam nadzieję, że są obecne.
– Uśmiechnęła się życzliwie. – Podporucznik łączności Patty Passman i podporucznik Rhoad.
Wystąpili oboje. Judy Hammer wręczyła im dyplomy i uścisnęła ręce. Rozległy się wątłe
oklaski.
– Jak wiecie, w zeszłym miesiącu podporucznik Passman obsługiwała numer 911 i uratowała
człowieka przed zadławieniem się hot dogiem – mówiła Judy. – A podporucznik Otis Rhoad w
zeszłym miesiącu wystawił trzysta osiemdziesiąt osiem mandatów za złe parkowanie. To rekord
departamentu.
– Uuuu!
– Ta, większość naszym samochodom.
Patty Passman spojrzała na Rhoada.
– Dostaje nagrodę, bo wystąpił w radiu!
– Rhoad Wieprz!
Patty przygryzła wargę i zrobiła się czerwona ze złości.
– Bydlę! – dorzucił Fling, chociaż jego epitet zupełnie nie miał sensu.
– Dosyć – powiedziała Judy Hammer. – Spotkamy się tu wszyscy w piątek.
Kierunkowskaz forda explorera pulsował jak przerażone serce, gdy jego kierowca, który już
przegapił swój zjazd, po raz kolejny próbował wślizgnąć się przed Bubbę. Ten jednak dodał gazu
i ford został z tyłu na swoim pasie. Policjant nadal jechał za Bubbą, który zwolnił, dając do
zrozumienia, że nie toleruje, aby ktoś siedział mu na ogonie, choćby nie wiadomo kto. Był
kowbojem pędzącym bydło po otwartej prerii zmotoryzowanego świata.
– Jednostka Dwa do Jednostki Jeden. – Honey była wyraźnie zdenerwowana.
Bubba nie miał czasu na pogawędki z żoną.
– Kleks – zwrócił się do kumpla – królowa brzęczy, kawałek miejskiej gliny przylepił mi się
do tyłka, a szesnastka z brudasem na pokładzie wtrynią się przed machę – mówił szyfrem,
informując kolegę, że żona próbuje się z nim skontaktować, obserwuje go policjant w
radiowozie, a samochód z napędem na cztery koła kierowany przez punka próbuje zajechać mu
drogę.
– No to spadam. – Tamten się rozłączył.
– Później cię złapię, trzymaj się. – Bubba także się rozłączył. Chłopak z explorera
najwyraźniej przyjął wyzwanie i przypuściłby atak, gdyby nie policjant na sąsiednim pasie.
Smarkacz postanowił nie ryzykować mandatu. Nacisnął klakson, pokazał Bubbie wyprostowany
środkowy palec i wyraźnie poruszając ustami, powiedział: „kutas”. Po chwili zniknął wśród
innych samochodów. Bubba zwolnił, żeby po raz kolejny dać policjantowi do zrozumienia, że nie
życzy sobie nikogo na ogonie. W odpowiedzi tamten włączył czerwono-niebieskie światła i

23

background image

syrenę. Bubba zjechał na parking przy supermarkecie Kmarta.

Rozdział czwarty

Podporucznik Jack Budget bez pośpiechu wziął bloczek z mandatami i składany notes.
Wysiadł z białego wozu pobłyskującego czerwonym i niebieskim światłem, poprawił pas i
podszedł do czerwonego dżipa z nalepką na tylnym zderzaku przedstawiającą flagę konfederatów
oraz rejestracją z literami BUB-AH rzucającą się w oczy na kilometr. Kierowca opuścił przednią
szybę.
– Mam rozumieć, że nazywa się pan Bubah? – zapytał Budget.
– Nie, Bubba – odparł ten szorstko.
– Poproszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny. – Budget zrobił się ostry, chociaż tylko
dlatego, że ten facet zaczął.
Bubba wyciągnął plastikowy portfel z tylnej kieszeni spodni. Otworzył go, szeleszcząc
zapięciem na rzep i wyjął prawo jazdy. W poszukiwaniu dowodu rejestracyjnego pochylił się w
stronę schowka, a potem wręczył dokumenty policjantowi, który bacznie oglądał je przez kilka
długich minut.
– Panie Fluck, czy wie pan, za co pana zatrzymałem?
– Pewnie za naklejkę na zderzaku – odrzekł Bubba. Budget zrobił kilka kroków do tyłu i
spojrzał na tylny zderzak, jakby dopiero teraz zauważył nalepkę z flagą konfederatów.
– Ho, ho – powiedział, odsuwając widziane w myślach obrazy spiczastych kapturów i
płonących krzyży. – Nadal chce pan wygrać tę wojnę i zagonić czarnych do zbierania bawełny?
– Krzyż Południa nie ma z tym nic wspólnego – odparł oburzony Bubba.
– Co takiego?
– Krzyż Południa.
Budget zacisnął zęby. Jeszcze nie tak dawno chodził do publicznego liceum i widział, jak
stopniowo pustoszeją ławki, bo czarnoskórzy chłopcy trafiają za kratki lub tracą życie na ulicy.
Mówili na niego: czarnuch, małpa, asfalt, Bambo albo Wuj Tom. Wychowywał się w dzielnicy
dla kolorowych. Nawet teraz niektórzy ludzie wzywający policję chcą, aby wchodził do ich domu
tylnymi drzwiami.
– Chyba pan wie, że to sztandar konfederatów – wyjaśniał biały prostak. – Właściwie był to
sztandar bojowy w przeciwieństwie do takich jak Stars and Bars, Stainless Banner, Naval Jack,
czy Pennant.
Budget nie miał pojęcia o rozmaitości sztandarów konfederackich, które z różnych powodów
pojawiały się w kolejnych okresach wojny. Wiedział tylko, że nienawidzi takich naklejek,
tatuaży, podkoszulków i ręczników wszechobecnych na Południu. Do wściekłości doprowadzał
go widok flag konfederackich powiewających na werandach i grobach.
– Wszystko to sprowadza się do rasizmu, panie Fluck – zauważył oschłym tonem.
– Wszystko to sprowadza się do praw stanowych.
– Bzdura.
– Może pan policzyć gwiazdki. Jedna na każdy stan Konfederacji plus Kentucky i Missouri.
Jedenaście – oznajmił Bubba. – Na Krzyżu Południa nie ma nic o niewolnikach. Niech pan sam
zobaczy.
– Południe chciało się odłączyć, żeby utrzymać niewolnictwo.
– To tylko jeden z wielu powodów.
– A więc pan przyznaje, że tak było.
– Niczego nie przyznaję – zaprzeczył Bubba.
– Łamie pan przepisy podczas jazdy – oznajmił Budget. Chętnie wywlókłby tego kmiota z
samochodu i sprawił mu lanie.
– Nieprawda.

24

background image

– Owszem, prawda.
– Nie.
– Jechałem tuż za panem i widziałem.
– Ten gówniarz w explorerze chciał mi zajechać drogę – powiedział Bubba.
– Włączył prawy kierunkowskaz.
– I co z tego?
– Czy pan pił dzisiaj alkohol? – zapytał Budget.
– Jeszcze nie.
– Czy zażywa pan jakieś leki?
– Nie w tej chwili.
– Ale czasami pan zażywa? – Budget dopytywał się, bo wiedział, że pewne narkotyki i
trucizny, na przykład marihuana i arszenik utrzymują się we krwi przez dłuższy czas.
– Nic, co by mogło pana zainteresować.
– Ja to ocenię, panie Fluck.
Zbliżył się do otwartego okna w nadziei, że poczuje zapach alkoholu. Nie poczuł.
Bubba wyjął papierosa. Palił akurat merity, bo wraz z marlboro i virginia slims produkowane
były w zakładach Philip Morris. A Bubba odznaczał się lojalnością wobec pracodawcy i popierał
amerykańskie produkty.
Nie zamierzał informować Budgeta o tym, że brał librax na dolegliwości jelitowe, a od czasu
do czasu zażywał też sundafet, żeby osłabić skutki alergii na roztocza, pleśń i koty. To nie sprawa
policjanta.
– Advil – powiedział.
– Tylko? – surowo zapytał Budget.
– Może jeszcze tylenol.
– Panie Flucku...
– Co pan powiedział? – przerwał mu Bubba.
– ...utrzymuje pan, że niczego więcej pan nie zażył? – dokończył zdanie Budget.
– Słyszałem, co pan powiedział, i zamelduję o tym pana przełożonemu – oznajmił
rozgniewany Bubba.
Proszę bardzo, panie Fluck. Mogę...
– Zobaczysz!
– Mogę nawet umówić pana z szefową policji.
– Dosyć!
Całe pokolenie okrutnych uczniów niszczyło psychikę Bubby. Skandowali chórem te
straszne przezwiska, zanosili się śmiechem. Bubba widział siebie jako grubasa w panterkach.
Więcej tego nie zniesie.
– Czego? – Budget również podniósł głos.
– Nie muszę tego wysłuchiwać!
– Może pan porozmawiać bezpośrednio z komendantką! – oznajmił Budget. – Mnie to
guzik...
– Zamknij mordę!
– No to sobie narobiłeś kłopotów, kolego – powiedział z satysfakcją policjant.
Podobnie jak Weed. Wszedł na lekcję biologii, gdy wszyscy skończyli już test i podawali
kartki do przodu, a pani Fan zaczęła sprawdzać pracę domową, której on nie odrobił.
Rozglądając się rozpaczliwie po sali, błądził wzrokiem po dżdżownicach, embrionach
dzikich zwierząt, żuczkach, jajach termitów, jelitach psa w formalinie oraz motylach i skórze
węża przypiętych do tablicy. Czuł się osaczony przez Dymka.
Później na zajęciach z cywilizacji Zachodu pan Pretty trzy razy go wywoływał, ale Weed

25

background image

wiedział, że żadna odpowiedź nie zadowoli nauczyciela. Coraz bardziej narastał w nim strach.
Jego ostoją była klasa pani Grannis. Na piątej lekcji chodził na sztukę na poziomie IV i V.
Nauczycielka była młoda i piękna, miała delikatne jasne loki i oczy zielone jak letnia trawa.
Powiedziała Weedowi, że jest pierwszym w historii szkoły uczniem młodszej klasy, który bierze
udział w jej zajęciach. Zazwyczaj na czwarty poziom uczęszczali uczniowie z przedostatnich
klas, a na piąty z ostatnich. Ale Weed był wyjątkiem. Miał rzadkie zdolności plastyczne.
Spierano się na temat promowania go tak wysoko i w tak szybkim tempie, zwłaszcza że
narobił sobie zaległości ze wszystkich innych przedmiotów. O jego dojrzałości i przystosowaniu
społecznym rozprawiano na zebraniach. W końcu dyrektorka, pani Lilly, zaproponowała nawet,
aby zapisać Weeda na zajęcia uniwersyteckie albo specjalistyczne kursy w Centrum Sztuki.
Władze miejskie jednak nie zapewniały uczniom innego transportu niż poranny i popołudniowy
autobus, na które Weed tak bardzo bał się spóźnić. Chłopiec nie mógł jeździć w środku dnia.
Liceum zyskało więc wymówkę.
Pomiędzy jedenastą czterdzieści a dwunastą trzydzieści jeden Weed miał wolne i musiał się
ukryć. Nie chciał spotkać gdzieś Dymka. W desperacji ułożył tajny, skomplikowany i dziwaczny
plan. O jedenastej trzydzieści dziewięć wszedł do pracowni pani Grannis. Nie wierzył za bardzo
w swoje siły; bał się tego, co nastąpi, i wydawało mu się, że nauczycielka wyczuwa, że coś się z
nim dzieje.
– Jak się czujesz, Weed? – zapytała z niepewnym uśmiechem.
– Chciałem zapytać, czy podczas wolnej lekcji nie mógłbym tu popracować.
– Oczywiście, że możesz. Nad czym chciałbyś popracować?
Weed spojrzał na tylne ławki z komputerami.
– Nad grafiką – wyjaśnił. – Realizuję pewien projekt.
– Miło mi to słyszeć. Na rynku jest dużo ofert pracy w zawodzie grafika komputerowego.
Wiesz, gdzie leżą CD-ROM-y – powiedziała. – Do zobaczenia tutaj na piątej lekcji.
– Tak, proszę pani – odrzekł chłopiec, wysuwając krzesło i siadając przed komputerem.
Wysunął szufladę z oprogramowaniem graficznym ułożonym w stosiki i wyciągnął
potrzebne płyty. Wsunął corela do napędu CD, poczekał, aż pani Grannis wyjdzie z sali, a potem
załogował się do America Online.
Po wolnej lekcji przyszła przerwa obiadowa, ale Weed nie miał zamiaru nic jeść. Biegiem
przedostał się przez korytarz do sali orkiestry, w której nie zastał nikogo z wyjątkiem Jimbo
Sleetha, zwanego „Pałką”, grającego na werblu.
– Cześć, Pałka! – zawołał Weed.
Chłopak walił w instrument, wystukując nogą rytm na wysokim kapeluszu. Miał zamknięte
oczy, ze skroni ściekał mu pot. Weed podszedł do szafki i wyjął twardy plastikowy futerał
Sabiana. Otworzył go i z namaszczeniem wyjął ciężkie mosiężne talerze. Sprawdził naciąg
rzemieni, upewniając się, że węzły wytrzymają. Chwycił rzemienie w taki sposób, że palec
wskazujący stykał się z kciukiem. Trzymał talerze pod określonym kątem – brzeg prawego
znajdował się niżej niż lewy.
Pałka otworzył oczy i kiwnął koledze głową. Weed uderzył lewym talerzem w prawy i
czystym, porywającym dźwiękiem zaczął wyznaczać takt.
– Super! – zawołał Pałka i przyłączył się do gry.
Pałka bębnił, łomotał i wystukiwał rytm burzący krew w żyłach, a Weed maszerował
tanecznym krokiem po sali, zderzając ze sobą i rozsuwając błyszczące talerze, aż wydawało się,
że grają jakąś bojową muzykę.
– O tak! Jeszcze, jeszcze! – wołał oszalałym z emocji głosem Pałka. Weed był wniebowzięty.
Wygrywał czyściutkie nuty – raz były to krótkie urywane dźwięki, innym razem pozwalał im
wybrzmieć dłużej. Dzwonka nie słyszał, lecz zauważył zegar na ścianie. Szybko schował talerze i

26

background image

wrócił do pracowni pani Grannis dwie minuty przed czasem. Był pierwszy. Pisała coś na tablicy i
odwróciła się, aby zobaczyć, kto idzie.
– Dużo zrobiłeś na wolnej lekcji? – zapytała.
– Tak, proszę pani. – Unikał patrzenia jej w oczy.
– Szkoda że nie wszyscy lubią komputer tak jak ty. – Wróciła do tablicy. – Masz już
ulubione programy?
– Quark XPress, Adobe Illustrator i Photoshop.
– No, no, masz do nich dryg – powiedziała, gdy siadał przy jednej z ławek i wsuwał plecak
pod krzesło.
– To nic takiego – mruknął.
– Napisałeś opowiadanie o swojej rybie? – zapytała, nie przerywając pisania tygodniowego
rozkładu zajęć na białej tablicy.
– Tak, proszę pani – odrzekł posępnie Weed, otwierając zeszyt.
– Już nie mogę się doczekać, aż je usłyszę – dodawała mu otuchy. – Nikt w klasie oprócz
ciebie nie wybrał ryby.
– Wiem.
Dwa tygodnie temu uczniowie mieli za zadanie wykonać z papier-mache figurkę stanowiącą
dla nich symbol. Większość wzięła postaci z mitologii lub folkloru: były to smoki, tygrysy, kruki
lub węże. A on wymyślił sobie okrutną, drapieżną rybę. Z rozdziawionego pyska wystawały
rzędy zakrwawionych zębów, szkliste oczy Weed wykonał z małych lusterek błyskających do
każdego, kto ją mijał.
– Na pewno wszyscy chcą posłuchać o tej rybie – mówiła dalej pani Grannis.
– Znów będziemy mieli akwarele? – zapytał, interesując się tym, co ona pisze na tablicy.
– Tak, martwe natury z lustrzanymi przedmiotami, z fakturą – pisała zakrętasami. –
Dwuwymiarowe przedmioty stwarzające iluzję trójwymiarowości.
– Moja ryba jest trójwymiarowa – powiedział Weed – ponieważ zajmuje prawdziwą
przestrzeń.
– Zgadza się. Jakie tu pasują słowa?
– Nad, pod, przed, za, wokół – wyrecytował.
Słowa do zapamiętania na zajęciach ze sztuki nie musiały być pisane wytłuszczonym
drukiem.
– Wolnostojący lub w otoczeniu – dodał.
Pani Grannis odłożyła pisak.
– A gdyby twoja ryba była dwuwymiarowa, to w jaki sposób mógłbyś uzyskać trzeci
wymiar?
– Za pomocą światła i cienia.
Chiuroscuro.
Tak, tylko że tego się nie da wymówić – zauważył. – Dzięki temu narysowana szklanka
wygląda na trójwymiarową, a nie płaską. To samo z żarówką, soplem lodu a nawet chmurami na
niebie.
Weed przeniósł wzrok na pudełka z farbami i papier Gumbachera, używane tylko do
ostatecznych szkiców. Na półce stał klej Elmera. kredki i tempery Crayoli, którymi pomalował
rybę. Stojące na ostatnich ławkach komputery przypomniały mu o tajnej operacji, którą wykonał
przedtem.
Do sali zaczęli wchodzić uczniowie i rozległo się szuranie krzeseł. Pozdrawiali Weeda w
typowy dla siebie, żartobliwy i serdeczny sposób.
– Cześć, Zachwaszczony*

[Imię Weed w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Chwast” (przyp. tłum.)]

, jak

leci?

27

background image

– Dlaczego zawsze jesteś przed nami? Odrabiasz przed lekcją prace domowe?
– Skończyłeś już Monę Lisę?
– Masz farbę na dżinsach.
– E, to chyba nie farba, tylko krew ci leciała.
– Nie – skłamał chłopiec.
Oczy pani Grannis pociemniały, gdy przyjrzała się Weedowi i jego dżinsom. W chmurce nad
jej głową widział unoszący się znak zapytania. Nie miał nic do powiedzenia.
– Gotowi jesteście do przeczytania tego, co napisaliście o swoich symbolach? – zapytała
klasę.
Rozległy się jęki.
– Co to ma znaczyć?
– Napisanie pracy nie było obowiązkowe.
– Porozmawiajmy chwilę o symbolach – uciszyła ich nauczycielka. – Matthew, co to jest
symbol?
– Coś, co znaczy coś innego.
– A gdzie można znaleźć symbole? Joan?
– W piramidach. I w amuletach.
– Annie?
– W katakumbach, bo chrześcijanie pragnęli zachować tajemnicę.
– Weed? Gdzie jeszcze możemy doszukiwać się symboli? – Na twarzy pani Grannis pojawiło
się zainteresowanie, gdy patrzyła na niego.
– W graffiti i mojej grze w orkiestrze.
Siedząc przy biurku, Brazil szkicował w służbowym notatniku projekty logo biuletynu, a
przewodnicząca gubernatorskiego Komitetu do Zwalczania Zbrodni zawracała mu głowę przez
głośnik.
– To chyba jakiś straszliwy błąd w szacunkach – mówiła wyniosłym, pełnym pasji głosem
Lelia Ehrhart.
Andy przyciszył głos.
– Już tylko z samą sugestią, że możemy mieć tutaj gang, można pójść do sądu – oświadczyła
Leila.
Logo miało trafić do sieci, toteż musiało przyciągać uwagę, a ponieważ uzgodniono odejście
od MSR, Brazil zaczynał praktycznie od zera. Nienawidził biuletynów, ale szefowa pozostała
nieugięta.
– Nie każde dziecko to mały mafioso. Wiele z nich było źle traktowane, więc zabłądziło na
złą drogę, uległo wypaczeniu i jest wymagające naszej pomocy, panie Brazil. A co do tych
nielicznych, co łączą się w bandy nazywane przez pana gangami, to rozgłaszanie tego na forum
publicznym powodować wypaczenie obrazu i jest z gruntu złe. Mój komitet poświęcony jest
zapobieganiu, i to zadanie przedkłada przed wszystkie inne. Do tego właśnie upoważnił nas
gubernator.
– Poprzedni gubernator – uprzejmie przypomniał jej Brazil.
– A jak to ma do rzeczy? – odparła Ehrhart, która wychowywała się w Jugosławii oraz
Wiedniu i niezbyt dobrze mówiła po angielsku.
– To ma do rzeczy, że gubernator Feuer jeszcze nie powołał nowych komitetów. Sądzę, pani
Ehrhart, że niezbyt rozsądnie jest zakładać z wyprzedzeniem, jakie działania zaaprobuje nowy
gubernator i kogo wyznaczy do ich realizacji.
Nastąpiła pełna napięcia i złości chwila ciszy.
– Sugeruje pan, że gubernator może rozwiązać mój komitet? Że między ona a ja jest
problem? – pytała pani Ehrhart.

28

background image

Andy wiedział, że dobre logo musi przyciągnąć wzrok, ale nie zatrzymywać go zbyt długo.
Być może dlatego, że rozmawiał właśnie na temat gangu, w nagłym olśnieniu napisał „Policja
Richmondu” w stylu graffiti.
– No, no – powiedział do siebie z uznaniem.
– Co takiego? – Pełen złości głos przewodniczącej rozbrzmiał w gabinecie.
– Przepraszam – odezwał się Brazil. – O czym to mówiliśmy?
– Pytałam, dlaczego powiedział pan „no, no”.
W drzwiach ukazała się Judy Hammer. Andy przymknął oczy i przyłożył palec do ust.
– Chyba robi się pan zbyt zuchwały!
– Nie, proszę pani. Powiedziałem „no, no” z powodów niemających z panią nic wspólnego –
wyjaśnił zgodnie z prawdą.
– Czyżby? A więc co to miało oznaczać?
– Pracuję i „no, no” dotyczyło właśnie tego, co robię.
– Ach, rozumiem. To ja poświęcam swoja cenny czas na telefonowanie do pana, a pan
pracuje nad czymś innym, gdy my rozmawiać?
– Tak, proszę pani, ale słucham uważnie. – Starał się nie uśmiechać do szefowej, której pani
Ehrhart nigdy nie bawiła.
Do gabinetu weszła Virginia West.
– Co to...? – zaczęła.
Judy dała jej znak, żeby milczała. Brazil zacisnął ołówek w zębach i zrobił zeza.
– W rezultacie, panie Brazil, nie będzie pozwolone panu na cytowanie komitetu w drugi
artykuł, który pan napiszesz o temacie tak zwanych gangów. Jest pan całościowo zawieszony nad
niebezpieczeństwem krawędzi.
Brazil wyjął ołówek z ust i zanotował ostatnie zdanie. Virginia pokładała się ze śmiechu. Ich
przełożona z niesmakiem kręciła głową.
– My, członkowie Komitetu do Zwalczania Zbrodni, jesteśmy obrońcy dzieci, my nie
polujemy na czarownice – ciągnęła Lelia z zapałem. – Nawet jeśli dzieci łączą się w małe grupy,
co jest zupełnie oczywiste i normalne, to my wszyscy wynosimy ze szkoły pewne stereotypy i
przypinamy tym grupkom etykietkę gangów, tak jak mężczyzn, co przebierają się na Boże
Narodzenie za Świętego Mikołaja, pochopnie uważamy za pedofili, podobnie jak klownów, a
ostatnio też internautów. Początek zawsze wygląda tak samo. Wszystko to moc sugestii
posiadana przez media. Czy pan poglądujesz, że podniosłeś zaporę i powodujesz powódź?
Odwołuję się do pana rozsądku, żeby zatkał pan dziurę, którą wywierciłeś.
Brazil przygryzał palec i kilka razy odchrząknął.
– Rozumiem, że pani... – Głos mu najpierw zapiszczał o oktawę wyżej niż normalnie, a
potem uległ załamaniu.
Andy rozkasłał się, próbując powstrzymać histeryczny już śmiech, zrobił się czerwony na
twarzy, a z oczu poleciały mu łzy. Jego szefowa jak zwykle wyglądała tak, jakby chciała skręcić
kark Lelii Ehrhart. Virginia naśladowała minę przełożonej.
– A zatem mogę szczęśliwie założyć, że nie usłyszymy już więcej o tych zagadnieniach w
kwestii gangów? – Pani Ehrhart słynęła ze swej kreatywności w wyrażaniu myśli.
Brazil po prostu zaniemówił.
– Halo, jest pan tam?
Przycisnął kilka guzików, stwarzając wrażenie, że pojawiły się zakłócenia na linii, a potem
ostrożnie przerwał połączenie i odłożył słuchawkę na widełki.
– „Zagadnienia w kwestii gangów”! – zanosił się śmiechem.
– Znakomicie – powiedziała Virginia. – Zaraz znowu zacznie wydzwaniać. Daj spokój,
Andy. Za każdym razem gdy rozmawiasz z nią przez ten cholerny telefon, zdarzają się awarie. A

29

background image

potem ta kobieta dzwoni do mnie albo do szefowej. Wielkie dzięki.
– Musimy porozmawiać – oznajmiła Judy Hammer, wchodząc do gabinetu. – Zostawmy
Lelię na później. I tak już nam zajmuje za dużo czasu.
– Może powie pani coś gubernatorowi? – zaproponował Andy. Zrobił głęboki oddech i
przetarł oczy.
– Jeśli zapyta, to mu powiem – odrzekła przełożona. – Teraz musimy przygotować
maksymalnie uproszczoną instrukcję do COMSTAT-u. Trzeba zakończyć sprawę komputera. Ile
to już trwa? Trzy miesiące? Minął kwartał. A oni nadal nie umieją obsługiwać komputera.
Widzieliście, co się dzieje.
– Widzieliśmy. – Andy spoważniał. – Jeśli nie wdrożymy programu w życie, poniesiemy
porażkę.
– Przykro mi, że zlecam wam dodatkową pracę – mówiła szefowa – ale potrzebujemy
instrukcji jak najszybciej.
– „Jak najszybciej” to znaczy kiedy? – zapytała wnikliwie Virginia.
– Za dwa tygodnie od dzisiaj.
– Rany – Virginia opadła na małą sofę. – Już i tak haruję cały dzień w patrolach, z
detektywami, inspektorami, do wyboru.
– Ja też – dodał Brazil. – A do tego jeszcze ta witryna w Internecie.
– Wiem, wiem. – Judy Hammer wyjrzała przez okno na miasto. – Ja też mam w domu
komputer. Mogę podrzucić także parę swoich pomysłów. Wspólnie jakoś sobie poradzimy.
Myślę, że musimy podzielić się obowiązkami. Andy, ty lepiej znasz się na programowaniu,
poleceniach i tym podobnych. Możesz zająć się techniczną stroną instrukcji, a ty, Virginio,
pomożesz nadać im najprostszą formę, tak żeby wszystko było jasne, dostępne dla głąbów, żeby
policjanci mogli przestrzegać założeń.
Virginia nie wiedziała, czy powinna czuć się urażona.
– Ja postaram się dodać do tego całą filozofię, koncepcję, umieścić program w kontekście –
ciągnęła szefowa. – Andy, masz talent do pisania, zredagujesz całość.
– Zgadzam się, że to wszystko jest potrzebne – powiedziała jej podwładna. – Ale moim
zdaniem tych ludzi może przekonać do COMSTAT-u tylko to, że program sprawdza się w
praktyce.
– Nie zobaczą, jak się sprawdza w praktyce, dopóki nie zacznie działać – zauważyła
logicznie Judy Hammer.
Gdy szefowa wyszła z gabinetu, jej podkomendni spojrzeli po sobie.
– Cholera! – odezwała się Virginia. – Ładnie nas urządziłeś.
– Ja?!
– Tak, ty.
– To ona wyskoczyła z tą instrukcją, nie ja.
– Nie wyskoczyłaby, gdybyś nie zdradzał się z umiejętnościami pisarskimi. – Dostrzegła
wprawdzie nieścisłości w swoim rozumowaniu, ale nie zamierzała ich ujawniać.
– Ach tak. Teraz to wszystko moja wina, bo wiem jak wyciągać ogólne wnioski ze
szczegółowych poleceń, a ciebie poproszono o szczególną pomoc.
Virginia potrzebowała chwili na przemyślenie jego uwagi.
– Co rozumiesz pod „szczególną”? – zapytała. – Według mnie mój udział to coś więcej niż
„szczególna pomoc”.
Zadzwonił telefon Andy’ego.
– Tu Brazil. O, cześć. – Głos mu złagodniał. Przerwał, gdy tamta osoba mówiła. – Tak się o
mnie troszczysz – odrzekł, a potem znów słuchał. – Dobrze, tam gdzie zwykle – powiedział
niemal zalotnym tonem. – Nie mogę się doczekać. Muszę kończyć. Przepraszam – odezwał się

30

background image

do Virginii.
– Masz pojęcie, jak bardzo nienawidzę pisania instrukcji komputerowych? – zapytała pełnym
napięcia, nierównym głosem, wyobrażając sobie bogatą i piękną przyjaciółkę Andy’ego. – W
pracy nie należy załatwiać osobistych telefonów.
– To ona do mnie zadzwoniła. Poza tym to nie ty będziesz pisać tylko ja.
– Cóż, samo pisanie, gdy już wszystko jest obgadane i ustalone, to żadna sztuka.
Brazil zrobił się zły.
– Nie masz prawa mówić, że to łatwizna.
– Mogę mówić, co mi się podoba.
– Nie możesz.
– A właśnie, że mogę – upierała się Virginia.
– To sama napisz tę instrukcję.
– Ani myślę! – odrzekła. – Mam dosyć swojej roboty.
– Przepraszam. – Usłyszeli głos z tyłu.
Za drzwiami stał Fling z książką rozkazów, bojąc się wejść.
Virginia West i Brazil przerwali kłótnię i zwrócili na niego spojrzenie.
– Ja już wychodzę – powiedziała Virginia i ruszyła do drzwi.
– Panie podporuczniku – odezwał się Fling. – Chciałem tylko przypomnieć panu o spotkaniu
w Liceum Godwina o trzynastej pięćdziesiąt sześć.
– O kurczę! – mruknął Andy, spoglądając na zegarek. – Wiesz, jak najszybciej tam się
dostać?
– Nie mam pojęcia, ja tam nie chodziłem.
– Co? – Brazil próbował zebrać myśli.
– Ja chodziłem do Hermitage – tłumaczył Fling.
– Chwila. – Andy zerwał się od biurka. – Virginio, poczekaj moment.
– Tam się jedzie Hungary Springs Street. – Fling dał się ponieść wspomnieniom. – Godwin
to nie jedyne dobre liceum w okolicy.
Virginia podeszła do biurka; w komplecie koloru khaki pasującym do czarnych oczu i
intensywnie rudych włosów wyglądała nieco prowokująco. Miała figurę lepszą, niż sobie na to
zasłużyła, i niewiele o nią dbała.
– Słucham – odezwała się zniecierpliwiona.
– Do Hermitage też powinien pan pojechać. Pogadać trochę z uczniami, no wie pan. – Fling
nie przestawał mówić. – W jednej szkole zorganizuje się spotkanie z policją, ale co z innymi?
– Zapomniałaś? – powiedział Brazil do swej koleżanki, zawiązując sznurowadła sportowych
butów. – Miałaś jechać ze mną do Liceum Godwina.
– Cholera.

Rozdział piąty

Warsztat samochodowy Muskrata stał się dla Bubby drugim domem i tego dnia wizyta tam
była dla niego jedynym pocieszeniem. Nie liczyło się, że oficer Budget poprzestał na udzieleniu
ostrzeżenia. Bubba czuł się urażony, gdyż policjant zwracał się do niego po nazwisku. Rozdrapał
stare rany, nadepnął mu na odcisk, a potem niesprawiedliwie i okrutnie oskarżył go o
uprzedzenia rasowe.
Warsztat Muskrata znajdował się za ceglanym budynkiem pomiędzy kilkoma złomowiskami
przy ulicy Cloptona, pomiędzy Midlothian i Hull. Otaczało go prowizoryczne ogrodzenie ze
starych opon, poukładanych jak bale wokół chat w czasach Lincolna. Gruba warstwa kurzu
pokrywała poniewierające się skrzynie biegów, wiaty były osłonięte przed deszczem stertami
plastikowych płacht i opakowań po oleju. Wykorzystywane raz do roku z okazji Parady Azalii
samochody osobowe, vany, pikapy, a także traktor i stary wóz strażacki stały tam, gdzie je

31

background image

Muskrat zostawił po ostatniej imprezie. Bubba zaparkował przed wejściem do warsztatu,
wyłączył silnik i wysiadł z samochodu.
W jednej chwili poddał się atmosferze królestwa automobilowego – nastrojowi, który
pasował do kryjówki złodziei kradnących samochody na części, ponieważ większość
znajdujących się tam mechanizmów nie była zardzewiała i pochodziła z wcześniejszego etapu
ewolucji pojazdów. Bubba obszedł staroświecki podnośnik pneumatyczny i lewarek, przecisnął
się pomiędzy różnorakimi donicami, zwojami węży ogrodowych, stertami zderzaków,
reflektorów, masek, błotników i foteli, wśród stosów drewna opałowego i wielkich pojemników
pełnych części samochodowych.
Chociaż Bubba rzadko o tym mówił, był przekonany, że to miejsce jest trójkątem
bermudzkim dla samochodów. Uważał, że pojazdy zaginione podczas powodzi i huraganów, a
także skradzione, trafiały do takich miejsc jak warsztat Muskrata, gdzie przejmowano nad nimi
opiekę i oferowano nowym właścicielom. Zamierzał o tym napisać do „Porozmawiajmy o
samochodach” w Internecie lub do swej ulubionej dziennikarki, Miss Samotnej Części, która w
rzeczywistości była mężczyzną.
– Ej, Muskrat! – zawołał.
Wszedł głębiej do warsztatu, gdzie w starym piecu paliła się mieszanina drewna i zużytego
oleju silnikowego.
– Muskrat, do diabła, gdzie jesteś? – spróbował ponownie.
Nie zawsze łatwo było zlokalizować właściciela pomiędzy starymi nagrzewnicami,
akumulatorami, miskami olejowymi, olejarkami, łańcuchami, linami, taśmami, rurkami
gazowymi, wężami od odkurzaczy, prowizorycznymi przedłużaczami, stojakami i zaciskami.
Ponadto w warsztacie były jeszcze szlifierki, podnośniki łańcuchowe do unoszenia silników,
setki kluczy przystosowanych do przekrojów metrycznych i amerykańskich, wiertarki, szczypce,
dłuta, wiertła, szydła, imadła, przyciski, sprężyny, wtyczki, drewniane i metalowe młotki.
– Po co ty palisz w piecu, Muskrat?
– Żeby mnie w stawach nie łupało. Co tym razem próbowałeś naprawiać?
Głos właściciela dobiegał spod uniesionego mercurego cougara rocznik 1996.
– Ja? Próbowałem naprawiać?
Tamten leżał plecami na macie. Nagle wyłonił się spod wozu niczym czarodziej w
niebieskich spodniach mechanika oraz koszuli i czapeczce z napisem „Auto części NAPA”.
– A co, może ja? – zapytał Muskrat, który miał co najmniej siedemdziesiąt lat, a ręce
szorstkie i twarde jak z kamienia.
– Znowu nieszczelność w przedniej szybie – oznajmił Bubba. – Ostatnio to naprawiłeś.
– Uhm – powiedział z łagodną ironią tamten, po czym urwał znad głowy kawałek papieru
toaletowego i zaczął sobie czyścić okulary. – Dobra, wjedź do środka. Rzucę okiem, ale dobrze ci
radzę: niech ci wprawią w serwisie nową szybę. Albo sprzedaj ten złom i kup sobie coś, co nie
będzie nawalało co pięć minut.
Nie słuchając go, Bubba wyszedł z warsztatu, wsiadł do dżipa i zapalił silnik; ze złości
buzowała w nim krew. Nie chciał uwierzyć i nie wierzył, że Kleks mógł go oszukać. Przecież nie
sprzedałby mu takiego szmelcu. Gdy stawał w warsztacie obok cougara, myśl o takiej
ewentualności rozbudziła w nim wspomnienia o innych doznanych krzywdach. Wysiadł z wozu.
– Powiem ci, Muskrat, że w tym mieście policja jest brutalna aż do przesady – oznajmił.
– Tak? – zapytał właściciel, przyglądając się przedniej szybie.
– Tak mi się zdaje, że trzeba z tym coś zrobić.
– Tobie, Bubba, stale coś się zdaje.
– Z pewnych nieco skomplikowanych powodów ta nowa komendantka, co się sprowadziła tu
niedawno, potrzebuje mojej pomocy.

32

background image

– Zawsze masz nieco skomplikowane powody. Ja na twoim miejscu trzymałbym się od niej z
daleka.
Bubba nie mógł jednak przestać myśleć o komendant Judy Hammer. Dziś rano usłyszał w
telefonie komórkowym jej nazwisko. Musiały być jakieś powody; to nie przypadek.
– Muskrat, musimy się zmobilizować.
– Jacy my?
– Obywatele – mówił Bubba. – To nasza sprawa.
– Nie mogę znaleźć tej nieszczelności.
– Tutaj. – Bubba pokazał górną część szyby obok lusterka wstecznego. – Stąd cieknie woda.
Zapalisz? – Wyciągnął paczkę papierosów.
– Lepiej byś to rzucił, synu – powiedział właściciel warsztatu. – Żuj gumę. Ja też żuję, kiedy
mnie najdzie. Pełno tu benzyny i innych takich.
– Zapomniałeś, że mam bóle w skroniach. Forsowanie szczęki grozi mi śmiercią. – Poruszył
brodą na boki.
– Mówiłem ci, żebyś sobie nie wstawiał tych koronek. – Muskrat wyciągnął pojemnik
ciśnieniowy z wodą i podłączył przewód ze sprężonym powietrzem. – Lepiej byś zrobił, gdybyś
usunął sobie wszystkie zęby i zrobił sztuczną szczękę, jak ja. – Odsłonił protezę w uśmiechu. –
Wejdę do środka z wężem, a jak zawołam, ty zaczniesz lać – powiedział.
– Tak jak ostatnio – odrzekł Bubba. – Nieźle to działa.
– To tak samo jak zakładanie tych twoich koronek. – Siedzący na fotelu kierowcy Muskrat
nie dawał za wygraną. – Wystarczy pójść do dentysty. Na twoim miejscu zamówiłbym teraz taką
nowoczesną protezę, bo ona nie wygląda jak klawiatura fortepianowa. A tę szybę koniecznie
trzeba wymienić. Samochód był stuknięty. – Mechanik mówił o tym nie pierwszy raz. – Dlatego
wszystko w nim siada. No i dlatego, że zawsze próbujesz coś wykombinować na własną rękę.
– Nie był stuknięty, kolego – upierał się Bubba.
– Był na sto procent. A ty coś myślał, że to wózek prosto spod igły?
– Lepiej nie mów nic złego na Kleksa.
– Nie mówię.
– To mój dobry kumpel, chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej.
– Dawno temu, gdy słuchaliście tatusia i chodziliście do kościoła – przypomniał mu Muskrat.
– Nie zapominaj, że jesteś dzieckiem kaznodziei.
Bubbie przypomniało się jeszcze jedno odwołanie do przeszłości i do starego nazwiska.
Zamilkł na chwilę. Zaczął go boleć brzuch.
– Bubba, przecież ja to mówię dla twojego dobra. Kleksowi opłacało się trzymać stronę syna
pastora. I nie wszyscy mają o twoim kumplu tak dobre zdanie jak ty.
Muskrat nasłuchał się opowieści każdego mieszkańca miasta, który musiał naprawić
samochód, między innymi posiadaczki dodge’a darta, panny Prum, która zbiegiem okoliczności
była dyrektorką do spraw edukacji chrześcijańskiej Drugiego Kościoła Prezbiteriańskiego, gdzie
doktor But Fluck był starszym pastorem.
– Słuchaj, Muskrat, jest już wpół do siódmej, a ja, jakby dzień był jeszcze za mało
przechlapany, wieczorem muszę iść do pracy – powiedział Bubba. – Lepiej zajmij się więc tą
nieszczelną szybą. – W tym samym momencie przed warsztat zajechał escort.
– Uwinę się w trymiga – zapewnił go tamten.
Zajął się demontażem pokrycia sufitu w dzipie, a potem bacznie zbadał czarną gumową
uszczelkę.
– Dobrze, że przynajmniej sam nie próbowałeś tu majstrować – zauważył.
– Nie miałem czasu – odrzekł Bubba.
– To dobrze, bo zawsze tylko pogarszasz sprawę – mówił słodkim głosem Muskrat.

33

background image

Zauważyli chłopaka dopiero, gdy się do nich przybliżył.
– Cześć – powiedział przybyły. – Nie chciałem was przestraszyć.
– Synu, nie zakradaj się tak do ludzi – zganił go właściciel zakładu.
– Pukałem w okno – wyjaśnił tamten.
– Poczekaj tam z tyłu. Zajmę się tobą, jak skończę z tą nieszczelnością.
Bubba nie zamierzał przyznać racji swemu rozmówcy.
– Sam osobiście podłączyłem elektrykę do przyczepy – powiedział.
– I zamiast kierunkowskazu miga światło wsteczne – skontrował Muskrat.
– Wielkie rzeczy.
– A pamiętasz chłodziarkę? Też nie była to wielka rzecz.
– Instrukcja była niejasna – odparł Bubba.
– Walczyłeś z tym pięć godzin, a i tak źle podłączyłeś. Plus do minusa, zamiast plus do
plusa, a minus do minusa. Zaraz potem siadł ci alternator, wspomaganie i pompka od
wycieraczek. Ciesz się, że nie uszkodziłeś silnika, bo musiałbyś kupować nowy. Dobra, Bubba,
możesz zacząć lać.
– Przepraszam – wtrącił się grzecznie chłopak. – Ile panu to zajmie czasu?
– Musisz chwilę poczekać – odrzekł właściciel warsztatu.
Bubba puścił wodę na szybę w okolice lusterka, a Muskrat od środka szukał nieszczelności
na uszczelce.
– A jeszcze kiedyś – wspominał stary – zmieniałeś wyłącznik rtęciowy i też spartoliłeś.
Światła się nie wyłączały i wyczerpał się akumulator. Kiedyś też zmieniałeś klocki hamulcowe i
odwrotnie je włożyłeś, a przedtem zdemontowałeś ogranicznik na dźwigni hamulca ręcznego i
wyleciała przy zaciąganiu.
Bubba dał chłopakowi do zrozumienia wzrokiem, że tamten przesadza. Mechanik podszedł
do stołu, gdzie grzało się kilka tubek szybkoschnącej pianki poliuretanowej. Wziął wyciskarkę i
zamontował w niej jedną z tub.
– A pamiętasz, jak nie podłożyłeś klinów, samochód się osunął i zniszczyłeś sobie dwa koła,
które akurat były bez opon? – ciągnął Muskrat.
– Bajki opowiada – szepnął Bubba do chłopaka.
Przez nieszczelne miejsce ciekła woda. Mechanik wycisnął trochę czarnej pianki, polizał
palec i ugniótł ją na płasko. Wysiadł z samochodu i z zewnątrz nałożył cienką warstwę na
uszczelkę.
– Trzeba poczekać piętnaście minut i sprawdzić jeszcze raz – oświadczył. – Prawdę
powiedziawszy, takie uszczelnienia nie są zbyt trwałe. Założę się, że powietrze nieźle hałasowało
przez tę dziurę.
Bubba nie miał zamiaru potwierdzać. Właściciel warsztatu podszedł do pojemnika z
rozpuszczalnikiem i zanurzył ręce w ciemnym płynie.
– Co potrzeba? – zwrócił się w końcu do chłopaka.
– Nie działa automatyczne otwieranie lewej tylnej szyby. – Młody klient mówił uprzejmym
tonem, ale patrzył nieruchomymi oczami przed siebie.
– Pewnie silniczek nawalił – wtrącił superfachowiec Bubba. – Ale musisz poczekać. Ja
przyjechałem pierwszy.
– Mamy parę minut wolnego – powiedział do niego Muskrat. – Pójdę i zobaczę, co jest.
Wytarł ręce i wyszedł do escorta. Otworzył tylne drzwi i usunął wewnętrzną osłonę, a
właściciel forda rozglądał się po otoczeniu.
– Bubba, nie przyniósłbyś mi ucinacza do przewodów? – poprosił Muskrat. – Masz szczęście
– zwrócił się do młodzieńca. – To nie włącznik ani silniczek. Urwał się przewód pomiędzy
drzwiami a ramą. Wystarczy połączyć go z powrotem. Jak się nazywasz?

34

background image

– Dymek.
– Jakieś nowe imię – skomentował mechanik.
– Wszyscy tak na mnie mówią. – Chłopak wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że z pana
wozem też będzie wszystko w porządku – powiedział do Bubby. – Jestem tu nowy. Ale ludzie
wokół wydają się bardzo mili.
– Jak to na Południu – pochwalił się Bubba.
– Pan jest chyba stąd.
– No pewnie, a skąd by. Właściwie teraz jestem południowcem jeszcze bardziej niż dawniej.
– Jak to? – zapytał Dymek z uśmiechem, w którym mogła się czaić odrobina drwiny, więc
Bubba miał się na baczności.
– Urodziłem się w Northside, a przeprowadziłem do Southside.
– Tak? A gdzie pan mieszka?
– Na Forest Hill, zaraz przy Clarence – powiedział Bubba, któremu pochlebiało
zainteresowanie chłopca i szacunek, z jakim się do niego odnosił. – Mój dom łatwo zauważyć.
Mam wielkiego czarnego psa, który wabi się Torba. Stale szczeka, ale muchy by nie skrzywdziła.
– To niedobrze, jeśli pies pilnujący domu stale szczeka – zauważył Dymek.
– Też racja.
– A chodzi pan z nim na polowania?
– O tak, w tym się sprawdza.
Muskrat owinął izolacją połączony przewód i było po wszystkim.
– Ja w twoim wieku – powiedział Bubba do Dymka – takie drobnostki jak te zaczynałem sam
naprawiać.
– Ja się za bardzo do tego nie nadaję – odrzekł chłopak.
– Możesz się poduczyć, synu – zachęcał Bubba. – Kup sobie narzędzia, kilka książek, a
resztę wypracujesz metodą prób i błędów. Możesz trochę pomajsterkować przy domu. Zrób sobie
biurko, napraw dach. Kurde, kupiłem u Searsa nowe wrota do garażu i sam je zamontowałem.
– Nie żartuje pan? – zapytał Dymek. – Z pilotem i tak dalej?
– A co? Takiej satysfakcji nie kupi się za pieniądze – mówił Bubba.
– Musi pan mieć niezły garaż.
– No. Mam do niego słabość. Mam w nim wszystko, od sekatora po kompresor powietrza
DeVibliss. Narzędzia diagnostyczne, na przykład sondę czujnikową Sunpro, którą można
mierzyć ciśnienie absolutne w przewodach, masę napływającego powietrza i parcie na
powierzchnię.
– Ani mnie takie bajery niepotrzebne, ani tobie – odezwał się Muskrat. – Chociaż ja
przynajmniej wiem, jak się z nimi obchodzić.
Zamontował z powrotem osłonę drzwi i wstał. Pochylił się nad fotelem kierowcy, włączył
silnik i wypróbował otwieranie szyb. Wszystko działało.
– Chodzi jak po maśle – oznajmił z dumą, wycierając dłonie w spodnie.
– Rany, dzięki – powiedział Dymek. – Ile płacę?
– Pierwszy raz na koszt firmy – odrzekł Muskrat.
– Jeszcze większe dzięki.
– Za dwa tygodnie będzie pokaz broni palnej i białej – przypomniał sobie nagle Bubba. –
Szukam dodatkowych magazynków, po dwadzieścia pięć naboi, do mojego nowego M9 92FS
Special Edition. To najlepsza na świecie wojskowa broń ręczna. Pokazywałem ci, Muskrat.
Normalnie jest z paskiem i kaburą. Używano ich w Pustynnej Burzy, Pustynnej Tarczy,
Odzyskanej Nadziei, Wspólnej Straży.
– No mów, o co chodzi.
– Zastanawiam się, czy nie dałoby się zmajstrować eleganckiej gablotki. Z drewna

35

background image

orzechowego, z szybami. No i drewniane uchwyty – mówił rozmarzony Bubba.
– To będzie praktyczna rzecz? O ile zamierzasz w ogóle strzelać z tej broni.
– Jasne, że zamierzam. Z pocisków Winchester 115 typu Silvertip high-power.
– Dlaczego nie jesteś w szkole? – zapytał mechanik Dymka.
– Mam wolną lekcję. Muszę wracać.
Muskrat odczekał, aż chłopak wsiądzie do samochodu i odjedzie.
– Widziałeś jego oczy? – zapytał. – Wyglądał na pijanego.
– Zapomniałeś, jaki byłeś w jego wieku? – spytał Bubba. – Jak myślisz, czy ta pianka już
wyschła?
– Pewnie tak. Ale nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei.
Jeszcze raz przeprowadzili próbę, zwiększając ciśnienie wody. Nieszczelność nie została
zlikwidowana. Tym razem Muskrat długo się zastanawiał, zanim wydał orzeczenie.
– Najwyraźniej masz pęknięty dach – stwierdził.

Rozdział szósty

Weed odmówił przeczytania swojej pracy i pani Grannis zwątpiła, czy w ogóle cokolwiek
napisał. Była bardzo niezadowolona, a reszta uczniów nie wiedziała, co o tym myśleć. Ten
chłopiec zawsze był taki pilny, po prostu cudowne dziecko na zajęciach ze sztuki. A tu nagle
okazał się niechętny do współpracy i niekomunikatywny, a im bardziej nauczycielka nalegała,
tym większy stawiał opór. W końcu stał się niegrzeczny.
– Moja sprawa, dlaczego wybrałem rybę – warknął, sięgając pod ławkę po plecak.
– Jak wszyscy uczniowie, dostałeś pewne polecenie powiedziała stanowczo pani Grannis.
– Nikt więcej nie zrobił ryby. – Weed spojrzał na zegar.
– Tym bardziej chcielibyśmy wysłuchać twojego wypracowania.
– No, Weed, daj spokój.
– Przeczytaj.
– To nie w porządku. Ty naszych wysłuchałeś.
Była za dwanaście druga. Za trzy minuty kończyła się piąta lekcja. Pani Grannis czuła się
okropnie. Weed był niemożliwy – siedział w ławce sztywno, z pochyloną głową, jakby ktoś miał
go zaraz zbić. Reszta uczniów kręciła się niecierpliwie, oczekując dzwonka.
Henry Hamilton należał do czołowych zawodników drużyny baseballowej i nienawidził
siedzieć bezczynnie o drugiej po południu. Wykrzywił się i zsunął z krzesła, a potem wybuchnął
głośnym śmiechem. Eva Grecci spadła również, bo Hamilton boleśnie ją popchnął. Randy
Weispfening też nie była zadowolona.
– Mamy tu dwoje wyższych oficerów policji, przysłanych do Richmondu z Nowego Jorku –
oznajmiła pani Grannis. – Uprzejmie zgodzili się przyjść do nas i porozmawiać z wami.
– O czym?
– Zapewne o przestępstwach – odrzekła nauczycielka.
– Niedobrze mi się robi, jak o tym słucham.
– Mnie też. Moja mama przez to nie może nawet czytać gazet.
– A mój tata mówi, że powinienem zacząć przychodzić do szkoły w kamizelce kuloodpornej.
– Hamilton parsknął śmiechem i zdążył się odsunąć, zanim Randy dała mu kuksańca.
– To nie jest śmieszne – powiedziała pani Grannis.
Rozległ się dzwonek i wszyscy wyskoczyli z klasy jak oparzeni.
– Dalej na spotkanie z czarnoksiężnikiem... – zaśpiewał Hamilton i zaczął podskakiwać po
wyimaginowanej dróżce wyłożonej żółtą kostką.
Eva Grecci zaniosła się śmiechem.
– Weed – poprosiła pani Grannis. – Zostań na chwilę.
Ponuro przyczłapał do biurka. Sala opustoszała i zostali sami.

36

background image

– Po raz pierwszy nie odrobiłeś zadania domowego – powiedziała łagodnie nauczycielka.
Wzruszył ramionami.
– Wyjaśnisz mi dlaczego?
– Bo nie i już. – Znów wzruszył ramionami, a łzy napłynęły mu do oczu.
– Weed, to nie jest odpowiedź.
Przymknął oczy i odwrócił od niej wzrok. W głowie miał mętlik. Za godzinę musi się
spotkać z Dymkiem na parkingu.
– Po prostu nie odrobiłem – odrzekł, myśląc o pięciostronicowym wypracowaniu ukrytym w
plecaku.
– Bardzo mnie to dziwi, że nie odrobiłeś. – Pani Grannis starała się właściwie dobierać
słowa.
Weed milczał. Przez pół niedzieli ułożył cztery szkice, aż w końcu w bólach przepisał tekst
na czysto czarnym atramentem, stawiając idealne litery zgodnie z kanonami kaligrafii, o której
przeczytał w poradniku i dzięki której wyrobił sobie wyraźny, zdecydowany i całkowicie
niepowtarzalny charakter pisma. Zadzwonił drugi dzwonek.
– Musimy iść do auli – powiedziała pani Grannis.
Czuł, że nauczycielka uważnie przygląda się jego twarzy w poszukiwaniu jakiegoś
wyjaśnienia. Zastanawiała się, czy ciało pedagogiczne nie popełniło błędu, promując jego talent
artystyczny, niespotykany dotąd w liceum Godwina.
– Nie chcę słuchać jakichś gliniarzy – zaprotestował Weed.
– Weed. – Ten ton nie podlegał sprzeciwom. – Pójdziesz i będziesz siedział koło mnie.
Brazil zaparkował oznakowany samochód patrolowy na podjeździe przed głównym wejściem
do szkoły. Pomimo wcześniejszych narzekań cieszył się z tego spotkania. Wysiadając z
radiowozu, znalazł się pod ostrzałem uczniowskich oczu. Nie wydawało mu się, że jego wysoka,
znakomicie proporcjonalna sylwetka w mundurze miała cokolwiek wspólnego z uwagą, jaką
zawsze na siebie zwracał.
Właściwie nigdy nie zaakceptował swojej fizyczności. Częściowo dlatego, że był jedynakiem
skazanym na łaskę matki, która w swym nieszczęściu nie potrafiła traktować go jako
samodzielnej istoty. Gdy na niego patrzyła, dostrzegała trochę zamazany portret męża – zabitego,
gdy Brazil miał dziesięć lat. W porywach uczuć błagała, rozkazywała i prosiła, żeby zmarły mąż
jej nie opuszczał.
– Cholera, gdzie mamy iść? – zapytała Virginia, zatrzaskując drzwi samochodu.
Brazil zajrzał do notatek otrzymanych od Flinga.
– „Wejść i w lewo” – przeczytał.
– Gdzie wejść?
– Hm. – Dalej przeglądał kartki. – Tego nie ma. Mamy iść drzwiami na wprost, do zielonego
korytarza, przez kolejne drzwi do niebieskiego, aż zobaczymy tablicę informacyjną ze zdjęciami.
– Cholera! – rzuciła Virginia i ruszyli.
– A potem – kontynuował Brazil – „już będzie widać”.
– To jakaś intryga, mówię ci, Andy. Specjalnie przydzielili nam Flinga, żeby podłożyć
szefowej świnię.
– No nie wiem – odrzekł Brazil, otwierając przed nią frontowe drzwi. Weszli do środka i
znaleźli się na korytarzu. – Fling pracował trzy lata u poprzedniego komendanta.
– Ale poprzedni komendant wyleciał za brak kompetencji.
– O, przepraszam. – Brazil zauważył młodą i ładną nauczycielkę prowadzącą jednego z
uczniów. Uśmiechnął się do niej. – Szukamy auli. Ja nazywam się Brazil, a to zastępczyni pani
komendant Hammer, porucznik Virginia West.
– Jasne – odrzekła z entuzjazmem pani Grannis. – Właśnie po państwa wyszliśmy. Ja

37

background image

nazywam się Grannis, a to jest Weed. Proszę z nami, to prosta droga. Na pewno wszyscy już
siedzą i czekają z niecierpliwością.
– Co słychać? – zwrócił się Brazil do chłopca.
– Nic.
– Nie przesadzaj – powiedziała Virginia. – Słyszałam, że uczą tu paru ciekawych rzeczy.
– Weed to nasz prymus w przedmiotach artystycznych – odezwała się z dumą pani Grannis,
klepiąc chłopca po ramieniu.
Odsunął się i zagryzając dolną wargę, zrobił minę pełną wrogości, jednocześnie udając, że
zaraz się rozpłacze.
– Klawo – powiedział Brazil, zwalniając kroku. – Jaką dziedzinę sztuki lubisz najbardziej?
– Każdą – odrzekł Weed.
– Każdą? Rzeźbisz też?
– Tak.
– Rysujesz piórkiem?
– Tak.
– A jak z akwarelami?
– Ujdą.
– Papier-mache?
– Łatwizna.
– A lubisz impresjonizm? Na przykład Cézanne’a? „Le Château Noir”?
– Co? – Weed spojrzał na Brazila. – O czym pan mówi?
– Cézanne. To jeden z moich ulubionych malarzy. Musisz go obejrzeć.
– Gdzie mieszka?
– Już nigdzie.
Wchodząc za dwójką policjantów i nauczycielką do auli, chłopak zrobił ponurą minę. W
środku było pełno uczniów kręcących się i zachodzących w głowę, co ich kolega i pani Grannis
mają wspólnego z dwójką gości. Weed ruszył przed siebie ważnym krokiem i usiadł z panią
Grannis w drugim rzędzie obok innych nauczycieli. Andy Brazil i Virginia West weszli na scenę
i zajęli krzesła na podwyższeniu w świetle reflektorów. Virginia puknęła w mikrofon i po sali
rozniósł się huk.
– Słychać mnie? – zapytała.
– Tak – odpowiedziały różne głosy.
– Z tyłu też?
– Tez.
– Gdzie pani ma broń?
Wśród uczniów przeleciał śmiech.
– Dobrze, zaczniemy od tego – odpowiedziała wzmocnionym przez aparaturę
nagłośnieniową głosem. – Co do broni, to jasne, że noszę ją przy sobie.
– Jaką?
– Taką, której nie lubię – odrzekła. – Nie lubię żadnej broni, chociaż jestem policjantką. A
wiecie dlaczego? Bo chciałabym, żeby nie były potrzebne pistolety i nie byli potrzebni policjanci.
Razem z Brazilem poprowadzili dwugodzinną prelekcję. Później przed widownią pojawiła
się pani Lilly, dyrektorka, i rozległy się brawa. Brazil podał jej mikrofon. Zmrużyła oczy przed
światłem i oznajmiła, że nadeszła pora na zadawanie pytań.
Wracając do szkoły, Dymek zajrzał jeszcze do sklepu Searsa, skąd ukradł dziesięć pilotów do
garażowych bram. Teraz wstał z krzesła w dziesiątym rzędzie.
– Ciekawy jestem – zapytał wyraźnym, donośnym głosem – czy są ludzie źli z natury?
– Myślę, że tak – odpowiedziała bez namysłu policjantka.

38

background image

– Wolę wierzyć, że to nieprawda – wtrąciła pani Lilly.
– Wszyscy wolelibyśmy w to wierzyć – mówiła młoda kobieta w mundurze. – Ja uważam, że
ważne jest, iż koniec końców każdy sam podejmuje decyzję. Nikt nikogo nie zmusza do
ściągania na klasówce, do kradzieży samochodu ani do pobicia kogokolwiek.
Dymek stał w cieniu, słuchając jej uważnie z niewinną, zamyśloną miną. Jeszcze nie
skończył.
– A co pani robi z kimś, kto jest właśnie z gruntu zły i nic go nie może zmienić? – zapytał
spokojnym, pewnym głosem.
– Zamykam go – odrzekła z przekonaniem policjantka.
Rozległ się śmiech.
– Przede wszystkim trzeba chronić społeczeństwo przed takimi ludźmi – dodała.
– Czy to prawda, że ludzie genetycznie uwarunkowani na czynienie zła są zwykle
inteligentniejsi i trudniejsi do schwytania? – zapytał Dymek.
– Zależy, kto ich łapie. – Umundurowana policjantka zrobiła butną minę.
Rozległ się śmiech, a zaraz potem zadzwonił dzwonek. Dymek pierwszy wymknął się z auli
bocznymi drzwiami i natychmiast poszedł na parking. Chłodny uśmieszek zamajaczył mu na
twarzy, gdy sobie wyobraził, że dobiera się do wydatnych piersi policjantki. Podnieciła go ta
myśl.
Gdy szedł do escorta i otwierał go, rozpierała go energia i czuł, że burzy mu się krew. Usiadł
za kierownicą i dogadzając sobie ręką, spoglądał na żółte autobusy przy szkolnym podjeździe i
setki rozbawionych uczniów wybiegających w pośpiechu z budynku.
Włączył silnik i podjechał na umówione miejsce na parkingu, zmuszając innych do omijania
go i szukania sobie innej drogi. Nie zamierzał nikomu ustępować. Z zewnątrz dochodziły głosy
ludzi i szum samochodów. Czekał na Weeda, który niedługo zostanie bardzo skrzywdzony i
uczyni Dymka sławnym.
Chętnie znowu dałby upust swemu podnieceniu, lecz powstrzymał się przed sięgnięciem ręką
do krocza. Gdyby teraz zaczął, już by nie skończył. A potem niczego nie mógłby już zrobić.
Zacisnął usta, aż poczuł lekko metaliczny posmak, a energia uniosła się spomiędzy nóg i
napłynęła mu do głowy. Teraz był gotów na wszystko.
Z nudów oddał się fantazji, która stale nawiedzała jego umysł. Stał na dachu, brudny i
spocony, z karabinem AR-15, miał przeciwko sobie połowę miejskiej policji, zmieniał
magazynek za magazynkiem, strzelał do śmigłowców i zabijał funkcjonariuszy straży
obywatelskiej.
Owo marzenie nigdy nie rozwinęło się dalej, poza ten etap. Racjonalnie pracująca część
umysłu Dymka podpowiadała mu, że taki scenariusz musi się skończyć śmiercią lub
aresztowaniem, ale głos ów zawsze był zbyt słaby, aby przebić się przez żądzę przeżycia czegoś
tak podniecającego, a także żalu, że na razie może sobie pozwolić tylko na snucie planów.
Pięć po trzeciej do samochodu podszedł Weed z plecakiem w dłoni. Gdy wsiadał do auta,
zamykał drzwi i zapinał pas, Dymek milczał. Samochód ruszył i wyjechał z parkingu. Dymek
skręcił w Pump Road i jechał nią na południe do alei Pattersona, a Weed coraz bardziej się
denerwował – oblizywał usta i spoglądał za okno. W końcu zebrał się na odwagę.
– Dlaczego zadawałeś gliniarzom te pytania?
Przez chwilę Dymek nie odpowiadał.
– Bo mi się wydały odpowiednie – odrzekł po pewnym czasie.
Potem w milczeniu skręcił w Patterson na wschód i dodał gazu. Wyczuwał strach tamtego, a
złość napierała nań z siłą ściany ognia.
– Myślałem, że gliniarze to głupie świry. – Mały próbował dodać sobie animuszu. – Ej,
Dymek, zjesz kanapkę? Nie byłem głodny, więc mi została.

39

background image

Potem nastąpiła długa cisza. Dymek skręcił na południe w Parham Road.
– Ej, Dymek, dlaczego nic nie mówisz? – zaczął Weed. – Zrobiłem coś?
Prawa ręka tamtego poderwała się, jakby żyła własnym życiem, i walnęła chłopca między
nogi.
O której ci kazałem być na parkingu? – wrzasnął Dymek, a Weed jęknął, skurczył się,
zacisnął ręce na ściśniętych udach i prawie dotknął głową kolan. – O której, kurduplu zapchlony?
– O trzeciej! – odkrzyknął, a po policzkach cienkimi strużkami popłynęły mu łzy. – Dlaczego
mnie uderzyłeś? Przecież nic nie zrobiłem. – Pociągnął nosem. – Naprawdę, Dymek.
– A o której, kurwa, przyszedłeś do samochodu, co? – Złapał Weeda za czarne, sztywne
włosy na potylicy. – Było pięć po trzeciej!
Ostro szarpnął, a chłopiec znów krzyknął.
– Nie mogłem się odczepić od tej Grannis! – Szlochał, sapał i krzywił się, gdy Dymek
ciągnął go za włosy, wyrywając niektóre z cebulkami. – Przepraszam, Dymek! Przepraszam,
naprawdę, ale nie ciągnij już.
Tamten odepchnął go i zaniósł się śmiechem. Ściszył odtwarzacz CD, z którego leciała
muzyka 2 Pac, a co drugie słowo tekstu brzmiało „kurwa” i „pierdolić”. Sięgnął pod fotel i
wyciągnął glocka. Przystawił go Weedowi pod żebra, rozkoszując się szokiem roztrzęsionego
chłopca. Weed łkał i szlochał, zasłoniwszy dłońmi twarz.
– Jak tu nasrasz albo nalejesz, to ci kutasa odstrzelę! – powiedział.
– Dymek, proszę cię – błagał tamten słabym, żałosnym głosem. – Nie rób tego, proszę cię.
– A będziesz od tej pory robił, co ci każę?
– Tak. Zrobię, co tylko będziesz chciał. Przyrzekam.
Schował z powrotem pistolet pod fotel. Pogłośnił muzykę 2 Pac i zaczął rapować do taktu.
Nie rozmawiali już więcej, jadąc przez rzekę w kierunku Huguenot Road, skręcając to tu, to tam,
przecinając Forest Hill i unikając opłat za przejazdy, gdzie się da. Weed siedział cichutko jak
trusia. Wytarł oczy, nogi trzymał kurczowo ściśnięte. Był tak niski, że sportowe buty Nike ledwie
sięgały podłogi. Dymek miał dobre wyczucie chwili. Umiał sprawić, żeby ludzie go słuchali.
– Lepiej ci? – zapytał, ściszając muzykę.
– Tak – pokornie odparł mały.
Jechali teraz obwodnicą, mijając German School Road.
– Wiesz, co to przyrzeczenie? – zapytał Dymek.
Był teraz spokojny, opanowany, a nawet miły, jakby wyskoczyli gdzieś na hamburgera albo
po prostu jeździli po mieście dla samej przyjemności.
– Nie – odrzekł nieśmiało Weed.
– Mów porządnie – polecił mu Dymek. – Prawie cię nie słyszę.
– Nie wiem, co to jest – odpowiedział głośniej chłopiec.
– Byłeś kiedyś skautem?
– Nie.
– Żeby być skautem, trzeba złożyć przyrzeczenie: „Przysięgam na swój honor czynić
wszystko, co w mojej mocy”, i takie tam. To jest właśnie przyrzeczenie. Coś przysięgasz, a jeśli
łamiesz przysięgę, dzieją się z tobą niedobre rzeczy.
Jechali obwodnicą, przy której dominowały sklepy i zakłady wyspecjalizowane w branży
motoryzacyjnej. Restauracja Cheers splajtowała, a na parkingu przed księgarnią dla dorosłych
stał tylko jeden samochód. Dymek zjechał z jezdni w miejscu, gdzie nie było chodnika, a potem
przeciął parking dla przyczep. W błocie poniewierały się tu metalowe krzesła, doniczki i ozdoby
ogródkowe z gipsu. Spod kół umykały bezpańskie koty. Terkotały blaszane kominy, od
ciężarówek odbijały się promienie słoneczne.
Znaleźli się na nierównym, porośniętym chwastami terenie przed motelem Southside, który

40

background image

przed laty zbankrutował i od tamtego czasu popadał w ruinę. Podjazdy z obu stron zagrodzone
były łańcuchami, urządzenia klimatyzacyjne pokrywała rdza, wiatr poruszał białymi kiedyś
zasłonami trzepoczącymi w powybijanych oknach. Kępy rozrastających się jałowców zasłaniały
pawilony hotelowe, a w zwiędniętej trawie leżało mnóstwo potłuczonego szkła. Dymek zajechał
na tyły motelu i zaparkował obok dumpstera.
– Pamiętasz, jak cię przewiozłem tędy w zeszłym tygodniu? – zapytał Dymek. – Wbij sobie
w głowę pierwszą zasadę: tu nikt nie parkuje. Widziałeś te wszystkie tabliczki z zakazami
wstępu?
– Tak – odrzekł Weed, rozglądając się wokół z przerażeniem.
– Gliniarze i tak tu nie przychodzą, ale wolę nie ryzykować. Zobaczą samochód i mamy
przesrane.
Wrzucił bieg i podjechał do motelu od frontu. Weed przyglądał się w milczeniu, jak Dymek
parkuje tyłem przy zarośniętej, zabłoconej dróżce za terenem dla przyczep.
– Ja wchodzę tędy – powiedział, wyłączając silnik i sięgając po glocka. – Ty będziesz musiał
wchodzić inną drogą, bo tu się kręci sama biedota i zwracałbyś na siebie uwagę. Jeszcze by
wezwali gliny.
– To którędy mam chodzić? – zapytał Weed, wysiadając z samochodu.
– Przejdziesz obok zakładów Fast Truck, Jiffy Tune i paru innych z częściami, a potem przez
lasek dojdziesz do motelu – odrzekł Dymek, wsuwając pistolet za pasek dżinsów, a potem
zasłaniając go podkoszulkiem z napisem „Chicago Bulls”.
Dziarskim krokiem ruszył po niebrukowanej dróżce, a obolały Weed, najszybciej jak mógł,
poszedł za nim. Dymek wiedział, że najmłodszy rekrut zastanawia się, czy nie rozwalą mu głowy
za opuszczonym motelem, i chciał go trochę nastraszyć. Wiedział, co to strach. Nauczył się
odnosić korzyści, sprawiając, aby ktoś cierpiał. Nauczył się tego jeszcze w dzieciństwie, gdy
widział panikę w oczach udręczonych ofiar i czuł przerażenie rozkołatanych serc słabszych
stworzeń, które torturował na śmierć.
Dymek pochodził z dobrej rodziny, mieszkał w wygodnym domu, miał rozsądnych
rodziców, którzy nigdy nie wchodzili mu w drogę i nie próbowali przed niczym powstrzymywać
ani też nie wierzyli, że ich syn może być złym człowiekiem. Woleli raczej pozwalać chłopakowi
na wiele, niż zmuszać go do działania wbrew sobie. Wierzyli, że jeśli obdarzą dzieci zaufaniem i
będą wobec nich uczciwi, to ich potomstwo dokona w życiu prawidłowego wyboru. W stosunku
do starszego rodzeństwa Dymka, brata i siostry, ta metoda postępowania okazała się słuszna.
Dostawali w college’ach dobre stopnie, mieli miłych przyjaciół i objawiali normalne ambicje.
Dymek zawsze się wyróżniał. Podczas niekończących się sesji konsultacyjnych w Durham i
badań w zakładzie dla trudnej młodzieży w Butner nie narzekał na swą rodzinę i nie wskazywał
żadnego wydarzenia, które miałoby wpływ na jego postępowanie. Nikogo nie winił za to, jaki
jest, i właściwie mu wierzono. Sam uznał siebie za psychopatę i ciężko pracował, żeby nim się
stać. Nie miał wątpliwości, że któregoś dnia jego imię okryje sława.
Na razie nie dał jeszcze Weedowi popalić i mały był mu za to wdzięczny oraz stosunkowo
chętny do współpracy. Pod stopami chrzęściły im kamienie i potłuczone butelki. Kilka akrów
gęstego lasu oddzielało motel od ruchliwej autostrady i pobliskich ulic. Dymek zaprowadził
Weeda prosto na płaską płytę pilśniową ustawioną na ścianie za kępą jałowca. Przymknął oczy.
rozejrzał się dokoła i nasłuchiwał. W końcu odsunął płytę i wszedł przez aluminiową futrynę,
stanowiącą jedyną pozostałość po rozsuwanych drzwiach.
– Gdzie tu jest obsługa? – zwrócił się do dziewczyny i trzech chłopców siedzących w
zawilgoconym, śmierdzącym grzybem pomieszczeniu. – Musimy uczcić wstąpienie Weeda do
naszej rodziny. To jest Święta, a tych trzech frajerów to Kundel, Pacjent i Pikacz.
– Naprawdę tak się nazywają? – Chłopiec nie mógł się powstrzymać od tego pytania.

41

background image

– Nie, to ich ksywki – wyjaśnił Dymek.

Rozdział siódmy

Członkowie bandy Szczupaków pili wódkę z plastikowych kubków i palili papierosy.
Spoglądali na Weeda z rozbawieniem, porozkładani na brudnych, śmierdzących materacach.
Święta miała ciemną karnację, ale Weed uznał, że nie jest Murzynką, tylko Latynoską, być
może z domieszką innej krwi. Nie nosiła stanika, a spod obcisłego, czarnego podkoszulka
wystawało więcej, niż Weedowi kiedykolwiek udało się zobaczyć. Leżała z szeroko rozsuniętymi
nogami w znoszonych dżinsach. Była naprawdę piękna.
Z kolei Kundel, potężnej budowy, wyglądał na dobrodusznego i trochę głupkowatego, miał
trądzik, pięć kolczyków w prawym uchu i był obcięty na jeża. Pikacz wyglądał na trochę
milszego, może dlatego, że wydawał się równie niski jak Weed. Każdy z nich miał wytatuowany
numer na palcu wskazującym i najwyraźniej żadnemu z nich nie przeszkadzało otoczenie,
ohydne materace i przegniła wykładzina dywanowa ciągnąca się od ściany do ściany.
Dokoła poniewierały się proste dębowe krzesła, jakie Weed znał ze szkoły, stoliki
telewizyjne, a także pudełka z papierowymi serwetkami i plastikowe kubki. Wszelkiego rodzaju
świeczki stały w masie stwardniałego wosku na parapecie, a z reszty hotelowych mebli łuszczył
się fornir. W rogu znajdował się stos pudeł z kredą i gumkami, jakieś książki z biblioteki,
projektor do przezroczy, korkowa tablica, pogniecione poduszki i co najmniej tuzin pustych
portfeli oraz torebek i tyle samo par skórzanych butów sportowych w różnych rozmiarach. Aż do
samego sufitu sięgały ustawione jedna na drugiej skrzynki z alkoholem. Dymek zapalił świeczkę,
a Święta nalała smirnoffa do plastikowego kubka i podała mu.
– Mnie też nadasz nowe imię? – zapytał Weed.
– Wymyśl coś – polecił Dymek Świętej.
Nalała wódkę dla Weeda i parsknęła śmiechem, gdy mały zawahał się przed przyjęciem
alkoholu.
– Bierz! – Dymek kiwnął na niego głową.
Ojciec zawsze pił czystą wódkę, ale Weed sam nigdy nie próbował. Wiedział, że ojciec robi
się wtedy gadatliwy, traci przytomność i czasami nie trzeźwieje przez cały weekend. Wódka
paliła i chłopiec prawie się zakrztusił. Po chwili poczerwieniał na twarzy i poczuł, że w głowie
mu się rozjaśnia.
– Albo nie. – Dymek podał swój kubek po więcej wódki i nakazał Świętej gestem nalać także
Weedowi. – Masz takie cholernie idiotyczne imię, że ci je zostawimy. Nie wiem jak byśmy
próbowali, a czegoś takiego jak Chwast nie wymyślimy – powiedział do reszty grupy.
– Racja, kociu. – Święta westchnęła i ułożyła się na plecach, ręce podsunęła pod głowę i
wycelowała piersi w sufit.
Dymek zauważył, na co patrzy Weed.
– Co, młody? Cycków nigdy nie widziałeś? – zapytał.
Chłopiec wypił drugi kubek wódki i czuł, że zbiera mu się na wymioty.
– Pewnie, że widziałem – odrzekł.
– Założę się, że nie. – Dymek się roześmiał. – Chyba że na zdjęciu, jak ciągnąłeś sobie tego
cieniutkiego drucika.
Wszyscy się roześmiali, Weed także. Starał się trzymać fason i nie okazać strachu.
– Kurwa – powiedział ostro – widziałem większe niż jej.
– Pokaż mu. – Dymek pstryknął palcami na Świętą.
Uniosła podkoszulek i uśmiechnęła się do chłopca. Wbił w nią wzrok, otworzył usta i
poczerwieniał na twarzy, jakby nagle dostał gorączki. Miała wytatuowane tarcze i płatki kwiatów
w takich miejscach, że wydawało mu się to nieprawdopodobne.
– Patrzeć możesz, ale spróbuj dotknąć, a odstrzelą ci jaja – uprzedził go groźnym tonem

42

background image

Dymek. – Wszyscy znają zasadę, nie?
Pikacz, Pacjent i Kundel skinęli głowami od niechcenia. Najwyraźniej nie wykazywali
zainteresowania Świętą ani jej ciałem. Dymek usiadł koło niej na materacu. Zaczął jej dotykać,
całował dziewczynę, wsuwając język w jej usta. Weed nigdy nie widział, żeby ktoś tak się
zachowywał na oczach innych ludzi. Wydawało mu się to całkowicie bez sensu, chciał stąd jak
najszybciej uciec i obudzić się w zupełnie innym mieście.
– Co, dzidzia? Gotowa jesteś? – zapytał Dymek w końcu.
– Jasne, kociu.
Sięgnęła za siebie i wyciągnęła pudełko strzykawek oraz długopis Bic. Chłopiec z rosnącym
przerażeniem przyglądał się, jak Dymek podgrzewa igłę w płomieniu świecy, a Święta rozbija
długopis dnem butelki. Wyciągnęła wkład i wycisnęła sobie kroplę tuszu na nadgarstek, jakby
sprawdzała temperaturę mleka dla niemowlaka.
– W porząsiu – powiedziała.
– Rusz tyłek – polecił Dymek Weedowi.
Ten struchlał.
– Co chcecie zrobić? – Znów mówił cichutkim głosikiem.
– Musisz, młody, mieć swój numer.
– Nie potrzeba, naprawdę.
– Potrzeba, potrzeba. A jak zaraz nie ruszysz cholernego tyłka – wskazał na niego palcem –
to chłopcy ci pomogą.
Weed podszedł do materaca, na którym rozparł się Dymek ze Świętą. Zapach pleśni i
grzybów drażnił go w nos. Usiadł, podwinął nogi, objął je rękami i zacisnął pięści, aby jak
najbardziej ukryć palce.
– Podaj prawą rękę – rozkazał jego dręczyciel.
– Nie potrzebuję numeru. – Chłopiec starał się, żeby jego głos nie brzmiał błagalnie, ale
wiedział, że mu się to nie udaje.
– Jak nie podasz, to ci ją odrąbię.
Święta napełniła jeszcze jeden kubek wódką i podała go Weedowi.
– Masz, koleś, to ci pomoże. Wiem, że to nic przyjemnego, ale wszyscy przez to
przechodziliśmy. – Uniosła swój smukły palec wskazujący z niezgrabnie wytatuowaną dwójką.
Weed wychylił wódkę i wbił wzrok w płomień świecy. Wędrował myślami gdzieś daleko i
ku swemu zaskoczeniu, gdy podał rękę, z łatwością wytrzymał nakłucia rozgrzaną do
czerwoności igłą. Nie krzyknął. Przekręcił w sobie wyłącznik, odcinający go od bólu. Nie
patrzył, jak Święta wpuszcza do ranek tusz i wmasowuje go. Dwa razy drgnął i Dymek kazał mu
siedzieć spokojnie.
– Masz numer pięć, gnojku – oświadczył. – Nieźle, co? Trafiłeś do złotej dziesiątki. A nawet,
kurwa, piątki, nie? Należysz do najważniejszych Szczupaków. A od najważniejszych ludzi u
Szczupaków dużo się wymaga. No nie? – zwrócił się do wszystkich.
– Sie rozumie.
– Jasne jak wyglansowana dupa.
– Nie pękaj, koleś. Wyrośniesz na wielkiego faceta. – Święta dodawała mu pewności siebie.
– Musisz przejść inicjację, młody – powiedział Dymek i wkłuł igłę w palec Weeda, ponad
pierwszym zagięciem. – Musisz wykonać dla nas taką brudną robotę. Raz na zawsze pokażemy
temu miastu, kim jesteśmy – ciągnął, oszołomiony alkoholem i upojony sobą samym. – Boli cię,
co, artysta?
Jego słowa migotały w głowie chłopca jak Droga Mleczna.
– Film mu się urwał – powiedział Pikacz. – Co z nim zrobimy?
– Na razie nic – odrzekł Dymek. – Ja muszę na chwilę wyskoczyć.

