MEG CABOT
KSIĘŻNICZKA MIA
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 9
PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA, 21.00,
PRZEDSTAWIENIA PIĘKNEJ I BESTII,
LUNT - FONTANNE THEATER, DAMSKA TOALETA
Nie zadzwonił. Przed chwilą dowiadywałam się u mamy.
To trochę nie w porządku, że mama mnie oskarża, jakoby moim zdaniem cały świat
kręcił się wokół zerwania z Michaelem. Bo wcale tak nie jest. Naprawdę. Skąd miałam
wiedzieć, że dopiero co udało jej się ułożyć Rocky'ego do snu? Powinna była wyciszyć
dzwonek telefonu, jeśli mały zaczyna stwarzać takie kłopoty przy zasypianiu.
W każdym razie żadnych wiadomości dla mnie nie było.
Pewnie nie powinnam się ich spodziewać. Przecież sprawdziłam jego lot; ma dotrzeć
do Japonii dopiero za jakieś czternaście godzin.
A kiedy samolot jest w powietrzu, nie wolno korzystać z komórki ani palmtopów. To
znaczy dzwonić lub wysyłać esemesy.
Albo odpowiadać na maile.
Ale nie ma sprawy. Poważnie. On zadzwoni.
Dostanie mojego maila i zadzwoni, a potem się pogodzimy i wszystko będzie jak
dawniej.
Musi być.
Na razie trzeba zachowywać się normalnie, jakby nic złego się nie stało. O ile da się
normalnie czekać na odzew chłopaka, z którym chodziło się przez dwa lata, potem się z nim
zerwało, ale któremu wysłało się maila z przeprosinami, zrozumiawszy, że się popełniło
wielki i karygodny błąd.
Zwłaszcza zaś wiedząc, że jeśli nie dojdzie do zgody, będzie się skazanym na
bezsensowne życie i serię nic nieznaczących związków z supermodelkami.
Chwileczkę. To dotyczy tylko taty. Nieważne.
Ale rozumiecie. Mnie też to czeka. Supermodelki pomijając.
Oglądając dziś wieczorem Piękną i Bestię w towarzystwie J.P., pojęłam, jaką
kompletną idiotką byłam przez cały zeszły tydzień.
Nie, żebym zrozumiała to dopiero teraz. Ale przedstawienie uświadomiło mi to
ostatecznie.
Co jest o tyle dziwne, że z Michaelem nigdy nie byliśmy zgodni co do teatru. Z
najwyższym trudem udawało mi się w ogóle wyciągnąć go na przedstawienia, które lubię,
czyli takie, w których występują dziewczyny w krynolinach i różne obiekty zlatujące spod
sklepienia nad sceną (na przykład w Upiorze w operze albo Tarzanie).
A przy tych nielicznych okazjach, kiedy udało mi się wyciągnąć go do teatru, przez
cały czas pochylał się do mnie i szeptał:
- Już rozumiem, czemu to przedstawienie schodzi z afisza. Żaden facet nie
wyśpiewywałby piosenek do gadającego imbryka o tym, że bardzo podoba mu się jakaś
dziewczyna. Mam rację, prawda? I skąd się tu wzięła ta cała orkiestra symfoniczna? Przecież
oni na dobrą sprawę siedzą w lochu. To wszystko jest zupełnie bez sensu.
Kiedyś wydawało mi się, że takie uwagi psują całą zabawę. Psuło mi ją także to, że
Michael co pięć minut przepraszał mnie i wychodził do toalety, tłumacząc, że przy obiedzie
wypił za dużo wody. Chociaż naprawdę szedł sprawdzać na komórce komunikaty ze swojej
rozgrywki w World of Warcraft.
Ale chociaż w towarzystwie J.P. czuję się w teatrze dobrze, to nie mogę odżałować, że
nie ma ze mną Michaela, który narzekałby, że Piękna i Bestia to tylko obciachowy
disneyowski musical dla małych dzieci, które nie stanowią wymagającej widowni, i że
muzyka jest fatalna, a całe to przedstawienie służy tylko temu, żeby nakłonić turystów do
wydawania kasy na drogie tiszerty, badziewne kubki i pretensjonalne teatralne programy.
A jeszcze bardziej mi smutno, że go tutaj nie ma, bo właśnie zdałam sobie sprawę, że
historia Pięknej i Bestii właściwie opowiada o Michaelu i o mnie.
Nie chodzi o to, że dotyczy piękności (oczywiście). Ani bycia Bestią.
Ale o to, że opowiada o dwojgu ludziach, którzy zaczynają się ze sobą przyjaźnić i
nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że się kochają, dopóki nie zrobi się prawie za późno...
To jest totalnie o nas.
Poza tym, oczywiście, że Piękna jest o wiele mądrzejsza niż ja. Na przykład, czy
Piękna przejmowałaby się tym, że Bestia, jeszcze przed uwięzieniem jej w swoim zamku,
zadawała się z Judith Gershner, a potem jakoś zapomniała o tym wspomnieć?
Nie. Bo to wszystko zdarzyło się, ZANIM Piękna i Bestia odnaleźli się nawzajem.
Więc jakie to teraz miało znaczenie?
No właśnie: żadne.
W głowie mi się nie mieści, że byłam taka głupia. Przysięgam, obciachowy czy nie -
dobra, muszę przyznać, teraz widzę w tym musicalu coś z obciachu - Piękna i Bestia wniosła
w moje życie coś nowego.
Chociaż nie powinno bardzo zaskakiwać, skoro to jest historia stara jak świat.
W przeszłości twierdziłam, że mój ideał mężczyzny to umiałby wysiedzieć przez cały
spektakl Pięknej i Bestii, najromantyczniejszej i najpiękniejszej historii, jaką kiedykolwiek
opowiedziano, i nie rżeć w nieodpowiednich momentach (na przykład, kiedy Bestia na scenie
przeobraża się w księcia, albo kiedy pojawiają się takie śmieszne wilki - przecież nie mogą
być tak bardzo przerażające, skoro na widowni siedzą małe dzieci).
Teraz wiem, że jedyny facet, z którym byłam na tym przedstawieniu, a który ten test
przeszedł, to J.P. Reynolds - Abernathy IV. Jemu nawet - nie mogłam tego nie zauważyć -
spłynęła po policzku jakaś samotna łza, kiedy Piękna ofiarowała własne życie, żeby ratować
ojca.
Michael nigdy nie płakał w czasie żadnego przedstawienia na Broadwayu. Poza sceną
w Tarzanie, w której brutalnie morduje się ojca małp.
Ale popłakał się wtedy wyłącznie ze śmiechu.
Do czego zmierzam: zaczynam myśleć, że to nic złego. Możliwe, że faceci RÓŻNIĄ
się od dziewczyn. Nie tylko dlatego, że nie przejmują się takimi rzeczami jak to, czy
Nightstalker kiedykolwiek zostanie sfilmowany z udziałem Jessiki Biel i czy ona powtórzy
sukces, jaki osiągnęła rolą Abby Whistler w Blade: Mroczna Trójca.
Ani dlatego, że ich zdaniem nie ma nic złego, jeśli śpi się z Judith Gershner, a potem
nic o tym nie mówi swojej dziewczynie, bo to się działo, zanim z tą dziewczyną zaczęło się
chodzić.
Ale dlatego, że oni są po prostu inaczej ZAPROGRAMOWANI. Na przykład tak,
żeby nie wzruszał ich widok faceta w przebraniu goryla, który na scenie zostaje zastrzelony
na niby.
A przy tym skłonni są uważać, że jak najbardziej realna jest scena z filmu Notting
Hill, w której aktorka grana przez Julię Roberts, wraca do faceta granego przez Hugh Granta,
chociaż taka zarozumiała gwiazda kina nigdy w życiu nie zakochałaby się w skromnym
właścicielu księgarni. A mówię to przecież z pozycji księżniczki zakochanej w zwykłym
studencie wyższej uczelni.
Wreszcie teraz zrozumiałam; faceci się od nas różnią.
Ale to nie zawsze oznacza coś złego. Jak powiedzieliby moi przodkowie: Vive la
difference. Bo cóż, przecież wielu facetów nie lubi musicali.
Ale ci sami faceci potrafią też podarować ci łańcuszek ze śnieżynką na twoje piętnaste
urodziny, żeby przypominał ci o Zimowym Balu Wielu Kultur, w czasie którego po raz pierw-
szy wyznaliście sobie miłość.
To, trzeba przyznać, jest szalenie romantyczne.
Och! Światła właśnie zamigotały. Czas wracać na drugi akt.
Którego, szczerze mówiąc, wcale nie chce mi się oglądać. Wszystko byłoby dobrze,
gdyby J.P. nie pytał mnie bez przerwy, czy wszystko gra.
Ja totalnie rozumiem, że on się o mnie po przyjacielsku troszczy, ale jakiej odpowiedzi
się spodziewa? Czy może nie wiedzieć, że odpowiedź brzmi: nie, nie wszystko gra? Czy mu-
szę mu przypominać, że niecałe dwie doby temu jak idiotka zerwałam z szyi ten łańcuszek ze
śnieżynką i RZUCIŁAM nim w faceta, który mi go podarował? Czy on uważa, że człowiek
po czymś takim dochodzi do siebie automatycznie, tylko dlatego że wybrał się na musical, w
którym występują tańczące imbryki do herbaty?
J.P. jest słodki, ale czasami trochę tępy.
Chociaż, jak się okazuje, Tina ma absolutną rację: J.P. to naprawdę wulkan stłumionej
namiętności. Ta pojedyncza łza tego dowodzi. Trzeba tylko odpowiedniej kobiety, która
znajdzie klucz do jego serca - do tej pory dla bezpieczeństwa skrywanego pod zimną, twardą
skorupą - a on eksploduje jak ta kipiąca kaldera, którą można zobaczyć w Parku Narodowym
Yellowstone.
PIĄTEK, 10 WRZEŚNIA, 23.45,
PODDASZE
Maile: 0
Wiadomości na poczcie głosowej też nie ma.
Ale samolot Michaela będzie w powietrzu jeszcze przez jedenaście i pół godziny.
Zadzwoni do mnie, kiedy wyląduje.
Bo NA PEWNO zadzwoni. Prawda?
Dobra, nie będę teraz o tym myśleć, bo za każdym razem zaczynam dostawać takich
dziwnych palpitacji serca i dłonie mi się pocą.
Podczas mojej nieobecności kurier dostarczył mi jakąś kopertę. Mama powiedziała mi
o niej (niezbyt uradowanym tonem), kiedy ją obudziłam, żeby zapytać, czy Michael do mnie
nie dzwonił. Serio, nie miałam pojęcia, że już spała. Zwykle nie śpi i ogląda Davida
Lettermana, czekając, aż o dwunastej trzydzieści pojawi się gość muzyczny. Skąd miałam
wiedzieć, że muzycznym gościem była Fergie, więc mama poszła do łóżka wcześniej?
Koperta dostarczona przez kuriera zdecydowanie nie została wysłana przez Michaela.
Ta wyszukana papeteria w odcieniu kości słoniowej, z wielką lakową pieczęcią z
odciśniętymi na środku inicjałami D i R. Aż biło w oczy, że przesyłka musi mieć coś
wspólnego z Grandmère.
Nie zdziwiłam się więc specjalnie, kiedy mama powiedziała mocno zrzędliwym
tonem:
- Twoja babka mówi, że masz to natychmiast otworzyć.
Ale zdziwiłam się trochę, gdy dodała:
- A kiedy otworzysz, masz do niej zadzwonić. Niezależnie od pory dnia.
- Mam dzwonić do Grandmère PO JEDENASTEJ WIECZOREM?
To nie miało najmniejszego sensu. Grandmère codziennie bez wyjątku kładzie się do
łóżka tuż przed wieczornymi wiadomościami o jedenastej, o ile nie imprezuje gdzieś z
Henrym Kissingerem czy kimś takim. Twierdzi, że jeśli nie zadba o swoje pełne osiem godzin
snu, to następnego ranka nie jest w stanie nic poradzić na worki pod oczyma, i to niezależnie
od ilości zaaplikowanego na nie kremu przeciw hemoroidom.
- Tak właśnie powiedziała - mruknęła mama i z powrotem naciągnęła kołdrę na głowę.
(Jak ona może spać, kiedy koło niej pan Gianini tak okropnie chrapie, pozostaje dla mnie
tajemnicą. To musi być prawdziwa miłość).
Nie podobał mi się wygląd tej koperty, a już ZDECYDOWANIE nie podobał mi się
pomysł dzwonienia do Grandmère o jedenastej trzydzieści wieczorem.
Ale poszłam do swojego pokoju, złamałam pieczęć, wyciągnęłam list i zaczęłam go
czytać...
I o mało nie dostałam ataku serca.
Wybranie numeru Grandmère zajęło mi mniej więcej dwie sekundy.
- Och, Amelio - powiedziała całkowicie przytomnym głosem. - Nareszcie. Otrzymałaś
list?
- Od MATKI Lany Weinberger? - O mało nie wrzasnęłam. Pamiętałam, żeby nie
podnosić głosu tylko dlatego, że mieszkam na poddaszu, a za ścianą śpi mój mały braciszek, a
ja nie chciałam ryzykować furii mamy, gdybym go obudziła. - Z zaproszeniem do
wygłoszenia inauguracyjnego przemówienia na wielkiej imprezie charytatywnej
organizowanej przez jej kobiece stowarzyszenie w celu zebrania funduszy na afrykańskie sie-
roty? Tak. Ale... Skąd wiedziałaś? Też takie dostałaś?
- Nie bądź śmieszna - sarknęła. - Mam swoje metody, żeby o takich rzeczach się
dowiadywać. A teraz, Amelio, ja muszę wiedzieć. To szalenie ważne. Czy wspomniała coś o
zaproszeniu cię do wstąpienia do Domina Rei, kiedy osiągniesz pełnoletniość? - Niemal
dostała zadyszki, tak była podekscytowana. - Czy napisała coś o tym, że cię poprosi o
złożenie ślubowania, kiedy skończysz osiemnaście lat?!
- Tak - potwierdziłam. - Ale, Grandmère, ja do tej pory nic nie słyszałam o tej całej
Dominie Rei. I nie mam na to teraz czasu. Obecnie przeżywam bardzo stresujące chwile i
naprawdę muszę się skoncentrować na tym, żeby nad sobą panować...
Ale to była niewłaściwa reakcja, niestety. Grandmère prawie ziała ogniem, kiedy
odpowiedziała mi swoim najbardziej książęcym głosem:
- Dla twojej informacji, Domina Rei to jedna z najbardziej wpływowych kobiecych
organizacji na świecie. Jak to możliwe, że nie jesteś tego świadoma, Amelio? One są jak Opus
Dei wśród kobiecych stowarzyszeń. Tylko bez zabarwienia religijnego.
Musiałam przyznać, że to mnie, wbrew samej sobie, zainteresowało.
- Naprawdę? Jak tamto tajne stowarzyszenie z Kodu Leonarda da Vinci? To, którego
członkowie się biczują? Mama Lany nosi na nodze takie dziwne urządzenie z metalowymi
kolcami?
- Oczywiście, że nie. - Grandmère pociągnęła nosem. - Użyłam przenośni.
Rozczarowałam się, słysząc te słowa. Nie znam mamy Lany (a ona najwyraźniej nic
nie wie o mnie, bo w swoim liście wspomniała, że Lana bardzo sobie ceni naszą wieloletnią
przyjaźń i że to ogromnie przykre, że napięty kalendarz książęcych obowiązków uniemożliwił
mi częstsze bywanie na imprezach, na które przecież Lana zapraszała mnie do siebie do
domu. Hm. Tak...), ale sama myśl, że komuś z rodziny Weinbergerów metalowe szpikulce
wbijają się w nogę, napełniała mnie wielką radością.
- Poza tym - ciągnęła Grandmère - wiem, że już ci kiedyś o Domina Rei opowiadałam,
Amelio. Hrabina Trevanni jest członkinią...
- Babcia Belli? - Grandmère rzadko wspomina hrabinę, swojego wroga numer jeden,
odkąd podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia wnuczka hrabiny, Bella, zachwyciła całą
rodzinę Trevannich swoją ucieczką z moim niby - kuzynem, księciem René, któremu, no cóż,
dała zrobić sobie dziecko (Grandmère mówi, że ładniej jest używać francuskiego słowa
enceinte, ale on jej naprawdę zrobił dziecko. Czy w mojej rodzinie nikt nie słyszał o
wynalezieniu kondomów?).
Po ostrej reprymendzie mojego taty (i, jak sądzę, zastrzyku gotówki - René tylko parę
dni dzieliło od podpisania umowy na udział w nowym telewizyjnym reality show, Wymarzony
Książę, w czasie którego grupa młodych, wolnych kobiet miała konkurować o szansę
wybrania się na randkę z prawdziwym księciem... to znaczy, z René), René wreszcie ożenił
się z Bellą. Ku zmartwieniu jej babki, ślub ograniczył się do prywatnej, cichej ceremonii, bo
René tak długo zwlekał z oświadczynami, że ciążę Belli już było wyraźnie widać, a w
czasopiśmie „Majestat” nadal są na takie sytuacje uczuleni.
A teraz Bella i René mieszkają na Upper East Side w apartamencie na ostatnim
piętrze, który dostali od hrabiny w prezencie ślubnym, i razem chodzą do szkoły rodzenia
metodą Lamaze'a, i sprawiają wrażenie przeszczęśliwych.
Grandmère o mało nie padła z zazdrości, że René dostał się Belli zamiast mnie,
chociaż jestem dopiero w szkole średniej! W ogóle na ten temat nie rozmawiamy.
- Audrey Hepburn też należała do Domina Rei - ciągnęła Grandmère. - Tak samo jak
księżna Grace z Monako. Hillary Rodham Clinton. Sędzia Sądu Najwyższego Sandra Day
O'Connor. Jacqueline Kennedy Onassis. A nawet Oprah Winfrey.
Obie przyciszyłyśmy głosy, jak to bywa w dobrym towarzystwie, kiedy wymienia się
nazwisko pani Winfrey.
A potem dodałam:
- To wszystko bardzo pięknie, Grandmère. Ale, jak powiedziałam, to naprawdę nie jest
najlepsza chwila. Ja...
Ale Grandmère, jak zwykle, mnie nie słuchała.
- Oczywiście, wiele lat temu mnie też zaproszono do złożenia ślubowania. Niestety, w
związku z pewnym kompletnym nieporozumieniem, związanym z osobą dżentelmena,
którego imienia nie będziemy tu wymieniać, moja kandydatura została bezlitośnie
przegłosowana na nie.
- No cóż, wielka szkoda. Ja...
- Świetnie. Skoro musisz wiedzieć, poszło o księcia Rainiera z Monako. Ale te plotki
były zupełnie bezpodstawne! Przecież w ogóle na niego nie zwracałam uwagi! Czy to moja
wina, że tak na moim punkcie oszalał, że snuł się kiedyś za mną jak szczenię? Nie wiem,
jakim cudem ktoś mógł odebrać całą sprawę inaczej, niż naprawdę wyglądała... Zwykłe
zauroczenie starszego mężczyzny o wiele od niego młodszą kobietą, która nic nie mogła
poradzić na to, że skrzyła się dowcipem i joie de vivre.
Dopiero po jakiejś chwili dotarło do mnie, o kim ona mówi.
- Chcesz powiedzieć... że ty...?
- Oczywiście, że nie, Amelio! Co się z tobą dzieje? Jak uważasz, dlaczego on się
ożenił z Grace Kelly? Jak sądzisz, dlaczego rodzina pozwoliła mu ożenić się z aktorką?
Wyłącznie dlatego, że aż tak im ulżyło, że zgodził się ożenić z kimkolwiek, kiedy złamałam
mu serce, odrzucając go...
Aż sapnęłam.
- Grandmère! Przez ciebie został gejem?
- Oczywiście, że nie! Amelio, co ty znów wymyślasz. Ja... No, zresztą nieważne.
Jakim cudem w ogóle zeszłyśmy na ten temat? Pozostaje faktem, że hrabina Trevanni
dostanie szału, jeśli wygłosisz inauguracyjne przemówienie na gali charytatywnej tego
kobiecego stowarzyszenia. Jej wnuczki nigdy nie poproszono o wystąpienie. Oczywiście,
dlaczego miały ją prosić? Ona nigdy nie osiągnęła niczego poza tym, że zaszła w ciążę, co
potrafi każda idiotka. Zresztą jest taka niemrawa, że pewnie by ją zmroził widok dwóch
tysięcy świetnie zadbanych, odnoszących sukcesy kobiet biznesu, które by się w nią
wpatrywały...
Znów sapnęłam... Ale tym razem z nieco innego powodu.
- Zaraz... Dwa tysiące?
- Będziemy musiały natychmiast umówić przymiarkę u Chanel - plotła dalej
Grandmère. - Moim zdaniem, coś wyciszonego, ale młodzieńczego. Uważam, że już pora
sprawić ci jakiś kostium. Nie mam nic przeciwko sukienkom, ale w porządnym wełnianym
kostiumie kobieta zawsze jest elegancka...
- Świetnie zadbane, odnoszące sukcesy kobiety biznesu? - powtórzyłam, czując, że
robi mi się nieco słabo. - Myślałam, że one tam wszystkie będą jak mama Lany... Damy z
towarzystwa, które zatrudniają na cały etat nianie, kucharki i pokojówki...
- Nancy Weinberger to jedna z najbardziej poszukiwanych dekoratorek wnętrz na
Manhattanie - przerwała mi chłodno Grandmère. - Kompletnie zmieniła wystrój apartamentu,
który hrabina kupiła dla René i Belli. Zaraz, niech się zastanowię, kolory Domina Rei to
błękit i biel... W błękitach nigdy nie było ci jakoś specjalnie do twarzy, ale trzeba będzie się
tym zadowolić...
- Grandmère... - wyjąkałam. Gardło ścisnęło mi się z powodu paniki. Podobnie jak
wtedy, kiedy zaczynam myśleć o Michaelu, tylko nie pocą mi się dłonie. - Nie mogę tego
zrobić. Nie mogę wygłosić mowy dla dwóch tysięcy odnoszących sukcesy kobiet biznesu.
Nie rozumiesz, ja przeżywam teraz uczuciowy kryzys i dopóki on się nie rozwiąże, będę
musiała mniej się udzielać... A nawet, kiedy się rozwiąże, nie sądzę, żebym zdołała wystąpić
dla tak dużej widowni.
- Nonsens - odparła energicznie Grandmère. - Przemawiałaś w genowiańskim
parlamencie w sprawie parkometrów, zapomniałaś?
- Tak, ale to byli tylko starsi panowie w perukach, a nie mama Lany Weinberger!
Chyba powinnam po prostu...
- Oczywiście, Bóg jeden wie, co zrobimy z twoją fryzurą. Do tego czasu włosy raczej
ci nie odrosną. Może Paolo zdoła wymyślić jakieś przedłużki. Zadzwonię do niego rano...
- Grandmère - powiedziałam - chyba nie dam...
Ale było już za późno. Rozłączyła się, nadal mrucząc coś na temat przedłużek.
Super. Tylko tego mi brakowało.
SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 9.00,
PODDASZE
Maile: 0
Co wcale mnie nie dziwi. On wyląduje dopiero za trzy godziny. A potem będzie
jeszcze musiał przejść przez odprawę.
Muszę się zdobyć na cierpliwość. Muszę zachować spokój. Muszę tylko...
G
R
L
OUIE
: TINA!!!! JESTEŚ TAM???? Jeżeli jesteś, to odpisz. JA TU
UMIERAM!!!!
I
LUVROMANCE
: Cześć, Mia. Jestem tu. Dlaczego umierasz?????
Och, dzięki Bogu. Dzięki Bogu za Tinę Hakim Babę.
G
R
L
OUIE
: B
O
chociaż wiem, że więź, jaka łączyła mnie z Michaelem,
jest zbyt mocna, żeby nagle przerwało ją zwykłe nieporozumienie, i że
on do mnie zadzwoni, kiedy doleci do Japonii, i powie, że mi wybacza
i wszystko będzie dobrze - to co, jeśli tak się nie stanie? Co, jeśli on
tego nie zrobi? O Boże, ręce cały czas mi się pocą! I chyba zaczynam
mieć atak serca...
I
LUVROMANCE
: Mia! Wszystko będzie dobrze! Oczywiście, że Michael
ci wybaczy! Wrócicie do siebie i wszystko będzie zupełnie tak samo,
jak kiedyś. A może nawet lepiej. Bo pary, które mają za sobą trudne
chwile, zawsze wychodzą z tego umocnione...
G
R
L
OUIE
: Racja! I nie ma sprawy, prawda? Moje przodkinie stawiały
czoło znacznie większym przeciwnościom losu. Takim jak grasujący
najeźdźcy, porwania, zmuszanie do picia wina z czaszki własnego
zamordowanego ojca, i tak dalej. Z Michaelem i ze mną wszystko się
ułoży!
I
LUVROMANCE
: Totalnie! Rozumiem z tego, że dziś wieczorem nie
idziesz?
G
R
L
OUIE
: Gdzie miałabym iść?
I
LUVROMANCE
: Na imprezę zwycięstwa.
G
R
L
OUIE
: Jaką imprezę zwycięstwa?
I
LUVROMANCE
: N
O
wiesz, imprezę zwycięstwa Lilly i Perin. Bo
wygrały w wyborach do samorządu szkolnego.
G
R
L
OUIE
: Nie zostałam zaproszona na imprezę zwycięstwa.
I
LUVROMANCE
: Nie dostałaś maila?
G
R
L
OUIE
: Nieeeeeeeeee...
I
LUVROMANCE
: Och.
G
R
L
OUIE
: Co, „och”?
I
LUVROMANCE
: Nie sądziłam, że mówiła poważnie.
G
R
L
OUIE
: Kto? O czym ty mówisz?
I
LUVROMANCE
: O Lilly. Mówiła, że nigdy więcej się do ciebie nie
odezwie, bo odbijasz dziewczynom chłopaków i potrafisz wbić nóż
człowiekowi w plecy. Ale myślałam, że żartowała.
G
R
L
OUIE
: CO TAKIEGO???? JAK ONA MOŻE COŚ TAKIEGO
MÓWIĆ??? PRZECIEŻ TO BYŁ TYLKO ZWYKŁY CMOK!!!
MIAŁ TRAFIĆ W POLICZEK!!!! POCAŁOWAŁAM GO W USTA
WYŁĄCZNIE PRZEZ PRZYPADEK!!!!
I
LUVROMANCE
: Wiem. Ale nie poszłaś wczoraj wieczorem z J.P. na
Piękną i Bestię?
G
R
L
OUIE
: N
O
CÓŻ
, owszem. Ale bez żadnej złej myśli. Poszliśmy
zwyczajnie, jako PRZYJACIELE.
I
LUVROMANCE
: Ale czy nie twierdziłaś dawniej, że twój ideał
mężczyzny to ktoś, kto potrafi wysiedzieć przez całe przedstawienie
Pięknej i Bestii, najromantyczniejszej i najpiękniejszej historii wszech
czasów i nie śmiać się złośliwie w niewłaściwych momentach?
G
R
L
OUIE
: Tak. Ale to było dawno temu. I od tej pory zrozumiałam, że
się myliłam. Teraz mój ideał mężczyzny to ktoś, kto się złośliwie
śmieje.
I
LUVROMANCE
: N
O
CÓŻ
, lepiej powiedz o tym Lilly,
G
R
L
OUIE
: Dlaczego? Co ona mówiła? Czekaj - skąd ona w ogóle WIE,
co J.P. i ja robiliśmy wczoraj wieczorem? A TY SAMA skąd wiesz?
I
LUVROMANCE
: Och... Nie widziałaś go?
G
R
L
OUIE
: CZEGO NIE WIDZIAŁAM????
I
LUVROMANCE
: Tego wielkiego zdjęcia jak wychodzisz z J.P. z teatru,
które dziś rano ukazało się w „New York Post”, z nagłówkiem:
„Załamana księżniczka znajduje nową miłość?”
Z
AŁAMANA
KSIĘŻNICZKA
ZNAJDUJE
NOWĄ
MIŁOŚĆ
Sobota, 11 września, Nowy Jork
Wygląda na to, że nasza nowojorska księżniczka, Mia Thermopolis (z
Genowii) oraz jej stały chłopak, student Uniwersytetu Columbia - a przy tym
plebejusz - Michael Moscovitz, rozstali się.
Mówi się, że Moscovitz przyjął roczne stypendium w japońskiej firmie
robotycznej w Tsukubie, gdzie będzie pracował nad pewnym ściśle tajnym
projektem.
Jej Książęca Wysokość nie sprawia jednak wrażenia osoby usychającej z
tęsknoty za swoją dawną miłością. Były adorator już został zastąpiony pewnym
tajemniczym młodzieńcem, który towarzyszył młodej księżniczce na
broadwayowskim przedstawieniu Pięknej i Bestii w piątkowy wieczór.
Nieujawnione źródła donoszą, że ten młody człowiek to nikt inny jak John Paul
Reynolds - Abernathy IV, syn zamożnego producenta i propagatora teatru, Johna
Paula Reynolds - Abernathy III.
Znany nam miłośnik teatru, który obserwował młodą parę w ich prywatnej
loży, stwierdził:
- Czulili się tam do siebie. - Inny z kolei dodał: - Bardzo ładnie razem
wyglądają. Oboje są tacy wysocy i jasnowłosi.
Poproszony o jakieś oświadczenie, rzecznik prasowy genowiańskiego
pałacu oświadczył:
- Nie komentujemy prywatnego życia księżniczki.
SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 10.00,
PODDASZE
No cóż. Przynajmniej wiem, dlaczego Lilly się do mnie nie odezwała.
To wszystko tak się pokręciło... Bo, po pierwsze, to był najzwyklejszy cmok w
policzek.
A po drugie, oni już ze sobą nie chodzili, kiedy ten cmok w policzek miał miejsce. A
po trzecie, POSZLIŚMY DO TEATRU JAKO PARA PRZYJACIÓŁ. Tylko ktoś nienormalny
mógł pomyśleć, że UMAWIAM SIĘ NA RANDKI z J.P. Reynolds - Abernathym IV.
Oczywiście jest zabawnym i miłym facetem, i tak dalej. Proszę mnie źle nie
zrozumieć. Ale moje serce należy do Michaela Moscovitza już na zawsze!
To wszystko nie ma sensu. Lilly to moja najlepsza przyjaciółka. Jak ona mogła
uwierzyć w coś tak okropnego na mój temat?
I to prawda, w tym tygodniu potraktowałam jej brata dość paskudnie. Ale to tylko
dlatego, że (jak idiotka) nie rozumiałam, jak wspaniałe było to, co nas łączyło, dopóki tego
nie zniszczyłam.
Ale PRZEPROSIŁAM go. To tylko kwestia czasu (dwie godziny), zanim odbierze
mojego maila i zadzwoni do mnie (proszę cię, Boże), i pogodzimy się, a on mi odeśle ten
wisiorek ze śnieżynką, i znów będziemy razem i wszystko się ułoży.
Chyba, że zajrzy do Google News i zobaczy ten wielki artykuł o mnie i o J.P.
Ale dlaczego miałby w to UWIERZYĆ? Nigdy nie wierzył w żadne z tych kłamstw,
które paparazzi zawsze wypisywali o mnie i Jamesie Franco. Dlaczego miałby uwierzyć
akurat w TO?
Nie uwierzy. To NIEMOŻLIWE.
Więc O CO chodzi tej całej Lilly?
W każdym razie nie mam zamiaru świrować. To prawda, że w przeszłości zdarzało mi
się dostawać histerii w takich sytuacjach. Dzwoniłabym do ojca i błagała go, żeby nasi
prawnicy zażądali sprostowania. Próbowałabym dotrzeć do tego, kto dał cynk gazetom - jak
bym sama nie wiedziała (Grandmère). Słałabym Michaelowi rozpaczliwe maile, gęsto się
tłumacząc, że to wszystko nieprawda.
Ale dość tego. Jestem na to o wiele za dorosła. Poza tym zdążyłam się przyzwyczaić.
I jeszcze jedno: już i tak WYSTARCZAJĄCO świruję. Jak mogłabym ześwirować
jeszcze bardziej? Ledwie mogę utrzymać pióro, tak bardzo poci mi się dłoń.
No więc... nieważne. Dam Lilly trochę czasu, żeby ochłonęła. Jestem pewna, że kiedy
impreza się zacznie i znajdą się tam wszyscy poza mną (dzwoniłam do Tiny, kiedy już
zdążyłam pobiec i kupić gazetę. Powiedziałam jej, że OCZYWIŚCIE, musi iść na imprezę do
Lilly, chociaż chciała ją zbojkotować przez solidarność wobec mnie. Ale ja naprawdę chcę,
żeby ona tam poszła, bo będę mogła dowiedzieć się, co Lilly wygaduje na mój temat.
Przysięgam, jeśli Lilly mnie obsmaruje, zadzwonię do Federalnej Komisji Łączności i
doniosę im, że użyła brzydkiego słowa w zeszłotygodniowym odcinku Lilly mówi prosto z
mostu, kiedy opisywała bieżącą sytuację w Iraku), to ona za mną zatęskni i odezwie się z
zaproszeniem.
Wtedy tam pojadę, uściskamy się, i wszystko znów będzie jak dawniej.
Do tego czasu posiedzę sobie tutaj i odrobię rachunek różniczkowy. Bo, Bóg mi
świadkiem, w zeszłym tygodniu w ogóle nie uważałam w szkole, więc nie mam
ZIELONEGO POJĘCIA, co działo się na lekcjach matematyki. Ani na żadnych innych
lekcjach. Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba na dodatek do tego wszystkiego, to wylecieć z
liceum.
A kiedy będę odrabiać lekcje, przy okazji zjem resztę tych pierożków z wieprzowiną z
Number One Noodle Son (Niesamowite rzeczy dzieją się z tym mięsem. Jak raz zaczniesz je
jeść, nie możesz przestać).
Bo właśnie tak poradziłaby sobie w takiej sytuacji osoba dojrzała.
JESZCZE DWIE GODZINY DO LĄDOWANIA!!!!!!! AAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAA
SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 10.15,
PODDASZE
Właśnie wrzuciłam swoje imię i nazwisko w wyszukiwarkę Google News, żeby
zobaczyć, czy jest tam dużo informacji na mój temat, i jakie jest prawdopodobieństwo, że
Michael zobaczy ten artykuł o mnie i J.P.
...wyskoczyło mi 527 rekordów na ten temat.
Ale to nie wszystko.
Zajrzałam do wyszukiwarki Google Blog, żeby zobaczyć, czy ktoś na mój temat
bloguje, i trafiłam na nową stronę: www.
Jest tam lista dziesięciu najgłupszych rzeczy związanych z Mią Thermopolis. Numer
jeden to moja fryzura.
Numer dziesięć to moje nazwisko.
A pomiędzy, co jedno to gorsze.
Wiem, że powinnam ignorować złą prasę. Grandmère mówiła, że jeśli będę na nią
reagować albo w jakikolwiek sposób zauważać jej istnienie, to będę ją jeszcze podsycać i
prowokować tych, którzy mnie nienawidzą, do dalszych wystąpień.
Ale to? To jest naprawdę...
Świetnie. Jak bym miała za mało zmartwień.
Teraz jeszcze pojawił się ktoś, kto mnie nienawidzi do tego stopnia, że informuje cały
świat, że w tej nowej fryzurze mam uszy, które przypominają uchwyty od imbryka do herbaty.
Dokładnie tego było mi potrzeba.
SOBOTA, 11 WRZEŚNIA. 10.30.
PODDASZE
Kochany Michaelu
Na pewno już zdążyłeś zauważyć
Kochany Michaelu
Cześć! Zastanawiałam się tylko, czy widziałeś może
Kochany Michaelu
Bardzo Cię proszę, nie zaglądaj na
JEŚLI AŻ TAK BARDZO MNIE NIENAWIDZISZ, TO CZEMU NIE
POWIESZ MI TEGO W TWARZ, TY TCHÓRZU????
SOBOTA. 11 WRZEŚNIA, 10.30,
PODDASZE
Maile: 0
Właśnie odezwała się moja komórka. Byłam taka pewna, że to Michael (jego samolot
właśnie wylądował), że o mało jej nie upuściłam na ziemię, tak mi się dłonie spociły i tak
drżały (nie mówiąc o tym, że były tłuste od nóżki kurczaka, którą znalazłam w głębi lodówki
i właśnie ogryzałam).
Ale to był tylko J.P. Chciał zapytać, czy widziałam artykuł.
- Zabawne, prawda? - Usiłowałam mówić to lekkim tonem. Co nie jest wcale takie
proste, kiedy w ustach ma się resztkę pieczonej kurzej nóżki. - Uważają, że jesteśmy w sobie
zakochani. Ha ha.
- Tak - powiedział J.P. - Ha ha.
Całe szczęście, że on się zna na żartach.
- Bardzo cię przepraszam - powiedziałam. - To ryzyko związane ze spotkaniami ze
mną. Mam na myśli, że człowiek trafia do gazet. - Nie wspomniałam o stronie
Uznałam, że sam na to wpadnie wystarczająco szybko.
- Nie gniewam się - rzekł J.P. - Za to, że kojarzą mnie z księżniczką i dziedziczką
tronu? Nawet moi rodzice są pod wrażeniem. Uważają, że wreszcie udało mi się czegoś
dokonać.
Teraz przyszła kolej na odpowiedź:
- Ha ha. - Chociaż, prawdę mówiąc, zrobiło mi się trochę niedobrze. Może to z
powodu mięsa, które opchnęłam w ciągu ostatniej półtorej godziny. Wymiotłam lodówkę do
czysta. Naprawdę nie wiem, co się ze mną dzieje. Z wegetarianki w niecały tydzień
zamieniłam się w kanibala.
Może niezupełnie kanibala. Tylko w... Jak się nazywa tych, co jedzą za dużo mięsa?
Ale wiedziałam, o co mi chodzi. Było mi niedobrze nie z powodu mięsa, które
zjadłam, ale dlatego że samolot Michaela już na pewno wylądował, i że to możliwe, że on
zaraz zacznie sprawdzać, czy ktoś mu nie przesyłał jakichś wiadomości.
- Posłuchaj - powiedział J.P. - Tak się zastanawiałem... Słyszałaś o imprezie u Lilly?
- Tak - potwierdziłam. - Nie jestem zaproszona.
- Tak sadziłem. - J.P. westchnął. - Miałem nadzieję, że już jej przeszło.
- Cóż, oglądanie naszych zdjęć, poutykanych we wszystkich gazetach, raczej nie
poprawi sytuacji.
- Ano - zgodził się J.P. - Może damy jej weekend na zastanowienie...
- Może. - Mam nadzieję. Ale raczej nie wierzę, żeby weekend coś tu zmienił.
- Chcesz się ze mną spotkać dziś wieczorem? Urządzimy sobie własną imprezę -
zaproponował J.P. - No wiesz, żeby pokazać im, jak to się robi.
- O kurczę, strasznie miło z twojej strony - stwierdziłam. - Ale lepiej zostanę w domu.
Bo samolot Michaela już wylądował i on niedługo zacznie sprawdzać swoje maile. A ja
naprawdę chcę być w domu, kiedy zadzwoni.
O ile zadzwoni.
Ale przecież na pewno zadzwoni. PRAWDA??????
- Och! - W głosie J.P. pojawiło się coś jak rozczarowanie. - A nie byłoby lepiej, gdyby
cię tam nie było, kiedy on się odezwie? Żeby zrozumiał, jak bardzo jesteś popularna i
rozrywana?
Roześmiałam się. J.P. ma naprawdę pokrętne poczucie humoru.
- Zabawne! Ale wystarczy, że zerknie do prasy. To znaczy, jeśli to nasze zdjęcie trafi
do agencji AP Wire i ukaże się w Japonii. Poza tym naprawdę muszę popracować nad
rachunkiem różniczkowym, jeśli chcę zdać.
- Jeśli będziesz potrzebować pomocy, chętnie do ciebie przyjdę - zaproponował J.P. -
Jestem geniuszem współczynników dążących do nieskończoności.
Czy on nie jest kochany? Wyobraźcie sobie, proponuje, że poświęci sobotę na
pomaganie mi w rachunku różniczkowym!
- Bardzo dziękuję. Ale poradzę sobie. Pamiętaj, że ja mieszkam pod jednym dachem z
prawdziwym nauczycielem matematyki, do którego mogę się zwrócić, jeśli zacznę sobie rwać
włosy z rozpaczy. To znaczy to, co mi z włosów zostało.
- Dobra. Ale jeśli zmienisz zdanie...
- To wiem, do kogo dzwonić - dokończyłam. Próbowałam już jakoś się go pozbyć z tej
linii telefonicznej. Przecież Michael mógł dzwonić właśnie w tym momencie. Komórka
wprawdzie nie dała mi znać o oczekującej rozmowie, ale, rozumiecie...
- Dobra - powiedział J.P. - I pamiętaj, że jesteśmy bardzo atrakcyjną parą.
- Bo oboje jesteśmy tacy wysocy i jasnowłosi - uzupełniłam.
J.P. też się roześmiał i skończył rozmowę.
Kiedy wulkan w Yellowstone wybuchł po raz ostatni, sześćset czterdzieści tysięcy lat
temu, wyrzucił z siebie tysiąc kilometrów sześciennych materiału skalnego, pokrywając pół
Ameryki Północnej stosem popiołów głębokich na prawie dwa metry.
Coś takiego zdarzy się, kiedy J.P. wreszcie odnajdzie swoją prawdziwą miłość.
Wiem, że nieładnie jest mówić takie rzeczy, ale mam tylko nadzieję, że kiedy on
odnajdzie swoją, ja jeszcze będą miała moją.
SOBOTA, 11 WRZEŚNIA, 16.00,
PODDASZE
Maile: 0
Wiadomości na sekretarce: 0
W głowie mi się to nie mieści. Jeszcze nie zadzwonił ani nie napisał.
Mama przed chwilą zajrzała do mnie i spytała:
- Mia? Nie idziesz nigdzie dziś wieczorem?
To chyba było widać, bo nadal mam na sobie flanelową piżamę Hello Kitty, którą
wkładam na noc.
- Nie... - powiedziałam, starając się, by mój głos zabrzmiał bardziej rześko, niż się
czułam. DLACZEGO ON JESZCZE NIE ZADZWONIŁ?! - Mam zamiar posiedzieć w domu
i zająć się rachunkiem różniczkowym.
- Rachunkiem różniczkowym? - Mama aż wyciągnęła rękę i dotknęła mojego czoła. -
Gorączki nie masz...
- Ha ha. - Ostatnio wszyscy w moim otoczeniu wprost tryskają dowcipem. Schowałam
dłonie za plecami, żeby nie zauważyła, jak mi się pocą.
- Mia... - zaczęła mama, przywołując na twarz swoją macierzyńską minę. - Nie
możesz zamykać się w domu i usychać z tęsknoty za Michaelem.
- Wiem - powiedziałam, zaszokowana. - Boże, mamo! Wydaje ci się, że tak robię?
Wiesz, jestem feministką. Nie potrzebuję mężczyzny do szczęścia. - Tyle tylko że, kiedy jest
przy mnie ten konkretny facet, a ja mogę powąchać jego szyję, podnosi mi się poziom
oksytocyny i robię się spokojniejsza, i bardziej zrelaksowana, niż kiedy jestem sama. Albo z
kimkolwiek innym.
- Cóż! - westchnęła mama sceptycznie. Ona wie o tej oksytocynie. - Ale chyba nie
siedzisz w domu z powodu tego głupiego artykułu, prawda?
- Chodzi ci o artykuł, który oskarża mnie o umawianie się z byłym chłopakiem mojej
najlepszej przyjaciółki, kiedy mój chłopak i ja zerwaliśmy ze sobą niecały tydzień temu? -
powiedziałam lekko. - Jej, no coś ty, dlaczego miałabym się przejmować takim drobiazgiem?
- Mia... - Mama zaczęła zaciskać wargi, wyraźny znak, że była ze mnie
niezadowolona. - Nie możesz się umartwiać tylko dlatego, że Michael poszedł w swoją
stronę. Oczywiście, to ważne, żeby odżałować stratę, ale...
- JAKĄ STRATĘ?! MOŻE MICHAEL JESZCZE NIE DOSTAŁ MOJEGO MAILA Z
PRZEPROSINAMI! Z TEGO, CO WIEMY, MOŻE WŁAŚNIE TERAZ ŚCIĄGAĆ POCZTĘ
I CZYTAĆ MOJE PRZEPROSINY, I SZYKOWAĆ SIĘ DO TEGO, ŻEBY DO MNIE
ZADZWONIĆ, I POGODZIĆ SIĘ ZE MNĄ! TO MOŻE SIĘ STAĆ W KAŻDEJ CHWILI!
- Przestań się wydzierać - powiedziała mama. - Naprawdę nic ci nie jest? Jesteś jakaś
taka mizerna. Jadłaś coś dzisiaj?
- Hm. - Nie byłam pewna, jak jej powiedzieć, że wyjadłam całą szynkę i kanadyjski
bekon przeznaczone na jutrzejsze śniadanie. Na całym poddaszu nie została ani odrobina
wędliny. I lodów. Pochłonęłam też wszystkie ciasteczka Girl Scout. - Owszem.
- No cóż, jeżeli jesteś pewna, że dobrze się czujesz i nie zamierzasz wychodzić, to
Frank i ja może zajrzymy do Angeliki obejrzeć ten jej nowy grunge'owy dokument rockowy.
Zajęłabyś się Rockym, kiedy nas nie będzie?
- Jasne - zgodziłam się. Uznałam, że ponieważ nie mogę powąchać szyi Michaela,
dobrze mi zrobi godzinka ulubionej zabawy Rocky'ego, która polega na wskazywaniu
różnych elementów jego kolekcji i wywrzaskiwaniu słowa: „wóz”, które w języku mojego
brata oznacza ciężarówkę. Może w ten sposób się odprężę.
Więc siedzę w domu i opiekuję się Rockym.
Gdyby tylko fotoreporterzy „New York Post” mogli mnie teraz zobaczyć. Oto pełne
blasku życie ulubionej księżniczki Ameryki: siedzi na podłodze salonu z małym braciszkiem i
bawi się w „wóz” we flanelowej piżamie Hello Kitty...
...a jej serce powoli i nieodwołalnie pęka.
NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA. 10.00,
PODDASZE
Maile: 0
Telefony: 0
Ale przyszło mi właśnie coś na Instant Messengerze!
Och, to tylko Tina. Ale to chyba lepiej niż nic.
I
LUVROMANCE
: Cześć, Mia!!!! Zadzwonił?????
G
R
L
OUIE
: Jeszcze nie. Ale jestem pewna, że niedługo się odezwie.
Pewnie jeszcze dochodzi do siebie po podróży i tak dalej. Zadzwoni
albo napisze, jak tylko będzie miał okazję.
Boże, wydaję się taka spokojna i dzielna, a w środku trzęsę się jak... Nawet nie wiem,
jak co. Coś tak maleńkiego, lecz roztrzęsionego. DLACZEGO ON JESZCZE NIE
ZADZWONIŁ????
I
LUVROMANCE
: No jasne, że zadzwoni. Chyba że widział tamto
zdjęcie.
No dobra, pora zmienić temat.
G
R
L
OUIE
: I jak było na imprezie????
I
LUVROMANCE
: Na imprezie było raczej w porządku. Nie działo się nic
specjalnie ciekawego. Kenny Showalter przyprowadził paru facetów
ze swojej sekcji tajskiego boksu i wszyscy pozdejmowali koszulki, i
zaczęli robić pompki na kostkach dłoni, i chyba Lilly zaimponowało
to, co zobaczyła, bo totalnie jednego z nich poderwała. A potem Perin
zjadła za dużo wisienek koktajlowych i zwymiotowała do umywalki
w łazience, a mnóstwo tych wisienek było jeszcze w całości, więc
Ling Su musiała je pociąć nożyczkami, żeby spłynęły z wodą. I to
mniej więcej tyle. Jak mówiłam, niewiele straciłaś.
G
R
L
OUIE
: Zaraz, moment. Lilly PODERWAŁA JAKIEGOŚ FACETA
Z SEKCJI BOKSU TAJSKIEGO KENNY'EGO SHOWALTERA?!
I
LUVROMANCE
: Och. Tak. No cóż, to znaczy, Boris mi powiedział, że
widział, jak Lilly całowała się z jakimś gościem w kuchni. Ale rzuciła
mu w głowę pokrywką od garnka na homary, zanim zdążył rozpoznać
faceta. Wiesz, że Boris boi się homarów...
G
R
L
OUIE
: Ale to na pewno był jeden z tych chłopaków od boksu
tajskiego????
I
LUVROMANCE
: Tak. No cóż, facet był bez koszulki, więc tak musiało
być.
G
R
L
OUIE
: Ale to jest... Po prostu tak nie wolno! Przecież ona nawet
nie zdążyła się otrząsnąć po tym, jak J.P. złamał jej serce!
Najwyraźniej próbuje się tylko po nim pocieszyć! Co ta Lilly sobie w
ogóle wyobraża? Ktoś musi z nią porozmawiać. Próbowałaś z nią
porozmawiać????
I
LUVROMANCE
: N
O
cóż... W pewnym sensie. Ale ona tylko roześmiała
mi się w twarz i powiedziała, żebym nie robiła z siebie takiej...
G
R
L
OUIE
: Czego? CZEGO miałaś z siebie nie robić?
I
LUVROMANCE
: Nieważne. Mia, słuchaj, muszę iść, mama mnie woła.
Narazka!
Ale wcale nie musiała mi tego mówić. Wiem, co jej powiedziała Lilly.
Żeby nie robiła z siebie takiej Mii.
Ale ja mam POWÓD, żeby się o nią niepokoić. Czasami Lilly dokonuje naprawdę
złych wyborów. A potem ktoś jej robi krzywdę.
Prawda, że czasem wybiera dobrze - na przykład, umawiając się z J.P. - a i tak dzieje
jej się krzywda.
Ale żeby całować się z jakimś przypadkowym tajskim bokserem we własnej kuchni
zaledwie dzień po tym, jak rozstała się z chłopakiem, z którym chodziła pół roku?
To na pewno nie mógł być dobry wybór.
Ktoś musi z nią porozmawiać, zanim zrobi coś, czego będzie później żałowała.
Gdyby tylko pani doktor Moscovitz jeszcze mnie kompletnie nie znienawidziła - za to,
że rzuciłam jej syna, a potem RZEKOMO zaczęłam się umawiać z chłopakiem jej córki -
tobym do niej zadzwoniła.
Ale biorąc pod uwagę stan naszych kontaktów, chyba nie byłoby to najmądrzejsze
rozwiązanie.
NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 11.00,
PODDASZE
Maile: 0
A potem zadzwoniła moja komórka!
Ale to nie był Michael. To był tylko J.P.
J.P: Hej! Jak się masz?
Trochę trudno było mi ukryć potworne rozczarowanie.
J
A
: Dobrze. A ty?
J.P.: Co się stało? Zaraz... Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że nie
zadzwonił? J
A
: Nie zadzwonił.
Jakieś niewyraźne pomruki z drugiej strony linii. A potem:
J.P.: Nie martw się. Zadzwoni.
J
A
: Mam nadzieję.
J.P.: Żartujesz sobie? Byłby idiotą, gdyby nie zadzwonił. No i jak tam
wczorajszy wieczór?
J
A
: Nieźle. To znaczy, nie robiłam nic specjalnego. Bawiłam się tylko
w „wóz” z moim bratem.
J.P.: W co się bawiłaś?!
Widzicie, Michael wie, co to znaczy „wóz”. I nie tylko wie, on się wiele razy BAWIŁ
w to z Rockym. Moim zdaniem, on nawet LUBI się w to bawić. To go odpręża tak samo, jak
mnie.
J
A
: To jest... Zresztą, nieważne. Słyszałeś o Lilly?
J.P.: Nie. A co zrobiła?
Nie chciałam być zwiastunką złych wiadomości na temat byłej dziewczyny J.P., ale
stwierdziłam, że lepiej, żeby się o tym dowiedział ode mnie niż od kogoś w poniedziałek w
szkole.
J
A
: Na swojej wczorajszej imprezie poderwała jakiegoś
przypadkowego faceta z sekcji boksu tajskiego.
Ale zamiast przerażonego wdechu J.P., którego się spodziewałam, dobiegło mnie coś...
No cóż, to bardzo przypominało śmiech.
J.P.: To zupełnie w stylu Lilly.
Byłam zaszokowana. Bo, fakt, że to brzmiało zupełnie jak DAWNY styl Lilly - ten
sprzed J.P. Ale nie styl nowej, lepszej Lilly.
A on się z tego ŚMIAŁ!
J
A
: J.P., czy ty nie rozumiesz? Lilly zwyczajnie wyżywa się, bo jest
tak załamana i zrozpaczona po tym, co uważa za naszą zdradę! Cała ta
sprawa z facetem z sekcji boksu tajskiego bezpośrednio wiąże się z
tym artykułem w „New York Post”. Musimy coś zrobić, zanim ona
zacznie się staczać po spirali autodestrukcyjnych zachowań, jak
Lindsay Lohan!
J.P.: Ja tam nie wiem, co moglibyśmy na to poradzić. Lilly jest już na
tyle dorosła, żeby podejmować decyzje. Jeśli chce podrywać
przypadkowych facetów z sekcji boksu tajskiego, to jest to jej sprawa,
nie nasza.
W głowie mi się to nie mieściło, ale on nadal się ŚMIAŁ.
J
A
: J.P., to nie jest śmieszne.
J.P.: No cóż, trochę jest.
J
A
: Nie, nie jest. To...
NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 12.00,
PODDASZE
Musiałam przestać pisać, bo moja komórka znów zadzwoniła. To był Michael.
Jest w Japonii. Dostał mojego maila.
Widział też nasze zdjęcie z J.P. w „Post”.
