MEREDITH WEBBER
Spotkanie w przestworzach
(Wings of duty)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przez ogród, który w tej spalonej słońcem okolicy był oazą kwiatów i zieleni, szedł w jej
kierunku młody, szczupły mężczyzna w spranych niemal do białości dżinsach i sportowej
niebieskiej koszulce.
– Szuka pan może informacji? Jeszcze nieczynna. Wystarczyło, że nieznajomy spojrzał
na nią, a słowa zamarły Claudii na ustach. Ten błękit oczu... Nie widziała jeszcze nigdy
czegoś podobnego. W romansach, jakie lubiła czytać, bohaterowie mieli oczy
ciemnoniebieskie, które przybierały czasem odcień granatu. Oczy tych, którzy nosili szkła
kontaktowe, nabierały niekiedy odcienia koloru fiołków.
A teraz napotkała rozsłoneczniony błękit, jaki ma niebo w pogodny, zimowy dzień. W
dodatku oczy te śmiały się.
– Nie, nie... – odpowiedział z lekkim obcym akcentem. – Ale wiem, którędy iść.
Nie spuszczał z niej wzroku, a ona czuła, jak się czerwieni. Niespodziewanie dla siebie
samej zaczęła się zastanawiać nad swym strojem. Mogłam przecież była włożyć tę nową białą
sukienkę, którą kupiłam po ostatniej wypłacie! Ciekawe, jak ja wyglądam w tych starych,
żółtych szortach i koszuli we wzorki, myślała. Szybko jednak powróciła na ziemię.
– O, to przepraszam – rzekła zakłopotana. – W każdym razie życzę panu miłego dnia.
Minęła go pospiesznie i wpadła do budynku, który powitał ją chłodem, jaki dawała
klimatyzacja.
Skąd właściwie przyszło mi do głowy, że to był ktoś obcy? Rainbow Bay to przecież
miasteczko i nie sposób znać wszystkich, którzy tu mieszkają.
– Dzień dobry – usłyszała, gdy tylko znalazła się na chłodnym korytarzu.
– Dzień dobry pani – odpowiedziała.
Skierowała się w stronę półotwartych drzwi, na których widniała tabliczka z napisem
„Kierownik bazy”. Siedziała za nimi Leonie Cooper, przyjaciółka jej ciotki. To ona właśnie
zaproponowała Claudii pracę w bazie Medycznej Służby Powietrznej w Rainbow Bay.
Claudia czuła się ostatnio bardzo samotna i była trochę zagubiona, z radością więc
przystała na propozycję pani Cooper, która była zdania, że praca w bazie zapewnić jej może
dobry start.
Trzy miesiące temu zapadła decyzja, żeby skomputeryzować dane pacjentów i Claudii
zaoferowano posadę urzędniczki, której głównym zadaniem było wprowadzanie tych
informacji do komputera.
– Czy zasmakowało ci dorosłe życie? – spytała Leonie. Uśmiech wygładził jej przy tym
zmarszczki, które tworzyły się, gdy marszczyła czoło.
– Przyznam się, że to dziwne uczucie – odparła Claudia, zatrzymując się przy biurku pani
Cooper. – Ogromnie mi się tu podoba. Lubię poznawać nowych ludzi, ciocia Stepha jest
naprawdę kochana, ale bardzo mi brak farmy. Tęsknię do taty i chłopaków, no i oczywiście
ciągle się martwię o mamę...
Przerwała, jakby zbierała myśli, by lepiej wyrazić, co czuje.
– Mama namawiała cię przecież, żebyś zaczęła pracować – przypomniała pani Cooper. –
Uważała, że nie możesz całe życie siedzieć w domu – dodała z serdecznym uśmiechem.
Claudia przytaknęła.
– Wcale nie żałuję – zapewniła, starając się nie myśleć o tęsknocie za domem, która nie
dawała jej spokoju nawet w biurze.
– Naprawdę lubię swoją pracę, wszyscy są tu wspaniali, nawet doktor Flint, który mi
ciągle dogaduje...
Drugi już raz tego ranka poczuła, że robi się czerwona.
– Porozmawiam z doktorem Flintem – zapewniła ją pani Cooper, ale zrobiła to takim
tonem, że Claudia pożałowała od razu, że powiedziała cokolwiek. – Chyba rozumiem,
dlaczego czujesz się taka zagubiona i niepewna – ciągnęła Leonie. – Większość rodzin
rozpada się, gdy dotyka je jakaś tragedia. U ciebie jest wręcz odwrotnie. Staliście się sobie
bardziej bliscy. I chociaż czasem możesz mieć już tego wszystkiego dość, to przecież brak ci
teraz ciepła, jakie daje miłość.
Czyżby pani Cooper jej zazdrościła?
Przytaknęła znowu. Dokładnie tak się właśnie czuła.
– To znaczy nie martwię się przecież o mamę przez cały czas – powiedziała. – I wiem, że
ma znakomitą opiekę, ale rzeczywiście myśl o domu nie pozwala mi cieszyć się tak naprawdę
tym, że jestem tutaj.
Na pięknej twarzy pani Cooper pojawił się znowu uśmiech. Claudia wzięła z biurka
papiery, którymi miała się zająć tego ranka, zastanawiając się przy tym, dlaczego tak
atrakcyjna kobieta nie wyszła po śmierci męża raz jeszcze za mąż.
Może kochała go tak bardzo, że już nie była w stanie obdarzyć uczuciem innego
człowieka?
Wyciągnęła szufladkę z segregatora i w tej samej chwili przypomniały jej się niebieskie
oczy, które patrzyły na nią przed chwilą. Co za nonsens, skarciła się od razu. Przecież nie
wiem nawet dobrze, jak on wygląda! Pamiętam tylko te jego oczy.
– Czy pani Cooper? Pamiętała też głos...
Kosztowało ją więc teraz bardzo wiele, by nie odwrócić się i nie popatrzeć, kto wszedł do
biura. Pani Cooper prosiła ją już pierwszego dnia, by nie zwracała uwagi na interesantów i
zajmowała się swoją pracą. Uprzedziła tylko, że poprosi ją o zrobienie w kuchence kawy,
gdyby zaszła potrzeba porozmawiania z kimś na osobności.
– Nazywam się Matthieu Laurant. Doktor Gregory prosił, żebym się z panią porozumiał.
Matthieu Laurant, nowy lekarz!
Przypomniała sobie od razu obco brzmiące nazwisko. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu
wprowadzała przecież do komputera jego umowę o pracę. Był Francuzem, który odbył staż w
jednym ze szpitali w Anglii. Serce biło jej jak oszalałe. Czuła, że zaraz wyskoczy jej z piersi.
– Claudio, zrób nam, proszę, kawę.
Minęło z pewnością parę sekund, zanim dotarł do niej spokojny głos pani Cooper.
Odwróciła się powoli od papierów, by spojrzeć znowu na człowieka, z którym rozmawiała
przed chwilą w ogrodzie.
Uśmiechał się do niej porozumiewawczo. Zauważyła, że ma krótko ostrzyżone, ciemne
włosy i wygląda raczej na beztroskiego studenta medycyny niż statecznego lekarza.
– Pan pozwoli – zwróciła się do niego pani Cooper – że przedstawię panu Claudię
Delano. Pracuje w naszym biurze od niedawna, ale jestem z niej bardzo zadowolona.
Claudia poczuła się trochę nieswojo, zastanawiała się bowiem nieraz, czy przypadkiem
nie zofiarowano jej tej pracy z litości czy dobrego serca. Komplement jednak sprawił, że
poczuła się przez chwilę pełnowartościowym członkiem całego zespołu.
– Pan Laurant przyszedł na miejsce Jamesa – oznajmiła pani Cooper.
W jej głosie pobrzmiewały teraz niechęć i dezaprobata. James porzucił ich
niespodziewanie, dezorganizując całą pracę, gdy odkrył, że nie sposób prowadzić
beztroskiego, pełnego atrakcji życia, będąc lekarzem w służbie powietrznej.
– Miło mi panią poznać. – Podszedł do Claudii z wyciągniętą ręką. – Nie wiedziałem, że
pani tu pracuje.
Dopiero gdy poczuła uścisk jego dłoni, zdała sobie sprawę, że podała mu rękę.
– Dzień dobry. Ja właściwie... dopiero od niedawna... – mówiła nieskładnie.
– Idź już zrobić tę kawę.
Szefowa wybawiła ją z kłopotu. Claudia wysunęła rękę z uścisku Matthieu i uciekła, ale
spojrzenie błękitnych oczu sprawiło, że szła na nogach jak z waty.
– Dzień dobry – powitała ją w kuchence pielęgniarka Susan Stone, która pracowała tu od
samego początku, już blisko piętnaście lat. Stała teraz, niecierpliwie czekając, aż w czajniku
zagotuje się woda.
– Dzień dobry – odrzekła Claudia. – Wiesz, że jest już ten nowy?
– Pewnie młody i przystojny?
Po raz trzeci w przeciągu niespełna godziny Claudia poczuła, że się czerwieni. Żartobliwa
uwaga Susan uprzytomniła jej, że pewnie widać, jak wielkie wrażenie wywarło na niej
spotkanie z Matthieu Laurantem.
Otworzyła więc szafkę i wsadziła do niej głowę, udając, że pilnie szuka najmniej
wyszczerbionych kubków. Pragnęła ukryć swe zmieszanie. Nie należy przecież do osób, które
czerwienią się bez powodu co chwila!
– Ma piękne, niebieskie oczy – usłyszała swój głos, ale pojęcia nie miała, czy mówiła to
do Susan, czy do siebie.
– Z pewnością nie będziemy się teraz nudzić – zauważyła z ironią Susan.
– Co to, woda się jeszcze nie zagotowała? Myślałem, że odbywasz dziś lot sanitarny,
Susan. Piękna moja, witam cię!
Był to głos Petera.
Claudia momentalnie zakończyła swe poszukiwania i wyjęła z szafki pierwsze lepsze
kubki. Nie mogła dopuścić do tego, by Peter Flint zauważył jej zmieszanie. Nie byłoby wtedy
końca jego docinkom.
– Dzień dobry, panie doktorze – mruknęła chłodno.
Spośród wszystkich pracowników bazy z nim tylko, nie licząc pani Cooper, nie była na
ty. Tylko w ten sposób można było utrzymać na dystans podobnego flirciarza. Zrozumiała to
od razu, gdy tylko go zobaczyła. A kobieciarz był z niego nie lada! Nie przepuścił żadnej
kobiecie poniżej osiemdziesiątki, która znalazła się w zasięgu jego wzroku. Mało to
napatrzyła się na jego uwodzicielskie uśmiechy i nasłuchała pięknych słówek?
Susan zaczęła opowiadać o chorobie jednego ze swoich bliźniaków. W dodatku jej mąż,
Eddie, który był pilotem, miał wyznaczony lot w tym samym czasie. Dzięki Bogu Christa
zgodziła się ją zastąpić.
– Christa zgłosiła się sama, żeby polecieć do Caltury? To ci historia! – mówił Peter. –
Pewnie ma tam narzeczonego.
Narzeczonego w Calturze? Co on wygaduje, myślała Claudia. Przecież to dziura na końcu
świata.
– Wyobraź sobie, że ludzie bywają czasem bezinteresowni – powiedziała ze złością
Susan. – A tak na marginesie ci powiem, że gdybyś przestał się oglądać za każdą babą, jaka ci
się nawinie, to może byś i znalazł szczęście, które na razie najwyraźniej cię omija.
Claudia ze zdziwieniem dostrzegła, że Peter zmienił się na twarzy. Uwaga Susan musiała
go dotknąć do żywego. Susari nigdy przecież ludziom nie docinała; Claudia nie widziała jej
jeszcze równie wzburzonej. Może niepokoi się bardziej o chore dziecko, niż to okazuje? A
może, jak na wszystkich zresztą, działa na nią niekorzystnie lepkie, wilgotne, gorące
powietrze wczesnego lata?
– Woda się zagotowała – zawołał Peter, rozładowując napięcie. – Kto był pierwszy?
Claudia wskazała Susan, która cofnęła się jednak o krok, robiąc jej miejsce.
– Zrób najpierw kawę szefowej. Ja sobie potem naleję – powiedziała. – Może będzie po
kawie w dobrym nastroju i łatwiej mi się z nią będzie rozmawiać. Mam jej właśnie
powiedzieć, że zostawiłam raport tygodniowy na stole w kuchni.
Oficjalnie całą bazą medyczną zarządzał lekarz naczelny Jack Gregory, nikomu by jednak
nie przyszło do głowy, by odmówić Leonie Cooper tytułu szefowej, którym ją obdarzała
Susan. Szefowa pilnowała z całą surowością przestrzegania przepisów i porządku, a jej
spokój i zdecydowanie zapewniały sprawną współpracę ludzi o różnych, często
konfliktowych usposobieniach. Dzięki niej mieszkańcy najodleglejszych miejscowości mieli
zapewnioną opiekę na najwyższym poziomie, jaką tylko była w stanie dać dobra organizacja
pracy, fachowość personelu i pieniądze.
I o tym właśnie Leonie Cooper opowiadała Matthieu, gdy Claudia nadeszła niosąc kawę,
mleko, cukier i ciasteczka na tacy.
– Teren pod naszą opieką zaczyna się tutaj i ciągnie na zachód poprzez wzgórza, aż po
farmy hodowlane o powierzchni takiej jak Anglia. Na obszarze tym znajduje się jedno duże
miasto górnicze, siedemnaście małych kolonii, cztery zamieszkane wysepki niedaleko
wybrzeża i flota poławiaczy krewetek, która pływa na północnym zachodzie. Opiekujemy się
również poszukiwaczami przygód, ludźmi, którzy wyruszyli samochodem, żeby zwiedzić
Australię...
– Samochodem lub rowerem górskim!
Claudia stawiała tacę na stole, gdy Matthieu przerwał Leonie. Spojrzała na niego
pytająco.
– Rowerem właśnie zwiedzałem Australię – zaczął opowiadać. – To była niezwykła
przygoda, ale muszę przyznać, że odwagi mi dodawała krótkofalówka, którą miałem stale
przy sobie. No i świadomość, że czuwa nade mną Medyczna Służba Powietrzna, choć
znajduję się setki kilometrów od najbliższego ośrodka cywilizacji. To tak, jakby opiekował
się mną mój anioł stróż, zawieszony gdzieś w górze na rozgwieżdżonym niebie.
– Widzę, że jest pan nie tylko poszukiwaczem przygód, ale i poetą – odezwała się Leonie.
Claudia ze zdumieniem zauważyła, że w głosie szefowej była pobłażliwość, może nawet
odcień sympatii, nie znalazła za to śladu dezaprobaty, tak częstej w rozmowach na przykład z
doktorem Flintem.
Wróciła do swych papierów. Ja z pewnością nie jestem poszukiwaczką przygód, myślała;
raczej zaprzysięgłą domatorką. Miała już prawie dwadzieścia jeden lat, gdy po raz pierwszy
odważyła się opuścić dom i pojechać do miasta odległego jedynie o sto pięćdziesiąt
kilometrów!
Podeszła do szafki, by schować ostatni raport z lotu Eddiego Stone’a, ale myślami była
daleko stąd. Czy zdobyłaby się nawet na taką podróż, gdyby nie to, że Anthony domagał się,
by powiedziała mu „tak” lub „nie”, bo chciał wreszcie usłyszeć od niej coś konkretnego na
temat ich ewentualnej wspólnej przyszłości?
Czy przyjechałaby tutaj, gdyby jego rodzina i jej bracia nie dawali jej ciągle do
zrozumienia, że czekają tylko na chwilę ogłoszenia zaręczyn?
Czy znalazłaby się tutaj, gdyby jej niepełnosprawna matka nie powiedziała jej pewnego
dnia: „Musisz stąd wyjechać”, znajdując sobie przedtem opiekunkę i zwalniając ją tym
samym z obowiązków, które przez lata wykonywała z miłością i oddaniem?
– Claudia oprowadzi pana po bazie i przedstawi panu wszystkich – mówiła Leonie.
Claudia spojrzała w stronę gościa.
– Pan Laurant obejmie dyżur dopiero w czwartek – zwróciła się do niej szefowa. – Będzie
miał czas, żeby się nauczyć udzielania porad przez radio i telefon. Bądź tak dobra i pokaż mu
przez ten czas wszystko. Zaopiekuj się nim.
Zdenerwowanie i podniecenie, jakie ją ogarnęły, nie miały chyba wiele wspólnego z
poczuciem odpowiedzialności za wykonanie polecenia, jakie otrzymała. Układała równo
papiery, by ukryć swe zamieszanie.
– Czy znalazł już pan mieszkanie?
Słysząc pytanie Leonie, spojrzała na lekarza. Wyglądał tak sympatycznie. Był taki
zadbany, schludny i przystojny. Może sprawił to sposób, w jaki był ostrzyżony? Albo jasna
cera? Był tylko lekko opalony, a mężczyźni w tropikach spaleni byli słońcem na brąz.
– Mam małe mieszkanko na Lancaster Street. Przecież ona tam właśnie mieszka!
– To świetnie – mówiła Leonie. – Będzie pan mógł tu przychodzić na piechotę. Claudia
mieszka na tej samej ulicy, w narożnym domu ze swą ciotką, w każdej chwili będzie się więc
pan mógł zwrócić do niej o pomoc. Wprawdzie jest u nas dopiero od paru miesięcy, ale
zdążyła się już zorientować, jak to wszystko działa.
Raczej jak pani to wszystko zorganizowała, pomyślała Claudia i uśmiechnęła się do
siebie; uśmiech ten krył wiele sympatii do Leonie.
– Zajmij się więc teraz panem Laurantem, a ja nareszcie zabiorę się do pracy – ciągnęła z
udaną powagą szefowa, zgadując najwyraźniej myśli Claudii.
– Czy Matthieu to francuskie imię? – spytała Claudia, gdy wychodzili z biura, i
zawstydziła się natychmiast, że nie umie zacząć rozmowy ciekawiej.
– Tak, ale w jednej czwartej jestem Anglikiem i dlatego proszę, żeby przyjaciele i
koledzy w pracy mówili do mnie Matt.
Uśmiechnął się do niej ciepło, a ją przeniknął dziwny dreszcz.
– A która to część jest angielska? – zapytała i zaczerwieniła się, bo poczuła, jak źle
sformułowała zdanie.
Nie zdążył jej odpowiedzieć, bo właśnie rozległ się sygnał „lotu ratunkowego”.
Przebiegła obok nich Susan, zmierzając w kierunku dyspozytorni ośrodka.
– Chodźmy – rzuciła Claudia, kierując nowego lekarza w stronę tego najważniejszego
miejsca w budynku.
– Ooo, jest pan tu – ucieszył się Jack Gregory, gdy spotkał Matta w drzwiach. – Proszę
uważać! Zdaje się, że Leonie wyznaczyła pana na drugą połowę tygodnia. Niewykluczone, że
gdy następnym razem usłyszymy alarm, będzie to właśnie pana kolej.
Claudia i Matt zatrzymali się, by nie uronić nic ze słów wysokiej kobiety o długich,
prostych włosach, która mówiła:
– Spadł samolot bez ładunku. Samolot pocztowy zauważył szczątki. Joe porozumiał się z
„Wetherby”, najbliższą farmą, i prosił, żeby na miejsce wypadku wysłali samochód terenowy.
Okolica jest górzysta i nie da się tam lądować. Joe będzie krążył nad miejscem katastrofy,
żeby naprowadzić samochód.
Katie Watson była radiooficerem. Nosiła ten tytuł, mimo że radio na tym obszarze zostało
już dawno zastąpione przez telefony satelitarne. Claudii imponował jej spokój i opanowanie.
Katie mawiała, że zdenerwowanie może tylko zaszkodzić, ale gdy tylko rozlegał się sygnał
alarmowy, Claudię zawsze ogarniał strach.
– A co my mamy robić? – spytał szeptem Matt ze wzrokiem utkwionym w koniec pokoju,
gdzie przy dużym stole kręciło się kilka osób.
– Na razie nic nie możemy zrobić – odparła Claudia. Ona sama w podobnej sytuacji
doczekać się nie mogła, aż ekipa zacznie działać. Pewnie Matt też tylko na to czeka,
pomyślała. – Joe jest pilotem samolotu pocztowego. Odezwie się do Katie, kiedy tylko
nawiąże znowu kontakt z ludźmi z „Wetherby”. Nie ma sensu wysyłać samolotu, dopóki nie
dowiemy się czegoś konkretnego.
Podeszła do nich Susan i przez chwilę słuchała objaśnień Claudii.
– Zmarłym nic już nie pomoże – wtrąciła się, a Claudię przykro dotknęła jej brutalność. –
Nie ma sensu lecieć tam, gdzie mogą być kłopoty z lądowaniem, skoro i tak niewiele można
zrobić. W dodatku samolot może być w tym czasie potrzebny gdzie indziej.
Matt kiwał głową, jakby trafiały do niego te argumenty, a Claudia pragnęła tylko, by nie
pomyślał sobie, że obydwie są pozbawione wszelkich uczuć.
– Lekarz dyżurny w bazie, a dzisiaj ma dyżur Jack, decyduje o kolejności lotów – zaczęła
wyjaśniać. – Lot alarmowy oznacza, że trzeba lecieć natychmiast. Pilny oznacza, że jeśli
zmuszają do tego warunki, można opóźnić odlot w porozumieniu z wzywającym pomocy. Są
jeszcze loty zwykłe. Można z nimi czekać, aż się uzbiera więcej spraw wdanym rejonie.
Susan odeszła, by sprawdzić na wielkiej mapie, w którym miejscu wydarzył się wypadek.
– To jaki teraz będzie lot? – spytał Matt. – Alarmowy czy pilny? – W głosie jego czuć
było podniecenie.
– Myślę, że Jack nie podejmie decyzji, dopóki nie otrzyma więcej danych. Z pewnością
jednak zawiadomi pilota, który ma dziś dyżur. Gdyby nawet nie było go na lotnisku, pojawi
się tu w ciągu pół godziny i przygotuje samolot do startu.
Udzielała tych odpowiedzi jak automat, przez cały czas zastanawiając się, dlaczego ludzie
są tak różni. Ją samą przepełniał strach, obawa i potworny niepokój o ofiary wypadku, które
leżą nie wiadomo gdzie, cierpiąc pewnie straszliwie, a ten tu człowiek obok niej jest
podekscytowany, jakby to była po prostu jakaś przygoda!
Matt wyczuł jej niepokój i coś kazało mu objąć ją, jakby zapragnął jej dodać otuchy.
Nie bardzo to przystoi nowemu pracownikowi, który na dobrą sprawę nie podjął jeszcze
swych obowiązków!
Była to jednak tylko przelotna myśl, o której prędko zapomniał, gdyż udzieliło mu się
napięcie, jakie zaczęło ogarniać wszystkich obecnych. On sam jest tylko kibicem, cóż więc
muszą odczuwać inni!
Gdy usłyszał po raz pierwszy o tych wszystkich ludziach z Medycznej Służby
Powietrznej, ogarnął go podziw i zachwyt. Jakież to było ekscytujące i romantyczne!
Przemierzać przestworza, by ratować innych! Ale teraz znalazł się w zupełnie nowej sytuacji.
Zostało rzucone konkretne wyzwanie i pochłonęła go całkowicie sprawa zorganizowania
wyprawy na ratunek rannym i chorym, odległym o setki kilometrów stąd, w nadziei, że uda
im się uratować życie.
Rozejrzał się wokół. Kobieta, która przed chwilą zdała krótką relację z wypadku,
odwróciła się znowu do radia. Jack Gregory patrzył jej przez ramię. Pielęgniarka w
niebieskiej spódnicy i bluzce w kwiaty, która wyszła na chwilę, była już z powrotem i
sprawdzała stan podręcznej walizeczki z narzędziami i opatrunkami.
Wszystko było doskonale zorganizowane. Każdy spełniał swe obowiązki w sposób
budzący zaufanie. Wszędzie panował spokój.
Czy nikt z tych ludzi nie czuje zdenerwowania? Czy nikt nie jest podekscytowany na
myśl o tym, co ich czeka? Czy wszystko, co robią, jest już zwykłym, rutynowym
wykonywaniem obowiązków?
– Nazywam się Peter Flint. Pan jest nowym lekarzem? Stanął przed nim wysoki,
postawny, z pełnym rezerwy wyrazem twarzy mężczyzna, wyciągając rękę.
– Ja w tym nie biorę udziału – dodał, ściskając Mattowi dłoń, gdy ten mu się przedstawił.
– Peter chce przez to powiedzieć, że dziś nie pracuje i że zajrzał tu tylko po to, żeby
zobaczyć, co dzisiaj podają do herbaty – wytłumaczyła Claudia, nie potrafiąc ukryć niechęci
w głosie.
– Przecież byś do mnie zatęskniła, ślicznotko, gdybym nie wpadł na chwilę – zażartował
Peter, pociągając ją za jeden z kruczoczarnych loków.
Cofnęła się i poczerwieniała, a jej ogromne, brązowe oczy błysnęły gniewem. Wszystko
to sprawiło, że w jednej chwili Claudia zmieniła się w prawdziwą piękność.
Matt nie zauważył jednak tego. Zapomniał nawet na chwilę, co działo się w pokoju,
ogarnęła go bowiem przemożna chęć, by wymierzyć Peterowi Flintowi policzek. Zdumiał się,
bo taką ochotę odczuł po raz pierwszy w życiu.
– Pójdę zobaczyć, co się tam dzieje – powiedział chłodno i odszedł, obawiając się, że nie
będzie w stanie zapanować nad sobą.
– Powinien pan pójść do domu i odpocząć – rzuciła Claudia. Zrobiło jej się przykro, że
Matt od nich odszedł.
– Kiedy czeka tam na mnie puste łóżko – mruknął Peter Flint i on także skierował się w
stronę stołu, na którym stał komputer pokazujący teraz dokładnie wypadek. Postał tam
chwilkę, powiedział coś do Jacka i wyszedł.
Miał krok człowieka zmęczonego gdy otwierał drzwi, przygarbił się jeszcze bardziej.
Przypomniały jej się słowa Susan.
Czy jego żarty, dowcipy i flirty są bronią, którą walczy ze swym nieszczęściem? Myśli jej
przerwał donośny głos Jacka:
– Lecimy!
W pokoju zawrzało.
– Czy chce pan z nami polecieć?
Usłyszała pytanie Jacka i spostrzegła, jak twarz Matta rozjaśnia się.
Nowa przygoda! Dla niego to po prostu nowa przygoda, pomyślała. Nie rozumiała tylko,
dlaczego ją to tak obchodzi.
Susan wręczyła mu torbę i wyprowadziła z pokoju przez drzwi wiodące na parking, który
znajdował się za budynkiem. Wychodząc, odwrócił się, skinął do Claudii głową i uśmiechnął.
Machnęła do niego ręką na pożegnanie i poczuła, jak ogarnia ją pustka. Wolnym krokiem
powróciła do swych papierów.
– Nasz nowy doktor poleciał z nimi – odezwała się do Leonie, która kiwnęła głową, nie
przerywając pracy. Monitor na jej biurku informował o przebiegu lotu, a Katie, która była w
bezpośrednim kontakcie z załogą, miała udzielać wszelkiej pomocy ludziom z „Wetherby”.
Claudia zasiadła do pracy, postanawiając nie myśleć ani chwili o Matcie.
Lotnisko znajdowało się pięć minut jazdy od bazy. Matt rozglądał się z zainteresowaniem
dokoła. Niewykluczone przecież, że będzie sam tędy jechał następnym razem.
– Zarządca farmy „Wetherby”, Bill Wilson, dotarł z pomocnikiem na miejsce wypadku –
tłumaczył Jack Mattowi. Wjeżdżali właśnie na lotnisko. – I pilot, i pasażer przeżyli, są jednak
nieprzytomni i nie sposób ich wydostać z samolotu. Nie czuć zupełnie paliwa, więc Bill
posłał z powrotem chłopaka, żeby nas odebrał z lądowiska przy „Wetherby”, a sam próbuje
ich jakoś uwolnić.
– Dziwne to, bo dziś na ogół nikomu nie kończy się paliwo w czasie lotu.
– To może być wadliwy zawór paliwa albo powolny przeciek – oznajmił Jack. –
Wszystko jest możliwe.
Jego wyrozumiałość zrobiła na Matcie spore wrażenie. Zdawał sobie sprawę, że lekarz
powinien zawsze zachować bezstronność, przychodziło mu to jednak czasem z prawdziwym
trudem. Zwłaszcza wtedy, gdy pacjenci narażali nie tylko życie własne, ale też życie innych.
Samochód zatrzymał się przy nowiutkim hangarze. Jack i Susan wysiedli pierwsi i biegli
teraz przez pas startowy w kierunku małego samolotu, na ogonie którego widniał dumny
napis: RFDS.
Royal Flying Doctor Service, odczytał szeptem pełną nazwę. Królewska Medyczna
Służba Powietrzna. Przywołał w ten sposób na powrót czarodziejski, romantyczny świat, w
którym przebywał już kiedyś, gdy tylko pierwszy raz usłyszał o lekarzach niosących pomoc
samolotem.
– A ja do nich teraz należę – wyszeptał, z trudem usiłując nie dać się opanować
nadmiernemu wzruszeniu.
Chwycił torbę, którą Susan wręczyła mu przed chwilą, i wygramolił się z samochodu.
Uderzył go żar bijący z rozgrzanego asfaltu. Pobiegł pędem do samolotu. Silnik już pracował.
Susan podała mu rękę i ledwie zdążył wsiąść, gdy drzwi się zamknęły i samolot zaczął się
wolno oddalać od zabudowań lotniska.
– Wszyscy wsiedli?
Matt podniósł oczy znad klamry pasa, z którym starał się uporać. Nie wierzył własnym
oczom. Pilotem była filigranowa brunetka. W dodatku, o ile tylko można było dobrze
dostrzec jej twarz, którą przysłaniały słuchawki i mikrofon, była to niezwykle przystojna
dziewczyna.
– Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko kobietom pilotom? – spytała Susan z
uśmiechem.
– Absolutnie nic – zapewnił, rozglądając się wokół. Jeszcze bardziej niż kobieta pilot
zadziwiło go wyposażenie samolotu. Trudno to było właściwie nazwać samolotem. Wnętrze
przypominało raczej gabinet zabiegowy w szpitalu. Po jednej stronie stały dwie pary noszy, a
przy nich butle z tlenem. Nad nimi zawieszone były urządzenia monitorujące stan chorego. W
razie potrzeby pacjent, gdy tylko znalazł się w samolocie, mógł zostać podłączony do
najbardziej skomplikowanej aparatury.
– Jeśli tylko uda nam się dotrzeć do miejsca wypadku w przeciągu godziny, mamy dużą
szansę uratowania rannych – mówił Jack, który siedział z przodu. Najwyraźniej zauważył
zachwyt Matta. – Kiedy tylko będziemy w górze, możemy się zamienić miejscami. Stąd lepiej
będzie pan wszystko widział.
Rozległ się przeciągły gwizd silnika i samolot z lekkością oderwał się od ziemi.
Matt wyjrzał przez okno i zmienił się z wrażenia na twarzy. Miasta nie było już widać, a
przed oczami rozpościerała się błękitna zatoka, ograniczona półkolem białego piasku. W tej
właśnie chwili znalazł się przy nim Jack.
– Zamieniamy się – powiedział.
Matt skierował się do przodu, mijając Susan, która spokojnie czytała gazetę. Można by
pomyśleć, że wraca po pracy pociągiem do domu.
– Nazywam się Matt – powiedział, opadając na fotel obok pilotki.
– Nic nie słyszę – uśmiechnęła się, zdejmując hełmofon. – Byłam podłączona do wieży
kontrolnej w zatoce. Słuchałam meldunków z bazy i z „Wetherby” lub od Joego. Proszę
powtórzyć.
Uśmiechnął się i przedstawił jeszcze raz, choć jego uwaga zwrócona była teraz na widoki
poniżej. Ich piękno zapierało dech... Pofalowane pola, a przed nimi porośnięte roślinnością
góry.
– A ja nazywam się Allysha – przedstawiła się pilotka. – Naciesz się zielenią – dodała. –
Jak tylko miniemy góry, krajobraz zmieni zupełnie kolor. Góry są tu działem wodnym.
Chmury deszczowe stykając się z nimi oddają, w nadmiarze chyba, całą swą wilgoć po jednej
stronie łańcucha górskiego. Dlatego druga strona to spalona ziemia.
– Czy rzeczywiście tu nigdy nie pada deszcz? – zapytał, gdy tylko zauważył, że krajobraz
zaczął się zmieniać.
– Trochę deszczu przynoszą cyklony, szalejące czasem nad zatoką, resztę opadów
powodują niże, które przedostają się przez łańcuchy górskie – odpowiedziała, podczas gdy
Matt wpatrywał się przez lornetkę w odległą ziemię. – Na prawo przed nami widać już
lądowisko w „Wetherby” – oznajmiła chwilę potem Allysha.
– Ależ tu przecież nie da się lądować – zaniepokoił się, dostrzegając w dole maleńkie
poletko, oczyszczone z karłowatych drzewek.
– Nie ma strachu – powiedziała, podchodząc do lądowania. – Właściciel farmy dostaje od
nas zalecenia dotyczące rozmiarów lądowiska i do jego obowiązków należy utrzymanie go w
należytym porządku.
Koła dotknęły ziemi, samolot podskoczył, uniósł się, po czym opadł znowu i zatrzymał
się na lądowisku.
– Nowoczesne maszyny nie potrzebują tak długiego pasa jak dawniej – zakończyła
Allysha.
Wycie silników zagłuszyło jej głos. Mówiła teraz coś do mikrofonu. Meldowała pewnie,
że wylądowali. Matt rozejrzał się znowu. Wokół widać było tylko rudą ziemię, kępy wyschłej
trawy, a nieco dalej skupisko karłowatych drzewek.
Stamtąd właśnie zaczęły się unosić w ich kierunku tumany brunatno-rudego kurzu.
Powoli wynurzył się z nich rozklekotany pojazd.
– Teraz dopiero się zacznie – powiedział Jack, wysiadając pospiesznie z samolotu.
Powitał ich obezwładniający upał. – Andy prowadzi samochód podobnie jak Allysha lata, to
znaczy pędzi przed siebie na złamanie karku. Dalszą podróż odbędziemy właśnie z nim.
– Niech pan to załaduje do samochodu – poprosiła Susan, wręczając mu znowu ciężką
torbę. – Zabieram lekarstwa i torby z szynami, płynami infuzyjnymi i opatrunkami. Za
drugim razem dam panu nosze, kołnierze i gorsety usztywniające.
Matt pospieszył w kierunku zakurzonego samochodu i podał torbę Jackowi, który
rozmawiał o wypadku z młodym kierowcą, po czym zawrócił po następny pakunek.
– Niech Susan przyniesie z sobą monitor – krzyknął za nim Jack.
Monitor? – zdziwił się. Czyżby mieli monitory podłączane do akumulatorów? W tej
samej chwili zauważył, że Susan wynosi właśnie z samolotu mały monitor, ten sam, który
widział już przedtem.
– Nosze leżą na ziemi – krzyknęła, gdy ją mijał. – Proszę tak szybko nie biegać w tym
upale. Jeszcze się pan odwodni i nam zemdleje.
– Pojedziesz z nami? – zapytał pilotkę, która siedziała w otwartych drzwiach samolotu,
machając nogami.
– Nie, dzisiaj nie – odpowiedziała. – W tej okolicy jest bardzo zły odbiór. Jesteśmy poza
zasięgiem telefonu komórkowego. W samochodzie Billa jest radio CB, poczekam więc przy
naszym odbiorniku, na wypadek gdyby Jack musiał przekazać wiadomości do bazy albo
gdyby chciał się połączyć z jakimś specjalistą w szpitalu.
Pozbierał rozmaite, paczki, które Susan zostawiła na ziemi, i ruszył z nimi do samochodu.
Jack wkładał właśnie jakiś stary, wyświechtany kapelusz na głowę.
– Tu nie wolno chodzić z gołą głową – zwrócił się do Matta. – Ja już się do tego
przyzwyczaiłem.
Wskoczyli do land rovera i ruszyli przed siebie na przełaj. Samochód podskakiwał na
nierównościach terenu, przebijał się przez zwalone kłody i głazy, wpadał w dziury. Matt
próbował zachować równowagę, trzymając się kurczowo uchwytu.
Gdzieś tam daleko czekają na nich ranni. Dwoje nieprzytomnych ludzi. Czy uda się ich
uratować?