43

background image

Dochodziła godzina ósma wieczorem i Virginia West czuła zadowolenie. Po długich
godzinach pracy brakowało jej energii, żeby się przejmować naczyniami w zlewie, brudami do
prania na podłodze i czystymi ubraniami, które wisiały na krzesłach lub pospadały z wieszaków.
Nie musiała czekać, aż zadzwoni Brazil i tak jak dawniej w Charlotte zaproponuje pizzę lub
spacer. Z zarejestrowanych w pamięci telefonu numerów dzwoniących osób wiedziała, że nawet
nie próbował się z nią skontaktować. Ale po co miałby to robić? Wyraźnie dała mu do
zrozumienia, że nie będzie jej w domu. Nawet gdyby przyszło mu do głowy zatelefonować, to
nic by nie wyszło z ich spotkania. Była zajęta, nie myślała o nim, nie interesował jej.
W gruncie rzeczy ósma wieczorem to nawet wcześniej niż zwykle. Zazwyczaj kończyli pracę
o dziesiątej lub jedenastej, kiedy robiło się już za późno na telefon do rodziny mieszkającej na
dalekiej farmie, na której z powodu owej odległości Virginia bywała ostatnio niezmiernie rzadko.
Czas stał się wrogiem porucznik West. Każda wolna chwila wywoływała uczucie samotności i
pustki, które wyganiały Virginię z wynajmowanego dziewiętnastowiecznego domu przy Park,
dawniej Scuffletown Street, w richmondzkiej dzielnicy Fan.
Chociaż nazwa Fan, czyli wachlarz, nic nie mówiła ani przybyszom, ani nawet większości
mieszkańców miasta, którzy nie interesowali się jego historią, to wystarczyło spojrzeć na mapę,
żeby znaleźć wyjaśnienie. Okolica przypominała rozciągający się na zachód wachlarz z
żeberkami eleganckich ulic o takich nazwach jak Strawberry, Plum albo Grove. Stały tu domy i
kamienice z cegły oraz kamienia o dachach pokrytych ceramiczną dachówką lub gontem.
Budowle te wyróżniały się metalowymi szczeblinami w okiennych szybach, rzeźbionymi
werandami i balustradami, rozetami, ozdobami, a nawet kopułkami. Pojawiały się takie style jak
neogeorgiański, królowej Anny oraz włoskiej willi.
Elewację parteru domu wynajmowanego przez Virginie wykonano z szarego i brązowego
granitu, a oba piętra były z czerwonej cegły. Okna na pierwszym piętrze otaczały stalowe
futryny, werandę zbudowano z białego drewna. Dawniej Park uchodziła za jedną z
najekskluzywniejszych alei miasta, zaczęła jednak zmieniać swój charakter w miarę rozwoju
Uniwersytetu Commonwealth. Szczerze mówiąc, Virginia zaczynała nienawidzić Fan, a
zwłaszcza tutejszych hałasów przyprawiających ją o huśtawkę nastrojów. Taki sam problem miał
Niles, jej abisyński kot.
Problem polegał na tym, że dość nierozsądnie wybrała sobie mieszkanie niedaleko domu,
gdzie urodził się gubernator Jim Gilmore, i teraz pojawiało się tam coraz więcej turystów.
Mieszkała dokładnie na przeciwko Robin Inn, zajazdu popularnego wśród studentów i
policjantów lubiących duże porcje lasagnii, spaghetti i czosnkowy chleb w koszyczkach.
Szukanie miejsca parkingowego na ulicy przypominało grę na loterii z szansami nieco powyżej
zera. Virginia nie znosiła studentów i ich samochodów. Znienawidziła nawet ich rowery.
Gdy postawiła w przedpokoju aktówkę, z gabinetu wyłonił się Niles i spoglądał na panią
swymi niebieskimi, zezowatymi oczami. Rzuciła marynarkę na sofę w przedpokoju i zdjęła buty.
– A coś ty robił w moim gabinecie? – zwróciła się do kota. – Wiesz, że nie wolno ci tam
wchodzić. A w ogóle, jak się dostałeś do środka? Przecież zamykałam drzwi, ty zapchlony
potworze.
Niles się nie obraził. Wiedział równie dobrze jak jego pani, że nie ma pcheł.
– Mój gabinet jest dla ciebie najgorszym pomieszczeniem w całym domu. – Poszła do
kuchni, a zwierzak podreptał za nią. – Po co tam wchodziłeś?
Otworzyła lodówkę, wyjęła butelkę piwa i podważyła kapsel. Niles wskoczył na parapet,
obserwując swą panią. Z powodu ciągłego pośpiechu zawsze jej się wydawało, że zamyka drzwi,
szafki, drzwi i szuflady, a także sprząta wszystkie rzeczy, którymi kot mógłby się bawić podczas
jej nieobecności, na przykład gwoździe, śrubki, kłębki wełny, jak również leżące w zlewie
kawałki jajek i niedojedzone kanapki z kiełbasą.

44

background image

Virginia wypiła duży łyk piwa i spojrzała na centrum informacji osobistej, czyli drogi szary
telefon z ekranem oraz dwiema liniami i możliwością identyfikacji dzwoniącego oraz
wprowadzenia do pamięci nieskończenie wielu numerów. Włączyła automatyczną sekretarkę, ale
nie było żadnej wiadomości. Sprawdziła w pamięci telefony dzwoniących, aby sprawdzić, czy
czasem ktoś nie chciał się z nią skontaktować, choć się nie nagrał. Znów napiła się piwa i
westchnęła.
Stojący na parapecie Niles popatrzył na swą pustą miseczkę.
– Widzę – powiedziała jego pani, znów pociągając piwo z butelki.
Podeszła do szafki i wyjęła torebkę kociego jedzenia.
– Coś ci powiem – mówiła, wsypując pokarm do ręcznie malowanej porcelanowej miseczki.
– Jeśli znów chodziłeś po klawiaturze albo właziłeś za biurko i odłączyłeś jakieś przewody, to
oberwiesz.
„Niles w milczeniu zeskoczył na podłogę i zaczął chrupać bezmięsne, beztłuszczowe i
pozbawione smaku kulki.
Idąc z kuchni do gabinetu, młoda kobieta ze strachem myślała o tym, co może tam zastać.
Koty abisyńskie należą do inteligentnych stworzeń, a Niles z pewnością wykraczał poza normę,
co stanowiło pewien problem, ponieważ był z natury ciekawski i niewiele miał do roboty.
– Do licha! – zaklęła. – Jak ci się to udało?
Na ekranie komputera widniała miejska mapa przestępstw. Nie, to po prostu niemożliwe.
Virginia była pewna, że gdy rano wychodziła domu, zostawiła komputer wyłączony.
– Jasna cholera – mruknęła, siadając na krześle przed ekranem. – Niles! Chodź tu
natychmiast.
Nie przypominała sobie, żeby na mapie użyto kolorów pomarańczowego, niebieskiego,
zielonego i czerwonego. Co się stało z jasnożółtymi i białymi miejscami? Co tu robiły te obrazki
z niebieskimi rybkami w rejonie drugim? Spojrzała na wyjaśnienie symboli u dołu ekranu.
Zabójstwa miały znak plus, napady – kropki, okaleczenia – gwiazdki, włamania – trójkąty, a
kradzieże samochodów – malutkie autka. Ale ryb nie było – ani niebieskich, ani żadnych innych.
W całej sieci COMSTAT nie używano żadnych rybek i West zupełnie nie miała pojęcia, jak
wytłumaczyć fakt, że mapa okręgu 219 była ich pełna i dlaczego okalała ją krwista czerwień.
Sięgnęła po telefon.

Rozdział ósmy

Andy Brazil również mieszkał w Fan, ale przy Plum Street w szeregowcu z płaskim dachem,
ceglaną elewacją, starymi instalacjami i urządzeniami domowymi oraz skrzypiącymi podłogami
pod wytartymi dywanami.
Dom i umeblowanie należały do Ruby Sink, starej panny, rzutkiej i obrotnej kobiety interesu,
która jako jedna z pierwszych dowiedziała się, że do Richmondu przyjeżdża zespół trojga
policjantów i zapewne będą potrzebowali mieszkań. Tak się złożyło, że miała akurat wolny dom,
który od miesięcy próbowała wynająć. Brazil wziął go bez oglądania.
Podobnie jak jego koleżanka pożałował swej decyzji. A pułapkę, w którą wpadł, łatwo było
zauważyć. Pani Sink była bogata, samotna, roztrzepana i towarzyska. Wpadała, kiedy jej się
podobało, a to żeby zagrabić mały trawnik od frontu, a to żeby się upewnić, że nie potrzeba
niczego naprawić lub wymienić, a to żeby przynieść Brazilowi placek bananowy własnego
wypieku lub ciasteczka i przy okazji zorientować się w pracy i życiu osobistym młodego
lokatora.
Wszedł po schodkach na werandę i zauważył paczuszkę we frontowych drzwiach. Poczuł się
przygnębiony, gdy rozpoznał pochylone pismo panny Sink na szarej kopercie. Było późno. Czuł
się zmęczony. Od rana nic nie jadł. Od paru dni w ogóle nie był w sklepie. Ostatnia rzecz, na jaką
miał ochotę, to ciasteczka lub herbatniki, po których przyjdzie kolej na kolejną wizytę gospodyni

45

background image

lub co najmniej rozmowę telefoniczną.
– Już wróciłem – zawołał szyderczo do pustego domu i rzucił klucze na krzesło. – Co na
obiad?
Odpowiedziało mu kapanie wody w gościnnej łazience na końcu długiego, wyłożonego
panelami korytarza. Idąc w stronę sypialni, Andy odpinał guziki koszuli od munduru. Sypialnia
znajdowała się na parterze i była dostatecznie duża, aby pomieścić dwuosobowe łóżko i dwie
komody.
Odpiął pas i razem z kaburą zawierającą dziewięciomilimetrowego sigsauera położył go na
nocnym stoliku. Zdjął buty, spodnie i lekką kamizelkę kuloodporną. Rozmasował sobie plecy i w
skarpetkach oraz rozciągniętym i przepoconym podkoszulku ruszył do kuchni. Urządził sobie
gabinet w jadalni i gdy teraz mijał drzwi, poczuł szok na widok ekranu komputerowego.
– O Boże! – zawołał, wysuwając krzesło i przykładając ręce do klawiatury.
Na ekranie widoczna była miejska mapa przestępstw. Rejon 219 upstrzony był niebieskimi
rybkami i zakreślony na jaskrawoczerwono. Zaznaczony obwód od zachodu ograniczał parking
Chippenham, od północy Jahnke Street, tory kolejowe od wschodu i obwodnica od południa.
Początkowo Andy pomyślał, że właściwie w tym momencie zdarzyło się tam jakieś straszliwe
nieszczęście, ponieważ podpisał protokół na koniec służby zaledwie dwadzieścia minut
wcześniej i o niczym nie słyszał. Być może w rejonie 219 doszło do zamieszek, zagrożenia
wybuchem bombowym, przewróciła się ciężarówka z niebezpieczną substancją chemiczną albo
rozszalał się huragan.
Złapał za słuchawkę i zadzwonił do centrali telekomunikacyjnej. Telefon odebrała
podporucznik Patty Passman.
– Tu jedenastka – zameldował energicznie. – Dzieje się coś strasznego w Southside? A
szczególnie w rejonie 219?
– O dziewiętnastej dwadzieścia cztery podpisałeś koniec służby – przypomniała
podporucznik Passman.
– Wiem – odrzekł Brazil.
– No to po co pytasz o 219? Prowadzisz nasłuch? Odbiór.
– Nie. Ale czy w 219 dzieje się coś złego? Odbiór.
– Nie – zaprzeczyła stanowczo Patty Passman, a w tle rozległy się trzaski.
– Jak zapytałaś, czy prowadzę nasłuch, to pomyślałem, że coś się tam stało – wyjaśnił Brazil,
uświadamiając sobie, że przez telefon nie milszą mówić szyfrem.
– Jedenastka – odezwała się policjantka, która nie umiała już rozmawiać inaczej niż jak przez
radio. – Wszystko pod kontrolą.
– A tak ogólnie coś się dzieje? – Nie dawał za wygraną.
– Ile razy mam powtarzać, że nic? – Coraz bardziej się niecierpliwiła i dawała do
zrozumienia, że nie ma zamiaru po raz kolejny powtarzać tego samego.
– A nie przewróciła się na przykład ciężarówka z rybami?
– Co?!
– Może stało się coś, co dotyczy ryb? A szczególnie tasergali.
– Chwileczkę – poprosiła. – Hej, Mabie! – Patty Passman niedokładnie zasłoniła mikrofon i
teraz Brazil oraz wszyscy inni w eterze, łącznie z hobbystami i wścibskimi dziennikarzami, mogli
podsłuchiwać każde słowo. – Masz coś związanego z rybami? – pytała na głos dyspozytora
Johniego Mabiego.
– Z rybami? A kto pyta?
– Jedenastka.
– Z jakimi rybami?
– Z tasergalami. Może przewróciła się jakaś ciężarówka albo pojawiły się problemy na targu

46

background image

rybnym albo coś innego?
– Będę musiał połączyć się z inspektorem. Siedemset dziewięć.
Przerażony Brazil spojrzał na monitor.
– Siedem zero dziewięć. – W jadalni Brazila rozległ się głos inspektora.
– Zdarzyło się coś, ma związek z rybami? Na przykład w 219? – zapytał dyspozytor.
– Czyimi rybami? – odpowiedział pytaniem wezwany.
– Obojętne.
– Ryby to jakiś szyfr czy masz na myśli rzeczywiste ryby?
– Ryby. – Patty Passman wyręczyła Mabiego. – Na przykład tasergale.
Zrozumiałem – odezwał się inspektor po dłuższej przerwie. Czy ryba to może być
pseudonim?
Patty Passman przekazała to pytanie Andy’emu, ten jednak nie miał pojęcia, jak na nie
odpowiedzieć, więc zawiesili rozmowę aż do chwili, gdy od innych jednostek nadejdą jakieś
wiadomości o rybach, ludziach powiązanych z branżą rybną, o wypadkach, dziwnych sytuacjach,
fałszywych alarmach, prostytutkach i sutenerach o takich ksywach. Brazil wpadł w furię,
zrozumiawszy że policjanci z Richmondu zyskali nowy temat do żartów.
Dziennikarze i fotoreporterzy tłoczyli się tego wieczoru przed restauracją La Petite France,
czekając aż gubernator Mike Feuer wraz z żoną Ginny wyjdą po kolacji złożonej z francuskich
dań i po przyjaznych pogawędkach z kucharzem.
Media nie interesowałyby się za bardzo trwającym właśnie w restauracji bankietem
powitalnym zorganizowanym przez nowego dyrektora naczelnego sekcji ekonomii i rozwoju z
wirginijskiej edycji magazynu „Forbes”. Podczas weekendu jednak gubernator wystąpił na
konferencji prasowej i wydał kontrowersyjne oświadczenie na temat przestępstw oraz handlu
wyrobami tytoniowymi, a policyjny reporter z „Richmond Times-Dispatch”, Artis Roop, czuł się
urażony, ponieważ nie dostał prawa pierwszeństwa do publikacji tej wypowiedzi.
Roop przez kilka tygodni pracował nad wpływem czarnego rynku wyrobów tytoniowych na
przestępczość i generalnie na życie w mieście. Uważał, że jeżeli na przykład cena marlboro
podskoczyłaby do trzynastu dolarów i dwunastu centów za paczkę – jak przewidują analitycy na
podstawie tendencji panujących w obecnym handlu – to ludzie zaczną hodować tytoń na
ukrytych zagonach, pomiędzy kukurydzą, na podwórkach otoczonych drzewami albo wysokim
murem, w szklarniach, przy drogach dojazdowych, w prywatnych ogrodach, klubach i wszędzie
tam, gdzie nie zagląda sekcja alkoholu, tytoniu i broni palnej. Obywatele zaczną też nielegalnie
na własną rękę produkować papierosy i trudno będzie za to ich obwiniać.
Kraj powróciłby do czasów „skręcarek” lub „dymiarek”, jak Roop nazywał sprzęt potrzebny
do cichej produkcji wyrobów tytoniowych. Według jego teorii zwłaszcza w Wirginii ludzie z
powodzeniem dadzą sobie z tym wszystkim radę, ponieważ nie ma tu dnia bez kontrolowanych
podpaleń, pożarów lasu, wypalania traw i pastwisk. Dym snujący się nad zagajnikami,
nieużytkami lub z kominów zabytkowych domów nie wzbudzałby niczyich podejrzeń.
Roop był wystarczająco inteligentny, aby dojść do wniosku, że jeżeli dołączy do trzydziestu
innych dziennikarzy przed restauracją, to nie ma szans na specjalne potraktowanie. Wolał więc
siedzieć w samochodzie i jak zwykle prowadzić nasłuch. Zelektryzowała go wiadomość na temat
jakiejś ryby mającej coś wspólnego z rejonem 219. Roop potrafił wyciągać wnioski. Był pewien,
że ryby to zakodowane określenie wielkich kłopotów. Zamierzał się tym zająć, gdy tylko
zakończy sprawę z gubernatorem.
Brazil, z niecenzuralnym słowem na ustach wpatrując się w monitor, doszedł nagle do
wniosku, że przed oczami ma wcale nie mapę COMSTAT-u, lecz wygaszacz ekranu, który ktoś
zainstalował w nowej sieci departamentu policji.
– A niech to diabli! – zawołał z niedowierzaniem.

47

background image

Na automatycznej sekretarce dostrzegł migające światełko. Odtworzył wiadomości. Były
trzy. Pierwsza od matki, zbyt pijanej, żeby mogła normalnie rozmawiać i zapytać, dlaczego on
nigdy nie dzwoni. Druga od panny Sink, chcącej się upewnić, że dotarł do niego placek ze
słodkich ziemniaków, a trzecia od Virginii, która chciała, żeby natychmiast do niej oddzwonił.
Brazil znał jej numer, chociaż nigdy go nie potrzebował. Przełączył telefon na głośniki i
czując przyśpieszone uderzenia serca, bezowocnie przebierał dłońmi po klawiaturze. W żaden
sposób nie mógł się pozbyć ani zmienić wygaszacza ekranu.
– Virginia? Zanim się odezwał, przejechał dłonią po włosach i starał się opanować
zdenerwowanie. – Prosiłaś, żebym oddzwonił.
– Z moim komputerem dzieje się coś dziwnego – oznajmiła rzeczowym tonem.
– Z twoim też? – Andy nie mógł uwierzyć. – Ryby?
– Tak! A niech to! I gdy rano wychodziłam z domu, zostawiłam komputer wyłączony.
Wróciłam całkiem niedawno i na ekranie mam mapę rejonu 219 z pływającymi rybkami.
– Był ktoś dzisiaj u ciebie?
– Nie.
– A zostawiłaś włączony alarm?
– Jak zwykle.
– Jesteś pewna, że naprawdę wyłączyłaś komputer? Może tylko ci się wydaje?
– No nie wiem. Ale co za różnica. Skąd te cholerne ryby? Może powinieneś przyjechać?
– Chyba masz rację – odrzekł po chwili wahania, a serce zabiło mu mocniej.
– Musimy to rozpracować – oświadczyła.
Judy Hammer godzinę walczyła z komputerem, próbując ustalić, jakim cudem na ekranie
pojawiła się mapa przestępstw i z jakiej racji pływają po niej ryby. Bębniła w klawisze, dwa razy
resetowała, a Wytrzeszcz bezustannie chodził dokoła, trącał pudełko z zabawkami, drapał dywan,
stawał na tylnych łapach, właził na meble, aż w końcu wskoczył swej pani na kolana.
– I jak ja się mam skoncentrować? – zapytała po raz dziesiąty z kolei.
Wytrzeszcz przyglądał się, jak przesuwała kursor myszy na krzyżyk, a potem kliknęła po raz
kolejny, próbując usunąć mapę z ekranu. Istne szaleństwo. Przecież komputer był zabezpieczony.
Może to Fling namieszał coś w oprogramowaniu? Istniało takie ryzyko, skoro wszystkie pecety
musiały się logować do jednego serwera. Jeśli Fling zainfekował system, to cała sieć w
Richmondzie złapała wirusa. Wytrzeszcz spoglądał na monitor, aż w końcu dotknął ekranu łapą.
– Przestań! – powiedziała Judy.
Pies nacisnął na jakieś klawisze, udało mu się usunąć mapę i wywołać na ekranie nieznany
nagłówek RPD SZCZU EXP, a pod spodem pozbawione sensu linijki jakiegoś programu.
– Wytrzeszcz! Patrz, co narobiłeś. Ja się w tym bałaganie zupełnie nie orientuję. Coś ci
powiem: nie jestem specjalistką, nie znam się na tym. Robię tylko jedną rzecz i nie chwytam
całości. Coś ty nacisnął i jak ja mam teraz z tego wyjść?
Wytrzeszcz znów przycisnął kilka klawiszy i mapa przestępstw powróciła na ekran. Pies
zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i wybiegł z pokoju. Wrócił z pluszową wiewiórką i zaczął
ją tarmosić. Judy odwróciła się na krześle i popatrzyła na ulubieńca.
– Słuchaj, Wytrzeszcz – powiedziała. – Cały dzień byłeś w domu. Kiedy wychodziłam rano,
komputer był w głównym menu. Więc jak to się stało, że gdy weszłam tu przed chwilą, zastałam
tę mapę z rybkami? Widziałeś coś? Może komputer zaczął hałasować i zaczęły się dziać dziwne
rzeczy? Z tego, co wiem, w naszym systemie COMSTAT nie ma żadnych rybek.
Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Brazila. Złapała go, gdy był już przy drzwiach.
– Andy? Mamy kłopoty – powiedziała bez zbędnych wstępów.
– Ryby? – zapytał.
– O Boże! U ciebie też?

48

background image

– I u mnie, i u Virginii.
– Straszne.
– Właśnie do niej jadę.
– Ja też.

Rozdział dziewiąty

Dwadzieścia po ósmej, gdy Dymek zaparkował pomiędzy chevroletem blazerem z wysokim
zawieszeniem i grubymi oponami a silverado 2500, księgarnia dla dorosłych działała w
najlepsze. Wyłączył silnik i czekał, aż podniecony i pełen obaw mężczyzna wyjdzie z sex shopu,
do którego wślizgnął się przestraszony w tajemnicy przed matką albo żoną.
W końcu korpulentny mężczyzna w kombinezonie wyszedł ze sklepu i rozejrzał się na
wszystkie strony; udało mu się zdobyć viagrę, był blady i zdyszany, a w świetle neonów
wyglądał na szaleńca. Schował bandanę do tylnej kieszeni, poprawił suwak rozporka i, dotykając
szyi, sprawdził sobie puls. W końcu nerwowym krokiem oddalił się w stronę El Camino. Dymek
odczekał, aż zrobi się cicho, i zjechał z obwodnicy. Drogę przez lasek znał tak dobrze, że nie
włączał świateł aż do samej płyty pilśniowej zasłaniającej wejście do klubu.
Świeczki już dawno się wypaliły i cały gang zniknął z wyjątkiem najnowszego członka.
Weed siedział we własnych wymiocinach na materacu, dłonie miał przypięte paskami do kostek.
Szarpał się i kręcił.
– Spokój! – rzucił Dymek, oświetlając przerażoną twarz chłopca.
– Ja niczego nie zrobiłem – powtarzał tamten.
Dymek szybkim ruchem zdjął mu paski, starając się utrzymać dystans, żeby nie wdychać
cuchnących oparów.
– Chyba powinienem ci skopać tyłek – powiedział zniesmaczony. – Jesteś tylko
roztrzęsionym gnojkiem. Rzucasz się i wyjesz jak wykastrowany. Ale wiedz jedno, panie
Picasso; zanim gdziekolwiek pójdziesz, posprzątasz tutaj.
Virginia biegała po domu, zbierając śmieci, wyrzuciła do kosza pudełka po pizzy i
pieczonych kurczakach i wstawiła naczynia do zmywarki, a Niles wyskakiwał jej spod nóg jak
piłka futbolowa.
– Z drogi! – krzyczała do kota. – Gdzie masz myszkę? Zajmij się nią.
Ale Niles nie słuchał. Wpadła do sypialni, usiadła z lewej strony łóżka, gdzie nigdy nie
sypiała i rozrzuciła pościel. Ugniotła poduszkę i przesunęła prześcieradło, a potem pobiegła do
kuchni po dwa kieliszki. Odkurzyła je, nalała wina Mountain Dew, wróciła pędem do sypialni i
ustawiła je na nocnych stolikach. Cisnęła na podłogę parę sportowych skarpet, które mogłyby
uchodzić za męskie.
Zdyszana wpadła do gabinetu i rozpoczęła poszukiwania jakiejś kartki albo listu,
wyglądającego na bardzo prywatny i niepochodzącego od Brazila. Andy pisywał do niej dawniej,
w czasach, które już się teraz nie liczyły. Znalazła bilecik od bukietu kwiatów w kopercie ze
swoim nazwiskiem. Wyszła do przedpokoju i rzuciła kopertę na stolik, tak żeby nie umknęła
oczom nikogo, kto wejdzie frontowymi drzwiami.
Bubba się spóźniał. Noc była bezgwiezdna, bezksiężycowa i przygnębiająca. Nie miał
wyboru, musiał przekraczać prędkość dozwoloną na drodze Commerce. Nie było czasu na
nostalgiczne wspomnienia, gdy minął restaurację Spaghetti, gdzie zabrał Honey w ostatni Dzień
Matki, chociaż nie mieli dzieci. Bubba nie chciał dzieci, bo uważał, że Fluckowie się wypalili,
zwłaszcza Butnerowie, i on powinien być ostatni z tej linii.
Paląc papierosa, jechał koło Sieberts Towing, trzynastego posterunku straży pożarnej, koło
sklepów Cardinal Rubber & Seal, Estes Express, magazynu części do ciężarówek Crenshawa,
supermarketu Gene’s, restauracji John’s Seafood & Chicken i wszystkich innych firm
mieszczących się wzdłuż trasy I-95. Zaczęło padać i ciężkie krople deszczu przedostawały się

49

background image

przez szczelinę w dachu i piankę poliuretanową, kapały na lusterko wsteczne, a potem opadały na
deskę rozdzielczą. Gdziekolwiek by pojechał, widział wieżę ciśnień Lucky Strike i majaczący na
horyzoncie neon z logo Marlboro, które przypominały, że produkcja papierosów, tak jak życie,
trwa bezustannie.
Był wkurzony na Muskrata, że ten odmówił dalszego naprawiania przecieku w dżipie.
Zezłościł się na Honey, która okazała się niegodna swego imienia, gdy w końcu wrócił do domu.
Nie przeprosiła za to, że makaron z serem miał konsystencję gumy, a pizza była przypalona i w
obu potrawach czuło się zbyt dużo przyprawy Parm Plus! Nie przejmowała się tym, że wypijane
zgodnie z codziennym zwyczajem Capri Sun nie schłodziło się dostatecznie, sernik Jell-O był
ciepły, ani że stojąca od śniadania kawa Maxwell House zrobiła się tak czarna, że można by nią
wylać jak asfaltem podjazd przed domem.
Honey zaczęła od żartów na temat dań Cheez Whiz i Miracle Whip – które koncern Philip
Morris rozpropagował na świecie – aby w końcu wygłosić łzawą deklarację, że Bubba nigdzie
nie pojedzie, bo schowała kluczyki. Nie miał pojęcia, co w nią wstąpiło. Nigdy przedtem nie
spóźnił się przez nią do pracy, chociaż nie mogła teraz wiedzieć, że w zasadzie nie przyjedzie do
pracy za późno, bo ma przejąć tylko drugą część zmiany Tillera.
Budynki fabryki błyszczały jak klejnot i wybijały się z otoczenia niczym dźwięk kamertonu
pomiędzy jazgotem i dysonansami okropnie zatłoczonej drogi oraz ciągłych robót przy szosie
I-95. Na terenach o powierzchni ponad sześciu kilometrów kwadratowych obejmujących
zabudowania administracyjne i hale produkcyjne panował idealny porządek, a doskonale
utrzymane tereny zielone często służyły za lądowisko dla wysoko postawionych osobistości,
których Bubba musiał słuchać, a które rzadko widywał. Krzewy były doskonale przystrzyżone.
Japońskie klony, dzikie jabłonie, grusze Bradforda oraz dęby tryskały zdrowiem i były idealnie
równo zasadzone.
Z każdym rokiem Bubba coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że koncern Philip
Morris został zesłany na ziemię z misją, którą – podobnie jak boską – okrywa tajemnica i która
nie jest do końca jasna nawet dla sowicie opłacanych pracowników firmy. Bubba nigdy nie
widział innych budynków z tak zadbanymi parkietami, tak błyszczącymi szybami i ogrodami tak
wspaniałymi, że nazwano je imieniem Lady Bird Johnson.
Ze wszystkich stron wielkie ekrany wideo słały komunikaty do pracowników, a technologię
przemysłową otaczała taka tajemnica, że nawet Bubba nie rozumiał połowy z tego, co robił przez
cały dzień. Dla niego wszystko to wyglądało zbyt świetlanie, żeby pochodzić z tego świata.
Stworzył nawet teorię, o której rozprawiał wyłącznie z ludźmi zaangażowanymi w działalność
tajnego stowarzyszenia Pomocników Statków Kosmicznych, czyli PSK.
PSK-owcy wierzyli, że czternaście tysięcy papierosów na minutę produkowanych przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu to w gruncie rzeczy ładunki paliwa
potrzebnego do potężnych silników napędzających statki kosmiczne poruszające się w
wymiarach, które można tylko przyjąć na wiarę. Paliwo to jest bezużyteczne, dopóki nie zostanie
wypalone, a do tego potrzeba pomocy milionów ludzi biorących udział w kolektywnym
przedsięwzięciu potrzebnym, by statki podążały z ogromną prędkością ku tajemnym wymiarom.
Bubbie wydawało się jak najbardziej zrozumiałe, że dawno temu dobra wspaniała
Świadomość wymyśliła sobie pewną planetę i mogła ją zacząć stwarzać dopiero po wynalezieniu
technologii internetowych. Logicznie rzecz biorąc, zgodnie z trzecią zasadą Newtona, według
której każdej akcji towarzyszyła reakcja, istnieją na świecie siły zła, pragnące doprowadzić do
tego, co mamy teraz, i chcą, aby było jeszcze gorzej.
I dlatego im więcej produkowanego i przetwarzanego paliwa na planecie, z tym większą
desperacją działają siły zła. Badania historyczne wykazują, że dawniej też tak było. Teraz atak
owych mocy przyjął formę kampanii na rzecz praw dla niepalących, która w jednej chwili

50

background image

zaowocowała dyskryminacją, nienawiścią i obostrzeniami wprowadzonymi przez żądnego sławy
głównego lekarza federalnego. Rozprzestrzeniająca się kampania antynikotynowa, procesy
sądowe czy też horrendalne podatki i naciski na senat były traktowane jak Krzyż Południa.
Wysyłano zdecydowanych na wszystko i uśmiechniętych żołnierzy na wojnę, którą można było
śledzić w wiadomościach CSPAN i CNN.
Tylko PSK-owcy zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli agresywna kampania zła spowoduje,
że ludzie rzucą palenie, wkrótce paliwo będzie pochodzić tylko z wyziewów samochodów, a to
za mało. Załamie się produkcja naboi, więc statki kosmiczne nie będą miały wyboru i będą
musiały zmienić kurs, a w najgorszym wypadku staną się całkiem bezsilne i zaczną dryfować.
O tym wszystkim myślał Bubba, zatrzymując się przy budce strażniczej. Fred, wartownik
pełniący nocną służbę, otworzył okienko.
– Cześć, jak leci? – zapytał.
– Spóźniłem się – odrzekł zza kierownicy Bubba.
– Według mnie jesteś za wcześnie. Widzę, że chyba humor ci nie dopisuje.
– Ach, Fred, nawet nie miałem dzisiaj czasu przeczytać gazety. Co tam słychać w świecie?
Twarz wartownika się zachmurzyła. Należał do ścisłego kręgu PSK-owców i często
wymieniał konspiracyjne poglądy z Bubbą, gdy ten opuszczał szybę rozklekotanego dżipa i
pokazywał kartę parkingową.
– Widziałeś pod miastem tablicę przed Scottem i Stringfellowem pokazującą indeks Dow
Jones?
– Nie, nie przejeżdżałem tamtędy.
– Słuchaj, robi się coraz gorzej. – Fred wyjawił tę tajemnicę ściszonym głosem. –
Podskoczyły do jedenastu dziewięćdziesiąt trzy za paczkę. Panie, miej nas w swej opiece!
– Nie, to niemożliwe.
– A jednak. Powiem ci, że mówi się o podatkach i akcyzach, które jeszcze bardziej podbiją
cenę. I to do dwunastu dolców za paczkę.
– I co wtedy? – spytał z gniewem Bubba. – Czarny rynek. Produkcja domowymi metodami.
Zwolnienia z pracy. A co ze sprawą?
– Sprawie to nie pomoże, o nie – przyznał Fred, kręcąc głową.
Bubba tamował ruch.
– Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Większość naboi, zwłaszcza marlboro, trafi za granicę.
A to oznacza, że statki skierują się w tamtą stronę, ku Dalekiemu Wschodowi. I na czym skończy
Ameryka?
– Zejdzie na psy, Bubba. Dobrze, że skończyłem już sześćdziesiąt pięć lat i w każdej chwili,
jeśli tylko zechcę, mogę pójść na emeryturę, wykupić sobie kwaterę na cmentarzu Hollywood i
mieć pewność, że resztę życia spędzę po słusznej stronie. – Fred zapalił parliamenta i znów
pokręcił głową. Kolejka aut za Bubbą stawała się coraz dłuższa. – W dzisiejszych czasach ludzie
nie widzą nic poza czubkiem własnego nosa. Wygodniej im jest niż takim jak ty i ja. Oszuści
dorabiają się na udawaniu kaszlu i obwiniają za swe choroby bogatych ludzi. Pytam się ciebie,
Bubba, czy my im wkładamy papierosy do ust i każemy się zaciągać? Czy zasłaniamy im oczy i
stawiamy pod ścianą, strasząc, że dostaną kulkę w łeb, jeśli nie zapalą? Każemy im ćmić fajki
przez cały boży dzień? Czy my wymyśliliśmy, że Bogart pali na filmach?
Niesprawiedliwość i jawna zmowa stojące za tym wszystkim doprowadziły Freda do furii.
Kolejka samochodów sięgała już niemal trasy Commerce. Dziesiątki pracowników Philip
Morrisa już prawie się spóźniło, a Bubba wyczerpał cały zapas czasu.
– Powiem ci, bracie – zgadzał się z Fredem w stu procentach – powinniśmy postawić przed
sądem te fabryki, które zaśmiecają środowisko, bo przez nie siedzimy w gównie.
– Amen.

51

background image

– Powinniśmy zaciągnąć przed oblicze sprawiedliwości KFC, bo tam możemy umrzeć z
powodu zakrztuszenia – kontynuował Bubba.
– A jak tam z twoim cholesterolem, co?
– Honey mi suszy głowę, żebym poszedł na badania. Ale kto ma na to czas?
– Bo widzisz, mam na ten temat nową opinię – tłumaczył strażnik. – Doszedłem do wniosku,
że jeśli twój organizm mówi „jedz jajka” albo „posyp to solą”, to chce ci dać znać, że tego
właśnie potrzebuje. – Zgasił papierosa. – A jak dostanę nadciśnienia, to zaciągnę do sądu
producenta soli!
Bubba prychnął. Fred tak głośno się roześmiał, że z oczu popłynęły mu łzy i zaczął machać
do następnych samochodów, żeby ich wymijały. Zdenerwowani kierowcy szybko przemykali
koło budki strażniczej, by walczyć ze sobą o miejsca na parkingu.
Brazil również panikował. Wydawało mu się, że ani on sam, ani nikt inny nie będzie w stanie
naprawić nowej sieci, której wprowadzenie odłożono na jego prośbę do czasu znalezienia w
departamencie kogoś na miejsce Flinga.
Miał zdolności literackie, znał się na komputerze, a przede wszystkim nauczył się rozumieć
wszelkie polecenia i pliki pomocy, w przeciwieństwie do Virginii, niewykazującej cierpliwości
do urządzeń, których nie można zamknąć w dłoni i uruchomić jednym pociągnięciem spustu.
Jednak nawet Andy nie potrafił poradzić sobie z wirusem komputerowym, a był prawie pewien,
że niebieskie rybki dostały się niezauważenie do sieci wraz z danymi napływającymi z Internetu,
ponieważ utarło się przekonanie, że aby uchronić się przed wirusem, wystarczy unikać
korzystania z niepewnych dyskietek. Jak on mógł okazać się taki naiwny? Jak mógł postąpić tak
beztrosko, chociaż doskonale wiedział, że mnóstwo wirusów krąży w Internecie, i wystawić na
niebezpieczeństwo system COMSTAT!
Serce kołatało mu w piersiach, gdy mknął swym BMW Z3 cosmos V6. Skórzana tapicerka
pachniała nowością, lakier nie miał najmniejszej skazy, ale Andy nie kochał tak tego wozu jak
starego BMW 2002, które należało do jego ojca. Zostawiając tamten wóz w domu swego
dzieciństwa w Davidson, uważał, że czyni dobrze. Chciał zacząć wszystko od początku.
Zamierzał się odciąć od przeszłości. Być może w końcu nadeszła pora, żeby całkowicie zerwać z
matką alkoholiczką.
Krążył między niekończącymi się jednokierunkowymi uliczkami i skrzyżowaniami, omijając
rowerzystów, pojedynczych pieszych i grupki ludzi idących na obiad lub powracających z
restauracji Heleno, Joe’s, Soble’s, Konsta’s, sali tańca, domu kultury, punktów pralniczych i
wielu innych miejsc. Brazil był zdenerwowany przed oczekującym go wyznaniem Judy Hammer
prawdy na temat COMSTAT-u, a co gorsza w okolicach domu Virginii znalezienie miejsca
parkingowego należało do niemożliwości. Miał pecha i aż jęknął na widok wyjeżdżającego zza
rogu samochodu szefowej, która najwyraźniej się niecierpliwiła, bo przyciskała gaz do dechy.
Tym się różniła od innych, że jeśli kiedykolwiek nie mogła czegoś osiągnąć, to dodawała
prędkości.
Brazil zaparkował przed hydrantem przeciwpożarowym, gdy z chodnika zjechał mercedes
VI2, a dżip cherokee obcesowo próbował zająć mu miejsce. Brazil wyskoczył z wozu, podbiegł
do dżipa i musiał szybko się opanować. Za kierownicą siedziała zirytowana kobieta.
– Ja byłam pierwsza! – zawołała po odsunięciu szyby.
– To nie ma znaczenia – odrzekł spokojnie.
– Owszem, ma, i to zasadnicze.
– Jestem z policji.
– No to co?
– Jestem oficerem.
– Oficer? W pojedynkę?

52

background image

– Proszę pani, ten ostry ton jest zupełnie niepotrzebny.
– Oficerowie policji nie jeżdżą BMW, a poza tym pan jest w dżinsach – odparła. – Mam
dosyć ludzi próbujących mnie wykiwać na parkingu tylko dlatego, że jestem kobietą.
Wyciągając i pokazując legitymację, Andy zauważył, że szefowa znów przejechała z
ogromną prędkością.
– Jeździmy wszelkimi rodzajami samochodów i nie zawsze chodzimy w mundurach –
wyjaśniał kobiecie, która zamierzała pozbawić go miejsca parkingowego. – Wszystko zależy od
tego, jaką wykonujemy pracę. A pani płeć nie ma tu nic do rzeczy.
– Bzdura – warknęła i zrobiła balon z gumy. – Jeśli na moim miejscu siedziałby facet, to
pana by tu nie było.
– Byłbym.
– No i co pan mi zrobi? Wlepi mandat za niewinność, jak zwykle? Wie pan, ile już dostałam
mandatów tylko dlatego, że jestem kobietą i jeżdżę dżipem?
Brazil nie miał pojęcia.
– Mnóstwo – oświadczyła. – Gdybym miała rodzinne kombi albo, Boże uchowaj, forda
F-350 crew cab z silnikiem czterysta sześćdziesiąt, to pewnie już by mnie trzeba było zaliczyć do
zmarłych.
– Nie wlepię pani mandatu – odrzekł – ale zwracam uwagę, że jest pani w niebezpiecznej
okolicy i proszę o odjechanie dla pani własnego dobra.
– W niebezpiecznej okolicy? – Przestraszyła się i zablokowała drzwi. – Chce pan
powiedzieć, że handlarze narkotyków biegają tu z karabinami i mogą mnie zastrzelić?
– Nie, ostatnio mamy do czynienia z częstym okradaniem dżipów w tej okolicy – wyjaśnił
policyjnym tonem.
– Aaa – powiedziała, gdy te słowa do niej dotarły – czytałam o tym.
– Na pewno nie jest wskazane, żeby zostawiała tu pani wóz. – Gdy to mówił, znów zauważył
Judy Hammer, tym razem pędzącą jeszcze szybciej.
– Jezu! – westchnęła kobieta, ustępując, i w końcu zauważyła, że policjant przed nią jest
nieprzeciętnie przystojny. – Dobrze, że mnie pan ostrzegł. Pan tu chyba pracuje od niedawna.
Można się jakoś z panem skontaktować, jeśli będę chciała dowiedzieć się czegoś więcej o tej
niebezpiecznej strefie i włamaniach do dżipów?
Brazil wręczył jej swoją wizytówkę i odszedł. Udało mu się zatrzymać szefową, gdy po raz
kolejny mknęła przez ulicę. Pokazał jej miejsce, a sam odjechał i zaparkował pięć przecznic
dalej, w pobliżu West Cary, której mieszkańcy spoglądali na niego z werand, obliczając w
myślach, ile mogliby zarobić, gdyby sprzedali jego samochód paserowi na części.

Rozdział dziesiąty

Bubba przebrał się szybko w niebieski kombinezon oraz robocze buty i włożył na głowę
nauszniki tłumiące dźwięki. Był już spocony, gdy pośpiesznym krokiem przemierzał dwa
pomieszczenia filtrujące. Przeszedł przez salę obserwacyjną, której nie używano od czasu, gdy
wycieczki zaczęto obwozić po fabryce wagonikami. Na przemian biegi i szedł po lśniących
posadzkach, na których stały czyściutkie urządzenia przetwarzające Hauni Protos II i G.D.
Balogna, komputery i maszyny OSCAR, które ani na sekundę nie zaprzestawały cięcia
papierosów. Nie znano tu takich pojęć jak brud albo marnowanie czasu.
Jasnożółte wózki bez kierowców, załadowane pudełkami papierosów, jeździły we wszystkie
strony, zatrzymując się tylko przy skomputeryzowanych ładowarkach. Nigdy się nie męczyły i
nie zapisywały do związków zawodowych. Ubrani na szaro pracownicy przemykali z prawej na
lewą stronę w wagonikach, zatrzymujących się przed zakrętami i ostrożnie przemierzającymi
ruchliwe skrzyżowania tras.
Ogromna szpula zbyt szybko odwijała białą bibułę, żeby dało się zauważyć, jak powstają

53

background image

białe papierosy spadające na taśmy, gdzie układały się w rządki kolejno po siedem-sześć-siedem
do miękkich paczek i po sześć-siedem-siedem do twardych, a potem tak zwany nurnik wsuwał je
w zagłębienie, w którym z dwóch stron owijane były folią i trafiały na zadrukowany arkusz z
klejem na brzegach. W następnej fazie klej sechł na wielkim kole, paczki były oklejane
celofanową folią z taśmą do jej zdzierania, ustawiane po dziesięć i wsuwane w kartony, a potem
windami trafiały na taśmy przenośnikowe transportujące je do czekających już ciężarówek.
Bubba zadyszał się, gdy w końcu dotarł do sekcji ósmej, gdzie obsługiwał maszynę, a
formalnie nosił tytuł technika trzeciego stopnia, czyli posiadającego najwyższą grupę uposażenia.
Pracował na ogromnie odpowiedzialnym stanowisku. Był kierownikiem zespołu mającego przez
cały dzień wyprodukować dokładnie 12 842 508 papierosów przez dwadzieścia cztery godziny, z
czego na ośmiogodzinnej zmianie Bubby 4 280 836 sztuk.
W fabryce Philip Morris żadnego zespołu nie pozostawiano bez nadzoru i zwierzchnik
Bubby, Gig Dan, musiał przyjść na zastępstwo na drugą połowę drugiej zmiany i pierwsze
trzydzieści minut trzeciej. Gdy pojawił się Bubba, Dan odetchnął z ulgą, ale był niezadowolony,
spocony i zdyszany.
– Co się, do diabła, z tobą działo, koleś? – wrzasnął, bo obaj mieli słuchawki ochronne na
uszach.
– Gliny mnie zahartowały – odpowiedział Bubba zgodnie z prawdą.
– I pół godziny wypisywali ci mandat? – Dan nie dawał się nabrać.
– Najpierw ten łaps długo udzielał mi ostrzeżenia, a potem radio mu się zepsuło czy coś. Ja
też się wkurzyłem, mówię ci. Pełno gliniarzy tu się kręci ostatnio, Gig. Musimy coś z tym zrobić,
bo...
– Na razie to ja zamierzam coś zrobić z twoim odcinkiem – przekrzykiwał maszyny Gig Dan.
– Mamy dzisiaj wyprodukować piętnaście milionów i mieliśmy 719 164 opóźnienia, zanim
jeszcze postanowiłeś sobie pobumelować.
– Ja nie... – zaczął protestować Bubba.
– I wiesz co? Ostateczny wynik zmiany to 3 822 563,11, czyli dokładnie o 458 272 poniżej
przewidywanej normy. A dlaczego? A bo rola z papierem już dwa razy się zrywała, a odrzuty są
trzykrotnie większe niż zwykle, ponieważ obieg powietrza spadł poniżej dwudziestu czterech i
pół, a waga nawet się nie zbliża do dziewięciuset, rozcieńczenie wynosi minus osiem procent i
przez to klej zaczyna się burzyć z powodu powietrza wpadającego na linię. A dlaczego to
wszystko? No bo nie ma ciebie, żebyś ręcznie wkładał papierosy luzem do sodimata. Nie
sprawdzasz jakości, nie panujesz nad maszynami, tylko wdajesz się w pogaduszki z policjantami,
czy co tam ty do diabła robiłeś.
– Spoko, spoko! – zawołał Bubba. – Nadrobimy to.
Brazil też się spóźnił, choć nie z własnej winy. Drogę od zaparkowanego w niebezpiecznym
miejscu samochodu do Park Avenue pokonał biegiem i zatrzymał się dopiero przed drzwiami
Virginii, żeby odsapnąć. Zadzwonił, ale ona nie dodała mu otuchy, wpuszczając go do środka.
– Gdzie byłeś? – zapytała, stając przy stoliku w przedpokoju.
– Szukałem jakiegoś banku, restauracji albo czegoś w tym rodzaju.
– Po co?
– Żeby zaparkować.
– Widzę, że ci się udało.
– Pod warunkiem, że jak wrócę, samochód będzie stał na miejscu. Z niewytłumaczonych
powodów nie ruszyła się od stolika i Brazil pomyślał, że jest tam coś, czego nie chciała mu
pokazać.
I tak czuł się podle, więc nie miał zamiaru dociekać, co to takiego. Przeszedł obok sypialni i
nawet nie zajrzał do środka, rozejrzał się dopiero w gabinecie. Przy biurku siedziała Judy

54

background image

Hammer w okularach do czytania, wbijając wzrok w dziwną mapę na ekranie.
– Co powiedziałeś tej kobiecie z dżipa? – zapytała z miejsca szefowa. – Tej, której miejsce
zajęłam.
– Że to punkt składowania śmieci.
– Co? – zapytała Virginia, wchodząc do środka.
– Że podjeżdżają tam śmieciarki po odpady z restauracji. A potem pokazałem jej odznakę i
ustąpiła.
– Pewnie nie musiałeś – odrzekła Judy. – Virginio, masz coś do picia?
– Coś mocniejszego?
– Przecież jestem samochodem.
Brazil znalazł sobie krzesło i usiadł przy szefowej.
– Sprite z wodą? – zaproponowała West.
– A masz Perriera? – zapytała szefowa.
– Nie, przestałam go kupować od czasu skażenia benzenem.
– Przecież to śmieszne, kurczaki chorują na ptasią grypę, a nie przestajesz ich jeść.
– A ostatnio zaczęły chorować? Mam jeszcze dietetyczną colę.
– Niech będzie zwykła woda sodowa – powiedziała Judy. – Andy, siedziałyśmy tu i
zastanawiałyśmy się, ale do niczego nie doszłyśmy. Masz jakiś pomysł, co się dzieje? Możesz
wyjaśnić, co robią ryby w COMSTAT?
– Pani komendant, one nie należą do systemu. Ja też poproszę o wodę – zwrócił się do
gospodyni. – Zresztą, sam sobie przyniosę. Dla pani też mogę przynieść. Zrobię to
przyjemnością.
– Ja się tym zajmę. Nie musisz być taki grzeczny, bo aż się niedobrze robi.
– Przepraszam. – Brazil pozostał uprzejmy.
Nie było mu przyjemnie, gdy przypomniał sobie, że odkąd przeprowadzili się do Richmondu,
nie był ani razu w domu Virginii. Po raz pierwszy widział ją ubraną inaczej niż w oficjalny lub
sportowy strój – miała na sobie spłowiałe dżinsy, które zawsze przyprawiały go o zawrót głowy.
Szary podkoszulek z mięciutkiej bawełny doskonale uwydatniał kształt okrągłych piersi, których
nie pozwalała mu już oglądać, nie mówiąc o dotykaniu. Andy cierpiał z tego powodu.
– Proszę spojrzeć na górę ekranu. – Wskazał palcem monitor. Zwrócił się do szefowej, jakby
Virginia została przyłapana na włamaniu. – Oto adres do naszej sieci.
– Niemożliwe – powiedziała z niedowierzaniem Judy Hammer.
– Obawiam się, że możliwe.
Obie kobiety nachyliły się do ekranu i patrzyły wstrząśnięte na to, co się tam znajdowało.
http://www.sen_orriii_hatch_r_utah.gov/sen/bill_10/sen_judic_commit/dept_justice/nij/nyp_l
_pol_plaza/comstat/comp_map_center_dc/inter_pol/scot_yrd/fbi/atf/ss/dea/ci/va_nat_guard/va_s
tate_pol/va”corr_dept/va_crimjust_serv/juvjust_serv/va_att_gen/va_gov_off/va_dept_health/va_
dept_safety/city_mang/gsa/city_hall/city_counc//rich_pol_dept/off_pub_info/qa/richtimes_disp//
ap/upi/link_ntwk/all_rights_reserv/classfyd/asneed/othrwyz/pub_domain. html
– Andy, jeszcze nie widziałam takiego gówna jak to – oświadczyła Judy. – Tylko mi nie
mów, że w ten sposób można się z zewnątrz dostać do naszej sieci.
– Obawiam się, że tak właśnie jest – odrzekł Brazil.
– Jak to do diabła możliwe, żeby ktoś to zapamiętał? – jęknęła Virginia, nie odrywając oczu
od ekranu.
Brazil pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi.
– To działa – mówił. – My go wpisujemy, odpowiadając na różne pytania w oknach
dialogowych.
– Ale dlaczego to takie skomplikowane? – dopytywała się szefowa. – Ilu odpowiedzi trzeba

55

background image

udzielić, żeby wpisać taki adres jak ten? – Zawahała się na moment, przez jej twarz przebiegł
cień. – Nie mówicie tylko, że Fling ma z tym coś wspólnego.
Cisza.
– O Boże! – szepnęła Judy.
– Cóż – odezwał się w końcu Brazil – chodziło o to, żeby działać jak najszybciej. Trzeba
było znaleźć bramki, które należy pokonać, by się dostać do naszej sieci, coś takiego jak różne
punkty, przez które przechodzi przesyłka, zanim się dostanie pod wskazany adres, albo jak
przesiadanie się do czterech różnych samolotów na czterech lotniskach, zanim człowiek dotrze
do celu.
– Świetnie – powiedziała Virginia. – Fling wysyła ludzi przez sto różnych lotnisk, żeby
dotarli na drugi koniec miasta. Wysyła list, który wędruje przez dwadzieścia stanów, zanim
dociera do adresata po przeciwnej stronie ulicy.
– Za Flingiem przemawia to, że im więcej takich bramek, tym bezpieczniejszy system –
zauważył z obiektywizmem Brazil.
– Ha! – prychnęła jego koleżanka. – Jesteśmy bezpieczni jak diabli. Ta cholerna sieć działa
ledwie kilka dni, a już mamy w niej ryby i zablokowany dostęp do COMSTAT-u!
– Poza tym wydaje mi się – Judy Hammer próbowała pozbierać okruchy logiki, które
udawało się dostrzec w ciemności – że z tym bezpieczeństwem jest akurat odwrotnie, niż
mówisz, Andy. Im więcej bramek, tym większe prawdopodobieństwo, że dostanie się ktoś z
zewnątrz. To jak z drzwiami do domu: im mniej, tym lepiej.
– Też racja – odrzekł Brazil. – Szczerze mówiąc, to przypuszczam, że Fling wysmażył taki
adres tylko dlatego, że się śpieszył.
Judy znów popatrzyła na ekran. Robiła się coraz bardziej zdegustowana.
– Chciałabym się upewnić – zaczęła. – Pierwszą furtką do naszej skromnej sieci
richmondzkiej jest senator Orrin Hatch, przewodniczący komisji prawodawczej.
– Tak – potwierdził Brazil spokojnie, przed oczami mając ożywionego Flinga, którego starał
się odsunąć z myśli.
– Andy, a co z naszą siecią ma wspólnego Ustawa o Ochronie Młodocianych z 1997 roku? –
zapytała komendantka.
Brazil nie miał bladego pojęcia.
– A dalej mamy Interpol, Scotland Yard. I bramki FBI, ATF, DEA, Secret Service i CIA.
Judy Hammer gwałtownym ruchem wstała od biurka i zaczęła się przechadzać po gabinecie.
– I co wspólnego mamy z Nowojorskim Departamentem Policji przy Police Plaza? A z
biurem gubernatora Wirginii? A z ratuszem i tak dalej, i tak dalej?
Rozłożyła ręce w rozpaczy.
– Czy jest jakieś miejsce na świecie, w którym nie lądują dokumenty mające trafić do sieci
Richmondu? – niebezpiecznie podniosła głos.
Spod stołu wypełzł Niles, który do tej pory drzemał na stopach swojej pani.
– Cóż, ja z adresem internetowym nie mam nic wspólnego. – Brazil już nie mógł dłużej
wytrzymać. – Wszystkie ważniejsze sprawy dotyczące oprogramowania załatwia centrum
komputerowe Państwowego Instytutu Sprawiedliwości. Fling powinien był przygotować jak
najprostszy adres.
– No i mamy ryby – oznajmiła Judy Hammer.
– Właściwie nie wiadomo, czy adres ma coś wspólnego z rybami. – Brazil sam nie wierzył w
swoje słowa. – Do sieci można się było dostać bez względu na adres.
Virginia poszła po następne piwo dla siebie.
– Zapomnijmy na chwilę o tym cholernym adresie! – zawołała z kuchni. – Sieć jest
stosunkowo nowa.

56

background image

– Jak wyślizgane buty – odezwał się Brazil do Judy, zamiast odpowiedzieć Virginii.
Po powrocie do gabinetu młoda kobieta zmierzyła go wzrokiem. Nienawidziła porównań
Andy’ego. Nienawidziła ich nawet bardziej niż jego udawania, że ona jest lampą, krzesłem czy
inną rzeczą, której nie zauważa.
– Dokładnie – powiedziała ich szefowa, która nieraz poślizgnęła się na marmurze lub
parkiecie z powodu gładkich podeszew pantofli.
– A więc skąd ktoś tyle wiedział o naszej sieci, żeby wprowadzić do niej ryby? – zapytała
Virginia. – Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że dostały się tam dzięki adresowi Flinga.
– Słuszna uwaga – odpowiedziała komendantka.
– Sieć zaczęła działać w zeszłą niedzielę, pamiętacie? Mówiłem, że zakładamy stronę, aby
obywatele mogli przedstawiać swoje pytania, uwagi, troski i skargi. Powiedziałem też, że nowy
adres będzie za kilka dni, i już zaczęły dzwonić w tej sprawie telefony do kwatery głównej.
Najwyraźniej Fling go ogłosił.
– I w taki oto sposób trafiły tu rybki – odezwała się Virginia, popijając piwo. – Możliwe, że
to ktoś od nas sobie zażartował.
– Sabotaż? Wirus? – myślał na głos Brazil.
– Obawiam się, że i to jest możliwe – odrzekła szefowa. – Ale zakładając, że to nie wirus ani
próba włamania do systemu, możemy wywnioskować, że ryba stanowi pewien symbol, jest jakąś
zakodowaną informacją.
– Pewnie jak zwykle ktoś sobie z nas żartuje – mówiła dalej jej zastępczyni. – Może to ma
oznaczać „ryby z wody”, czyli że wszyscy chcą, żebyśmy się stąd wynieśli.
– Nie, nie sądzę, żeby tu chodziło akurat o nas – odrzekła Judy.
– Może wiec o jakiś nasz „połów”? – zastanawiała się dalej Virginia.
– Na przykład jaki? – zapytał Brazil. – Wiecie, co? Niech się pani nie gniewa, pani
komendant, ale też mam ochotę na piwo.
– A co mi do tego?
Andy wstał i poszedł do kuchni.
– Co wyłowiliśmy? Jakieś prawidłowości w popełnianiu przestępstw? Przestępców?
Newralgiczne punkty miasta? – zgadywała Virginia.
– Niedorzeczność. – Judy chodziła z miejsca na miejsce.
Do pokoju wrócił Niles. Za nim wszedł Brazil, popijając piwo.
– Wziąłem sobie heinkena, spodziewam, że nie masz nic przeciwko temu.
– To heineken Jima, nie mój.
Usiadł i jednym łykiem opróżnił pół butelki.
– Andy – zastanawiała się na głos szefowa. – Jest jakiś sposób na wyśledzenie autora tych
rybek?
Policzki go paliły, serce biło nierównym rytmem. Odchrząknął.
– Wątpię.
– Zostawmy to na chwilę. – Judy zatrzymała się i podeszła bliżej kolorowej mapy na ekranie.
– Rejon 219 został obramowany jaskrawą czerwienią i umieszczono w nim raz, dwa, trzy,
cztery... jedenaście jasnoniebieskich rybek. Na pozostałej części mapy mamy zwyczajne obrazki.
– Spojrzała na dwójkę podwładnych. – Może to jakieś ostrzeżenie? – zasugerowała.
– Ryby? – zastanawiał się Brazil. – W rejonie 219 niewiele jest miejsc, gdzie sprzedaje się
ryby. Nie ma jezior ani żadnych sztucznych zbiorników wodnych, nie ma nawet restauracji z
owocami morza z wyjątkiem Red Lobster i Captain D’s.
– Jaka nielegalna działalność może się wiązać z rybami? – drążyła temat Hammer. – Nie
wyobrażam sobie czarnego rynku ryb. No, chyba że mają wejść jakieś ograniczenia, o czym
jeszcze nie wiemy. Wysoki podatek od ryb ze wszystkimi konsekwencjami, jak uchylanie się, a

57

background image

potem sprawy sądowe.
– Hm. – Andy gotów był rozważyć każdą myśl. – Pójdźmy dalej w tym kierunku.
Powiedzmy, że kwestia ma trafić do senatu, a nikt jeszcze o tym nie wie. A ponieważ jedną z
pierwszych bramek jest senacka komisja prawodawcza, i zakładając, że kwestia ryb jest ważna,
to może jakimś sposobem ich dane dostały się do naszej sieci.
– Już głowa mnie od tego rozbolała – jęknęła Judy Hammer. – Virginio, czy możesz zabrać
tego kota z moich nóg? On się wcale nie rusza, zdechł, czy co?
– Niles, chodź tutaj.

Rozdział jedenasty

Weed próbował wstać i upadł na pośladki. Wił się na podłodze, czując pulsujący ból w
miejscu nowego tatuażu. Dymek zapalił kilka świeczek, przyniósł butelki z wodą i papierowe
ręczniki. Chłopiec zaczął po sobie sprzątać i zwymiotowałby znowu, gdyby miał czym.
– A teraz wyjdź stąd, zdejmij koszulę i spodnie – polecił Dymek.
– Po co? – zapytał Weed słabym głosem, bo jego żołądkiem targało jak maleńką łódką na
pełnym morzu.
– Przecież nie wsiądziesz mi taki śmierdzący do samochodu. Umyj się, jeśli chcesz stąd
wyjechać.
Chłopiec ostrożnie znalazł drogę w świetle świec i wyszedł przez ramę pozostałą po
szklanych drzwiach. Zdjął dżinsy i koszulę. Na zewnątrz zrobiło się chłodniej, więc nie mógł
opanować dreszczy. Wylał z dziesięć litrów wody, stojąc jedynie w slipkach i butach Nike, które
wydawały ssący dźwięk przy każdym kroku.
– Masz coś dla mnie na zmianę? – zapytał Dymka, który znów nalewał sobie wódki.
– A po co ci?
– Przecież nie mogę nigdzie iść tak jak teraz – zauważył błagalnym głosem. – Rany, jak mnie
boli głowa. Słuchaj, jest mi zimno i chce mi się wymiotować.
Dymek wręczył mu plastikowy kubek z wódką. Weed patrzył z niesmakiem na alkohol.
– Masz, napij się, to ci trochę przejdzie.
Wszedł za skrzynki i wrócił z szerokimi dżinsami, czarnym podkoszulkiem, bluzą Chicago
Bulls, wiatrówką i czapeczką.
– Twój nowy strój – powiedział z dumą w głosie.
Weed w jednej chwili zapomniał o bólu głowy i poczuł się szczęśliwy i ważny, gdy wciągał
luźne dżinsy i wkładał przez głowę podkoszulek oraz bluzę. Nie chciał już więcej wódki, ale
Dymek zmusił go do wypicia.
Rozkołysanym krokiem wlókł się potem za swym dowódcą przez ciemny lasek koło
księgarni dla dorosłych, gdzie zaczaili się za samochodem, żeby wyjść, gdy nikogo nie będzie. W
odpowiedniej chwili opuścili kryjówkę, wskoczyli do forda i w pośpiechu odjechali. Weed
zaczynał już myśleć, że nie jest tak źle, gdy Dymek zatrzymał się w ciemnym zaułku Westover
Hills. Sięgnął na tylne siedzenie i podniósł dwie poszwy na poduszki. Jedna była pusta, w drugiej
coś grzechotało.
– Wyłaź i gęba na kłódkę – rozkazał nowemu podwładnemu. – Ani mru-mru.
Prawie nie oddychając, Weed poszedł za Dymkiem wzdłuż ulicy Clerance do skromnego
białego domu otoczonego płotem z nierówno rozmieszczonymi sztachetami. Sekwojowe
ogrodzenie pochylało się jakby pod wpływem silnego wiatru. W przybudówce,
nieproporcjonalnie dużej w stosunku do domu, znajdował się garaż. Na podjeździe stał stary
chevy cavalier, w kilku pokojach paliło się światło, z budy wyglądał pies.
– Rób to, co ja – szepnął Dymek.
– Co z psem? – zapytał Weed.
– Zamknij się!

58

background image

Dymek rozejrzał się po pustej ulicy, pochylił tułów i kryjąc się w cieniu drzew, przebiegł
podwórko. Udało mu się przykucnąć za rogiem zamkniętego garażu. Weed trzymał się tuż za
nim, serce waliło mu jak młotem. Dymek sięgnął do poszwy i wyjął kilka pilotów.
Wypróbowywał każdy po kolei.
– Kurwa – zaklął szeptem, gdy jego wysiłki okazywały się bezowocne.
Jednak za ósmym razem próba się powiodła. Samodzielnie zainstalowane wrota z Searsa
puściły i rozległ się głośny szczęk. W domu jednak nie zapaliło się żadne dodatkowe światło.
Pies szczekał bez przerwy. Weed chciał uciekać, ale Dymek chyba się domyślił, bo złapał go za
kołnierz.
– Nie pękaj – szepnął chłopcu do ucha.
Wyjął z kieszeni małą latarkę i rozejrzał się dokoła. W domu nadal paliły się te same światła.
Nic się nie zmieniło.
– Za mną – rozkazał szeptem.
Mózg rozpływał się Weedowi po głowie niczym białko kurzego jajka i chłopiec widział
jedynie zamazane kształty. Złapał Dymka za tył koszuli i skoczył za nim na betonową podłogę
garażu. Tamten wstał. Oddychał ciężko, rozglądając się i nasłuchując. Włączył latarkę i zaczął po
kolei oświetlać dziesiątki lśniących pił, wierteł, młotków i innych narzędzi, których Weed wcale
nie znał.
– O kurde, nie do wiary – szepnął Dymek. – Ten dupek nie umie nawet wbić prosto
gwoździa, a widzisz to wszystko?
Światło latarki padło na szafę zamkniętą na kłódkę, jakby znajdowały się tam skarby. Dymek
nie musiał nawet wyciągać przecinaka z poszwy, bo na haczyku wisiał o wiele lepszy. Zdjął
okrutne stalowe narzędzie, po czym otworzył je i zacisnął. Wyglądał na zadowolonego. Przeciął
kłódkę, jakby była z miękkiego ołowiu. Upadła na podłogę i w ciemności rozległo się
szczęknięcie.
Dymek ostrożnie otworzył drzwiczki. Oświetlił latarką półki z ubraniami wojskowymi,
tarczami, pudełkami z amunicją, rewolwerami, pistoletami i strzelbami. Szybkimi ruchami
zgarniał wszystko do poszew, które przytrzymywał Weed. Napełnił też kieszenie spodni, a za
pasek wcisnął sobie pistolety. Rozłożył czarny plastikowy worek, również go napełnił i wręczył
Weedowi. Gdy w końcu zarzucił sobie poszwy na ramię, wyglądał jak Święty Mikołaj w dniu
Bożego Narodzenia.
– Spadamy! – szepnął do swego podwładnego.
Bez pośpiechu, klekocząc zdobyczą, szli przez podwórko, a potem ulicą. Zmęczyli się i
zasapali. Zwolnili, gdy Dymek wypatrzył gęsty żywopłot, za którym ukryli pakunki. Teraz lekko
pobiegli do samochodu.
Wskoczyli do środka, podjechali na Clarence Street i zaparkowali przy żywopłocie.
Kradzione przedmioty leżały na swoim miejscu. Dymek opróżnił kieszenie i wszystko, co
wynieśli, zamknął w bagażniku. Nie minął ich ani jeden samochód, nic im nie przeszkodziło.
Pies Bubby ujadał jak zwykle.
Gdy odjeżdżali, Dymek śmiał się histerycznie. Weed nie miał pojęcia, dokąd się udają.
Nigdy w życiu nie złamał prawa, jeśli nie liczyć zerwania ze ściany portretu nielubianej
nauczycielki, za co na dwa dni został zawieszony w prawach ucznia.
– Ja tylko trzymałem worki, więc właściwie nic nie ukradłem, no nie Dymek? – zapytał z
obawą. – To znaczy... Ja dla siebie niczego nie zatrzymuję. Wszystko bierzesz ty. Tak?
Tamten zaczął się śmiać jeszcze głośniej.
– Dokąd jedziemy? – ośmielił się dodać Weed.
Jego dowódca zaczął szukać płyty CD.
– Mogę już iść do domu?

59

background image

– Jasne – odpowiedział Dymek i zaczął rapować razem z Masterem P.
– Zdaje się, że jedziemy w złą stronę – Weed lekko podniósł głos.
Tamten kazał mu się zamknąć. Jakąś drogą dojechali w końcu na West Cary, daleko od
dzielnicy Weeda. Dymek zatrzymał samochód na środku jezdni.
– Wysiadaj.
– Jak to? – zaprotestował Weed. – Nie mogę wyjść tutaj.
– Dalej pójdziesz pieszo. Żebyś był rześki i dotleniony, kiedy przyjadę po ciebie później.
Weed nie chciał żadnego później, ale nie ośmielił się o nic prosić. Nastrój Dymka zmieniał
się z sekundy na sekundę i w każdej chwili chłopak znów mógł wybuchnąć.
– Spływaj, młody – powiedział jego dowódca groźnym tonem.
– Nie wiem, dokąd.
– Idź cały czas prosto, a w końcu dojdziesz do domu.
Weed ani drgnął, tylko z wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się w ciemności nocy. Dymek
spoglądał w lusterko.
– Spotkamy się o trzeciej rano dwie przecznice od twojego domu, róg Shaaf i Broadmoor.
Weed niczego nie rozumiał. Jego żołądek znów próbował każdej pozycji, tylko nie chciał
pozostać w prawidłowej.
– I weź ze sobą farby – mówił Dymek. – Takie, żeby trzymały na dużej rzeźbie na grobie.
Chłopiec otworzył drzwi po swojej stronie i splunął żółcią na bruk. Wysiadł i prawie się
przewrócił.
– Pamiętaj, co się dzieje, gdy się spóźniasz – przypomniał mu tamten. – A jeśli ktoś się
dowie, co robimy, to naprawdę pożałujesz.
Weed zatoczył się na krawężnik i przytrzymał znaku ograniczenia prędkości, żeby nie upaść.
Obserwował ginące w ciemności tylne światła samochodu Dymka. Usiadł ciężko na ziemi i
zaczął prosić Boga o pomoc. Gdy później wstał, nie pamiętał ani gdzie jest, ani dokąd ma iść.
Mijając płoty i drzewa, wlókł się w stronę świateł i co jakiś czas padał twarzą w błoto jak
martwy.
Niles też leżał jak martwy. Przestał ukrywać, że siedział na biurku swojej pani, w chwili gdy
na ekranie komputera pojawiła się pierwsza ryba, czyli dokładnie o dwunastej czterdzieści
siedem w południe.
Sam Niles nie zrobił nic, by spowodować to nieoczekiwane wydarzenie, i doszedł do
wniosku, że to jego pani zainstalowała nowy wygaszacz ekranu z myślą specjalnie o nim,
ponieważ bardzo lubił ryby, a pani starała się mu dogadzać i przyciągać jego uwagę, żeby nie
rozrabiał podczas jej nieobecności.
Judy Hammer z powrotem wsunęła nogi pod stół. Niles opierał się łapami o jej kostki, ale
ponieważ miał spiłowane pazurki, nie mógł podrzeć pończoch.
– A może ktoś pakuje kokainę w ryby? – spytała Wirginia.
– Świetna myśl – odrzekła Judy, poruszając nogami pod biurkiem.
– Narkotyki można by przewieźć niezauważone z Maine, Miami czy też prawie z każdego
innego zakątka – kontynuowała jej zastępczyni.
– Trzeba natychmiast poinformować wydział narkotyków – odpowiedziała komendantka. –
Ale najpierw, Andy, zadzwoń do centrum mapowania przestępstw w Instytucie Sprawiedliwości.
Miejmy nadzieję, że z tymi rybami to nie wirus ani nic poważniejszego.
– Ciekawe, ile jeszcze komputerów mogło ulec infekcji przy takim adresie.
– Powiedz w instytucie, że nasza sprawa jest pilna i że mamy zablokowany COMSTAT,
dopóki jej nie rozwiążemy – mówiła Hammer. – Ja już idę, bo muszę wyprowadzić na spacer
Wytrzeszcza. Virginio, zabierz, proszę, swojego kota.
– Niles, dosyć tego!

60

background image

Zwierzak przeniósł się na buty Brazila. Andy opuścił rękę i przesunął dłoń po żebrach Nilesa
jak po klawiszach pianina. Kot zaczął głośno mruczeć. Bardzo lubił tego mężczyznę i nazywał go
Pianistą, kiedy jeszcze mieszkali wszyscy w Charlotte, a Pianista i pani grali razem w tenisa,
chodzili na spacery i do strzelnicy, oglądali filmy i rozmawiali o odejściu Pianisty z „Charlotte
Observer”, aby mógł zostać policjantem i, pisząc o przestępstwach, kształtować opinię publiczną.
Niles chciałby, żeby jego pani i Pianista znowu byli razem, choćby nawet oznaczało to dla
niego conocne wyrzucanie z łóżka. Virginia denerwowała dziś swego ulubieńca. Nie okazywała
Pianiście nawet cienia serdeczności i miała Nilesowi za złe, że przy nim mruczy. Kot wskoczył
Andy’emu na kolana.
– Przepraszam, ale muszę iść – powiedział do niego Brazil. – Dzięki za piwo – uprzejmie
zwrócił się do Virginii i wstał zza biurka. – Pani komendant, odprowadzę panią do samochodu.
Virginia wyszła z nimi do przedpokoju i znów stanęła przy stoliku, ale tym razem go nie
zasłaniała. Brazil zauważył jej imię na kopercie.
– Dobranoc – powiedziała im jako uprzejma gospodyni.

Rozdział dwunasty

Zdenerwowany i rozgniewany Brazil biegł pod latarniami Mulberry Street. Obawiał się, że
zastanie swoje BMW zdewastowane lub nie zastanie go wcale. Kusiło go, żeby wrócić do
Virginii i zażądać wyjaśnień.
To prawda, że z powodu istniejących pomiędzy obojgiem różnic ich związek w Charlotte
okazał się dość skomplikowany. Ona była starsza i co nieco już w życiu osiągnęła. Zdobyła też
pewną władzę. Mieli przeciwne charaktery. Virginia stała się mentorką Andy’ego, gdy pracował
w rubryce kryminalnej w gazecie, i potem, gdy już jako policjant w nocy patrolował ulice na
ochotnika. Wtedy powstały jego najlepsze artykuły. Zdobywał kolejne nagrody i dzięki niemu
wielu ludzi zaczęło patrzeć na różne sprawy inaczej. Brazil także dzięki nim zmienił niektóre
poglądy.
Postanowił zostać prawdziwym gliniarzem, tak jak ojciec, a Virginia zachęcała go do tego.
Pomagała mu i kochała go, chociaż czasem ich kłótnie dorównywały gwałtownością szalejącym
burzom. Nikt nie chciał wierzyć, że ze sobą zerwali. Andy nie potrafił o niej myśleć, nie
przypominając sobie jej dotyku i zapachu. Nie wiedział, dlaczego tak szybko się zmieniła, a gdy
zapytał – nie odpowiedziała. Nagle z kochanków stali się tylko dobrymi przyjaciółmi. On nie
nalegał, bo czuł głęboki lęk. Obawę, że nie jest jej wart. Nigdy w życiu nikt mu nie mówił, że jest
coś wart. Ojciec umarł, gdy Andy był jeszcze chłopcem, a matka nie potrafiła kochać ani siebie,
ani tym bardziej kogoś innego. Virginia na pewien czas zapełniła głęboką i straszliwą pustkę w
życiu Andy’ego. Nienawidził Jima. Jak ten człowiek śmiał przysyłać jej kwiaty.
Dymek polecił Pacjentowi, Pikaczowi, Kundlowi i Świętej mieć na oku Weeda i upewnić się,
że nie będzie chciał w nocy gdzieś uciec, bo pokrzyżowałby im plany.
Dlatego gang Szczupaków krążył po ciemnych zaułkach West Cary w należącym do Kundla
pontiaku lemansie z sześćdziesiątego dziewiątego roku. Bezskutecznie szukali śladu małego
zapijaczonego frajera.
– Pić mi się chce – odezwała się Święta.
– Taa, mnie, kurwa, też – dodał Pikacz.
– No Kundelku, pokaż, co potrafisz – powiedziała dziewczyna.
Kundel nie lubił, gdy zwracano się do niego jak do psa, żeby zrobił jakąś sztuczkę, ale nigdy
nic nie mówił. Jechał przed siebie i robił, co mu kazano.
– Jaki chcesz smak? – zapytał.
– Pomyślmy – zaczęła się zastanawiać. – A może lepiej lody? Na przykład Micheloba?
Rzygać mi się chce od tych napojów, które przynosicie. Poza tym lody mają większego kopa. No
wiecie, bardziej się w głowie kręci.

61

background image

Uważała się za bardzo zabawną i uwielbiała się śmiać z własnych dowcipów. Kundel
zajechał pod sklep i zapłacił fałszywą kartą za sześciopak lodów Micheloba, podczas gdy Pikacz
odwracał uwagę obecnych, udając, że mdleje, i osuwając się na podłogę. Pacjent zaczął mu
pomagać, a w tym samym czasie Święta wsuwała do płóciennej torby wszystko, co jej się
spodobało.
– Jak go znajdziemy, to będą niezłe jaja – powiedział Kundel, gdy wyjeżdżali z parkingu, i
znów zaczął myśleć o Weedzie. – Nie podoba mi się ten gościu.
– Ale on umie malować, a ty ni w ząb – odrzekła Święta.
Kundel poczuł się urażony.
– Musi się wiele nauczyć o życiu – powiedział. – Musi się nauczyć respektu.
– Ucz go rozsądku, a Dymek nogi ci z dupy powyrywa i rzuci pitbullom na pożarcie.
– Pieprzyć Dymka. – Kundel z powrotem skręcił w West Cary. – Ja się go nie boję.
To nie była prawda. Kundel nie był Kundlem aż do tamtego Bożego Narodzenia, kiedy
kończył piętnaście lat i chciał gdzieś kupić trochę cracku. W centrum handlowym przy pasażu
Chimborazo natknął się na Świętą i Dymka, który sprzedał mu narkotyki, a potem przystawił
pistolet do głowy i zabrał je z powrotem, zatrzymując pieniądze.
– Ej, zabierasz towar, to oddawaj forsę – powiedział wtedy Kundel.
– Musisz ją zarobić – odparł Dymek.
Namówił Kundla do napadu na pewną kobietę przy Monroe i ten odzyskał swoje czterdzieści
siedem dolarów. Nigdy nie zapomniał słów, które wtedy usłyszał od Dymka.
– Mam cię w garści. – Przyłożył Kundlowi glocka między oczy. – Jesteś moim
niewolnikiem. Wiesz dlaczego?
Kundel nie wiedział.
– Bo sam gówno w tym życiu osiągniesz. Wrócisz do chaty i będziesz gnił. Masz nasrane we
łbie. Jesteś tak kurewsko pojebany, że przychodzisz tutaj kupować cracka i napadasz na starą
kobietę, która pewnie dostała ataku serca. Jeśli umrze, podpadasz pod morderstwo. Może będę
musiał wezwać gliny.
– Nie wolno ci. – Był przerażony. – Tego ci zrobić nie wolno.
Dymek zaczął się śmiać, a Święta i Kundel po chwili mu zawtórowali. Kundel dostał swoją
ksywkę i stał się członkiem gangu Szczupaków. Zaczął tak często wagarować, że stale był
zawieszony w prawach uczniowskich, dzięki czemu mógł dalej opuszczać szkołę. Denerwowała
go taka sytuacja. Lecz gdy tylko mówił, że nie chce już więcej na nikogo napadać, nie chce
włamywać się do kolejnego samochodu lub do następnej restauracji, Dymek wpadał w furię.
Wiedział, jak dotknąć Kundla i jak przerazić go na śmierć. Zabijanie przychodziło Dymkowi
bez trudu. Kundel widział go w pogoni za kotem albo psem, który błąkał się przed czyjąś bramą.
Dymek lubił zabawę w „Duszenie wiewióry”, polegającą właśnie na tym, co mówiła nazwa.
Potrafił zostawić wszystko, aby rzucić się w pogoń za wiewiórką, i prowadził statystykę
zaduszonych zwierząt. Opowiadał, że gdy mieszkał jeszcze w Karolinie Północnej, zabił
człowieka.
Podobno wdarł się do domu kulawej kobiety i pięćdziesiąt razy uderzył ją nożem tylko po to,
żeby się przejechać jej nowoczesnym wózkiem inwalidzkim. Mówił, że wrócił, gdy zatarł silnik
w wózku, wziął z mieszkania, co mu się podobało, a potem zrobił sobie kanapkę i zjadł ją,
patrząc na zwłoki. Później zerwał z martwej kobiety ubranie, ale była tak brzydka, że jeszcze
kilka razy musiał ją pchnąć nożem w miejsca, na które nawet nie powinien był patrzeć. Chwalił
się też, że dawniej mieszkała z nimi babcia, ale zbił ją po twarzy i się wyprowadziła. Powiedział
jej, że wkurzyła go po raz ostatni, i okazało się to prawdą.
Dymek mówił, że zamknęli go w poprawczaku za zabicie tamtej inwalidki, ale wyszedł na
wolność po ukończeniu szesnastu lat i teraz nikt oprócz niego i rodziny nie wiedział o tym

62

background image

zabójstwie, bo tak właśnie działało prawo. Kundel zdawał sobie sprawę z tego, że minie niewiele
czasu i Dymek znów kogoś zabije. On tego potrzebował. A Kundel nie chciał brać udziału w
zaspokajaniu tej potrzeby.
– Oj, kochasiu, zobacz – odezwała się nagle Święta i otworzyła następne piwo. – Ale bryka,
ja nie mogę.
– Szukamy tego gówniarza – przypomniał jej Pikacz.
– O nie – powiedziała Święta. – Zatrzymaj się tu, ja wysiadam.
Na West Cary Street sygnał alarmowy w głowie Brazila stał się nagle tak głośny jak syrena
wozu strażackiego przebijającego się pomiędzy samochodami. Przy jego BMW kręciło się trzech
nastolatków i dziewczyna o wyglądzie prostytutki. Sprawiali wrażenie, że chcą ukraść auto.
Roześmiani chłopcy ubrani byli w szerokie dżinsy spadające z bioder, z podwiniętą jedną
nogawką, oraz bluzy z kapturem i napisem „Chicago Bulls”. Dziewczyna miała na sobie obcisłą
czarną mini i niesięgający talii czarny podkoszulek. Przyglądali się BMW Brazila, a Andy
przyglądał się im.
Z kluczykami w dłoni ruszył pewnym krokiem do samochodu. Pod dżinsami, nad prawą
kostką miał przymocowanego colta mustanga. Andy miał wystarczająco zły humor, zanim
jeszcze ich zobaczył. A teraz był w niebezpiecznym nastroju.
– Twój wozik, kochasiu? – zapytała dziewczyna.
– Ta – odrzekł Brazil.
– Skąd go masz?
– Z salonu przy West Broad – wyjaśnił z głupkowatym uśmieszkiem. – Mają tam spory
wybór.
– Naprawdę? – odpowiedziała dziewczyna. – No to się nie obrazisz, jeśli ten sobie wezmę?
W imieniu gangu postanowiła mówić Święta. Po pierwsze, nie była tak pijana jak reszta, a po
drugie, uznała właściciela samochodu za przystojnego i postanowiła trochę się zabawić.
– Słuchaj, kochasiu – podeszła bliżej – może zabierzesz małą dziewczynkę na przejażdżkę
tym swoim wspaniałym wozikiem?
Stanęła całkiem blisko Andy’ego, który zrobił krok do tyłu. Również trzej chłopcy nieco się
zbliżyli. Brazil stał przy drzwiach auta, tamci go otoczyli.
– Co ty na to, złotko? – Święta pogładziła Andy’ego po torsie. – Uuu, ale facet! Mmmm... –
Położyła mu obie dłonie na muskularnej piersi i rozkoszowała się dotknięciem.
– Zostaw mnie – rzucił Brazil.
Wtedy podskoczył do niego Pikacz.
– Coś ty do niej powiedział, skurwysynu?
– Żeby mnie nie dotykała. I odwal się ode mnie, ty palancie odezwał się Andy nie podnosząc
głosu.
– Spływaj stąd – warknęła Święta do Pikacza. – On jest mój.
Chłopak się wycofał. Święta zapragnęła jeszcze raz dotknąć tego przystojniaka, chciała też
żeby on jej się odwzajemnił. Przycisnęła piersi do jego ramienia.
– I jak? – zapytała, przeciągając sylaby. – Podobam ci się?
– Co ty, kurde, wyprawiasz? – zawołał Kundel, złapał ją za rękę i odciągnął.
– Cholera! – Pacjent zaczął nerwowo chodzić w kółko. – Jak Dymek cię zobaczy, to nam
wszystkim łby porozwala! – prawie krzyczał.
Tylko Pikacz nie wyjawiał swoich myśli. Miał już dosyć tego obnoszenia się Świętej z
cyckami, jak gdyby była viperem VI0, którym każdy chce się przejechać.
– Daj spokój temu fagasowi – perswadował jej teraz.
– Bierzemy furę i spadamy stąd! – powiedział zdenerwowany Kundel.
Rozglądał się wokół, zwilżając językiem wargi.

