CAROLINE ANDERSON
Smak życia
Harlequin®
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł
Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney
Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tego dnia Kathleen Hennessy była w bojowym
nastroju.
Właśnie wróciła z rodzinnego Belfastu, gdzie spę
dziła cały weekend, posłusznie zachwycając się naj
nowszym wnukiem w rodzinie Hennessych oraz wy
słuchując niezliczonych docinków i uwag o porząd
nych, katolickich dziewczętach, które zamiast hulać,
powinny ustatkować się i założyć rodzinę. Na litość
boską, żachnęła się w duchu, sześć lat pracy na
oddziale nagłych przypadków szpitala Audley Memo
riał trudno uznać za hulaszczy tryb życia! Sądząc
z tego, jak bardzo rodzina potępiają za pozostawanie
panną, można by przypuszczać, że jest kobietą lekkich
obyczajów...
I to cała rodzina - z wyjątkiem Marii. Tylko ona
ją rozumie, głównie dlatego, że w wieku dwudziestu
sześciu lat jest matką czwórki dzieci i spodziewa się
piątego. Miała tak obiecujące perspektywy zawodowe
jako fizjoterapeutka, a teraz - pomyślała ze złością
Kathleen - siedzi z dziećmi w domu, jak w klatce, a jej
mąż spokojnie wspina się na kolejne szczeble kariery.
Precyzyjnie ustawiła samochód na swoim miejscu
parkingowym przed szpitalem, wysiadła i zamknęła
drzwi. Cholerni autokraci! Dlaczego nie są w stanie
pojąć, że nie chce być stateczną mężatką z kupą
dzieciaków, w długach po uszy i nie mającą nic
z życia?
6
SMAK ŻYCIA
Egoistka - tak o niej mówią. No i dobrze. Niech
im będzie. Jest egoistką. Może właśnie dlatego pracuje
na najcięższym oddziale szpitala, pomagając po
zbierać się - czasami dosłownie - pacjentom lub,
w razie niepowodzenia, pocieszając zrozpaczone
rodziny.
- Pewno myślą, że przez cały dzień noszę nocniki
- powiedziała na głos i ze złością trzasnęła drzwiami
samochodu.
Odruchowo spojrzała na miejsce, gdzie powinien
stać samochód Jima Harrisa, ale natychmiast przypo
mniała sobie z żalem, że od dziś go już nie będzie.
Przeniósł się do Londynu. Niedługo dowiem się, kto
zajmie jego miejsce, pomyślała, rzucając okiem na
zegarek. Nagle zamarła ze zdumienia na widok wiel
kiego motocykla, który leniwie wjechał na miejsce
parkingowe ordynatora i zatrzymał się.
- Co za bezczelność! - wymamrotała. Wrzuciła do
torebki wyszarpnięte z zamka kluczyki i z wysoko
uniesioną głową ruszyła przez parking.
- Przepraszam, ale nie może pan zostawić tu moto
cykla! - oznajmiła zdecydowanie, patrząc prosto
w oczy kierowcy.
To był błąd. Nawet porysowana plastikowa osłona
hełmu nie była w stanie ukryć wyrazu jego oczu
- hipnotycznych i śmiejących się do niej. Tajemniczy
motocyklista przyciągał ją niczym magnes. Miał dłu
gie, szczupłe nogi, opięte czarnymi skórzanymi spod
niami. Do diabła, czarna skóra opinała całe jego ciało!
Kiedy zsiadł z motocykla i wyprostował się, poczuła
szybsze bicie serca. Chyba dwieście uderzeń na minu
tę! To absurdalne, pomyślała.
Spokojnie, bez pośpiechu zdjął grube rękawice
i położył je na baku, potem zsunął hełm. Ciemne,
prawie czarne, rozwichrzone włosy oraz gęsta szcze-
SMAK ŻYCIA
7
cina na brodzie upodobniały go do zawadiackiego
pirata. Kształtne, zmysłowe usta lekko drgały w ką
cikach.
Ponownie spojrzała mu prosto w oczy i ignorując
trzepotanie serca, próbowała mu się przeciwstawić.
- Nie może pan zostawić tu motoru, bo to miejsce
jest zarezerwowane dla ordynatora. Jeśli będzie pilnie
potrzebny i nie znajdzie miejsca do zaparkowania,
straci cenny czas, w którym mógłby pomóc umiera
jącemu.
Wąskie, ciemne brwi uniosły się sarkastycznie nad
iskrzącymi się śmiechem szarymi oczami. Matko
Święta, co za wspaniałe oczy! Zmusiła się do skon
centrowania uwagi.
- Nie sądzi pani, że brzmi to melodramatycznie?
- spytał niskim, zwodniczo leniwym tonem.
Poczuła mrowienie od samego brzmienia jego gło
su i wprawiło ją to w jeszcze większą złość.
- Nie. I gdyby miał pan jakiekolwiek pojęcie o od
dziale nagłych przypadków, wiedziałby pan, że mam
rację - warknęła.