Wpadli w olbrzymią dziurę i opanowana zwykle Susan wydała okrzyk przerażenia. Matt
poczuł, jak krew szybciej krąży mu w żyłach. Los rzucił mu wielkie wyzwanie. Był gotów się
z nim zmierzyć.
Trudno o większą przygodę, pomyślał, podekscytowany tym, co ich jeszcze czeka. Ale
gdy samochód szarpnął i przechylił się niebezpiecznie na bok, zaczął się zastanawiać, jak
często trzeba wysyłać pomoc dla takich jak oni. Dla ludzi, którzy sami wyruszyli na ratunek.
ROZDZIAŁ DRUGI
– To tam, za tymi drzewami – odezwał się Andy po pewnym czasie.
Od chwili, gdy ruszyli, minęło dopiero dziesięć minut, lecz jazda w tych warunkach dała
im się tak bardzo we znaki, że dawno stracili rachubę czasu. Matt dostrzegł od razu wrak
samolotu. Widok był przerażający. Można by pomyśleć, że to połamana zabawka wyrzucona
na śmietnik. Tyle że w zabawce tej są ludzie.
– To chyba cud, ale najwyraźniej osiadł na ziemi kołami – zauważył Jack. – Pewnie
dlatego kabina jest w jako takim stanie.
– A potem uderzył w drzewa. Odpadło wtedy skrzydło i kadłub wylądował w rowie –
dodał Andy.
Prowadził pojazd, próbując omijać przeszkody. W końcu zahamował, wzbijając wokół
tumany kurzu.
– Kurz to wymarzona rzecz dla otwartych ran – mruknęła Susan do Matta. – Jack zabrał
już torbę z tlenem, urządzeniem monitorującym, kroplówkami i lekarstwami – dodała. –
Trzeba jeszcze wziąć opatrunki, nadmuchiwane szyny i płachty przeciwwstrząsowe. Resztę
niech pan na razie zostawi w tej izbie tortur, a my chodźmy zobaczyć, co się tam dzieje.
Matt wziął torbę i ruszył za nią.
– Oswobodziłem pasażerowi nogi, ale zostawiłem go w pozycji siedzącej, bo
pomyślałem, że tak będzie mu wygodniej – tłumaczył farmer. – Wziąłem z apteczki morfinę i
bandaże, ale nic mu nie dałem, bo był nieprzytomny. Uderzył pewnie głową w okno. Prawą
nogę ma uszkodzoną. Kostka też nie wygląda najlepiej, ale nie zauważyłem dużo krwi. Ten
drugi jęczał okropnie, więc dałem mu zastrzyk.
Matt zmarszczył czoło.
Dał mu zastrzyk? Z morfiny? Nie było czasu, by pytać o cokolwiek, ale nie mieściło mu
się to wszystko w głowie. Jak zwykły farmer może mieć w ogóle dostęp do morfiny?
Człowiek, którego Susan przedstawiła jako Billa Wilsona, opowiadał to wszystko
monotonnym głosem, tak jakby w wydarzeniach tych nie było nic niezwykłego. Jack badał
tymczasem pilota.
– Krwawi, ale nie z tętnicy, bo wykrwawiłby się już dawno na śmierć – powiedział
wstając. – Czy da się umieścić nosze w twoim land roverze? – zwrócił się do Billa.
Matt spojrzał na obskurny, brudny samochód. Jakim cudem? – pomyślał.
– Oczywiście – odparł Bill. – Ale pod warunkiem, że ktoś usiądzie obok i będzie je
trzymał. Wyrzucę tylko trochę gratów i opuszczę tylne siedzenia.
Odwrócił się, aby przerobić pojazd na karetkę pogotowia.
– Niech Andy przyniesie tu nosze, a potem niech podjedzie pod sam samolot – zawołał do
niego Jack. – Jeżeli się nam uda odciągnąć osłonę silnika, to potem za pomocą kołowrotka
odciągniemy silnik i uwolnimy nogi tego faceta.
Susan podeszła z drugiej strony samolotu, by zbadać pasażera. Matt nie bardzo wiedział,
co robić. Chętnie by w czymś pomógł, ale właściwie był zadowolony, że może tylko patrzeć.
Ma w ten sposób czas, by poznać atmosferę pracy i działanie fachowego zespołu, jaki
stanowili Jack i Susan.
– Najpierw trzeba spokojnie zbadać sytuację – odezwał się Jack, jakby czytając w jego
myślach. – A potem wyznaczyć kolejność działań. – Pochylał się teraz nad pilotem,
przywołując do siebie Matta ruchem ręki. – Tętno przyspieszone, ciśnienie niskie. Podam mu
tlen i założę wenflon, żeby uzupełnić płyny – wyjaśnił spokojnie. – A teraz podłączymy go do
monitora. Proszę go przypilnować, a ja z Andym spróbuję uwolnić mu nogi.
Matt zerknął na nieprzytomnego człowieka i serce podeszło mu z wrażenia do gardła.
Wszędzie krew. Bill miał rację, nie było jej dużo, ale tablica rozdzielcza leżała na kolanach
pilota, przyciskając jego tułów do fotela.
– Niepokoi mnie głównie to, że silnik może uciskać któreś z uszkodzonych naczyń
krwionośnych, nie dopuszczając do krwotoku – wyjaśnił Jack. – Niech więc pan włoży
rękawiczki i trzyma w pogotowiu opatrunek uciskowy na wypadek, gdyby tętnica była
przerwana.
Matt ucieszył się, że może się na coś przydać. Pilnując pacjenta, obserwował z
zainteresowaniem próby oswobodzenia jego nóg. Pokrywę silnika udało się zdjąć bez trudu.
– Silnik jest nadal bardzo gorący – syknął Bill, machając rękaw powietrzu. Najwyraźniej
oparzył się, przymocowując linę do silnika. – Joe musiał ich zauważyć wkrótce po wypadku.
Matt spróbował wsunąć rękę pomiędzy nogę pilota a tablicę rozdzielczą. Usłyszał
skrzypienie kołowrotka, a potem zgrzyt i to, co pozostało jeszcze z małego, zgrabnego
samolotu, rozpadło się na części.
Poczuł na ręce ciepłą krew. Jack ma rację. Silnik, wbijając się w udo pilota, przeciął skórę
i mięśnie jak nożem chirurgicznym i w górę buchała teraz jasna krew tętnicza. Nie
zastanawiając się ani chwili, przycisnął opatrunek do rany, szukając jednocześnie drugą ręką
tętnicy udowej w pachwinie, żeby zahamować krwotok.
– Świetnie. Zaraz mu zawiążę ranę i sprawdzę, co z nogami.
– Jack urwał na chwilę. – Możesz zwolnić ucisk; nie wygląda na to, żeby kość udowa
była złamana, ale z kolanem coś nie bardzo. Jak ciśnienie?
Matt spojrzał na monitor. Ciśnienie skurczowe spadło do osiemdziesięciu.
– Za niskie! Musimy go jak najszybciej stąd zabrać. Rozłóż nosze. Ustaw je jak najbliżej
samolotu. Ułożę jego nogę na szynie w zgiętej pozycji, unieruchomię szyję i kręgosłup, a
potem przeniesiemy go na nosze i przymocujemy do nich.
Z drugiej strony wraku dobiegał głos Susan. Dawała jakieś wskazówki Billowi. Ależ to
zespół! Zupełnie ich nie doceniałem!
– pomyślał Matt i wyprostował się. Jack już założył kołnierz usztywniający na szyję
nieprzytomnego pilota, a potem wsunął mu gorset pod plecy.
– Powinno wystarczyć – uznał. – Na razie odłączymy kroplówkę, żeby go łatwiej było
nieść, ale nie zamkniemy dopływu tlenu.
Matt słuchał uważnie i starał się nie uronić ani słowa z objaśnień Jacka.
– A jak twój pacjent? – zwrócił się Jack do Susan.
Była to pierwsza wymiana zdań między nimi, choć Susan już przedtem meldowała
głośno, jak pasażer się czuje i zdawała relację ze swoich czynności.
– Przygotowuję go do transportu, ale boję się, czy to nie wstrząśnienie mózgu. Nad lewą
skronią ma opuchliznę. Pewnie uderzył głową w okno. Poza tym jedna źrenica nie reaguje na
światło, druga jest rozszerzona. Ale nie ma żadnych wycieków z nosa ani z ucha.
Jack westchnął.
– Uraz trzeciego nerwu czaszkowego, a może uszkodzenie oka? Zabierajmy ich prędko
do bazy, bo inaczej trzeba będzie przeprowadzić operację mózgu w samolocie.
Matt się przeraził. Po chwili dopiero zrozumiał, że był to żart. A wszystko po to, by
rozładować atmosferę, gdyż sytuacja okazała się znacznie trudniejsza, niż przypuszczali.
– Andy, zobacz proszę, czy da się otworzyć schowek na bagaż. Pewnie są tu gdzieś ich
torby podróżne. Powinny w nich być osobiste rzeczy albo papiery, które mogą pomóc przy
identyfikacji. A może za fotelem? A potem zanieś woreczek z płynem infuzyjnym.
Pomagając sobie nawzajem, umieścili obydwie pary noszy w tyle samochodu, rozkładając
przedtem stare plandeki na metalowej podłodze. Matt przypomniał sobie z przerażeniem, jak
nimi rzucało w drodze na miejsce wypadku.
– Niech pan tam siada i mocno trzyma górę noszy – powiedział Bill, wpuszczając go do
samochodu przez tylne drzwi. – I proszę wziąć te torby.
Matt zabrał małą skórzaną teczkę, zapewne z mapami i dokumentami, a potem wziął
torby, które Andy znalazł w samolocie. Sięgnął wreszcie po woreczek z płynem infuzyjnym,
który Andy trzymał wysoko nad pacjentem.
– Jack, siadaj w tyle i trzymaj drugie nosze, a ty, Andy, idź za samochodem. Postaram się
jechać jak najwolniej.
Spokojny głos, którym Bill wydawał polecenia, uzmysłowił Mattowi, na czym polega
prawdziwe współdziałanie w grupie, kiedy to kierownictwo obejmuje ten, kto w danej chwili
najbardziej się do tego nadaje.
Gdy i drugie nosze zostały załadowane, Matt ustawił monitor obok nieprzytomnego
mężczyzny w taki sposób, by nie tylko on, ale i Jack mógł widzieć ekran. Andy posłusznie
zaakceptował rolę piechura przytrzymującego nosze. Jack umieścił torby na przednim
siedzeniu i posadził na nich Susan, a potem wcisnął się na platformę i przykucnął u
wezgłowia noszy.
– Wszyscy gotowi – zameldował i Bill ruszył powoli w drogę, ostrożnie przejeżdżając
przez kłody drzewa, które poprzednio brali szturmem.
Droga ciągnęła się niemiłosiernie, lecz gdy wydobyli się wreszcie z zarośli, okazało się,
że Bill wiedział doskonale, którędy jedzie. Ich oczom ukazał się błyszczący w słońcu
samolot. Allysha uruchamiała właśnie silnik.
Przesiadka odbyła się nadzwyczaj sprawnie. Zręczność i szybkość, z jaką wstawili nosze
do samolotu, zdradzała duże doświadczenie. Zawiesili woreczki z płynem infuzyjnym i
sprawdzili dopływ tlenu.
– Gotowi? – zapytała Allysha.
– Tak – odparł Jack, sadowiąc się obok swojego pacjenta, sprawdziwszy przedtem
ciśnienie w nadmuchiwanej szynie rannego, którym zajmowała się Susan.
– Przed odlotem trzeba zawsze obniżyć ciśnienie w szynach – wyjaśnił Mattowi.
Allysha była gotowa do lotu i po chwili samolot łagodnie wystartował. Kiedy byli w
powietrzu, przystąpili do działania.
– Musimy się teraz dokładnie przyjrzeć, w jakim są stanie – tłumaczył Jack. – Temu
unieruchomię nogę, a pan niech popatrzy, jak Susan zajmuje się tym drugim.
Matt podniósł się i przecisnął obok Jacka. Susan szukała na głowie i twarzy pacjenta
siniaków i stłuczeń.
– Znacznie łatwiej jest badać w ten sposób człowieka, który jest przytomny – rzekła. –
Przynajmniej powie, co go boli.
Rozpoczęła teraz badanie całego ciała. Obmacywała, sprawdzała odruchy, badała reakcje,
a potem notowała uwagi w specjalnym formularzu.
– Nie ma chyba dla was rzeczy niemożliwych – powiedział Matt z podziwem. – Mogłoby
się wydawać, że jesteśmy teraz w izbie przyjęć.
– Mamy przecież spore doświadczenie – tłumaczyła Susan.
– Jack jest tu od siedmiu lat, a ja zaczęłam tuż po otwarciu bazy. Mój mąż jest tu
głównym pilotem. – Zaczerwieniła się, a potem uśmiechnęła. – To był romans jak w
powieści.
Matt uśmiechnął się do niej serdecznie. Widząc, że Jack wraca na swoje miejsce i
zaczyna wypełniać formularz, przysunął się bliżej.
– Może by mu zdjąć buty i sprawdzić stawy skokowe?
– Sam o tym myślałem, ale jeśli ma zmiażdżone kości, to buty trzymają je razem. Lepiej
zaczekać z tym na ortopedę. Zaraz się połączę ze szpitalem. Proszę pilnować, żebym o czymś
nie zapomniał.
Podniósł słuchawkę zawieszoną na przedniej ścianie kabiny. Odezwała się centrala
szpitala w Rainbow Bay i połączyła go z izbą przyjęć. Jack krótko i zwięźle opisał stan obu
pacjentów.
– Czy będzie na nas czekać karetka? – zapytał Matt.
– Oczywiście. Jesteśmy w kontakcie. Pilot przekazuje przez radio wiadomość do bazy, a
radiooficer wzywa karetkę. Wprawdzie posługujemy się radiem coraz rzadziej, rozszerza się
przecież sieć telefonów komórkowych, ale czasem działa siła przyzwyczajenia.
Matt nie bardzo to wszystko rozumiał. Jack pochylił się nad pacjentem, a potem dodał:
– Lekarze mają przy sobie telefony komórkowe, ale w czasie lotu często mają ręce pełne
roboty i nie myślą o wzywaniu karetki. Po co więc zmieniać coś, co zdaje egzamin?
Znowu coś zanotował, a potem otwierał po kolei bagaże, szukając czegoś, co by pomogło
zidentyfikować rannych.
Zmienił się wyraźnie odgłos pracy silnika. Matt zajął swoje miejsce akurat wtedy, gdy
pokazały się lśniące wody zatoki. Gdy karetka zabrała rannych i odjechała, poczuł, jak
ogarnia go wielka pustka.
– To trochę tak jak na izbie przyjęć podczas ostrego dyżuru – uśmiechnął się Jack,
zgadując jego myśli. – Pacjenci odjeżdżają na oddział, a człowiek zostaje sam.
– No tak, ale u was to jest reguła – powiedział Matt. – Drugi raz już ich nie oglądacie.
– Proszę się nie bać, nie zabraknie panu stałych pacjentów – zapewnił go Jack. – No a
poza tym nikt panu nie będzie bronił odwiedzać w szpitalu chorych, których pan tu przywiózł.
A teraz wracajmy do bazy. Trzeba coś zjeść, zanim nas znowu ktoś wezwie.
Jechali do bazy szerokimi ulicami, a Matt starał się uporządkować wydarzenia tego dnia.
– A więc podstawą postępowania w razie wypadku jest jak zawsze konieczność
zapewnienia drożności oddechowej, oddychania i krążenia – zwrócił się do Jacka. – Potem
dopiero można zająć się resztą.
Jack przytaknął.
– Oczywiście. Trzeba się później dobrze przyjrzeć szczątkom rozbitego pojazdu. Może to
pomóc w ustaleniu urazów, jakie odniosła ofiara. W razie zderzenia czołowego
prawdopodobne jest strzaskanie kości kończyn dolnych, może też dojść do kontuzji klatki
piersiowej na skutek uderzenia w kierownicę. Należy się wtedy liczyć z koniecznością
uwolnienia powietrza z opłucnej. Jeśli samochód się wywrócił, należy zawsze podejrzewać
urazy śledziony, nerek lub wątroby. Pasy może i ratują życie, bo nie pozwalają człowiekowi
wylecieć przez okno, ale mogą być przyczyną innych powikłań.
– Nie wolno też zapominać, że przy każdym wypadku samochodowym możliwe są urazy
szyi – dodała Susan, a Matt kiwał głową, starając się zapamiętać wszystko, co słyszał.
Zatrzymali się tuż za bazą. Matt spojrzał na zegarek. Wpół do trzeciej! A więc nie było
ich pięć godzin, a jemu wydawało się, że dopiero wyjechali z parkingu.
Ciekawe, czy Claudia pracuje na całym etacie? – pomyślał. I zaraz uśmiechnął się do
siebie. Skąd ta ciekawość? Chcę przecież żyć wolny jak ptak jeszcze przez parę lat.
– Najgorsze dopiero przed nami – oznajmił Jack. – Teraz się zacznie kołowrotek
papierkowy. Można oszaleć albo zapić się na śmierć. Wszystkie sprawozdania piszemy w
dwóch egzemplarzach. Jeden dostaje szpital, a kopia zostaje u nas. Z naszego egzemplarza
możemy się zorientować, co pobraliśmy z zapasów w bazie, a co z samolotu, a następnie
składamy zamówienie na rzeczy, których brakuje.
– Po to, żeby komuś, kto po was zostanie wezwany do nagłego wypadku, nie zabrakło na
przykład nadmuchiwanych szyn – zakończył za Jacka Matt.
Był pod wrażeniem znakomitej organizacji pracy, jaką tu zastał, i dbałości o
najdrobniejsze szczegóły. W jednej chwili jednak zapomniał o tym wszystkim, bo w drugim
końcu korytarza spostrzegł Claudię.
– Chodźmy teraz coś zjeść – odezwał się Jack, kierując się do kuchenki, która
najwyraźniej pełniła także rolę pokoju dla personelu. Wokół kwadratowego, sosnowego stołu,
na którym leżały porozrzucane tygodniki, począwszy od medycznych, a skończywszy na
komiksach, stały drewniane krzesła.
– Jak się mają wasi pacjenci?
Matt odwrócił się. W głosie Claudii kryło się coś nieuchwytnego, coś, co z trudem
rozumiał, jakaś bezradność i nieśmiałość, które sprawiały, że miał ochotę jej dotknąć i
uspokoić.
– Obaj są już w szpitalu pod dobrą opieką – odparł Jack z miłym uśmiechem, jakby i on
pragnął zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa.
Claudia odetchnęła z ulgą, a potem poruszyła się niespokojnie, gdy zauważyła, że Matt
przygląda jej się z zaciekawieniem.
– Położyłam ci na biurku rozkład dyżurów na najbliższe dwa tygodnie – powiedziała
szybko do Jacka. Nie chciała, by Matt zauważył, że ucieszył ją jego powrót. – Czy... – zaczęła
znowu i urwała. Nie wiedziała, jakiej formy ma użyć. Gdyby powiedziała „Matt”, mogłoby to
zabrzmieć zbyt... poufale. „Doktor Laurant” brzmiało dla odmiany zbyt oficjalnie. – Czy...
nasz nowy lekarz... – brnęła rozpaczliwie – ma już biurko? – Odwróciła się teraz do Matta z
uśmiechem. – Mówię o panu, bo i dla pana mam rozkład dyżurów.
– Połóż te papiery na biurku Boba – rzekł Jack z uśmiechem.
– Przecież on już kończy u nas pracę.
Podszedł do lodówki, wyciągnął dwa opakowania z kanapkami i położył je na stole.
– Proszę, może pan zje? Tu jest samoobsługa – wyjaśnił.
– Woda w czajniku jest zawsze gorąca, filiżanki są w tej szafce, a kawa, herbata i cukier
tam na stoliku. W lodówce jest zazwyczaj coś do zjedzenia.
Matt podszedł do szafki, wziął kubek i zaczął nasypywać do niego kawę. Claudia nie
mogła oderwać od niego wzroku.
– Jeżeli Leonie nie ma już dziś dla ciebie pilnej pracy, może mogłabyś zająć się Mattem?
– zwrócił się Jack do Claudii. – Pokazałabyś mu jego biurko i oprowadziła po bazie. Nie
zapomnij pokazać mu, gdzie trzymamy kartotekę i wszystkie formularze. Im szybciej się
dowie, co go czeka, tym lepiej.
– Kiedy ja nic nie mam przeciwko papierkowej robocie – roześmiał się Matt, a Claudia
uzmysłowiła sobie, że powtarza w myślach jego zwykłe przecież słowa, zastanawiając się, co
ją tak zafascynowało w tonie jego głosu. – Chociaż muszę przyznać, że spodziewałem się
mieć mniej pracy. Myślałem, że komputery załatwią za nas robotę.
– I załatwiają – odparł Jack. – Tyle że są za głupie, żeby wziąć dane z powietrza i dlatego
człowiek, czasem kompletnie wyczerpany, musi usiąść przy tych nierobach, żeby dostarczyć
im informacji. Dzięki Bogu mamy tu Claudię, która umie ujarzmić te bestie. Potrafi rozgryźć
wszystkie ich tajemnice. Jest naprawdę genialna i pomaga każdemu, kto ma trudności, bo nie
siedział przy nich od dziecka.
– Kiedyś bawiły mnie po prostu gry komputerowe – tłumaczyła Claudia speszona. –
Pójdę teraz może do pani Cooper, powiem jej, co robię, i zaraz wrócę.
Bardziej jednak niż pochwały Jacka niepokoiło ją to, co odczuwała na widok nowego
lekarza. Czyżby mi się podobał? – Potrząsnęła głową, starając się więcej o tym nie myśleć.
Przyjechał tu i przecież na krótko i niedługo, tak jak inni cudzoziemcy, pożegna [ się i wróci
do siebie. Wiedziała dobrze, że szczęśliwa może być tylko ze swoją rodziną. W swym domu
rodzinnym, a przynajmniej bardzo blisko niego! Zwłaszcza po tym wypadku, przez który
mama stała się inwalidką. Przełknęła łzy, które napływały jej do oczu zawsze, gdy
przypominała sobie ten straszny wypadek, i weszła do biura Leonie, by powiedzieć jej o
prośbie Jacka.
– Dobrze – powiedziała pani Cooper. – Ale nie zasypuj go wszystkimi informacjami
naraz, bo go zamęczysz. Jeszcze przecież nie zaczął pracować!
– Oczywiście – obiecała Claudia, patrząc na uśmiechniętą twarz Leonie. Szła z powrotem
powoli, choć miała wielką ochotę i skakać z radości.
– To tyle z grubsza – oświadczyła dwie godziny później, zamykając drzwi wielkiej szafy
ze sprzętem medycznym. – Większość wyposażenia jest na lotnisku, bo w czasie weekendów
; i po godzinach pracy personel wezwany do nagłego wypadku nie I podjeżdża do bazy.
Byłaby to strata czasu.
– Z grubsza?! – zawołał. – Dobrze będzie, jeśli zapamiętam jedną czwartą tego, co mi
pani mówiła!
– Za parę tygodni będzie pan to wszystko znał na pamięć – zapewniła. – W życiu nie
widziałem takich rzęs – powiedział nagle. Claudia zamarła na chwilę.
– Szkoda, że pan nie zna mojego najstarszego brata – odparła szybko. – Ten to dopiero
ma rzęsy! Jego żona mówi, że to niesprawiedliwe, żeby mężczyzna miał takie rzęsy. – Paplała
tak dalej, przestraszona tym, co się zaczęło między nimi rodzić. Starała się opanować, ale
sama obecność Matta burzyła jej spokój. – Czas już iść do domu – oznajmiła w końcu. Wzięła
swoją torebkę i zdjęła kapelusz z wieszaka przy drzwiach.
– Czy mam się z kimś pożegnać przed wyjściem? – zapytał. Potrząsnęła przecząco głową.
– Jack i Susan nadal mają dyżur. Wyszli przed godziną, ale są pod telefonem. Pani
Cooper wychodzi zazwyczaj koło czwartej. Ma dwoje dzieci i musi się nimi zająć po szkole,
więc zaczyna i kończy pracę nieco wcześniej.
– A więc zostaliśmy tylko ja i pani. Jeżeli dobrze pamiętam, mieszkamy na tej samej
ulicy. Możemy więc razem wrócić do domu.
Wyraźnie się cieszył z tego powodu. Claudia pomyślała z radością, że znalazła
przyjaciela.
Powitał ich ciepły, tropikalny zmierzch. Zatoka lśniła w świetle zachodzącego słońca –
czerwonej kuli, która chowała się właśnie za górami.
– Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak się dostać do szpitala? – dobiegł ją głos Matta.
Ledwie go usłyszała, pogrążona w myślach.
– Nie rozumiem? – Spojrzała na niego zdumiona.
– Wiem, że to nie ma sensu i na pewno nie będę się tak martwił o każdego pacjenta, ale
teraz chciałbym zobaczyć tych dwóch ludzi z rozbitego samolotu.
Wcale jej to nie zdziwiło. Wszyscy lekarze byli tacy sami i w rezultacie musiała im ciągle
dostarczać informacji o stanie zdrowia pacjentów.
– Jeżeli się panu bardzo nie spieszy, możemy pójść tam razem po kolacji –
zaproponowała.
– Pani też idzie do szpitala? – spytał zdziwiony. – Ma pani w szpitalu kogoś z rodziny? A
może znajomego?
– Nie, nie. To nikt z moich bliskich. Ale chodzę tam prawie co wieczór.
Zawahała się. Chciała mu wszystko wytłumaczyć, ale bała się trochę nudzić go
opowieściami o sobie. Było jej z nim tak miło. Szkoda by było wszystko zepsuć.
– Odwiedzam naszych pacjentów – powiedziała tylko.
– Naszych pacjentów? – powtórzył przystając.
Claudia zatrzymała się także i spojrzała na niego.
– Pierwszy raz poszłam wkrótce potem, jak zaczęłam tu pracować. Akurat przywieziono z
farmy sześcioletniego Jimmy’ego z objawami zapalenia wyrostka robaczkowego. Wywiązało
się zapalenie otrzewnej i zatrzymano go w szpitalu dłużej. Jego matka, która szalała z
rozpaczy już wtedy, kiedy musiała go samego wysłać samolotem, sama zachorowała, gdy
dowiedziała się, że syn zostanie w szpitalu dłużej.
– To dlaczego nie przyjechała z nim? Czy lekarzowi nie wolno zabrać nikogo z rodziny?
– Wolno, zwłaszcza jeśli pacjentem jest dziecko, ale je – F go matka nie mogła zostawić
farmy. Była w tym roku klęska suszy...
– Widziałem! – przytaknął.
– Zabrakło paszy i James Carew zabrał bydło na drogę, próbując karmić zwierzęta
wyschniętą trawą rosnącą na poboczach, a Mary musiała zostać w domu z trójką pozostałych
dzieci. Nie miała jak wyjechać, a James nie mógł przecież wrócić.
– Dlatego pani postanowiła opiekować się Jimmym? – zapytał. Patrzył na nią z wyraźną
sympatią, a kto wie, może nawet z – Ależ to nic wielkiego – zapewniła. – Nie mam tu wiele
roboty. A zresztą od razu go polubiłam, więc nawet gdyby miał mamę przy sobie, i tak bym
go odwiedzała.
Czuła na sobie jego ciepłe spojrzenie, zaczęła więc iść powoli w stronę domu ciotki.
– Jimmy jest nadal w szpitalu? – spytał, podążając za nią. Spojrzała na niego i dostrzegła
iskierki śmiechu w jego oczach.
– Ależ nie! – odpowiedziała. – Tylko że takie wizyty to prawdziwa przyjemność. A
przecież nasi pacjenci mają daleko domy i rodziny, więc pomyślałam, że trzeba ich
odwiedzać.
– Potrafi pani myśleć o ludziach – rzekł w zadumie. – Może powinna pani zostać
pielęgniarką albo lekarzem?
Słowa jego zburzyły jej spokój, obudziły wiele wspomnień.
– Ależ skąd! – zawołała gwałtownie. – Nigdy bym tego nie potrafiła. O, tutaj właśnie
mieszkam.
Pchnęła furtkę i w jednej chwili znalazła się za ogrodzeniem, jakby pragnęła się schronić
w twierdzy, jaką stanowił ten dom.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zanim Matt się pojawił, Claudia czekała na werandzie od dobrych dziesięciu minut. Była
z siebie niezadowolona. Wspomniała ciotce o nowym lekarzu, ale nie zdobyła się na to, by
powiedzieć jej, że wybiera się z nim do szpitala. Można by odnieść wrażenie, że robi z tego
tajemnicę. Nonsens! Chce po prostu pokazać nowemu lekarzowi drogę do szpitala, lecz nie
ma przy tym najmniejszej ochoty, by jej ciekawska ciotka zaczęła się czegoś w tym
doszukiwać.
Gdy tylko usłyszała skrzypnięcie furtki, zbiegła szybko po schodach. Muszą stąd jak
najszybciej odejść.
– No więc kogo teraz będzie pani odwiedzać? – zapytał po chwili, gdy szli obok siebie
wąską ścieżką.
– Najpierw idę zawsze do Carol Benson – odparła, próbując całą uwagę skoncentrować
na niej właśnie. Tylko że zupełnie się jej to nie udawało. Był tak blisko... – Ona prowadzi z
mężem małą kopalnię cyny; to stąd mniej więcej godzina lotu.
– Kopalnię cyny? I z tego żyją?
Uśmiechnęła się, słysząc niedowierzanie w jego głosie, on tymczasem dodał:
– Czy wy tu wszystkie odległości mierzycie godzinami lotu?
– Albo lotu, albo jazdy samochodem. Co z tego, że jakaś miejscowość znajduje się,
powiedzmy, tylko kilkaset kilometrów stąd, jeśli nie ma dobrej drogi i podróż zabiera cały
dzień. A co do tej kopalni, to oni naprawdę wydobywają cynę i można z tego I żyć, tyle że
takie kopalnie znajdują się na ogół w trudno dostępnych miejscach.
– No i wracamy z powrotem do sprawy pani Benson – za
1
żartował, a Claudia
uśmiechnęła się do niego.
Zwolnili nieco, bo odwrócił się twarzą w jej stronę. Jego oczy śmiały się do niej,
zapadający zmrok przyciemnił nieco ich błękit, ale nie był w stanie ukryć zachwytu, z jakim
na nią patrzył. Serce Claudii biło jak oszalałe.
– Carol jest w ciąży – wykrztusiła, pragnąc za wszelką cenę \ się uspokoić. – W zeszłym
tygodniu była w przychodni w Wooli i pielęgniarka, która przyleciała samolotem,
powiedziała jej, że ma podwyższone ciśnienie.
– Też bym miał podwyższone ciśnienie, gdyby mi ktoś kazał bez przerwy pokonywać
takie wertepy jak u Billa – skomentował Matt.
– Podróż z pewnością jej nie pomogła, ale nie tylko ciśnienie było nie w porządku. Miała
okropnie spuchnięte nogi w kostkach, a analiza krwi wykazała białkomocz... – Urwała, bo
przypomniała sobie, że rozmawia przecież z lekarzem. – Znam tylko te dane, które
wprowadzam do komputera, no i wiem jeszcze to, co mi opowiadają pacjenci.
– Jest pani doskonale zorientowana – pochwalił ją. – W którym ona jest miesiącu ciąży?
Czy lekarze podejrzewają nadciśnienie czy stan przedrzucawkowy?
– To już chyba szósty miesiąc – odpowiedziała, ale myślała zupełnie o czym innym: o
tym, jak pięknie brzmią słowa w jego ustach. Mówił miękkim głosem, miał dziwny akcent.
– Czy nie miała przedtem innych objawów nadciśnienia? Typowy lekarz! Ja tu
rozmyślam o jego intonacji, a on zajmuje się chorobą pacjentki, której nie widział na oczy.
– Specjalista, który ją badał, mówi, że to łagodny stan przedrzucawkowy – wyjaśniła. –
Jestem pewna, że gdyby tu mieszkała i miała lekarza pod nosem, kazaliby jej wrócić do domu
i tylko zgłaszać się na kontrolę.
– Gdyby mieszkała w mieście, na pewno przeszłaby bardziej szczegółowe badania.
Położnik zaleciłby jej wykonanie pełnego obrazu krwi, ustalenie poziomu kwasu moczowego,
elektrolitów i kreatyniny, a także badanie funkcji wątroby, pełną analizę moczu i badanie
dobowego wydalania białka z moczu.
Wysłuchała go cierpliwie, rozumiejąc, że sprawdza sam siebie, jakby chciał się upewnić,
że pamięta wszystko, czego nauczył się jako student.
– Monitorowanie płodu jest oczywiście znacznie łatwiejsze w szpitalu – dodał po chwili,
a potem zmarszczył czoło, jakby czegoś jeszcze mu brakowało, by móc postawić pełną
diagnozę pacjentce, o której przed chwilą usłyszał. – I jeszcze coś – mruknął. Widziała, że
stara się sobie coś przypomnieć. – Chodzi o rzadkie zaburzenie, które może okazać się fatalne
w skutkach, jeśli nie zostanie postawiona właściwa diagnoza. Może się to z pewnością
objawić jako stan przedrzucawkowy...
Zwolnili kroku.
– Muszę to jeszcze sprawdzić – dodał z uśmiechem, który sprawił, że serce znowu
zaczęło jej bić gwałtownie.
– Czy już panu mówiłam, że ona będzie mieć bliźniaki? – spytała, pragnąc sprawić
wrażenie osoby równie zainteresowanej sprawami medycznymi co on.
Gwizdnął przeciągle.
– No to trudno się dziwić, że ją wzięli do szpitala. Nie tylko zrobią wszystkie badania, ale
też będą mogli podjąć niezbędne działania, gdyby doszło do rzucawki.
Szli teraz w milczeniu. Po chwili zobaczyli przed sobą jasno oświetlony szpital na małym
wzgórzu.
– A gdy już urodzi te bliźniaki? – spytał.
Claudia nie od razu odpowiedziała, bo nie rozumiała, co miał na myśli. Patrzyła na jego
ładny profil na tle jaśniejących przed nimi świateł.
– Przecież nie zabierze z sobą dzieci do domu odległego od świata o godzinę lotu? Jak
sobie poradzi z dwojgiem niemowląt? Co będzie, gdy zachorują?
Claudia uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Przecież nasza służba powietrzna jest właśnie dla takich ludzi jak Bensonowie –
wyjaśniła. – Do Wooli, które jest osadą aborygenów, jadą samochodem tylko godzinę. Jest
tam szpitalik, w którym pracuje pielęgniarka i felczer. W krytycznej sytuacji samolot może
dolecieć do Wooli w tym samym czasie, co Carol dojedzie samochodem.
– W pani ustach to wszystko wydaje się takie proste – odezwał się cicho – ale przecież
godzina dla matki, która drży o swoje dziecko, to wieczność.
– Często to samo spotyka matki, które czekają godzinami w przychodniach
przyszpitalnych – zauważyła z przekąsem. – A zresztą Carol ma w domu apteczkę i radio. W
każdej chwili może się połączyć z bazą i poradzić lekarza, ale tego nasze kobiety zazwyczaj
nie robią. Nauczyły się radzić sobie na długo przedtem, zanim wynaleziono radio i pomyślano
o wysyłaniu lekarzy samolotami na pomoc.
Był najwyraźniej zdumiony, a ona uśmiechnęła się do niego serdecznie, odkładając dalsze
wyjaśnienia na później.
– Musimy się pospieszyć, bo zaraz kończą się wizyty. Ruszyła naprzód szybkim krokiem.
Pokonali bez trudu niewielkie wzniesienie i wkrótce ogarnął ich szum i gwar szpitala.
– Czy to pani jedyna pacjentka? – zapytał, gdy czekali w recepcji na wiadomość, gdzie
leżą pasażerowie rozbitego samolotu.
– Ależ nie, mam ich teraz troje, ale z Carol spędzam zawsze najwięcej czasu. Ona się tu
fatalnie czuje i bardzo chce wrócić do domu, chociaż w głębi serca z pewnością zdaje sobie
sprawę, że będzie tu musiała zostać aż do porodu.
Matt kiwał głową. W jasnym świetle szpitalnego holu mógł nareszcie dobrze przyjrzeć się
swojej towarzyszce. Musiał przyznać, że wygląda ślicznie. Biała sukienka podkreślała jej
złocistą opaleniznę, a ciemne włosy, odsunięte z czoła białą opaską, opadały falami na
ramiona. Delikatnie zarysowane brwi podkreślały głębię ciemnych, błyszczących oczu. Tak
bardzo chciał jej dotknąć...