63

background image

– Nie dam wam samochodu – powiedział przystojniak. – Jeszcze nie jest spłacony.
Święta się roześmiała i jeszcze raz przycisnęła się do niego.
– „Jeszcze nie jest spłacony” – naśladowała go. – Jeszcze nie. Super, że nam mówisz, złotko.
My oczywiście nie zwijamy niespłaconych aut!
Pacjent, Pikacz i Kundel również ryknęli śmiechem. Wyli i trzepotali się jak kurczaki w
kurniku, a luźne spodnie opadały im jeszcze niżej, odsłaniając bokserki.
Święta znów położyła dłonie na piersi Brazila. Dziewczynie śmierdziało z ust, a oprócz tego
biła od niej ciężka woń przypominająca kadzidełka. Gładziła go palcami, a gdy przycisnęła do
niego biodra, odepchnął ją od siebie.
– Bez pozwolenia nie wolno mnie dotykać – odezwał się tonem generała z czterema
gwiazdkami.
– Skurwysyn! – wysyczała. – Świętej nikt nie odtrąca.
Sięgnęła pod minispódnicę i wyciągnęła mały nóż sprężynowy.
Otworzyła go i stalowe ostrze błysnęło w słabym świetle ulicznej latarni.
– Kurde, późno już – powiedział chłopiec obcięty na jeża.
– Zostaw tę kosę – dodał ten o wyglądzie tępaka.
– Spieprzać, kutasy jedne! – wrzasnęła dziewczyna. – Mam tu interes do załatwienia i nową
furę do dotarcia!
– Idziemy, bo Dymek nas zabije – tłumaczył rzeczowym tonem tępak.
– No to już, bo ja to zrobię!
Trójka chłopców uciekła. Zniknęli za rogiem w Robinsona Street. Święta przyłożyła
Brazilowi nóż do gardła.
– Myślałem, że chcesz zostać ze mną sam na sam – powiedział Brazil, jakby zupełnie
niczego się nie bał.
– Nie pieprz! – rzuciła łagodnym tonem.
– Myślałem, że właśnie chcesz się pieprzyć.
– Tak cię załatwię, że nie wypieprzysz już w życiu nikogo.
Andy wcisnął guzik pilota i zamek w drzwiach BMW ustąpił.
– Siedziałaś kiedyś w takim wozie? – zapytał.
Znów błysnął jej nóż.
Potrafiłby ją unieszkodliwić, zanim zdążyłaby go pchnąć, ale taka akcja groziła
skaleczeniem, i to poważnym. Miał inny pomysł. Otworzył drzwi samochodu.
– I co ty na to? – zapytał.
Święta nie mogła się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do środka. Przyglądała się miękkiej
skórzanej tapicerce i grubym dywanikom.
– Wsiadaj – zachęcił Brazil.
Wyglądała na niezdecydowaną.
– Co jest? Boisz się, żeby cię ktoś ze mną nie zobaczył? – zapytał Andy. – Boisz się, że twój
chłopak coś ci zrobi?
– Ja się niczego nie boję – odparła.
– Może chociaż pozwolisz mi popatrzeć? – mówił Brazil. – A może jestem źle ubrany, co?
Usiadł na fotelu kierowcy, zdjął przez głowę koszulkę polo i rzucił ją do tyłu. Święta patrzyła
na jego nagą pierś, po której płynęła stróżka potu. Andy wziął z deski czapeczkę baseballową i
założył ją daszkiem do tyłu.
Dziewczyna uśmiechnęła się i opuściła nóż.
– Buty Nike już mam. – Uniósł nogę. – Jeszcze tylko podwinę nogawkę, to wsiądziesz i
będziemy jeździć przez całą noc.
Święta zaczęła chichotać. Potem chichot przeszedł w głośny śmiech, gdy Brazil naprawdę

64

background image

zaczął podwijać prawą nogawkę. Nagle dziewczynę zatkało, gdy wycelował jej z colta mustanga
między oczy. Sprężynowiec upadł na jezdnię, a Święta ruszyła do ucieczki. Zza rogu wyjechał
stary lemans i zapiszczały hamulce. Brazil stał na środku West Cary Street z bronią w dłoni.
Serce mu waliło.
Początkowo chciał ich ścigać, ale w końcu uznał, że lepiej dać sobie spokój. Lemans szybko
odjechał i Brazil zdążył tylko zauważyć, że miał rejestrację z Wirginii. Wrócił do BMW i ruszył
w stronę domu.
Gdy lemans zwolnił, zawadził tłumikiem o jezdnię, rozległ się przeraźliwy dźwięk i posypały
się iskry, jakby samochód chciał oświetlić ulicę.
Basowe głośniki w środku pulsowały mocniej niż głowa Weeda. Miał podrapane od
wewnątrz dłonie od czołgania się w rynsztoku. Teraz przedarł się przez zarośla i zobaczył w
samochodzie czworo ludzi podrygujących w rytm melodii. Jedna z osób chciała wyrzucić butelkę
i odwróciła się do tyłu. Weed z przerażeniem dostrzegł, że to Święta, Pikacz, Pacjent i Kundel,
którzy najprawdopodobniej go szukali.
Przedtem chłopiec już kilka razy słyszał krztuszący się silnik i uderzenie tłumika o jezdnię
oraz głuche dudnienie basów. Przetoczył się przez murek i znalazł w posiadłości jakiegoś
bogacza mieszkającego w ceglanym domu z dużymi białymi kolumnami.
Gang Szczupaków zniknął za zakrętem drogi. Weed odczekał dobre pięć minut i wyszedł z
ukrycia. Przelazł przez murek dokładnie w tym momencie, gdy z szumem nadjechał mały
sportowy samochód, który przemknął przed nosem chłopca niczym ćma pędząca do okna.

Rozdział trzynasty

Bubba miał tyle pracy, że nie udało mu się nawet spróbować napoju Tang, który miał już
temperaturę pokojową, gdy Honey nalewała go do termosu, więc byłby też ciepławy teraz, gdyby
znalazł czas na wypicie go. A o pójściu do szatni i włożeniu do mikrofalówki dania Taco Bell,
którego żona nie dała rady zepsuć, nie mógł nawet pomarzyć.
Był tak zabiegany, że nawet nie miał kiedy pomyśleć o trzech gatunkach piwa – icehouse,
molson i foster lager – które czekały na niego w lodówce, kiedy w końcu jak co rano – prócz
wtorków i śród – wróci zmęczony o wpół do ósmej do domu. Bubba nie jadł, nie pił ani nie palił
niczego, co nie zostało wyprodukowane przez koncern Philip Morris. Nie kupowałby innych
akcji niż Philip Morrisa, ale nie kupował żadnych, bo za wiele wydawał na narzędzia, dżipa i na
życie.
Bubba Fluck nie mógł opanować gniewu. Najpierw został potraktowany jak śmieć, gdy robił
co mógł, żeby przyśpieszyć produkcję w sekcji ósmej. Owszem, na podłodze i w koszach
lądowało wiele odrzutów, które jednak powędrują do sortowni, gdzie w specjalnej maszynie
tytoń precyzyjnie zostanie oddzielony od papieru. Ale Bubba nie zamierzał się poddawać.
Uważał, że skoro trzy zmiany mogą wypuścić trzydzieści milionów paczek papierosów co
dwadzieścia cztery godziny, to jemu na pewno uda się wypuścić dodatkowe pół miliona sztuk,
czyli dwadzieścia pięć tysięcy paczek przed końcem pracy.
Jak opętany miotał się pomiędzy komputerem i maszyną. Był tam po to, żeby wprowadzić
poprawkę, gdyby wartość oporu papieru zbliżyła się niebezpiecznie do czerwonej linii.
Intuicyjnie wiedział, kiedy kończy się klej, i pilnował, aby pomocnik odpowiednio wcześnie
przyniósł nowy pojemnik. Gdy drugi raz zerwała się bibułka, Bubba z powrotem umieścił ją w
tunelu powietrznym, przycisnął rolkami, doprowadził do urządzenia ozdabiającego i ponownie
uruchomił taśmę w rekordowym czasie trzydziestu jeden sekund.
Przy kolejnym zerwaniu bibułki uświadomił sobie, że noże na głowicy uległy stępieniu i
wezwał mechanika, żeby zajął się tym problemem. Denerwował się z powodu kolejnych
straconych minut, a potem pracował jeszcze szybciej, nadrabiając czas. Kolejne trzy godziny
minęły bez żadnej usterki, a raport wyświetlany na komputerze o czwartej rano wykazał, że jest

65

background image

do tyłu tylko o 21 350 naboi z paliwem – albo niespełna dwie minuty – za sekcją piątą.
Brygadzistka Betty Council nadzorowała jakość produkcji, pilnowała mechaników i
elektryków i koordynowała zmiany. Od kilku tygodni miała oko na Bubbę, ponieważ wydawało
się, że dręczy go o wiele więcej problemów technicznych niż innych operatorów. Gig Dan
powiedział jej, że też ma go dosyć.
– Jak leci? – zapytała Flucka, gdy zasysacz czerpał posortowany tytoń, a papierosy
powstawały szybciej, niż mogło to zarejestrować oko.
Bubba był zbyt zajęty, żeby odpowiedzieć.
– Nie zarzynaj się tak – rzuciła brygadzistka.
Sama była na najlepszej drodze do awansu, ponieważ należała do osób inteligentnych, ciężko
pracowała i kilka miesięcy temu dzięki wprowadzonej przez nią wzmożonej konkurencji
pomiędzy sekcjami produkcja wzrosła o trzy procent.
– W porządku – odrzekł Bubba.
Papierosy były przycinane, trafiały na przenośnik, a potem pod następny nóż i na następny
przenośnik.
– Nie do wiary! – zawołała Betty, żeby ją było słychać pomimo huku maszyn. – Ty i Kleks
idziecie niemal łeb w łeb.
Brazil wcisnął gaz i zrównał się z dzieciakiem błądzącym od jednej strony jezdni do drugiej.
Mały na przemian padał i podrywał się do ucieczki. W policji utarło się przekonanie, że jeśli
delikwent ucieka, to znaczy, że ma powód. Brazil opuścił szybę.
– Co jest grane? – zawołał, gdy tamten nie przestawał uciekać.
– Nic – odrzekł chłopak. W szklistych białkach jego oczu można było dostrzec całą okolicę.
– Jakby nic nie było, to byś nie uciekał – zawołał Brazil. – Zatrzymaj się, pogadamy.
– Nie mogę.
– Owszem, możesz.
– Uhm.
Brazil zajechał mu drogę i wyskoczył z samochodu. Dzieciak był zmęczony i pijany. Miał na
sobie bluzę Chicago Bulls i pomimo ciemności wydał się Andy’emu dziwnie znajomy.
– Zostaw mnie! – krzyknął, gdy policjant złapał go za kaptur bluzy. – Nic nie zrobiłem.
– Chwila – odpowiedział Brazil. – Spokojnie. Poczekaj minutę. My już się chyba gdzieś
widzieliśmy. Jesteś z Godwina, nie? Ten artystycznie uzdolniony. Takie charakterystyczne
nazwisko. Jak... Week? Wheeze?
– Niczego nie powiem! – Chłopiec sapał, twarz świeciła mu się od potu, który ściekał po
brodzie.
Andy rozejrzał się dokoła, nasłuchując i myśląc gorączkowo. Nikogo więcej nie widział.
Nigdzie nie wył alarm przeciwwiamaniowy, na ulicy było ciemno, panowała głucha noc.
– Weed – nagle sobie przypomniał. – O właśnie, Weed.
– Nie – odpowiedział chłopiec.
– A właśnie, że tak. Jestem pewien. Ja jestem Andy Brazil.
– Ten gliniarz, co był w naszej szkole – stwierdził oskarżycielskim tonem Weed.
– Co w tym złego? – zapytał Brazil.
– Jak to się stało, że tu przyjechałeś swoim BMW? – odpowiedział pytaniem tamten.
– Teraz najważniejsze to to, dlaczego ty jesteś pijany i czemu tutaj się kręcisz.
Chłopiec uniósł głowę do księżyca nieprzysłoniętego ani jedną chmurką.
– Zawiozę cię do domu – zaproponował Andy.
– Nie, nie możesz mnie zgarnąć – bronił się Weed, cedząc słowa jedno po drugim.
– Mogę. – Brazil się roześmiał. – Znajdujesz się w miejscu publicznym i jesteś pijany. Poza
tym jesteś młodociany. Masz do wyboru albo iść na piechotę do miasta, albo jechać ze mną. Na

66

background image

twoim miejscu wybrałbym to drugie, wziął aspirynę i położył się do łóżka.
Mały chwilę się zastanawiał. Obok nich przejechała półciężarówka, a potem kombi. Weed
wytarł twarz w rękaw i nadal rozważał propozycję. Drogą przemknął volkswagen rabbbit, a po
chwili dżip przypominający samochód firmy przewozowej. Brazil wzruszył ramionami i poszedł
do samochodu. Otworzył drzwi.
– Zadzwonię po radiowóz, żeby cię zabrali – powiedział. – W prywatnym aucie nie wożę
zatrzymanych.
– Przecież proponował mi pan odwiezienie do domu – zauważył chłopiec. – A teraz mówi
pan co innego.
Andy zamknął drzwi.
Weed podszedł do drzwi pasażera, otworzył je i wślizgnął się na skórzany fotel. Bez słowa
zapiął pas. Brazil zjechał na jezdnię.
– Jak się naprawdę nazywasz?
– Weed.
– Skąd takie dziwne imię?
– Ja go nie wymyśliłem. – Tamten patrzył na swe niezawiązane buty.
– No jasne.
– Mój ojciec pracuje w urzędzie miejskim.
– I co? – zachęcił Brazil.
– Przycina trawę i takie tam. Także chwasty. Nazwał mnie Weed, chwast, bo uważa, że rosnę
jak chwast.
Nagle poczuł strach i urazę. Oczywiście, że nigdy nie rósł jak chwast. I za dużo rozmawia z
tym policjantem. Zauważył, że gliniarz zapisuje jego dane w małym notesiku. Jeśli gliny
zidentyfikują go jako członka gangu Szczupaków, to jest skończony. O wszystkim dowie się
Dymek!
– A jak masz na nazwisko? – zapytał nagle Brazil.
– Jones – skłamał Weed. Andy zapisał również nazwisko.
– Co oznacza ta piątka?
– Hę?
– Ta piątka wytatuowana na twoim palcu.
Strach zamienił się w panikę. Weed miał w głowie pustkę.
– Nie mam tatuażu – odpowiedział niemądrze.
– No to na co ja patrzę?
Weed obejrzał najpierw jedną rękę, potem drugą, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył je
obie. Gdy jego wzrok padł na piątkę, potarł ją kciukiem.
– Nic nie znaczy – odrzekł. – To tylko tak, no wie pan.
– Ale dlaczego akurat piątka? – nalegał Brazil. – Musiałeś mieć jakiś powód.
Chłopiec zaczął się trząść. Jeśli gliniarz się domyśli, co oznacza numer, wszystko inne stanie
się dla niego jasne jak słońce.
– To moja szczęśliwa liczba – wyjaśnił.
Pot spływał mu strugami spod pach.
Brazil pomajstrował przy odtwarzaczu, zmienił Mike’a & The Mechanics na Eltona Johna, a
potem zdecydował się na Enyę.
– Kurde, jak można czegoś takiego słuchać? – nie mógł się powstrzymać Weed.
– Co w tym złego?
– Jedno wielkie nic. Ani porządnych bębnów, ani talerzy, ani słów, które by coś znaczyły.
– A może te słowa dla mnie coś znaczą? – odparł Brazil. – I może wcale nie potrzebuję
bębnów i talerzy?

67

background image

– Naprawdę? – Weed zaczął się denerwować. – Mówi pan to tylko dlatego, że ja gram na
talerzach, a niedługo nauczę się grać na perkusji.
– Powiesz mi, dokąd jechać? – spytał Brazil. – Czy to sekret?
– Założę się, że nie ma pan zielonego pojęcia o talerzach. – Świadomość powracała do
Weeda i odpływała, jazda ciemnym samochodem nie pomogła mu wytrzeźwieć. – A my
bierzemy udział w Paradzie Azalii.
– Pewnie mieszkasz gdzieś niedaleko Godwina, bo inaczej nie mógłbyś tam chodzić. – Brazil
zaczynał się irytować.
Weed zasnął. Śmierdziało od niego wódką i Andy nadal nie wiedział, dlaczego chłopiec był
pijany i uciekał jak Kuba Rozpruwacz. Potrząsnął małego za ramię, a ten podskoczył niemal do
sufitu.
– Nie!!! – wrzasnął.
Brazil włączył w samochodzie światło i dokładnie przyjrzał się chłopcu. Zauważył, że prawy
palec wskazujący z tatuażem był spuchnięty i czerwony.
– Powiedz, gdzie mieszkasz – odezwał się stanowczym głosem. – Weed, obudź się i
powiedz.
– Doctor Henrico.
– Ten szpital?
– Uhm.
– Mieszkasz koło szpitala Henrico Doctors?
– Uhm. Ale mnie głowa boli.
– To nie rejon liceum Godwina.
– Mój tata mieszka w tej dzielnicy. Mama nie.
– Weed, a gdzie ty chcesz wrócić? Do mamy czy taty?
– Koło niego to nawet nie chcę przejeżdżać. Jeżdżę do niego na weekend co dwa miesiące,
żeby mi dał spokój i się odczepił.
– Na jakiej ulicy mieszka twoja mama?
– Róg Forest i Skipwith. Pokażę panu. – Język mu przysychał do podniebienia.
Brazil wziął Weeda za prawą rękę.
– Dokąd uciekałeś i po co zrobiłeś sobie ten tatuaż? Ktoś cię namówił?
– Dużo ludzi to nosi. – Weed zabrał rękę.
– Wydaje mi się, że to dość świeże dzieło – zauważył Andy. – Może nawet dzisiejsze.

Rozdział czternasty

Najwyraźniej przyjęcie gubernatora Feuera trochę się przedłużyło. Goście nie wyszli jeszcze
z restauracji La Petite France i Roop miał już dosyć czekania. Postanowił wykorzystać ów czas
na zasięgnięcie języka co do sprawy ryb, więc wybrał domowy numer Judy Hammer, który
dostał kiedyś od nierozważnego Flinga.
– Hammer – odebrała.
– Mówi Artis Roop.
– O, Artis, co słychać?
– Pewnie się pani zastanawia, skąd mam pani domowy numer...
– Jest w książce telefonicznej – powiedziała Judy.
– Zbieram wiadomości na temat tego problemu z rybami...
– Problemu z rybami? – W głosie komendantki brzmiał niepokój. – Skąd pan wie o rybach?
– Nie mogę ujawnić swego źródła. Ale skoro istnieje problem z rybami, to uważam, że
opinia publiczna ma prawo, dla własnego dobra, o wszystkim wiedzieć. Żeby w razie czego
ludzie mogli się przygotować.
– Z tego, co wiem, nie ma żadnego problemu z rybami – stanowczo oświadczyła szefowa

68

background image

policji.
– Więc o czym ludzie mówią?
– Artis, porusza pan naszą całkiem wewnętrzną sprawę.
– Nie rozumiem.
Roop zaczynał się niepokoić, że drzwi do restauracji pozostają zamknięte i nie widać przy
nich cienia jakiejkolwiek ludzkiej aktywności. Nagle przyszło mu do głowy, że być może
gubernator zamierza uciec mu tylnym wyjściem. A może nawet już uciekł. Odłączył telefon od
zapalniczki samochodowej i nie przerywając rozmowy, wyskoczył z samochodu.
– Jak problem ryb może być wewnętrzną sprawą policji?
– Usterka komputerowa – wyjaśniła krótko.
– Tak? – powiedział zmieszany. – Nadal nie rozumiem. Te ryby to jakiś wirus?
– Mamy nadzieję, że nie – odrzekła Judy Hammer, która zawsze mówiła prawdę, a najwyżej
odmawiała udzielenia komentarza.
– A więc system telekomunikacyjny COMSTAT padł? – Roop drążył sprawę do samego
jądra.
Po chwili wahania Judy przyznała:
– Chwilowo.
– Wszędzie?
– Nic więcej nie mam do powiedzenia – ucięła oschle.
Roop czuł, że sprawa ryb to coś wielkiego. Ale miał także inny problem do rozwiązania. Z
restauracji La Petite France wyszli właśnie policjanci z jednostki ochrony wyższych urzędników
(JOWU), a tuż za nimi podążał gubernator. Ze wszystkich stron błysnęły flesze i reflektory
kamer, gubernator poruszał się z powagą i dostojeństwem, podobnie jego żona, obydwoje
przyzwyczajeni do takiego harmideru. Artis wysłuchał kilku „panie gubernatorze to” i „panie
gubernatorze tamto” i ucieszył się, że Feuer nie udziela komentarzy. Niby od niechcenia
dziennikarz pojawił się przy Jedzie, kierowcy Feuera z jednostki JOWU.
– Nie chcę mu zawracać głowy – odezwał się Roop. – Szkoda mi go, że stale tak go nękają.
Nawet nie może spokojnie zjeść kolacji.
– Szkoda, że nie wszyscy dziennikarze mają takie zdanie – odpowiedział Jed.
– Cholera, jak ci się udaje zaparkować taką limuzyną? – zapytał Artis, lustrując każde
wygięcie czarnego, wypolerowanego lincolna.
Kierowca uśmiechnął się, jakby to była dla niego drobnostka.
– Pytam poważnie – odezwał się Roop, gdy gubernator z żoną w asyście ochrony
energicznym krokiem zmierzali do samochodu. Ja to po pierwsze w ogóle nie nadawałbym się na
kierowcę, bo wszędzie się gubię. Wiesz, jak ciężko jest pisać do rubryki kryminalnej i stale
błądzić po mieście?
Roop zebrał nieco wiadomości na temat Jeda, o którym wszyscy – z wyjątkiem gubernatora –
wiedzieli, że łatwo go podejść, i starał się to ukrywać.
– Chyba żartujesz? – rzucił Jed, otwierając drzwi przed dostojną parą.
– Dobry wieczór, panie gubernatorze, dobry wieczór pani – Roop ukłonił się uprzejmie.
– Dobry wieczór – odrzekł gubernator, który stawał się uroczym człowiekiem, gdy ktoś już
dostał się w jego otoczenie.
– Widziałem pana na konferencji.
– O, naprawdę?
– Tak, panie gubernatorze. To było wspaniałe. Dzięki Bogu, ktoś wreszcie się wstawił za
przemysłem tytoniowym – kadził Roop.
– Kierowałem się rozsądkiem – oświadczył Feuer. – Osobiście nie palę, ale uważam, że
każdy ma prawo wyboru. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. A bezrobocie i czarny rynek

69

background image

produktów tytoniowych to niezbyt przyjemna perspektywa.
– To samo może być z alkoholem – zauważył Roop.
– Jeśli ja będę miał w tej sprawie coś do powiedzenia, to nie.
– Szary dymek jest lepszy niż szara strefa. – Roop wygłosił zdanie, które jego zdaniem
powinno mu przynieść Nagrodę Pulitzera.
– Niezłe – pochwalił Feuer.
– Mnie też się podoba – powiedziała pierwsza dama.
– Zostawmy tę sprawę Departamentowi Alkoholi, Tytoniu i Broni Palnej. – Gubernator się
uśmiechnął. – A tak na marginesie, to mam wrażenie, że my się nie znamy.
Okiennice małego narożnego domku nieopodal szpitala Henrico Doctors były świeżo
wymalowane na niebiesko, a ogródek bardzo zadbany. Na żwirowym podjeździe nie stał żaden
samochód. Kamyczki zachrzęściły pod kołami BMW Brazila. Zastanawiał się, co dalej począć.
– Kiedy wraca twoja mama? – zapytał Weeda.
– Jest w domu – odrzekł chłopak z lekkim niepokojem.
– Nie ma samochodu?
– Ma.
– Ale samochód tu nie stoi, więc sądzę, że w domu nie ma nikogo. Weed usiadł sztywniej,
wyjrzał przez szybę i położył palce na klamce.
– Chcę spać. Jestem zmęczony. Niech mnie pan tu zostawi, dobrze?
– Weed, gdzie pracuje twoja mama? – naciskał Andy.
Sam też chciał wrócić do domu i odpocząć, ale nie czułby się dobrze, gdyby tak po prostu
zostawił tu tego podejrzanego dzieciaka.
– W szpitalu – odpowiedział chłopiec, otwierając drzwi. – Gdzieś przy sali operacyjnej.
– Jest pielęgniarką?
– Chyba nie. Ale wraca do domu przeważnie koło północy.
– Przeważnie?
– Tak. Czasami musi zostać dłużej. Ona naprawdę ciężko pracuje, bo zarabia na nas
wszystkich, a tata dużo pieniędzy traci na różne gry i narobił długów. Muszę już iść spać.
Dziękuję za podwiezienie. Jeszcze nigdy nie jechałem takim fajnym wozikiem.
Zamykając drzwi na klucz, Weed usłyszał odjeżdżający samochód Brazila. Rozejrzał się po
pustym przedpokoju. Z jednej strony żałował, że matki nie ma w domu, a z drugiej się cieszył.
Mógł sobie ukroić pieczeni z obiadu, ale nie wiedział za bardzo, czy jedzenie mu pomoże, czy
zaszkodzi. Postanowił spróbować i zapiekł sobie kanapkę z szynką, mając nadzieję, że dobrze mu
zrobi na żołądek.
Wyszedł na korytarz i zatrzymał się, żeby zajrzeć do pokoju Twistera. Przesunął wzrok po
trofeach koszykarskich, po plakatach, niepościelonym łóżku, podwiniętym dywanie, zrzuconym
na podłogę podkoszulku Uniwersytetu Richmond oraz komputerze z wygaszaczem ekranu
przedstawiającym psa. Pokój wyglądał dokładnie tak samo, jak go zostawił Twister, gdy po raz
ostatni wyszedł stąd 23 sierpnia w niedzielę. Nigdy więcej Weed już go nie widział żywego.
Wszedł do środka i wyobraził sobie, że czuje wodę kolońską Twistera – Obsession – a przy
biurku słyszy jego śmiech. Oczyma duszy ujrzał siedzącego na podłodze brata z długimi,
muskularnymi nogami, jak zakładał buty, nazywając Weeda, zgodnie ze swym zwyczajem,
„minutkiem”
– Popatrz, sześćdziesiąt minut daje godzinę – mówił. – Wiem, że teraz minuta to mało. Ale
niedługo staniesz się „godzinnikiem”, a potem całym dniem, tygodniem, miesiącem i będziesz
taki duży jak ja.
– Nieprawda – odrzekł Weed. – W moim wieku byłeś dwa razy wyższy niż ja teraz.
Wtedy Twister wstał i zaczął udawać kozłowanie piłką do koszykówki. Zrobił zwód w lewo,

70

background image

później w prawo, a potem przycisnął wyimaginowana piłkę do piersi i udawał, że rzuca do
chłopca.
– Czas ucieka, a ty ciągle jesteś „minutkiem”? – Twister roześmiał się, złapał Weeda,
popchnął na łóżko i mocowali się, aż w końcu chłopiec wstał zmęczony i radosny.
Teraz Weed podszedł do biurka i usiadł na krześle. Włączył komputer. Niczego więcej nie
dotykał w tym pokoju. To Twister nauczył go posługiwać się komputerem i na pewno chciałby,
żeby brat robił z niego użytek. Weed zalogował się do AOL. Wysłał mail do Twistera i
sprawdził, czy nie nadeszła wiadomość od kogoś innego.
Oprócz codziennych listów od Weeda nie było niczego.
Cześć Twister, Czytasz moje listy? Nie były otwarte, ale Ty pewnie nie otwierasz ich tak jak
zwykli ludzie. W Twoim pokoju niczego nie zmieniałem. Mama wcale tu nie wchodzi. Zawsze
trzyma zamknięte drzwi.
Cały czas czekał na jakąś ważną wiadomość. Z jakichś powodów wierzył, że Twister
skontaktuje się z nim właśnie za pośrednictwem komputera. Napisałby: „Co słychać, Minutku?
Oczywiście, że się cieszę z Twoich listów. Widzę Twój każdy krok, więc lepiej się pilnuj”.
Weed czekał i czekał. Potem się wylogował i wyłączył światło. Przez chwilę stał w drzwiach,
zbyt przygnębiony, żeby zrobić choć jeden ruch. Później poszedł do swojego pokoju i nastawił
budzik na drugą czterdzieści pięć.
– Dlaczego cię tu nie ma? – powiedział do Twistera.
Ciemność nie odpowiedziała.
– Twister, dlaczego cię z nami nie ma? A ja sam nie wiem, co mam robić. Mama prawie
wcale nie bywa w domu, tyle pracuje, że kiedyś chyba jej to zaszkodzi. Tylko śpi, wstaje i
wychodzi do pracy. A nawet jak przyjdzie, to trudno z nią rozmawiać. Tata narobił jej niezłego
galimatiasu, a ja mam teraz jeszcze ten problem z Dymkiem. On by mnie zabił, mówię ci,
Twister. Ale gdybyś ty tu był, na pewno by się nie ośmielił.
Po rozmowie z bratem Weed położył się do łóżka. Spał ciężko, w głowie kłębiły mu się
okrutne koszmary. Goniła go straszliwie skrzypiąca ciężarówka jadąca za nim przez ciemną noc.
Gdziekolwiek uciekł, podążała za nim. Gdy zadzwonił budzik, chłopiec był cały spocony, a serce
mu kołatało. Sięgnął w stronę nocnego stolika i wyłączył dzwonek. Ciężko oddychając,
nasłuchiwał uważnie z nadzieją, że matka się nie obudziła.
Włączył światło i szybko się ubrał. Podszedł do niewielkiej szafki pod oknem i zastanawiał
się, co mu będzie potrzebne do pomalowania metalowej rzeźby. Żałował, ze nie mógł powiedzieć
podporucznikowi Brazilowi, co się dzieje i skąd ma tatuaż. Ale Dymek by się zemścił. Jakoś by
mu się to na pewno udało.
Teraz chodziło tylko o to, czy użyć farb olejnych czy akrylowych. Przekładał na półce swe
cenne materiały malarskie, patrząc z uwielbieniem na zestaw do malowania „Bob Ross”, na który
mama musiała pracować po godzinach, żeby mu kupić go w prezencie na Gwiazdkę. Kosztował
prawie osiemdziesiąt dolarów i składał się z ośmiu tub farb olejnych, czterech pędzli i kasety
„Jak zacząć”, którą pani Grannis pozwoliła mu obejrzeć w pracowni szkolnej, bo w domu nie
mieli magnetowidu.
Zdjął nakrętkę z zieleni roślinnej, żółci kadmowej i czerwieni alizarynowej. Zajrzał do
poradnika Demco Collegiate i sprawdził, ile schnie farba olejna i ile czasu zajmuje jej zmycie.
Nie chciał śmierdzieć terpentyną.
Przyjrzał się farbom akrylowym Apple Barrel z połyskiem. Miał do wyboru czterdzieści
sześć kolorów, lecz dobrze wiedział, iż dla uzyskania naprawdę dobrego efektu powinien nałożyć
dwie warstwy, a wcześniej wypiaskować rzeźbę. Ale to by trwało całe wieki. Była to ostatnia
rzecz, jaką Weed chciałby zrobić z pomnikiem. Bóg na pewno nie puści mu płazem takiego
czynu. Zbezczeszczenie grobu jakiejś znakomitości było równie złe jak wymalowanie graffiti na

71

background image

kościele lub domalowanie okularów Jezusowi.
Wpadł mu do głowy śmiały plan. A może by wykorzystać farby plakatowe? Miał ich całe
mnóstwo. Są tanie i nie wyrządzą szkód. Można je zmyć zwykłą wodą z mydłem, a Dymek
niczego się nie domyśli.
Właściwie Weed nigdy nie używał wodorozcieńczalnych temper do metalu, jeśli nie liczyć
kosza na śmieci w swoim pokoju. Zdziwił się wtedy trochę i ucieszył, że farba gładko wyschła.
Spakował wszystkie słoiczki do plecaka i wziął jeszcze torbę na zakupy. Wyszukał kilka
czystych pędzli – dwa cieńsze do malowania linii i dwa grubsze do szerszych powierzchni. Na
wszelki wypadek zabrał też okrągły pędzel numer czternaście.

Rozdział piętnasty

Zazwyczaj nowojorski departament policji leżał poza kręgiem zainteresowań Artisa Roopa.
Teraz jednak skontaktował się z oficerem dyżurnym, został odesłany do regionu północnego, a
potem na gorącą linię dotyczącą gwałtów, pod telefon zaufania w sprawach narkotyków, aż w
końcu do odpowiedniej urzędniczki w Queens, która podała mu numer pracowni
radiotechnicznej. Tam cierpliwość Roopa została nagrodzona i udało mu się porozmawiać z
sierżantem Mazzonellim.
– Wiem, co to jest COMSTAT. Myśli pan, że kto go wypuścił? – powiedział sierżant.
– Oczywiście, wiem, że to panów dzieło – mówił Roop zza zabałaganionego biurka w
redakcji „Richmond Times-Dispatch”.
– Jasne, że nasze.
– Mamy pewien problem w centrum map – ciągnął Roop.
– Jakim centrum map? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– W PIS-ie.
– W Pizie?
– W Państwowym Instytucie Sprawiedliwości – wyjaśnił.
– No to skąd, do diabła, pan dzwoni? – zapytał tamten. Odsunął mikrofon słuchawki. – Ej,
Landsberger, idziesz do Hop Shing?
– A kto pyta?
– Twoja matka.
– Tak? Co jej przynieść? Ryby?
Roopowi mocniej zabiło serce.
– Stromboli z serem provolone i podwójną cebulą. Jak zwykle – powiedział Mazzonelli.
Zdjął rękę z mikrofonu i wrócił do rozmowy z Roopem.
– A więc o czym to mówiliśmy?
– Mamy problem z siecią komputerową COMSTAT.
– Jacy my?
– Tutaj, w Waszyngtonie. Mamy kłopoty. – Roop powiedział to w taki sposób, jaki słyszał na
filmach. – Może do sieci dostał się wirus? Chcielibyśmy wiedzieć, czy jest groźny.
Cisza.
– Pokazują się ryby – dodał Roop.
– Cholera – odezwał się Mazzonelli. – Więc w stolicy macie ten sam problem? Niebieskie
ryby w rejonie numer 219, gdziekolwiek ta dziura jest?
– W Richmondzie, w stanie Wirginia – oznajmił Roop. – Według nas tamtędy dostał się
wirus.
– W Richmondzie?
– Tak nam się wydaje, panie sierżancie. Jest gorzej, niż się obawialiśmy. Jeżeli wasz system
też się zablokował – mówił Roop, nerwowo notując coś na kartce – to wszystko padło.
– Cholera. To najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Mamy tu teraz trzech

72

background image

ekspertów, którzy próbują coś zrobić, ale nic z tego. Właściwie to nie ja osobiście zajmuję się
tymi komputerowymi bzdurami. Ale mam oczy i uszy, widzę i słyszę, że jest źle. Z tego, co
mówią, to nie sposób ustalić żadnych prawidłowości działania ani żadnych punktów zaczepienia.
– No właśnie. – Roop przerzucił stronę. – Nikomu to się nie udaje.
Szefowa Roopa, Clara Outlaw, stanęła przy biurku i popatrzyła na Artisa, jakby chciała
zapytać, czy zdaje sobie sprawę, że za moment minie termin złożenia najnowszego numeru.
Roop zrobił gest ręką, unosząc kciuk. Clara stała w milczeniu. Roop przyłożył palec do ust, a ona
popukała w zegarek na ręku. Artis skinął głową na znak, że wszystko w porządku. Nie uwierzyła
mu i jeszcze raz postukała w zegarek. Roop potrząsnął głową, żeby jeszcze minutę się
wstrzymała.
– Z tego, co słyszałem, wczesnym przedpołudniem na ekranie pojawiła się mapa z rybami i
nie możemy jej się pozbyć.
– Pojawiła się znikąd.
Artis napisał „Rybia histeria”, wyrwał kartkę i podał ją szefowej. Zmarszczyła brwi i
odpisała: „Śnięte ryby?”. Roop pokręcił głową. Nie chodziło przecież o bakterie powodujące
masowe zdychanie ryb na Wschodnim Wybrzeżu, ani nic z tych rzeczy. Choć w gruncie rzeczy,
kto może wiedzieć, o co chodzi. Artis wziął kartkę od Clary i dwukrotnie podkreślił słowa
„Rybia histeria”.
Za dziesięć trzecia rano Weed wymknął się z pokoju, przystanął pod drzwiami sypialni
mamy i natężył słuch w nadziei, że nie usłyszy niczego, co by mogło świadczyć o tym, że matka
nie śpi. Wyszedł z domu i czekał na rogu, który wyznaczył Dymek.
Kilka minut później z oddali rozległ się warkot lemansa i dźwięk ten przypomniał chłopcu
senny koszmar ze śmieciarką. Tak bardzo drżały mu ręce, że zaczął się obawiać, czy zdoła
cokolwiek pomalować. Znów było mu niedobrze i miał ochotę odwrócić się na pięcie, wrócić do
domu i zadzwonić na policję. Albo zabrać ze sobą farby akrylowe, na wypadek gdyby Dymek
domyślił się podstępu.
Tylne drzwi lemansa otworzyły się na oścież. Weed wsiadł do środka, postawił sobie na
kolanach plecak z farbami i popatrzył na tył głowy Dymka. Na przednim fotelu dla pasażera
siedziała Święta.
– Reszta nie idzie? – zapytał, ze wszystkich sił starając się mówić normalnym głosem.
– Nie potrzebujemy ich – odparł Dymek.
– Dlaczego nie wziąłeś własnego samochodu? – zainteresował się Weed.
Przerażenie napierało nań z coraz większą siłą.
– Bo nie chcę parkować swoim wozem tam, gdzie ktoś mógłby mnie zobaczyć.
– A Kundel się nie przejmuje, że ktoś zobaczy jego samochód? – zapytał Weed.
– Nic mnie to nie obchodzi – odparł lodowatym głosem Dymek. – A w ogóle, młody, to się
zamknij. Ja tu jestem od zadawania pytań. Kumasz?
Święta się roześmiała, przytuliła do Dymka i wsunęła mu język w ucho.
– Tak – z trudem wykrztusił Weed. Łzy napłynęły mu do oczu, więc czym prędzej je wytarł,
żeby nie zdążyły pojawić się na policzkach.
Jechali dalej w milczeniu, a Dymek lawirował pomiędzy szeregowymi domami Oregon Hill.
W końcu zatrzymali się przy małym parku nad rzeką. Wysoki na mniej więcej trzy metry mur
cmentarny porastał bluszcz. Weedowi wydawało się, że nie będzie łatwo pokonać ogrodzenie, ale
Dymkowi udało się to bez trudu. Chłopiec nigdy wcześniej nie słyszał o reklamach na
cmentarnych płotach, ale najwyraźniej Zakład Czyszczenia Dywanów uznał to za dobry pomysł.
Duża metalowa tablica z takim napisem przymocowana była od strony skrzyżowania Spring i
Cherry Street.
Dymek pokazał Świętej i Weedowi, jak oprzeć stopę na tablicy i sięgnąć do konara starego

73

background image

dębu rosnącego po drugiej stronie ogrodzenia. W mgnieniu oka cała trójka znalazła się na
ciemnym, pogrążonym w ciszy cmentarzysku. Dla Weeda było to miasto duchów z wąskimi
alejkami pomiędzy grobami i pomnikami. Nagle przyszło mu do głowy, że Święta i Dymek mogą
mu zrobić kawał i zostawić go tutaj samego.
Może właśnie to zamierzali zrobić? W jednej chwili zaczął się cały trząść i szczękać zębami.
Słyszał opowieści o sutenerach, którzy chcąc ukarać prostytutkę, przywiązywali ją na całą noc do
drzewa na cmentarzu. Niektóre z kobiet potraciły w ten sposób zmysły. Inne zmarły na atak serca
lub od szamotania się w bezskutecznych próbach zerwania więzów. Jedna z prostytutek podobno
odgryzła sobie dłoń, żeby uciec, inna popełniła samobójstwo, wstrzymując oddech. Weed starał
się powstrzymać szczękanie zębów. Wiedział, że nie wolno mu okazywać strachu.
– Super – powiedział. – Tutaj mógłbym malować przez cały tydzień. – Szedł ze Świętą za
Dymkiem, który najwyraźniej miał określony cel. – Wszystkie te nagrobki są dla mnie jak czyste
płótna i kartony w szkicowniku. No, no, no. Tu bym się namalował za wszystkie czasy – ciągnął.
– Najpierw machnę ten pomnik, a potem będę mógł jeszcze pomalować parę następnych?
– Zamknij japę! – rozkazał Dymek.
Weed umilkł. Miał wrażenie, że pełza po nim jakiś robaczek, jednocześnie pocił się i marzł.
Zastanawiał się, ilu zmarłych tu pochowano. Na pewno więcej, niż on mógłby policzyć,
zwłaszcza że z matematyki zawsze miał trójkę. Zdziwił się, że tak wielu było wśród nich PAXów.
Z nim do szkoły nie chodził żaden PAX, chociaż było kilku Paxtonów i jeden Paxinos, który
przyjechał z Nowego Jorku i uważał, że tylko on mówi poprawnie.
Jednak najbardziej poruszali Weeda martwi bogacze w małych marmurowych domkach z
ciężkimi metalowymi drzwiami pokrytymi rozmaitymi rzeźbami i napisami. Domki te miały też
okna, i na myśl, że można by przez nie zajrzeć do środka, Weedowi stawały włosy dęba. Po
głowie kłębiły mu się różne straszne obrazy, zaczynał go paraliżować strach. Postać z
pomarszczoną twarzą, pustymi oczodołami i zielonymi od zgnilizny dłońmi trzymała Biblię i za
każdym razem, gdy przewracała stronę, mówiła, że Weed pójdzie do piekła. Roześmiany szkielet
w długiej satynowej sukni trzymał w palcach zeschniętą różę i klekocząc kośćmi, przelatywał
obok idących.
Chłopcu nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Upuścił plecak i paski spętały mu stopy.
Z jeszcze większym przerażeniem poleciał na wymodelowany krzew bukszpanu. Już prawie
odzyskał równowagę, gdy potknął się o urnę i wylądował z twarzą na ziemi, o mało co nie
zahaczając głową o kamienną rzeźbę drzewa. Nie wiedział, kim był porucznik Peachy Boswell,
ale zadeptał mu cały grób.
Święta i Dymek, zasłaniając usta dłońmi, żeby nie robić hałasu, śmiali się do rozpuku.
Przeskakiwali z nogi na nogę, jakby ziemia ich parzyła. Weed wstał bez pośpiechu, sprawdził,
czy niczego nie zgubił i nie zniszczył, i zauważył przy okazji, że stłukł sobie łokieć, a po ręce
płynie mu krew. Przyklęknął i zgarniał na swoje miejsce ziemię, którą rozgrzebał. Zabrał plecak i
torbę z farbami. Wzruszył ramionami, jakby zupełnie się nie przejmował zbezczeszczeniem
grobu, za co groziło mu spełnienie przekleństwa, które przed chwilą usłyszał w swojej wizji.
Święta wyjęła z torby dużą butelkę piwa. Dziewczyna napiła się najpierw, potem Dymek, a
w końcu podała butelkę chłopcu. Odmówił.
Dymek nalegał, ale Weed był twardy.
– W głowie mi się po tym zakręci – wyjaśnił szeptem. – A przecież będę coś malować, nie?
– Masz, kurwa, rację. – Dymek się roześmiał. – Pomalujesz ten pomnik. I wiesz co, młody?
Zostawimy cię tu. Nie będziemy ci przeszkadzać.
Weed starał się zachować zimną krew.
– Dobra – powiedział. – Ale jak się dostanę do domu?
– Jak ci się podoba! – odparł Dymek i złapał Świętą za rękę. Popijając piwo, odbiegli

74

background image

roześmiani, nie przejmując się, dokąd zmierzają.
Weed rozglądał się wokoło, próbując ustalić, gdzie jest. Ta część cmentarza znajdowała się
bardzo blisko rzeki i pochowano tu wielu bogatych i ważnych ludzi, a ich porośnięte trawą groby
były tak duże, że mieściły całą rodzinę. Dwie alejki dalej Weed dostrzegł duży posąg i otworzył
usta z podziwu. Wysoka rzeźba przedstawiała stojącego w dumnej pozie mężczyznę o ostrym,
pięknym profilu.
Chłopiec podszedł bliżej i dostrzegł sześć alejek prowadzących do pomnika, co oznaczało, że
ten człowiek musiał być jakimś bohaterem, a może nawet najsławniejszą osobistością swoich
czasów. Miał na sobie długi płaszcz i buty do kolan, w jednej dłoni trzymał kapelusz, druga
spoczywała na biodrze. Stał na marmurowym cokole porośniętym bluszczem i azaliami. U stóp
pomnika powiewały dwie konfederackie flagi.
Weed nie wiedział, że to Jefferson Davis. Nic nie wiedział na temat człowieka, którego
pomnik miał pomalować, nic ponad to, że „był amerykańskim żołnierzem i obrońcą konstytucji”,
urodzonym w 1808 roku, a zmarłym w 1889. Odcyfrowanie dat zajęło Weedowi kilka minut. W
końcu otworzył plecak i zaczął wyjmować farby, pędzle oraz butelki z wodą.
Osiemdziesiąt dziewięć minus osiem – Weed bezgłośnie poruszał ustami. Nie udały mu się
obliczenia, więc zaczął od nowa. Dziewięć minus osiem to jeden. A osiem minus zero to osiem.
A więc Jefferson Davis miał w chwili śmierci tylko osiemnaście lat. Chłopiec poczuł z tego
powodu smutek.
Obejrzał się w stronę marmurowej rzeźby kobiety z otwartą Biblią. Obok niej siedział anioł z
ogromnymi skrzydłami. Weedowi wydawało się, że obserwują go i czekają. Nagle zrozumiał, z
jakiego powodu tu się znalazł. Nie miało to nic wspólnego z Dymkiem i nie była to dla niego
kara, lecz niespodziewana nagroda. Serce wypełniła mu radość. Wiedział, co ma robić. Nie czuł
się opuszczony i przestał się bać.

Rozdział szesnasty

Sen stał się teraz pojęciem obcym i nie miał wstępu do życia Brazila. Znów odłożył papiery,
wstał po wodę, kilka minut krążył po ciemnym pokoju, a w końcu usiadł przed komputerem i
przyjrzał się niebieskim rybom. Napił się jeszcze wody i pomyślał, że Virginia West łamie sobie
głowę nad tym samym problemem.
Andy miał nadzieję, że jego przyjaciółka także źle sypia, miewa koszmary nocne i boli ją
serce. Potem do jego fantazji trafiła twarz jakiegoś nieznajomego mężczyzny o imieniu Jim.
Brazil uważnie obserwował każdego policjanta pozostającego w bliższej znajomości z Virginią,
ale nie przypominał sobie żadnego Jima, którym by się ostatnio interesowała. Lubiła mężczyzn
wysokich, dobrze zbudowanych, inteligentnych, wesołych i wrażliwych, takich z którymi można
skoczyć do kina, na piwo i na strzelnicę. Nie można jej było upolować. Do niej potrzebne były
cierpliwość i łagodne podejście. Czasami sprawdzała się też obojętność.
Brazil wrócił do sypialni. Zbliżała się piąta. Virginia wyraźnie dała mu do zrozumienia, że
nie będzie dziś rano biegała, bo ma dosyć joggingu i musi sobie zrobić dzień wolnego. Założył
dres i wyszedł. Szybko przebiegł przez Fan, a potem, obsesyjnie myśląc o Jimie, zwiększył
tempo. Wiedział o nim tylko to, że pije heinekena, a w każdym razie kupił sześciopak i przyniósł
piwo do Virginii, co mogło również oznaczać, że to ona lubi ten gatunek. A może Jim wcale nie
pije piwa. Może preferuje szkocką albo wino, chociaż takich trunków Brazil nie zauważył w
kuchni byłej przyjaciółki. Ale przecież nie zaglądał do szafek.
Nie zajrzał też do sypialni, gdy przechodził obok, ponieważ wiedział, że nie zniósłby widoku
męskich ubrań na podłodze i rozgrzebanego łóżka. Przebiegł osiem kilometrów, potem
popracował trochę z hantlami i zrobił tyle pompek, że rozgrzał mięśnie aż do czerwoności. Wziął
długi, gorący prysznic, ale wciąż był zrozpaczony i zdenerwowany.
Pod prysznicem ogolił się i umył zęby, a w końcu doszedł do wniosku, że dłużej tak trwać

75

background image

nie może. Do diabła z Virginią. Rozpamiętywał sto razy minione Boże Narodzenie, gdy poszedł
do niej z gwiazdkowym prezentem i po raz ostatni się przytulali. Kilka miesięcy oszczędzał, żeby
jej kupić platynowo-złotą bransoletkę, którą przestała nosić, gdy tylko przeprowadzili się do
Richmondu.
Czuł się wykorzystany, okłamany i zlekceważony. Jeżeli naprawdę kochała go tak bardzo,
jak kiedyś mówiła, to jakim cudem zaangażowała się w związek z tym Jimem? I jak długo to już
trwa? Może okłamywała Brazila od samego początku, może już w Charlotte miała jakiegoś
innego faceta. Brazil postanowił do niej zadzwonić i zażądać wyjaśnień. Wytarł włosy do sucha i
planował sobie, co powiedzieć. Cały czas to rozważał, wkładając i zapinając mundur.
Cmentarz Hollywood ożywa zwykle przed świtem. Clay Kitchen pracował tu na życie i
traktował swą robotę bardzo poważnie. Lubił też nadgodziny i ustalił, że jeśli będzie przychodzić
do pracy każdego rana o siódmej, to dołoży sobie dobre dziesięć godzin, czyli dwieście
osiemdziesiąt pięć dolarów i osiemdziesiąt centów, do wypłacanego dwa razy w miesiącu
wynagrodzenia.
Powoli zajechał niebieskim fordem rangerem do sekcji żołnierzy konfederatów, gdzie
spoczywało osiemnaście tysięcy dzielnych chłopców oraz generał Pickett z żoną; skromne
nagrobki stały w rzędach tak blisko siebie, że trudno było poruszać się między nimi. Clay
parkował obok trzydziestometrowej poświęconej konfederatom piramidy z granitu
przetransportowanego znad James River w roku 1868, gdy za jedyne narzędzia pracy służyły
ludziom własne mięśnie, odwaga i prymitywne dźwigi.
Kitchen słyszał na ten temat wiele opowieści. Dochodziło wówczas do licznych wypadków i
robotnicy żyli w ciągłym napięciu. Harmonogram prac rozciągnął się na cały rok i wszyscy byli
zmęczeni. Kiedy prace zostały już ukończone i należało jeszcze tylko wspiąć się na górę i
zamocować czubek piramidy, ludzie odmówili. Nikt nie chciał ryzykować. Wtedy zgłosił się na
ochotnika pewien więzień z pobliskiego zakładu karnego i szóstego listopada 1869 roku bez
zarzutu wywiązał się z zadania ku radości licznie zgromadzonego tłumu.
Trawnik wokół piramidy zarósł trochę za bardzo i wymagał przystrzyżenia. Będzie musiał
jednak jeszcze trochę poczekać, aż Kitchen skończy obchód stu trzydziestu akrów, za które
odpowiadał. Ruszył wzdłuż alei konfederatów, a potem Eastvale i Riverside, doszedł do Hillside
oraz Placu Prezydenckiego, do Jeter i Ginter, a w końcu do Placu Davisa i natychmiast, już z
daleka dostrzegł problem.
Generał Jefferson Davis nosił biało-czerwony strój koszykarski. Trzymany w dłoni kapelusz
został przemalowany w piłkę do kosza o nieco dziwnym kształcie. Skóra bohatera miała czarny
kolor, a marmurowy cokół zmienił się w parkiet sali gimnastycznej.
Wstrząśnięty Kitchen przyśpieszył, ledwie nad sobą panując. Zaciągnął hamulce i podszedł
przyjrzeć się z bliska generałowi. Davis miał koszulkę z numerem dwunastym. Kitchen należał
do kibiców sportowych i bezbłędnie określił, że strój należy do drużyny Pająków z Uniwersytetu
Richmond. Z numerem dwunastym zazwyczaj grał Bobby Feeley, czyli jeden z najsłabszych
graczy, jakich kiedykolwiek Clay widział w tym zespole. Chwycił radionadajnik przytwierdzony
do paska i wezwał swego przełożonego.
– Ktoś przemalował Davisa na czarnoskórego koszykarza – zameldował.

Rozdział siedemnasty

Niles nie chciał dać swojej pani spokoju. Godziła się z faktem, że nie należy do kotów
łagodnych, ale jednego przewinienia absolutnie nie było mu wolno popełniać. Nikt, żaden
człowiek ani zwierzę, nie miał prawa budzić Virginii o innej porze, niż ona sama zdecydowała. A
jak dotąd, nie zdecydowała.
– Co ci odbiło? – powiedziała, odwracając się na drugi bok i podkładając poduszkę pod
głowę.

76

background image

Niles nie spał, ale też się nie poruszał. Trwał w tej samej pozycji od północy, kiedy to pani
postanowiła w końcu odłożyć tę głupią książeczkę „Balsam dla duszy”, zawierającą setki
podnoszących na duchu historyjek, które wydawały się mu bezsensowne.
– Cicho! – burknęła pani, rozkopując pościel.
Kot oddychał po cichu, a jego żebra bezgłośnie unosiły się i opadały. Zastanawiał się, czy
jego pani wie, że zawsze tak się kręci, gdy na horyzoncie pojawia się Pianista.
– Dłużej tego nie zniosę – oznajmiła Virginia.
Usiadła, podniosła Nilesa i postawiła go na podłodze. Przez ostatnie kilka godzin okazywał
wiele cierpliwości, ale miał już tego dosyć. Z powrotem wskoczył na łóżko i łapą ze schowanymi
pazurkami klepnął panią w brodę.
– Ty mały diable! – szturchnęła go w łebek.
Niles z całej siły skoczył jej na brzuch. Wiedział, że tego nie znosiła, zwłaszcza rano, gdy
miała pełny pęcherz. Znów go zrzuciła, lecz wskoczył z powrotem, fuknął i ugryzł ją w mały
palec, po czym uciekł, aż się zakurzyło.
– Chodź tu, ty mały łobuzie! – zawołała.
Kot przyśpieszył kroku, dopadł gabinetu i jednym susem wskoczył na biblioteczkę, gdzie
czekał, machając ogonem i wpatrując się uważnie w komputer swymi zezowatymi oczkami. Pani
okazała się mniej zwinna, zawadziła biodrem o futrynę drzwi i zaklęła. Pogroziła Nilesowi
palcem, ale się nie przestraszył. Nawet nie był zaniepokojony. Pani podeszła bliżej i spróbowała
go złapać.
Przeskoczył nad jej głową i wylądował na biurku. Trafił akurat na klawiaturę nowoczesnego
aparatu telefonicznego, wyszukał w pamięci wybrany numer i wcisnął klawisz „połącz”. Czekał
aż do momentu, gdy pani niemal chwyciła go za kark. Pacnął ją w nos i znów uciekł, a w tym
samym momencie dał się przez głośnik słyszeć sygnał telefonu.
– Halo – odezwał się po chwili Pianista.
Virginia zamarła.
– Halo! – powtórzył Andy.
Podniosła słuchawkę.
– Jak mam odebrać, skoro do ciebie nie zadzwoniłam? – zapytała, patrząc na numer Brazila
wyświetlany na ciekłokrystalicznym ekranie.
– A kto dzwonił?
– Niles – odparła.
– Virginia?
– Ja nie dzwoniłam – powiedziała, spoglądając na kota, który w bezpiecznej odległości
przeciągał jedną łapę po drugiej.
– Dzwonienie do mnie nie jest przestępstwem – zauważył Brazil.
– Nie o to chodzi.
– Zjesz ze mną śniadanie, czy jesteś zajęta? – zapytał takim tonem, jakby tylko chciał okazać
uprzejmość, a wcale nie był zainteresowany tym spotkaniem.
– Boże, sama nie wiem – zawahała się, przebiegając w myślach listę możliwych posunięć. –
Która godzina?
Niles nie dał mi się wyspać.
– Prawie siódma.
– Nie idę z tobą biegać, jeśli o to ci chodzi – odpowiedziała. Serce powoli wracało do
normalnego rytmu.
– Już biegałem – oświadczył. – Może się spotkamy w River City Diner? Byłaś tam kiedyś?
– Nie pamiętam nazw wszystkich lokali.
– Całkiem niezły. Może przyjedziesz po mnie, bo ty będziesz wracała do domu samochodem,

77

background image

a ja nie.
– Ty pewnie znasz wszystkie okoliczne knajpki.
Również Wytrzeszcz przez cały ranek nie dawał swojej pani spokoju. Wbiegał do gabinetu,
wskakiwał na biurko i przyglądał się rybkom pływającym po ekranie. Nie pozwalał Judy wypić
kawy ani w spokoju przeczytać gazet. Zachęcał ją do spaceru i nie interesowało go nic innego.
Nie chciał siedzieć, leżeć, nie mógł nawet ustać w miejscu.
– Po co mam czytać te wszystkie książki i konsultować się z psychologami zwierzęcymi? –
zapytała w końcu zirytowana. – To bez sensu. Wytrzeszcz, próbowałam rozmawiać z tobą
rozsądnie. Długo dyskutowaliśmy o tym, jak ważne jest wzajemne porozumienie i obopólna
przyjaźń. Tyle razy cię pytałam, czy zanim wzięłam cię ze schroniska, zdarzyło się coś
traumatycznego, co sprawia, że podgryzasz ludzi i skaczesz im do twarzy? Wytrzeszcz, to nie
fair, że nie mówisz, jeśli było coś takiego. Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne. I tak ciężko
mi w życiu i nie potrzebuję dodatkowych stresów. Jeśli kogoś ugryziesz, to będą ci wmawiać, że
jesteś emocjonalnie niezrównoważony i cierpisz na zaburzenia seksualne, a mnie postawią przed
sądem, bo mam pieniądze i wiadomo, że nie chcę rozgłosu. A teraz siad, i to już.
Judy przykucnęła z psim smakołykiem w garści.
Wytrzeszcz przybrał pozycję obronną i tylko łypał spod oka.
– Siad.
Nie wykonał polecenia.
– Leżeć.
Nie posłuchał.
– Co w ciebie wstąpiło? – zapytała.
Fale wstrząsowe rozprzestrzeniały się szybko i powodowały alarmujące konsekwencje.
Nadzorca Hollywood natychmiast poinformował o wydarzeniu przewodniczącą stowarzyszenia
opiekunów cmentarza, Lelię Ehrhart, a ona z miejsca zadzwoniła do pozostałych członków
zarządu, w tym także do Ruby Sink – sekretarki stowarzyszenia i osoby, która według
wszelkiego prawdopodobieństwa potrafi najszybciej rozgłosić każdą wiadomość.
Panna Sink postanowiła wyjść po gazetę dokładnie w tym momencie, gdy Judy Hammer
spacerowała z Wytrzeszczem. Szefowa policji szybko mijała piętrowy dom z cegły z doryckim
portykiem od frontu oraz niezwykłymi gzymsami i oknami. Panna Sink przemierzyła szybko
schody i weszła pośpiesznie na żwirową alejkę.
– A, to pani! – zawołała.
Judy nie miała ochoty na rozmowę.
– Dzień dobry, panno Sink – powiedziała uprzejmie, nie zwalniając kroku.
– Muszę z panią porozmawiać.
Judy przystanęła, ale Wytrzeszcz ze wszystkich sił starał się pociągnąć ją dalej.
– Właściwie to mam szczęście, że pani akurat tu się pojawiła – ciągnęła panna Sink.
– Wytrzeszcz, bądź grzeczny. – Judy szarpnęła za smycz.
Pies stawiał opór.
– Wytrzeszcz! – ostrzegła go groźnym tonem.
– Co za wstrętne imię dla psa – skomentowała Ruby Sink. – Co on ma z oczami?
– Nic. To normalne u kastratów.
– Obcięła mu pani ogon?
– Nie – odrzekła Judy krótko.
Panna Sink pochyliła się, aby z bliska obejrzeć krótki, rozczochrany ogon, który nie
zakrywał już nic ważnego. Wytrzeszcz zaczął się wylizywać, a potem nagle ruszył i przesunął
językiem po ustach panny Sink. Starsza dama z krzykiem odskoczyła do tylu. Otarła sobie usta i
widać było, że robi jej się niedobrze na myśl, czego ten pies przed chwilą dotykał językiem.

78

background image

Wtedy Wytrzeszcz złapał Ruby zębami za rąbek różowego szlafroka i niemal pozbawił ją
równowagi.
– Wytrzeszcz, zachowuj się. Siad! – powiedziała jego pani przesadnie groźnym tonem.
Pies posłuchał. Judy dała mu przysmak Lung Chop. Panna Sink czuła się zbita z tropu i na
moment zaniemówiła.
– O czym chciała pani ze mną porozmawiać? – zapytała szefowa policji.
– To pani jeszcze nie wie? – Panna Sink podniosła głos.
Z nienawiścią spojrzała na Wytrzeszcza i ostrożnie schyliła się po gazetę.
– Czego? – zapytała Judy Hammer zirytowana, że ta kobieta wie o czymś wcześniej od niej.
– Ktoś zbezcześcił cmentarz Hollywood! – Pannę Sink znów ogarnął gniew. – Pomnik
Jeffersona Davisa został zamalowany graffiti!
– Kiedy się pani o tym dowiedziała? – zapytała komendantka. Po jej głowie zaczęły
maszerować szeregi konfederatów.
– Ciekawa jestem, co porabia nasza policja – rzuciła panna Sink.
– Czy już nas powiadomiono? – spytała Judy.
Panna Sink zawahała się przez chwilę.
– Nic na ten temat nie słyszałam – oświadczyła komendantka i odeszła kawałek, bo
Wytrzeszcz zainteresował się kostkami starszej damy.
– Nie wiem, czy ktoś już dzwonił – odrzekła panna Sink. – To nie należy do moich
obowiązków. Zakładam, że ten, kto odkrył przestępstwo, powiadomił policję. Ja dostałam w tej
sprawie telefon zaledwie przed chwilą. Podobno to robota jakiegoś zawodnika z uniwersytetu.
– Kto tak twierdzi?
– Proszę zapytać Lelię Ehrhart. To ona do mnie dzwoniła.
Pani Hammer poczuła nagły przypływ niechęci i urazy.
– A skąd pani Ehrhart o tym wie?
– Jest przewodniczącą stowarzyszenia opiekunów Hollywood. – Panna Sink powiedziała to
takim tonem, jakby na świecie istniał tylko jeden Hollywood. – To miasto popada w ruinę. I jeśli
policja nie weźmie się porządnie do roboty, to będziemy mieć więcej takich wypadków. Ja już
nie wspomnę, jak bardzo schodzi na psy nasza dzielnica. Która jak która, ale nasza?
Judy przestraszyła się, że to jeden z owych dni, kiedy gotowa byłaby powiedzieć tej wiecznie
narzekającej kobiecie, aby poszła do diabła.
– Ludzie przyjeżdżają tutaj, jak byśmy byli filią McDonald’sa z aluminiowymi krzesłami.
Kiedyś panna Sink czuła się całkiem bezpiecznie na swej słynnej ulicy. To tutaj w 1775 roku
w episkopalnym kościele Świętego Jana Patrick Henry podniósł się w trzeciej ławce na lewo i
oznajmił: „Wolność albo śmierć!”. A kilka domów dalej po raz drugi zamieszkali ze sobą Elmira
Royster Shelton i Edgar Allan Poe, przeżywając powtórne narzeczeństwo na krótko przed
śmiercią pisarza.
I chociaż panna Sink nie chodziła do kościoła episkopalnego, nigdy nie była niczyją
narzeczoną ani nie czytywała mrożących krew w żyłach powieści, lubiła się odwoływać do
historii i sławnych ludzi. Co więcej, przeżywała frustrację, gdy święty spokój jej dzielnicy
naruszali obcy, na przykład taka Judy Hammer, która nawet nie pochodziła z Richmondu, tylko z
Arkansas, leżącego tak daleko, że według Ruby to już nie mogło być Południe.
Wytrzeszcz opróżnił pęcherz na krzaczek kwitnących żółto forsycji, a potem zaczął
obwąchiwać tulipany i słup latarni, gotów do dalszego oznaczania terytorium.
– Cóż, prawda jest taka, że w naszej dzielnicy przestępczość zmalała o sześć procent –
odparła szefowa policji, nie dodając, że ta statystyka dotyczy także wszystkich innych rejonów
miasta. – Częściowo dzięki wysiłkom miejscowej społeczności, a częściowo dzięki takim jak
pani ludziom, zawsze czujnym na wszelkie przejawy bezprawia.

79

background image

– Sześć procent – powtórzyła z drwiną panna Sink, poprawiła różowy pantofel i zaczęła
zrywać folię z gazety. – No to proszę mi powiedzieć, dlaczego ktoś ukradł fontannę z parku na
Libby Hill?
– Panno Sink, fontanna została zrekonstruowana i powróciła na swoje miejsce.
– Nie szkodzi. Została skradziona. Została nam wyciągnięta spod nóg niczym dywan. Ktoś
ukradł całą żelazną fontannę i nikt tego nie zauważył! I tyle ludzi kręci się dokoła. – Sięgnęła do
kieszeni i wyciągnęła chusteczkę z ligniny. – Nie wspomnę już o rzucaniu kamieniami w
samochody i lampy gazowe na ulicach. A prawie cała moja rodzina i wszyscy znajomi leżą na
cmentarzu Hollywood.
Panna Sink wyczyściła nos i krzywym wzrokiem spojrzała na obrzydliwego psa tej Hammer.
Zajrzała do gazety, żeby sprawdzić, co dzieje się w mieście. Dużymi czarnymi literami
wydrukowano wielki nagłówek:
HISTERIA!
Tajemniczy wirus zaatakował policyjną sieć komputerową!
Judy wyrwała jej gazetę z rąk.
– Proszę wybaczyć – powiedziała ostro starsza dama – ale to niegrzecznie.
Pani Hammer jednak nic się tym nie przejęła. Z niedowierzaniem czytała artykuł, który
zawierał nawet rysunek ryby podejrzanej – zdaniem autora – o przenoszenie wirusa.
– O Boże, a więc w Nowym Jorku też! – westchnęła. – Jest wszędzie. Niech diabli porwą
tego Roopa. Media mają wszystko w nosie. Taki artykuł tylko pogorszy sprawę. Przecież ów
haker teraz się cieszy, że trafił na pierwsze strony gazet. Jak nakłonić tych ludzi do współpracy?
Kiedy zaczynałam, ustalaliśmy z prasą teksty artykułów i wszystko układało się tak, że media
pomagały policji. A czy to możliwe teraz? – ciągnęła Judy. – Czy temu niewidzącemu nic poza
czubkiem własnego nosa żurnaliście nie przyjdzie do głowy, że jeśli my nie będziemy mogli
wykonywać swojej pracy, jego sprawy także na tym ucierpią? A co się działo, gdy ukradli mu
poduszkę powietrzną?
– Czytałam o tym. Ale dlaczego nadaliście tej sprawie kryptonim WSYPPA?
– A co będzie, jak go okradną przy bankomacie? – pytała dalej szefowa policji.
– To straszne – powiedziała panna Sink, wzruszając ramionami. – Wczoraj znowu do tego
doszło. I to o jakiej wczesnej porze! No bo przecież ludzie nie wyciągają pieniędzy w nocy, gdy
w okolicy nie ma nikogo.
Wytrzeszcz znów zaczął się wyrywać. Stanął na tylnych łapach, a przednimi chciał dosięgnąć
Ruby. To nie miało sensu.
– Co się stało temu psu? – zapytała starsza dama. – Jakby chciał mi coś powiedzieć.
– On jest bardzo inteligentny i ma zadziwiającą intuicję. Wie tyle, że czasami mnie samą to
przeraża – wyznała Judy.
– A tak przy okazji – dodała Ruby – ja osobiście uważam, że bankomaty i Internet to liczba
666 z Apokalipsy. To bestia wiodąca do Armageddonu.
Wytrzeszcz kolejny raz skoczył na pannę Sink. Zaszczekał, próbując jej dosięgnąć i chwycić
ją zębami. Ruby ostrzegawczo uderzyła gazetą w dłoń. Wytrzeszcz schował się za nogi swej
pani, owijając ją smyczą. Judy się zachwiała.
– Już dobrze, malutki. – Policjantka się rozgniewała. Objęła psa i przytuliła do siebie.
Pogłaskała go delikatnie. – Proszę więcej tego nie robić – ostrzegła surowym tonem pannę Sink.
– Następnym razem walnę go w tyłek – odparta tamta.
– Nie, tego pani nie zrobi – powiedziała komendantka takim tonem, jak gdyby ostrzegała:
„Nie wkurzaj mnie, babo”.
– Ten pies jeszcze kogoś ugryzie. – Panna Sink doprowadzała Judy do ostateczności. –
Zobaczy pani. Wtedy będą kłopoty. W dzisiejszych czasach za takie rzeczy stawiają przed

80

background image

sądem. – Spróbowała strzelić palcami, ale jej się nie udało.
Wytrzeszcz warknął.
– No, muszę iść i zadzwonić do innych członków zarządu. Mam nadzieję, że to, co pani
powiedziałam, jest równoznaczne ze złożeniem doniesienia na policji.
Odwróciła się i ruszyła do domu, głośno klapiąc pantoflami na schodach werandy. Zza płotu
wyskoczył jej kot.

Rozdział osiemnasty

Pomimo niewiarygodnych wysiłków i pełnych ośmiu godzin nieprzerwanej pracy produkcja
Bubby spadła o 3901 papierosów. Był zdruzgotany. Tej nocy skończyła się miesięczna
rywalizacja i po raz drugi z rzędu zwycięstwo przypadło sekcji piątej.
– Nie przejmuj się za bardzo – pocieszał go Kleks.
– To bez sensu – odrzekł jego kolega pozbawionym nadziei głosem.
Zatrzymali się przed bufetem, Bubba wsunął identyfikator do automatu i wybrał sobie
darmową paczkę papierosów należącą się codziennie każdemu z pracowników. Jak zwykle
zdecydował się na merity ultima. Kleks wziął to samo i odsprzedał papierosy przyjacielowi po
nieco niższej cenie ośmiu dolarów i dwudziestu pięciu centów. Kleks palił winstony, których nie
produkował koncern Philip Morris. Po raz pierwszy Bubba poczuł się zły, że Kleks nie
zaproponował mu swej codziennej paczki za darmo, skoro jego i tak nic nie kosztowała.
Dręczyło go także, że dziwnym trafem Kleks i Gig Dan grali razem w golfa.
– Gig miał chyba ciężki dzień – zauważył Bubba, gdy razem z Kleksem zmierzał do wyjścia
z budynku.
– Jak wychodził, wyglądał na skonanego – potwierdził kolega. – Niedobrze, że tak się
spóźniłeś.
– Nie byłoby problemu, gdyby ten gnojek Tiller znowu nie zachorował.
Kleks powstrzymał się od komentarza.
–Ciekawe, że zawsze bierze go choroba przed zakończeniem miesięcznego
współzawodnictwa – zrobił kolejną uwagę Bubba.
– Może nie potrafi znieść porażki – zastanawiał się Kleks.
– Ciekawe też, że tej ostatniej nocy moje maszyny zawsze tak się psują. Wiesz, ile razy
zrywała mi się bibułka? I ile razy miałem spieniony klej? Poza tym stępiły się noże.
Porządkowałem maszynę przed końcem zmiany i zauważyłem, że jest brudna i powalana klejem.
Kleks zatrzymał się przy swym lśniącym czerwonym suburbanie. Wyciągnął kluczyki.
– Wiesz co? – ciągnął Bubba. – Chyba ktoś złapał Kennedy’ego z pierwszej zmiany i
wciągnął go do spisku. Dlatego Tillerowi kazano wziąć zwolnienie, a Kennedy pracował przez
pierwszą część drugiej zmiany. Tey spieprzył wszystko, co się da, a gdy ja przyszedłem, zastałem
brud, klej i całą resztę gówna.
– To mi się wydaje trochę naciągane. Jak powieść szpiegowska. Nie popadaj w paranoję,
koleś. – Kleks poklepał go po ramieniu.
Ale tu nie chodziło tylko o paranoję. Bubba nie był głupi i wiedział, że w intrydze brał też
udział Gig Dan – albo przynajmniej szepnął komuś słówko na temat pobrudzenia maszyny.
Musiał o tym wiedzieć, pracując za Flucka, który pomimo zapasu czasu, spóźnił się, ponieważ
Fred wciągnął go w rozmowę. Jednak swoje podejrzenia Bubba zachował dla siebie. Zaczynał
dostrzegać prawdziwe oblicze poczynań Kleksa. Coś tu śmierdziało.
– No, kolego, jesteś winien mnie i reszcie chłopaków z piątki dwie skrzynki piwa –
powiedział tamten, wsiadając do suburbana.
– Tak, wiem – odrzekł Bubba. – Jakie ma być?
– Hm, niech pomyślę. – Kleks rozejrzał się dokoła. – Chyba corona. – Dolał oliwy do ognia.
Piwo corona nie należało do produktów koncernu Philip Morris, a Kleks wiedział, że kolega

81

background image

wolałby zażyć truciznę niż wydać choćby centa na cokolwiek, co nie zostało wytworzone w
koncernie.
– Dobra, ale musisz mi dać szansę na rewanż – powiedział Bubba.
– No jasne. – Kleks się roześmiał.
– Jutro wieczorem. Najwyższa stawka. Możemy ją nawet podbić do dwustu dolarów –
zaproponował Bubba.
Twarz tamtego pojaśniała, zapalał właśnie winstona.
– Stoi. Na dobre i na złe – oświadczył.
Bubba przypomniał sobie nieszczelną szybę w dżipie i wszystko, co mówił mu Muskrat.
– Pojedziemy moim samochodem? – zapytał.
– Nie, lepiej weźmiemy moją myśliwską furgonetkę. – Kleks dokładnie wiedział, co Bubba
chce mu przekazać. – Ja poprowadzę, a ty zapłacisz za benzynę. Spotkamy się u mnie.
Brazil wyglądał przez okno w oczekiwaniu na samochód Virginii i co minutę biegał do
łazienki zwilżyć lekko wyżelowane włosy, aby nadać im mokry wygląd i upewnić się, że jeden z
kosmyków opada mu na czoło. Cztery razy mył już zęby i miał ochotę zrobić to znowu.
Kiedy wreszcie zaparkowała na jego podjeździe, nie śpieszył się i poczekał, aby podeszła do
drzwi. Wytrzymał, aż zapukała pięć razy.
– Andy?! Jesteś tam?
Podbiegł do drzwi w swobodnie narzuconej bluzie od munduru, poprawiając sobie pas, jakby
bardzo się śpieszył, a sprawy nagliły.
– O kurczę, przepraszam – powiedział uprzejmie. – Rozmawiałem przez telefon.
Właściwie nie całkiem skłamał, ponieważ rzeczywiście rozmawiał przez telefon, tylko nie
wspomniał, kiedy to było.
– Nie mam za wiele czasu – powiedziała. – Lepiej już chodźmy. Ta wyprawa to chyba nie
był najlepszy pomysł – dodała już na schodach. – Mam dzisiaj zakręcony dzień. Nawet jeść mi
się nie chce.
Brazil zamknął drzwi na klucz i po drodze do jej samochodu, znów poczuł przypływ emocji.
– Mnie nie zależy – powiedział. – Jak musisz jechać do komendy, to jedź. Nawet nie musisz
mnie podrzucać. Nie ma sprawy.
– Skoro już tu jestem.
– Ja właściwie też nie jestem głodny – odrzekł Brazil.
Virginia wrzuciła bieg i zjechała z chodnika.
Powinnaś zapinać pas – zauważył.
– Nie ma mowy.
– Słuchaj, to jasne, że ja też w razie czego chciałbym wyjść z samochodu jak najszybciej. Ale
wolałbym, żeby mnie nie wyrzuciło przez przednią szybę. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze:
ile tak naprawdę trwa odpięcie pasa?
– Gdybyś pracował na ulicy tyle, co ja, nie musielibyśmy sobie niczego szczerze mówić –
przypomniała mu, że ma od niego wyższy stopień i większe doświadczenie.
– Byłaś kiedyś w Lesie?
– Jakim lesie?
– Niedaleko Forest Hill.
– Po drugiej stronie rzeki?
– Tam łatwiej znaleźć miejsce do zaparkowania niż przed River City Diner.
– A więc jednak jedziemy na śniadanie? Myślałam, że tę kwestię mamy już za sobą –
odpowiedziała Virginia.
Włączył radio i nastawił stację WRVA. Brakowało mu adrenaliny i brakowało mu słów. Miał
prawo wiedzieć, dlaczego go w ten sposób traktuje. Miał prawo dowiedzieć się o Jimie.