Ale powiedział, że to bez znaczenia. Stwierdził, że mu przykro, że musimy załatwiać
całą sprawę przez telefon, ale że nic na to nie poradzi.
Zapytałam go, co mamy załatwiać, a on powiedział, że zastanawiał się nad tym przez
całą drogę do Japonii i naprawdę uważa, że byłoby lepiej, gdybyśmy wrócili do czasów,
zanim zaczęliśmy ze sobą chodzić, i zostali - przyjaciółmi.
Powiedział, że oboje musimy trochę dorosnąć i że może ten czas spędzony z dala od
siebie - o ile będziemy się spotykać z innymi ludźmi - wyjdzie nam na dobre.
A ja się na to zgodziłam. Chociaż każde jego słowo było jak nóż wbijany w moje
serce.
A potem powiedziałam „do widzenia” i rozłączyłam się. Bo bałam się, że usłyszy mój
szloch.
A nie chcę, żeby w taki sposób mnie zapamiętał.
NIEDZIELA, 12 WRZEŚNIA, 12.30,
PODDASZE
DLACZEGO POWIEDZIAŁAM, ŻE SIĘ ZGADZAM????
Dlaczego nie powiedziałam tego, co naprawdę czuję - że rozumiem te słowa o
konieczności dorośnięcia i spędzenia jakiegoś czasu z dala od siebie...
...ale nie to, że mamy być tylko przyjaciółmi i widywać się z innymi ludźmi????
Dlaczego nie powiedziałam, co naprawdę myślę, czyli że wolałabym UMRZEĆ, niż
być z kimkolwiek innym niż on?????
Dlaczego nie powiedziałam mu prawdy????
Ja WIEM, że to by nic nie zmieniło, i że wyszłabym dokładnie na taką, za jaką mnie
uważa - niedojrzałą dziewczynkę.
Ale przynajmniej nie myślałby, że ja się z tym zgadzam.
Bo ja się z tym zupełnie NIE ZGADZAM.
Ja się z tym NIGDY nie pogodzę.
I chyba nigdy nie dojdę do siebie.
PONIEDZIAŁEK, 13 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE
Mama przed chwilą weszła do mojego pokoju, żeby powiedzieć, że rozumie, że
rozpaczam po stracie miłości swojego życia.
Oznajmiła, że wie, jak strasznie musiało mnie to dotknąć - w ciągu jednego tygodnia
przeżyć takie okropne rozstanie i stracić najlepszą przyjaciółkę.
Dodała, że współczuje mi i że szanuje moją potrzebę opłakania tej straty.
Powiedziała, że próbowała dać mi czas i swobodę, których potrzebowałam, żeby to
wszystko przeboleć.
Ale - dodała - cały dzień w łóżku zupełnie wystarczy.
I że ma już dość mojego widoku w tej flanelowej piżamie Hello Kitty, której, o ile się
nie myli, nie zdejmowałam z siebie od soboty. I że czas już wstawać, ubrać się i jechać do
szkoły.
Nie miałam innego wyjścia - musiałam powiedzieć jej prawdę.
Że umieram.
Oczywiście, ja wiem, że w gruncie rzeczy nie umieram.
Ale dlaczego czuję się tak, jakbym umierała?
Cały czas mam nadzieję, że to wszystko po prostu... zniknie.
Ale tak się nie dzieje. To nie chce zniknąć. Kiedy zamykam oczy i zasypiam, wciąż
mam nadzieję, że kiedy je znów otworzę, okaże się, że to wszystko było tylko jakimś
strasznym koszmarem.
Ale to się nie zdarza. Za każdym razem, kiedy się budzę, nadal mam na sobie piżamę
Hello Kitty - tę samą, którą miałam na sobie, kiedy Michael powiedział, że jego zdaniem
powinniśmy po prostu wrócić do bycia przyjaciółmi - i okazuje się, że NADAL JESTEŚMY
PO ZERWANIU.
Mama uznała, że nie umieram. Nawet po tym, jak kazałam sprawdzić, jakie mam
spocone dłonie i jaki nierówny puls. Nawet kiedy zaprezentowałam jej białka swoich oczu,
które najwyraźniej pożółkły. Nawet kiedy pokazałam język, ewidentnie obłożony zamiast
zdrowo różowego. Nawet kiedy ją poinformowałam, że zajrzałam na stronę
i że bez najmniejszych wątpliwości mam zapalenie opon mózgowych.
W takim wypadku, oświadczyła mama, lepiej, żebym się ubrała, to mnie zabierze na
ostry dyżur do szpitala.
I wtedy zrozumiałam, że zmusiła mnie do wyłożenia kart na stół. Ubłagałam ją więc,
żeby mi pozwoliła zostać w łóżku jeszcze jeden dzień. A ona wreszcie ustąpiła.
Nie powiedziałam jej prawdy - że ja już nigdy z tego łóżka nie wstanę.
To prawda. Bo pomyślcie: teraz, kiedy z mojego życia zniknął Michael, nie mam już
żadnego powodu, żeby w ogóle wstawać z łóżka. Na przykład po to, żeby iść do szkoły.
To fakt. Jestem księżniczką Genowii. ZAWSZE będę księżniczką Genowii, czy będę
chodziła do szkoły, czy nie.
Więc jakie to ma znaczenie, czy będę chodzić do szkoły? Już zawsze będę miała pracę
- jako księżniczka Genowii - niezależnie czy skończę szkołę, czy nie.
A ponieważ mam teraz szesnaście lat, nikt nie może mnie ZMUSIĆ do chodzenia do
szkoły.
Zdecydowałam zatem, że nie idę. Już nigdy.
Mama powiedziała, że zadzwoni do szkoły i zawiadomi ich, że dzisiaj mnie nie
będzie, i że zadzwoni też do Grandmère i powie jej, że dzisiaj po południu nie mogę być na
lekcji etykiety. Da nawet znać Larsowi, że ma dziś dzień wolny. A ja, jeśli mam ochotę, to
mogę jeszcze jeden dzień spędzić, wylegując się w łóżku.
Ale że jutro, niezależnie od mego chcenia czy niechcenia, idę do szkoły.
A ja na to wszystko mam do powiedzenia, że to jej decyzja.
Może tata pozwoli mi przenieść się do Genowii.
PONIEDZIAŁEK, 13 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE
Właśnie wstąpiła do mnie Tina. Mama wpuściła ją do mojego pokoju.
Szkoda, że to zrobiła.
Chyba było widać, że od dwóch dni się nie kąpałam, bo na mój widok Tina szeroko
otworzyła oczy.
Ale i tak udawała, że wcale jej nie zaszokował stan moich włosów, ani nic. Odezwała
się:
- Twoja mama mi powiedziała. O Michaelu. Mia, tak strasznie mi przykro. Ale musisz
wrócić do szkoły. Wszyscy bardzo za tobą tęsknią!
- Lilly nie tęskni - powiedziałam.
- No cóż. - Tina się skrzywiła. - Tak, to prawda. Ale mimo wszystko... Nie możesz
zamknąć się w swoim pokoju i siedzieć tu do końca życia, Mia.
- Wiem. Wrócę do szkoły jutro.
Ale to było totalne kłamstwo. Wystarczyło, że to powiedziałam, poczułam, jak dłonie
mi się pocą. Na samą myśl o pójściu do szkoły robiło mi się niedobrze.
- Bardzo się cieszę - stwierdziła Tina. - Wiem, że z Michaelem nie ułożyło się, jak
chciałaś, ale może tak będzie najlepiej. On jest od ciebie o tyle starszy i oboje znajdujecie się
w tak różnych momentach swojego życia; ty jeszcze w szkole średniej, a on już na studiach i
tak dalej.
W głowie mi się to nie mieściło. Nawet Tina - najzagorzalsza orędowniczka, jeśli
chodzi o moją miłość do Michaela - teraz mnie zdradza. Ale próbowałam nie pokazywać, jak
bardzo jestem tym zaskoczona.
- Poza tym - ciągnęła Tina, nieświadoma bólu, jaki mi sprawiała - teraz wreszcie
będziesz mogła skoncentrować się na pisaniu tej powieści, którą zawsze chciałaś napisać. I
możesz bardziej starać się w szkole, polepszyć sobie oceny i dostać się na naprawdę świetną
uczelnię, gdzie poznasz jakiegoś fantastycznego faceta, który sprawi, że zupełnie zapomnisz o
Michaelu!
Tak. Bo właśnie tego chcę. Zupełnie zapomnieć o Michaelu. Jedynym facecie -
jedynym CZŁOWIEKU! - przy którym czułam się naprawdę swobodna.
Ale nie powiedziałam tego. Stwierdziłam tylko:
- Wiesz co, Tina? Masz rację. Zobaczymy się jutro w szkole, obiecuję.
I Tina poszła sobie przekonana, że mnie pocieszyła.
Ale ja w to nie wierzę. No wiecie, w nic z tego, co powiedziała Tina.
I jutro się do szkoły nie wybieram. Powiedziałam to tylko po to, żeby się jej pozbyć.
Strasznie mnie męczyła rozmowa z Tiną. Chciałam z powrotem zasnąć.
I właśnie zaraz to zrobię. Spisywanie tego wszystkiego totalnie mnie wykończyło.
Samo życie mnie wykańcza.
Może tym razem, kiedy się obudzę, okaże się, że to wszystko było tylko jakimś złym
snem...
WTOREK, 14 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE
Niestety, z tym złym snem mi się nie poszczęściło. Zorientowałam się po tym, jak pan
Gianini wszedł tu z kubkiem parującej gorącej czekolady i słowami:
- Pobudka! Wstawaj, Mia! Patrz, co ci przyniosłem! Czekolada na gorąco! Z bitą
śmietaną! Ale dostaniesz ją, kiedy już wstaniesz z łóżka, ubierzesz się i wsiądziesz do
limuzyny, żeby jechać do szkoły.
Nigdy by nie zrobił czegoś takiego, gdybym nie została brutalnie porzucona przez
swojego chłopaka i nie tkwiła obecnie na samym dnie rozpaczy.
Biedny pan G. Trzeba przyznać, że się starał. Naprawdę się starał.
Powiedziałam, że nie chcę żadnej czekolady na gorąco. A potem wyjaśniłam - bardzo
grzecznie - że do szkoły nie idę. Już nigdy.
Przed chwilą znów obejrzałam sobie język w lustrze. Nie jest już taki biały jak
wczoraj. Możliwe, że jednak nie mam zapalenia opon mózgowych.
Ale jak inaczej zdołam wyjaśnić fakt, że ile razy pomyślę, że w moim życiu nie ma już
Michaela, serce zaczyna mi bić bardzo szybko i przez całą minutę nie chce zwolnić, a czasem
nawet dłużej?
Chyba, że to gorączka krwotoczna. Ale ja przecież nigdy nie byłam w Afryce
Zachodniej.
WTOREK, 14 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE
Tina dzisiaj znów przyszła do mnie po szkole. Tym razem przyniosła mi zeszyty ze
wszystkich lekcji, które opuściłam.
I przyprowadziła Borisa.
Boris trochę się zdziwił, widząc mnie w takim stanie. Wiem, bo to powiedział:
- Mia, bardzo się dziwię, że taka feministka jak ty może się tak bardzo przejąć faktem,
że porzucił ją jakiś mężczyzna.
A potem dodał:
- Auć!
Bo Tina dała mu bardzo mocnego kuksańca w żebra.
Nie uwierzył w moją historyjkę o gorączce krwotocznej.
A więc potem, chociaż naprawdę nie chcę urazić niczyich uczuć - bo Bóg mi
świadkiem, sama już cierpię wystarczająco mocno - zmuszona byłam przypomnieć Borisowi,
że w czasach, kiedy zostawiła go pewna dziewczyna, zrzucił sobie na głowę globus w trakcie
nieudanej próby odzyskania jej względów. Powiedziałam, że w porównaniu z tym moja
odmowa kąpania się oraz wychodzenia z łóżka przez kilka dni z rzędu to naprawdę mały
pryszcz.
Z czym się zgodził. Chociaż nadal pociągał nosem i pytał:
- Mia, mógłbym otworzyć okno? Mam wrażenie, że tu tak trochę... gorąco jest.
Nic mnie nie obchodzi, że śmierdzę. Prawdę mówiąc, nic mnie w ogóle nie obchodzi.
Czy to nie smutne?
Dlatego też Tina nie mogła wciągnąć mnie w bezmyślną rozmowę, a widziałam, że
miała takie zadanie, ewidentnie powierzone jej przez moją matkę. Usiłowała zainteresować
mnie powrotem do szkoły, opowiadając mi, że i J.P, i Kenny o mnie pytali... A zwłaszcza J.P.,
który dał Tinie coś do przekazania dla mnie - zwinięty liścik, którego wcale nie chciało mi się
czytać.
Po wizycie, która trwała całą wieczność (To smutne, kiedy wysiłki twojej najlepszej
przyjaciółki, by cię rozchmurzyć, zdają się na nic), Tina i Boris wreszcie sobie poszli.
Otworzyłam liścik od J.P. Mnóstwo tam było takich zdań jak: „Hej, nie może być aż tak źle!”
oraz „Zabiorę cię na Tarzana! Pierwsze miejsca na parterze!” albo „Wracaj wreszcie do
szkoły. Brak mi ciebie”.
Co było z jego strony szalenie miłe.
Ale kiedy całe życie wali ci się w gruzy, ostatnie miejsce, w którym chcesz się
znaleźć, to szkoła... I nieważne, ilu przemiłych facetów z tej szkoły twierdzi, że im ciebie
brak.
WTOREK, 15 WRZEŚNIA, 8.00,
PODDASZE
Mama wpadła tu dziś rano, a jej usta praktycznie zniknęły, tak mocno zaciskała wargi.
Powiedziała, że rozumie, że jest mi smutno. Że rozumie, że czuję się tak, jakby życie nie
miało sensu, bo chłopak mnie rzucił, moja najlepsza przyjaciółka się do mnie nie odzywa, a ja
nie mam żadnego pomysłu co do swojej przyszłej kariery. Dodała, że wie, że dłonie cały czas
mi się pocą, mam palpitacje serca i język w dziwnym kolorze.
Ale potem stwierdziła, że trzy dni wylegiwania się w łóżku wyczerpuje jej
cierpliwość. Powiedziała, że wstanę, ubiorę się i pójdę do szkoły, nawet jeśli będzie musiała
siłą zaciągnąć mnie pod prysznic i własnoręcznie odkręcić kran.
A ja nie ruszyłam się z miejsca, gdzie spędziłam ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny
- czyli z łóżka - i patrzyłam na nią bez słowa. Nie mogłam uwierzyć w to, że może być taka
zimna.
Potem spróbowała innej taktyki. Zaczęła płakać. Powiedziała, że naprawdę się o mnie
martwi i nie wie, co robić. Powiedziała, że jeszcze nigdy mnie nie widziała w takim stanie -
że wczoraj nawet nie drgnęłam, kiedy Rocky próbował wsadzić sobie do nosa
dziesięciocentówkę. Oświadczyła też, że jeszcze tydzień temu wściekałabym się o bilon
walający się luzem po domu i inne przedmioty zagrażające małemu.
A teraz nic mnie to nie obchodzi.
To nieprawda. Ja wcale NIE CHCĘ, żeby Rocky się udławił. I nie chcę doprowadzać
swojej matki do płaczu.
Ale jednocześnie nie wiem, w jaki sposób miałabym zapobiec obu tym rzeczom.
A potem mama znów zmieniła kurs, przestała płakać i zapytała mnie, czy chcę, żeby
wyciągnęła broń większego kalibru. Oświadczyła, że nie ma ochoty zawracać tacie głowy,
kiedy jest zajęty Zgromadzeniem Ogólnym ONZ, ale że nie pozostawiam jej żadnego
wyboru. Czy rzeczywiście chcę, żeby to zrobiła? Żeby zaczęła zawracać tacie głowę?
Powiedziałam jej, że może sobie dzwonić do taty, ile jej się żywnie podoba. I że sama
chciałam z tatą porozmawiać o przeniesieniu się na stałe do Genowii. Bo, prawdę mówiąc, nie
chcę już dłużej mieszkać na Manhattanie.
Chciałam tylko, żeby mama sobie poszła i żebym mogła w spokoju się nad sobą
użalać. Udało mi się zrealizować ten plan... I to aż za dobrze. Mama tak się zmartwiła, że
wybiegła z mojego pokoju i znów zaczęła płakać.
Naprawdę nie chciałam doprowadzać jej do łez! Przykro mi z tego powodu.
Zwłaszcza, że wcale nie chcę się przenosić do Genowii. Jestem pewna, że tam mi nie pozwolą
przez cały dzień wylegiwać się w łóżku. A mnie się to ostatnio zaczęło podobać. Już sobie
wypracowałam codzienną rutynę. Rano wstaję, zanim ktokolwiek inny się obudzi, i jem
śniadanie - zwykle jakieś resztki z lodówki, które zostały z kolacji z poprzedniego dnia - a
potem karmię Grubego Louie i czyszczę jego kuwetę.
Następnie wracam do łóżka, a jeszcze później przychodzi do mnie Gruby Louie i
razem oglądamy notowania listy przebojów w MTV, a potem kolejne na VH1. Później, kiedy
albo mama, albo pan G. przychodzą i próbują namówić mnie na pójście do szkoły, ja
odmawiam... Zwykle wyczerpuje mnie to na tyle, że muszę się zdrzemnąć.
Budzę się w samą porę, żeby obejrzeć The View, a potem jeszcze dwa powtórkowe
odcinki Potyczek Amy.
A kiedy już się upewnię, że nikt się nie kręci po domu, idę do kuchni i jem coś na
lunch - kanapkę z szynką albo popcorn z mikrofalówki, jest mi wszystko jedno, co - i wracam
do łóżka z Grubym Louie, i oglądam sędzię Milian w The People 's Court, a później Sędzię
Judy.
Potem mama przysyła do mnie Tinę, a ja udaję, że żyję. Gdy Tina wychodzi, ja idę
spać, bo jestem zmęczona. Kiedy mama i reszta śpi, wstaję, biorę sobie coś do przekąszenia i
oglądam telewizję do drugiej czy trzeciej nad ranem.
Po paru godzinach budzę się i wszystko zaczyna się od nowa, kiedy dociera do mnie,
że to wcale nie był sen i że naprawdę rozstaliśmy się z Michaelem.
Mogę sobie wyobrazić, że to będzie trwało do osiemnastego roku życia, kiedy zacznę
dostawać roczną pensję jako księżniczka Genowii (a stanie się to wówczas, gdy będę
pełnoletnia w świetle prawa i zacznę oficjalnie wykonywać obowiązki następczyni tronu).
No dobra, trudno mi będzie spełniać oficjalne obowiązki z łóżka.
Ale do tej pory wymyślę, jak to zorganizować.
Poza tym czuję się wrednie, kiedy mama przeze mnie płacze. Może powinnam zrobić
dla niej jakąś laurkę czy coś.
Ale musiałabym wstać z łóżka, poszukać pisaków i tak dalej. A ja jestem zbyt
zmęczona, żeby się tym wszystkim zajmować.
ŚRODA, 15 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE
Mama chyba nie żartowała, kiedy mówiła o sięgnięciu po broń cięższego kalibru. Tina
nie przyszła dzisiaj po szkole.
Przyszła Grandmère.
Ale - chociaż mamę kocham i źle mi z tym, że przeze mnie płakała - ona totalnie się
myli, jeśli uważa, że Grandmère powie albo zrobi cokolwiek, co zmieni moje zdanie w
sprawie chodzenia do szkoły.
Nie idę i już. Nie mam po co.
- Jak to, nie masz po co? - spytała Grandmère, kiedy jej to powiedziałam. -
Oczywiście, że jest po co. Musisz się uczyć.
- Dlaczego? - spytałam. - Przecież pracę mam w przyszłości zapewnioną. Przez całe
wieki większość panujących monarchów to byli totalni kretyni, a jednak pozwalano im
rządzić. Co to za różnica, czy skończę szkołę średnią, czy nie?
- Przecież nie chcesz być ignorantką - upierała się Grandmère. Siedziała na samej
krawędzi mojego łóżka, torebkę trzymała na kolanach i rozglądała się, krzywo patrząc na
wszystko, na przykład na lekcje, które Tina zostawiła mi wczoraj, a które jakoś tak zrzuciłam
na podłogę, i na moje figurki z Buffy - postrachu wampirów. Najwyraźniej nie zdawała sobie
sprawy z tego, że teraz to są przedmioty o wysokiej kolekcjonerskiej wartości, zupełnie jak te
jej głupie filiżanki do herbaty z Limoges.
Z miny Grandmère widać było, że nie czuje się, jakby siedziała w pokoju swojej
wnuczki, tylko w jakimś lombardzie na zakazanej ulicy w Chinatown.
Dobra, przyznaję, jest tu trochę nabałaganione. Ale co z tego?
- A dlaczego miałabym nie chcieć być ignorantką? - zapytałam. - Niektóre z
najbardziej wpływowych kobiet na tej planecie też nie skończyły szkoły średniej.
- Wymień chociaż jedną - powiedziała Grandmère i parsknęła przez nos.
- Paris Hilton - zaczęłam. - Lindsay Lohan. Nicole Richie.
- Jestem zupełnie pewna - oświadczyła Grandmère - że wszystkie te młode damy
ukończyły szkołę średnią. A nawet jeśli nie, nie ma czym się chlubić. Ignorancja nigdy nie
jest atrakcyjną cechą. A przy okazji, kiedy ostatni raz myłaś włosy, Amelio?
Nie wiem, po co miałabym się kąpać? Jakie znaczenie ma mój wygląd teraz, kiedy
Michael zniknął z mojego życia?
Jednak kiedy o tym wspomniałam, Grandmère zapytała, czy ze mną wszystko w
porządku.
- Nie, Grandmère, nie w porządku - stwierdziłam. - I wydawało mi się, że to
oczywiste, skoro nie wstawałam z łóżka przez cztery dni, chyba że do kibelka albo żeby coś
zjeść.
- Och, Amelio - westchnęła Grandmère z urażoną miną. - Więc teraz zniżasz się
jeszcze do niesmacznych aluzji? Doprawdy... Rozumiem, że jest ci przykro po stracie
Tamtego Chłopaka, ale...
- Grandmère - powiedziałam. - Chyba powinnaś już pójść.
- Nie pójdę, dopóki nie zdecydujemy, co z tym zrobić.
I Grandmère postukała palcem w kopertę Domina Rei z listem pani Weinberger, którą
zauważyła wystającą spod mojego łóżka.
- Ach, to. Proszę, niech twój sekretarz w moim imieniu podziękuje odmownie.
- Podziękować odmownie? - Grandmère uniosła swoje pociągnięte ołówkiem brwi. -
Wybij to sobie z głowy, moja droga. Masz pojęcie, co powiedziała Elana Trevanni, kiedy
wczoraj wpadłam na nią u Bergdorfa i wspomniałam mimochodem, że moją wnuczkę
poproszono o wygłoszenie mowy na gali charytatywnej Domina Rei? Powiedziała...
- Świetnie - przerwałam jej. - Zrobię to.
Grandmère na mgnienie oka zamilkła. A potem zapytała z wahaniem:
- Czyś ty właśnie powiedziała, że to zrobisz, Amelio?
- Owszem - potwierdziłam. Wszystko, byle już sobie poszła. - Zrobię to. Tylko...
Możemy porozmawiać o tym później? Głowa mnie boli.
- Pewnie jesteś odwodniona - oznajmiła Grandmère. - Wypiłaś dzisiaj osiem szklanek
wody? Wiesz, że musisz pić osiem szklanek wody dziennie, Amelio, żeby nawadniać
organizm. To dzięki temu my, kobiety z rodu Renaldich, zachowujemy piękną cerę...
- Potrzebuję trochę odpocząć - powiedziałam słabym głosem. - Gardło zaczyna mnie
boleć. Nie chciałabym dostać zapalenia krtani i stracić głosu przed wielką imprezą... To w
przyszły piątek, prawda?
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła Grandmère, podrywając się z mojego łóżka tak
szybko, że wystraszyła Grubego Louie, siedzącego w forcie z poduszek, który mu
zbudowałam u swojego boku. Zamienił się w pomarańczową plamę, tak szybko wiał, żeby się
schować w szafie. - Nie możemy pozwolić, żebyś zachorowała na coś, co ci uniemożliwi
występ na tej gali! Natychmiast wyślę do ciebie mojego nadwornego lekarza!
Zaczęła grzebać w torebce, szukając wysadzanego klejnotami telefonu - którym umie
się posługiwać tylko dlatego, że z milion razy pokazałam jej, jak to się robi - ale
powstrzymałam ją, mówiąc cicho:
- Nie, nie trzeba, Grandmère, chcę tylko odpocząć... Lepiej już idź. Cokolwiek to jest,
nie chcesz chyba tego złapać...
Grandmère momentalnie znalazła się za drzwiami.
A ja wreszcie mogłam znów iść spać.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo kilka minut później mama stanęła w drzwiach
do mojego pokoju i popatrzyła na mnie z zatroskaną miną.
- Mia, czyś ty powiedziała swojej babce, że wystąpisz na charytatywnej imprezie
kobiecego stowarzyszenia Domina Rei?
- Tak - potwierdziłam, naciągając poduszkę na głowę. - Wszystko, byle tylko sobie
poszła.
Mama wyszła zaniepokojona.
Nie wiem, czym ona się tak martwi. To ja będę musiała znaleźć jakiś sposób, żeby
zniknąć z miasta, zanim w ogóle dojdzie do tej imprezy.
CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 11.00,
W LIMUZYNIE TATY
Dziś rano o dziewiątej leżałam sobie w łóżku z mocno zaciśniętymi powiekami
(usłyszałam, że ktoś wchodzi i nie chciałam znów się wykłócać), kiedy ten ktoś zdarł ze mnie
kołdrę i surowy, niski głos powiedział:
- Wstawaj. Ale już.
Otworzyłam oczy i ze zdziwieniem zobaczyłam tatę, który stał nade mną w garniturze
i pachniał jesienią.
Od tak dawna nie wychodziłam z domu, że zapomniałam już, jak pachnie na dworze.
Z miny taty zrozumiałam, że tym razem przegięłam.
A więc powiedziałam:
- Nie.
A potem szarpnęłam kołdrę do siebie i nakryłam się z głową.
Usłyszałam, że tata mówi:
- Lars, bardzo proszę.
A wtedy mój ochroniarz podniósł mnie z łóżka - nadal zakutaną w kołdrę i koc po sam
nos - i zaczął mnie nieść w stronę wyjścia z poddasza.
- Co robicie? - spytałam, wyplątując głowę z kołdry. Zobaczyłam, że jesteśmy już na
korytarzu, a Ronnie, nasza sąsiadka, gapi się na nas szeroko otwartymi oczami znad
niesionych w ramionach toreb z zakupami.
- Coś, co ci wyjdzie na dobre - rzekł tata zza pleców Larsa.
- Ale... - Naprawdę nie mogłam w to uwierzyć. - Ja jestem w piżamie!
- Mówiłem ci, żebyś wstała - przypomniał mi tata. - To ty nie chciałaś się ubrać.
- Nie możesz mi tego robić! - zawołałam, kiedy znaleźliśmy się przed kamienicą, w
drodze do limuzyny taty. - Jestem Amerykanką! Mam swoje prawa, wiesz!
Tata popatrzył na mnie i odezwał się sarkastycznie:
- Nie, nie masz, jesteś nastolatką.
- Pomocy! - zaczęłam wrzeszczeć w stronę studentów Uniwersytetu Nowojorskiego,
którzy mieszkają w naszej okolicy i właśnie docierali do domu po wesołej nocy spędzonej w
East Village. - Zadzwońcie do Amnesty International! Zostałam porwana!
- Lars - odezwał się tata zdegustowanym tonem, kiedy dzieciaki z UN rozglądały się
w poszukiwaniu kamery, sądząc, że na pewno kręcimy film, bo to wszystko wyglądało jak
scena z jakiegoś odcinka Prawa i sprawiedliwości kręconego akurat na Thompson Street. -
Wrzuć ją do samochodu.
A Lars to zrobił! Wrzucił mnie do samochodu!
A za mną pamiętnik. I długopis.
I moje chińskie kapciuszki z kwiatkami z cekinów wyhaftowanymi na czubkach.
Pytam, czy w taki sposób traktuje się księżniczki? Albo jakiekolwiek istoty ludzkie?
A tata nawet nie chce powiedzieć, dokąd jedziemy. Kiedy pytam, mówi tylko:
- Sama zobaczysz.
Kiedy już uporałam się po pierwszym szoku, sponiewierana, ku swojemu zdziwieniu
stwierdziłam, że właściwie wszystko mi jedno. To znaczy, trochę dziwnie jest siedzieć w
limuzynie taty w piżamie Hello Kitty, pod kołdrą i kocem. Ale z drugiej strony, jakoś nie
mogę na to wszystko się oburzać.
Może właśnie w tym tkwi cały problem: że ja już niczym nie umiem się przejmować.
Nawet nie jestem w stanie się przejąć tym, że nie jestem w stanie się przejąć.
CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, POŁUDNIE,
GABINET DOKTORA BZIKA
Siedzimy w poradni psychologicznej!
Wcale nie żartuję. Tata nie zabrał mnie na pokład książęcego odrzutowca, żeby mnie
zawieźć z powrotem do Genowii. Zabrał mnie na Upper East Side do psychologa!
I to nie żadnego pierwszego z brzegu psychologa, ale jednego z najlepszych ekspertów
od psychologii dzieci i nastolatków w całych Stanach. Przynajmniej, tak twierdzą liczne
dyplomy i nagrody, wiszące w ramkach na ścianach poczekalni.
Pewnie powinno mi to zaimponować. Albo chociaż pocieszyć.
Jednak nie mogę powiedzieć, żebym się czuła pocieszona faktem, że on się nazywa
doktor Arthur T. BZIK.
Naprawdę. Tata przywiózł mnie na wizytę do doktora Bzika. Bo sam - podobnie jak
mama i pan G. - uważa, że to ja dostałam bzika.
Wiem, że pewnie wyglądam jak zbzikowana, siedząc tu w piżamie i mocno otulając
się kocem. Ale czyja to wina? Mogli mi pozwolić się ubrać.
Nie jestem pewna, czybym się ubrała. Ale gdyby mi powiedzieli, że mnie zabierają z
mieszkania, to włożyłabym chociaż stanik.
Recepcjonistka doktora Bzika - czy pielęgniarka, czy kim tam ona jest - niespecjalnie
przejmuje się moim strojem. Kiedy wprowadzili mnie do środka, powiedziała tylko do
mojego taty:
- Witam księcia.
To znaczy, kiedy Lars wniósł mnie do środka. Bo gdy limuzyna zaparkowała przed
kamienicą, w której mieści się gabinet doktora Bzika, nie chciałam z niej wysiąść. Nie
miałam zamiaru spacerować Wschodnią Siedemdziesiątą Ósmą ulicą w piżamie Hello Kitty!
Może i jestem szalona, ale nie AŻ TAK.
Więc Lars mnie zaniósł.
Recepcjonistka wcale nie sprawiała wrażenia zdziwionej tym, że najnowszą pacjentkę
jej szefa trzeba było do przychodni wnieść. Powiedziała tylko:
- Doktor Bzik za moment się państwem zajmie. A tymczasem, kochanie, wypełnij,
proszę, ten formularz.
Nie wiem, czemu wpadłam w aż taką panikę. Ale powiedziałam:
- Nie. Po co to? To jakiś test? Nie chcę zaliczać żadnego testu.
To dziwne, ale serce zaczęło mi bić jak szalone na samą myśl, że miałabym zaliczać
jakiś test.
Recepcjonistka spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała:
- To tylko dla oszacowania twojego samopoczucia. Nie ma tu żadnych dobrych ani
złych odpowiedzi. Wypełnisz to w minutę.
Ale ja nie chciałam żadnego szacowania, nawet bez dobrych i złych odpowiedzi.
- Nie - powiedziałam. - Raczej nie.
- Poproszę - odezwał się tata do recepcjonistki. - Ja też wezmę jeden. Czy to ci
pomoże, Mia?
Dziwne, ale pomogło. Bo, szczerze mówiąc, jeśli ja jestem szalona, to mój tata też.
Szkoda, że nie wiecie, ile on ma par butów. A przecież to facet.
Więc ta recepcjonistka dała tacie do wypełnienia taki sam formularz jak ten mój.
Kiedy spojrzałam na kartkę, zobaczyłam, że to lista różnych opinii, do których należało się
ustosunkować, wybierając jedną z wymienionych odpowiedzi. Na przykład: „Czuję, że życie
nie ma sensu”. Można było odpowiedzieć: Przez cały czas/ Przez większość
czasu/Czasami/Rzadko/Nigdy.
Ponieważ nie miałam nic innego do roboty, a w ręku i tak trzymałam długopis,
wypełniłam formularz. Kiedy już skończyłam, zauważyłam że pozaznaczałam głównie:
„przez cały czas” i „przez większość czasu”. Na przykład: „Wydaje mi się, że wszyscy mnie
nienawidzą” (przez większość czasu) i „Czuję, że nie jestem nic warta” (przez większość
czasu).
A mój tata wybierał najczęściej: Rzadko i nigdy.
Nawet pod zdaniem: „Czuję, że straciłem prawdziwą miłość swojego życia”.
A ja akurat wiem, że to totalne kłamstwo. Tata powiedział mi, że jak dotąd przeżył
tylko jedną prawdziwą miłość, i że to była mama, i że on pozwolił jej odejść, a potem bardzo
tego żałował. Dlatego tłumaczył mi, żebym nie była głupia i nie rezygnowała z Michaela. Bo
wiedział, że już więcej taka miłość może mi się nie przydarzyć.
Szkoda, że nie rozumiałam, że on ma rację, kiedy jeszcze nie było za późno.
Mimo to łatwo mu mówić, że nigdy nie ma wrażenia, że go wszyscy nienawidzą. Nie
Recepcjonistka - pani Hopkins - wzięła od nas formularze i zniknęła za drzwiami po
prawej stronie swojego biurka. Nie udało mi się zobaczyć, co jest za tymi drzwiami.
Tymczasem Lars wziął do ręki ostatni numer „Sports Illustrated” leżący na stoliku w
poczekalni doktora Bzika i zaczął go przeglądać, jakby nigdy nic. Tak jakby codziennie
zanosił księżniczki w piżamach do gabinetów psychologów.
Założę się, że kiedy kończył tę jakąś swoją uczelnię dla ochroniarzy, nigdy nie
pomyślał, że coś takiego znajdzie się w zakresie jego obowiązków.
- Moim zdaniem doktor Bzik spodoba ci się, Mia - odezwał się tata. - Poznałem go w
zeszłym roku na imprezie charytatywnej. To jeden z najlepszych w kraju specjalistów od
psychologii dzieci i nastolatków.
Wskazałam ręką dyplomy na ścianach.
- Tak, tyle to ja sama widzę.
- Ale to prawda. Ma znakomitą opinię. Nie pozwól, żeby jego nazwisko - albo sposób
bycia - cię zmylił.
Sposób bycia? A to niby co ma znaczyć?
Pani Hopkins wróciła. Powiedziała, że doktor zaraz nas przyjmie.
Super.
CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 14.00,
LIMUZYNA TATY
Takie coś to mi się jeszcze nie przydarzyło. W życiu.
Doktor Bzik był... inny, niż się spodziewałam.
Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Ale nie doktora Bzika. Wiem, tata
mówił, żeby nie dać się zmylić jego nazwisku albo sposobowi bycia, no ale sądząc po tym
nazwisku i zawodzie, spodziewałam się, że to będzie mały stary łysy facio z kozią bródką i
może jeszcze niemieckim akcentem.
I on rzeczywiście był stary. Chyba tak w wieku Grandmère.
Ale wcale nie był mały. Ani łysy. Ani nie miał koziej bródki. Za to miał taki wyraźny
akcent jak facet z Zachodu. Wyjaśnił mi, że kiedy nie praktykuje w Nowym Jorku, mieszka na
swoim ranczu w Montanie.
Dokładnie tak. Doktor Bzik to kowboj. Kowboj - psycholog.
To akurat wcale mnie nie dziwi, że ze wszystkich nowojorskich psychologów zabrano
mnie do tego, który jest kowbojem.
Gabinet miał urządzony na wzór wnętrza wiejskiego domu na ranczo. Na ścianach
obitych drewnianą boazerią wisiały zdjęcia mustangów w galopie. A wszystkie książki na
stojącym za jego plecami regale napisali popularni autorzy z Zachodu, na przykład Louis
L'Amour i Zane Grey. Meble były obite ciemną skórą, z mosiężnymi ćwiekami. Na kołku na
drzwiach wisiał kowbojski kapelusz. Ana podłodze leżał chodnik w stylu Indian Navajo.
Z miejsca zrozumiałam, że doktor Bzik nosi idealnie pasujące do niego nazwisko. I że
jest o wiele bardziej pomylony niż ja.
To musiał być jakiś dowcip. Tata na pewno żartował mówiąc, że doktor Bzik to jeden
z najlepszych w Stanach specjalistów od psychologii dzieci i nastolatków. Może to jakiś
program telewizyjny. Może za moment wyskoczy skądś Ashton Kutcher i zawoła:
- Hej! Księżniczko Mio! Mamy cię! Ten facet to wcale nie psycholog! To mój wujek
Joe!
- No więc - odezwał się doktor Bzik tym swoim niskim, kowbojskim głosem, kiedy
już usiadłam obok taty na kanapie naprzeciwko wielkiego, obitego skórą fotela doktora. - Ty
jesteś księżniczka Mia. Miło cię poznać, mała. Słyszałem, że wczoraj byłaś zadziwiająco
uprzejma dla swojej babci.
To kompletnie zbiło mnie z tropu. W przeciwieństwie do innych pacjentów doktora
Bzika, którymi są, jak rozumiem, dzieci, tak się składa że ja znam osobiście dwójkę
jungowskich psychologów - doktorostwa Moscovitzów - i nie jestem zupełnie nieświadoma
tego, jak powinny wyglądać kontakty między psychologiem a jego pacjentem.
Przede wszystkim nie powinny się zaczynać od rzucania fałszywych oskarżeń ze
strony psychologa.
- To jest totalne i skandaliczne oszczerstwo - stwierdziłam. - Nie byłam dla niej
uprzejma. Powiedziałam jej to, co chciała usłyszeć, żeby sobie poszła.
- Aha - rzekł doktor Bzik. - To wszystko zmienia. A więc chcesz mi powiedzieć, że
wszystko jest w porządalku?
- Oczywiście, że nie. Skoro siedzę tu w pana gabinecie w piżamie i kocu.
- A wiesz, nawet zauważyłem. Ale wy, młode dziewczęta, nosicie zawsze takie dziwne
rzeczy, że uznałem, że to jakaś nowa moda, czy coś.
Z miejsca wiedziałam, że się z nimi nie dogadam. Jak miałam powierzać swoje
najgłębsze myśli i uczucia komuś, kto o mnie i moich koleżankach mówi: „Wy, młode
dziewczęta” i uważa, że któraś z nas mogłaby wyjść z własnej woli z domu w piżamie Hello
Kitty i kocu?
- To się nijak nie uda - oświadczyłam tacie, wstając z miejsca. - Idziemy.
- Zaczekaj chwilkę, Mia - powiedział tata. - Dopiero tu przyszliśmy. Daj człowiekowi
szansę.
- Tato... - W głowie mi się to wszystko nie mieściło. Jeśli już muszę chodzić na
terapię, to czemu rodzice nie mogli mi znaleźć prawdziwego terapeuty, a nie tego
KOWBOJA? - Chodźmy stąd. Zanim on mnie OZNAKUJE jak bydło.
- Masz coś przeciwko hodowcom bydła, młoda damo? - spytał doktor Bzik.
- Biorąc pod uwagę, że jestem wegetarianką... - zaczęłam. Nie wspominałam o tym, że
przestałam nią być już tydzień temu. - Owszem, tak, mam.
- Wydajesz mi się strasznie zajadliwa - stwierdził doktor Bzik. Przysięgam, że
naprawdę powiedział „zajadliwa”, zamiast „zjadliwa”. - Jak na kogoś, kto zgodnie z tym, co
tu napisał, twierdzi, że przez większość czasu już niczym się nie przejmuje.
Postukał palcem w formularz, który wypełniłam w poczekalni. Osunęłam się z
powrotem na kanapę, bo widziałam, że to jednak chwilę potrwa, i powiedziałam:
- Proszę posłuchać, doktorze... - Jakoś nie mogłam się nawet zdobyć na wymówienie
jego nazwiska! - Uważam, że powinien pan wiedzieć, że już od jakiegoś czasu studiuję prace
doktora Carla Junga. Od lat usiłuję osiągnąć samorealizację. Psychologia nie jest mi obca. Tak
się składa, że wiem, co mi dolega.
- Doprawdy? - powiedział doktor Bzik i zrobił zaintrygowaną minę. - To mnie oświeć.
- Jestem trochę przygnębiona - stwierdziłam. - To normalna reakcja na coś, co mi się
przytrafiło w zeszłym tygodniu.
- Racja. - Doktor Bzik zerknął na kartkę leżącą na jego biurku. - Zerwałaś ze swoim
chłopakiem, Michaelem, tak?
- Tak. I dobra, może to jest nieco bardziej skomplikowane niż takie zwykłe zerwanie
między parą nastolatków, bo ja jestem księżniczką, a Michael to geniusz, i on uznał, że musi
jechać do Japonii, by budować robotyczne ramię do operacji chirurgicznych, żeby dowieść
mojej rodzinie, że jest mnie wart, chociaż prawdę mówiąc, to ja na niego nie zasługuję.
Zwłaszcza, że w głębi serca wiem, że sama zniszczyłam nasz związek. No i dobrze, może od
początku był skazany na fiasko, bo w jungowskim teście osobowościowym Myers - Briggs,
który robiliśmy sobie w sieci w zeszłe wakacje, mnie wyszło INFJ a jemu ENTJ, a teraz on
chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi i widywali się z innymi ludźmi. A to jest ostatnia
rzecz, na jaką mam ochotę. Ale szanuję jego życzenie i wiem, że jeśli kiedykolwiek mam
czerpać jakieś korzyści z samorealizacji, to muszę więcej czasu poświęcić na wzmacnianie
korzeni swojego życiowego drzewa, i że... i że... To już naprawdę wszystko. Poza tym, że
mam może lekkie zapalenie opon mózgowych. Albo gorączkę krwotoczną. Tylko tyle mi
dolega. Muszę się do tego przyzwyczaić. Nic mi nie jest. Naprawdę, nic mi nie jest.
- Nic ci nie jest? - powiedział doktor Bzik. - Opuściłaś prawie cały tydzień szkoły,
chociaż fizycznie nic ci nie dolega - oczywiście, pomijając możliwość tego zapalenia opon
mózgowych - i od paru dni nie wychodzisz z tej piżamy. Ale nic ci nie jest.
- Tak - mruknęłam. Nagle zaczęło mi się strasznie zbierać na płacz. I serce znów
zaczęło mi jakoś tak szybko bić. - Mogę już wracać do domu?
- A po co? - spytał doktor Bzik. - Żebyś mogła z powrotem wleźć do łóżka i dalej się
izolować od swoich przyjaciół i bliskich? Co, przy okazji mówiąc, jest klasycznym objawem
depresji?
Wytrzeszczyłam na niego oczy. W głowie mi się nie mieściło - jakiś kompletnie obcy
człowiek, a CO GORSZA, obcy człowiek, który lubił wszystko co związane z
WESTERNAMI - mówił do mnie w taki sposób. I co on sobie w ogóle wyobraża - poza tym,
że jest jednym z najlepszych ekspertów w Stanach od psychologii dzieci i nastolatków?
- Żebyś mogła nadal odsuwać się od swojej wieloletniej przyjaciółki, Lilly? -
powiedział, zerkając do notatek na biurku. - I od innych przyjaciół? Unikając szkoły i innych
towarzyskich spotkań, gdzie mogłabyś zostać zmuszona do nawiązania z nimi jakiegoś
kontaktu?
Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. Wiem, że to ja podobno jestem nienormalna, ale
teraz uznałam, że nienormalny to tu jest ON.
Ja wcale nie unikam szkoły dlatego, że mogłabym się tam spotkać z Lilly albo musieć
się wdawać w kontakty towarzyskie z innymi ludźmi. Przecież to nie o to chodzi. I wcale nie
dlatego chcę się przenieść do Genowii.
- Żebyś mogła nadal unikać tych rzeczy, które kiedyś uwielbiałaś - na przykład
pogaduszki przez Instant Messenger ze swoją przyjaciółką, Tiną - tylko spać przez cały dzień,
a w nocy oglądać telewizję? - ciągnął doktor Bzik. - Na dodatek wymiatać lodówkę do czysta,
kiedy uważasz, że nikt tego nie widzi?
Zaraz... Ale skąd on O TYM wiedział?! SKĄD ON WIEDZIAŁ O TINIE? I O
CIASTECZKACH GIRL SCOUT?
- Żebyś mogła nadal mówić ludziom to, co twoim zdaniem chcieliby usłyszeć, po to,
żeby sobie poszli i dali ci święty spokój, i żebyś nadal mogła nie dbać o podstawową higienę -
co również jest klasycznym objawem depresji?
Tylko przewróciłam oczami. Wszystko, co mówił, brzmiało idiotycznie. Nie mam
żadnej depresji. Może jestem trochę smutna. Bo wszystko jest do bani. I pewnie mam
zapalenie opon mózgowych, chociaż wszyscy jakoś ignorują jego symptomy.
Ale nie mam żadnej depresji.
- Żebyś mogła nadal odmawiać sobie tego wszystkiego, co kochasz: pisania,
kontaktów z młodszym braciszkiem, z rodzicami, zajęć szkolnych, przyjaciół - i nadal czuć,
że zżera cię nienawiść do samej siebie. Zwłaszcza, że nie umiesz znaleźć żadnej motywacji,
żeby swoje życie zmienić i móc się nim znów cieszyć? - Głos doktora Bzika zadudnił bardzo
głośno w tym jego gabinecie rodem z rancza w Montanie. - Mam wymieniać dalej?
Znów się na niego gapiłam, mrugając oczami. Ale teraz walczyłam ze łzami. W głowie
mi się to nie mieściło. Naprawdę.
Wcale nie mam zapalenia opon mózgowych. Nie mam gorączki krwotocznej.
Mam depresję. Mam autentyczną depresję.
- Być może - powiedziałam, odchrząknąwszy, bo jakoś trudno mi było mówić przez tę
wielką gulę, która nagle zaczęła mnie dławić w gardle - nie jestem w formie.
- Wiesz, w przyznaniu, że ma się depresję, nie ma nic złego - ciągnął doktor Bzik
łagodnym głosem. To znaczy, jak na kowboja. - Bardzo wiele osób cierpiało na depresję. Jak
się ma depresję, to wcale nie znaczy, że człowiek zwariował, że jest nieudacznikiem albo
kimś złym.
Musiałam mruganiem powstrzymać coraz bardziej napierające łzy.
- Rozumiem. - Udało mi się powiedzieć tylko tyle.
A potem tata pochylił się i wziął mnie za rękę. Wcale mnie to nie ucieszyło, jeszcze
bardziej zachciało mi się płakać. Poza tym dłoń mi się strasznie pociła.
- Możesz sobie pozwolić na płacz - ciągnął doktor Bzik, podając mi pudełko
chusteczek higienicznych, które wyciągnął z jakiegoś schowka.
Jak on to robił? Jak mu się udawało tak czytać mi w myślach? Czy to dlatego, że tak
wiele czasu spędzał na pastwiskach? Z płową zwierzyną? I antylopami? I tak w ogóle co to za
zwierzę, antylopa?
- To zupełnie normalne, a nawet zdrowe, biorąc pod uwagę, co się ostatnio działo w
twoim życiu, Mia, że możesz czuć się smutna i chcieć z kimś o tym porozmawiać - ciągnął
doktor Bzik. - Dlatego właśnie ojciec przywiózł cię do mnie na wizytę. Ale jeśli sama nie
przyznasz, że masz jakiś problem i potrzebujesz pomocy, to ja właściwie nic nie będę mógł
zrobić. Więc może mi powiesz, co ci tak naprawdę doskwiera i jak się naprawdę czujesz?
Tym razem zostaw w spokoju jungowskie drzewo samorealizacji.
I wtedy - zanim się zorientowałam, co się dzieje - przekonałam się, że jest mi
wszystko jedno, czy to program Mamy cię!, czy nie.
Może to przez ten chodnik Indian Navajo. A może ten kowbojski kapelusz wiszący na
kołku na drzwiach. A może doszłam do wniosku, że on miał rację - naprawdę nie mogłam
spędzić całej reszty życia zamknięta w swoim pokoju.
W każdym razie, zanim się połapałam, opowiedziałam temu podstarzałemu
kowbojowi wszystko.
No cóż, może nie WSZYSTKO, bo przecież jednak siedział koło mnie TATA.
Najwyraźniej doktór Bzik miał w zwyczaju dokonywać wstępnej konsultacji osoby nieletniej
w obecności rodzica lub opiekuna. Inaczej było w przypadku stałej pacjentki.
Ale powiedziałam mu rzecz ważną - rzecz, która tłukła mi się po głowie przez cały
czas od ostatniej niedzieli, kiedy odłożyłam słuchawkę po rozmowie z Michaelem. Tę rzecz,
która od tamtej pory trzymała mnie w łóżku.
Chodzi o to, że przypomniałam sobie, jak za pierwszym razem, kiedy mama zabrała
mnie z wizytą do swoich rodziców do Wersalu w stanie Indiana, dziadek ostrzegł mnie,
żebym nie zbliżała się do nieużywanego zbiornika na wodę na tyłach domu. Zakryty był
kawałkiem dykty i dziadek czekał na koparkę, która miała przyjechać i zasypać go ziemią.
Ale ja właśnie przeczytałam Alicję w Krainie Czarów i oczywiście miałam świra na
punkcie wszystkiego, co przypominało króliczą norę.
Odsunęłam więc tę dyktę ze zbiornika i stanęłam sobie na krawędzi, zaglądając w
głęboką czarną dziurę i zastanawiając się, czy nie prowadzi do Krainy Czarów, i czy nie
udałoby mi się tam jakoś dostać.
I oczywiście ziemia przy krawędzi zbiornika osunęła się, a ja wpadłam do dziury.
Ale nie trafiłam do Krainy Czarów. O co to, to nie.
Nie zraniłam się, ani nic, i nawet w końcu udało mi się wydostać, chwytając się
korzeni roślin, które rosły przy krawędzi. Położyłam dyktę z powrotem na miejsce i wróciłam
do domu, roztrzęsiona, śmierdząca i brudna, ale cała i zdrowa. Nigdy nikomu nie
powiedziałam, co zrobiłam, bo wiedziałam, że dziadek tylko by się na mnie wściekał. Na
szczęście nikt się nie zorientował.
Ale problem w tym, że kiedy w zeszłą niedzielę rozmawiałam z Michaelem, czułam,
że znów jestem na dnie tamtego zbiornika. Naprawdę. Zupełnie jakbym była tam na dole,
patrzyła na niebieskie niebo nad głową i kompletnie nie wiedziała, jakim cudem tam się w
ogóle znalazłam.
Ale tym razem nie miałam czego się chwycić, żeby z tej dziury wyjść. Tkwiłam na
samym dnie. Widziałam, że gdzieś nad moją głową toczy się normalne życie - ludzie się
śmieją, bawią, słońce świeci, ptaki śpiewają, chmury płyną po niebie - ale nie mogłam się
wydostać, żeby w tym wszystkim uczestniczyć. Mogłam tylko patrzeć z dna tej wielkiej
czarnej otchłani.
W każdym razie, kiedy już skończyłam to wszystko wyjaśniać - to znaczy, kiedy
zamilkłam, bo już nie mogłam dłużej mówić ze względu na dławiący mnie płacz - tata zaczął
mruczeć coś ponuro o tym, co zrobi dziadkowi, kiedy go dostanie w swoje ręce (a miało to
coś wspólnego z rzeźniczym nożem, kiedy dziadek będzie brał prysznic).
Tymczasem doktor Bzik podniósł wzrok znad kartki, na której robił notatki przez cały
czas, kiedy mówiłam, i spojrzał mi prosto w oczy, a potem powiedział coś zadziwiającego.
Powiedział tak:
- Czasami w życiu zdarza nam się wpaść w taką dziurę, z której człowiek sam nie
umie się wydostać. Ale od tego są rodzina i przyjaciele - żeby pomóc. Ale nie zdołają ci
pomóc, jeśli nie powiesz im, że tam siedzisz.
Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. To było bardzo dziwne, ale... Nie pomyślałam o
tym. Wiem, że to brzmi idiotycznie. Pomysł, żeby wołać o pomoc, w ogóle nie przyszedł mi
do głowy.
- Więc teraz, kiedy już wiemy, że jesteś tam, na dole... - mówił dalej doktor Bzik,
przeciągając zgłoski. - Co byś powiedziała na to, żebyśmy ci pomogli?
Ale ja nie byłam pewna, czy ktokolwiek mógłby mi pomóc. To znaczy, pomóc mi
wydostać się z tej dziury. Tkwiłam w niej tak głęboko i czułam się taka zmęczona... Nawet
gdyby ktoś rzucił mi jakąś linę, wcale nie byłam pewna, czy miałabym siłę się po niej wspiąć.
- Chyba - powiedziałam, pociągając nosem - byłoby dobrze. To znaczy, o ile się uda.
- Uda się - oświadczył doktor Bzik. - Jutro rano pójdziesz do swojego lekarza
rodzinnego na pobranie krwi. Chcę się upewnić, że fizycznie nic ci nie dolega. Niektóre
schorzenia mogą wpływać na nastrój, więc chcemy takie rzeczy wykluczyć - razem z tym
zapaleniem opon mózgowych, naturalnie. A potem, po szkole, możesz do mnie przyjść na
pierwszą sesję terapeutyczną. Mój gabinet leży zaledwie o parę przecznic od twojego liceum.