Ktoś najwyraźniej coś do nich mówił, ale on widział przed sobą jedynie wargi Claudii. I
był pewien, że nawet się nie poruszyły.
– Oddział czwarty – ciągnął ten sam głos, wyrywając go tym razem z zamyślenia.
Zobaczył, że Claudia odchodzi. Czy to możliwe, by to o nim przed chwilą rozmyślała?
Nie wyobrażaj sobie za dużo, stary, skarcił sam siebie. Jesteś dla niej zupełnie obcym
człowiekiem.
– Tam jest winda – powiedziała, torując drogę wśród spieszących we wszystkie strony
ludzi.
Mówiąc to, zaczerwieniła się, a on miał ochotę dotknąć aksamitnego policzka i poczuć
ciepło jej skóry. Szedł potem za nią i podniósł rękę, jakby chciał pogładzić jej czarne włosy,
ale zabrakło mu odwagi. Instynkt podpowiadał mu, że wystarczy jeden niezręczny krok, a
Claudia się spłoszy. Było w niej coś, co nakazywało szacunek.
– Pana pacjenci są na czwartym piętrze – odezwała się, gdy doszli do windy. – Ja wysiądę
na trzecim. Niech pan zapyta w pokoju pielęgniarek, jak do nich trafić.
Weszli do windy. Claudia upewniła się, czy wciśnięte zostały właściwe przyciski, a
potem zwróciła się do Matta.
– Na ogół jestem tu jakieś dwie godziny – powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. – Czy
trafi pan sam do domu?
Spojrzał na nią z rozbawieniem w oczach.
– Jakoś wytrzymam te dwie godziny – powiedział. – Kiedy przyjechałem do Australii,
pracowałem przez trzy miesiące w Perth, żeby zarobić na wycieczkę rowerową, ale to było
dawno. Pochodzę sobie po korytarzu, żeby przesiąknąć znowu szpitalną atmosferą.
Uśmiechnął się, a jej serce znów zaczęło bić niespokojnie.
– Przejechała pani swoje piętro! Co teraz będzie? Claudia zaczerwieniła się. Jak mogła
być tak roztrzepana?
Przecisnęła się do drzwi, gdy stanęli na czwartym piętrze, i wyskoczyła z windy. W
ostatniej chwili wpadła do drugiej windy, zjeżdżającej właśnie w dół.
Co się ze mną dzieje? W drodze do Carol gorączkowo szukała odpowiedzi, ale zupełnie
nie umiała sobie tego wszystkiego wytłumaczyć. Przecież się chyba nie zakochała. Kochała
kiedyś Daniela i strasznie przeżyła jego śmierć, ale mieli wtedy tylko piętnaście lat! Całowali
się parę razy. Znała go poza tym od niepamiętnych czasów, a Matt dopiero się tu pojawił!
Kochała rodziców i braci, czasem też wydawało jej się, że kocha Anthony’ego. Był taki
miły, dobry i wyrozumiały. Ale nigdy jeszcze w jego obecności serce nie biło jej jak oszalałe
ani też nie robiło jej się raz zimno, a raz gorąco. Nigdy też nie traciła w jego obecności głowy
do tego stopnia, żeby nie móc normalnie rozmawiać.
– Ależ ci się oczy błyszczą!
Natychmiast oprzytomniała. Carol siedziała na łóżku z kpiącym wyrazem twarzy.
– Oczy mi się błyszczą? – powtórzyła Claudia przerażona.
– I to jak! – potwierdziła Carol. – Już nie wspomnę o czerwonych policzkach. Tylko nie
zacznij mi opowiadać, że to wszystko przez ten upał.
Posunęła się, robiąc jej miejsce na łóżku.
– A może spotkałaś jakiegoś przystojnego lekarza w windzie? A może ktoś się chciał
umówić z tobą na randkę? Trzeba się było zgodzić. Z pewnością twoja mama nie przysłała cię
tutaj ; po to, żebyś co wieczór przychodziła odwiedzać ludzi w szpitalu.
s
Miała pewnie
nadzieję, że się trochę rozerwiesz, poznasz kogoś!
Claudia uśmiechnęła się. Zaletą wizyt u Carol było to, że prawie cały czas mówiła. W
domu mogła rozmawiać tylko z mężem, czy więc korzystała teraz z okazji, mając więcej
rozmówców? A może zawsze lubiła tak gadać bez przerwy?
– No więc poszłam kiedyś, jak to ty nazywasz, rozerwać się – zaczęła Claudia. –
Wybraliśmy się z moim kuzynem do dyskoteki. Chłopak, z którym tańczyłam, zemdlał,
nabawiłam się migreny od tych migoczących świateł, a przez całą drogę do domu
towarzyszyło nam kilku podpitych wyrostków, którzy nie żałowali sobie niecenzuralnych
słów.
– Może wybraliście nieodpowiednie miejsce? – spytała Carol. – A może trzeba było pójść
innego dnia? Koniecznie wybierz się jeszcze raz, poszukajcie tylko spokojniejszego lokalu.
– Pewnie się kiedyś wybierzemy – odparła z westchnieniem.
– Ale powiedz mi, co mówi lekarz.
Claudia wiedziała, co robi. Przez następne pół godziny Carol będzie teraz opowiadała o
swym zdrowiu, a relacja jej będzie przeplatana złośliwymi uwagami pod adresem lekarzy i
pielęgniarek.
– ... no więc we wtorek będę się mogła przenieść do pensjonatu. Bill wprawdzie
przyjedzie tu na ostatnie sześć tygodni, na wypadek, i gdyby te nieznośne dzieciaki wybierały
się urodzić wcześniej – i mam nadzieję, że to zrobią – no ale tak czy owak zostaje mi jeszcze
parę miesięcy samotnego obijania się po tym mieście.
– Przecież będę cię odwiedzała, i w dodatku ty będziesz mogła teraz do mnie przychodzić
– zawołała Claudia. – A pensjonat jest tuż obok szpitala. Może nawet zechcesz sama
odwiedzać innych?
– Tak jak ty? – spytała Carol z zainteresowaniem.
– Oczywiście! I jeszcze mi przy tym pomożesz. Namawiasz mnie na różne rozrywki, a
przecież nie mam na to czasu, kiedy tu jest tylu ludzi, którzy nie mają ani rodziny, ani
przyjaciół i trzeba im pomóc.
– To może być całkiem fajne! – uznała Carol, a Claudii przyszło w tej samej chwili do
głowy, że wcale nie wiadomo, czy wszystkim będzie odpowiadać gadatliwość Carol. –
Zawsze mogą przecież udawać, że śpią, jeśli nie będą mieli ochoty na rozmowę – ciągnęła
Carol, a Claudii zrobiło się głupio na myśl, że przyjaciółka mogła wyczuć wahanie w jej
głosie.
– Ludzie na ogół są bardzo spragnieni towarzystwa i wolą, gdy się do nich mówi –
powiedziała szybko. – Zobaczymy się przed wtorkiem, a teraz pójdę porozmawiać z
pacjentami, których dziś przywieźliśmy. Zapytam, czy będą chcieli, żebyś ich odwiedziła.
Szybko się potem pożegnała i pojechała na piąte piętro do Lydii, starszej kobiety z
dalekiego północnego zachodu, aborygenki, która walczyła z rakiem.
– Jest coraz słabsza – poinformowała ją szeptem siostra, gdy Claudia weszła na oddział. –
Nawet nie zaprotestowała, gdy lekarz powiedział, że pewnie będzie jej teraz wygodniej w
łóżku.
– To zły znak – westchnęła Claudia i wyszła z pokoju pielęgniarek na korytarz. Po chwili
znalazła się w jednoosobowym pokoju, którego okna wychodziły na pokryte zielenią góry.
– Dzień dobry – powiedziała cicho.
Podeszła do łóżka, by ująć wyciągniętą do niej rękę. Przez cienką skórę wyczuwała kości
jak u ptaka. Ręka uczepiła się jej ostatnim wysiłkiem woli.
– Śliczny mamy dziś dzień – oznajmiła Claudia z uśmiechem. – Jest gorąco, ale nie
parno, jak to zwykle po burzy.
Chude palce chorej zacisnęły się przez chwilę na jej dłoni.
Lydia porozumiewała się z nią teraz w ten sposób. Wyciągała rękę na powitanie, a potem
czasem ściskała dłoń.
Claudia usiadła na łóżku i opowiadała cicho o Carol, o wypadku samolotowym i o
nowym lekarzu. Nigdy nie wiedziała, co Lydię może najbardziej zainteresować, więc
donosiła jej jo wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Dziś jednak odniosła wrażenie, że
Lydia jej w ogóle nie słucha.
– Może mogłabym w czymś pomóc? – zapytała w końcu. Niepokój chorej kobiety zaczął
jej się udzielać coraz bardziej. – Może chcesz się z kimś zobaczyć?
Patrzyła na pomarszczoną, wykrzywioną grymasem bólu twarz i zapadnięte głęboko
oczy. Głowa chorej poruszyła się niespokojnie.
– Mam może o coś poprosić pielęgniarkę? – zgadywała Claudia.
Chora ponownie zaprzeczyła ruchem głowy.
– A może lekarza?
„Tym razem dłoń chorej zacisnęła się prawie do bólu.
– Zawołać lekarza?
Oczy Lydii napełniły się łzami. Musiała być bardzo nieszczęśliwa, nie mogąc się
porozumieć. Wysunęła rękę spod kołdry i przyciągnęła Claudię do siebie.
– Do domu! – szepnęła chrapliwym, nabrzmiałym rozpaczą głosem.
– Do Coorawalli? – spytała Claudia przez ściśnięte gardło. Na twarzy Lydii zagościł
spokój.
– Porozmawiam jutro z doktorem Gregorym – obiecała Claudia. – W środy zawsze jest
lot, bo jest przecież dyżur w przychodni, ale oczywiście nie mogę ci nic obiecać...
Zwykle zabierano pacjentów z powrotem do domu wtedy, kiedy było miejsce. Lydia
poruszyła głową na znak, że rozumie ji zamknęła oczy. Uspokoiła się i Claudia wymknęła się
cicho z pokoju.
Jeszcze tylko jedna wizyta i będzie wolna. Ciekawa była, jak się miewają pacjenci Matta.
Może w przyszłości ich też trzeba będzie odwiedzać?
Skierowała się teraz na oddział męski, gdzie odwiedzała Gilberta Grace’a, poszukiwacza
złota. Ten stary dziwak był prawdziwą udręką dla pacjentów i personelu.
– Już myślałem, żeś o mnie zapomniała – burknął pod nosem na jej widok. – Musisz
zawsze najpierw odwiedzić te wszystkie babska, a ja to się w ogóle nie liczę.
Claudia podeszła do łóżka. Gilbert zawsze narzekał, miała więc już dawno przygotowaną
odpowiedź.
– Przychodzę do ciebie na końcu, żeby móc dłużej posiedzieć – rzekła z uśmiechem. – A
poza tym wolę dostać całusa na dobranoc od ciebie, a nie od jakiegoś babska!
Usiadła na łóżku i otworzyła szufladkę w stoliku nocnym. Przyniosła mu kiedyś książkę o
kamieniach szlachetnych. Miała nadzieję, że zainteresuje go historia procesów geologicznych;
one przecież ukształtowały minerały, które zbierał.
– A po co mi to! – warknął wtedy. – Czytanie to tylko strata czasu!
Patrzył jednak na książkę z nie ukrywanym zainteresowaniem, a jego powykrzywiane
palce zdawały się gładzić z czułością ametysty i topazy z kolorowych fotografii.
– Jeśli chcesz, mogę ci poczytać – zaproponowała wtedy, no i byli już na czterdziestej
siódmej stronie, bo co wieczór czytali po parę kartek.
– Ten smarkacz uważa, że mogę w piątek wracać do buszu. Przerwał jej w
najciekawszym miejscu, zrozumiała więc, że sprawa jest poważna. Odłożyła książkę,
próbując odgadnąć, czy odebrał to jako dobrą, czy złą wiadomość.
„Smarkacz” był bardzo zdolnym lekarzem, który razem ze specjalistą próbował ustalić
przyczynę powiększonej śledziony Gilberta. Gilbert stale korzystał z pomocy służby
powietrznej, za każdym razem pojawiał się w innej przychodni. Jak twierdził, przychodził do
nich po to, by spotkać jakaś ludzką istotę, gdy miał już dosyć przemawiania do drzew.
– Czy powiedział, że zakończył badania? – zaczęła ostrożnie, modląc się w duchu, by jej
pytanie nie wywołało w Gilbercie ataku złości, skierowanego zwykle pod adresem lekarzy i
medycyny, Ostatnim razem pojawił się w przychodni ze zranioną nogą. Wywiązało się
zakażenie, a Jacka zaniepokoiło obfite krwawię – nie z rany. Przeprowadził badania, które
wykryły powiększenie śledziony, a to z kolei wymagało następnych badań i w rezultacie
skończyło się na przywiezieniu Gilberta do szpitala. Głośno wówczas protestował, ale czuł się
najwyraźniej na tyle źle, że dał za wygraną.
– Mówi, że to nie malaria, wie też na pewno, że to nie dwadzieścia innych dziwacznych
choróbsk. Powiedział jeszcze, I że jak będę połykał te jego pigułki i częściej odwiedzał te
wasze różne przychodnie, to nic mi nie będzie.
Mówił to wszystko przenikliwym szeptem, który słychać było z pewnością w
najodleglejszych zakątkach szpitala.
– Powiedziałem mu, że Pan Bóg dał mi śledzionę nie po to, żeby on miał mi ją usuwać.
Uśmiechnęła się.
– Skończymy książkę do piątku – obiecała i nachyliła się, by pocałować go w policzek.
Uśmiechała się jeszcze w drodze do windy, ale przypomniała jej się Lydia i posmutniała.
– To wygląda tak, jakby chciała umrzeć – opowiadała Mattowi, gdy wracali do domu
ciemnymi ulicami.
Czekał na nią w drzwiach szpitala i od razu zdała sobie sprawę, że uśmiechnęła się do
niego zbyt radośnie i że zbyt szybko do niego podbiegła. Postanowiła więc teraz prowadzić
rzeczową rozmowę i nie zwracać uwagi na przedziwne poczucie lekkości, jakie nią
zawładnęło.
– Kiedy sześć tygodni temu lekarze zalecili jej chemioterapię, zjawiła się w szpitalu pełna
energii. Zrzuciła od razu z łóżka materac i wysłała do domu wszystkich zdenerwowanych i
zawodzących krewnych. Powiedziała, że ma tu „ważną sprawę” do załatwienia i żeby jej nie
zawracali głowy. Za każdym razem, gdy ją odwiedzałam, musiałam jej opowiadać o
pogodzie. Zupełnie jakby gorący monsun miał jej jakoś pomóc.
– Zrzuciła z łóżka materac? – zainteresował się Matt, zwracając uwagę na to, co Claudia
uznała za najmniej ważne.
– Wielu starych aborygenów woli spać na podłodze – odparła. – Ale dziś materac był z
powrotem na łóżku.
Wyczuł w jej głosie smutek i strach, dotknął więc delikatnie jej ramienia. Na nic więcej
nie mógł sobie na razie pozwolić.
– Przychodzi czasem taka chwila, gdy ludzie uznają, że nadszedł już czas i zaprzestają
walki. Jestem lekarzem, więc nie chcę uwierzyć, że człowiek może umrzeć, jeśli tylko bardzo
tego pragnie, ale widziałem już ludzi, którzy się po prostu poddawali. Jakby przyjmowali do
wiadomości, że taka jest kolej rzeczy i oni akceptują po prostu porządek tego świata.
– To tak – rzekła w zadumie – jakby każdy z nas miał wyznaczony na ziemi pewien
określony czas, po upływie którego należy po prostu odejść?
W jej głosie kryło się niedowierzanie i chyba jeszcze napięcie, które zauważył już
przedtem, gdy rozmawiali o pracy lekarza.
– Czy lekarz może się z tym pogodzić? – zażartował, pragnąc rozwiać jej smutek, którego
nie rozumiał. – Przecież po to my, lekarze, tu jesteśmy, żeby ratować zgodnie z prawem
boskim i ludzkim powierzone nam życie!
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
– No a poza tym, czy godzi się prowadzić takie smutne rozmowy w tak piękny wieczór,
gdy niebo roziskrzone jest gwiazdami, a fale cicho uderzają o brzeg? – Spoważniał. – Śmierć
będzie dla Lydii nie tylko końcem cierpień, ale też początkiem i nowego życia. Sama pani
przecież mówi, że jest teraz spokojna I i pogodzona z losem. A gdy jeszcze znajdzie się w
domu...
W świetle księżyca dostrzegł jej zniewalający uśmiech.
– Ma pan oczywiście rację – wyszeptała. – Ona chyba uznała na początku, że trzeba
zaufać wiedzy białego człowieka. Dowiedziałam się dzisiaj, że dwa tygodnie temu skończyli
drugą turę chemioterapii. I pewnie, gdy zobaczyła, że wcale jej nie jest ; lepiej, postanowiła
wrócić do swojego świata i swoich ludzi.
– Na pewno tak właśnie jest – szepnął. – I na pewno jest pani prześliczna!
Zapomniał na chwilę o swym postanowieniu, podniósł rękę i dotknął palcem jej nosa, a
potem opuścił nieco rękę i musnął jej wargi.
Wysiłkiem woli próbowała opanować niepokój i wzburzenie, które w niej narastały.
Miała ochotę płakać, a on wtedy cofnął dłoń.
– Trzeba chyba już iść – powiedział, biorąc ją pod rękę i ruszając szybkim krokiem.
Chyba czekałam, aż mnie pocałuje, pomyślała, wydłużając i krok, by za nim nadążyć.
– Przecież nie musimy aż tak pędzić – zaprotestowała po chwili.
– Przepraszam. Nie wiem, co się dziś ze mną dzieje. Może to wina tropikalnego
powietrza albo zmęczenia po pierwszym dniu pracy. Naprawdę nigdy się tak nie zachowuję.
Aha! Więc to nie ma ze mną nic wspólnego, pomyślała. Szli w milczeniu, a jej było
właściwie wszystko jedno, dlaczego czuła się tak dziwnie, a przy tym tak wspaniale u jego
boku. Z pewnością nie powiem mu, że to wszystko przez niego, postanowiła. W każdym razie
nie teraz.
– Czy nie minęliśmy już pana domu? – spytała, gdy przystanęli przy furtce ogrodu ciotki
Stephy. – Przecież nie musi mnie pan odprowadzać pod same drzwi. Tutaj jest całkiem
bezpiecznie. Rainbow Bay to właściwie wioska rybacka, tyle że się trochę rozbudowała.
– Kiedy mi to sprawiło przyjemność – zapewnił ją. – A zresztą mieszkam przecież tuż
obok. Pod sześćdziesiątym czwartym, cztery domy bliżej do bazy niż pani.
Zwróciła znowu uwagę na jego cudzoziemski akcent. Tak wiele rzeczy chciałaby
wiedzieć! O tyle spraw go zapytać! O jego dom, rodzinę, przyjaciół. Jakie ma plany na
przyszłość i jakie... marzenia.
– Zobaczymy się jutro – powiedziała, walcząc z chęcią zaproszenia go na kawę.
Mieszkała już u ciotki cztery miesiące i nigdy jeszcze nikogo nie zaprosiła. Musiałaby się
tłumaczyć i odpowiadać na pytania, a za wszelką cenę chciała tego uniknąć!
– Z samego rana – powiedział z naciskiem w głosie i zanim zorientowała się, uniósł jej
rękę do góry i pocałował.
Poczuła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Przez chwilę zdawało jej się, że jego usta
wznieciły płomień, a potem zaczęła drżeć na całym ciele.
– A demain – odezwał się po chwili i ten zwrot, tak dobrze znany ze szkolnych czytanek,
przyprawił ją o zawrót głowy.
– A demain – odpowiedziała, odwróciła się i pobiegła szybko do domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Następnego ranka Claudia szła wolno ulicą, starając się nie okazywać zbytniego
zainteresowania, gdy mijała dom pod numerem sześćdziesiątym czwartym. Miała mnóstwo
czasu, bo wyszła za wcześnie. Jeżeli Matt jeszcze jest w domu, będzie ją mógł dogonić.
Poranek był piękny, ale upał zaczynał się później, z przyjemnością więc wystawiała twarz
na promienie słońca.
Czuła się wspaniale.
Nie miało to oczywiście żadnego związku z Mattem Laurantem. I oczywiście było jej
najzupełniej obojętne, czy ją zdąży dogonić, czy nie. Przyjechał tu tylko na rok i być może
szuka przyjaciółki, ale jej chyba nie odpowiadają przygodne znajomości ani przyjaźnie
zawierane na dwanaście miesięcy.
– A jakie ma pani plany na dziś?
Słysząc jego głos, zatrzymała się od razu. Jego interesuje najwyraźniej praca, a ona
rozmyśla o uczuciach! Przyspieszyła kroku, by mu dorównać.
– Będę musiała porozmawiać z Jackiem o Lydii – odparła. – Nasz inny pacjent, Gilbert
Grace, też wybiera się do domu, ale jego podróżą zajmie się szpital. A Lydia z pewnością
nikomu nie mówiła, że chce wracać, no i Jack będzie musiał się tym zająć.
– Więc nie traci się z pacjentem kontaktu po przywiezieniu go do szpitala.
Zdawało jej się, że pod wpływem jego uśmiechu wszystko dokoła pojaśniało. Nawet
niebo było teraz bardziej błękitne.
– Oczywiście, że nie.
Najwyraźniej był z tego zadowolony, a ona znów odczuła radość. A więc nie jest mu
obojętne, co dzieje się z ludźmi, którzy trafiali do szpitala. Najwyraźniej służba w ich bazie
nie jest dla niego tylko okazją do przeżycia przygody.
– Bardzo różnie to bywa – tłumaczyła. – Wielu pacjentów trafia do nas przypadkowo, bo
przejeżdżali akurat przez teren, który nam podlega. Kiedy ich stan się poprawia, przewozi ich
się na ogół do szpitali bliżej domu, ale dla wielu ludzi pochodzących z różnych odludnych
okolic nasi lekarze są jednocześnie ich lekarzami domowymi. I dlatego musimy zawsze
wiedzieć o wypisaniu chorego ze szpitala, a nasi lekarze współpracują z personelem
szpitalnym, żeby zapewnić dalsze leczenie.
– Bardzo to pani przeżywa – zauważył.
– Kiedyś... – powiedziała i zawahała się na chwilę. – Kiedyś... – powtórzyła, stając i
patrząc mu w oczy, jakby starała się zmusić go, by zrozumiał, co ma na myśli. – No więc
kiedyś myślałam, że poświęcę się tej pracy. To było moje marzenie. To było nasze marzenie –
poprawiła się.
Nasze marzenie? Claudii i jej chłopaka?
– Kiedyś mi pani pewnie o tym opowie – powiedział zduszonym głosem i ruszył przed
siebie.
– Tak, może kiedyś panu opowiem – zgodziła się, ale powiedziała to zupełnie bez
przekonania.
– Dzień dobry! Słyszeliście już?
Byli już w ogrodzie otaczającym bazę, a Susan zatrzaskiwała właśnie drzwiczki
samochodu.
– Co się stało? – spytała z niepokojem Claudia.
– Znowu jakiś wypadek? – Matt nie umiał ukryć zainteresowania.
– Na trawlerze wybuchł pożar. Dwóch członków załogi próbowało go ugasić i poparzyli
się. Kiedy wybuchł zbiornik paliwa, podmuch wyrzucił ich do wody. Nie tylko że omal nie
utonęli, to jeszcze znaleźli się w stanie hipotermii.
Claudia uśmiechnęła się. Gdy Susan opowiadała o wypadkach, w jej głosie zwykle kryło
się rozdrażnienie, jakby podejrzewała, że wszyscy mają tylko zamiar narazić na kłopoty ich
bazę. Ale były to tylko pozory. Susan była przecież najbardziej lubianą przez wszystkich
pielęgniarką.
– I co teraz? – dopytywał się Matt. – Gdzie oni są? Zbliżali się do drzwi wejściowych.
– Zaraz będą w szpitalu – odparła Susan. – Wyłowili ich rybacy z innego kutra i zawieźli
do Coorawalli. Eddie z Bobem znajdowali się najbliżej, więc Eddie zmienił kurs, poleciał tam
i od razu ich zabrali. Mieli tu wylądować pół godziny temu.
– A czy Eddie poleci teraz dalej do przychodni, do której odbywał lot?
– Ależ skąd! Jemu już nie wolno! – zaprotestowała Susan. – Allysha odwiezie Boba z
powrotem do Caltury, zabiorą stamtąd Christę i polecą potem do pozostałych przychodni.
– Nie rozumiem. Dlaczego Eddie nie może wrócić do Caltury, a Bobowi wolno?
– Personel medyczny nie ma ograniczonego czasu pracy – wtrąciła Claudia, przychodząc
Susan z pomocą. – Dyżury trwają dwadzieścia cztery godziny, więc nawet jeśli mieli przez
całą noc nagłe wypadki, mogą zostać potem wezwani ponownie w dzień. Sam pan zobaczy,
jak to jest. Nauczy się pan spać na stojąco.
– Nauczyłem się tego podczas pierwszych dwóch lat w szpitalu. Szybko sobie przypomnę
– zapewnił z uśmiechem. – A jak z pilotami?
– Pilotom wolno latać jedynie przez dwanaście godzin w ciągu doby. Eddie z pewnością
wyczerpał limit, a w każdym razie musiał być bardzo blisko. Odbył przecież drogę z Rainbow
Bay do Caltury, potem do Coorawalli i z powrotem do Rainbow Bay.
– Czy to ma znaczyć, że w bazie zmieni się plan dyżurów? – zapytał.
– Nie sądzę – odpowiedziała. – Gdyby Bob nie był w stanie z jakiegoś powodu wrócić na
czas, zastąpiłby go następny lekarz z listy dyżurujących. – Spojrzała na niego ciepło. – Pana
pierwszy dyżur wypada w czwartek.
– Niech mi pani o tym nie przypomina. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym –
zażartował.
Claudia wyczuła jednak niepokój w jego słowach. Wyciągnęła rękę i lekko dotknęła jego
ramienia.
– Susan panu pomoże – pocieszyła go. – Ona chyba potrafi sobie poradzić sama jedna w
przychodni. Wy, lekarze, tak naprawdę jesteście potrzebni tylko do wypisywania recept! –
Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. – To na razie – szepnęła, wchodząc pospiesznie do
gabinetu Leonie.
A on został sam, nie mogąc oderwać oczu od drzwi, za którymi zniknęła.
– Może mógłby pan wyręczyć dziś Claudię i zadzwonić do szpitala, żeby dowiedzieć się
o stan tych ludzi, których wczoraj przywieźliśmy. Chciałbym znać wyniki badań.
Głos Jacka Gregory’ego sprowadził Matta na ziemię. Dopiero teraz zorientował się, że
stoi pośrodku holu jak zawalidroga.
– Z przyjemnością – odrzekł. – Byłem tam wczoraj wieczorem, ale nie zastałem lekarzy,
którzy ich przyjmowali.
– Claudia stale odwiedza naszych pacjentów – dodał Jack, a Matt odniósł wrażenie, że
oczy starszego pana rozjaśniły się przy tych słowach.
– Byłem z nią wczoraj – powiedział Matt obojętnie, nie chcąc, by Jack myślał, że ma coś
do ukrycia. – Ma najwyraźniej dobre serce, skoro to robi – dodał.
– Nie da się zaprzeczyć – zgodził się Jack. – Na pewno więc i panu pomoże. Proszę ją
zapytać, gdzie trzymamy karty hospitalizowanych pacjentów. Potem będzie pan mógł się
zająć innymi przypadkami. Wyrobi pan sobie w ten sposób pojęcie, na czym polega nasza
praca.
Matt skinął głową i podszedł do biurka, które mu przydzielono. Niedawno należało do
Boba. Przed Bobem do Jamesa. A jeszcze przedtem? Hu jeszcze lekarzy tu zasiadało, czując
tak jak on niepewność, samotność, a jednocześnie podniecenie i radość na myśl, że biorą
udział w czymś tak niezwykłym?
– Jack prosił, żebym przyniosła panu karty choroby. Może nie jestem tutaj tak zupełnie
samotny, pomyślał, widząc przed sobą uśmiechniętą buzię Claudii.
– Nie ma tu tylko karty Lydii – mówiła. – Powiedziałam Jackowi, że chce wracać do
domu, zabrał więc jej dokumenty i będzie rozmawiał z lekarzem, który ją prowadzi. Z tego,
co Jack mówi, wynika, że to nie będzie wcale taka łatwa sprawa z jej wypisaniem. – Była
wyraźnie zaskoczona i zmartwiona. – A co pan o tym myśli? Przecież jeżeli chory
jednoznacznie wyrazi swoje życzenie, nie powinno być żadnych kłopotów?
Odsunął karty na bok i spojrzał na nią.
– Tak powinno być – odrzekł cicho. – Ale widzi pani, lekarze są tylko ludźmi, zwykłymi
ludźmi. W każdym zawodzie można spotkać takich, którym się wydaje, że pozjadali
wszystkie rozumy. No i niektórym lekarzom też się niestety wydaje, że znają odpowiedzi na
wszystkie pytania. A inni bywają tak zazdrośni o swoich pacjentów jak o żony. Taka już jest
ludzka natura.
– Ależ to straszna głupota! – oburzyła się Claudia. – Od lekarzy powinno się wymagać,
żeby byli inteligentni i wykształceni. I zawsze powinni na pierwszym miejscu stawiać dobro
pacjenta.
– No i większość taka z pewnością jest – zapewnił. – Tylko że ten lekarz, z którym Jack
będzie rozmawiał o Lydii, może być innego zdania i wysunąć niepodważalne racje, które
przemawiają za zatrzymaniem chorej w szpitalu.
Boże, jak ja lubię ten jego uśmiech! – pomyślała i zaczerwieniła się, po czym bąknęła
kilka słów o kartach pacjentów i szybko uciekła.
Muszę się wreszcie wziąć w garść, nakazała sobie, biegnąc do kuchni, by nalać Leonie
filiżankę kawy. Jeśli mi się to nie uda, doktor Flint na pewno zauważy, co się ze mną dzieje, i
zadręczy mnie na śmierć. A jak Mattowi byłoby głupio!
Gdy odchodziła, Matt sięgnął od razu po karty pacjentów. Starał się nie myśleć o Claudii,
ale stawała mu stale przed oczami. Czuł ją przy sobie, widział jej delikatność, jej wdzięk.
Pamiętaj! – powtarzał w duchu. To nie jest dziewczyna, której wolno zawrócić w głowie,
rozkochać w sobie, a potem porzucić.
Pilot, którego udało się wyciągnąć z samolotu, nazywał się Karl Roberts. Gdy Matt
przyszedł do szpitala, Roberts spał, ale jedno spojrzenie na historię choroby potwierdziło, że
pilot miał uraz kolana, złamanie piszczeli i goleni, tak jak Jack podejrzewał, a nadto zerwanie
ścięgna w kostkach obydwu nóg.
Matt podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Udało mu się od razu połączyć z ortopedą.
– Musieliśmy operować kolano Robertsa – mówił ortopeda. – Dyżurny chirurg wraz ze
specjalistą od chirurgii naczyń zajęli się raną nogi. Uszkodzenie tętnicy jest tak duże, że
trzeba było założyć protezę naczyniową. Oczywiście obawiamy się zatoru tłuszczowego.
Stracił wiele krwi, ale szybko doszedł do siebie po transfuzji. Jeszcze dziś prześlemy panu
faksem jego kartę choroby.
– A co z pasażerem?
Matt otworzył następną kartę. Alana Wilmotta widział poprzedniego wieczoru i nawet z
nim rozmawiał. Wilmott leżał na wyciągu i skarżył się na nieznośny ból, lecz jego stan nie
był ciężki.
– Wasze przypuszczenia potwierdziły się. To wstrząśnienie mózgu, trzeba go więc
zatrzymać na obserwację. Jest teraz przytomny, ale nie pamięta żadnych wydarzeń sprzed
wypadku. Musiał uderzyć się w głowę, gdy lądowali, a nie wtedy, gdy samolot wpadł do
rowu, jak to opisywał Jack w sprawozdaniu.
W sprawozdaniu? Matt przerzucił papiery i znalazł kartkę tak właśnie zatytułowaną.
Czytał ją pobieżnie, słuchając jednocześnie ortopedy.
– No więc on przypomina sobie, jak lecieli, mając wokół siebie błękit nieba, a następnie
pamięta to, że obudził się w szpitalu. Chłopcy z komisji wypadkowej nie będą tym
zachwyceni.
– A więc będzie dochodzenie?
Cóż to musi być za praca, pomyślał Matt. Odszukiwanie odległych miejsc, w których
rozbił się samolot, a potem odczytywanie z drobnych, niepozornych śladów i znaków
przyczyn katastrofy.
– Oczywiście, że tak. Pilotów i samoloty obowiązuje większy reżim niż lekarzy –
wyjaśnił ortopeda. Niemal dokładnie to samo mówiła niedawno Susan i Claudia.
– Czy potrzebuje pan jeszcze jakichś informacji? Może połączyć pana z oddziałem?
Matt podziękował. Postanowił najpierw przeczytać dokładnie historię choroby pacjentów,
a potem dopiero rozmawiać z opiekującym się nimi personelem. Zabrał się najpierw do
lektury karty Carol Benson. O ileż łatwiej czyta się zapiski wprowadzone najwyraźniej przez
Claudię od nieczytelnych uwag lekarza na górze strony!
Claudia!
Znowu oczami wyobraźni ujrzał jej ciemne, lśniące włosy, wyraziste, ogromne oczy,
nieśmiały, choć zalotny zarazem uśmiech. Przymknął na chwilę oczy, chcąc zebrać
rozproszone myśli i zabrać się do pracy.
W historii choroby Carol Benson znalazł to wszystko, co mu już opowiedziała Claudia,
ale też zapis: „barwiak chromochłonny”. Uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że jest to
rzadkie schorzenie, które może objawiać się jako stan przedrzucawkowy! Połączył się więc z
oddziałem położniczym.
– Jej ciśnienie osiągało niebezpiecznie wysoki poziom, gdy przyszła do nas. Czułam, że
muszę podać środek przeciwciśnieniowy i zdecydowałam się na methyldopę – usłyszał
spokojny kobiecy głos.
Nie posiadał się ze zdumienia. Rzadko spotykało się kobiety, które miały specjalizację
zarówno w ginekologii, jak i w położnictwie.
– To jeden z najlepiej sprawdzonych leków. Nie są znane żadne powikłania u dzieci –
mówiła kobieta pewnym głosem. – Przekazałam Claudii wszystkie szczegóły dotyczące
kuracji. Wprowadziła je do historii choroby.
– A kto będzie sprawował nad nią opiekę po wypisaniu ze szpitala?
– Będzie miała wyznaczone regularne wizyty. Pracuję w przychodni przyszpitalnej, a
pensjonat, w którym zamieszka Carol, jest tuż obok szpitala, będzie więc nadal pod opieką.
Niech pan nas odwiedzi któregoś dnia – dodała.
– Z wielką przyjemnością – obiecał i poprosił o połączenie z oddziałem męskim.
– Bardzo mi przykro, ale doktor Evans i przełożona pielęgniarek są na obchodzie –
usłyszał młody głos. Pielęgniarka, która odebrała telefon, dała mu do zrozumienia, że nie
zawoła teraz lekarza za żadne skarby świata. – Słyszałam, że pan Grace będzie wypisany.
Doktor Evans zadzwoni do was, żeby uzgodnić sprawy transportu – zapewniła. – Zrobi to z
pewnością niedługo.
Matt podziękował i pożegnał się. Miał szczęście, ponieważ w ciągu jednego dnia udało
mu się dowiedzieć czegoś o dwóch spośród trojga pacjentów. Mógł sobie teraz pozwolić na
chwilę odpoczynku.
A może ona wcale nie ma przyjaciela?
– Czy skończył już pan? – usłyszał nad sobą męski głos.
– Jeżeli tak, proszę zostawić te papierzyska. Muszę opowiedzieć panu o naszych
przychodniach.
Uniósł głowę do góry i zobaczył przystojnego mężczyznę, który przedstawił mu się
poprzedniego dnia jako Peter Flint.