82

background image

– Cóż, jeśli teraz czegoś nie zjem, to nie wiadomo, kiedy będę miał następną okazję –
odezwał się, mając nadzieję, że dostatecznie wyraźnie dał jej do zrozumienia, iż również jest
bardzo zajętym człowiekiem.
– River City znajduje się bliżej komendy.
– Spróbuj kiedyś zaparkować przy Main Street w godzinach szczytu.
Virginia postanowiła, że pojadą w stronę Southside.
– Skąd wiesz o tym Lesie? – zapytała, gdy w radiu podawano wiadomość o Rybiej Histerii.
– Byłem tam parę razy. – Myśli plątały mu się w głowie jak rybackie sieci.
– ...uważa się, że nowa odmiana wirusa nie jest wykrywana przez standardowe programy
antywirusowe znajdujące się w naszym posiadaniu... – mówił dziennikarz radiowy z popularnego
programu „Poranna audycja Johnny’ego”.
– Mam już po dziurki w nosie Fan – mówiła Virginia. – Istnieje wiele innych dobrych
restauracji, barów, na przykład Vineyard przy Strawberry Street. Dlaczego nie pojedziemy gdzie
indziej?
– Vineyard przy Strawberry to winiarnia – poprawił ją Brazil.
– Nie mówię, że nie – odparła ostro.
– Najlepsza w mieście. Potrafią zdobyć wszystko. W zeszłym tygodniu zamówiłem Wright
Cellars Pinot Noir. Było wyśmienite. – Samochodem zatrzęsło i Brazil pochylił się na bok.
– ...zamieszkuje w pokładach dennych – wyjaśniała w „Porannej audycji Johnny’ego”
specjalnie zaproszona reprezentantka Instytutu Nauk Morskich z Wirginii, biolożka, doktor nauk
przyrodniczych Edith Sandal-Viverette. – Wydziela toksyny, które oszałamiają i zabijają
wszystkie inne ryby. Ofiarą padają też kraby. I co ciekawe, te bakterie lubią, gdy temperatura
wody oscyluje wokół osiemnastu stopni. Ale na to jeszcze trochę za wcześnie.
– A czy fisteria ma coś wspólnego z rybią histerią? – dopytywał się Johnny.
– Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.
Brazil się zaparł. Nie zamierzał już pytać Virginii o zdanie. Przestało mieć dla niego
znaczenie.
– Smakowały mi tam również francuskie burgundy. – Ponownie się zakołysał.
– Mam dosyć czerwonego wina – oświadczyła.
– To powinnaś spróbować białego burgunda.
– Skąd wiesz, że nie próbowałam? – zapytała szorstkim tonem.
– To straszne, naprawdę – mówił Johnny, a ci dwoje nadal go nie słuchali.
Już kilkaset metrów przed domem Bubba wiedział, co się stało. Drzwi od garażu były
otwarte. Serce podeszło mu ze strachu do gardła. Zajechał na podjazd i wyskoczył z samochodu.
– Honey! – krzyczał, wbiegając po frontowych schodach. – Honey! O mój Boże, nic ci nie
jest?
Trzy razy upuszczał klucze, zanim udało mu się otworzyć zamek. Wpadł do pokoju, a w
korytarzu rozległo się stukanie pantofelków żony. Podbiegł do niej i z całej siły ją uścisnął.
– Co się dzieje? – zapytała, masując mu plecy.
Bubba zaczął szlochać.
– Bałem się, że coś ci się stało. – Płakał w jej miodowo-złote włosy.
– Nic mi nie jest. W tej chwili wstałam z łóżka.
Odsunął się od niej, a jego nastrój uległ zmianie o sto osiemdziesiąt stopni. Bubba wpadł w
gniew.
– Jak możesz sobie spać, gdy ktoś włamuje się nam do warsztatu? – wrzasnął.
– Co? – Honey była zdziwiona. – Do jakiego warsztatu?
– Drzwi od garażu są otwarte! Chcesz powiedzieć, że zostawiłaś je otwarte z tych samych
powodów, z jakich sernik Jell-O i napój Tang były niemal ciepłe? Chcesz mnie w ten sposób

83

background image

dobić? Tak to sobie zaplanowałaś?
– Wcale nie podchodziłam do garażu – zapewniła go żona, która dobrze wiedziała, że lepiej
trzymać się stamtąd z daleka. – Wolałabym przystąpić do mormonów, lesbijek czy feministek niż
podejść do twojego garażu! – Była baptystką i doskonale wiedziała, co wolno, a czego nie. –
Nawet nie zbliżam się do twoich narzędzi, nie wspominając już o ich dotykaniu. I nie pytam o
nie, choćbyś cały boży dzień używał któregoś przy jakimś swoim projekcie.
Bubba pobiegł do drzwi, a Honey poprawiła szlafrok i podążyła za nim. Wstrzymał oddech,
zacisnął pięści i spojrzał na prawdopodobnie najokrutniejszą katastrofę swego życia. Po garażu
wszędzie były porozrzucane narzędzia i zniknął cały arsenał broni. Ktoś rozwalił elektroniczny
miernik szczękowy, który już nigdy więcej nie przeliczy cali na jednostki metryczne.
Dwustronna szlifierka i młot pneumatyczny wylądowały w trzydziestolitrowej beczce z brudnym
olejem, który Bubba trzymał dla Muskrata do piecyka.
Wolnym krokiem wyszedł z garażu na słońce. Honey przytrzymała męża za ramię, żeby nie
upadł.
– Może trzeba zadzwonić na policję – powiedziała.
Gdy Virginia West i Andy Brazil zbliżali się do restauracji, nastąpiło jednocześnie kilka
rzeczy.
Zadzwonił telefon komórkowy Brazila. Policyjny nadajnik doniósł o włamaniu z kradzieżą
przy Clarence Street, a radiostacja WRVA nadała ogłoszenie reklamowe o nowej kaplicy na urny
w jednej z najstarszych sekcji cmentarza Hollywood, nieopodal głównej alei, cena zawiera
wszystko, łącznie z pomnikiem i napisem.
– Halo? – Brazil odebrał telefon.
– ...każdy znajdujący się w pobliżu patrol policyjny... – powtarzał policyjny nadajnik – ...
istnieje podejrzenie włamania z kradzieżą przy Clarence 10946.
– ...nowa kaplica na cmentarzu Hollywood łączy w sobie piękno i tradycję... – zachwycało
się radio, a w tle słychać było jazz.
– Andy? Mówi Hammer – odezwała się przez telefon komendantka.
– Tu trójka – zgłosiła się Virginia West do radionadajnika.
– Nasze problemy z komputerem trafiły do ogólnokrajowych wiadomości. Pewnie czytałeś
gazety – powiedziała Judy do Brazila.
– Jedź, trójka – powiedziała oficer łączności Patty Passman, zdziwiona nieco, że wezwanie
przyjęła szefowa dochodzeniówki.
– Właściwie nie wiedziałem – przyznał szczerze Brazil.
– Piszą na pierwszej stronie – oznajmiła Judy. – Naigrawają się z nas, naśmiewają się z
systemu COMSTAT. Twierdzą, że komputery padły nam z powodu wirusa zwanego „Rybia
histeria”.
– Rybia histeria? – zapytał Brazil.
– Wyobraź to sobie, Andy.
– ...została zaprojektowana w taki sposób, żeby zawierała elementy charakterystyczne dla
architektury Hollywood... – głosiła reklama.
– Jesteśmy parę skrzyżowań od miejsca przestępstwa – powiedziała Virginia do
podporucznik Passman. – Przyjmujemy wezwanie.
– I jakiś wandal albo jacyś wandale zbezcześcili cmentarz Hollywood – ciągnęła
komendantka.
– Przyjęłam, trójka. Skargę złożył niejaki Butner Fluck.
– Zdaje się, że ktoś ubrał pomnik Jeffersona w barwy drużyny koszykarskiej Pająków –
oznajmiła Judy Hammer.
Brazil najpierw osłupiał ze zdziwienia, a potem parsknął i nie mógł się powstrzymać od

84

background image

chichotu.
– Podobno ma twarz przemalowaną na czarno – ciągnęła szefowa.
– Ktoś z niego zrobił Michaela Jordana? – zapytał Brazil, krztusząc się ze śmiechu.
– Andy, to nie jest zabawne.
– Chyba pęknę – Brazil śmiał się jeszcze bardziej i nie mógł rozmawiać.
Virginia zawróciła przy Forest Hill i dodała gazu.
– Na jutro o ósmej rano Lelia Ehrhart zwołała radnych miejskich na zebranie kryzysowe –
mówiła Judy do Brazila.
– Mam nadzieję, że nie będzie przemawiać! – odezwał się Andy głosem wyższym o oktawę.
Nie mógł się opanować.
– Co ci odbiło? – zapytała Virginia, spoglądając na niego. Z nawyku jechała szybko i
wybierała każdy skrót, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce przestępstwa.
– Zajmij się tym – poleciła komendantka Brazilowi.
– Rybią histerią czy Magikiem Jeffem? – Bolał go brzuch, oczy miał załzawione.
– I jednym, i drugim.
Dom przy Clarence na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie i pozornie nie istniały żadne
oczywiste właściwości wyróżniające go spośród innych. Chodziło raczej o dziwne wrażenie
braku harmonii, specyficzne poczucie niejasności i niepewności, o podświadome przekonanie, że
coś tu nie tak, że coś jest inaczej. Tak jak po przejeździe doręczyciela, który niczego nie
zmieniał, a jednak pozostała po nim gazeta.
Wystarczyło jednakże, że na posesję spojrzała uważnie osoba o wprawnym oku i wszystko
stawało się jasne.
– O Boże! – westchnęła Virginia, zatrzymując samochód na jezdni i patrząc wokół ze
zdumieniem.
– Uuu – mruknął Brazil. – Facet chyba ulepszał ten dom po pijaku.
Ciemnozielone okiennice były nierówno przymocowane, na prawo od czerwonych drzwi biel
miała inny odcień niż na lewo od futryny. Takiego ohydnego ogrodzenia Virginia jeszcze nigdy
nie widziała. Najwyraźniej ziemia nie została utwardzona albo słupki wkopano za płytko lub
zalano je cementem bez uprzedniego sprawdzenia, którędy przebiega instalacja wodociągowa czy
też nie zabezpieczono palików od góry, podmyła je woda i zaczęły korodować od dołu.
Ogrodzenie z jednej strony bramy przechylało się w dół, a z drugiej leciało w górę. Odległości
pomiędzy sztachetami były niejednakowe jak szpary pomiędzy zepsutymi zębami.
Najwyraźniej ten sam zapalony, choć pozbawiony zdolności budowniczy poszerzył swój
garaż o wiatę opadającą od północnej strony, ponieważ konstruktor najwyraźniej nie wziął pod
uwagę kurczenia się materiałów pod wpływem mrozu i dobudówka zimą zmieniła kształt.
Wszystko zostało wykonane źle. Dachówki były niedopasowane, framugi okienne każda w
innym rozmiarze, w kamiennej fontannie przed domem brakowało wody, a układ kratek w ławce
obok rozpadającego się ceglanego grilla pozbawiony był jakiejkolwiek prawidłowości.
Virginia wjechała na podjazd i dzwonek używany kiedyś na stacjach benzynowych oznajmił,
że ktoś przyjechał w odwiedziny do pana Flucka. Poruszyła się zasłona w oknie i z domu
natychmiast wyszedł mężczyzna. Był otyły i łysy, miał okrągłą głowę, małe oczka i pozbawioną
uśmiechu twarz. Wyglądał na przygnębionego i załamanego. Jego żona wychodziła z domu lub
wracała do środka, w zależności od chwilowego nastroju męża.
– Uff! – westchnął Brazil, odpinając pas bezpieczeństwa.
– Przestań – powiedziała jego towarzyszka.
Po nierównym chodniku Bubba doszedł do podjazdu, gdzie zaparkował nieoznakowany
chevrolet caprice. Umysł biedaka spowijał mrok zrujnowanych marzeń, okrutnego losu i złej
karmy.

85

background image

Wielebny Fluck nigdy nie popierał miłości syna do broni i Bubba podejrzewał, że ojciec
zawsze się modlił, żeby doszło do czegoś takiego jak teraz. Dziwny wydawał się też fakt, że
zginęły głównie pistolety. Drogie narzędzia w większości pozostawiono w garażu. Włamywacz
nie próbował też dostać się do domu ani do samochodu Honey.
Z chevroleta wysiadł wysoki blondyn w mundurze. Zza kierownicy wyszła kobieta po
cywilnemu, więc Bubba szybko doszedł do wniosku, że to oficer z dochodzeniówki. Podążając w
jego stronę, rozmawiali przez radionadajnik.
– Czy pan Fluck? – zapytała kobieta.
– Tak – odrzekł Bubba. – Dzięki Bogu, że przyjechaliście. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się
coś tak strasznego.
– Jestem zastępczynią komendantki, nazywam się Virginia West, a to jest podporucznik
Brazil – powiedziała.
Bubba poczuł się trochę lepiej i odetchnął z ulgą. Więc wysłano do niego samą zastępczynię
komendantki Hammer! Traktowano go serio. Jakimś cudem drogi szefowej policji i Bubby znów
się zeszły. Widocznie komendantka dobrze wiedziała, jak wielką krzywdę mu wyrządzono.
– Naturalnie doceniam to, że pani komendant Hammer was wysłała.
Obydwoje policjanci spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
– Bo to ona, prawda? – Bubba utwierdzał się w swym przekonaniu. – I to zaraz po tym, jak
wykręciłem dziewięćset jedenaście.
– No tak – bez przekonania odrzekł Brazil. – Tak, ale skąd pan wiedział, że do mnie
telefonowała?
Bubba mrugnął porozumiewawczo i pomimo cierpienia zdobył się na uśmiech.
Zmierzając w stronę garażu, Virginia rozglądała się dokoła. Brazil szedł za nią. Obydwoje
stanęli na progu i przyglądali się panującemu w środku rozgardiaszowi. Andy zanotował miesiąc,
dzień, godzinę, personalia i adres ofiary na formularzu zgłoszeniowym przymocowanym do
notesu.
– Co się stało? – zapytał.
– Tego nie da się opowiedzieć słowami – jęknął Bubba.
– Domyśla się pan, kiedy doszło do włamania z kradzieżą? – zapytała porucznik West.
– Pomiędzy ósmą wieczorem wczoraj, a wpół do ósmej rano dzisiaj.
– Proszę mi podać swój numer domowy i do pracy. – Brazil nadal pisał.
Bubba podał.
– Wróciłem do domu i zobaczyłem to – mówił bliski łez. – Wszystko zostało tak, jak było.
Niczego nie ruszałem, niczego nie przenosiłem, nie jestem więc na sto procent pewien, co
zginęło.
Virginia rzuciła okiem eksperta na stojące luzem narzędzia, takie jak wiertarka pionowa,
szlifierka kołowa, imadło, przyciski stołowe, strugarka wzdłużna i inne przyrządy do obróbki
metalu, a także wiertła Forstnera, szczotki kołowe na wiertarkę, wiertła hartowane, ucinaki do
przewodów elektrycznych i gwintownice. Wszelkiego rodzaju sprzęt ochronny i więcej ręcznych
narzędzi niż w sklepie Boba Vila.
– Ciekawe. Ma pan tyle drogich narzędzi, ale włamywacz albo włamywacze ich nie ukradli –
zauważyła policjantka.
– Chodziło o broń – powiedział Bubba. – Na pewno wszystko stamtąd zginęło. – Wskazał
palcem szafę i leżącą obok przeciętą kłódkę.
– Miał pan przecinaki? – zapytała.
– Tak, Toolsmitha.
– I ma je pan nadal?
– Stąd nie widzę – odrzekł Bubba.

86

background image

– Jakie zamknięcie było w szafce z bronią? – kontynuowała śledztwo.
– Zwykły masterlock.
– Utwardzany?
Bubba zrobił zawstydzoną minę.
– Właśnie miałem się za czymś takim rozejrzeć – powiedział.
– A więc kłódka była nieutwardzona? – chciał się upewnić Brazil, żeby nie popełnić błędu w
raporcie.
Bubba pokręcił głową.
– Niedobrze – zauważyła z przejęciem Virginia. – Jeszcze nie widziałam przecinaków, które
sforsowałyby utwardzaną kłódkę masterlocka. A ze względu na zawartość szafy powinien pan
sobie sprawić najlepszą.
– Wiem, wiem – mówił coraz bardziej zawstydzony Bubba. – Byłem głupi.
Zastępczyni komendantki podeszła przyjrzeć się wszystkiemu z bliska i zauważyła, że pan
Fluck na każdym narzędziu wymalował na biało własne inicjały. Przeszła przez stos poradników
książkowych na temat hydrauliki, balkonów i ogródków, malowania i tapetowania oraz o
rozwiązywaniu domowych problemów.
Udało jej się ominąć dziesięciometrową wytrzymałą taśmę mierniczą Stanleya w skórzanym
futerale, pokrowiec do kluczy Makita, szeroki skórzany pas na narzędzia McGuire-Nicholas,
czerwone, wytrzymałe szelki oraz nakolanniki piankowe z podwójnymi paskami, które zaczęły
się nadrywać.
Dostrzegła, że jest to sprzęt najwyższej jakości. Znała te marki i zdawała sobie sprawę, ile te
narzędzia kosztują. Była zdziwiona. I zaintrygowana.
– I nie ma pan systemu alarmowego – zauważył podporucznik Brazil.
– Mam tabliczkę „Wstęp wzbroniony” i dzwonek na podjeździe, żebym słyszał, gdy ktoś się
zbliża.
– Nie wiedziałem, że jeszcze czegoś takiego się używa – zdziwił się Andy.
– Można takie kupić w warsztacie samochodowym Muskrata – wyjaśnił Bubba.
– A pies? – zapytała pani West.
– Torba szczeka całymi dniami i nikt już na nią nie zwraca uwagi.
– A więc za cały system alarmowy służyły panu tylko Torba i dzwonek ze stacji
benzynowej? – Virginia spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Z tego, co Bubba zauważył, nie udało mu się zrobić dobrego wrażenia na tej kobiecie. Nagle
uświadomił sobie, że zastępczyni komendantki jest bardzo piękna. Poczuł się gruby, brudny,
nieatrakcyjny i ponury. Prawie całe życie czuł się w ten sposób. Pani porucznik West oglądała
narzędzia i dostrzegła w nim pokrzywdzonego chłopca, który ma straszne nazwisko i z którego
wyśmiewa się cały świat. Bubba dostrzegał to w jej oczach. Nagle przyszło mu do głowy, że
mogła chodzić z nim do szkoły.
– Jest pani stąd? – zapytał.
– Nie.
– Na pewno?
– Co znaczy „na pewno”?
Miał obsesję na punkcie dzieciństwa. Musiał zdobyć absolutną pewność.
– A więc nie pochodzi pani z Richmondu? – zapytał.
– Nie – ucięła zdecydowanym tonem.
– Po prostu przypomina mi pani pewną Virginię, z którą chodziłem do szkoły – skłamał
Bubba.
– Nie, na pewno nie chodziliśmy do tej samej szkoły – oznajmiła stanowczo pani West.
– Czy włamywacz oddał tu mocz? – zapytał Brazil.

87

background image

– Tak. – Bubba pokazał palcem. – Czy to ma jakieś znaczenie?
– Złodzieje często załatwiają się na miejscu przestępstwa – wyjaśniła zastępczyni
komendantki. – Jest to materiał dowodowy i może mieć jakieś znaczenie, chociaż nie musi.
Brazil zrobił stosowną notatkę.
– Moglibyście sprawdzić takie rzeczy w komputerze policyjnym, gdybyście nie mieli rybiego
wirusa – zauważył Bubba. – Słyszałem o tym w radiu, jadąc do domu. Teraz nie będziecie mogli
sprawdzić, czy ten ktoś jest notowany.
– O to proszę się nie martwić. – Brazil wolał unikać tego tematu. – Ma pan listę zaginionej
broni i numery seryjne?
– Wszystko kupowałem w sklepie Green Top – oświadczył Bubba. – Nigdy gdzie indziej.
– To nam pomoże – odrzekł Brazil. – Ale chciałbym dostać listę tego, co zginęło, żeby mogli
się tym zająć śledczy.
– Pewnie z powodu tych problemów z rybami nie będziecie mogli sprawdzić w komputerze,
czy były jeszcze inne tego typu włamania – ciągnął niezadowolony Fluck.
– Niech pana głowa nie boli o naszą pracę – powiedział Brazil. – A teraz poproszę o listę.
– Jeden browning Buck Mark Bullseye, dwudziestkadwójka – zaczął wyliczać Bubba. –
ośmiostrzałowy taurus M608, smith and wesson model 457 ze specjalnego stopu,
czterdziestkapiątka ACP razem z kaburą Bianchi Avenger i kieszonkowym zestawem do
czyszczenia Pachmayr, mini glock G26, dziewięciomilimetrowy z noktowizorem, sig P226
dziewięć na dziewiętnaście milimetrów, taki jakich używają marines z jednostek SEAL.
Pomyślmy, co jeszcze.
– Jezu! – jęknęła porucznik West.
Brazil zapisywał wszystko w pośpiechu.
– Daisy model 91, czyli innymi słowy wiatrówka. Rewolwer Ruger Blackhawk, 0,357 cala. I
dwa pistolety sportowe Rugera.
– Pan uprawia strzelanie sportowe? – zapytała pani West.
– Nie mam czasu.
– Czy to już wszystko? – Brazil chciał skrupulatnie wypełnić formularz zgłoszenia
przestępstwa.
– Był jeszcze dziewięciomilimetrowy M9 special edition na piętnaście pocisków, nawet
niewyjęty z pudełka. Szlag mnie trafia, bo nie zdążyłem go jeszcze wypróbować. A także kilka
szybkich ładowarek i ze dwadzieścia pudełek z nabojami. Większość Winchestera typu silvertips.
– Zginęło coś jeszcze? – zapytała porucznik West.
– Trudno powiedzieć – rzekł Bubba. – Nie widzę nigdzie na przykład pasa na narzędzia
Stanleya. Fajna rzecz. Z czarnego i żółtego nylonu, lżejszy niż skóra i nie powoduje odparzeń.
Wszystko w nim można naprawiać.
– Zawsze chciałam taki mieć – przyznała się Virginia. – Kosztuje chyba z sześćdziesiąt
dolców.
– I to ze zniżką
– Ma pan jakieś podejrzenia? – Brazil dotarł do takiej właśnie rubryki w formularzu. –
Domyśla się pan, kto mógł to zrobić?
– Na pewno ktoś, kto wiedział, co mam w warsztacie – odrzekł Bubba. – Drzwi nie były
wyłamane, więc złodziej musiał też mieć pilota.
– Interesujące – zauważył Brazil.
– Można je kupić w Searsie – wyjaśniła jego koleżanka, przyglądając się otwartym wrotom z
Searsa. – Panie Fluck, dopilnuję, żeby jeszcze dzisiaj dotarli do pana detektywi, którzy zbiorą
wszystkie dowody: odciski palców, ślady po narzędziach i inne.
– Moje odciski też tam będą – zmartwił się Bubba.

88

background image

– Będziemy musieli wziąć pańskie odciski, żeby potem odróżnić, które należą do pana, a
które nie – uspokoiła go zastępczyni komendantki.
Ostrożnie stawiając stopy, wyszli z warsztatu. Torba szczekała i skakała przy budzie.
– Podziękujcie w moim imieniu pani komendant Hammer – odezwał się Bubba,
odprowadzając policjantów do samochodu.
Brazil zmierzył go pytającym wzrokiem.
– Rozmawiał pan z nią?
– Nie wprost – odpowiedział pan Fluck.

Rozdział dziewiętnasty

Judy Hammer podchodziła do kwestii rasowych ze szczególną ostrożnością i dlatego starała
się bardzo uważnie poznać richmondzką metropolię. Wiedziała, że od całkiem niedawna czarni
obywatele miasta mogą należeć do różnych klubów i mieszkać w pewnych dzielnicach. Dawniej
nie wolno im było korzystać z pól golfowych, kortów tenisowych ani publicznych basenów.
Zmiany jednak zachodziły powoli i w wielu przypadkach były tylko pozorne.
Owszem, członkowie klubów i stowarzyszeń zaczynali akceptować w swoich szeregach
czarnoskórych – a w niektórych wypadkach także kobiety – lecz zupełnie inną kwestią było
tworzenie list oczekujących i wprowadzanie niezbyt przyjaznej atmosfery wokół nowych
członków. Gdy późniejszy pierwszy czarny gubernator Wirginii próbował przeprowadzić się do
ekskluzywnej dzielnicy, nie pozwolono mu na to. Gdy w alei pomników stanęła statua Arthura
Ashe’a, niemal wybuchła następna wojna.
Komendant Hammer pojechała ze swoim asystentem do spraw administracyjnych na
cmentarz Hollywood, żeby sprawdzić, czy doniesienia o wyrządzonych szkodach nie są
przesadzone. Nie były. Judy zaparkowała przy Placu Davisa. Już z oddali widać było pomnik z
brązu wystający ponad magnolie i wiecznie zielone rośliny. Przy marmurowym cokole
powiewały małe sztandary konfederackie otoczone żółtą taśmą policyjną.
– Wygląda jak odjechany kibic kosza, który niczego więcej w życiu nie widzi – zauważył
Fling. – Poza tym sprawia wrażenie trochę przymulonego.
– Bo taki był – skomentowała jego szefowa.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem. We wszystkich opisach była mowa o
tym, że pomnik Davisa roztacza wokół siebie aurę dumy i wielkości. Generał nosił typowy dla
swoich czasów strój amerykańskiego dżentelmena z Południa. Zanim oczywiście artysta graffiti
nie przerobił długiego surduta na rozciągniętą bluzę i nie domalował sportowych bokserek.
Obcisłe spodnie zamieniły się w muskularne nogi i sportowe skarpety. Buty z cholewami
przeszły metamorfozę w najwyższej klasy nike’i.
Gdy Judy Hammer i Fling wysiadali z crown victorii, usłyszeli z tyłu niski warkot czarnego
mercedesa 420E. Sedan z przezroczystym szyberdachem i skórzaną tapicerką wyminął policyjny
samochód i zaparkował przed nim.
– Cholera – powiedziała komendantka, gdy Lelia Ehrhart zabrała coś z przedniego fotela auta
i otworzyła drzwi. – Jest tu gdzieś tłumacz?
Chociaż Lelia Ehrhart urodziła się w Richmondzie, wychowywała się głównie w Wiedniu,
gdzie jej ojciec, doktor Howell, słynny historyk muzyki, przez wiele lat pracował nad
psychologiczną biografią bardzo delikatnego i wrażliwego Mozarta oraz analizował jego fobie
związane z trąbką. Później rodzina przeniosła się do Jugosławii, gdzie doktor Howell zgłębiał
subtelne wpływy wywierane na muzykę przez średniowieczną dynastię Nemaniczów. Ojczystym
językiem Lelii był niemiecki, dobrze też znała serbskochorwacki, a na trzecim miejscu znalazł się
angielski. Mówiąc tym językiem, wszystko myliła, przekręcała słowa i mieszała je, jakby robiła
ciasto.
Pomnik na moment zahipnotyzował panią Ehrhart, która stanęła zszokowana z otwartymi

89

background image

ustami. Miała na sobie żółte dżinsy Escada, bluzkę w żółte pasy z literą E na przedniej kieszonce,
czarny pas z mosiężną sprzączką wyobrażającą motyla i sportowe buty. Chociaż Judy ubierała się
głównie w stroje od Ralpha Laurena i Donny Karan, śledziła modę i wiedziała, że motylki nosiło
się kilka sezonów temu. Dzięki temu spostrzeżeniu poczuła odrobinę satysfakcji. Ale nie za dużo.
– To wywoła straszne zamieszki – oznajmiła Lelia, podchodząc z aparatem fotograficznym
Canon bliżej miejsca przestępstwa. – Jeszcze nigdy do czegoś takiego nie doszło.
– Myślę, że nie należy przesadzać z takimi stwierdzeniami – odparła szefowa policji. –
Całkiem niedawno ktoś wymalował graffiti na pomniku Roberta E. Lee.
– To co innego.
– Tak, bo nie został przemalowany na czarnego koszykarza – przyznał Fling. – Nie dałoby
się tego zrobić, gdyż siedzi na koniu i trzyma szablę. A zresztą, gdy spędzi się dużo czasu w alei
pomników, to można nie zauważyć żadnych przeróbek. Nie wiem za bardzo, do kogo dałoby się
go upodobnić. To samo dotyczy innych pomników. A Arthur Ashe już i tak trzyma rakietę
tenisową. No, chyba żeby wszystkich przerobić na drużynę polo.
– Ciekawe, co zamierzacie w tej sprawie działać – powiedziała pani Ehrhart do Judy. W tym
samym momencie nagły powiew wiatru poruszył drzewami i zatrzepotał flagami z Krzyżem
Południa u stóp Davisa. – I gdzie policja była, gdy ten wandal poczynał tu sobie jak Michał Anioł
w Kaplicy Sykstyńskiej?
– Cmentarz należy do osób prywatnych – przypomniał Fling.
– A jak seryjny mordowacz pojawi się na prywatnej posiadłości to też umywacie ręce?
– Jeśli wiemy, że chodzi o seryjnego mordercę, to nie – zapewnił ją Fling.
– Proszę mi wierzyć, że patrolujemy ten cmentarz – powiedziała jego szefowa.
– Tym gorzej – odparła Lelia. – Tej nocy było wam się chyba gdzie indziej.
– W tym rejonie notujemy mnóstwo włamać do samochodów. Mamy jeszcze rejon
uniwersytetu i Oregon Hill. Odbieramy wiele zgłoszeń – wyjaśniła jej Judy. – Priorytet zawsze
mają sprawy, w których chodzi o ludzkie życie.
– A jak bym ja miała o tym nie wiedzieć? – odrzekła ze złością pani Ehrhart.
– Trudno odróżnić, co należy do miasta, a co nie. – Fling starał się maskować swoje
niedoinformowanie. – Poza tym, pani Ehrhart, chciałem podkreślić, że nie należy tego czynu brać
sobie aż tak bardzo do serca, bo mógł być to po prostu ślepy traf. Wandal zdecydował się na ten
pomnik tylko dlatego, że stoi on w ustronnym miejscu.
– Łatwiej powiedzieć – skomentowała przewodnicząca stowarzyszenia.
Judy odnosiła wrażenie, że słucha istoty nie z tego świata.
– A jakże z Bobbym Feeleyem? – Pani Ehrhart przybierała coraz bardziej oskarżycielski ton.
– Pracujemy nad tą sprawą.
– On jest dwunastka – nalegała Lelia. – Powinno się cos z nim porobić.
– Prowadzimy bardzo poważne śledztwo – zapewniła ją Judy, która w głębi serca uważała,
że nowa oprawa graficzna wyszła pomnikowi na dobre.
– Pewnie zakręci się jakimś alibi, a wy potraktujecie jego tłumaczenia faktem wartościowym.
– Ich przeciwniczka nie zamierzała dawać za wygraną.
– Zdaje się, że Feeley minionej nocy trochę chorował i nigdzie nie wychodził – wtrącił Fling.
– Są na to świadkowie.
Judy karcąco spojrzała na swego asystenta, który właśnie zdradził ważną informację
dotyczącą śledztwa.
– Cóż, poruszamy tę sprawę przy zebraniu. A tak przy okazji, to musiałam przenieść czas na
siódmą rano. – Pani Ehrhart zajęła się fotografowaniem miejsca przestępstwa. – W sali
konferencyjnej klubu Commonwealth. Jak nie będziesz wiedzieć, gdzie jest to, zapytają cię w
szatni, jak oddasz płaszcz.

90

background image

– Trochę za ciepło na płaszcz – zauważył Fling.
Przez ostatnie stulecie przodkowie Lelii Howell Ehrhart chowani byli w rodzinnych
grobowcach. Upamiętniały ich obeliski i urny, uświęcały krzyże, strzegły aniołki z marmuru
carraryjskiego oraz żelazne ogrodzenia ozdobione kutymi ornamentami roślinnymi.
Powszechnie było wiadomo, że w drzewie genealogicznym Lelii główne miejsce zajmuje
żona Jeffersona Davisa, Varina Howell, chociaż jak na razie genealodzy nie dowiedli, że linia
Ehrhartów pochodzi z okolic choćby nieco zbliżonych do Missisipi, skąd wywodził się Davis.
Pani Ehrhart czuła się więc osobiście dotknięta. Wszystko skłaniało ją do przekonania, że
cios wymierzono właśnie w nią, toteż uzurpowała sobie prawo do odnalezienia potwora, który to
zrobił, i zamknięcia go na resztę życia do więzienia. Nie potrzebowała policjantów. Bo do czego
właściwie się nadają?
Najbardziej liczą się i przydają znajomości, a pani Ehrhart miała więcej dojść niż Internet.
Była żoną doktora Cartera Ehrharta zwanego „Bykiem”, dentystę milionera dalekiego potomka
generała Franklina Paxtona, również zwanego „Bykiem”. Doktor Byk Ehrhart był absolwentem
uniwersytetu w Richmondzie, należał do honorowego zarządu. Dotował uczelnię setkami tysięcy
dolarów i rzadko opuszczał mecze koszykówki.
Dla Lelii drobnostką była rozmowa telefoniczna z głównym trenerem Pająków, Bo Ravalem,
i ustalenie, jak dostać w swe ręce Bobby’ego Feeleya. Dowiedziała się, że najprawdopodobniej
znajdzie chłopaka w sali gimnastycznej. Skręciła z drogi Three Chopt w Boatwright i dojechała
do miasteczka uniwersyteckiego. Skręciła na prywatny parking, na którym podczas meczów
zostawiali auta członkowie klubu Pająków. Stanęła ukosem, zajmując mercedesem dwa miejsca,
z dala od tańszych wozów, które mogłyby uszkodzić karoserię jej luksusowego pojazdu. Pewnym
siebie krokiem weszła po frontowych schodkach do Centrum Robinsa.
W pustym korytarzu pobrzmiewało echo dawnych wygranych i przegranych meczów,
których ona osobiście nigdy nie lubiła. W końcu odmówiła chodzenia na nie z mężem, podobnie
jak wcześniej odmówiła oglądania footballu i całkowicie przestała oglądać sport w telewizji. A
Byk mógł sobie samotnie popijać piwo i pogryzać uprażoną w mikrofalówce kukurydzę. Mógł
sobie pstrykać pilotem do woli, wczuwając się w rolę Boga, pana i władcy, i dokonywać rzeczy,
które jej wcale nie obchodziły.
Zza zamkniętych drzwi dolatywały pojedyncze odgłosy uderzeń piłki. Lelia Ehrhart
wkroczyła do sali gimnastycznej, gdzie Bobby Feeley właśnie ćwiczył rzuty osobiste. Tak jak się
spodziewała, był wysoki, umięśniony, miał wygoloną głowę i, jak wszyscy koszykarze, kolczyk
w uchu. Jego skóra błyszczała od potu, szara koszulka przykleiła mu się do pleców i brzucha,
sięgające kolan spodenki furkotały przy każdym ruchu. Nie zwracając uwagi na gościa, Bobby
rzucił i piłka odbiła się od obręczy.
– Cholera! – zaklął.
Obserwowała w milczeniu, jak kozłuje, przymierza się do rzutu, rozluźnia ręce, robi obrót,
znów się przymierza, rzuca i znów trafia piłką w obręcz.
– Kurde.
– Przepraszam bardzo – dała o sobie znać pani Ehrhart.
Feeley spojrzał na nią, powoli obracając piłkę.
– Ty jesteś Bobby Feeley?
Weszła na parkiet gimnastyczny w szpilkach z ozdobami w kształcie motylków.
– To niezbyt dobry pomysł – odezwał się koszykarz.
– Proszę?
– Chodzi o pani buty.
– O co mianowicie?
– Tenisówki to nie są – powiedział.

91

background image

– Ty też nie masz tenisówek.
Zmarszczył czoło i kilka razy odbił piłkę.
– A te jak pani nazwie?
– Koszykówki.
– O jaka pani drobiazgowa – zauważył Feeley, studiujący angielski. – Ale na tę podłogę i tak
nie wolno wchodzić w takich butach. Proszę je zdjąć albo wybrać inną drogę.
Zdjęła szpilki i podeszła do niego w samych podkolanówkach.
– Czym mogę pani służyć? – zapytał, odbijając piłkę w bok, jakby chciał zmylić jakiegoś
niewidzialnego przeciwnika.
– Masz numer dwunastkę, prawda?
– O nie, znowu to samo. – Zaczął kozłować ze złością. – Co wy sobie wszyscy myślicie, że
ja nie mam nic lepszego do roboty? Że posunąłbym się to takiego gówniarstwa jak malowanie
graffiti na cmentarzu?
Przekozłował piłkę pod nogami i udał, że wykonuje rzut z wyskoku.
– Tu graffiti nie zwykłe takie jak w metro. To nie „Skrzek” ani brandzloły na murach
budynków.
Feeley przestał kozłować, otarł pot z czoła i próbował przetłumaczyć sobie zasłyszane słowa.
– Chyba chodzi pani o „Krzyk”– próbował odgadnąć. – O ten obraz Edwarda Muncha? I
raczej o bazgroły, bo „brandzloły” trochę źle się kojarzą.
– Jak namalowany sprayem wizerunek z Rushmore, może być? – zapytała zniecierpliwiona.
– Kto to zrobił? – zapytał Feeley.
– Ty wymalowałeś swój strój koszykarski z dwunastką na moim przodku.
– Jest pani krewną Jeffa Davisa?
Feeley zrobił kilka kroków i rzucił. Piłka odbiła się od tablicy.
– Jestem spokrewniona z Vinny.
– Vinny the Pooh? Z Kubusiem Puchatkiem?
– Z Variną.
– Brzmi jak takie miejsce, o którym nie powinno się mówić wprost.
– Panie Feeler, jest pan wulgarny cham.
– Feeley – poprawił ją.
– Wychodzi mi, że ludzie z waszego pokolenia nie szanują nic, co było dawniejsze. A
niektóre rzeczy działy się jeszcze przed twoim przychodzeniem na świat. Ale one nie minęły.
Najlepszy dowód, że ja tu stoję.
Feeley zmarszczył czoło.
– Może umówimy się na kiedy indziej. Dzisiaj nam się chyba rozmowa nie klei.
– Nie – odpowiedziała oschle pani Ehrhart.
Feeley wziął piłkę pod pachę.
– A więc co zrobiłem?
– Obydwoje dobrze wiemy, co popełniłeś.
Wykonał zwód i rzucił spod samej tablicy, zahaczając palcami o siatkę.
– Niestety, to nie ja zająłem się panem Davisem. Ale przyznaję, że był już najwyższy czas,
żeby pokazać, gdzie jego miejsce.
– Jak śmiejesz!
Chłopak posłał jej promienny uśmiech. Dryblował z prawej strony na lewą i trafił piłką w
stopę.
– Oskarżony o zdradę, lecz nigdy nieosądzony. Pierwszy i ostatni prezydent Konfederacji. –
Rzucił osobisty, ale nie trafił. – Jak się głębiej zastanowić, to trochę go szkoda. Miał do
dyspozycji tylko kolej, brakowało mu floty wojennej, wytwórni prochu, stoczni. Tylko stara broń

92

background image

i zapomniany sprzęt. – Bobby wykonał rzut z wyskoku i piłka uderzyła o tablicę. – W Kongresie
żarli się jak pies z kotem. – Kilka kroków z piłką i znów trafienie w palec u nogi. – A Lee poddał
się, nie pytając Davisa o zdanie. – Podbiegł truchtem po piłkę. – Jeff znalazł się w głupiej
sytuacji i skończył jako akwizytor ubezpieczeniowy w Memphis.
– To nieprawda! – rzuciła pani Ehrhart oskarżycielskim tonem.
– Najprawdziwsza prawda, szanowna pani.
– Gdzie pan przebyłeś minioną nocą? – zapytała.
– Tutaj. Trenowałem. – Piłka rzucona z połowy boiska trafiła w tablicę. – Nigdy w życiu nie
byłem na tamtym cmentarzu.
Feeley pobiegł po piłkę i wracając, obracał ją wokół własnej osi na środkowym palcu.
Pani Ehrhart źle go zrozumiała.
– Pokaże mi pan obraźliwe ruchy?
Przeturlał piłkę za plecami, rzucił i znów nie trafił.
– A niech to! – powiedział.
– Co za karygodna braka szacunku – mówiła rozemocjonowana Lelia. – Możesz sobie
przedstawiać alibia do woli. I tak wszystko wyjedzie na jaw.
– Proszę pani – chłopak przerzucił sobie piłkę pod ręką – nie mam nic wspólnego z tym
pomnikiem. Ale, oczywiście, z ciekawości pójdę popatrzeć.
Na to samo zdecydowało się również wielu innych mieszkańców Richmondu. Clay Kitchen
jeszcze nigdy nie widział tak długiego rzędu samochodów bez włączonych świateł. Nigdy też
podczas całych dwudziestu siedmiu lat wiernej służby nie spotkał się z takim niegrzecznym
zachowaniem.
Ludzie świetnie się bawili. Otwierali szyby w autach i rozkoszowali się wczesnymi
powiewami wiosny. Słuchali rock and rolla, jazzu i rapu.
Kitchen i Virginia ustawili furgonetkę tak, żeby uniknąć fali ciekawskich od strony alei Lee.
Policjantka wyglądała przez okno i dziwiła się aż tak wielkiemu zainteresowaniu. Sama na widok
pomnika niemal wyzwoliła się z powagi urzędu i omalże nie zawołała: „Ale zajebiste!”.
– Niech pan tutaj zostanie – powiedziała do Kitchena. – Nie chcę, żeby ludzie widzieli, jak
wysiadam.
Clay doskonale ją rozumiał. Była po cywilnemu, a on należał do uważnych obserwatorów i
szybko się zorientował, o co chodzi. Wiedział, że przestępcy często wracają na miejsce zbrodni,
zwłaszcza ci, co chcą przeprosić albo zapomnieli zabrać czegoś na pamiątkę, a także piromani.
Czasami w wolniejsze dni Kitchen ucinał sobie pogawędki z patrolującymi cmentarz
policjantami. Nasłuchał się wtedy wielu opowieści.
Słyszał na przykład o człowieku, który prawie tysiąc razy ugodził żonę nożem, a potem przez
kilka dni sypiał ze zwłokami kobiety, przynosił jej śniadanie do łóżka, oglądał z nią telewizję i
wspominał stare dobre czasy. Oczywiście Kitchen zdawał sobie sprawę, że nie był to typowy
powrót na miejsce zbrodni, skoro tamten człowiek wcale nie odchodził. Ale słyszał też o tym, jak
kilka lat temu pewna kobieta zabiła i zakopała męża w zagajniku, a kilka dni później przyszła,
żeby zabrać zwłoki i spalić je w ogródku. Sąsiedzi nabrali wtedy podejrzeń.
Tłum napierał coraz bliżej pomnika i pojawiło się niebezpieczeństwo, że ludzie sforsują żółtą
taśmę policyjną wokół miejsca przestępstwa. Virginia zażądała przez radio posiłków. Na
cmentarzu zgromadziły się setki ludzi i sytuacja zaczęła niebezpiecznie przypominać zamieszki.
Wielu spośród gapiów było pijanych.
– Trójka – zgłosiła się oficer łączności Patty Passman. – Czy doszło do rozruchów?
Obawy Virginii się potwierdziły, ludzie napierali w tę stronę coraz bardziej. Patty Passman
zawsze kwestionowała wezwania zastępczyni komendantki, a teraz znów pytała, czy sytuacja jest
naprawdę poważna. „Nie, możecie sobie jeszcze poczekać – miała ochotę powiedzieć młoda

93

background image

kobieta – aż mnie tu stratują”.
– Tu trójka. Już prawie.
– Trójka, podaj dokładnie swoją pozycję.
– Przy samym pomniku – odrzekła zwięźle Virginia.
– Ej, co to za kociak z krótkofalówką? – zawołał jakiś mężczyzna.
– Mamy tu zakamuflowanych gliniarzy!
– Z FBI?
– CIA?
– Taa!
– Ej, cizia, chcesz moje odciski?
Im bardziej napierał tłum, tym mocniej czuło się wokół zapach alkoholu. Virginii brakowało
już miejsca, ludzie ją potrącali, śmiali się przy jej uchu, popychali ją. Już chciała coś powiedzieć
przez radio, gdy nagle zauważyła na cokole, tuż pod nike’ami Jeffersona Davisa małą niebieską
rybę. Jakiś dzieciak podszedł blisko i udawał, że chce jej zabrać pistolet. Złapała go za pasek od
spodni i uniosła nad ziemię jak mały worek ze śmieciami. Dzieciak roześmiał się i zaraz uciekł.
– Tu trójka, zgłaszam się! – zawołała w eter i przyglądała się rybie. Myśli kłębiły jej się w
głowie.
– Uwaga wszystkie jednostki znajdujące się w pobliżu cmentarza Hollywood. Oficer
potrzebuje wsparcia – mówiła ze spokojem Patty Passman.
– Wycofać się! – zawołała Virginia. – Natychmiast proszę się wycofać!
Była już przy samej taśmie policyjnej, a tłum napierał coraz mocniej.
Wyciągnęła pojemnik z gazem pieprzowym i wycelowała. Ludzie zatrzymali się na chwilę.
– Co w was wstąpiło? – krzyknęła. – Natychmiast proszę się wycofać!
Tłum odsunął się na kilka centymetrów, na twarzach ludzi malowało się niezdecydowanie.
Zaciśnięte pięści, pot spływający po skroniach – powietrze pulsowało agresją, która w każdej
chwili mogła wybuchnąć.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – zawołała Virginia.
W imieniu grupy przemówił młodzieniec w lotniczej kurtce, kapturze i spodniach z jedną
nogawką podwiniętą.
– Nikt nas tutaj nie chce – wyjaśnił. – Pani też to się może przydarzyć, wie pani? Kiedyś coś
się stanie i pani leży.
– Tutaj nic nikomu się nie stanie – oświadczyła surowo. – Jak masz na imię?
– Jerome.
– Ci ludzie, Jerome, chyba cię słuchają, co?
– Nikogo z nich nie znam, ale chyba tak.
– Chciałabym, żebyś pomógł mi ich uspokoić.
– Dobra. – Jerome odwrócił się twarzą do tłumu. – Cisza! – krzyknął. – Wycofać się, kurwa
mać, i zrobić miejsce dla tej pani!
Wszyscy wykonali polecenia.
– A teraz posłuchajcie. – Jerome bez najmniejszego problemu wczuł się w swoją nową rolę.
– Chodzi o to, że nie wiecie, jak się rzeczy mają.
– To nam powiedz! – zawołała jakaś dziewczyna.
– Uważacie, że chcą nas tutaj? – ryknął do tłumu.
– Nieee! – padła odpowiedź.
– Myślicie, że ktoś nas stąd wykurzy?
– Nieee!
– Czy wy myślicie/ że/ my tak się damy/ co się czasem zdarza/ tak się wykopać z cmentarza?
– Jerome zaczął rapować.

94

background image

– Nieee!
– Pomnik jest jak pomnik/ i choć zimny, i bez smaku/ to nikomu go nie sprzedasz, brachu –
Jerome podrygiwał przed zebranymi w rytm swojego śpiewu. – Bo choć świat jest zły/ nie
sprzedamy się my/ ani ja, ani ty./ Bo my jesteśmy faceci w kapturach/ my bazgrzemy sobie na
murach.
– Dziewczyny w kapturach też są!
– Chłopaki i dziewczyny w kapturach/ piszą w Hollywood na murach! – Jerome wykazał się
poprawnością polityczną.
– Chłopaki i dziewczyny w kapturach/ piszą w Hollywood na murach! – podchwycili
zebrani.
– Dziękuję ci, Jerome – powiedziała Virginia.
– Chłopaki i dziewczyny w kapturach/ piszą w Hollywood na murach! – Tłum zaczynał się
wymykać spod kontroli.
– Jerome, wystarczy!
– Powtórzmy to jeszcze raz! – Chłopak podrygiwał i wymachiwał pięścią. – Chłopaki i
dziewczyny w kapturach/ piszą w Hollywood na murach!
– Chłopaki i dziewczyny w kapturach/ piszą w Hollywood na murach!
W oddali odezwały się dźwięki syren.

Rozdział dwudziesty

Na bieżni przy Centrum Robinsa, gdzie drużyna Pająków rozgrywała mecze przed
publicznością, około pięćdziesięciu metrów od prywatnego parkingu, na którym stał mercedes
Lelii Ehrhart, już po raz drugi tego dnia biegał Brazil.
Było późne popołudnie. Wiele godzin spędził przy systemie COMSTAT, podczas gdy media
rozgłaszały na cały świat sensacyjne opowiastki o Rybiej histerii i wymalowaniu pomnika
Jeffersona Davisa. Dzięki poczcie elektronicznej niemądre i pozbawione smaku komentarze
trafiały do biur, restauracji, barów i klubów, aż w końcu docierały także do policyjnych uszu.
„A więc jednak w końcu gliniarze coś złowili, nie skończyło się na zarzucaniu sieci”.
„Puk, puk. Kto tam? Policja. Jaka policja? Konfiskujemy ryby”.
„Jeff Davis podkolorowany”.
„Co to jest: czarne, białe i czerwone w jednym? Jeff Davis”.
Brazil bardzo potrzebował relaksu. Chciał zrzucić z siebie cały stres. Ostatnia rzecz, na jaką
miał ochotę, to spotkanie z panią Ehrhart, której mercedesa zauważył na parkingu przed klubem
Pająków. Od razu się zorientował, po co przyjechała, i był zły.
Zbiegł z toru i minął bramkę. Dogonił Lelię, gdy cofała. Zapukał w okno, ale samochód się
nie zatrzymał. W końcu zahamowała, zamknęła drzwi i uchyliła lekko szybę.
– Podporucznik Brazil, policja – powiedział, wycierając twarz brzegiem podkoszulka,
– Nie poznaję pana – oświadczyła, oceniając go w taki sposób, jakby zastanawiała się nad
zakupem.
– Nie chciałbym być natarczywy, ale proszę mi powiedzieć, co pani robi na sali
gimnastycznej?
– Jest pan natarczywy.
– Rozmawiała pani z Bobbym Feeleyem?
– Tak.
– Wolałbym, żeby pani tego nie robiła – powiedział Andy.
– Ktoś to musi zrobić, a tu mam swoje osobiste zainteresowanie. Czy wy z Charlotte
zamierzyliście nam zakazywać obywatelskie prawa do obrony? Ile ma pan lat?
– Prawa obywatelskie nie dotyczą utrudniania policji prowadzenia śledztwa.
Obejrzała jego nogi.

95

background image

– Jest pan sportowy – zaczęła flirtować. – Ja też mam trenowanie. Jak pan i ja będziemy tam
razem, to będzie fajnie, no nie?
– To bardzo miło z pani strony. – Brazil był uprzejmy, okazywał jej szacunek, a zarazem
prezentował profesjonalne podejście do sprawy.
– W jakim klubie trenuje pan? – Opuściła szybę do końca, pieszcząc każdą część jego ciała
pożądliwym wzrokiem.
– Muszę iść – oznajmił, a Lelia patrzyła mu na krocze.
– Często tu pan przebiega? – zapytała, nadal podziwiając jego sylwetkę. – Spocony pan.
Wygląda pan rozgrzany, tyle tych strużek potu. Pan ściągnie koszulę i napije gatorady. –
Wskazała mu fotel pasażera. – Chodź, Andy. Siadaj, trochę ochłodniesz. Na domu mam basen,
moglibyśmy popływać. Pomyśleć tylko, jak dobrze ci to teraz robi.
– Dziękuję, pani Ehrhart. – Nie wolno mu było zbyt szybko uciec. – Ale naprawdę muszę iść.
Oddalił się od niej biegiem. Szyba mercedesa podjechała do góry. Opony zapiszczały
złośliwie, gdy samochód ostro ruszał.
Pokonując po dwa stopnie na raz, Andy wbiegł do Centrum Robinsa i odszukał salę
gimnastyczną, w której Feeley trenował obronę i faule na wyimaginowanym zawodniku
Kawalerzystów.
– Pan Feeley? – zapytał Brazil zza linii bocznej.
Koszykarz wykonał w jego stronę kilka zwodów. Nagle zaczął się śmiać.
– A co to? Nie może pan trafić na bieżnię?
– Jestem z komendy policji w Richmondzie, prowadzę dochodzenie w sprawie aktu
wandalizmu, który zeszłej nocy miał miejsce na cmentarzu Hollywood – wyjaśnił Brazil.
– Zawsze pan pracuje w takim stroju? – Feeley spróbował rzucić za trzy punkty, ale piłka
nawet nie doleciała w okolice kosza.
– Właśnie biegałem, gdy zauważyłem odjeżdżającą Lelię Ehrhart.
– Niezła sztuka. – Student podniósł piłkę. – Od jak dawna ona zaszczyca świat swą
obecnością?
– Panie Feeley...
– Proszę mi mówić Bobby.
– Dobrze, Bobby. Domyślasz się, kto przemalował pomnik na ciebie? – zapytał Andy. –
Zakładając oczywiście, że to nie twoje dzieło.
– Nie, nie moje. – Feeley zamarkował rzut piłką. – Ławo uznać, że zabytkowy pomnik na
cmentarzu ma mnie przypominać. – Zaczął kozłować. – Ale ja jestem skromnym koszykarzem i
nie robię z siebie bohatera.
– W jaki sposób dostałeś się do drużyny? – Brazil obserwował, jak tamten wykonuje rzut i
nie trafia do kosza.
– Kiedyś szło mi lepiej – powiedział Feeley. – Trenowałem na dziedzińcu przed szkołą, gdy
chodziłem do liceum, a potem przyjęło mnie wiele uczelni i zdecydowałem się na Richmond.
Przyjechałem tutaj i coś się popsuło. Kurde, zacząłem nawet myśleć, że może mam raka,
Parkinsona albo zanik mięśni. – Feeley usiadł na piłce i podparł głowę dłońmi, wyglądał na
przybitego. – Nic mi nie pomaga też noszenie koszulki z numerem Twistera Gardenera – mówił
zrozpaczony. – Zastanawiam się nawet, czy nie wyszło mi to na gorsze. Wie pan, czuję na sobie
presję psychiczną, bo ludzie patrzą na mnie, widzą dwunastkę i wspominają tamtego.
– Nie pochodzę stąd. – Brazil usiadł obok niego. – Poza tym wolę tenis niż koszykówkę.
– Zaraz panu wyjaśnię. Twister był najlepszym koszykarzem, jakiego kiedykolwiek miała ta
uczelnia. Z pewnością grałby teraz u Bullsów, ale został zabity.
– Jak to się stało? – zapytał Brazil.
Gdzieś głęboko w głowie zaczęła mu kiełkować pewna myśl.

96

background image

– Wypadek samochodowy. Jakiś pieprzony pijak jechał pod prąd. To było w sierpniu
zeszłego roku. Twister wkrótce miał zacząć drugi rok.
Opowieść ta poruszyła Brazila. Zdenerwowało go, że nieprzeciętny talent został w jednej
sekundzie zniszczony, bo komuś zachciało się wypić w barze o kilka piw za dużo.
– Cieszę się, że na własne oczy widziałem, jak grał. Chyba mogę go nazwać swoim idolem. –
Feeley wstał i przeciągnął mięśnie ponad dwumetrowego ciała.
– Przyjemnie jest nosić numer swojego idola – zauważył Andy, również wstając.
Student wzruszył ramionami.
– Trochę się uginam pod jego ciężarem.
– To może lepiej zmienić? – zaproponował Brazil.
Tamten się zdziwił. Rysy jego twarzy stężały, w oczach pojawił się błysk.
– Co takiego? – zapytał.
– Może powinieneś oddać ten numer komuś innemu? – wyjaśnił Andy.
Koszykarz przymknął powieki i zacisnął zęby.
– Nie ma mowy.
– To tylko propozycja – powiedział Brazil. – Nie rozumiem, dlaczego uparłeś się na ten
numer, skoro cię przytłacza i odczuwasz z tego powodu presję ze strony kibiców. Bobby, lepiej
dać sobie z tym spokój.
– Takiego wała.
– To proste.
– Nie ma mowy!
– Z pewnością byłoby to sensowne posunięcie – przekonywał go Andy.
– Nie i już.
– Dlaczego?
– Bo nikt nie będzie tak dbał o ten strój jak ja! Dlatego!
– Skąd wiesz?
Feeley z całej siły rzucił piłką, ale odbiła się od tablicy, nie dotykając nawet obręczy.
– Bo nikt tak jak ja nie szanuje Twistera, nikt go nie rozumie i nikt nie głosi jego chwały tak
jak ja! – Pobiegł po piłkę, a potem kozłując z jednej ręki do drugiej, zrobił zwód. – I powiem ci
coś jeszcze! Nigdy, powtarzam nigdy, nie zobaczysz tej bluzy przybrudzonej ani ciśniętej w kąt
sali! – Rzucił piłkę znad głowy, aż zakręciła się po obręczy. – Przypętał się jakiś cholerny gnojek
i chce skalać święty numer Twistera!
Zebrał piłkę spod siatki, zakozłował, zrobił przysiad, odganiając się od rąk
wyimaginowanych przeciwników, wyskoczył na wysokość co najmniej pół metra i z góry
wcisnął ją do kosza.
– Czy Twister miał tu w okolicy rodzinę?
– O ile pamiętam, przychodził na mecze z takim dzieciakiem. Sadzał go tuż za ławką dla
zawodników – mówił Feeley, jednocześnie rzucając osobiste. – Moim zdaniem, mógł to być jego
młodszy brat.
W zakładzie kamieniarskim James River Ruby Sink na własną rękę prowadziła dochodzenie.
Wokół rozlegał się przeraźliwy hałas narzędzi pneumatycznych, ktoś rozbijał granit z
południowej Georgii czterobijakowym młotem sprężarkowym. Pracowała betoniarka, a dźwig
podnosił sześćsetkilogramowy pomnik o popękanej i zaśniedziałej powierzchni.
Biały marmur z Vermontu ciężko poddawał się obróbce, rzadko go używano i Floyd Rumbie
musiał się przy nim bardzo napracować. Już i tak nie czuł się najlepiej. Przedpołudnie nie
należało do najszczęśliwszych. Strzykało mu w plecach, a syn musiał zostać w biurze, ponieważ
sekretarka wyjechała na urlop.
Ponadto czwarty raz w tym tygodniu przyszedł chory na Alzheimera pułkownik Bailey, aby

97

background image

powiedzieć, że zostanie pochowany w mundurze i chciałby mieć wyrytą jakąś patriotyczną
inskrypcję na nagrobku z szarego marmuru Saint Cloud. Za każdym razem Rumbie przyjmował
nowe zamówienie, ponieważ ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało, było urażenie klienta.
Podnosząc dłuto i zabierając się z powrotem do rzeźbienia liścia z czarnego marmuru Nero,
wspomniał nieprzyjemną sytuację, gdy nagle umarł na atak serca makler Ben Neaton, a jego żona
była tak bardzo przytłoczona tym faktem, że nie potrafiła nawet myśleć, a co dopiero wybrać
odpowiedni nagrobek.
Rumbie zaproponował wtedy elegancki czarny kamień, ponieważ pan Neaton zawsze jeździł
lśniącym czarnym lincolnem i nosił czarne garnitury. Inskrypcja „To nie śmierć, lecz
reinwestycja” została wykonana na gumowej matrycy, którą przyklejono do powierzchni
kamienia. Maszyna żłobiła litery dosłownie przez kilka minut, lecz detale w rodzaju kwiatów lub
liści bluszczu Rumbie zawsze rzeźbił sam.
Do typowych zachowań ludzi, którym nagle umarł ktoś bliski, należało zostawianie
wszystkich decyzji dotyczących pomnika Rumble’owi. Opowiadali mu o życiu utraconej osoby,
o tym, co ostatnio mówiła, co jadła i jak się ubierała, a także co miała zamiar uczynić w
najbliższej przyszłości. Każdy też miał złe przeczucia z powodu jakiejś drobnostki.
Właściciel zakładu wysłuchiwał niekończących się historii o tym, jak małżonek nie poszedł
jak zwykle po gazetę, gdy żona przygotowywała śniadanie i kanapki dzieciom, budziła je,
wyprawiała do szkoły, pilnowała, żeby się nie spóźniły na autobus, i smażyła mężowi jajka, tak
jak lubił, a potem pytała, co zje na kolację i o której wróci.
Ruby Sink wyprowadzała Rumble’a z równowagi. Planowała swój pomnik, odkąd jedenaście
lat temu umarła jej siostra i nie było nic nadzwyczajnego w tym, że przychodziła raz na miesiąc
do zakładu, popatrzeć, nad czym kamieniarz aktualnie pracuje. Najpierw chciała mieć aniołka,
potem drzewo, później nagrobek z liliami rzeźbionymi w skromnym afrykańskim granicie, a
jeszcze później przerzuciła się na marmury i zastanawiała niczym strojnisia, wybierająca przed
lustrem sukienkę w odpowiednim kolorze. Chciała zielony znad Jeziora Górnego, potem
tęczowy, następnie Wausau, później dereniowy i jeszcze Mountain Red.
Rodzina Rumble’ów prowadziła zakład kamieniarski od trzech pokoleń, właściciel miał więc
w życiu do czynienia z różnymi typami ludzi i był na tyle mądry, że bez słowa anulował
zamówienia panny Sink, gdy po raz trzeci z kolei zmieniała zdanie.
– Dzień dobry, Floydzie. – Weszła do środka i przekrzykiwała dudnienie młotów, terkotanie
maszyn i szumy sprężarek oraz zasysaczy pyłu węglowego.
– Dobry – odrzekł.
– Jak ty wytrzymujesz w takim kurzu? – Za każdym razem powtarzała to pytanie.
– To zdrowo – odparł jak zwykle. – Tego samego używa się do produkcji pasty do zębów.
Myję zęby cały dzień. Widziałaś, żeby któryś z Rumble’ów chorował na zęby?
Wdawał się w taką rozmowę częściowo dlatego, żeby odciągnąć pannę Sink od tematu.
Czasami mu się udawało. Ale nie tym razem.
– Chyba już słyszałeś – powiedziała.
Sześćsetkilowy pomnik wisiał w powietrzu i Rumbie zastanawiał się, jak teraz oczyścić go i
wyreperować. Wszystkie poprawki należało wykonać ręcznie, a nie miał szans na zabranie się do
tego, póki na horyzoncie znajdowała się panna Sink. Czyżby postanowiła w końcu podjąć
ostateczną decyzję? Może ustaliła już bez cienia wątpliwości, że chce mieć ręcznie rzeźbiony
pomnik z miękkiego białego marmuru z Vermontu?
Zaczął przeglądać półki z wzornikami liter, przygotowując się do wykonania hebrajskiej
inskrypcji w marmurze Sierra White. Jego pracownicy opuszczali uszkodzony pomnik na wózek.
– Słyszałeś, że zdewastowano Jeffersona Davisa? – zapytała Ruby Sink.
– Coś mi się obiło o uszy.

98

background image

Rumbie układał szablony liter. Musiały być przezroczyste, a więc plastikowe, ale te ciągle
się łamały.
– Wiesz, Floydzie, że należę do zarządu cmentarza.
– Oczywiście, że wiem.
– Teraz najpilniejszą sprawą jest ustalenie, jak bardzo pomnik został zniszczony, jak go
naprawić i ile to będzie kosztowało.
Rumbie nie był jeszcze na cmentarzu i nie widział pomnika. I nie miał zamiaru tam chodzić,
jeśli mu nie zaproponują tej pracy.
– Pomalowali marmurowy cokół czy tylko rzeźbę z brązu? – zapytał.
– Głównie brąz. – Na samą myśl o tym starej damie robiło się niedobrze. – Ale powierzchnia
cokołu też została wymalowana na wzór parkietu boiska do koszykówki. Tak, marmur też
wchodzi w grę.
– Rozumiem. Davis stoi na parkiecie koszykarskim. Co jeszcze?
– Najgorsze. Wandal wymalował na nim cały strój koszykarski, łącznie ze sportowymi
butami. I zmienił mu kolor skóry.
– Wygląda na to, że mamy dwa problemy – odezwał się kamieniarz, wyrzucając kolejną
złamaną plastikową literę i zaczynając wycinać napis diamentem. – Z marmuru trzeba by zedrzeć
powierzchnię i położyć nową warstwę. A co do brązu, to jeśli mamy do czynienia z farbami
olejnymi...
– Z tego, co mogę powiedzieć, to tak – przerwała mu Ruby. – Żadne tam spreje. Wszystko
przykryte grubą warstwą nałożoną pędzlem.
– Trzeba ją będzie zetrzeć. Na przykład za pomocą terpentyny. A potem pokryć warstwą
poliuretanu, żeby nie dopuścić do utleniania.
– Należy przyjrzeć się temu z bliska – powiedziała panna Sink.
– Najlepiej – potwierdził Rumbie. – W ostateczności zabierzemy Jeffa Davisa do zakładu.
Przecież nie będę robił tych wszystkich prac przy ludziach na publicznym cmentarzu. A to
oznacza, że musimy podnieść go dźwigiem i zabrać na ciężarówkę.
– Pewnie na czas robót trzeba będzie zamknąć cmentarz – zauważyła Ruby.
– Na czas transportu na pewno. Ale ja i tak bym zamknął, na wypadek gdyby znaleźli się
naśladowcy. No i powinno się zorganizować jakieś patrole.
– Powiem Lelii, żeby się tym zajęła.
– A na razie, wolałbym, aby nikt nie ruszał pomnika. O ile oczywiście to ja mam naprawić
szkody.
– Oczywiście, że ty.
– Zabranie pomnika z cmentarza zabierze mi mniej więcej jeden dzień, ale nie potrafię
określić, ile czasu zajmą dalsze prace.
– Przypuszczam, że ta robota będzie kosztowała niezły grosz – powiedziała skwapliwie.
– Jak zwykle wszystko rzetelnie policzę.
Bubba nie miał zamiaru zawracać sobie głowy rzetelnością. Ze zdenerwowania nawet nie
pomyślał o spaniu i gdy tylko odeszli dochodzeniowcy z odciskami palców i innymi dowodami,
natychmiast wrócił do warsztatu. Sprzątał i czyścił bez wytchnienia, a złość dodawała mu
energii. Tymczasem Torba cały czas ujadała, biegała w kółko na łańcuchu, wskakiwała i
wyskakiwała z przewróconej na bok beczki.
Jak dotąd karma nie była dla Bubby najłaskawsza. Przyniósł dużą torbę szklanych kuleczek i
słoik żółtej fluorescencyjnej farby. Wiercenie dziurek w kulkach przysporzyło mu nie lada
trudności. Wyślizgiwały się z imadła, a gdy ściskał je mocniej, pękały. Wiertło ześlizgiwało się i
w końcu też się złamało. Przez dłuższy czas bezskutecznie ponawiał próby, aż w końcu wpadł na
lepszy pomysł.

99

background image

Kilka minut po trzeciej do warsztatu wsunęła głowę Honey. Na jej twarzy malowała się
troska.
– Kochanie, cały dzień nic nie jadłeś – powiedziała zmartwionym głosem.
– Nie mam czasu.
– Ależ kochanie, na to człowiek zawsze ma czas.
– Nie teraz.
Nagle zauważyła na stole, co zostało z jej sznurka pereł.
– Kochanie, co ty robisz?
Ośmieliła się wejść kilka centymetrów za próg warsztatu. Perły bezpowrotnie uległy
zniszczeniu, ponieważ mąż powiększył w nich dziurki wiertłem.
– Bubba! Coś ty zrobił z moimi perłami? Dostałam je od ojca.
– I tak są sztuczne.
Jedną z pereł nanizał na czarny sznurek i zamotał ciasny supeł. To samo zrobił z drugą perłą
na drugim końcu sznurka, który potem złożył na pół i zawiązał jakieś dziesięć centymetrów
powyżej pereł. Zakręcił tym urządzeniem nad głową niczym lassem. Najwyraźniej zadowolony z
wyników powtórzył zabieg kilka razy z innymi perłami i sznurkami.
– Honey, wracaj do domu – polecił żonie. – Lepiej, żebyś tego nie widziała i nikomu nic nie
mówiła.
Z niepokojem cofnęła się do drzwi.
– Chyba nie zamierzasz zrobić nic złego? – zdecydowała się zapytać.
Bubba nie odpowiedział.
– Kochanie, wiem, że nigdy nic złego nie zrobiłeś. Odkąd cię znam, zawsze byłeś uczciwym
człowiekiem. Tak uczciwym, że inni zawsze cię wykorzystywali.
– Jadę do Kleksa, a potem razem jedziemy do Suffolk.
Wiedziała, co to oznacza.
– Na Posępne Bagnisko? Tylko mi nie mów, że tam się wybieracie.
– Może tak, a może nie.
– Pomyśl tylko o wężach. – Zadrżała z przerażenia.
– Wszędzie są węże – odparł Bubba, który miał obsesję na ich punkcie i wydawało mu się, że
nikt o tym nie wie. – Mężczyzna nie może całe życie bać się węży.
Kleks także miał warsztat, ale o wiele lepiej urządzony niż Bubby i wyposażony tylko w
podstawowe narzędzia. Wstawił tam zwyczajny stół, drewniane podstawki, piłę tarczową,
wycinarkę, tokarkę do drewna i odsysacz wiórów. Kleks również nie przejmował się wężami,
lecz kierował się zdrowym rozsądkiem.
Jak na tę porę roku było niezwykle ciepło. Grzechotniki na Ponurym Bagnisku mogły się już
rozbudzić i mieć coś przeciwko temu, aby Kleks zapolował tam na szopy. Lepiej pasowałby
okręg Southampton, tylko nie w towarzystwie Bubby. Stojąc przy stole, Kleks przyklejał za
pomocą kleju super glue prawdziwą grzechotkę grzechotnika do długiego kawałka gumowego
węża. Zaopatrzył też go w zwykły haczyk wędkarski przymocowany do sześciometrowej żyłki.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Kleks wsunął przenośną klatkę dla psa na tył załadowanego sprzętem do polowania na szopy
dodge’a ram V10. – Wskakuj, Kowboj – polecił. Łaciaty pies myśliwski chętnie wskoczył do
furgonetki i zajął miejsce w swoim kojcu. Kowboj był przyuczony do tropienia zamieszkujących
pnie drzew szopów i oprócz tej czynności oraz jedzenia niczym więcej się w życiu nie zajmował.
Zdobył kiedyś tytuł championa Wielkiej Wystawy. Miał głęboki, donośny głos, czyli wymarzony
dla myśliwskiego psa tropiącego szopy, w odróżnieniu od polowań w górach, gdzie przydawał
się raczej wyższy ton szczekania.
Kleks szczycił się Kowbojem i karmił go suchym pożywieniem firmy Sexton sprowadzanym

100

background image

aż z Kentucky. Kowboj miał zwarte, podobne do kocich łapy, silne nogi o wyrobionych
mięśniach i prawidłowy zgryz. Uszy sięgały mu do czubka nosa, sztywny niczym szabla ogon
trzymał wysoko uniesiony. Była to zupełnie inna klasa psa niż ten, do którego kupna – z
ogłoszenia zamieszczonego w piśmie dla miłośników psów myśliwskich „American Cooner” –
namówił Bubbę.
Ten był przekonany, że robi znakomity interes. Suczka została już ułożona i pochodziła z
linii Groma – psa należącego do światowej czołówki championów. Bubba zapłacił trzy tysiące
dolarów, chociaż wcześniej nie widział jej na oczy ani nie wiedział o jej przygotowaniu do
tropienia kojotów, jeleni, niedźwiedzi i rysi. Umiała też szukać pancerników i „oposów, które
jeszcze dobrze z torby nie wyszły”, jak mawiał sprzedawca; stąd się wzięło jej imię.
Na podjazd zajechał Bubba swoim dżipem cherokee. Zdjął klatkę z psem i przełożył ją na
furgonetkę Kleksa. Torba przestała szczekać i merdała ogonem jak oszalała.
– Dobra psina – powiedział Bubba.
Założył kalosze do kolan, przymocował latarkę czołówkę, miał też ze sobą rękawice, latarkę
ręczną, pelerynę Barbour powlekaną nieprzemakalną warstwą, telefon komórkowy, kompas i nóż
sprężynowy Spyderco. Torbę myśliwską umieścił na podłodze przed swoim fotelem. Znajdowały
się w niej różne różności, między innymi kanapki Cheez Whiz, apteczka, colt anaconda i perły na
sznurkach.
– Zaopatrzyłeś się tak, jakbyś przewidywał nadejście burzy śnieżnej – skomentował Kleks,
gdy kolega pojawił się na podjeździe.
– O tej porze roku można się spodziewać każdej pogody. Nigdy nic nie wiadomo.
– Bubba, przecież jest ciepło. Kto wie, czy na Ponurym Bagnisku nie rozbudziły się już
węże.
Bubba udawał, że go to nic nie obchodzi, ale na całym ciele zjeżyły mu się włoski.
– Porozmawiamy o tym w Loraine – powiedział.
Jechali przez plantacje orzeszków ziemnych, mijali pola pokryte splątaną roślinnością i
świeżo zaorane puste połacie gruntów. W Wakefield od lat nic się nie zmieniało, nie licząc
nowego radaru WSR-88-D Doppler należącego do Krajowych Służb Meteorologicznych.
Wyglądem przypominał ogromną nowoczesną wieżę ciśnień i budził wiele uprzedzeń wśród
okolicznych mieszkańców, którzy nie chcieli mieć tej maszynerii w pobliżu swych pól.
Również Bubba zawsze odczuwał coś dziwnego, gdy czasza radaru pojawiała się nad
czubkami drzew. Oczywiście nie miał wątpliwości, że urządzenie służy do śledzenia chmur
burzowych, sprawdzania kierunku wiatru i ostrzegania przed nadejściem tornada. Przypuszczał
jednak, że jest w tym coś więcej. Tu także w grę wchodzili obcy. Być może wykorzystywali
radar do komunikowania się z macierzystym statkiem, niezależnie w jakim przedziale czasowym
lub w jakiej płaszczyźnie rzeczywistości się znajdował. Jakkolwiek by na to patrzeć, ktoś musiał
ich tu przysłać. I na pewno mieli jakiś sposób kontaktowania się z domem.
Kiedyś Bubba dzielił się takimi teoriami z Kleksem, ale te czasy już minęły. Spojrzał na
swego najlepszego kumpla i poczuł oburzenie.
Gdy mijali kościół Dzieciątka Jezus, wcale nie miał nastroju do nadstawiania drugiego
policzka. A kiedy przejeżdżali obok Domu Pogrzebowego Purviance, nawiedziły go mroczne
myśli na temat długowieczności Kleksa. Po wjeździe do okręgu Southampton, gdzie myszołowy
szukały na drogach pożywienia, myślał o tym, że Kleks robi go w konia już od czasów ich nauki
w szkółce niedzielnej.
Tuż za mokradłami znajdowała się restauracja Loraine oferująca „szybką i przyjazną
obsługę”. Reklamował ją neon z napisem „Sma one kr etki ost yg i kra y 13,25 doi.” i migającą
strzałką na małym kremowym budynku z czerwonymi ozdobami. Parking znajdował się na
dawnym miejscu postojowym dla ciężarówek, pośrodku usypano kopce na starych pompach po

101

background image

dystrybutorach paliwa. Gdy Bubba z Kleksem szli z samochodu obok witryny okiennej
ozdobionej szynkami z Smithfield, za restauracją przejechał z hukiem pociąg z Norfolk-Południe.
Restauracja Loraine należała do ulubionych lokali wszystkich myśliwych polujących na
szopy. W martwym sezonie nie było tu tak gwarno jak w łowieckim, ale barmanka Myrtle nie
narzekała. Rozumiała zasadność istnienia okresu ochronnego, gdy futra kosztowały po
dwadzieścia dolarów za sztukę. Jednak teraz nikt się tym nie przejmował, ponieważ cena spadła
do ośmiu dolarów. Co chłopcy upolują, najczęściej zostaje w lesie.
Myrtle zawsze cieszyła się na widok Bubby i Kleksa. Polowali dla samej rozrywki i aby dać
się wybiegać psom. Zabijali szopy tylko po to, aby zwierzaki przypomniały sobie o własnych
umiejętnościach i od nowa w nie uwierzyły. Myrtle nawet nie potrafiła zliczyć, ile razy widziała
w restauracji myśliwych w polowych mundurach formacji Delta Wings poplamionych krwią.
Chłopcy dużo palili i lubili coś przekąsić. Zamawiali dużo gorącej kawy, smażone krewetki w
ogromnych ilościach, „półmiski kapitańskie” i sztukamięsy.
Blaty stołów były plastikowe i nosiły numery rodem z salonu bingo. Bubba i Kleks wybrali
B4 ze szczerym napisem: „Wróćcie naprawdę niedługo”. Bubba zaczął przeglądać zawartość
plecionego koszyka z cukrem, sosami worcestershire i tabasco oraz paczkami galaretek w
poszukiwaniu wafli kapitańskich.
– Dobra, przystąpmy do rzeczy – powiedział Kleks, zdejmując czapeczkę baseballową. – Ile?
– A ile proponujesz? – Bubba udawał macho i chciał okazać pewność siebie, w głębi duszy
jednak trząsł się jak galareta.
– Pięćset – oznajmił Kleks, bacznie obserwując reakcję kolegi.
– Podbijam do tysiąca – odrzekł Bubba, choć czuł w żołądku lodowe igiełki.
– Jesteś na to przygotowany, kolego? A może tylko blefujesz?
– Mam kasę w kieszeni.
Kleks pokręcił głową.
– Twoja Torba wskakuje na dach kurnika za kurczakiem i poszłaby na drzewo za kozą. To
tak, jakby chciała łapać szopa na czubku słupa telefonicznego. Boi się przechodzić przez wodę,
staje przed nią i szczeka, poza tym nie trzyma się przy nodze. Nie jest warta kuli na odstrzał.
– Jeszcze zobaczymy – odpowiedział tamten i właśnie w tej chwili nadeszła Myrtle z
notesem w dłoni.
– Co zamawiacie, chłopcy?
– Mrożoną herbatę, smażone krewetki i ostrygi – wyliczył szybko Bubba.
– Jedną porcję czy „do woli”?
– Ile się w brzuchu pomieści.
Myrtle uśmiechnęła się, żując gumę.
– A dla Kleksa?
– To samo.
– Wy, chłopcy, jak zwykle nie macie kłopotów z podjęciem decyzji – pochwaliła ich,
zgarniając okruszki ze stolika, a potem wróciła do kuchni.
– W którą stronę pójdziemy? – zapytał Bubba.
– Zaczniemy przy skrzyżowaniu sześćset dwudziestej i czterysta sześćdziesiątej. – Kleks
wskazał ręką kierunek. – Droga w lewo prowadzi donikąd. Tam kończy się asfalt i są tylko
zabłocone ścieżki, las i odnogi rzeczne. Zastanawiałem się też nad Ponurym Bagniskiem. Gdy za
dnia zrobi się ciepło, węże wypełzają z ziemi jak dżdżownice i jest ich tam zatrzęsienie. A gdy
nocą się oziębia, równie łatwo je znaleźć jak patyki na drodze.
Nagle Bubba zaczął mieć trudności ze złapaniem powietrza.
– Co ci się stało? – zapytał Kleks.
– Alergia. Zapomniałem wziąć sudafedu.

102

background image

– Nie powinno być aż tak źle z tymi wężami – kontynuował tamten. – Jak zobaczymy
jakiegoś, to po prostu zostawimy go w spokoju. One bardziej się boją nas niż my ich.
– A skąd wiesz? – zapytał ostrym tonem Bubba. – Czy jakiś wąż rzeczywiście to
potwierdził? To tak jak z mówieniem, że psy nie mają poczucia czasu. Pytał ktoś Torbę, czy to
prawda? Ja słyszałem opowieści, że węże wślizgują się człowiekowi do nogawki spodni. I gdzie
tu strach?
– Słuszna uwaga – odrzekł w zamyśleniu Kleks. – Też o tym słyszałem. Słyszałem też, że
węże potrafią gonić ludzi, a kobry psikają w oczy jadem. Ale nie potrafię powiedzieć, czy to
wszystko prawda.
Święta próbowała uspokoić Dymka i wydobyć go z ponurego nastroju. Gdy był w tak złym
humorze, nie miała szans poważnie z nim porozmawiać.
– Kociu, nie chcę, żeby ci się coś złego stało, to wszystko – spróbowała jeszcze raz.
Pędzili obwodnicą Midlothian ze spelunki, którą Dymek nazywał klubem, gdzie zgromadził
tyle broni, że wystarczyłoby do zajęcia całego posterunku policji.
– Jak go dopadnę, to już po nim – powiedział Dymek. Wu-Tang grał melodię „Sroga kara”.
Dymek podkręcił głośniej radio.
– Co ja mu kazałem? – Spojrzał na Świętą.
– Kazałeś mu pomalować pomnik – odrzekła cicho, wpatrując się w jego dłonie z obawą, że
za chwilę mogą się wyciągnąć w jej stronę.
– Kazałem mu pomalować, czyli pomazać. Znaczy upaćkać. – Ścisnął mocniej kierownicę. –
Powinienem tam, kurwa, stać i patrzeć. A niech go szlag trafi! Odjebał tam małą pieprzoną rybkę
i cały świat teraz myśli, że to ma jakiś związek z rybim wirusem! A gdzie nasz znak, co? Gdzie
jest podpisane, że to Szczupaki?
– Chyba nie ma podpisu. – W głębi serca Święta była przerażona na śmierć. Wiedziała, że
przyczajona w Dymku bestia zaraz wyskoczy.
– Ja to, kurwa, naprawię. A wiesz, jak?
– Nie, kochany – odpowiedziała, masując mu kark.
– Zostaw mnie! – Odepchnął jej rękę. – Myślę teraz!
O tej porze pokój redakcyjny zajmowali reporterzy specyficznego typu, kronikarze ciemnych
zaułków, sypiający w dzień i opisujący życie od najgorszej strony. Artis Roop pracował po
godzinach.
Był naładowany energią i z zapamiętaniem bębnił w klawiaturę, pisząc o koncernach
tytoniowych, Rybiej histerii i niewielkiej rybce wymalowanej na cokole Jeffa Koszykarza. Nie
odkrył nic nowego.
Przedstawiał tylko stare informacje w nowym świetle, i sam dobrze o tym wiedział. Cały
czas chodziło o stare pojedynki handlarzy narkotyków i o kłótnie w radzie miejskiej.
– Cholera! – Odchylił się na krześle do tyłu, przeciągnął i pokręcił głową na boki.
– Masz coś do najnowszego numeru? – zawołała pełniąca nocny dyżur redakcyjny Clara
Outlaw.
– Pracuję nad tym – odpowiedział.
– Długi tekst?
– A ile mam miejsca? – zapytał Roop.
– Zależy od tematu i wagi informacji.
Roop już miał wyznać, że w gruncie rzeczy nie znalazł nic ważnego, gdy nagle zadzwonił
jego telefon.
– Mówi Roop – rzucił w słuchawkę.
– Skąd mam wiedzieć?
– Proszę? – zapytał.