Patrzyłam na niego. W ustach mi nagle zaschło.
- Ja... Ja naprawdę nie dam rady pójść jutro do szkoły.
- Czemu nie? - Doktor Bzik zrobił zdziwioną minę.
- Ja po prostu... - zaczęłam. Serce znów zaczęło mi walić w klatce piersiowej. - Czy
nie... Nie byłoby lepiej, gdybym zaczęła chodzić do szkoły od poniedziałku?
On mi się tylko przyjrzał przez te swoje okulary w srebrnych oprawkach. Oczy, jak
zauważyłam, miał jasnobłękitne, a wokół nich łagodne zmarszczki. Zupełnie takie, jakie
powinien mieć kowboj.
- A może... - powiedziałam - mógłby pan, no, wie pan. Coś mi przepisać. Jakieś leki
czy coś takiego. Żeby mi to ułatwić.
A najlepiej takie lekarstwo, które kompletnie by mnie znieczuliło, żebym nie musiała
myśleć ani nic czuć gdzieś tak, powiedzmy, do matury.
Doktor Bzik znów zdawał się doskonale wiedzieć, co mam na myśli. I chyba go to
rozbawiło.
- Jestem psychologiem, Mia - wyjaśnił z leciutkim uśmiechem. - Nie psychiatrą. Nie
wolno mi przepisywać leków. Mam kolegę, który może to robić, jeśli uznam, że pacjent tego
potrzebuje. Ale moim zdaniem ty nie potrzebujesz.
CO? Już bardziej nie mógł się mylić. Potrzebuję leków. I to całego mnóstwa! Kto
może ich bardziej potrzebować niż ja? Nikt! Odmawia mi ich, bo nigdy nie spotkał
Grandmère!
I zanim się połapałam, doktor Bzik gapił się na mnie, a tata kręcił się na siedzeniu
zmieszany. I wtedy do mnie dotarło, że ostatnie zdania powiedziałam na głos.
Ups.
- Wiesz, że to prawda - zwróciłam się do taty obronnym tonem.
- Wiem - powiedział tata, unosząc oczy do nieba. - Proszę mi wierzyć.
- Bardzo chętnie kiedyś poznam twoją babkę - stwierdził doktor Bzik. - To
najwyraźniej szalenie ważna dla ciebie osoba i byłbym zainteresowany zaobserwowaniem
dynamiki między wami. Ale z drugiej strony... Nigdzie w swoim formularzu nie dawałaś do
zrozumienia, że masz myśli samobójcze. Na pytanie, czy kiedykolwiek miewasz ochotę się
zabić, zakreśliłaś: „nigdy”.
- To tylko dlatego - wykrztusiłam skrępowana - że żeby się zabić, musiałabym wstać z
łóżka. A naprawdę nie mam na to siły.
Doktor Bzik uśmiechnął się i rzekł:
- Nie sądzę, żeby leki były odpowiednią terapią w twoim przypadku.
- CZEGOŚ potrzebuję - upierałam się. - Bo inaczej nie wiem, jak zdołam przetrwać
dzień. Mówię poważnie. Niech pan się nie obrazi, ale nie ma pan pojęcia, jak teraz wygląda
szkoła średnia. Nie żartuję, można się wystraszyć.
- Wiesz co? Eleonora Roosevelt, dama, którą niewielu odważyłoby się pomówić o
brak trzeźwej głowy na karku - powiedział doktor Bzik - kiedyś stwierdziła, że człowiek
powinien raz dziennie zrobić coś, co go przeraża.
Pokręciłam głową.
- To bez sensu. Po co ktoś miałby specjalnie robić coś, co go przeraża?
- Bo to jedyny sposób, żeby rozwinąć się jako jednostka - wyjaśnił doktor Bzik. -
Wiele rzeczy może nas przerażać: nauka jazdy na rowerze, pierwszy lot samolotem, powrót
do szkoły po zerwaniu z chłopakiem i po tym, jak twoje zdjęcie z chłopakiem twojej
najlepszej przyjaciółki ukazało się w wysokonakładowej prasie. Ale jeśli nie będziesz
podejmować ryzyka, nic się nie zmieni. Sądzisz, że w taki sposób wydostaniesz się z tej
dziury, w którą wpadłaś? Nie uważasz, że jedyny sposób, żeby się z niej wydostać, to coś
zmienić?
Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że on ma rację. Tylko, że... To będzie takie
strasznie TRUDNE.
No cóż. Michael POWIEDZIAŁ jednak, że oboje powinniśmy dorosnąć.
Doktor Bzik ciągnął:
- Co się może zdarzyć najgorszego? Masz przecież ochroniarza. A poza Lilly masz
jakichś innych przyjaciół, prawda? Co z tą Tiną o której wspominała twoja matka?
Zapomniałam o Tinie. To dziwne, co się z człowiekiem dzieje, kiedy wpadnie w taką
dziurę. Zapomina się o ludziach, którzy zrobiliby wszystko - prawdopodobnie wszystko co
możliwe - żeby pomóc ci się z niej wydostać.
- Tak - powiedziałam, po raz pierwszy od dawna dostrzegając jakiś promyczek
nadziei. - Jest jeszcze Tina.
- No cóż - rzekł doktor Bzik. - Sama widzisz. I kto wie? - dodał z szerokim
uśmiechem. - Może nawet będzie fajnie?
Jasne. Teraz wiem, że nazwisko do niego pasuje. Jest zdecydowanie bardziej walnięty
niż ja.
A to wiele znaczy, jeśli wziąć pod uwagę, że to ja prawie przez tydzień nie
zdejmowałam z siebie tej samej piżamy Hello Kitty.
CZWARTEK, 16 WRZEŚNIA, 18.00,
PODDASZE
Po wyjściu z gabinetu doktora Bzika tata zapytał mnie, co o nim sądzę. Powiedział:
- Jeśli on ci nie odpowiada, Mia, to możemy poszukać kogoś innego. Wszyscy, z
dyrektorką twojej szkoły włącznie, zgadzają się, że to najlepszy w mieście specjalista od
problemów nastolatków, ale...
- POWIEDZIAŁEŚ DYREKTOR GUPCIE?! - niemal wrzasnęłam.
Tata zrobił taką minę, jakby niespecjalnie mu się mój wrzask spodobał.
- Mia... Nie byłaś w szkole przez ostatnie cztery dni. Myślałaś, że nikt tego nie
zauważy?
- Przecież mogliście im powiedzieć, że mam grypę! - krzyknęłam. - A nie, że depresję!
- Nikomu nie mówiliśmy, że masz depresję. Twoja dyrektorka dzwoniła sprawdzić,
dlaczego tak długo cię nie ma...
- Super! - zawołałam, opadając na skórzane siedzenie. - Teraz cała szkoła będzie
wiedziała!
- Nie, chyba że ty sama im powiesz. Dyrektor Gupta na pewno nic nikomu nie powie.
Jest na to zbyt profesjonalna. Wiesz o tym, Mia.
Chociaż z przykrością muszę to przyznać, tata ma rację. O dyrektor Gupcie wiele
można powiedzieć - na przykład że jest despotką i ma świra na punkcie kontroli - ale nigdy
nie nadużyłaby zaufania obowiązującego między dyrektorem a uczniem.
Poza tym przynajmniej połowa uczniów z Liceum imienia Alberta Einsteina chodzi na
terapię. Tylko że... Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to żeby Michael dowiedział się, że
jestem tak zdruzgotana tym, że mnie rzucił, że chodzę do terapeuty. Jakie to upokarzające!
- Kto jeszcze WIE? - spytałam.
- Nikt nie wie, Mia - odpowiedział tata. - Poza twoją matką ojczymem i obecnym tu
Larsem.
- Ja nikomu nie powiem - odezwał się Lars, nie podnosząc oczu znad pochłaniającej
go rozgrywki Halo.
- To wszystko - dodał tata.
- A co z Grandmère? - spytałam podejrzliwie.
- Ona nie wie. Jak zwykle, jest błogo nieświadoma wszystkiego, co nie dotyczy
bezpośrednio jej samej.
- Ale w końcu się dowie. Kiedy nie pokażę się na lekcji etykiety, będzie się
zastanawiała, co się ze mną dzieje.
- Pozwól, że sam się zajmę moją matką - oświadczył tata, a w jego oczach pojawił się
stalowy błysk, który przypomniał mi Daniela Craiga w Casino Royale. O ile James Bond
mógłby być kompletnie łysy. - Ty się martw tylko o to, żeby wydobrzeć.
Łatwo mu powiedzieć. To nie on się zobowiązał, że od jutra za tydzień wygłosi mowę
przed odpowiednikiem Opus Dei wśród organizacji kobiecych.
W każdym razie, kiedy wróciliśmy na poddasze, przekonałam się, że mama
skorzystała z mojej nieobecności i wysprzątała mój pokój, całą pościel wysyłając do pralni.
Otworzyła też okna i włączyła wszystkie wiatraki; że aż Gruby Louie nie chciał wyjść spod
łóżka, bo się bał, że go porwie jakiś powietrzny wir.
A tymczasem pan G. wyniósł mój telewizor. Którego już mi nie oddadzą,
poinformował mnie tata, bo zdaniem doktora Bzika dzieci nie powinny mieć własnych
odbiorników telewizyjnych.
Więc teraz już wiem, na jaki temat będziemy z doktorem Bzikiem dyskutowali przez
większość naszej umówionej jutrzejszej godzinnej sesji.
Drobiazg. Mam poważniejsze zmartwienia. Na przykład takie, że kiedy brałam
prysznic, mama zakradła się do łazienki i zabrała moją piżamę Hello Kitty. I wyrzuciła ją do
zsypu.
- Wierz mi, Mia - powiedziała, kiedy protestowałam - tak będzie lepiej.
Pewnie ma rację. Może faktycznie za bardzo się już do niej przywiązałam.
Ale i tak mi jej brak. Wiele razem Przeszłyśmy, ta piżama Hello Kitty i ja.
Mama, tata i pan G. siedzą teraz razem w kuchni i naradzają się, niezupełnie w
sekrecie, na mój temat. Niezupełnie w sekrecie, bo totalnie ich słyszę. To znaczy może i mam
depresję, ale głucha przecież nie jestem.
Żeby się jakoś oderwać, po raz pierwszy od jakiegoś miliona lat weszłam do sieci
zobaczyć, czy nie przyszły do mnie jakieś maile.
I okazało się, że przyszły. Nawet sporo. Miałam 243 nieprzeczytane wiadomości.
Większość z nich to spam, ale ładnych parę z nich to były próby poprawienia mi
nastroju ze strony Tiny, znalazły się też jakieś maile od Ling Su i Shameeki, a nawet ze dwa
od Borisa (On jest takim świetnym chłopakiem. Zawsze robi dokładnie to, co mu każe Tina).
Było trochę maili od J.P., głównie przeforwardowanych śmiesznych rzeczy, które jego
zdaniem miały mnie pewnie rozbawić. Nie, żeby wiedział, w jakim dole jestem. A w każdym
razie, LEPIEJ byłoby, żeby nie wiedział.
A potem, kiedy robiłam porządek w skrzynce, zobaczyłam go.
Maila od Michaela.
Przysięgam, serce zaczęło mi walić w tempie miliona uderzeń na minutę, a dłonie
natychmiast zrobiły się mokre. Tak strasznie nie chciałam otwierać tego maila. Bo co, jeśli
było to tylko powtórzenie tego, co Michael już mi powiedział w niedzielę? O tym, że
powinniśmy być po prostu przyjaciółmi i umawiać się z innymi ludźmi? Nie chcę tego czytać.
Nie chcę o tym słyszeć. Ja nawet nie chcę o tym w ogóle myśleć. Przez cały tydzień robiłam,
co tylko mogłam, żeby nie wracać w myślach do tej rozmowy... A teraz to wszystko pchało mi
się prosto w oczy?
Wykluczone.
Ale potem, kiedy już miałam nacisnąć klawisz USUŃ, zawahałam się. Bo co, jeśli ten
mail dotyczył czegoś innego? Co jeśli - dobra, zdawałam sobie sprawę, że to bardzo wielkie
JEŚLI, ale mimo wszystko - co jeśli w tym mailu pisał mi, że zmienił zdanie, i że wcale nie
chce ze mną zrywać?
Co jeśli przez ten zeszły tydzień tkwił w takiej samej depresji jak ja?
Co jeśli po tygodniowej rozłące zdał sobie sprawę, że bardzo za mną tęskni i tak samo
jak ja siedziałam tu i tęskniłam za jego ramionami i możliwością powąchania mu szyi, on
tęsknił za tym, żeby trzymać mnie w swoich ramionach i pozwalać mi wąchać szyję?
I zanim zdążyłam znów zmienić zdanie, nacisnęłam OTWÓRZ...
S
INNER
B
X
: Cześć, Mia. To ja. No cóż, sama widzisz. Chciałem tylko
zapytać, co u ciebie. Lilly mówiła mi, że cały tydzień nie było cię w
szkole... Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.
Ja się już powoli przyzwyczajam do Tsukuby. To miejsce jest trochę
zwariowane - oni tu naprawdę na śniadanie jedzą kluski! Ale na
szczęście w większości miejsc można jeszcze kupić jakąś kanapkę z
jajkiem.
Praca wygląda tak, jak się spodziewałem - jest ciężko - ale wydaje mi
się, że mam poważne szanse ruszyć z tym czymś z miejsca. Chociaż
kto wie, czy tak samo optymistycznie będę na to patrzył, kiedy minie
jeszcze parę tygodni. Wiedziałaś, że podobno toczą się rozmowy w
sprawie produkcji jakiegoś filmu, który będzie połączeniem Buffy -
postrachu wampirów i Angel?
Pomyślałem, że to cię ucieszy.
No cóż, muszę kończyć... Naprawdę mam nadzieję, że nie było cię w
szkole, bo poleciałaś odrzutowcem w jakieś supermiejsce wypełniać
książęce obowiązki, a nie dlatego że na coś zachorowałaś.
Michael
Siedziałam tam przez długi czas z palcem gotowym nacisnąć klawisz ODPOWIEDZ.
Bo w końcu wyraził zaniepokojenie moim stanem zdrowia. (Fizycznego, nie psychicznego,
ale nie ma sprawy. Wątpię, żeby Michael mógł przewidzieć, że spadnę na najniższy poziom
samoaktualizacji i skończę w gabinecie kowbojskiego psychologa w swojej piżamie Hello
Kitty i kocu).
Ale przecież po coś to wszystko napisał, nie? Może coś tam jeszcze zostało? Może to
znaczy, że jeszcze choć troszkę mnie kocha? Że jest jakaś szansa, że kiedyś, w jakiś sposób,
znów będę mogła wąchać jego szyję na w miarę regularnych zasadach?
Ale z drugiej strony... Sama nie wiem. Pomyślałam o tym, co mi powiedział przez
telefon. Że chce, żebyśmy zostali przyjaciółmi. I zrozumiałam, że jego mail był właśnie tym.
Przyjacielskim liścikiem, który miał pokazać, że nie żywi pretensji o tę sprawę z J.P.
JAK ON MÓGŁ NIE MIEĆ DO MNIE O COŚ TAKIEGO PRETENSJI?! CZY
BYŁAM MU CAŁKOWICIE OBOJĘTNA?????
A może sama, w swoim zeszłotygodniowym paranoicznym wybuchu na temat Judith
Gershner, zdołałam zniszczyć wszystkie romantyczne uczucia, jakie kiedykolwiek wobec
mnie żywił?
I wtedy przesunęłam myszkę z klawisza ODPOWIEDZ nad klawisz USUŃ. I
kliknęłam.
I jego mail, jakby nigdy nic, zniknął.
Bo nie ma mowy, żebym na to odpisała.
Michael może już mnie przebolał. Ale ja go nie przebolałam. To znaczy, jeszcze nie.
Nie mogę udawać, że mam to już za sobą. I nie zamierzam też robić niczego głupiego,
na przykład klikając ODPOWIEDZ, i pisząc, że chcę być nadal jego dziewczyną.
Ale mogę tego uniknąć tylko w jeden sposób - nie odpowiadając na jego mail.
.com. Dzięki Bogu, nie było
tam żadnych nowych wpisów.
Ale to nic dziwnego. Nie wystawiałam nosa z domu przez cały tydzień. Ktokolwiek tę
stronę prowadzi, nie miał świeżego materiału.
Teraz woła mnie mama. Ona, tata i pan G. zamówili pizzę z Tre Giovanni. Mamy
wszyscy usiąść razem do obiadu, jak normalna rodzina. Tylko ja, moja mama, jej mąż, ich
dziecko, i mój ojciec, książę Genowii.
Och, tak, jasne, jesteśmy zupełnie normalną rodziną. Nic dziwnego, że trafiłam na
terapię.
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
FRANCUSKI
O mój Boże. Tutaj jest tak... surrealistycznie.
Moim zdaniem doktor B. się myli, ja potrzebuję leków. Nie wiem, jak bez nich to
wytrzymam. Wprawdzie powiedział, że dobrze jest raz dziennie robić coś, co nas przeraża -
przy okazji, wielkie dzięki, pani Eleonoro Roosevelt, wielkie dzięki - ale przecież to jest
jakieś DZIEWIĘĆ MILIONÓW PRZERAŻAJĄCYCH RZECZY naraz!
Nie wiem, czemu SZKOŁA tak mnie przeraża. Jeszcze nigdy mnie nie przerażała. A
przynajmniej nie w takim stopniu.
Ale chodzi o coś więcej niż tylko o szkołę. Tu trzeba z ludźmi ROZMAWIAĆ. Trzeba
zachowywać się NORMALNIE. A ja wiem, że NIE JESTEM normalna.
Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam normalna. Ale jestem jeszcze MNIEJ normalna niż
zwykle. Straciłam swój system wsparcia - tę JEDYNĄ osobę, na którą mogłam liczyć przez
minione dwa lata, a która ratowała moją normalność w tym oceanie szaleństwa - Michaela.
A teraz on nagle zniknął z mojego życia, a ja mam się zachowywać tak, jakby nic się
nie stało?
A przecież muszę tkwić tutaj, w tym - spójrzmy prawdzie w oczy - domu wariatów,
wśród tych wszystkich ludzi, którzy są O WIELE BARDZIEJ POMYLENI NIŻ JA. (Tylko
nie chcą się przyznać, że jest z nimi coś nie w porządku. W przeciwieństwie do mnie). Nie
mam absolutnie nikogo, komu mogłabym po powrocie do domu powiedzieć: „O rany, w
głowie mi się nie mieści, co dzisiaj zrobił ten czy tamten”.
To jest zwyczajne okrucieństwo.
Ale widać sobie na nie zasłużyłam. Przecież sama to wszystko na siebie sprowadziłam
przez własną głupotę.
Przynajmniej oszczędzono mi męczenia się w tym szalonym miejscu przez cały dzień
- udało mi się ranek spędzić w poczekalni u doktora Funga, gdzie pobierali mi krew. A
ponieważ od północy musiałam z tego powodu pościć, byłam praktycznie ZAGŁODZONA.
Nie tylko musiałam wstać z łóżka, wziąć prysznic i się ubrać. Ale nawet nie dostałam żadnego
śniadania!
Co gorsza, chociaż miałam totalnie pusty żołądek, nie mogłam... No cóż, z jakiegoś
powodu spódnica od szkolnego mundurka nie chciała się dopiąć. Musiałam wreszcie posłużyć
się agrafką, żeby jakoś tę spódnicę zapiąć.
Najpierw myślałam, że spódnica musiała mi się zbiec w praniu, i byłam nawet na to
trochę zła. Ale stanik też na mnie nie pasował!
Zdaję sobie sprawę, że minęło trochę czasu, odkąd wkładałam jakąś bieliznę, bo
przecież przez cały tydzień miałam na sobie piżamę Hello Kitty. I przyznaję, że zauważyłam,
że ostatnio moje ciuchy robiły się jakieś takie dopasowane. A nosiłam tylko te swoje dżinsy
ze streczem. I wszystkie staniki zapinałam na ostatni rząd haftek. Ale nawet wtedy mi się
wpijały.
A kiedy dziś rano włożyłam swój ulubiony stanik, po raz pierwszy w życiu miałam
prawdziwy ROWEK MIĘDZY PIERSIAMI, bo stanik tak mocno je ściskał.
Naprawdę mam piersi, które da się ścisnąć stanikiem. Sama nie wiem, skąd się wzięły,
ale kiedy spojrzałam w dół, były tam. Hej! Witaj, biuście!
Najpierw pomyślałam sobie, że w pralni stanik też się zbiegł. Włożyłam więc inny. To
samo. A potem jeszcze inny. TO SAMO. Nie mogłam tego zrozumieć.
Kiedy przyjechałam do Kliniki Medycznej SoHo i WRESZCIE wywołali moje
nazwisko, a ja weszłam do środka i dałam im się zważyć, zrozumiałam, co się dzieje. To był
SZOK, ale okazało się, że ważę prawie SZEŚĆ Grubych Louie!
A to prawie o jednego Grubego Louie więcej, odkąd ostatni raz stałam na wadze!
Przyznaję, że było to jakiś czas temu, ale jednak!
Może faktycznie objadałam się mięsem przez ten ostatni tydzień. Cóż, nie tyle zresztą
mięsem, także pizzą, ciasteczkami Girl Scout, masłem orzechowym, kluskami z sezamem na
zimno, cheerios z miodem i orzechami, popcornem z mikrofalówki (ze stopionym masłem),
herbatnikami Oreos, lodami Haagen - Dazs i smażonymi pierożkami samosa z Baluchi's...
Ale żeby przytyć prawie o całego KOTA?
Wow. Tylko tyle mam do powiedzenia.
Poza mięsem znalazło się też i racjonalne wyjaśnienie. Doktor Fung powiedział:
- Księżniczko, nadal swobodnie mieścisz się w zakresie indeksu masy ciała BMI dla
swojego wzrostu. To całkiem normalne, że w twoim wieku pojawiają się takie nagłe przyrosty
wagi. Niektórym kobietom zdarzają się nawet po dwudziestce.
Bo ja nie tylko rozrosłam się wszerz. Urosłam też wzwyż; mam dokładnie metr
siedemdziesiąt pięć. Urosłam o dwa i pół centymetra od czasu swojej ostatniej wizyty u
lekarza!
Jeśli dalej tak będę rosła, to zanim skończę osiemnaście lat, będę miała metr
osiemdziesiąt.
Optymistycznie patrząc na to przytycie o pełnego Grubego Louie? Chyba już nie mam
płaskiej klatki piersiowej.
Patrząc nieco mniej optymistycznie? Będę musiała pogadać z mamą o kupnie nowych
staników. I majtek. I piżam. I dresu. I nowego szkolnego mundurka.
I nowych sukien balowych.
O Boże.
Nieważne. Jakbym nie miała poważniejszych zmartwień (ha!) niż rozmiar mojej klatki
piersiowej (gargantuiczny) i to, że spódnicę muszę spinać agrafkami; i że nogawki moich
dżinsów są za krótkie. Gorzej, że za pół godziny będę musiała iść do stołówki.
Gdzie zobaczę Lilly.
Która na mój widok bez wątpienia zabierze swoją tacę i pójdzie sobie usiąść gdzieś
indziej.
Zresztą, nieważne. Wiem, że Tina i tak będzie chciała siedzieć ze mną. To jedyna
rzecz, która powstrzymuje mnie przed odwróceniem się do Larsa z hasłem: „Idziemy”, i
opuszczeniem tego całego domu wariatów.
To dobrze, że wczoraj doktor Bzik wspomniał o Tinie, bo za każdym razem, kiedy
zaczynam czuć, że znów się zsuwam do tej dziury, z której usiłuję się wygrzebać, myślę o
niej, i to jest zupełnie tak, jakby ona była tym jakimś korzeniem, którego mogę się chwycić,
żeby nie ześlizgiwać się głębiej w mroczną otchłań rozpaczy.
Ciekawe, co by pomyślała Tina, gdyby się dowiedziała, że uważam ją za ostatnią
deskę ratunku?
Oczywiście mam o wiele poważniejsze zmartwienia niż to, z kim usiądę przy lunchu:
to, że jestem na terapii i nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział; to, że za tydzień mam
wygłosić przemówienie do dwóch tysięcy najbardziej wpływowych nowojorskich kobiet
biznesu; to, że miłość mojego życia chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi (i umawiali
się z innymi ludźmi), i że nie mam z jego strony wsparcia, i w ten sposób zostałam rzucona na
łaskę i niełaskę fal oceanu nastoletniego życia towarzyskiego i muszę w nim pływać sama;
przemysł mięsny pompuje takie ilości hormonów w swoje produkty, że dzięki zjedzeniu paru
kanapek z szynką i paru porcji kurczaka kung pao w zeszłym tygodniu udało mi się
praktycznie z dnia na dzień wyhodować sobie biust; to że ktoś stworzył
, oraz fakt, że obie polarne czapy lodowe roztapiają się wskutek
wywołanego przez człowieka globalnego ocieplenia, więc wszystkie niedźwiedzie polarne się
topią.
Ale próbuję radzić sobie z tymi wszystkimi zmartwieniami po trochu. Małymi
kroczkami, takimi jakie robił Rocky, kiedy zaczynał chodzić. Małe kroczki. Muszę jakoś
przetrwać ten lunch. Potem się będę martwić polarnymi czapami lodowymi.
Za cztery godziny wypuszczą mnie stąd.
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
Super. Mam jeszcze jedno zmartwienie do wpisania na listę najwyraźniej cała szkoła
uważa, że J.P. i ja ze sobą chodzimy.
Tak się dzieje, kiedy człowiek znika na prawie cały tydzień po załamaniu nerwowym i
nie może być w pobliżu, żeby się bronić.
Pewnie zdarza się to też i wtedy, gdy twoje zdjęcia, kiedy wychodzisz z teatru z
rzeczonym facetem pod rękę, można zobaczyć w każdej gazecie. Ale on mi tylko pomagał
zejść po schodach! Bo miałam buty na wysokich obcasach! A stopnie wyłożono dywanem i
nie było tam poręczy!
Jezu!
Biorąc pod uwagę dowody w postaci fotografii, mogę zrozumieć czemu środkowe
stany Ameryki - i jak się domyślam, cała reszta świata - uważają że J.P. i ja ze sobą chodzimy.
Sądziłam jednak, że moi PRZYJACIELE nie dadzą się na to nabrać! Najwyraźniej się
myliłam. I linie na placu zabaw już zostały zakreślone.
Lilly siedzi teraz przy stoliku Kenny'ego Showaltera. Pewnie zbliżyły ich ciepłe
uczucia wobec sekcji boksu tajskiego czy coś.
Perin i Ling Su siedzą z nimi, chociaż Ling Su powiedziała mi przy barze sałatkowym,
że wolałaby raczej siedzieć ze mną.
- Ale Lilly wyznaczyła mnie na sekretarza samorządu - wyjaśniła przerażona. - Co jest
chyba lepsze niż rola skarbnika... - Z tym się oczywiście zgadzam, biorąc pod uwagę, co się
stało, kiedy Ling Su była w zeszłym roku skarbniczką. - A skarbnikiem Lilly wyznaczyła
Kenny'ego. Ale to znaczy, że muszę siedzieć z nią i z Perin, która jest wiceprzewodniczącą,
żebyśmy mogły omawiać nowe inicjatywy Lilly, na przykład ten cały pomysł z wynajęciem
miejsca na dachu na anteny telefonii komórkowej, w zamian za co będziemy mogli sprawić
laptopy wszystkim uczniom - stypendystom, i jak to zrobić, żeby więcej uczniów z LiAE
dostawało się na uniwersytety Ligi Bluszczowej, i inne takie.
- Nie ma sprawy, Ling Su - powiedziałam do niej, posypując cheddarem swoje
pikantne wołowe tostada. - Ja naprawdę rozumiem.
- W porządku - oświadczyła, a potem dodała: - Moim zdaniem ty i J.P. tworzycie
fantastyczną parę. On jest taki seksowny.
- My ze sobą nie chodzimy - odparłam totalnie zbita z tropu.
- Jasne - powiedziała znaczącym tonem Ling Su i zrobiła do mnie oko. Jakby uważała,
że mówię tak dlatego, żeby załagodzić sytuację z Lilly! Taka próba była z góry skazana na
porażkę. Przecież ja wcale nie po to tak mówiłam! Powiedziałam, bo to prawda!
Ale Ling Su nie jest jedyną osobą, która wierzy, że J.P. i ja jesteśmy parą. Kiedy
poszłam oddać swoją tacę, jedna z pracownic stołówki uśmiechnęła się do mnie i zagaiła:
- Może zdołasz go namówić, żeby spróbował naszej kukurydzy.
Najpierw nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi. Potem, kiedy do mnie dotarło,
totalnie się zarumieniłam. J.P. i jego osławiona niechęć do kukurydzy! I ona uważała, że ja go
z tego wyleczę? Dobry Boże!
Przynajmniej J.P. nie zdaje sobie chyba z niczego sprawy. Albo, jeśli sobie zdaje, to
nie daje tego po sobie poznać. Wydawał się wręcz ZDZIWIONY, widząc mnie na lunchu po
raz pierwszy do tygodnia, ale nie robił z tego żadnej sprawy (dzięki Bogu), w przeciwieństwie
do Tiny, która zaczęła piszczeć, ściskać mnie i opowiadać, jak bardzo za mną tęskniła.
To było bardzo miłe, ale też trochę krępujące, bo podkreślało fakt, że tak długo mnie
nie było. A ja jestem totalnie zmęczona wyjaśnianiem: „grypa”, kiedy ludzie mnie pytają,
gdzie się przez cały tydzień podziewałam. Przecież nie mogę powiedzieć: „Siedziałam w
łóżku w swojej piżamie Hello Kitty i nie chciałam wstać, bo chłopak ze mną zerwał”.
Jedyne co zrobił J.P, a co nie mieściło się w normie - uśmiechnął się do mnie zupełnie
bez powodu. Boris akurat opowiadał o swojej nienawiści do emo i My Chemical Romance, co
ma w zwyczaju. Właśnie wzięłam do ust duży kęs swojego tostada (To zadziwiające, że nawet
przy tak głębokiej depresji nadal żrę jak koń. Ale nieważne, byłam strasznie głodna, bo od
rana zjadłam tylko batonik Powerbar, który złapałam w Delikatesach Ho po wyjściu od
lekarza, w drodze do szkoły) i zauważyłam ten uśmiech J.P. - a jest on, jak to zauważyła Ling
Su, całkiem seksowny - i z ustami pełnymi mielonej wołowiny, cheddara, salsy, kwaśnej
śmietany, papryczek jalapeños i pasków sałaty wykrztusiłam:
- Co?
- Nic - powiedział J.P - , nadal z uśmiechem. - Cieszę się, że już jesteś. Nie znikaj
więcej na tak długo, dobrze?
To było z jego strony bardzo miłe. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że MUSI wiedzieć, iż
ludzie mówią, że jesteśmy parą.
I to by częściowo wyjaśniało, czemu Lilly z takim uporem trzyma się z dala ode mnie.
Nawet na mnie nie spojrzy - nie odezwie się do mnie - w ogóle nie zauważa mojego istnienia.
Dla niej, najwyraźniej, stałam się Hester Prynne ze Szkarłatnej litery. Ale tej z wersji
książkowej, nie z filmu, w którym Hester grała Demi Moore, i była w sumie niezłą luzaczką,
która różne rzeczy wysadzała w powietrze. Nie, zaraz... To było w G.I. Jane.
Szkoda, że nie mogę podejść do Lilly i powiedzieć:
- Słuchaj, PRZEPRASZAM. Przepraszam, że tak paskudnie potraktowałam twojego
brata, i przepraszam za wszystko, czym mogłam ciebie zranić. Ale nie sądzisz, że już
dostałam za swoje? Ja teraz ledwie ODDYCHAM, bo nawet nie ma sensu ODDYCHAĆ,
skoro wiem, że pod koniec dnia nie będę mogła powąchać szyi twojego brata. Mogę myśleć
wyłącznie o tym, że już nigdy, przenigdy nie usłyszę jego ironicznego śmiechu w czasie
wspólnego oglądania South Park. Czy ty nie rozumiesz, że mnie to kosztowało resztki odwagi
i siły, jakie mi jeszcze pozostały, żeby tu dzisiaj w ogóle przyjść? Że jestem teraz NA
TERAPII? Że w każdej sekundzie dnia żałuję, że w ogóle ŻYJĘ? Nie sądzisz, że mogłabyś
darować sobie te ciche dni i dać mi trochę luzu? A tak przy okazji, czy ty uważasz, że
podrywanie jakichś przypadkowych facetów z sekcji boksu tajskiego to najbardziej dojrzały
sposób na złamane serce? Udajesz Lanę Weinberger czy co?
Ale nie mogę. Chyba nie zniosłabym widoku tego nieruchomego spojrzenia, jakim
mnie przeszywa, ile razy spojrzy w moją stronę.
A wiem z całą pewnością, że tak by zareagowała.
PIĄTEK 17 WRZEŚNIA,
WF
Stoję tu i się trzęsę.
Stoję, a nie siedzę, bo jestem na jednym z boisk na Wielkim Trawniku w Central
Parku. Chyba gram jako lewa skrzydłowa, czy coś, ale trudno mi się połapać wśród tych
wszystkich wrzasków: „Łap piłkę! Łap piłkę!”
Jeszcze czego. Same sobie łapcie piłkę, debilki. Nie widzicie, że jestem zajęta, bo
piszę dziennik?
Powinnam była poprosić doktora Funga o karteczkę zwalniającą mnie z wuefu. O
CZYM JA WTEDY MYŚLAŁAM?
Bo przecież nie chodzi tylko o to całe: „Łap piłkę!” Musiałam się przy wszystkich
ROZEBRAĆ. A to oznaczało, że musiałam zdjąć sweter i wszystkie mogły sobie obejrzeć
AGRAFKĘ, która spinała moją spódnicę.
Powiedziałam:
- Ha ha, guzik mi odpadł.
Ale to wyjaśnienie nie załatwiło sprawy, bo kiedy wkładałam szorty gimnastyczne
okazało się, że są OBCISŁE JAK DRUGA SKÓRA i piją mnie w kroku. Dzięki Bogu, że
moja koszulka gimnastyczna od samego początku była mocno przyduża. Teraz pasuje na mnie
idealnie.
I jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, jakoś tak się złożyło, że akurat LANA
WEINBERGER znalazła się w szatni, kiedy się przebierałam.
Nie mam pojęcia, co ona tam robiła, skoro nie miała wuefu. Pewnie nie podobała jej
się własna fryzura, bo prostowała sobie włosy na szczotce pod suszarką. Eva Braun, czyli
Trisha Hayes, stała obok niej i opiłowywała sobie paznokcie.
Kiedy tylko je zauważyłam, instynktownie opuściłam głowę, z nadzieją, że mnie nie
zauważą, ale zrobiłam to za późno. Lana musiała pochwycić moje odbicie w lustrze, w
którym się przeglądała, bo zanim się zorientowałam, wyłączyła suszarkę i powiedziała:
- O, tu jesteś. Gdzieś ty się podziewała przez ten tydzień?
JAKBY SIĘ ZA MNĄ STĘSKNIŁA!
Widzicie, DOKŁADNIE dlatego nie chciałam wracać do szkoły. Nie mogę borykać
się dodatkowo z takimi rzeczami. Poważnie, chyba mi mózg eksploduje.
- Miałam grypę - powiedziałam.
- No cóż, w sprawie tego listu, który wysłała do ciebie moja matka... - powiedziała
Lana.
Zamknęłam oczy. Naprawdę ZAMKNĘŁAM OCZY, bo wiedziałam, co się za
moment stanie - a przynajmniej, wydawało mi się, że wiem - i miałam wrażenie, że
emocjonalnie sobie z tym nie poradzę.
- Tak - mruknęłam. I myślałam przy tym: No, powiedz to już. Cokolwiek wrednego,
gorzkiego, upokarzającego masz zamiar mi powiedzieć, powiedz to wreszcie, żebym mogła
już sobie stąd iść. Proszę. Bo nie wiem, ile jeszcze zdołam znieść.
Zamiast tego Lana kompletnie mnie zaskoczyła.
- Dzięki, że się zgodziłaś - oświadczyła. - Bo miała przemawiać Angelina Jolie, ale
totalnie nas wystawiła do wiatru, żeby grać Matkę Teresę w jakimś nowym filmie. Mama
doprowadzała mnie do szału, tak się martwiła o znalezienie kogoś w zastępstwie. Więc
podsunęłam jej ciebie. W zeszłym roku wygłosiłaś tę mowę, pamiętasz, kiedy obydwie
startowałyśmy na przewodniczącą samorządu szkolnego. I całkiem nieźle ci poszło. Więc
stwierdziłam, że godnie zastąpisz Angelinę. Dzięki.
Nie jestem pewna - będę musiała skonsultować się z jakimś sensownym lekarzem - ale
naprawdę uważam, że w tym momencie powinien mi na dłoni wyrosnąć kaktus.
Bo Lana Weinberger powiedziała do mnie coś miłego.
Wcale nie tylko dlatego żałuję, że nie poprosiłam doktora Funga o zwolnienie mnie
dzisiaj z wuefu. Żałuję ze względu na to, co nastąpiło potem.
Byłam tak zdumiona, że Lana Weinberger zachowuje się jak normalny człowiek, że
nie udało mi się odpowiedzieć z miejsca. Stałam tam i gapiłam się na nią. W tym momencie
Trisha zauważyła agrafkę, która spinała moją spódnicę. A ona jest o wiele za cwana, żeby się
nabrać na wymówkę ze zgubionym guzikiem.
- Stara - oświadczyła Trisha - totalnie potrzebna ci nowa spódnica. - A potem jej wzrok
powędrował w stronę mojego biustu. - I większy stanik.
Czułam, że się bardzo mocno rumienię. To dobrze, że dziś po szkole jestem umówiona
z terapeutą. Będziemy mieli BARDZO WIELE do omówienia.
- Wiem - powiedziałam. - Chyba muszę, hm, wybrać się na zakupy.
I wtedy zdarzyła się kolejna zaskakująca rzecz. Lana wróciła do przeglądania się w
lustrze i przeczesując palcami swoje proste teraz jak druty włosy, powiedziała:
- Jutro wybieramy się na zamkniętą wyprzedaż bielizny do Bendel's. Chcesz iść z
nami?
- Stara, czyś ty...
„Oszalała”, najwyraźniej zamierzała dokończyć Trisha.
Ale widziałam, że Lana rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie w lustrze. Zupełnie jak
Admirał Piett, kiedy pojął, że pozwolił Sokołowi Millenium uciec i to na oczach Dartha
Vadera, Trisha straciła mowę... Ale minę miała przestraszoną.
A ja stałam tam, niepewna, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy też to jeden z
symptomów mojej depresji. Może mam taki rodzaj depresji, przy której człowiek ma zwidy,
że czirliderki, które go zawsze nienawidziły, teraz go zapraszają na zamknięte wyprzedaże
bielizny do Bendel's? Nigdy nic nie wiadomo.
Kiedy nie odpowiedziałam od razu, Lana odwróciła się i stanęła ze mną twarzą w
twarz. Raz w życiu nie miała nadętej miny. Wyglądała po prostu... normalnie.
- Posłuchaj - zaczęła. - Wiem, że nie zawsze się dogadywałyśmy, Mia. Tamta sprawa z
Joshem... No cóż, nieważne. Czasami był z niego taki okropny dupek. Poza tym niektórzy
twoi przyjaciele są naprawdę... No wiesz, ta cała Lilly...
- Nic więcej nie mów - przerwałam jej, unosząc dłoń. Mówiłam to serio. Naprawdę
nie chciałam, żeby Lana mówiła cokolwiek na temat Lilly. Chociaż ona, to fakt, traktowała
mnie ostatnio podle. Ale może zasłużyłam sobie na takie traktowanie.
- Tak, no cóż - ciągnęła Lana. - Widziałam, że nie siedziałaś z nią dzisiaj przy lunchu.
- Dałyśmy sobie trochę wolnego od siebie - oświadczyłam.
- Co tam, nieważne - powiedziała Lana. - Wybawiłaś moją mamę z niezłych tarapatów.
A jeśli masz kiedyś należeć do Domina Rei, tak jak ja - o ile mi się poszczęści - to chyba
powinnyśmy zapomnieć o urazach. No wiesz, jesteśmy już bardziej dojrzałe niż kiedyś i
możemy się chyba w tej sprawie zachować jak osoby dorosłe. Nie sądzisz?
Byłam tak zaszokowana, że po prostu pokiwałam głową.
Zamiast wytknąć, że nie chodzi o to, że Lana i ja nie mogłyśmy się dogadać, tylko o
to, że naprawdę wrednie traktowała niektórych moich przyjaciół.
Zamiast powiedzieć: „Dla twojej informacji, nie zgodziłabym się należeć do Domina
Rei nawet gdyby mi zapłaciły”.
Zamiast zrobić coś, ja po prostu stałam i kiwałam głową.
Bo nic innego mi do tej głowy nie przyszło. Aż tak byłam zaskoczona tym, co się
działo.
A może w aż taką depresję popadłam.
- Super - rzuciła Lana. - No więc jutro rano, o dziesiątej, w Bendel's. Potem pójdziemy
gdzieś na lunch. Jeśli będziesz chciała. Chodź, Trish. Musimy wracać do klasy.
I jakby nigdy nic, obie sobie poszły...
...i prawie dokładnie w tej samej chwili pani Ports weszła do szatni, i zagwizdała, i
powiedziała, że mamy się ustawić parami, bo idziemy do parku.
Zrobiłam, co mi kazano, nawet się nad tym nie zastanawiając. Aż tak byłam
oszołomiona tym, co się przed chwilą stało. Myślałam przy tym: To jakaś podpucha. Na
pewno. Jutro pójdę do Bendel's, a zamiast Lany będzie tam ten Rudy Komik, a z nim masa
paparazzich, którzy zrobią nam wspólne zdjęcie, a potem we wszystkich niedzielnych
gazetach ukażą się nagłówki: „Oto nowy Książę Małżonek z Genowii... Rudy Komik!”
Ale jakąś racjonalną częścią umysłu - chyba nawet tak pogrążona w depresji jeszcze
zachowałam odrobinę racjonalności - myślałam: Lana była WYRAŹNIE szczera. To, co
powiedziała o Joshu - właściwie to, co zaszło między tobą, Joshem a Laną nijak się nie różni
od tego, co się właśnie dzieje z tobą, J.P. i Lilly. Mimo że ty i J.P. jesteście tylko przyjaciółmi,
Lilly nadal UWAŻA, że go jej odbiłaś, tak samo jak Lana myślała o Joshu. Jedyna różnica
polega na tym, że ty naprawdę podkochiwałaś się w Joshu. Nic dziwnego, że Lana się
wściekała. Nic dziwnego, że Lilly się wścieka. Boże, Mia. Jesteś beznadziejna.
Więc może jednak ona wcale nie robi ze mnie głupa. Może naprawdę chce się ze mną
gdzieś wybrać.
Pytanie brzmi... Czy ja naprawdę chcę się gdzieś wybrać z Laną?
O kurka. Idzie tu pani Ports. Nie ma za szczęśliwej miny, bo widzi, że na boisko
zabrałam pamiętnik.
Ale czy to moja wina, że nikt nie chce mi rzucać piłki?
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
CHEMIA
Odkąd mnie nie było, na tych lekcjach rozpętało się prawdziwe piekło. Zostaliśmy
podzieleni na grupy, które wykonują indywidualne doświadczenia według własnego wyboru.
To, które Kenny i J.P. wybrali podczas mojej nieobecności, nazywa się - chyba - synteza
azotanu skrobii, który, jak mnie poinformowano, stanowi w zasadzie „mieszankę kilku estrów
azotanów skrobi o wzorze [C
6
H
7
(OH)
x
(ON0
2
) ]
n
, gdzie x + y = 3, a n to liczba całkowita
większa lub równa 1”.
Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy. Wkładam tylko okulary ochronne i fartuch
laboratoryjny, a potem siedzę i podaję im różne rzeczy, kiedy mnie o to poproszą.
W każdym razie wtedy, kiedy uda mi się domyślić, o co właściwie mnie proszą.
Chyba jestem jeszcze w szoku po tym całym incydencie z Laną. Muszę wymyślić, jak
się wykręcić od tej jutrzejszej wycieczki na zamkniętą wyprzedaż bielizny w Bendel's.
Co prawda totalnie potrzebuję nowych staników. Ale jak ja mam spotkać się z LANĄ?
Bo chociaż mnie przeprosiła... To nadal Lana. Co nas kiedykolwiek łączyło? Ona lubi
imprezy. Ja lubię leżeć w łóżku w mojej piżamie Hello Kitty, oglądając Mastektomię i
szminkę.
A to mi coś przypomina. Nie mogę jutro jechać na zakupy do Bendel's. Jutro nie ma
szkoły, a to znaczy, że cały dzień mogę sobie leżeć w łóżku. TAK!!! Uwielbiam moje łóżko.
Tam jest bezpiecznie. Nikt mi nie będzie zawracał głowy.
Tyle, że pan G. zabrał mi telewizor.
Cóż, zawsze mogę znów przeczytać Dziwne losy Jane Eyre. Tam jest ten fragment,
kiedy Jane i pan Rochester kłócą się przez tę całą sprawę z Berthą, a potem ona słyszy jego
bezcielesny głos dobiegający znad wrzosowiska... Może usłyszę bezcielesny głos Michaela
dobiegający znad rzeki Hudson, i w głębi ducha poczuję, że on mnie jednak nadal kocha, i że
mnie chce z powrotem, a wtedy mogłabym polecieć do Japonii, i...
Mia! Co robisz jutro wieczorem? Jeśli zdobędę bilety na coś, poszłabyś ze mną?
Napisz tylko, na co chciałabyś iść. J.P.
O Boże. Co mam powiedzieć? Ja chcę tylko zostać w łóżku. Już na zawsze.
Bardzo jesteś miły, J.P., ale ja jeszcze nie doszłam do siebie po tej grypie. Chyba
nigdzie się nie wybiorę. Ale dzięki, że o mnie pomyślałeś!
M.
No dobra! Jeśli chcesz, przyjdę do ciebie. Może sobie razem pooglądamy jakieś
filmy...
O rany, J.P. naprawdę nie bardzo sobie radzi po tym zerwaniu z Lilly. I to mimo że
sam je spowodował. Przecież nie może nawet znieść myśli o tym, że zostanie sam w sobotni
wieczór...
Bardzo bym chciała, ale prawdę mówiąc, telewizor mi się zepsuł.
Co się kompletnie mija z prawdą. Ale do niczego więcej J.P. się nie przyznam.
Mia, chodzi o tę sprawę z gazetą? Że wszyscy myślą, że ze sobą chodzimy? Paparazzi
kręcą się koło twojego domu, czy coś? I nie chcesz znów dać się złapać w moim
towarzystwie, takiego zwykłego śmiertelnika?
O Boże.
NIE! Oczywiście, że nie! Po prostu jestem naprawdę padnięta. To był długi tydzień.
No dobra, rozumiem aluzję. Jest ktoś inny, prawda? To Kenny, tak? Zaręczyliście się?
Kiedy ślub? Gdzie zamawiacie prezenty ślubne? W Sharper Image, tak? I chcecie
dostać fotel do automatycznego masażu iJoy 550, prawda?
Nic nie poradzę, że wybuchnęłam śmiechem. Na co pan Hopkins, oczywiście, spojrzał
na nasz stół i powiedział:
- Macie tam jakiś problem, moi drodzy?
- Nie - zaprzeczył Kenny, a potem spiorunował nas wzrokiem. - Czy wy dwoje -
syknął - moglibyście przestać przesyłać sobie liściki, a zacząć mi pomagać?
- Jak najbardziej - oświadczył J.P. - A co mamy robić?
- Na początek moglibyście podać mi skrobię.
A to mi coś przypomniało.
- Kenny - zaczęłam, kiedy zaczął wsypywać jakiś biały proszek do słoika z innym
białym proszkiem. - Słyszałam, że Lilly poderwała jakiegoś twojego kumpla trenującego
tajski boks na swojej imprezie w sobotę wieczorem?
Kenny o mało nie upuścił słoika z białym proszkiem. A potem rzucił mi mocno
poirytowane spojrzenie.
- Mia - powiedział. - Z całym szacunkiem, ale ja przeprowadzam w tej chwili
niebezpieczną procedurę związaną z użyciem wysoce żrących kwasów. Czy o Lilly możemy
porozmawiać przy jakiejś innej okazji?
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA,
W DRODZE DO DOMU Z GABINETU DOKTORA BZIKA
Już sama nie wiem, co jest gorsze: lekcje etykiety czy terapia. To znaczy, i jedno, i
drugie jest na swój sposób okropne.
Ale przynajmniej w przypadku lekcji etykiety rozumiem, PO CO mi to. Przygotowują
mnie, żebym któregoś dnia mogła rządzić krajem. A z terapią to tak, że... Nawet nie wiem, PO
CO ją odbywam. Bo jeśli w efekcie mam poczuć się lepiej, to niczego takiego nie
zauważyłem.
I jeszcze dostałam PRACĘ DOMOWĄ. Poważnie, jakbym nie miała wystarczająco
dużo szkolnych lekcji do uzupełnienia. Mam jeszcze odrabiać lekcje na temat swojej
PSYCHIKI?
Nie wiem, za co my płacimy doktorowi Bzikowi, skoro to JA mam odwalać całą
robotę.
Na przykład, dzisiejsza sesja zaczęła się od tego, że doktor Bzik zapytał mnie, jak było
w szkole. Tym razem siedzieliśmy w jego gabinecie sami - taty tam nie było, bo to już była
prawdziwa sesja, a nie konsultacja. Wszystko wyglądało zupełnie tak samo, jak poprzednio...
Szalony wystrój rodem z westernu, okulary w drucianych oprawkach, siwe włosy i tak dalej.
Jedyna różnica polegała na tym, że byłam w swoim szkolnym mundurku, zamiast w
piżamie Hello Kitty. Powiedziałam mu, że mama wyrzuciła ją do zsypu. Tego samego
wieczoru, kiedy mój ojczym zabrał mi telewizor.
Na co doktor Bzik stwierdził:
- Dobrze. A teraz... Co się dzisiaj działo w szkole?
Więc wtedy powiedziałam mu - JESZCZE RAZ - że nie wiem, po co ja w ogóle
muszę CHODZIĆ do szkoły, skoro I TAK mam już na bank zaklepaną pracę po jej
ukończeniu, a poza tym nienawidzę szkoły, więc czemu nie mogłabym zostać w domu?
Doktor Bzik zapytał mnie, dlaczego tak bardzo nienawidzę szkoły, żeby więc
zilustrować swój punkt widzenia, opowiedziałam mu o Lanie.
Ale on tego totalnie nie chwycił. Rzekł:
- To przecież chyba dobrze? Dziewczyna, z którą w przeszłości ci się nie układało,
wykonała przyjazny gest pod twoim adresem. Chce zapomnieć o dawnych
nieporozumieniach. Czy to nie to, czego oczekiwałabyś od swojej przyjaciółki, Lilly?
- Tak - powiedziałam zdumiona, że on nie rozumie czegoś tak oczywistego. - Ale ja
Lilly LUBIĘ. A Lana była zawsze wobec mnie wyłącznie wredna.
- A Lilly ostatnio była miła?
- No cóż, OSTATNIO nie. Ale ona uważa, że ja jej odbiłam chłopaka... - Ucichłam, bo
przypomniałam sobie, że kiedyś odbiłam też chłopaka Lanie. - Okay - mruknęłam. -
Rozumiem, o co panu chodzi. Ale... Czy ja naprawdę powinnam iść jutro na ZAKUPY z Laną
Weinberger?
- A czy TY uważasz, że powinnaś iść jutro na zakupy z Laną Weinberger? - zapytał
doktor Bzik.
Poważnie. I za coś takiego płacimy Bóg wie jakie pieniądze.
- Nie wiem! - zawołałam. - Pana o to pytam!
- Ale ty sama wiesz lepiej niż ja.
- Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! - wrzasnęłam. - WSZYSCY znają mnie
lepiej niż ja sama! Nie oglądał pan filmów o moim życiu? Bo jeśli nie, to jest pan jedyną
osobą na świecie, która ich nie widziała!
- Zamówiłem je z Netflix - przyznał doktor Bzik. - Ale jeszcze nie przyjechały.
Pamiętaj, że poznaliśmy się zaledwie wczoraj. A poza tym sam jestem raczej fanem
westernów.
Przewróciłam oczami, zerkając na te wszystkie zdjęcia mustangów.
- Jeja. A to mnie pan zaskoczył.
- A więc? - kontynuował doktor Bzik. - Co jeszcze?
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Jak to, co jeszcze? MÓJ OJCZYM ZABRAŁ MI TELEWIZOR!!!
- Wiesz, jaka jest jedna jedyna wspólna rzecz dla wszystkich studentów, którzy
kiedykolwiek dostali się do West Point?
O co chodzi?
- Nie. Ale na pewno pan mi to zaraz powie.
- Żaden z nich nie miał w swoim pokoju telewizora.
- ALE JA WCALE NIE CHCĘ DOSTAWAĆ SIĘ DO WEST POINT! - ryknęłam.
Niestety, na doktora Bzika ryki nie działają. Powiedział tylko:
- Czego jeszcze nienawidzisz w swojej szkole?
Od czego by tu zacząć?
- Na przykład tego, że wszyscy uważają że chodzę z facetem, z którym nie chodzę -
podsunęłam. - I to tylko dlatego, że tak było napisane w „New York Post”. I dlatego że facet,
którego rzeczywiście lubię - którego po prostu kocham - pisze do mnie maile, w których pyta
mnie, jak się miewam, zupełnie jakby nic się między nami nie stało, i jakby nie wyrwał mi
serca z piersi, i nie kopnął go przez cały pokój. Jakbyśmy byli zwyczajnymi przyjaciółmi czy
coś w tym rodzaju.