– Dzisiaj też pan pracuje? – spytał Matt. Peter uśmiechnął się.
– Jak pan widzi, ale za to nie ma dziś Jacka – wytłumaczył.
– Co nie oznacza, że Jack spędza wolny czas w domu. To prawdziwy pracoholik. Niech
pan uważa, żeby się pan nie upodobnił do niego. Zaraz panu pokażę mapę naszego terenu i
opowiem, jak działają przychodnie, a potem na dowód, jakie mam dobre serce, zabiorę pana
do szpitala na lunch. To dobry sposób, żeby poznać personel, z którym będzie pan prowadził
rozmowy przez telefon, no i spotkać najpiękniejsze pielęgniarki pod słońcem.
Mattowi udzielił się nieco beztroski nastrój Petera. Podejrzewał przy tym, że doktor Flint
nie tyle jest wylewny z natury, co przybiera taką pozę.
Poszli prosto do Katie, która na ich widok odwróciła głowę od komputera. Powitała ich
uśmiechem i natychmiast zadzwonił telefon.
– Najlepiej widać wszystko tu – oznajmił Peter, rozkładając mapę północnej części stanu.
– Każdy dzień oznaczony jest innym kolorem. Linie kropkowane wyznaczają loty do
przychodni odbywane co dwa tygodnie, linią ciągłą oznaczone są loty cotygodniowe, a
przerywanymi niebieskimi kreskami loty piątkowe, które odbywają się raz na miesiąc.
Matt z zainteresowaniem słuchał entuzjastycznej opowieści Petera. Był tym tak
pochłonięty, że gdy Peter nagle skończył, spojrzał na niego zaskoczony.
– No, na dziś wystarczy! – oświadczył. – A teraz chodźmy. Pojedziemy do szpitala i zaraz
pan zobaczy, ile kobiet z Rainbow Bay nie może się wprost doczekać spotkania z
przystojnym, młodym, francuskim lekarzem.
Wyszli na zalany słońcem parking. Peter otworzył drzwi czerwonego sportowego
samochodu, wpuszczając Matta do środka. Ze wszystkich stron ogarnęło go duszne, nagrzane
słońcem powietrze.
Siadając, poczuł wyrzuty sumienia. Dlaczego nie powiedział Claudii, gdzie jedzie?
Dlaczego nie pożegnał się z Katie?
Claudia widziała ich z okna kuchenki i zrobiło jej się smutno. Ogarnęła ją przy tym
zazdrość. Wiedziała dobrze, czym się taka wyprawa zakończy. Wiadomo było, że Peter
przedstawiał zawsze nowym pracownikom najładniejsze pielęgniarki w szpitalu. Taki już
miał zwyczaj i tak będzie na pewno i tym razem.
– Nie sądzę, żeby kierowała nim zwykła życzliwość wobec Matta – odezwała się Katie,
która właśnie nadeszła i stanęła za Claudią – czy też chęć zrobienia mu przyjemności. Dla
niego to po prostu okazja do poznania samemu „nowych twarzy” w szpitalu.
– Jak możesz tak mówić! – zaprotestowała Claudia. Katie uśmiechnęła się tylko.
– Czasami mi się wydaje, że nie wiesz, na jakim świecie żyjesz – skonstatowała, a potem
dodała: – Peter Flint ciągle z ciebie kpi albo robi nieprzystojne uwagi pod twoim adresem, a
ty go bronisz.
– A może on jest po prostu bardzo nieszczęśliwy i dlatego ciągle wszystko obraca w żart?
Może te jego flirty i dowcipy biorą się stąd, że sam nie bardzo wie, czego mu potrzeba, za
czym goni?
– Ależ z ciebie prawdziwe dziecko we mgle! – zakpiła Katie. – Chciałabym, żeby było
tak, jak mówisz, ale obawiam się, że Peter to jeden z tych ludzi, którzy przechodzą beztrosko
przez życie z przekonaniem o swojej doskonałości i są przy tym niewrażliwi na to, co się
dzieje wokół.
Skończywszy swą gorzką tyradę, Katie wyszła z kuchenki, zostawiając oniemiałą
Claudię.
– Nie, to nie może być prawda – powiedziała głośno, choć nikogo przy niej nie było.
Zrobiła sobie filiżankę kawy i usiadła przy stole, żeby zjeść kanapki, starając się nie
myśleć ani o nowym lekarzu, ani o towarzyszących mu teraz zapewne pięknych blondynkach.
To przecież zupełnie zrozumiałe, że Matt ma ochotę poznać różnych młodych ludzi,
zamierza tu przecież spędzić cały rok. Musi mieć więc jakichś przyjaciół, do których mógłby
wpaść, znajomych, z którymi mógłby spędzić wolny czas. Jakąś dziewczynę...
Dziewczynę? Claudia wzdrygnęła się na samą myśl o tej jakiejś dziewczynie.
Wokół Petera kręciła się zawsze masa różnych dziewczyn. Dzwoniły do niego do pracy,
prowadziły jego samochód, otaczały go na różnych przyjęciach. A Matt był przecież również
bardzo przystojny. Choć był przy tym zupełnie do Petera niepodobny.
– W środę zabieramy twoją Lydię do domu – rozległ się głos Jacka, który wszedł właśnie
na kawę. Podszedł do szafki, by wyciągnąć swój ulubiony kubek. – A tak jej przecież zależało
na tej kuracji, gdy znalazła się w szpitalu – dodał w zamyśleniu.
Widać było, że nie wie, co myśleć o tej sprawie.
Claudia spojrzała na niego zdumiona. Jack, który nie jest pewien swego, był zjawiskiem
równie niesamowitym jak Peter, który by spędzał wolny czas bez dziewczyny u boku.
– Bardzo jej zależało – potwierdziła, gdy usiadł naprzeciwko niej z kanapkami, które
wziął z lodówki. – Niektórzy pacjenci są zachwyceni, gdy trafiają po raz pierwszy do szpitala,
bo wtedy, często po raz pierwszy w ich życiu, ktoś o nich zaczyna dbać – mówiła dalej. – Ale
z Lydią od początku było inaczej. Uchodzi wśród swoich za mądrą kobietę, zna się na
medycynie naturalnej i wie dużo o różnych lekach. Wydaje mi się, że chemioterapia stanowiła
dla niej rodzaj wyzwania. Pewnie powiedziała sobie: „Zobaczymy, co potrafi biały człowiek”.
Jack uśmiechnął się.
– Dziękuję – powiedział i popatrzył na nią ciepło. – Takie spojrzenie z zewnątrz bardzo
wiele dla mnie znaczy. Widzisz, czasem się obawiam, że my może zmuszamy bezwiednie
ludzi do przyjazdu do miasta.
W tej chwili Claudia usłyszała skrzypnięcie drzwi. Odwróciła się i zobaczyła Susan.
– Zmuszamy? – powtórzyła Susan, włączając się bez chwili wahania do rozmowy w sobie
tylko właściwy sposób. – Na ogół ludzie zagrożeni chorobą nie mają nic przeciwko temu,
żeby zajął się nimi lekarz. Mam zwykle więcej kłopotów, żeby wytłumaczyć tym, którzy nie
muszą jechać do szpitala, żeby zostali w domu, niż skłonić naprawdę chorych do leczenia.
– Dziękuję – powiedział Jack, zwijając opakowanie po kanapkach w kulkę i wrzucając ją
do kosza. – Dziękuję, Susan, i za twoją opinię. Widać nie jest jeszcze tak źle, ale myślę, że
nie służy mi odpoczynek. Wystarczy jeden dzień bez lotów i już wysiadają mi nerwy.
Potrzebny mi jest chyba ruch i dużo pracy. Najgorzej jest, kiedy nic się nie dzieje.
– Żebyś tylko nie wymówił tego w złą godzinę! – przeraziła się Susan. – Już widzę, jak
Katie dzwoni na alarm, a my pędzimy do jej pokoju i wszystko zaczyna się od początku.
– Pędzicie – poprawił ją Jack. – Dziś Peter ma dyżur, a w nocy jest pod telefonem. On to
uwielbia. Gdy tylko coś się dzieje, jest w siódmym niebie.
Podniósł się i poszedł w kierunku drzwi. Przechodząc koło Claudii, dotknął delikatnie jej
głowy.
– Mądra z ciebie dziewczyna – mruknął i wyszedł.
– Rzeczywiście, prawdziwy okaz mądrości – odezwała się z nie skrywaną złością Susan,
gdy tylko za Jackiem zamknęły się drzwi. – Dlaczego pozwoliłaś Peterowi, żeby zabrał
twojego chłopaka do szpitala? Sama chyba wiesz, że on go przedstawi wszystkim
dziewczynom, które są do wzięcia!
Claudia czuła, że robi jej się gorąco.
– Przecież to nie jest mój chłopak! – zaprotestowała, starając się mówić obojętnym
głosem. – Jestem przecież zaręczona z Anthonym.
– Nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś, kto jest „zaręczony”, spędzał wolny czas gotując
ciotce i odwiedzając obcych ludzi w szpitalu. Jeśli jesteś zaręczona z Anthonym, to dlaczego
zostawiłaś go w domu? Dlaczego on cię tu nigdy nie odwiedza? Nie spędza z tobą
weekendów? Nie dotrzymuje ci towarzystwa?
Claudia czuła, jak jej pałają policzki. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Nie miała
pojęcia, co odpowiedzieć Susan.
– Razem się wychowywaliśmy – wydusiła w końcu. – To znaczy on, jego brat Daniel, i
ja... – Przerwała na chwilę. Nie była jeszcze w stanie mówić o Danielu. – Tak to się jakoś
stało nie wiadomo kiedy, że zaczęliśmy z sobą chodzić... To nie tyle może nawet zaręczyny,
co plany na przyszłość, nadzieja, że...
– Nadzieja, że może któregoś dnia, tak ni stąd, ni zowąd zakochacie się w sobie?
Otrząśnij się, Claudio, i zacznij chodzić wreszcie po ziemi! Jeżeli nie zakochałaś się w nim do
tej pory, dlaczego masz zakochać się właśnie teraz, kiedy go w ogóle nie widujesz? Zacznij
się spotykać z Mattem! Ciesz się życiem!
– Ale on przecież przyjechał tylko na rok! A potem wróci do Francji.
– Byłam we Francji – roześmiała się Susan. – Zapewniam cię, że to zupełnie
cywilizowany kraj, a Francuzi poczuliby się urażeni, słysząc, że przyjazd do ich kraju byłby
dla ciebie zesłaniem.
– Przecież nie to mam na myśli – zaprotestowała Claudia. – Chodziło mi tylko o to, że on
tu będzie za krótko, żeby nasza przyjaźń mogła zamienić się w coś trwałego.
– Co ty w ogóle opowiadasz! Zastanów się tylko! Czasem wystarczy nawet tydzień, nie
mówiąc już o roku. Gdybym miała córkę, cieszyłabym się, gdyby poznała kogoś choćby w
połowie tak sympatycznego jak ten Francuz. Wydaje się całkiem rozsądny, jest do tego miły i
dobrze wychowany, no i całkiem przystojny.
– Prawda, że jest przystojny? – ucieszyła się Claudia, ale zaraz oprzytomniała. – Przecież
on mnie nigdzie jeszcze nie zaprosił i w dodatku nie widzę najmniejszego powodu, dlaczego
miałby to zrobić...
Susan milczała. Śmiejąc się, kiwała tylko głową, jakby chciała powiedzieć koleżance:
„Oj, dzieciaku, dzieciaku”, po czym zabrała kawę i wyszła.
Claudia została sama. Przez chwilę siedziała i rozmyślała, jak powinna się zachować,
gdyby Matt rzeczywiście chciał ją gdzieś zaprosić. Rozważała różne odpowiedzi, ale nic w
końcu nie postanowiła. Sprzątnęła starannie po sobie i wróciła do pracy.
– Pakujesz pewnie teraz dokumentację do Coorawalli? – odezwała się Leonie,
przypominając w ten sposób delikatnie Claudii, że do jej obowiązków należy dopilnowanie,
by wszystkie potrzebne papiery były o oznaczonej porze w samolocie przygotowywanym do
lotu do przychodni.
– Tak. Jane robi szczepienia, prosiła mnie więc o sprawdzenie dat urodzenia wszystkich
dzieci, żeby wiedzieć, które dziecko należy na co zaszczepić.
Leonie pokiwała głową z aprobatą.
– Jack doradził jej, żeby zrobiła także szczepienia przeciw tężcowi – powiedziała. –
Niewielu dorosłym przychodzi do głowy, żeby wziąć dawkę przypominającą, aż się skaleczą,
a wtedy może być kłopot. Dawki przypominające należy brać co dziesięć lat.
– Może więc przejrzę karty pacjentów i sporządzę dla Jane listę tych, którzy nie mieli
ostatnio dawek przypominających? Tylko jak ich potem ściągnąć do przychodni? Przychodzą
przecież tylko ci, którym coś dolega.
– Tym razem będzie inaczej – uśmiechnęła się Leonie. – Przecież Lydia wraca do domu,
więc w Coorawalli będzie wielkie święto. Dlatego właśnie Jack prosił, żeby wziąć większą
ilość szczepionki.
Tym razem uśmiechnęła się Claudia. Widziała już tłumy ludzi zbiegające się na
powitanie samolotu przywożącego Lydię, a zaraz potem Petera i Jane ustawiających ich w
długą kolejkę do szczepienia. Ułożyła na biurku karty chorych z Coorawalli i zabrała się do
pracy.
Gotową listę musiała potem oddać Jane, która miała ją przejrzeć dokładnie, by znaleźć
nazwiska pacjentów przechodzących różne kuracje. Należało zabrać dla nich rozmaite
lekarstwa, a także sprawdzić, czy nie zasięgali porad przez radio już po ostatniej wizycie w
przychodni.
Na zakończenie lista miała trafić do lekarza, który wybierał się tym razem na dyżur.
Zwykle czytał ją z nią w samolocie, poznając w ten sposób pacjentów, których miał wkrótce
badać.
Komuś postronnemu mogłoby się wydawać, że wszystko to jest bardzo skomplikowane i
nieskuteczne. Claudia jednak dobrze wiedziała, że system ten zdawał egzamin. W dodatku
doskonale.
Jak to oceni Matt, gdy już sam zacznie latać?
ROZDZIAŁ PIĄTY
Matt spędził całe popołudnie z Peterem, który udzielał porad przez telefon. Było to
bardzo ważne i odpowiedzialne zadanie.
– Gdybyś przyniósł teraz z magazynu podręczną apteczkę, łatwiej ci będzie zrozumieć, o
czym rozmawiam z pacjentami – odezwał się w pewnej chwili Peter.
Na korytarzu Matt spotkał Claudię. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Miał ogromną
ochotę porozmawiać z nią chwilę, zobaczyć na jej twarzy radosny uśmiech, przy którym
rozbłysłyby jej oczy.
– Peter wysłał mnie po apteczkę – powiedział, starając się za wszelką cenę nie myśleć o
jej oczach.
– Pokażę panu, gdzie ona jest – odrzekła cicho i skierowała się do magazynu.
Znajdowała się tak blisko Matta, że czuł delikatny zapach jej perfum i miał wielką ochotę
pogładzić jej włosy. Ciągnęła go do niej jakaś nieprzeparta siła. Cóż wobec niej znaczyły
ładne buzie pielęgniarek, które poznał w szpitalu!
– To tutaj – odezwała się zmienionym głosem. Można by sądzić, że ich spotkanie
oddziałuje na nią równie silnie jak na niego.
– Dziękuję – szepnął i patrząc na jej delikatne, lekko różowe wargi, wysiłkiem woli
powstrzymał się, by jej nie pocałować.
Siła woli jednak nie wystarczyła i pochylił głowę. Wstrzymał oddech, a potem jego usta
dotknęły delikatnie jej warg. Gdy po chwili odsunął się od niej, spojrzała na niego z
wahaniem, a potem słyszał już tylko echo jej kroków na korytarzu. Jęknął cicho i oparł
rozpaloną głowę o metalową półkę.
– Ty idioto! – powiedział do siebie. – Pracujesz tu dopiero drugi dzień, a już zawracasz
dziewczynie w głowie.
Zdjął pudło z półki i zaniósł je do pokoju radiooperatora. Postanowił zająć się pracą i nie
myśleć w ogóle o Claudii.
Powoli oglądał zawartość apteczki. Było tu chyba wszystko – począwszy od bandaży i
agrafek po lekarstwa wydawane na recepty. Teraz dopiero zrozumiał, skąd Bill mógł mieć
morfinę dla rannego pilota. Można ją podać domięśniowo lub podskórnie, w razie więc nagłej
potrzeby wstrzyknąć ją mógł praktycznie każdy.
Studiując spis leków i środków pierwszej pomocy, który znajdował się w górnej części
apteczki, nie mógł się nadziwić zapobiegliwości i troskliwości, z jaką dbano, by ludzie
zamieszkujący odległe tereny mieli możliwość ratowania życia. Nagle usłyszał głos Petera.
Witał się właśnie z kimś przez telefon. Mówił pewnie i spokojnie, najwyraźniej dodając
komuś otuchy. Jego głos wywarł na Matcie wielkie wrażenie. Czyżby to był ten sam
ekscentryczny playboy, z którym parę godzin temu był na lunchu w szpitalu?
– A co pan Cranston robił dziś rano? – zapytał Peter, przerywając pani Cranston całą
litanię dolegliwości, którą Matt doskonale słyszał ze swego miejsca.
Słuchając rozmówczyni, Peter wprowadził nazwisko pacjenta do komputera i przeglądał
historię choroby.
– Pracował w szopie?
Peter trzymał słuchawkę z daleka od ucha, tak, by Matt mógł wszystko słyszeć.
– Muszę wiedzieć, co robił w tej szopie – tłumaczył. – Jeśli na przykład przygotowywał
chemikalia do oprysków, mogło mu coś prysnąć do oka, a jeżeli uruchomił szlifierkę, mógł
mu do oka wpaść opiłek metalu. Czy mogłaby pani odłożyć słuchawkę i pójść do niego?
Proszę go zapytać, co robił w szopie. – Gdy Peter usłyszał odgłos odkładanej słuchawki,
zwrócił się do Matta:
– Co o tym myślisz?
– Mam na tyle oleju w głowie, żeby nic nie myśleć, zanim nie poznam szczegółów. Czy
on przepłukał to oko wodą?
– To była pierwsza rzecz, jaką zrobił po przyjściu do domu na lunch. Tak ona
przynajmniej mówi. Włożył sobie głowę pod kran i lał wodę przez dziesięć minut, a ona
dawała właśnie dzieciom jeść i piekła ciasto, i nie przyszło jej do głowy, żeby go zapytać, co
się stało.
– Ale dlaczego dopiero teraz zadzwoniła, skoro oko bolało go w południe? Przecież
dochodzi czwarta.
Peter uśmiechnął się.
– Wcale nie wiadomo, czy go wtedy coś bolało – odparł.
– Pewne jest tylko, że w południe coś mu się stało. Po lunchu poszedł się przespać i
obudził go straszny ból. Słyszałem wyraźnie dochodzący z oddali jęk.
Matt spojrzał na Petera. Był przekonany, że postawił już diagnozę. Po chwili usłyszeli,
jak pani Cranston podnosi słuchawkę.
– Spawał rano nową bramkę w ogrodzeniu na pastwisku – powiedziała, a Peter pokiwał
głową z uśmiechem.
– To zapalenie spojówek, proszę pani. Nie włożył pewnie maski albo odsunął ją na chwilę
na bok, żeby na coś popatrzeć, i tak doszło do oparzenia. Czy drugie oko jest w porządku?
Matt nie dosłyszał odpowiedzi, ale zauważył, że Peter przesunął palcem po niebieskim
wykresie, który leżał przed nim na biurku.
– Potrzebny będzie pani lek numer 164 – oznajmił. – Jest na tacce A. Powinien być
trzymany w niskiej temperaturze. Czy przechowuje go pani w lodówce?
Musiała odpowiedzieć twierdząco, bo Peter robił wrażenie zadowolonego.
– Świetnie – stwierdził. – W każdym pojemniku znajduje się jedna dawka. Stosować
należy tak jak zwykłe krople do oczu, a więc musi pani odciągnąć powiekę w dół i wpuścić
lekarstwo. Krople znieczulą oko i na jakiś czas uśmierzą ból.
Zamilkł na chwilę. Pani Cranston zapisywała teraz najpewniej jego polecenia.
– Proszę teraz spojrzeć na tackę A, pozycja 204. Znajdzie tam pani opaski na oko. Po
zakropieniu lekarstwa proszę ją przyłożyć i podać mężowi panadeinę lub inny środek
przeciwbólowy. Krople będą działać od pół godziny do godziny. Niech go pani zapewni, że
tak ostry ból już nie powróci, ale gdyby za godzinę dawał mu się jeszcze we znaki, proszę do
mnie zadzwonić. Damy mu wtedy coś innego.
Znowu zamilkł, ale tym razem notował swe polecenia na karcie choroby, a potem
wprowadził do komputera datę, godzinę i sposób leczenia.
– A teraz dobrze by było, żeby powtórzyła pani wszystko, co powiedziałem – odezwał
się. – Zobaczymy, czy o czymś nie zapomnieliśmy.
Matt zachwycony był sposobem, w jaki Peter rozmawiał z panią Cranston. Nie traktował
jej z góry, uspokajał, pomagał we właściwym zrozumieniu swoich poleceń.
– Wszystko się zgadza – potwierdził. – Bardzo proszę, niech pani zatelefonuje do mnie za
godzinę, bez względu na to, jak mąż będzie się czuł. Na pewno wszystko będzie dobrze –
dodał i odłożył słuchawkę. – Jak widzisz, to wcale nie takie trudne – zwrócił się do Matta z
uśmiechem.
– Może i nie, ale pod warunkiem, że zna się ludzi. Zapalenie spojówek wywołane
spawarką elektryczną? Nie powiesz chyba, że to często spotykana przypadłość w praktyce
lekarza domowego?
– Ależ tak! Zdarza się tutaj dość często. To tak, jak oparzenie powierzchowne rogówki –
tłumaczył Peter. – Trzeba się z nim liczyć, gdy ból występuje od sześciu do dwunastu godzin
po wypadku. Większość tych nieszczęśników nie zdaje sobie sprawy, że stało się coś
poważnego, dopóki nie obudzi ich koszmarny ból o drugiej nad ranem. I nic na to nie można
poradzić poza podaniem środków przeciwbólowych.
– A ta cała papierkowa dłubanina i praca przy komputerze? – spytał Matt, zastanawiając
się nie po raz pierwszy zresztą, w jakim właściwie celu należy notować najdrobniejsze
szczegóły dotyczące każdej choroby.
– Czasem wydaje mi się, że to wszystko tylko po to, żebyśmy stale musieli coś robić –
jęknął Peter. – Musimy zanotować w dzienniku wszystkie porady, jakich udzielamy.
Prowadzimy karty choroby wszystkich stałych pacjentów, żeby wiedzieć o alergiach, stale
przyjmowanych lekach i ogólnym stanie pacjentów.
– I w ten sposób uporczywy kaszel u dziecka, które nigdy nie przechodziło astmy, będzie
jedynie uporczywym kaszlem, podczas gdy taki sam kaszel u astmatyka zapowiadać może
poważny atak?
– No właśnie – potwierdził Peter. – W karcie choroby zapisujemy też wszystkie dane
dotyczące kuracji, a potem stanu pochorobowego.
Matt pokiwał głową.
– No a komputer? – zapytał. – Przecież to tylko podwójna praca. Wprowadzasz do niego
to, co zapisałeś już w karcie.
– Uważasz, że to podwójna praca? – zawołał Peter. – To jest poczwórna praca! – dodał ze
złością. – Ale muszę przyznać, że właściwie zupełnie się nie znam na komputerze i że
komputer mnie przeraża! Potrafię wykonać jedynie najprostsze czynności. Wszyscy tu o tym
wiedzą i gdy tylko coś zacznie działać nie tak, okazuje się potem, że to moja wina. A
przysięgam ci, że najchętniej bym się do niego nawet nie zbliżał, gdyby to tylko było
możliwe.
– No to po co go w ogóle używać? – spytał Matt, z trudem powstrzymując śmiech.
– Musimy – odparł Peter. – Mówiąc szczerze, wiem nawet dlaczego. Zamiast opasłych
tomów z historiami chorób będziemy w torbach wozić dyskietki. W przychodniach za
pomocą modemów będziemy mogli uzyskać każdą niezbędną informację, która do tej pory
zaśmiecała nasze mózgi.
– To wszystko prawda – przytaknął Matt. – Zgadzam się, że mogą być w wielu
wypadkach pomocne. Czy jednak zawsze można na nich polegać? Czy rzeczywiście
nadejdzie kiedyś taki czas, że można im będzie zaufać bez reszty i pozbyć się zapisów historii
choroby? Co na przykład zrobić, jeśli bateria w komputerze się wyczerpie?
Peter był wyraźnie zadowolony.
– Będę o tym pamiętał w czasie rozmowy z Jackiem. Naprawdę cieszę się, chłopie, że tu
jesteś. Trochę mnie zawiodłeś podczas lunchu, kiedy nie doceniałeś moich starań, ale teraz,
kiedy wiem, że tak jak ja nie masz ochoty na to, żeby komputery zaczęły rządzić światem i
ludźmi, czuję, że zostaniemy przyjaciółmi.
Poklepał Matta po ramieniu i znowu podniósł słuchawkę telefonu, który właśnie odezwał
się na biurku. Tym razem dzwoniła zdenerwowana młoda mama. Jej synek nie miał
wypróżnienia i Peter uspokajał ją, jak mógł, że maleństwu nic zapewne nie dolega.
– Co by te kobiety zrobiły, gdyby nie mogły zasięgnąć porady przez telefon! – zauważył
Matt.
– To wcale nie jest takie jednoznaczne – odparł Peter. – Wszystko ma dobre i złe strony.
Kiedyś, gdy łączność była tylko radiowa, ta młoda kobieta już dawno podzieliłaby się swoim
niepokojem ze wszystkimi wokół i zewsząd byłaby zasypywana radami. Dziesiątki kobiet
zwierzałyby się ze swoich przeżyć, opowiadając, co one robiły, gdy ich niemowlęta miały
zaparcia. A teraz otrzymuje jedynie fachową poradę ode mnie. Nikt nie podsuwa jej babskich
środków, jak wtedy, gdy łączność była radiowa.
– Z tego, co mówisz, wynika, że radio było dla tych kobiet swego rodzaju oknem na świat
i pełniło rolę poczekalni w przychodni czy sklepu, gdzie kobiety zwykle wymieniają poglądy.
Peter pokiwał głową.
– Zgadza się. Radio dawało im możliwość kontaktowania się z sąsiadkami, plotkowania
„przez płot”, choć ten płot mógł być bardzo daleko.
Jak ten człowiek potrafi zrozumieć swoje pacjentki! Wczuć się w sytuację kobiety! Matt
nie potrafił tego pojąć. Przecież ten sam człowiek odgrywał zarazem rolę beztroskiego
uwodziciela. Był w towarzystwie kobiet czarujący, ale Matt odnosił wrażenie, że traktował je
jak zabawki, istoty, którym można prawić komplementy, z którymi dobrze jest flirtować, a
nawet pójść do łóżka, ale których nie traktowało się poważnie.
I oto teraz Peter był innym człowiekiem.
– Jakaś młoda kobieta zgłasza się przez radio. – Głos Katie wyrwał Matta z zamyślenia. –
Odbywa właśnie podróż mikrobusem w towarzystwie sześciu innych osób na północny
zachód. Skarży się, z oczywistym zakłopotaniem, wydając z siebie przy tym różne „achy” i
„ochy”, na piekący ból przy oddawaniu moczu.
Katie podniosła się z krzesła.
– Podejdź, proszę, tylko nie rób sobie z niej żartów. Biedactwo odchodzi od zmysłów z
rozpaczy, że musi o tym publicznie opowiadać. Nie utrudniaj jej wszystkiego.
Peter zmarszczył czoło, podchodząc do Katie. Czy jej uwagi sprawiły mu przykrość?
Katie jest chyba dla niego zbyt surowa. Claudia mówiła przecież, że pracują z sobą od lat.
Powinna go więc lepiej znać.
Peter przedstawił się chorej kobiecie, a potem zapytał ją o imię, nazwisko, adres i
aktualne miejsce pobytu.
– Proszę, niech pani teraz uważa – ciągnął. – Będę zadawał pytania, a pani będzie
odpowiadać tylko tak lub nie. A może poprosi pani towarzyszy podróży, żeby usiedli trochę
dalej od pani? Łatwiej będzie nam chyba wtedy rozmawiać.
– Cóż za człowiek z tego Petera! – mruknęła Katie. – Dopiero kiedy wpadam w furię i mu
wymyślam, potrafi się zachować – dodała, wychodząc z pokoju.
Peter podawał kolejno symptomy zapalenia pęcherza, czekając na odpowiedzi
roztrzęsionej kobiety. Ciekawe, czy i podróżni zabierają z sobą podręczne apteczki,
zastanawiał się Matt. A jeśli nie, w jaki sposób Peter udzieli jej pomocy?
– W porządku – powiedział w końcu Peter. – Teraz pani kolej. Jakie antybiotyki znajdują
się w waszej apteczce?
Zapadła cisza. Dziewczyna prosiła pewnie kogoś, by sprawdził.
– Bactrim, eryc, augmentin i amoksil – powtórzył Peter. – To całkiem duży wybór.
– Każdy z nas był przed wyjazdem u swojego lekarza domowego – tłumaczyła kobieta. –
I każdy dostał inne leki.
– A pani co dostała?
– Amoksil – odpowiedziała tak głośno, że Matt usłyszał bez trudu.
– Czy to znaczy, że przyjmowała pani już amoksil przedtem? Czy mogę mieć pewność,
że nie jest pani na niego uczulona?
– dopytywał się Peter.
– Ależ tak – odparła, opowiadając dokładnie o przebytych infekcjach, które jej lekarz
zwalczał właśnie amoksilem.
– To świetnie. Proszę więc natychmiast przyjąć pierwszą tabletkę. He miligramów mają
te kapsułki?
– Dwieście pięćdziesiąt miligramów – odparła.
– Proszę przyjmować jedną tabletkę co osiem godzin – polecił, a potem dodał: – Niech
pani pamięta, że to ma być rzeczywiście co osiem godzin, choćby się miała pani budzić w
środku nocy. Proszę nastawić budzik. To bardzo ważne. – Zamilkł na chwilę, a potem
zapytał: – Czy nie macie przypadkiem wody sodowej lub jakiejś innej wody gazowanej?
– Czy nie mamy wody sodowej? Używamy jej teraz do wszystkiego – odezwał się męski
głos. – Nazywam się George Wallace, jestem mężem Stelli. Ona musiała na chwilę odejść.
Matt i Peter uśmiechnęli się jednocześnie, słuchając George^, ale był to uśmiech pełen
sympatii i współczucia dla Stelli.
– Proszę ją namówić, żeby piła rozcieńczoną wodę sodową. Może sobie do tego dolać
soku lub dosypać cukru. Pomoże to zalkalizować mocz i złagodzić uczucie pieczenia, zanim
antybiotyk zacznie działać. Dokąd jedziecie?
– Chcieliśmy dojechać jutro wieczorem do maleńkiej miejscowości, która się nazywa
Castleford – odparł George Wallace. – Może powinniśmy się pospieszyć? Czy znajdziemy
tam jakąś pomoc?
– Nie ma takiej potrzeby, chyba że pani Wallace gorzej się poczuje. Ale i wtedy lepiej nie
spieszyć się na tych drogach. W Castleford jest mały szpital prowadzony przez siostrę Jensen.
Zawiadomię ją o waszym przyjeździe. Zrobi analizę moczu i z pewnością potwierdzi moją
diagnozę. Gdyby jednak uznała, że konieczna jest pomoc lekarska, wezwie nas albo skieruje
was do najbliższej przychodni.
– Woda sodowa? – spytał ze zdziwieniem Matt. – Czy to jeden ze środków stosowanych
przez ludową medycynę?
Peter zakończył właśnie rozmowę.
– A jak myślisz? – spytał z uśmiechem. – Co zawierają te wszystkie musujące miksturki,
które zwykle przepisujemy? Właśnie wodę sodową z domieszką kwasku cytrynowego. Musi
w tym coś być, skoro stosowane jest z dobrym skutkiem od lat!
Matt uśmiechnął się do Petera z sympatią i przypomniał sobie, że podczas pierwszego
spotkania był wobec niego nastawiony sceptycznie. Skąd się to wzięło, ten brak zaufania?
W tej samej chwili uprzytomnił sobie, że Claudia traktowała Petera z dystansem. I jak się
zaczerwieniła pierwszego dnia ich znajomości, gdy w pokoju pojawił się Peter Flint.
Claudia! Ogarnął go wstyd i poczucie winy. Musi zaraz się z nią spotkać i przeprosić za
ten pocałunek. Spojrzał na zegarek. Minęła piąta! Pewnie Claudia poszła do domu.
– Już patrzysz na zegarek? – zapytał z udaną surowością Peter. – Bierz przykład z Katie.
Miała prawo wyjść stąd punkt piąta, powinna była nawet to zrobić, gdyby chciała
przestrzegać umów wywalczonych przez związki zawodowe, a ona siedziała do końca mojej
rozmowy z panią Wallace. Dopiero teraz przekaże stanowisko dyżurnemu.
Słysząc swoje imię, Katie rozejrzała się wokół. Oczy jej ciskały błyskawice, potem
jednak odwróciła się z powrotem do swego biurka, a fala włosów zakryła jej oczy.
Coś musiało kiedyś między nimi zajść, pomyślał Matt. Czy nadal coś ich łączy? Szybko
jednak powrócił myślami do Claudii. Każda chwila oddalała ją od niego coraz bardziej.
Pozbierał naprędce zawartość apteczki i odniósł ją do magazynu. Gdy wyszedł, na
korytarzu czekał na niego Peter.
– Zostanę tu jeszcze – powiedział. – Mam dziś dyżur telefoniczny i zawsze człowiek
zalega z papierkową robotą.
Matt uśmiechnął się i w głębi ducha odetchnął z ulgą. Obawiał się, że Peter zaproponuje
znowu wspólne spędzenie wieczoru.
A on spieszył się do Claudii.
Trudno by było wymyślić jakąś rozsądną wymówkę, skoro mieszka w tym mieście
dopiero od kilku dni. Pożegnał się, a potem przeszedł szybko przez puste pomieszczenia i
korytarze, sprawdzając, czy nie ma gdzieś Claudii. Musi się z nią zobaczyć, czy jednak
wypada mu pójść do domu jej ciotki?
W czasie pobytu w Australii poznał wiele dziewczyn i wszystkie zapraszały go do
domów rodzinnych, gdzie go serdecznie przyjmowano. Wszyscy Australijczycy okazywali
życzliwość przybyszowi z dalekiego kraju, ale jak zachowa się Claudia? Coś ją wyróżnia
spośród innych dziewczyn, a on czuł, że nie wolno mu zrobić fałszywego kroku. Czy jednak
ten nieprzemyślany pocałunek, któremu nie umiał się oprzeć, nie był właśnie takim
fałszywym krokiem?
Claudia wróciła pospiesznie do domu, starając się nie myśleć o Matcie. A jednak czuła na
ustach jego wargi, a dom ciotki Stephy nie był najlepszym miejscem, gdzie można by ukoić
znękaną duszę.
Wzięła więc prysznic i przebrała się. Dobierała starannie każdy szczegół garderoby, choć
Matt nie umawiał się z nią przecież ani nie prosił o spotkanie! Wczoraj odwiedził swoich
pacjentów, nie było więc powodu, by miał dzisiaj iść znowu do szpitala.
– Jakiś młody człowiek do ciebie.
Głos ciotki Stephy odbił się echem od ścian starego domostwa, a serce Claudii zamarło.
Odwróciła się od lustra, przestraszona swoim wyglądem. Z trudem siebie poznawała. Z lustra
patrzyła twarz dziewczyny o nieprzytomnych, błyszczących oczach i czerwonych,
rozgorączkowanych policzkach. Zmusiła się do powolnego, spokojnego kroku.
– Ależ musi pan zostać u nas na kolacji – usłyszała głos ciotki i wstrząsnął nią paniczny
strach, zanim jeszcze zdążyła zastanowić się nad sytuacją. – Doktor Laurant chciałby
towarzyszyć ci do szpitala – oznajmiła ciotka Stepha, gdy Claudia dotarła do werandy –
zaprosiłam go więc na kolację.