103

background image

– Skąd mam wiedzieć, że rozmawiam z Roopem? – pytał ostry męski głos.
– Co to jakieś żarty? – Już miał odłożyć słuchawkę.
– Jestem facet od tych ryb.
Artis milczał; pośpiesznie otworzył notatnik.
– Słyszałeś kiedyś, koleś o Szczupakach?
– Nie – odrzekł dziennikarz.
– A kto twoim zdaniem pomalował ten zasrany pomnik, co? Co niby znaczy ta ryba?
– To szczupak? – Roop zapalił się do tematu. – Ta ryba to szczupak?
– Wreszcie, kurwa, skapowałeś?
– Mówi się, że to raczej pstrąg – zauważył Artis.
– Nie, to nie żaden pstrąg. I zapamiętaj to sobie, bo w tym pieprzonym mieście dużo się
dzieje za sprawą Szczupaków.
– A czy można powiedzieć, że Szczupaki to gang? – zapytał dziennikarz.
– Nie, tłumoku, jesteśmy żeńską drużyną skautów.
– A więc mogę w swoich artykułach nazywać Szczupaki gangiem? Kim pan jest? – zapytał
ostrożnie.
– Twoim najgorszym koszmarem.
– A tak naprawdę?
– Dowódcą. Jestem tym, kim chcę, i robię to, co mi się podoba.
To wasze miasto gówno jeszcze widziało. Wydrukuj to, facet, na czerwono. Pamiętaj o
Szczupakach. Jeszcze dużo o nas usłyszysz.
– Ale co wspólnego ma koszykarz, rysunek ryby i wirus komputerowy...?
W odpowiedzi usłyszał sygnał rozłączenia. Natychmiast zadzwonił na policję.
Do rozmowy Kleksa i Bubby przyłączyły się już stoliki B3, B6, B2 i B1.
– Ja też wam opowiem, co mi się kiedyś przytrafiło – mówił starszy mężczyzna w
kombinezonie. – Znalazłem węża w ubikacji. Podnoszę deskę, a drań leży zwinięty w spiralę i
macha językiem na wszystkie strony.
– O rany! – zawołała kobieta przy innym stoliku. – Skąd tam się wziął?
– Nie wiem. Przypuszczam, że było mu za gorąco i chciał się ochłodzić.
– Węże się zimnokrwiste, nie potrzebują się ochładzać.
– Może przyszedł rurami ze ścieku?
– A ja kiedyś wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, płynąłem łódką w poszukiwaniu
kaczek, a tu nagle wpadł mi pod same nogi grzechotnik. Poważnie. Był gdzieś taki gruby. –
Zakreślił palcami spore koło.
– Ansel, za każdym razem, gdy to opowiadasz, wąż robi się grubszy.
– I co zrobiłeś? – zapytał Kleks.
Bubba siedział w milczeniu, jego twarz robiła się coraz bardziej szara.
– Kopnąłem cholerstwo z całej siły. Przeleciał mi nad głową, poczułem muśnięcie na
włosach, a potem wpadł do wody.
– Myśmy też mieli węża w chłodni. – Do rozmowy włączyła się Myrtle. Przysiadła na
krześle, jakby zrezygnowała z dalszej obsługi klientów. – Jeszcze nigdy w życiu tak się nie
bałam, mówię wam. Musiał się wygrzewać w słońcu na rampie, gdy Beane poszedł po beczkę
ogórków. Na pewno go minął i nawet nie zauważył. Potem się domyśliliśmy, że gdy Beane
otworzył drzwi, wielki grzechotnik wślizgnął się tam i został zamknięty na klucz. Następnego
dnia idę sobie po bekon, otwieram drzwi, wchodzę do środka i słyszę, że coś grzechocze. –
Przerwała, otrząsnęła się i przymknęła oczy. Wszyscy milczeli, czekając w napięciu na dalszą
część opowiadania. – I tak – mówiła Myrtle – stoję jak wryta, rozglądam się, ale początkowo nic
nie widziałam. Po chwili znów słyszę grzechotanie. Wtedy już się domyśliłam, co jest grane. Bo

104

background image

wiecie, grzechotnik ma na stałe przymocowaną grzechotkę, i to właśnie ją usłyszałam. Od strony
dużych beczek z sałatką pomidorową i surówką z kapusty. – Znów przerwała.
– I gdzie był? – Mężczyzna w kombinezonie nie mógł się doczekać.
– Pewnie wcinał tam jakiegoś szczura.
– Nie mamy szczurów w chłodni – broniła się kelnerka.
– Gdzie był ten cholerny wąż? – zapytał Kleks.
– Tyle ode mnie. – Palcami wskazującymi pokazała piętnastocentymetrowy odcinek.
Wszyscy słuchacze otworzyli usta.
– Leżał zwinięty obok szczotki, miał uniesiony ogon i grzechotał.
– I co? I co? – odezwały się głosy.
– I ugryzł mnie – powiedziała. – Tutaj, w lewą łydkę. To się działo tak szybko, że niczego
nie poczułam. A potem znikł bez śladu. Przez tydzień leżałam w szpitalu i mówię wam, noga mi
tak spuchła, że chcieli ją amputować.
Słuchacze milczeli. Myrtle wstała.
– No, wasze jedzenie już chyba gotowe – powiedziała, kierując się do kuchni.
Ruby Sink przez parę godzin próbowała się dodzwonić do Lelii Ehrhart, ale najwyraźniej
nikt nie miał zamiaru odebrać.
W chwilach podekscytowania i samotności panna Sink mimowolnie szła do kuchni. Ostatnio
jednak nie miała dla kogo gotować, jeśli nie liczyć tego miłego młodego oficera policji, który
wynajmował jeden z jej wielu domów. Wiele razy myślała już o zaproszeniu Brazila na obiad, ale
zawsze brakowało jej czasu na przyrządzenie większego posiłku.
Zrobienie ciasta to jedno, a pieczeń z rusztu i kurczak z rożna to coś zupełnie innego.
Mnóstwo czasu pochłaniało Ruby uczestnictwo w różnego rodzaju komitetach i radach. Aż dziw
bierze, że w ogóle udało jej się czymś poczęstować tego chłopca. Zakładając, że Brazil ma teraz
mnóstwo pracy, zostawiła mu na pagerze swój numer telefonu.
Pager zapikał w chwili, gdy Andy pukał do drzwi frontowych domu Weeda. Nie trzeba było
prowadzić długiego śledztwa, żeby ustalić w dokumentacji miejskiej, iż w domku za szpitalem
Henrico Doctors, przed którym zeszłej nocy Brazil wysadził chłopca, mieszkają nie Jonesowie
lecz Gardenerowie.
Gdy Roop powiadomił policję, że gang o nazwie Szczupaki przyznał się do dokonania aktu
wandalizmu na cmentarzu, Brazil od razu się domyślił, że wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa mógł w tym maczać palce Weed.
Zapukał jeszcze raz, nie doczekał się jednak odpowiedzi. Noc była ciemna, bezksiężycowa,
na podjeździe nie dostrzegł samochodu, a ze środka domu nie dobiegały żadne dźwięki.
– Jest tam kto? – zawołał głośno Brazil i zapukał latarką. Virginia West obstawiała tylne
wyjście, lecz po kilku minutach ciszy przyszła pod drzwi frontowe.
– Wie, że go szukamy – odezwała się, wsuwając dziewięciomilimetrowego siga do kabury
pod pachą.
– Możliwe – odrzekł Brazil. – Ale nie możemy przyjąć, że wie, iż się domyśliliśmy, kim był
jego brat.
Wrócili spokojnym krokiem do cywilnego samochodu. Andy poświecił latarką na pager i
odczytał numer. Wyjął telefon i zadzwonił do panny Sink. Odebrała natychmiast.
– Andy?
– O, cześć – powiedział słodkim głosem, przypominając sobie o bileciku leżącym w
przedpokoju Virginii.
– Zamykamy cmentarz dla ludzi – oznajmiła natychmiast starsza dama.
Virginia bez pośpiechu otwierała drzwi. Brazil nie wątpił, że chce się dowiedzieć, z kim on
rozmawia.

105

background image

– Świetny pomysł – powiedział.
– Pomnik pójdzie do zakładu kamieniarskiego, a to trochę skomplikowana sprawa, biorąc
pod uwagę jego gabaryty. A więc zanim zostanie zabrany z cmentarza, komitet postanowił nie
wpuszczać tam nikogo. No oczywiście z wyjątkiem pogrzebów.
– Kiedy? – zapytał ściszonym głosem.
– Co takiego? – zapytała Sink. – Nie dosłyszałam.
– Teraz?
– A – odpowiedziała nieco zmieszanym głosem. – Pytasz, czy już jest zamknięty, tak?
– Tak.
– Jest. Lubisz pieczeń z rusztu?
– Nie kuś mnie – szepnął, a Virginia w końcu otworzyła na oścież drzwi samochodu.
– Nie jestem alergiczką – mówiła panna Sink – ale o tej porze roku trochę za dużo w
powietrzu pyłków. Szczególnie w ogrodzie. Poza tym wy, młodzi, nie macie teraz okazji zbyt
często kosztować pieczeni z rusztu i kurczaka z warzywami.
– Um, uwielbiam je – powiedział Andy, a potem obszedł samochód wsiadł na swoje miejsce.
– A wiesz, na czym polega cały sekret pysznych warzyw?
– Słoneczko, prawda?
Virginia gwałtownie odwróciła głowę w stronę ulicy i włączyła silnik.
– No właśnie – odrzekła panna Sink. – Skąd wiedziałeś?
– Próbowałem. Chętnie skusiłbym się jeszcze raz.
– No właśnie, skoro już o tym mowa – ciągnęła starsza dama. – Wpadnij kiedyś, to
spróbujemy coś upichcić.
– Nie mogę się doczekać. Muszę kończyć.
Virginia prowadziła tak, jakby nienawidziła samochodu i chciała go rozbić.
– Ja przynajmniej nie załatwiam prywatnych telefonów w pracy.
Brazil w milczeniu wyglądał przez okno po swojej stronie. Głęboko zaczerpnął powietrza i
westchnął. Z mieszaniną euforii i bólu w sercu spojrzał na swą towarzyszkę. Była zazdrosna. A
więc on ją jeszcze obchodził! Z trudem przychodziło mu zadawanie Virginii takich ran. Już miał
jej wyznać całą prawdę na temat panny Sink, gdy przypomniał sobie o bileciku przy kwiatach i
pomyślał: O nie!
Bubbie nie dopisywał humor, gdy podskakując na koleinach i wyrwach, jechali w
ciemnościach nocy furgonetką Kleksa, który siedział za kierownicą. Nieliczne gwiazdy na niebie
skąpo wydzielały światło i Bubba żałował, że się tu wybrał. Czuł się paskudnie. Zbierało mu się
na wymioty.
– Wydaje mi się, że nie ustaliliśmy jeszcze zasad – odezwał się pełen zapału Kleks.
– Umawialiśmy się, że wszystko będzie jak zwykle – odparł Bubba.
– Tak, ale chyba powinniśmy dodać klauzulę o wycofywaniu się – zaproponował kolega. –
Stawka jest duża, a startujemy jeden na jednego.
– Nie rozumiem – zdziwił się Bubba, nabierając podejrzeń.
– Powiedzmy, że Torba, co dla niej typowe, zacznie szczekać jakieś dwa albo trzy drzewa od
tego, na którym siedzi szop. U niej to normalne. Żeby więc nie sterczeć tam całą noc, ustalamy,
że można się poddać. Mnie ta reguła też dotyczy.
– A więc jeśli ja się wycofam, ty zgarniasz tysiąc dolców, a jak ty się wycofasz, forsa idzie
do mnie. Jeśli wycofamy się obydwaj, nikt niczego nie dostaje – wydedukował Bubba.
– No, widzę że kumasz. Ustalamy czas na sto dwadzieścia minut z przerwami po pięć minut
na odpoczynek pomiędzy etapami. Pozostałe reguły współzawodnictwa jak zwykle.
Gdy w końcu Kleks zaparkował przy błotnistej drodze, Bubba nie miał pojęcia, gdzie się
znajdują. Wysiadając z samochodu, zostawili włączone światła, żeby cokolwiek widzieć. Usiedli

106

background image

na tylnym zderzaku i założyli specjalne buty oraz kurtki.
– Zostawię część rzeczy w samochodzie – mruknął Bubba.
Wsunął się na przednie siedzenie dla pasażera, poza zasięg wzroku Kleksa, i wyjął z torby
perełki na czarnych sznurkach. Włożył je do kieszeni. Następnie wyjął colta anacondę. W innym
wypadku nie wybrałby tej broni na taką okazję, ale teraz nie miał wyboru. Ze wszystkiego innego
został okradziony. Wsunął rewolwer do nylonowej kabury przy pasku pod długą kurtką.
– Gotowi? – zapytał Kleks.
– Możemy zaczynać – powiedział odważnie Bubba.
Wypuszczone z klatek psy szczekały i merdały ogonami. Kleks i Bubba zaraz uwiązali je na
smyczach.
– Dobra psinka – mówił Bubba, głaszcząc Torbę za jedwabistymi uszami.
Kochał swą suczkę, pomimo jej wszystkich wad. Przypominała długonogiego charta z
zadziwiająco miękką sierścią. Uwielbiała lizać swego pana po rękach i twarzy. Niechętnie
puszczał ją do lasu. Gdyby została ukąszona przez węża lub pogryziona przez szopa, Bubba by
tego nie przeżył.
Kleks wyciągnął stoper. Bubba głaskał Torbę i zachęcał, żeby tym razem wytropiła szopa.
– Start! – zawołał Kleks, zanim jego kolega zdążył się przygotować.
Weed biegł w ciemnościach przez Cumberland Street aż dotarł do skrzyżowania z Cherry. Po
obu stronach ulicy rosły drzewa i gęste krzaki, za którymi w górze znajdowało się ogrodzenie.
Gnał po trawiastym zboczu, nerwowo zerkając na prawo i lewo, aż dotarł do parkanu,
którego wcześniej nie widział z powodu gęstych liści. Prawie wcale nie przejmował się tym, co
jest po drugiej stronie. Co mogłoby się stać, gdyby zleciał po pięciometrowym nasypie na
ruchliwą jezdnię? Po co żyć, skoro szuka go Dymek?
Wspiął się na ogrodzenie i odgarniając gałęzie sprzed twarzy, utorował sobie drogę na drugą
stronę. Wstrzymał oddech i zeskoczył, a gdy dotknął stopami ziemi, natychmiast puścił się
biegiem przez wysoką trawę i zarośla. Chronił twarz wyciągniętymi do przodu dłońmi. Dotarł na
niewielką łączkę, gdzie z trudem dostrzegł małe obozowisko i siedzącą postać z żarzącym się
koniuszkiem papierosa przy ustach. Dygotało mu serce.
– Kto tam? – zapytał wrogi głos. – Niczego nie próbuj. Widzę w ciemnościach i wiem, że
jesteś mały i nie masz broni. Co jest? Język ci urwało? – pytał mężczyzna.
– Nie, proszę pana – odrzekł grzecznie Weed. – Nie wiedziałem, że tu ktoś jest. Zaraz sobie
pójdę.
– Nie masz dokąd pójść. I dlatego tu się znalazłeś, co nie?
– Tak, proszę pana.
– Daruj sobie to „proszę pana”. Nazywam się Gołąb.
– To nie jest prawdziwe imię ani nazwisko. – Chłopiec zaryzykował i podszedł nieco bliżej.
– Prawdziwych już nie pamiętam.
– A dlaczego teraz pana tak nazywają?
– Bo zjadam gołębie. No, oczywiście, kiedy się da. Weed poczuł, że żołądek mu się kurczy.
– A ty jak się nazywasz i dlaczego nie chcesz podejść na tyle blisko, żebym cię dobrze
obejrzał?
– Weed.
– Weed? Chwast? To chyba nie jest twoje prawdziwe imię?
– Rzeczywiście.
Weed był głodny i spragniony. Monotonny, jednostajny odgłos ruchu ulicznego napawał go
strachem. W nocy zrobiło się chłodno i marzł w swych szerokich dżinsach i bluzie Bullsów.
Gołąb zapalił następnego papierosa, a chłopiec dostrzegł przez chwilę jego twarz w blasku ognia.
– Stary już jesteś – powiedział.

107

background image

– Na pewno starszy od ciebie. – Mężczyzna zaciągnął się głęboko i przytrzymał dym w
płucach.
Chłopiec podszedł bliżej. Gołąb śmierdział, jakby żywcem gnił.
– Jak tu chwilę pobędziesz, oczy ci się przyzwyczają do ciemności i zaczniesz widzieć.
Widzisz te światła samochodowe? To chyba dzięki nim – mówił Gołąb. – A ty nie wyglądasz na
więcej niż dziesięć lat.
– Mam czternaście – odparł z oburzeniem Weed.
Tamten pogrzebał w torbie i wyciągnął kawałek kanapki. Chłopcu leciała ślinka, ale
jednocześnie czuł obrzydzenie. Gołąb ponownie pogrzebał w torbie i tym razem wyciągnął
dwulitrową butelkę pepsi opróżnioną tylko do połowy. Wyrzucił niedopałek papierosa w
ciemności nocy.
– Chcesz trochę? – zapytał.
– Nie jadam ani nie piję niczego, co pochodzi ze śmietnika – oznajmił Weed.
– Skąd wiesz, że to ze śmietnika?
– Bo widziałem takich ludzi jak ty grzebiących w śmieciach. Włóczycie się z wózkami na
zakupy i nigdzie nie mieszkacie.
Ja mieszkam tutaj – oznajmił Gołąb. – A to nie nigdzie, co? Chodź no tu bliżej, coś ci
pokażę.
Podchodząc i siadając bliżej włóczęgi, Weed starał się wstrzymać oddech, aby nie czuć
przykrego zapachu. Tamten wyciągnął z kieszeni postrzępionej kurtki wojskowej torebkę z jakąś
zawartością.
– Herbatniki z masą orzechową – wyjaśnił szorstkim, zachrypniętym głosem. – Nie pochodzą
z kosza, tylko ze stołówki dla bezdomnych.
– Przysięgasz? – zapytał chłopiec, a jego żołądek błagał o ratunek.
Gołąb skinął głową.
– Mam jeszcze nieotwieraną butelkę wody. Z tej samej stołówki. Chyba mogę się nią
podzielić z małym, zabłąkanym chłopcem.
– Ja nie zabłądziłem.
W przeciwieństwie do Bubby. Gdy tylko psy zostały spuszczone, Torba pognała w jednym
kierunku, a Kleks z Kowbojem w zupełnie innym. Psy jakieś dziesięć minut szamotały się w
leśnym poszyciu, aż w końcu Torba trzy razy szczeknęła.
– Łap, Torba, łap! – zachęcał ją Bubba.
Od strony Kleksa wszelkie hałasy ustały. Bubba rzucił się do biegu, łamiąc gałęzie, by potem
znaleźć powrotną drogę, wpadał w strumyki i przeskakiwał zwalone pnie. Światło dawała mu
latarka umocowana na czole. Nie starał się zachowywać ciszy w nadziei, że jeśli w pobliżu kręci
się jakiś wąż, to dwa razy pomyśli, nim zbliży się do tak hałaśliwego intruza. Czuł oszalałe
bębnienie serca, z trudem łapał oddech, ale starał się podążać za odgłosami wydawanymi przez
Torbę.
Suczka stanęła oparta przednimi łapami o starą sosnę i ujadała, merdając ogonem. Gdy
Bubba podbiegł, nie miał wątpliwości, że albo zwęszyła zapach szopa i poszła jego tropem do
miejsca, gdzie kiedyś przebywał, albo znalazła kolejne ciekawe drzewo, w którym jest tyle
szopów co trawy na lodowcu. Poświecił wodoszczelną latarką SabreLite wysoko po gałęziach, a
potem stopniowo przesuwał snop światła w dół. Był rozczarowany, lecz niezaskoczony.
Wyciągnął dwie pomalowane odblaskową farbą perły na sznurku i zamachał nimi nad głową.
Wypuścił je i z ulgą skonstatował, że zawisły na gałęzi mniej więcej w połowie wysokości sosny.
Gdy oświetlił je latarką, błyszczały na żółto jak oczy szopa. Euforia wypełniła mu serce, Torba
nadal szczekała bez sensu i po chwili pojawił się Kowboj, a za nim Kleks.
– Drzewo, Torba, drzewo! – wołał Bubba.

108

background image

– A skąd! – odezwał się Kleks, z trudem łapiąc oddech.
– Sam popatrz.
Skierował snop światła na żółte oczy błyszczące pomiędzy czarnymi konarami sosny.
– Jeżeli tam jest szop, to dlaczego mój Kowboj siedzi i nie szczeka?
Pies dyszał ciężko i wodził wzrokiem dokoła.
– A to już twój problem – odparł Bubba. – Nie mów, że nie widzisz.
– Widzę – przyznał się z trudem Kleks. – Cholernik siedzi pod dziwnym kątem na tej gałęzi.
Chyba jakoś bokiem.
Bubba wyciągnął kartę wyników.
– Sto punktów za wytropienie i dodatkowe sto dwadzieścia pięć za ustalenie drzewa –
powiedział, zapisując cyfry w tabeli.
Kleks był przygnębiony. Z powrotem uwiązali psy na smyczy i przez pięć minut spacerowali
wolno po lesie. Potem Kleks włączył stoper i znów spuścili psy. Kowboj pomknął przed siebie,
jakby o czymś wiedział. Torba zagłębiła się nie więcej niż trzydzieści metrów między drzewa,
potknęła się w rowie i trzykrotnie zaszczekała.
– Łap, Torba, łap! – Bubba wydał swój okrzyk bojowy.
Kilkadziesiąt metrów dalej zaszczekał Kowboj.
– Dalej, Kowboj, dalej! – zachęcał go Kleks.
Obaj pomknęli za psami. Bubba potykał się o korzenie i dziury, starając się nie myśleć o
wężach. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Kleks dowiedział się, co zrobił jego towarzysz, gotów
byłby zostawić go w lesie samego. A wtedy po kilku latach jacyś myśliwi odnaleźliby jego
szkielet.
Torba szczekała u wejścia do płytkiego wąwozu, więc Bubba przyciągnął ją do bezlistnego
jeszcze dębu.
– Tu szczekaj! – polecił.
Suczka nie wyraziła zainteresowania drzewem.
– No psinko, dalej! – błagał Bubba.
Usiadła z wywieszonym językiem. Bubba westchnął i sięgnął do kieszeni, wyjął kolejną parę
odblaskowych pereł oraz kanapkę cheez whiz z białego chleba. Gdy zamachał suczce kanapką
przed nosem, Torba zaczęła się ślinić i ujadać. Wpadła w szał. Bubba schował kanapkę do
dziupli. Torba szczekała i próbowała skoczyć do otworu, a Bubba umieścił na odpowiedniej
gałęzi kolejną parę „oczu”.
Proceder powtarzał się jeszcze kilka razy, aż do zakończenia dwugodzinnej konkurencji
pozostało dwadzieścia minut. Bubba zdobył dziewięćset punktów, Kleks – zero. Od czterdziestu
pięciu minut nie odezwał się ani słowem i przestał głaskać Kowboja.
– No, to już chyba koniec – stwierdził Bubba. – Nie dasz rady mnie dogonić.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca – powiedział jego przeciwnik.
Ostatnią szansą było wycofanie się Bubby. Dobrze by było, gdyby zrezygnował przed
upływem dwóch umówionych godzin. Gdy spacerowali po lesie podczas pięciominutowej
przerwy dzielącej etapy. Kleks uznał, że nie ma innego wyjścia.
Ostrożnie sięgnął do torby po gumowego węża, objął dłońmi grzechotkę, żeby zbyt wcześnie
nie przerwała ciszy, i odwinął przymocowaną linkę. Potem rzucił go ponad głową Bubby, a wąż
wylądował około sześciu metrów od jego stóp.
– Co to było? – zapytał kolega przerażonym głosem.
– Co? – powiedział Kleks i zaczął ciągnąć za linkę.
Rozległo się grzechotanie.
– O Boże! – zawołał Bubba, stanął jak wryty i poświecił latarką na wielkiego węża sunącego
w jego stronę z ogromną prędkością. Aaaaaaaaaaaaaaa!!! – wrzasnął. Zaczął się miotać na prawo

109

background image

i lewo, uciekał, zerwał z siebie kurtkę, a gad wił się, goniąc go i cały czas grzechotał.
– Uciekaj! – krzyknął Kleks, ciągnąc za linkę grzechotnika .
W końcu Bubba zdołał wyciągnąć rewolwer i ściskając kolbę, próbował utrzymać go w
roztrzęsionych dłoniach. Odwrócił się nagle i zaczął strzelać. Strzępy węża posypały się na boki,
Kleks znalazł kryjówkę za suchym drzewem, a potem przetoczył się za krzaki i po zboczu sturlał
do niewielkiego wąwozu.

Rozdział dwudziesty drugi

Weed zmarzł i cały był obolały. Patrzył na miasto z ciemnego, śmierdzącego obozowiska
Gołębia. Gospodarz zasnął po wypiciu ćwiartki piwa. Chłopiec zastanawiał się, czy wszyscy
policjanci ruszyli w pogoń za nim i co teraz robi podporucznik Brazil. Ciekawe, czy policja
dowiedziała się czegoś, co skierowałoby podejrzenia na Weeda. Pewnie mogliby go podłączyć
do jakiegoś wykrywacza kłamstw i dojść, że to on pomalował pomnik.
Gołąb podzielił się z chłopcem dwoma herbatnikami z masą orzechową. Dał mu też wody,
ale tylko cztery łyki, bo twierdził, że musi mu ona wystarczyć na długo. Zdaniem Weeda
kryjówka włóczęgi cuchnęła jeszcze bardziej niż klub Szczupaków. Myślami uciekał do swego
miłego domu, smacznego jedzenia i czystego łóżka.
Zamierzał już nigdy nie wracać do mamy. Prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy jej na
oczy. Nigdy też nie spędzi weekendu z ojcem, chociaż na tym akurat i tak wcale mu nie zależało.
Możliwe, że będzie musiał żyć tak jak Gołąb, bo Szczupaki zawsze już będą mu deptać po
piętach. Nigdy w życiu nie będzie wolny. Żeby o tym nie zapomnieć, miał wytatuowany numer.
Gołąb przewrócił się na drugi bok, wypite piwo przestawało działać. Poprawił tłumoczek
brudnych ubrań służących mu za poduszkę. Otwarte usta mężczyzny przypominały kosz na
śmieci, którego smród czuje się z odległości dwóch metrów.
– Nie śpisz? – zapytał Weed.
– Ktoś mnie obudził.
– Gołąb, jak ty możesz w taki sposób żyć? Zawsze tak było?
– Kiedyś byłem takim samym małym chłopcem jak ty. Ale dorosłem i walczyłem w
Wietnamie. Jak wróciłem do domu, nie chciałem znowu w tym wszystkim brać udziału.
– To znaczy w czym?
– W dotychczasowym życiu. Nadal tego nie chcę
– Tak samo jak ja – odrzekł Weed. – Może teraz przyłączę się do ciebie.
– A idź do diabła! – Gołąb wprawił Weeda w zdumienie swoim głosem. – Byłeś kiedyś na
wojnie? Miałeś odstrzeloną nogę? I kawałek ręki? Siedziałeś kiedyś w psychiatryku, skąd cię
wywalili na ulicę, bo im brakowało miejsca? Spałeś na chodniku w środku zimy, przykryty tylko
gazetą? Jadłeś kiedyś szczury?
Weed był przerażony.
– Naprawdę odstrzelili ci nogę?
Włóczęga podniósł kikut prawej nogi. Weed nie widział szczegółów, bo dolną część
zakrywała skarpeta, a było jeszcze bardzo ciemno.
– A dlaczego leczyłeś się w szpitalu psychiatrycznym? – Weed zadał najważniejsze z
nurtujących go pytań, gdy ponownie rozważał kwestię ewentualnego pozostania z Gołębiem.
– Bo mam świiiiiirrraaaa!!! – Tamten zaczął się trząść i przewracać oczami.
– Nieprawda.
Chłopiec zaczął się zastanawiać, czy udałoby mu się jeszcze raz pokonać ogrodzenie.
– Prawda. Czasami widzę rzeczy, których nie ma. Zwłaszcza w nocy. Przychodzą do mnie
ludzie z nożami i pistoletami. Widzę odcięte ręce, nogi, tryskającą wszędzie krew. Są na to różne
nazwy, ale w zasadzie to nie ma znaczenia. Weed, nieważne, jak nazwiesz jakąś rzecz, ona i tak
pozostaje taka sama.

110

background image

Wyciągnął z kieszeni kolejny niedopałek papierosa i w nikłym płomyku chłopiec zauważył
okaleczoną rękę mężczyzny. Został tylko kawałek palca wskazującego i kciuk.
– Przed czym uciekasz? – zapytał Gołąb.
– A kto mówi, że uciekam?
– Ja.
– No i co?
– Gliny cię ścigają? – drążył włóczęga. – Nie wstydź się chłopcze. Mnie też parę razy gonili.
Możliwe, że gliny też, a co?
– Nic. – Gołąb wypuścił dym z papierosa. – Ktoś na pewno cię goni. Założę się, że jakiś inny
chłopak. Ukradłeś mu narkotyki albo coś w tym rodzaju.
– Nie, nieprawda. Nigdy nie widziałem na oczy narkotyków! Wściekł się, bo nie zrobiłem
tego, co chciał.
– Bardzo się wściekł? Do tego stopnia, że będzie cię ścigał?
Weedowi łzy popłynęły z oczu. Otarł je w nadziei, że tamten nie zauważy.
– Taa, to pewnie jeden z tych gówniarzy, co strzelają do ludzi jak do kaczek – mówił
włóczęga. – Tacy jak on też zresztą przeważnie giną od kuli.
Złość napełniała chłopca żarem równie gorącym jak filtr papierosowy tlący się w ustach
Gołębia. Mężczyzna wyglądał na zdegustowanego, wyrzucił niedopałek.
– Teraz dzieci są gorsze od tych, które widziałem w Wietnamie. – wspominał. –
Przychodziły obwieszone bombami. „O, cześć, miło pana widzieć” i BUM!. Ale tamte
przynajmniej miały powody. Mówię ci, to nie była zabawa.
– On już nieraz zrobił mi krzywdę – wystrzelił Weed. – Zmusił mnie, żebym wstąpił do jego
gangu, wbrew mojej woli wytatuował mi palec, a teraz przez niego opuszczam szkołę,
opuszczam lekcje sztuki i nie byłem już co najmniej na dwóch próbach orkiestry! Poza tym wie,
gdzie mieszkam, i jak się stąd ruszę, to mi łeb rozwali. On jest gorszy niż demon!
– Wygląda na to, że jest tylko jedno wyjście. – Gołąb starał się zapanować nad sytuacją. –
Wspominałeś, że mogą cię szukać gliny?
– Tak.
– A co przeskrobałeś?
– Pomalowałem pomnik na cmentarzu.
– No to daj się złapać.
– A po co? – Weed był wstrząśnięty.
– Bo wtedy cię zamkną i ten demon cię nie dopadnie.
– Nie chcę iść do więzienia!
– Wsadzą cię do zakładu poprawczego naprzeciwko więzienia. Dostaniesz ubranie, trzy
posiłki dziennie, mały pokoik, będziesz grał w kosza, oglądał telewizję i chodził do szkoły. Jak
będziesz potrzebował lekarza, to przyjdzie. Co w tym złego? Dzieciaki z ulicy mówią o pobycie
w tym miejscu jak o wakacjach. Gnojki. Włos mi się jeży na myśl o nich. Biją mnie, okradają,
popychają, ranią, kopią po jajach.
Kiedyś dla żartu wrzucili mnie do ogniska. I wiesz, jak zostali ukarani? Poszli na dwa czy
trzy tygodnie na „wakacje”. A potem wracają, śmieją się wszystkim w nos, kradną w biały dzień
i chodzą z kieszeniami wypchanymi forsą.
– Nie chcę żadnych wakacji.
– A chcesz umrzeć?
– Nie, Gołąb. Nie chcę umrzeć.
– To daj się zamknąć, żeby ten demon cię nie dorwał – tłumaczył włóczęga. – Może zanim
wyjdziesz, ktoś inny go załatwi. Tacy jak on długo nie żyją.
Trzy przecznice dalej na Spring Street Brazil i Virginia West poddawali oględzinom parkan

111

background image

otaczający miejsce spoczynku prezydentów, gubernatorów, bohaterów wojny secesyjnej,
najznamienitszych rodzin Richmondu, a ostatnio wszystkich obywateli, którzy chcieli tam trafić i
oczywiście wiedzieli, że nie ma już wolnych kwater z widokiem na rzekę.
W odległym zakątku cmentarza Hollywood, gdzie za płotem zaczynają się krzaki jeżyn i
teren opada w kierunku rzeki, poranne promienie słońca przezwyciężały powoli chłód cienia.
Tam właśnie Virginia i Andy odkryli dziurę, przez którą mógł się przecisnąć dorosły człowiek
średniego wzrostu. Sądząc jednak po grubej warstwie rdzy, słupki ogrodzenia zostały przecięte
przed wieloma miesiącami, a może nawet latami.
– Tędy nie wszedł – uznał Brazil, rozglądając się dokoła.
Virginia była zirytowana tym odkryciem, głównie dlatego, że nie ona go dokonała.
– Nie wiedziałam, że jesteś detektywem – zauważyła. – Myślałam, że tylko gryzipiórkiem.
– Nie jestem gryzipiórkiem.
– No fakt. Reporterem. Pisarzem. Kreatorem wizerunku publicznego firmy.
Niedawno został wyznaczony do prowadzenia działu kontaktów ze społecznością, ale jeszcze
na dobre nie zaczął nad tym pracować. Nie mógł również wykonywać swoich zajęć w sieci, bo
system komputerowy nadal nie działał z powodu jakichś rybek. Nie ruszył także z podręcznikiem
komputerowym, co zresztą teraz nie było takie ważne.
– Moim zdaniem spokojnie mógł się tędy wcisnąć – powiedziała Virginia.
Ostrożnie, zęby nie pobrudzić munduru ani się nie skaleczyć, Brazil przeszedł przez otwór.
– Masz rację – odrzekł. – Wchodzisz?
– Nie. To był twój pomysł. Poza tym w przeciwieństwie do ciebie nie uważam, żeby chciał
wrócić na miejsce przestępstwa. Dlaczego tak się przy tym upierasz?
– Ponieważ jego czyn wydaje się bardzo osobisty i przepełniony emocjami. Sądzę, że nie
oprze się pokusie, żeby jeszcze raz popatrzeć na własne dzieło. Dla niego to nie pomnik Jeffa
Davisa, tylko Twistera. W myślach Weeda musi teraz panować zamęt, a ja zamierzam dopaść go
przed Szczupakami.
– Może już go dorwali.
Zastanawiając się nad tym, Brazil oglądał nagrobki tak stare, że inskrypcje stały się już tylko
nieczytelnymi duchami słów. Drzewa rosnące tu jeszcze od czasów wojny secesyjnej rzucały
głęboki cień, wiatr szeleścił w liściach.
– Virginio, pokręcę się tu trochę – powiedział – a potem wezwę kogoś na swoje miejsce.
Wahała się przez chwilę. Andy wyczuwał, że jest dotknięta jego pragnieniem pozostania na
cmentarzu i brakiem zainteresowania, czy będzie mu towarzyszyła.
– Tak czy inaczej – znów się lekko zawahała, a potem wyraziła swoją dezaprobatę: – trzeba
przyznać, że to porąbane miasto. Mają masę problemów, a wydają fortunę na cmentarz.
Brazil dość gruntownie przyswoił sobie wiedzę na temat Richmondu i okolic.
– Właściwie Hollywood nie należy do miasta tylko do nienastawionego na zysk
stowarzyszenia właścicieli działek.
– E tam – odparła Virginia, przeciskając się przez dziurę – co za różnica.
Dla Lelii Ehrhart jednak była. Już ósmą kadencję dama ta pełniła funkcję przewodniczącej
zarządu cmentarza Hollywood, a te obowiązki w zasadzie nie zajmowały jej zbyt wiele czasu.
Większość właścicieli działek już nie żyła, na doroczne walne zebrania przychodził mało kto i z
rzadka pojawiały się jakieś propozycje lub skargi.
Dla Lelii zebrania mogłyby się wcale nie odbywać. Nie potrzebowała też niczyich rad ani
propozycji. O wszystkim decydowała sama i wszystko było jej pomysłem: pikniki i przekąski, i
napoje alkoholowe, i ścieżki rowerowe, i trasy do joggingu, i możliwość przejażdżki motocyklem
lub kolejką, i miejsca do jazdy na deskorolkach i łyżworolkach, a także wiele innych atrakcji. Z
pasją zajmowała się sprawami cmentarza, podkreślając zawsze, jaką ważną stanowi atrakcją

112

background image

turystyczną; w tej sytuacji pamięć o zmarłych nieco zbladła, na pewno jednak nie zacierała się
całkowicie, zwłaszcza gdy chodziło o osoby uznawane za przodków pani Ehrhart.
– To coś więcej niż zwykłe wandalowanie – mówiła w prywatnej sali konferencyjnej klubu
Commonwealth, gdzie zwołała zebranie, które potem przełożyła. – To policzek wymierzony
naszym prawom obywatelskim, naszej wolności i naszemu szczęściu, całej naszej cywilizacji. Te
chodzące bezkarnie na wolności wandale, bezduszni młodociani delikwenty nazywające siebie
Szczupakami napluli w twarz tu każdej osobie obecnej dzisiaj na sali.
Nie dotyczyło to Judy Hammer, ponieważ pochodziła z Arkansas. Wbiegła przez obrośniętą
bluszczem bramę i wspięła się po zabytkowych schodach z cegły do ekskluzywnego klubu, do
którego nie mogły należeć kobiety, lecz jako goście swoich mężów lub przyjaciół mogły
korzystać ze wszystkich jego atrakcji, wyłączając wiktoriański pub, grill bar, basen, salę
gimnastyczną, łaźnię parową, saunę, boisko do squasha, czytelnię oraz korty tenisowe.
Restrykcje te jednak w niewielkim stopniu dotyczyły kobiet udzielających się społecznie i
uczestniczących w pracach różnych komitetów na przykład do spraw balu dla debiutantek lub
wspierania sztuki dzięki aukcjom wina, biżuterii, podróży wakacyjnych i innych luksusowych
dóbr, albo towarzystw dotyczących planowania przyjęć weselnych, wystaw podczas Pokazu
Kwiatów i Sztuki Ogrodowej Maymont, do spraw rozwoju Federacji Klubów Ogrodniczych
Wirginii, czy też kontaktów z organizacjami Cór Rewolucji Amerykańskiej, Cór Konfederacji
oraz z Ligą Młodych. Ograniczenie nie dotyczyły oczywiście również kobiet z najznakomitszych
rodzin Wirginii oraz żon wysokich urzędników.
Judy spóźniła się dwadzieścia minut. Wpadła do wykładanego marmurami foyer, nie
zwracając uwagi na wspaniały orientalny dywan, na zabytkowy kryształowy żyrandol, na
aksamitną sofę, pozłacane lustra ani na sięgający od podłogi do sufitu portret Jerzego
Waszyngtona. Nie zatrzymała się, żeby poprawić ubranie lub żeby spojrzeć z podziwem na
znakomite podobizny Roberta E. Lee i Harry’ego Lighthorse’a. Szefowa policji w niewielkim
stopniu interesowała się liczącym sto osiem lat klubem założonym przez byłych oficerów
Konfederacji, którzy początkowo chcieli prowadzić tu tylko bibliotekę i kultywować kontakty
towarzyskie.
Drzwi do sali konferencyjnej na parterze były zamknięte. Otworzyła je cicho i powoli, by nie
przerywać przemówienia Lelii Ehrhart. Judy przesunęła wzrokiem po twarzach obecnych,
zauważyła radnego miasta, wielebnego Solomona Jacksona, burmistrza Stuarda Lamba,
wicegubernatora June’a Millera, prezesa NationsBanku Dicka Albrighta, wydawcę „Richmond
Times-Dispatch” Jamesa Eatona oraz Freda Rossa, prezesa Metropolitalnego Biura Kontroli w
Richmondzie.
Mężczyźni spojrzeli na szefową policji, a kilku z nich skinęło głową. Wszyscy wyglądali na
znużonych i prawdopodobnie chętnie kazaliby prelegentce iść i się utopić. Judy znalazła sobie
miejsce.
– ...to coś o wiele ważniejszego niż tylko miejsce pochowania – mówiła Lelia władczym
tonem. – To panteon naszych dzielnych mężczyźni, często bezimienne, którzy dzierżąc Krzyż
Południa, szli na umieranie, powiewali nim w imię stanowych praw do spoczynku na Hollywood.
Lelia Ehrhart byłaby piękną blondynką, gdyby nie kilka fizycznych mankamentów
powodujących, że stawała się odpychająca. Właściwie jej włosy wcale nie miały, jak
utrzymywała, jasnego koloru, a wraz z wiekiem ciemniały coraz bardziej, wymagając coraz
częstszych wizyt w salonie fryzjerskim Simon & Gregory. Ciężkie godziny spędzane z osobistym
trenerem nie pomagały na genetycznie zakodowane wąskie ramiona, długą szyję, małe piersi i
szerokie biodra.
Ubierała się najlepiej jak umiała – wyłącznie w Escada. Tego ranka miała na sobie
pomarańczową spódnicę i bluzkę, odpowiednio dobrane kolczyki, lakierowane pantofelki i

113

background image

torebkę. Zdyszana i spocona w nobliwym szarym kostiumie w jodełkę Judy Hammer uznała, że
pani Ehrhart przypomina słupek drogowy.
– Tam złożone jest pięciu gubernatorów i dwóch prezydentów – kontynuowała Lelia. – Nie
zapominając także o generałach brygady Armisteadzie, Graciem, Greggu, Morganie, Paxtonie,
Staffordzie i Hillu.
– Hill był generałem majorem – zauważył beznamiętnie wicegubernator Miller. – Poza tym
wszyscy wymienieni przez panią generałowie byli pochowani na Hollywood tylko tymczasowo.
Mówiąc wprost, już tu nie leżą.
Lelia znalazła te siedem nazwisk na okładce broszury wymieniającej generałów
Skonfederowanych Stanów Ameryki, lecz nie zwróciła uwagi na dopisek „pochowani
tymczasowo”. I dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że do grona owych siedmiu bohaterów,
którzy zostali zabrani z cmentarza, należy domniemany przodek jej męża, generał Bill Paxton,
zwany „Bykiem”. Nie zamierzała jednak się poprawiać.
– Chyba się nie mylę. – Posłała wicegubernatorowi chłodny uśmiech.
– Owszem – odpowiedział rzeczowym tonem. Prawie nigdy się nie unosił. – Na Hollywood
leży dwudziestu generałów, lecz nie tych siedmiu. Powinna pani dokładniej przeczytać
broszurkę.
– Jaką broszurkę?
– Tę, którą pani tylko przejrzała.

Rozdział dwudziesty trzeci

Bubba, Kleks, Torba i Kowboj spędzili noc w lesie. Nie z własnej woli. Gdy Bubba strzelał
do gumowego węża, Kleks rzucił się do ucieczki i podczas upadku uderzył się w głowę. Był
trochę zamroczony, zdezorientowany i lekko ranny, dlatego kierownictwo wyprawy przypadło
Bubbie. Musiał tak trzymać obydwa psy, aby żaden – ani oba na raz – nie pognał za szopem.
– Uwaga na korzeń – powiedział teraz do Kleksa, gdy przedzierali się przez krzaki tak gęste,
że zdaniem Bubby w lasach równikowych nie mogło być gorszych.
– Daleko jeszcze? – zapytał kolega.
– Chyba nie – Bubba powtórzył słowa wypowiadane co pewien czas od ośmiu godzin.
Kleks opadał z sił i maszerował z coraz większym trudem. Bubba postąpił słusznie,
zabierając ze sobą jedzenie, chociaż szkoda, że połowa kanapki cheez whiz została w dziupli.
Boże, ile teraz by za nią dał! Przynajmniej z wodą nie mieli problemu. Tego cholerstwa wszędzie
było pełno. Za każdym razem, gdy wpadali w strumyk, Torba zakopywała się łapami w błocie i
wyła. W końcu Bubba musiał ją przenosić, a niektóre potoczki były wartkie i głębokie.
Napędzała go już tylko złość.
– Jeszcze mi się nie mogą pomieścić w głowie te idiotyzmy! – powtórzył po raz kolejny.
Kleks był zbyt zmęczony i otępiały, żeby odpowiedzieć.
– Przecież mogłem dostać zawału. Masz szczęście, że jestem taki łagodny.
Dotarli do kolejnej wody, tym razem był to wąziutki strumyczek, ale do Torby to nie
przemawiało.
– Dosyć tego – powiedział Bubba do psów. – Nie będę was już holował. – Odpiął je ze
smyczy. – Same sobie radźcie.
Kowboj ruszył jak wystrzelony z procy, przemierzył kępę krzaków i zaszczekał trzy razy na
szopa, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Torba pobiegła w lewo. Co kilka kroków stawała i
patrzyła na swego pana błagalnym wzrokiem.
– O co chodzi? – zapytał ją Bubba.
Torba potruchtała trzy metry i znów się obejrzała.
– Chcesz, żebyśmy za tobą poszli, tak?
Suczka zaszczekała. Przez następne czterdzieści pięć minut Bubba i Kleks podążali za Torbą,

114

background image

natomiast Kowboj ganiał na boki, szczekał na szopy i dziwił się, że nikogo to nie obchodzi.
Podniosła się mgła, świat ogarnęła cisza, ponad czubkami drzew pojawiły się pierwsze promienie
wschodzącego słońca. Myśleli, że to cud, gdy nagle znaleźli się na otwartej przestrzeni i przy
glinianej drodze ujrzeli samochód Kleksa.
Gołąb opuszczał swoje schronienie o świcie, pragnąc uniknąć porannego hałasu podczas
godzin szczytu, a co ważniejsze, aby pomyszkować wokół zamkniętych już restauracji, zanim
firmy porządkowe zaczną wywozić odpadki.
Udawało mu się znaleźć czasem wiele skarbów, na przykład pieniądze, klejnoty i torebki,
które gubili ludzie, wracając po pijanemu z restauracji do samochodu. Kiedyś znalazł zegarek
rolex i dostał za niego w lombardzie tyle pieniędzy, że wystarczyło na kilka miesięcy życia.
Znalazł też wiele telefonów komórkowych, kalkulatory i pagery, a raz nawet pistolet.
– Jak chcesz, możesz tu zostać – powiedział do swego gościa.
Chłopak bezradnie siedział na kocu. W świetle dziennym własna sytuacja wydawała mu się
jeszcze gorsza, być może dlatego, że trudno jest cokolwiek ukrywać, gdy słońce patrzy
człowiekowi prosto w oczy.
– Tamten demon na pewno tu nie trafi – zapewniał go włóczęga.
Weedowi wpadła do głowy pewna myśl.
– Na cmentarz też chyba nie pójdzie.
To podsunęło mężczyźnie pewien pomysł.
– Słuchaj, a może ludzie zostawiają na grobach różne rzeczy? Na przykład ulubione potrawy
nieboszczyka, whisky albo papierosy? Tak jak dawniej w piramidach.
– Ja byłem tam po ciemku – odrzekł Weed. – Widziałem tylko chorągiewki. Ale ten
cmentarz jest ogromny.
Na szczęście dla oficera Otisa Rhoada świat nie był wystarczająco wielki, by pomieścić
wszystkie pojazdy. Zbliżała się wpół do ósmej, czyli godzina największego ruchu.
Za chwilę pojawią się tysiące samochodów osobowych z ludźmi dojeżdżającymi do pracy,
obojętnymi na dziurę ozonową i zazdrośnie broniącymi prawa do swobodnego przemieszczania
się oraz wjeżdżania, gdzie im się tylko podoba.
Otis kierował swym krążownikiem szos, paląc mentolowego carltona, jednym okiem zerkał
w lusterko wsteczne, a drugim na światła, które właśnie miały się zmienić na czerwone, a facet w
camaro uznał, że jeszcze zdąży, i rzeczywiście mu się udało. Rhoad poczuł się rozczarowany.
Był wysokim, kościstym mężczyzną, miał lekkiego zeza i zbliżał się do sześćdziesiątki.
Wychował się na południowym brzegu rzeki i marzył, żeby zostać radiowym dyskdżokejem albo
piosenkarzem.
Marzenia te się nie spełniły i po liceum wstąpił do policji w Richmondzie. Już w pierwszym
tygodniu na akademii poznał wszystkie częstotliwości radiowe i ich zasięg, nauczył się obsługi
radioodbiorników, przyswoił sobie prawidłowe procedury przekazywania poufnych informacji i
porozumiewania się za pomocą kodów, fonetycznego alfabetu oraz – co najważniejsze – haseł.
Kiedy wreszcie zaczął patrolować ulice, potrafił bezbłędnie, precyzyjnie i z absolutnym
oddaniem stosować w eterze hasła i kody. Nawijał przez radionadajnik niczym DJ, którym nie
został, toteż policjanci, dyspozytorzy, operatorzy numerów ratunkowych truchleli z przerażenia,
gdy ustawionym głosem wymieniał numer swojego patrolu.
Z niechęcią, a także odrazą odnosili się do jego nawyku przeganiania kolegów z jednych
częstotliwości na inne i przez niego całkowicie zniechęcili się do systemu komunikacyjnego. Dla
nich był „Rhoadem Wieprzem” i „Gadającym w pudło”; wszyscy pragnęli, żeby dowództwo
przeniosło go z drogówki do innej służby, gdzieś za biurko w zacisznym gabinecie, może do
oddziału kwatermistrzowskiego albo sekcji holowania pojazdów.
Jednak poprzednicy Judy Hammer z namaszczeniem podchodzili do kodów oraz haseł, toteż

115

background image

Rhoad nadal tworzył niestrudzony jednoosobowy patrol gnębiący obywateli, którzy przekraczali
dozwoloną prędkość, jeździli nie tym pasem, ignorowali czerwone światła i znaki stopu,
zawracali w niedozwolonych miejscach lub urządzali sobie wyścigi po ulicach, a co gorsza
prowadzili po pijanemu i ignorowali syreny oraz światła Rhoada.
Mijał czas, Otis wkroczył w wiek dojrzały i w pewnym momencie zrozumiał, że od wojny z
kierowcami łamiącymi przepisy drogowe ważniejsza jest walka z pieniącą się na całym świecie
zdradziecką zarazą. Zaczęły się bowiem kończyć miejsca parkingowe.
Karał więc mandatami tych, którzy przekroczyli opłacony czas parkowania, którzy zostawiali
pojazdy na miejscach dla niepełnosprawnych lub co gorsza na trawnikach, zakrętach,
nienależących do nich podjazdach, przed firmami, kościołami i na ścieżkach rowerowych. Zaczął
nosić książeczkę mandatową nawet po służbie, zwłaszcza odkąd opłaty za parkowanie zaczęły
obowiązywać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Rhoad strząsnął popiół i chwycił mikrofon. Dokładnie za sześć minut i czterdzieści sekund
minie ósma czterdzieści i skończy się czas parkowania opłacony przez podporucznik łączności
Patty Passman.
Niewykluczone, że Kleks doznał lekkiego wstrząsu mózgu, ale nie chciał jechać do szpitala.
Bubba nie pozwolił mu jednak prowadzić samochodu. Musiał przyznać, że jeszcze żadnego auta
nie prowadziło mu się tak przyjemnie jak tego dodge’a, i znów gorycz zalała mu serce i poczuł
urazę, która narastała w nim od początku świata. Pod pewnymi względami Kleks niczym się nie
różnił od tych wszystkich ludzi, którzy krzywdzili i ranili Bubbę przez całe życie.
– Niezły z ciebie kolega – mruknął pod nosem, ponieważ wydawało mu się, że Kleks śpi. –
Sprzedałeś mi zdezelowanego wraka i sabotujesz sekcję ósmą, żeby co miesiąc wygrać
współzawodnictwo. Dostajesz papierosy za darmo, a mi sprzedajesz.
– Co mówisz? – wymamrotał Kleks, gdy skręcili na podjazd przed jego domem, gdzie stał
rozpadający się dżip Bubby.
– Że jesteś mi winien tysiąc dolarów.
Nagle Kleks się ocknął. Wyprostował się na fotelu, zamrugał oczami i zaczął się rozglądać.
– Gdzie my jesteśmy?
– Przed twoim domem – odpowiedział Bubba. – Nie wykiwasz mnie, Kleks. Ja wygrałem.
Już chciał dodać, że „najuczciwiej w świecie”, ale przypomniały mu się oczy szopa własnej
roboty.
– Co? – Tamten zachowywał się jak na prochach. – Kto wygrał?
– Ja wygrałem. Nasz zakład.
– Co za zakład?
– Już ty dobrze wiesz.
– Co? – bełkotał Kleks. – Chyba mam zanik pamięci. Nie wiem, gdzie jesteśmy. Niczego nie
poznaję. Gdzie ja jestem?
– Przed twoim drogim domem w Brandemill! – Niewiele brakowało, aby Bubba pogłębił
jeszcze wstrząs mózgu kolegi. – Przed tym z basenem i nowym modelem rangerovera w garażu.
Bo gówno cię obchodzi kupowanie amerykańskich towarów i nie jesteś lojalny wobec Phillip
Morrisa, który nie płaci ci aż tyle, żeby cię było na to wszystko stać! Tak więc oszukujesz,
kłamiesz i okradasz cały świat!
Tamten pociągnął za klamkę drzwi i niemal wytoczył się z samochodu. Bubba gwizdnął na
Torbę, która ochoczo wskoczyła na tył dżipa. Przed frontowe drzwi wyszła żona Kleksa, żeby
pomóc mu utrzymać się na nogach. Rzuciła Bubbie złe spojrzenie, ale zupełnie się tym nie
przejął. Nie zamierzał niczego jej wyjaśniać. Szybko wyjechał z ekskluzywnej okolicy
ogromnych domów i zalesionych działek. Wpadł na obwodnicę Midlothian i wyprzedzał każdy
pojawiający się przed nim samochód.

116

background image

Oczy same mu się zamykały ze zmęczenia, ale nie przestawał jechać ostro. Nikogo nie
wpuszczał na swój pas. Gdy ktoś siedział mu zbyt blisko na tylnym zderzaku, gwałtownie
hamował jak zwykle.
Wyłączył CB, bo już nie miał kumpla do miłej pogawędki. Nie zamierzał niepokoić Honey,
gdyż i tak zaraz miał się z nią zobaczyć. Wyłączył telefon komórkowy.
I wtedy zaczął go prześladować pech, zła karma albo fatum. Na początku pojawiła się
wytatuowana kobieta na harleyu davidsonie. Nie zwracając uwagi na linie, przecisnęła się przed
Bubbę i zatrzepotała mu przed nosem jasnymi włosami wypadającymi spod czerwonego kasku.
– Ej! – wrzasnął, chociaż nikt go nie mógł usłyszeć. – Co ty odstawiasz?
Kobieta jechała dalej. Bubba przyśpieszył. Wciskając pedał gazu, mknął za motocyklistką i
zostawiał za sobą wszystkie pojazdy. Przy Dale Glen musiał hamować z piskiem opon, bo tamta
zwolniła, żeby skręcić w stronę Carnation i Hioaks, minęła główną siedzibę wydziału
penitencjarnego w Richmondzie, a potem zjechała w Wyck Street i znalazła się przy wjeździe na
autostradę do Everglade.
Bubba był zbyt zmęczony i miał zbyt podły nastrój, żeby się zorientować, że motocyklistka
zagrała mu na nosie. Kiedy ponownie wpadła na obwodnicę, wziął zbyt szeroki zakręt i, nie
zwracając uwagi na inne samochody, zjechał na inny pas. Rozległy się klaksony, inni kierowcy
zaczęli mu wygrażać. Starsza kobieta z toyoty corolli zrobiła dłonią taki gest, jakby strzelała do
niego z pistoletu.
Za dżipem mknął patrol policji miejskiej. We wstecznym lusterku zamigotały czerwononiebieskie
światła. Tym razem oficer Budget również włączył syrenę i skierował Bubbę na ten
sam parking przed Kmartem, gdzie spotkali się poprzednim razem.

Rozdział dwudziesty czwarty

Podporucznik łączności Patty Passman miała nadwagę, przedwcześnie posiwiałe włosy i
brzydką cerę. Była kobietą samotną, nie lubiła towarzystwa i cierpiała na hipoglikemię. Ale nie
była głupia. Sama również wiedziała, że kończy jej się czas parkowania.
Jeśli nie zdąży do samochodu przed Otisem Rhoadem, drań wsunie jej za wycieraczkę
następny mandat. Który to już z kolei? Średnio dwa tygodniowo, po szesnaście dolarów każdy?
Pewnie, że wolałaby zostawiać samochód na nowym, bezpiecznym parkingu przy następnej
przecznicy, ale dzisiaj zabrakło tam miejsc. Zawsze w takiej sytuacji zmuszona była parkować na
ulicy patrolowanej przez Rhoada, który czekał, aż komuś skończy się wykupiony czas.
Podporucznik Budget natychmiast rozpoznał czerwonego dżipa cherokee. Wierzyć mu się
nie chciało, że skierował go na ten sam parking, co poprzednio. Co z tym facetem? Robi to
celowo? Ma taką przypadłość, jak ci ludzie, którzy nagle chorują zawsze wtedy, gdy chcą iść do
lekarza?
Dżip wjechał na parking przed Kmartem i stanął dokładnie tak samo jak wtedy przed
budynkiem banku. Budget wysiadł z radiowozu i podszedł do drzwi kierowcy. Winowajca
ubrany był w strój myśliwski. Był brudny i miał szkliste oczy. Z tyłu w kojcu siedział pies.
Budget popukał w obudowę swego radionadajnika. Bubba otworzył okno.
– Proszę wysiąść z samochodu – powiedział policjant.
– Panie poruczniku, a nie mogę dać panu prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego jak
poprzednio? Całą noc nie spałem i zgubiłem się w lesie, polując na szopy po bezdrożach, bo tam
już nie było asfaltu.
Zdumiewające, że pozwala sobie na takie rasistowskie wystąpienie.
– Źle pan wybrał chwilę na takie słowa, panie Fluck – odrzekł Budget lodowatym tonem. – I
ile pan upolował, co? Strzelał pan do nich, czy je pan wieszał?
– Znajdujemy je tylko na drzewach – wyjaśnił Bubba. – O tej porze nie wolno do nich
strzelać.

117

background image

Budget otworzył drzwi i zmierzył go od stóp do głowy. Chętnie by go teraz pobił. Przyszło
mu na myśl, że mogłoby mu to ujść na sucho jak Rodneyowi Kingowi. Ale nie byli w Kalifornii.
– Gdy dostrzeżemy je na drzewach – Bubba mówił szybko, gdyż był zdenerwowany – tylko
świecimy im w oczy. Oczywiście najpierw znajdują je psy. Bo to przecież one tropią szopy.
Budget spojrzał na Torbę. Pies wyglądał na dosyć łagodnego.
– Jakie psy? Pitbulle? Dobermany? – spytał z nienawiścią w głosie policjant.
– Nie, nie. Psy na szopy.
– A ten z tyłu to też „pies na szopy”?
– I to jeden z najlepszych.
Budget dalej patrzył na Torbę, która odwzajemniła mu się spojrzeniem. Nagle zaczęła
szczekać i chciała się wyrwać z kojca.
– Siedź cicho i nie ruszaj się! – zawołał Budget. – Jeśli ten pies się wydostanie, to będziesz
pan miał pan spore kłopoty.
Patty Passman już miała wychodzić do samochodu, gdy w słuchawkach odezwał się patrol.
– Tu dwieście osiemnaście – oznajmił Budget.
– Słucham, dwieście osiemnaście. – Nerwowo spojrzała na zegarek.
–Odcinek sześć, osiem, zero, zero na obwodnicy Midlothian. Mam do sprawdzenia
rejestrację BUB-AH.
– Przyjęłam. Zgłoszenie dwieście osiemnaście o siódmej czterdzieści osiem. – Patty
denerwowała się coraz bardziej.
Chowając zapalniczkę, Bubba zauważył kawałek wystającego spod fotela colta magnum
anaconda. Ogarnęło go przerażenie. Przewoził broń i nie miał na nią pozwolenia.
Kopnął rewolwer, starając się odsunąć go z pola widzenia. Nie udało się jednak i nierdzewna
stal błyszczała wyraźnie. Bubba powoli sięgnął ręką w dół w kierunku podłogi, ale miał za krótką
rękę, aby dosięgnąć broni, nie pochylając się cały. Dobrze wiedział, że nie powinien sprawiać
wrażenia, iż chce coś schować pod fotelem.
Jeszcze raz spróbował kopnąć rewolwer i wtedy zdał sobie sprawę, że broń o coś zahaczyła.
Wyobraził sobie, że jakaś śruba, dźwignia lub wystająca sprężyna może właśnie naciskać na
spust. Przed oczami stanęła mu nitka pociągająca za dźwignię. Każdy najmniejszy ruch groził
wystrzałem.
Dla Brazila służba na cmentarzu nie zaczęła się najlepiej. Było mu gorąco i zwrócił na siebie
uwagę komarów. Potrzeba skorzystania z toalety przezwyciężyła odczucia estetyczne oraz
przyzwoitość i w końcu ulżył sobie za krzewem azalii obok działki oznakowanej słupkami w
kształcie drzew symbolizujących Wielkiego Leśnika Świata czy coś w tym rodzaju.
Brazil był zmęczony czekaniem na Weeda. Nie mógł ścierpieć, że będzie musiał przyznać
rację Virginii. Co więcej musiał dać znać do centrali, że potrzebuje transportu. Na myśl o tym aż
się skręcał ze złości.
Wszyscy policjanci w eterze i wszyscy podsłuchujący ich ludzie dowiedzą się, że
podporucznik Andy Brazil został na cmentarzu Hollywood bez środka transportu. Już słyszał te
docinki i wyobrażał sobie głosy żartownisiów: „O, nasz przystojniak dostał przydział do walki z
nieboszczykami”.
– Patrol jedenaście – powiedział do radionadajnika.
– Słucham, jedenaście – natychmiast odezwała się Patty Passman.
– Jestem na cmentarzu Hollywood. Potrzebuję jakiegoś środka transportu.
– Przyjęłam. Zgłoszenie jedenastki o siódmej czterdzieści dziewięć. Pięćset sześćdziesiąt
dwa, zgłoś się.
– Tu pięćset sześćdziesiąt dwa – odezwał się Rhoad.
Słysząc numer patrolu „Gadającego w pudełko”, Brazil skrzywił się niechętnie. O nie, nie

118

background image

proś go, żeby mnie zabierał.
– Pięć-sześć-dwa. Natychmiast potrzebny jest transport z cmentarza Hollywood. – Głos
podporucznik Passman ulegał lekkim zniekształceniom w eterze.
Nie pierwszy raz przekazywała zgłoszenia Rhoadowi, żeby go odciągnąć od swego
nielegalnie zaparkowanego wozu, ale tym razem Otis nie zamierzał dać za wygraną.
– Jakie jest twoje położenie? – zapytała Patty Passman Rhoada.
– Tu patrol pięćset sześćdziesiąt dwa. Róg Broad i Czternastej.
– Przyjęłam. Zgłoszenie pięć-sześć-dwa o siódmej pięćdziesiąt. Tu patrol pięć-sześć-dwa,
odbiór. – Rhoad ponownie wywołał Patty Passman.
– Słucham, pięć-sześć-dwa.
– Tu pięć-sześć-dwa – mówił. – Muszę się zatrzymać w pewnym miejscu. Mogę odebrać
jedenastkę około ósmej trzydzieści.
– Tu jedenastka – odezwał się Brazil. – Centrala, nie możesz mi wysłać innego patrolu?
Muszę się stąd szybko wydostać.
Patty Passman w panice spojrzała na zegarek i pośpiesznie zjadła połowę czekoladowej
ekierki.
– Jedenastka, to niemożliwe – poinformowała Brazila. – Wszystkie inne jednostki są
niedostępne.
– Może ktoś inny po mnie przyjedzie?
– Pozostałe jednostki są niedostępne – powtórzyła.
To nieprawda. Wszyscy przysłuchujący się tej rozmowie dobrze wiedzieli, że o tej porze
panował w eterze niewielki ruch i nic nie wskazywało na to, żeby wszystkie jednostki – lub
choćby połowa – były zajęte.
– Nie rozłączaj się – powiedziała do Brazila.
– Tu jedenastka. – W jego głosie czuło się narastające zdenerwowanie. – No to niech pięćsześć-
dwa po mnie przyjedzie.
– Tu pięć-sześć-dwa. – Rhoad, nie czekając na przekazanie mu wiadomości, zwrócił się
bezpośrednio do Brazila: – Jestem róg Broad i Dziewiątej.
– Przyjedziesz zabrać mnie stąd czy nie?
– Nie, to niemożliwe, muszę się zatrzymać w pewnym miejscu.
– Centrala, nie możesz dać mi innego transportu? – poprosił ponownie Andy.
– Jedenastka, to niemożliwe. Pięć-sześć-dwa jest już w drodze.
– Tu pięć-sześć-dwa. Nie jestem w drodze. Muszę się zatrzymać.
Patty Passman skończyła ekierkę.
– Potrzebuję, żeby mnie ktoś stąd natychmiast zabrał – oznajmił Brazil.
– Tu pięć-sześć-dwa. Jedenastka, ja nie mogę.
Z różnych stron miasta zaczęły się odzywać rozbawione głosy innych policjantów,
proszących Rhoada i Brazila o kontynuowanie rozmowy.
Centrala do jednostek jedenastej i pięć-sześć-dwa – krzyknęła do swego mikrofonu
podporucznik Passman. – Sprawa skończona. Bez odbioru.
Udało jej się spowodować ciszę w eterze, ale tylko chwilowo.
– Tu pięć-sześć-dwa. – Rhoad nie rezygnował, był niestrudzony. – Centrala, nie możesz
wysłać kogoś innego?
– Sprawa skończona – ucięła Patty bez dyskusji.
– Jedenastka, odbiór – kontynuował.
Nie otrzymał odpowiedzi.
– Jedenastka, odbiór – zawołał natychmiast ponownie, żeby podporucznik Passman go nie
uprzedziła. Miała w zwyczaju wyłączać Rhoada i odnosiła się doń nieuprzejmie. – Możesz

119

background image

poczekać?
– Nie! – wrzasnęła do mikrofonu Patty. – Nikt nie będzie czekał! Sprawa skończona. Bez
odbioru!
Ręce jej się trzęsły i czuła osłabienie. Patty Passman miała serdecznie dosyć tego przeklętego
miasta, które nie potrafi zorganizować miejsc parkingowym takim jak ona lojalnym
pracownikom, którzy osiem godzin dziennie pracują w pozbawionej okien i słabo oświetlonej
centrali komunikacyjnej, prowadząc rozmowy z imbecylami w rodzaju Otisa Rhoada. Spadł jej
poziom cukru we krwi. Za dużo insuliny.
Poziom cukru obniżał się jeszcze bardziej. Zaczęły jej się zamazywać kształty przed oczami i
niemal zasłabła. Na szczęście w pewnej chwili ocknęła się i dokończyła kawę. Gdy wybiegała z
centrali, słyszała głosy dyspozytorek przyjmujących wezwania.
Podporucznik Budget czekał dziesięć minut na informacje od Patty Passman. W końcu
poprosił inną dyspozytorkę o sprawdzenie prawa jazdy Bubby i dowodu rejestracyjnego jego
czerwonego dżipa.
Z rozczarowaniem, choć bez zaskoczenia wysłuchał, że prawo jazdy Butnera U. Flucka IV
jest ważne do 2003 roku bez żadnych ograniczeń, a wspomniany pojazd został zarejestrowany na
tę samą osobę zamieszkałą przy Clarence Street.
– A niech to – westchnął Budget.
Wysiadł z radiowozu i z powrotem podszedł do dżipa. Ucieszył się, że Bubba jest nie mniej
przerażony niż poprzednio.
– Upominam pana za nieostrożną jazdę – mówił surowo, ze wszystkich sił starając się
pogorszyć nastrój zatrzymanego. – Mogło się panu przydarzyć coś o wiele gorszego. A więc,
panie Fluck...
– Błagam – przerwał Bubba, podnosząc rękę, jakby się bronił przed uderzeniem.
– Czas nauczyć się dobrych manier – powiedział Otis, oddając mu dokumenty.
Słychać było głuche klapnięcia, gdy Patty Passman w pośpiechu stawiała grube stopy na
metalowych schodach, pędząc w stronę auta. Serce kołatało jej jak zwierzynie łownej, do której
właśnie oddano strzał. Oddychając z trudem, przecisnęła się przez podwójne szklane drzwi.
Obok jej białego cadillaca fletwooda z 1989 roku stał samochód patrolowy Rhoada. New
Balance zahaczyła czubkiem sportowego buta o występ w chodniku, potknęła się, ale odzyskała
równowagę.
– Stój! – wrzasnęła do swego dręczyciela, podchodzącego do wozu z piórem i książeczką
mandatową w dłoni. – Nie!!!
Kwarcowy zegarek parkometru wyraźnie wskazywał, że przekroczyła czas parkowania.
– Przykro mi – powiedział Otis.
– Gówno ci przykro, skurwielu! – Pokazała mu środkowy palec, starając się uspokoić
oddech.
Rhoad niewzruszenie wypełniał rubryki z numerem parkometru, marką samochodu,
numerem rejestracyjnym, modelem wozu, czyli w tym wypadku A, samochód osobowy. Potem
wsunął mandat do koperty i umieścił go za wycieraczką. Patty podeszła bliżej. Oddychała
głęboko, huczało jej w głowie, miała przekrwione oczy i była spocona. Świdrowała go
maleńkimi czarnymi oczkami, które przepełniała żądza mordu.
– Gdybyś nie pieprzył głupot przez radio, już dawno bym tu przyszła i zabrała samochód! –
huknęła. – Tu twoja wina! Zawsze to twoja cholerna wina! Ty głupi, zidiociały niedojdo, ty
zezowaty kastracie, ty zakuty skurwysynu!
Podeszła do cadillaca, wyrwała zza wycieraczki mandat i z furią podetknęła go Rhodowi pod
nos, a potem szarpnęła węzeł krawata i wcisnęła kopertę Otisowi za kołnierzyk gładko
wyprasowanej służbowej koszuli.

120

background image

– No i doigrałaś się – powiedział z oburzeniem.
Środkowe palce jej obydwu dłoni wystrzeliły w górę.
– Aresztuję cię! – oznajmił.
Zaczęły zatrzymywać się przy nich samochody; ludzie czekali na soczystą awanturę, która
urozmaiciłaby im nudny środowy poranek.
– Wypchaj się sianem! – ryknęła Patty Passman.
– Nie daj się! – zawołała do niej kobieta z sąsiedniego auta.
Rhoad zaczął się nerwowo mocować z kajdankami przytwierdzonymi z tyłu do pasa, a Patty
wykrzykiwała pod jego adresem kolejne przekleństwa. Poziom cukru we krwi Patty spadał,
skłaniając ją do działań irracjonalnych i gwałtownych. Zebrani dokoła gapie zagrzewali
policjantkę do walki.
Road złapał ją za ramiona. Pluła i kopała go w kostki. Lewą rękę wykręcił jej na plecy, ale
prawa, zaciśnięta w pięść, trafiła go w szyję. Otis od wielu lat nie zakuwał nikogo w kajdanki,
toteż stalowa obrączka trafiła Patty w kość nadgarstka, ale się nie zatrzasnęła. Kobieta zawyła z
bólu, a Rhoad po chwili zmagań zdołał w końcu zacisnąć kajdanki na jej ręce i zamknąć.
– Oddaj mu! – zawołał ktoś z czarnej corvetty.
Patty Passman wolną ręką chwyciła Rhoada między nogami, zacisnęła i przekręciła dłoń.

Rozdział dwudziesty piąty

Loraine, roczna córeczka siostrzenicy panny Sink, dostała gorączki i Frances całą noc nie
spała przez małą. – Biedactwo – powiedziała do słuchawki Ruby. – Kołyszesz ją? Dałaś jej
aspirynę dla niemowląt?
– Tak, tak – mówiła Frances. – Nie wiem już, co robić. Nie mogę znowu nie iść do pracy.
Wielu ludzi tylko czeka, aby zająć moje miejsce.
Starsza dama usłyszała płacz Loraine i wyobraziła sobie jej rozpaloną buzię. Wynajęta
opiekunka nie wchodziła w grę, panna Sink nie pozwoliłaby na zostawienie chorego dziecka z
obcą kobietą, nie chciała też, aby Loraine kogoś zaraziła.
– Zajmę się nią, kiedy będziesz w pracy – zaproponowała. – Pewnie już teraz bardzo się
śpieszysz.
– Tak – mówiła zrozpaczona Frances. – Jeszcze się nawet nie wykapałam.
– Już do ciebie jadę. Zabiorę Loraine i spędzimy razem uroczy dzień.
– A jeśli gorączka nie ustąpi, to zadzwonisz do doktora Samsona? Tylko dla pewności, że nic
jej nie jest.
– Oczywiście, moja droga.
– Bardzo dziękuję, ciociu.
– I tak miałam ruszyć się z domu – powiedziała panna Sink. – Mam w kieszeni tylko dwa
dolary, a muszę zapłacić człowiekowi, który przywozi drewno, i chyba połowie ludzi z tego
miasta.
– Zawsze tak mówisz, ciociu. Stale jesteś bez pieniędzy. Mama powtarzała, że jesteś
najbogatszą biedaczką, jaką kiedykolwiek widziała.
Panna Sink zasmuciła się na myśl o zmarłej siostrze. Teraz nie miała już nikogo prócz
Frances i Loraine. Opanowało ją przygnębienie, z którym nigdy nie mogła się pogodzić.
– Może dziś wieczorem zjemy razem kolację? – zaproponowała. – Akurat przyjedziesz po
pracy po swojego aniołka.
– Zależy, co ugotujesz – odpowiedziała Frances.
– Może przyjdzie też mój znajomy policjant – dodała panna Sink.
– Najprzystojniejszy mężczyzna, jaki chodzi po tej ziemi, i taki miły. Ten, co pisze do
gazety. Wynajmuje ode mnie domek przy Cherry.
– On? Boże drogi, widziałam jego zdjęcie. Ciociu, przecież ten facet jest dla mnie za młody.

121

background image

– Co za bzdura – powiedziała panna Sink. – Teraz są inne czasy.
– Wcale nie zwróci na mnie uwagi. Jest taki przystojny i w ogóle.
– Jesteś śliczna jak różyczka.
– Ale starsza od niego i mam dziecko. Ciociu, bądź realistką.
– Będzie kurczak pieczony w oleju sezamowym z miodem. I świeże pomidory z ogródka z
tartym serem przyprawione winnym octem – oznajmiła.
– Gdzie ty o tej porze roku dostaniesz świeże pomidory z ogródka?
– Zapomniałaś, że mam je w słoikach? Ale skończmy gadać, bo jadę do ciebie.
Dziewczyna Dymka, Święta, pierwsza zauważyła czerwonego dżipa cherokee, stojącego na
parkingu przed Kmartem, jakieś trzydzieści metrów od oddziału banku.
– Popatrz tylko – powiedziała do Dymka. – Stoi sobie dżip, nikogo w nim nie ma, a silnik
pracuje. Akurat coś dla nas.
– Nie. Nie potrzebujemy takiego grata – odrzekł jej towarzysz.
Umysł Dymka pracował na przyśpieszonych obrotach, koncentrował się na jednej rzeczy.
Zabrał Świętą sprzed McDonalda przy West Broad, skąd dała mu znać na pager, że na niego
czeka. Trzymała mu teraz dłoń na udzie, ale jego podniecało coś zupełnie innego. Obserwował
zabytkowy samochód chevy celebrity, prowadzony przez starszą kobietę, która podjechała pod
bankomat.
– Kurde, nie mów, że o to ci chodziło – powiedziała Święta. – Jakaś stara baba w takiej
furze?
– Ludzie z nowymi samochodami nie mają kasy – odrzekł Dymek, obserwując starszą
kobietę, która szukała czegoś gwałtownie w kolejce.
Ominął ją i wjechał escortem za budynek banku, skąd nie było widać ich samochodu.
– Ustaw się za nią w kolejce – polecił Świętej.
– Po co? Pewnie wypłaci ze dwadzieścia dolców. Wolę dżipa.
Tęsknym wzrokiem spojrzała za siebie, zastanawiając się, kto może być na tyle głupi, żeby w
dzisiejszych czasach zostawiać otwarty samochód z włączonym silnikiem. Dymek wsunął jej
rękę między nogi. Roześmiała się i odwzajemniła tym samym.
– Już dobrze, dobrze – powiedziała. – Jak sobie chcesz.
Panna Sink, przetrząsając torebkę, czuła się całkowicie bezpieczna. Nie obawiała się
wybierać gotówki w akurat tym bankomacie, ponieważ stał akurat naprzeciwko parkingu Kmarta
czynnego od ósmej i już ustawiło się sporo samochodów oczekujących na otwarcie.
Na tylnym siedzeniu Loraine zachowywała się podejrzanie cicho. Była ciepło ubrana,
przypięta pasem na foteliku i akurat w tej chwili nie płakała. Wysiadając z samochodu, panna
Sink nadal przeszukiwała torebkę. Serce zamarło jej ze strachu, gdy zastanawiała się, gdzie
ostatnio robiła zakupy i czy czasem nie zostawiła tam portmonetki. Pamięć nie dopisywała jej już
jak dawniej, chociaż sama stanowczo temu zaprzeczała i wynajdywała różne usprawiedliwienia.
Początkowo nie zwróciła uwagi na młodą kobietę, która stanęła za nią i grzebała w
wypłowiałym płóciennym worku.
– Ja też nigdy niczego nie mogę znaleźć – powiedziała głośno tamta. – Cholery można
dostać!
Panna Sink odwróciła się i niemal cofnęła. Kobieta miała na sobie bardzo krótką mini
spódniczkę, obcisły podkoszulek i czerwoną wiatrówkę z logo Chicago Bulls. W uszach, nosie i
brwiach widać było kolczyki. Taka moda, pomyślała Ruby. Jej zdaniem okaleczenia te nie
różniły się od zwyczajów opisywanych w „National Geographic”.
– Gdzie ona może być? – mruknęła już podenerwowana. Zajrzała do samochodu, mając
nadzieję, że zadziałała aspiryna dla niemowląt i Loraine usnęła. Młoda kobieta podeszła nieco
bliżej i w pannie Sink obudziło się jakieś przeczucie. Zrobiło jej się nieswojo. Poczuła ulgę

122

background image

dopiero na widok miłego młodzieńca, wychodzącego zza banku.
– Zostało coś dla mnie? – spytał przyjaznym tonem.
Był zadbany i miał na sobie schludne rzeczy w swobodnym modnym stylu Chicago Bulls.
Panna Sink posłała mu niepewny uśmiech.
– Dzień dobry pani – powiedział.
Nie spodobały jej się jego oczy. Patrzył uporczywie, prawie świdrując ją wzrokiem, a w tych
oczach było coś, co do niej przemawiało, lecz ona nie chciała słuchać. Kobieta stała dziwnie z
boku bankomatu, jakby unikała kamery. Pannę Sink ogarnął strach. Kurczowo trzymała się
myśli, że ten młody człowiek ją obroni.
– Gorszej rzeczy jeszcze nie wymyślili. Wyrzuca pieniądze niczym automat do gry –
powiedział młodzieniec, również stając poza zasięgiem kamery.
– Nie musisz mi mówić – odrzekła młoda kobieta. – Biorę pieniądze jak cukierki. A raczej
tak bym zrobiła, gdyby niektórzy zechcieli się pośpieszyć.
Młodzieniec wyglądał na mieszkańca tej części miasta co panna Sink. Pewnie jedzie do
szkoły i zatrzymał się po pieniądze. Bez wątpienia uczęszcza do którejś z prywatnych placówek,
na przykład do Collegiate albo Saint Christopher.
– Śpieszy mi się – powiedziała głośno młoda kobieta.
Miała znudzoną minę, rozglądała się dokoła wzdychając i przewracała oczami. – Nie będę tu
sterczeć cały dzień! – Wlepiła wzrok w pannę Sink.
– Przepraszam – powiedziała Ruby, nerwowo przeszukując torebkę. – Mam nadzieję, że nie
zgubiłam portmonetki. Och!
– Jak pani nie może znaleźć, to niech się pani odsunie!
– Spokojnie – wtrącił się nagle młodzieniec.
Podszedł bliżej do Ruby, lecz nadal pozostawał poza zasięgiem kamery.
– Ta pani była pierwsza – zwrócił się do dziewczyny o wyzywającym wyglądzie.
– Mam Visę na wierzchu i mogę wziąć pieniądze. Nikt nie będzie mówić Świętej, co ma
robić. Wiecie, dlaczego tak mnie nazywają? Bo jestem święta jak Jezus.
– Straszne słowa! – oburzyła się panna Sink. – Módl się o przebaczenie, dziecko.
– To ty się lepiej módl, żebym ci nie wyrwała języka i nie zacisnęła go na tej twojej
parszywej, starej szyi.
– Dosyć – powiedział młodzieniec.
– Spieprzaj, koleś.
Panna Sink cała się trzęsła, gdy w końcu odnalazła kartę kredytową. Upuściła ją na chodnik,
a gdy się po nią schyliła, niemal straciła równowagę. Serce waliło jej jak oszalałe. Potknęła się i
znów upuściła kartę, a arogancka kobieta o imieniu Święta przesadnie głośno wzdychała i
mamrotała przekleństwa.
Nareszcie udało jej się wsunąć kartonik MasterCard do bankomatu, wystukała kod i
odpowiedziała na wszystkie pytania. Doleciał ją ostry zapach perfum Świętej, a potem,
wyciągając dziesięć banknotów dwudziestodolarowych, poczuła że tamta ma złe zamiary.
– Kupa szmalu – odezwała się szyderczo kobieta.
– Proszę mi dać spokój – powiedziała drżącym głosem panna Sink.
– Nie mów mi, stary babsztylu, co mam robić – wycedziła Święta głosem tak ostrym, że
można by nim przeciąć skórę.
– Chodźmy – zwrócił się do panny Sink młodzieniec. – Odprowadzę panią do samochodu.
– Och, dziękuję. – Niemal złapała go za rękę. – Taki pan uprzejmy. Nie wiem, jak panu
dziękować.
Kątem oka zauważyła, jak Święta odrywa kawałek taśmy klejącej i zakleja kamerę nad
bankomatem.