Doktor Bzik zrobił lekko zagubioną minę.
- Ale czy nie zgodziłaś się z Michaelem, że powinniście zostać tylko przyjaciółmi?
- Owszem - odparłam, poirytowana. - Ale nie mówiłam tego serio.
- Rozumiem. I jak odpowiedziałaś na jego maila?
- Nie odpowiedziałam - odparłam i nagle się zawstydziłam. - Skasowałam go.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał doktor Bzik.
- Nie wiem. Po prostu... Nie ufałam samej sobie, że nie zacznę go błagać, żeby do
mnie wrócił. A taką dziewczyną nie chcę być.
- To całkiem uzasadniony powód, żeby skasować maila - stwierdził doktor Bzik, co z
jakiegoś powodu sprawiło mi przyjemność, chociaż mówił to KOWBOJ - TERAPEUTA. -
No a teraz... Dlaczego nie chcesz jechać po zakupy z przyjaciółką?
Przestało mi być przyjemnie. Czy on nie mógł SKUPIĆ SIĘ NA ŻADNEJ,
NAJPROSTSZEJ SPRAWIE?
- Mówiłam panu. To żadna przyjaciółka. To mój wróg. Gdyby obejrzał pan te filmy...
- Obejrzę je w ten weekend - obiecał.
- Dobrze. Ale... Problem w tym, że... jej mama poprosiła mnie, żebym wygłosiła
mowę na takiej jednej imprezie. A Grandmère twierdzi, że to wielki zaszczyt. I strasznie się
tym przejmuje. I okazuje się, że mama Lany poprosiła mnie dlatego, że ona mnie
zarekomendowała. A to z jej strony... duża przysługa.
- A więc dlatego - stwierdził doktor Bzik - nie odmówiłaś z miejsca, kiedy cię
zaprosiła na zakupy?
- Tak właśnie, a poza tym... Potrzebuję nowych ubrań. A Lana zna się na tym jak nikt
inny. I skoro powinnam raz dziennie robić coś, co mnie przeraża - no cóż, sam pomysł
robienia zakupów z Laną Weinberger przeraża mnie ŚMIERTELNIE.
- To moim zdaniem masz swoją odpowiedź - rzekł doktor Bzik.
- Ale ja bym o wiele bardziej wolała przeleżeć cały dzień w łóżku. Czytając - dodałam.
- ALBO OGLĄDAJĄC TELEWIZJĘ.
- Na moim ranczu - powiedział doktor Bzik tym swoim dobrodusznym, zachodnim
akcentem - mamy taką jedną klaczkę imieniem Pyłek.
Chyba naprawdę opadła mi w tym momencie szczęka. Pyłek? Po tym wszystkim on
mi zaczyna opowiadać jakąś historyjkę o klaczy imieniem PYŁEK? Co to znowu za jakaś
dziwaczna psychologiczna metoda?
- Ilekroć nadchodzi upalny letni dzień, a Pyłek mija pewną przyjemną małą sadzawkę
na terenie mojej posiadłości - ciągnął doktor Bzik - wchodzi w sam jej środek. I wszystko jej
jedno, czy jest akurat pod siodłem albo czy ktoś jej nie dosiada. Pyłek ma to gdzieś. A chcesz
wiedzieć dlaczego?
Byłam tak zaszokowana, że specjalista z dziedziny psychologii opowiada mi w czasie
sesji terapeutycznej dyrdymały o KONIU, że bezmyślnie pokiwałam głową.
- Dlatego, że jest jej gorąco. I chce się ochłodzić. Woli spędzić cały dzień w tym
stawie, niż nosić kogoś na grzbiecie. Ale nie zawsze możemy robić to, na co mamy ochotę.
Bo to wcale nie musi być zdrowe ani praktyczne. Zwłaszcza, że siodła się niszczą, kiedy się je
zamoczy.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
I to ma być renomowany specjalista od psychologii dzieci i nastolatków?
- Chciałbym nawiązać do czegoś, co powiedziałaś wczoraj - powiedział doktor Bzik,
nie czekając, dzięki Bogu, aż skomentuję tę historyjkę o Pyłku. - Powiedziałaś wtedy, cytuję...
- I naprawdę zacytował. Faktycznie odczytał to z kartki. - „Może to jest nieco bardziej
skomplikowane niż takie zwykłe zerwanie między parą nastolatków, bo ja jestem księżniczką,
a Michael to geniusz, i on uznał, że musi jechać do Japonii pomóc budować robotyczne ramię
do operacji chirurgicznych, żeby dowieść mojej rodzinie, że jest mnie wart, chociaż prawdę
mówiąc, to ja nie zasługuję na niego, i dlatego też że w głębi serca wiem, że sama
zniszczyłam nasz związek”.
Spojrzał na mnie znad swoich notatek.
- Co miałaś na myśli?
- Chciałam powiedzieć... - To wszystko działo się za szybko, jak dla mnie. Ledwie
pozbierałam się z szoku po tej historii o Pyłku i ciągle jeszcze nie umiałam się zdecydować,
co zrobić z tym jutrzejszym kupowaniem staników z Laną Weinberger. - Może stwierdziłam,
że on mnie i tak rzuci dla jakiejś bystrzejszej dziewczyny, która coś więcej osiągnęła. Więc
uprzedziłam jego ruch i pierwsza go rzuciłam. Chociaż później tego żałowałam. Cała ta
sprawa z Judith Gershner... To mnie tak wzburzyło, bo w głębi duszy wiem, że on powinien
być właśnie z kimś takim. A nie z kimś takim jak j - ja, z j - jakąś z - zwyczajnąk -
księżniczką...
I zanim się połapałam, znów ryczałam. Ludzie! Co to jest, że ja w gabinecie tego
faceta mażę się jak dziecko?
Doktor Bzik podsunął mi chusteczki. Całkiem łagodnym ruchem.
- Czy on kiedykolwiek zrobił albo powiedział coś, co ci podsunęło tę myśl? - zapytał.
- N - nie - chlipałam.
- To dlaczego w taki sposób to odczuwasz?
- B - bo to prawda! To żadne osiągnięcie, że jestem księżniczką! Ja się po prostu taka
URODZIŁAM! Nie ZAPRACOWAŁAM sobie na to tak, jak Michael któregoś dnia zapracuje
sobie na sławę i majątek swoim zautomatyzowanym ramieniem do operacji chirurgicznych.
Przecież każdy się jakoś RODZI!
- Moim zdaniem - rzekł doktor Bzik - jesteś dla siebie trochę za surowa. Masz
zaledwie szesnaście lat. Bardzo niewiele szesnastolatek ma jakieś prawdziwe...
- JUDITH GERSHNER SKLONOWAŁA SWOJĄ PIERWSZĄ MUSZKĘ
OWOCOWĄ, ZANIM SKOŃCZYŁA SZESNAŚCIE LAT! - wrzasnęłam.
A potem się zawstydziłam. To znaczy za ten wrzask. Ale już nie mogłam go cofnąć.
- Proszę spojrzeć na taką Lilly - ciągnęłam. - Ma szesnaście lat i własny program
telewizyjny. To wprawdzie tylko kablówka ogólnego dostępu, ale nieważne, już się
zainteresowano kupnem praw do tego programu. I ma tysiące wiernych widzów. Sama
stworzyła ten program. Nikt jej w tym nie pomagał. To znaczy poza mną, i Shameeką, i Ling
Su, i Tiną. Ale my tylko pomagałyśmy jej, obsługując kamerę, naprawdę. Więc to, że mam
tylko szesnaście lat - nic nie znaczy. Jest mnóstwo szesnastolatek, które osiągnęły znacznie
więcej niż ja. Mnie nawet nie chcą wydrukować tekstu w miesięczniku „Sixteen”.
- Powiedzmy, że wierzę ci na słowo - rzekł doktor Bzik. - A skoro naprawdę tak
uważasz - że nie zasługujesz na Michaela - to może powinnaś coś z tym zrobić?
Serio. Powiedział to. Nie żadne: „Boże, Mia, jak możesz mówić, że nie zasługujesz na
Michaela? Oczywiście, że na niego zasługujesz! Jesteś fantastyczną dziewczyną, taką
serdeczną i pełną życia!”
Właśnie to mi wszyscy powtarzali, ile razy poruszałam ten temat.
Nie, on powiedział coś w rodzaju: „Owszem, masz rację. I co zamierzasz w tej
sprawie zrobić?”
Byłam tak zaszokowana, że przestałam płakać i tylko siedziałam tam, gapiąc się na
niego z szeroko otwartymi ustami.
- Czy pan... Czy pan czasem nie powinien powiedzieć mi, że jestem świetna taka, jaka
jestem? - spytałam.
Wzruszył ramionami.
- A po co? I tak byś w to nie uwierzyła.
- A nie powinien pan czasem powiedzieć PRZYNAJMNIEJ, że powinnam chcieć
rozwijać się SAMA DLA SIEBIE? Anie dla jakiegoś CHŁOPAKA?
- Zakładałem, że to jasne.
- Cóż... - mruknęłam. Nadal próbowałam jakoś uporać się z tym szokiem. - Bo to
prawda. Muszę zrobić coś, żeby dowieść, że jestem więcej warta, poza tym że urodziłam się
księżniczką. Tylko co? Co ja mogę zrobić?
Doktor Bzik wzruszył ramionami.
- Skąd mam to wiedzieć? Muszę obejrzeć te filmy o twoim życiu, żeby cię lepiej
poznać i jak twierdzisz, zrozumieć. Ale jedną rzecz wiem i powiem ci od razu. Nie dowiesz
się tego, leżąc w łóżku i nie chodząc do szkoły... Ani kolekcjonując urazy do ludzi tylko
dlatego, że w przeszłości powiedzieli coś niemiłego na twój temat.
Niemiłego? Niech on sobie zajrzy i poczyta
. Ale nie dam
mu adresu. Ani nie powiem, że za tym może stać Lana.
Ale mimo wszystko, on nie ma pojęcia, co to znaczy „coś niemiłego”.
Moja praca domowa?
1. Jechać na zakupy z Laną.
2. Dowiedzieć się, po co się urodziłam na tej planecie (rolę księżniczki pomijając).
3. Przyjść na sesję do doktora Bzika w przyszły piątek po szkole.
Z tym ostatnim punktem nie będę miała problemu. Ale dwa pierwsze? To mnie
naprawdę może zabić.
PIĄTEK, 17 WRZEŚNIA, 19.00,
PODDASZE
Maile: 0
Nie spodziewałam się wiadomości od Michaela ANI Lilly. A zwłaszcza nie po tym, jak
skasowałam maila od Michaela, nawet na niego nie odpowiadając, oraz po tym, jak Lilly
zignorowała mnie na Rozwoju Zainteresowań.
Ale miałam jakąś nadzieję, że... No cóż, jeszcze nigdy tak długo nie była na mnie
obrażona. Nigdy.
Mnie się po prostu nie mieści w głowie, że nasza przyjaźń praktycznie się skończyła.
I to przez jakiegoś CHŁOPAKA.
Ale Tina odezwała się do mnie właśnie na IM. Przynajmniej została mi jeszcze Tina.
I
LUVROMANCE
: Mia! Jak się masz? Prawie dzisiaj z tobą nie gadałam w
szkole. Czujesz się lepiej?
G
R
L
OUIE
: Tak, dzięki!
Nieważne. Przecież i tak przez cały czas kłamię.
I
LUVROMANCE
: Strasznie się cieszę! W szkole miałaś taką smutną
minę.
G
R
L
OUIE
: No cóż. Tak. Pewnie to zrozumiałe, jak się weźmie pod
uwagę, że straciłam miłość swojego życia, i tak dalej.
I
LUVROMANCE
: Rozumiem. I bardzo, bardzo mi przykro. Hej, wiem, co
mogłoby cię pocieszyć! Terapia zakupami! No wiesz, urosłaś o dwa
centymetry i przytyłaś o cały rozmiar! Potrzebne ci nowe ciuchy!
Chcesz iść jutro razem po zakupy? Mama może nas zabrać. Wiesz, jak
ona uwielbia kupować ubrania!!!
I właśnie to mi się totalnie należało za to, że zgodziłam się jechać na zakupy z Laną.
Bo mama Tiny to praktycznie GENIUSZ zakupów, jako była modelka. No i na dodatek zna
wszystkich dobrych projektantów.
G
R
L
OUIE
: Bardzo bym chciała! Ale mam jutro coś do załatwienia z
babką.
Te kłamstwa ciągle się piętrzą. Ale nieważne. Nie mogę powiedzieć TINIE, że
umówiłam się z LANĄ WEINBERGER. Ona by tego nie zrozumiała. Nawet gdybym jej
wyjaśniła konieczność robienia raz na dzień czegoś przerażającego. I sprawę z Domina Rei.
I
LUVROMANCE
: Och. No dobrze. Ale, w takim razie, co robisz jutro
wieczorem? Chcesz do mnie wpaść? Rodzice wychodzą i będę się
opiekowała rodzeństwem, ale możemy sobie obejrzeć jakieś DVD czy
coś.
Z jakiegoś powodu - no dobra, pewnie dlatego, że mam depresję - to zaproszenie o
mały włos nie doprowadziło mnie do płaczu. Bo Tina jest po prostu taka słodka.
A poza tym zabrzmiało to jak coś, z czym będę w stanie poradzić sobie emocjonalnie.
W przeciwieństwie do wyjścia gdzieś z facetem, z którym ostatnio media łączą mnie w parę.
Podczas gdy, prawdę mówiąc, kochałam w życiu tylko jednego mężczyznę, który aktualnie
przebywa w Japonii i wysyła mi od przypadku do przypadku jakiegoś maila o tym, że
strasznie tam trudno znaleźć kanapki z jajkiem.
Tak. Sama radość.
G
R
L
OUIE
: Nic milszego nie mogłabym wymyślić.
Poza leżeniem w łóżku i oglądaniem telewizji.
Ale zabrali mi telewizor. Więc nawet tego nie mogę zrobić.
I
LUVROMANCE
: Ekstra! Pomyślałam sobie, że powinnyśmy przejrzeć
dorobek filmowy Drew Barrymore. Jej dawniejsze filmy, na przykład
Długo i szczęśliwie albo Od wesela do wesela. G
R
L
OUIE
: Brzmi
ŚWIETNIE. Przyniosę popcorn.
Naprawdę nie czuję się winna, że nie powiedziałam Tinie o mailu od Michaela... Ani o
tym, że chodzę na terapię. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby z kimkolwiek o tym rozmawiać.
Może kiedyś.
Ale najpierw? Najpierw zafunduję sobie naprawdę długą drzemkę.
Bo jestem wykończona.
SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 10.00,
DOM MODY BENDEL'S
Co ja tutaj robię?
Taki sklep to nie miejsce dla mnie. One są dla ELEGANCKICH ludzi.
No dobrze, jestem księżniczką. Co samo w sobie jest dość eleganckie. Ale ja przecież
mam na sobie dżinsy mojej mamy, bo we własnych się nie mieszczę.
Ludzie, którzy noszą dżinsy swoich MATEK, nie pasują do takich miejsc jak ten
sklep, pełen złoceń i kryształów, i atrakcyjnych modelek, które kręcą się po nim z
buteleczkami perfum i podchodzą do ciebie, pytając:
- Trish McEvoy?
A kiedy odpowiadasz:
- Nie, nazywam się Mia... - spryskują cię czymś, co pachnie jak febreze, tylko bardziej
owocowo.
Wcale nie żartuję. To nie jest żaden Gap. To raczej taki sklep, do którego wybrałaby
się Grandmère. Tylko bardziej zatłoczony. Bo kiedy Grandmère wybiera się po zakupy,
uprzednio dzwoni i sklep jest otwierany specjalnie dla niej po godzinach, żeby mogła zrobić
zakupy, nie ocierając się o tłum plebejuszy.
Mama o mało nie dostała zawału, kiedy jej powiedziałam, dokąd się dziś rano
wybieram - i dlaczego muszę pożyczyć od niej dżinsy.
- Idziesz na zakupy Z KIM????
- Nie chcę o tym rozmawiać. Muszę to zrobić. W związku z terapią.
- Twój terapeuta zmusza cię, żebyś chodziła na zakupy z LANĄ WEINBERGER? -
Mama wymieniła spojrzenie z panem G., który właśnie wsypywał do miseczki Rocky'ego
cheerios, i którego tak pochłonęła nasza rozmowa, że niechcący pozwolił płatkom wysypać
się z miseczki. Poleciały po bokach dziecinnego krzesełka Rocky'ego, co małego szalenie
zachwyciło. - I to ma pomóc ZMNIEJSZYĆ depresję?!
- To długa historia - stwierdziłam. - Mam codziennie robić jedną rzecz, która mnie
przeraża.
- No cóż - westchnęła mama, wręczając mi parę swoich levisów. - Zakupy z Laną
Weinberger zdecydowanie by mnie przeraziły.
Mama ma rację. Co ja tutaj robię? Dlaczego posłuchałam doktora Bzika? Co ON niby
wie o długiej i trudnej znajomości między Laną a mną? Nic! On nawet nigdy nie widział fil-
mów o moim życiu! On nie ma zielonego pojęcia o wszystkich tych okropnych rzeczach,
które ona kiedyś robiła mnie i moim przyjaciołom! On nie wie, że te zakupy to pewnie jedna
wielka podpucha! Że pojawi się tu wyłącznie tamten Rudy Komik! Że zmusić mnie, żebym tu
przyszła i stała między półkami wód toaletowych w oczekiwaniu na Rudego Komika, to dla
Lany ideał świetnego, znakomitego dowcipu...
Och. Właśnie przyszła.
Więcej potem.
SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 15.00,
ŁAZIENKA W NOBU 57
Z powodów dla mnie kompletnie niezrozumiałych Lana Weinberger i jej klon, Trisha
Hayes, zachowują się wobec mnie całkiem sympatycznie.
Lana już mi wyjaśniła, czemu jest dla mnie miła:
- Bo wreszcie się uporałam z tą sprawą z Joshem. To nie była twoja wina.
A kiedy jej wytknęłam - jak najgrzeczniej umiałam - że nienawidziła mnie jeszcze,
zanim jej chłopak zdążył ją dla mnie rzucić (a potem wrócić do niej, kiedy z kolei ja
zostawiłam jego), odpowiedziała, grzebiąc razem ze mną w stercie staników rozmiaru 36
(Noszę już 36C!!!! Wcale nie 34B!!!! Lana uparła się, że mam dać się zmierzyć
wykwalifikowanej specjalistce od bielizny, a specjalistka potwierdziła to, co już sama
podejrzewałam, a mianowicie, że miseczka mi się zwiększyła o pełen rozmiar, a i obwód w
klatce piersiowej też!): - Nie tyle ty mi działałaś na nerwy, ile ta twoja pomylona przyjaciółka.
Na co Trisha dodała:
- Tak, jak ty w ogóle możesz lubić taką dziewczynę jak Lilly? Ona jest okropnie
zarozumiała.
Na co o mało nie wybuchnęłam śmiechem. Bliźniaczki Mordercze Zło mówią, że
LILLY jest zarozumiała?
Ale zastanowiłam się chwilę i rzeczywiście trochę tak jest. Lilly POTRAFI być
krytyczna i apodyktyczna.
Ale ja ją dlatego lubię! Bo ona przynajmniej MA jakieś poglądy na różne sprawy. A
przynajmniej te sprawy, które się liczą. Większości ludzi z klasy nie obchodzi nic poza tym,
kto wygra Amerykańskiego idola, i na jaką uczelnię Ligi Bluszczowej się dostaną.
Albo, w przypadku Lany, jaki odcień błyszczyku najbardziej jej pasuje.
Ale nie powiedziałam nic w obronie Lilly, bo prawdę mówiąc, chociaż bardzo mi jej
brak - ale nie tak bardzo, żeby chwilami aż bolało, tak jak brak mi Michaela - to muszę
wymyślić, jak mam się wydostać z tego dołka bez pomocy któregoś z Moscovitzów. Bo, jak
dowodzą ostatnie wydarzenia, ani Lilly, ani Michaela nie będzie przy mnie wtedy, kiedy będę
najbardziej potrzebowała ich pomocy. Muszę się nauczyć stać mocno na własnych nogach,
nie opierając się na Lilly ANI na Michaelu w roli emocjonalnych kul inwalidzkich.
Dlatego nie powiedziałam nic, kiedy Lana i Trisha (dość łagodnie) obsmarowywały
Lilly. Prawdę mówiąc, rozumiałam ich punkt widzenia. To nie tak, że Lilly kiedykolwiek
spróbowała postawić się w butach Lany Manolo numer osiem i poczuć, jak to jest, być taką
Laną.
Ja natomiast spróbowałam.
A widok, jaki się roztacza z tych Manolo numer osiem? Trochę przereklamowany.
Nie zrozumcie mnie źle, ona jest prześliczna i każdy facet w tym sklepie, pomijając
gejów (których było tam mniej więcej dwóch), wodził za nią wzrokiem, jakby zupełnie nie
mógł się powstrzymać.
I jest MEGASUPERREWELACYJNĄ specjalistką do spraw zakupów. Mnie by nigdy
do głowy nie wpadło, żeby zmierzyć parę dżinsów Citizens of Humanity. Wyłącznie dlatego,
że nosi je Paris Hilton, bo chociaż nie znam Paris osobiście, mam wrażenie, że niewiele robi
dla organizacji charytatywnych albo dla ochrony środowiska.
Ale Lana uparła się, że one świetnie by na mnie leżały, i kazała mi przymierzyć jedną
parę, no i tak zrobiłam, i...
Wyglądam w nich FANTASTYCZNIE!!!
I nawet mnie nie pytajcie, czy to prawda, że stanik dobrze dobrany krojem i
rozmiarem robi jakąś różnicę. W tym swoim lekko usztywnionym balkonikowym modelu
faktycznie teraz mam biust. Taki biust, że cała reszta mojej sylwetki wygląda harmonijnie i
nie przypominam gruszki ani patyczka do czyszczenia uszu. Mam wręcz figurę klepsydry.
I dobra, może nie takiej klepsydry jak Scarlett Johansson.
Ale takiej jak Jessica Biel.
Przy każdym kolejnym topie Marca Jacobsa, odcinanym pod biustem, które Lana
rzucała mi na ramię i kazała zmierzyć, zaczynałam coraz bardziej pozbywać się wrażenia, że
to wszystko jakaś podpucha. Wydawało mi się, że Lana naprawdę stara się wynagrodzić mi
dawne krzywdy i że naprawdę chce, żebym wyglądała dobrze. Za każdym razem, kiedy ona
albo Trisha kazały mi coś zmierzyć - na przykład mini ze sztucznego tygrysiego futerka albo
hipisowski pasek ze złotych ogniwek Rachel Leigh - mówiły potem: „Och, tak, to jest super”
albo: „Nie, zdejmuj to, to nie w twoim stylu”, a ja zaczynałam czuć, że... No cóż, że im
zależy.
I przyznaję, to było miłe. Nie miałam wrażenia, że są fałszywe albo że ja jestem Katie
Holmes, a one są scjentologicznymi przyjaciółkami Toma Cruise'a, które bombardują mnie
udawaną miłością. To dlatego, że usłyszałam wystarczająco wiele różnych uziemiających: „O
mój Boże, Mia, NIGDY nie ubieraj się na czerwono. Dobra? Obiecaj mi to. Wyglądasz w tym
koszmarnie”.
To były takie... czysto babskie sprawy. Takie, które Lilly potraktowałaby totalnie z
góry. Ona zaraz by powiedziała: „O mój Boże, ile staników potrzebujesz? Przecież nikt ich
nigdy nie ogląda, więc w ogóle po co to wszystko? I to jeszcze teraz, kiedy tylu ludzi w
Darfurze głoduje” albo: „Po co kupować dżinsy z DZIURAMI? Przecież właśnie o to chodzi,
żeby SWOJE znosić tak, że się podrą, a nie kupować parę, w której KTOŚ INNY już porobił
dziury”, albo znów: „O mój Boże, chcesz kupić TAKI TOP? TAKIE TOPY szyje się w
zakładach wyzyskujących tanią siłę roboczą, małe gwatemalskie dzieci, którym płaci się pięć
centów za godzinę, tak dla twojej wiadomości”.
To mija się z prawdą, bo w Bendel's nie sprzedają rzeczy produkowanych w takich
zakładach. A przynajmniej nie noszą ich kobiety obecne na tej wyprzedaży. Pytałam o to.
A poza ty zarówno mnie, jak Lanie i Trishi wcale nie skończyły się tematy do
rozmowy. Pytały:
- Chodzisz z tym całym J.P. czy nie?
A ja odpowiadałam:
- Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi.
A one na to:
- No cóż, jest całkiem seksowny. Pomijając ten uraz do kukurydzy.
A potem im wyjaśniłam, że Michael i ja właśnie ze sobą zerwaliśmy i że w środku
czuję się taka pusta, jakby ktoś cały środek mojej klatki piersiowej wygarnął łyżką do lodów i
wywalił do śmieci przy autostradzie West Side, zupełnie jak ciało jakiejś zamordowanej
prostytutki.
A one nawet nie uznały, że dziwaczę. Lana powiedziała:
- Tak, dokładnie tak się czułam, kiedy Josh mnie rzucił dla ciebie.
Na co ja powiedziałam:
- O mój Boże, tak mi przykro...
Ale Lana odparła:
- Nie ma sprawy. Uporałam się z tym. I ty też się uporasz.
Tutaj się myli. Ja się nigdy nie pogodzę z zerwaniem z Michaelem. Nawet za milion
lat.
Ale próbuję - jeśli tak można określić to, że wczoraj wieczorem schowałam wszystkie
listy, kartki, zdjęcia i prezenty od niego do plastikowej torby na zakupy z napisem „I V New
York”, i wcisnęłam ją bardzo głęboko pod łóżko, żeby o niej zapomnieć. Nie mogłam się
zdobyć na to, żeby je wyrzucić. Po prostu nie mogłam.
W każdym razie z Laną i Trishą rozmawiało mi się tak... Zadziwiająco normalnie.
Niemal jak wtedy, kiedy gadamy sobie z Tiną. Tyle, że przy stringach (które, tak przy okazji,
są całkiem wygodne, jeśli dobrze dobierze się rozmiar).
I okay, Lana ani Trisha nigdy nie czytały Dziwnych losów Jane Eyre (i spojrzały na
mnie zdziwione, kiedy powiedziałam, że to moja ulubiona książka wszech czasów) ani nie
oglądały Buffy („To ten z taką dziewczyną, która grała w Klątwie!”).
Ale to nie są złe dziewczyny. Moim zdaniem są raczej... niezrozumiane. Na przykład
tę ich obsesję na punkcie eyelinera można by uznać za objaw płytkości, ale naprawdę chodzi
o to, że one nie bardzo się interesują otaczającym je światem. Chyba, że to ma jakiś związek z
butami.
I w pewnym sensie jest mi ich żal - a przynajmniej Lany - bo kiedy przyszła pora
płacenia i rachunek Lany doszedł do tysiąca ośmiuset czterdziestu siedmiu dolarów i
pięćdziesięciu sześciu centów, Trisha aż jęknęła i powiedziała:
- Stara, mama cię ZABIJE. - Bo Lanie wyznaczyli tysiącdolarowe kieszonkowe. Lana
tylko wzruszyła ramionami i odparła:
- A co mi tam. Jeśli się przyczepi, wyciągnę sprawę Bąbelka.
Na co ja spytałam:
- Kto to jest Bąbelek?
Lana zrobiła bardzo smutną minę i powiedziała:
- Bąbelek to był mój kucyk.
A ja na to:
- Co?!
Lana mi wyjaśniła, że kiedy miała trzynaście lat, zrobiła się już za duża i za ciężka,
żeby dalej jeździć na Bąbelku, i jej rodzice sprzedali po kryjomu ukochanego kucyka, bo
uznali, że przeżyje mniejszą traumę, jeśli załatwią tę sprawę szybko i rzeczowo, bez tracenia
czasu na dramatyczne pożegnania.
- Mylili się - powiedziała Lana, podając kartę kredytową sprzedawczyni, żeby zapłacić
za zakupy. - Chyba nigdy się z tym nie pogodzę. Nadal tęsknię za tą szkapiną o grubym
zadzie.
Ale numer. Mnie Grandmère CZEGOŚ TAKIEGO nigdy by nie zrobiła.
Chyba powinnam wracać do naszego stolika. Zafundowałyśmy sobie prawdziwy
rarytas dla dam, które jadają lunche, specjalny zestaw sushi szefa kuchni w Nobu. Kosztuje
„tylko” sto dolarów na głowę.
Ale Trisha mówi, że warto. Poza tym surowa ryba to prawie samo białko.
Oczywiście, Lana i Trisha płacą tylko za siebie. Ja muszę jeszcze zapłacić za Larsa. A
on je stek, bo mówi, że surowa ryba pozbawia go męskiej siły.
SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 18.00,
W LIMUZYNIE PO DRODZE DO TINY
Kiedy po zakupach weszłam na poddasze, mama była naprawdę wściekła. To dlatego,
że kazałam obsłudze z Bendel's (i z Saks, dokąd potem wstąpiłyśmy po jakieś kozaki i buty
też) dostarczyć torby z rzeczami do domu, żebym nie musiała ich targać przez cały dzień, a
teraz one piętrzyły się w moim pokoju tak wysoko, że Gruby Louie nawet nie mógł ich
obejść, żeby się dostać do kuwety ze żwirkiem w mojej łazience.
- ILEŚ TY WYDAŁA?! - zapytała mama. W oczach miała szaleństwo.
To prawda, że tych toreb było SPORO. Rocky świetnie się bawił, waląc w najniższą
warstwę swoimi ciężarówkami i usiłując sprawić, żeby cała sterta się zawaliła. Na szczęcie,
lycrę trudno jest uszkodzić.
- Nie denerwuj się - powiedziałam. - Skorzystałam z tej czarnej karty American
Express, którą dał mi tata.
- TA KARTA KREDYTOWA MA CI SŁUŻYĆ WYŁĄCZNIE W SYTUACJACH
PODBRAMKOWYCH! - wrzasnęła mama.
- Nie uważasz, że mój NOWY ROZMIAR STANIKA TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ C liczy
się jako sytuacja podbramkowa?
Wtedy usta mamy zacisnęły się w wąską linijkę. Powiedziała:
- Moim zdaniem Lana Weinberger ma na ciebie zły wpływ. Dzwonię do twojego ojca.
I wyszła zamaszystym krokiem.
Ci rodzice. Najpierw czepiają się mnie, bo nie chcę wstać z łóżka i niczym się zająć. A
jak robię, co chcieli, i udzielam się towarzysko, to o TO też mają pretensje.
Nijak za nimi nie trafisz.
Kiedy mama donosiła na mnie tacie (Dobra, niech będzie, wydałam mnóstwo, o wiele
więcej niż Lana. Ale poza sukniami balowymi i kilkoma parami rybaczek naprawdę nie
kupowałam ubrań od mniej więcej trzech lat, więc oni muszą się z tym jakoś pogodzić), ja
zaczęłam pakować swoje stare, za małe ubrania w torby na śmieci, żeby je oddać do
Goodwill, a w szafie powiesić nowe, totalnie modne ciuchy, no i szykować się na nocowanie
u Tiny.
I ze zdziwieniem stwierdziłam, że nie mogę się już tego doczekać. Lana i Trisha
zapraszały mnie, żebym poszła z nimi na jakąś imprezę, na którą się wybierały do domu
pewnego ucznia ostatniej klasy na Upper West Side, bo jego rodzice w ten weekend pracowali
w jakimś spa nad swoją energią chi. Ale powiedziałam, że mam już inne plany.
- Będziesz nadawała imię jakiemuś nowemu jachtowi czy coś? - spytała Lana dość
sarkastycznie.
Ale teraz już wiem, że nie należy każdej jej uwagi brać sobie tak bardzo do serca.
Najczęściej, kiedy rzuca te swoje kąśliwości, stara się być dowcipna. Nawet jeśli jedyną
osobą, którą te uwagi bawią, jest ona sama. Pod tym względem Lana bardzo przypomina
Lilly.
- Nie, posiedzimy sobie razem z Tiną Hakim Baba - wyjaśniłam i nie dodałam już nic
więcej. A żadna z nich chyba nie obraziła się za to, że rezygnuję z „imprezy półrocza”, jak ją
określiły, żeby posiedzieć sobie z kimś, kto wcale nie jest na topie.
Właśnie wkładałam szczoteczkę do zębów do torby z rzeczami na noc, kiedy weszła
mama i podała mi słuchawkę telefonu.
- Ojciec chce z tobą porozmawiać - powiedziała, obróciła się na pięcie i wyszła z
wielce zadowoloną miną.
Ja bardzo mamę kocham, ale nie może, jeśli chodzi o mnie, mieć ciastka i je zjeść. Nie
może mnie wychowywać na uspołecznioną buntowniczkę, a potem martwić się moją
depresją, wysyłać mnie na terapię i nagle wściekać się, kiedy idę za radą swojego terapeuty.
Tak się po prostu nie da.
No dobra, doktor Bzik nie mówił mi, że mam WYDAĆ aż tyle kasy na bieliznę. Ale
nieważne.
- Niczego nie odniosę do sklepu - rzuciłam do słuchawki.
- Wcale ci nie każę - powiedział tata.
- Wiesz, ile wydałam? - spytałam podejrzliwie.
- Wiem. Dzwonili już do mnie z banku. Myśleli, że karta została ukradziona i że jakaś
nastolatka szaleje po sklepach. Bo nigdy przedtem aż tyle nie wydałaś.
- Och - westchnęłam. - No to o czym chciałeś ze mną porozmawiać?
- O niczym. Muszę tylko udawać, że na ciebie nawrzeszczałem. Wiesz, jaka jest twoja
matka. Ona urodziła się na Środkowym Zachodzie. Nic się na to nie poradzi. Jeśli coś
kosztuje ponad dwadzieścia dolarów, dostaje kota. Zawsze taka była.
- ALE, TATO, TO NIE FAIR!
- Co jest nie fair? - spytał tata.
- Nic. - Ściszyłam głos. - Udaję, że na mnie wrzeszczysz.
- Aha - mruknął. Chyba docenił moje wysiłki. - Nieźle ci idzie. O nie!
- Co, o nie?
- Właśnie przyszła twoja babka. Chce z tobą rozmawiać.
- O tym, ile wydałam? - zdziwiłam się. Dla Grandmère kwota, którą dzisiaj
przepuściłam w Bendel's, to zaledwie ułamek tego, co ona w tydzień wydaje na samą
kosmetyczkę i fryzjera.
- Hm, niezupełnie - rzekł tata.
I za moment Grandmère dyszała mi do słuchawki.
- Amelio? - rzuciła. - Co mi tu ten twój ojciec opowiada, że niby nasze lekcje etykiety
są nieaktualne aż do odwołania, bo ty przechodzisz jakiś osobisty kryzys, z którym musisz się
najpierw uporać?
- Mamo! - Usłyszałam, jak tata jęknął gdzieś w tle. - Wcale nie to powiedziałem!
Wiedziałam, co się kroiło. Tata próbował wyłgać mnie z tych lekcji etykiety u
Grandmère, nie mówiąc jej, DLACZEGO muszę z nich zrezygnować - innymi słowy, nie
zdradzając, że chodzę na terapię. Do psychologa - kowboja.
- Filipie, milcz - ucięła Grandmère. - Nie sądzisz, że już dość narozrabiałeś? - A do
mnie dodała: - Amelio, to jest do ciebie niepodobne. Żebyś się załamywała przez Tego
Chłopaka? Czy ja cię NICZEGO nie nauczyłam? Mężczyzna kobiecie jest potrzebny jak rybie
rower! I tak dalej. Weź się w garść!
- Grandmère - odparłam znużonym tonem. - Tu nie chodzi WYŁĄCZNIE o Michaela.
Po prostu mam teraz mnóstwo stresów. Wiesz, że w tym tygodniu opuściłam sporo lekcji w
szkole i mam dużo do nadrobienia, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym,
żebyśmy sobie odpuściły te lekcje etykiety, dopóki...
- A CO Z DOMINA REI?! - krzyknęła Grandmère.
- Ale o co chodzi? - spytałam.
- Musimy zacząć przygotowywać twoje wystąpienie!
- Grandmère, w tej sprawie. Ja sama nie wiem, czy...
- Amelio, wygłosisz tę mowę - warknęła Grandmère. - I to jest moje ostatnie słowo.
Już im powiedziałam, że się zgadzasz. I już się tym PRZECHWALAŁAM przed hrabiną! A
zatem, jutro po południu spotykamy się w ambasadzie Genowii, i tam, razem, poszukamy w
książęcych archiwach jakichś materiałów, które, mam nadzieję, będą inspiracją do twojego
przemówienia. Zrozumiano?
- Ale, Grandmère...
- Jutro. W ambasadzie. O drugiej.
Trzask!
No to mi powiedziała.
Zdaje się, że moje marzenie o tym, że niedzielę spędzę w łóżku, legło właśnie w
gruzach.
Mama tylko wsadziła głowę do pokoju. Chyba już przeszła jej wściekłość na mnie za
ten zakupoholizm. Przygryzła dolną wargę i zaczęła:
- Mia, przepraszam cię. Ale musiałam to zrobić. Zdajesz sobie sprawę, że wydałaś
prawie tyle, ile wynosi roczny produkt brutto niewielkiego państwa Trzeciego Świata...? Tyle
że ty to przepuściłaś na dżinsy biodrówki?
- Tak - szepnęłam, siląc się na skruszoną minę. Co wcale nie było takie trudne, bo
naprawdę żałuję.
Żałuję, że nigdy przedtem nie kupowałam sobie takich dżinsów. Bo wyglądam w nich
SEKSOWNIE.
Poza tym mama nie wie - i tata też jeszcze nie - że kiedy Lana i Trisha jadły, ja
zadzwoniłam do Amnesty International i przekazałam im dotację dokładnie tej samej
wysokości, co kwota wydana w Bendel's, też za pomocą tej czarnej karty American Express.
Już nie czuję się nawet winna. Tak za bardzo.
- Wiem, że ostatnio nie ułożyło ci się z Michaelem, i między tobą a Lilly też jest
niedobrze - ciągnęła mama. - I cieszę się, że starasz się nawiązywać nowe przyjaźnie. Tylko
nie jestem pewna, czy Lana Weinberger jest dla ciebie ODPOWIEDNIĄ przyjaciółką...
- Ona nie jest wcale taka zła, mamo - powiedziałam, myśląc o kucyku. I o innych
rzeczach, o których Lana opowiedziała mi przy lunchu. Na przykład, że mama uprzedziła ją,
że jeśli nie dostanie się na jakąś uczelnię z Ligi Bluszczowej, to ona nie zamierza opłacać jej
studiów. ŻADNYCH studiów. I kto tu ma twardą rękę.
- A to przecież tak strasznie nie fair - stwierdziła Lana. - Bo ja nie jestem taka bystra
jak ty, Mia.
O mało nie zakrztusiłam się wasabi.
- Ja? Bystra?
- Tak - potwierdziła Trisha. - A poza tym jesteś księżniczką, co oznacza, że dostaniesz
się na każdą uczelnię, na którą złożysz papiery. Bo każda uczelnia chciałaby mieć u siebie
członka jakiejś rodziny królewskiej.
Auć. Ale to fakt.
- No cóż, Mia - rzekła mama z nieco powątpiewającą miną, pewnie dlatego, że
powiedziałam, że Lana wcale nie jest taka zła. - Cieszę się, że pozbyłaś się uprzedzeń i jesteś
nieco bardziej skłonna do próbowania nowych rzeczy niż kiedyś... - Nie wiem, co miała na
myśli, chyba że chodziło jej o mięso i wędliny. - Ale pamiętaj o podstawowej zasadzie.
- Chodzi ci o to, że w dobrym staniku sutek powinien znaleźć się dokładnie w środku
odległości między ramieniem a łokciem?
- Hm - mruknęła mama, robiąc zbolałą minę. - Nie. Chodziło mi o zasadę, która mówi:
Nawiązuj nowe przyjaźnie, ale nie trać starych. Te pierwsze należy traktować jak srebro, a te
drugie - jak złoto.
- Tak, zgoda. Nie martw się. Dzisiaj nocuję u Tiny. To na razie.
A potem wyniosłam się stamtąd. I to naprawdę w ostatniej chwili, bo niewiele
brakowało, a zauważyłaby moje wiszące kolczyki, które kosztowały tyle samo, co wózek
spacerowy Rocky'ego.
SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 21.00,
W ŁAZIENCE U TINY HAKIM BABA
Naprawdę się cieszę, że zgodziłam się spędzić wieczór z Tiną. Chociaż nadal jestem
potężnie przygnębiona. Mieszkanie Tiny to jedno z moich trzech ulubionych miejsc (pierwsze
to oczywiście objęcia Michaela, a drugie to moje łóżko).
Pobyt w domu u Tiny nie jest tak niesłychanie stresujący jak, dajmy na to, w Bendel's
w czasie zamkniętej wyprzedaży.
Chociaż nadal nic nie powiedziałam Tinie o swoim obecnym stanie psychicznym - na
przykład, że czuję się tak, jakbym tkwiła na dnie jakiejś dziury i nie mogła się z niej wydostać
- to trzeba przyznać, że wsparła bardzo moją ubraniową przemianę. Stwierdziła, że w nowych
dżinsach mój tyłek wygląda naprawdę świetnie, a nawet zapytała, czy czasem nie
SCHUDŁAM... a nie czy PRZYTYŁAM!
To jest, naturalnie, wpływ fantastycznie podtrzymującego - i trochę usztywnionego,
żeby skuteczniej maskować sterczące sutki - dobrze dobranego stanika.
Pierwsza rzecz (po zamówieniu i zjedzeniu dwóch pizz pepperoni z podwójnym
serem), poprzestawiałyśmy wszystkie zegary, więc jej rodzeństwo myślało, że już czas do
łóżek. Położyłyśmy dzieci spać, ignorując ich żałosne protesty, że wcale nie są zmęczone. I
tak dość szybko ukołysały się płaczem do snu.
A potem włączyłyśmy DVD i zabrałyśmy się do pracy. Tina stworzyła następującą
tabelkę, żebyśmy mogły śledzić rozwój kariery Drew Barrymore, co jest ważne, jak twierdzi,
bo pewnego dnia Drew zostanie gwiazdą takiego samego formatu jak Meryl Streep czy Dama
Imperium Brytyjskiego Judi Dench, a my przecież będziemy chciały wypowiadać się o jej
osiągnięciach ze znajomością tematu.
DREW BARRYMORE
Ważne dzieła
Ciekawski George
Tina: Nigdy tego nie widziałam.
Mia: Nieważne, to przecież film dla dzieci!
0 na 5 złotych gwiazdek
Miłosna zagrywka
Tina: Znakomita, klasyczna Drew. Świetnie się uzupełniają ze swoim romantycznym
partnerem, Jimmym Fallonem.
Mia: Trochę tam za dużo baseballu.
Tina: W pewnym sensie tam chodziło właśnie o baseball.
3 na 5 złotych gwiazdek
50 pierwszych randek
Tina: Nie sięga komicznych wyżyn Od wesela do wesela, ostatniego filmu, w którym
Drew towarzyszył Adam Sandler.
Mia: Ale i tak zabawny.
3 na 5 złotych gwiazdek
Starsza pani musi zniknąć
Tina: Boli mnie, że Drew zagrała w tym filmie.
Mia: Rozumiem. Mnie też to głęboko zraniło. No, ale to mimo wszystko Drew, więc...
1 na 5 złotych gwiazdek
Aniołki Charliego: Zawrotna szybkość
Tina: Fantastyczna, rewelacyjna Drew!
Mia: Nie jestem pewna, co miało znaczyć całe to trzymanie się za ręce z Lucy Liu i
Cameron w czasie konferencji prasowych związanych z tym filmem.
Tina: Racja. Kto trzyma swoją koleżankę za rękę?
Mia: Pomijając Spencer i Ashley w Daleko od domu, oczywiście. No, ale one ze sobą
chodziły.
Tina: To jest zupełnie co innego.
Mia: Mimo wszystko...
5 na 5 złotych gwiazdek
Niebezpieczny umysł
Tina: Rodzice nie dali mi obejrzeć tego filmu. Bo jest od osiemnastu lat.
Mia: A ja NIE CHCIAŁAM go oglądać. Bo jest o starych ludziach. Ale przecież gra w
nim Drew, więc...
1 na 5 złotych gwiazdek
Chłopaki mojego życia
Tina: Widziałaś ten film?
Mia: Nie. Nawet o nim nie słyszałam.
Tina: Ale na pewno był dobry.
Mia: Jasne, skoro grała w nim Drew.
1 na 5 złotych gwiazdek
Ten pierwszy raz
Tina: PO PROSTU REWELACJA!!! DREW JEST TU TAKA SŁODKA!!!
Mia: Wiem! Jest reporterką I JEDNOCZEŚNIE uczy się w szkole średniej!!! Powinna
grać uczennicę szkoły średniej w KAŻDYM FILMIE, W KTÓRYM WYSTĘPUJE.
5 na 5 złotych gwiazdek
Miłość i frytki
Tina: Nie pamiętam tego filmu poza tym, że miała w nim ciemne włosy.
Mia: Nie była czasem w ciąży?
Tina: A więc te loczki musiały być naturalne. Bo inaczej mogłaby zaszkodzić trwałą
dziecku.
Mia: Loczki były słodkie, więc dajmy jej wysoką notę.
4 na 5 złotych gwiazdek
Donnie Darko
Tina: Czekaj... To Drew grała w tym filmie?
Mia: Totalnie jej tam nie pamiętam. Pamiętam tylko Jake'a.
Tina: Wiem. Był bardzo seksowny.
Mia: No to dajmy wysoką notę ze względu na Jake'a.
Tina: Totalnie. A rodzice nie chcą mi pozwolić obejrzeć Tajemnicy Brokeback
Mountain ani Jarheada: Żołnierza piechoty morskiej.
5 na 5 złotych gwiazdek
Długo i szczęśliwie
Tina: Najlepszy film wszech czasów.
Mia: Zgoda. A kiedy niesie księcia...
Tina: Zamknij się!!! UWIELBIAM TEN MOMENT!!!
Mia: Po prostu...
Tina... oddychaj! WOW!
5 000 000 na 5 złotych gwiazdek
Wystrzałowe dziewczyny
Tina: Ten film jest tak beznadziejny, że aż niezły.
Mia: Wiem. Ale uważam, że kiedy Drew zostaje pojmana i przywiązują ją do łóżka, a
ona leży twarzą w dół...
Tina: To się nazywa „po turecku”.
Mia: Ludzie, którzy mówią, że czytając romanse, nie można się niczego nauczyć,
kłamią.
4 na 5 złotych gwiazdek
Historia Amy Fisher
Tina: Film telewizyjny! A Drew gra w nim nastolatkę z Long Island, która ma
skłonności samobójcze!
Mia: Rewelacyjnie gra, chciałabym dodać.
5 na 5 złotych gwiazdek
Różnice nie do pogodzenia
Tina: Bardzo młodziutka Drew w bardzo uroczej roli.
Mia: Uwielbiam ten film. Uwielbiam ją.
4 na 5 złotych gwiazdek
Podpalacz/ca
Tina: Wiem, że uwielbiasz ten film, więc nic nie powiem.
Mia: Zamknij się! Jak możesz go nie lubić? Jest taka świetna!
Tina: Jak na swój wiek, jest niesamowita. Tylko że... ta historia jest taka głupia.
Mia: Ludzie totalnie są w stanie wywoływać pożary samym umysłem, jeśli szarpią
nimi wystarczająco silne emocje. Posłuchaj tylko, co sama mówisz o J.P.
Tina: Fakt.
4 na 5 złotych gwiazdek
E.T.
Tina: Taka jest słodka w tym filmie!
Mia: I tak dobrze gra. Zupełnie jakby improwizowała swoje kwestie, tak naturalnie
brzmią.
Tina: Spójrzmy prawdzie w twarz. Drew to geniusz. Szkoda, że nie ma własnego talk
show.
Mia: Ja bym chciała, żeby kandydowała na prezydenta.
Tina: Prezydent Barrymore! TAK!!!
5 na 5 złotych gwiazdek
Robimy sobie teraz między Od wesela do wesela a Długo i szczęśliwie przerwę, żeby
Tina mogła zająć się popcornem. W czasie nudnych kawałków Od wesela do wesela, tych bez
Drew, Tina zapytała, czy Michael się do mnie odzywał, więc powiedziałam jej o mailu od
niego, a ona oburzyła się w moim imieniu jak należy. To znaczy na to, że Michael chce
udawać, że jesteśmy zwyczajnymi przyjaciółmi, i opowiadać mi o swoich przygodach z
poszukiwaniem kanapek z jajkiem, zamiast napisać mi, jak bardzo za mną tęskni, albo jak
bardzo chciałby, żebyśmy się pogodzili.
Wtedy powiedziałam Tinie, że zgodziłam się, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi. I
że wszystko od początku to była moja wina, bo wściekłam się w sprawie Judith Gershner,
zamiast załatwić wszystko na spokojnie, tak jakby to zrobiła Drew.
Tina była zmuszona zgodzić się ze mną. Zgodziła się również, że dobrze zrobiłam, nie
odpisując.
- Bo przecież nie chcesz, żeby to wyglądało tak, jakbyś siedziała sama w domu i nie
miała nic lepszego do roboty, jak tylko odpisywać na maile swojego byłego chłopaka -
powiedziała.
Nawet jeśli akurat to prawda.
Chociaż niezupełnie tak jest. Czuję się trochę winna, że nie powiedziałam Tinie, jak
spędziłam dzień - no wiecie, z Laną i Trishą. Nie wiem, dlaczego. To znaczy, Grandmère
milion razy wkładała mi do głowy, że okropnie niegrzecznie jest opowiadać komuś o
rozrywce, w której samemu się uczestniczyło, a ta druga osoba nie została zaproszona. Więc
NIE MA POWODU, dla którego powinnam opowiadać Tinie o Lanie i Trishi.
Ale i tak chodziło przecież o LANĘ.
Ja...
Co TO było? Chyba właśnie słyszałam dzwonek domofonu, czyżby odźwierny dawał
jej znać, że ktoś jest w holu na dole?
SOBOTA, 18 WRZEŚNIA, 2.00,
W SYPIALNI TINY HAKIM BABA
O. Mój. Boże.
Tina kończyła polewać stopionym masłem niskotłuszczowy popcorn z mikrofalówki,
żeby w ogóle nadawał się do jedzenia, kiedy odźwierny dał znać, że na dole czeka Boris z
„kolegą”.
Tina wpadła w panikę, bo nie wolno jej przyjmować chłopaków, kiedy rodziców nie
ma w domu.
Ale Boris podszedł do domofonu i powiedział, że tylko chce nam coś podrzucić, to
znaczy ma dla nas prezent. Więc Tina, oczywiście, nie mogła się oprzeć, żeby ich nie wpuścić
na górę. Bo, jak to ujęła:
- Prezent!!!
Jeśli chcecie znać moje zdanie, ten cały prezent był tylko pretekstem, żeby Boris mógł
wejść na górę i całować się z Tiną. Bo ten „prezent” to były dwa pojemniki lodów Haagen -
Dazs (żeby oddać chłopakom sprawiedliwość, to nasze ulubione smaki, szwajcarska wanilia i
migdały oraz orzechy macadamia z chrupkami. Ale mimo wszystko).
Prawdziwą niespodzianką - przynajmniej dla mnie - było to, że „kolegą” Borisa okazał
się J.P.
Nawet nie wiedziałam, że Boris i J.P. spędzają ze sobą tyle czasu. To znaczy poza
lunchem.
J.P. wyglądał zadziwiająco... no cóż, atrakcyjnie, kiedy wszedł za Borisem do
mieszkania Tiny. Nie wiem, co ze sobą zrobił, ale był jakiś taki wysoki i... męski.
Problem w tym, że ja zwykłe nie zauważam takich cech u facetów, pomijając
Michaela. Nie wiem, co jest ze mną nie w porządku. Może to szok na widok J.P. w jakimś
pozaszkolnym otoczeniu, może w tych dżinsach zamiast w spodniach od szkolnego mundurka
albo smokingu wkładanym do teatru. A może zadziałał wpływ tych wszystkich osób, które mi
wmawiają, że J.P. jest bardzo seksowny. Albo cierpię na brak seksownego faceta, ponieważ
już tak długo nie widziałam Michaela czy coś.
Dziwne to było.
J.P, poza tym że wyglądał seksownie, miał też trochę speszoną minę. Podszedł do
mnie i powiedział: „Cześć”, kiedy Tina piszczała nad lodami i biegła po łyżki.
Jeśli chodzi o prezenty, wcale nie tak trudno zrobić przyjemność Tinie. Dobry
przykład: prawie mdleje na widok każdego drobiazgu z Kay Jewellers.
- Cześć - odparłam. I nie wiem, dlaczego (wiem dlaczego: przez tę jego seksowność),
ale zrobiło się niezręcznie. Bo J.P. j pytał mnie wcześniej, co robię dziś wieczorem, a ja go w
sumie tak trochę zbyłam i... I nagle znaleźliśmy się razem.
Ale także ze względu na tę jego seksowność.
A potem robiło się coraz bardziej niezręcznie. Bo chociaż najpierw wszystko było
spoko i siedzieliśmy sobie razem, jedząc lody, oglądając Długo i szczęśliwie (Tina wyjaśniła
face - 1 tom, że mogą zostać na JEDEN film, ale potem muszą sobie iść, bo jeśli jej rodzice
ich tu zastaną, to ją zabiją. Przynajmniej jej tata mógłby ją zabić. Pewnie przy okazji zabiłby
też Borisa i to w jakiś szczególnie bolesny sposób, jakiego mógł nauczyć się od ochroniarza
Tiny, Wahima, który dostał na dzisiejszy wieczór wychodne, podobnie jak Lars, bo
poinformowano ich, że my wieczorem „zostajemy w domu”).