– Bardzo proszę, niech mi pani mówi po imieniu!
Jego dźwięczny głos zagłuszył jej cichutkie „dobry wieczór” i zaraz potem zaciągnięci
zostali przez pełną energii, jowialną panią do dużej kuchni, w której toczyło się życie
domowników.
– A więc jest pan na poły Francuzem, na poły Anglikiem. A w nas płynie krew
australijska i włoska – podsumowała ciotka Stepha, gdy już skończyła wypytywać Matta o
jego koligacje rodzinne.
Kolacja upływała w miłym nastroju, a potrawy, którymi częstowała starsza pani, były
naprawdę wyśmienite. Matt odsunął od siebie pusty talerz.
– Szukanie żony za kanałem La Manche to niemal obyczaj w mojej rodzinie – opowiadał
z uśmiechem. – Mój dziadek, który był Francuzem, wyjechał jako młody człowiek do pracy w
Anglii. Poznał tam moją babkę. Ojciec postąpił dokładnie na odwrót: wyjechał do Francji na
studia, spotkał moją matkę, zakochał się i już tam został. Odwiedzał jednak regularnie rodzinę
i ja uczyłem się w Anglii. Teraz dziadkowie już nie żyją, więc moje siostry kończą naukę we
Francji. Ojciec zawsze mówi, że czuje się przede wszystkim Francuzem, bez względu na to,
ile jakiej krwi płynie w jego żyłach.
Claudia uśmiechnęła się. Matt najwyraźniej bardzo kochał swoją rodzinę. Mówiły o tym
jego oczy, pełne ciepła i tkliwości, a także głos, który zmieniał się, gdy wspominał swych
bliskich.
Rozumiała go doskonale. Ona przecież także kochała swoją rodzinę.
– No a jakie są twoje plany? – dopytywała się ciotka. – Czy pójdziesz w ślady mężczyzn
ze swojej rodziny? Może tu spotkasz jakąś dziewczynę, ożenisz się i osiądziesz na stałe?
Claudia wstrzymała oddech. Jak ciotka może zadawać podobne pytania? Czyżby nie
zdawała sobie sprawy, że podobne rozważania są dla niej krępujące?
Spojrzała na Matta z przerażeniem, on jednak chyba nie uważał tego pytania za
niestosowne, bo uśmiechał się tylko, potrząsając przecząco głową.
– Francja znajduje się nieco dalej od Australii niż od Anglii – zauważył. – A zresztą,
muszę przecież myśleć o dalszej pracy.
– Zamilkł na chwilę i zwrócił się w stronę Claudii. – Zawsze pragnąłem pójść w ślady
ojca. Dyplom uzyskałem w Anglii, gdzie ojciec studiował, a specjalizację chciałbym, tak jak
on, zrobić we Francji. W ten sposób tworzymy własną, rodzinną tradycję.
– Jaką specjalizację? – spytała Claudia, która starała się ukryć zmieszanie.
Uśmiechnął się znowu. Był to promienny, słoneczny uśmiech człowieka, który
zaplanował już swoją przyszłość i wierzy, że uda mu się wszystko pomyślnie zrealizować.
– Chciałbym się specjalizować w okulistyce – odparł. – To domena mojego ojca. Trudno
się chyba dziwić, że to właśnie wybrałem, bo chowałem się pośród modeli i rycin
przedstawiających oczy. To były moje zabawki. Ojciec przyjechał do Francji na staż w
paryskim szpitalu i wtedy właśnie poznał moją matkę.
A więc nawet gdyby zakochał się w Australii, nie zmieni planów i nie zostanie tutaj,
pomyślała Claudia. W głosie Matta łatwo było wyczuć ogromny zapał i stanowczość, gdy
mówił o swej przyszłości.
Gdyby zakochał się w Australii czy we mnie? – zastanowiła się znowu. Chodzi ci chyba o
to drugie, zakpiła sama z siebie.
– Claudio, zdecyduj się na coś – przerwała jej ciotka. – Czy będziesz dalej tak siedzieć,
marząc nie wiadomo o czym, czy też zabierzesz Matta do szpitala, żeby mu pokazać swoich
ukochanych pacjentów?
Zrobiła się znowu czerwona. Myślami była daleko stąd, a gdy dojrzała uśmiech na jego
twarzy, krew uderzyła jej do głowy.
– Sprzątniemy najpierw ze stołu – powiedziała, wstając z krzesła. Starała się ukryć
zmieszanie, udając bardzo zajętą.
– Idźcie już, idźcie! – nalegała ciotka, wymachując przy tym rękami tak, jak to robiła,
wyganiając kurczęta z ogrodu. – Przyprowadź potem Matta na kawę – nakazała Claudii. –
Jestem pewna, że będąc na poły Francuzem, doceni moją kawę.
Po co ciotka to wszystko mówi?
Przecież ona mnie właściwie swata!
Matt powiedział wyraźnie, że nie ma zamiaru zostać w Australii. A wiadomo przecież, że
ja nigdy, przenigdy stąd nie wyjadę. I ciotka wie o tym doskonale! Poczuła, że nie potrafi
dłużej zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Wybąkała jakieś usprawiedliwienie i
pobiegła do swego pokoju.
Gdy po chwili wyszła, Matt siedział na górnym stopniu schodów werandy. Wstał, gdy
tylko usłyszał stukot jej sandałków na drewnianej podłodze. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.
Przytrzymał ją mocno, jakby potrzebowała pomocy przy zejściu na dół.
– Przepraszam za moje najście – powiedział. – Wcale nie miałem zamiaru składać wizyt
bez zaproszenia – dodał, puszczając jej rękę.
Podszedł do furtki i otworzył ją, robiąc Claudii przejście. Gdy go mijała, zauważyła w
jego oczach niepokój i zakłopotanie. Dodało jej to odwagi.
– Jeszcze się taki nie znalazł, kto by potrafił odmówić mojej ciotce, zwłaszcza gdy
ogarnia ją przypływ energii – pocieszyła go. – A poza tym...
Chciała mu powiedzieć, że było jej bardzo miło gościć go u siebie, ale jej oczy spoczęły
bezwiednie na jego ustach.
Przypomniała sobie, co czuła, gdy ją całował... Dotyk jego skóry... Bijąca z niego
stanowczość i siła. Fale gorąca, które ją ogarniały.
I słowa zamarły jej na ustach.
Stali tak przy otwartej furtce, a wokół panowała cisza i spokój. Urzekający zapach
uroczynu czerwonego mieszał się z zapachem morza. Słychać było szelest traw poruszanych
przez skaczące żaby, czasem pisk nietoperza gdzieś nad głową. Cała przyroda zamarła w
oczekiwaniu. Oni też oczekiwali czegoś...
Gdy . w końcu się odezwał, głos jego był ledwo słyszalny. Czyżby odczuwał to samo co
ona? Czyżby i on obawiał się, że urok, pod którego mocą obydwoje się znajdują, zniknie bez
śladu?
– Wtedy, kiedy byliśmy w magazynie, wcale nie miałem zamiaru cię pocałować, ale
teraz, gdy powinienem cię za to przeprosić, pragnę pocałować cię znowu.
Nie poruszyła się. Wyciągnęła tylko rękę przed siebie, by przytrzymać się bramy.
Pochylił się i jego usta jeszcze raz dotknęły jej warg. Zimne z początku, rozpaliły się ogniem,
który ogarnął ich gwałtownym płomieniem. Claudia trzymała się kurczowo ogrodzenia,
zaciskając mocno palce.
– Ciekawe, co powiedzą twoi pacjenci.
Wyszeptał jej to do ucha, a ona próbowała zrozumieć jego słowa, lecz bezskutecznie.
Kłębiące się myśli rozsadzały jej czaszkę. Nadal trzymała się kurczowo furtki, tak jak tonący
marynarz pasa ratunkowego. Uniósł w końcu głowę, a wtedy ona otworzyła oczy i ujrzała
jego profil na tle fioletoworóżowego nieba... Objął ją mocno i przytulił do siebie, a drugą ręką
zdjął palce z ogrodzenia.
– Czy warto się bać miłości? – zapytał, prowadząc ją w kierunku ścieżki wiodącej do
szpitala.
Spojrzała na niego, nie mogąc uwierzyć, że odgadł jej najtajniejsze myśli. Co powinnam
teraz odpowiedzieć? – zastanawiała się. Czy ja w ogóle wiem cokolwiek o miłości?
Nie mogła sobie w żaden sposób przypomnieć, co czuła, gdy parę razy pocałowali się z
Danielem, ale pamiętała dobrze, że gdy Anthony pocałował ją raz czy dwa, nie straciła
spokoju ducha, nogi się pod nią nie uginały i przez cały czas jej umysł funkcjonował bez
zakłóceń.
– Moi rodzice zakochali się, gdy mieli siedemnaście lat i nadal kochają się, mimo że było
to trzydzieści siedem lat temu – oznajmiła.
Nie miała przy tym pojęcia, dlaczego właściwie to powiedziała, nie mówiąc już o tym, że
wcale nie była pewna, czy ma to jakikolwiek związek z tym, co się z nimi teraz działo.
Roześmiał się cicho.
– Czyli miłość prowadzi do ślubu, a potem młoda para żyje długo i szczęśliwie. Mnie też
wydaje się to słuszne, kochanie – szeptał jej do ucha. – Nie należy się więc w miłość tylko
bawić albo kochać się tylko dlatego, że to przyjemność?
Wiedziała, że Matt żartuje, ale czy przypadkiem w tonie jego głosu nie kryło się
powątpiewanie? Szła przed siebie, bo prowadził ją, ale robiła to automatycznie. Jej myśli
zajęte były zupełnie czymś innym. Pocałunek tego mężczyzny postawił przed nią wyzwanie.
– Nie bardzo wiem, co znaczy kochanie się dla przyjemności, ale coś mi się wydaje, że to
podobne do przygody miłosnej.
Roześmiał się i przytulił ją mocniej.
– Chyba tak – przyznał. – I coś mi się nie wydaje, żeby to było w twoim stylu.
Byli właśnie w połowie drogi do szpitala. Zdjął rękę z jej ramienia, a ona zwróciła do
niego twarz. Wszystko było teraz zupełnie jasne.
– Nigdy nie przeżyłam żadnej przygody miłosnej – wyznała.
– I chyba masz rację, że to nie dla mnie.
Lepiej będzie, gdy pomyśli sobie, że moim celem jest małżeństwo, zadecydowała. Bała
się jednak kontaktów z Mattem z innego powodu. Dokładnie po upływie roku ich cudowna
przygoda miłosna dobiec by musiała końca. Powiedzieliby sobie po prostu do widzenia, bo on
przecież chce wyjechać z Australii.
Byłoby to kolejne rozstanie, kolejna utrata bliskiej osoby, a tego nie chciała więcej
przeżywać. Nie wytrzymałoby już jej serce, tyle razy ranione przez okrutny los!
Milczał, a ona czuła, jak rośnie w niej niepokój. Odezwała się więc znowu, by zagłuszyć
ciszę:
– Zdaję sobie teraz sprawę, że moi rodzice mieli na mnie zawsze duży wpływ, a
wychowanie, jakie otrzymałam, do tej pory decyduje o moim zachowaniu, ale nawet gdyby
nie to, nie wyobrażam sobie, żebym mogła pochwalać krótki romans z lekarzem, choćby nie
wiem jak dobrze całował.
Z trudem wymawiała te słowa, zdając sobie sprawę, że jej argumenty mogą się mu wydać
pruderyjne i świętoszkowate. Nie spuszczał z niej wzroku. Był skupiony i chłonął każde jej
słowo.
– Nie ośmieliłbym się zaproponować ci przygody miłosnej – powiedział poważnie. – W
samym już słowie „przygoda” kryje się zapowiedź końca, choćby nic jeszcze się naprawdę
nie zaczęło. To coś między nami warte jest, jak myślę, lepszego losu.
Starała się zrozumieć wszystko, co mówił, zmarszczyła brwi, a wtedy poczuła jego wargi
na czole. Pocałował ją delikatnie powyżej nosa, jak zwykła to czynić jej mama, gdy starała się
ukoić ból lub zmartwienie.
– Wszystko sobie jeszcze wyjaśnimy – obiecał – ale później!
Kiedy już pożegnasz się z Lydią, poczytasz Gilbertowi i poznasz mnie z Carol, która chce
wrócić z bliźniakami do buszu, żeby dalej prowadzić kopalnię cyny.
Mogła mu już teraz tylko dotrzymać kroku. Zbyt była oszołomiona, by zdobyć się na
cokolwiek innego. Głos wewnętrzny, który jeszcze przed chwilą kpił sobie z jej
pompatycznych stwierdzeń, doradzał teraz roztropność.
Łatwo można dać się porwać uczuciu do tego człowieka i stracić dla niego głowę. Tylko
że nie byłoby wtedy szansy na wspólne, długie i szczęśliwe życie. Czekałaby ją wówczas
jedynie samotność i kolejny bolesny zawód.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
I tak, zdawałoby się niepostrzeżenie, Matt stał się nieodłączną częścią jej życia. Minęły
zaledwie dwa tygodnie, a Claudii trudno było wyobrazić sobie, że kiedyś, nie tak dawno
przecież, wcale go nie znała.
– Matt dzisiaj wraca? – spytała ją ciotka przy śniadaniu. Kiwnęła głową, starając się
zachować obojętność, co było trudne, bo wystarczyło, by ktoś wymówił przy niej jego imię, a
ręce zaczynały jej drżeć i serce biło jak oszalałe.
– Nie gotuj tylko żadnych powitalnych kolacji – ostrzegła. – Samoloty przywożące
personel z przychodni rzadko przybywają na czas.
Matt odbywał właśnie pierwszą dwudniową praktykę w przychodni i poprzedniego dnia,
po raz pierwszy, odkąd przybył do bazy, nie spotkali się wieczorem.
Widywali się do tej pory codziennie, ale nie działo się przy tym właściwie nic
specjalnego. Trudno by to było nawet nazwać wspólnym „bywaniem” czy „wychodzeniem”.
Szli co rano razem do pracy, chyba że Matt miał dyżur telefoniczny, wracali też razem do
domu, jeśli tylko kończyli pracę o tej samej porze.
Podczas weekendów zabierała go na plażę. Wspólnie też zwiedzali miasto. Claudii
zdawało się czasem, że widzi je po raz pierwszy, gdy na znajome ulice patrzyła oczami Matta.
Wieczory tylko bywały inne. Najpierw był spacer do szpitala, a potem po powrocie
całowali się długo w cienistym ogrodzie lub na werandzie. Gdy Matt pracował dłużej, wracała
do domu sama, by znaleźć go potem na schodach. Siedział tam i czekał, by jej opowiedzieć,
co robił przez cały dzień, by wziąć ją za rękę i pocałować.
– Zabierzesz go do domu, żeby pokazać rodzinie? Kolejne pytanie ciotki wyrwało ją z
zamyślenia.
– Sama przecież wiesz, że to nie ma sensu – odparła ostrzejszym, niż zamierzała, tonem.
– Nie mamy żadnych planów na przyszłość, więc przyjeżdżanie z nim do domu
zdenerwowałoby tylko mamę, która mnie prosiła, żebym nie wracała na farmę przed
upływem pół roku. Pewnie by to też sprawiło przykrość Anthony’emu i jego rodzinie, nie
mówiąc już o tym, że i Matt czułby się dziwnie. Pamiętaj, że jesteśmy tylko przyjaciółmi –
przypomniała ciotce i wyszła do kuchni, chcąc ukryć zakłopotanie.
Gdy wieczorem wróciła ze szpitala i otworzyła furtkę, Matt siedział na schodkach.
Zauważyła w nim jakąś zmianę.
– Jak się udała podróż? – spytała, podając mu rękę. A on przyciągnął ją do siebie i
posadził obok.
Nie odpowiedział od razu, lecz przytulił się, chowając twarz w jej włosach, jakby szukał
schronienia.
– Nie bardzo – wyznał w końcu. – Byłem na Herd Island i w Cabbage Tree, gdzie
mieszkają aborygeni, więc wiedziałem, czego się można spodziewać, ale Caltura! Teraz
rozumiem, dlaczego przyjęcia w przychodni trwają tam cały dzień.
Claudia próbowała sobie przypomnieć, co słyszała o Calturze. Wiedziała, że z tym
miejscem związany był jakiś problem, nie mogła sobie jednak przypomnieć jaki...
– W miejscowościach, w których nie ma szpitala, jest zwykle pracownik służby zdrowia,
który ma się orientować w potrzebach mieszkańców – mówił dalej Matt. – Przyprowadza on
pacjentów do przychodni, a my ich przyjmujemy według sporządzonej uprzednio listy.
Choroby są najrozmaitsze, począwszy od grypy i dolegliwości żołądkowych, poprzez
kontuzje odniesione w czasie bójek młodzieży, choroby wrzodowe czy problemy z oczami.
Claudia już wiedziała, co jej niedawno opowiadano.
– Były tam chyba ostatnio jakieś kłopoty z takim właśnie pracownikiem – powiedziała. –
Przez dłuższy czas nie mieli nikogo odpowiedniego.
– No właśnie – westchnął. – A teraz pojawił się jakiś człowiek, nie wiem nawet, czy ma
kwalifikacje, choćby kurs udzielania pierwszej pomocy, jest za to pełen energii i obiecuje
wszystko zorganizować, ale musi zaczynać praktycznie od zera.
Nie była pewna, czy zrozumiała, co miał na myśli, ale nie pytała go więcej o nic.
Wiedziała, że opowie jej wszystko dokładnie, jeśli tylko zechce, teraz jednak liczyło się tylko
to, że trzyma ją w ramionach. Nad ich głowami błyszczały srebrzyste gwiazdy, a z ogrodu
dobiegały tajemnicze dźwięki i zapachy.
– Czy wiesz coś o życiu aborygenów? – zapytał po chwili. Gdy potrząsnęła głową, ciężko
westchnął.
– Caltura pozostaje tak daleko w tyle za innymi miejscowościami, które odwiedzałem, że
zaczynam się zastanawiać, czy jej mieszkańcy przypadkiem nie starali się naumyślnie
lekceważyć i bojkotować wszelkich zarządzeń i poleceń człowieka, którego nie znosili. A
może odczuli ciągłe zmiany lekarzy? – zastanawiał się dalej. – Najpierw zajmował się nimi
jakiś lekarz, którego nazwiska nawet nie pamiętam, bardzo krótko był James, po nim Bob i
wreszcie ja. No i w rezultacie, a może także dlatego, że nie było na miejscu nikogo, kto by im
przypomniał o profilaktyce, doszło do sytuacji, nad którą trudno jest zapanować.
– Ale przecież dyżury w przychodni odbywają się regularnie co dwa tygodnie! –
zaprotestowała Claudia.
– Skoro za każdym niemal razem przylatuje inny lekarz, trudno jest mówić o
systematycznej obserwacji pacjentów. A zresztą co za sens mają nasze wizyty, jeśli nie
przychodzą do nas pacjenci? Sprawdziłem dokładnie karty chorób. Nasi ludzie udzielili porad
kilku kobietom w ciąży, zaszczepili dzieci w szkole, opatrywali rany, leczyli przeziębienie i
kaszel, a także skaleczenia.
– Czy to nie wystarczy? – zapytała, zaskoczona jego niepokojem.
– Nie, to nie wystarczy! – zawołał. – Ten nowy pracownik, Andrew Welsh, jest tam
dopiero od dwóch tygodni. Tyra niemal za trzech. Dotarł już wszędzie, odwiedził wszystkie
rodziny. Namówił ludzi, którzy nie pokazywali się w przychodni od miesięcy, żeby przyszli
na kontrolę, a właściwie zebrał ich i sam przyprowadził, żeby w ostatniej chwili się nie
rozmyślili.
– I dlatego jesteś przepracowany – zauważyła, rozczarowana nieco, że to stało się
powodem jego zdenerwowania.
– Nie przeszkadza mi wcale przepracowanie – wybuchnął, odsunął ją od siebie i spojrzał
w oczy. – Sto razy bardziej wolę być przepracowany, niż kończyć pracę z wybiciem zegara, a
potem się dręczyć, że czegoś nie zrobiłem.
Zacisnął ręce na jej ramionach i potrząsnął nią, jakby chciał w ten sposób wyładować
swój gniew.
– Wytrąciły mnie z równowagi skutki zaniedbania. Nie jestem w stanie patrzeć spokojnie
na przypadki, które mogły zostać wyleczone, gdyby ktoś w porę się nimi zajął. Musiałem
wysłać do miasta człowieka na amputację stopy, a obeszłoby się bez tego, gdyby ktoś
sprawdził, czy był na kontroli albo czy przestrzega diety. Jaglica znowu szaleje, tak że połowa
pacjentów, których oglądałem, straciła niemal wzrok z tego powodu, a przynajmniej w
sześciu przypadkach trzeba się będzie uciec do chirurgii powiek.
– Czy trzeba ich będzie wysłać do miasta? – zapytała, usiłując wyobrazić sobie skalę
problemu, z którym się zetknął.
Nie trzymał jej już tak mocno; delikatnie masował teraz miejsce, które przed chwilą
kurczowo ściskał.
– Dzięki Bogu, nie. Rozmawiałem wczoraj z Jackiem. Załatwi im specjalistę na przyszły
tydzień. Uda się zapewne zawieźć go tam razem z pielęgniarką jednego dnia, a zabrać z
powrotem następnego. Jeżeli zajdzie potrzeba, wrócę tam jeszcze. Jack będzie musiał tylko
zmienić harmonogram dyżurów. Zacząłem leczenie wszystkich przypadków jaglicy
antybiotykami i kroplami sulfonamidowymi, ale infekcja będzie się dalej rozprzestrzeniać,
jeśli ci, którzy nie są jeszcze zarażeni, nie będą ściśle przestrzegać higieny.
Słysząc determinację w jego głosie, uśmiechnęła się.
– Widzę, że odbierasz to jako osobiste wyzwanie – zażartowała i zobaczyła, że w tej
samej chwili się odprężył.
Zniknęło gdzieś napięcie, na twarzy pojawił się uśmiech. Odsunął włosy z jej czoła, jakby
chciał przyjrzeć jej się dokładniej.
– Bo zawsze interesowała mnie najbardziej okulistyka. – Zamyślił się, szukając
odpowiednich słów. – A jaglicy łatwo jest zapobiec – ciągnął po chwili. – Rokowania są także
pomyślne. Na dobrą sprawę mogłoby jej już w ogóle nie być. A jednak atakuje ciągle
najsłabszych i doprowadza do ślepoty, jeśli nie rozpocznie się kuracji we właściwym czasie.
Wyczuwała wyraźnie, jak bardzo przejmował się losem tych najsłabszych, i za to właśnie
go kochała.
– A do tego wszystkiego jest co najmniej pięciu pacjentów, których podejrzewam o
nagminne zapalenie wątroby, które także może wywołać epidemię. Dochodzi do tego około
dziesięciu przypadków chorób wenerycznych, mnóstwo wrzodów tropikalnych i wcale bym
się nie zdziwił, gdyby jakieś nieznane bliżej pasożyty zakaziły pozostałych kilkunastu. Są
jeszcze dzieci z zapaleniem ucha, grzybicami i liszajcem. Zrobiłem prawie wszystkim analizy
krwi. Wydaje się, że ci wszyscy ludzie cierpią na ogólne osłabienie organizmu. Nigdy jeszcze
nie widziałem czegoś podobnego.
Zdawał się tak przygnębiony, że zarzuciła mu ręce na szyję i mocno przytuliła.
– Jakoś to opanujesz – szepnęła. – Jestem pewna, że potrafisz to zrobić. Zwłaszcza że
pomoże ci ten nowy pracownik.
Musnął wargami jej szyję i wtedy wstrząsnął nią dreszcz. Matt nie myślał jednak o
pocałunkach, myślami był gdzie indziej.
– Tak, Andrew może tam dużo zrobić – przytaknął. – To twardy facet, a przy tym
tajemniczy człowiek. Wydaje się, że wziął sobie do serca losy mieszkańców Caltury i
postanowił nauczyć ich pilnowania własnych interesów.
– Czy będą go słuchali? – spytała.
– Sądzę, że sobie z nimi poradzi – odparł i uniósł jej głowę do góry.
A potem usta ich się spotkały i przestali rozmawiać.
Rano nie widzieli się. Claudia przyszła sama do bazy. Sądziła, że Matta wywołano
wcześniej.
– Tylko kawa może mnie uratować – powitał ją od progu Jack, który wyglądał na bardzo
zmęczonego. Musiał siedzieć przy biurku od wielu godzin. – Chętnie bym też coś zjadł –
dodał. – Mieliśmy okropną noc.
– Na Ruthven Road był wypadek – poinformowała ją Christa, gdy przyszła zrobić
Jackowi kawę. – Mikrobus pełen turystów skręcił gwałtownie, żeby wyminąć kangura, i
wpadł na drzewo.
– Jak ich znaleziono? – spytała Claudia, wiedząc, że w całej okolicy nie było równie
rzadko uczęszczanej drogi.
– Mieli po prostu szczęście! – oznajmiła Christa. – Zauważyła ich inna grupa turystów.
Zatrzymała ich awaria silnika, chcieli potem nadrobić opóźnienie, jechali nocą i dostrzegli
mikrobus w świetle reflektorów. Zawiadomili bazę przez radio, a my wysłaliśmy od razu dwa
samoloty.
– Dwa samoloty?! – Claudia zbladła z wrażenia.
– Co ci jest? – zaniepokoiła się Christa.
– Już nic – rzekła Claudia. – Wszystko w porządku. Dużym wysiłkiem woli starała się
odegnać wspomnienia z przeszłości, do których nie chciała wracać. Szybko przygotowała
kawę, ale gdy stawiała tacę na biurku Jacka, ręce jej się nadal trzęsły. Kiedy spojrzał na nią, w
jego wzroku spostrzegła zrozumienie.
– Tak to jest, dziecko – powiedział starszy pan. – Nigdy się do tego nie można
przyzwyczaić. – Wziął ją za rękę i trzymał dopóty, dopóki się nie uspokoiła. – Oczywiście
najlepszym lekarstwem jest jak zawsze praca, a ja właśnie mam dla ciebie zajęcie!
Wywrócił przy tym oczami do góry w tak śmieszny sposób, że mimo woli roześmiała się.
– Wydaje się, że w Calturze są poważne kłopoty – poinformował ją. – Powinienem był
przewidzieć, że tak będzie. – W oczach jego krył się prawdziwy żal. – Leonie zwolniła cię
dzisiaj z obowiązków, chciałbym więc, żebyś wzięła wszystkie historie chorób z Caltury i
dokładnie je przejrzała. Sam właściwie nie wiem, czego szukam, ale jestem przekonany, że
nam to wiele wyjaśni. Czy mogłabyś zrobić wykres, który by pokazywał, jak często dana
osoba zgłaszała się do przychodni?
– Oczywiście posługując się komputerem? – upewniła się, zadowolona z wyzwania,
któremu miała sprostać. – Czy zaznaczyć także powody, dla których pacjenci zgłaszali się do
przychodni? Mogłabym to zrobić, a potem, gdybyś potrzebował danych dotyczących na
przykład jaglicy, łatwo by je było uzyskać.
– Naprawdę? – spytał, uśmiechając się niewyraźnie. Przypomniała sobie, że Jack także
nie dowierzał komputerom, przedkładając nad nie dokumenty pisane.
– Chętnie ci w tym pomogę – oświadczyła. – Czy mogę usiąść w pokoju radiooperatora?
Były tam wielkie stoły i więcej monitorów niż w innych pokojach, tam więc zazwyczaj
wprowadzano karty chorób do komputera.
– Oczywiście – odrzekł z roztargnieniem, pochylony już nad górą papierów. Gdy zbierała
się do wyjścia, uniósł jednak głowę i uśmiechnął się do niej. – Tak się cieszę, że zaczęłaś u
nas pracować. – Urwał, po czym dodał: – Matt wróci pewnie koło jedenastej.
Krew uderzyła jej do głowy. Pilnowali się bardzo, by nikt w pracy nic nie zauważył. Cóż
można by zresztą zauważyć? Są po prostu dobrymi przyjaciółmi. No, gdyby nie te wieczorne
pocałunki!
– Widziałem was na plaży w niedzielę, ale nie puściłem nawet pary z ust, pamiętając, że
żyjemy w wylęgarni plotek – wyjaśnił, zauważywszy jej pytający wzrok.
– Ależ my się po prostu przyjaźnimy... To przecież zwykły kolega z pracy – zaczęła
mówić trochę nieskładnie. – Nie zna tu nikogo, a w dodatku jest moim bliskim sąsiadem.
Pokazywałam mu miasto...
Jack uśmiechnął się do niej ciepło.
– Pamiętaj, że to naprawdę dobry człowiek – powiedział, a potem znowu pochylił się nad
papierami.
Stanęła w korytarzu i trzy razy głęboko zaczerpnęła powietrza. Jej mama zwalczała
zawsze w ten sposób strach, zdenerwowanie, lęk i niepokój. Nic jej tym razem nie pomogło,
ale stojąc tak uświadomiła sobie, że czekają masa pracy. Szybkim krokiem poszła więc po
potrzebną dokumentację.
Jeden rzut oka wystarczył jej, by dojść do przekonania, że najprościej będzie
zaktualizować karty chorobowe wszystkich pacjentów z Caltury, a potem ustalić program,
który by wybierał potrzebne informacje i ukazywał je w różny sposób.
Czuła, że jest na dobrej drodze. Ucieszyło ją to tak bardzo, że poczuła przypływ energii i
zabrała się od razu do pracy. Przypomniała sobie, jak mocno Matt przeżył wizytę w Calturze,
a jednak postanowił zrobić wszystko, by sytuację poprawić. A ona może teraz pomóc w jego
staraniach. Stanowiło to dodatkowe wyzwanie i niosło z sobą radość spotkania przy
wykonywaniu wspólnej pracy.
– Obydwa samoloty wylądowały. Personel na służbie wraca do bazy. Personel, który ma
dyżur telefoniczny, jedzie do domu odpocząć.
Była tak zajęta pracą, że słowa radiooficera przekazującego komuś dobre wiadomości
niemalże przeszły jej koło uszu. Kiedy odwróciła głowę od komputera, dostrzegła w pokoju
Leonie. Uśmiechnęła się do niej. Leonie z pewnością wie, skąd ten uśmiech. Musi przecież
wiedzieć wszystko, co wie Jack, ale dzięki Bogu można być pewnym, że ani on, ani ona
nigdy nie zdradzą żadnego sekretu.
Pani Cooper i Jack?
Co mnie tak zaskoczyło w tym zestawieniu?
Co za głupi pomysł! – żachnęła się.
Wzruszyła ramionami, zła na siebie, i powróciła do pracy. Po chwili usłyszała w pobliżu
kroki i głosy. Personel medyczny wracał do bazy. Matt z pewnością poszedł prosto do domu.
Przeczucie mówiło jej jednak, że to nieprawda.
Pierwsza weszła do pokoju Susan. Twarz miała szarą z wyczerpania. Zaraz za nią wszedł
Peter. Oczy miał podkrążone, twarz spiętą ze zdenerwowania. Na końcu szedł Matt. Robił
wrażenie mniej zmęczonego, biło jednak od niego tak wielkie napięcie i zdenerwowanie, że
Claudia miała wielką ochotę podejść i wziąć go za rękę.
– Przynieś, proszę, coś do picia i do jedzenia – zwrócił się do niej Jack.
Wiedziała dobrze, że wysyła ją, by nie słyszała makabrycznych opowieści o wypadku.
Poskładała starannie papiery i wyszła.
– Pomogę ci.
Usłyszała głos Marta już w drzwiach, a potem rozległy się za nią jego szybkie kroki.
Czekała na niego w kuchence. Gdy wszedł, zamknęła drzwi i rzuciła się w jego wyciągnięte
ramiona, tuląc go do siebie w milczeniu, jakby chciała przelać na niego swoją energię i ogrzać
go, by powróciły mu siły.
– Musiałem cię zobaczyć, dlatego tu jestem, ale pójdę się teraz trochę przespać. Potem
przyjdę do szpitala. To byli wszystko młodzi turyści z Francji i Niemiec. Może się przydam
jako tłumacz albo pomogę im nawiązać kontakt z rodzinami. Nie wiem sam, do czego będę
potrzebny, ale czuję, że muszę tam iść.
– Oczywiście – zgodziła się – tylko się przedtem trochę prześpij. A potem może byś
przyszedł na kolację, kiedy uznasz, że można ich już zostawić? Ciotka Stepha chciała cię
zaprosić.
Przytulił ją mocniej.
– Zobaczymy się więc na kolacji – powiedział cicho i wypuścił ją z objęć.
Podeszła do lodówki, wyjęła kanapki i ustawiła filiżanki na tacy. Matt nasypał kawę do
dzbanka.
– To... był straszny wypadek? – spytała.
– Dwóch młodych ludzi znajdzie się na oddziale intensywnej terapii, jeżeli oczywiście
przeżyją operację – odparł, kiwając w zadumie głową. – Obydwaj odnieśli urazy głowy i
obrażenia wewnętrzne. Nie wiadomo jeszcze dokładnie jakie. Dwie dziewczyny, które spały
w czasie wypadku, odniosły tylko lekkie obrażenia. Jedna z nich ma złamany obojczyk,
przypuszczalnie też ramię i nadgarstek, druga doznała wstrząśnienia mózgu i jest pokaleczona
szkłem.
– Czyli obydwie miały szczęście? – Claudia nalała wrzątku do dzbanka, czekając na
dalsze słowa Matta.
– Tak, miały szczęście – powtórzył i z tacą skierował się do drzwi. – Pozostała dwójka,
która siedziała pośrodku mikrobusu, ucierpiała najbardziej. Jeden ma uszkodzony kręgosłup,
jest też podejrzenie złamania dolnej części klatki piersiowej i możliwe obrażenia wewnętrzne,
a drugi ma złamanie kości udowej, a także ciężkie wstrząśnienie mózgu.
Otworzyła przed nim drzwi do pokoju, a potem weszła sama. Zorientowała się po chwili,
że zebrani omawiają stan pacjenta z uszkodzeniem kręgosłupa.
– Masz zamiar tu zostać i słuchać tego wszystkiego? – spytał Jack. – Zrobisz, jak
zechcesz, ale może zostaniesz, skoro siedzisz teraz przy komputerze.
Przyglądał jej się badawczo, a ona wiedziała, że próbuje się w ten sposób dowiedzieć, czy
jest już na tyle silna, by zapomnieć o własnych tragicznych przeżyciach. No właśnie,
pomyślała. Czy jestem już na to dosyć silna? Wiedziała, że musi odpowiedzieć od razu, zanim
obecni dostrzegą w jej głosie wahanie.
– Zostanę... – mruknęła i zasiadła przy swoim stole. Matt nalewał kawę i częstował
kanapkami.
– Ciekaw jestem, czy są jakieś nowe metody unieruchamiania pacjentów z urazem
kręgosłupa, zanim się ich nie wydobędzie z pojazdu, w którym ulegli wypadkowi? – zapytał
Peter. – Jestem przekonany, że można wtedy zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń.
Susan opisała dokładnie, jak wyjmowali poszkodowanego, a Claudia pomyślała, że wiele
by dała za to, by się dowiedzieć, czy tak właśnie wyjmowano jej matkę z rozbitego
samochodu.
– W Stanach Zjednoczonych, jeszcze w tym roku, ma się odbyć konferencja na temat
opieki nad pacjentem bezpośrednio po wypadku – zwrócił się Jack do Petera. – Wydaje mi
się, że ktoś z nas powinien wziąć w niej udział. Co o tym myślisz? Staramy się wprawdzie
zawsze śledzić, co się dzieje w tej dziedzinie i mamy też najnowszy sprzęt, ale udział w takiej
konferencji może dostarczyć najświeższych informacji i umożliwić porównanie z
osiągnięciami innych ośrodków.
Peter potakiwał z zainteresowaniem, a Susan zaczęła rozmowę o następnym pacjencie.
Gdy skończyli, Matt wstał i wyszedł, uśmiechając się do Claudii na pożegnanie. Ona zaś
rozłożyła znowu dokumentację z Caltury i zabrała się do pracy. Wychodząc, Jack przystanął
na chwilę przy jej stole i dotknął delikatnie jej ramienia.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał cicho, a ona uśmiechnęła się do niego przez łzy,
które niespodziewanie napłynęły jej do oczu.