123

background image

– Trzeba zadzwonić na policję! – szepnęła do swego obrońcy, gdy otwierał przed nią drzwi
kierowcy.
Nie wiedziała, po co obszedł samochód i otworzył też drzwi od strony pasażera.
– Dla pewności pojadę z panią kawałek – wyjaśnił, a młoda kobieta stała przy bankomacie i
czekała, zdaniem panny Sink, na kolejnego nieszczęśnika, któremu narobi kłopotów.
Odwróciła się, by sprawdzić, czy z Loraine wszystko w porządku. Dzięki Bogu, dziecko
spało. Panna Sink włączyła silnik i zablokowała drzwi.
– Nie podoba mi się ta dziewczyna – powiedział młodzieniec. – Czasami tacy jak ona
działają parami, jak węże. Boję się, że tu w okolicy kręci się ktoś jeszcze. Coś tu jest nie tak.
Pewnie słyszała pani o tych napadach przed bankomatami.
– Słyszałam – przyznała panna Sink. – Bogu dzięki, że pan się pojawił. Chyba jest pan moim
aniołem stróżem. A nawet nie wiem, jak panu na imię.
– Mówią na mnie Dymek.
– O, mam nadzieję, że pan nie pali. Ja kiedyś paliłam i naprawdę trudno mi było to rzucić.
– Nie dlatego tak mnie nazywają.
Panna Sink cofała samochód przed ślepym okiem kamery.
– Dymek wzięło się od tego, że jak byłem mały, wszystko paliłem – powiedział przez
zaciśnięte zęby. Wyciągnął zza paska pistolet i mocno przycisnął lufę do żeber panny Sink.
– O mój Boże! – zawołała. – Nie!
– Jedź dalej! – warknął Dymek. – Tędy. Na tyły Kmarta.
– Na miłość boską, błagam – prosiła panna Sink. – Z tyłu mam dziecko. Bierz, co chcesz, i
zostaw nas.
– Zamknij się, suko!
Dymek obserwował, jak Święta wyjeżdża escortem zza banku. Dołączyła do długiego rzędu
samochodów, sunących powoli w stronę centrum miasta, poranne słońce migotało na przednich
szybach. Dymek poczuł zapach kału i moczu; początkowo pomyślał o dziecku na tylnym
siedzeniu.
– Cholera – powiedział, gdy zdał sobie sprawę, że to jego ofiara straciła kontrolę nad
pęcherzem i odbytem. – To mi się nie podoba.
– Przepraszam. Nie...
– Stul pysk, małpo. Jedź normalnie, bo jak zaczniesz kombinować, to na twoich oczach mózg
tego gówniarza rozpryśnie się po całym samochodzie.
– Bierz wszystko! – jęknęła Ruby. – Tylko nic jej nie rób. Co tylko chcesz. Błagam. Co
tylko...
– Zamknij się – syknął Dymek.
Panna Sink płakała tak bardzo, że aż dzwoniła zębami. Wjechali za Kmarta i stanęli w
miejscu, gdzie kończyła się droga i zaczynał lasek. Dymek wyrwał jej z torebki portmonetkę.
Wyciągnął dziesięć szeleszczących banknotów, które wyjęła z bankomatu.
Zabrał jej też pozostałe dwa dolary i sześćdziesiąt dwa centy, ćwierćdolarówki i żetony na
opłaty drogowe. Naszyjnik i zegarek nie były warte zachodu, poza tym zastawienie ich wiązało
się z ryzykiem. Śmierdziała tak bardzo, że zbierało mu się na wymioty, na dodatek dziecko
obudziło się i zaczęło kwilić.
– Loraine, cichutko, już dobrze, nie płacz. To jest córka mojej siostrzenicy, Loraine. A ja się
nazywam Sink. Przecież nie chcesz nas skrzywdzić, prawda? Na Boga, z pewnością też masz
mamę, babcię...
– Zamknij się! Przestań pieprzyć, stara suko!
Dymek podkręcił głośniej radio. Dziecko zaczęło płakać.
– Zamknij mordę – krzyknął do małej.

124

background image

– Boże kochany! Nie rób nam krzywdy! O Boże! Pomyśl tylko, co ty robisz. A wyglądasz na
takiego miłego młodzieńca. Po co ci kłopoty?
– Wkurzają mnie takie stare babska jak ty. Lepiej więc stul gębę i ciesz się, że nic więcej ci
nie zrobię, bo za bardzo śmierdzisz – mówił spokojnym, chłodnym głosem. – A teraz się pochyl.
Masz nie widzieć, jak wychodzę. Jasne?
– Jasne – wyjąkała panna Sink.
Przycisnęła głowę do kierownicy, zacisnęła powieki i zasłoniła oczy ręką. Siedziała
nieruchomo, ledwie oddychając. W radiu Annie Lennox śpiewała smętną piosenkę, Dymek
przeszukiwał schowek, a dziecko krzyczało. W końcu wysypał wszystko z torebki Ruby na
podłogę i zabrał paczkę gumy freedent, cążki do paznokci oraz fiolkę atavanu.
– Dzięki, panno Sink – powiedział. – Chowaj się dobrze, Loraine. Przyrzeknijcie, że o mnie
nie zapomnicie. – Zaśmiał się głośno.
Wsunął do ust kawałek gumy i rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było.
– Wiesz, jak wyglądam, suko? To znaczy, rozpoznasz mnie na ulicy?
– Nie, nie! Nie widziałam cię! Błagam.
– A co z tym zasranym gówniarzem na foteliku, co? Ona wie, jak wyglądam?
– Nie, przecież to niemowlę! Nie rób nam krzywdy. Panna Sink trzęsła się jak w ataku
padaczki.
– Zastanówmy się. Co facet powinien teraz zrobić?
Żuł gumę. Po chwili pociągnął suwadło glocka i rozległo się głośne trzaśniecie.
Czuł w sobie moc. Czuł własną wielką siłę, gdy w euforii wystrzelił trzy kule w tył głowy
panny Sink.

Rozdział dwudziesty szósty

Brazil stał z rękami w kieszeniach i niecierpliwie spoglądał na opadające gliniaste pola
pocięte torami kolejowymi i porośnięte gdzieniegdzie krzakami jeżyn oraz drzewami. Nad
zakładami papierniczymi Ford James unosiły się kłęby pary, rzeka grała swą łagodną melodię
palcami wiatru z jasnymi nutkami słońca.
Z przenośnego radionadajnika na pasku dobiegały urywane głosy dyspozytorów i
policjantów przerzucających się hasłami oraz kodami. Nic się nie działo. Na skraju drogi
znaleziono opuszczony pojazd dla niepełnosprawnych, zablokował się ruch uliczny z powodu
awarii świateł, przed Kmartem zatrzymano jakiegoś kierowcę.
Rozlegało się wiele głosów, padały numery różnych jednostek, lecz Patty Passman i Otis
Rhoad dziwnie milczeli. Brazil trząsł się ze złości. Wiedział, że policjanci stroją sobie z niego
żarty.
– Tu jedenastka – spróbował raz jeszcze.
– Słucham, jedenastka – odpowiedziała oficer łączności, której nie znał z nazwiska.
–Centrala, wciąż jestem na cmentarzu – powiedział, starając się nie okazywać
zdenerwowania. – Natychmiast potrzebuję jakiegoś transportu.
– Z Hollywood?
– Zgadza się.
– Czy jest jakiś patrol w okolicach cmentarza Hollywood? Jedenastka potrzebuje transportu.
– Tu patrol sto dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Jedź, sto dziewięćdziesiąt dziewięć.
– Jestem dwie przecznice od cmentarza. Jedenastka, zaraz tam będę.
– Przyjęłam, sto dziewięćdziesiąt dziewięć. Godzina ósma dwanaście.
Słysząc jakiś szelest, Brazil odwrócił się od rzeki. Za ogrodzeniem po drugiej stronie
cmentarza, gdzie krzyżowały się Cherry i Spring Street, zauważył błysk czerwonego światła. Na
ogrodzeniu rósł bluszcz. Przez gęste gałęzie ledwie dostrzegał tylną stronę szyldu reklamującego

125

background image

pralnię dywanów Victory i strzałkę kierującą zainteresowanych do punktu przyjęć mieszczącego
się za następnym skrzyżowaniem. Andy wyłączył radionadajnik i znieruchomiał.
Ogrodzenie zatrzeszczało, gdy ktoś złapał za krawędź tablicy i podciągnął się do góry. Brazil
stał w głębokim cieniu ostrokrzewu i obserwował, jak Weed chwyta za konar drzewa, bez trudu
przechodzi przez parkan i zsuwa się po gałęziach na ziemię. Policjant skrył się za pomnikiem.
– Chodź, to proste – powiedział Weed do kogoś z drugiej strony płotu.
Ogrodzenie zatrzęsło się trochę mocniej. Brazil drgnął na widok chudej, zarośniętej twarzy,
po której ukazała się brudna postać w łachmanach, pozbawiona części dłoni i całej stopy.
Włóczęga chwycił się konara, kilka razy próbował przejść przez plot i w końcu tego dokonał.
– Udało się – powiedział. – Od lat nic takiego nie robiłem.
Rozejrzał się między kamiennymi nagrobkami niemo wystającymi z trawy, jak gdyby kogoś
szukał.
– Cholera – zaklął. – Nie wygląda to za dobrze. Chyba, że włączę do swej diety kwiaty.
Weed brzegiem za dużej bluzy Bullsów wytarł twarz z potu, a potem klepnął się po luźnych
dżinsach.
– Idź – powiedział do niego bezdomny. – Ja się tu pokręcę, a później cię znajdę.
Chłopiec pewnie oddalił się w niezawiązanych nike’ach, jakby dokładnie znał cel swojej
drogi. Kryjąc się za pomnikami, grobowcami i drzewami, Brazil podążał za nim, a jednocześnie
nie spuszczał oka z jego dorosłego towarzysza.
Weed przebiegł truchtem przez Plac Prezydentów, groby Jeba Stuarta oraz Johna Tylera i
alejami Jeter i Bellvue zmierzał prosto do kwatery Davisa, gdzie pierwszy i ostatni prezydent
konfederacki nadal był ubrany w strój do gry, a w dłoni trzymał piłkę do koszykówki. Chłopiec
stanął przed nim i patrzył wzrokiem pełnym czci. Co jakiś czas rozglądał się na boki, lustrując
marmurowe sarkofagi, między którymi krył się Brazil.
Fala histaminy ruszyła do walki z roztoczami atakującymi zatoki i płuca Bubby, gdy z latarką
myszkował po podłodze dżipa. Zaczął pociągać nosem. Czuł swędzenie w oczach i gardle, ciekło
mu z nosa.
– Cholera! – zaklął.
Celownik colta anacondy zahaczył o poskręcany przewód biegnący od jednego fotela do
drugiego. Bubba sam instalował przewód do anteny radia i przykrył go matą. Kawałek
wystającego z niej sznurka zawadził o spust pistoletu.
Przez CB dolatywał głos kolegi, ponieważ Bubba nie mógł znieść ciszy i z powrotem
włączył radionadajniki i telefon. Kleks chyba się lepiej poczuł, pomyślał z odrobiną złośliwości
Bubba. Ale nie miał mu nic do powiedzenia.
– Kleks do Bubby. Kryjesz się przede mną, facet? Dzwoniła twoja królowa i mówi, że się
jeszcze nie pokazałeś.
Bubba miał zaczerwienione i załzawione oczy. Nie mógł oddychać nosem. Zaczepił koszulą
o dźwignię zmiany biegów. Kleksowi nie zamykały się usta, a w dodatku zadzwonił telefon.
Bubba nie odebrał. Leżał z głową na starym dywaniku i zastanawiał się, w jaki sposób uwolnić
colta. Z podrażnionego nosa pociekła krew.
Zdziwił się na dźwięk głośnego, stanowczego pukania w szybę kierowcy. Drgnął i jęknął,
gdy uderzył ramieniem w dźwignię zmiany biegów i wrzucił bieg wsteczny. Natychmiast prawą
ręką wcisnął hamulec, z powrotem nastawił skrzynię biegów na pozycję „parkowanie” i wsunął
się na fotel, żeby odetchnąć. Przestraszył się, kiedy podporucznik Budget gwałtownie otworzył
drzwi.
– Prawie mnie przejechałeś, łajdaku! – W oczach policjanta widać było wściekłość, w dłoni
trzymał pistolet. – Wysiadać i ręce do góry! Dalej!
– Co ja zrobiłem? – jęknął Bubba, wycierając twarz w rękaw. Pociągnął nosem.

126

background image

Wysiadać!
Bubba posłuchał. Oślepiły go promienie słońca. Był zmęczony, zakrwawiony i brudny.
– Rozstawić nogi, ręce na samochód! – polecił Budget.
Przeszukał go, ale nic nie znalazł.
– Dlaczego się chowałeś na podłodze? – zapytał, chowając broń do kabury.
– Nie chowałem się!
– Gówno prawda.
– Królowa skopie ci tyłek. – Na antenę powrócił Kleks. – Brzęczy, że jeszcze nie wróciłeś.
Gdzieś tak zabalował, kolego?
– Mogę mu powiedzieć, że nie mam czasu na rozmowę? – zapytał Bubba.
– Nie ruszać się! – rozkazał Budget.
Policjant zajrzał przez okno na skłębioną na podłodze matę. Sądząc po reakcji, Bubba
domyślił się, że tamten zauważył uwięziony pod fotelem rewolwer. Bubba znieruchomiał.
Rozpacz i przerażenie targały nim jak trzęsienie ziemi, gdy policjant wolnym ruchem odpiął
kajdanki od pasa i zacisnął mu je na nadgarstkach, a potem wezwał przez radio posiłki i oficera
śledczego.
Brazil nie słyszał wezwania, bo nadal miał wyłączony radionadajnik. Obserwujący pomnik
Weed wyglądał jak w transie. Brazil ugiął nogi. Gumowa pałka i latarka uwierały go w żebra.
Pocił się w nowoczesnej kamizelce kuloodpornej, a kolana nazbyt miał przyzwyczajone do gry w
tenisa, żeby długo siedzieć w kucki lub klęczeć.
Już chciał wkroczyć do akcji, gdy chłopak dotknął pomnika. Przesunął dłoń po numerze na
koszulce. Zwiesił głowę, jego ramionami wstrząsnął szloch.
Weed otarł oczy opadającym rękawem bluzy, ciesząc się, że nikt nie widział jego płaczu.
Nigdy w ten sposób nie okazywał słabości, nawet gdy ojciec go bił lub gdy straszył go Dymek.
Niczego nie czuł, gdy inni zapominali o jego urodzinach, gdy koledzy go lekceważyli, nie
zapraszali na imprezy lub nie mógł brać udziału w meczach koszykówki. Przypominał sobie, że
po raz ostatni płakał w sierpniu, kiedy uprawiającego jogging brata potrącił samochód na
przejściu dla pieszych.
Tego typu płacz nie miał żadnego sensu, chyba że Weed w samotności wspominał Twistera
pochowanego na cmentarzu w północnej części miasta. To Twister zachęcał młodszego brata do
malowania, śmiał się i robił wiele wrzawy na widok jego szalonych projektów i rysunków. Sam
Twister był sławny, miał dobre stopnie, ale rysować nie potrafił wcale. Nie umiał dobierać
kolorów ciuchów ani farb do wymalowania pokoju.
Zawsze mówił o Weedzie „ten cholerny geniusz”. Używał dokładnie takiego określenia.
Chłopiec żałował, że Twister nie może podziwiać tego pomnika. Chętnie wysłuchałby jego
pochwał. Chciałby, żeby Twister stłukł Dymka albo nawet go zabił, a wtedy Weed nie musiałby
się już ukrywać, mógłby wrócić na lekcje plastyki i na próby orkiestry.
Łzy popłynęły mu po policzkach na wspomnienie mediów nazywających Twistera
„huraganem szalejącym na boisku koszykówki”. Był wysoki jak dąb i przystojny, dziewczyny
wieszały w pokojach plakaty z jego wizerunkiem. Gdyby zechciał, mógłby zostać gwiazdorem
filmowym albo modelem.
Mieli z Twisterem tylko siebie nawzajem, chodzili pływać do stawu w starym
kamieniołomie, starszy brat zabierał Weeda na pasaż Regency i do Bullets na hamburgery.
Oczywiście uczęszczali razem także na mecze, Twister siadał przed Weedem i na oczach tysięcy
widzów od czasu do czasu odwracał się do niego i mrugał porozumiewawczo. Weed bardzo za
nim tęsknił i nie przyjmował do wiadomości, że brat odszedł na zawsze.
– Ty wszystko wiesz, nie? – Opanowując szlochanie, zwrócił się do zmarłego starszego
brata. – Widzisz, co zrobiłem? Ciężko się napracowałem, sam, w ciemnościach. Twister,

127

background image

dlaczego cię tu nie ma?
Nagle na dźwięk donośnego głosu niemal wyskoczył z butów, krzyknął, a potem wybałuszył
oczy.
– Nie ruszaj się! – zawołał podporucznik Brazil.
Stał na odległość wyciągniętej ręki.
– Co? Co się stało? – wyjąkał chłopiec.
– Co ty tutaj robisz? – zapytał Andy takim głosem, jakiego używają policjanci do
przypominania ludziom o przepisach.
– Oglądam – powiedział Weed. – Nie robię tym nic złego. – Miał nadzieję, że tak jest.
– Co oglądasz?
– Graffiti. Słyszałem o tym, no i przyszedłem popatrzeć.
– Z kim rozmawiałeś?
– Z nikim.
– Przecież słyszałem – odrzekł Brazil.
Weed musiał przemyśleć swoje położenie. Zabrało mu to minutę.
– Modliłem się do Jezusa – oznajmił.
– O co?
Policjant starał się udawać groźnego, ale Weed wiedział, że to pozory.
– Za wszystkich zmarłych – wyjaśnił chłopiec.
– Jak się tu dostałeś? Pieszo?
Tamten skinął głową.
– Nikt cię tu nie przywiózł? Sam przyszedłeś?
Chłopiec ponownie skinął głową.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że jestem sam.
– To znaczy, że nikogo tu z tobą nie ma?
– Tak.
– Tak? – Andy chciał, żeby wszystko było jasne. – Jesteś absolutnie sam?
Chłopak jeszcze raz potwierdził kiwnięciem głowy.
– I wszedłeś tu przez płot?
– Co?
– Widziałem. Złapałeś się reklamy pralni dywanów i wszedłeś.
– Ciekawe po co się reklamują na cmentarzu, nie? Kto ma niby prać u nich dywany?
Nieboszczycy? – Weed próbował sprowadzić rozmowę na inny temat.
– Dlaczego przechodziłeś przez płot? – zapytał Brazil.
– Bo tak jest szybciej. – Chłopiec starał się zachować spokój, ale serce mu waliło.
– Czemu nie jesteś w szkole?
– Mamy wolne.
– Naprawdę? A z jakiego powodu?
– Nie pamiętam.
– Z pewnością nie obchodzimy dzisiaj żadnego święta – odrzekł Brazil.
– No to dlaczego nie ma lekcji?
Według Brazila Weed nie stanowił zagrożenia, przyjrzał mu się jednak dokładnie, aby się
upewnić, że chłopiec nie ma czasem czegoś, o czym on powinien wiedzieć.
– A więc co tu robisz? – pytał dalej.
Podszedł bliżej pomnika, żeby lepiej się przyjrzeć Magikowi Jeffowi i mimowolnie się
uśmiechnął.
– Nauczyciele chyba pracują normalnie – tłumaczył się gęsto Weed. – Zdaje się, że mają coś

128

background image

do roboty, no wie pan, coś przy czym my nie musimy być. No a mama też poszła do pracy. To ja
się trochę wałęsam, wie pan, jak jest.
– Zajęłoby mi minutę sprawdzenie, czy mówisz prawdę – odpowiedział Andy. Był zły, że
Virginia zostawiła go samego, a patrol jeszcze się nie pokazał. – Powinienem teraz wziąć cię za
tyłek i odwieźć do Godwin, żeby sobie z tobą porozmawiali. Ale wiesz co? Oni by cię tylko
zawiesili w prawach ucznia i dzięki temu miałbyś jeszcze dłuższą przerwę w zajęciach, nie?
Byłoby ci to na rękę.
– Ja lubię szkołę! – odparł Weed. – Teraz też byłbym na lekcjach, gdyby...
– Mówiłeś, zdaje się, że macie wolne – przerwał mu Brazil.
Z przerażenia, że właśnie się wygadał, Weed potknął się i upadł. Nie było wyjścia. Zaczął się
rozglądać, w którą stronę uciekać.
– Dobra, koleś – powiedział Brazil. – Przejdźmy do rzeczy.
– Do jakiej rzeczy?
– Nadszedł czas prawdy – oznajmił Andy i w tym samym momencie pojawił się Gołąb.
Utykając na jedną nogę, posuwał się niezgrabnie w ich kierunku.
– Po pierwsze, nie nazywasz się Jones, tak? – mówił policjant, który nie widział za sobą
Gołębia.
– Tak.
– Nazywasz się Gardener i miałeś brata Twistera.
Chłopiec zaniemówił ze strachu.
– Weed, powiedz mi skąd ta piątka.
– Co?
– Piątka wytatuowana na twoim palcu. Porozmawiajmy o tym jeszcze raz, może pójdzie nam
lepiej.
Strach zamieniał się w panikę. Chłopiec miał w głowie pustkę.
– Już panu mówiłem, że to nic nie znaczy.
– A ja wiem, że coś znaczy – nalegał Brazil. – Szczupaki. Do pomalowania pomnika
przyznał się gang.
Weed zaczął się trząść, Gołąb był tuż obok nich. Brazil prawdopodobnie poczuł jego odór,
więc natychmiast wykonał półobrót, wyciągając jednocześnie broń.
– Nie strzelaj do mnie, szkoda kuli – powiedział spokojnie tamten, oglądając pomnik. –
Rewelacja.
– Kim pan jest? – zapytał Brazil, rozluźniając nieco rękę gotową do strzału.
– Nazywam się Gołąb. Ja pana znam. Widziałem pana zwykle w towarzystwie takiej
wystrzałowej policjantki. Jak się mieszka na ulicy, to zna się wszystkich i wszystko.
Gołąb nadal podziwiał pomnik. Weedowi się wydawało, że widzi w jego oczach szczery
podziw. Na chwilę ogarnęła go radość.
– A zatem, czy któryś z was się domyśla, kto przemalował pomnik na brata Weeda?
Chłopiec struchlał. Gołąb czekał.
– Może – odezwał się cichutko Weed – może ktoś go pomalował dlatego, że obydwaj mieli
osiemnastkę.
Włóczęga przeczytał napis na cokole.
– Co takiego? – zapytał Brazil.
– Tam jest napisane – Weed wskazał palcem tablicę. – Ten facet na pomniku miał
osiemnaście lat, tyle co Twister.
– Chyba musisz jeszcze raz policzyć – odezwał się Gołąb. – W chwili śmierci Jeff Davis miał
osiemdziesiąt jeden lat.
– A właściwie czym on się wsławił? – zapytał chłopiec.

129

background image

– Jakiś czas siedział w ciupie – wyjaśnił włóczęga. – Chyba ze dwa lata. O ile pamiętam,
miał nogi zakute w kajdany i tak dalej.
Weed spojrzał na pomnik i na jego twarzy odmalowało się przerażenie. Zastanawiał się, czy
on także będzie miał nogi zakute w kajdany. Nie chciał pójść na dwa lata do więzienia. Próbował
się pocieszać nadzieją, że pan Davis zrobił coś o wiele gorszego niż pomalowanie pomnika.
– Co byście mu zrobili, gdybyście go złapali? – zapytał policjant.
– Kogo?
– Tego, kto to wymalował.
– Nie wiem – odrzekł łagodnie Brazil. – Musiałbym najpierw z nim porozmawiać i
dowiedzieć się, dlaczego to zrobił.
– Ja bym go natychmiast zamknął – oznajmił gorliwie Gołąb.
– Nie – sprzeciwił się Andy. – Jeśli tylko pomalował pomnik, to co by przyszło z jego
uwięzienia? Lepiej by było zobowiązać go do zrobienia czegoś pożytecznego dla społeczeństwa.
– Na przykład? – zapytał Weed.
– Na przykład niech wyczyści to, co pobrudził.
– To znaczy miałby wszystko zmyć? Chociaż to takie fajne?
Wprawdzie dzieło sztuki jego autorstwa nie przetrzymałoby najbliższego deszczu lub
ustąpiło pod wodą z węża, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby sam to zrobić. Prędzej
ręka by mu uschła, niż miałby zmyć Twistera.
– Nie liczy się, że to fajne – stwierdził Brazil.
Weed nie mógł powstrzymać się od pytania:
– Naprawdę się panu podoba?
– Moim zdaniem – wtrącił Gołąb – ten artysta powinien otworzyć galerię w Nowym Jorku.
– Nie o to chodzi – wyjaśnił Andy. – Przyznaję, że malował to ktoś bardzo utalentowany. Ale
nie w taki sposób należy wykorzystywać swój talent.
– Co to znaczy „utalentowany”? – zapytał Weed.
– To ktoś szczególny, ktoś uzdolniony. Znakomity w jakiejś dziedzinie. Na pewno nie wiesz,
kto mógł to zrobić? – zapytał Andy.
Chłopiec wiedział, że Brazil wie.
– No, mały, dalej – zachęcał go Gołąb. – Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy? Pamiętasz o
tym demonie?
Weed pognał co sił w nogach. Z plecaka wypadły mu dwa pędzle i wylądowały na grobie
Variny Davis.

Rozdział dwudziesty siódmy

W klubie Commonwealth Judy Hammer zapomniała o ogładzie i wdała się w sprzeczkę. Nie
jadła śniadania, a potem dość nierozsądnie popiła czarną kawą tabletkę multiwitaminy, dwa
advile, dwa kompensany i trzy pastylki wapna o smaku owoców tropikalnych. W żołądku miała
wulkan.
– Trzeba na to spojrzeć z perspektywy – oznajmiła.
– Myślę, że właśnie dla tego celu tu się zebraliśmy – odpowiedziała Lelia Ehrhart.
– Rzecz nie w tym, czy otaczamy czcią pomniki i zabytkowe cmentarze. – Judy wiedziała, że
zapuszcza się na tereny zaminowane.
– Nie chodzi tu o oddawanie czci, lecz o szeroko pojęte odbieranie społeczne – wpadła jej w
słowo tamta. – Cmentarz Hollywood to symbolizm rozkwitnięcia kultury w połowie
dziewiętnastego stulecia, który wstrzelił nasze cudowne miasto do dwudziestki największych
przybytek w Ameryce.
– Kto wie, ile wtedy było w Ameryce dużych miast? – zapytał wielebny Jackson.
– Kto wie, co ona powiedziała? – szepnął burmistrz Lamb do ucha szefowej policji.

130

background image

– Co najmniej trzydzieści pięć – oznajmił wydawca Eaton.
– Prawie czterdzieści. W 1859 do Unii przyłączyła się Dakota Południowa – wicegubernator
Miller poprawił cicho Eatona.
– Chciałabym dokończyć swoją myśl – oznajmiła Judy Hammer. – Ważną rzeczą jest to, że
pomalowanie pomnika nie stanowi najgorszej z rzeczy, które się tutaj dzieją. – Wpatrywała się
prosto w Lelię. – Lepiej byłoby się skupić na kwestii gangów i eskalacji przestępczości
nieletnich, a także na niechęci społeczeństwa do udziału w ochronie. I w tych sprawach właśnie
tu przybyłam.
– Co dzisiaj, tu i teraz, mają oznaczać słowa „niechęć społeczeństwa do udziału”? – zapytała
przejęta pani Ehrhart. – A swoją drogą to nigdy nie sądziłam, że ktoś z Charlotte pragnie nam
mówić, jak zniszczyć naszą policję i nasze miasto.
– Cóż, oni tam radzą sobie znacznie lepiej od nas – zauważył prezes NationsBanku, Albright,
który przed przybyciem do Richmond pracował w oddziale w Charlotte.
– Nie zebraliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o Charlotte – oświadczył z irytacją burmistrz.
– Nie ma nic złego w uczeniu się na cudzych błędach – powiedział wicegubernator.
– Lelio, proponuję, żeby pierwszy krok uczynił Komitet do Zwalczania Zbrodni –
powiedziała Judy do prelegentki, która właśnie spojrzała na swego złotego rolexa, okazując
pewne zaniepokojenie. – Ty masz dobrą pozycję, potrafisz zmobilizować ludzi oraz urzędników
państwowych i miejskich. Naprawdę masz dużo do powiedzenia.
– Od przestępstw jest policja, a nie obywatele. Dobrze znasz założenia komitetu. Trzeba nam
zatrudnić ponad setka nowych oficery. Trzeba patrole na nogach. Policja niech musi, chociaż nie
chce, mieszkać w mieście i jeździć policyjnymi wozami do domu. Żeby byli więcej zobaczeni.
– A kto za to wszystko zapłaci? – zapytał major. – Lelio, o tym nigdy nie wspominasz.
W tym momencie zabrzmiał sygnał wibracyjny telefonu Judy Hammer. Wyłączyła się ze
sporów toczonych przy konferencyjnym stole i wyszła z sali.
– Pani komendant? – rozległ się głos Virginii.
– Nie mogę teraz rozmawiać.
– Jestem na obwodnicy Midlothian, w punkcie 6807 – powiedziała Virginia. – Chyba lepiej,
żeby pani tu przyjechała.
Kajdanki na rękach Bubby zostały zaciśnięte nie na pokaz. Stalowe ząbki wbijały mu się w
miękkie ciało. Klimatyzacja w samochodzie patrolowym działała zbyt intensywnie; Bubba
zaczynał czuć objawy rozstroju żołądka.
Bubba od zawsze wiedział, że wożenie colta anacondy pod fotelem wiąże się z ryzykiem,
lecz nigdy nie spodziewałby się z tego powodu aż takich kłopotów. Wszędzie kręciła się policja,
przyjechało wielu detektywów. Przed chwilą na tyły Kmarta wjechały dwa wozy strażackie i
karetka pogotowia na sygnale. W górze krążył helikopter wysłany przez media.
Podporucznik Budget stał przy samochodzie i rozmawiał z zastępczynią komendantki, która
była u Bubby po włamaniu. Przypomniał sobie, że jej nazwisko brzmi West. Kobieta z
nieruchomą twarzą spoglądała co jakiś czas na Bubbę; w jej oczach widział złość niewątpliwie
skierowaną ku niemu, chociaż nie miał pojęcia, jakie mogą być powody. Nie domyślał się, po co
policjantom był potrzebny jego pobrudzony podkoszulek.
Nikt niczego mu nie powiedział z wyjątkiem postawienia mu zarzutu pierwszego stopnia,
czyli ukrywania broni – tej, którą Budget wydobył spod fotela i sprawdził, ile naboi znajdowało
się w magazynku. Z coraz większą paniką Bubba obserwował ciężarówkę holowniczą
zatrzymującą się przy jego dżipie.
Skutymi rękami zapukał w szybę okienną. Budget obrzucił go spojrzeniem. Virginia West
zamilkła. Bubba zastukał ponownie. Budget otworzył przednie drzwi i wsunął do środka głowę.
– Czego? – zapytał, najostrzej jak umiał.

131

background image

– Muszę do toalety – Bubba ściszył głos, bo nie chciał, żeby kobieta go usłyszała.
– Dobra, dobra. – Policjant nie okazał współczucia.
– Nie mogę czekać – oświadczył zdenerwowany Bubba.
– Będziesz musiał.
– Nie mogę. – Bubba zagryzł zęby i mocno zacisnął pośladki.
– To niedobrze – powiedział Budget i zatrzasnął drzwi Granatowy crown victoria z Judy
Hammer za kierownicą zajechał na miejsce zdarzenia w chwili, gdy detektyw i dwaj technicy
poszukiwali śladów. Dwudziestoczterogodzinny bankomat otoczony był żółtą taśmą policyjną, a
dwaj oficerowie trzymali straż przy dżipie cherokee. West rozmawiała z jakimś policjantem przy
samochodzie patrolowym, a podejrzany siedział na tylnym siedzeniu.
Gdy Judy parkowała i wysiadała, z obwodnicy Midlothian zjechała niebieska furgonetka
biegłych medycznych i powoli skierowała się w stronę miejsca przestępstwa.
– O, pani komendant – powitał ją Budget.
– Co tu się dzieje? – zapytała swą zastępczynię.
– Za Kmartem mamy białą kobietę postrzeloną w głowę. Znaleziono ją w jej samochodzie o
ósmej trzydzieści dwie. Na tylnym siedzeniu, w foteliku jest niemowlę.
– O Boże! – westchnęła Judy. – Dziecku nic nie jest?
– Płacze, chyba ma gorączkę – odrzekła Virginia.
– Ile ma latek?
Zajrzała przez szybę do wnętrza samochodu patrolowego i ujrzała podejrzanego: białego
mężczyznę z rzadkimi brązowymi włosami i okrągłą, zaczerwienioną twarzą. Według niej
wyglądał na chorego.
– Moim zdaniem mała nie ma jeszcze roczku – powiedział Budget. – Służba Ochrony Dzieci
już ją zabrała. Dostarczą ją do szpitala Chippenham, tam zostanie dokładnie przebadana, a my
będziemy się starać odnaleźć jej rodzinę.
– Być może mamy już jakiś ślad – wtrąciła Virginia. W torebce ofiary znaleziono kartkę
pisaną najprawdopodobniej przez matkę dziecka. Chodziło o lekarza dziecięcego, którego
gabinet znajduje się gdzieś przy Pump Road. Z notatki wynika, że dziecko nazywa się Loraine.
Staramy się o zapewnienie jej tymczasowej opieki, chociaż mamy nadzieję, że nie zaistnieje taka
konieczność.
Judy obejrzała czerwonego dżipa, zwracając uwagę na naklejkę z flagą konfederacką na
zderzaku. Zauważyła rejestrację BUB-AH. Popatrzyła uważniej na podejrzanego. Był bez koszuli
i w spodniach myśliwskich.
– Jak się nazywa ofiara? – zapytała.
Budget przerzucił kilka kartek w notesie.
– Ruby Sink – przeczytał. – Siedemdziesiąt dwa lata, zamieszkała na Church Hill.
– Panna Sink? – przerwała mu zaskoczona komendantka. – O mój Boże! To moja sąsiadka.
Nie do wiary.
– Znała ją pani? – zdziwił się Budget.
– Nie za bardzo. Dobry Boże! Należała do zarządu cmentarza Hollywood. Niedawno z nią
rozmawiałam.
– Chryste! – westchnęła Virginia, posyłając Bubbie mordercze spojrzenie.
– Znów napad przy bankomacie? – zapytała jej szefowa.
Otoczyła ją czarna chmura przygnębienia.
– Wiemy, że dwie po ósmej wypłaciła dwieście dolarów – wyjaśnił Budget. – Znaleźliśmy
potwierdzenie. Gotówka zniknęła.
Choć nie bez trudu, kawałki układanki zaczynały się łączyć w całość. Judy przypomniała
sobie fragmenty rozmowy przez telefon komórkowy prowadzonej pomiędzy dwoma

132

background image

mężczyznami – Bubbą i Kleksem. Planowali obrabować i zamordować kobietę. Wspominali coś
o pompach i Loraine. Judy zakładała, że ich ofiara ma być czarnoskóra, ale może zaszło jakieś
nieporozumienie. Jeszcze raz spojrzała na podejrzanego.
– Opowiedzcie mi o nim.
– Butner Fluck Czwarty. Mówią na niego Bubba – odezwała się Virginia. – Co dziwne,
dopiero wczoraj byłam z Brazilem u niego w domu, bo zgłosił kradzież. Z warsztatu rzekomo
zginęło mu mnóstwo broni.
– Interesujące – powiedziała Judy Hammer.
– Wygląda na to, że stał tutaj w chwili popełnienia zabójstwa – dodał Budget.
– Widział coś? – zapytała komendantka.
– Mówi, że nie. Znalazłem ukryty pod jego fotelem magnum czterdzieści cztery. Taki z
dwudziestocentymetrową lufą i celownikiem. Brakowało czterech pocisków, wystrzelono je
niedawno. Poza tym zatrzymałem go jakieś pół godziny wcześniej i zostawiłem dokładnie w tym
samym miejscu, gdzie teraz stoi ten dżip...
– Chwileczkę. – Judy uniosła rękę. – Proszę zacząć od początku.
– Wiem, że to raczej dziwne – próbowała wyjaśniać Virginia. – Ale dzisiaj rano krótko po
siódmej podejrzany jechał nieostrożnie i podporucznik Budget go zatrzymał. Stali dokładnie w
tym miejscu, gdzie teraz dżip. Zatrzymany nie dostał nawet mandatu, skończyło się na
upomnieniu i został zwolniony. Niecałą godzinę później za Kmartem znaleziono ofiarę.
– Usłyszałem przez radio wezwanie i podjąłem czynności – wyjaśnił Budget. – Przyjeżdżam,
dżip stoi w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, ofiara została obrabowana przed
bankomatem, a potem zamordowana za Kmartem.
– Na to wygląda – zgodziła się Virginia.
– Jak on się zachowuje? – zapytała jej szefowa, spoglądając na Bubbę.
– Jest niezwykle podekscytowany i cały spocony – odrzekł policjant. Na podkoszulku miał
krew. Nie musiał nam go oddawać do laboratorium, ale dał. Jest dość uległy i spokojny.
– Czy coś jeszcze może go łączyć z tym zabójstwem?
– Właściwie nie. Musimy najpierw ustalić, czy pociski w ciele ofiary zostały wystrzelone z
jego broni. Szczerze mówiąc jednak, uważam, że to wątpliwe. Przy samochodzie znaleziono
dziewięciomilimetrowe łuski, wystrzelone z pistoletu.
– Wszystko to bardzo dziwne – zauważyła Judy Hammer. – Wygląda na to, że
zatrzymaliśmy go tylko za wykroczenie pierwszego stopnia.
– Tak, pani komendant.
Szefowa policji jeszcze raz spojrzała na otyłego mężczyznę na tylnym siedzeniu radiowozu.
Spoglądał na nią zmęczonym, żałosnym wzrokiem.
– Cóż, wydaje mi się, że nie mamy powodów, aby go zatrzymywać – oznajmiła skrajnie
niezadowolona.
– Nie mamy – przyznała Virginia. – Ale najpierw powinniśmy do końca się upewnić.
– Trudno mi sobie wyobrazić, że siedział tu podczas napadu na tę kobietę i niczego nie
zauważył – powiedziała zdenerwowana Judy Hammer, ponownie zastanawiając się nad
podsłuchanymi fragmentami rozmowy Bubby i Kleksa.
– Nikt niczego nie zauważył – orzekła jej zastępczyni.

Rozdział dwudziesty ósmy

Gubernator Mike Feuer był wysokim i szczupłym mężczyzną około sześćdziesiątki. Jego
przenikliwe oczy wyrażały współczucie i żarliwe dążenie do prawdy. Republikanie często
nazywali go Abrahamem Lincolnem bez brody. Demokraci mówili o nim „Fuhrer”.
– Całkowicie rozumiem. Ja oczywiście też jestem wstrząśnięty – mówił do absolutnie
bezpiecznego telefonu z tylnego siedzenia kuloodpornej czarnej limuzyny przemierzającej

133

background image

śródmieście.
– Panie gubernatorze, czyżby pan jeszcze nie widział? – Głos Lelii Ehrhart dobiegał z linii,
której nie można było podsłuchać ani namierzyć telefonem komórkowym, skanerem czy radiem
CB.
– Nie widziałem.
– Musi pan koniecznie to obejrzeć.
Z westchnieniem zerknął na zegarek. Na dzisiejszy dzień miał umówionych dziesięć spotkań.
Powinien też porozmawiać przez telefon z co najmniej sześcioma senatorami i posłami do Izby
Reprezentantów, którzy walczą w sprawie przepchnięcia ustaw przez jak zwykle opieszałe
Zgromadzenie.
Miał przygotować się do wywiadu dla „USA Today”, podpisać proklamację, spotkać się ze
swymi doradcami, pójść na przesłuchanie Komitetu Finansów Wewnętrznych i uczestniczyć w
dwóch konferencjach prasowych. Dzisiaj też jego matka obchodzi osiemdziesiąte szóste
urodziny, więc będzie musiał zorganizować wysłanie jej kwiatów. Znów zaczynały go boleć
plecy.
– Panie gubernator, mógłby pan po prostu przejechać tamtędy i zobaczyć wszystko na własne
oczy osobiście – mówiła Lelia Ehrhart. – Na pewno będzie pan zszokowany. Ryzykuje pan, nie
jadąc dzisiaj, bo pomnik może zostać zabrany do remontu. Wtedy oglądanie nic nie da, bo będzie
wyglądał normalnie.
– W takim razie szkody nie są chyba aż tak wielkie – odpowiedział przytomnie. Przed i za
limuzyną jechały nieoznakowane chevrolety caprice z ubranymi po cywilnemu policjantami z
Wydziału Ochrony Wyższych Urzędników.
– Panie gubernator, ta akcja musi być przeprowadzona szybko. – Lelia znów zaczęła mówić
w charakterystyczny dla siebie sposób.
Mike Feuer wyobraził sobie panią Ehrhart jako małe dziecko, które bawi się na podłodze i
nie może prawidłowo ułożyć rozrzuconych klocków.
– Bo ono szpeci miasto nasze – ciągnęła.
– Szczerze mówiąc, bardziej się przejmuję...
– Przepraszam na sekundę. Nie chcę panu przeszkodzić.
Przeszkadzała, ale gubernator na to pozwalał, ponieważ był człowiekiem spokojnym i
cierpliwym. Chciał jej dać jeszcze jedną szansę. Niech Lelia Ehrhart jeszcze raz spróbuje, zanim
on się rozłączy.
– Oczywiście w tej chwili cmentarz jest zamknięty dla ludzi i taki pozostanie na razie –
powiedziała. – Upewnię się tylko, żeby szczególnie otworzyli dla pana.
Gubernator wcisnął guzik interkomu.
– Jed?
– Tak, proszę pana – odezwał się kierowca zza szklanej przegrody i spojrzał uważnym
wzrokiem w lusterko wsteczne.
– Zboczymy trochę na cmentarz Hollywood. – Gubernator znów spojrzał na zegarek. –
Szybko się z tym uporamy.
– Jak pan sobie życzy.
– Lelio – powiedział do telefonu – załatwione.
– O, jest pan cudowny.
– Och, wcale nie – odrzekł cicho, wracając myślami do urodzin matki.
Lelia Ehrhart odłożyła telefon komórkowy do ładowarki zainstalowanej w kompletnie
wyposażonej salce gimnastycznej na drugim piętrze swego ceglanego domu za żelaznymi
wrotami przy West Cary Street. Po czole spływał jej pot, ręce drżały od ćwiczeń rzeźbiących
mięsień najszerszy grzbietu i trójgłowy ramienia, mięśnie równoległoboczne i czworoboczne, a

134

background image

także naramienne i piersiowe. Czekała na telefoniczną odpowiedź gubernatora.
– Co dalej? – zapytała słodko swego trenera, Lonniego Forta.
– Przysiady z wiosłowaniem – polecił.
– O nie, tego nie lubię. Nigdy mi nie wychodzi. – Napiła się wody mineralnej i wytarła twarz
w ręcznik. – Lonnie, powinniśmy popracować nad wszystkimi mięśniami. A w ogóle to nie lubię
takich wczesnych sportów. Cały mój organizm przeżywa szok. To tak jak wstać z łóżka i
wskoczyć do Oceanu Arktycznego. Przecież ja nie jestem pingwin – mówiła zalotnym głosem. –
Moja natura nie znosi zimna.
– Przepraszam, że tak wcześnie się spotykamy, pani Ehrhart.
– Nic w tym winy twoja nie jest. Najmniejszego. To ja zapomniałam o tym stomatologiście.
Lonnie przeglądał zestaw ćwiczeń przeznaczonych dla Lelii na rano, zanotował liczbę
obciążników i ich wagę.
– Dziękuję, że ty do mnie przychodzisz – powiedziała. – To nie za ładnie ze strony Byka, że
zapisał cię na dziewiątą rano, czyli wtedy gdy się zawsze spotykamy. No, ale dla niego pracuje
mnóstwo ludzi. Prawdopodobnie zapomniał albo nie wiedział.
– Na pewno, pani Ehrhart.
Skurwysyn. Pomyślała o swym mężu stomatologu, o jego radiowych reklamach,
odsłoniętych gabinetach w pasażach handlowych i służalczych podwładnych. Miał romanse z
trzema asystentkami, przynajmniej o tylu wiedziała, chociaż faktyczna liczba
najprawdopodobniej była o wiele wyższa. Co za różnica? Lelia nigdy mu nie przebaczy nawet
jednego skoku w bok.
– Lonnie, Byk założy ci koronki na wszystkie zęby? Tak jak innym? – zapytała trenera, który
był tak wspaniale zbudowany, że pragnęła dotykać palcami i językiem każdego jego mięśnia.
– Mówi, że zapewni mi hollywoodzki uśmiech – odrzekł chłopak.
– Ha! Każdemu tak mówi.
– No nie wiem. Jego asystentki naprawdę mają piękne uśmiechy. Twierdzą, że zakładał im
koronki na wszystkie zęby.
Słowo „asystentka” działało na nią jak płachta na byka.
– Ale nigdy nic nie wiadomo – ciągnął Lonnie.
– Nie! Nie pozwól mu na to! – zawołała. – Jak raz coś takiego zrobi, to już cofnąć nie można.
Byk wyrwie wszystkie zęby w mieście. Lonnie.
Lonnie przymocował krótką przedłużkę do niższego bloczka urządzenia treningowego
Trotter MG2100. Pod jego gładką opaloną skórą napinały się silne mięśnie, gdy mocował
obciążnik.
– Skończysz jak ci wszyscy inni, co to wyglądają ze swymi szczękami jak ludożercy
kanibale. Skończysz z bólem w skroniach i wargi cię będą uwierać przy mowie, nie wspominając
o bólach w kanałach – ostrzegała żona dentysty. – A masz takie piękne zęby!
– Mam szparę pomiędzy jedynkami. – Zaprezentował swój zgryz.
– Są świetne! Dla niektórych takie szparki są seksowne.
– Pani żartuje? – Obejrzał swoje zęby w jednym z licznych luster na ścianie.
– O nie! Nieprawda.
Intensywnie wpatrywała się w jego usta i ogarnął ją gniew, że pozwoliła mężowi namówić
się do wprawienia koronek. Czuła się paskudnie. Koronki nie były tak naturalne, jak wyrwane
przez męża zęby, często bolała ją głowa, a trzy trzonowce reagowały na nacisk i zmianę
temperatury. Zazdrościła ludziom naturalnych zębów, chociaż nie były idealne. Zazdrościła
pięknych ciał. Miała obsesję na jednym i drugim punkcie, lecz równocześnie wiedziała, że nie
osiągnie ani jednego, ani drugiego.
– Przysiady z wiosłowaniem – wrócił do tematu Lonnie. Trzymając w dłoni drążek, pokazał

135

background image

jej, jak wykonać ćwiczenie.
– Ręce mi się trzęsą – narzekała, posyłając mu porcelanowy uśmiech. – Pokaż mi jeszcze raz
to ćwiczenie. Mnie nie wychodzi go umieć. Czuję zawsze nacisk na plecy, a tak być chyba nie
powinno.
Przesunął wskaźnik na siedemdziesiąt pięć kilogramów i zademonstrował ćwiczenie.
Bicepsy pulsowały mu jak fale oceanu, miał w sobie energię i siłę, które Lelia pragnęła osiągnąć.
– Pracuje pani tylko rękami – mówił. – Nie plecami. Używanie mięśni pleców to oszustwo.
Obniżył ciężar do dziesięciu kilogramów. Lelia chwyciła drążek od spodu, wnętrzem dłoni
do góry, trzymając ramiona szeroko, a łokcie blisko ciała, dokładnie tak, jak ją uczono.
Obejrzawszy swą sylwetkę w lustrze, nie była pewna, czy decydując się na strój Nike, dokonała
dobrego wyboru. Czerwone paski podkreślały szerokie biodra. Cokolwiek mówić, zawsze na
niższe partie ciała najlepszy jest czarny kolor, a jaskrawe barwy na wyższe części, tak jak jej
dzisiejszy żółty stanik sportowy.
– Dwadzieścia razy – polecił Lonnie.
Rozmowa z gubernatorem Feuerem dodała Lelii energii. Ilu ludzi może prosić o rozmowę z
gubernatorem stanu Wirginia, a po dwudziestu minutach już z nim rozmawiać przez telefon?
Niewielu, pomyślała, napinając mięśnie. Naprawdę niewielu. I nic nie mają tu do rzeczy
znajomości oraz władza jej męża.
– Wszyscy mamy jakieś kompleksy – powiedziała do Lonniego, robiąc przerwę na złapanie
oddechu. – Takie sekretne sprawy, których inni nie widzą. Nawet ja. Zgubiłam się w liczeniu –
sapnęła.
– Szesnaście.
– Siedemnaście, osiemnaście. O Boże, zamęczysz mnie.
– Jakie pani może mieć kompleksy? Ile kobiet w pani wieku ćwiczy tyle co pani i ma własną
salę gimnastyczną? Że nie wspomnę już o całym domu.
Uwaga ta ugodziła w ego i poczucie własnej wartości Lelii Ehrhart. Wolałaby od niego
usłyszeć, że żadna kobieta na świecie nie wygląda tak jak ona, że wiek i bogactwo męża nie mają
tu nic do rzeczy. Pragnęła, aby powiedział, że jest boginią i ma tak piękne rysy, iż resztę
śmiertelników wprawia w osłupienie, że dla każdego, kto ośmieli się spojrzeć na jej twarz, musi
się to źle skończyć. Chciałaby, aby Lonnie zagryzał wargi, wodząc wzrokiem po jej ciele.
Chciała, żeby był zaborczy, zazdrosny, żeby dał się ponieść obsesji na jej punkcie. Pragnęłaby
odczuwał żądzę niedającą zasnąć przez całą noc.
– Przypuszczam, że najpoważniejszy mój kompleks wiąże się z zamartwianiem, że mam za
mało czasu na mój mąż – kłamała. – Że nie zaspokajam ja jego wszystkie potrzeby. Chyba też się
martwię, że z powodu wielkiej odpowiedzialności, jaką ponoszę w rządzie stanowym, często
zaniedbuję rodzinę i dla wielu, wielu przyjaciół nie mam czasu. Boję się też, żeby mi się mięśnie
za bardzo nie rozwinęły. Nie chcę wyglądać nienaturalna.
Lonnie zmierzył ją wzrokiem.
– O to akurat nie musi pani się martwić – zapewnił ją. – Pani ciało nie ma skłonności do
nadmiernego rozwijania mięśni.
– Pewnie mam delikatniejszy, kobiecy typ sylwetki – podsumowała.
– Następnym razem zmierzymy grubość tkanki tłuszczowej.
– Poza tym dzieci – opowiadała dalej o swych kompleksach. Im dłużej mówiła, tym więcej
ich się pojawiało. – Wczoraj wieczorem byłam zbyt zajęta i miałam zbyt mało czasu z każdym z
nich indywidualnie, bo przełożyć musiałam spotkanie komitetu. Ledwie z tym się uporałam. I
dlaczego? – Posłała mu kokieteryjny uśmiech. – Żeby być tu dzisiaj z tobą o godzinę wcześniej
niż zwykle.
– Podziwiam pani zapał – odrzekł Lonnie.

136

background image

Spojrzał na zegarek i zanotował obciążenie. – Ale tak to jest. Bez pracy nie ma kołaczy.
– Ale nie daj sobie koronek założyć! – ostrzegła go z przejęciem. – No i nie mów Bykowi, że
ja psuję mu interesy. – Mrugnęła do niego znacząco. – Co dalej?
– Skłony na mięśnie brzucha – powiedział. – No i prawie koniec.
– Chyba nie widzę żadnego postępu. – Obie dłonie położyła sobie na brzuchu i spojrzała w
lustro. – Tyle zachodu, a efektów niewiele. Nienawidzę tych skłonów bardziej niż czegokolwiek
innego.
Trener obserwował jej mięśnie, pot przebijał mu przez szary podkoszulek i perlił się na
skórze.
– Po co to wszystko?
– Zapomniała pani, jak było na początku? – spytał. – Nie widzi pani swojego postępu, bo
ogląda się pani codziennie. Pani brzuch, pani Ehrhart, wygląda zdecydowanie lepiej.
– Wątpię. Proszę sprawdzić.
Wzięła jego wolną rękę i przyłożyła sobie do brzucha.
– I co?
Nie odpowiedział.
– Może na pewnym etapie życia nie ma już nadziei i nic się nie da zmienić? Natura odmawia,
choćby nie wiadomo jakie wysiłki podejmować.
Lonnie się nie poruszał. Lelia przesunęła jego dłoń nieco wyżej.
– Jest pani w znakomitej formie – pochwalił swą uczennicę.
– Byk zakłada koronki w całej Ameryce Północnej – powiedziała, przesuwając jego dłoń
jeszcze wyżej. – Wiesz, dlaczego ma taki przezwisko? Wcale nie po generale, którego bierze za
swego przodka.
– Może ma to coś wspólnego z giełdą papierów wartościowych...
– Nie, dlatego...
– Muszę już iść, pani Ehrhart.
Ścisnęła jego dużą, silną dłoń i w końcu nasunęła ją na swą maleńką pierś.
– Miałeś już kiedyś starszą kobietę od siebie? – szepnęła.
– Tak, nauczycielkę.
– Kiedy to było?
– W ósmej klasie.
– Umm, musiałeś być wyrośnięty jak na swój wiek.
– Pani Ehrhart, muszę już iść, bo się spóźnię na wizytę. A pani mąż zawsze dba o
punktualność. Przyszedłem tu dzisiaj tylko ze względu na panią.
Lelia Ehrhart odsunęła jego dłonie. Ze złością chwyciła ręcznik i owinęła nim szyję.
– Co teraz mamy zacząć na ćwiczenie? – zapytała, gdy zaatakowały ją wszystkie fobie i
niepewności.
– Nie zrobiła pani jeszcze całego zestawu.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Gubernator Feuer skrupulatnie złożył „New York Timesa”, „Wall Street Journal”,
„Washington Post”, „USA Today” i lokalne gazety z Richmondu. Ułożył je na fotelu i wyjrzał
przez przyciemniane okno na zerkających nań przechodniów.
Wszyscy wiedzieli, że czarna długa limuzyna z numerem pierwszym na tablicy rejestracyjnej
nie należy do Jimmy’ego Deana ani Ralpha Sampsona. To nie młodzieńcy jadący na promenadę.
– Panie gubernatorze? – odezwał się do interkomu Jed. – Zaraz skręcę w Dziesiątą, miniemy
Broad, żeby uniknąć tłoku, ominiemy sądy przy Leigh i dotrzemy do Belvidere. A stamtąd już
prosta droga na cmentarz.
– Uhm.

137

background image

– Może tak być, sir? – zapytał Jed. Cierpiał na zaburzenia neurotyczne i czasem potrzebował
czyjejś pomocy.
– Jak najbardziej – odrzekł gubernator.
Przed objęciem tej funkcji był kolejno prokuratorem generalnym i wicegubernatorem, toteż
już od ponad ośmiu lat sam nie jeździł po ulicach Richmondu i wolał obserwować miasto z
tylnego fotela przez przyciemniane szyby limuzyny prowadzonej i osłanianej z dwóch stron
przez policjantów.
– Mam nowe polecenia – powiedział głośno Jed przez zabezpieczony radionadajnik. – Będę
skręcał w Dziesiątą.
– Przyjąłem – odrzekł kierowca pierwszego samochodu.
Zatarg pomiędzy Patty Passman a podporucznikiem Rhoadem wyszedł daleko poza granicę
sprzeczki czy sporu, który dałoby się rozsądnie zażegnać, załagodzić albo zapomnieć.
Samochody blokowały sobie nawzajem drogę, parkowały na zakręcie w zasięgu trzech
metrów od hydrantu pożarniczego, po złej stronie ulicy i na chodnikach Dziesiątej. Kierowcy i
piesi gromadzili się wokół, by obserwować potyczkę dwojga funkcjonariuszy, wozy policyjne na
sygnale nadjeżdżały ze wszystkich stron.
Patty Passman nadal trzymała Rhoada. Biegał w kółko, wrzeszcząc o pomoc do
krótkofalówki, zwijał się i robił zbolałe miny.
– O Boże! O Boże! – jęczał, gdy podążała krok w krok, depcząc mu po piętach i nie dając
żyć. – Zostaw! Błagam! Błagam! Aaaaa! Aaaaa!
Tłum wprost szalał.
– Dalej, kobieto!
– Nie popuszczaj!
– Bierz go!
– Za jaja go! Chi, chi, chi!
– Ej, przywal jej! Strzel ją między gały!
– Tak jest! Walnij ją w nochala, niech jej się łeb odwróci, żeby powąchała swój tyłek!
– Złap go za banana, siostro!
– Wykastruj frajera!
– Uspokój się, gruba pindo!
– Utrzyj mu nosa!
– Naprzód, kobieto!
Rozochocony tłum obserwował czarną limuzynę w eskorcie dwóch nieoznakowanych aut
policyjnych z mnóstwem anten. Kawalkada skręciła w Dziesiątą, drogę torowały jej dwa patrole
na sygnale. Od strony Marshall i Leight rozlegało się wycie innych samochodów policyjnych.
Przez Clay gnał wóz strażacki z włączoną syreną.
Jed miał ochotę wyskoczyć z limuzyny i przyłączyć się do kłótni. Policjanci musieli łapać
jakiegoś zbiega, przypuszczalnie seryjnego mordercę z listy dziesięciu najbardziej
poszukiwanych przez FBI przestępców. Najwyraźniej ta gruba kobieta była psychicznie chora, a
umundurowany policjant nie dawał sobie z nią rady.
– Co tu się dzieje? – zapytał gubernator przez interkom.
– Jakaś szurnięta kobieta. Chyba naćpana. Niech pan patrzy, wygląda jak wściekły pitbull! Z
dziesięciu policjantów próbuje ją złapać, i nic z tego!
Gubernator przesunął się na drugą stronę mieszczącej sześć osób skórzanej kanapy w
kształcie podkowy. Wychylił się, żeby zobaczyć coś za okrągłą głową kierowcy.
Zdziwił się widokiem otyłej kobiety podążającej za chudym, nieco podstarzałym
policjantem. Z jednej ręki zwisały jej kajdanki, natomiast wolną ręką ściskała biedaka za krocze.
Gniotła go, wykręcała, przeklinała i kopała. Drugą ręką wymachiwała kajdankami jak nunchaku,

138

background image

odstraszając nacierających policjantów.
– O! – zawołał Jed.
– Straszne! – powiedział gubernator. – Okropne!
– Proszę pana, trzeba coś z tym zrobić!
Coraz bardziej rozgniewany Mike Feuer przyznał mu rację. Sytuacja nie była zabawna.
Przemoc nie jest rzeczą do śmiechu. Rzucił się do drzwi. Zanim Jed lub policjanci z eskorty
zdążyli zareagować, Mike wyskoczył z limuzyny z gaśnicą w ręku.
Wbiegł w tłum i ku zdumieniu wszystkich, polał napastniczkę pianą gaśniczą. Zaskoczona
Patty Passman puściła Rhoada, a policjanci przycisnęli ją do ziemi. Czterech ludzi z eskorty
odprowadziło gubernatora do limuzyny.
– Proszę pana, musimy jechać! – Jeda rozpierała duma z powodu zachowania szefa.
Gubernator sprawdził czarny kaszmirowy garnitur, ale jakimś cudem z piany nie pozostał
nawet ślad. Spojrzał na zakutą w kajdanki szaloną kobietę prowadzoną do samochodu
patrolowego. Biedny podporucznik klęczał na środku ulicy, wił się i płakał. Nadjechali ludzie z
mediów, wymachując kamerami i mikrofonami niczym nagimi mieczami.
– Na Hollywood – polecił Mike Feuer.
– Panie gubernatorze, nie ma czasu – zwrócił uwagę Jed.
– Nigdy nie ma czasu – odrzekł gubernator, dając mu ręką znak do odjazdu.
Weed uznał, że już dostatecznie długo siedzi w głębokim dole pełnym połamanych
kamionkowych rur. Skądś ciekła woda. W pobliżu zaparkował samochód, na ziemię spadły
szpadle i kilofy.
Zaczął się obawiać, że siedzi w pustym grobie, chociaż kształt się nie zgadzał. Może
pracownicy poszli na wcześniejszą przerwę obiadową? Może ni stąd, ni zowąd poleci na niego
ziemia i zostanie żywcem pogrzebany?
Wychyliwszy głowę, nie zauważył ani Brazila, ani nikogo innego. Nasłuchiwał uważnie.
Tylko ptaki śpiewały. Wyszedł z dołu i pobiegł do cmentarnego ogrodzenia. Wspiął się na płot i
w tym samym momencie ujrzał nadjeżdżającego powoli lemansa. Kundel, Pikacz i Pacjent
szukali go, żeby Dymek mógł strzelić mu w głowę i wrzucić zwłoki do rzeki. Weed wrócił na
cmentarz i zaczął biec bez określonego kierunku, skręcając to w lewo, to w prawo i przeskakując
nagrobki.
Brazil również biegł szybko i mógł utrzymać olimpijskie tempo nawet kilka godzin, gdyby
miał lepsze buty i gdyby nie przeszkadzał mu sprzęt. Im większą czuł złość, tym prędzej biegł.
Minął punkt widokowy, przeskakiwał pomniki, nagrobki, tablice, rzeźby i wazony.
Gdzieniegdzie widział powiewające małe chorągiewki konfederackie. Ogrodnik z przymocowaną
do pasa szpulą przewodu elektrycznego kosił trawę między grobami. Kosiarka buczała i
warczała, a ogrodnik poruszał nią precyzyjnie niczym skalpelem chirurgicznym.
– Widział pan chłopca w bluzie Chicago Bulls? – zapytał Brazil, zbliżając się do niego.
– Takiej jak na pomniku?
– Tak, tylko małego – zawołał Brazil, przebiegając obok mężczyzny.
– Nie.
Brazil wcisnął się pomiędzy kamiennego baranka i mauzoleum, przeskoczył grobowiec i ku
swemu zdumieniu niemal wylądował na Weedzie. Złapał go za tylną część bluzy, podciął mu
nogi i powalił na ziemię. Przycisnął chłopca swoim ciężarem.
– Zmieniłem zdanie – jęknął zbieg. – Możecie mnie zamknąć.
Bubba nie zapanował nad zwieraczem i wkrótce stało się to jasne dla wszystkich. Czuł się
upokorzony i bolał go brzuch, gdy podporucznik Budget otworzył drzwi i zawołał:
– Ty obesrańcu!
Bubba był pewien, że do długiej listy jego przezwisk dołączy następne.

139

background image

– Przepraszam – odezwał się. – Mówiłem przecież...
– Cholera jasna! – zaklął policjant. Z obrzydzeniem wstrzymywał oddech, odpinając
kajdanki. Virginia i Judy przyglądały się im obu. – Kto to wszystko posprząta, co? Cholera. Nie
do wiary.
Bubba jeszcze nigdy nie czuł głębszego wstydu. Oczywiście był pewien, że kiedyś zejdą się
drogi jego i szefowej policji, ale nie przypuszczał, że nastąpi to w takiej sytuacji. Był nagi do
pasa, brudny, wystawał mu brzuch i śmierdziało od niego. Odwracał wzrok.
– Poruczniku Budget – odezwała się pani Hammer oschle – może mnie pan zostawić na kilka
minut sam na sam z tym człowiekiem? West, spotkamy się za Kmartem.
– Przekażemy pani raport biegłego medycznego – powiedział Budget do komendantki. –
Gdyby pani nie zjawiła się przed jego odjazdem.
– Przed jej odjazdem – poprawiła go Virginia.
Judy skierowała wzrok na Bubbę. Ku jego zdziwieniu zupełnie nie zwracała uwagi na tę
niewymownie kłopotliwą sytuację.
– Pani komendant – wyjąkał. – Ja, ee... – Z trudem przełknął ślinę. – Nie chciałem...
Uciszyła go ruchem ręki.
– Niech się pan tym nie przejmuje – powiedziała.
– Jak się mam nie przejmować – jęknął. – Ja chciałem tylko pomóc.
– Komu?
Sprawiała wrażenie szczerze zainteresowanej jego słowami. Bubba nie zdawał sobie dotąd
sprawy, że pani Hammer jest tak atrakcyjną, może nie piękną, ale silną i zdecydowaną kobietą.
W żakiecie i spodniach w jodełkę wyglądała elegancko. Zastanawiał się, czy szefowa policji ma
pistolet. Może nosi go w tej czarnej torebce. Myśli kłębiły mu się w głowie, gdy wiatr zmienił się
na niekorzyść pani Hammer. Odsunęła się kilka centymetrów w prawo.
– Komu chciał pan pomóc? – zapytała. – Kobiecie, która została zamordowana? Widział pan
coś, panie Fluck?
– O Boże! – Bubba przeżył szok. – Jakaś kobieta tu została zamordowana? Kiedy?
– Kiedy pan tutaj stał, panie Fluck.
Znowu jego żołądek zaczął się buntować, jakby zbierały się czarne chmury przed kolejnym
porywem burzy. Pomyślał o swoim przepoconym podkoszulku poplamionym krwią, który
zabrano do policyjnego laboratorium.
– Na pewno pan nic nie widział? – naciskała Hammer.
– Rewolwer mi się o coś zaczepił – wyjaśnił.
Przyglądała mu się bez słowa.
– Nie mogłem go wyciągnąć spod fotela – mówił.
Dalej milczała.
– Położyłem się więc na podłodze i próbowałem, no wie pani, jakoś bezpiecznie go
wydostać. Bałem się, że może wypalić. No a potem zaczęła mi lecieć krew z nosa.
– Kiedy to było? – zapytała.
– Pewnie gdy ta kobieta została zabita. Przysięgam. Leżałem na podłodze, kiedy mnie
znalazł podporucznik Budget. Jak zastukał w okno, to byłem na dole. To znaczy, chciałem
powiedzieć, że niczego nie mogłem widzieć.
Nie powiedziała, czy mu uwierzyła. Nie lekceważyła go ani nie dręczyła, była rzeczowa i
wnikliwa. Wprawiła Bubbę w podziw. Na moment zapomniał o swym przykrym położeniu, lecz
zaraz pojawił się kamerzysta z Channel 8, który zwrócił się bezpośrednio do pani Hammer, a
jego zmierzył nieprzychylnym wzrokiem. Zauważył myśliwskie spodnie Bubby i skierował
obiektyw na niego.
– Wygląda na to, że ofiara została obrabowana przy tym bankomacie – mówiła komendant

140

background image

Hammer do Bubby. – Nie zdradzam tu żadnej tajemnicy, na pewno wszystko to będzie można
usłyszeć w wiadomościach. Panie Fluck, parkował pan nie dalej niż piętnaście metrów od
bankomatu. Na pewno niczego pan nie słyszał? Może jakąś kłótnię czy głosy, może samochód
albo samochody?
Zastanowił się głęboko. W ich stronę zmierzała ekipa Channel 6, szybko jednak zmienili
kierunek. Bubba chciał za wszelką cenę pomóc tej wspaniałej kobiecie. Serce mu się krajało, że
kiedy się spotkali, cuchnie od niego jak z latryny.
– Cholera – powiedział reporter WRVA i szybo się wycofał. – Na waszym miejscu bym tam
nie szedł – zwrócił się do ekipy dwunastki.
– Co się dzieje? – zawołała dziennikarka „Style Magazine” do reprezentanta „Richmond
Magazine”. – Awaria?
– Cholera wie. Jakieś gówno.
W głowie Bubby zapaliło się czerwone światełko alarmowe.
– Rzeczywiście, wielkie gówno. – Reporter „Times-Dispatch” powachlował sobie ręką przed
nosem.
Bubba poczuł, że krew się w nim gotuje. Nie słyszał, co do niego mówi pani Hammer.
Całkowicie skoncentrował się na gromadzie dziennikarzy, kamerzystów, fotoreporterów i
techników zgromadzonych przy dżipie. Rzucali złośliwe uwagi, przeklinali, głośno rozmawiali i
nazywali Bubbę „wielkim gównem”.
– Widział ktoś, co się dzieje za budynkiem?
– Nikogo nie dopuszczają.
– Nie ma szans. Zbliżysz się tylko, a gliniarze zaraz się wyganiają.
– Tak, jakiś dureń zasłonił mi ręką obiektyw.
– Zasraniec.
Bubba czuł się rozgorączkowany tak jak zawsze, gdy słyszał głosy i śmiechy dobiegające z
głębin umysłu. Widział legion małych twarzyczek z okrutnymi i złośliwymi uśmiechami.
– Redaktor mnie zabije. Srać na to!
– Przestańcie! – krzyknął do przedstawicieli mediów.
Nagle jego oczy znieruchomiały. Pani Hammer popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Ludzie
z mediów nie zwrócili uwagi na jego głos.
– Może zwłoki uległy już rozkładowi – powiedział ktoś.
– Przecież to tyły sklepu.
– Nie mogły tutaj długo leżeć. Może ktoś je przywiózł.
– Bez sensu.
– Po co ktoś miałby zostawiać trupa przed bankiem.
– Na pewno tutaj ktoś by zauważył zwłoki, zanim zdążyłyby ulec rozkładowi.
– O, to teraz zostałeś biegłym medycznym?
– Może to jednak podrzucenie. No wiecie, ofiara nie żyła od jakiegoś czasu, zaczęła cuchnąć
i morderca ją wyrzucił.
– To kobieta?
– Możliwe.
– Ale dlaczego miałby ją wyrzucać akurat tutaj?
– Tak sobie tylko kombinuję.
– Taa, łajdaku, bo chcesz żebyśmy wszyscy te bzdety napisali i zrobili z siebie idiotów.
– To co tak śmierdzi?
– Pani komendant – zawołał z daleka jeden z reporterów. – Możemy porosić o oświadczenie?
– Niech pani z nimi nie rozmawia! – powiedział przerażony Bubba. – Niech mi pani tego nie
robi. Błagam.

141

background image

– Moim zdaniem to od niego tak zalatuje – rozesłał wiadomość reporter. – Popatrzcie na jego
spodnie. Nie wszystkie plamy to tylko myśliwski kamuflaż.
– Obesraniec.
– Nie! – syknął Bubba.
– Jak ona może tak blisko stać? Nawet tutaj trudno wytrzymać.
– Słyszałem, ze jest twarda.
– Ciekawi mnie pańska tablica rejestracyjna – odezwała się Judy Hammer do Bubby.
Porucznika Horace’a Cutchinsa jadącego Leigh Street furgonetką do przewozu aresztantów
nie interesowało nic prócz kieszonkowej gry elektronicznej Tetris Plus.
Był na służbie zaledwie trzy godziny, a już przewiózł do aresztu dwóch zatrzymanych –
Cyganów włamujących się do domu w stylu Tudorów w Windsor Farms. Cutchins nie rozumiał,
dlaczego nauka nie trafia do ludzi.
Cyganie przejeżdżali przez miasto dwa razy do roku podczas swojej wędrówki z północy na
południe. Wszyscy o tym wiedzieli. Prasa publikowała mnóstwo artykułów. Sierżant Rink z
programu „Crime Stoppers” wygłaszał ostrzeżenia i porady w lokalnych radiostacjach oraz
sieciach telewizyjnych na temat, jak uchronić dom przed włamaniem. Jak zwykle w widocznych
miejscach pojawiły się tablice z napisami „Cyganie wracają”.
A mimo to krezusi z Windsor Farms, jak ich zazdrośnie nazywał Cutchins, wychodzili z
domów po gazety, pracowali w ogródkach i podwórkach, siadali przy basenach, rozmawiali z
sąsiadami lub spacerowali w ogrodzie, nie zamykając drzwi i nie włączając systemów
alarmowych. Czego więc się spodziewali?
Cutchins skręcił właśnie na parking przy fabryce silników, gdzie miał nadzieję rozegrać
kolejną partię, gdy nagle odezwał się odbiornik radiowy.
– Jednostka sto dwanaście, trzeba przetransportować aresztanta z Dziesiątej – oznajmiła
oficer łączności.
– Przyjąłem – powiedział. – Cholera – mruknął pod nosem.
Już wcześniej słyszał wołania o pomoc i wiedział, że chodzi o Rhoada Wieprza i jakąś
kobietę z zaburzeniami psychicznymi. Kiedy dokonano aresztowania, przypuszczał, że
zatrzymana zostanie przewieziona zwykłym pojazdem.
Mimo wszystko mało prawdopodobne, żeby kobieta sforsowała szyby z pleksiglasu, nawet
jeśli nie były idealnie dopasowane, bo jacyś idioci z warsztatów dostosowali szybę na przykład z
caprice do crown victorii. Było fizycznie niemożliwe, aby aresztowana obsikała policjanta przez
szpary powstałe na skutek wadliwego zamontowania szyb.
Cutchins zawrócił, wyjechał z powrotem na Leigh i wcisnął gaz do dechy, bo chciał się jak
najszybciej uporać z problemem i wygospodarować sobie przerwę. Skręcił w Dziesiątą i trafił
akurat na chwilę, gdy z cywilnego samochodu wysiadała detektyw Gloria De Souza.
Na furgonetkę czekał Rhoad Wieprz i trzej inni umundurowani policjanci. Ich więźniem była
otyła kobieta o dziwnie znajomym wyglądzie. Siedziała na krawężniku, ręce miała skute na
plecach, włosy potargane. Z trudem oddychała, sprawiając wrażenie, że w każdej chwili może
zrobić coś niespodziewanego.
– Dobrze, pani Passman, muszę panią przeszukać – powiedziała detektyw De Souza. –
Proszę wstać.
Aresztowana ani drgnęła.
– Patty, nie stawiaj oporu – powiedział do niej jeden z policjantów.
Nie posłuchała.
– Proszę pani, musi pani wstać. Proszę nie pogarszać sprawy.
Patty Passman wcale nie miała zamiaru pogarszać sprawy. Po prostu nie była w stanie się
podnieść z rękami skutymi na plecach.

142

background image

– Proszę wstać – powiedziała surowo Gloria De Souza.
– Nie mogę.
– No to będziemy musieli pani pomóc.
– Proszę bardzo – odpowiedziała Patty.
Gdy Gloria De Souza z jeszcze jednym policjantem podnosili ją pod ręce, Rhoad trzymał się
z daleka. Cutchins wyskoczył z białej furgonetki i przeszedł do tyłu otworzyć drzwi. Detektyw
De Souza pochyliła głowę aresztowanej i energicznie przesunęła ręce po jej grubych nogach,
dotykając miejsc, do których – oprócz ginekolożki Patty Passman – nie miała dostępu żadna
kobieta. Przeszukiwana chciała kopnąć Glorię i prawie się przewróciła.
– Dajcie plastikowe kajdanki! – powiedziała detektyw De Souza i przytrzymała ją za nogi. –
Jeszcze jeden taki numer i zawiążę cię w kaftan!
Jeden z policjantów podał plastikowe kajdanki, które Gloria zacisnęła na kostkach Patty
Passman tak mocno, jak na kuchennym worku ze śmieciami.
– Auuu!
– Spokój!
– To boli! – jęknęła aresztowana.
– I dobrze! – złośliwie wtrącił Rhoad.
Detektyw De Souza powróciła do rewizji osobistej, myszkując doświadczanymi rękami po
licznych zakątkach ciała Patty Passman, a przeszukiwana przeklinała i krzyczała. Inni policjanci
musieli pomagać jej w utrzymaniu równowagi.
– Zabierz ode mnie te łapy, lesbijko! – krzyczała. – Tak, tak. Wszyscy wiedzą, że sypiasz z
trenerką damskiej drużyny baseballowej. Cała policja o tym wie! I całe miasto!
W jednej chwili Cutchins zapomniał o swej grze elektronicznej. Zawsze uważał, że to wielka
szkoda, iż taka przystojna kobieta kocha inaczej. Nie miał nic przeciwko lesbijkom, a nawet
oglądał je, gdy tylko miał dostęp do kodowanej telewizji. Uważał jednak za dyskryminację to, że
Gloria nie interesuje się mężczyznami. Uznał to za niesprawiedliwe.
– Jest czysta – powiedziała detektyw De Souza.
Pech chciał, że Horace zaparkował furgonetkę po przeciwnej stronie Dziesiątej, a w szpitalu
College’u Medycznego Wirginii skończyła się akurat zmiana. W jednej chwili chodniki i jezdnie
zapełniły się tłumem pielęgniarek, dietetyków, salowych, dozorców, strażników,
administratorów, lekarzy i kapelanów. Wszyscy zmęczeni, słabo opłacani i niezadowoleni z
życia. Samochody stawały, żeby przepuścić skrępowaną damę prowadzoną przez policjantów do
furgonetki. Przechodnie zatrzymywali się z niecierpliwymi spojrzeniami wołającymi „z drogi”,
gdy Passman niezdarnie człapała do przodu.
– Czego się gapicie, łajzy jedne! – wrzasnęła do wszystkich.
– Spadaj! – odpowiedziała jej jakaś sekretarka.
– Hej, hop! Hej, hop! – zawołał spragniony snu lekarz dyżurny.
– Palanci! – wrzeszczała Passman, której cukier spadł do tego stopnia, że w każdej chwili
mogła stracić przytomność.
– Hop-sa-sa, hop-sa-sa! – zaśpiewał jakiś urzędnik.
Patty Passman wiła się jak wąż, syczała i szczerzyła zęby. Policjanci robili co mogli, żeby się
pośpieszyła, gapie i kierowcy niecierpliwili się coraz bardziej, a Rhoad usunął się na bok.
Gołębiowi znudziło się na cmentarzu. Przejrzał kosz na śmieci, ale znalazł tylko część
zestawu śniadaniowego i pół kubka kawy.
Obserwował teraz bezduszną paradę z jakąś kobietą poruszającą się jak na wyścigu w
workach. Nagle przypomniał sobie o własnym kikucie i zezłościł się na tłum.
– Nie przejmuj się nimi – poradził otyłej kobiecie, gdy go mijała. Ugryzł śniadanie
znalezione w koszu. – W dzisiejszych czasach ludzie są okrutni.