Ale potem Tina i Boris przestali zwracać uwagę na film i zaczęli zwracać uwagę na
siebie nawzajem. WYTĘŻONĄ uwagę. Na przykład, wsadzając sobie nawzajem języki w
usta. I to na oczach J.P. i moich! Co wcale nie było aż ZA BARDZO krępujące (chyba żeby
odwrotnie).
Po chwili nie mogłam już znieść tych ssących odgłosów (chociaż co chwila
podkręcałam głośność w telewizorze. Ale nawet udawany brytyjski akcent Drew nie zdołał
zagłuszyć tych dwojga).
Na koniec złapałam pojemniki z roztapiającymi się lodami i powiedziałam:
- Ktoś powinien je wsadzić do zamrażarki, zanim tu nabrudzimy.
A potem zerwałam się, żeby wyjść z pokoju.
Niestety - a może dobrze, sama nie wiem - J.P powiedział:
- Ja ci pomogę.
I poszedł za mną. Chociaż czy to takie trudne wrzucić dwa pojemniki lodów do
zamrażarki? Totalnie mogłam poradzić sobie z tym sama.
W środku chłodnej, czystej kuchni państwa Hakim Baba, pełnej czarnych granitowych
kontuarów i sprzętu Sub - Zero, J.P. wziął sobie z lodówki piwo korzenne, a potem wysunął
spod kontuaru stołek barowy i usiadł na nim, kiedy ja usiłowałam znaleźć trochę miejsca na
lody w zapchanej zamrażarce. Było tam MNÓSTWO mrożonych obiadów Zdrowy Wybór
(tata Tiny ma podobno uważać na ilość kalorii i poziom cholesterolu).
- A więc - zagaił rozmowę J.P. Gdzieś w tle słyszeliśmy telewizor grający w pokoju
telewizyjnym, ale na szczęście już nie te ssące odgłosy. - W tym tygodniu opuściłaś sporo
lekcji.
- Hm - mruknęłam, szarpiąc się z czymś, co wyglądało jak zamrożona polędwica
wołowa. - Tak, chyba tak.
- I jak sobie teraz radzisz? - spytał J.P. - Masz pewnie mnóstwo do nadrobienia.
- Owszem - przytaknęłam. Prawdę mówiąc, ledwie zerknęłam do zeszytów. Kiedy
człowiek pogrąży się w takiej głębokiej otchłani jak ja, praca domowa jakoś traci na
znaczeniu. - Chyba jutro się do tego zabiorę.
- Tak? A dzisiaj co robiłaś?
Tak mnie zaabsorbowały próby wciśnięcia mięsa w głąb zamrażarki, że nie
przemyślałam odpowiedzi.
- Wybrałam się na zakupy z Laną - powiedziałam, postękując. A potem, NARESZCIE,
to mięso ustąpiło i udało mi się wsunąć pojemniki z lodami do szuflady.
Dopiero kiedy zatrzasnęłam drzwi zamrażarki i obróciłam się, otrzepując drobinki
lodu z dłoni, zobaczyłam minę J.P. i zrozumiałam, do czego się przyznałam.
- Z Laną? - spytał z niedowierzaniem.
Zerknęłam w stronę korytarza prowadzącego do pokoju telewizyjnego. Na szczęście,
był pusty. Tina była nadal, hm, zajęta.
- Ugh - jęknęłam, czując że żołądek mi się zaciska. Co ja narobiłam?! - Tak. Nie
wiem, czemu to powiedziałam. Nie miałam zamiaru nikomu mówić.
- Rozumiem, dlaczego - powiedział J.P. - No bo, LANA? Z drugiej strony, czy to ona
pomogła wybrać to coś?
Opuściłam wzrok na jedwabistą koszulkę odcinaną pod biustem, którą miałam na
sobie. Przyznaję, wyglądała ślicznie. I miała spory dekolt.
A co zadziwiające, w jednym z tych moich nowych staników - i przy nowym
rozmiarze klatki piersiowej - miałam w niej maleńki rowek między piersiami. Nic specjalnie
wulgarnego, ale definitywnie było go WIDAĆ.
- Hm, tak - mruknęłam, czując że się rumienię. - Lana naprawdę umie robić zakupy...
Chyba nigdy jeszcze nie powiedziałam nic równie głupiego. Nigdy.
Ale J.P. pokiwał tylko głową i odparł:
- Sam widzę. Moim zdaniem znalazła swoje powołanie. Ale jak, na miłość boską, do
TEGO doszło?
Z wahaniem opowiedziałam mu o Domina Rei i o tym, jak matka Lany
zaproponowała mi wystąpienie na imprezie organizowanej przez Domina Rei, i że Lana
podziękowała mi za to, że zgodziłam się wystąpić, i w jaki sposób jedno doprowadziło do
drugiego, i...
- Wszystko rozumiem - rzekł J.P, kiedy skończyłam. - To znaczy rozumiem, dlaczego
Lana zaprosiła cię na zakupy. Chciała ci wynagrodzić tamte lata. Ale dlaczego ty się
ZGODZIŁAŚ?
Naprawdę nie bardzo wiem, jak wyjaśnić to, co nastąpiło potem. To znaczy dlaczego
powiedziałam to, co powiedziałam. Może dlatego, że siedzieliśmy tylko we dwoje w cichej
kuchni państwa Hakim Baba (No cóż, cichej, pomijając zmywarkę do naczyń, w której myły
się nasze talerze po pizzy. Ale to jedna z tych supercichych zmywarek, które tylko delikatnie
pomrukują: szu - szu).
Może dlatego, że J.P. tak do tego miejsca nie pasował - ten pełnokrwisty facet
siedzący w takiej odbajerowanej kuchni, z podciągniętymi do łokci rękawami grafitowego,
kaszmirowego swetra, w dopasowanych dżinsach i timberlandach i z tymi włosami trochę
sterczącymi, bo na dworze nosił czapkę. Mamy wyjątkowo zimną pogodę, jak na wrzesień.
Wszyscy meteorolodzy obwiniają za to globalne ocieplenie.
A może znów chodziło o tę seksowność - no wiecie, bo wyglądał jakoś tak... no cóż,
naprawdę atrakcyjnie.
A może problem polega na tym, że ja go prawie NIE ZNAM - a przynajmniej nie tak,
jak znam Tinę i Borisa, i innych przyjaciół, od których się odsunęłam teraz, kiedy Lilly ze
mną nie rozmawia.
Nagle, zanim się zorientowałam, usłyszałam, że mówię:
- Wiesz, chodzę na terapię, a mój psychoterapeuta powiedział, że mam codziennie
robić coś, co mnie przeraża. Pomyślałam sobie, że zakupy z Laną Weinberger to naprawdę
coś przerażającego. Ale okazało się, że wcale tak nie było.
I wtedy ugryzłam się w język. Bo przecież to dość intymne wyznanie. Zwłaszcza
wobec faceta. I to takiego, z którym cię łączyła prasa, nawet jeśli w tych plotkach absolutnie,
kategorycznie nie było ani źdźbła prawdy.
J.P. najpierw trochę pomilczał. Siedział tam i paznokciem kciuka oskrobywał naklejkę
z butelki piwa korzennego. Wydawał się szczerze zainteresowany poziomem napoju, jaki
jeszcze został w butelce.
To nie był dobry znak. Jakby nie mógł na mnie spojrzeć.
- To dziwne - powiedziałam, czując, że nagle zaczyna mnie ogarniać panika. Jakbym
jeszcze głębiej zsunęła się w tę dziurę. - To dziwne, że właśnie przyznałam się przed tobą, że
chodzę na terapię, nie sądzisz? Pomyślisz teraz, że jestem nawiedzona. Prawda? To znaczy
jeszcze bardziej nawiedzona niż przedtem.
Ale zamiast rzucić jakąś wymówkę, że powinien już sobie stąd pójść, J.P. spojrzał na
mnie zaskoczony i się uśmiechnął.
A ja poczułam, że to uczucie osuwania się w głąb dziury trochę słabnie. I wcale nie
dlatego, że z tym uśmiechem było mu naprawdę do twarzy.
- Żartujesz sobie? - zapytał. - Zastanawiałem się tylko, czy w Einsteinie jest jakiś
dzieciak, który NIE CHODZI na terapię. To znaczy, pomijając Tinę i Borisa.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Zaraz... Ty też?
J.P. parsknął.
- Od dwunastego roku życia. Wtedy właśnie moją ulubioną zabawą było rzucanie
butelkami z dachu naszego wieżowca. Okropnie głupie... Ktoś mógł zginąć. Koniec końców
złapali mnie - zasłużenie - a rodzice zadbali, żebym odtąd nie opuścił ani jednej
cotygodniowej sesji.
W głowie mi się to nie mieściło. Czy jeszcze któryś z moich znajomych brał udział w
terapii? Nie ma mowy.
Usiadłam na stołku barowym obok J.P. i zapytałam z ciekawości:
- Też musisz codziennie robić coś, co cię przeraża?
- Nie. Mam codziennie robić MNIEJ przerażających rzeczy.
- Aha - mruknęłam leciutko rozczarowana. - I to działa?
- Ostatnio... - J.P. wziął łyk swojego piwa. - Ostatnio działa świetnie. Chcesz piwa?
Pokręciłam głową.
- A ile czasu ci to zajęło? - zapytałam. Bo to niesamowite. Nie mogłam uwierzyć, że
rozmawiam z kimś, kto przeszedł - przechodził - przez to samo, co ja. Albo coś podobnego. -
To znaczy zanim zacząłeś czuć się lepiej? Zanim to zaczęło działać?
J.P. spojrzał na mnie z dziwnym uśmiechem na ustach. Dopiero po chwili dotarło do
mnie, że to był uśmiech współczujący. Jemu było mnie ŻAL.
- Aż tak kiepsko? - spytał. I nie w jakiś wredny sposób, ale tak, jakby naprawdę mi
współczuł.
Ale ja nie tego chciałam. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mi współczuł. To głupie, że
ja w ogóle tak okropnie się czuję, kiedy mam rewelacyjne życie. Popatrzcie tylko na to, z
czym musi się borykać taka Lana - której matka sprzedała ukochanego kuca, nawet jej o tym
nie mówiąc, a teraz grozi, że jeśli Lana nie dostanie się na jakąś uczelnię należącą do Ligi
Bluszczowej, może się pożegnać ze wsparciem finansowym rodziców. Jestem przecież, na
miłość boską KSIĘŻNICZKĄ. Mogę robić, co chcę. Mogę sobie KUPIĆ, co chcę. No cóż, w
granicach rozsądku. Jedna - JEDNA JEDYNA - rzecz, której nie mam, to mężczyzna, którego
kocham.
I to moja własna durna wina, że go straciłam.
- Byłam ostatnio przygnębiona - powiedziałam szybko. Nie wspomniałam już o tym,
że przez cały tydzień nie chciałam wstawać z łóżka.
- Michael? - zapytał J.P. nie bez współczucia.
Pokiwałam głową. Nawet gdybym chciała, nie mogłabym wykrztusić słowa. W gardle
pojawiła mi się ta wielka gula, podobnie jak zawsze kiedy słyszę - albo choćby tylko pomyślę
- jego imię.
Ale okazało się, że nie musiałam nic mówić. J.P. odstawił butelkę korzennego piwa i
złapał mnie za rękę.
Trochę żałowałam, że to zrobił. Bo jeszcze bardziej zachciało mi się płakać. Nie
mogłam nie porównywać jego ręki - która jest duża i męska - z czyjąś inną, jeszcze większą i
bardziej męską.
- Hej! - powiedział cicho, lekko ściskając moje palce. - To się zmieni na lepsze.
Obiecuję.
- Naprawdę? - spytałam. Teraz było już za późno. Łzy popłynęły. Próbowałam, jak
umiałam, przełykać je. - Nie chodzi tylko... nie tylko o Michaela, wiesz - zaczęłam go
zapewniać. Bo nie chciałam, żeby ktokolwiek myślał, że mam depresję ze względu na
jakiegoś chłopaka. Nawet jeśli tak rzeczywiście było. - To znaczy, ta cała sprawa z Lilly. Nie
mogę uwierzyć, że ona myśli, że ty i ja... Że my byśmy kiedykolwiek...
- Hej - powiedział J.P., chyba przestraszony tempem, w jakim płynęły mi łzy. - Hej...
I zanim się zorientowałam, objął mnie takim wielkim, niedźwiedzim uściskiem, a ja
płakałam mu w sweter, który pachniał płynem do płukania tkanin.
I wtedy zaczęłam płakać jeszcze bardziej, bo mi to przypomniało, że już nigdy nie
powącham tej jednej rzeczy, którą kocham i za którą tęsknię bardziej niż kiedykolwiek... Szyi
Michaela.
Ona zdecydowanie nie pachnie płynem do płukania tkanin.
- Cśś - szepnął J.P., poklepując mnie po plecach. - Wszystko będzie dobrze. Naprawdę,
zobaczysz.
- Niby jak - załkałam. - Lilly mnie nienawidzi! Nawet nie chce na mnie spojrzeć!
- To o czymś świadczy - stwierdził J.P.
- O czym? - czknęłam mu w sweter. - Że mnie nienawidzi? Przecież już to wiem.
- Nie - rzekł J.P. - Może wcale nie jest taką świetną przyjaciółką, za jaką ją zawsze
uważałaś.
Przestałam płakać, usiadłam prosto i spojrzałam na niego przez łzy.
- Ale o co ci chodzi? - zapytałam.
- O to, że gdyby naprawdę była taką dobrą przyjaciółką, za jaką ją masz, to nie
uwierzyłaby, że między tobą a mną coś się dzieje. Bo wiedziałaby, że do czegoś takiego nie
jesteś zdolna. Na pewno nie wściekałaby się na ciebie za coś, czego nie zrobiłaś - mimo
pewnych nielicznych dowodów świadczących przeciwko tobie. Czy ona zadała sobie chociaż
minimum trudu, żeby cię zapytać, czy to coś o nas w „Post” to prawda?
Otarłam kąciki oczu serwetką, którą J.P. wyciągnął z uchwytu obok i wsunął mi w
ręce.
- Nie - powiedziałam.
- Ja nie mam wielu przyjaciół - przyznał J.P. - Ale mimo to uważam, że przyjaciele w
taki sposób się nie traktują, wierząc w coś, co przeczytali czy usłyszeli, nawet nie
sprawdzając, czy to prawda. Zgodzisz się?
- A wiesz... - zaczęłam, lekko drżąc od płaczu. - Masz rację.
- Posłuchaj. Ja wiem, Mia, że ona od zawsze była twoją najlepszą przyjaciółką. Ale
jest mnóstwo rzeczy, których o Lilly chyba nie wiesz. Mówiła mi o nich, kiedy ze sobą
chodziliśmy... Na przykład ona zawsze bardzo ci zazdrościła.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, totalnie zdumiona.
- CO ty wygadujesz! - zawołałam. - Dlaczego, na litość boską, Lilly miałaby w ogóle
być O MNIE zazdrosna?
- Z tego samego powodu, dla którego zazdrości ci wiele dziewczyn, nie wyłączając
Lany Weinberger. Jesteś ładna, bystra, popularna, jesteś księżniczką, wszyscy cię lubią...
- CO TAKIEGO? - Teraz to już się roześmiałam. Z niedowierzania. Mimo wszystko
lepsze to niż ten płacz. - Przecież wyglądam jak patyczek do czyszczenia uszu! I mam
kiepskie oceny z połowy przedmiotów! I większość osób w szkole uważa, że jestem tylko
dziwadłem o wzroście metr siedemdziesiąt dwa - przepraszam, pięć - i płaskiej klatce
piersiowej...
- Może kiedyś niektórzy tak myśleli. - J.P. uśmiechnął się do mnie. - I może kiedyś tak
cię niektórzy widzieli. Ale, Mia, powinnaś uważnie przyjrzeć się samej sobie w lustrze. Już
nie jesteś tą osobą. I może właśnie na tym polega problem Lilly. Zmieniłaś się... A ona nie.
- To... To po prostu śmieszne - oświadczyłam. - Cały czas jestem tą samą, dawną
Mią...
- Która je mięso i chodzi na zakupy z Laną Weinberger? - wytknął mi J.P. - Mia,
pogódź się z tym. Już nie jesteś tą samą osobą, którą byłaś kiedyś. To nie znaczy, że jesteś
GORSZA albo że nie ma ludzi, którzy będą cię kochali niezależnie od tego, co jesz i z kim się
spotykasz. Ale nie wszyscy zdołają przystosować się do tego tak, jak poradziła sobie z tym,
powiedzmy, Tina.
Znów wytrzeszczyłam na niego oczy. Czy to prawda? Czy powodem, dla którego Lilly
nie chce mieć ze mną nic wspólnego, może być to, że wcale nie jest rozczarowana moim
postępowaniem, ale zwyczajnie zazdrosna?
- Przecież to jakiś absurd! - wybuchłam wreszcie. - Lilly jest ode mnie o wiele
inteligentniejsza i ma o wiele więcej dokonań. Przecież ona jest geniuszem! Co ja mogę
takiego mieć, czego ona nie ma? Pomijając diadem.
- To chyba spora część tego wszystkiego - stwierdził J.P., wzruszając ramionami. -
Jesteś księżniczką, a to mimo wszystko coś niezwykłego. Nigdy nie rozumiałem, czemu sama
tego nie dostrzegasz. Wielu ludzi dałoby się pokroić, żeby w ich żyłach płynęła książęcą
krew, a jednak ty przez większość czasu żałujesz tego. Nie żeby akurat ta książęca krew
sprawiała, że jesteś niezwykła... Wcale nie.
- Gdybyś na pięć minut mógł znaleźć się na moim miejscu - sarknęłam - tobyś się od
razu zorientował, że nie ma w tym nic niezwykłego. Wierz mi. Mam w sobie same zwyczajne
kosteczki.
- Mia... - J.P. ujął dłoń, którą oparłam na kontuarze. - Od dawna chciałem ci to
powiedzieć...
Ale dokładnie w tym samym momencie odźwierny znów zadzwonił, żeby dać Tinie
znać, że jej rodzice są w holu (dobrze, że Tina regularnie zaopatruje faceta w domowej roboty
ciasteczka z kawałkami czekolady, więc jest totalnie gotowy robić jej takie przysługi). Tina
wpadła do kuchni jak burza, z dzikim wzrokiem, wrzeszcząc, że J.P. i Boris mają NATYCH-
MIAST wynosić się wyjściem dla służby... Co niezwłocznie zrobili.
Dlatego nie dowiedziałam się, co takiego chciał mi powiedzieć J.P.
Kiedy przywitałyśmy się z rodzicami Tiny i poszłyśmy do jej pokoju, żeby przed nimi
uciec, Tina przeprosiła, że tyle czasu spędziła, całując się z Borisem.
- Wiesz... - powiedziała - on jest taki słodki, że czasami nie umiem się powstrzymać.
- Nie ma sprawy - odparłam. - Rozumiem.
- Ale mimo wszystko to okropne, że tak ci się pchaliśmy przed oczy z naszym
szczęściem, kiedy ty nadal usiłujesz pozbierać się po Michaelu. A przy okazji, o czym
gadaliście z J.P?
- O niczym szczególnym - powiedziałam, czując się niezręcznie.
Tina się zdziwiła.
- Bo Boris mówił, że kiedy wspomniał, że jesteś dziś wieczorem u mnie, J.P. namawiał
go, żeby do nas zajrzeli. Chociaż Boris wyjaśnił mu, że nie przyjmuję kolegów pod
nieobecność rodziców. Ale J.P. tłumaczył, że chce ci powiedzieć coś naprawdę ważnego i
zmusił Borisa do przyjścia tu. Jesteś PEWNA, że nic ci nie powiedział?
- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. - Nie cierpię okłamywać Tiny! Ale nie mogę jej
powiedzieć, że rozmawialiśmy o terapii. Jeszcze nie jestem gotowa, żeby jej się do tego przy-
znać. Wiem, że to głupie, wiem, że zrozumiałaby mnie. Ale... nie mogę. - No wiesz. Głównie
o Lilly.
- To ciekawe - powiedziała Tina. - Wiesz, Boris uważa, że J.P. się w tobie kocha, a ja
się z nim zgadzam. Może właśnie TO chciał ci powiedzieć.
Śmiałam się z tego długo i serdecznie. Jeszcze się tak nie śmiałam, odkąd zerwaliśmy
z Michaelem. W OGÓLE się od tamtej pory nie śmiałam.
Ale jak się okazało, Tina wcale nie żartowała.
- Tylko sama popatrz, Mia - powiedziała. - J.P. rzucił Lilly, jak tylko się dowiedział, że
ty i Michael zerwaliście. Rzucił ją, bo się w tobie kocha, i zrozumiał, że nareszcie ma okazję
zdobyć ciebie, skoro jesteś wolna.
- Tina! - Otarłam z oczu łzy śmiechu. - Daj spokój. Nie wygłupiaj się.
- Ja się nie wygłupiam, Mia. Dokładnie coś takiego wydarzyło się w Tajemnicy
dziecka szejka... I założę się, że właśnie dlatego Lilly jest na ciebie wściekła.
- Bo zdradziłam tajemnicę, że to ona w sekrecie urodziła dziecko szejka? - Nie
mogłam nie zachichotać. Naprawdę trudno jest mieć depresję przy Tinie. Nawet kiedy
człowiek ugrzęźnie na dnie zbiornika na wodę.
Tina spojrzała, jakby była rozczarowana moją reakcją.
- Nie. Bo podejrzewa, że to ty jesteś prawdziwym powodem, dla którego J.P. ją rzucił.
Bo on kocha CIEBIE. A to z jej strony totalna niesprawiedliwość, bo to nie twoja wina. Nic
nie możesz poradzić na to, że faceci się w tobie zakochują, tak samo, jak nie mogła nic na to
poradzić księżniczka w Tajemnicy dziecka szejka. Ale mimo wszystko musisz przyznać, że o
to chodzi. To wyjaśnia WSZYSTKO.
Śmiałam się jakieś kolejne dziesięć minut. Tina żyje w takim słodkim świecie fantazji.
Powinna zarabiać na życie pisaniem romantycznych powieści. Albo występować w roli
scenicznego komika.
Wielka szkoda, że zamiast tego chce się specjalizować w chirurgii klatki piersiowej.
NIEDZIELA, 19 WRZEŚNIA, 17.00,
PODDASZE
W towarzystwie Grandmère człowiek rzadko dobrze się bawi.
A towarzystwo Grandmère po praktycznie nieprzespanej nocy, w sali książęcych
archiwów ambasady Genowii, to totalne przeciwieństwo dobrej zabawy. Potraficie sobie
wyobrazić coś, co jest totalnym przeciwieństwem dobrej zabawy?
Właśnie tak wyglądał mój dzisiejszy dzień z Grandmère.
Nie zrozumcie mnie źle. Jestem nawet ciekawa życiorysów swoich przodków.
Tylko że... Po jakimś czasie, wszystkie te wojny i klęski głodu przestają się różnić
jedna od drugiej.
Mimo to Grandmère upiera się, że książęce archiwa są właśnie tym miejscem, gdzie
znajdę jakiś materiał do swojej mowy dla Domina Rei.
- Amelio, pamiętaj proszę - powtarzała. - Chcesz te panie ZAINSPIROWAĆ... Ale
jednocześnie ważne jest, żeby je WPRAWIĆ W PODZIW. Oczywiście, przy okazji też
INFORMOWAĆ. Żeby mogły wyjść z imprezy, czując, że dostarczyłaś im pokarmu nie tylko
dla umysłu i serca, ale również dla DUSZY.
Okay, Grandmère, co tylko sobie zażyczysz.
Nie za dużo tej presji?
Grandmère, oczywiście, podryfowała w stronę zapisków co sławniejszych członków
rodu Renaldich i kazała sobie przynieść dzieła zebrane Grandpere.
Ale mnie bardziej ciekawiłyby te mniej znane dzieła. No wiecie, bo może mogłabym z
nich ściągać, nie podając źródeł, żeby się wydawało, że sama to wszystko wymyśliłam.
Bo mam depresję. Która nie potęguje twórczych zdolności. Pomimo tego co twierdzą
niektórzy autorzy piosenek.
Facet odpowiedzialny za archiwa - który rzeczywiście wyglądał tak, jak sobie
najpierw wyobrażałam doktora Bzika... no wiecie, w podeszłym wieku, łysy i z kozią bródką -
wzdychał głośno, kiedy Grandmère kazała mu ściągać z półek różne materiały. Nie trzymamy,
usiłował wyjaśniać, WSZYSTKICH książęcych archiwów w ambasadzie, WIĘKSZOŚĆ
znajduje się w pałacu. Przywieźli tylko kilka ton, kiedy ambasada Genowii obchodziła swoje
pięćdziesięciolecie dziesięć lat temu, i jeszcze nie mieli okazji ich odesłać, ponieważ nikt od
tamtej pory nie wyraził zainteresowania tymi dokumentami...
Grandmère nie chciała tego w ogóle słuchać. Nie interesowało jej też wysłuchiwanie,
że nie powinna była zabierać swojego miniaturowego pudla, Rommla, do sali archiwum, bo
zwierzęcy łupież szkodzi starym manuskryptom. Nie zdjęła Rommla z kolan i powiedziała:
- Monsieur Christophe, proszę nie stać nade mną jak ołowiany żołnierzyk (co
zabrzmiało naprawdę śmiesznie, bo on FAKTYCZNIE przypomina ołowianego żołnierzyka).
Poprosimy o herbatę. I tym razem niech pan nam nie skąpi kanapeczek.
- Kanapeczki! - zawołał monsieur Christophe i, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze
bardziej zbladł (o co niełatwo u faceta, który wcale nie wychodzi na świeże powietrze). -
Ależ, Wasza Wysokość, MANUSKRYPTY... Gdyby jedzenie albo jakiś napój weszło w
kontakt z MANUSKRYPTEM, toby mogło...
- Na litość boską, monsieur Christophe, nie jesteśmy raczkującymi dziećmi! -
zawołała Grandmère. - Nie będziemy rzucać w siebie jedzeniem! A teraz proszę mi tu
przynieść dzieła zebrane mojego męża, zanim będę musiała wstać i sama ich sobie poszukać!
Monsieur Christophe odszedł z okropnie nieszczęśliwą miną, co dało Grandmère
okazję zwrócić krytyczne oko w moją stronę.
- Dobry Boże, Amelio - powiedziała po chwili. - Co to za... RZECZY masz w uszach?
A niech to szlag. Zapomniałam zdjąć moje nowe wiszące kolczyki.
- Te. Tak. Cóż kupiłam je wczoraj...
- Wyglądasz jak jakaś Cyganka - oświadczyła Grandmère. - Zdejmij je natychmiast. I
co się, na litość boską, dzieje z twoją klatką piersiową?
Usiłowałam zachować konserwatywny styl, wkładając sukienkę od Marca Jacobsa z
okrągłym kołnierzykiem. Lana twierdziła, że to szczyt wyrafinowanego miejskiego szyku.
Zwłaszcza w połączeniu z brązowymi rajstopami we wzorki i zapinanymi na paseczek butami
na platformie.
Niestety, Grandmère zaalarmowało raczej to, co się kryło pod tym brązowym
wełnianym gorsem.
- Mam nowy stanik - powiedziałam z zaciśniętymi zębami.
- To widzę - stwierdziła Grandmère. - Nie jestem ślepa. Nie podoba mi się raczej to,
czym ten stanik powypychałaś.
- Niczym go nie wypychałam, Grandmère - powiedziałam przez zęby. - To wszystko
moje. Urosłam tu i tam.
- Akurat - powiedziała Grandmère.
I zanim się zorientowałam, co się dzieje, wyciągnęła rękę i mnie uszczypnęła!
W biust!
- AŁA! - zawyłam, odskakując od niej. - Co ty WYPRAWIASZ?
Ale Grandmère nagle zrobiła wielce z siebie zadowoloną minę.
- FAKTYCZNIE urosłaś - potwierdziła. - To pewnie cała ta świetna genowiańska
oliwa z oliwek, którą w ciebie pompowaliśmy tego lata...
- Już prędzej te szkodliwe hormony, którymi Departament Rolnictwa Stanów
Zjednoczonych pompuje bydło - powiedziałam, masując sobie obolałą pierś. - Odkąd
zaczęłam jeść mięso, urosłam o dwa centymetry w górę i o kolejne dwa - no cóż, wszerz.
Więc nie musisz mnie szczypać. Zapewniam cię, to wszystko moje. A poza tym, AUĆ.
Naprawdę zabolało. Jakby ci się podobało, gdyby ktoś ci tak zrobił?
- Zadbamy o to, żeby do Chanel trafiły twoje nowe wymiary - oświadczyła
zadowolona Grandmère. - Amelio, cudownie. Nareszcie będzie można ubrać cię w coś bez
ramiączek - a z ciebie, na odmianę, nie będzie to spadać!
Poważnie, czasami jej nienawidzę.
Monsieur Christophe wreszcie wrócił z herbatą i kanapkami... oraz dziełami
Grandpere, które mieściły się w licznych kartonowych pudłach. I jak się zdaje, wszystkie
dotyczyły kwestii kanalizacji, z którą Genowia borykała się przez większość okresu jego
panowania.
- Ja nie chcę wygłaszać mowy o KANALIZACJI - poinformowałam Grandmère.
Prawdę mówiąc, w ogóle nie chciałam wygłaszać żadnej mowy. Ale wiedząc, że taką postawą
nic nie zdziałam - ani u Grandmère, ani u doktora Bzika, którzy mają ze sobą bardzie wiele
wspólnego, jak się nad tym zastanowić - zadowoliłam się jęczeniem na temat treści
materiałów. - Grandmère, wszystkie te papiery... One mówią głównie o genowiańskiej
kanalizacji. Przecież ja nie mogę mówić do Domina Rei o KANALIZACJI. Nie ma pan tu
czegoś... - obróciłam się do monsieur Christophe'a, który kręcił się w pobliżu i głośno sapał,
ile razy któraś z nas brała te jego drogocenne dokumenty do ręki. - Czegoś bardziej
OSOBISTEGO?
- Amelio, nie bądź śmieszna - skarciła mnie Grandmère. - Nie możesz czytać
osobistych dokumentów swojego dziadka paniom z Domina Rei.
Prawdę mówiąc, wcale nie miałam na myśli Grandpere. Chociaż zostało po nim trochę
błyskotliwej korespondencji pisanej w czasie wojny, miałam nadzieję na coś nieco mniej...
Męskiego? Nudnego? WSPÓŁCZESNEGO?
- A co z nią? - zapytałam, wskazując na portret, który wisiał we wnęce nad automatem
z chłodzoną wodą. Był to w sumie bardzo przyjemny, niewielki obraz nieco pyzatej młodej
dziewczyny w renesansowych ciuchach, osadzony w bogatej, grubo złoconej ramie.
- Z NIĄ? - Grandmère prawie parsknęła. - JĄ sobie daruj.
- A kto to jest? - spytałam. Głównie po to, żeby rozzłościć Grandmère, która
najwyraźniej chciała dalej czytać o kanalizacji. Ale także dlatego, że to był bardzo ładny
portret. A dziewczyna na nim miała taką smutną minę, jakby uczucie pogrążania się w starym
zbiorniku na wodę nie było jej całkiem obce.
- To - odparł monsieur Christophe znużonym tonem - Jej Książęca Wysokość Amelia
Wirginia Renaldo, pięćdziesiąta siódma władczyni Genowii, która panowała w roku 1669.
Parę razy zamrugałam powiekami. A potem spojrzałam na Grandmère.
- Dlaczego nigdy jej nie przerabiałyśmy? - spytałam. Bo wierzcie mi, Grandmère
kazała mi zapamiętać całe moje drzewo genealogiczne. I nigdzie tam nie było żadnej Amelii
Wirginii Renaldo. Amelia to w Genowii szalenie popularne imię, bo tak nazywała się nasza
święta patronka, młoda wiejska dziewczyna, która uratowała księstwo przed obcym
najeźdźcą, usypiając go za pomocą tęsknej pieśni, a potem odrąbując mu głowę.
- Bo panowała tylko przez dwanaście dni - powiedziała niecierpliwie Grandmère. - A
potem umarła na morową zarazę.
- NAPRAWDĘ? - Nic na to nie mogłam poradzić. Zeskoczyłam z fotela i szybko
podeszłam do automatu z wodą, żeby przyjrzeć się małemu portretowi. - Wygląda tak, jakby
była w MOIM wieku!
- Bo była - odparła Grandmère zmęczonym głosem. - Amelio, zechciałabyś usiąść,
bardzo cię proszę? Nie mamy na to czasu. Gala odbędzie się za niecały tydzień, musimy
SZYBKO wymyślić dla ciebie jakąś mowę...
- O mój Boże, to takie smutne. - Zdaje się, że jednym z objawów depresji jest to, że w
zasadzie prawie cały czas się płacze. Bo mnie się znów zbierało na płacz. Księżniczka Amelia
Wirginia była taka ładna, zupełnie jak Madonna, zanim się wzięła do makrobiotyki, kabały i
podnoszenia ciężarów. I jeszcze miała pyzate policzki, i tak dalej. Wyglądała troszkę jak Lilly.
O ile Lilly byłaby brunetką. I nosiła koronę i błękitną aksamitkę na szyi. - Ile ona miała lat,
jakieś szesnaście?
- W rzeczy samej. - Monsieur Christophe podszedł i stanął obok mnie. - Okropnie się
żyło w tamtych czasach. Zaraza dziesiątkowała nie tylko kraj, ale dwór książęcy także.
Zabrała jej rodziców i wszystkich braci. W ten sposób właśnie odziedziczyła tron. Panowała
tylko, jak powiedziała Jej Książęca Wysokość, przez dwanaście dni, a później sama też padła
ofiarą czarnej śmierci. Ale podczas swojego panowania podjęła parę decyzji - jak na
ówczesne lata, kontrowersyjnych - które koniec końców ocaliły wielu Genowiańczyków, o ile
nie całą populację księstwa... Na przykład o zamknięciu portu Genowii dla wszystkich
przypływających i odpływających statków oraz zamknięciu bram pałacu dla
odwiedzających... Nawet lekarzy, którzy może zdołaliby ją jakoś uratować. Ale ona nie
chciała ryzykować dalszego rozprzestrzeniania się zarazy wśród swojego ludu.
- O mój Boże - powiedziałam, kładąc dłoń na piersi i usiłując stłumić szloch. - To
takie smutne! Gdzie są jej zapiski?
Monsieur Christophe podniósł na mnie roztargnione oczy (bo w swoich butach na
platformach miałam gdzieś tak z metr osiemdziesiąt pięć, a to był tylko taki mały facecik - jak
powiedziała Grandmère, ołowiany żołnierzyk).
- Słucham, Wasza Wysokość?
- Jej zapiski - powtórzyłam. - Księżniczki Amelii Wirginii. Chciałabym je zobaczyć.
- Na miłość boską, Amelio! - wybuchnęła Grandmère z taką miną, jakby naprawdę
potrzebowała sidecara i papierosa, a nie herbaty i kanapeczek (bez majonezu), na które skazał
ją wyrok lekarza. - Ona nie robiła żadnych zapisków! Borykała się z morową zarazą! Była za
bardzo zajęta grzebaniem na pałacowym dziedzińcu zwłok swoich pokojówek.
- Właściwie - odezwał się z namysłem monsieur Christophe - pisała dziennik...
- PROSZĘ NIE PRZYNOSIĆ ŻADNEGO DZIENNIKA. - Grandmère się poderwała.
Wstając, zrzuciła z kolan Rommla, który spadł na podłogę i zaczął się ślizgać, usiłując złapać
równowagę, aż wreszcie z ponurą miną zrejterował w odległy kąt pokoju. - NIE MAMY NA
TO CZASU!
- Proszę mi przynieść ten dziennik - poleciłam monsieur Christophe'owi. - Chcę go
przeczytać.
- W rzeczy samej - odezwał się archiwista. - Mamy tu tłumaczenie. Ponieważ pisany
był w siedemnastowiecznej francuszczyźnie, no i był tak krótki - objął zaledwie dwanaście
dni - zaczęliśmy pracować nad przekładem, ale okazało się, że to nie było dwanaście, hm,
jakoś szczególnie znaczących dni w historii Genowii. Wystarczy zerknąć na pierwszych kilka
stron, żeby przekonać się, że księżniczka dosyć sporo pisze o tęsknocie za swoją kotką...
Natychmiast zrozumiałam, że MUSZĘ to przeczytać.
- Chcę zobaczyć to tłumaczenie - powiedziałam.
A w tym samym momencie Grandmère się rozdarła:
- Amelio, SIADAJ!
Monsieur Christophe zawahał się, wyraźnie nie wiedząc, co zrobić. Z jednej strony
jestem bliżej w kolejce do tronu niż Grandmère. Z drugiej, ona jest hałaśliwsza i o wiele
bardziej przerażająca.
- Wie pan co? - szepnęłam cicho do monsieur Christophe'a. - Zadzwonię do pana
później.
Ale nie musiałam. Jak tylko wydostałam się stamtąd i znalazłam we własnej
limuzynie, zadzwoniłam do taty i powiedziałam mu, czego chcę.
Może uznał to za dziwactwo, ale nic takiego nie powiedział. Chociaż moje
zainteresowanie czymkolwiek, co nie było związane z łóżkiem, musiał chyba uznać za
poprawę mojego stanu.
W każdym razie, kiedy dotarłam do domu, czekała już na mnie paczka. Tata polecił
monsieur Christophe'owi przesłać mi kurierem nie tylko tłumaczenie dziennika księżniczki
Amelii Wirginii, ale i jej portret.
Portret oparłam o ścianę u stóp łóżka, tam, gdzie kiedyś stał mój telewizor. Bardzo
ładnie zakrywa brzydki kontakt kablówki i widzę go dobrze z każdego kąta, kiedy leżę w
łóżku.
Tak jak teraz.
Bo mogą mi odebrać telewizor.
I mogą wyrzucać moje piżamy Hello Kitty.
I mogą mnie zmuszać do chodzenia do szkoły i na terapię.
Ale nie mogą mi zabronić leżenia we własnym łóżku!
(Chociaż muszę przyznać, że moje problemy bledną w porównaniu z problemami
biednej księżniczki Amelii Wirginii. Ja przynajmniej nie mam MOROWEJ ZARAZY).
NIEDZIELA, 19 WRZEŚNIA, 23.00,
PODDASZE
Właśnie zdałam sobie sprawę, że minął dokładnie tydzień, odkąd zadzwonił do mnie
Michael, żeby mi powiedzieć, że między nami wszystko skończone. Poza tym że możemy
być przyjaciółmi.
Naprawdę nie wiem, co mam na ten temat powiedzieć. Jakaś część mnie nadal chce
tylko wślizgnąć się do łóżka i płakać bez końca, oczywiście, chociaż może myślicie sobie, że
do tej pory już się zdążyłam wypłakać (mimo to, ile razy pomyślę, że już nigdy nie weźmie
mnie w ramiona, łzy od nowa napływają mi do oczu).
Ale potem myślę sobie, że wielu ludziom wiodło się gorzej ode mnie. Na przykład
księżniczce Amelii Wirginii. Najpierw jej rodzice złapali zarazę i umarli. To nie było AŻ TAK
straszne, bo ona nie utrzymywała z nimi zbyt bliskich kontaktów, ponieważ wysłali ją, żeby
pobierała nauki w klasztorze, kiedy miała zaledwie cztery lata, więc na dobrą sprawę od
tamtej pory prawie nie widywała własnej rodziny.
Ale potem na zarazę zmarli jej wszyscy bracia - czym również niespecjalnie się
przejęła, bo ich też praktycznie nie znała.
To jednak oznaczało, że teraz ona znalazła się najbliżej w kolejce do tronu.
Dlatego te zakonnice kazały Amelii spakować rzeczy i wracać do pałacu, gdzie mieli
ją koronować na władczynię Genowii. Amelia niespecjalnie się z tego ucieszyła, bo musiała
zostawić w klasztorze swoją kotkę, Agnes - Claire.
Do genowiańskiego pałacu nie wpuszcza się kotów (to zadziwiające, że im bardziej
czasy się zmieniają, tym bardziej pozostają te same).
A kiedy przyjechała do pałacu, brat jej ojca, wuj Francesco, którego w rodzinie nikt
tak nie lubił od czasu, kiedy skopał rodzinnego psa, Pampusia (PSOM wolno w pałacu
przebywać), już rozstawiał wszystkich po kątach.
O ile dobrze pamiętam historię Genowii (a wierzcie mi, po tych wszystkich torturach
Grandmère, pamiętam), wuj Francesco - który stał się księciem Francesco Pierwszym po
śmierci Amelii (w sumie zresztą księciem Francesco JEDYNYM, bo był tak podłym
człowiekiem, że po jego śmierci nikt w Genowii nigdy nie nazwał dziecka jego imieniem) -
był ogólnie znienawidzony, i to nie tylko przez własną rodzinę. To najgorszy władca, jakiego
kiedykolwiek miała Genowia, bo próbował obciążyć ludność tak dotkliwymi podatkami po
pladze zarazy, chcąc nadrobić stracone dziesięciny, że wielu ocalałych zginęło śmiercią
głodową.
Miał poza tym reputację rozpustnika (o czym świadczy liczba prawie trzydzieściorga
nieślubnych dzieci, z których wszystkie wysuwały roszczenia do tronu, kiedy zmarł). W
gruncie rzeczy za czasów panowania Francesca niewiele brakowało, a Genowia zostałaby
przyłączona do Francji, bo książę miał takie długi karciane, że w jakimś momencie zastawił
nawet klejnoty koronne w czasie partyjki kart z Williamem III Angielskim (odzyskano je
dopiero całe sto lat później, kiedy przebiegła księżniczka Margarethe odebrała je, uwiódłszy
Jerzego III, o którym mówiło się, że ma nie wszystkie klepki pod sufitem).
W każdym razie, ponieważ Francesco praktycznie już się uważał za władcę, chociaż
jeszcze nim nie był, biedna Amelia nie miała nic do roboty. A więc jak każda znudzona
nastolatka, która nawet nie ma z kim pogadać - wszystkie damy dworu poumierały na zarazę -
poszła do pałacowej biblioteki i zaczęła czytać wszystkie leżące w niej księgi. Trochę tak jak
Piękna w Pięknej i Bestii! Tyle, że gdyby Bestia był jej wujem, znikłaby szansa na romans.
No i zamiast tańczących imbryków do herbaty i świeczników, w pałacu byli tylko
chorzy kanclerze i inni tacy.
Tyle przeczytałam. Takie to nudne, że korci mnie, żeby nie czytać dalej.
Ale chcę się dowiedzieć, co się stało z kotką.
Właśnie dostałam maila. Sami zobaczcie:
C
ZIRLID
: Cześć, Mia! To ja, Lana. Mam nadzieję, że dobrze się
bawiłaś wczoraj wieczorem. Ominęła cię NIESAMOWITA impra.
Zdjęcia z niej możesz zobaczyć na
. OMB, w
drodze do domu wpadłam chyba na twoją przyjaciółkę, Lilly - lizała
się z jakimś ninja w Around the Clock. Ale co ona robi z jakimś tam
ninja? Zdecydowanie za intensywnie imprezowałam. No i jak ci się
nosi te Louboutains z Saks? Szkoda, że nie wolno nam wkładać
szpilek do szkoły. Buziaki! - Lana.
A więc romans Lilly z jednym z przyjaciół Kenny'ego z sekcji boksu tajskiego
kwitnie! O ile to, co ich łączy, da się nazwać „romansem”.
Kiedy Lilly zrozumie, że nigdy nie odnajdzie uczuciowego spełnienia, którego szuka,
w związkach opartych wyłącznie na czysto fizycznej fascynacji? No bo któryż tajski bokser
zdoła intelektualnie dotrzymać kroku Lilly? Rzuci go jak psa, kiedy tamten zdoła otworzyć
usta.
To smutne. Można by pomyśleć, że córka dwojga psychoanalityków będzie umiała
rozpoznać własne patologiczne zachowania.
Ale ponieważ Lilly, w przeciwieństwie do mnie, nie uczęszcza na regularną terapię,
wydaje jej się, że nie ma żadnego problemu.
Ha!
A to mi przypomina - jutro szkoła.
A ja w ogóle nie zaczęłam nadrabiać zaległości.
Ciekawe, czy udałoby mi się dostać zwolnienie od doktora Bzika? „Proszę zwolnić
Mię z odrabiania prac domowych. Jest pogrążona w depresji. Z poważaniem, doktor Arthur T.
Bzik”.
Tak. To by podziałało. Zwłaszcza na panią Martinez...
O MÓJ BOŻE. Właśnie w mojej skrzynce znalazł się kolejny mail od Michaela.
Dobra, muszę przestać z tymi atakami paniki, ile razy to się zdarza. Jesteśmy teraz
przyjaciółmi. Będzie czasami do mnie pisał. Muszę przestać dostawać świra, ile razy to zrobi.
Muszę zachowywać się normalnie. Nie mogę hiperwentylować za każdym razem, kiedy mnie
dosięgnie przez cyberprzestrzeń.
Jestem pewna, że on pisze nie dlatego, że zdał sobie sprawę, jaką okropną pomyłkę
popełnił, mówiąc, że chce, żebyśmy byli wyłącznie przyjaciółmi, i pragnie, żebyśmy do siebie
wrócili. Jestem pewna, że wcale nie o to chodzi. Jestem pewna, że tylko zastanawia się,
czemu na poprzedniego maila nie odpisałam.
A może jestem u niego na jakiejś liście mailingowej i to tylko jego kolejna historyjka
o wiecznych poszukiwaniach japońskich kanapek z jajkiem.
Lepiej to otworzę, bo inaczej nigdy się nie dowiem.
Może tylko zaczekam, aż serce przestanie mi tak mocno walić...
S
KINNER
B
X
: Cześć, Mia.
Hej, słyszałem, że miałaś grypę. Fatalna sprawa.
Mam nadzieję, że już się lepiej czujesz.
Tutaj nadal wszystko w porządku. Pracujemy pełną parą przy
pierwszym etapie konstrukcji tego robotycznego ramienia - czy
Charliego, jak zaczęliśmy je nazywać. Zaczynam się przyzwyczajać
do jedzenia, chociaż maleńkie kalmary to naprawdę nie jest moja
ulubiona przekąska.
Rozumiem, że moja siostra daje ci nieźle popalić. Mia, wiesz jaka jest
Lilly. W końcu jej przejdzie. Musisz tylko dać jej trochę czasu.
Wiem, że nie czujesz się najlepiej i pewnie jesteś zasypana lekcjami i
książęcymi obowiązkami, ale jeśli znajdziesz chwilę, chętnie bym się
dowiedział, co u ciebie.
Michael
O... Boże.
Kiedy już przez pół godziny popłakałam sobie nad tym mailem, skasowałam go bez
odpowiadania.
Bo, dajcie spokój. NIE MOGĘ być jego przyjaciółką.
Po prostu nie mogę.
Już wolałabym morową zarazę.
PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
FRANCUSKI
Mia, co czytasz?
Nic takiego, Tina. To tylko pamiętnik jednej z moich przodkiń.
Jest w nim coś o miłości???
Hm... Raczej nie. W sumie jest dość nudny. Teraz pisze szkic jakiegoś rozporządzenia,
opartego na czymś, co przeczytała w pałacowej bibliotece. Nie, żeby to komuś miało
wyjść na dobre. Tak samo jak wszyscy inni w pałacu, na koniec umrze na morową
zarazę.
To w ogóle nie brzmi jak coś, co lubisz czytać!
Tak, wiem. Sama nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje.
Cóż, wiele się wydarzyło. To naturalne, że z czasem dorastasz i się zmieniasz. A skoro
mowa o dorastaniu - to twój nowy mundurek?
Owszem. Dzięki Bogu, już przyjechał. Myślałam, że w tym starym się uduszę.
Chociaż pewnie to i tak nic w porównaniu z gorsetami, które musiały nosić moje
przodkinie. Hej, słyszałaś, że Lilly w ten weekend umówiła się ze swoim tajemniczym
tajskim bokserem?
Nie! Skąd o tym wiesz?
Hm, już nie pamiętam. Ale mówię ci, T., to poważna sprawa. Musisz jakoś sprawdzić
tego faceta pod 411! Lilly może coś naprawdę grozić.
Nie jestem pewna. Ostatnio też nie zaliczam się do przyjaciółek Lilly. A może mnie
znielubiła za to, że trzymam z tobą. Lepiej poproś o to Kenny'ego na chemii.
Racja. O mój Boże, wiedziałaś, że w siedemnastym wieku ludzie dawali sobie wszy,
które na sobie zabili, w medalionach, na znak uczucia?
Obrzydlistwo! Cieszę się, że my za to mamy butiki Claire.
Właśnie.
PONIEDZIAŁEK 20 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
Wiecie co, myślałam, że gorzej już być nie może, bo chłopak mnie rzucił, a najlepsza
przyjaciółka uznała, że jestem zdradliwą suką, i przestała się do mnie odzywać. I jeszcze ktoś
założył stronę internetową o tym, jaką jestem kompletną kretynką i jak bardzo mnie
nienawidzi.
A potem Lana postanowiła zostać moją nową najlepszą przyjaciółką.
Słuchajcie, wcale nie twierdzę, że nie przydadzą mi się nowi przyjaciele. Bo Bóg mi
świadkiem, przydadzą się.
Ale nie jestem pewna, czy muszę mieć AŻ TYLU PRZYJACIÓŁ, ilu mam akurat
teraz.
Zwłaszcza, że tak naprawdę chce mi się tylko wrócić do łóżka i tam już zostać.
Najchętniej na zawsze.
Ale nie. Najwyraźniej to o wiele za wysokie oczekiwania.
Bo dzisiaj przy lunchu, kiedy chciałam usiąść obok Tiny, Borisa i J.P, ze zdumieniem
zobaczyłam, że Lana i Trisha też stawiają tace obok mojej.
- O mój Boże - jęknęła Lana, kiedy zobaczyła, co jem na lunch. - Jesz hot doga z
kukurydzą? Masz pojęcie, ile w tym jest węglowodanów? Nic dziwnego, że przytyłaś o cały
rozmiar. Hej, to te nowe kolczyki kupione w sobotę? Fajnie wyglądają.
No jasne. Wydało się.
Wydało się, że zostałam przyjaciółką Lany.
No cóż, nieważne. Nie jest AŻ TAK zła, chociaż w przeszłości miewałyśmy
nieporozumienia.
Ale naprawdę zna wiele rewelacyjnych wskazówek co do powstrzymywania się od
ogryzania paznokci (malować je każdego wieczoru przed położeniem się spać Sally Hansen
Hard As Nails, a przedtem wsmarować w skórki preparat z oliwką).
Tina gapiła się na Lanę z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami, na co Trisha
powiedziała:
- Kotuś, zrób zdjęcie, to się dłużej tym nacieszysz.
A potem stwierdziła, że podoba jej się sposób, w jaki Tina używa eyelinera, i spytała,
czy taki makijaż oczu nakazuje jej religia.
Na co Tina zakrztusiła się kanapką z tuńczykiem.
- Czy ktoś z was ma rachunek różniczkowy z Schuylerem? - spytała Lana. - Bo nie
mam, choroba, zielonego pojęcia, o co chodziło na tej lekcji.
Na co Boris odparł ze zbolałą miną:
- Hm... Ja mam.
A potem resztę przerwy na lunch spędził, pomagając Lanie odrobić pracę domową, a
Tina resztę przerwy spędziła, demonstrując Trishi jak maluje sobie oczy, a J.P. spędził resztę
przerwy, śmiejąc się złośliwie w swoje chili (bez kukurydzy).
A ja chciałam chociaż poczytać sobie to tłumaczenie pamiętnika Amelii. Ale nie
mogłam, bo jakby to wyglądało. No rozumiecie, aspołecznie.
Wystarczy stawianych mi zarzutów, bez dodawania do tej listy etykietki osoby
aspołecznej.
Ale zauważyłam, że Lilly rzuciła mi przez ramię wyjątkowo nienawistne spojrzenie,
kiedy odnosiła swoją tacę po lunchu.
Ale to pewnie dlatego, że Lana właśnie wpinała mi we włosy te maleńkie spinki, a
Lilly jest trochę uprzedzona do poprawiania sobie urody w stołówce.
PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
CHEMIA
J.P. dopytuje się, jakim cudem przez sam fakt, że poszłam z Laną na zakupy, stałam
się jedną z osób na topie.
Tłumaczyłam mu, że my z Laną nie poszłyśmy na jakieś tam zakupy, poszłyśmy
kupować STANIKI.
Na co J.P. powiedział:
- Proszę, opowiedz mi o tym dokładnie. To znaczy, ZE SZCZEGÓŁAMI.
Ale ja byłam za bardzo pochłonięta czytaniem, jak wuj księżniczki Amelii, Francesco,
wpadł do pałacowej biblioteki i nakazał spalenie wszystkich ksiąg, ot tak, żeby zrobić jej na
złość. Jestem pewna, że zrobił to, bo wiedział, że Amelia je lubi, a nie dlatego, że uważał, iż
przyczyniają się do roznoszenia zarazy.
Jak by to samo w sobie nie było już wystarczająco przykre, wrzucił też do ognia szkic
rozporządzenia, które tak starannie napisała i podpisała - i to w obecności ŚWIADKÓW. Nie
byle jakie osiągnięcie, skoro w pałacu trudno było znaleźć dwie żywe dusze skłonne
poświadczyć podpisany dokument. I to mimo że Amelia wyjaśniła mu, że to, co
przygotowała, miało w przyszłości służyć dobru ludu Genowii! O które, jej zdaniem, wuj
zupełnie nie dbał. Zwłaszcza, że ludzie padali jak muchy, a on i tak wciąż pozwalał
zagranicznym statkom cumować w porcie, co chyba łączyło się z dalszym
rozprzestrzenianiem się zarazy...