Mama ma rację! – powiedziała sobie stanowczo. Już czas, by zapomnieć o przeszłości.
Najlepszym na to dowodem są moje głupie łzy.
– Liczba pacjentów spadła, zanim James zaczął pracować – powiedziała opanowanym
głosem. Chciała pokazać Jackowi, że ma do czynienia z zupełnie inną Claudią.
– Przecież wystarczyłoby obejrzeć rejestr pacjentów na dany dzień. Widać, że zapisałaś
zaledwie pół strony, gdy normalnie wypełniasz całą, a nawet zaczynasz następną.
– To wcale nie jest takie proste! Zobacz!
Leonie podeszła do nich i stanęła przy Jacku. Razem wpatrywali się w ekran.
– Spójrzcie na te nazwiska. To ostatnia wizyta w Calturze tego lekarza, który pracował
przed Jamesem. – Claudia weszła do rejestru pacjentów zapisanych w dniu jego wizyty i
podkreśliła ponad połowę nazwisk. – Ci ludzie nie są mieszkańcami Caltury. Byli w
przychodni po raz pierwszy i chociaż mamy historie ich choroby na twardym dysku, nie ma
po nich śladu w komputerze.
– To znaczy, że byli to turyści – oświadczył Jack, wpatrując się w ekran, jakby
spodziewał się jeszcze czegoś dowiedzieć. – Nie tak dawno odbywał się w Calturze festiwal
tańca. Z pewnością były tam wtedy setki turystów, a wśród nich zapewne znalazło się sporo
pacjentów.
Claudia znowu nacisnęła kilka klawiszy.
– A tak było w tydzień potem – powiedziała, pokazując jeszcze krótszą listę. – To była
pierwsza wizyta Jamesa, a podczas pierwszej wizyty bywa zwykle mniej pacjentów. Przy
następnej wizycie lista powiększa się wprawdzie do pełnej strony, ale wystarczy wykreślić te
oto nazwiska i znowu liczba pacjentów maleje. A te nazwiska to lista dzieci, które
przyjechały na wycieczkę i uległy zatruciu pokarmowemu.
Jack wyprostował się i pokiwał głową. Wyglądał na zmęczonego i był najwyraźniej
zdenerwowany. Claudia domyśliła się, że czuje się winny.
– Przecież nie ponosisz odpowiedzialności za ciągłe zmiany lekarzy – tłumaczyła mu
Leonie. – Robisz, co możesz, żeby zapewnić tego samego lekarza w danej przychodni,
właśnie dlatego, żeby nic podobnego się nie wydarzyło.
– Tak, ale wiele zależy jeszcze od naszych pomocników – odparł. – Muszą pilnować
stałych pacjentów, żeby zgłaszali się do przychodni, ale ich najważniejsze obowiązki to
sprawdzanie, czy biorą leki i czy przestrzegają zasad higieny. Zdaję sobie oczywiście sprawę,
że nie mogą dokonać cudów, ale większość z nich jest w stanie dopilnować zażywania
lekarstw.
– O świcie i gdy zapada zmierzch! – wtrąciła Leonie z uśmiechem, a Claudia spojrzała na
nią zdziwiona.
– Ona sobie ze mnie kpi – wyjaśnił Jack. – Kiedy byłem świeżo upieczonym lekarzem i
odbyłem jedną z pierwszych wizyt w jakiejś dalekiej osadzie, myślałem, że zegary i zegarki,
które wszędzie widziałem, pełnią taką samą funkcję jak w naszej kulturze.
– No właśnie – przerwała mu Leonie. – I przepisywał wobec tego pigułki, które należało
brać co cztery lub co sześć godzin, albo trzy razy dziennie. A gdy już to zrobił, odlatywał
sobie, bardzo z siebie zadowolony.
Claudia nadal nie rozumiała.
– Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to zupełnie inna kultura, inny świat – tłumaczył Jack.
– W dodatku światem tym z pewnością nie rządzi zegar. Zegary na ścianie pełnią inną rolę niż
u nas. Mają one jedynie świadczyć o zamożności właściciela. Podobnie z zegarkami, które
ludzie tu noszą jak biżuterię. Mają też zupełnie inne poczucie czasu. W ich świadomości
istnieje jedynie świt i zmierzch.
Westchnął, a potem uśmiechnął się.
– Ale nawet wtedy, gdy już znalazłem inne pigułki i mikstury, które można zażywać dwa
razy dziennie, okazało się, że nie ma żadnej pewności, że ci ludzie je przyjmą.
Przerzucił stos papierów na stole.
– Przygotuj mi, proszę, listę pacjentów, którzy przychodzili do lekarza w przychodni co
dwa tygodnie, zanim się zaczęła ta cała historia, a także listę tych, którzy przychodzili co
miesiąc.
Zwrócił się potem do Leonie:
– Czy można by zmienić plan dyżurów tak, żeby Mart mógł tam polecieć znowu w
przyszły poniedziałek? Tylko na jeden dzień? Nawiązałem kontakt z okulistą, który chętnie z
nim pojedzie.
Wychodząc razem z Leonie z pokoju, podziękował Claudii, klepiąc ją przyjaźnie po
ramieniu, i odwrócił się jeszcze do Katie, która siedziała w kącie pokoju.
– Kiedy już Claudia sporządzi te listy, połącz mnie, proszę, z Andrew Welshem z Caltury.
Chciałbym z nim porozmawiać.
Claudia zasiadła znowu przy komputerze. Wprowadzała teraz informacje, które miały jej
pozwolić na sporządzenie list, o jakie prosił Jack. Nigdy jeszcze nie czuła się tak bardzo
związana z pracą jak teraz. A przecież nie pierwszy raz zajmowała się wprowadzaniem do
komputera medycznych informacji.
W pewnej chwili wydało jej się, że na ekranie pojawiła się zmęczona twarz Matta. Czy
dlatego, że wykonywała pracę bezpośrednio z nim związaną?
Pracować razem! I latać razem!
O tym przecież marzyli z Danielem, gdy bawili się w dzieciństwie, wypatrując na niebie
samolotów służby zdrowia. On miał być lekarzem, a ona pielęgniarką. Tak mówił jej, gdy ona
nie bardzo jeszcze wiedziała, co to jest pielęgniarka. On sam dowiedział się o powietrznej
służbie medycznej od wuja, który służył w niej w latach młodości i opowiadał, jak się
lądowało gdzieś na odludziu, w miejscu, które wyznaczało światło naftowych lamp.
Na ekranie pojawiać się zaczęły poszukiwane nazwiska, a ją ogarnął żal. Po raz pierwszy
jednak w żalu tym nie krył się ból, który tak długo nosiła w sercu. Daniel należał do świata jej
dzieciństwa. Mieszkali blisko siebie, był więc jej najlepszym przyjacielem. Potem stopniowo
zrodziła się z tego miłość. Ich pierwsza miłość, której towarzyszyły pierwsze nieśmiałe
pocałunki pod drzewami mango.
– Czy to są te listy, na które czeka Jack? – spytała Katie, słysząc stukot drukarki.
Claudia przytaknęła. Gdy zbliżała się do drukarki, zadzwonił telefon. Katie podniosła
słuchawkę.
– Czy Matt poszedł do domu? – spytała Katie.
Claudia kiwnęła potakująco głową, a jej serce ścisnęło się.
Miała ochotę krzyknąć, by go nie budzono. Przecież po takiej nocy musi się teraz wyspać.
Katie zanotowała coś na kartce papieru.
– Jeden z pacjentów chciałby z Mattem porozmawiać – wyjaśniła – ale można z tym
poczekać – dodała.
Claudia uśmiechnęła się z wdzięcznością. Katie, tak zresztą jak cały personel w bazie,
uważała, że do jej obowiązków należy oszczędzanie lekarzy, by mogli jak najlepiej wypełniać
swe obowiązki.
Wzięła obydwie listy i skierowała się do pokoju Jacka. Myślami jednak była gdzie
indziej.
Pożegnała się ostatecznie z Danielem. Czy wpłynie to w jakikolwiek sposób na jej
stosunek do Matta? Wzruszyła ramionami. A dlaczego by miało tak być? Nic się przecież
właściwie nie zmieniło. Matka była i jest inwalidką poruszającą się na wózku. Claudia
zgodziła się wprawdzie spędzić na jej prośbę najbliższy rok w mieście, ale nadal uważała, że
opieka nad matką do niej właśnie należy.
Co z tego, że jest Australijką już w czwartym pokoleniu? Jej włoskie korzenie są na tyle
silne, że rozumiała, iż będąc jedyną córką w rodzinie, musi zapewnić matce opiekę.
Westchnęła i zaraz się poprawiła. To nie jest tylko poczucie obowiązku, to jest miłość!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przechodząc w drodze do szpitala koło domu ciotki Stephy, Matt uśmiechnął się. Tak
szybko został niemal członkiem rodziny. Ciotka Claudii uznała go za swego przybranego
siostrzeńca, a on polubił ją za zdrowy rozsądek i bezpośredniość.
Ani się obejrzałem, pomyślał, jak polubiłem Claudię. Czy też pokochałem Claudię?
Jeszcze do wczoraj był przekonany, że czuje do niej po prostu wielką sympatię, ale dziś
rano ogarnęła go niespodziewanie przemożna chęć zobaczenia jej za wszelką cenę. Poszedł
więc do bazy, mimo że powinien był wrócić do domu, by się przespać.
I usłyszał, jak Jack pyta ją, czy zechce być obecna, gdy oni będą rozmawiać o wypadku.
A pytał w taki sposób, że Matt poczuł, jak ściska mu się serce. Zrozumiał bowiem, że w
przeszłości Claudii kryje się jakaś tragedia.
Przyspieszył kroku, starając się odegnać od siebie te myśli. Nawet gdyby się zakochał,
cóż by to zmieniło? Claudia związana jest z Australią, a on zaplanował swe życie tak
dokładnie, że trudno byłoby mu zboczyć z obranej drogi.
Młoda kobieta pracująca w recepcji musiała już na niego czekać od dawna.
– Pan doktor Laurant? – spytała, gdy tylko wszedł do holu i nie czekając na odpowiedź,
dodała: – Siostra Cleeves prosiła, żebym skierowała pana od razu na oddział intensywnej
terapii.
Coś się musiało stać jednemu z najciężej rannych?
Podziękował i poszedł w kierunku windy. Znał dobrze drogę, bywał tu przecież z
Claudią. Pierwszy raz jednak był na tym piętrze. Oddział intensywnej terapii wydał mu się
znajomy, bo we wszystkich szpitalach są na tych oddziałach takie same monitory, separatki o
przeszklonych ścianach, a wreszcie pielęgniarki wpatrzone w ekrany, czuwające nad
bezpieczeństwem pacjentów.
Na znak dany przez pielęgniarkę wszedł do jednej z separatek. Znalazł się w oazie ciszy i
spokoju. Monitory były na swoim miejscu, ale pracowały wyjątkowo cicho. Śmiertelnie blady
kierowca mikrobusu leżał nieruchomo na łóżku, a skomplikowane mechanizmy zajmowały
się dostarczeniem powietrza jego płucom, podtrzymywały pracę serca, przetaczały płyny i
lekarstwa do żył i kontrolowały funkcjonowanie mózgu.
– Nastąpiło zahamowanie wytwarzania moczu – poinformowała go pielęgniarka. –
Doktor Warren zlecił infuzję płynów, a następnie wlew dożylny lasiksu, ale nie dało to
rezultatu. Zaraz tu przyjdzie, ale krzywa elektrokardiogramu zmieniła się w równą kreskę.
Matt poznał w niej jedną z pielęgniarek, którą przedstawił mu Peter podczas lunchu. Nie
było jednak teraz czasu na towarzyskie rozmowy. Monitory dawały znać, że młody człowiek
przegrywa walkę ze śmiercią.
– Dziewczyna z urazami kręgosłupa jest na oddziale czwartym A – mówiła pospiesznie
pielęgniarka. – Dostała dużą ilość leków uspokajających, ale to nie pomaga. To narzeczona
tego chłopaka. Czy mógłby pan do niej pójść? Może trzeba z nią porozmawiać? Wolno panu
powiedzieć, że go pan widział, ale nic więcej – ostrzegła.
Janet Cleeves! Dopiero teraz przypomniał sobie nazwisko i imię pielęgniarki. Nie znał
jednak nazwiska rannego kierowcy.
Poszedł więc na oddział czwarty A, gdzie leżała dziewczyna o długich, jasnych włosach,
wodząc dookoła nie widzącymi oczami koloru bławatków. Jej ręce niespokojnie poruszały się
na kołdrze, jakby czegoś szukały.
– Chcę go zobaczyć – szepnęła.
Matt wziął ją za rękę i usiadł przy łóżku.
– Widziałem go przed chwilą – powiedział cicho. Dziewczyna mówiła po niemiecku,
więc i on odezwał się w tym języku, mając nadzieję, że dziewczyna go zrozumie. – Jest
naprawdę pod dobrą opieką – zapewnił.
Kłamstwo przychodziło mu z trudem, ale widział, że dziewczyna nie jest przytomna i że
nie będzie nic pamiętała, gdy dojdzie do siebie. Trzeba ją teraz uspokoić, by zapadła w sen.
– Jak tu spokojnie – mówił cicho, gładząc delikatnie jej rękę. – Oddziały intensywnej
terapii są na ogół hałaśliwe, pełne ruchu i gwaru. Tutejszy personel zrozumiał jednak, że
bywa to nie do zniesienia dla pacjentów. Światła są przyćmione, we wszystkich urządzeniach
pozakładano tłumiki, zupełnie nie słychać ich pracy.
Ręce chorej znieruchomiały. On jednak mówił dalej, świadomie nie wykraczając poza
sprawy techniczne, gdyż bał się jakimś nieopatrznym słowem wzbudzić jej niepokój. Odniósł
w końcu wrażenie, że zasnęła, gdy jednak spróbował wyswobodzić rękę, jej palce zacisnęły
się kurczowo na jego dłoni.
– Pracowałem kiedyś w szpitalu w Hamburgu – ciągnął więc. – Teraz, gdy wszystko
zostało odbudowane, to naprawdę piękne miasto.
Wspomnienia z Hamburga przerwało mu wejście siostry, która stanęła koło łóżka.
– Pan jest jej znajomym? – spytała zdziwiona i wzięła dziewczynę za rękę, by zbadać jej
tętno.
– Jestem lekarzem – odparł – ale nie przyszedłem tu jako lekarz. Znam po prostu
francuski i niemiecki i myślałem, że uda mi się w czymś pomóc.
– Z pewnością się panu udało – odrzekła kobieta. – Ona była w takim stanie, że
myśleliśmy o zwiększeniu dawki środków uspokajających. Doktor się jednak sprzeciwił, bo
miała wstrząs mózgu.
Rozmowa nie przeszkadzała jej w wykonywaniu zwykłych czynności. Mierzyła ciśnienie,
uzupełniała dane na karcie.
– Pan jest nowym lekarzem w służbie powietrznej? – spytała. – Mówiono mi niedawno,
że dla odmiany zaczął u nich pracować Francuz.
– Dla odmiany? – zdziwił się Matt.
– Zawsze mieli lekarzy z Anglii i Irlandii, nigdy jednak nie słyszałam o Francuzie –
odparła z powątpiewaniem w głosie, tak jakby uprawnienia lekarza francuskiego nie
wzbudzały w niej zaufania.
– Studiowałem w Anglii wyłącznie z powodów rodzinnych – zapewnił – a nie dlatego, że
studia we Francji są na niższym poziomie. Od lat już istnieje porozumienie pomiędzy
Zjednoczonym Królestwem i Australią w sprawie wymiany lekarzy. Lekarze innych krajów
czekają jednak bardzo długo na pozwolenie wykonywania zawodu w Australii, może więc
dlatego tak niewielu europejskich lekarzy pracuje w służbie powietrznej.
Pielęgniarkę zadowoliła ta odpowiedź, bo pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Na naszym oddziale leżą jeszcze dwie dziewczyny, które przywieźliście z tego
wypadku – powiedziała. – Czy zechce je pan zobaczyć?
Spojrzał na zegarek. Ciotka Stepha podawała kolację punktualnie o wpół do siódmej,
chcąc dostosować się do Claudii, która spieszyła się do szpitala.
Claudia! Przecież nie mogę teraz o niej myśleć!
– Dobrze – zgodził się. – Wpadnę do nich na chwilkę, a potem przyjdę jeszcze raz w
godzinach normalnych wizyt.
Szczupła, ciemnowłosa dziewczyna, którą pomagał wydobyć z wraku samochodu, miała
rękę w gipsie od łokcia po nadgarstek. Podejrzewano pęknięcie obojczyka, a ponieważ
dziewczyna spała, ręka została przymocowana do ciała, by zapobiec jakimkolwiek ruchom.
Poczuł na sobie wzrok trzeciej dziewczyny, która leżała w sąsiednim łóżku. Odwrócił się
i dojrzał plątaninę szwów na jej twarzy przykrytej cienką gazą.
– Nazywam się Matt Laurant – przedstawił się po niemiecku, wyciągając do niej rękę. –
Jak się pani czuje?
W jasnobrązowych oczach młodej kobiety zalśniły łzy. Opuchnięte powieki mówiły, że
płakała od dłuższego czasu. Ta dziewczyna najmniej ucierpiała w wypadku, z pewnością więc
zdaje sobie sprawę ze stanu, w jakim znajdują się jej przyjaciele, i nie potrafi ukryć
zdenerwowania, pomyślał ze współczuciem.
– Niech pan na mnie tylko popatrzy! – zawołała histerycznie. Mówiła po niemiecku z
wyraźnym obcym akcentem. – Niech pan się przyjrzy mojej twarzy!
Udał, że nie zauważył jej rozpaczy i zapytał:
– Czy pani jest Francuzką? Mówiono mi, że w waszej grupie są Niemcy i Francuzi.
– Jestem Szwajcarką – burknęła. – Ale niech pan lepiej spojrzy na mnie! Niech pan
zobaczy, co zrobili ze mną w tym koszmarnym szpitalu. – Mówiła teraz po francusku.
Wyrzucała z siebie słowa z nienawiścią, która wprawiła go w osłupienie. – Nie mieli prawa
mnie tutaj operować! – krzyczała. – Powinni mnie byli od razu odesłać do domu. Zapłaciłby
za to mój ojciec albo ubezpieczenie. A tak dobrali się do mnie jacyś rzeźnicy ze szpitala w
buszu.
Matt starał się opanować, ciesząc się przy tym, że kobieta nie jest Francuzką, zaraz
jednak powiedział sobie, że w każdym kraju bywają ludzie o podobnie trudnych charakterach.
Nie pomogło to jednak wiele i czuł, jak wzbiera w nim złość.
Pamiętał, jak badał ją po wydobyciu z rozbitego samochodu i jak dziękował Bogu, że
chociaż jedna osoba wyszła z wypadku obronną ręką, gdyż nie groziło jej kalectwo. A Peter,
zajęty tymi, którzy naprawdę potrzebowali pomocy, poprosił Allyshę, by położyła na twarzy
dziewczyny nawilgocone opatrunki, które miały ułatwić przyszłe leczenie uszkodzonej skóry.
Zdając sobie sprawę, czym będą dla młodej kobiety blizny na twarzy, Peter robił potem
co mógł podczas operacji, by zostawić jak najmniejsze ślady, i zastanawiał się już nad
przyszłym zabiegiem, którego dokona chirurg plastyczny.
A tymczasem Matt miał przed sobą kobietę, która skarżyła się głośno na fatalną opiekę.
– Chirurdzy, których tu spotkałem, są równie biegli jak ich koledzy, z którymi
pracowałem w innych krajach – powiedział stanowczo, nie zdradzając przy tym, że sam nie
był specjalistą w dziedzinie chirurgii plastycznej. – Oczywiście teraz widać okaleczenie na
pani twarzy – dodał. – Za parę dni będzie to wyglądało jeszcze gorzej, pojawią się przecież
ślady potłuczenia, żółte i czerwone plamy... – Mówił to z prawdziwą przyjemnością, chcąc
dociąć rozkapryszonej dziewczynie. – Ale potem blizny znikną, rany są bowiem
powierzchowne.
– A skąd pan to wie? – spytała. – Omal się nie wykrwawiłam na śmierć podczas
wypadku, ale ludzie, którzy przyjechali, nie zwrócili nawet na mnie uwagi – poskarżyła się.
– Czy rozmawiała pani z nimi? – spytał zdumiony, bo gdy przyjechał, była nieprzytomna
i jęczała.
– Oczywiście! Prosiłam, żeby mi pomogli wyjść. Musiała więc poruszać nogami,
pomyślał. Turyści, którzy znaleźli rozbity samochód, stosowali się do ogólnie znanych
zaleceń zakazujących ruszania rannych z obrażeniami kręgosłupa. Pozostawili więc ofiary
wypadku na ich miejscach, przypięte pasami. Pilnowali tylko, by nikt nie zmarzł i czekając na
pomoc, starali się powstrzymać krwawienie ran.
– Przyjdę tu jeszcze – obiecał dziewczynie, która do tej pory mu się nie przedstawiła. –
Może coś pani przynieść? Gazetę?
– Telefon komórkowy – odparła. – Miałam go z sobą, ale skąd mogę wiedzieć, gdzie są
teraz moje rzeczy? Jeżeli mi coś zginęło, dam znać na policję. Słyszałam już o kradzieżach na
miejscu wypadku – dodała. – Łatwo będzie znaleźć złodzieja. To mógł być tylko ktoś z tych
ludzi, którzy nas znaleźli, albo ktoś z pogotowia.
Gdy usłyszał uwagę na temat nieuczciwości personelu medycznego, z najwyższym
trudem się pohamował, by nie przywołać jej do porządku.
– Może uda mi się czegoś dowiedzieć o losach pani bagażu – powiedział i szybko
wyszedł z pokoju, zastanawiając się, jak można wytrzymać z podobną kobietą.
Starał sieją jednak usprawiedliwić. Niewykluczone przecież, że jej zachowanie może być
rezultatem wstrząsu. W tej samej jednak chwili uprzytomnił sobie, że ani razu nie zapytała o
stan zdrowia swoich towarzyszy, i poczuł do niej jeszcze większą niechęć.
Zastanawiał się, czy dziewczyna nie ma przypadkiem krwiaka nadtwardówkowego.
Powiedział o tym w pokoju sióstr, dodając, że po wypadku była chwila, gdy była zupełnie
przytomna.
– Wszystkie kobiety są pod stałą obserwacją – zapewniły go siostry. – Ona jest
przytomna od pierwszej chwili, gdy tylko ją do nas przywieziono.
Mówiły o tym takim tonem, że wydało mu się nawet, iż jedna z nich wtrąciła słowo
„niestety”.
– Mówi całkiem dobrze po angielsku i skarżyła się już na wszystko: wygląd, zaginięcie
bagażu, ból twarzy i fatalną obsługę – wyjaśniła siostra przełożona. – Nic jednak nie mówiła
o bólu głowy.
Jak się okazało, bagaż przywieziony przez personel służby powietrznej znajdował się na
policji. Trzy kobiety i jeden z mężczyzn zostali zidentyfikowani dzięki znalezionym
paszportom. Jak mówiły pielęgniarki, nie udało się tylko ustalić tożsamości dwóch mężczyzn,
którzy zajmowali przednie siedzenia. Obydwaj znajdowali się na oddziale intensywnej terapii.
– Oby się to dobrze dla nich skończyło – powiedział cicho, wychodząc z oddziału.
Spieszył się bardzo. Chciał na chwilę zapomnieć o troskach innych ludzi i spędzić czas z
Claudią.
Usłyszała jego kroki na schodach i pobiegła zobaczyć, czy doszedł do siebie po ostatnich
przeżyciach. Spotkali się na werandzie i przytulili do siebie. Claudia nie opierała się wcale.
Ich usta spotkały się znowu, zapewniając o uczuciu i przyjaźni.
Czy również o miłości?
– Wyspałeś się troszkę? Byłeś już w szpitalu? Dzwoniłam tam i powiedziano mi, że jeden
z pacjentów z intensywnej terapii pewnie umrze.
Wysunęła się lekko z jego objęć, ale była nadal blisko, trzymając ręce na jego biodrach.
W jej głowie huczało, nie mogła pozbierać myśli, miała ochotę płakać. Wszystko przyszło tak
nagle: przyjazd Matta, pojawienie się nie znanych jej dotąd uczuć, a teraz ten straszny
wypadek. Przeszłość zdawała się odchodzić w niepamięć, ale wypadek rzucał cień na radość
spotkania z Mattem.
Przyciągnął ją bliżej do siebie, a ona zastanawiała się, czy mógł poznać po głosie, co się z
nią dzieje.
– Pomyśl tylko – powiedział. – Jeśli udało nam się uratować pięć osób, to oznacza, że
oszczędziliśmy pięciu rodzinom bólu i rozpaczy.
Patrzył na nią. Próbowała się uśmiechnąć i udawała, że wszystko jest w porządku, on
jednak domyślił się, że to nieprawda. Odgarnął jej włosy z czoła i dotknął palcem długiej
blizny, biegnącej ponad lewą skronią w kierunku ucha.
– To był wypadek samochodowy? – zapytał, a ona przytaknęła. – Możesz mi o nim
opowiedzieć?
– Jeszcze nie teraz – szepnęła. – Chodźmy na kolację. Muszę przecież jeszcze odbyć moje
wizyty. Ty już masz to za sobą.
Mówiła to wszystko niefrasobliwym tonem, ale przypatrywała mu się bardzo uważnie.
Zastanawiała się, czy nie jest zmęczony tym wszystkim: cały dzień w pracy, a potem
wieczorne wizyty w szpitalu.
– Pójdę z tobą – powiedział. Jego głos podziałał na nią jak balsam. Czuła się tak, jak
wtedy, gdy ją całował. – Chcę ich jeszcze zobaczyć.
Coś ją zaniepokoiło w jego głosie. Czy wszystko wygląda gorzej, niż myślała? W drodze
do kuchni trzymała go za rękę. Dodawała mu w ten sposób otuchy, której nie była w stanie
przekazać słowami.
– Masz w tym tygodniu dyżur, czy jesteś tylko pod telefonem? – zapytała ciotka, gdy
zasiedli do stołu.
– Pod telefonem – odparł. – Dlaczego pytasz, ciociu?
– Mam dwa bilety do teatru – oznajmiła, przystępując swoim zwyczajem od razu do
rzeczy. – Na sobotę wieczorem. Może się wybierzesz z Claudią? Dyżur pod telefonem można
sprawować wszędzie, nawet w teatrze.
Zanim Claudia zebrała się na odwagę, by zaprotestować przeciw urządzaniu jej życia,
Matt spytał:
– Co to za teatr?
– To właściwie amfiteatr, daleko od plaży. Był tam stary kamieniołom, aż wreszcie gmina
wpadła na pomysł, żeby coś z tym zrobić. No i zbudowali teatr pod otwartym niebem.
Oczywiście najlepiej zdaje to egzamin w zimie, gdy tak często nie pada, ale uważam, że
huragan czy deszcz mogą tylko dodać realistycznych efektów takim sztukom jak „Makbet”
czy „Burza”.
– Ciocia zajmowała się planowaniem krajobrazu całego nabrzeża – odezwała się Claudia.
– To wspaniały pomysł. Chętnie pójdę – podziękował Matt, przekonany, że Claudia
podziela jego entuzjazm.
Uśmiechnęła się także. Miło będzie wybrać się gdzieś z Mattem, pomyślała. On zaś
zwrócił się do ciotki, wypytując o planowanie krajobrazu. Potem cały zamienił się w słuch.
Nie mogła oderwać od niego oczu. Opalił się trochę, pojaśniały mu też włosy i brwi.
Przypomniała sobie dotyk jego policzka. Dziś rano, gdy był nie ogolony, czuła wyraźnie
szorstki zarost. Przed chwilą jego twarz była miękka i delikatna. Tak bardzo chciała znów
dotknąć jego skóry, jednocześnie jednak ogarnął ją wstyd. Starała się więc odegnać od siebie
te myśli. Wystarczyło jednak, że znowu spojrzała na niego, by wróciły. Ciekawe, czy on
myśli o mnie w ten sam sposób?
– Lepiej już chodźmy.
Słysząc jego głos, zerwała się na równe nogi. Dotarło do niej, że siedziała przy stole
nieobecna duchem, nie wiedząc, co dzieje się wokół.
Gdy wracali potem ze szpitala, powiedział jej o śmierci młodego kierowcy i rozpaczy
dziewczyny, która go kochała.
Nadeszła pora, by opowiedzieć mu wszystko. O wypadku i o Danielu, o matce i o
Anthonym. Zastanawiała się, jak zacząć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Trzymała
więc go mocno za rękę, a gdy weszli na werandę i zaczął ją całować, oddawała mu pocałunki
z zapamiętaniem i determinacją, o jakie się nawet nie podejrzewała.
Ogarnęło ich gwałtowne, niepohamowane pożądanie. Stali przytuleni do siebie,
obejmując się mocno. Muskał delikatnie wargami jej policzki, oczy i brodę, a ona tuliła twarz
do jego piersi. Rozchyliła wargi, gdy zaczął ją całować. Jej ręce zacisnęły się zaborczym
ruchem na jego plecach. Trzymała go, jakby się bała, że może gdzieś zniknąć, a tylko on
mógł przecież zaprowadzić ją do krainy, w której jeszcze nigdy nie była.
Coś w ich stosunkach uległo zmianie – coś, od czego nie było odwrotu. I obydwoje
przestali panować nad sobą. Czuła, jak nabrzmiewają jej bólem piersi, oparła się więc
mocniej o niego, jakby szukała tam ratunku. Nie wiadomo kiedy znaleźli siew rogu werandy.
Oparła się ciężko o ścianę, a Matt szeptał do niej czułe słowa, rozgarniając i burząc jej włosy,
i pieszcząc palcami szyję. Czy zdawał sobie sprawę, co się z nią dzieje?
– Proszę cię – szepnęła, choć sama nie wiedziała, o co właściwie go prosi.
Po raz pierwszy ciało jej żyło własnym życiem, zupełnie niezależnie od jej rozkazów,
podporządkowane całkowicie Mattowi. Jego rękom i ustom. Wyprostował się nagle, patrząc
jej głęboko w oczy.
– Nie jesteś dziewczyną, z którą chciałbym przeżyć przygodę – przypomniał jej. – Ty nie
należysz do dziewczyn, które miewają przygody. – Wydawał się zawstydzony swym
postępowaniem. – I nie chciałbym, żebyśmy stracili nad sobą panowanie.
– A czy już nie straciliśmy? – zapytała nieśmiało, lekko się uśmiechając, gdy usłyszała w
jego głosie zażenowanie.
– Straciliśmy – odpowiedział.
– A dlaczego nie mielibyśmy przeżyć miłosnej przygody?
– dopytywała się, zapominając o swych zasadach, czując się trochę jak dziecko, któremu
odmówiono wymarzonego deseru. – Większość dziewczyn w moim wieku miała już niejedną
przygodę!
Uśmiechnął się, a ona poczuła nagły przypływ miłości do tego człowieka, którego bardzo
kochała, choć znała go przecież od niedawna.
– Bo ty jesteś inna – odpowiedział. – Jesteśmy w sobie trochę zakochani i coś nas do
siebie ciągnie. Gdybyśmy poszli dalej, nietrudno zgadnąć, czym by się to zakończyło.
Mówił poważnie, a ona starała się uważnie go słuchać, choć skupienie przychodziło jej z
trudem.
– No więc mogłoby się okazać, że kryje się za tym wyłącznie seks i po paru miesiącach
rozstalibyśmy się po prostu jak dobrzy przyjaciele.
Nie brzmiało to w jego ustach przekonująco. Odniosła wrażenie, że on sam nie wierzy w
swoje słowa.
– I co jeszcze mogłoby się wydarzyć? – dociekała. Przytulił ją mocniej.
– Moglibyśmy również dojść do przekonania, że to, co jest między nami, nie słabnie, a
wręcz przeciwnie, potęguje się jeszcze i rozwija.
„tym razem mówił niepewnie, dobierając z trudem słowa, jakby nagle mówienie po
angielsku zaczęło mu sprawiać kłopot.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak by się to skończyło – dodał po chwili z
uśmiechem. – Wiem tylko, że nigdy jeszcze nic podobnego nie przeżywałem. Nie miałem
wprawdzie wielu przygód, ale zawsze do tej pory wiedziałem, czego się mogę spodziewać i
czego oczekuję, „tym razem wydaje mi się, że chcę czegoś więcej i przyznam się, kochanie,
że bardzo się tego boję.
Zamilkł, a ona wodziła palcami po jego twarzy, jakby się chciała upewnić, że jest jeszcze
przy niej.
– Boję się! – szepnęła i serce ścisnęło jej się na myśl o rozstaniu, choć przecież rok, który
miał tu spędzić, dopiero się rozpoczął.
– Chyba żebyś... – zaczął, ale nie dokończył.
Chyba żebym?
W przyćmionym świetle długo wpatrywał się w jej twarz, jakby czekał na odpowiedź.
– Chyba żebyś zdecydowała się na wyjazd do Francji. Nie musisz mi teraz odpowiadać,
chciałbym tylko wiedzieć, czy istnieje w ogóle taka możliwość. Chciałbym mieć pewność, że
jeśli jest to miłość, nie będziemy musieli o niej zapomnieć, gdy skończę tu pracę i wrócę do
domu.
W głowie miała chaos. To chyba coś w rodzaju oświadczyn, pomyślała. Chce, żebym
obiecała, że z nim pojadę, jeśli tylko wszystko przybierze taki właśnie obrót. Chce, żebym
obiecała coś, czego nie będę w stanie dotrzymać!
Zrobiło jej się zimno z przerażenia. Ogarnął ją przenikliwy chłód, który ziębił serce,
paraliżował oddech. Nie mogę przecież powiedzieć po prostu „nie”, nie próbując mu
wszystkiego wytłumaczyć.
– Może napijesz się kawy? – zapytała.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– A więc masz matkę, ojca i czterech znacznie starszych braci, którzy są żonaci i dawno
wyprowadzili się z domu – podsumował Matt.
Claudia postawiła właśnie przed nim filiżankę cappuccino i usiadła po drugiej stronie
stołu.
– Ale matka jest unieruchomiona w wózku inwalidzkim – rzekła z naciskiem.
– Przez ten wypadek – odezwał się cicho, ujmując jej rękę. Skinęła potakująco głową.
– Jack ładnie się dzisiaj zachował, gdy pytał, czy zechcesz wziąć udział w naszych
rozmowach o wypadku.
– On i pani Cooper wszystko o mnie wiedzą – wyjaśniła, po czym wysunęła rękę z jego
dłoni i zaczęła kreślić palcem na stole esy-floresy. – Urodziłam się sześć lat po moim
najmłodszym bracie, zawsze mnie więc wszyscy traktowali jak dziecko. Kiedy miałam cztery
lata, na farmie zaczęła pracować nowa rodzina. – Zamilkła na chwilę, czując wzrok Matta,
który spoglądał na nią pełen zatroskania. – Czy mówiłam ci, że ojciec uprawia trzcinę
cukrową?
Przytaknął, a ona dalej opowiadała. Siedziała teraz wyprostowana. Patrzyła na niego, bo
chciała widzieć reakcję na jego twarzy.
– Ci ludzie mieli syna Daniela. Był w moim wieku, obchodziliśmy razem urodziny.
Bawiliśmy się razem, zostaliśmy potem przyjaciółmi, a wreszcie...
Nie spuszczała z niego wzroku, tak bardzo chciała, by wszystko zrozumiał. Łzy dusiły ją
w gardle.
– Gdy już podrośliśmy, został moją pierwszą sympatią – szepnęła. – Pocałowaliśmy się
pierwszy raz... Wiedzieliśmy od pierwszej chwili, że pozostaniemy na wieki przyjaciółmi, a
potem mówiliśmy o małżeństwie, o miłości... – Uśmiechnęła się do Matta, ocierając
ukradkiem łzy. – Daniel był bardzo inteligentny, miał dużą wyobraźnię, zawsze przewodził
wszystkim zabawom. Mieliśmy wspólne plany. Przede wszystkim on je układał.
– Plany związane ze służbą powietrzną? – zapytał, a Claudia otworzyła oczy ze
zdumienia. Czyżby już mu o tym mówiła?