143

background image

– Zamknij się, połamany śmieciarzu! – huknęła na niego zatrzymana.
Gołębiowi zrobiło się smutno, bo zyskał kolejny przykład degrengolady ludzkości. Pocieszał
się, że po takich zbiegowiskach w koszach zawsze można znaleźć ciekawe rzeczy.
Detektyw De Souza z siłą imadła zacisnęła rękę na ramieniu Patty Passman.
– To on zaczął! – Patty obejrzała się na Rhoada. – Dlaczego jego nie przymkniesz?
Policjanci wepchnęli ją do furgonetki i zamknęli drzwi.
Komendant Hammer wypełniała misję zleconą przez państwo. Póki wystarczy jej zdrowia,
energii i pieniędzy podatników, miała wprowadzać nowojorski model kontroli przestępstw w
departamencie policji w Richmondzie, jak poprzednio w Charlotte. To zrozumiałe, że pewne
sytuacje stawiały ją przed nie lada dylematem.
Stojąc obok Bubby i słuchając jego słów, traciła cały swój wigor i profesjonalizm. Chciała go
zostawić, ale nie mogła. Nie mogła oglądać się na innych i przekazać komuś własnego zadania
lub zrzucić problemu na innego funkcjonariusza. Nie wolno jej było się wycofać. Kiedy policjant
zadaje pytanie, policjant musi wysłuchać odpowiedzi, choćby nie wiadomo jak długiej i zawiłej.
Bubba opowiadał jej o tablicy rejestracyjnej dżipa. Wspominał swą wyprawę do urzędu
rejestracyjnego przy Johnston Willis Street, pomiędzy salonem Forda, a warsztatem
specjalizującym się w autach terenowych. Czekał tam w kolejce przez pięćdziesiąt siedem minut,
a gdy przyszła jego kolej, usłyszał, że „Bubba” już jest zajęte, podobnie jak „Buba, Bubbba,
Buubbba, Bubeh, Bubbeh, Bubbbeh, Bg-bu-ba, Bhubba i Bhuba”. Był zmęczony i załamany. Nie
potrafił wymyślić nic innego, co nie przekraczałoby siedmiu liter. Wypruty emocjonalnie i
przygnębiony, pogodził się z myślą, że nie będzie miał tablicy z imieniem.
– I wtedy – wydawało się, że poczuł nagły przypływ energii – kobieta za biurkiem
powiedziała, że będzie pasować „Bubah”. No to ja zapytałem, czy może być z łącznikiem, a ona
na to, że jej nie zależy, bo dla niej liczy się tylko liczba liter. I bardzo dobrze, bo wydało mi się,
że z łącznikiem będzie łatwiej przeczytać Bubah.
Judy podejrzewała, że Bubba ma wspólnika o ksywie Kleks, i zaczął jej się rysować w
głowie wyraźny i wiarygodny scenariusz. Nie przeszkadzało jej, że Bubba krzyczał do
dziennikarzy, żeby się trzymali z daleka. Bubba i Kleks jakimś sposobem musieli się dowiedzieć,
że Ruby Sink z Loraine pojedzie do bankomatu koło Kmarta.
Może z wyłączonym silnikiem i zgaszonymi światłami czekali przed domem panny Sink, a
gdy wyjechała, śledzili ją na zmianę, utrzymując kontakt przez CB radio i telefony komórkowe.
Ale od tego momentu odtwarzane wydarzenia przestawały być jasne. Szczerze mówiąc, nie
wyobrażała sobie, co mogło się dziać dalej, i jej wyobraźnia za nic nie dawała się pobudzić. Ale
Judy po prostu nie mogła odwrócić się plecami i zostawić problemu morderstwa swoim
podwładnym.
Trzeba sprawić, żeby Bubba opowiedział o Kleksie, nie zdając sobie sprawy, że ona o to
pyta.

Rozdział trzydziesty

Gubernator Feuer od piętnastu minut rozmawiał przez telefon komórkowy. Najbardziej
cieszył się z tego Jed, ponieważ pięć razy źle skręcił, przekroczył dozwoloną prędkość i zgubił
obydwa samochody eskorty, zanim trafił na Cherry Street, przejechał obok cmentarza
Hollywood, dotarł do parku na Oregon Hill, zawrócił i pojechał pod prąd Spring Street, aż
znalazł się na Pine obok Mamma’Zu, restauracji uchodzącej za najlepszy włoski lokal poza
Waszyngtonem.
– Jed? – przez interkom usłyszał głos gubernatora. – Czy to czasem nie Mamma’Zu?
– Chyba tak, proszę pana.
– Myślałem, że jest zamknięta.
– Nie, panie gubernatorze. To znaczy, była zamknięta, gdy chciał pan tu zabrać swoją żonę

144

background image

na urodziny – kręcił Jed, bo zaraz mogło się wydać, że gdy nie wie, jak trafić do danej firmy,
mówi że została zamknięta, zlikwidowana lub przeniesiona.
– Zapamiętaj ją sobie – powiedział gubernator. – Ginny będzie zachwycona.
– Oczywiście, panie gubernatorze.
Jed bał się Ginny, pierwszej damy stanu. Znała ulice Richmondu lepiej od niego, czuła się
tutaj swobodnie i obawiał się jej reakcji na wieść, że Mamma’Zu nie została przeniesiona,
zamknięta ani nie zmieniła nazwy. Ginny Feuer ukończyła studia w Yale i płynnie władała
ośmioma językami, chociaż Jed za bardzo nie wiedział, czy wliczony został w tę liczbę także
angielski.
Pierwsza dama niejednokrotnie strofowała go za zbyt „twórcze” wybieranie czasochłonnych
tras. Wiele od niej zależało i mogła go przenieść do innej służby, zdegradować, wyrzucić z
Wydziału Ochrony Wysokich Urzędników albo nawet całkowicie zwolnić z policji stanowej. I to
jednym gestem, jednym słowem, jednym pytaniem zadanym w dowolnym języku.
– Jed, czy my czasem nie powinniśmy być już na miejscu? – znów rozległ się głos
gubernatora.
Spojrzał na szefa przez lusterko wsteczne. Gubernator to wyglądał przez okno, to spoglądał
na zegarek.
– Jeszcze dwie minuty – odpowiedział Jed z drżeniem serca.
Dodał gazu i dalej jechał Pine pod prąd. Ostro skręcił w lewo w Oregon, która doprowadziła
go do Cherry Street, gdzie zarośnięte bluszczem ogrodzenie cmentarne powitało go niczym
Statua Wolności.
Jadąc wzdłuż ogrodzenia, minął dziurę i reklamę pralni dywanów. Zajechał pod masywną
cmentarną bramę, o której otwarcie postarała się Lelia Ehrhart. Minął biura i domek gospodarczy
i znalazł się w alei Hollywood. Niewiele brakowało, żeby zamiast w aleję Konfederatów skręcił
w Eastvale.
Teraz dla Brazila stało się jasne, dlaczego pozbawione wrażliwości i wyobraźni media, a
także ludzie niepochodzący z Richmondu, w trywialny sposób nazywają cmentarz Hollywood
miastem zmarłych.
Im głębiej zapuszczał się z Weedem w nieznane okolice, tym bardziej malał jego szacunek
dla historii i zmarłych, a narastało zmęczenie i zdenerwowanie. Słynny cmentarz okazał się tylko
bezduszną, odpychającą nekropolią z zabytkowymi ścieżkami – obecnie mającymi nazwy i
wybrukowanymi – prowadzącymi do miejsc znanych tylko ludziom, którzy je wytyczali.
Bez szczegółowej mapy albo diabelnego szczęścia nie było szans na odnalezienie wybranej
drogi lub poszukiwanej kwatery. W pewnym momencie Brazil ze smutkiem skonstatował, że
zamiast na wschód, kierują się na zachód.
– Boli cię? – zapytał swego aresztanta.
W chwili ujęcia Weed skaleczył się w podbródek i teraz krwawił. Dla Brazila ten dzień
stawał się gorszy niż najgorsze prognozy. Departament Szeryfa nie przyjmie młodocianego z
widocznym zranieniem. Chłopiec powinien otrzymać pomoc medyczną, a więc Brazil nie ma
wyboru i musi zaprowadzić go na pogotowie, gdzie zapewne obydwaj zabawią cały dzień.
– Nic mi nie jest. – Weed wzruszył ramionami. Z braku bandaża tamował sobie krew
skarpetką Brazila.
– Naprawdę bardzo mi przykro – znów zaczął przepraszać Andy. Szli Waterview w stronę
alei; Weed zatrzymał się, żeby obejrzeć marmurowo-granitowy nagrobek magnata tytoniowego
Lewisa Gintera. Nie chciał wierzyć, że widzi wrota z brązu, korynckie kolumny i okna od
Tiffany’ego.
– To prawie kościół – powiedział z zachwytem. – Chciałbym, żeby Twister miał taki grób.
Przez chwilę szli w milczeniu. Brazil w końcu przypomniał sobie, aby włączyć nadajnik.

145

background image

– Umarł ci kiedyś ktoś bliski? – zapytał go chłopiec.
– Ojciec.
– Szkoda, że mój nie umarł.
– Chyba nie mówisz poważnie – odrzekł Andy.
– A co się stało z twoim? – Weed zadarł głowę, żeby na niego popatrzeć.
– Był policjantem i zginął na służbie.
Przypomniał sobie maleńki skromny grób ojca w miasteczku studenckim Davidson. Nadal
żyły w nim wspomnienia tamtego wiosennego, niedzielnego poranka, gdy miał dziesięć lat i w
ich domu przy Main Street zadzwonił telefon. Słyszał jeszcze krzyk matki, stukanie szuflad,
płacz i stukot spadających przedmiotów. Siedział w swoim pokoju i natychmiast wszystkiego się
domyślił.
W telewizji setki razy powtarzano scenę wnoszenia zwłok ojca do karetki pogotowia. Nadal
widział niekończącą się kawalkadę policyjnych samochodów i motocykli z włączonymi
światłami, ciągle miał przed oczami mundury i odznaki przekreślone czarnymi aksamitkami.
– Nie słuchasz mnie – powiedział Weed.
Zdenerwowany i roztrzęsiony Andy powrócił do rzeczywistości. Cmentarz powoli zaczynał
się kończyć, słyszeli coraz głośniejsze odgłosy miasta i dolatywały ich coraz ostrzejsze zapachy.
Radionadajnik przypomniał mu, że powinien ponownie poprosić o transport, ale tego nie zrobił.
Nie zamierzał informować całego departamentu policji, a zwłaszcza Virginii West, że znajduje
się na cmentarzu Hollywood w towarzystwie czternastoletniego malarza graffiti.
Szli wzdłuż alei, która na końcu zakręcała ku zachodniej części cmentarza. W końcu weszli
w Midvale i w oddali ujrzeli zmierzającą w ich stronę limuzynę poruszającą się z dużą
prędkością.
Za przyciemnianym oknem migały gubernatorowi nagrobki, tablice i rzeźbione drzewka.
Skończył rozmawiać przez telefon i najwyraźniej wyczerpały mu się już zapasy cierpliwości oraz
chęć do dawania komukolwiek jeszcze jednej szansy.
Jed jechał za szybko. Pomalowanie pomnika Jeffersona Davisa trwało prawdopodobnie
krócej niż odnalezienie go. Nigdzie nie było widać samochodów eskorty.
– Jed. – Tym razem Mike Feuer najpierw opuścił szklaną przegrodę. – Co z naszą obstawą?
– Gdzieś pojechali, panie gubernatorze.
– Gdzie?
– Zdaje się, że do pałacu. Nie jestem pewien, ale chyba pani Feuer miała gdzieś się wybrać
czy coś w tym rodzaju.
– Pani Feuer jest teraz w drodze do Homestead.
– O, słyszałem o tym kurorcie. Wody zdrojowe, znakomite jedzenie, narty i cała reszta.
Dobrze, że sobie trochę wypocznie – nerwowo zagadywał kierowca.
– Jed, gdzie my do diabła jesteśmy? – Gubernator starał się nie podnosić głosu.
– Mamy dużo objazdów, panie gubernatorze – odparł. – To chyba przez te pogrzeby.
– Jakie pogrzeby? Ja tu nie widzę żadnych pogrzebów.
– Nie na tej alejce.
– Właściwie to ja wcale nie widzę żadnych samochodów.
– Wszystko przez tranzyt, panie gubernatorze.
– Jaki znowu tranzyt? Przez co tranzyt? Przez cmentarz? Tutaj jest tylko jedna brama,
możesz nią wjechać i musisz wyjechać. Jak będziesz chciał przejechać tranzytem, to wylądujesz
w rzece.
– Chodziło mi o to, że to nie jest trasa pogrzebowa – wyjaśniał Jed, zwalniając nieco.
– Na miłość Boską, Jed – Mike Feuer stracił zimną krew – na cmentarzu nie ma żadnych tras
pogrzebowych. Pojazdy jadą tam, gdzie ma być grób. Ludzi nie chowa się wzdłuż szlaków! Po

146

background image

prostu zabłądziliśmy!
– Niezupełnie, proszę pana.
– Zawracaj! – powiedział gubernator, gdy za oknem mignęli mu policjant z małym
chłopcem.
Odwrócił się i ujrzał funkcjonariusza w mundurze oraz chłopca w stroju Bullsów. Szli
powoli i niepewnie, jakby w każdej chwili nogi miały im odmówić posłuszeństwa.
– Zatrzymaj samochód! – polecił Feuer.
Jed wcisnął hamulec, a gazety spadły na dywanik.
Za Kmartem panował coraz mniejszy ruch i powoli się wyludniało. Furgonetka biegłych
medycznych jechała już do kostnicy, gdzie po południu panna Sink miała zostać poddana sekcji,
a pozostali policjanci rozpraszali się i wracali do patrolowania ulic.
Oficerowie śledczy poszukiwali świadków i najbliższych krewnych ofiary, a media
próbowały ich w tym uprzedzić. Służby pożarnicze odjechały już dawno, zostawiając Virginii
West dwie biegłe techniczne, które miały dokończyć pracę.
Jak do tej pory znaleziono dziesiątki świeżych odcisków palców. Odnalazły się także trzy
dziewięciomilimetrowe pociski, które wkrótce zostaną wysłane na dalsze badania sądowe. Na
koniec ślady po iglicy zostaną zeskanowane przez system komputerowy Agencji Alkoholu,
Produktów Tytoniowych i Broni Palnej, aby sprawdzić, czy podobne ślady zostały już kiedyś
znalezione na miejscu innych przestępstw.
Odciski palców trafią do Automatycznego Systemu Identyfikacyjnego Odcisków Palców, w
skrócie AFIS (Automated Fingerprints Identification System). Włosy, krew oraz włókna z
odzieży trafią do laboratoriów analizujących ślady i zostaną poddane badaniom DNA.
– Trzeba to zabrać ze słońca, bo krew i inne ślady organiczne zaczną się szybko rozkładać –
powiedziała Virginia West do biegłej technicznej Alice Bates, która robiła zdjęcia wewnątrz
samochodu.
– Już się tym zajęłyśmy – zapewniła ją tamta.
Druga biegła techniczna, Bonita Wills, skoncentrowała się na badaniu zawartości należącej
do ofiary torebki, która leżała na podłodze po stronie pasażera. Virginia nachyliła się przez
otwarte drzwi od strony kierowcy i niechcący zahaczyła marynarką o ramę.
– O kurczę! – mruknęła, starając się strzepnąć z rękawa czarny proszek do ściągania
odcisków palców.
Przyjrzała się bliżej śladom krwi na lusterku wstecznym i na suficie, kroplom na kierownicy
oraz kałuży krzepnącej na fotelu pasażera. Kiedy przybyła na miejsce, zamordowana leżała na
prawym boku z głową na miejscu dla pasażera. Ślady krwi znajdowały się także na jej rękach,
ramionach i na suficie ponad fotelem kierowcy. Wszystko to dawało przygnębiający obraz.
Wyglądało na to, że w chwili egzekucji ofiara siedziała za kierownicą, dłonie miała pod coś
podłożone – prawdopodobnie pod głowę. Później morderca wysiadł z samochodu, a ciało panny
Sink osunęło się na fotel pasażera, gdzie szybko wykrwawiła się na śmierć.
– Łotr – powiedziała Virginia. – Na oczach dziecka. Cholerny porąbaniec. I to za dwieście
dolców.
– Proszę niczego nie dotykać – ostrzegła ją Bonita, jakby zastępczyni komendantki całe życie
pracowała za biurkiem.
Opanowanie Virginii zostało wystawione na próbę. Miała już dosyć tego, że w Richmondzie
traktowano ją jak przybysza z innej planety i jak idiotkę, zwłaszcza że całkiem niedawno
odnoszono się do niej z szacunkiem oraz przyjaźnią w departamencie policji o wiele większym i
lepszym niż ten.
Wysunęła się z samochodu i rozejrzała dokoła, pełna niecierpliwości. Teren za Kmartem
odgradzała żółta taśma policyjna; w najbliższym czasie Virginia nie miała zamiaru nikogo tam

147

background image

przepuszczać, nawet dostawców z towarami do supermarketu.
– Gdzie pojazd do holowania? – Virginia myślała o wszystkim. – Nie podoba mi się to, że
pełno ludzi tu się kręci. Samochód oprócz zwłok to najważniejszy dowód.
– Nie ma co się gorączkować – uspokoiła ją biegła Wills. – W środku pełno jest odcisków. I
tak nie wiadomo, do kogo należą, przez samochód mogło się przewinąć mnóstwo ludzi.
Najwięcej na pewno należy do niej.
– Niektóre na pewno on zostawił – powiedziała Wirginia. – Facet nie nosił rękawiczek. Nie
przejmował się śliną, włosami, krwią ani spermą, bo to pewnie jakiś świr zaraz po zakładzie dla
młodocianych i wszystkie akta zostały już zniszczone, by chronić jego cenną prywatność.
– Ej, Bates! – zawołała Bonita Wills do partnerki. – Pamiętaj o klamce. Mógł jej dotykać.
– Już się robi.
Zastępczyni komendantki sięgnęła po nadajnik i wezwała funkcjonariusza do pilnowania
miejsca przestępstwa. Potem wróciła do swego samochodu i podjechała do supermarketu od
frontu. Na parkingu było mnóstwo klientów przybyłych na zakupy. Paru stało przed bankiem,
ściszonymi głosami dyskutując nad przebiegiem wydarzeń. Większość jednak pchała wózki w
środku i nieświadoma niczego wybierała towary z półek.
Virginia zajechała przed bank i ze zdziwieniem zauważyła, że jej szefowa nadal rozmawia z
Bubbą. Oboje stali na słońcu. Zastępczyni komendantki wysiadła z samochodu i ruszyła w ich
stronę. Zwolniła, gdy doleciał ją nieprzyjemny zapach. Spojrzała na spodnie mężczyzny.
– Oczywiście, że moim zdaniem zaangażowanie obywateli to dobry pomysł – mówiła Judy
do Bubby. – Ale w pewnych granicach. Nie chcę, żeby nasza ochotnicza policja nosiła broń.
– A więc wielu z nas wcale się nie zgłosi – oznajmił.
– Są inne sposoby świadczenia pomocy.
– A gaz pieprzowy i paralizatory? Moglibyśmy je nosić?
– Nie – odrzekła komendantka.
Virginia doskonale zdawała sobie sprawę z taktyki szefowej. Judy Hammer była specjalistką
w podchodzeniu ludzi i kierowaniu rozmowy na różne tematy, w robieniu uników i stosowaniu
obejść, aż nadchodziła dogodna do ataku chwila. Młoda kobieta dalej szła w ich stronę.
– Hm, ochotnicza policja w Chesterfield nosi broń – zauważył Bubba, odganiając muchy. –
Znam tam wielu chłopaków. Starają się bardzo i lubią swą pracę.
Judy Hammer spojrzała na marynarkę Virginii. Zauważyła ślady czarnego proszku do
zbierania odcisków.
– O, kleks... – powiedziała, nie kończąc zdania i zastawiając pułapkę.
– Och, jego to i tak mam już po dziurki...
Szefowa policji spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Słucham?
– Mówię o moim kumplu, Kleksie. – Bubba również się zdziwił. – Skąd pani o nim wie?
– Panie Fluck, przepraszamy za kłopoty – powiedziała komendant Hammer. – Lepiej niech
pan już wróci do domu i trochę się odświeży. West, mogę cię prosić na słówko?
Dwie kobiety zostawiły Bubbę samego.
– Sprytnie, Judy – zauważyła z podziwem Virginia. – Chodziło o moją marynarkę, a wyszło
na to, jakbyś wiedziała o Kleksie.
– Udało mi się – odpowiedziała szefowa i w tej samej chwili na parking wjechał samochód,
kierując się w ich stronę. – Chcę, żeby natychmiast znalazł się pod obserwacją.
Z auta wyskoczył Roop. Tak się śpieszył, że nie wyłączył silnika ani nie zamknął drzwi.
– Pani komendant! – zawołał podniecony. – Miałem kolejny telefon. Dzwonił ten sam gość!
– Na pewno? – zapytała Judy.
– Tak! – oznajmił dziennikarz. – Szczupaki biorą odpowiedzialność za morderstwo przy

148

background image

bankomacie!

Rozdział trzydziesty pierwszy

Brazil nie znał gubernatora Feuera, więc nie dotarło do niego, że to właśnie ta osobistość
energicznym krokiem zmierza w jego kierunku po alei Midvale. Nadchodzący mężczyzna był
wysoki, nosił ciemny garnitur i poruszał się w sposób dystyngowany. Widać było, że się śpieszy i
jest czymś zaniepokojony. Andy wytarł pot z czoła, usta miał tak spierzchnięte, że z trudem
przychodziło mu wypowiadanie pojedynczych słów.
– Coś się stało? – zapytał.
– Synu, to chyba ja powinienem o to zapytać – odparł przybyły.
Brazil zawahał się na dźwięk znajomego głosu i nagle skojarzył go z twarzą.
– O! – Na nic więcej nie mógł się zdobyć.
– Widziałem pana zdjęcie – odezwał się Weed.
– Zdaje się, że obydwaj widzieliście – powiedział gubernator. – Co ci się stało w brodę? –
zapytał chłopca.
– Zaciąłem się przy goleniu
Zdawało się, że Feuera zadowoliła ta odpowiedź.
– Jakim cudem się tu zaleźliście? Jesteś ranny? Nie macie obstawy? Czy pański nadajnik
radiowy nie działa? – pytał Brazila.
– Działa, panie gubernatorze.
Andy mówił z trudem, jakby miał kamienie w ustach. Język sztywniał mu przy każdej
sylabie. Sprawiał wrażenie pijanego i zastanawiał się, czy ma zwidy. Może to wszystko tylko mu
się wydaje.
– Obydwu wam przydałoby się wejść w cień i napić wody – zauważył Mike Feuer.
Brazil był zbyt zmęczony i odwodniony, żeby okazać jakieś emocjonalne reakcje.
– Powinien pan wiedzieć, że mam aresztanta – wymamrotał.
– Nie szkodzi – odrzekł gubernator. – Mój kierowca jest policjantem. Stojący przy limuzynie
Jed uśmiechnął się, otworzył tylne drzwi i Feuer wsiadł do środka. Kierowca kiwnął głową, żeby
Brazil i Weed uczynili to samo.
– Jed, masz jakąś wodę, prawda? – odezwał się gubernator.
– Oczywiście. Życzy pan schłodzoną czy nie?
– Obojętnie – powiedział Brazil.
– Poproszę schłodzoną – odezwał się Weed.
Brazil był oszołomiony klimatyzacją i miękką skórzaną tapicerką limuzyny. Usiadł na
podłogowym dywaniku i skinął, żeby chłopiec poszedł w jego ślady. Gubernator rzucił mu
zdziwione spojrzenie.
– Co pan wyprawia? – zapytał.
– Jesteśmy spoceni – mówił przepraszającym głosem Andy. – Nie chciałbym pobrudzić panu
foteli.
– Bzdura. Proszę siadać.
Klimatyzacja osuszyła ich przepocone ubrania. Jed otworzył szklaną przegrodę i podał
sześciopak gazowanej wody Evian. Brazil wychylił dwie butelki, krztusząc się przy piciu. Woda
wleciała mu do nosa i zaczęło go szczypać. Pochylił się z bólu i złapał za czoło.
– Co się stało? – zapytał zaniepokojony gubernator.
– Nic. To tylko szok temperaturowy.
– To przykre. Na pewno nic poważniejszego?
– Mhm.
– Jak piję za szybko pepsi, mam to samo – odezwał się ze współczuciem Weed.
Przez interkom doleciał ich głos Jeda.

149

background image

– Dokąd jechać, panie gubernatorze?
– Dokąd pana podrzucić? – zapytał ten Brazila. – Do domu? Na komendę? Do aresztu?
Andy pomasował sobie czoło. Potem polał chusteczkę wodą i przemył skaleczenie Weeda.
Starł mu z szyi zaschniętą krew.
– No i jak będzie? – pytał dalej gubernator.
– Panie gubernatorze, nie potrzeba. Sprawiłem panu kłopot.
Feuer się uśmiechnął.
– Jak się nazywasz, synu?
– Andy Brazil.
– Jesteś z Państwowego Instytutu Sprawiedliwości i pisałeś o przestępczości młodocianych?
– Tak, to ja.
Wyraźnie zrobił na gubernatorze wrażenie.
– A ty? – zapytał Feuer chłopca.
– Weed.
– „Chwast”? To chyba nie jest prawdziwe imię, synu.
– Dlaczego wszyscy muszą o to pytać? – Indagowany miał tego dosyć.
– Panie gubernatorze, jedźmy na komendę – poprosił Brazil.
– Skręć na komendę – polecił Feuer Jedowi. – I zadzwoń do mojej sekretarki, niech odwoła
następny punkt z mojego planu dnia.
Patty Passman dłużył się czas, gdy siedziała ze skutymi rękami i skrępowanymi nogami na
zimnej metalowej podłodze w śmierdzącej moczem furgonetce. Kończyny jej zdrętwiały,
przemarzła do szpiku kości. W głowie majaczyły jej obrazy gangreny, amputacji i procesu
sądowego.
Równowaga chemiczna jej organizmu została przywrócona. Chociaż Patty czuła się nieco
osłabiona i poobijana, myślała już jasno i precyzyjnie. Doskonale zdawała sobie sprawę z
poczynań Rhoada. Furgonetka nie mogła ruszyć do aresztu, dopóki on nie wypełni protokołu
zatrzymania. A ten łotr na pewno wysunie przeciwko niej każdy zarzut, jaki mu wpadnie do
głowy, i wypełni każdy możliwy papierek, ponieważ im więcej mu to zajmie czasu, tym dłużej
ona będzie tu siedzieć ściśnięta jak indyk w zamrażalniku.
Przesuwała się po metalowej podłodze, aż dotarła w końcu do ściany i mogła się oprzeć. Co
kilka sekund zmieniała pozycję, aby przynieść ulgę miejscom ściśniętym przez kajdanki i
złagodzić ból w ramionach.
– Szybciej, błagam – mówiła do ciemności. Oczy wypełniły jej się łzami. – Zimno mi.
Szybciej, proszę. Straszni jesteście. – Zaczęła płakać, lecz nikt nie mógł usłyszeć jej łkań, nikogo
też by nie poruszyły, nawet gdyby stała w samym środku gromady ludzi.
Nikogo nie obchodziła. Nikt się nią nie przejmował.
Pierwszym błędem w życiu Patty Passman było urodzenie się dziewczynką. Rodzice mieli
już sześć córek i załamała ich wiadomość, że ostatnia próba również nie zaowocowała
spłodzeniem syna. Przez całe życie Patty starała się to nadrobić.
Tłukła swoje siostry i mówiła im, że są brzydkie, głupie i mają płaskie piersi. Niszczyła
zabawki, rozbijała lalki, rysowała obsceniczne obrazki, puszczała bąki, bekała, pluła, nie
spuszczała wody w toalecie, nie wrzucała ćwierćdolarówki w kościele na ofiarę, kupowała
słodycze, często się złościła, drażniła psy, bawiła się w wojsko, a także w doktora z koleżankami
od sąsiadów i nie chciała grać na pianinie. Robiła, co się dało, żeby zachowywać się jak chłopak.
Minęło jej to z wiekiem, lecz wtedy odkryła, że tak długo stała w opozycji do swej płci, iż
nie ma teraz szans w damskiej pogoni za mężczyznami. Nikt nigdy nie zwrócił na nią uwagi z
wyjątkiem Mosesa Pharaoha, który zaszczycił ją brykaniem na samochodowych fotelach,
ponieważ – jak stwierdził tamtej niezapomnianej nocy, gdy zabrał ją na zniszczone boisko do

150

background image

koszykówki – przerzucił się na grube kobiety z małymi zębami.
W restauracji u Joego zjedli lasagne, chleb czosnkowy, sałatkę i sernik. Odwożąc Patty do
domu chevelle rocznik 69 o mocy 425 koni mechanicznych i momentem obrotowym 475, Moses
pojechał z nią do punktu obserwacyjnego przy końcu East Grace.
O całowaniu Patty Passman wiedziała tyle co z filmów i nie spodziewała się ogromnego
jęzora o czosnkowym smaku, który wsuwał się jej niemal do gardła. Przeżyła szok, gdy Moses
wcisnął ręce w jej dekolt w poszukiwaniu swej ziemi obiecanej. Złamał z nią wszystkie dziesięć
przykazań, a po tej okrutnej nocy długa różowa sukienka cała była podarta i wygnieciona. A
wszystko dlatego, że Patty nie urodziła się chłopcem.
Trzęsła się i odchodziła od zmysłów, gdy w końcu zawarczał silnik furgonetki i pojazd
ruszył. Na każdym zakręcie leciała na bok niczym bezwolny pień unoszony przez fale rzeki.
Minuty wydawały się wiecznością. W końcu się zatrzymali.
– Sally do Portu, podnieś bramę – rozległ się męski głos.
Patty usłyszała dźwięk otwierania, a potem podnoszenia kraty. Furgonetka ruszyła do
przodu, lecz zaraz znów się zatrzymała. Z tyłu ze zgrzytem opadła krata. Otworzyły się tylne
drzwi furgonetki i stanął w nich policjant żujący gumę.
Był nieogolony, brzuch wylewał mu się zza służbowego paska niczym nadmiar ciasta na
pizzę. Na jednym oku miał zaćmę, drugie było brązowe, siwiejące włosy gładko zaczesywał do
tyłu, z nosa i uszu wystawały mu pędzelki włosów. Zdaniem Patty kierowcy furgonetek należeli
do funkcjonariuszy reprezentujących niższą formę życia – policyjne bezkręgowce lub płazińce
zasługujące na pogardę.
– No, w porząsiu – odezwał się do niej. – Dupa do góry i wychodzimy.
Leżąca na podłodze Patty Passman skrzywiła się do niego.
– Nie mogę – powiedziała.
– Wio – rzucił z pogardą.
– Nie ruszę się stąd, jeśli mi nie uwolnisz chociaż nóg.
Sukienkę miała zadartą aż do samych ud i nic nie mogła z tym zrobić. Patrzył na nią
pozbawionym wyrazu wzrokiem. Wiedziała, że jeśli znów jej puszczą nerwy, pogorszy tylko
własną sytuację.
– Rozwiąż mi nogi, proszę – powtórzyła.
– Aleś słodziutka. Jak cukiereczek.
Od początku wydawało jej się, że rozpoznaje ten głos, a teraz nabrała pewności.
– Ty jesteś jednostka cztery pięć dwa – powiedziała.
– O, widzę, że jestem sławny. Przetnę ci te plastiki, ale jak zaczniesz wierzgać, to pożałujesz.
Nie pamiętała jego nazwiska, zawsze rejestrowała tylko głosy. Bezbłędnie rozpoznawała
wezwania i setki głosów jednostek, których nigdy na oczy nie widziała. Cztery pięć dwa rozciął
plastikowe kajdanki małym scyzorykiem i do stóp Patty wróciło czucie – miała wrażenie, że
tysiące szpilek wbijają jej się w ciało. Zdołała opuścić nogi na tylny zderzak, sukienka podwinęła
jej się jeszcze bardziej, powyżej zakończenia pończoch, aż po sam pasek. Policjant obserwował
ją, żując gumę. Zsunęła nogi na podłogę.
Cztery pięć dwa wcisnął guzik na ścianie, żeby otworzyć drzwi do aresztu, a potem
zabezpieczył swój pistolet w sejfie otwieranym kluczem na breloczku. Po chwili wyciągnął
jeszcze jeden klucz, tym razem mały, i rozkuł ręce aresztantki.
– „Tu cztery pięć dwa – naśladowała go. – Mów, cztery pięć dwa. Śledzę obiekt przy parku
w punkcie dwa sześć zero zero. Przyjęłam, cztery pięć dwa. Pewnie poszedł coś zjeść do zajazdu
Robina. O, przyjąłem”...
– To ty! – Cztery pięć dwa był zszokowany i przejęty. – To ty! Ta cholera z centrali!
– A ty to ten półgłówek, który zawsze chowa się za fabrykę silników i bawi zasranymi grami

151

background image

dla idiotów. Tetris Plus, Q*Bert, Pac Man, Boggle!
– Co? Co takiego? – wyjąkał cztery pięć dwa.
Patty Passman trafiła w dziesiątkę.
– Wszyscy o tym wiedzą – mówiła, gdy zastępca szeryfa Refloge odebrał od cztery pięć dwa
protokół aresztowania i rozpoczął rewizję.
– Wyglądasz, jakby książka ci spadła na głowę – powiedział Refloge. – Musisz mieć w domu
kiepską sytuację.
Patty nie słuchała.
– W centrali jaja sobie wszyscy z ciebie robią! – mówiła do cztery pięć dwa. – „B” to
„Barbara”, a nie „bravo”. „H” to „Henryk”, a nie „hotel”, durniu! Co ci się wydaje, że jesteś
pilotem samolotu?
– Cicho już – powiedział Refloge, wyciągając jej z kieszeni osiem ćwierćdolarówek.
Przyłożył kolejno jej palce do poduszeczki z tuszem, a potem odbijał odciski na formularzu z
dziesięcioma polami. Zrobił jej zdjęcie do kartoteki. Zapytał o pseudonimy, a potem wyjaśnił, że
chodzi mu o przezwiska, na wypadek gdyby nie wiedziała. W końcu zamknął ją w celi. Było to
nie większe od szafki pomieszczenie wyposażone w twardą ławę i małe kwadratowe okienko. Na
obiad dostała twarożek wiejski, paluszki rybne i wiśniowe ciastko.
Gabinet sędziego municypalnego Richmondu znajdował się na parterze komendy policji, za
informacją, niedaleko aresztu.
Dochodziła godzina szesnasta. Vince Tittle nie był zadowolony ani z życia, ani z pracy. Nie
było trudno spojrzeć w przeszłość i ujrzeć, jak zrujnował sobie życie, gdy mając chleb, szukał
bułek. Zgodził się spełnić prośbę, sprzedał duszę za gabinet przypominający kiosk z gazetami.
Nie zawsze miał o sobie tak złe zdanie. Jeszcze przed czterema laty z satysfakcją robił
wspaniałą karierę fotografa w prosektorium. Dumny był ze swych doskonałych ujęć. Dokonywał
cudów z oświetleniem i czasem otwarcia migawki. Jego dzieła trafiały do sądu. Oglądali je
prokuratorzy, adwokaci, sędziowie i przysięgli.
Podziwiała je nawet główna biegła medyczna. Podobnie jak jej zastępcy i lekarze sądowi. A
adwokaci ich nienawidzili. Umiłowanie sprawiedliwości przysparzało mu kłopotów. Na złą
drogę zszedł, zapisując się do Dżentelmeńskiego Klubu Wymiany Towarów i Usług, do którego
należeli ludzie z umiejętnościami, zdolnościami i doświadczeniami, jakich jemu zawsze
brakowało. Robił portrety rodzinne, zdjęcia na bożonarodzeniowe pocztówki i do kalendarzy,
fotografował gości na balach debiutantek i absolwentów, wymieniając swoje talenty na ustalone
kwoty w gotówce, pomniejszone o dziesięć procent trafiające do kasy klubu.
Rzadko kiedy kupował coś w świecie rzeczywistym. Na przykład zarabiał tysiąc umownych
dolarów na ślubnych zdjęciach i natychmiast wymieniał je na – powiedzmy – naprawę dachu.
Był uzależniony od swego aparatu fotograficznego. Wkrótce stał się wirtualnie bogaty i w ten
sposób poznał sędziego sądu okręgowego Nicholasa Endo, który toczył wojnę z żoną i
przegrywał.
Sędzia Endo podejrzewał, że pani Endo ma romans ze swoim dentystą, Bykiem Ehrhartem, i
chciał ich przyłapać na gorącym uczynku. Tittle nigdy nie zapomni, co owego wieczoru
powiedział mu sędzia przy burbonie sączonym w klubie przy barze.
– Vince, wirtualnie możesz sobie pozwolić na wszystko – wyjaśnił, płacąc pięć umownych
dolarów za całkiem realny drink. – Ale są rzeczy, których w klubie nie dostaniesz. I ja doskonale
wiem, jakie.
– A jakie? – zapytał Tittle.
– Kochasz sądy. Kochasz prawo – ciągnął jego rozmówca. – Robienie zdjęć nieboszczykom
jest nudne. Musi być nudne. Nie może być inaczej.
Tittle wolnym ruchem mieszał lód w szklance. Prawda dotarła do niego z całą mocą.

152

background image

– No, no, no – sędzia pochylił się i mówił tonem przypominającym Tittle’owi wołanie „cip,
cip, cip” – Vince, doskonale zdaję sobie sprawę, jakim wyzwaniem może być sfotografowanie w
skali jeden do jednego wątroby, mózgu na stole operacyjnym, treści żołądka, małych pęcherzy z
moczem, miejsc po ugryzieniach albo siekiery w czyjejś głowie.
– Masz rację – mruknął Tittle, przywołując gestem kelnerkę. – Tym razem moja kolej.
– Co ma być?
– Jeszcze jedną kolejkę. Macie bookera?
– Chyba nie. Ale zdaje się, że dostaniecie u pana Macka w restauracji. Ma dobry bar.
– No to chyba tam pójdziemy – wydał wyrok sędzia Endo. – To najlepszy burbon, jaki
stworzył człowiek. Dwieście procent pewności, że zwali z nóg. Jak przyjadą do Macka gwiazdy
filmowe, to może cykniesz im kilka fotek. Będzie sobie mógł powiesić na ścianie. A teraz
wystaw mu rachunek na dwieście umownych dolców i zamień to na bookera, co?
– Zgoda – powiedział Tittle.
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas, aż w końcu sędzia przeszedł do rzeczy.
– Vince, sądzę, że byłbyś znakomitym sędzią municypalnym – oświadczył, pykając
nielegalnie sprowadzonym cygarem kubańskim. – Zawsze tak uważałem. – Puścił kółko z dymu.
– To byłby dla mnie zaszczyt – odrzekł Tittle. – Chciałbym wymierzać kary złym ludziom.
Zawsze chciałem.
– No to może zrobimy interes?
– Czemu nie?
Sędzia wyjaśnił, że potrzeba mu zdjęć wyraźnie dokumentujących zdradę pani Endo. Dla
niego mogły być nawet spreparowane. Nie obchodziło go, w jaki sposób Tittle sobie poradzi.
Sędziemu zależało tylko na zatrzymaniu domu, samochodu, psa i na tym, żeby dzieci stanęły po
jego stronie.
– To nie będzie łatwe – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ja już próbowałem wszystkiego.
Ale jeśli mi to załatwisz, już ja się tobą zajmę.
Następnego dnia Tittle zabrał się do pracy. Szybko odkrył, że sposób działania pani Endo jest
tak prosty, że aż powoduje komplikacje. Byk Ehrhart posiadał czterdzieści trzy gabinety na
terenie Richmondu oraz dwadzieścia dwa w Norfolku, Petersburgu, Charlottesville,
Frederickburgu i w Bristolu w stanie Tennessee.
Dwa razy w tygodniu pani Endo pod różnymi nazwiskami umawiała się na popołudniową
wizytę w gabinecie – za każdym razem innym. Kiedy już się kończyły, zaczynała od początku.
Zmieniała akcent, kolor włosów, styl, eksperymentowała z makijażem, okularami i ubraniami.
Minęło kilka tygodni, a fotograf stale ponosił porażki. Kochankowie okazali się zbyt ostrożni
i zbyt przebiegli. Już miał zrezygnować, gdy znalazł w swojej kuchni wronę, która wpadła do
kuchni, bo nie zauważyła szyby, a potem zdechła z powodu poniesionych ran. I wtedy Tittle
wpadł na pewien pomysł. Martwą wronę schował do lodówki, a aparat i statyw pomalował na
żółto.
Tego samego dnia po południu pojechał za panią Endo do gabinetu numer siedemnaście przy
Staples Mili Street, nieopodal Ukrops, gdzie na parkingu ustawił swój fałszywy sprzęt
geodezyjny. O godzinie siedemnastej trzydzieści światło paliło się już tylko w jednym oknie
zasłoniętym poziomymi żaluzjami. Tittle dał doktorowi Ehrhardowi i pani Endo piętnaście minut,
przez które ustawiał aparat z teleobiektywem o ogniskowej dwieście milimetrów i
samowyzwalaczem migawki.
Z kieszeni płaszcza wyciągnął zamrożoną wronę i rzucił nią w okno gabinetu. Rozległ się
huk i dźwięk trzaskającego szkła. Żaluzje w jednej chwili powędrowały do góry. Nagi dentysta
rozglądał się dokoła, aż w końcu spojrzał na ziemię i zauważył nieszczęsnego ptaka, który
uderzył w szybę. Naga pani Endo zakryła usta dłońmi i ze smutkiem pokręciła głową.

153

background image

Nie zwrócili uwagę na geodetę obsługującego na parkingu swój żółty sprzęt. Rozwód
zakończył się korzystnie dla sędziego Endo. W zamian za to, zgodnie z umową zawartą w klubie
dżentelmenów, Tittle dostał nominację na sędziego municypalnego.
Wraz z upływem lat Vince’owi coraz bardziej doskwierały wyrzuty sumienia. Popadał w
pogłębiającą się depresję i strach go ogarniał, gdy od czasu do czasu dzwonił do niego sędzia
Endo i przypominał mu, żeby aż po grób, w tym przypadku usypany na cmentarzu Hollywood,
zachować tę ich sekretną wymianę, która pozwoliła fotografowi na „spełnienie marzeń”. Sędzia
municypalny Tittle nigdy nie puścił pary z ust.
Wyznał swój grzech tylko Bogu i poprzysiągł zasłużyć na przebaczenie. Na zawsze zerwał z
robieniem zdjęć. Wystąpił z klubu dżentelmeńskiej wymiany, doniósł urzędowi skarbowemu na
jego członków. Naskarżył na sąsiada, który nielegalnie podłączył sobie telewizję kablową.
Zdemaskował starszą kobietę, która w sklepie spożywczym próbowała zrealizować
przeterminowane bony towarowe. Zawsze przyznawał się do własnych pomyłek. Był pokorny i
ciężko pracował.
Słynął z braku choćby cienia tolerancji wobec przestępców, głupców, zepsutej młodzieży i
nierozgarniętych policjantów. Podziwiano go za rzetelność i fakt, że nigdy nikogo
niesprawiedliwie nie oskarżył. Przemawiało to zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść
podporucznika Rhoada, który dokonał aresztowania po raz pierwszy od dwudziestu lat.
Przeglądając kodeks stanu Wirginia w poszukiwaniu zarzutów, jakie może postawić Patty
Passman, miał pewność, że sędzia municypalny Tittle okaże zrozumienie i skaże ją na dożywocie
bez telewizora i bez szans na apelację.
Tittle nalewał właśnie kawę, na krześle wisiała jego skromna szara marynarka, gdy w
okienku pojawił się podporucznik Rhoad.
– Potrzebuję kilku dokumentów – odezwał się policjant.
– Skąd pan wie, że mam teraz czas?
– Bo widzę, ze pan nic nie robi.
– No dobrze – powiedział przez niewielki otwór w kuloodpornej szybie. – Powinienem
przytrzymać pana ze dwie godziny, ale chcę już iść do domu. Miejmy więc to już z głowy.
Tittle wysunął metalową szufladę. Rhoad umieścił w niej gruby plik protokołów aresztowań.
Sędzia podniósł je i pobieżnie przejrzał.
– Panie poruczniku – odezwał się w końcu. – Słyszał pan kiedyś o piętrzeniu zarzutów?
– Oczywiście – odrzekł Rhoad.
Lubił oficjalne zwroty i sądził, że sędzia municypalny mówi mu komplement.
– „Korzystanie z policyjnego radia w chwili popełniania przestępstwa” – przeczytał Vince
jeden z zarzutów. – „Utrudnianie działań wymiarowi sprawiedliwości. Zatrzymana umyślnie
usiłowała przeszkodzić oficerowi w wykonywaniu obowiązków służbowych”. – Przeszedł do
następnego punktu: – „Używanie wulgarnego słownictwa”.
– Szkoda, że pan tego nie słyszał – powiedział pewny siebie Rhoad.
– „Nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym. Stawianie oporu i przeszkadzanie w
wykonywaniu czynności prawnych”. – Tittle spojrzał znad okularów. – „Przestępstwo przeciwko
naturze”?
Złapała mnie – Rhoad spąsowiał na twarzy.
– Za pośladki?
– Nie, panie sędzio.
– Co z tym wulgarnym słownictwem?
– No, używała go.
– A to bestialstwo?
– O tak! Zachowywała się jak bestia! Była straszna.

154

background image

– Panie podporuczniku Rhoad – odezwał się Tittle surowym tonem. – Termin „bestialstwo”
odnosi się głównie do zwierząt. A nie chodziło panu chyba o znęcanie nad zwierzętami. – Jedną
kartkę wrzucił do kosza. – Co mamy dalej? – kontynuował. – „Zabór mienia cielesnego”. Mienie
może być osobiste, a nie cielesne – wyjaśnił powoli, po czym drugą kartkę też umieścił w koszu.
– „Wkroczenie na cudzą własność w celu jej zniszczenia”.
– No właśnie. Złapała mnie za własność, panie sędzio.
– Jaką własność, podporuczniku?
– Hm... Za część intymną. Usiłowała zniszczyć moją część intymną. Kolejny raport
powędrował do kosza.
– „Kontynuowanie działalności przestępczej pomimo zakazu” – przeczytał Tittle.
– Tak. Mówiłem jej, żeby przestała.
– Napastowanie seksualne? Skąd to panu przyszło do głowy?
– No bo nastawała na moje części intymne – wyjaśnił Rhoad.
– „Usiłowanie gwałtu” ma pewnie to samo wytłumaczenie?
– Tak. Gdyby pan sędzia był na moim miejscu, sam by zobaczył.
– „Napad o podłożu seksualnym”. Niedorzeczność! – Vince zaczynał się denerwować. – O, a
tu mamy „groźby skierowane przeciwko gubernatorowi i jego najbliższej rodzinie”?
– Powiedziała tak: „Złapię gubernatora, jego żonę, jego dzieci albo innych krewnych, a
wtedy pożałujesz!”.
Rhoad przymknął oczy. W tej sprawie nie miał pewności. Wiele faktów już mu się zacierało.
Tittle zgniótł formularz i rzucił na podłogę.
– „Groźby ustne. Obrażenia cielesne spowodowane przez aresztowaną. Napad i atak.
Powodowanie obrażeń cielesnych w złej wierze. Napad z obrażeniami ciała”. – Każda kartka po
kolei lądowała w koszu. – „Posługiwanie się ostrym narzędziem z zamiarem okaleczenia i
zamordowania. Nieposłuszeństwo wobec strażnika porządku publicznego. Dywersja”. Dywersja?
–Aresztowana utrudniała egzekwowanie prawa, powołując się na swoje stanowisko służbowe
– wyrecytował Rhoad. – Poza tym atakując mnie, wypowiedziała wojnę służbom miejskim.
– Lekarz by się panu przydał.
– Przecież jestem obywatelem miasta i funkcjonariuszem, prawda? – bronił się policjant.
– Poruczniku Rhoad, dlaczego ta kobieta złapała pana za genitalia? – Tittle jeszcze nigdy w
życiu nie widział takiego idioty. – Tak po prostu, bez powodu? A może została sprowokowana?
Może to porzucona przez pana kochanka?
– Chciała mnie powstrzymać przed wystawieniem jej mandatu za złe parkowanie – wyjaśnił
tamten.
– To trochę mało przekonujący powód.
– Cóż odrzekł Rhoad – to nie był pierwszy mandat.
Brazil zachował tyle rozsądku, że poprosił gubernatora Feuera o wysadzenie z limuzyny
jedną przecznicę przed komendą, by uniknąć w ten sposób niepotrzebnego komplikowania
sytuacji.
– Zabiorę cię do ambulatorium – powiedział do chłopca, gdy szli chodnikiem. – Tam
poczekasz na przyjazd mamy. Nie chcesz chyba siedzieć w areszcie całą noc.
– Właśnie, ze chcę – odrzekł Weed.
Brazil zauważył, że mały jest bardzo zaniepokojony i spogląda za siebie, jakby się bał, iż
ktoś go śledzi.
– Dla mnie to nie ma sensu – tłumaczył Andy. – Wiesz dlaczego? – Otworzył podwójne
szklane drzwi prowadzące na dolny parking komendy. – Bo nie mówisz prawdy, Weed. Coś
ukrywasz.
Chłopiec nie miał nic do powiedzenia. Brazil znalazł swój samochód i dał przez radio znać

155

background image

do centrali, dokąd jedzie. Czekał z Weedem w izbie przyjęć, bo chłopiec nie mógł zostać
poddany leczeniu bez obecności jednego z rodziców. Matka Weeda nie odbierała telefonu i nie
było jej w pracy. Ojciec zaś kosił gdzieś trawę i nie oddzwonił. W ambulatorium radionadajnik
policyjny nie odbierał i Brazil czuł się odcięty od świata, zły, bezradny i przygnębiony.
W końcu musiał się udać do sędziego municypalnego po zezwolenie na przeprowadzenie
czynności medycznych. Jednak zezwolenie nie mogło zostać udzielone przed ustaleniem, czy po
południu żaden szkolny autobus nie uległ wypadkowi. W rezultacie zajęto się chłopcem dopiero
o dwudziestej trzeciej, kiedy to pielęgniarka przemyła mu rozcięcie i założyła opatrunek.
– Nie rozumiem – odezwał się Andy, gdy wracali na komendę. – Na pewno masz matkę?
Zauważył, że uraził Weeda tą uwagą.
– Często nie odbiera telefonów, zwłaszcza gdy śpi. A często śpi w dzień.
– Dlaczego miałaby nie odbierać?
– Bo tata dzwoni. Mówi jej nieprzyjemne rzeczy, nie wiem dlaczego. Ale musi mieć nasz
numer, bo czasami ja u niego jestem.
Stanęli na końcu parkingu i Brazil zaprowadził Weeda na komendę. Minęli punkt
informacyjny. Chłopca wyraźnie mało obchodziło, dokąd jest prowadzony. Coraz bardziej
pogarszał mu się humor.
– Ty coś wiesz – mówił Brazil. – Coś ważnego. I z tego powodu się boisz. Bardzo boisz.
– Niczego się nie boję.
– Każdy czegoś się boi.
Skuci aresztanci wchodzili do środka i prowadzono ich do aresztu. Niektórzy zatrzymani
wyrywali się, przeklinali, krzyczeli, niektórzy nosili okulary słoneczne i śmieszne ubrania, wielu
było naćpanych i wstawionych. Powietrze przepełniał zapach potu, alkoholu i marihuany. Brazil
skręcił w prawo i minęli rząd przeszklonych drzwi. Otworzył jedne z nich i weszli do małego
brudnego pomieszczenia z biurkami wbudowanymi w ściany, plastikowymi krzesłami i
zielonymi poplamionymi ławkami.
Andy podszedł do telefonu i wystukał numer pagera oficera dyżurnego. Nastawił na
częstotliwość 98,1 stojące na stole stare radio, usiadł na blacie biurka i spojrzał na Weeda.
– Pogadajmy – zaproponował.
– Nie mam nic do powiedzenia. – Chłopiec usiadł na ławce.
– Dlaczego pomalowałeś pomnik?
– Miałem natchnienie.
– Ktoś ci kazał to zrobić? Może Szczupaki?
– Nic nie wiem o żadnych Szczupakach.
– Bzdura – odrzekł Brazil. – Skąd masz ten numer wytatuowany na palcu?
W radiu nadawano wiadomości i wspomniano o morderstwie przy bankomacie. Początkowo
informacja ani nazwisko ofiary nie robiły na Brazilu wrażenia, gdyż nie przebiły się przez
skorupę zmęczenia i zdenerwowania. Zrozumiał dopiero po chwili.
– ...potwierdzono już tożsamość ofiary, jest nią siedemdziesięciojednoletnia mieszkanka
Church Hill, nazywa się Ruby Sink...
– Chwileczkę! – Zrobił głośniej radio.
– ...pobrała pieniądze z bankomatu, została uprowadzona i zastrzelona we własnym
samochodzie. Odpowiedzialność za morderstwo bierze na siebie gang znany jako Szczupaki. Ten
sam gang przyznał się do aktu wandalizmu wobec pomnika Jeffersona Davisa na cmentarzu
Hollywood...
Brazil omalże nie wyszedł z siebie. Wędrował nerwowo z miejsca na miejsce z rękami
zaciśniętymi w pięści. Był zszokowany i nie mógł w to uwierzyć, gdy wyobraził sobie Ruby Sink
podczas ich ostatniej rozmowy telefonicznej.

156

background image

– Nie! – powiedział. – Nie!
Walnął w ścianę i kopnął kosz na śmieci. Na środek sali wysypały się papiery, pudełka po
pieczonym kurczaku i serwetki od potraw z barów szybkiej obsługi.
– Jak ktoś mógł zrobić coś takiego bezbronnej starej kobiecie?
Odtwarzał sobie w myślach ich ostatnią rozmowę. Słyszał jej głos. Chciał wtedy wzbudzić w
Virginii zazdrość. Tak mocno zacisnął pięści, że paznokcie wbiły mu się w środek dłoni. Złapał
chłopca za ramiona.
– Ty ich znasz. Jestem pewien! – mówił z wściekłością. – Weed, oni zamordowali kobietę! I
to moją znajomą! Staruszkę, która muchy by nie skrzywdziła! Ona była istotą ludzką z krwi i
kości, miała rodzinę, która ją kochała, tak jak ty Twistera.
Wstrząśnięty chłopiec wbił w niego wzrok.
– Zamierzasz kryć te bestie?
Zostawił go i poszedł na drugą stronę pokoju. Starał się nad sobą zapanować. Cały się trząsł,
a serce waliło mu tak mocno, że czuł pulsowanie na szyi.
– Chciałem ci o tym powiedzieć przez komputer – odezwał się chłopiec ze smutkiem.
– Co mi chciałeś powiedzieć? Jak?
– Przez tę mapę z rybami.
W mózgu Brazila doszło do wyładowania elektrycznego.
– Przez American On Line umieściłem u was mapkę ze szczupakami – wyjaśniał dalej Weed.
– Ze szczupakami? – powtórzył Andy.
– Uhm. Na lekcji u pani Grannis zrobiłem rybkę z papier-mache. Chciałem komuś
powiedzieć, gdzie ich znaleźć.
– Chwileczkę! – Brazil wysunął krzesło i usiadł. – Ryby na mapie. Tam Szczupaki mają
swoją kryjówkę?
Chłopiec skinął głową.
– Na tyłach motelu Southside. Za taką wielką dechą.
– Byłeś tam?
– Nie chciałem tego! Przysięgam. Dymek mnie bił i zmusił. – Weed nie podnosił oczu.
– Kim jest ten Dymek?
– Włamał się do czyjegoś garażu i ukradł dużo broni. Zmusił mnie, żebym pojechał z nim i
niósł te rzeczy w poszwach na poduszki. Mam nadzieję, że zostanę za to wszystko zamknięty, za
resztę też. Bo jak nie, Dymek mnie zabije. Ja to wiem. Już mnie szuka. Dlatego chciałem, żebyś
mnie zamknął.
– Wiesz, jak się naprawdę nazywa ten Dymek?
– Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś do niego mówił inaczej.
– Chodzi z tobą do szkoły?
– Uhm.
– I nie znasz jego nazwiska?
– Jest w ostatniej klasie, a ja ich nie znam. Tylko tych, co przychodzą na lekcje sztuki, a to
nie dla Dymka. W orkiestrze też nie grał.
– Miał w szkole kłopoty? – pytał Brazil.
– Nie wiem. Ja go wcale nie znałem. Dopiero kiedyś przyszedł po mnie na próbę orkiestry.
Pytał, czy chcę, żeby mnie podwoził rano do szkoły, i jakoś mu nie odmówiłem. Potem
opowiadał o broni, o Szczupakach i o tym, że nikt ze szkoły nie zasługuje na to, żeby do nich
należeć. Z wyjątkiem wybranych. Mówił, że ma do zrobienia ważne rzeczy.
– Wiesz, jakie?
– Stale mówił, że chce, aby o nim usłyszano. Chciał być sławniejszy niż Twister. W
gablotach do tej pory wiszą zdjęcia i nagrody Twistera, więc chyba stąd o nim słyszał.

157

background image

– Zastanów się, Weed. – Brazil położył mu dłoń na ramieniu. – Czy Dymek planował coś
specjalnego, co uczyniłoby go sławnym? Może miał zamiar zrobić coś złego?
– Chyba chciał strzelać do ludzi – powiedział chłopiec.

Rozdział trzydziesty drugi

Brazil zastanawiał się, co robić. Jeżeli Dymek zamierza wpaść do szkoły obwieszony bronią i
wystrzelać tyle osób, ile się da, to trzeba działać natychmiast. Chwycił za telefon i zadzwonił do
Virginii West. Obudził ją.
– Przyjeżdżaj natychmiast – polecił. – Nie pytaj o nic, tylko przyjeżdżaj.
– Gdzie mam przyjechać? – zapytała niewyraźnie.
– Do komendy. Trzeba zebrać na jutro w Godwin tylu policjantów, ilu się da, na wypadek
gdyby miał się tam pokazać Dymek. Musimy się do tego wziąć natychmiast.
Virginia próbowała się obudzić i Andy słyszał, jak wstawała.
– Spotkamy się za dwie godziny w sekcji śledczej – powiedział.
– Dobra – odrzekła krótko.
Weed bał się coraz bardziej. Skulił się w swej bluzie i sapał, jakby miał trudności z
oddychaniem.
– On mnie zmusił. Przyłożył mi pistolet do głowy i powiedział, że mnie zastrzeli. Klika
tygodni temu przestał pokazywać się w szkole.
– Przestał cię podwozić? – Andy robił notatki.
– Wysadzał mnie przed szkołą i odjeżdżał. Potem spóźniałem się przez niego, zaczął mnie
wozić po okolicach i opuściłem kilka prób orkiestry. A miałem grać w niedzielę na Paradzie
Azalii. – W jego oczach zamigotały ogniki. – Cały rok ćwiczyłem. Ale teraz to już chyba nie
zagram.
Dzwoniący telefon zdziwił obydwu. Andy odebrał. Z niecierpliwością wyjaśnił oficerowi
dyżurnemu Charliemu Yatesowi, o co oskarża Weeda.
Brazil zarzucił mu złamanie paragrafu 18.2-125: Naruszenie ciszy nocnej na cmentarzu,
wykroczenie czwartego stopnia, paragrafu 18.2-127: Czynienie szkody w kościele, na terenach
kościelnych, cmentarzach, miejscach pochówku itd., wykroczenie pierwszego stopnia, oraz
182.2-138.1: Popełnione świadomie i w złej wierze szkody i zniszczenia mienia publicznego lub
prywatnego, wykroczenie pierwszego stopnia albo przestępstwo, w zależności od dokonanych
szkód.
– A jak w tym przypadku? – dopytywał się Yates.
– Wykroczenie pierwszego stopnia – odrzekł Brazil. – Nie wiemy, ile będzie kosztować
mycie pomnika. Jeśli koszty przekroczą tysiąc dolarów, dokonamy zmian na rozprawie.
Weed przyglądał mu się z wybałuszonymi oczami. Najwyraźniej niczego nie rozumiał, ale
był przerażony.
– Przesłuchanie odbędzie w piątek – powiedział Yates. – Dostanie...
– Niech będzie jutro rano – przerwał mu Andy. – Charlie, to ważna sprawa.
– Nie ma problemu. – Yates podchodził do całej sprawy obojętnie.
A dla Brazila była to rzecz ważna. Z miesięcznego harmonogramu wiedział, że jutro
dyżuruje sędzina Maggie Davis, która miała w zwyczaju prowadzenie przesłuchań młodocianych
za zamkniętymi drzwiami, o ile nie byli oskarżeni o przestępstwo. Andy nie chciał, żeby
przesłuchanie chłopca stało się sprawą publiczną i nie życzył sobie kręcących się wszędzie
dziennikarzy. Wolał, aby nikt z wyjątkiem prawników i sędziny nie słyszał, co Weed i on mają
do powiedzenia.
– Ktoś ma go zabrać dzisiaj do domu? – zapytał Yates.
– Nie ustaliliśmy jeszcze miejsca pobytu jego matki.
Znajdowała się na sali operacyjnej i nie powinno jej się teraz przeszkadzać, na co Brazil

158

background image

wcale nie nalegał. Weed nie chciał wracać do domu, Andy również sobie tego nie życzył.
– Nie ma miejsc w areszcie dla zatrzymanych. Przed chwilą sprawdzałem – powiedział
Yates.
– Nigdy nie ma – odparł Brazil.
– W takim razie będzie musiał pojechać do poprawczaka i tam zaczekać do rana.
– I dobrze – odrzekł Andy, nie odrywając wzroku od chłopca. – Przyjdź jak najszybciej.
Podpiszę, co mam podpisać, i chcę to już mieć z głowy. Charlie, tylko się streszczaj, bo mamy
naprawdę mnóstwo roboty.
Cela, do której zaprowadzono Weeda, wydawała się niewiele większa od wnętrza szafy i
wszystko w niej było z nierdzewnej stali, łącznie z łóżkiem. Nie mógł spać. Wyglądał przez małą
kratkę na przyprowadzanych tu nastolatków przypominających z wyglądu Pacjenta, Pikacza,
Świętą i Kundla. Nikt nie przypominał Dymka. Ten nie wyglądał na tego, kim był.
Gdy podporucznik Brazil go tu przywiózł, było już ciemno. Miejsce to nazywało się Domem
Poprawczym dla Młodocianych, lecz nie przypominało domów, które Weed znał. Nie widział, co
się dzieje na zewnątrz, ale wiedział, że ta część miasta należy do okolic nieprzyjemnych,
ponieważ przejeżdżał kiedyś koło więzienia. Wszystko było oświetlone, zasieki z drutu
kolczastego błyszczały niczym ostrza noży, czekające, by zadać komuś rany. Chłopiec miał
skurczony żołądek i czuł chłód w sercu.
Nadal był wściekły, że zabrano mu wszystkie ubrania i zmuszono do wzięcia prysznica.
Kiedy wyszedł, wręczono mu strój, z którego wcale nie był dumny. Przypominał ubiór, wkładany
przez ojca do czyszczenia ścieków i przycinania trawników, kiedy jeszcze nie przegrywał
wszystkiego, co zarobił.
– Hej! – Weed zaczął walić w drzwi.
Ktoś zaklął, a strażnik przekonywał jakiegoś czupurnego chłopaka, że wszystko sknocił i nie
za to mu płacą.
– Hej! – Weed stukał pięścią w metalowe drzwi, stojąc na palcach, żeby coś zobaczyć przez
zakratowany otwór.
Nagle pojawiła się przed nim twarz strażnika. Dzieliły ich tylko skrzyżowane metalowe
druty. Weed poczuł oddech przepojony zapachem cebuli i papierosów.
– Masz problem? – zapytał strażnik.
– Chcę się widzieć z moim oficerem policji – powiedział chłopiec.
– Taaa? – zawołał strażnik. – On się chce widzieć ze swoim oficerem policji!
Rozległy się gromkie śmiechy i komentarze.
– A skąd ty masz prywatnego policjanta, co? – drwił strażnik. – Bardzo ciekawe.
– Chodzi mi o tego, który mnie tu przyprowadził – wyjaśnił Weed. – Przekażcie mu, że chcę
z nim porozmawiać.
– Porozmawiasz sobie z nim w sądzie.
– Kiedy?
– O dziewiątej rano.
– Chcę się dowiedzieć, czy dodzwonił się do mojej mamy – tłumaczył chłopiec.
– Trzeba było myśleć o mamusi, zanim postanowiłeś złamać prawo – zauważył strażnik.

Rozdział trzydziesty trzeci

Kilka minut po trzeciej nad ranem policyjny oddział szturmowy wpadł do kryjówki
Szczupaków na tyłach motelu Southside, lecz zastał tylko opuszczone pomieszczenie. Nie było
broni ani amunicji. Znaleziono wyłącznie alkohol, śmieci i gnijące materace.
Gnieżdżąc się w małym pomieszczeniu sekcji śledczej, Brazil dzwonił z jednego telefonu, a
Virginia z drugiego. Andy rozmawiał z dyrektorką Liceum Godwina, panną Lilly. Była w domu,
a gdy w końcu zrozumiała, o co chodzi, ściągnęła do biura szkoły sekretarkę i wspólnie zaczęły

159

background image

przeglądać akta.
W końcu ustaliły, że Dymek tak naprawdę nazywa się Alex Bailey, ale podany w papierach
adres domowy okazał się zmyślony, telefon nie odpowiadał, w archiwum brakowało też jego
zdjęcia. Chociaż nie przygotowano jeszcze księgi pamiątkowej, wielu uczniów dostarczyło już
fotografie, lecz on nie. Wiadomo było o nim tylko, jakie zajęcia wybrał, i że przeprowadził się tu
poprzedniego lata z Durham w Karolinie Północnej, a prywatne liceum, do którego tam rzekomo
chodził, z jakichś powodów w ogóle nie istniało.
Brazil obudził telefonami wszystkich Bailey’ów z książki telefonicznej. Nikt nie miał jednak
krewnego Alexa, kończącego Liceum Godwina.
– Jakim cudem to mu się udało? – zastanawiał się Andy. – Podał nieprawdziwy adres,
fałszywy numer telefonu, zmyślił swą byłą szkołę, i kto wie, ile jeszcze nakłamał.
Virginia paliła carltona. Rzuciła palenie kilka miesięcy temu, ale w takich okolicznościach
potrzebowała przyjaciela.
– A kto to miał sprawdzać? – spytała. – Czy do ciebie dzwonił ktoś z liceum? A może
przychodził do domu?
– Nie pamiętam.
– Na pewno nie. Nikt tego nie robi, chyba że pojawiają się jakieś kłopoty. Wygląda na to, że
chłopak był przeciętny i trzymał się od wszystkich z daleka. To się zmieniło dopiero kilka
tygodni temu. Potem zaczął uciekać z lekcji albo wcale nie przychodził. Może i ktoś ze szkoły
próbował zadzwonić do domu. Ale wtedy było już za późno.
– Ciekawe, co wiedzą rodzice. – Sięgnął po styropianowy kubek z czymś, co kiedyś było
zdatną do picia kawą.
– Na pewno wszystkiemu zaprzeczą. Może będą go bronić. Nie zechcą pogodzić się z
faktami, bo nigdy nie chcieli. Jak dla mnie, ten chłopak to typowy przypadek. Nigdzie nie ma
żadnych zdjęć, zupełnie tak samo jak z innymi młodocianymi przestępcami. Nie znamy ich
twarzy. Założę się o wszystko, że miał kartotekę w Karolinie Północnej, pewnie jeszcze z Liceum
Dillona. – Z przekąsem wspomniała o zakładzie poprawczym dla młodocianych przestępców w
Butner, w Karolinie Północnej. – Pewnie ta cała cholerna rodzinka przeniosła go tutaj, gdy
skończył szesnaście lat i zniszczono mu kartotekę. Łajdak mógł zacząć wszystko od początku,
czyściutki jak harcerzyk.
Brazil zamieszał kawę w kubku. Wziął głęboki oddech i powoli wypuszczał powietrze.
– Zamierzasz się dzisiaj położyć? – zapytała Virginia.
– Noc już się kończy – zauważył.
– Może wyskoczymy do mnie na jakąś jajecznicę albo coś w tym rodzaju?
W oczach Brazila pojawił się smutek.
– Ale najpierw zajrzymy do mnie do domu – powiedział. – Muszę coś zabrać.
Dymek był pewny, że policja nie będzie go szukała w motelu Azalia przy Chamberlayne w
Northside. Poza tym podobała mu się nazwa, taka sama jak Parada Azalii, która miała się odbyć
pojutrze. Dymek snuł śmiałe plany.
Siedział na pojedynczym łóżku w jednoosobowym pokoju i myślał o tym, że wcale nie jest tu
dużo lepiej niż w jego kryjówce. Motel Azalia należał do miejsc, gdzie ludzie biorą narkotyki, są
mordowani i nikogo to nie obchodzi. Dymek dostał siódemkę za dwadzieścia osiem dolarów za
noc. Bezmyślnie gapił się w telewizor i popijał wódkę z plastikowego kubka. Czekał na
wiadomości. Pięć po szóstej rano zadzwonił telefon.
– Czego? – warknął.
Dzwoniła Święta.
– Kociu, szturmowali naszą kryjówkę. Dokładnie tak, jak przepowiedziałeś – zawiadomiła
go podekscytowana.

160

background image

Dymek uśmiechnął się i spojrzał na stojące w kącie worki na śmieci, pełne broni i amunicji.
– Zostawiliśmy z Pacjentem samochód koło tej sprośnej księgarni i przyglądaliśmy się z
lasku. Mówię ci, prawie pękaliśmy ze śmiechu. Wparowali tam z całym swoim sprzętem i
wielkimi giwerami. Dobrze, że się stamtąd zmyliśmy. Kociu, kiedy się zobaczymy, co?
– Jeszcze nie teraz – odrzekł bez większego zainteresowania. Przeglądał pusty bębenek colta.
– Mógłbyś się zdobyć na jakieś „tęsknię za tobą” i trochę entuzjazmu – powiedziała Święta
urażonym głosem.
Dymek nie słuchał. Rozmyślał o tamtej starej kobiecie i jej strachu. Jeszcze nigdy nie
widział, żeby ktoś tak się bał. Był oszołomiony własną mocą i pijany nią jak wódką. Kochał ten
moment pociągania za spust. Czuł wówczas taką euforię, że prawie nie słyszał huku, gdy kule
roztrzaskały głowę kobiety. Napił się wódki.
– Co powiedzieć reszcie? – zapytała Święta.
Dymek się ocknął.
– O czym?
– Ty mnie wcale nie słuchasz – oświadczyła ostrzejszym tonem.
Na pewno nie chciał teraz kłótni ze Świętą. Gotowa była zrobić mu scenę, a tego absolutnie
nie potrzebował.
– Jestem zmęczony – powiedział i westchnął. – Tęsknię za tobą i chyba oszaleję, bo
spotkamy się dopiero w sobotę wieczorem. Wtedy już będziemy wolni i czyści.
– Jak to?
– Zobaczysz.
– A co z Kundlem i resztą?
– Nie chcę ich tu teraz. Lepiej nie kręćcie się przy Paradzie Azalii.
– Nie wiem, skąd tyle zamieszania wokół takiej zasranej imprezy. A nazywa się to jak jakieś
krzaczory. – Święta złagodniała tylko troszeczkę.
– Kochanie, będę jej królem.
– A co? Przyjedziesz na platformie?
Nienawidził jej szyderczego tonu. Odstawił butelkę z wódką, wycelował z rewolweru i
strzelił na sucho do telewizora.
– Zamknij się! – rzucił swoim piekielnym głosem, który zawsze pojawiał się wtedy, gdy
następowała w nim zmiana. – Rób, co ci każę, pindo!
– Jak zwykle – odparła potulnie.
– I do nikogo nie dzwoń. Nie przychodź tutaj i nikt nie ma wiedzieć, gdzie jestem, kapujesz?
– Ja nikomu nic nie powiem. A więc zostawiasz mnie?
– Na dwa dni.
– A potem wszystko będzie okay?
– Jasne.
Andy wpadł do domu jak burza i po chwili wrócił do samochodu Virginii z torbą na zakupy.
W środku coś było. Brazil miał dziwną minę.
– Co to jest? – zapytała.
– Zobaczysz. Teraz nie chcę o tym mówić.
– Masz tam kawałek czyichś zwłok, czy co?
– W pewnym sensie – odrzekł niechętnie.
Zastępczyni komendantki wiedziała o śmierci Ruby Sink. Takie rzeczy roznoszą się
błyskawicznie. Wszyscy w departamencie policji wiedzieli, że panna Sink wynajmowała
Brazilowi dom. A gdy Virginia poznała prawdę, nie mogła się uspokoić z powodu wyrzutów
sumienia. Jakże była ślepa i głupia! Rzekoma dziewczyna Brazila okazała się
siedemdziesięciojednoletnią staruszką! Parę godzin porucznik West czuła się fatalnie i nie

161

background image

wiedziała, co powiedzieć.
Jechali przez dzielnicę Fan. Wszystko było pozamykane, nawet restauracja Robin Inn.
Zatrzymali się przed domem Virginii. Wyłączyła silnik, ale nie wysiadali. Patrzyła na Andy’ego
w ciemności. Serce jej drgnęło na widok wyrazistych rysów jego twarzy oświetlonych blaskiem
ulicznych latarni.
– Ja wiem – powiedziała.
Milczał.
– Wiem o Ruby Sink. Wynajmowała ci dom. I to ona miała być ową kobietą, z którą jakoby
chodziłeś.
Zmieszany odwrócił głowę.
– Chodziłem? – powtórzył. – Gdzieś ty to słyszała?
–Od pierwszego dnia w komendzie krążyły plotki, że kręcisz z właścicielką wynajmowanego
domu – wyjaśniła. – Potem słyszałam twoją rozmowę przez telefon... Hm, wydawało się, że to
potwierdzenie owych plotek.
– Dlaczego? Bo byłem wobec niej uprzejmy i odpowiedziałem na wiadomość na pager? –
mówił rozgorączkowany Brazil. – Bo była samotna i przynosiła mi ciasta i inne smakołyki? –
Drżał mu głos. – Zostawiała je na progu, bo mnie nigdy nie było w domu i nie miałem dla niej
ani chwili!
– Przykro mi, Andy – odezwała się łagodnie.
– To samo z moją matką – wyznał. – Nie dzwonię do niej, gdyż cały czas pije, a ja nie mogę
tego znieść. Nie wytrzymuję tych okropności, które wygaduje. Zresztą sam już nie wiem.
Przysunęła się i objęła go ramieniem. Chciała go uspokoić. Krew zaczęła jej szybciej krążyć,
zaszły przyśpieszone reakcje chemiczne.
– Wszystko będzie dobrze, Andy – pocieszyła go. – Nie przejmuj się. Chciałaby już zawsze
go tak trzymać, lecz nagle magia prysnęła i sytuacja wydała jej się niezręczna. Pomyślała o
swoim wieku. Potem o zdolnościach Andy’ego i o wszystkim, co czyniło go człowiekiem tak
niezwykłym. Zapewne odwzajemnił jej uścisk tylko z powodu silnego zdenerwowania. Innych
przyczyn nie było. Jego serce biło innym rytmem. Pewnie wcale nie zdawał sobie sprawy z tego,
że ich ciała się dotykają. Odsunęła się szybko.
– Lepiej już chodźmy powiedziała.
Niles usłyszał ich o wiele wcześniej, niż sobie o nim przypomnieli. Czekał przy frontowych
drzwiach, aż pani i Pianista wejdą do środka.
Pianista pogłaskał go, ale pani tego nie zrobiła. Niles został w przedpokoju i pomachał
ogonem. Patrzył zezowatymi oczkami, aż pójdą do kuchni, a potem postanowił zabrać się do
dzieła.
Gdy już nie było ich widać, wskoczył na stolik w przedpokoju. Zaczepił pazurkiem bilecik
od bukietu i bezgłośnie wylądował na trzech łapkach.
Virginia uważała, że ciasto ze słodkimi ziemniakami nie będzie jej smakować. Spojrzała na
talerzyk, który postawił przed nią Brazil. Myśl, że Ruby Sink upiekła je na krótko przed swą
tragiczną śmiercią, tylko pogarszała sprawę.
– Nie mogę tego wyrzucić – odezwał się Andy, siadając naprzeciwko niej przy kuchennym
stole. – Musiałbym nie mieć serca. Nie mogę. Ty też byś nie mogła. Na pewno chciałaby,
żebyśmy zjedli placek.
– To głupie – odrzekła Virginia, patrząc na niego i mrugając, by powstrzymać łzy. – Przez
gardło mi nie przejdzie.
Brazil sięgnął po widelczyk i wzdrygnął się, odkrawając rożek swojego kawałka. Uniósł
ciasto na wysokość twarzy, wziął głęboki oddech i wsunął je do ust. Virginia widziała, że pogryzł
nie więcej niż dwa razy i przełknął. Ku jej zaskoczeniu wyglądał tak, jakby mu ulżyło. Napięcie

162

background image

znikło mu z twarzy, oczy pojaśniały i pojawił się w nich ognik, który nauczyła się kiedyś
dostrzegać i traktować poważnie.
– Niezłe – powiedział. – Spróbuj. – Zachęcił ją ruchem głowy. Nigdy nie cofała się przed
wyzwaniami, zwłaszcza w obecności Andy’ego. Była to jedna z najtrudniejszych do zrobienia
rzeczy w jej życiu. Zaskoczyło ją, że smak wcale nie jest dziwny, że placka nie czuć trupem albo
nie wiadomo czym jeszcze. Właściwie nie wiedziała, czego się obawia.
– Brązowy cukier, mleczko kokosowe, cynamon – powiedział Brazil, który spędzał w kuchni
więcej czasu niż ona.
Podniósł do ust następny kęs, tym razem bez wahania. Virginia poszła w jego ślady.
– Rodzynki, esencja waniliowa. – Koncentrował się na smaku niczym znawca win. – O,
imbir. Ale tylko szczypta. I odrobina gałki muszkatołowej.
– Gałka muszkatołowa? A skąd się to diabelstwo bierze?
Andy połknął następny kęs. Virginia także. Żeby zrobić mu na złość, gotowa była zjeść
jeszcze jeden kawałek.
Żadne z nich, jak zwykle, nie słyszało wejścia Nilesa. A on szedł, utykając na jedną łapkę,
przy której miał zahaczony kartonik.
– Kiciuś? – odezwała się zaniepokojona Virginia. Była pewna, że się skaleczył. – Co ci jest
w łapkę?
Nie zauważyła, co ma przyczepione do pazurka, aż do chwili, gdy wskoczył Brazilowi na
kolana i dokładnie było widać bilecik z bukietu kwiatów. Andy popatrzył zaskoczony.
– „Kwiaty i upominki Schwana”? Z Charlotte? – przeczytał głośno napis na kopercie i
wyciągnął bilecik. – „Myślę o tobie, Andy” – dokończył powoli, coraz cichszym głosem.
Virginia bezskutecznie próbowała odnieść się do tego z nonszalancją. W tej chwili wprost
nienawidziła Nilesa i zamierzała później się z nim policzyć.
– Jakim cudem to trafiło na stolik w przedpokoju? – zapytał Brazil.
– Skąd wiesz, że leżało na stoliku? – odparła chłodno, obiecując sobie, że zostawi kota
samego na zewnątrz podczas burzy gradowej.
– Zauważyłem, gdy pracowaliśmy przy komputerze!
– A czego szukałeś na stoliku?! – Obudziły się żale i urazy, które drzemały w niej od
miesięcy.
– Niczego nie szukałem. Sama zostawiłaś to na wierzchu – wyjaśnił.
– Co za bezczelność.
– Dlaczego? – zapytał. – Nie mów, że to Niles go tam położył.
Virginia odsunęła talerzyk i wbiła wzrok w ścianę za Andym. Nie wiedziała, jak to
powiedzieć. Wyjawianie własnych uczuć to rzecz równie niebezpieczna jak liczenie pieniędzy
podczas spaceru ciemną uliczką w podłej dzielnicy.
– Bo przestałam cię obchodzić – wyrzuciła z siebie.
– Najpierw to ja ciebie przestałem obchodzić – odparł.
– Bo myślałam, że puściłeś mnie kantem, gdy się tu przeprowadziliśmy, i zacząłeś sobie
szukać kogoś innego, nawet mi o tym nie mówiąc.
– Virginio, ja nikogo sobie nie szukałem – odrzekł łagodniejszym tonem. Wyciągnął rękę i
ujął jej dłoń. Virginię coś ścisnęło w gardle. – I wcale nie puściłem cię kantem. Przysunął się z
krzesłem i pocałował ją mocno. W sypialni znalazł kieliszki z winem Mountain Dew.
Judy Hammer miała ochotę wycofać się z realizowanego w Richmondzie projektu
Państwowego Instytutu Sprawiedliwości. Przez jej myśli przewijali się zrozpaczeni i
nieszczęśliwi ludzie, przez których nie mogła zasnąć. Rozmyślała o Bubbie i o tym, jak złośliwie
go podeszła. Wyrzucała sobie, że źle się odnosi do Lelii Ehrhart i do takich jak ona.
Częściowo misja Judy Hammer polegała na uczeniu ludzi. Na tym polu nie dostrzegała