Amelia oskarżyła wuja o to, że dba wyłącznie o dostawy oliwy z oliwek. Dla wuja
Francesca rzeczywiście tylko oliwa się liczyła. No i jeszcze korona.
Ale nie! Uznał, że palenie książek (i rozporządzeń) to odpowiedź na ich wszystkie
problemy!
Naprawdę chciałam czytać dalej, bo wreszcie coś udało się Amelii osiągnąć (chociaż,
ostatecznie, wszystko miało się skończyć źle). Ale Kenny wrzasnął na mnie, że jeśli nie będę
pomagała w eksperymencie, to mogę się szykować na pałę, która mi się słusznie należy.
No więc mieszam. Co by wyjaśniało, czemu charakter pisma tak mi się pogorszył.
PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA,
PODDASZE
Chociaż nadal tkwię na dnie otchłani rozpaczy, i tak dalej, to po szkole miałam dzisiaj
całkiem niezły humor, bo:
1. Żadnych lekcji etykiety.
2. Chociaż nie mam telewizora, trafiło mi się coś totalnie rewelacyjnego do czytania.
Miałam szczery zamiar zdjąć szkolny mundurek, włożyć dres, zwinąć się na łóżku i
poczytać o mojej przodkini.
Ale moja (przyznaję, umiarkowana) radość była krótkotrwała, bo kiedy weszłam na
poddasze, zastałam pana G. przy jadalnym stole, nad stosem wszystkich lekcji, które
opuściłam w zeszłym tygodniu.
- Siadaj - powiedział odsuwając krzesło.
Usiadłam.
A teraz zabieramy się do powtórki. Każdy przedmiot po kolei.
To jest potworna niesprawiedliwość.
PONIEDZIAŁEK, 20 WRZEŚNIA, 23.00,
PODDASZE
O mój Boże, ależ jestem zmęczona. A nawet nie doszliśmy do połowy tej powtórki.
I w ogóle PO CO oni nas tak zawalają robotą? Czy nie wiedzą, że to, co robią,
sprawia, że jeszcze bardziej upadamy na duchu? Czy tego pragną ludzie sprawujący władzę?
Całego pokolenia zranionych, złamanych dusz?
Nic dziwnego, że tylu nastolatków sięga po narkotyki. Ja też bym sięgnęła, gdybym
nie była aż tak padnięta. I gdybym miała do nich jakiś dostęp.
Okazuje się, że wujowi Francesco nie spodobało się, że Amelia zarzuciła mu, że on w
ogóle nie dba o lud Genowii. Powiedział jej, że gdyby sama dbała o lud Genowii, to by
abdykowała i przekazała tron jemu. Bo jest tylko dziewczyną, która nie ma zielonego pojęcia
o tym, co robić.
!!!!!!!!!!!!!!
Ale Amelia chyba miała więcej pojęcia o tym, czym się zajmowała, niż to pokazywała
po sobie, bo napisała KOLEJNE rozporządzenie - tym razem nakazujące zamknięcie
wszystkich genowiańskich portów i dróg. Nikomu nie wolno było wjeżdżać do kraju ani go
opuszczać. Zrobiła to, bo uważała, że w ten sposób uda się zmniejszyć rozprzestrzenianie się
zarazy skuteczniej, niż paląc wszystkie księgi w całej Genowii.
Ha! I co teraz, Francesco, ty cieniasie?
Poza tym z całego miasta kazała sprowadzić do pałacu najlepsze łowne koty. Bo nie
mogła nie zauważyć, że w miejscach, gdzie były koty, zaraza jakoś nie wybuchała - na
przykład w klasztorze, w którym zostawiła Agnes - Claire.
Jak na dziewczynę, która żyła w siedemnastym wieku, kiedy jeszcze nie wiedzieli, co
to zarazki, księżniczka Amelia była całkiem bystra.
Aha, i kazała jeszcze wyrzucić z pałacu swojego wuja.
Ludzie. A ja uważałam, że MOJA rodzina jest patologiczna.
WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
WSTĘP PO TWÓRCZEGO PISANIA
Okazuje się, że nie tylko moi krewni sprzysięgli się przeciwko mnie. Kiedy weszłam
dzisiaj do szkoły, natknęłam się na czekającą na mnie dyrektor Guptę. Kiwając
zakrzywionym palcem, pokazała mi, że mam iść za nią do jej gabinetu. Lars i ja
wymieniliśmy spanikowane spojrzenia, zastanawiając się, co tym razem mogliśmy
przeskrobać.
A przynajmniej, co ja mogłam przeskrobać. Byłam pewna, że dyrektor Gupta jakoś się
musiała dowiedzieć, że to ja uruchomiłam alarm przeciwpożarowy, kiedy wcale nie było
pożaru. Było to wprawdzie rok temu, ale może aż tyle czasu zajęło im przejrzenie wszystkich
nagrań z tych kamer na korytarzach czy coś...
Ale okazało się, że to nie miało z tym nic wspólnego. Natomiast skonfiskowała mój
pamiętnik.
Piszę teraz w swoim zeszycie do chemii.
Dyrektor Gupta powiedziała:
- Mia, rozumiem, że przechodzisz obecnie jakieś trudne chwile. Ale masz coraz gorsze
stopnie. Jesteś już w trzeciej klasie liceum. Niedługo uczelnie zaczną się interesować twoimi
osiągnięciami.
Chciałam jej powiedzieć to, co wszyscy doskonale wiedzieli: że dostanę się na każdą
uczelnię, na jaką złożę papiery. Bo jestem księżniczką. Wolałabym, żeby tak nie było. Ale tak
jest. Nawet Trisha o tym wie.
- Słyszałam od pani Ports - ciągnęła dyrektor Gupta - że któregoś dnia pisałaś
pamiętnik nawet w czasie lekcji wuefu. Tak dalej nie może być. Nie możesz oczekiwać, że
jakoś się prześlizgniesz tylko dlatego, że jesteś osobą sławną.
I mówić tu o niesprawiedliwości! Nigdy nie wykorzystywałam tej swojej niewielkiej
sławy, żeby się prześlizgiwać!
- Od tej chwili wiedz, że pisanie pamiętnika w czasie lekcji jest verboten - rzekła
dyrektor Gupta. - Zatrzymuję twój pamiętnik - nie martw się, NIE ZAJRZĘ do niego - do
końca dzisiejszych lekcji. Potem go możesz odebrać. I bądź tak dobra, od jutra nie przynoś go
do szkoły. Czy to jasne?
Co miałam powiedzieć? Miała trochę racji.
Zapowiedziała moim wszystkim nauczycielom, że mają mi odbierać wszelkie papiery,
na których będę coś pisać, chyba że jest to związane z lekcją. Teraz uchodzi mi to na sucho
tylko dlatego, że pani Martinez myśli, że to zadanie z kreatywnego pisania, które właśnie nam
wyznaczyła, to znaczy opis chwili, która do głębi nas poruszyła.
Wiecie, jaka chwila poruszyła mnie do głębi?
Ta, w której dyrektor Gupta zamknęła mój pamiętnik w szkolnym sejfie. Poczułam się
tak, jakby ktoś wybebeszył mi wnętrzności jednorazowym długopisem Bic.
WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI
Mia - gdzie twój pamiętnik?
Nie chcę o tym rozmawiać.
Och. Okay, przepraszam!
Nie, to ja przepraszam. Byłam niegrzeczna. Tylko, że... Dyrektor Gupta mi go zabrała.
Bo mam coraz gorsze stopnie.
Och, Mia! To okropne!
Nie, wcale nie. To moja wina. Liścików też nie wolno mi przesyłać. Nauczyciele mają
mi zabierać wszystko, co piszę, a co nie jest związane z lekcjami. Więc uważaj.
No to będziemy uważać. W każdym razie, chciałam powiedzieć - trochę dziwnie to
wczoraj wypadło przy lunchu, prawda? Nie wiedziałam, że jesteście z Laną tak
zaprzyjaźnione! Kiedy do tego doszło? To znaczy, o ile mogę zapytać?
Nie ma sprawy. Powinnam była ci powiedzieć. Dziwnie się z tym wszystkim czułam.
Wiem, że w przeszłości bywała wobec ciebie naprawdę podła i nie chciałam - no, nie
chciałam, żebyś mnie znienawidziła.
Mia! Nie mogłabym cię znienawidzić! Wiesz o tym!
Dzięki, Tina. Ale jesteś wyjątkiem.
Co ty wygadujesz? A kto by mógł ciebie znienawidzić?
Ugh... Wielu ludzi mnie nienawidzi. A już Lilly NAJBARDZIEJ.
Przecież wiesz, dlaczego ona cię nienawidzi.
Racja. Twoja teoria o J.P. jest błędna. Mam pod koniec tygodnia wygłosić mowę na
takiej jednej imprezie charytatywnej. Matka Lany ją organizuje i jedno jakoś do-
prowadziło do drugiego, i... Wiesz, ona naprawdę wcale nie jest taka zła. To znaczy,
jest ZŁA. Ale chyba nie AŻ TAK zła, jak przedtem myślałyśmy. Rozumiesz, o co mi
chodzi?
Chyba tak. Kiedy rzuca te swoje kąśliwe uwagi, ma się wrażenie, że nie umie mówić
innych rzeczy niż te, które bolą.
Właśnie. Trochę tak jak Lindsay Lohan.
Dokładnie! Ale mimo wszystko, Lilly chyba nie jest z tego powodu szczęśliwa.
O co ci chodzi? Mówiła coś na mój temat?
DO MNIE też już się nie odzywa, skoro przyjaźnię się z tobą, więc nie, nic mi na ten
temat nie mówiła. Ale widziałam, jak ci rzuca wredne spojrzenia przez pól stołówki.
Och, tak. Też je zauważyłam. Ja...
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
Nie będę pisała liścików na lekcjach.
WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
LUNCH
CIĄGLE przepraszam Tinę za to, że przeze mnie wpadła na angielskim. Dzięki
BOGU, że przynajmniej nie odczytano tych naszych liścików głośno. Chociaż tyle dobrego.
Tina mówi, żeby się nie przejmować, że nic takiego się nie stało.
Ale to NIE JEST nic takiego. W głowie mi się nie mieści, że ciągnę za sobą w dół
swoich przyjaciół. To okropne, muszę PRZESTAĆ.
W każdym razie nie mogą mi zakazać pisania w czasie LUNCHU. Nawet jeśli robię to
w swoim zeszycie do chemii.
Chociaż bardzo trudno jest pisać, kiedy Lana co kilka chwil mnie trąca i mówi:
- Zaraz, więc Gupta powiedziała ci, że musisz bardziej się starać, jeśli chcesz dostać
się na studia? O mój Boże, przecież to bardzo łatwo da się załatwić. Zapisz się do Spirit
Squad. Serio, my NIC nie musimy robić. Tylko co jakieś pięć tygodni organizujemy kiermasz
dobroczynny. Och, wiem! Możesz dołączyć do Hola - Klubu Hiszpańskiego! Po prostu
siedzimy sobie i oglądamy filmy po hiszpańsku. Na przykład ten, w którym faceci walczą na
śmierć połciami szynek. No cóż, w klasie tego filmu nie oglądaliśmy, bo było w nim za dużo
seksu. Z Trishą obejrzałyśmy go w domu na dodatkowy stopień. Ach, i jest jeszcze komitet
taneczny! Teraz pracujemy nad Balem Różnic Kulturowych! W tym roku będzie
rewelacyjnie, może uda nam się na odmianę zamiast DJ - a zatrudnić prawdziwą kapelę! I jest
jeszcze pomaganie w lekcjach. Ja pomagam w lekcjach takiej naprawdę słodkiej
drugoklasistce. Nauczyłam ją robić równe kreski eyelinerem.
A ja odpowiadam tylko:
- Hm. Wiesz, ja i tak mam dość roboty z tytułu swoich książęcych obowiązków. I
piszę dla szkolnej gazety.
- Racja - stwierdziła Lana. - Hej, a co sądzisz o tym brokacie? Na moich paznokciach?
Kiedy moje życie zamieniło się w coś takiego?
A, racja, pamiętam. Tego dnia, kiedy chłopak mnie rzucił, a ja straciłam wszelką
ochotę do życia.
WTOREK, 21 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
Dobra, tu nie mogą mnie powstrzymać od pisania, bo:
A) I tak nikt nie wie, co powinnam robić na tej głupiej lekcji, biorąc pod uwagę, że nie
mam żadnych rozwiniętych zainteresowań.
B) Pani Hill i tak tu nie ma. Na eBay musi trwać jakaś aukcja, którą usiłuje wygrać,
czy coś, bo siedzi w pokoju nauczycielskim.
W każdym razie właśnie zdarzyło się coś niesamowicie dziwnego. Po lunchu poszłam
do łazienki dla dziewczyn i kiedy myłam ręce, Lilly wyszła z jednej z kabin i TEŻ zaczęła
myć ręce.
Totalnie mnie ignorowała, jakbym w ogóle nie istniała. Tylko gapiła się na siebie w
lustrze.
Nie wiem, co mnie napadło. Nagle poczułam, że dłużej już tego nie zniosę.
Zakręciłam kran, złapałam parę papierowych ręczników i wycierając ręce O MAŁY WŁOS
nie powiedziałam: Wiesz co, Lilly? Możesz mnie ignorować, ile ci się żywnie podoba, ale to
nie zmieni faktu, że nie masz racji. JA NIE SPOWODOWAŁAM waszego zerwania z J.P. I
WCALE z nim nie chodzę. Jesteśmy TYLKO przyjaciółmi. W głowie mi się nie mieści, że po
tych wszystkich latach przyjaźni w ogóle możesz coś takiego sobie o mnie POMYŚLEĆ. A
poza tym wiesz, że kocham twojego brata, mimo że teraz jesteśmy wyłącznie przyjaciółmi.
Ale nie powiedziałam.
Nie powiedziałam ani słowa.
Bo niby dlaczego miałam coś mówić? Dlaczego to JA miałabym robić pierwszy krok,
kiedy nie zrobiłam nic złego? To ONA postanowiła się do mnie nie odzywać, kiedy to MNIE
dopadło wielkie osobiste cierpienie. Czy ona choć na chwilę zastanowiła się, że może teraz
przydałaby mi się przyjazna dusza? Czy jej w ogóle przyszło do głowy, że to nie jest
najlepszy moment, żeby fundować mi ciche dni?
Bo wydaje mi się, że ile razy w moim życiu rozgrywa się jakiś osobisty dramat - kiedy
odkryłam, że jestem księżniczką, kiedy jej brat mnie rzucił - Lilly odwraca się do mnie ple-
cami.
Ale Lilly musiała się zorientować, że mam ochotę coś powiedzieć, bo rzuciła mi
wyjątkowo wredne spojrzenie. A potem opłukała ręce, zakręciła kran, też złapała parę
ręczników, wyrzuciła je do kosza - takim samym ruchem, jakim, zdaje się, cisnęła do śmieci
naszą przyjaźń - i wyszła bez jednego słowa.
Niewiele brakowało, a pobiegłabym za nią. Naprawdę. O mało za nią nie pobiegłam i
nie powiedziałam, że przepraszam za wszystko, co mogłam zrobić, i że wiem, że jestem
dziwadłem, ale naprawdę próbuję coś z tym zrobić. Niemal powiedziałam: Słuchaj, chodzę na
terapię. Jesteś zadowolona? Doprowadziłaś mnie do tego, że chodzę na terapię!
Ale, po pierwsze, wiem, że to nieprawda. Nie trafiłam na terapię przez Lilly ani przez
Michaela, ani przez nikogo innego, tylko przez Wielką Dziurę.
A co, jeśli powiedziałaby Michaelowi? Potem on by sobie pomyślał, że jestem tak
zdruzgotana po naszym rozstaniu, że mam aż myśli samobójcze.
Których nie miewam.
Jestem po prostu smutna. Doktor Bzik tak powiedział.
Pozwoliłam jej odejść. I nie powiedziałam ani jednego słowa.
A teraz siedzę tu, na RZ, i patrzę, jak gawędzi sobie z Perin na temat tej inicjatywy z
wieżami telefonii satelitarnej.
I wiecie co? Nie jestem wcale pewna, czy jeszcze chcę mieć taką przyjaciółkę. Bo
nawet Lana Weinberger jest LEPSZĄ przyjaciółką niż kiedykolwiek była nią Lilly. Z Laną
człowiek przynajmniej wie, na czym stoi. To prawda, że jest całkowicie zaabsorbowana sobą i
płytka. Ale przynajmniej nie usiłuje udawać, że jest kimś innym. W przeciwieństwie do nie-
których osób.
Boże, będę miała STRASZNIE DUŻO do omówienia z doktorem Bzikiem w piątek.
WTOREK, 21 WRZEŚNIA, 16.00,
U CHANEL
Kiedy poszłam do niej po odbiór swojego pamiętnika, dyrektor Gupta powiedziała do
mnie takim wielce znaczącym tonem:
- Mia, POROZMAWIAJMY.
Musiałam więc usiąść i wysłuchiwać jej gadaniny o tym, jaką jestem bystrą
dziewczyną, ile mam różnych cennych zalet - że to szkoda, iż zrezygnowałam z udzielania się
w samorządzie uczniowskim i że w tym roku nie biorę większego udziału w zajęciach
pozalekcyjnych. Uczelnie, powiedziała, zwracają uwagę na inne rzeczy poza stopniami i
opiniami nauczycieli. Chcą, żeby kandydaci na studia mieli też inne, pozaakademickie
zainteresowania.
Lana miała totalną rację z tym Hola.
- Mia - ciągnęła dyrektor Gupta. - W tym semestrze nie byłaś na ani jednym kolegium
redakcji gazety.
Miałam nadzieję, że tego nie zauważyła.
- Jak na razie to trochę trudny semestr dla mnie.
- Wiem - przytaknęła dyrektor Gupta. Za szkłami okularów jej oczy były dość
łagodne. Chociaż raz. - Widać, że ostatnio masz wiele zmartwień. Ale nie możesz się tak
opuszczać we wszystkim z powodu jakiegoś chłopaka, Mia.
Przerażona, wytrzeszczyłam na nią oczy. Nie wierzyłam, że ona jest w stanie coś
takiego POWIEDZIEĆ.
- Nie opuszczam się - wyjąkałam. - To nie ma nic wspólnego z Michaelem. To znaczy,
owszem, smutno mi, że zerwaliśmy. Ale, to tylko... Dzieje się poza tym o wiele więcej.
- Naprawdę martwi mnie to - powiedziała dyrektor Gupta - że, jak mi się zdaje, ze
starych przyjaźni też zrezygnowałaś. Zauważyłam, że już nie siedzisz przy lunchu z Lilly
Moscovitz.
- To ONA nie siedzi ze mną - sprostowałam oburzona. - To nie ja...
- Zauważyłam również, że zamiast tego spędzasz czas w towarzystwie Lany
Weinberger. - Usta dyrektor Gupty zacisnęły się tak samo, jak u mojej mamy, kiedy jest na
coś wściekła. - I chociaż muszę przyznać, że cieszy mnie, że ty i Lana już sobie nie skaczecie
do oczu, nie mogę przestać się zastanawiać, czy to naprawdę osoba, z którą aż tak wiele cię
łączy...
Teraz, kiedy mam biust, mnóstwo mnie z nią łączy. Ona wie WSZYSTKO o
sposobach zakrywania sterczących sutków.
Oraz o tym, jak je eksponować, kiedy trzeba.
- Pani dyrektor, naprawdę doceniam pani zaangażowanie - oświadczyłam. - Ale musi
pani pamiętać o jednym.
Spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.
- Tak?
- Jestem księżniczką. Dostanę się na każdą uczelnię, na jaką złożę papiery, bo uczelnie
będą się przechwalać, że uczy się u nich na pierwszym roku dziewczyna, która pewnego dnia
będzie rządziła całym państwem. Więc to naprawdę bez znaczenia, czy dołączę do Klubu
Hiszpańskiego albo do Spirit Squad, czy coś. Ale... - Pomachałam do niej swoim
pamiętnikiem. - Dzięki za troskę.
Kiedy tylko wyszłam z gabinetu doktor Gupty, rozdzwoniła się moja komórka, a ja
spojrzałam na nią i zobaczyłam, że to Grandmère.
Super. Ten dzień nie mógł się jeszcze lepiej potoczyć.
- Amelio? - powiedziała śpiewnie, kiedy odebrałam. - Co cię zatrzymuje? Ja
CZEKAM.
- Grandmère? Ale o co ci chodzi? W tym tygodniu nie mamy lekcji etykiety,
zapomniałaś?
- Wiem o tym. Czekam na ciebie pod szkołą w limuzynie. Dzisiaj jedziemy do Chanel
znaleźć coś, co będziesz mogła włożyć na tę piątkową galę. Zapomniałaś?
Tak, zapomniałam. Ale jaki miałam wybór? Żadnego.
Więc siedzę teraz u Chanel.
Personel bardzo się ucieszył moimi nowymi wymiarami. Głównie dlatego, że nie będą
już musieli zbierać zaszewek na biuście w każdej sukience, którą wybierze dla mnie
Grandmère.
Kostium, jaki dla mnie znalazła na tę galę, jest całkiem niezły. Wreszcie pozwala mi
nosić coś czarnego.
- Twój pierwszy kostium Chanel - mruczy co chwila i wzdycha. - Jak ten czas leci! A
zdaje się, że zaledwie wczoraj byłaś czternastolatką o podrapanych kolanach, która przyszła
do mnie, nie mając nawet pojęcia, jak używać widelca do ryb! A teraz, spójrz tylko na siebie!
BIUST!
I co jeszcze? Nigdy nie miałam podrapanych kolan.
A potem Grandmère wręczyła mi mowę, którą kazała dla mnie napisać. Na tę galę.
Chyba darowała sobie pomysł, żebym sama napisała wystąpienie. Zdecydowała się wynająć
byłą autorkę przemówień prezydenckich i poleciła jej stworzyć dwudziestominutowe
wystąpienie na temat systemu kanalizacyjnego Genowii. Najwyraźniej ta zatrudniona przez
nią autorka jest bardzo sławna i to ona napisała pewne słynne przemówienie o „tysiącu
świetlnych punktów”.
Chyba musiała kiedyś pisać dla Star Trek: Następne pokolenie czy coś.
Grandmère mówi, że mam się nauczyć przemówienia na pamięć, żeby wypadło
bardziej „spontanicznie”.
Dobrze chociaż, że czekając na przymiarkę nowego kostiumu, mogę sobie poczytać.
Ale nie czytam swojej przemowy. Bo Grandmère poszła poszukać jakiejś sukni dla
siebie na galę. Zaproszono ja jako moją „osobę towarzyszącą”. Wiem, że ma nadzieję, że nas
OBIE poproszą o złożenie przysięgi członkowskiej.
Co zresztą nie byłoby takie złe. Wtedy mogłabym powiedzieć dyrektor Gupcie, że
mam jednak jakieś zajęcia pozalekcyjne, które można dopisać na moim podaniu na studia. To
ją uszczęśliwi.
W każdym razie wuj księżniczki Amelii nie wysiedział długo poza pałacem, kiedy już
go z niego wyrzuciła. To dlatego, że nie zostały już żadne straże, bo strażnicy też zachorowali
na zarazę. Wuj wrócił i ciągle powtarzał Amelii, że traci wielkie sumy pieniędzy, nie
zezwalając na opuszczanie portu statkom eksportującym genowiańską oliwę z oliwek. A także
nie domagając się, żeby ludność Genowii nadal wpłacała należną jej dziesięcinę, chociaż
ludzie nie mieli żadnych pieniędzy, bo wszyscy zachorowali na zarazę i nie mogli pracować.
Ale to wuja Francesco nie obchodziło. Cały czas powtarzał, że ona nie ma pojęcia, co
robi, bo jest tylko dziewczyną, i że doprowadzi ród Renaldich do bankructwa oraz że
przejdzie do historii jako najgorsza władczyni Genowii.
Jak na ironię, to właśnie ON na koniec zasłużył sobie na to wyróżnienie.
W każdym razie Amelia kazała się wujowi odczepić. Wiedziała, że ratuje ludziom
życie. Bo dzięki jej inicjatywom zgłaszano coraz mniej przypadków choroby.
Ale dla niej było już za późno. Bo zauważyła u siebie pierwszą krostę.
Postanowiła nie wspominać o tym wujowi. Bo Amelia wiedziała, że po jej śmierci on
zdobędzie to, czego chciał - czyli tron, jedyną rzecz, która go interesowała. Nie obchodziło
go, że nie będzie miał kim rządzić. On tylko chciał jej pieniędzy. I korony.
Ale ona nie zamierzała się poddawać. Bo musiała zrobić jeszcze jedno.
Straszna szkoda, że Grandmère wróciła i NIE CHCE SIĘ NA MOMENT
PRZYMKNĄĆ, WIĘC NIE MOGĘ SIĘ DOWIEDZIEĆ, CO TO TAKIEGO!
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE
O mój Boże! To takie smutne! Księżniczka Amelia totalnie umarła!
To znaczy, ja wiedziałam, że zachorowała.
I, oczywiście, wiedziałam, że umrze.
Ale to było takie... traumatyczne! Ona była tam kompletnie j sama! Na koniec nie było
przy niej nikogo, kto by jej chociaż podał chusteczkę higieniczną, bo wszyscy inni pomarli
(pomijając wuja, ale ten trzymał się z daleka, bo nie chciał się od niej zarazić).
Poza tym w tamtych czasach nie mieli jeszcze chusteczek higienicznych.
To wszystko jest takie... straszne.
Nie chodzi mi o chusteczki, ale o tę samotność.
Teraz nie mogę przestać płakać. Jest super. Bo muszę rano wstać i jechać do szkoły.
Nie wiadomo po co. I czuję się tak, jakby mnie ktoś znów popychał w głąb tego dołu.
Nawet nie wiem, po co ja się w ogóle wysilam. Bo przyjrzyjcie się faktom:
Rodzisz się.
Przez jakiś czas sobie żyjesz.
A potem umierasz, twój wuj przejmuje tron, pali wszystkie rzeczy po tobie, i robi co w
jego mocy, żeby zaginął wszelki ślad po dwunastu dniach twojego panowania, a potem staje
się najpaskudniejszym księciem wszech czasów.
Amelii udało się przynajmniej uchronić pamiętnik, który - jak napisała na paru
ostatnich stronach - zamierzała odesłać razem ze swoim portretem na przechowanie do
klasztoru, w którym była - stosunkowo - szczęśliwa. Napisała: „Zakonnice będą wiedziały, co
z nimi zrobić”.
Udało jej się ocalić od spalenia jeszcze coś - pomijając Agnes - Claire, która, jak
myślę, dożyła swoich dni szczęśliwa i najedzona myszami w klasztorze, do którego
najwyraźniej trafiły rzeczy jej pani, potem znów odesłane przez obowiązkowe zakonnice do
genowiańskiego pałacu i zgodnie z życzeniem Amelii przekazane parlamentowi, który...
...je zignorował.
Zakładam, że zignorowali jej pamiętnik, bo wszyscy doszli do wniosku, że taka
szesnastolatka nie może mieć nic do powiedzenia.
Poza tym wuj raczej nie ułatwiał parlamentowi życia, zamierzając co do grosza wydać
zasoby genowiańskiego skarbca. Więc raczej nie mieli czasu, żeby zajmować się czytaniem
pamiętnika jakiejś zmarłej księżniczki.
W każdym razie, ta druga rzecz, którą udało się Amelii ocalić, to była jedyna
zapasowa kopia tego dokumentu, który napisała i podpisała w obecności świadków -
cokolwiek by to było. Pisze, że ukryła pergamin „gdzieś blisko własnego serca, gdzie jakaś
kolejna księżniczka odnajdzie go i wypełni swoją powinność”.
Tyle że, jeśli umiera się na zarazę, to chować coś na własnym sercu nie jest dobrym
pomysłem.
Bo wuj pali twoje zwłoki na stosie pogrzebowym.
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
Lana przed chwilą rzuciła przy lunchowym stole niewielką bombę masowego rażenia.
Rzuciła ją, a potem wzruszyła ramionami, jakby nic się nie stało. Ale mam wrażenie, że ona
taka już bywa.
- Jak długo TO już trwa? - spytała, machając palcami w stronę stolika, przy którym
siedziała Lilly z Kennym Showalterem i innymi.
Popatrzyłam w tamtą stronę.
- Lilly nie odzywa się do mnie z paru powodów. Po pierwsze i chyba najważniejsze,
obwinia mnie za to, że J.P. ją rzucił...
- Hej! - zaprotestował J.P. - Ja jej nie rzuciłem! Ja tylko powiedziałem, że moim
zdaniem będzie lepiej, jeśli zostaniemy przyjaciółmi.
- Tak. Jak paru innych, których znam. Po drugie - informowałam Lanę - Lilly jest zła,
bo nie zgodziłam się kandydować do samorządu szkolnego. Chociaż ja nigdy nie chciałam
być przewodniczącą samorządu, bo ONA miała na to ochotę. Po trzecie, ona...
- Ja nie pytam o to, jak długo się ze sobą kłócicie - powiedziała Lana, przewracając
oczami. - Chodziło mi o to, ile czasu już się puka z tą tyką?
Czasami trudno jest zrozumieć, o czym właściwie Lana mówi, bo ona używa takiego
slangu, którego nie zna nikt przy naszym stoliku (pomijając Trishę Hayes i Shameekę, która
też należy do tej samej paczki).
- Tyką? - powtórzyłam.
- Puka? - dodała Tina.
Lana przewróciła oczami i powiedziała:
- Od jak dawna Lilly Moscovitz sypia z Panem Nauka Atomowa?
Aż upuściłam swoje taquito z wołowiną i serem.
- CO?! - zawołałam. - Lilly i KENNY?
Ale Lana tylko zamrugała swoimi superprzedłużonymi i pogrubionymi tuszem
rzęsami i powiedziała:
- Stara... Mówiłam ci, że widziałam, jak się lizali w Around the Clock w ostatni
weekend.
- Powiedziałaś, że Lilly całowała się z jakimś NIN JA - stwierdziłam. - A nie z
KENNYM. Kenny Showalter to nie ninja.
- Nie - zgodziła się Lana, żując swoją roladkę z awokado i tuńczykiem, które
specjalnie sobie zamówiła na lunch, bo szkolna stołówka nie serwuje sushi. - Zdecydowanie
to był ten sam facet.
- Totalnie - potwierdziła Trisha. - Wszędzie bym rozpoznała to wystające jabłko
Adama. Strasznie mu wtedy podskakiwało.
Tina i ja wymieniłyśmy zaszokowane spojrzenia. A potem Tina rzuciła oskarżycielskie
spojrzenie swojemu chłopakowi.
- Boris - powiedziała. - Czy facet, z którym Lilly się całowała w swojej kuchni, to był
KENNY?
Boris się stropił.
- Ciężko powiedzieć. Stał do mnie tyłem. A wszyscy ci ludzie od tajskiego boksu bez
koszulek wyglądają tak samo.
- O mój Boże! - zawołała Tina. - To BYŁ Kenny! Boris! Zupełnie niepotrzebnie
zdenerwowałeś Mię. Ona myślała, że Lilly z rozpaczy po tym, jak rzucił ją J.P., zaczęła się
zadawać z przypadkowymi facetami z sekcji boksu tajskiego, a tymczasem to był cały czas
Kenny!
- Ja jej nie rzuciłem - zaprotestował J.P.
Ale Boris zrobił znudzoną minę.
- A kogo to w ogóle obchodzi? - zapytał. - I kiedy tu się znów zrobi NORMALNIE?
Przy słowie NORMALNIE spojrzał na Lanę i Trishę.
Oczywiście, nikt tego nie zauważył. Poza J.P., który się do mnie uśmiechnął. J.P. ma
NAPRAWDĘ miły uśmiech.
Nie, żeby to miało z tym wszystkim coś wspólnego.
W każdym razie najpierw powiedziałam:
- Ale Lilly zdołałaby bez najmniejszego trudu złamać Kenny'emu kark udami,
zupełnie jak Daryl Hannah w Blade Runnerze.
Potem jednak przypomniałam sobie, że od boksu tajskiego Kenny zaczął trochę
nabierać mięśni.
No cóż. Bardzo się ze względu na nią cieszę. Naprawdę. Bo skoro ona jest szczęśliwa,
to i ja jestem szczęśliwa.
Ale mimo wszystko... KENNY SHOWALTER???
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
CHEMIA
Nic mnie nie obchodzi zakaz pisania na lekcjach: MUSZĘ to zanotować.
Nie mogłam już tego dłużej znieść. MUSIAŁAM zapytać Kenny'ego, co się dzieje
między nim a Lilly.
No więc zagaiłam:
- Kenny... To prawda, że ty i Lilly ze sobą chodzicie? Bo jeśli tak, to chciałabym,
żebyś wiedział, że tworzycie naprawdę ładną parę.
(Kłamstwo. Ale od kiedy to w ogóle mówię prawdę?)
W każdym razie Kenny zupełnie nie docenił mojej uprzejmej uwagi. Powiedział:
- Mia! Ja cię bardzo proszę! Jestem w trakcie fazy neutralizowania kwasu!
Więc wtedy powiedziałam:
- Dobra, przepraszam, że się odezwałam.
I wróciłam na swój stołek, żeby to zapisać.
A sekundę temu J.P. usiadł obok mnie i powiedział:
- No więc jak, wybaczyłaś mi już?
A ja spytałam:
- Czy co ci wybaczyłam?
A on na to:
- Że złamałem serce Lilly. Teraz, kiedy znów odnalazła miłość, jakby to ujęła Tina.
Roześmiałam się i oświadczyłam:
- J.P, nieważne, nigdy cię nie obwiniałam za to, co zaszło z Lilly. Nic na to nie
poradzisz, że nie mogłeś na jej uczucie odpowiedzieć tym samym.
Chociaż mógł jej tak długo nie zwodzić. Ale tego głośno nie powiedziałam.
- Cieszę się, że myślisz w ten sposób, Mia - rzekł J.P. - Bo jest coś, co już od dawna
zamierzałem ci powiedzieć, ale za każdym razem dzieje się coś, co mi przerywa, więc
powiem ci to teraz, chociaż może nie jest to najlepszy mo...
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
SIEDEMDZIESIĄTA PIĄTA WSCHODNIA ULICA,
APEL EWAKUACYJNY LIAE
O mój Boże.
O mój Boże.
J.P. jest we mnie zakochany.
A poza tym wysadziliśmy szkołę w powietrze.
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
SZPITAL LENOR HILL, IZBA PRZYJĘĆ
Mówiąc prawdę, sama wtedy nie wiedziałam, co najpierw opisywać.
No bo, nie wiedziałam, co mną bardziej wstrząsnęło - czy to, że jak się okazuje, J.P.
się we mnie zakochał, czy to, że wszyscy omal nie zginęliśmy w efekcie eksperymentu
Kenny'ego, który usiłował wyprodukować - przy naszej niewiedzy - substancję używaną jako
wypełniacz ręcznych granatów w czasie II wojny światowej, o bardzo wysokim
współczynniku deflagracji, co, mówiąc prościej, oznacza, że STRASZNIE ŁATWO
WYBUCHA.
A nam nie wolno było tego robić! Pan Hopkins nie zdawał sobie sprawy, że właśnie to
robimy, bo Kenny mu powiedział, że produkujemy azotan celulozy, czyli substancję podobną
do tej, z której wykonuje się błony fotograficzne.
A nie nitroskrobiowy materiał WYBUCHOWY!
Pielęgniarki z izby przyjęć co chwila zapewniają mnie, że Kenny'emu brwi kiedyś
odrosną.
Ja miałam więcej szczęścia. Trafiłam na izbę przyjęć wbrew swoim protestom - nic mi
nie dolega. Wysłali mnie tu tylko po to, żeby uniknąć ewentualnej sprawy sądowej, jestem
tego pewna. Ja tylko na chwilę straciłam dech. A to dlatego, że tuż przed wybuchem Kenny
ryknął:
- Wszyscy na ziemię!
A wtedy J.P. zrzucił mnie ze stołka i nakrył własnym ciałem, więc wszystkie te
płonące szczątki poleciały na niego, a nie na mnie.
A zdarzyło się to, mogłabym dodać, tuż po tym, jak powiedział do mnie: „Bo jest coś,
co już od dawna zamierzałem ci powiedzieć, ale za każdym razem dzieje się coś, co mi
przerywa, więc powiem ci to teraz, chociaż może nie jest to najlepszy moment. Wiem, że
zaraz się zdenerwujesz, bo właśnie tak zawsze reagujesz. Więc odłóż to swoje pióro i
posłuchaj mnie”.
I to wtedy spojrzał tymi swoimi niebieskimi oczami w moje szare i powiedział, bardzo
żarliwym tonem, nie odwracając wzroku:
- Mia, zakochałem się w tobie. Wiem, że do tej pory byliśmy tylko przyjaciółmi -
dobrymi przyjaciółmi - ale chcę czegoś więcej. I myślę, że ty też tego chcesz.
I dokładnie wtedy Kenny ryknął, że mamy paść na ziemię. A J.P. rzucił się na mnie.
Na szczęścia dla J.P, Lars BŁYSKAWICZNIE dorwał gaśnicę - pewnie żeby
zadośćuczynić za to, że to nie on zdążył jako pierwszy nakryć mnie swoim ciałem, za co
przecież płacą jemu, a nie J.P. - i zgasił płomienie, które pojawiły się na swetrze J.P. Nawet
się nie zdążył poparzyć, bo nasze szkolne mundurki są zrobione w większości ze sztucznych
włókien, które się nie palą. Płomienie nie zdążyły poparzyć mu skóry tylko osmaliły wycięcie
swetra.
Ale wszyscy musieliśmy potem uciekać przed skłębioną chmurą oparów dwutlenku
azotu. I to nie tylko z pracowni chemicznej. Z całej szkoły.
Dobrze, że na zewnątrz nie było mrozu (przypłynął do nas jakiś wyjątkowo chłodny
front znad Kanady i w mieście jest niesamowicie zimno, jak na wrzesień), bo przecież nikt z
nas nie miał kurtek ani nic. Ha ha.
Właśnie weszła jedna z pielęgniarek i powiedziała, że to wszystko pokazują na New
York One - zdjęcia na żywo z helikoptera całego rozdygotanego tłumu stojącego pod Liceum
imienia Alberta Einsteina i tych wszystkich wozów straży pożarnej, i karetek migających
światłami, i tak dalej.
Ale do szpitala zabrane zostały tylko trzy osoby: J.P., Kenny i ja.
Dyrektor Gupta dopadła mnie tuż przed zatrzaśnięciem drzwi karetki. Zaczęła mówić:
- Mia, chcę cię jak najszczerzej zapewnić, że zamierzam zbadać tę sprawę dogłębnie.
Showalter nie uniknie kary...
Stwierdziłam, że moim zdaniem nie mieć wcale brwi to już wystarczająca kara. Ale
dyrektor Gupta już pognała do karetki J.P., żeby powtórzyć to samo.
To było z jej strony bardzo sprytne posunięcie, bo słyszałam, że tata J.P. to TOTALNY
pieniacz.
To zabawne, że nikt nie powiedział ani słowa o tym, że J.P. i ja byliśmy partnerami
Kenny'ego w laboratorium i nie próbowaliśmy zapobiec wysadzeniu przez niego szkoły w
powietrze. Tyle że my oboje jesteśmy tak beznadziejni z chemii, że nie mieliśmy zielonego
pojęcia, co on usiłuje zrobić.
Kenny zarzeka się, że nie miał zamiaru wysadzać pracowni chemicznej. Twierdzi, że
chciał się tylko przekonać, jak taką syntezę nitroskrobiową przeprowadza się w warunkach
laboratoryjnych. Nie ma pojęcia, w jaki sposób to się wyrwało spod kontroli. Mówi, że
zaledwie parę sekund wcześniej preparat był zupełnie stabilny... A potem nagle ŁUB UDU.
Jeśli mam być szczera, trochę się cieszę, że preparat Kenny'ego wybuchł. Uratowało
mnie to przed koniecznością udzielenia jakiejś odpowiedzi na totalnie szokujące słowa J.P,
jakoby był we mnie zakochany.
W co, prawdę mówiąc, trudno mi uwierzyć. Przecież zaledwie dwa tygodnie temu on i
Lilly byli jak najbardziej stałą parą.
Oczywiście były między nimi nieporozumienia. To znaczy, Lilly się martwiła, że J.P.
nigdy nie powiedział: „Ja też”, kiedy mu mówiła, że go kocha.
Ale on to już WYJAŚNIŁ. Wyjaśnił, że nigdy czegoś takiego do niej nie czuł i że
zerwał właśnie dlatego, że zrozumiał, że jest wobec niej nie w porządku. Postąpił słusznie...
Nawet jeśli ona go teraz za to nienawidzi.
I mnie też, za to, że nadal się z nim przyjaźnię.
Ale to nie znaczy - mimo tej szalonej teorii Tiny, że J.P. od samego początku się
kochał we mnie, a nie w Lilly - że on NAPRAWDĘ przez ten cały czas był we mnie
zakochany. J.P. wyjaśnił - kiedy Lars tłumił płomienie na jego plecach - że uczucia wobec
mnie zaczęły pojawiać się stopniowo i że zdecydował się w ogóle o nich wspominać tylko
dlatego, że nie mógł znieść mojego smutku z powodu Michaela.
- J.P.! - sapnęłam. Trudno mi było mówić, skoro nawet oddechu nie byłam w stanie
złapać przez te wszystkie toksyczne opary. - Porozmawiamy o tym później, dobrze?
- Ale ja naprawdę muszę ci o tym powiedzieć teraz - upierał się J.P.
- KSIĘŻNICZKO, W NOGI! - ryknął Lars. Bo w tym momencie ta chmura trującego
gazu zaczęła nas ogarniać.
Ponieważ mnie i J.P. zabrano do szpitala w osobnych karetkach, miałam chwilę, żeby
się nad tym - w pewnym sensie - zastanowić i zdecydować, co z tym wszystkim zrobię.
Jestem prawie pewna, że nic.
Wiem, że doktor Bzik by tego nie pochwalił. Chciałby, żebym zrobiła to, czego się
boję najbardziej. Ale ja nie mogę. Dopiero co przeżyłam zerwanie ze swoim chłopakiem - w
którym nadal jestem beznadziejnie zakochana! Nie mogę tak szybko rzucić się w kolejny
związek!
Zresztą ja nie czuję tego samego do J.P. Kiedy go wącham, nie rośnie mi poziom
oksytocyny. Kiedy go powąchałam tamtego wieczoru, gdy mnie przytulił, nie poczułam... nic.
Pachniał tylko tym płynem do płukania tkanin.
A to zupełnie coś innego, więc kiedy obejmuje mnie Michael...
Michael pachnie nie BYLE JAKIM mydlanym zapachem. Ta niepowtarzalna
kompozycja powstaje wskutek reakcji skóry Michaela - i tylko Michaela - na
nieperfumowane mydło do ciała Dove. Mydło i proszek, w którym pierze swoje koszule, w
połączeniu z zapachem Michaela sprawia, że...
...że to jest najpiękniejszy zapach świata.
A co z NIM? Z J.P.? To znaczy, ile z tej nagle odkrytej „miłości” jest tylko reakcją na
wiadomość, że Lilly już się pocieszyła kimś innym? Wybór tego momentu jest jakiś taki po-
dejrzany. Bo dowiadujemy się w czasie lunchu, że Lilly chodzi z Kennym i ni stąd, ni zowąd
J.P. się nagle we mnie kocha? Dajcie spokój!
Mówi wprawdzie, że już od jakiegoś czasu usiłował mi to wyznać... Ale ja nie jestem
przekonana, bo aż do bardzo niedawna byłam przecież zajęta!
A J.P. wie, że jeszcze nie przebolałam Michaela. Musi wiedzieć, że jest spore
prawdopodobieństwo, że NIGDY go nie przeboleję. A w najlepszym wypadku przez długi,
długi czas. Nie byłby na tyle niemądry, żeby zakochiwać się we mnie, wiedząc, że może
nigdy nie zdołam odwzajemnić jego uczuć...
A przynajmniej nie przed maturalną klasą.
No i dobrze, w tej chwili J.P. swoim wyglądem przypomina Doktora z Bajki, bo w
szpitalu dali mu kitel, w który się przebrał z tego swojego nadtopionego swetra i nadpalonej
koszuli. Wygląda bardzo fajnie.
I uratował mi życie, i tak dalej...
ACH! Nie nadaję do tego, żeby w tej chwili się z tym uporać! Chcę tylko jechać do
domu i położyć się do łóżka, i spróbować dojść do tego, co czuję!
Nie chodzi o to, że o mało nie dałam się wysadzić w powietrze. Z TYM jakoś sobie
poradzę. W obecnej sytuacji ostatnie wydarzenie to NIC w porównaniu z upokorzeniami, na
które codziennie jestem narażona.
Ale to, że J.P. się we mnie kocha? To przedziwne! Dlaczego pomyślał sobie, że ja to
kiedykolwiek odwzajemnię? Bo nie odwzajemniam!
A przynajmniej wydaje mi się, że nie odwzajemniam. Bo ja go bardzo lubię. Jest
jednym z moich najbliższych przyjaciół - zwłaszcza teraz, kiedy Lilly się ode mnie odcięła.
Ale nie jest Michaelem.
Nie jest Michaelem.
Nie jest Michaelem.
Och, idzie lekarz...
ŚRODA, 22 WRZEŚNIA,
PODDASZE
Jestem w domu...
Nawet mnie nie obchodzi, że nie mam już telewizora. Tak przyjemnie jest położyć się
we własnym łóżku, gdzie nie wybuchną żadne nitroskrobie i żadni faceci nie będą mi
opowiadać, że się we mnie zakochali.
Wiecie co, można by pomyśleć, że po tym wszystkim, co mi się dziś przydarzyło,
wreszcie pozwolą mi się przeprowadzić do Genowii i tam uzupełnić wykształcenie. Dla
mojego własnego fizycznego i emocjonalnego bezpieczeństwa.
Ale nie. Pan G. właśnie mnie zawiadomił, że Alberta Einsteina wyczyszczą i
przygotują do otwarcie już jutro - włącznie z laboratorium chemicznym, które starannie
odkażono, no i oknami, w których wymieniono szyby, które wyleciały (przez te głupie
zakłady szklarskie pracujące na ekspres), więc idę do szkoły jak wszyscy inni.
No cóż, poza Kennym, który został zawieszony w prawach ucznia za to, że świadomie
wytwarzał materiały wybuchowe w pracowni. Kiedy protestowałam, że jeśli zawieszają
Kenny'ego, to powinni też zawiesić J.P. i mnie, jako jego partnerów na chemii, pan G.
spojrzał na mnie i powiedział:
- Mia. Pamiętasz, że usiłowałem pomóc ci nadrobić wszystkie zeszłotygodniowe
lekcje? Wierz mi, wiem, że ty i J.P. nie mieliście zielonego pojęcia, co się w tej pracowni
dzieje.
To było, no wiecie. Brutalne. Ale chyba jednak prawdziwe.
Wygląda na to, że Kenny'ego czeka teraz jego własne piętnaście minut sławy. Nie
będzie mógł na to liczyć, kiedy zacznie pracować dla tej samej firmy od robotycznego
ramienia do operacji chirurgicznych, gdzie pracuje Michael - kiedyś mnie przecież pytał, czy
nadawałby się do nich w charakterze pracownika. To, co stało się dzisiaj w szkole, jest
WSZĘDZIE: w telewizji i Internecie. Reporterzy nazywają Kenny'ego Beakerem - jak
asystenta tego szalonego naukowca z Muppetów (to wredne, bo Kenny w ostatnich czasach
naprawdę wyrabia sobie bicepsy. I jego usta to nie jest wielki ziejący otwór. A przynajmniej
nie tak bardzo, jak kiedyś) i ciągle pokazują jego zdjęcie, kiedy prowadzą go do karetki, a
włosy sterczą mu na czubku głowy takimi śmiesznymi kępkami.
To, w połączeniu z jego osmalonym laboratoryjnym fartuchem i opalonymi brwiami
faktycznie nieco go upodabnia do pewnej znanej mi księżnej wdowy - wcale nie żadnej
postaci z Muppetów.
Tyle razy mówiono już o tym na antenie, że jestem PEWNA, iż Michael musiał o tym
usłyszeć. W każdym artykule opisują J.P. jako wielkiego bohatera, który nakrył mnie
własnym ciałem i osłonił przed płomieniami.
I każdy artykuł nazywa go „nowym chłopakiem księżniczki Mii”.
Tak. Ładnie.
Aż się bałam sprawdzać, czy mam jakieś maile. Ale niepotrzebnie się martwiłam.
Michael nie napisał.
Za to w tej samej chwili, w której zobaczyła, że się loguję, odezwała się do mnie Tina.
I
LUVROMANCE
: O mój Boże, Mia! Widziałaś wiadomości?
G
R
L
OUIE
: Czy je WIDZIAŁAM? Ja w tych wiadomościach BYŁAM.
I
LUVROMANCE
: W głowie mi się to nie mieści! Biedny Kenny!
Zawiesili go!
G
R
L
OUIE
: No cóż, mimo wszystko WYSADZIŁ pracownię
chemiczną.
I
LUVROMANCE
: Wiem! Ale przecież nie zrobił tego specjalnie. Wiesz o
tym. Mam nadzieję, że to nie zostanie w jego aktach. To by mogło
trwale wpłynąć na jego szanse startu na studia!
G
R
L
OUIE
: Jestem pewna, że Kenny się jakoś z tego wykręci. Nie
zapominaj, że FAKTYCZNIE udało mu się wyprodukować domowej
roboty bombę. Nie byłabym zdziwiona, gdyby prosto ze szkoły trafił
do ABN.
I
LUVROMANCE
: Co to jest ABN?
G
R
L
OUIE
: T
O
... Nieważne. Posłuchaj, czy słyszałaś, co zaszło, ZANIM
wybuchły te nitroskrobie?
I
LUVROMANCE
: Chodzi ci o to, że J.P. zasłonił twoje ciało własnym,
żeby cię ochronić przed ścianą szalejących płomieni? Jasne! To takie
romantyczne!
G
R
L
OUIE
: Ugh, nie było żadnej ściany szalejących płomieni. Ale
chodzi mi o coś JESZCZE wcześniej. Tina... ON MI POWIEDZIAŁ,
ŻE MNIE KOCHA.
Iluvromance:
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
AAAAAAAAA AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
G
R
L
OUIE
: Ja wiem. Myślałam, że właśnie to powiesz.
I
LUVROMANCE
: MÓWIŁAM CI! MÓWIŁAM CI, ŻE ON CIĘ
KOCHA! WIEDZIAŁAM! O MÓJ BOŻE, JESTEŚCIE TAKĄ
ŚLICZNĄ PARĄ! OBOJE JESTEŚCIE TACY WYSOCY I JASNO-
WŁOSI, I NIEBIESKOOCY!!!!
G
R
L
OUIE
: Ja mam szare oczy.
I
LUVROMANCE
: NIEWAŻNE! No dobra, opowiedz mi wszystko. Jak on
ci to powiedział? Co powiedział? Jak się poczułaś? Pocałowaliście się
już? Dokąd pójdziecie na swoją pierwszą randkę? Albo... Zaraz. A
może przedstawienie Pięknej i Bestii to była wasza pierwsza randka?
Czy powiedział ci, KIEDY zrozumiał, że cię kocha? To było zanim
rzucił Lilly, prawda? WIEDZIAŁAM, że właśnie dlatego puścił ją
kantem. I teraz to już totalnie tłumaczy, czemu ona jest na ciebie taka
cięta.
O Boże!
G
R
L
OUIE
: OCZYWIŚCIE, że nie wiedział, że mu się podobam, kiedy
był z Lilly! Uważasz, że w ogóle brałabym pod uwagę chodzenie z
nim, gdybym wiedziała, że zawsze mu się podobałam i Lilly tylko
wykorzystywał do... Nieważne czego? No bo jaką byłabym
przyjaciółką, gdybym coś takiego zrobiła?
I
LUVROMANCE
: Aha. To znaczy, że... on NIE ZAWSZE cię kochał, nie
od tej pierwszej chwili, kiedy w zeszłym roku odezwałaś się do niego
w stołówce? I że ta cała sprawa z Lilly nie zdarzyła się TYLKO
dlatego, że ty byłaś już zajęta, a umawiając się z nią J.P., mógł łatwo
zbliżyć się do ciebie?
G
R
L
OUIE
: NIE! O mój Boże, Tina, jesteś pewna, że nie nawdychałaś
się tych oparów, które się ulatniały dzisiaj po południu?
I
LUVROMANCE
: Całkiem pewna. Wahim świetnie się spisał, wyciągając
mnie stamtąd. Właśnie ZA TO płaci mu tata. A więc, skoro J.P. nie
kochał się w tobie od chwili, kiedy po raz pierwszy w zeszłym roku
odezwałaś się do niego w szkolnej stołówce, to OD JAK DAWNA cię
kocha?
G
R
L
OUIE
: Powiedział, że to się zaczęło dziać całkiem niedawno, i że
próbował mi o tym powiedzieć, ale ciągle mu coś przeszkadzało. Ale
że chce, żebym o tym wiedziała, chociaż wie, że się tym zdenerwuję.
A potem pracownia chemiczna wybuchła.
I
LUVROMANCE
: O MÓJ BOŻE!
G
R
L
OUIE
: Ja wiem. Trochę się wystraszyłam. W pierwszej chwili
myślałam, że wreszcie eksplodował ten boiler z wodą. No wiesz,
zawsze mówią, że on się lada chwila rozleci...
I
LUVROMANCE
: NIE O TO MI CHODZI! CHODZI MI O TO, ŻE...