– Tak – potwierdziła. Na jej twarzy zagościł teraz uśmiech na wspomnienie wydarzeń,
które tak długo ukrywała przed wszystkimi. – O niczym innym nie potrafił mówić. Chciał
zostać lekarzem, a ja miałam być pielęgniarką. Mieliśmy pracować w jakiejś niewielkiej bazie
i oczywiście codziennie ratować życie innych ludzi.
– No i... ?
– Mieliśmy po piętnaście lat, gdy jego rodzice zdecydowali, że na ostatnie dwa lata
powinien się przenieść do szkoły z internatem, żeby mieć większe szanse dostania się na
medycynę. Narobiliśmy wtedy takiego gwałtu, że rodzice zgodzili się, żebym i ja pojechała.
Pierwszy raz miałam lecieć samolotem. Nie wyobrażasz sobie, co to było dla nas za
przeżycie. – Spojrzała mu znowu w oczy, jakby chciała, by razem z nią wszystko od nowa
przeszedł. – Mieliśmy lecieć na południe z Rainbow Bay. Do miasta odwoził nas ojciec
Daniela i moja mama.
Matta przeniknął dreszcz. Domyślał się, co było dalej.
– Nic nie pamiętam z tego, co się stało – szepnęła. – Mogę ci tylko opowiedzieć to, co
słyszałam od innych.
Milkła co chwilę, szukała słów, a wyobraźnia i życiowe doświadczenie pozwoliły mu
domyślić się wszystkiego.
– Ponieważ samochód zawisł w połowie nad przepaścią i jeden nieopatrzny ruch mógł
spuścić go w dół, wydobycie nas zabrało sporo czasu. Wiem, że najpierw wydobyto moją
mamę, potem ojca Daniela, któremu trzeba było amputować lewą nogę. Ze mną i z Danielem
był największy kłopot. Siedzieliśmy z tyłu i wyciągnęli nas dopiero po wycięciu dachu
samochodu. Trzymaliśmy się za ręce, ale on zginął podobno na miejscu.
Widział, jak cierpiała, ale wiedział też, że nadszedł już czas, gdy musiała podzielić się
swoim cierpieniem. Ścierał łzy z jej policzków, gładził włosy, które skrywały bliznę na
skroni.
– Przez dłuższy czas leżałam nieprzytomna – mówiła dalej. – Byłam w szpitalu przez
wiele miesięcy, potem wypisano mnie i... musiałam na nowo uczyć się chodzić.
Wstrząs pourazowy! To musiał być wstrząs pourazowy. Słyszał już o porażeniu kończyn
dolnych bez wyraźnej przyczyny.
Przyjrzał się wystygniętej kawie, która stała przed nim, i wstał. Podszedł do Claudii i
uniósł ją w ramionach. Usiadł, trzymając ją teraz na kolanach.
– I udało ci się – szepnął, starając się rozproszyć jej smutne wspomnienia. – A co się stało
twojej matce? Czy to był uraz kręgosłupa?
– Razem byłyśmy w szpitalu i pewnego dnia, gdy przywieziono mnie do niej na wózku,
lekarz powiedział jej właśnie, że nie będzie chodzić. – Mówiła szeptem, a on bał się poruszyć,
by nie przerwać jej myśli. – Pamiętam, jak powiedziała wtedy lekarzowi, że zostanie w takim
razie w szpitalu na zawsze, bo jej mąż i synowie zajmują się farmą i nie mają czasu na
opiekowanie się inwalidką.
Poruszyła się niespokojnie i odsunęła lekko od niego. Patrzyła mu teraz prosto w twarz.
Oczy miała zaczerwienione, a po policzkach spływały wolno łzy.
– Kiedy to usłyszałam, zrozumiałam, że znowu muszę zacząć chodzić. No i zaczęłam.
W kącikach jej ust pojawił się nieśmiały uśmiech. Matt uśmiechnął się także, choć
wzruszenie ściskało mu gardło.
– Ciągle się zastanawiam, czy nie powiedziała tego wtedy celowo – wyznała, patrząc na
niego rozjaśnionymi oczami. Biła z nich miłość i przywiązanie do matki. – Kiedy już
zaczęłam chodzić, a jej stan się poprawił, wróciłyśmy do domu. Musiałam się nią opiekować i
to mnie trzymało przy życiu. A ona nie dawała mi spokoju i prosiła, żebym wróciła między
ludzi. No i w końcu zdobyłam się na odwagę i poszłam do szkoły. To była ta sama szkoła, do
której chodziliśmy z Danielem, ale nie zastałam już dawnych przyjaciół, bo straciłam przecież
dwa lata.
Kiedy skończyłam szkołę, namawiała mnie na studia, ale nie miałam na nie najmniejszej
ochoty. Nie czułam potrzeby usamodzielnienia się, nie miałam żadnych ambicji ani nie
marzyłam o przygodach. Zostałam więc w domu i byłam całkiem z tego zadowolona. Aż w
tym roku mama kazała mi wyjechać do miasta i „pożyć troszeczkę”. Powiedziała, że ptaki też
wyrzucają z gniazda świeżo opierzone pisklęta, żeby nauczyły się żyć.
Ale chcę do niej potem wrócić – mówiła dalej. – Zamieszkać gdzieś w pobliżu, żeby jej
pomagać. I wcale nie dlatego, że uważam to za swój obowiązek, ani nie dlatego, że ona tego
ode mnie wymaga, tylko dlatego, że ja tego chcę – powiedziała z determinacją w głosie. –
Czy rozumiesz mnie? – spytała z niepokojem.
– Rozumiem – szepnął.
Wiedział też, że jego miłość do niej stawała się coraz głębsza. Siedzieli w milczeniu,
przytuleni do siebie.
Rozumiał ją doskonale. Pragnął jej przy tym tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu nie
pragnął żadnej kobiety. Ale jednocześnie jakiś głos wewnętrzny radził mu zerwać z nią
wszelkie kontakty. I to od razu!
Wystarczyło przecież posunąć się o krok dalej, a pozna wtedy miłość, o jakiej mu się
jeszcze nie śniło, i dozna rozkoszy, o której nawet nie marzył, a za rok przyjdzie mu to
wszystko porzucić.
– Czas spać – szepnął jej do ucha. – Jutro porozmawiamy.
– I pojutrze? I popojutrze? – pytała.
– Na pewno – obiecał. – Przynajmniej tak jak dobrzy przyjaciele. Nie umiałbym już
inaczej, choć może to oznaczać trudne chwile. – Delikatnie pocałował ją w usta. – Jutro mam
wolny dzień – powiedział. – Rano pójdę do szpitala, a potem może mógłbym cię zabrać o
szóstej do restauracji?
Pójdą więc gdzieś razem! Ucieszyła się bardzo. Będą chodzić ze sobą, może więc jednak
coś z tego będzie?
– Bardzo chętnie – odrzekła trochę oficjalnym tonem, jakby się obawiała trochę tego, co
wydarzyło się przed chwilą, gdy zrozumiała, co kryje się za powiedzeniem, żeby nie igrać z
ogniem.
Pocałunek, którym ją pożegnał, był równie wstrzemięźliwy jak jej słowa. Jednak dłonie,
które trzymał na jej ramionach, mówiły wyraźnie, że spokój i opanowanie narzucił sobie tylko
wysiłkiem woli.
– Jutro porozmawiamy – powtórzył.
Czuła, jak jej ręce, kierowane jakąś niewidzialną siłą, wyciągają się w jego kierunku. Z
najwyższym trudem zapanowała nad sobą, a gdy opadły posłusznie wzdłuż ciała, zacisnęła
pięści, byle tylko więcej go nie dotknąć.
Przez całą drogę Matt myślał o tym, co powiedziała mu Claudia, do chwili, gdy z
rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu komórkowego. Szybkim krokiem, już po raz drugi tej
doby, ruszył do bazy.
W zasadzie nie miał dyżuru. Dyżury pod telefonem trwały od szóstej wieczorem do tej
samej godziny następnego dnia. Przypomniał sobie jednak, że to samo spotkało wczoraj
Petera. Czyżby nowy alarm wymagający skompletowania personelu do dwóch samolotów? A
może odwołano gdzieś Jacka?
W bazie paliły się wszystkie światła i Christa już na niego czekała. Zetknął się z nią w
Calturze. Zwracała uwagę jej fachowość i opanowanie.
– Musimy polecieć do pani James – wyjaśniła. – Trzy tygodnie temu odwieźliśmy ją do
domu po drugiej chemioterapii. Ma raka piersi, ale po mastektomii i kuracji nastąpiło
cofnięcie objawów. Przed trzema miesiącami była tu na kontroli i okazało się wtedy, że
nastąpiły przerzuty do mózgu i wątroby. Zatrzymaliśmy ją więc na dziewięć tygodni w
szpitalu. Eddie Stone poleci z nami, a ty jesteś zamiast Jacka, który w tej chwili przechodzi
operację. Wyobraź sobie, dostał ataku wyrostka!
Matt nie mógł się otrząsnąć ze zdziwienia. Czy wszyscy Australijczycy przypominają
ludzi, jakich poznał w bazie? Wszystko przyjmowali ze wzruszeniem ramion i spokojnym
stwierdzeniem: Jakoś to będzie! Za każdym razem zdumiewało go to ogromnie.
Wychodząc, zatrzymał się przy półce i wyciągnął książkę, którą już widział przedtem.
Urazy u pacjentów chorych na raka. Będzie to doskonała lektura, razem oczywiście z kartą
choroby pani James.
– Pani James przewróciła się – tłumaczyła mu Christa, gdy wyszli. – Jak to zwykle na
wsi, chodzi wcześnie spać i wcześnie wstaje. Jej mąż przypuszcza, że wstała z łóżka i poszła
do łazienki, nie ma tylko pojęcia, o której to mogło być. Gdy jednak sam obudził się koło
dziesiątej i zobaczył, że jej miejsce jest puste, zaczął jej szukać i znalazł ją na podłodze w
holu.
(
– Na pewno od razu chciał jej pomóc wrócić do łóżka – mruknął pod nosem, a Christa
spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Chyba tak – odparła. – Ale trudno przecież, żeby podejrzewał uraz kręgosłupa, skoro
przewróciła się we własnym domu.
– Jeżeli była naświetlana – zauważył – lub gdy przerzuty dotarły również do szkieletu
kostnego, najzwyklejszy upadek może grozić złamaniem.
– Jej mąż opowiadał Katie, że żona strasznie cierpi, ma takie bóle, że nie można się z nią
w ogóle z nią dogadać. Ciągle coś próbuje powiedzieć, ale nic z tego nie można zrozumieć.
Najwyraźniej znajduje się w szoku i do tego niemal bez przerwy wymiotuje.
Gdy dotarli do lotniska, puścili się biegiem do samolotu.
– Zabierze nam to trzy kwadranse – powiedział Eddie, gdy ruszyli pasem startowym.
Matt skinął głową i zabrał się do lektury.
– Powinniśmy ją zabrać z powrotem do szpitala – odezwał się po chwili do Christy. –
Jeżeli nastąpiło krwawienie wewnętrzne lub zewnętrzne, należałoby podać krew, a o tym nie
może być mowy bez uprzedniej analizy dotychczasowych sposobów leczenia. Reakcje
immunologiczne mogą być wywołane przez tak rozmaite czynniki, że o wszystkim powinien
decydować jej onkolog.
Gdy lądowali, czekał już na nich pan James.
– Napijmy się herbaty, a przez ten czas oni zbadają chorą – zaproponował Eddie
gospodarzowi, gdy ten dowiózł ich na farmę. Chciał pewnie uspokoić przerażonego
mężczyznę, a zarazem ułatwić badanie pacjentki.
Pochylając się nad łóżkiem chorej, Matt zrozumiał zdenerwowanie jej męża. Kobieta
leżała jęcząc, a jej ciałem wstrząsały dreszcze. Na czole perliły się krople potu, a po
zapadniętych policzkach płynęły łzy. W wychudłych palcach trzymała koronkową
chusteczkę, którą co chwila przytykała do ust, chcąc stłumić jęk.
Skończyła chemioterapię cztery tygodnie temu, tak więc minął już moment największego
zahamowania liczby krwinek. Matt badał ją dokładnie. Miała posiniaczone pośladki, lecz
zaniepokoiły go zwłaszcza sińce wokół miednicy, nie był bowiem pewien, czy wybroczyny
powstały wskutek upadku, czy są symptomem jakichś groźnych powikłań.
Przez cały czas starał się z nią rozmawiać, ona jednak nie była w stanie odpowiedzieć na
żadne z jego pytań. Drgnęła, gdy nacisnął lekko staw biodrowy, ale zareagowała w podobny
sposób, gdy Christa mierzyła jej tętno. Gdy Christa oznajmiła, że tętno i ciśnienie są w
normie, a odruchy dolnych kończyn prawidłowe, obydwoje uśmiechnęli się do siebie z ulgą.
– Nie będę szukał nowej żyły – powiedział. – Wiadomo przecież, że żyły po
chemioterapii często pękają. Dokonam infuzji płynu. Ona może mieć hiperkalcemię, wobec
tego mogę podać dużą ilość płynu.
Nachylił się nad chorą, a w tej chwili w drzwiach pojawił się Eddie w towarzystwie już
spokojniejszego pana Jamesa. Gdy kroplówka została podłączona, Matt spróbował jeszcze raz
porozumieć się z panią James.
– Boję się, że uszkodzony jest staw biodrowy lub miednica – powiedział. – Musimy teraz
przenieść panią ostrożnie na nosze, unieruchamiając nogi.
Eddie przyniósł do pokoju ortopedyczne nosze, Matt umieścił je na łóżku obok chorej, a
potem poprosił obydwu mężczyzn, by unieśli panią James do góry. On sam starał się przez
ten czas unieruchomić miednicę. Gdy chora znalazła się na noszach, zapiął pasy i dał znać, że
wszystko jest gotowe do odjazdu. Kobieta jęczała jednak coraz głośniej i zdradzała objawy
krańcowego wyczerpania.
– Czekajcie! – krzyknął nagle Matt. – Co za idiota ze mnie – burknął do siebie. – Przecież
to może być reakcja na wycofanie leku.
Otworzył ponownie kartę choroby. By zapobiec bólowi, chora dostawała morfinę powoli
uwalnianą w ustroju. Wysokość dawki przeraziła go jednak.
– Gdzie są lekarstwa żony? – zapytał pana Jamesa.
Może zapomniała wziąć leki i dlatego wstała w nocy? A może...
Gospodarz poprowadził Matta do łazienki. Gdy zapalił światło, oczom ich ukazała się
półka zastawiona lekarstwami.
– Nie mam pojęcia, co ona brała – powiedział.
Matt przeglądał gorączkowo butelki i słoiczki. Wreszcie znalazł butelkę z roxanolem,
ukrytą za dwoma innymi opakowaniami. Czyżby pani James chowała lekarstwa sama przed
sobą?
Odkręcił pokrywkę i wysypał zawartość. W buteleczce była jedna tylko pastylka. Żaden
ze środków uśmierzających ból, jakie miał przy sobie, nie mógł spełnić swej roli, zważywszy
na to, że pani James nie tylko cierpiała na skutki wycofania leku, ale też miała silne bóle.
Zdecydował, że najlepiej jednak będzie podać pozajelitowy środek przeciwbólowy. Nie
warto było w tej sytuacji podejmować dodatkowego ryzyka.
Po pół godzinie byli znowu w powietrzu. Podczas każdej wyprawy wydawało mu się, że
czas staje, gdy są na ziemi. Badania pacjentów i szykowanie ich do podróży zdawały się
zawsze ciągnąć w nieskończoność, ale gdy po starcie w drodze powrotnej patrzył na zegarek,
okazywało się zawsze, że wszystko odbyło się w mgnieniu oka.
Przyglądał się teraz kobiecie. Uspokoiła się wyraźnie, gdy tylko podał jej morfinę. A on
martwił się, co będzie dalej. Czy zatrzymają ją w szpitalu, jeśli okaże się, że nie ma żadnego
złamania? Czy będą próbowali odzwyczaić ją od uzależnienia od morfiny, czy też zgodzą się,
by szukała ulgi w cierpieniach przez ten krótki okres, jaki pozostał jej jeszcze do przeżycia?
Odetchnął z ulgą, że to nie on będzie musiał podejmować te decyzje. Nagle przypomniał
sobie o Claudii.
Zrozumiał już, że na nic się nie zda przekonywanie samego siebie, że wcale się w niej nie
zakochał. Kochał ją tak jak jego ojciec kochał matkę.
A więc?
– Lądujemy za pięć minut – rozległ się głos Eddiego. Trzeba było zapiąć pasy i cała
uwaga Matta skupiła się teraz na pacjentce.
– Pojadę z nią – powiedział, gdy wylądowali.
– To dobrze – ucieszyła się Christa. Widziała, że Matt nie uzupełnił karty choroby, w
której musiałby podzielić się swymi podejrzeniami. – Pewnych rzeczy lepiej nie zapisywać.
Zanim wyszedł ze szpitala, minęła druga. Postanowił jeszcze odwiedzić „swoich”
pacjentów. Karen, której narzeczony zmarł, usnęła po dużej dawce środków uspokajających.
Gdy patrzył na nią, przed oczami znowu stanęła mu Claudia.
A potem, gdy mijał uśpiony dom ciotki Stephy, przesłał jej pocałunek. Był zbyt
zmęczony, by móc się teraz nad czymkolwiek zastanawiać, ale wierzył, że uda mu się znaleźć
jakieś rozwiązanie.
– Może to los tak chce, żebyśmy się rzadko widywali – szepnęła Claudia, gdy po
przyjściu do pracy dowiedziała się, że Jack jest w szpitalu, a Matt odbył w nocy dodatkowy
lot.
Nie miała już potem czasu na rozmyślania, po chwili bowiem zaczęły się telefony. Jeden
po drugim. Peter poleciał na dyżur do przychodni, Matt musiał więc udzielać porad przez
telefon. Przyniosła mu kawę, a on podziękował jej ciepłym uśmiechem. Nie było jednak
oczywiście mowy o żadnych rozmowach.
– Udało mi się znaleźć zastępcę – oznajmiła Leonie, gdy Claudia weszła po potrzebną jej
kartę. – Zgodził się udzielać porad przez telefon i przez radio, loty nie wchodzą jednak w grę.
– A kiedy zaczyna? – zapytała Claudia, mając nadzieję, że Matt będzie mógł nareszcie się
wyspać.
– Jutro – odpowiedziała. – Tak się zastanawiam, czy odwołać lot Marta do Caltury...
W tej chwili zadzwonił telefon. Leonie podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się.
Zasłaniając mikrofon, szepnęła do Claudii:
– To Jack. – A potem mówiła już do słuchawki. – Ależ tak... Nie, nie ma mowy. Jutro
przyjdzie Frank Wiley, więc sobie jakoś poradzimy. Myślę, że nie powinienieś przychodzić w
poniedziałek. Frank Wiley zostanie z nami przez cały tydzień. – Odkładając słuchawkę,
uśmiechnęła się. – Powinien jeszcze poprosić, żeby mu przełączano do szpitala wszystkie
telefony pacjentów!
– Pewnie mu to po prostu nie przyszło do głowy – roześmiała się Claudia.
– Dzwonił, żeby powiedzieć, że lot do Caltury musi się odbyć za wszelką cenę – dodała
Leonie.
W drodze powrotnej Claudia napotkała w holu małżeństwo w średnim wieku. Widać
było, że są zmęczeni i zdenerwowani.
– W czym można państwu pomóc? – spytała.
– Nazywam się Schubert – odparł mężczyzna, ściskając mocno jej rękę. – A to jest moja
żona. Chciałbym porozmawiać z lekarzem.
Przypomniała sobie, że któryś z autostopowiczów nosił właśnie nazwisko Schubert.
– Państwo pozwolą – rzekła i wprowadziła ich do pokoju Leonie.
Na terenie bazy obowiązywało niepisane prawo, które nakazywało chronić personel
latający przed gośćmi z zewnątrz, którzy zakłócali rytm pracy. Pacjenci często przychodzili,
by podziękować za ratunek, rodziny zmarłych pragnęły poznać szczegóły śmierci swych
bliskich, a reporterzy szukali sensacji. Personel medyczny nie zawsze zaś mógł oderwać się
od swych zajęć. Claudia przygotowała gościom kawę i wróciła do pokoju Leonie, która
właśnie opowiadała państwu Schubert, co lekarze zastali na miejscu wypadku.
– Ależ proszę pani – tłumaczył mężczyzna, gwałtownie gestykulując. – My chcemy
rozmawiać z lekarzem, który był wtedy na miejscu, a nie z panią.
Cóż za źle wychowany człowiek, pomyślała Claudia.
– Jeden z naszych lekarzy wróci z przychodni dopiero jutro wieczorem – tłumaczyła
spokojnie Leonie. – Podam doktorowi Laurantowi nazwę hotelu, w którym państwo
zamieszkają. Z pewnością zadzwoni, jeśli tylko będzie mógł. Mamy teraz trudny okres, gdyż
jeden z lekarzy zachorował, a doktor Laurant był wzywany do nagłych wypadków przez dwie
noce z rzędu i musi trochę odpocząć – skończyła z uśmiechem.
Claudia podziwiała jej cierpliwość i takt. Leonie skierowała właśnie rozmowę na temat
córki Schubertów, pytając, czy już ją odwiedzili.
– Zabierzemy ją stąd – powiedział pan Schubert. – Im szybciej obejrzą ją jacyś dobrzy
specjaliści, tym lepiej.
– Na pewno się ucieszy z powrotu do domu – skomentowała Leonie. Widać było, że
miała wielką ochotę powiedzieć im coś przykrego.
Claudia odprowadziła gości do drzwi.
– Czy powiesz o nich Mattowi? – zapytała. – Po co on ma tracić czas dla podobnych
ludzi?
– Przecież oni są zupełnie wytrąceni z równowagi – odparła Leonie. – Pomyśl sobie
tylko: córka jest ranna, jeden z jej przyjaciół stracił życie, znaleźli się w obcym kraju.
Przyjechali tu tak szybko, że musieli chyba wsiąść do samolotu, gdy tylko policja
zawiadomiła ich o wypadku. Lecieli ze trzydzieści godzin i z pewnością mają uczucie, że
znaleźli się na końcu świata!
– Za dobra jesteś! – wyrzuciła z siebie Claudia. – Matt zresztą nie jest inny. Na pewno
pójdzie ich odwiedzić w hotelu, a oni będą się na nim wyładowywać.
– Chyba powinien sam o tym zadecydować – rzekła spokojnie Leonie, a Claudii zrobiło
się głupio.
Zebrała pospiesznie swoje papiery i wróciła do komputera, ale trudno jej było zabrać się
do pracy. Tęskniła do Matta.
Pytał ją wczoraj, czy pojechałaby z nim do Francji, gdyby okazało się, że to, co ich łączy,
to prawdziwa miłość. A ona powiedziała „nie”. Nie wymówiła wprawdzie tego słowa, ale
wynikało to przecież z jej opowieści.
A on był tak smutny, gdy odchodził. Z pewnością przygnębiła go historia jej życia, lecz
musiał też cierpieć na myśl o tym, co tracili, nie decydując się na bycie razem.
Nie była w stanie przystać na jego propozycję, by zostali po prostu przyjaciółmi, choć
przecież sama zapowiedziała mu, że nie zgodzi się na romans z lekarzem, który ma zamiar
zabawić tu tylko rok.
I on to zaakceptował. Lecz chęć znalezienia się przy jego boku okazała się silniejsza od
postanowień czy wstydu. Raz już przecież cierpiałam, myślała, i wyszłam z tego obronną
ręką. Dam sobie radę i tym razem. Wytrzymam jeszcze raz ból rozstania.
Byleby tylko teraz być z Mattem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Właśnie dzwonił Matt – oznajmiła ciotka Stepha, witając Claudię. – Powiedział, że nie
może pójść z tobą dziś do restauracji, bo musi się spotkać z rodzicami pacjentki, którzy
właśnie przyjechali.
– Mógł mi to sam powiedzieć – mruknęła opryskliwie. – Wcale nie musi spotykać się z
tymi ludźmi.
– Może tak będzie nawet lepiej – zauważyła ciotka. – Wyglądasz na zmęczoną, wyśpisz
się chociaż.
– No właśnie, a Matt? Dwie noce z rzędu go wzywali, dziś był cały dzień w pracy, miał
dyżur telefoniczny, a teraz, kiedy mógłby nareszcie odpocząć, musi spotykać się z ludźmi,
którzy mu będą ciosać kołki na głowie i wybrzydzać na szpital.
Przerwała, słysząc śmiech ciotki.
– A cóż w tym takiego śmiesznego? – zapytała, czując, że ogarnia ją coraz większa złość.
– Pomyśl chwilkę. – Ciotka była wyraźnie ubawiona. – I zdecyduj się, czy jesteś zła, bo
dziś nie spotkasz się z Mattem, czy też martwisz się, że będzie niewyspany? Gdybyście
wyszli wieczorem, z pewnością by się przecież nie wyspał.
– Idę się wykąpać – oznajmiła Claudia, zbita z tropu.
– Nie szykuj się w każdym razie do szpitala – zawołała za nią ciotka. – Odbyłam już za
ciebie wszystkie wizyty.
Claudia odwróciła się zdziwiona.
– Odbyłaś za mnie wizyty?
– Tak.
– Dlaczego?
Ciotka podeszła do niej i położyła jej ręce na ramionach.
– Przez jakiś czas będzie tu Matt. Naciesz się nim – powiedziała. – Jesteś poza tym
młoda, musisz się trochę rozerwać. Zupełnie wystarczy, jak pójdziesz do szpitala raz czy dwa
razy w tygodniu. A zresztą – ciągnęła – muszę ci się przyznać, że ta wizyta sprawiła mi
prawdziwą przyjemność. Odwiedziłam najpierw Carol, a ona potem oprowadziła mnie po
wszystkich oddziałach.
– To znaczy, że widziałaś ofiary tego ostatniego wypadku?
– O, tak – odparła ciotka. – Najdłużej siedziałam przy tej ślicznej blondynce Karen. Ona
zupełnie nie może dojść do siebie po śmierci swojego chłopaka, więc opowiedziałam jej o
tobie i o Danielu, i jak potem ni stąd, ni zowąd pojawił się Matt i wszystko się dobrze
skończyło.
– Ty jej to powiedziałaś?
Claudia zaniemówiła na chwilę z wrażenia. Więc wszyscy znają jej najtajniejsze myśli! A
ciotka w dodatku opowiada o tym obcym.
– Tak – odrzekła ciotka całkiem zadowolona z siebie. – I to jej najwyraźniej pomogło.
Jutro wybiorę się do niej znowu. A teraz wykąp się szybko, bo zaraz będzie kolacja, a przed
spaniem obejrzymy sobie film w telewizji.
Claudia posłusznie poszła do łazienki, próbując zebrać myśli. Za dużo jest ostatnio zmian
i nowych wydarzeń w jej życiu! Powiedziała Mattowi, że nie może wyjechać z Australii. Co
będzie, jeśli nie zechce więcej się z nią spotykać? Co będzie teraz robić wieczorami? Ciotka
postanowiła przecież sama odwiedzać samotnych pacjentów.
Zadzwonił do drzwi wtedy właśnie, gdy stała w swojej sypialni owinięta w ręcznik i
patrzyła przez okno na bujną zieleń ogrodu.
Na dźwięk jego głosu zadrżała. Czy to miłość, czy tylko pożądanie? – zastanawiała się w
chwilę potem, gdy tłumaczył się, przepraszając ją za zawód.
– Ależ Karen to ta blondynka, której chłopak właśnie umarł – powiedziała, gdy zaczął
opowiadać o ofiarach wypadku. – To przecież nie jej rodzice przyjechali, tylko rodzice
Lucilli.
– Rodzice Karen także przyjechali – tłumaczył, a w jego głosie brzmiało z trudem
ukrywane zmęczenie. – Zgodziłem się na krótkie spotkanie z nimi wszystkimi.
Zamilkł, a ona czekała, nie odważając się nawet w myślach żywić nadziei, że może
jednak spędzą ten wieczór razem. Czuła wyrzuty sumienia, że myśl o wspólnym wyjściu w
ogóle przychodzi jej do głowy w podobnej sytuacji. A jednak...
– Potem muszę się trochę przespać – zakończył. A ona czuła, jak bardzo jest zmęczony. –
Tak mi przykro!
– Nie masz za co przepraszać – rzuciła szorstko. – Przede wszystkim musisz się wyspać.
Tylko szkoda, że musisz przedtem spotykać jeszcze tych ludzi. – Zawahała się przez chwilę, a
potem dodała: – Ale doskonale cię rozumiem. Nie byłbyś – już miała powiedzieć
„człowiekiem, którego kocham”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język i powiedziała: –
sobą, gdybyś zachował się inaczej.
W następnym tygodniu Peter i Matt pełnili dyżury telefoniczne przez całą dobę. Nie było
mowy o żadnych wolnych dniach.
– Strasznie do ciebie tęsknię – szepnął jej pewnego ranka, gdy spotkali się przypadkiem
w małej kuchence. Wyglądał na bardzo zmęczonego, był nie ogolony i oczy miał czerwone z
niewyspania.
Miała wielką ochotę mocno przytulić go do siebie, by dodać mu trochę otuchy, przekazać
trochę własnej energii i sił. Zamiast tego uśmiechnęła się tylko.
– W ogóle nie kładłeś się spać?
– Już kolejną noc – uśmiechnął się blado. – W Calturze wybuchła epidemia zapalenia
żołądka i jelit. Andrew Walsh natychmiast zorganizował szpitalik dla dzieci i niemowląt w
budynku starej szkoły. Opiekuje się nimi od sześciu godzin zgodnie z moimi instrukcjami.
– Czyli przekazał ci wiadomość o wybuchu epidemii już o trzeciej nad ranem? – spytała,
z trudem hamując gniew, który ogarniał ją zawsze, gdy widziała, jak pracuje ponad siły.
Mimo zmęczenia uśmiechnął się.
– Rozmawiałem z nim jeszcze wcześniej. Okazało się, że apteczka została już
opróżniona. Mógł więc jedynie zagotować wodę, dosypać do niej odrobinę soli i cukru i
podając ją, próbować uzupełnić niedobór płynów. O trzeciej skontaktowałem się z nim
ponownie. Powiedział mi wtedy, że miał właśnie zamiar przekazać nam drogą radiową
wiadomość o niepokojącym stanie dwojga dzieci.
Serce wezbrało jej dumą. Tak bardzo chciała go uściskać i podziękować za to, że taki
właśnie jest.
– To co teraz będzie?
– Christa już tam wyruszyła. Zabrała leki, żeby uzupełnić apteczkę i założyć magazyn z
lekarstwami. Wiezie także płyny dożylne. Zabierze z powrotem dzieci, które wymagają
hospitalizacji.
– No a ty? Czy będziesz mógł wreszcie pójść do domu? – spytała. – Kto ma dziś dyżur?
– Peter poleciał do przychodni, a Frank przychodzi o dziesiątej i zaraz potem pójdę się
trochę przespać.
Uniosła głowę i napotkała jego wzrok. Przez chwilę wydało jej się, że w jego błękitnych
oczach dostrzegła jak w lustrzanym odbiciu swoje własne odczucia. Nie bądź śmieszna! To
przecież niepoważne, powiedziała sama do siebie.
– Ale przez cały czas będziesz pod telefonem?
Pokiwał głową.
– Przyznasz, że to koszmarny tydzień – powiedział.
– I nie zanosi się, żeby było lepiej – westchnęła.
– Dobrze chociaż, że mój pierwszy tydzień tutaj wyglądał inaczej. Trudno by było
sprostać temu wszystkiemu po długich wakacjach.
Uśmiechnęła się, zadowolona, że nie opuszcza go poczucie humoru.
– Chcesz kawy? Robię już drugą filiżankę dla Leonie. Potrząsnął głową i delikatnie
dotknął jej ramienia. Podziałało to na nią jak prąd.
– Zanim pójdę do domu, muszę jeszcze napisać sprawozdanie – powiedział cicho. –
Zobaczyłem przypadkiem, że tu idziesz, więc wpadłem na chwilę, żeby cię zobaczyć.
Czuła, że mówi prawdę i zalała ją fala szczęścia. Wszystko będzie dobrze! Musi być
dobrze!
– Wpadnij może wieczorem, jeśli będziesz miał siły, no i oczywiście jeśli cię przedtem
gdzieś nie wezwą – zaproponowała. – Dziś albo innego dnia – dodała od razu. Nie chciała, by
czuł się do tej wizyty zobowiązany.
– Postaram się – obiecał i wyszedł, a Claudia znowu nie mogła pozbierać myśli.
Wystarczyło, by usłyszał jej głos lub by mignęła mu gdzieś jej drobna postać, a czuł, jak
ogarnia go tęsknota. I nie było to wcale fizyczne pożądanie. Dręczyło go przedziwne uczucie,
jakiego jeszcze nigdy nie doznawał, świadomość, że Claudia należy do niego. Czy to miłość?
– Przepraszam cię – rozległ się w słuchawce zdenerwowany głos Katie. – To znowu
Andrew. Tym razem mówi o człowieku, który ma atak serca i któremu w dodatku
zachorowały dzieci.
– Już idę – zapewnił ją i pospieszył do pokoju radiowego.
– Niech mi pan poda dokładne objawy – powiedział, gdy tylko usłyszał głos Andrew.
– Jest zlany potem, szary na twarzy i ma dreszcze – relacjonował Andrew. – Mówi, że ma
straszne bóle w klatce piersiowej i że z pewnością umrze, a w tej chwili zbiera mu się na
wymioty.
Tak właśnie wyglądają objawy zawału serca, pomyślał Matt.
– Zaraz wyląduje samolot – zapewnił. – Proszę go teraz położyć i czymś przykryć. Niech
mu pan da dwie aspiryny i go uspokoi. Spróbuję się porozumieć z Christa i powiem jej o tym.
Jest szansa, że da się go uratować. Christa da mu zaraz nitroglicerynę pod język. A pan niech
nie zapomni przygotować dzieci do podróży.
– Trzeba jak najszybciej go stąd zabrać – powiedział Andrew.
– No właśnie. Christa podłączy mu kroplówkę, a jeśli ból się nie zmniejszy, poda morfinę
i zrobi dożylnie wlew nitroglicerynowy. Ratunkiem w takich przypadkach jest terapia
trombolityczna podjęta w ciągu sześciu godzin.
Przerwał na chwilę, gdyż Andrew zaczął z kimś rozmawiać.
– Mam tu trzech pomocników – przeprosił po chwili. – Właśnie wydawałem im polecenia
w sprawie aspiryny.
Matt uśmiechnął się, zadowolony, że w trudnych chwilach Andrew nie traci humoru.
– Proszę, niech się pan rozejrzy, czy nie ma tam gdzieś duplikatu jego karty choroby.
Christa zechce z pewnością zadać wiele pytań. Terapia trombolityczna może spowodować
krwawienie, jeżeli więc miał ostatnio jakąś operację, uraz głowy czy też cierpi na zaburzenia
czynności wątroby, niech pan o tym zawiadomi Christę.
– Znalazłem większość kart chorób, więc z tym nie powinno być problemu – odparł
Andrew. – W każdym razie, odkąd ja tu jestem, operacji żadnej nie miał. Wygląda poza tym
całkiem dobrze, ma pięćdziesiąt lat, pracuje na farmie przy bydle.
– A więc prognozy są dobre – powiedział Matt. – W im lepszej był kondycji przed
zawałem, tym większe ma szanse na wyleczenie.
– Widzę samolot! – zawołał Andre w. – Dziękuję, chłopie, za wszystko – powiedział,
kończąc rozmowę.
Mattowi zrobiło się bardzo miło. Mówiąc do niego „chłopie”, Andrew dał wyraz swej
przyjaźni. Frank Wiley nadszedł wkrótce potem.
– Idźże już, młody człowieku, do domu i prześpij się trochę – rozkazał, widząc, że
Mattowi kleją się oczy.
– Jedną chwilkę, powiem tylko, jaka jest sytuacja. Opowiedział dokładnie, co działo się
ostatnio w Calturze i zawiadomił, że samolot właśnie ląduje.
– Telefon komórkowy tam nie działa, jeśli więc Christa nie odezwie się za jakieś trzy
kwadranse, powinien pan porozumieć się z nią i zobaczyć, czy wszystko jest w porządku.
Frank pokiwał głową i uśmiechnął się do Matta.
– Niech pan już idzie do domu – powtórzył. – Zajmowałem się takimi sprawami, kiedy
pana jeszcze na świecie nie było. Mimo że jestem na emeryturze, niczego nie zapomniałem i
pilnie śledzę wszystkie najnowsze wynalazki. Mogę się zawsze na coś przydać.