163

background image

żadnych osiągnięć w tym mieście. Po drugie, miała zmodernizować tutejszą policję. I do czego
doszło? Zawiesił się cały system komunikacyjny COMSTAT. Rabunki przed bankomatami
doprowadziły do morderstwa. Działały gangi. Po ulicy chodził Dymek.
Przypuszczała, że już nigdy więcej nie zniesie widoku domu panny Sink ani nawet ulicy. Ta
biedna staruszka w kapciach i różowym szlafroku nie opuszczała myśli Judy przez całą noc.
Komendantka rozpamiętywała ich ostatnią rozmowę przed domem panny Sink. Przypominała
sobie najdrobniejsze szczegóły, które ściskały jej serce i budziły wyrzuty sumienia.
– Przegrałam – powiedziała do Wytrzeszcza, który leżał pod kołdrą w nogach łóżka. –
Spowodowałam nieszczęście. Wcale nie powinnam była tu przyjeżdżać. Założę się, że wolałeś
mieszkać w Charlotte. Tam miałeś podwórko, prawda?
Łzy napłynęły jej do oczu. Wytrzeszcz przyszedł i polizał ją po twarzy. Judy nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy płakała po raz ostatni. Ze stoickim spokojem przyjęła śmierć Setha, bo
uważała, że właśnie tak powinna się zachować. Racjonalnie podchodziła do przyczyn, dla
których synowie nie chcą się z nią widywać. Była kobietą odważną, otwartą, świadomą własnych
zadań w społeczeństwie. Zawsze starała się być zbyt zajęta, żeby odczuć swoją samotność. Ale to
nie działało. Wstała i zaczęła się ubierać.
U Brazila nikt nie odebrał, gdy Judy zadzwoniła do niego z samochodu. Potem spróbowała
skontaktować się z Virginią i na dźwięk głosu swej zastępczyni poczuła ulgę.
– Muszę powiedzieć coś ważnego wam obojgu – oznajmiła.
O tak wczesnej porze zaparkowanie samochodu w Fan nie stanowiło wielkiego problemu,
więc udało jej się znaleźć miejsce na chodniku naprzeciw domu Virginii. Judy czuła się
półprzytomna i nieobecna duchem. Nawet nie chciała powracać do rzeczywistości, gdy drzwi
frontowe otworzył jej Brazil.
– Dziękuję, że zechcieliście się ze mną spotkać – powiedziała do niego, gdy szli do salonu.
– To my dziękujemy – odrzekł uprzejmie. – Trochę tu bałaganu. Ale Judy tym się nie
przejmowała i nawet nie dostrzegła otoczenia.
Opadła na krzesło z prostym oparciem, a oboje jej podwładni usiedli naprzeciwko niej na
sofie.
– Virginio, Andy – zaczęła. – Zamierzam złożyć rezygnację.
– O Boże! – odezwała się jej wstrząśnięta zastępczyni.
– To niemożliwe – odrzekł Brazil z grymasem na twarzy.
– Po pierwsze – tłumaczyła im – wszystko tu zawaliłam. Kiedyś byłam dobrą policjantką,
dobrą szefową. A tutaj wszyscy nas nienawidzą.
– Nie wszyscy – wtrącił Andy.
– Ale większość – przyznała Virginia. – Powiedzmy to sobie szczerze.
– Hm, może rzeczywiście nasze koneksje z Charlotte tutaj nie działają na naszą korzyść –
przyznał Brazil.
– Zablokowanie sieci COMSTAT też nam nie pomogło – ciągnęła dalej Judy.
– Nie rozwiązaliśmy sprawy bankomatów i doszło do okrutnego morderstwa. Nasza oficer
łączności pobiła się z gliniarzem z drogówki, chociaż oboje dostali kilka dni wcześniej pochwały.
– Virginia dopełniła listę niepowodzeń.
Szefowa położyła ręce na kolanach i przez chwilę trzymała je nieruchomo. Nie odezwała się,
nie wstała i nie zaczęła się przechadzać po pokoju.
– Judy, zastanów się – zaczęła mówić Virginia – dokąd chcesz pojechać? Z powrotem do
Charlotte?
Judy Hammer pokręciła głową.
– Donikąd – odpowiedziała. – Skoro nie mogę sobie poradzić w Richmondzie, to gdzie
indziej też sobie nie poradzę. Jeśli koń zdycha, należy go dobić. Pójdę na emeryturę. Jeszcze nie

164

background image

wiem, gdzie zamieszkam. Co za różnica?
– A, przypomniało mi się – przerwała jej Virginia. – Musimy porozmawiać o Paradzie
Azalii.
– Dlaczego akurat teraz to przyszło ci do głowy? – zapytał Andy.
– W związku z końmi. W paradzie biorą udział policjanci na koniach – tłumaczyła jego
przyjaciółka. – Aha... – spojrzała na Judy – ...kabrioletem, który będzie cię wiózł, pojadę ja z
Andym.
– A co to za kabriolet? – Szefowa sprawiała wrażenie niezorientowanej w temacie.
– Ciemnoniebieski sebring – powiedział Brazil. – Dosyć skromny. Choć jeden z tuzów od
Philip Morrisa chciał panią zabrać do czerwonego mercedesa VI2 cabrio.
– Kiepski pomysł – mruknęła komendantka.
– W ogóle uważam, że nie powinnaś brać udziału w tej paradzie – odezwała się z przejęciem
Virginia. – Nie można wykluczyć, że Dymek będzie chciał zaatakować. Taka powolna jazda
odkrytym autem wcale mi się nie podoba. Tam przyjdzie mnóstwo świrów.
Judy wstała. Zupełnie nie przejmowała się tym, co może jej się stać.
– To ważna sprawa – oznajmiła apatycznym tonem. – Każdy drobiazg, który nas zbliża do
społeczeństwa, może się okazać pomocny. Nie chcę łamać obietnic.
– Obok normalnej obstawy policyjnej weźmiemy dodatkowo jeszcze pięćdziesięciu ludzi,
którzy nie pełnią w tym dniu służby – oznajmiła Virginia. – Widzowie będą uważać, że chodzi
głównie o organizację ruchu. Powołamy też dwudziestu nieumundurowanych policjantów, żeby
się zmieszali z tłumem, tak na wpadek gdyby miał się pojawić ten Dymek. Albo jeśli ktoś inny
postanowił narobić trochę kłopotów.
Bubba myślał o tym samym. Uważał, że komendant Judy Hammer nie powinna jechać
podczas Parady Azalii odkrytym samochodem, zwłaszcza że pisały o tym gazety i wszyscy
wiedzą. Być może właśnie tam splatają się wszystkie nici. Bubba został powołany, aby uchronić
szefową policji przed straszliwym niebezpieczeństwem. Poza tym uważał, że Szczupaki są mu
coś winne.
O ósmej rano zaparkował samochód przy autostradzie numer jeden przed sklepem
sportowym odległym od Richmondu o dwadzieścia minut jazdy. Nie było dla Bubby
wspanialszego miejsca. Gdy tylko wszedł do środka, ujrzał całe rzędy wędek i natychmiast
poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Kiedy skręcił w prawo i zobaczył setki strzelb, pistoletów
oraz rewolwerów, na twarz wystąpiły mu rumieńce. Czuł takie podniecenie, jakiego nigdy nie
doświadczał w obecności Honey.
– Witam. Czym mogę służyć? – powitał go z entuzjazmem zastępca kierownika Fig Winnick.
Zgodnie z prawem stanu Wirginia każdy obywatel ma prawo kupić nie więcej niż jedną
sztukę broni palnej raz na trzydzieści dni. Z tego powodu zawiązało się nawet swego rodzaju
nieoficjalne stowarzyszenie „Co miesiąc broń”. Była to niewielka, lecz sprytna grupa stu
osiemdziesięciu dziewięciu mężczyzn i sześćdziesięciu dwóch kobiet, którzy wysyłali do siebie
kartki z przypomnieniami o upływie trzydziestodniowego okresu, niekiedy błędnie uważanego za
równoznaczny z miesiącem kalendarzowym. Był drugi kwietnia.
– Ech, gdybym przyszedł dwa dni temu i kupił pistolet, dzisiaj mógłbym dzisiaj kupić
następny! – Bubba jak zwykle źle zinterpretował przepis.
– Pobożne życzenia – jak zwykle odparł Winnick. – Bubba, to działa trochę inaczej. Ale
przepis i tak jest bzdurny.
– Nie można kupić broni raz na miesiąc? – Jego rozmówca nie chciał w to uwierzyć.
– Niezupełnie. W pewnym sensie tak. O ile, powiedzmy, będziesz kupować zawsze
pierwszego.
– Wiesz, że ktoś ukradł mi wszystkie pistolety, rewolwery i całą amunicję? – Bubba

165

background image

zmarszczył czoło.
– Tak, słyszałem – odrzekł ze współczuciem Winnick.
– Został mi tylko colt anaconda, a potrzebuję czegoś, co się szybciej ładuje – wyjaśnił
Bubba.
– Mam coś dla ciebie. – Fig z namaszczeniem otworzył gablotę i delikatnie wyjął pistolet
Browning 40 S&W Hi-Power Mark III. Wręczył to cudo przybyłemu.
– O Boże! – jęknął Bubba, gładząc chromowaną stal. – Oj, oj, oj.
– Uchwyt z poliamidu, dostosowany do kształtu dłoni, z miejscem na kciuk – mówił zastępca
kierownika. – Masa trochę ponad kilogram, lufa dwanaście centymetrów. Nieźle leży w dłoni,
co?
– Super. Bez jaj.
Pociągnął suwadło i puścił je do przodu. Piękniejszego dźwięku być nie mogło.
– Przednia muszka obniżona, tylna regulowana – mówił Winnick. – Bezpiecznik dostępny z
obu stron, magazynek na dziesięć naboi.
– Import z Belgii? – Bubba nie miał zamiaru dać się nabrać. – Oryginał?
– Nie, ale...
– A masz matowy o niebieskim odcieniu? – pytał Bubba. – Nie rzuca się tak bardzo w oczy.
– Niestety – odrzekł Winnick. – Szkoda, że nie przyszedłeś wczoraj. Mieliśmy jedenaście
egzemplarzy.
– Hm, no to chyba wezmę ten.
Patty Passman również myślała zapobiegliwie. Nie opuściła żadnej Parady Azalii od
dwunastu lat i nie zamierzała dopuścić, aby ten rok był wyjątkowy. Chociaż Rhoad postawił jej
wiele nieuzasadnionych zarzutów, podtrzymany został tylko jeden: „napaść na funkcjonariusza
policji”. Chciała, żeby jak najszybciej pojawił się poręczyciel Willy Loving, zwany
„Farciarzem”, i zabrał ją stąd w diabły.
Areszt był tylko miejscem zatrzymań, toteż przebywający tu nosili własne ubrania, a oddać
do depozytu musieli tylko paski, żeby trudniej im było popełnić samobójstwo. Ubranie kleiło się
Patty do skóry, pończochy miała tak podarte, że musiała je zdjąć na oczach dzielącej z nią celę
Tinky Meaney, jeżdżącej ciężarówką w firmie Dixie Motofreight. Zatrzymano ją na parkingu
przed smażalnią Power Clean przy Hull Street. Patty nie znała szczegółów, jednak z całą
pewnością nie zaprosiłaby Tinky Meaney na miłe przyjęcie.
– Mógłby się pośpieszyć – powiedziała ze swej wąskiej metalowej pryczy.
Często powtarzała tę kwestię, żeby tamta kobieta nie pomyślała sobie, że Patty czuje się
dobrze w jej towarzystwie i nie śpieszy jej się do opuszczenia aresztu. Tinky Meaney była bardzo
potężnej postury; często mówi się o takich osobach, że mają grube kości i są masywne, a nie
grube. Ale to był nonsens. Jej uda były grubsze niż największa szynka Smithfielda, jaką
kiedykolwiek Patty Passman widziała, a za każdym razem, gdy Tinky przechadzała się po celi,
dżinsy ze szmerem ocierały jej krok. Miała wielkie dłonie, serdelkowate palce i potężne kłykcie,
podrapane teraz po awanturze, za którą została zatrzymana. Szyi nie było widać wcale. Gdy
usiadła na brzegu pryczy, piersi opadły jej aż do pasa. Pomiędzy końcem nogawek a cholewką
czerwono-czarnych butów kowbojskich ukazał się kawałek bladej, niedepilowanej łydki.
– Na co się tak gapisz? – zapytała, podążając za wzrokiem Patty.
– Na nic.
Tamta położyła się na boku i podparła głowę na łokciu. Bez mrugnięcia powiek patrzyła
świdrującym wzrokiem na swą towarzyszkę w celi. W tej samej chwili Patty Passman zdała sobie
sprawę, że Tinky ma jeszcze większe piersi, niż na początku się wydawało. Jedna opadła za
brzeg łóżka niczym worek z piaskiem i sięgała niemal podłogi. Policjantka zauważyła też, że pod
bluzą z napisem Motor Mile Towing & Flatbet Service Tinky Meaney nie nosiła stanika.

166

background image

Przypomniała sobie o jeszcze jednej kiepskiej karcie, którą rozdało jej życie. Chociaż wraz z
wiekiem nadal tyła, jej piersi pozostawały ledwie widoczne. Ich tkanka tłuszczowa nie
wykorzystywała szansy na rozrost. Patty podejrzewała, że te części ciała zostały
zaprogramowane w młodości, gdy chciała być chłopakiem, i nic się nie zmieniło, kiedy już
pogodziła się z własną płcią.
Czuła się w nieznośny sposób upokorzona, gdy w ósmej klasie, na lekcji o zdrowiu, oglądała
film o menstruacji i widziała na ekranie rysunek kobiety z okrągłymi piersiami i gruszkowatą
macicą, z której wydobywała się zaznaczona kropkami krew.
Wszystkie inne dziewczyny z klasy mogły porównywać się z rysunkiem. A Patty nie. Ona,
szczerze mówiąc, mogłaby z powodzeniem obejść się w życiu bez stanika. Miesiączki zaś były
dla niej tylko chwilowymi przerwami, podczas których wzmagały się objawy hipoglikemii i
stawała się bardziej kapryśna.
Gdy nadal torturowała się koszmarnymi wspomnieniami o dojrzewaniu, Meaney posłała jej
uśmiech przypominający dynię na święto Halloween i w prowokacyjny sposób wyciągnęła się na
łóżku. Patty oprzytomniała i szybko odwróciła wzrok.
– Cholera, mógłby się wreszcie pojawić – powtórzyła, tym razem z większym naciskiem.
– Nie jest tu tak źle – odrzekła Tinky, cedząc słowa. – Poznaję twój głos. Słucham cię
zawsze, jak tędy przejeżdżam. Częstotliwość kanałów pierwszego, drugiego i trzeciego znam na
pamięć. Czterysta sześćdziesiąt kropka sto, czterysta sześćdziesiąt kropka dwieście i czterysta
sześćdziesiąt kropka trzysta dwadzieścia pięć. Masz śliczny głos.
– Dziękuję – powiedziała Patty.
– Co przeskrobałaś?
Policjantka uznała za stosowne przesłać tamtej ostrzeżenie.
– Pobiłam takiego jednego kolesia – wyjaśniła. – Straciłam nad sobą panowanie i dołożyłam
mu trochę mocniej, niż zamierzałam. Skurczybyk jeden. Sam się prosił.
Jej sąsiadka z celi pokiwała głową.
– Mój też się prosił, bydlak jeden. Siedzę sobie w barze, pilnując własnych spraw, wiesz,
miałam długi i ciężki kurs, naprawdę ciężki. A tu przychodzi do mojego stolika taki cwaniaczek
w kowbojskim kapeluszu. Poznałam go. – Skinęła głową. – On mnie też poznał. – Skinęła
ponownie. – Był akurat swoim samochodem. Chevy dually z dziewięćdziesiątego drugiego,
obniżone zawieszenie, alufelgi, przyciemniane szyby, klima i różne takie bajery. Wóz stał na
parkingu, a on mnie pyta, czy mi się podoba. Ja mówię, że tak. On pyta, czym jeżdżę, to mu
powiedziałam, że maćkiem. Zapytał, czy jeździłam peterbiltem. Odpowiedziałam, że jeździłam
wszystkim. On: a czy dmuchałam się kiedyś w peterbilcie, ja na to, że nie. On: czy bym chciała.
A ja: po co? I wtedy odpiął rozporek. No to walnęłam nim w tego zasranego chevy dually.
Musiałam mu chyba porządnie dołożyć, bo wyglądał potem jak hamburger. Chyba połamałam
mu kości, a zęby to miał wszędzie, tylko nie w buzi. Wyszarpnęłam mu niemal wszystkie włosy i
naderwałam ucho. Jak coś mnie tak wkurzy do czerwoności, to potem nie pamiętam, co robiłam.
Nie wiem, muszę chyba mieć jakieś ataki jak epileptyk.
– Ja mam to samo – odrzekła policjantka.
– Mieszkasz gdzieś tutaj?
– Mieszkamy przy Regency Mail.
– My, czyli kto? – Oczy tamtej zrobiły się mniejsze i ciemniejsze niż poprzednio.
– Ja i mój facet – skłamała Patty w samoobronie.
– Też kiedyś miałam faceta – wspomniała Tinky. – A potem zapuszkowali mnie na jeden
dzień, już nie pamiętam za co. Siedziała ze mną jedna dziewczyna. – Pokiwała głową i
wyciągnęła się na plecach, podłożywszy ręce pod kark. Jej ciało rozlewało się na wszystkie
strony.

167

background image

Patty w panice pomyślała, że zabije poręczyciela „Farciarza” Lovinga, jeśli natychmiast nie
przybędzie jej z pomocą. Nie zamierzała zachęcać Meaney do dalszych zwierzeń, bynajmniej,
lecz zaciekawiła ją ta historia. Chciała poznać zakończenie. Mama zawsze powtarzała, że im
więcej się wie, tym łatwiej przygotować się na to, co nastąpi, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– I co się stało? – zapytała po długiej ciszy.
– Ach, robiłyśmy takie różne rzeczy. – Tinky Meaney uśmiechnęła się do wspomnień. – Coś
ci powiem, kochanieńka. Pewnych rzeczy nie da ci żaden mężczyzna, rozumiesz, co mam na
myśli.

Rozdział trzydziesty czwarty

Gmach sądu był nowoczesny, jasny, wykładany w środku mahoniową boazerią. Brazil
jeszcze nigdy nie widział takiego przybytku sprawiedliwości i to natchnęło go znacznym
optymizmem, gdy wkroczył do środka z aktami Weeda pod pachą. Dochodziła za pięć dziewiąta,
a ten sąd – w przeciwieństwie do innych organów zajmujących się młodocianymi – ściśle
przestrzegał podanych terminów. Jeżeli przesłuchanie zostało wyznaczone na dziewiątą, to o
dziewiątej się rozpocznie. Punktualnie o tej godzinie ogłoszono przez megafon:
– Weed Gardener, sala numer dwa.
Sędzina Maggie Davis siedziała już na swoim miejscu, w czarnej todze wyglądała surowo i
dystyngowanie. Była młoda jak na sędzinę. Gdy zgromadzenie wyznaczyło ją do pełnienia tej
funkcji, bardzo się przejęła nową rolą i wprowadziła wiele zmian. Broniła prawa do prywatności
młodocianych, którzy popełnili drobniejsze przestępstwa, lecz dla winnych cięższych zbrodni nie
miała wyrozumiałości.
– Dzień dobry, panie poruczniku – odezwała się, gdy Brazil siadał w pierwszym rzędzie.
Urzędnik podał jej akta Weeda.
– Dzień dobry, wysoki sądzie – odpowiedział Andy.
Strażnik wprowadził Weeda i postawił przed sędziną. W niedopasowanym niebieskim
kombinezonie wydawał się jeszcze drobniejszy niż zwykle, głowę jednak trzymał wysoko. Nie
wyglądał na zakłopotanego ani przerażonego, a może nawet w gruncie rzeczy czekał na to
przesłuchanie. Inaczej niż prokurator Jay Michael, adwokat z urzędu Sue Cheddar oraz pani
Gardener, która wyjaśniała przy drzwiach strażnikowi, kim jest.
– ...tak, tak, tak, to mój syn. – Usłyszał jej głos Brazil.
– Pani Gardener? – zainteresowała się sędzina.
– Tak.
Matka Weeda ubrana była w gustowną, świeżą niebieską sukienkę i pasujące do niej
pantofle, lecz twarz kobiety zdradzała jej prawdziwy stan. Miała zapuchnięte zmęczone oczy,
jakby całą noc płakała. Ręce jej się trzęsły. Kiedy w końcu Brazilowi udało się porozmawiać z
nią przez telefon, wybuchnęła płaczem i zaczęła opowiadać o swej porażce jako matka. Mówiła,
że po śmierci Twistera wszystko stało się jej obojętne i niczego nie chciała przyjmować do
wiadomości.
– Proszę, niech pani wejdzie – odezwała się uprzejmie sędzina.
Pani Gardener przeszła na przód sali i cichutko usiadła w pierwszym rzędzie, trzymając się
jak najdalej od Brazila. Weed nawet się nie odwrócił.
– Spodziewa się pani jeszcze kogoś z rodziny? – zapytała sędzina.
– Nie, proszę pani – odrzekła matka chłopca.
– No dobrze. – Sędzina zwróciła się do Weeda. – Powiem ci teraz, jakie masz prawa.
– W porządku.
– Masz prawo do konsultacji i obrony, do publicznego przesłuchania, do odmowy
samoinkryminacji, do konfrontacji ze świadkami i zadawania im pytań, do przedstawiania
dowodów, a także do złożenia apelacji po podjęciu przez sąd ostatecznej decyzji.

168

background image

– Dziękuję – powiedział.
– Rozumiesz je?
– Nie.
– Weed, chodzi o to, że masz prawo do adwokata i dzisiaj nie musisz mówić nic, co byłoby
dla ciebie samoinkryminacją. Pozostałe prawa będą cię dotyczyć dopiero podczas procesu. Czy
teraz rozumiesz?
– A co to znaczy „samoinkryminacją”?
– To jest mówienie czegoś, co mogłoby być użyte przeciwko tobie.
– A skąd mam wiedzieć, co może być użyte przeciwko mnie? – zapytał.
– Powstrzymam cię, jeśli zaczniesz coś takiego mówić, dobrze?
– A jeśli pani nie zdąży?
– Zdążę, nie przejmuj się.
– Obiecuje pani?
– Tak – odrzekła sędzina. – No dobrze. – Spojrzała na niego. – Celem niniejszego
przesłuchania jest ustalenie, czy powinnam pozostawić cię w areszcie do czasu rozprawy, czy
mam cię wypuścić.
– Wolę zostać pod kluczem – odrzekł.
– Później będziemy o tym rozmawiać – powiedziała sędzina i spojrzała na sporządzone przez
Brazila oskarżenie. – Weed, postawiono ci zarzut złamania paragrafu 18.2-125 kodeksu
cywilnego stanu Wirginia „Naruszenie ciszy nocnej na cmentarzu” i paragrafu 18.2-127
„Czynienie szkody w kościele, na terenach kościelnych, cmentarzach, miejscach pochówku itd.”
oraz 182.2-138.1 „Popełnione świadomie i w złej wierze szkody i zniszczenie mienia
publicznego lub prywatnego”. – Pochyliła się do niego: – Rozumiesz powagę tych zarzutów?
– Wiem tylko, co zrobiłem, a czego nie – oświadczył chłopiec.
– Przyznajesz się do winy, czy nie?
– Zależy, co się stanie, jak powiem jedno, a co, jak drugie.
– Weed, tak nie można.
– Chciałbym wygłosić oświadczenie.
– W takim razie powiedz, że jesteś niewinny, i wygłosisz je na procesie.
– Czyli kiedy?
– Będziemy musieli ustalić datę.
– Na przykład na jurto?
– Dwadzieścia jeden dni od dzisiaj.
Weed wyglądał na załamanego.
– Ale w sobotę jest Parada Azalii – wyjaśnił. – Nie mogę wygłosić oświadczenia teraz,
żebym mógł wziąć w niej udział? Bo ja gram na talerzach.
Ten młodociany najwyraźniej zainteresował sędzinę Davis bardziej niż inni. Prokurator Jay
Michael siedział nieobecny duchem. Adwokat z urzędu Sue Cheddar miała pozbawioną wyrazu
twarz.
– Jeżeli chcesz wygłosić oświadczenie, to powiedz, że jesteś niewinny. – Sędzina starała się
nakierować go na odpowiednie tory.
– Nie, jeśli nie będę mógł pójść na paradę – odparł stanowczo.
– Jeśli nie zadeklarujesz swej niewinności, to jedyną możliwością będzie uznanie cię za
winnego. A wiesz, co to oznacza? – Sędzina Davis wykazywała zadziwiającą cierpliwość.
– Że to zrobiłem.
– To oznacza, że będę musiała wydać na ciebie wyrok. Może wyznaczę ci nadzór, a może
nie. Możesz stracić wolność i wrócić do aresztu, a to oznacza w twoim przypadku, że w
najbliższym czasie nie będziesz mógł liczyć na żadną paradę.

169

background image

– Naprawdę? – zapytał Weed.
– Tak jak tu siedzę.
– Jestem niewinny – oświadczył. – Nawet, jeśli jestem.
Sędzina spojrzała na panią Gardener.
– Czy ma pani adwokata?
– Nie, proszę pani.
– Czy stać panią na prawnika?
– A ile to kosztuje?
– Drogo – odrzekła pani Davis.
– Ja nie chcę adwokata – wtrącił Weed.
– Nie rozmawiam z tobą – upomniała go sędzina.
– Mamo, nie bierz adwokata!
– Weed! – surowo powiedziała sędzina.
– Sam się będę bronił – nie przestawał protestować.
– Nie, nie będziesz odparła pani Davis.
Wyznaczyła na adwokata Sue Cheddar, która podeszła do Weeda i posłała mu uśmiech.
Miała mocny makijaż, a obficie nałożony tusz do rzęs przypominał chłopcu świeżo położony
asfalt. Na długich czerwonych paznokciach, które zapewne musiały utrudniać jej wzięcie
czegokolwiek do ręki, miała przyklejone złote gwiazdki. Weed nie był zachwycony.
– Nie chcę jej – zaprotestował. – Nie potrzebuję, żeby ktoś za mnie mówił.
– Postanowiłam, że tak będzie – odrzekła sędzina. – Panie Michael, proszę przedstawić
oskarżenie – zwróciła się do prokuratora, który spojrzał na Brazila i jemu przekazał pałeczkę.
– Wysoki sądzie, myślę, że w tym wypadku lepiej zrobi to oficer policji, który dokonał
aresztowania – oświadczył pan Michael. – Ja właściwie z niczym jeszcze się nie zdążyłem
zapoznać.
Weedowi nie podobał się sposób, w jaki Sue Cheddar prowadziła jego sprawy. Gdy tylko
próbował coś powiedzieć, ona go zaraz uciszała. Nie rozumiał, w jaki sposób prawda miała wyjść
na jaw, skoro ludziom zabrania się mówić, bo mogą wpaść w kłopoty, w których i tak już siedzą
po uszy.
Po pewnym czasie, gdy Brazil już dochodził do chwili przestępstwa, Weed zmęczył się
ciągłymi napomnieniami z ust pani Cheddar.
Najwyraźniej miała obiekcje tylko w stosunku do niego, a przecież powinna być po jego
stronie. Musiał wziąć sprawę w swoje ręce. Uznał, że skoro porucznik Brazil opowiada właśnie o
nim, to on sam jak najbardziej ma prawo wnosić sprzeciwy, choćby nawet w zarysach zgadzał się
z policjantem.
– Około drugiej nad ranem we wtorek Weed przeszedł przez ogrodzenie cmentarza
Hollywood, wkraczając na teren prywatny – mówił Andy, stojąc przed sędziną.
– Byliśmy tam dopiero po trzeciej – poprawił go chłopiec.
– To nieistotne – stwierdziła sędzina.
– Ciii... – syknęła Cheddar.
– Byli tam z nim członkowie gangu młodocianych i zmusili go... – kontynuował Andy.
– Nie, tylko Dymek i Święta poszli ze mną – sprzeciwił się Weed. – Kundla, Pacjenta i
Pikacza nie było.
– To nieistotne – powtórzyła sędzina.
– Rzeczywiście – mówił Brazil. – Weed przyniósł ze sobą na cmentarz farby z zamiarem
zniszczenia pomnika Jeffersona Davisa.
– Nie wiem, kim jest ten Jefferson Davis – wtrącił chłopiec. – I nie zniszczyłem go. Przecież
nadal stoi, można iść i popatrzeć.

170

background image

– Wysoki sądzie – pani mecenas mówiła wysokim, piskliwym głosem. – Mój klient
najwyraźniej nie zrozumiał tej kwestii o samoinkryminacji.
– Powiedział, że zrozumiał – odparła pani Davis.
– Tak – potwierdził Weed.
– Proszę kontynuować, panie podporuczniku.
– Weed domalował pomnikowi strój koszykarza, a około piątej opuścił cmentarz, znów
przechodząc przez płot.
– To nie było tak wcześnie – zaprotestował Weed. – Wiem, bo zaczynało już pokazywać się
słońce, czyli musiało być koło szóstej, tak jak wstaję do szkoły. A wstaję tak wcześnie, bo robię
sobie grzankę z dżemem sam, bo mama pracuje do późna i nie może tak wcześnie się budzić.
Pani Gardener opuściła głowę i zasłoniła twarz, by ukryć łzy.
– Nieistotne dla sprawy – powiedziała sędzina.
– Poza tym to są tylko plakatówki. Możecie zobaczyć. Wystarczy polać je wodą. Ale
wszyscy tak biegają, że nikomu nie chciało się nawet dotknąć palcem tego pomnika. Spadnie
deszcz i wszystko zmyje – skończył swój wywód obwiniony.
Przez chwilę wszyscy milczeli.
Zaszeleściły papiery.
Prokurator patrzył nieobecnym wzrokiem.
Brazil był zdziwiony.
Po kilku sekundach odezwała się pani Cheddar:
– A więc pomnik nie został zniszczony – ogłosiła głosem stanowczym jak młotek sędziny.
– Skąd pani wie? – Weed zgłosił przeciw wobec swojej obrończyni. – Czy dzisiaj ktoś go
oglądał?
Nikt tego nie zrobił.
– A więc nie można z całą pewnością stwierdzić... – zaczął, ale Cheddar przykryła mu usta
dłonią.
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś się zamknął, kiedy ja pracuję?
Wtedy Weed ją ugryzł.
– O Boże! – zawołała. – Ugryzł mnie!
– Ale lekko – odrzekł Weed. – I to ona zaczęła. A gdyby tak skaleczyła mnie tymi
paznokciami? O to nietrudno! – Wytarł sobie twarz rękawem.
– Spokój! – odezwała się sędzina.
– A jeśli ja umyję ten pomnik? – zapytał Weed. – Jak pani chce, to mogę. – Zrobiłby to z
ciężkim sercem, ale przecież wiedział, że pomnik Twistera nie będzie stać wiecznie. – Ja tylko
chcę, żebyście mnie zamknęli, ale wypuścili na chwilę w sobotę na Paradę Azalii.
– Jeszcze go nie widzieliśmy – powiedziała stanowczo sędzina. – Weed, nie mogę podjąć
żadnej decyzji, dopóki nie będę miała dowodu. I staraj się na przyszłość nie gryźć pani adwokat.
– A jeśli obiecam naprawić policyjny komputer? Będę mógł wtedy zagrać na paradzie na
talerzach? – pytał dalej obwiniony.
– Chodzi mu o sprawę rybiego wirusa – wyjaśnił Brazil.
Sue Cheddar wyraźnie się zaniepokoiła.
– To też jego sprawka? – spytała z nieruchomą twarzą.
– On wywołał tę histerię – odrzekł Andy.
– Wysoki sądzie, mogę podejść do ławy? – zapytała przerażona obrończyni Weeda.
Podeszła szybkim krokiem i złapała za brzeg blatu, stając na palcach i starając się pochylić
jak najbliżej sędziny.
– Wysoki sądzie – szepnęła, lecz słyszeli ją wszyscy. – Jeśli to za sprawą mojego klienta
rozprzestrzenił się ten rybi wirus, to muszę wiedzieć, czy istnieje groźba zarażenia innych ludzi.

171

background image

– Posłała Weedowi groźne spojrzenie. – Innych, czyli mnie – mówiła dalej. – Wysoki sądzie, on
mnie ugryzł w rękę.
– Zdaje się, że rozmawiamy tu o innego rodzaju wirusach – stwierdziła sędzina z odrobiną
irytacji w głosie.
– Wysoki sądzie – tłumaczyła już bardziej napastliwym tonem Sue Cheddar, jej paznokcie
błysnęły, gdy pomachała ręką. – Skąd mam mieć stuprocentową pewność, że nie przeszły na
mnie zarazki, które mogą budzić niepokój? Zwłaszcza że jego zęby miały kontakt z moją skórą!
– Podniosła rękę w geście Statuy Wolności.
– Ugryzienie nie przecięło skóry do krwi – zauważyła sędzina.
– A zatem wysoki sąd nie zamierza wysłać go do szpitala czy gdzieś, żeby go przebadali? –
Głos Sue Cheddar zamieniał się w krzyk rozpaczy.
– Nie, nie zamierzam go nigdzie wysyłać.
– W takim razie muszę złożyć rezygnację. – Gdy adwokatka opuszczała ręce, paznokcie
błysnęły czerwonozłotym kolorem.
– Nieprawda, ja już wcześniej panią zwolniłem – zawołał Weed, a Sue Cheddar złapała
niedomkniętą aktówkę z wystającymi dokumentami i wybiegła z sali.
– Wysoki sądzie – odezwał się Brazil – rzecz w tym, że system COMSTAT jest nam bardzo
potrzebny i lepiej byłoby, gdyby działał. – Wykroczył poza zakres swoich kompetencji, ale się
tym nie przejmował. – Z powodu tych ryb padła sieć na całym świecie.
– Panie podporuczniku, ta sprawa nie dotyczy poruszanych tutaj kwestii.
– Oczywiście, zresztą on i tak pewnie nie dałby sobie z tym rady – Andy rzucił wyzwanie
Weedowi.
– Dałbym – odrzekł chłopiec.
– Czyżby? – zapytał szyderczo Brazil. – A jak?
– Wystarczy odinstalować aplikację, którą napisałem i podwiesiłem do interpretera HTML
na America On Line.
Sędzina Davis mimowolnie się zainteresowała, ponieważ jak większość ludzi korzystała z
serwera America On Line i żyła w ciągłym strachu przed hakerami, wirusami i trojanami, a także
ich kombinacjami.
– Co to znaczy „podwiesić do interpretera”?
– Wrzucić pluskwę do autotekstu edytora – wyjaśnił chłopiec takim tonem, jakby wszystko
było jasne jak słońce. – Jak się korzysta z Visual Basic Message, no nie? Otwierasz okno
dialogowe i masz coś innego, niż chciałeś, nie? To przez tę, jak mówiłem, pluskwę. Kazałem,
żeby zapuszczał moją mapę i nie wychodził z niej. A program antywirusowy nie zadziała, bo
moja aplikacja wciska u klienta „anuluj”.
Na sali zapanowała konsternacja.
Brazil wszystko skrupulatnie zapisywał. Prokurator z niedowierzaniem otworzył usta.
– Ale nie chciałem, żeby wygaszacz z rybkami gdzieś się wydostał – wyjaśnił Weed. – Ktoś
musiał połączyć wszystkie adresy ze sobą, bo to nie ja.
– Czy ktoś coś z tego rozumie? – zapytała sędzina.
– Ja, częściowo – odrzekł Brazil. – I ma rację w sprawie tych adresów.
– Tylko chwilkę zajmie mi pokazanie, jak wszystko naprawić – zapewnił ich Weed – a
potem możecie mnie zamknąć. Ale później pójdę na paradę i znów mnie zamkniecie. – Spojrzał
na sędzinę ze strachem w oczach. Wydawało mu się, że ona rozumie, iż stanie się coś złego, jeśli
puszczą go do domu. Odwrócił się nagle i spojrzał na matkę. – Mamo, nie przejmuj się –
powiedział. – To nie ma nic wspólnego z tobą.
Łzy napłynęły jej do oczu, a Weedowi też troszkę zachciało się płakać.
W końcu głos zabrał prokurator, zobowiązany żądać zawsze możliwie największej kary.

172

background image

– Wypuszczenie tego chłopca spowoduje zagrożenie dla cudzej własności – zacytował
kodeks. – Uważam, że jest to wystarczający powód, żeby pozostawić go w areszcie.
Sędzina pochyliła się i spojrzała na Weeda. Podjęła decyzję. Chłopcu mocniej zabiło serce.
– Uznaję powód za uzasadniony – oznajmiła – a ponowne przesłuchanie w obecności
przysięgłych odbędzie się za dwadzieścia jeden dni, licząc od dzisiaj. Prokuratura może
powoływać świadków, a młodociany pozostanie przez ten czas w areszcie. Zalecam także, aby
młodociany został wydany pod opiekę podporucznika Brazila w sobotę... – Spojrzała na Weeda.
– O której jest ta parada?
– O wpół do jedenastej – odrzekł. – Tylko że muszę być trochę wcześniej.
– A o której się kończy?
– O wpół do dwunastej, ale muszę zostać trochę dłużej.
– W sobotę od dziewiątej do trzynastej – zwróciła się sędzina do Brazila. – A potem powrót
do aresztu aż do rozprawy.

Rozdział trzydziesty piąty

Rano przed Paradą Azalii Weedowi było lekko na duszy. Chciałby umieć namalować to, jak
się czuł, oraz cały poranek, kiedy jechał z podporucznikiem Brazilem do Liceum George’a
Wythe’a, gdzie czekała orkiestra marszowa z Godwina, rozgrzewając się w szyku, by o
umówionym czasie pomaszerować aleją. Chłopca rozpierała duma, chociaż pocił się w
poliestrowo-wełnianym biało-czerwonym mundurze z mnóstwem srebrnych guzików i
lampasami na spodniach. Czarne buty z wywiniętą cholewką wyglądały jak nowe, wypolerowane
talerze Sabiana bezpiecznie spoczywały w czarnym futerale na tylnym siedzeniu.
– Szkoda, że nie miałeś więcej czasu na próby – odezwał się Brazil.
Chłopiec doskonale wiedział, że spośród stu pięćdziesięciu dwóch członków orkiestry
zapewne tylko on jedyny opuścił aż tydzień prób. Nie miał możliwości dokładnie przyjrzeć się
nutom, oswoić się z marszem ani zrobić sobie odpowiednich znaków w nutach i nie wyćwiczył
przystanków, powrotów, zakrętów, swoich ulubionych obrotów w miejscu, a zwłaszcza kroku
posuwnego, charakterystycznego wyłącznie dla sekcji rytmicznej z Godwina, słynącej z
dopracowania i precyzji.
– Wszystko będzie dobrze – oświadczył Weed, wyjrzał przez okno i serce mu zadrżało.
Zebrał się już spory tłum. Spodziewano się największej liczby widzów w historii tych parad.
Pogoda sprzyjała, dzień był słoneczny, niebo bezchmurne, wiał ciepły wiaterek. Ludzie
rozkładali koce, wyciągali krzesła ogrodowe, pchali wózki z dziećmi i inwalidzkie. Mieszkańcy
okolic trasy parady uznali, że to najlepszy dzień na wynajem miejsc w ogródkach. Wszędzie
kręcili się policjanci w jaskrawych kamizelkach, a Weed po raz pierwszy w życiu zobaczył tak
ogromną liczbę słupków ulicznych.
Brazil bardzo się martwił. Przybywało coraz więcej ludzi, tysiące uczestników parady
gromadziło się na parkingu przed Liceum George’a Wythe’a. Jeżeli Dymek rzeczywiście
zamierzał tu się pojawić w złych zamiarach, to Andy nie wyobrażał sobie, jak go wypatrzyć w
takim zamieszaniu. Zwłaszcza że oprócz Weeda właściwie nikt nie wiedział, jak tamten wygląda.
– Weed, musisz mi coś obiecać, dobrze? – powiedział Brazil, gdy chłopiec zabierał z
samochodu talerze. – Dasz mi znać, jeśli dostrzeżesz Dymka albo kogoś z jego gangu?
– No.
Chłopiec szedł spiesznie, z niepokojem spoglądając w stronę swej orkiestry, która z tego
miejsca wyglądała jak biało-czerwona plama pomiędzy mrowiem barwnych uniformów,
błyskami instrumentów, szabel i batut oraz powiewaniem sztandarów. Ruchome platformy stały
jeszcze w niekończącym się rzędzie uczestników parady. Masoni przebrali się za klownów.
Policja konna pozwalała dzieciom głaskać zwierzęta. Warczały silniki zabytkowych
samochodów.

173

background image

– Od nich jesteśmy lepsi – powiedział Weed, spoglądając na próbę marszową korpusu
kadetów marynarki. – Patrz na ten autokar! Przyjechała orkiestra aż z Chicago! A tu jest drugi, z
Nowego Jorku!
– Weed, słyszałeś, o co prosiłem? – zapytał przez otwarte okno Brazil.
Sierżant Santa próbował zapanować nad tłumem. Jedna z dziewcząt z Florettes wypuściła z
ręki batutę, która kilka razy odbiła się od jezdni i upadła. Ludzie ubrani w stylu dawnych
osadników z Dzikiego Zachodu prezentowali miniaturowe konie z kwiatami azalii w grzywach.
Do odjazdu przygotowywało się Niezależne Stowarzyszenie Sportowców na Wózkach
Inwalidzkich. Chłopiec był zachwycony.
– Weed! – Brazil miał ochotę wysiąść z samochodu.
– Nie ma sprawy, dam panu znać, panie podporuczniku.
– Jak? – Andy nie miał zamiaru pozwolić się spławić.
– Uderzę talerzami w momencie, kiedy nie powinienem. I to bardzo głośno.
– Nie ma mowy, Weed. Widzisz, co tu się dzieje. Jak niby mam cię usłyszeć?
Chłopiec się zamyślił, wykrzywił usta w smętnym grymasie, pochylił ramiona i powiedział z
ciężkim sercem:
– No to puszczę rzemień. Tego nie sposób nie zauważyć. Oczywiście potem wszystko trzeba
będzie wyjaśnić, bo więcej już bym nie mógł grać w orkiestrze.
– Puścisz rzemień?
– Tak, wtedy poleci talerz. A widział pan kiedyś toczący się po ulicy wielki złoty talerz?
– Nie – przyznał Brazil.
– No to jak pan zobaczy – odparł Weed – będzie jasne, że zbliżają się kłopoty.
Lelia Ehrhart już miała kłopoty. Przyjrzała się z bliska czerwonemu cadillacowi Komitetu do
Zwalczania Zbrodni, ozdobionemu niebieskimi wstążeczkami, które pięknie trzepotały podczas
jazdy i nagle z przerażeniem zdała sobie sprawę, że przy samochodzie nie ma ani jednego
kwiatka azalii, ani jednego.
– Musimy się dostosować do tematu i przesłania parady – powiedziała do Eda Blackstone’a,
jednego z członków komitetu.
– Myślałem, że niebieskie wstążki wystarczą – odrzekł Ed, który skończył już osiemdziesiąt
dwa lata, lecz utrzymywał, że wiek nie ma żadnego znaczenia. – Myślałem, że parada tak się
nazywa z powodu rosnących wszędzie dokoła krzewów azalii. Nie sądziłem, że należy nimi
wypełniać samochody, zwłaszcza że i tak jest mało miejsca.
Lecz pani Ehrhart nie dała się przekonać. Wskazała palcem wyściełany białą skórą przedni
fotel oraz większą część tylnej kanapy i kazała umieścić tam dużo białych i różowych azalii. W
ten sposób ograniczyła z trzech do jednego liczbę członków komitetu machających dłońmi i
rozsyłających uśmiechy w czasie przejazdu aleją.
– Chyba mi się wydaje, że jechać będę musieć sama jedna – powiedziała.
– Coś ci powiem – odezwał się Blackstone, wsparty na lasce. Wpatrywał się w panią Ehrhart
przez grube szkła okularów, które nosił od czasu ostatniej operacji katarakty. – Przywabisz
mnóstwo pszczół. Taka ilość kwiatów musi przyciągnąć pszczoły. Zapamiętaj moje słowa. I nie
mów, że nie ostrzegałem cię, iż te wstążki są za długie. Sześć metrów – mówił surowym tonem
starszy dżentelmen. – Jak będą trzepotać takie długie, to ktoś musi się w nie zaplątać.
– Gdzie Jed? – Lelia zmarszczyła czoło.
– Tam. – Blackstone wskazał na drzewo.
Rozejrzała się i obok zabytkowego wozu strażackiego dostrzegła Jeda rozmawiającego z
Muskratem, który parę razy naprawiał jej samochód. Z niechęcią przypomniała sobie, że
gubernator Feuer odmówił udziału w przejeździe, chociaż ona sama zaproponowała mu swoje
towarzystwo. Dobrze, że przynajmniej zgłosił Jeda na kierowcę do reprezentującego komitet

174

background image

samochodu kupionego na kredyt od jednego z pacjentów Byka Ehrharta.
– Powiedz mu, że już czas – poleciła Lelia Blackstone’owi i staruszek pośpiesznie ruszył w
stronę drzewa.
Virginia i Andy nienawidzili tłumów, lecz ich szefowa uparła się, że nie pojedzie sama,
zwłaszcza że nie znosiła parad ani publicznych zgromadzeń jeszcze bardziej niż jej podwładni.
– Nie do wiary, że chcesz się tam pchać – narzekała Virginia z tylnego fotela
ciemnoniebieskiego sebringa. – Jakiś nieletni psychol czeka, żeby przejść do legendy i zrobić coś
naprawdę strasznego, a ty co? – Przesiadła się na fotel kierowcy i zaczęła ustawiać lusterka. – A
ty postanawiasz jechać odkrytym autem!
– Mnie też to się nie podoba – dodał Brazil, siadając z tyłu, koło szefowej. – Na pewno nie
chcesz, żebym poprowadził? – zapytał swą przyjaciółkę.
– Zapomnij o tym.
Andy spojrzał w papiery.
– Musimy znaleźć klub Mustang – powiedział. – Jedziemy przed nimi... – przesunął palcem
po liście – ...i tuż za miss Richmondu.
– Ble! – jęknęła Virginia.
Przy Westover Hill i Bassett, w odległości pół metra od pewnego otyłego mężczyzny, stał
Gołąb.
Grubas sprawiał wrażenie faceta przygotowującego się do jakiejś akcji i ukradkiem
obserwował tłum przez lornetkę Leica. Włóczęga sięgnął po pół hot doga z musztardą, którego
jakiś dzieciak właśnie wyrzucił do kosza, jakby parówki rosły na drzewach.
Gołąb nigdy nie opuszczał Parady Azalii. Ludzie byli strasznymi marnotrawcami. W
dzisiejszych czasach dzieci nie znają wartości dolara, nawet te, które dostają z opieki społecznej
bony na żywność. Przy okazji wyciągnął też prawie całą torebkę chipsów ziemniaczanych,
których jakiś bachor nie omieszkał złośliwie pognieść przed wyrzuceniem.
– Nam by się przydała wojna – odezwał się do grubego mężczyzny, chociaż wcale się nie
znali.
– Od lat to powtarzam. – Tamten zgodził się z nim całkowicie. – I nikt nawet sobie sprawy
nie zdaje, jak bardzo.
– A jak mają zdawać sobie z tego sprawę? – odparł Gołąb, zaglądając do torebki. Nie mógł
znaleźć ani jednego chipsa większego od dziesięciocentówki.
– Nazywam się Bubba – powiedział grubas, nie przerywając obserwacji tłumu.
– A ja Gołąb.
– Miło pana poznać.
Gołąb zauważył dziecko, które trzy razy pogryzło gumę i rzuciło ją na chodnik, a przecież
zostało jeszcze mnóstwo smaku. Na gumę nadepnęła kobieta w sportowych butach.
– Wielkie dzięki! – zawołała do chłopca, który otworzył puszkę lemoniady i poszedł dalej.
Kobieta uniosła stopę i spojrzała na kleistą nitkę gumy przytwierdzonej do podeszwy
prawego buta sportowego Saucony.
– Nienawidzę cię! – krzyczała do dzieciaka, a poszukujący dogodnego miejsca do obserwacji
pokazów ludzie mijali ją obojętnie. – Nienawidzę wszystkich dzieci! Nienawidzę wszystkich
ludzi!
– To też mnie wkurza – stwierdził Gołąb. – Nikogo nic nie obchodzi.
Bubba skierował lornetkę na Kleksa i jego żonę, którzy siedzieli na ogrodowych krzesłach u
kogoś na trawniku, zaledwie piętnaście metrów dalej.
– Pewnie nawet nie zna właścicieli – mruknął Bubba w nowym przypływie wściekłości. –
Załatwił to sobie na lewo, jak wszystko w życiu.
– Teraz tak to już jest na świecie – zauważył Gołąb.

175

background image

– Dobrze wie, że ja też tu jestem – mówił Bubba. – Skurwiel jest mi winien tysiąc dolarów.
Twierdzi, że miał zanik pamięci i nie przypomina sobie żadnego zakładu.
– Nie masz już uczciwych ludzi – stwierdził włóczęga.
Bubba obserwował, jak Kleks rozkłada na trawie serwetę, a potem przysuwa przenośną
chłodziarkę, otwiera ją i szuka czegoś w środku.
Gołąb bezskutecznie rozglądał się za niedopałkami. Gdy podniosła się cena papierosów,
ludzie dopalali je bliżej filtra i nic już nie zostawało dla innych.
Wczoraj rano, idąc po Main Street, przeżył szok na widok elektronicznej tablicy przed
domem maklerskim Scott & Stringfellow, bo wynikało z niej, że cena za paczkę papierosów
podskoczyła o kolejne dwa dolary i jedenaście centów. Ach, gdyby zainwestował wtedy
pieniądze z lombardu w fajki, zrobiłby niezły interes. I prawdopodobnie byłby naprawdę bogaty.
Gdy tak o tym rozmyślał, Bubba sięgnął do kieszeni po papierosy. Nie odsuwając lornetki od
oczu, zapalił.
– Dobra są te merity ultima? – zapytał Gołąb. – Nigdy nie próbowałem.
– Dobre – odparł Bubba. – Jak wszystko wyprodukowane przez fabryki Philipa Morrisa.
– Tak właśnie myślałem. A czym się różnią od normalnych meritów?
– Chce pan spróbować?
– Bardzo miło z pana strony – powiedział Gołąb, gdy Bubba podsunął mu paczkę. – Ślicznie
dziękuję.
Odległe wycie syren i huk policyjnych motocykli oznajmiły początek parady. Weedowi z
podekscytowania trzęsły się nogi.
Stał obok grającego na werblu Lou Jamesona, który jak wszyscy perkusiści nosił
przeciwsłoneczne okulary. Nigdy nie był zbyt przyjaźnie nastawiony do Weeda i twierdził, że na
talerzach może grać każdy, a w jakiejś orkiestrze widział przy tym instrumencie nawet
dziewczynę.
Przed uczniami z Godwina szła ubrana na biało i czarno orkiestra z Liceum Guilforda. Z tyłu
byli ci z Lakeview w barwach zielonych i złotych. Pochód ludzi w jasnych kolorowych
uniformach ciągnął się chyba ze dwa kilometry, jak oceniał Weed. Parada ruszyła. Idąca na
przedzie orkiestra z New Jersey zagrała „God Bless America” – niezbyt to oryginalne, a poza
tym trąbki trochę zafałszowały.
Weed trwał wyprostowany i dumny. Żeby się rozluźnić, kilka razy stanął przedtem na
palcach.
– Lewą marsz, elastycznym krokiem, ale wszystko wypięte – powtórzył sobie.
Jameson spojrzał na niego z pogardą.
– Lewa pięta nieco w górze, a palce dotykają ziemi. – Weed spiesznie powtarzał krok
podstawowy. – Kostka dotyka kolana na koniec każdego taktu, stopa skierowana w dół. –
Wykonał idealny „krok wysoki”. – Przenosimy ciężar na lewą nogę i krok podstawowy.
– Ej ty, przestań już – powiedział Jameson.
– Nie – odrzekł krótko Weed. Kiedyś trochę bał się tamtego. Ale po tym jak został
aresztowany, siedział w celi, ugryzł panią adwokat i skłonił sędzinę do zawarcia z nim umowy,
nie lękał się nikogo ani niczego. – Trzy, cztery, stop. Na lewo, na prawo, skrzyżować nogi, krok
podstawowy i raz, dwa, trzy, cztery, ciężar ciała na palce. – Krok posuwny wyszedł mu bez
zarzutu.
– Mówiłem ci, żebyś się zamknął – warknął cicho Jameson.
– Spadaj.
– Mordę ci obiję.
– Mam nadzieję, że będziesz bił lepiej niż w ten swój werbel – odciął się Weed.
– Gotowi! – krzyknął na przedzie kapelmistrz.

176

background image

Weed skupił wszystkie siły i myśli na paradzie. Jedno można powiedzieć na pewno o
talerzach – że są ciężkie.
– Orkiestra, naprzód!
Wyciągnął głowę, żeby zobaczyć kapelmistrza. Gdy instrumenty dęte drewniane ruszyły do
przodu, wiedział, że przyszła jego kolej.
Dymek bynajmniej nie przypadkiem zdecydował się ukraść czarny nylonowy pas Stanleya z
warsztatu Bubby. Głębokie kieszenie idealnie się nadawały do celów, które sobie wyznaczył już
wcześniej. Na zaplanowanie swojej akcji poświęcił sporo czasu.
Ubrany był w poplamione dżinsy, brudny podkoszulek i rozklapane buty. Daszek
poplamionej farbą czapeczki baseballowej zasłaniał mu oczy. Miał też okulary przeciwsłoneczne
i nie golił się od kilku dni. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy tak jak wszyscy inni szedł
ulicami, by obejrzeć paradę.
Wcześniej dokładnie obejrzał parking przed Liceum George’a Wythe’a, gdzie formowała się
parada. Dobrze wiedział, gdzie kto stoi. Minął komendantkę policji i dwójkę gliniarzy, którzy
wystąpili w auli Godwina. Było wspaniale. Miał napięte nerwy. Żyły wypełniała mu adrenalina,
czuł się jak w amoku.
W kieszeniach pasa niósł ukrytą skradzioną berettę z czterema magazynkami dziesięcio- i
dwoma piętnastokulowymi oraz glocka z trzema magazynkami po siedemnaście naboi, co w
sumie dawało sto dwadzieścia jeden pocisków Winchestera 115.
Obejrzał przejazd zabytkowych jaguarów i chryslerów, a potem klubu Corvette. Ludzie
machali rękami i bili brawo, pogoda była wspaniała, wszystkim dopisywały humory. Dymek
wypatrzył pochyłe trawiaste wzniesienie nieco wyższe niż inne i uznał to miejsce za idealne.
Jakiś frajer z kobietą przypominającą szarą mysz urządzali tam sobie piknik i rozłożyli czerwony
obrus. Dymek podszedł do nich z rękami na piersiach w chwili gdy przejeżdżali Weterani
Obcych Wojen i Czerwony Krzyż.
Bubba w jednej chwili rozpoznał pas Stanleya. Miał go na sobie jakiś robotnik z budowy.
Duży czarny pas z przepastnymi naszywanymi kieszeniami wyglądał dokładnie tak samo jak ten
skradziony z garażu. Bubba poprawił ostrość lornetki i przyjrzał się twarzy tamtego.
Był to szesnasto-, a może siedemnastoletni chłopak, dość drobny, o bladej cerze. Zapięty na
ostatnią dziurkę pas wydawał się zdecydowanie za duży dla tego chłopca, który nie ważył więcej
niż siedemdziesiąt kilogramów. Kieszenie wyglądały na załadowane czymś ciężkim. A pas miał
największy rozmiar. Bubba nie zauważył u młodego budowlańca żadnego narzędzia, żadnej
taśmy mierniczej, żadnych gwoździ, miejsce na młotek też pozostawało puste.
– To mój pas – powiedział Bubba i serce mocniej mu zabiło. – Na pewno mój!
Gołąb spojrzał w tę stronę co on i zmrużył oczy, paląc już drugiego merita, którym grubas
był uprzejmy go poczęstować.
– Skąd pan wie? – zapytał.
– Widzę taką kropkę przy sprzączce. To prawdopodobnie moje inicjały. Wymalowałem je na
swoich wszystkich narzędziach, na wszystkim, żeby Kleks, jak coś ode mnie pożyczy, nie mówił
potem, że to jego.
– Kto to jest Kleks? – zapytał Gołąb, strząsając popiół.
Przeszedł ostatni z ubranych na czarno i biało muzyków z orkiestry grającej „Take the
A’Train”. Zaraz potem ukazał się kapelmistrz orkiestry z Godwina. Bubba patrzył przez lornetkę,
a w pewnym momencie krew uderzyła mu do głowy, a serce zabiło głośniej niż przechodzący
werblista, bo zobaczył Judy Hammer, Virginię West i Brazila w ciemnoniebieskim kabriolecie.
Jechali niedaleko za szkolną orkiestrą.
Chłopak z paskiem Bubby wyglądał na bardzo spiętego i poruszał nerwowo prawą ręką.
Najwyraźniej czekał na coś lub na kogoś. Najpierw obserwował muzyków z orkiestry Godwina, a

177

background image

potem spojrzał na panią Hammer. Bubba nie miał wątpliwości.
Orkiestra zaczęła melodię z „Titanica”. Budowlaniec obejrzał się na prawo, potem na lewo,
po czym wsunął prawą rękę głęboko do kieszeni. Nagle błysnął mu w ręce ukradziony Bubbie
pistolet. Jego prawowity właściciel wyskoczył na ulicę pomiędzy muzyków z instrumentami
dętymi i popędził na drugą stronę. Najpierw chciał wyciągnąć swego nowego browninga, ale po
namyśle zmienił zdanie.
– Zatrzymać go! – wrzasnął co sił w płucach.
Tłusty facet, którego Dymek najpierw spotkał u Muskrata, a potem obrobił mu garaż, biegł
teraz prosto na niego, lecz chłopak zachował zimną krew. Rozejrzał się dokoła i wzruszył
ramionami.
– Ale idiota – powiedział do piknikującej obok pary.
Zjawili się policjanci, jeden podjechał na koniu. Próbowali uspokoić grubasa i ściągnąć go z
ulicy. Dymek się uśmiechnął. Szło lepiej, niż myślał. Nagle dojrzał Weeda. Gówniarz walił w
talerze, a pajac koło niego starał się prześcignąć go na werblu. Dymek się nie śpieszył. Nie chciał
ponownie wkładać ręki do kieszeni, dopóki nie przestanie gapić się na niego ten grubas.
– Niech ktoś coś zrobi! – wrzasnął tamten do dwóch policjantów, trzymających go pod
ramiona. – Jego łapcie, nie mnie! Tego tam gówniarza z pasem Stanleya.
Do akcji włączył się Gołąb. Zszedł na ulicę do funkcjonariuszy zmagających się z
krzyczącym Bubbą.
– Słuchaj, on jest ze mną – zwrócił się do policjanta na koniu.
– Proszę się nie wtrącać – krzyknął na niego stróż prawa.
– To naprawdę jego pas, przy sprzączce są inicjały. Można zobaczyć je przez lornetkę –
mówił szybko, aby nie został odpędzony. – Ten smarkacz go ukradł.
Lornetka Bubby poleciała na bok, pistolet również upadł z trzaskiem na jezdnię. Ten widok
poruszył policjantów, chwycili po kajdanki i sięgnęli po gaz pieprzowy. Orkiestra z Godwina
przerwała utwór i stanęła, a mały chłopak wystąpił nagle z szeregu i upuścił na ulicę talerz.
Gołąb rozpoznał Weeda.
Judy Hammer nie miała pojęcia, co się dzieje. Parada się zatrzymała, a obok samochodu
przetoczył się przedmiot przypominający wielki dekiel z brązu.
– O co chodzi? – zapytała Judy, wstając z miejsca, żeby lepiej widzieć.
Virginia zatrzymała samochód.
– Padnij! – krzyknął Brazil i pociągnął szefową na podłogę. Muzycy z zespołu rozpierzchli
się na boki, a talerz przeleciał przez małą nierówność na jezdni i potoczył się z jeszcze większą
szybkością, rozpędził masonów przebranych za klownów i skłonił sierżant Santę do brzydkiego
przekleństwa. Samochód burmistrza niemal wjechał w tłum, a prawie wszystkie defilujące
dziewczęta z Florettes upuściły batuty.
Jed zauważył talerz przed Lelią i w jednej chwili zmienił bieg na wsteczny w czerwonym
cadillacu. Krzaki azalii wypadły z tylnego siedzenia, popękały doniczki, pszczoły przyszykowały
żądła, wszędzie wokół rozsypała się ziemia, a niebieskie wstążki zmieniły kierunek i poleciały
prosto na twarz pani Ehrhart.
Jasnowłosy policjant, którego Jed widział na cmentarzu, wyskoczył z samochodu
komendantki Hammer i pędził jak szalony. Jed wcisnął hamulec. Różowy krzak azalii spadł na
Lelię. Talerz z brzękiem przemknął obok, błyszcząc w słońcu niczym złote koło rydwanu.
Jed wyskoczył z cadillaca bez otwierania drzwi, zapominając przy tym przesunąć dźwignię
skrzyni biegów na pozycję „parkowanie”. Samochód bez kierowcy potoczył się do przodu, a
Lelia, zmagając się z niebieskimi wstążkami, zaplątywała się w nie coraz bardziej. Wtedy stojąca
w tłumie spanikowanych widzów Patty Passman rzuciła na ziemię dużą porcję lodów i zaczęła
rozpychać stojących przed nią ludzi.

178

background image

– Z drogi, durnie! – Podbudowana nową porcją cukru parła naprzód niepowstrzymywana
przez nikogo.
Dopadła cadillaca i przerzuciła swe otyłe ciało przez drzwi kierowcy, tak że nogi miała w
powietrzu. Chwyciła dźwignię i przesunęła na „parkowanie”.
Całe to zamieszanie wytrąciło Dymka z ustalonego rytmu działania. Opracowany precyzyjnie
plan został zrealizowany do trzeciego punktu i teraz nastąpił przestój. Chłopak rozejrzał się i
nieznacznie wycofał, o mało nie poślizgnąwszy się na trawie. Początkowo nie zauważył, że
jasnowłosy policjant, którego widział w szkole, wraz z Weedem i jakimś bezdomnym co sił w
nogach gnają w jego stronę.
– Wszyscy na ziemię! – krzyczał gliniarz.
W tłumie zapanowała panika. Policjanci przestali się interesować zatrzymanym grubasem i w
ślad za jasnowłosym kolegą ruszyli w stronę Dymka.
– Ty skurwysynu! – wrzasnął do niego gruby facet.
Piknikująca para odskoczyła na boki, gdy tłuścioch przebiegł przez środek ich czerwonego
obrusa. Dymek się przestraszył i wyciągnął berettę, jednak ze zdenerwowania zapomniał, jak się
ją odbezpiecza.
Ze wszystkich stron nacierali na niego jacyś ludzie. Najbliżej był Weed w czarnym
kapeluszu z piórami, szczeniak pędził z niewiarygodną szybkością. Dymek wyrzucił berettę i
sięgał już po omacku po glocka, lecz w tej samej chwili z odległości półtora metra skoczył na
niego Weed, uderzył go w nos, chwycił za włosy i przycisnął do ziemi. Szamotali się o glocka i
Dymek musiał ustąpić, bo smarkacz z całej siły ugryzł go w nadgarstek.
– Zabiję cię, zasrańcu jeden! – krzyczał Weed, okładając przeciwnika pięściami.
Brazil próbował zakuć Dymka, który szarpał się z krzykiem na trawie. Z ukradzionego pasa
wylatywały magazynki z amunicją. W tym momencie społeczny udział w sprawach
bezpieczeństwa mógł tylko pogorszyć sprawę.
Bubba stał i okładał chłopaka z góry, kiedy tylko Weed udostępnił mu jakieś miejsce. Gołąb
rzucił się na ziemię i próbował chwycić Dymka za nogi. Na pomoc Brazilowi rzuciło się wielu
innych policjantów, lecz na nieszczęście jeden z nich użył gazu pieprzowego. Wszyscy wokół
padli na ziemię z dłońmi przy oczach i jęczeli z bólu.
Dymek zaczął kopać; trafił jednego z policjantów w krocze, a z kabury drugiego wyrwał
pistolet Sig Sauer. Był zakrwawiony i z trudem oddychał, trzymając broń w roztrzęsionych
dłoniach. Oczy mu łzawiły i pałały wściekłością. Nie widział za sobą kobiet, które nadbiegały
spomiędzy dwóch budynków w tyle.
Judy Hammer i Virginia West biegły z wyciągniętymi pistoletami. Wyglądało na to, że
Dymek się zastanawia, do kogo strzelić. Wycelował w kierunku grubasa, w którym komendantka
rozpoznała Bubbę, potem lufa skierowała się na Brazila i innych leżących na ziemi policjantów, a
jeszcze później na uczestników parady.
Judy nie miała czystego pola do strzału, ponieważ stali jej na drodze bezdomny i chłopiec w
uniformie muzyka. Rozpylony gaz drażnił jej oczy i płuca. Rozdzieliły się z Virginią, kiedy
zamachowiec – najwyraźniej usłyszawszy ich kroki – odwrócił się do nadbiegających. Lufa jego
pistoletu wydawała się nierealnie duża, gdy wycelował prosto w głowę Judy. Nie mogła strzelić
pierwsza, w pobliżu było za dużo ludzi.
Szefowa policji nie walczyła już wręcz od pewnego czasu, ale nie zapomniała nauk
zdobytych na szkoleniach. Z całej siły rzuciła w Dymka pistoletem, który zakręcił się w
powietrzu niczym bumerang, a chłopak mimowolnie osłonił twarz rękami, dzięki czemu Judy
zdołała rzucić mu się pod nogi i powalić go na ziemię. Zaczęli się zmagać o jego pistolet.
– Rzuć broń! – rozkazała.
Próbował wycelować w jej klatkę piersiową, lecz Judy udało się chwycić go za kciuk.

179

background image

Zastosowała starą policyjną sztuczkę i wykręciła Dymkowi palec. Chłopak jęknął z bólu.
Komendantka wyrwała mu pistolet i przycisnęła lufę do podbródka.
– Rusz się, a łeb ci rozpierdolę! – zawołała.
Trzymała palec na spuście, czekając tylko, aż chłopak spowoduje sytuację
usprawiedliwiającą strzał.
– Ty pieprzony skurczybyku – mówiła, patrząc mu prosto w oczy. – Ta bezbronna kobieta,
którą zamordowałeś, była moją sąsiadką.
Brazil doszedł już do siebie do tego stopnia, że zdołał pomóc Virginii zakuć Dymka i
odciągnąć go na bok. Bubba siedział na trawie z załzawionymi policzkami. Gołąb leżał twarzą do
ziemi i nadal miał zamknięte oczy. Z kikuta zsunęła mu się skarpetka. Weed stał, chwiejąc się na
nogach i patrzył w zaczerwienione i pełne łez oczy szefowej policji. Stała pewnie, z pistoletem
skierowanym w ziemię.
– Dziękuję – powiedział do niej. – Cieszę się, że pani tu przyszła.

Rozdział trzydziesty szósty

W nocy padał deszcz. Strugi lejącej się z nieba wody przypominały Weedowi oglądane
kiedyś obrazy morza. Potem grad zaczął bębnić o ulice i przyszedł wiatr tak silny, że zdaniem
chłopca na pewno wciskał dzwonki przy drzwiach.
– Kto tam? – szepnął przez ciemność, ponieważ wyłączono prąd. – O, przepraszam, proszę
zaczekać, bo zapomniałem, jak się otwiera drzwi.
Usiłował się rozweselić, ale próby spełzły na niczym, ponieważ był sam. Zakratowane okno
rozjaśniła błyskawica, o szyby zacinał deszcz. Weed wyobraził sobie tornado i pomyślał o
Twisterze. Słyszał, że podczas burzy nie można spacerować z kijem golfowym, nie wolno grać
na talerzach ani rozmawiać przez telefon. On zaś musiał tutaj siedzieć na stalowej pryczy.
A kto się będzie przejmował jego śmiercią?
Gdzieś w innej części domu poprawczego, w miejscu zwanym karcerem, znajdował się
Dymek. Na tę myśl chłopcu przeszły po plecach zimne dreszcze. Drapał się i wiercił, a serce
omal nie wyrwało mu się z piersi. Miał trudności z oddychaniem i w żaden sposób nie mógł się
rozgrzać. Opatulił się kocem, a w chwili gdy znów myślał o stalowej pryczy, uderzył piorun
przypominający wystrzał z armaty.
Judy Hammer nie lubiła grzmotów i podczas burzy trzymała się z dala od okna oraz
przedmiotów będących dobrymi przewodnikami prądu. Nie mogła jednak usiedzieć w jednym
miejscu. Przechadzała się po pokoju, nie omijając dziś ani okna, ani lamp, ani żelaznych
przyborów kominkowych, i nie wahała się nawet przechodzić pod mosiężnym żyrandolem.
Podenerwowani Andy i Virginia przysiedli na sofie, roztrząsając wydarzenia minionego dnia.
– Nie obchodzą mnie cudze opinie – powtórzył Brazil i w tym momencie wyłączono prąd. –
Weed nie powinien się znajdować w tym samym miejscu, co Dymek. Nieważne, że przebywają
w innych celach. Ten drań już pokazał, jaki jest przebiegły i nieobliczalny.
– Lecz nie oznacza to jeszcze, że chłopca trzeba wypuścić – odrzekła jego przyjaciółka. –
Ale mnie także nie podoba się ta sytuacja.
– Powiem ci, że jeśli Dymek coś sobie wbije w głowę – kontynuował Brazil – to tego dopnie.
– Tak, tak, tak – powtarzała ich szefowa, chodząc tam i z powrotem.
Wytrzeszcz chrapał pod fotelem, za oknem uderzył piorun.
Andy obawiał się jakichś drastycznych działań Szczupaków, chociaż nie za bardzo wiedział,
co by to mogło być. Najwyraźniej Dymkowi nie zależało na Świętej, Kundlu, Pikaczu i
Pacjencie, bo wydał ich, gdy tylko go zamknięto. Powiedział policji, gdzie znaleźć każdego z
członków gangu, i teraz zostali osadzeni w tym samym zakładzie, zaledwie kilka korytarzy od
pojedynczej celi Weeda ze stalową toaletą i składaną pryczą.
– Mały będzie musiał zeznawać przeciwko nim wszystkim – mówił.

180

background image

– Nieważne, gdzie kto śpi – odezwała się Wirginia. – Weed może trafić na Dymka albo
innego członka gangu w jakiejś świetlicy. A panna Święta to podstępna żmija.
– Andy, Virginio, macie stuprocentową rację. – Ich szefowa zatrzymała się, żeby zapalić
kilka świec. – Musimy go stamtąd wydostać, i to jeszcze dzisiaj wieczorem.
A to wymagało zrealizowania niekonwencjonalnego planu, który natychmiast przedstawiła.
Kwadrans po ósmej zadzwoniła do sędziny Maggie Davis.
– Cieszę się, że cię zastałam w domu – zaczęła natychmiast.
– A gdzie mogłabym pójść w taki wieczór – odpowiedziała sędzina. – Szkoda, że nie byłam
na paradzie. Brawo, Judy. Żałuję, że nie widziałam, jak zatrzymujesz tego gówniarza.
– Niewiele w tym mojej zasługi – zminimalizowała pochwałę komendantka. – Musimy jak
najszybciej wydostać Weeda Gardenera z tego zakładu.
– Myślałam, że chce tam posiedzieć.
– Wcześniej chciał – wyjaśniła szefowa policji. – Ale teraz trafili tam Dymek i jego gang. A
to nie za dobrze, Maggie. Nie za dobrze.
Przez chwilę sędzina się zastanawiała.
– Co proponujesz? – zapytała w końcu.
Judy doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej prośba może nie zostać spełniona. Ale
większość z rzeczy, które osiągnęła w życiu, nie powinna się wydarzyć – przynajmniej według
tych, co stali z boku i przyglądali się wszystkiemu.
– Możesz ściągnąć prokuratora i tę adwokatkę młodocianych? – zapytała.
– Oczywiście – odrzekła sędzina.
– Ja się postaram o otwarcie bramy.
– Jakiej bramy? – zdziwiła się pani Davis.
O dziesiątej wieczorem pod bramę cmentarza Hollywood zajechały cztery samochody z
sześcioma osobami. Deszcz obmywał bukszpany i drzewa, a mokre pomniki i nagrobki odbijały
światła reflektorów.
Szefowa policji, Andy i Virginia jechali w crown victorii. Za nimi podążały volvo sędziny
Davis i honda prokuratora Michaela. Trochę z tyłu pozostał stary mercury cougar Sue Cheddar,
która zrezygnowała z pracy, a potem została zwolniona przez Weeda, a teraz sędzina Davis
kazała jej wrócić do sprawy.
– Mam nadzieję, że mówił prawdę – powiedziała Virginia do towarzyszących jej osób.
Wycieraczki zgarniały wodę, a deszcz zalewał szybę od nowa. Judy Hammer jechała bardzo
wolno, pochylając się do kierownicy, żeby przeczytać napisy na tabliczkach pod znakami
drogowymi.
– Na pewno odpowiedziała, jakby doskonale znała Weeda.
Jechali aleją Waterview. Zwisające gałęzie drzew ocierały się o karoserie pojazdów, a
rzeźbione aniołki przyglądały się kawalkadzie. Ciemne mauzolea z witrażowymi oknami
poruszyły wyobraźnię Judy, która przypomniała sobie dziecięce lęki. Kiedy miała dziesięć lat, jej
sąsiadka, pani Wheat, została pochowana przecznicę dalej, na cmentarzu przy kościele
baptystów, a jej nagrobek z szarego granitu był widoczny z ulicy. Każdego ranka w drodze do
szkoły dziewczynka przebiegała koło cmentarza co sił w nogach, bo nie lubiła pani Wheat, która,
będąc teraz w niebie, musiała się o tym dowiedzieć.
Obecnie Judy nadal nienawidziła cmentarzy. Nie lubiła też niczego, co się z nimi wiązało.
Bała się cierpkiego zapachu, brzęczenia owadów i widoku świeżych grobów. Obawiała się
śmierci. Bała się swych uczuć do Setha, a także samotności, porażki i własnego strachu.
Wszystkie te jej obawy pochłaniały dużo energii i szczerze mówiąc, miała ich już dosyć.
– To śmieszne – powiedziała do dwójki swych podwładnych. – Nie zamierzam rezygnować,
odchodzić na emeryturę ani nic z tych rzeczy.

181

background image

– Ha, w przeciwnym razie ja też bym odeszła – oznajmiła Virginia.
– I ja – dodał Brazil, a potem dał swej szefowej znak, że zbliżają się do placu Davisa.
– A reszta jedzie? – Spojrzała we wsteczne lusterko.
– Pod żadnym pozorem nie powinna pani rezygnować, pani komendant – powiedział Andy. –
Zwłaszcza teraz. Myślę, że im więcej ludzi źle pani życzy, tym bardziej powinna pani trwać przy
swoim.
– Dobre – odrzekła, zastanawiając się nad jego słowami. – Podoba mi się ta myśl.
Nie wszyscy pochwalili Judy Hammer za schwytanie Dymka i przyłożenie mu pistoletu do
głowy oraz wykrzykiwanie wulgarnych słów. Burmistrz rozpowiadał do wszystkich sieci
telewizyjnych, że przede wszystkim taki incydent w ogóle nie powinien był mieć miejsca, a
bohaterską postawę szefowej policji on sam nazwałby raczej spełnianiem obowiązku
obywatelskiego. Lelia Ehrhart oświadczyła zaś, że komendantka odegrała rolę Rambo w
spódnicy, ale palcem nie kiwnęła, żeby zapobiec takiej sytuacji. Zarząd miejski wystąpił do
wydziału spraw wewnętrznych o wszczęcie szczegółowego śledztwa.
– Nie powinna się pani zniechęcać. – Andy zdawał się odgadywać jej myśli. – Proszę nie
zapominać, że gubernator Feuer był zachwycony. Dzwonił z gratulacjami. A jego głos liczy się
po wielokroć.
– Nie powinniśmy czasem gdzieś skręcić? – zapytała Judy, nie widząc pomnika.
Brazil pierwszy dostrzegł grób Jeffersona Davisa.
– Coś ty zrobiła! Za chwilę się rozpuszczę! Nie wiedziałaś, że woda oznacza dla mnie
śmierć? – Andy udawał Złą Czarownicę z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”.
– A nich mnie diabli – odezwała się Virginia na widok pomnika oświetlonego światłem
samochodowych reflektorów.
Jej szefowa zatrzymała auto i skierowała na posąg światło szperacza.
– O kurczę! – zawołał Brazil. – Cholera, szkoda, że Weed tego nie widzi.
– No nie wiem – odrzekła zamyślona Judy. – Pewnie by mu się nie spodobało.
– Taa – przyznał smutno Andy. – Chyba ma pani rację. Twister odchodzi.
„Magie Davis” szybko tracił czarny kolor skóry i barwy drużyny koszykarskiej uniwersytetu
w Richmondzie. Biało-czerwony strój zamienił się w kałużę obok butów – już nie Nike – a
pomarańczowy kolor cokołu był teraz rozmazany. Piłka w dłoni Jeffa z powrotem okazała się
kapeluszem.
Otwierały się i zamykały drzwi samochodów, światła migotały w deszczu. Rozległy się
odgłosy kroków po błocie, a potem stukanie na trotuarze. Sędzina Davis pochodziła z Nowego
Jorku. Podeszła do pomnika i przyjrzała mu się z bliska. Pochyliła się, żeby wyciągnąć z ziemi
Krzyż Południa i pomachała sztandarem, jakby chciała sprawdzić, jakie to uczucie lub jaki
usłyszy dźwięk.
– To chyba jasne, że nie mamy już do czynienia z aktem wandalizmu – oznajmiła Judy
Hammer. – Niczego takiego nie było. Wszystko nam się wydawało.
Sue Cheddar stała pod jasnoróżową parasolką, a gdy zaczęła mówić, widać było tylko jej
długie, sztuczne paznokcie.
– Proszę popatrzeć – odezwała się groźnie, błyskając czerwonym szponem do prokuratora
Michaela.
Ten czuł się coraz bardziej przemoczony i w źle dopasowanym szarym garniturze oraz
czarnym skórzanym krawacie wyglądał jak pokonany żołnierz konfederacki. Włosy przykleiły
mu się do głowy, deszcz spływał po zmęczonej twarzy. Obserwował, jak przywódca
Konfederacji po raz kolejny traci swą chwałę.
– Prawda wygląda tak, że Weed miał zamiar dokonać szkód – mówił bez przekonania –
Cholera, mogłoby w końcu przestać lać. Gdybyście zobaczyli teraz moje podwórko! A jeszcze

182

background image

lepiej drogę przed bramą, miasto palcem nie kiwnie, żeby coś z tym zrobić. Kałuże po kolana!
– Czy są jeszcze jakieś argumenty? – Sędzina Davis spoglądała po twarzach obecnych.
Zerwał się wiatr i deszcz zaczął zacinać z boku.
– Ja nie mam – powiedziała Virginia West.
– Ja też nie.
– Ani ja – zgodził się Brazil.
– A zatem zgodnie z przepisami zarzuty przeciwko Weedowi Gardenerowi zostają odrzucone
– postanowiła sędzina Davis pod wzrokiem marmurowej kobiety z Biblią w ręku. – Panie
poruczniku – skinęła głową – proszę się zająć dokumentacją, chciałabym, żeby ten chłopiec
wyszedł jak najszybciej.
– Natychmiast – oświadczyła Judy Hammer. – Virginia, Andy? Jedziemy do zakładu.
Zabieramy Weeda do domu!
Brazil uśmiechnął się i objął Virginię ramieniem. Judy Hammer zaklaskała w dłonie, jej
zastępczyni także. Sue Cheddar również się przyłączyła, chociaż miała pewne wątpliwości w
związku z tym ugryzieniem. Prokurator tylko wzruszył ramionami. Po zakończeniu spraw
papierkowych cała szóstka wróciła do samochodów. Gdy niewielka kawalkada wracała w
deszczu aleją Waterview, Jefferson Davis rozpływał się w ciemnościach nocy, a mijane po
drodze rzeźby i nagrobki nie wydawały się już takie smutne jak poprzednio.

183


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patricia Cornwell Andy Brazil 02 Krzyż Południa
cwiek krzyz poludnia
Cornwell Patricia Ostatni posterunek
Cornwell Patricia Post Mortem (rtf)
Cornwell Patricia Wyspa psow
Cornwell Patricia Judy Hammer 03 Wyspa psów
Cornwell Patricia Gniazdo Szerszeni
869 Hannay Barbara Krzyż południa 01 Angielska róża
Cornwell, Patricia D Un ambiente extrano 2
Jakub Ćwiek Krzyż Południa Rozdroża darmowy e book
879 Hannay Barbara Dwa wesela Krzyż południa3
Cornwell Patricia Post Mortem
Cornwell Patricia Gniazdo Szerszeni
Cornwell, Patricia D Cruel y extrano
Krzyż Południa Rozdroża Jakub Ćwiek ebook
Cornwell Patricia Ostatni posterunek
0874 Hannay Barbara Krzyż południa 02 Tajemnicza randka
Krzyż Południa Rozdroża ebook
Patricia Cornwell Portrait Of A Killer Jack The Ripper Case Closed(v1)

więcej podobnych podstron