Mia, ja zawsze powtarzałam, że trzeba tylko odpowiedniej kobiety,
która dotrze do serca J.P. - do tej pory schowanego pod zimną, twardą
skorupą dla jego emocjonalnego bezpieczeństwa - a on się zamieni w
wulkan niczym niepowstrzymanej namiętności!
G
R
L
OUIE
: Tak. I co?
I
LUVROMANCE
: TO, ŻE JĄ ZNALAZŁ!!! I DLATEGO PRACOWNIA
CHEMICZNA EKSPLODOWAŁA!
Nie, no przesada. Czasem się zastanawiam, jakim cudem Tina trafiła na tyle
zaawansowanych zajęć. Nie chcę być wredna, ale...
Ale są granice.
G
R
L
OUIE
: Tina. Pracownia chemiczna eksplodowała, bo Kenny
syntetyzował nitroskrobię i najwyraźniej coś zrobił nie tak...
I
LUVROMANCE
: C
OŚ
zrobił nie tak, zgoda. Ale to dlatego, że tworzył
taki wybuchowy chemiczny związek w bezpośredniej bliskości J.P.,
który właśnie przyznawał się do swoich prawdziwych uczuć do ciebie,
kobiety, która wreszcie przebiła skorupę jego serca!
Ludzie! Szkoda, że nie mam tego swojego telewizora. Przydałoby mi się teraz parę
powtórkowych odcinków Potyczek Amy albo Joan z Arkadii, żeby jakoś ukoić skołatane
nerwy.
G
R
L
OUIE
: Tina, daj spokój. Namiętność J.P. do mnie nie spowodowała
dzisiejszego wybuchu w pracowni chemicznej.
I
LUVROMANCE
: Och, jasne, nie ma sprawy. Patrz na to w ten sposób -
totalnie nieromantycznie! Ale musisz przyznać, że to NIEZWYKŁY
zbieg okoliczności. No dobra, nieważne. I co mu odpowiedziałaś?
G
R
L
OUIE
: Kiedy J.P. na mnie wylądował? Powiedziałam: „Złaź,
przydusiłeś mnie i nie mogę oddychać”.
I
LUVROMANCE
: Nie! Wtedy, kiedy ci wyznał swoje prawdziwe
uczucia!
G
R
L
OUIE
: Och! Nie powiedziałam nic. Nie zdążyłam. Pracownia
wybuchła.
I
LUVROMANCE
: Racja. No ale później?
G
R
L
OUIE
: C
ÓŻ
, później byliśmy w karetkach. A potem na ostrym
dyżurze. A jeszcze potem przyjechali rodzice J.P. i go zabrali. I tyle.
I
LUVROMANCE
: Ale co powiedziałaś na to, że on cię kocha?
Powiedziałaś, że też go kochasz?
G
R
L
OUIE
: Oczywiście, że nie, Tina! Kocham Michaela!
I
LUVROMANCE
: T
O
jasne, że kochasz Michaela. Ale, Mia, nie obraź się
- ty i Michael nie jesteście już razem. Nie możesz tak go kochać do
skończenia świata. To znaczy MOŻESZ, oczywiście, tak jak Ross już
zawsze kochał Rachel w Przyjaciołach, ale... Ale co z balem
maturalnym?
G
R
L
OUIE
: N
O
CO z balem maturalnym?
I
LUVROMANCE
: Mia, z KIMŚ musisz iść na bal maturalny! Nie możesz
nie iść! Pewnie mogłabyś iść z innymi dziewczynami, tak jak Perin i
Ling Su... Ale zapomniałaś o naszej obietnicy? Że obie stracimy
dziewictwo w noc po naszym balu maturalnym?
W głowie mi się nie chciało pomieścić, że Tina porusza TERAZ ten temat.
G
R
L
OUIE
: Owszem, ale, Tina, to było, ZANIM MIŁOŚĆ MOJEGO
ŻYCIA Z TEGO MOJEGO ŻYCIA SOBIE POSZŁA.
I
LUVROMANCE
: Och! Wiem! I strasznie mi przykro, że między tobą a
Michaelem się nie ułożyło. Ale, Mia, nauczysz się znów kochać. A J.P.
naprawdę dobrze wygląda w smokingu. Nie słuchaj tego, co wygadują
nienawistnicy.
O co tym razem jej CHODZI? To nie jest ta Tina, którą znam - moja najwierniejsza,
najwytrwalsza stronniczka! Tina, którą znam, nigdy by mi nie powiedziała, że jeszcze
pokocham na nowo. Tina, którą znam, powiedziałaby mi, że mam być silna, że Michael
wkrótce się opamięta i wróci do mnie galopem na mlecznobiałym rumaku, prawdopodobnie
w zbroi, z przypiętym bukiecikiem ze stuprocentowo prawdziwych cyrkonii z Kay Jewellers...
Albo i nie. Bo czegoś takiego Michael nigdy, przenigdy by nie zrobił.
I nawet Tina - wpatrzona w gwiazdy, romantyczna Tina - zdaje sobie z tego sprawę.
Pewnie ja też powinnam się wreszcie sama przed sobą do tego przyznać.
G
R
L
OUIE
: Michael nigdy nie wróci, prawda, Tina?
I
LUVROMANCE
: Och, Mia! Oczywiście, że jeszcze może wrócić!
Pytanie tylko... Jeśli wróci, czy ty będziesz go w ogóle jeszcze
chciała? A może już o nim zapominasz... Mam nadzieję, że na rzecz
kogoś lepszego?
Oczy napełniły mi się łzami.
G
R
L
OUIE
: Tina, nikogo lepszego nie ma. Wiesz o tym.
I
LUVROMANCE
: A może jest! Nigdy nic nie wiadomo!
G
R
L
OUIE
: W każdym razie bez sensu ciągniemy tę rozmowę. On i tak
by mnie już nie chciał. Nie po tym, jak głupio się zachowałam.
I
LUVROMANCE
: Mógłby zechcieć! Nigdy nie wiesz! MÓWIŁAM ci, że
masz nienawistników nie słuchać!
G
R
L
OUIE
: Nienawistników? Jakich nienawistników? Dlaczego mi to
powtarzasz?
I
LUVROMANCE
: Och. Mia, nieważne, mówili mi, żebym cię nie
uprzedzała, ale moim zdaniem masz prawo o tym wiedzieć.
Rozumiesz.
G
R
L
OUIE
: Ale O CZYM TY W OGÓLE MÓWISZ?
I
LUVROMANCE
www.nienawidzemiithermopolis.com
GrLouie: Ach, to.
I
LUVROMANCE
: WIDZIAŁAŚ TĘ STRONĘ? WIESZ O NIEJ?
GrLouie: Jasne.
I
LUVROMANCE
: TO DLACZEGO NIE KAZAŁAŚ SWOJEMU TACIE,
ŻEBY ZAŁATWIŁ, ŻEBY JĄ ZLIKWIDOWALI?
G
R
L
OUIE
: Tina, mój tata faktycznie jest księciem, ale nie ma kontroli
nad Internetem.
I
LUVROMANCE
: Ale mógłby się poskarżyć dyrektor Gupcie.
G
R
L
OUIE
: Dyrektor Gupcie? Dlaczego JEJ? Co ONA ma z tym
wspólnego?
I
LUVROMANCE
: Skoro strona jest prowadzona przez kogoś z LiAE...
G
R
L
OUIE
: CO TAKIEGO?
Chociaż ledwie na oczy widziałam przez łzy, otworzyłam stronę
www.nienawidzemiithermopolis.com
. Tyle się działo w moim życiu, że od jakiegoś czasu nie
miałam okazji tam zaglądać.
Natychmiast się przekonałam, że zaniedbywanie tej strony było błędem. Bo od czasu
mojej ostatniej wizyty pojawiły się aktualizacje. SPORO aktualizacji.
Ktoś, kto tę stronę prowadził, uważnie śledził wszystkie moje kroki. I to naprawdę
WSZYSTKIE. Dzień, kiedy chciałam się napić z wodotrysku z wodą pitną w LiAE i woda
poleciała mi na twarz zamiast w usta? Odnotowany z radością. A kiedy potknęłam się w
nowych butach i wszystkie książki rozsypały mi się pod pracownią chemiczną? Odnotowane.
Kiedy w stołówce cały przód szkolnego mundurka oblałam sobie sosem sojowym? Pojawiło
się nawet zdjęcie... Kiepskie, bo najwyraźniej zrobione aparatem komórkowym.
Ale się pojawiło.
I ktoś, kto tę stronę prowadził, nie poprzestał na tym. Było tam mnóstwo porad co do
tego, jak mogłabym poprawić swój wygląd, żeby nie być fizycznie aż tak odrażająca. Na
www.nienawidzemiithermopolis.com
. powinnam zapuścić włosy (no cóż,
jasna sprawa) i przestać nosić zapinane na pasek buty na platformach, bo „góruje nad
wszystkimi, niczym jakaś supermodelka. A przynajmniej WYOBRAŻA sobie, że tak
wygląda. Szkoda, że nikt jej nie powiedział, że wygląda jak superpokraka”.
Miłe.
I wtedy łzy mi popłynęły z oczu. I nagle całe ciało zatrzęsło mi się od płaczu.
G
R
L
OUIE
: Tina, przepraszam cię, ale muszę już iść.
I
LUVROMANCE
: Mia? Wszystko w porządku? Nie bierzesz chyba tych
idiotyzmów POWAŻNIE, prawda?
G
R
L
OUIE
: Nie, oczywiście, że nie! Po prostu muszę już iść. Zadzwonię
do ciebie później.
I
LUVROMANCE
: Mia! Strasznie cię przepraszam, ale uznałam, że
powinnaś wiedzieć! Twój tata naprawdę mógłby zadzwonić do szkoły.
G
R
L
OUIE
: Cieszę się, że mi powiedziałaś. Serio. Dobranoc, Tina.
Iluvromance: Dobranoc...
ŚRODA. 22 WRZEŚNIA,
PÓŁNOC
Płakałam chyba z pół godziny - w łazience, przy zamkniętych drzwiach i odkręconym
kranie, żeby wszyscy myśleli, że tylko biorę prysznic i nie zawracali mi głowy pytaniami, co
się stało. Płakałam przed chwilą jeszcze bardziej rozpaczliwie niż kiedykolwiek przedtem.
Futerko Grubego Louie jest PRZEMOCZONE od tych wszystkich łez, które na nie spłynęły,
kiedy leżał u mnie na kolanach.
No dobra. Wcale nie leżał u mnie na kolanach. Trzymałam go tam na siłę, a on
próbował się wyrwać i żałośnie miauczał.
Nieważne! Jeśli w chwili szczególnej rozpaczy dziewczyna nie znajdzie pociechy
nawet u własnego kota, to po co tego kota w ogóle MA???
Tylko, że... To jest takie beznadziejne, wiecie? Ja NIE CHCĘ być tą dziewczyną. Tą
zapłakaną dziewczyną w stylu emo. Zanim się zorientuję, zacznę nosić przykrótkie dżinsy,
kłaść za dużo czarnego eyelinera i lakieru do paznokci i czytać powieści o wampirach.
Boże. Kiedy ja się wreszcie LEPIEJ poczuję? Kiedy się wydostanę z tej otchłani, z
której doktor Bzik OBIECAŁ mi pomóc wyleźć?
I to wszystko takie głupie, bo przecież wiem, jaką jestem SZCZĘŚCIARĄ. Przecież
nie mam żadnych PRAWDZIWYCH problemów, poza obowiązkami księżniczki. I tą sprawą
www.nienawidzemiithermopolis.com
Ale co z tego? O wielu ludziach wypisują w Internecie jakieś paskudne rzeczy.
Popatrzcie tylko na Rachel Ray, tę panią od programu Food Network. Jest wręcz cała
sieciowa społeczność poświęcona temu, jak bardzo ludzie jej nienawidzą, a ona przecież jest
totalnie urocza. Nie można brać sobie tego do serca. Nie wolno się tym przejmować. To tylko
daje nienawistnikom to, czego pragną - uwagę, za którą tak tęsknią.
A jeśli się poskarżę - jeśli powiem tacie, a on pójdzie do dyrektor Gupty w tej sprawie,
a ona dowie się, kto za tym stoi i wyrzuci tego kogoś ze szkoły (bo w Albercie Einsteinie
obowiązuje polityka zakazu napastowania ludzi, która ma za zadanie chronić uczniów), to co
dobrego z tego wyniknie?
Ten ktoś - kimkolwiek jest... Powiedzmy sobie szczerze, domyślam, kto to może być -
będzie mnie nienawidził jeszcze bardziej.
Właśnie.
No i co z tego, że chłopak mnie rzucił, a ja nadal się w nim kocham - i to tak bardzo,
że aż boli? Wielkie mi co. Na przestrzeni dziejów miliony dziewczyn zostały porzucone przez
swoich chłopaków. Nie należę do wyjątków. Parę tygodni temu w taki sam sposób porzucono
moją najlepszą przyjaciółkę.
A teraz facet, który ją rzucił, mówi, że się we mnie kocha.
Niezła zagwozdka.
Ale nie płaczę wcale przez to. Sama nie wiem...
A ten biedny J.P.! W głowie mi się nie mieści, że zostawiłam go w niepewności. To
znaczy nie dałam mu odpowiedzi ani na tak, ani na nie. Tylko go w pewien sposób... zignoro-
wałam.
Muszę mu coś powiedzieć, inaczej zrobi się niezręcznie.
Oczywiście, tak czy siak, będzie niezręcznie.
Ale on podjął jakieś ryzyko, wystawiając się na strzał. Jestem mu przynajmniej winna
tę zwykłą uprzejmość w postaci jakiejś odpowiedzi.
Tylko że... Ja nie wiem, co powiedzieć.
No nie wiem! To znaczy wiem. Nie kocham go - najwyraźniej.
Ale to nie znaczy, jak powiedziała Tina, że nie mogłabym się tego nauczyć. O ile sobie
na to pozwolę.
Jeśli sobie na to pozwolę, to całkiem możliwe, że mogłabym się nauczyć kochać J.P.
Tylko że, rozumiecie, w inny sposób niż kochałam Michaela.
Ale może nie powinnam podejmować decyzji w takiej sprawie po północy, po dniu,
kiedy o mało nie wyleciałam w powietrze, i dwa tygodnie po tym, jak zostałam porzucona, i
tydzień od rozpoczęcia kowbojskiej terapii, i na dwa wieczory przed wygłoszeniem mowy na
temat kanalizacji przed dwoma tysiącami obytych w świecie, nowojorskich kobiet biznesu
oraz godzinę po tym, jak odkryłam, że stronę
mną do szkoły, i to być może moja najlepsza eksprzyjaciółka. (Ale to nie może być ONA,
prawda? To by było już ZA BARDZO wredne, nawet jak na Lilly).
Powinnam się z tym przespać. Powinnam iść do łóżka i...
Dobra. To się nie uda. Nijak nie zasnę, dopóki...
G
R
L
OUIE
: Drogi J.P.,
Cześć. Ale dzisiaj było dziwnie, nie?
A jutro pewnie będzie jeszcze dziwniej, bo we wszystkich gazetach
napiszą, że Kenny to psychopatyczny szaleniec. A ty i ja ze sobą
chodzimy, i tak dalej.
Nie, żeby mi to przeszkadzało - jeśli mam być mylnie z kimś łączona
w parę, to cieszę się, że chodzi o ciebie. Ha ha.
Tylko, że... Nie wiem, czy jestem już gotowa na to, żeby być łączona
w parę (NIE TAK mylnie), i to z kimkolwiek. Wiesz, co mam na
myśli? Chociaż minęły już prawie dwa tygodnie, mnie się nadal
wydaje, że dopiero wczoraj Michael i ja zerwaliśmy ze sobą. I nie
wiem, czy jestem gotowa znów znaleźć się w siodle i znów umawiać
na randki...
O mój Boże. Doktora Bzika nawet tu nie ma, a ja i tak używam jeździeckiego
słownictwa. To jest nie do zniesienia. Dobra, kasujemy, kasujemy, kasujemy.
Chociaż minęły już prawie dwa tygodnie, mnie się nadal wydaje, że
dopiero wczoraj Michael i ja zerwaliśmy. Chyba potrzebuję więcej
czasu, żeby odkryć, kim jestem bez niego, zanim dam się komuś
złapać na lasso...
Złapać na lasso!!! NIE NIE NIE NIE NIE!!!! KASUJEMY!!!
Chyba potrzebuję więcej czasu, żeby odkryć, kim jestem bez niego,
zanim zacznę się z kimś innym umawiać.
Dobra. Lepiej.
Naprawdę zaliczam cię do swoich najbliższych przyjaciół, J.P., i
gdybym MIAŁA ZAMIAR z kimkolwiek zacząć się tak wcześnie po
tym wszystkim umawiać, to byłbyś ty.
O Boże. Czy to w ogóle prawda? Bo ja go NAPRAWDĘ lubię... Nie jest Michaelem,
oczywiście. Ale kto jest? Pomijając samego Michaela?
No i co z Lilly? To prawda, że teraz jest na mnie wściekła (ale to NIEMOŻLIWE,
... Skąd ona by w ogóle miała na to wziąć czas, mając
na głowie szkolny samorząd, Lilly mówi prosto z mostu, i Kenny'ego, i wszystko?) - a ja
nawet nie jestem pewna, dlaczego.
A co jeśli jakimś cudem ona zdecyduje się wybaczyć mi to jakieś coś, co jej zrobiłam,
a potem się dowie, że chodzę z jej byłym?
Z drugiej strony... ONA chodzi z MOIM byłym.
Dobra, przez większość czasu, kiedy spotykałam się z Kennym, myślałam o tym, jak z
nim zerwać. Ale mimo wszystko. Nie może być na mnie wściekła za to, że robię to samo, co
robi ona... prawda?
O Boże, sama już nie wiem.
Ja już niczego nie wiem.
A zatem:
Muszę jakoś dojść do ładu ze sobą, zanim zacznę z kimś być. Nie
wiem, czy to wszystko brzmi zrozumiale?
Proszę, nie miej mi tego za złe.
Ściskam,
Mia
Dobra. I klikam WYŚLIJ, zanim zdążę zmienić zdanie...
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 7.00,
PODDASZE
Maile: 2!
Pierwszy był od Michaela. Serce zaczęło mi walić superszybko, kiedy go zobaczyłam.
Ale muszę już trochę dochodzić do siebie, bo tym razem dłonie nie spociły mi się tak
strasznie.
Może to ta terapia już działa? A może kompletnie odwodniłam się od tego płaczu
wczoraj wieczorem?
Nie mogłam się nie zastanawiać, jak zawsze, czy czasem nie zmienił zdania i na
przykład chce, żebyśmy byli razem...
Gdyby chciał, czy ja bym na to poszła? Czy naprawdę upadłabym tak nisko, żeby po
tym wszystkim, przez co przeszłam przez te dwa tygodnie, przyjąć go z powrotem?
Owszem, tak.
Ale moje nadzieje prysły, kiedy (znów) przekonałam się, że to tylko link do artykułu z
„New York Post” opisującego historię wczorajszej eksplozji w LiAE, z dopiskiem, który
brzmiał:
A więc Kenny nareszcie odkrył, jak zapewnić sobie uwagę, na którą, swoim zdaniem,
zawsze zasługiwał...
A potem uśmieszek z przymkniętym oczkiem i podpis Michaela.
No proszę. Widzę, że nie przejął się jednak tym, co wypisują o mnie i o J.P.
Bo czemu miał się przejąć? Skoro jesteśmy tylko przyjaciółmi i tak dalej.
O losie.
Drugi mail to była odpowiedź J.P. na mojego maila. Muszę przyznać, że na jej widok
serce WCALE nie zabiło mi szybciej.
JPRA4: Cześć, Mia.
Możesz mieć tyle czasu, ile ci tylko potrzeba, żeby jakoś sobie to
wszystko ułożyć w głowie (chociaż przyznam, że twoja głowa zawsze
wydawała mi się idealna). Zaczekam.
Ściskam,
J.P.
Proszę, jakie to miłe.
Chyba.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
GODZINA WYCHOWAWCZA
Wiem, że nie powinnam pisać pamiętnika w szkole, ale to przecież tylko godzina
wychowawcza, a nie prawdziwa lekcja, więc nie mogą mnie ukarać.
To nawet nie jest zresztą mój pamiętnik, który został w domu, ale zeszyt do rachunku
różniczkowego.
A poza tym, ja MUSZĘ to zapisać, bo właśnie się zdarzyło coś zupełnie
niesamowitego. I jestem pewna, że doktor Bzik chciałby, żebym to zanotowała dla własnego
ZDROWIA PSYCHICZNEGO, żeby to jakoś przetrawić:
Kiedy limuzyna zatrzymała się przed szkołą - na otoczonym specjalnym kordonem
terenie, bo nadal jest tu mnóstwo wozów transmisyjnych i reporterów, którzy usiłują zdobyć
jakieś wywiady z uczniami i ciałem pedagogicznym na temat „szalonego bombera” -
wysiadłam i wzrokiem poszukałam Larsa, który, jak się okazało, stał tuż koło mnie, ale ja go
nie zauważyłam, bo jestem półprzytomna z niewyspania.
Wtedy zobaczyłam pod rusztowaniem, z którego na nowo tynkują kamienicę po
drugiej stronie ulicy, takiego wysokiego faceta w czarnej skórzanej kurtce i wyblakłych
dżinsach oraz ciemnych okularach, i z czerwoną bandanką na głowie, który intensywnym
wzrokiem wpatrywał się w budynek szkoły.
W pierwszej chwili pomyślałam sobie: Co Ryan z Życia na fali robi na ulicy pod naszą
szkołą? Myślałam, że tego serialu już nie kręcą...
A potem zdarzyła się rzecz przedziwna. Jakaś dziewczyna w mundurku LiAE podeszła
do tego faceta i szarpnęła go za rękaw...
A on się obrócił i objął ją ramionami, a potem zaczęli się namiętnie całować.
A ja zdałam sobie sprawę, że ta dziewczyna to Lilly Moscovitz, a to ciacho w
skórzanej kurtce to KENNY SHOWALTER! TAK! Zawieszony w prawach ucznia
młodociany przestępca, sprawca całego tego zamieszania! Który pojawił się pod szkołą, żeby
pocałować na dzień dobry swoją dziewczynę!
Narzuca się, oczywiście, jedno podstawowe pytanie: Kiedy to z Kenny'ego Showaltera
zrobiło się ciacho?
A poza tym...
DLACZEGO LILLY SIĘ DO MNIE NIE ODZYWA? Bo ja totalnie UMIERAM z
chęci wypytania jej o to, jak zeszła się z Kennym. I jak jej idzie z samorządem szkolnym. I
czy Kenny pokazał jej swoją kolekcję figurek z Final Fantasy, którą zaczął zbierać, kiedy
jeszcze chodził ze mną. I czy to ona stoi za www.
. A jeśli tak,
to co ja takiego zrobiłam, że ona mnie teraz tak strasznie nienawidzi.
No i czy Michael czasami o mnie pyta.
Ale nie mogę. Bo ona i tak by mi nie powiedziała.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI
Mia! Jak leci?
Nieźle, Tina! To znaczy jestem nieco obolała po tym wczorajszym obaleniu na ziemię.
Ale tyłek boli mnie tylko, jeśli siedzę w pewien określony sposób.
To dobrze! Ale mnie chodziło o... faksie masz EMOCJONALNIE? No wiesz... W
sprawie mopolis.com. No i w sprawie J.P. i tego, co ci powiedział.
Ach! To! Nie ma sprawy. My, osoby znane, musimy się liczyć z cybemienawiścią. A
co do J.P., to chyba wszystko w porządku. J.P. mówi, że zgadza się poczekać, wiesz,
aż będę gotowa. Żeby znów chodzić na randki. Więc rozumiesz, jest dobrze.
On jest taki kochany! No i to takie romantyczne, jak cię OCALIŁ, kobietę która
wyzwoliła w nim wulkan wewnętrznej namiętności. A widziałaś, jak seksownie
wyglądał na tym zdjęciu w „New York Post” dziś rano, z tyłu w karetce, kiedy
spoglądał na ciebie siedzącą w tej drugiej karetce? Teraz już całe miasto chce, żebyś z
nim chodziła!
Wiem. Zero presji.
Oj wiesz, że żartuję!
Wiem, Tina. Problem w tym, że... ja po prostu nie wiem, czy JA chcę.
No cóż, cokolwiek zdecydujesz, zawsze cię będę kochała. Wiesz o tym, prawda?
Dzięki, T. Chciałabym tylko, żeby wszyscy byli tacy mili, jak ty.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
Lunch był przeokropny. Wszyscy podchodzili i gratulowali J.P., że mnie uratował.
Nie, żebym uważała, że J.P. nie należą się wyrazy podziękowania i uznania od
wszystkich. Tylko że... To, co powiedziała Tina? Jest tak, jakby cały świat trzymał kciuki za
to, żebyśmy z J.P. zaczęli się umawiać - nie licząc wszystkich tych ludzi z LiAE, którzy są
JUŻ przekonani, że ze sobą chodzimy.
A ja się fatalnie czuję z tym, że nie mam na to ochoty, bo J.P. to taki świetny facet i
naprawdę POWINNIŚMY ze sobą chodzić.
Tylko dlaczego kiedyś nie wszyscy tak się napalali na to, żebym chodziła z
MICHAELEM? To jasne, Michael nigdy mnie nie ocalił przed wybuchającymi
nitroskrobiami.
Ale WIELE RAZY ratował mnie przed popadnięciem w szaleństwo.
A teraz nie pojechał do Japonii, żeby się uczyć rysować MANGĘ czy coś w tym
rodzaju. On pojechał konstruować coś, co będzie pomagało ratować ludzkie życie.
Jezu.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
WF
WIEDZIAŁAM, że to się tak skończy. Wiedziałam, że przyjdzie mi zapłacić za
kumplowanie się z Laną Weinberger.
Zmusiła mnie, żebym się z nią urwała z lekcji.
No dobra, lekcja, z której się urwałyśmy, to tylko wf, który raczej nie jest
najistotniejszy dla mojej akademickiej kariery.
Ale mimo wszystko! Przecież nie należę do wagarowiczek!
Prawdę mówiąc, nie po raz pierwszy zrywałam się... Ale zwykle po to, żeby usiąść na
klatce schodowej trzeciego piętra i z kimś obgadać - na ogół z SAMĄ SOBĄ - jakąś
emocjonalną traumę... A nie po to, żeby iść do Starbucks.
Ale Lana i Trisha już czekały na mnie pod szatnią dla dziewczyn, kiedy tam weszłam.
Złapały mnie i pociągnęły za sobą - tuż pod nosem Larsa, który opierał się o ścianę przy
wodotrysku z wodą pitną i grał w Fantasy Football na swoim telefonie komórkowym - ze
szkoły i na ulicę (Lars wreszcie dogonił nas przy Siedemdziesiątej Siódmej ulicy). Lana
powiedziała, że naprawdę, ale to naprawdę potrzebuje beztłuszczowej mocna latte, że i tak nie
wytrzyma na hiszpańskim (właśnie z tej lekcji się zerwała), bo jej klasa jest dokładnie pod
pracownią chemiczną, a całe to skrzydło szkoły nadal jedzie dymem.
- Poza tym - powiedziała Lana - kiedy ci wszyscy reporterzy stoją tam na dworze i
usiłują przeprowadzić wywiad z dyrektor Guptą na temat Beakera, i tak nie zanosi się na to,
żebyśmy musieli obtenga cualquier trabqjo hecho.
I wcale nie przesadziła. Nasza szkoła jest nadal w epicentrum gwałtownego najazdu
mediów, chociaż na sam teren szkoły reporterzy nie wchodzą, bo powstrzymuje ich
nowojorska policja, którą szkolne władze najwyraźniej wezwały do pomocy w opanowaniu
tłumu.
Mimo to jakoś się przemknęłyśmy obok nich nierozpoznane, a to dzięki temu, że
zarzuciłyśmy swetry na głowę i pognałyśmy na złamanie karku. Nawiasem mówiąc, tak może
się czuć kobieta zmuszona do noszenia burki.
- A więc - powiedziała Lana, kiedy już wszystkie usiadłyśmy. - Wszyscy mówią, że
ten J.P. uratował ci życie. Wy ze sobą chodzicie?
- Nie - odparłam, czując, że zaczynam się rumienić.
- Stara, ale dlaczego nie? - Trisha zamówiła sobie beztłuszczową caffé mocha bez bitej
śmietany i teraz na nią dmuchała, żeby ostygła. - Uratował ci życie? Bombowa sprawa.
- Tak. - Czułam, że moje policzki są tak samo gorące jak ta czekolada. - Ja tylko... No
wiecie. Dopiero co skończyłam długotrwały związek i nie wiem, czy jestem gotowa od razu
pchać się w kolejny.
- Rozumiem - powiedziała Lana. - Tak się czułam długo po zerwaniu z Joshem. Ale
jesteśmy młode, wiesz? Musimy się porozglądać po tej scenie. Kto chce się wiązać na stałe z
jakimś facetem, kiedy ma tylko SZESNAŚCIE lat?
- Ja bym się chętnie związała ze Skeetem Ulrichem - podsunęła Trisha.
- Tylko że... - zaczęłam, ignorując wtręt na temat Skeeta Ulricha. - Ja naprawdę
kocham Michaela. I sam pomysł, żeby być z jakimś innym facetem... Nie wiem. Mnie to nie
pociąga.
- Wiem, o co ci chodzi - stwierdziła Lana, zlizując trochę beztłuszczowej pianki ze
swojego drewnianego mieszadełka. - Kiedy Josh i ja zerwaliśmy... Wciąż czułam, że, no
wiesz, nikt nie zdoła zastąpić Josha. Bo jest taki wysoki i seksowny, i bystry, i kiedy chodzę
po zakupy, nie ma nic przeciwko siedzeniu w fotelu dla osoby towarzyszącej.
- Totalnie. - Trisha kiwaniem głową wyraziła zgodę. - Dobry był w te klocki. A wielu
facetów nie jest. Aż byś się zdziwiła.
- Naprawdę nie bardzo chciałam, rozumiesz, wiązać się z nikim - ciągnęła Lana - bo
nie chciałam, żeby znów mnie ktoś zranił. Ale potem pomyślałam sobie, że muszę zacząć od
początku. Rozumiesz? To jak zmiana wizerunku. No więc poszłam na imprezę. A tam
poznałam Blaine'a.
- Blaize'a - poprawiła Trisha.
- Tak miał na imię? - Lana spojrzała gdzieś w przestrzeń. - Och, tak. No cóż,
nieważne. Był takim facetem na pociechę, wiesz. A potem totalnie się wyleczyłam.
- Potrzebny ci facet na pociechę - oświadczyła Trisha, wskazując na mnie swoim
mieszadełkiem.
- Moim zdaniem to powinien być ten J.P. - zgodziła się Lana. - Bo przecież dla ciebie
o mało nie dał się wysadzić w powietrze.
- Dać się wysadzić w powietrze to bombowa sprawa - stwierdziła Trisha. Bez śladu
ironii.
Pokiwałam głową.
- Ja wiem. Problem w tym, że... teoretycznie, J.P. to wymarzony facet dla mnie. Oboje
uwielbiamy teatr i kino i pochodzimy z podobnego środowiska. Moja babka totalnie go
uwielbia i oboje chcemy zostać pisarzami...
- I oboje wiecznie coś bazgrzecie w tych swoich notesach - zauważyła Lana,
wskazując zadbanym paznokciem mój notatnik. - Tak jak teraz. Co wcale nie jest dziwne, tak
przy okazji.
- Tak - mruknęłam, ignorując ironiczne parsknięcie Trishi. - Wiem, że on jest
przystojny i że to takie super, że mnie ochronił, i tak dalej. Ale po prostu... On mi nie pachnie
jak trzeba.
Wiedziałam, że obie dziwnie na mnie popatrzą. I popatrzyły Nie miały zielonego
pojęcia, o czym mówię.
Nikt nie ma.
Może tylko poza moim ojcem.
- To kup mu inną wodę toaletową - poradziła Trisha.
- Tak - stwierdziła Lana. - Josh kiedyś używał takiego paskudztwa, po którym
praktycznie dostawałam migreny, więc na urodziny kupiłam mu drakkar noir i wtedy się na to
przestawił. Problem z głowy.
Musiałam udać, że jestem wdzięczna za tę wskazówkę. To jest właśnie problem, kiedy
człowiek przyjaźni się z ludźmi na topie.
Nie zawsze można im mówić prawdę, bo mnóstwa rzeczy oni zwyczajnie nie
rozumieją.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA,
CHEMIA
Mia - tak dziś cicho siedziałaś w czasie lunchu. Nic ci nie jest?
Skąd, J.P.! Jestem trochę wybita z rytmu.
Ale nie przeze mnie, mam nadzieją.
Nie! To nie ma nic wspólnego z tobą!
Nawet nie umiesz powiedzieć takiemu miłemu facetowi prawdy. Bujasz.
Nie! Nieprawda! Dlaczego tak pomyślałeś?
Bo ci skrzydełka nosa latają.
DO DIABŁA! Czy NIC w moim życiu nie może pozostać
tajemnicą?
No dobra. Lilly ci o tym powiedziała?
Owszem. Słuchaj, ostatnia rzecz, na jaką mam ochotą, to żeby między nami zrobiło się
jakoś dziwnie.
Nie jest dziwnie! No cóż, to znaczy... Może troszeczkę.
Powiedziałem ci - zaczekam.
Ja wiem! I to miłe z twojej strony. Naprawdę miłe!
Za miły jestem, co? Za grzeczny? Dziewczyny nigdy się nie zakochują w miłych
gościach.
Nie! Nie jesteś miły. Jesteś groźny, zapomniałeś? A przynajmniej według twojego
terapeuty...
Hej, nie ma problemu. A tobie czasem twój nie powiedział, że powinnaś każdego dnia
zrobić coś, co cię przeraża?
Hm. Tak...
No to powinnaś w piątek wieczorem gdzieś się ze mną umówić.
Ups. Mam wtedy coś.
Mia. Myślałem, że będziemy ze sobą szczerzy.
Widzisz, żeby mi skrzydełka nosa latały? Poważnie, muszę wygłosić mowę na gali
Domina Rei.
Super. Będę twoją osobą towarzyszącą.
Nie możesz. Tam wpuszczają tylko kobiety.
Jasne.
Naprawdę. Wierz mi, wolałabym, żeby było inaczej.
Okay. No to w sobotę.
Nie mogę! Serio. Muszę się uczyć. Masz pojęcie, jak cienka jest niteczka, na której
wisi moja obecna średnia 4+?
Dobra. Ale wcześniej czy później gdzieś cię zabiorę. I zupełnie zapomnisz o Michaelu.
Obiecuję ci to.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 20.00,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO FOUR SEASONS
Okay, naprawdę trudno jest mi to napisać, bo ręce strasznie mi latają.
Ale muszę to sobie zanotować. Bo coś się stało.
Coś wielkiego.
Większego niż eksplozja nitroskrobii. Większego niż to, że Lilly mnie nienawidzi i że,
. Większego niż wyznanie J.P., że mnie kocha.
Większego nawet niż to, że Michael mnie (już) NIE kocha. Większego niż to, że moja mama
wyszła za mojego nauczyciela matematyki i urodziła mu dziecko albo że ja okazałam się
księżniczką, albo że Michael w ogóle kiedyś się we mnie zakochał.
Większego niż wszystko, co mi się do tej pory w życiu wydarzyło.
Dobra. Było tak:
Zaczęło się jak całkiem normalny wieczór. To znaczy popracowałam z panem G. nad
lekcjami (Bez codziennych korepetycji nigdy nie zdam ani chemii, ani rachunku
różniczkowego. Co do tego mamy jasność), zjadłam kolację i wreszcie zdecydowałam, jak mi
radziła Lana, że muszę zacząć wszystko od początku. Potrzebuję odmiany. Poważnie. Czas
zerwać ze starym - z dawnymi chłopakami, ze starymi najlepszymi przyjaciółkami, ze starymi
ubraniami, które już na mnie nie pasują, ze starymi meblami - i wprowadzić nowe.
Zaczęłam więc przesuwać meble w pokoju (No i co? Lekcje odrobiłam, a NIE MAM
JUŻ PRZECIEŻ TELEWIZORA. Co INNEGO miałam robić? Szukać w Internecie wrednych
www.nienawidzemiithermopolis.com
komentarzy, gdzie ktoś z Południowej Dakoty właśnie napisał: „Ja też nienawidzę Mii
Thermopolis! Jest taka płytka i samolubna! Kiedyś wysłałam jej maila na adres pałacu w
Genowii, a ona mi nigdy nie odpisała!”) i niechcący przewróciłam portret księżniczki Amelii.
A jej odpadł tył. No wiecie, ta drewniana część, która stanowiła tył ramy.
Totalnie się zdenerwowałam, bo, rozumiecie, ten portret jest prawdopodobnie
bezcenny czy coś, jak wszystko w pałacu.
Więc rzuciłam się, żeby naprawić szkodę.
A wtedy wypadł ten papier.
I to nawet nie papier. Jakiś pergamin. Taki, na jakim pisało się w XVII wieku.
Zapisany był niewyraźną siedemnastowieczną francuszczyzną którą trudno było
odczytać. Na dole widniał podpis księżniczki Amelii - MOJEJ księżniczki Amelii. A tuż obok
jej podpisu genowiańska książęca pieczęć i podpisy dwóch świadków, których imiona były mi
nieznajome.
Po chwili dotarło do mnie, że to muszą być podpisy tych świadków, których znalazła,
żeby poświadczyli jej rozporządzenie.
I wtedy zrozumiałam, na co patrzę. Na dokument, który Amelia podpisała - i który tak
rozwścieczył jej wuja, że spalił wszystkie jego kopie... Poza tą jedyną, którą ukryła gdzieś
blisko swojego serca.
Przedtem myślałam, że ona pisała DOSŁOWNIE o swoim sercu, i że ten dokument
został spalony razem z ciałem Amelii na pogrzebowym stosie.
Ale teraz dotarło do mnie, że ona nie pisała o tym w sensie dosłownym. Miała na
myśli swoje SPORTRETOWANE serce... Czyli to miejsce, z którego wypadł pergamin -
spomiędzy portretu a jego ramy. Tam schowała dokument, żeby go uchronić przed wujem... I
tam genowiański parlament powinien był go szukać, kiedy jej portret i rzeczy zostały
zwrócone przez klasztor, do którego wysłała je na przechowanie.
Tyle że nikt tego nie zrobił. To znaczy nie przeczytał jej pamiętnika (poza tłumaczem,
oczywiście). I nikt nie znalazł pergaminu.
Dopiero ja.
Oczywiście, byłam ciekawa, o czym traktuje ten dokument, skoro tak rozwścieczył jej
wuja, że spalił wszystkie jego kopie poza jedną, którą ukryła Amelia.
Najpierw było mi trudno zrozumieć rękopis, ale gdy skończyłam tłumaczenie
wszystkich nieznanych mi słów z pomocą sieciowego słownika średniowiecznego
francuskiego (szacunek, Internetowi maniacy), wiedziałam już, dlaczego wuj Francesco tak
się wkurzył.
I dlaczego Amelia ukryła dokument. I zostawiła w pamiętniku wskazówkę, żeby go
można było odszukać.
To najbardziej obrazoburczy dokument, jaki kiedykolwiek czytałam. Jeszcze bardziej
wybuchowy niż nitroskrobiowy preparat Kenny'ego.
Przez chwilę gapiłam się na pergamin w totalnym oszołomieniu.
A potem dotarło do mnie coś... Coś NIESAMOWITEGO.
Księżniczka Amelia Wirginia Renaldo, z otchłani 1669 roku, uratowała mi tyłek!
I nie tylko tyłek, ale też zdrowie psychiczne...
...życie
...przyszłość
...WSZYSTKO.
Naprawdę. Brzmi to, jakbym przesadzała, i wiem, że często mi się to zdarza, ale w
tym przypadku... Nie przesadzam - walące serce, spocone dłonie i zaschnięte gardło
świadkiem.
To tak poważna rzecz, że przez chwilę myślałam, że umrę na atak serca.
A kiedy poczułam, że jednak nie umrę, zadzwoniłam do taty i powiedziałam, że jadę
zobaczyć się z nim w hotelu. I z Grandmère też.
Bo mam im obojgu coś do powiedzenia.
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE
Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że oni...
To się nie dzieje. To się po prostu NIE DZIEJE. To się NIE MOŻE dziać. Bo żeby moi
właśni krewni byli tacy... tacy OKROPNI?
Mogłabym jeszcze zrozumieć reakcję GRANDMÈRE. Ale tata? Mój własny OJCIEC?
Wziął ode mnie pergamin i przeczytał go. Sprawdził pieczęć i podpis, i wszystko.
Długo go studiował, kiedy Grandmère siedziała tam i bełkotała:
- Idiotyzm jakiś! Księżniczka Genowii przyznaje ludowi prawo do OBIERANIA
głowy państwa oraz deklaruje, że rola genowiańskiego władcy ogranicza się do reprezentacji?
Nikt z naszych przodków nie byłby aż tak głupi.
- Amelia nie była głupia, Grandmère - wyjaśniłam. - To, co zrobiła, w gruncie rzeczy
było bardzo sprytne. Ona próbowała POMÓC ludowi Genowii i uchronić go przed rządami
kogoś, kto - jak wiedziała z własnego doświadczenia - był tyranem i mógł tylko pogorszyć
sytuację, już i tak złą ze względu na plagę. Tylko zwykły pech sprawił, że do tej pory nikt
tego dokumentu nie znalazł.
- Z pewnością, pech - powiedział tata, nadal studiując dokument. - To mogło
oszczędzić Genowiańczykom wielu cierpień. Księżniczka Amelia podjęła najlepszą możliwą
w danych okolicznościach decyzję.
- Właśnie - przytaknęłam. - Więc trzeba jak najszybciej przedstawić ten dokument
parlamentowi. Będą musieli zająć się nominowaniem kandydatów na premiera i zdecydować
o terminie wyborców. Aha, tato, chciałam ci jeszcze powiedzieć, że o ile znam
Genowiańczyków - a wydaje mi się, że już ich poznałam - jest tylko jedna osoba, którą
zechcą widzieć w fotelu premiera, i jesteś to ty.
- Bardzo miło, że tak mówisz, Mia.
- Bo to prawda - oświadczyłam. - A w konstytucji, jaką spisała Amelia, nie ma nic co
by uniemożliwiło członkowi rodziny książęcej kandydowanie na stanowisko premiera, jeśli
będzie mieć taką ochotę. Uważam więc, że powinieneś spróbować. Mam już pewne
doświadczenia z wyborami po tych zeszłorocznych do samorządu szkolnego, więc jeśli
będziesz potrzebował pomocy, to ja chętnie zrobię, co się da.
- Co się tutaj dzieje? - zabulgotała Grandmère. - Czy wszyscy tu poszaleli? Premier?
Mój syn nie będzie żadnym premierem! Jest księciem, czy muszę ci o tym przypominać,
Amelio?!
- Grandmère... - Wiem, że starym ludziom jest czasami ogromnie trudno przystosować
się do nowych rzeczy - takich jak Internet - ale wiem też, że Grandmère w końcu zrozumie.
Myszką komputerową operuje już przecież jak profesjonalistka. - Wiem, że tata jest księciem.
I zawsze już nim będzie. Tak samo jak ty zawsze już będziesz księżną wdową, a ja zawsze
będę księżniczką. Tyle że, zgodnie z deklaracją Amelii, książę czy księżniczka już Genowia
nie RZĄDZĄ. Rządzi nią wyłoniony w wyborach parlament, na którego czele stoi wyłoniony
w wyborach premier...
- To śmieszne! - zawołała Grandmère. - Nie po to poświeciłam tyle czasu, żeby cię
nauczyć, jak być księżniczką, żeby teraz się okazało, że nią NIE JESTEŚ!
- Grandmère... - Można by pomyśleć, że nigdy nie miała lekcji wychowania
obywatelskiego. - Ja wciąż jestem księżniczką. Tyle że reprezentacyjną. Tak jak księżniczka
Aiko z Japonii... Albo księżniczka Beatrice z Anglii. Japonia i Wielka Brytania obie są
monarchiami konstytucyjnymi... podobnie jak Monako.
- Monako! - Grandmère zrobiła przerażoną minę. - Dobry Boże w niebiesiech, Filipie!
My nie możemy być tacy, jak MONAKO. Co ona wygaduje?
- Nic takiego, mamo - oznajmił tata. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale zaciskał
zęby. To znak - jak zaciśnięte wargi mamy - że coś zaraz pójdzie nie po mojej myśli. - Nie
musisz się tym przejmować.
- No cóż, w zasadzie... - powiedziałam - Musi. To znaczy, troszkę. To będzie całkiem
spora zmiana. Ale wyłącznie w dobrym kierunku, moim zdaniem. Nasze członkostwo w Unii
Europejskiej było przedtem dość niepewne ze względu na tę całą monarchię absolutną,
prawda? Pamiętasz sprawę ślimaków? Ale teraz, jako państwo demokratyczne...
- Ta znów z tą demokracją! - krzyknęła Grandmère. - Filipie! Co to wszystko znaczy?
O czym ona w ogóle MÓWI? Czy ty jesteś, czy nie jesteś księciem Genowii?
- Oczywiście, że jestem, mamo - rzekł tata uspokajającym tonem. - Nie denerwuj się.
Nic się nie zmieni. Zaraz zadzwonię i zamówię ci sidecara...
Rozumiałam, że tata próbuje jakoś uspokoić Grandmère i tak dalej. Ale okłamywanie
wydało mi się lekką przesadą.
- Niezupełnie - powiedziałam. - Zmieni się DUŻO...
- Nie - przerwał mi szybko tata. - Nie, Mia, nie zmieni się. Doceniam, że zwróciłaś
moją uwagę na ten dokument, ale nie wynika z niego to wszystko, o czym mówiłaś. On nie
ma żadnej mocy sprawczej.
I wtedy szczęka mi opadła.
- CO? Oczywiście, że ją ma! Amelia całkowicie wypełniła wymagania określone dla
książęcego edyktu - przystawiła pieczęć i poświadczyła dokument w obecności dwóch
niespokrewnionych ze sobą świadków, i wszystko! Jeśli czegoś się nauczyłam, odkąd
zaczęłam pobierać te lekcje dla księżniczek, to właśnie tego. Dokument jest ważny!
- Ale nie uzyskał aprobaty parlamentu - zaczął tata.
- BO WSZYSCY CZŁONKOWIE PARLAMENTU ZMARLI NA ZARAZĘ! - W
głowie mi się to nie mieściło. - Albo siedzieli w domu i opiekowali się umierającymi
krewnymi. I tato, wiesz równie dobrze jak ja, że w sytuacji kryzysowej - na przykład
ZARAZY albo nieuchronnie zbliżającej się śmierci panującego, wiedząc, że tron przejdzie w
ręce człowieka znanego jako despota - koronowana księżniczka czy książę Genowii swoim
podpisem wprowadza w życie, co tylko chce - na mocy prawa boskiego.
Czy tata naprawdę uważa, że ja przez te trzy lata lekcji etykiety NICZEGO się nie
nauczyłam poza tym, jak używać widelca do ryby?
- Racja - rzekł tata. - Ale ten konkretny kryzys miał miejsce czterysta lat temu, Mia.
- To w niczym nie umniejsza ważności dokumentu - upierałam się.
- Nie - przyznał tata. - Ale to znaczy, że akurat teraz nie ma żadnego powodu, dla
którego musielibyśmy dzielić się nim z parlamentem. Ani teraz, ani nigdy.
- CO?!
Poczułam się jak księżniczka Leia Organa, kiedy wreszcie wyjawiła Wielkiemu
Moffowi Tarkinowi położenie ukrytej bazy rebeliantów (chociaż tylko kłamała) w
Gwiezdnych wojnach: Nowej nadziei, a on i tak nakazał natychmiast zniszczenie jej rodzinnej
planety Alderaanu.
- OCZYWIŚCIE, że musimy go ujawnić! - wrzasnęłam. - Tato, Genowia już od
prawie czterystu lat jest oszukiwana!
- Skończyliśmy tę rozmowę - oświadczył tata, biorąc do ręki konstytucję Amelii i
szykując się do schowania jej do aktówki. - Doceniam twoje wysiłki, Mia, bardzo sprytnie
rozszyfrowałaś zagadkę. Ale trudno to nazwać legalnym dokumentem, który należałoby
przedstawiać ludowi Genowii albo parlamentowi. To tylko usiłowania przerażonej nastolatki,
która chciała zabezpieczyć interesy ludzi, którzy już od dawna nie żyją, a nie coś, czym
musielibyśmy się przejmować...
- No właśnie! - powiedziałam. Szybko podeszłam i odebrałam mu pergamin, zanim
zdążył raz na zawsze schować go w czeluściach swojej aktówki Gucciego. Zbierało mi się na
płacz. Nic na to nie mogłam poradzić. To było strasznie niesprawiedliwe. - Prawda?
DZIEWCZYNA to napisała. Co gorsza, NASTOLETNIA dziewczyna. A zatem dokument nie
ma żadnej mocy prawnej i można go zignorować...
Tata rzucił mi kwaśne spojrzenie.
- Mia, wiesz, że nie o to mi chodziło...
- Owszem, o to! Gdyby to napisał jakiś nasz krewny płci MĘSKIEJ - sam książę
Francesco - na pewno przedstawiłbyś to parlamentowi, kiedy się zbierze w przyszłym
miesiącu. Ale skoro napisała go nastolatka, która była księżniczką tylko przez dwanaście dni,
a potem umarła okropną śmiercią to chcesz całkowicie go zlekceważyć. Czy wolność
własnego ludu naprawdę tak mało dla ciebie znaczy?
- Mia - odezwał się tata znużonym tonem. - Genowia stale zajmuje najwyższe miejsca
w rankingach krajów, gdzie żyje się najlepiej, a jej mieszkańcy należą do najszczęśliwszych
społeczeństw na Ziemi. Średnia roczna temperatura wynosi dwadzieścia dwa stopnie, w roku
jest co najmniej trzysta słonecznych dni i nikt nie płaci podatków, zapomniałaś?
Genowiańczycy z całą pewnością od chwili kiedy objąłem tron, nigdy nie wyrażali
najmniejszego zaniepokojenia brakiem swobód ani ich zagrożeniem.
- Jak może im brakować czegoś, czego nigdy nie mieli, tato? - zapytałam. - I nawet nie
o to tu chodzi. Chodzi o to, że jedna z naszych przodkiń zostawiła po sobie w spadku coś, co
zamierzała wykorzystać dla ochrony ludu, który kochała. Jej wuj to zniszczył tak samo, jak
usiłował pozbyć się JEJ SAMEJ. Jeśli nie uhonorujemy jej ostatniego życzenia, będziemy tak
samo podli jak on.
Tata przewrócił oczyma.
- Mia. Jest już późno. Wracam do swojego apartamentu. Porozmawiamy o tym jutro.
O ile... - wyraźnie dosłyszałam to mrukniecie - do tego czasu ci nie przejdzie.
I tu naprawdę dotykamy sedna sprawy, nie? On uważa, że mnie dokucza jakaś
nastoletnia damska histeria... Ta sama, która skłoniła go do wysłania mnie na terapię, a
księżniczkę Amelię do podpisania tego dokumentu.
Dokumentu, który ignoruje ponieważ, napisała go dziewczyna.
Fajnie. Naprawdę fajnie.
A Grandmère też mi w niczym nie pomogła. Można by sądzić, że jako kobieta wykaże
trochę zrozumienia dla mojej - i Amelii - ciężkiej doli.
Ale Grandmère okazała się zupełnie taka sama jak te wszystkie inne kobiety, które
głośno domagają się tych samych praw, co mężczyźni, ale nie chcą się określać feministkami.
Bo to nie jest „kobiece”.
Kiedy tata wyszedł, popatrzyła na mnie tylko i powiedziała:
- No cóż, Amelio, nadal nie jestem pewna, o co ci chodziło, ale radzę ci, żebyś sobie
nie zawracała głowy tym starym zakurzonym pamiętnikiem. A teraz gotowa jesteś do swojego
jutrzejszego wystąpienia? Twój kostium dostarczono do hotelu, więc najlepiej byłoby, żebyś
przyjechała prosto po szkole i przebrała się u mnie.
- Nie mogę przyjechać prosto po szkole. Po lekcjach mam terapię.
Popatrzyła na mnie i parę razy zamrugała powiekami - nie byłam przedtem pewna, ile
tata jej powiedział o doktorze Bziku. Ale teraz już wiem, że nic - i powiedziała:
- No cóż. W takim razie później.
!!!!!
Moja babcia dowiaduje się, że chodzę na terapię i wszystko, co ma mi na ten temat do
powiedzenia, to żebym przyszła do niej PÓŹNIEJ i przebrała się na swój występ. A wszystko
dlatego, że to ONA chce się dostać do Domina Rei.
W tej chwili mogłabym zamordować ich oboje. I tatę, i Grandmère.
Do domu wróciłam taka wściekła, że nie byłam w stanie się odezwać. Po prostu
poszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi.
Wątpię, żeby mama albo pan G. w ogóle to zauważyli. Wreszcie kupili sobie na
Netflix wszystkie dostępne sezony Prawa ulicy i przykleili się do ekranu telewizora.
Telewizora, który stoi w ich SYPIALNI.
Bo IM nikt telewizora nie odebrał.
Miałam ochotę pójść tam i powiedzieć im - a przynajmniej mamie - co się dzieje. Ale
wiedziałam, że ta informacja doprowadziłaby ją do szału. Jej były mąż i jego matka
pozbawiają jakąś kobietę podstawowych praw człowieka (bo w zasadzie to jest to, co robią
tata z Grandmère)? Mama z miejsca wyruszyłaby na wojenną ścieżkę. Zaczęłaby wydzwaniać
do wszystkich swoich zbuntowanych przyjaciółek i zanim byśmy się obejrzeli, pod ambasadą
Genowii stałaby pikieta. A potem, gdyby to nie podziałało, walnęłaby tatę w kark ciosem
karate (próbowała zrzucić nadwagę po ciąży i znów ma swój dawny brązowy pas).