Matt odwzajemnił się staremu lekarzowi uśmiechem i chciał go zapytać, jak to wszystko
wyglądało przed laty, ale właśnie wtedy odezwał się telefon.
Był jednak pewien, że przyjdzie jeszcze chwila, gdy będzie mógł spokojnie porozmawiać
i dowiedzieć się, jakim sprzętem dawnej się posługiwano i jakimi samolotami latano. Czuł się
bowiem już członkiem medycznej służby powietrznej i zaczęła na niego oddziaływać
atmosfera, jaka tam panowała.
Szedł korytarzem i zwolnił, zbliżając się do pokoju, w którym była Claudia. Siedziała
nachylona nad papierami i rozmawiała przez telefon. Mówiła coś cicho, szybko robiąc przy
tym notatki.
Miał wielką ochotę dotknąć jej włosów, pogładzić czarne loki opadające na ramiona, ale
nie zrobił tego. Bo nie potrafiłby na tym poprzestać. Jeden taki gest sprowadziłby cierpienie.
Nie wolno mi o tym zapomnieć, powiedział sobie, idąc w kierunku wyjścia.
Nigdy jeszcze nie czuł podobnej tęsknoty jak ta, która go ogarniała na samą myśl o
Claudii. I coś mu mówiło, że uczucia tego nie będzie nigdy w stanie zwalczyć.
Otworzył drzwi i zewsząd ogarnęło go ciepłe powietrze. Ruszył przed siebie powolnym
krokiem. Gdy doszedł do numeru sześćdziesiątego czwartego, spojrzał w zadumie na dom
ciotki Stephy.
Trzeba będzie poznać trochę ludzi, pomyślał. Niech no się tylko wszystko ułoży w bazie.
Umówię się z Peterem i jego przyjaciółmi. Może spotykając inne jeszcze kobiety, inaczej
spojrzę na Claudię. Otworzył furtkę przed swoim domem, a potem zatrzasnął ją głośno.
– Co ty za głupstwa wygadujesz! – warknął sam do siebie. – Jeżeli nawet będziesz miał
kiedyś wolny czas, to przecież nie pomoże ci ani rozum, ani żadne rozmyślanie, tylko każdą
wolną chwilę będziesz chciał spędzić z Claudią!
Zdaje się, że jestem po prostu zakochany, pomyślał ponuro. A w dodatku Australię i
Francję oddzielają od siebie lądy i oceany, a nie jakiś tam wąski kanał.
Wziął prysznic i rzucił się do łóżka. Wkrótce zasnął, ukołysany do snu obrazami ślicznej
ciemnowłosej dziewczyny, którą miał stale przed oczami.
Aż do soboty widywali się rzadko, i to w dodatku na ogół w obecności innych. Czasem
tylko udało im się ukraść dla siebie kilka chwil, gdy Matt wracał późnym wieczorem po
dyżurze w przychodni.
Siedział wówczas na schodach prowadzących na werandę i brał ją w ramiona. Gładził
czule jej włosy, opowiadając, co robił w ciągu dnia. A potem na pożegnanie całował
delikatnie w usta i odchodził zmęczonym krokiem, by odpocząć przed trudami następnego
dnia.
Nade wszystko potrzebny mu był sen. Claudia wiedziała o tym i martwiła się stale o jego
zdrowie. Ciągle jednak pragnęła czegoś więcej niż tylko rozmów o przypadkach ciężkich
zachorowań i cierpieniach innych.
Do teatru wybrały się razem z ciotką. Matt w tym czasie leciał na ratunek ciężarnej
kobiecie. Nadchodził właśnie tropikalny niż, wiał wiatr, wokół kłębiły się chmury i był to
wyścig z czasem. Czy zdążą przywieźć ją do szpitala, zanim pogoda uniemożliwi loty?
W niedzielę, gdy Matt odsypiał ciężką noc, odbyła samotny spacer po plaży, a potem, gdy
odlatywał do Castleford, gdzie podczas rodeo młody chłopak doznał uszkodzenia kręgosłupa,
jadła z ciotką kolację.
– W tym tygodniu będzie to samo – oznajmiła, gdy siedziały przy stole, jedząc pieczone
ziemniaki, które rozpływały się w ustach. Wystarczyło tylko nadgryźć chrupiącą,
złocistobrązową skórkę. – Będzie tu dwa dni, w środę ma dyżur, a na czwartek i piątek leci do
przychodni.
– Taką już ma pracę – zauważyła ciotka.
– Wiem – westchnęła Claudia. – I do tego ją uwielbia.
– Gdyby nie wkładał w nią serca, byłby zupełnie innym człowiekiem. Czy kochałabyś
takiego Matta?
– Co ja właściwie wiem o miłości? – odpowiedziała z westchnieniem. – Skąd mam
wiedzieć, czy go naprawdę kocham takim, jaki jest? Po co wyobrażać sobie, czy mogłabym
go kochać, gdyby był inny? Wszystko to jest beznadziejne – dodała po chwili. – Kto wie,
może i lepiej by było, gdyby był ciągle zajęty do końca pobytu. Nie miałabym wtedy pokusy,
żeby zrobić coś, czego będę potem żałowała.
Powiedziała to bez zastanowienia. Przestraszyła się trochę i spojrzała na ciotkę, by
zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na niej te słowa. Ciotka była uśmiechnięta. Przez chwilę
Claudii wydawało się, że dostrzegła smutek w jej oczach, a uśmiech, który wygładził jej
zmarszczki, pozwolił dostrzec ślady dawnej urody.
– Sama musisz podjąć decyzję – oznajmiła cicho. – Pamiętaj jednak, że żałować można
nie tylko swych czynów. Czasem człowiek cierpi dlatego, że się na coś nie mógł zdecydować.
Zapadła krótka cisza. Claudia nie mogła oderwać wzroku od ciotki. Pierwszy raz widziała
cierpienie na jej twarzy.
– Pamiętaj też – odezwała się znowu ciotka – że dobrze jest czasem nosić w sercu jakieś
wspomnienia, żeby móc nimi potem żyć i mieć o czym rozmyślać w długie, samotne noce.
– Ale kto... ? – zaczęła i urwała.
Ciotka Stepha powoli wstała i wyszła do kuchni, nie odzywając się więcej. Claudia
sprzątała ze stołu i myła naczynia, myśląc tylko o jednym: o tym, co usłyszała od ciotki.
Ciotka, która zastępowała jej matkę, namawiała ją niemal, by odważyła się na przygodę z
Mattem.
Umyła ostatni talerz i rozejrzała się wokół. Z trudem zbierała myśli. A do tego tak bardzo
żal jej było ciotki... Usiadła potem na schodach przed domem i próbowała uporządkować
myśli. Podniosła się i zdecydowanym krokiem poszła do swego pokoju, skąd zadzwoniła do
Anthony’ego. W chwilę potem rozmawiała już z matką.
– Anthony widywał się czasem z Glorią, jeszcze zanim wyjechałaś – powiedziała pani
Delano Claudii, zdumionej reakcją Anthony’ego na jej telefon. – Między innymi dlatego
chciałam, żebyś stąd wyjechała. Pocieszaliście się z Anthonym po śmierci Daniela, ale łączyła
was tylko przyjaźń, a wy łudziliście się, że przyjaźń ta przerodzi się w miłość. I to był wasz
wielki błąd.
– Dokładnie to samo mówiła mi ciotka Stepha – przyznała Claudia. – Ale ja sądziłam, że
pragniecie naszego małżeństwa.
– Jestem pewna, że rodzice Anthony’ego pokochają Glorię tak, jak kochają ciebie –
zauważyła dyplomatycznie pani Delano.
Rozmawiały jeszcze ze dwadzieścia minut, a Claudia czuła, że wielki kamień spadł jej z
serca. Zrobiła kolejny, mały krok na drodze do swej odsuwanej ciągle niezależności. Jutro po
pracy spotka się z Mattem i zrobi jeszcze jeden krok.
W środę powrócił do pracy Jack. Był blady i osłabiony, lecz jego obecność rozwiała od
razu atmosferę zdenerwowania i pośpiechu.
– Idź już do domu i prześpij się – zarządził w południe, zwracając się do Matta, który
siedział studiując dokumentację z Caltury.
– Mam się przespać? Już dawno zapomniałem, jak się to robi.
– Zmykaj stąd! – śmiał się Jack, szturchając go w ramię i zamykając rozłożone papiery.
– No dobrze, dobrze – zgodził się Matt, unosząc do góry ręce. – Poddaję się.
Jack wyszedł do pokoju radiowego, a Matt zobaczył Claudię, która słysząc jego głos,
weszła do pokoju. Zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona. Oparła się o niego, pchana jakąś
potężną siłą, spragniona jego ciepła i bliskości.
– Pójdę się teraz przespać, pierwszy raz od dawna bez telefonu komórkowego. Nastawię
budzik na piątą, wstanę, wezmę prysznic, ogolę się i przyjdę punktualnie o szóstej. Czy
chcesz, żebyśmy gdzieś wyszli? W końcu należy się nam to po tylu odwołanych spotkaniach!
A może wolisz spędzić wieczór tak jak zawsze?
– Zjedzmy kolację w domu – szepnęła. – Pójdziemy potem do szpitala i... wrócimy do
domu, trzymając się za ręce.
Nie zastanawiała się nad odpowiedzią. Był to głos serca, który mówił jej, że należy
wprowadzić znowu w ich życie jakiś porządek i spokój. Przez chwilę tulił ją mocniej do
siebie, a potem pocałował lekko w policzek i wyszedł.
Wrócił punktualnie o szóstej. Wyglądał tak jak pierwszego dnia, gdy spotkała go w
ogrodzie przylegającym do biura. Był wypoczęty, a jego oczy śmiały się na jej widok.
– Kupiłam sobie nową sukienkę, żeby uczcić twój powrót do prawie normalnego życia, a
ciocia Stepha przygotowała wspaniałą kolację.
Wzięła go za rękę, chcąc zaprowadzić do kuchni, i znowu dotyk jego sprawił, że poczuła
przenikający ją dreszcz.
– W środę wysłałem list z prośbą o informacje dotyczące możliwości zrobienia w
Australii specjalizacji z okulistyki – oświadczył powoli, jakby ważył każde słowo.
Ma więc zamiar zostać w Australii? Robi to dla niej? Były to najpiękniejsze słowa, jakie
dane jej było usłyszeć. Nie mogła otrzymać cenniejszego prezentu.
Co ja mu mogę w zamian ofiarować? – pytała się w myślach, „tylko siebie i swoją
miłość...
Stanęła i spojrzała mu głęboko w oczy.
– Przemyślałam już wszystko – szepnęła. – Będę twoja, kiedy tylko zechcesz.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Stali naprzeciwko siebie bez słowa, trzymając się za ręce, aż wołanie ciotki Stephy
sprowadziło ich na ziemię.
– Potem porozmawiamy – szepnął zmienionym głosem. – Pamiętaj, że nie chcę cię do
niczego zmuszać. Nie chciałbym, żebyś czegoś potem żałowała.
Uśmiechnęła się tylko. Miała tak wielką ochotę opowiedzieć mu, co usłyszała od ciotki!
– Potem porozmawiamy – zgodziła się i poszli do kuchni. Gdy próbowała sobie później
przypomnieć samą kolację czy rozmowy, jakie wtedy prowadzili, czuła pustkę w głowie.
Pamiętała jedynie obecność Marta przy stole, a także uniesienie i radość, jakie czuła.
Gdy szli do szpitala, znowu trzymali się za ręce, mówili jak zwykle o pracy i sprawach
codziennych, odsuwając chwilę, w której padną sobie w ramiona i nic już nie stanie na
przeszkodzie pragnieniom, które owładnęły nimi bez reszty.
– Czy chciałabyś, żebyśmy się zaręczyli? – zapytał. Zatrzymała się.
– Zupełnie mi na tym nie zależy – odparła. – Sam mówiłeś, że to, co w tej chwili
czujemy, może się okazać tylko złudzeniem i że rozstaniemy się wtedy jak przyjaciele.
Wpatrywała się gorączkowo w jego twarz, pragnąc za wszelką cenę dowiedzieć się, co on
o tym myśli. Na próżno jednak. Twarz Matta. pozostała nieprzenikniona.
– A jeśli to nie złudzenie, możesz tu zostać i robić specjalizację. Po co nam więc
zaręczyny?
Nie wiedziała, czy przyjął to z ulgą, czy był zawiedziony. Ona sama nie zastanawiała się
nad tym wiele. Czuła się po prostu nie przygotowana do roli, jaką miałaby odegrać. Wszystko
było nowe, nieznane i chyba bała się trochę tego dorosłego życia.
Uśmiechnął się w końcu i pokiwał głową, a jej serce podskoczyło z radości. Wszystko
będzie dobrze! Wszystko musi być dobrze!
– Nie ma takiej rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił – szepnął cicho – a ty wymagasz
tak mało.
Objął ją i skierowali się do szpitala.
– Pójdę odwiedzić Remiego – powiedział. Przypomniała sobie, że jest to drugi pacjent z
intensywnej terapii. – Leży teraz na normalnym oddziale, a jutro zostanie przewieziony do
domu.
– Wszyscy poza nim już chyba powyjeżdżali – powiedziała. Przytaknął.
– Tak. Lucilli oczywiście nie ma od dawna. Rodzice Karen załatwili powrót nie tylko jej,
ale także Georgowi i Julie. Ich stan uległ poprawie szybciej, niż się spodziewaliśmy, ale na
pewno było im okropnie przykro, że w ten sposób skończyła się ich wielka przygoda.
– Mając z sobą Lucillę, przeżywali już chyba od początku przygodę – powiedziała z
przekąsem, a Matt się uśmiechnął.
– Pójdę jeszcze do pani James. Czy byłaś u niej?
– Tylko raz – odparła. – Chyba się rozleniwiłam, odkąd ciotka Stepha zaczęła chodzić do
szpitala. Odwiedzam oczywiście Carol, ale innych...
– Może po prostu zajęta jesteś czymś innym – zażartował. Wchodzili właśnie do szpitala,
puścił ją więc i musnął delikatnie wargami jej włosy.
– Będę tu na ciebie czekał – obiecał.
Ugięły się pod nią nogi. Czy stanie się to tej nocy? Czy zabierze ją do siebie? Wyczuł
zapewne, co się z nią dzieje, bo wziął ją znowu za rękę. Wyszli ze szpitala i stanęli w cieniu
rozłożystego drzewa.
– Proszę cię, kochanie, pamiętaj, że nic się nie może stać, dopóki obydwoje nie będziemy
tego pragnęli i dopóki ty nie uznasz, że nadszedł na to czas. A ja nie będę cię nigdy do
niczego zmuszał.
Pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta, a potem wziął ją pod rękę i wrócili do
szpitala. Uspokoiła się trochę. Teraz była pewna jego szacunku i zrozumienia.
Wracali do domu skąpani w złocistym świetle księżyca. Cicha rozmowa, jaką prowadziły
ich dłonie, kazała im przyspieszyć kroku i wkrótce znaleźli się w ogrodzie ciotki Stephy.
Wystarczyło, że objął ją ramionami, a ogarnął ich spokój.
Spokój ten jednak trwał tylko małą chwilę. Zaczęło się od pocałunków, gorących i
gwałtownych. Claudia tuliła się do niego coraz mocniej, ogarnęło ją bowiem przedziwne
uczucie, zbliżone nieco do bólu, rozsadzające od wewnątrz jej ciało. Było to doznanie
oszałamiające, którego nie pojmowała, a któremu bezwolnie się poddała.
Wodził ręką po jej ciele i pieścił nagie ramiona, a ona nie umiała powstrzymać drżenia.
Początkowo nieśmiało, a potem coraz odważniej dotykała jego pleców, przyciągała go bliżej,
a wtedy on dotknął jej piersi. Westchnęła z rozkoszy. Jak to możliwe, by delikatny dotyk
dłoni mógł sprawić, że... ?
Jak to się dzieje, że podobną rozkosz sprawia każdy jego dotyk? Co zrobić, by i on
odczuwał to samo? Myśli przelatywały jej przez głowę jak błyskawice, a ona szukała
podświadomie sposobu, by i on doznał rozkoszy.
– Pójdziemy do ciebie? – spytała. Pragnęła tego bardzo, ale była jeszcze pełna wahania i
niepewności.
– Zostaniesz na noc? – spytał stłumionym głosem.
– A ciotka? Jutro pracuję. Sama nie wiem...
– Nie chcę, żebyśmy się musieli spieszyć – tłumaczył. – Chciałbym, żebyś tę chwilę
zapamiętała na zawsze. I żebyś się obudziła rano w moich ramionach, żeby się znowu ze mną
kochać.
Zgodziła się łatwo, choć odczuła zawód, że to nie ona podjęła decyzję.
– Ten weekend mam wolny – szepnął. – Podobno niedaleko stąd są do wynajęcia domki
na cudownej piaszczystej plaży w gaju palmowym, nad zatoką o krystalicznie czystej wodzie.
Przechylił jej głowę tak, by mogła zobaczyć księżyc, który odzyskał już swą srebrzystą
barwę.
– Pojedziesz ze mną? Ten księżyc wart jest, żeby go jeszcze raz zobaczyć.
Milczała przez chwilę, zdając sobie sprawę, że to, co za chwilę powie, odmieni na zawsze
jej życie.
– Pojadę z tobą – odpowiedziała i poczuła ulgę. Wiedziała, że nadszedł czas, by porzucić
cienie przeszłości, że trzeba zacząć gromadzić wspomnienia na dzień jutrzejszy.
Zawiadomienie ciotki Stephy o wyjeździe było bez porównania łatwiejsze niż przeżycie
dwóch jeszcze dni w pracy, kiedy musiała udawać, że nic specjalnego się w jej życiu nie
wydarzyło i w najbliższym czasie nie wydarzy.
Matta na szczęście nie było. Wyjechał na dwa dni do przychodni. Odleciał o świcie w
czwartek rano, a wracał w piątek wieczorem. Przez telefon miał się zająć wynajęciem
samochodu. Umówili się na sobotę rano.
Pytanie tylko, czy sobota kiedykolwiek nadejdzie, myślała Claudia. Parę razy już
przepakowywała swą podróżną torbę, rumieniąc się za każdym razem na myśl o wspólnym
wyjeździe.
Sobota w końcu nadeszła, a ona była tak zdenerwowana, że w czasie jazdy nie odezwała
się nawet słowem, próbując uciszyć wewnętrzny niepokój. On pewnie też się cały trzęsie,
myślała.
Byli już blisko celu. W dole ukazała się zatoka. Matt zjechał wtedy z drogi i zatrzymał
samochód, po czym wyciągnął rękę i pogłaskał palcami jej dłoń.
– Aż trudno mi mówić ze szczęścia – wyznał. – Pamiętaj jednak, że ten wyjazd do
niczego cię nie zobowiązuje.
Głos miał tak niepewny, że przechyliła się, by go pocałować.
– Widzisz... – szepnęła. – Ja po prostu nigdy tego nie robiłam... Mogę ci tylko sprawić
zawód.
Uśmiechnął się do niej jak umiał najtkliwiej.
– Nie wyobrażam sobie, żebyś mi mogła sprawić zawód – szepnął jej do ucha.
Zapalił silnik, włączył wsteczny bieg i wyjechał na drogę, zmierzając prosto w kierunku
uzdrowiska. Ich domek skryty był w cieniu palm, a wokół roztaczała się złocista plaża,
otoczona błękitno-seledynowym morzem. Matt zamknął drzwi i wziął ją w ramiona,
pocałunkami dodając odwagi.
– Chodź – szepnął. – Pójdziemy na plażę, popływamy i poopalamy się. – Zaniósł ją do
łazienki i podał torbę podróżną. – Przebierz się szybko, będę czekał na ciebie na plaży.
Włożyła nowe, biało-czarne bikini, które wczoraj kupiła, i pobiegła szybko za nim.
Pływali potem i opalali się. Matt nawet zasnął i musiała go budzić, bała się bowiem, że może
doznać oparzenia. A potem kąpali się i bawili w wodzie jak dwoje dzieci, które uciekły ze
szkoły na wagary. Całe napięcie i niepokój zniknęły bez śladu.
– Biegniemy do domku – krzyknął nagle Matt, gdy słońce było już tak wysoko, że
przebywanie na plaży robiło się niebezpieczne.
– Kto pierwszy?
Puściła się pędem przed siebie po rozgrzanym piasku, chwytając po drodze ręcznik.
Przegonił ją wkrótce, a ona, mimo że brakowało jej sił, przyspieszyła, chcąc go dogonić.
Przeliczyła się jednak, zachwiała i upadłaby, gdyby w ostatniej chwili jej nie podtrzymał.
Zaniósł ją do domku, by z czułością ułożyć na łóżku. Uklęknął nad nią i pocałował w usta, a
potem wargi jego musnęły jej brodę, by zbliżyć się do piersi. Kiedy westchnęła z rozkoszy,
położył się obok i budził powoli jej ciało do życia. Odsuwała się od niego, gdy pożądanie
zaczynało sprawiać jej fizyczny ból, lecz jego pocałunki sprawiały, że spragniona rozkoszy
tuliła się znowu, wiedziona tęsknotą, do jego ust i rąk.
Nie była w stanie myśleć; potrafiła jedynie poddać się jego pieszczotom. Gdy się
połączyli, odniosła wrażenie, że ulatuje gdzieś wysoko w górę, i przywarła do niego po to, by
znaleźć się za chwilę w nie znanej jej zupełnie wspaniałej krainie, która była samą rozkoszą i
pięknem.
Krzyknęła znowu, bo czuła, jak ciało jej przestaje istnieć i stapia się z nim w jedną całość.
Leżała w jego ramionach i marzyła tylko, by chwila ta trwała wiecznie, by nigdy już nie
trzeba było wracać do świata, który opuścili przed chwilą.
– Kocham cię – wyszeptał i przytulił ją jeszcze mocniej do siebie.
Kochali się jeszcze nieraz, osiągając za każdym razem szczęście, o jakim nie mieli do tej
pory wyobrażenia. A potem tuliły ją do snu jego ramiona.
Gdy wracali do domu, patrzył na nią z miłością, o której mówił jej wiele razy w ciągu
ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.
Na miejscu czekały jednak na nich normalne troski i kłopoty. Wkrótce po powrocie,
jeszcze tego samego wieczoru, Matt został wezwany do bazy. Miał dyżur telefoniczny i
musiał udzielić porady przez radio. Claudia czekała do dziesiątej, nie zadzwonił jednak do
niej, wiedziała więc, że nie zobaczy go dzisiaj.
W poniedziałek też go nie spotkała. Wyjechał, zanim przyszła rano do pracy. W
poniedziałek odbywał bowiem zwykle lot do przychodni w Calturze.
Czas, który spędzali teraz z sobą, miał podwójną wartość. Dzielili go między przyjaźń i
miłość. Siadywali u niego w mieszkaniu lub na werandzie u ciotki Stephy. Chcieli być sami, z
daleka od świata i ludzi.
Wyobrażała sobie, że nikt się nawet nie domyśla, co zaszło między nimi. Matta tak często
nie było, pokazywali się więc razem bardzo rzadko. Zdumiała się więc, gdy któregoś dnia
zaczepił ją na korytarzu Peter.
– Z pewnością Matt jutro będzie z powrotem – powiedział z niezwykłą jak na niego
serdecznością w głosie.
Spojrzała na niego zdumiona, zwłaszcza że myślami była tak daleko stąd. Myślała
przecież o Matcie!
– Oj, ty dzieciaku! – powiedział. – Co ty sobie myślisz? Że nikt nie widzi, jak się
czerwienicie na swój widok? I jak na siebie patrzycie?
Była tak zmieszana, że oczywiście znowu się zaczerwieniła. A potem spojrzała na niego,
nie będąc w stanie ani zaprzeczyć, ani potwierdzić.
– Nie ma się czego wstydzić – oświadczył poważnie. – Nie kryj się ze swoim uczuciem.
Miłość jest zawsze piękna, zwłaszcza ta pierwsza miłość i właśnie o nią należy szczególnie
dbać. Trzeba ją pielęgnować jak delikatną roślinę. A żeby przetrwała, trzeba nauczyć się
wszystkim dzielić, trzeba też dawać i być szczodrym, i trzeba umieć wybaczać.
– Ależ ja tak właśnie czuję – wyszeptała zdumiona.
Nie mogła uwierzyć, że to właśnie on, Peter Flint, rozumie tak dobrze sekrety miłości.
– Miłość przypomina bajkę lub kolorową bańkę mydlaną – dodała w zadumie. – Jest zbyt
krucha, żeby trwać wiecznie i zbyt cenna, żeby mogła zawsze do mnie należeć.
– Choćby i nie miała trwać wiecznie, ciesz się, że trwa teraz – powiedział, poklepał ją po
ramieniu i wyszedł, a ona długo jeszcze myślała o tej rozmowie.
Bańka mydlana rozprysła się i rozwiała bez śladu już w miesiąc później. Sprawił to
kapryśny los.
Pozostały łzy i żal.
Pewnego dnia odezwał się telefon. Poszukiwano Matta, by przekazać mu straszną
wiadomość. Jack odebrał telefon i czekał potem w pokoju Leonie, by powiedzieć Mattowi o
wszystkim. Matt, który uratował właśnie cudze życie, miał się dowiedzieć, że nie udało się
uratować życia, które tak wiele dla niego znaczyło.
– Twojego ojca potrącił rozpędzony samochód – mówił Jack, a Claudia trzymała go za
rękę, próbując pocieszyć.
Milczeli potem długo, czekając, aż się uspokoi. Wiele czasu jednak minęło, zanim był w
stanie wydobyć z siebie głos. Spoglądał tylko na Jacka pytającym wzrokiem, a Jack
opowiadał, jak ojciec wyszedł ze szpitala, a potem pielęgniarki usłyszały krzyk i w minutę
później znalazły go martwego na ulicy.
– Zrobiono wszystko – powiedział Jack – nie było jednak ratunku. Samochód wyrzucił go
w górę tak, że uderzył głową o krawężnik.
Nie musiał mówić więcej. Matt potrafił wyobrazić sobie, co było dalej.
– Muszę zadzwonić do domu – powiedział zmienionym głosem, którego Claudia jeszcze
nie znała. – Moja matka... i siostry, a mnie tam nie ma... – wyszeptał po chwili.
Jack nakręcił numer i podał Mattowi słuchawkę. Chciała odejść, ale nie puścił jej ręki,
posadziła go więc w fotelu i przyklęknęła obok, gładząc go po ręce.
Jack odwiózł ich do domu ciotki Stephy, a Claudia zabrała go potem do swego pokoju.
Rozebrała go i położyła do łóżka. Drżał na całym ciele, a ona wierzyła, że sen potrafi
złagodzić nieco ból.
Leżała koło niego w nocy, trzymając mocno w ramionach. Na jej oczach ginęły powoli
wszystkie jej marzenia. Jutro rano Matt odleci na południe, myślała, a potem pierwszym
samolotem do Paryża.
Zdawała sobie doskonale sprawę, że to koniec, że wkrótce nastąpi ostatnie pożegnanie.
Matt ocknął się nad ranem i natychmiast stanęły mu przed oczami wydarzenia ostatnich
godzin. Skrył się w jej ramionach i zapłakał. A gdy się trochę uspokoił, wyśliznął się z łóżka i
poszedł do łazienki wziąć prysznic.
Wrócił po chwili spokojny i opanowany. Odzyskał już siły, które potrzebne mu były w
drodze powrotnej do domu. Usiadł przy Claudii i wziął ją za ręce. W jego oczach kryła się
bezbrzeżna rozpacz.
– Nie będę mógł tu wrócić – szepnął. – Moja matka... moje siostry... Ktoś się musi nimi
zająć... O Boże!
Cierpiała podwójnie, za siebie i za niego. Przytuliła się do niego, łkając rozpaczliwie.
Wiedziała, że jego miejsce jest w Paryżu z rodziną, która go potrzebowała, przynajmniej
dopóki siostry nie skończą szkoły i się nie usamodzielnią. Któż lepiej niż ona rozumie
powinności rodzinne!
– Wiem, że nie możesz zostawić matki – mówił dalej. – Ale może... Ale na pewno się
kiedyś spotkamy. – Uniósł głowę i spojrzał na nią rozgorączkowanym wzrokiem. – Przecież
to niemożliwe, żeby taka miłość jak nasza mogła się skończyć na zawsze!
Wstał i otulił ją kołdrą.
– Muszę iść się spakować. Samolot odlatuje o jedenastej. Jack zawiezie mnie na lotnisko.
Musimy się teraz pożegnać. Nie potrafiłbym powiedzieć ci do widzenia przy wszystkich.
Kiwnęła głową. Z oczu płynęły jej łzy, a w gardle dusiło ją tak, że nie mogła wykrztusić
słowa.
– Kocham cię – szepnął.
Słyszała jego kroki w holu i na werandzie; wydawało jej się nawet, że słyszy, jak idzie po
schodach. Potem usiadła, krzyżując ręce na piersiach i kołysała się miarowo, próbując uciszyć
ból, który ją rozsadzał.
Po jakimś czasie znowu rozległy się kroki na werandzie. A potem jakieś głosy. To chyba
niemożliwe, szepnęła do siebie. Czyżby to była mama?
– Claudio, wstawaj! – rozległ się głos pani Delano. Claudia zerwała się z łóżka i
szlochając, zbiegła na dół, by ukryć twarz w ramionach matki.
– No już, uspokój się – mówiła pani Delano, gładząc Claudię po włosach i wycierając
policzki z łez. – Wiem o śmierci ojca Matta. To smutna wiadomość, ale świat się przecież nie
zawalił.
Za jej plecami stali synowie, a ona spoglądała na nich niezadowolona, jakby pytała, co
robią w mieście, zamiast pilnować farmy. Bo przecież nie przyjechali chyba tutaj po to, by
dźwigać jej fotel po schodach!
– A co ty tutaj robisz? – spytała Claudia. – Przyjechałaś do lekarza?
Matka pokręciła przecząco głową. Też coś! – zdawało się mówić jej spojrzenie. Ja do
lekarza?
– Przyjechaliśmy, żeby ci wlać trochę rozumu do głowy, no i mam nadzieję – dodała –
żeby cię pożegnać. Ciotka zadzwoniła i opowiedziała nam o nieszczęściu twojego Matta, a
potem dodała, że ty go w nieszczęściu opuszczasz.
Claudia patrzyła na nią, nie rozumiejąc.
– Nigdy bym go nie opuściła w nieszczęściu, gdybym tylko mogła – zaprotestowała. –
Ale on musi wracać do Francji i nie będzie mógł tu prędko wrócić.
Głos jej się załamał. Mówiła coś potem o matce i siostrach, ale w taki sposób, że nie
można jej było zupełnie zrozumieć.
– Jeżeli go kochasz, to powinnaś z nim pojechać, nawet gdyby jechał do Timbuktu –
powiedziała surowo pani Delano, a Claudia spojrzała na nią zdumiona.
– Przecież nie mogę pojechać do Francji! – odparła płacząc.
– Nie chce, żebyś z nim pojechała?
– Ależ chce! – zawołała Claudia. – Ale wie, że nie mogę. Nie mogę przecież wyjechać i
cię zostawić.
– O Boże! – westchnęła matka. – Czy nie mówiłam ci, że musisz zacząć żyć własnym
życiem? Czy nie widzisz, że daję sobie radę bez ciebie? Oczywiście, będę do ciebie tęskniła,
bo jesteś moją ukochaną córeczką, ale musisz być tam, gdzie los ci wyznaczył miejsce.
Francja nie jest w końcu tak daleko od Włoch, a czy twój ojciec nie obiecywał mi tyle razy,
że tam pojedziemy, żebym zobaczyła wioskę, w której mieszkali nasi przodkowie przed
wyjazdem do Australii?
– Ale Matt odlatuje o jedenastej! – zawołała Claudia.
– No więc się pospiesz! – rzekła spokojnie pani Delano. – Dlatego właśnie ojciec i
chłopcy przyjechali ze mną, żeby się z tobą pożegnać.
– Śniadanie! Chodźcie do kuchni! – zawołała ciotka Stepha, wchodząc na werandę. –
Zaraz cię spakuję – zwróciła się do Claudii. – Zabierz tylko bieliznę i rzeczy osobiste, bo
przecież tam i tak będziesz musiała kupić zimowe ubranie.
Co się ze mną dzieje? – myślała gorączkowo Claudia. Czuła się jak ziarnko piasku, które
porywają z brzegu potężne fale, nie pytając go przy tym o zdanie.
Dała się jednak zaprowadzić do kuchni jednemu z braci i usiadła przy stole, a matka
położyła przed nią paszport, odnawiany w zeszłym roku, gdy cała rodzina była na wycieczce
w Nowej Zelandii.
– Ojciec dzwonił już do ambasady francuskiej w Canberze, Robert już wie, co trzeba
zrobić i gdy tylko dolecicie do Brisbane, zabierze cię do konsulatu francuskiego po wizę.
– Robert? – spytała, nie rozumiejąc.
– Robert pojedzie z tobą do Brisbane – powiedziała matka tonem nie podlegającym
dyskusji. – W końcu nasza córka nie może lecieć na drugi koniec świata ot tak sobie, sama jak
palec!
Claudia przez chwilę zastanawiała się, co o tym wszystkim pomyśli Matt. Czy będzie
zadowolony, widząc, jak rodzina wysyła ją na siłę razem z nim?
Ale w tej właśnie chwili do kuchni wpadł Matt, a za nim wszedł pan Delano i jego dwaj
synowie, Robert i Michael. Matt podszedł do niej, a potem przyklęknął i wziął ją za rękę.
– Naprawdę chcesz ze mną pojechać? – spytał, a w jego oczach ból ustąpił na chwilę
miejsca radości.
– Ale czy ty chcesz? – szepnęła, gładząc delikatnie jego twarz.
– Jak możesz nawet o to pytać? – zdumiał się. – Jestem taki szczęśliwy! Nie bój się! Jeśli
tylko będzie ci źle, odwiozę cię z powrotem – obiecał.
Oparł głowę na jej piersiach, tak jak ona zrobiła to przed chwilą, witając matkę. Spojrzała
na twarze swoich najbliższych i w ich oczach dostrzegła łzy.
– Pojadę z tobą – oznajmiła. Zostało im już niewiele czasu.
Wzięła szybko prysznic i przebrała się, a potem ojciec zawiózł ją do bazy i musiał
tłumaczyć, co się stało, gdyż na widok Leonie Claudia rozpłakała się i długo nie mogła się
uspokoić.
– Taka jestem szczęśliwa – łkała w objęciach pani Cooper. – Jestem naprawdę bardzo
szczęśliwa. Ale śmierć ojca Matta to przecież wielkie nieszczęście, i w dodatku zostawiam
was, ale ja chyba powinnam jechać?
– Oczywiście – przytaknęła Leonie. – Nie zapominaj tylko o nas i pamiętaj, że zawsze
nam się tu przyda okulista, który będzie jeździł do Caltury.
– Jeszcze się nie żegnajmy – powiedziała po chwili. – Jack postanowił zostawić Katie, a
my wszyscy mamy jechać na lotnisko, żeby się z wami pożegnać. Wiem, że to będzie bardzo
smutny wyjazd dla was obojga, ale pamiętaj, że będzie wam towarzyszyć nie tylko miłość
twojej rodziny, ale także nasza przyjaźń.
Claudia uspokoiła się i pokiwała głową.
Wiedziała, że nadszedł czas, kiedy musi mieć siły za nich dwoje. I że nie wolno jej więcej
płakać. Ruszała na podbój świata jak prawdziwy poszukiwacz przygód.
Gdy samolot wzniósł się już wysoko ponad zatokę, wzięła Matta za rękę. W dole
zostawili przyjaciół i rodzinę, którzy machali do nich na pożegnanie.
– Kocham cię – szepnął, a ona poczuła, że wszystko będzie dobrze.
Miasto znikało im powoli z oczu. Niespodziewanie pojawił się tuż pod nimi mały samolot
medycznej służby powietrznej, który wznosił się właśnie do góry.
– Spojrzyj po raz ostatni na zatokę – szepnęła. – I na nasz samolot...
– To Allysha w drodze do Cabbage Tree – oznajmił. – Miałem z nią lecieć.
Mocno uścisnął jej rękę, jakby chciał się upewnić, że ciągle jest przy nim. A ona
odpowiedziała mu uśmiechem pełnym miłości i oddania.