Tylko że...
Tylko że nie chcę tego.
Po pierwsze, przemoc to nie jest wyjście z sytuacji.
A po drugie, nie chcę, żeby moja MAMA to załatwiała. Potrzebna mi rada, jak JA
mam to załatwić. SAMA.
W głowie mi się to wszystko nie mieści. Czy naprawdę tak ma wyglądać moje życie?
A jeśli tak, to... jak do tego doszło?
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
ANGIELSKI
Mia! Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś wczoraj w nocy mało spała!
Tak. Bo mało spałam.
Dlaczego? O kurczą, czy coś się stało? Z J.P. ? Albo z MICHAELEM?
Nie, Tina. Wierz mi albo nie, ale to nie ma nic wspólnego z żadnym chłopakiem. No
cóż, poza moim tatą.
Znów ci zrobił ten sam wykład? Że jak nie zaczniesz się lepiej uczyć, to się nie
dostaniesz na żadną uczelnią z Ligi Bluszczowej i skończy się na tym, że wyjdziesz za
mąż za cyrkowego akrobatę, jak twoja kuzynka, księżniczka Stefania? Chciałam
zauważyć, że WIĘKSZOŚĆ ludzi, moim zdaniem, nie dostaje się na uczelnie Ligi
Bluszczowej, a tylko bardzo niewielu z nich kończy w małżeństwie z cyrkowcem, więc
to raczej nie jest uzasadniona obawa.
Jest gorzej.
O mój Boże, dowiedział się, że zamierzałaś oddać swój Najcenniejszy Dar
Michaelowi? Tyle, że on go nie chciał?
Nie. Coś o wiele ważniejszego...
O wiele ważniejszego niż twój Najcenniejszy Dar? No to co, w takim razie?
Widzisz...
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
Nie będę przesyłać liścików w czasie lekcji.
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA, PRZERWA NA LUNCH, KLATKA
SCHODOWA TRZECIEGO PIĘTRA
Nie wiem nawet, co napisać. Założę się, że i tak wszystkie słowa na tej stronie
pozamazują mi się od kapiących łez.
Ale płaczę tak okropnie, że ledwie w ogóle widzę tę kartkę.
Ja zwyczajnie nie rozumiem, jak ona mogła to POWIEDZIEĆ.
A co dopiero coś takiego ZROBIĆ.
Nie mam pojęcia, co ja sobie wyobrażałam.
Problem polega na tym, że to jest o wiele GORSZE niż to, że rzucił mnie chłopak, z
którym długo chodziłam. Gorsze niż to, że były mojej najlepszej przyjaciółki twierdzi, że się
we mnie zakochał. Gorsze niż to, że mój dawniej najzajadlejszy wróg teraz siedzi ze mną przy
lunchu. Gorsze niż to, że ledwie udaje mi się zaliczyć rachunek różniczkowy.
Bo mój ojciec usiłuje zniweczyć jedyną szansę mieszkańców Genowii na życie w
demokratycznym kraju.
I jest tylko jedna osoba, która mogłaby mi powiedzieć, co powinnam w tej sprawie
zrobić (zamiast, na przykład, jak mama, przejąć wszystko w swoje ręce i załatwić bez mojego
udziału).
I ta osoba się do mnie nie odzywa.
Myślałam, że uda nam się wznieść ponad te małostkowe uprzedzenia. Naprawdę
myślałam, że to możliwe. Poważnie. Poczułam, że POWINNAM porozmawiać z Lilly. Bo
Lilly wiedziałaby, co zrobić.
Pomyślałam sobie: I co strasznego mogłoby się zdarzyć, gdybym jej
POWIEDZIAŁA? Gdybym podeszła do niej i powiedziała, co się dzieje? MUSIAŁABY
odpowiedzieć, prawda? Bo to jest tak rażąca niesprawiedliwość, że nie zdołałaby się po-
wstrzymać. Przecież to LILLY. Lilly nie potrafi stać bezczynnie, kiedy ktoś dopuszcza się
niesprawiedliwości. Ona jest do tego fizycznie niezdolna. MUSIAŁABY coś powiedzieć.
I najprawdopodobniej, powiedziałaby: „Mia, ty chyba ŻARTUJESZ, musisz...”
A potem powiedziałaby mi, co robić.
A wtedy ja przestałabym czuć, że coraz głębiej zsuwam się do nieużywanego
zbiornika na wodę u dziadka.
Bo może przyjaciółkami już byśmy nie były. Ale Lilly nigdy by nie pozwoliła, żeby
jakiś kraj pozbawiono możliwości zaprowadzenia demokracji. Racja? Osoba tak jak ona
przeciwna monarchii?
Tak przynajmniej rozumowałam. I dlatego podeszłam do niej przed chwilą w
stołówce.
Przysięgam, tylko tyle zrobiłam. Po prostu do niej podeszłam. Podeszłam tylko do
miejsca, gdzie siedziała - SAMA, tak przy okazji, bo Kenny jest zawieszony, a Perin poszła
na wizytę do ortodonty, a Ling Su postanowiła zostać w pracowni plastycznej, żeby skończyć
kolaż przedstawiający ją samą i zatytułowany: Portret artystki w kluskach romen i oliwkach -
i powiedziałam:
- Lilly? Czy mogę zamienić z tobą słówko?
Dobra, może to był zły pomysł, żeby zbliżać się do niej publicznie. Może powinnam
była poczekać w łazience dla dziewczyn, bo ona zawsze idzie tam umyć ręce, kiedy skończy
jeść. Wtedy mogłabym pomówić z nią na osobności, a gdyby była wobec mnie niemiła, nikt
by tego nie widział ani nie słyszał, poza mną i może paroma pierwszoklasistkami.
Ale jak ta IDIOTKA podeszłam do niej na oczach wszystkich, usiadłam na krześle
naprzeciwko niej i powiedziałam:
- Lilly, ja wiem, że się do mnie nie odzywasz, ale naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
Stało się coś okropnego, właśnie odkryłam, że prawie czterysta lat temu jedna z moich
przodkiń podpisała dokument, na którego mocy Genowia stała się monarchią konstytucyjną,
ale ten dokument odnalazł się dopiero wczoraj, a kiedy pokazałam go tacie, on go właściwie
zlekceważył, bo ten dokument napisała nastolatka, która panowała zaledwie przez dwanaście
dni, a potem padła ofiarą czarnej śmierci. A poza tym on nie chce pełnić wyłącznie
ceremonialnej roli w rządzie Genowii, chociaż ja mu tłumaczyłam, że mógłby kandydować na
premiera. Wiesz, że wszyscy by na niego zagłosowali. Ja natomiast uważam, że dzieje się
jakaś okropna niesprawiedliwość, ale nie wiem, co mam w tej sprawie zrobić, a ty jesteś taka
bystra, więc pomyślałam, że mi pomożesz.
Lilly podniosła na mnie oczy znad swojej sałatki i powiedziała chłodno:
- Dlaczego ty się w ogóle do mnie odzywasz?
Co, przyznaję, zbiło mnie nieco z tropu. Chyba powinnam była natychmiast wstać i
odejść.
Ale, jak ta idiotka, którą widać jestem, zostałam. Bo... sama nie wiem. Tyle już razem
Przeszłyśmy, że stwierdziłam, że pewnie nie wysłuchała mnie wystarczająco uważnie, czy
coś.
- Lilly, potrzebuję twojej pomocy, a te ciche dni to po prostu jakaś straszna głupota -
powiedziałam.
Ale ona tylko się na mnie gapiła. Dodałam więc:
- No cóż, dobrze, jeśli uważasz, że musisz mnie dalej nienawidzić, nie ma sprawy. Ale
co z ludem Genowii? Oni ci nigdy nic nie zrobili - chociaż ja też nic ci nie zrobiłam, ale nie o
to chodzi. Nie uważasz, że ludność Genowii powinna dysponować prawem wyboru własnego
przywódcy? Lilly, ONI cię potrzebują. JA cię potrzebuję, żebyś mi powiedziała, jak mam to...
- O. Mój. Boże.
Lilly wstała przy „O”. Uniosła pięść przy „Mój”. I walnęła nią z całej siły w blat
stolika przy „Boże”.
Tak mocno, że wszystkie głowy w całej stołówce obróciły się w naszą stronę,
sprawdzić, co się dzieje.
- To się w pale nie mieści! - wrzasnęła Lilly. Dosłownie, wrzasnęła na mnie, chociaż
siedziałam po drugiej stronie stołu, niecały metr od niej. - Ty jesteś kompletnie nienormalna.
Najpierw łamiesz serce mojemu bratu. Potem kradniesz mi chłopaka. A następnie uważasz, że
możesz prosić mnie o radę w sprawach swojej totalnie patologicznej rodziny?
Dochodząc do słowa „rodzina”, darła się już na cały głos.
Ja tylko wytrzeszczyłam na nią oczy, kompletnie zaszokowana. Poza tym nie za
dobrze ją widziałam, bo łzy nabiegały mi do oczu.
Ale pewnie to dobrze. Bo nie widziałam tych wszystkich poruszonych twarzy,
zwróconych w naszą stronę.
W ciszy, jaka zapanowała w stołówce, dałoby się usłyszeć brzęczenie muchy. Ani
jeden widelec nie skrobał o talerz. Aż tak gorliwie wszyscy chcieli chłonąć każdą sekundę tej
pyskówki, jaką mi urządziła od dawna najlepsza przyjaciółka.
- Lilly - szepnęłam. - Wiesz, że nie złamałam serca Michaelowi. To on złamał moje. I
nie ukradłam ci chłopaka...
- Och, zachowaj to dla „New York Post” - krzyknęła Lilly. - NIGDY nie jesteś winna,
prawda, Mia? Ale dlaczego miałabyś się przyznawać, że nie masz racji, skoro rola ofiary tak
ci pasuje? Popatrz tylko na siebie. Teraz twoją najlepszą przyjaciółką jest LANA
WEINBERGER. Czy to nie ZABAWNE? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że ona cię tylko
WYKORZYSTUJE, ty idiotko? Oni wszyscy cię wykorzystują, Mia. Byłam twoją jedyną
prawdziwą przyjaciółką i sama popatrz, jak mnie potraktowałaś!
Potem Lilly widziałam już tylko w charakterze błękitnej plamy, bo w takim tempie
płynęły mi łzy. Ale słyszałam w jej głosie pogardę. Słyszałam też wkoło nas tę kompletną
ciszę.
- I wiesz, co? - ciągnęła Lilly lodowatym tonem, ale nadal tak głośno, że mogłaby
obudzić umarłego. - Masz rację. NIE ZŁAMAŁAŚ serca Michaelowi. Miał tylko dość twoich
ciągłych jęków i kompletnej nieumiejętności radzenia sobie z własnymi problemami, że nie
mógł się doczekać, aż od ciebie zwieje. Szkoda tylko, że nie mam tyle szczęścia, co on!
Wszystko bym oddała za to, żeby móc się znaleźć o tysiące mil od ciebie. Ale na razie mam
przynajmniej tę nową stronę, którą zaprojektowałam sobie na pociechę. Może już ją
widziałaś? Jeśli nie, chętnie ci podam adres URL - to
www.nienawidzemiithermopolis.com
Z tymi słowami obróciła się na pięcie i wyszła ze stołówki.
A przynajmniej chyba tak zrobiła, bo naprawdę nie widziałam, co się tam dzieje, bo
płakałam już tak okropnie, że wyglądało to, jakby po twarzy płynął mi wodospad Niagara.
Dlatego nawet nie zauważyłam, że Tina i Boris, J.P. i Shameeka oraz Lana i Trisha
podbiegli do krzesła, na którym siedziałam, i zaczęli mnie poklepywać po plecach i mówić
takie rzeczy jak: „Nie słuchaj jej, Mia, ona nie mówiła tego poważnie”, i „Ona jest zazdrosna.
Zawsze taka była”, i „Nikt cię nie wykorzystuje, Mia. Bo szczerze mówiąc, nie masz
właściwie nic, co chciałabym mieć”. (To ostatnie powiedziała Lana, która chciała mnie,
oczywiście, pocieszyć, wiem to).
Wiedziałam, że starają się być mili. Wiedziałam, że zwyczajnie chcą, żebym poczuła
się lepiej. Ale było za późno. Lilly totalnie mnie zdruzgotała - i to w publiczny sposób. To
była ta ostatnia słomka, pod którą złamał się kręgosłup wielbłąda. No i jeszcze to, że Lilly -
akurat Lilly! - stoi za tą głupią stroną internetową.
Chyba zawsze to wiedziałam.
Ale słyszeć, że w taki sposób się do tego przyznaje - z taką dumą...
Musiałam się stamtąd wydostać. Wiedziałam, że jeśli to zrobię, okażę się tym, co
przypisywała mi Lilly - jęczącą ofiarą.
Ale naprawdę musiałam zostać sama.
Dlatego właśnie siedzę na klatce schodowej trzeciego piętra, tuż pod zamkniętą klapą,
która prowadzi na dach. Tu, gdzie nikt nigdy nie chodzi...
To znaczy, nikt poza Lilly i mną kiedy w przeszłości zdarzało się coś, co nas martwiło.
Lars stoi na straży u stóp schodów, żeby nikt tu nie wchodził na górę. Chyba się
poważnie o mnie martwi. Zapytał:
- Księżniczko, czy mam zadzwonić do twojej matki?
Odpowiedziałam:
- Nie, dzięki, Lars.
Na co on:
- No to może do twojego ojca?
A ja na to:
- NIE!
Spojrzał, jakby zdumiała go ta gwałtowność. Ale ja się bałam, że zaraz zapyta, czy ma
zadzwonić do doktora Bzika.
Na szczęście pokiwał tylko głową i powiedział:
- No dobrze, skoro jesteś pewna...
Byłam całkiem pewna. Powiedziałam mu, że muszę na chwilę zostać zupełnie sama.
Powiedziałam, że zaraz wrócę...
Ale siedzę tu już kwadrans i nie czuję, żeby te łzy miały jakoś niedługo przestać
płynąć. Jak ona mogła coś takiego POWIEDZIEĆ? Po tym wszystkim, przez co razem
Przeszłyśmy? Jak ona mogła WYPISYWAĆ takie rzeczy na tej swojej stronie? Jak ona mogła
pomyśleć, że mogłabym zrobić którąś z tych rzeczy, o jakie mnie oskarżyła? Jak ona mogła
być taka... Taka OKRUTNA?
O nie. Słyszę kroki. Lars wpuścił tu kogoś! DLACZEGO, LARS, DLACZEGO?
Mówiłam ci...
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
ROZWÓJ ZAINTERESOWAŃ
O Boże. To było takie...
Dziwne.
Tylko takim słowem mogę to opisać.
I w tym momencie przestaję się dziwić wątpliwościom pani Martinez co do mojej
przyszłej kariery pisarki albo dziennikarki.
Ale jak inaczej mam to opisać? To było po prostu... DZIWNE.
I co ten Lars sobie WYOBRAŻAŁ? Mówiłam mu, że ma NIKOGO nie wpuszczać na
górę. Pomijając dyrektor Guptę albo jakiegoś nauczyciela, OCZYWIŚCIE.
Więc czemu zrobił wyjątek dla Borisa?
Ale właśnie tak się stało. Usłyszałam kroki na schodach, a za chwilę zobaczyłam
BORISA, zdyszanego jakby biegł.
Najpierw wystraszyłam się, że mi powie, że on też się we mnie kocha (To
niesamowite, jakie rzeczy zaczynają się dziać, kiedy człowiek urośnie do rozmiaru 36C).
Ale na szczęście tylko powiedział:
- Tu jesteś. Szukałem cię wszędzie. Miałem ci tego nie mówić, ale to nieprawda.
- CO nieprawda, Boris? - zapytałam go, totalnie zbita z tropu.
- To, co przed chwilą powiedziała Lilly - wyjaśnił. - O tym, że Michael miał cię dość.
Nie mogę ci powiedzieć, skąd wiem. Ale wiem.
Uśmiechnęłam się do niego. Nadal byłam pogrążona w rozpaczy i tak dalej, ale nic na
to nie mogłam poradzić. Tina ma niesamowite szczęście. Ma najlepszego chłopaka na całym
ziemskim globie.
I zdaje sobie z tego sprawę.
- Dzięki, Boris - powiedziałam, usiłując obetrzeć łzy rękawem, żeby nie wyglądać jak
jakaś ostatnia wariatka, chociaż pewnie i tak wyglądałam. - To naprawdę miłe z twojej strony.
- Nie jestem miły - upierał się, nadal zdyszany po tej całej gonitwie za mną. - Mówię
prawdę. A ty powinnaś mu odpisać.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, jeszcze bardziej ogłupiała niż przedtem.
- C - co? Komu odpisać?
- Michaelowi - odpowiedział Boris. - Pisał do ciebie maile, prawda?
- Tak. Ale skąd ty...
- Powinnaś mu odpisać - powtórzył Boris. - To znaczy, wasze zerwanie nie znaczy, że
nie możesz już być jego przyjaciółką. Przecież zgodziliście się co do tego? Że nadal będziecie
się przyjaźnić?
- Tak - potwierdziłam, zdziwiona. - Ale, Boris, skąd ty wiesz, że on do mnie pisał
maile? Czy... Tina ci powiedziała?
Boris zawahał się, a potem skinął głową.
- Tak. No właśnie. Tina mi powiedziała.
- Och! - westchnęłam. - Ja nie mogę mu odpisać, Boris. Jestem... Jestem jeszcze
niegotowa, żeby się z nim przyjaźnić. Nadal za bardzo mnie boli, że nie jesteśmy czymś
WIĘCEJ tylko przyjaciółmi.
- Rozumiem to, chyba - stwierdził Boris. - Ale... Powinnaś mu odpisać, jak tylko
poczujesz się gotowa. Żeby sobie nie myślał, że... No wiesz. Że go nienawidzisz. Albo że o
nim zapomniałaś. Czy coś.
Jakby TO mogło się kiedykolwiek zdarzyć.
Zapewniłam Borisa, że napiszę do Michaela, kiedy poczuję się emocjonalnie zdolna
zrobić coś takiego bez rozsypania się i błagania go czcionką - osiemnastą, żeby do mnie
wrócił.
A potem Boris zrobił strasznie miłą rzecz. Zaproponował, że odprowadzi mnie do
klasy (Kiedy już się pozbierałam i usunęłam ślady łez. Rozmazany tusz, zapchany nos, i tak
dalej).
Więc we trójkę - Boris, Lars i ja - poszliśmy wszyscy do sali od RZ (po dzwonku).
Ale to nie miało znaczenia, bo ani pani Hill, ani Lilly tu nie było.
Myślę, że Lilly zerwała się z lekcji, żeby się gdzieś spotkać z Kennym. Oni są teraz
zupełnie jak Courtney Love i Kurt Cobain. Minus heroina. Wystarczy tylko, żeby Lilly
zaczęła palić, i może też zrobiła sobie jeden czy drugi tatuaż, a swój wizerunek twardej
dziewczyny dopracuje do perfekcji.
Boris zapytał mnie po raz ostatni, czy nic mi nie jest, a kiedy powiedziałam, że moim
zdaniem nie, schował się w szafie na materiały piśmienne i zaczął ćwiczyć mój ulubiony
kawałek Chopina.
Na pewno robi to specjalnie. On jest taki troskliwy.
Tina ma naprawdę wielkie szczęście
Myślę, że któregoś dnia mnie też się poszczęści.
A może swój przydział szczęścia, jeśli chodzi o chłopaków, już wykorzystałam,
kompletnie go trwoniąc?
Boże, mam nadzieję, że tak nie jest. Ale jeśli tak jest, to mogę powiedzieć, że póki
trwało, było fantastycznie.
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
POCZEKALNIA DOKTORA BZIKA
Lana i Trisha upierały się, że zabiorą mnie na, jak to one nazwały, manikiurowo -
pedikiurową przerwę. Powiedziały, że należy mi się po tym, jak mnie w stołówce
potraktowała Lilly.
Zamiast więc grać w softballa w czasie szóstej lekcji, dałam sobie pomalować
paznokcie u nóg i to co mi zostało z paznokci u rąk (odkąd wróciłam z Genowii po
wakacjach, nie nakładałam sobie akrylowych tipsów i ogryzałam to, co mi zostało z natu-
ralnych) na jaskrawą czerwień, kolor, który zdaniem Grandmère jest zupełnie nieodpowiedni
dla młodych dziewczyn, za to odpowiedni dla kelnerek.
Dlatego go wybrałam.
Muszę przyznać, kiedy już skończył się ten czterdziestominutowy zabieg manikiuru i
pedikiuru, że poczułam się znacznie lepiej. Wiem, że Lana i Trisha się starały.
Ale w moim życiu rozgrywa się teraz taki dramat, że żaden masaż dłoni i stóp (oraz
malowanie paznokci) tego nie uleczy.
Och, doktor Bzik już jest gotowy!
Myślę, że nawet doktor Bzik nie jest gotowy na mnie i wszystkie klęski mojego życia.
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO FOUR SEASONS
Otworzyłam serce przed doktorem Bzikiem, terapeutą - kowbojem, i oto, co mi
powiedział:
- Ale Genowia już ma premiera.
Popatrzyłam na niego wymownie.
- Nie, nie ma - upierałam się.
- Ależ ma. Obejrzałem te filmy o twoim życiu, o co mnie prosiłaś. I pamiętam
wyraźnie...
- Filmy o moim życiu tutaj się MYLĄ - stwierdziłam. - Oraz w bardzo wielu innych
sprawach. Uznali, że to swoboda twórcza czy coś. Powiedzieli, że trzeba podnieść
oglądalność. Jakby moje PRAWDZIWE życie już nie miało wystarczająco wysokiej
oglądalności.
Więc wtedy doktor Bzik powiedział:
- Och. Rozumiem. - Zastanawiał się przez jakąś chwilę. A później dodał: - Wiesz, to
wszystko mi przypomina historię o takim koniu, którego mam na ranczu...
O mało nie wyskoczyłam ze swojego fotela i nie rzuciłam się na niego.
- NIECH MI PAN TYLKO ZNÓW NIE OPOWIADA O PUSZKU! - ryknęłam. - O
PUSZKU JUŻ WSZYSTKO WIEM!
- Nie chodzi o Puszka - rzekł doktor Bzik, nieco zdziwiony. - Chodzi o Pancho.
- Ile koni pan tam właściwie ma? - spytałam ostro.
- Och, parędziesiąt - odparł doktor Bzik. - Ale to nieważne. Ważne jest to, że Pancho
jest takim trochę popychadłem. Ktoś go wyprowadzi z boksu i osiodła, a on od razu się w tej
osobie zakochuje. Będzie ocierał się o nią łbem, zupełnie jak kot, i chodził krok w krok...
Nawet jeśli ta osoba wcale go jakoś przyjemnie nie traktuje. Pancho jest spragniony uczucia,
chce, żeby wszyscy go lubili...
- Okay - przerwałam. - Rozumiem. Pancho ma problemy z samooceną. Ale co to ma
wspólnego z faktem, że mój ojciec usiłuje ukryć konstytucję Amelii przed ludem Genowii?
- Nic - rzekł doktor Bzik. - To ma coś wspólnego z faktem, że ty nie próbujesz zrobić
nic, żeby go powstrzymać.
Popatrzyłam na niego jeszcze trochę.
- A jak mam to zrobić?
- To już musisz sama odkryć - powiedział doktor Bzik.
To mnie już rozwścieczyło.
- Pierwszego dnia, kiedy tu siedziałam - wrzasnęłam - powiedział mi pan, że zdołam
się wydostać z tej „czarnej dziury”, w którą wpadłam, prosząc o pomoc. No cóż, proszę o
pomoc... I wtedy pan mi mówi, że sama mam do tego dojść? Proszę pana, ile my panu
płacimy za godzinę, tak w ogóle?
Doktor Bzik przyjrzał mi się spokojnie zza okularów.
- Posłuchaj tego, co mi właśnie opowiedziałaś: chłopak, którego kochasz, chce się z
tobą wyłącznie przyjaźnić, a ty nic nie robisz. Twoja najlepsza przyjaciółka upokarza cię przy
całej szkole, a ty nic nie robisz. Twój ojciec mówi ci, że nie ma zamiaru honorować życzenia
twojej przodkini, a ty nic nie robisz. Powiedziałem ci przy naszym pierwszym spotkaniu, że
nikt ci nie zdoła pomóc, jeśli sama sobie nie pomożesz. Nic się w twoim życiu nie zmieni,
jeśli nie będziesz każdego dnia...
- Robiła czegoś, co mnie przeraża - dokończyłam. - WIEM. Ale jak? Jak powinnam na
to wszystko zareagować?
- Nie chodzi o to, jak powinnaś reagować, Mia - rzekł doktor Bzik, nieco
sfrustrowany. - Ale o to, czego ty sama CHCESZ.
Nadal tego nie rozumiałam. Powiedziałam:
- Chcę... Chcę... Chcę postąpić właściwie!
- No więc ja ci to właśnie tłumaczę. Jeśli chcesz postąpić właściwie, nie możesz być
taka jak Pancho. Zrób to, co na twoim miejscu zrobiłaby księżniczka Amelia!
CO TEN FACET W OGÓLE WYGADUJE? Ale zanim miałam czas się nad tym
zastanowić, mówił dalej:
- Och, no kto by pomyślał. Nasz czas się skończył. Ale to była szalenie interesująca
sesja. Za tydzień chciałbym cię znów zobaczyć w towarzystwie ojca. Mam wrażenie, że
między wami są pewne sprawy, które wymagają omówienia. I przyprowadź też swoją babkę -
dodał doktor Bzik. - Widziałem jej zdjęcie w Internecie. Sprawia wrażenie frapującej kobiety.
- Zaraz, momencik. Co pan mówi? Jak mam zrobić to, co zrobiłaby księżniczka
Amelia? Księżniczce Amelii się nie udało. Jej rozporządzenie nie weszło w życie. Nikt się
nigdy nawet o nim nie dowiedział. Nikt poza mną.
- Na razie, Mia - pożegnał mnie doktor Bzik.
I wygonił z gabinetu.
Zupełnie tego nie rozumiem. Tata płaci temu facetowi, żeby mi pomagał w moich
problemach. A on uprawia spychologię; twierdzi, że powinnam swoje problemy rozwiązywać
sama.
Przecież to chyba jemu za to płacą?
Co ja, na miłość boską, mam zrobić z problemem księżniczki Amelii? Przedstawiłam
sprawę tacie, a on totalnie mnie zlekceważył. Co jeszcze mogę zrobić?
A najgorsze jest to, że doktor Bzik dostał wyniki moich badań krwi z gabinetu doktora
Funga. I co? W normie. Totalnie nic mi nie jest, pod żadnym względem. Jak Rocky, mieszczę
się w górnym percentylu dla swojej grupy wiekowej czy coś. Miałam nadzieję, że dzięki
temu, że znów jem mięso, tak wysoko podniosłam sobie chociaż poziom cholesterolu, że
można będzie zwalić na to winę za tą okropną depresję.
Ale cholesterol mam w porządku. Wszystko mam w porządku. Jestem zdrowa jak
jakiś cholerny koń.
Auć. Dlaczego musiałam użyć słowa „koń”?
Jesteśmy na miejscu. W GŁOWIE mi się nie mieści, że muszę dziś wieczorem
odwalać te głupoty dla Domina Rei.
Postanowiłam, że kiedy już załatwię Grandmère wstęp do tego klubu czy co to
właściwie jest, to nie dam jej się czepiać moich włosów.
Pancho? On na serio opowiedział mi historię o koniu imieniem PANCHO?
PIĄTEK, 24 WRZEŚNIA, 21.00,
HOTEL WALDORF - ASTORIA, DAMSKA TOALETA
Strasznie jej się nie spodobał ten lakier.
Zachowuje się tak, jakby on miał totalnie zrujnować jej szanse na zaproszenie do tego
wariackiego klubu. Bardziej się zmartwiła moim lakierem do paznokci niż tym, że nasza
rodzina już od paru stuleci na dobrą sprawę żyje w kłamstwie. To była pierwsza rzecz, jaką
poruszyłam po wejściu do jej apartamentu.
- Grandmère - zaczęłam. - Nie możesz zgadzać się z tatą, że ignorowanie życzenia,
które księżniczka Amelia wyraziła na łożu śmierci, jest w porządku. Mam rację?
A ona tylko przewróciła oczami i powiedziała:
- No nie, a ta znowu swoje! Twój ojciec OBIECAŁ mi, że do dziś o tym wszystkim
zupełnie zapomnisz.
Tak, zdążyłam zauważyć, że nie odpowiedział dziś na ani jeden z moich telefonów.
Zaczynał mi fundować ciche dni, zupełnie jak Lilly.
- Nie możesz oczekiwać, Amelio - ciągnęła Grandmère - że kompletnie odmienimy
swoje życie dla kaprysu jakiejś zmarłej prawie czterysta lat temu księżniczki, prawda?
- Amelia nie napisała swojej konstytucji dla kaprysu, Grandmère. A nasze życie wcale
by się nie zmieniło - stwierdziłam. - Byłoby jak przedtem. Tyle że nie musielibyśmy
naprawdę RZĄDZIĆ. Pozwolilibyśmy rządzić OBYWATELOM - a przynajmniej, WYBRAĆ,
kogo chcą by nimi RZĄDZIŁ. I wiesz, bardzo prawdopodobne, że wybraliby tatę...
- A jeśli NIE? - odezwała się ostro Grandmère. - Gdzie byśmy wtedy MIESZKALI?
- Grandmère, mieszkalibyśmy dalej w pałacu, jak zawsze...
- Nieprawda. Pałac stałby się rezydencją premiera - ktokolwiek by nim został. Czy
naprawdę uważasz, że zniosłabym, żeby jakiś POLITYK mieszkał w moim pięknym pałacu?
On by pewnie kazał wszędzie położyć wykładzinę podłogową. W odcieniach BEŻU.
Miałam ochotę skręcić jej kark.
- Grandmère. Premier mieszkałby... No cóż, nie wiem, gdzie. Ale gdzie indziej. My
nadal bylibyśmy panującą rodziną i nadal mieszkalibyśmy w pałacu, i wykonywalibyśmy
wszystkie swoje zwykłe obowiązki - ALE BEZ RZĄDZENIA.
A ona powiedziała tylko:
- Twój tata nie chce O TYM słyszeć. Więc równie dobrze możesz to sobie wybić z
głowy. Doprawdy, Amelio, CZERWONE paznokcie? Czy ty próbujesz doprowadzić mnie do
szału?
No i dobrze, przyznaję - ten wieczór jest dla niej szczególnie ważny. Trzeba było
widzieć, jak się puszyła, kiedy hrabina przy koktajlach podeszła do nas i powiedziała:
- Księżniczka Amelia? Coś podobnego! Ależ pani urosła, odkąd widziałyśmy się
ostatnio!
- Tak - przyznała Grandmère lodowato, zerkając na wielki brzuch Belli Trevanni. A
może powinnam powiedzieć, wielki brzuch księżnej René. - Twoja wnuczka też.
- Rozwiązanie już lada chwila - zagruchała hrabina.
- Słyszałyście panie? - zapytała nas Bella. - To dziewczynka!
Obie jej pogratulowałyśmy. Naprawdę wydaje się szczęśliwa - a rozkwitła, jak zwykle
mówią o kobietach w ciąży.
I dobrze tak mojemu kuzynowi René, że będzie miał córeczkę, skoro ciągle flirtował z
dziewczynami. Kiedy mała zacznie się umawiać na randki, wreszcie się przekona, jak musieli
się czuć ojcowie dziewczyn, z którymi się spotykał.
Ale hrabina nie była jedyną osobą, na której Grandmère chciała zrobić wrażenie. Tutaj
jest sama śmietanka nowojorskiego towarzystwa - no cóż, kobiecego. Na przyjęcia Domina
Rei nie wpuszcza się mężczyzn, wyłączając doroczny bal stowarzyszenia, ale to nie dzisiejsza
okazja. Przed chwilą widziałam Glorię Vanderbilt, która stała przy doniczkowej palmie i
nakładała błyszczyk na usta.
I jestem pewna, że Madeleine Albright poprawia sobie rajstopy w kabinie obok.
Słuchajcie, ja rozumiem. Naprawdę rozumiem, czemu Grandmère tak strasznie
chciałaby się znaleźć wśród tych kobiet. One wszystkie mają wielką władzę - i są też
czarujące. Mama Lany, pani Weinberger, przywitała mnie ogromnie miło przy wejściu - wcale
nie kojarzyła mi się z osobą, która sprzedałaby kucyka swojej córki bez jej wiedzy. Uścisnęła
mi rękę i powiedziała, że jestem znakomitym modelem do naśladowania dla młodych
dziewczyn z całego świata. Powiedziała, że życzyłaby sobie, żeby jej własna córka miała na
karku taką przytomną głowę jak moja.
Na co Lana, która stała obok matki, parsknęła złośliwe w swój tiulowy szal.
Ale zrozumiałam, że nie ma do mnie pretensji, kiedy wzięła mnie za ramię i
powiedziała:
- Tylko spójrz. Przy bufecie stoi fontanna z czekoladą. Ale niskokaloryczną, bo
słodzoną splendą. - A potem dodała, ciągnąc mnie poza zasięg słuchu swojej mamy i
Grandmère: - No i mają najseksowniejszych kelnerów, jakich kiedykolwiek widziałaś.
Wracając do rzeczy. Lada moment będę musiała wygłosić swoją mowę. Grandmère
kazała mi ją powtórzyć sobie w limuzynie. Powtarzałam jej, że jest o wiele za nudna, żeby
zrobić na kimś wrażenie, a co dopiero kogoś zainspirować. Ale ona ciągle się upiera, że
kobiety z Domina Rei będą zainteresowane wysłuchaniem wykładu o kanalizacji.
Tak. Jestem zupełnie pewna, że taka Beverly Bellerieve - z nadawanego w godzinach
największej oglądalności programu telewizyjnego 24/7 - chce wysłuchiwać informacji o
systemie kanalizacyjnym Genowii. Widziałam ją przed chwilą w holu; uśmiechnęła się do
mnie szeroko i powiedziała:
- No cóż, witaj! Ależ wyrosłaś!
Pewnie pamiętała, jak będąc w pierwszej klasie udzieliłam jej wywiadu, i...
O mój Boże.
O MÓJ BOŻE.
Nie. To NIE TO miał na myśli, kiedy mi powiedział - w żaden sposób nie mógł mieć
na myśli, że...
Nie. Ale...
Zaraz, momencik. POWIEDZIAŁ, że mam nie być jak Pancho. POWIEDZIAŁ, że
mam zrobić to, co zrobiłaby księżniczka Amelia.
A ona zamierzała zaprowadzić w Genowii demokrację.
Tylko nikt się o tym nie dowiedział.
Ale to nieprawda. NIEKTÓRZY o tym wiedzą.
Ja wiem.
I właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, jestem w niezwykłej sytuacji; mogę
poinformować o tym dwa tysiące kobiet biznesu.
Włącznie z Beverly Bellerieve, która jest największą plotkarą wśród dziennikarzy
telewizyjnych.
Nie. Po prostu nie. To by było niewłaściwe. To by... To by...
Tata by mnie ZABIŁ.
Ale... Wtedy zdecydowanie nie zachowałabym się jak Pancho.
Tylko jak ja się odważę? Jak ja się odważę zrobić coś takiego tacie? I Grandmère?
No dobra, kto by się przejmował Grandmère. Jak mogę zrobić to tacie?
O nie. Słyszę Grandmère - przyszła po mnie. Już czas...
Nie! Nie jestem gotowa! Nie wiem, co robić! Ktoś mi musi powiedzieć, co mam
robić!
O Boże.
Chyba ktoś mi już powiedział.
Tyle że ten ktoś nie żyje już od jakichś czterystu lat.
KSIĘŻNICZKA DETONUJE WŁASNĄ BOMBĘ
11.00 wieczorem, piątek, 24 września, Nowy Jork
(do natychmiastowego rozpowszechniania)
Genowiańska księżniczka Mia - o której ostatnio czytaliśmy w
wiadomościach w związku z przygodą z nitroskrobiami w pracowni chemicznej
Liceum imienia Alberta Einsteina, wskutek której ona sama i dwie inne osoby (w
rym John Paul Reynolds - Abernathy IV) zostały zabrane na ostry dyżur szpitala
Lenox Hill z niewielkimi obrażeniami - tym razem zdetonowała bombę własnej
produkcji: nowo odkryty, czterystuletni dokument, który stwierdza, że księstwo
Genowii jest monarchią konstytucyjną nie zaś absolutną.
To istotna różnica. W monarchii absolutnej władca - w przypadku Genowii
ojciec księżniczki Mii, książę Artur Christoff Filip Gerard Grimaldi Renaldo - na
mocy prawa boskiego rządzi krajem i jego obywatelami. W ramach monarchii
konstytucyjnej uznaje się reprezentacyjną rolę panującego (tak jak w przypadku
królowej Anglii), ale wszystkie decyzje związane z rządzeniem podejmowane są
przez wyłonioną w wyborach głowę państwa zazwyczaj w porozumieniu z jakimś
ciałem parlamentarnym.
Księżniczka Mia obwieściła tę zaskakującą wiadomość w czasie gali
charytatywnej na rzecz sierot Afryki, wydanej przez Domina Rei, ekskluzywną
kobiecą organizację znaną ze swoich dobroczynnych inicjatyw i sławnych
członkiń (włącznie z Oprah Winfrey i Hillary Clinton).
Księżniczka Mia, w swoim wystąpieniu przed nowojorską kapitułą
organizacji, odczytała fragmenty przekładu pamiętnika księżniczki, której jest
potomkinią, opisującego walkę, jaką stoczyła ta młoda dama przeciwko morowej
zarazie i despotycznemu wujowi, oraz spisanie przez nią i poświadczenie
konstytucji gwarantującej obywatelom Genowii wolność wyboru władzy.
Niestety, dokument zaginął na całe wieki w chaosie, który nastąpił po
pladze czarnej śmierci grasującej na wybrzeżu Morza Śródziemnego - to jest,
zaginął aż do teraz.
Radość, z jaką księżniczka Mia witała podarowanie ludowi Genowii
demokratycznych rządów, wywołał podobno łzy w oczach wielu słuchających jej
pań. A zacytowane przez nią słynne słowa Eleonory Roosevelt - również członkini
Domina Rei - sprawiły, że widownia nagrodziła księżniczkę owacją na stojąco.
„Róbcie raz dziennie jedną rzecz, która was przeraża - poradziła
księżniczka Mia zgromadzonym. - I nie poddawajcie się zwątpieniu, czy uda wam
się coś osiągnąć. Nawet jeśli ma się tylko szesnaście lat i słyszy się ze wszystkich
stron, że się jest niemądrą nastolatką - nie wolno robić z siebie popychadła.
Pamiętajcie o jeszcze jednej rzeczy, którą powtarzała Eleonora Roosevelt: Nikt
nie może sprawić, że poczujesz się kimś gorszym, jeśli mu na to nie pozwolisz”.
„To było niesłychanie inspirujące wystąpienie” - skomentowała Beverly
Bellerieve, gwiazda programu telewizyjnego 24/7, która zapowiedziała, że
poświęci cały fragment swojej audycji na prześledzenie, jak to niewielkie państwo
będzie przekształcało się z monarchii w demokrację. A reakcja księżnej wdowy z
Genowii, Clarissy, babki Mii - która wybuchnęła nieskrywanym, niemal
histerycznym płaczem - nie pozostawiła na widowni ani jednej pary suchych
oczu. To był naprawdę niezapomniany wieczór... I zdecydowanie, odkąd
pamiętam, najlepsza mowa, jakiej miałyśmy okazję na naszych galach wysłuchać.
Ani księżna wdowa, ani jej wnuczka nie mogły skomentować tego
wydarzenia, ponieważ natychmiast po gali oddaliły się limuzyną w nieznanym
kierunku.
Do chwili publikacji materiału biura rzeczników prasowych Pałacu
Genowii i księcia Filipa nie odpowiadały na telefony.
PIĄTEK. 24 WRZEŚNIA, 23.00,
W LIMUZYNIE W DRODZE DO DOMU
Z HOTELU WALDORF - ASTORIA
Wiecie co? Nic mnie to nie obchodzi.
Naprawdę. Postąpiłam właściwie. Wiem, że tak.
I tata może sobie na mnie wrzeszczeć, ile chce, i powtarzać, że zrujnowałam nam
wszystkim życie.
A Grandmère może sobie mdleć na tej swojej kanapie i zamawiać wszystkie sidecary
świata.
Nie żałuję.
I nigdy nie będę żałowała.
Szkoda, że nie SŁYSZELIŚCIE, jaka cisza zaległa na widowni, kiedy zaczęłam
opowiadać im o Amelii Wirginii! W sali bankietowej było jeszcze ciszej niż dzisiaj w szkolnej
stołówce, kiedy Lilly obrzuciła mnie przy wszystkich obelgami.
A na sali było osiemset osób, więcej niż w stołówce!
I wszystkie się na mnie gapiły, bo totalnie porwała je ta historia księżniczki Amelii.
Wydaje mi się, że dojrzałam ŁZY w oczach Rosie O'Donnell - ŁZY! - kiedy doszłam do tej
części, gdy wuj palił księgi w pałacowej bibliotece.
A kiedy opowiadałam o tym, jak Amelia zauważyła u siebie pierwsze symptomy ospy,
dobiegł mnie szloch od strony Nancy Pelosi.
Ale potem, kiedy mówiłam, że już czas, żeby świat uznał, że szesnastoletnie
dziewczyny są zdolne do znacznie większych dokonań niż pokazywanie brzucha na okładce
„Rolling Stone” albo tracenie przytomności pod jakimś klubem nocnym po zbyt intensywnym
imprezowaniu... Że powinno się zauważać, iż staramy się przychodzić z pomocą
potrzebującym...
No cóż. Wtedy dostałam owację na stojąco.
Pławiłam się w chwale, wszystkie panie mi gratulowały - matka Lany powtarzała, że
mam zapisać się do Domina Rei, kiedy tylko skończę osiemnaście lat - aż tu Lars pociągnął
mnie za rękaw (widać Domina Rei jednak dopuszcza mężczyzn do swoich spotkań, ale w roli
ochroniarzy) i powiedział, że Grandmère już zdążyła zemdleć w limuzynie.
I że ojciec chce mnie natychmiast widzieć.
Ale co mi tam. Grandmère totalnie poddała się emocjom po tym, jak ją wreszcie
zaproszono do stowarzyszenia, które kręciło na nią nosem przez jakichś ostatnich pięćdziesiąt
lat. Bo naprawdę widziałam, jak Sophia Loren podeszła do niej i przedstawiła jej zaproszenie
do członkostwa. Grandmère o mało nie wyszła z siebie, z takim zapałem oświadczyła, że się
nad tym zastanowi.
Co w języku księżniczek oznacza: „Zadzwonię do ciebie z samego rana i powiem, że
się zgadzam, ale nie mogę powiedzieć tego teraz, bo nie chcę się wydać nadgorliwa”.
Tata wrzeszczał na mnie chyba pełne PÓŁ GODZINY o tym, jak to zawiodłam całą
rodzinę; i jaki to będzie koszmar z parlamentem, bo wygląda na to, że rodzina przez cały czas
ukrywała pewne fakty; i że teraz będzie musiał kandydować na premiera, jeśli będzie chciał
doprowadzić do końca wszystkie te inicjatywy, które sobie zaplanował; i że Bóg jeden wie,
czy wygra wybory, jeśli ta banda pacanów też zdecyduje się kandydować; i że obywatele
Genowii nigdy nie zdołają przywyknąć do demokracji, i co jeśli będzie dochodziło do
oszustw wyborczych; i że teraz i tak będę miała swoje książęce obowiązki, tyle że pewnie
będę musiała któregoś dnia znaleźć sobie jakąś pracę, bo moja pensja zostanie obcięta o
połowę; i że ma nadzieję, że jestem szczęśliwa, wiedząc, że właśnie praktycznie udało mi się
zniszczyć całą dynastię; i czy jestem świadoma, że przejdę do historii jako największa zakała
rodu Renaldich... Aż wreszcie nie wytrzymałam i powiedziałam:
- Wiesz co, tato? Musisz zacząć się spotykać z doktorem Bzikiem. I pewnie spotkasz
się z nim w przyszły piątek, bo będziecie mi z Grandmère towarzyszyć w sesji.
TO go przytkało. Zrobił mocno przestraszoną minę - jak wtedy, kiedy tamta
stewardesa zaczęła twierdzić, że jest z nim w ciąży, a on jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że
w ogóle jej nie zna.
- Ja?! - zawołał. - Mam iść z tobą na sesję? I z moją MATKĄ?
- Tak - powiedziałam twardo. - Bo chcę się dowiedzieć, dlaczego na swoim
formularzu oceny emocjonalnego samopoczucia zakreśliłeś „Czasami” przy stwierdzeniu:
„Czuję, że straciłem największą miłość swojego życia”, a przecież zaledwie dwa tygodnie
temu mówiłeś mi, że zawsze już będziesz żałował, że pozwoliłeś mamie odejść. Totalnie
okłamałeś doktora Bzika, a wiesz, jeśli się kłamie podczas terapii - nawet MOJEMU te-
rapeucie - to tylko szkodzi się samemu sobie, bo jaką możesz mieć nadzieję na poprawę, jeśli
nie zaczniesz od szczerości wobec samego siebie?
Tata tylko wytrzeszczył na mnie oczy, pewnie dlatego, że tak raptownie zmieniłam
temat rozmowy.
Ale potem z mocno poirytowaną miną rzekł:
- Mia, w przeciwieństwie do tego, co możesz sobie roić w swojej romantycznej
wyobraźni, nie siedzę i nie rozpaczam po twojej matce jak dzień długi. Owszem, od czasu do
czasu żałuję, że między nami się nie ułożyło. Ale życie toczy się dalej. I ty się też przekonasz,
że po Michaelu życie nadal się toczy. Tak, czuję, że straciłem prawdziwą miłość, CZASAMI.
Ale przez RESZTĘ czasu mam nadzieję, że nowa miłość czeka na mnie, być może, za
najbliższym rogiem - i myślę, że na ciebie też czeka. A teraz, czy możemy wrócić do sprawy,
którą się zajmowaliśmy? Nie miałaś absolutnie żadnego prawa robić tego, co dzisiaj wieczo-
rem zrobiłaś, i okropnie mnie rozczarowałaś...
Ale reszty tego, co mówił, nie słuchałam, bo zastanawiałam się nad tym
stwierdzeniem: „Mam nadzieję, że nowa miłość czeka na mnie, być może, za najbliższym
rogiem”.
Jak się dochodzi do takiej przemiany? Od tęsknoty za kimś, kogo się kocha tak
rozpaczliwie, że bez niego człowiek czuje tylko tępy ból w klatce piersiowej, do nadziei, że
jakaś nowa miłość równie dobrze może czekać za najbliższym rogiem?
Nie mam pojęcia.
Ale mam nadzieję, że któregoś dnia się dowiem...
Och, jesteśmy już na Thompson Street.
Super. Jak by to nie był wystarczająco trudny wieczór, teraz jeszcze jakiś bezdomny
sterczy w naszym holu. Lars idzie go wyprowadzić.
Mam nadzieję, że nie będzie musiał używać siły.
SOBOTA, 25 WRZEŚNIA, 1.00,
PODDASZE
To nie był żaden bezdomny.
To był J.P.
Czekał tam na mnie w holu, bo jest niesamowicie zimno jak na tę porę roku, więc nie
chciał stać na dworze... Ale też nie chciał dzwonić na górę i budzić mojej mamy.
Ale chciał się ze mną zobaczyć, bo na New York One oglądał sprawozdanie z mojego
dzisiejszego wystąpienia.
I chciał tylko sprawdzić, czy nic mi nie jest.
Dlatego przyjechał tu z drugiego końca miasta.
- Bo wiesz - powtarzał - to całkiem duża rzecz, tak mówili w tych wiadomościach. W
jednej chwili jesteś normalną dziewczyną, w następnej księżniczką. A parę lat później jesteś
księżniczką i nagle... nie jesteś.
- Nadal jestem księżniczką - uspokoiłam go.
- Jak to? - Spojrzał na mnie niepewnie. Pokiwałam głową.
- Zawsze będę księżniczką - wyjaśniałam. - Tylko, że teraz będę księżniczką, która
może iść do normalnej pracy i mieć mieszkanie, i inne takie. O ile zechcę.
I wtedy, kiedy mu to wszystko tłumaczyłam, stojąc na stopniach przed wejściem - po
tym, jak Lars omal go nie obezwładnił, bo też wziął go omyłkowo za jakiegoś włóczęgę -
zdarzyła się przedziwna rzecz:
Zaczął padać śnieg.
JA WIEM. To był tylko taki drobny śnieżek i to przerażająco wczesny jak na śnieg na
Manhattanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę globalne ocieplenie. Ale było na to wystarczająco
zimno. Nie dość zimno jednak, żeby śnieg się utrzymał. Ale na tyle, że kiedy mówiłam, z
różowawego nocnego nieba spadło kilkadziesiąt maleńkich zimnych płatków (różowawego,
bo chmury wisiały tak nisko, że odbijały się w nich światła miasta).
I stało się coś dziwnego - kiedy podniosłam oczy na te płatki śniegu, czując, jak
łagodnie spływają mi na twarz, i słuchając, jak J.P. zapewnia mnie, że bardzo się cieszy, że
jednak mimo wszystko jestem księżniczką - nagle - zupełnie niespodziewanie - przestałam się
czuć przygnębiona.
Naprawdę nie umiem inaczej tego opisać. Pani Martinez niewątpliwie byłaby
rozczarowana tym opisem.
Ale tak to wyglądało. Nagle nie było mi już tak bardzo smutno.
Nie, żebym została uleczona, ale jakbym podciągnęła się bliżej wyjścia z tej wielkiej
czarnej dziury i znów zdołała wyraźnie zobaczyć niebo. Było tuż poza zasięgiem, ale nie tak
odległe jak dotychczas. Prawie go dosięgałam...
A J.P. mówił:
- I mam nadzieje, że nie pomyślisz sobie, że cię prześladuję, bo to nieprawda.
Pomyślałem, że może potrzebna ci będzie przyjazna dusza, bo myślę, że twój tata nie jest tobą
teraz specjalnie zachwycony...
A ja poczułam, że... jestem szczęśliwa.
Naprawdę. SZCZĘŚLIWA.
Nie żebym szalała ze szczęścia. Nie żeby przepełniała mnie dzika radość.
Ale to była przyjemna odmiana po tym smutku, który mnie dotychczas nękał, że -
zupełnie spontanicznie i bez zastanawiania się - zarzuciłam ręce na szyję J.P. i z całej siły
pocałowałam go w usta.
Chyba go totalnie zaskoczyłam. Ale w ostatniej chwili pozbierał się i też mnie objął, i
oddał pocałunek.
A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że... Ja naprawdę COŚ poczułam, kiedy
jego usta dotknęły moich.
Jestem tego całkiem pewna.
To w niczym nie przypominało tego, co czułam, kiedy się całowałam z Michaelem.
Ale coś poczułam.
Może to przez te dwa czy trzy płatki śniegu, które mi spadły na twarz.
Ale może - może jednak - to było to, o czym mówił tata. No wiecie.
Nadzieja.
Nie wiem. Ale było mi z tym przyjemnie.
A wreszcie Lars odchrząknął, a ja odsunęłam się od J.P.
A potem J.P. powiedział, zmieszany:
- Może jednak TROCHĘ cię prześladuję. Czy jutro mogę cię więcej poprześladować?
A ja się roześmiałam i powiedziałam:
- Tak. Dobranoc, J.P.
I poszłam do domu.
Gdzie zobaczyłam, że w skrzynce czekają na mnie dwa maile.
Pierwszy był od Tiny:
Iluvromance: Cześć, Mia.
O mój Boże! Właśnie widziałam wiadomości! Mia, jesteś zupełnie jak
Drew! W Długo i szczęśliwie, kiedy pojawiła się z tymi skrzydłami na
plecach! Tyle że zamiast wyłącznie wyglądać ślicznie na imprezie, ty
naprawdę coś ZROBIŁAŚ. Zupełnie jakbyś WYNIOSŁA KSIĘCIA
NA WŁASNYCH PLECACH. Albo jeszcze więcej. GRATULACJE!
Ściskam,
Tina
A potem kliknęłam na drugą wiadomość. Od Michaela.
Jak zawsze, na widok jego imienia serce mi zabiło szybciej. Pewnie to się już nigdy
nie zmieni. Ale przynajmniej dłonie mi się wcale nie spociły.
W tekście jego maila był link do artykułu o tym, jak zdetonowałam własną bombę, a
pod spodem taki dopisek:
SkinnerBx: Cześć Mia
Rzuciłaś tron i zaprowadziłaś demokrację w kraju, który nigdy jej nie
zaznał?
Thermopolis, jesteś wielka!
Michael
Roześmiałam się, kiedy to zobaczyłam. Nic nie poradzę.
I wiecie co? Dobrze było roześmiać się z czegoś, co powiedział (czy napisał) Michael.
Zdaje się, że od dawna mi się to nie przydarzyło.
A potem przyszło mi do głowy, że może Michael i ja moglibyśmy być przyjaciółmi -
zwykłymi przyjaciółmi. Przynajmniej na razie.
Dlatego tym razem, zamiast USUŃ, kliknęłam ODPOWIEDZ.
A potem mu odpisałam.
PODZIĘKOWANIA
Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Barbarze Cabot, Sarah Davies,
Michele Jaffe, Laurze Langlie, Amandzie Maciel, Abigail McAden, a przede wszystkim
Beniaminowi Egnatzowi.