Pochylił głowę w błazeńskim ukłonie i zaśmiał się.
- Ustępuję przed pani profesjonalizmem - powie
dział półgłosem.
- T o dobrze. - Usłyszawszy w swoim głosie zbyt
miękki ton, natychmiast dodała twardo: - Proszę
zabrać stąd swój motocykl.
- Naprawdę nie sądzę...
- Zabierze go pan sam, czy mam zawołać straż
ników, żeby to zrobili za pana?
Uśmiechnął się.
-Wiesz, Irlandko - odezwał się - z takim tem
peramentem powinnaś mieć bardziej rude włosy...
Jedwabisty, zmysłowy głos obezwładnił ją na chwi
lę, zaraz jednak odzyskała rezon i wyprostowawszy
8 SMAK ŻYCIA
się na całe swe sto sześćdziesiąt dwa centymetry
wzrostu, spojrzała na niego z furią.
- Tego już za wiele - wycedziła. Obróciła się na
pięcie i odeszła z dumnie uniesioną głową. Zza pleców
dobiegł ją śmiech, który jeszcze bardziej wzmógł jej
wściekłość.
Silnie pchnęła wahadłowe drzwi i z impetem weszła
do budynku. W szatni dwie pielęgniarki na jej widok
oderwały się od ściany i wymamrotawszy „dzień
dobry, siostro" wyszły na korytarz.
Kathleen stanęła przed lustrem i studiowała swe
odbicie. Gbur, wcale nie jestem ruda, zżymała się. Co
prawda, jej włosy miały w słońcu rudy odcień, ale
w tej chwili nie chciała o tym myśleć. Są przecież
zdecydowanie ciemnokasztanowe, upewniała się pa
trząc na niełatwą do utrzymania, niesforną burzę
loków - przeciwieństwo jego gładkich włosów, prawie
czarnych, z wyjątkiem skroni przyprószonych siwi
zną.
Siwizna harmonizuje z jego oczami, pomyślała,
i kiedy przypomniała sobie, że podczas śmiechu mi
gotały wewnętrznym światłem, jak kryształ górski
pod wodą, jej własne straciły ostrość widzenia.
Tfu! Zaraz zacznie jeszcze recytować wiersze.
Zobaczyła w lustrze oczy płonące ogniem, jak
u kota w ciemności. Dziwne, że nie dymiło jej z uszu!
Ale, na Boga, w tym skórzanym stroju wyglądał
naprawdę nieźle...
Odwróciła się od lustra z niesmakiem. Tak dać się
ponieść uczuciom i to przez jakiegoś motocyklistę! Na
litość boską, pewno cały jest wytatuowany! Bezlitoś
nie stłumiła dreszczyk ciekawości. Może jej rodzina
miała rację; może powinna się już ustatkować.
Wyjęła z szafki plisowany czepek i po upewnieniu
się, że leży idealnie, tak jak powinien, przypięła go do
SMAK ŻYCIA
9
włosów spinkami. Wokół siostry Hennessy wszystko
musiało być idealne - włączając w to Tego Męż
czyznę?
Spojrzała na zegarek i skrzywiła się. Nie starczy już
czasu, żeby wezwać straż. Wyszła z szatni, wstąpiła
do swego pokoju po raport z nocnej zmiany i udała
się do pokoju pielęgniarek.
Nie dotarła tam jednak. Na środku korytarza stała
jedna z pielęgniarek, którą widziała w szatni, zaru
mieniona i chichocząca jak idiotka, a Ten Mężczyzna
swobodnie z nią gawędził.
Rozwścieczona, podeszła do nich energicznie.
- Przepraszam, ale tu może przebywać wyłącznie
personel. A siostra jest tu w jakimś celu?
Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i sta
nęła na baczność.
- Och... Tak, siostro. To mój pierwszy dzień pracy
na oddziale.
Kathleen zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
- Doprawdy? W takim razie proszę pójść ze mną.
Wyjście jest tam, proszę pana - dodała znacząco
i pomaszerowała w stronę magazynu.
-A teraz, młoda damo, powinnaś dowiedzieć
się czegoś o tym, jak prowadzę ten oddział. Po
pierwsze, moje siostry nie wystają na korytarzach,
zabawiając się czczymi rozmówkami z obcymi męż
czyznami!
- Ale, siostro, on spytał mnie...
- Nie chcę nic o tym wiedzieć! Miałam już z nim
dzisiaj kłopoty. Najlepiej zejdź mu z drogi, dopóki się
go nie pozbędę. Natomiast tu jest bałagan. Chcę, żeby
wszystko zostało sprzątnięte i posortowane, zanim
znowu pojawią się pacjenci. Jasne? Tutaj jest lista, jeśli
trzeba coś uzupełnić, proszę dać mi znać. Przyślę
jeszcze jedną siostrę do pomocy.
10
SMAK ŻYCIA
Wyszła majestatycznie i poszła zadzwonić. Ochro
na szpitala poinformowała ją, że od razu kogoś
wysyłają i Kathleen zajęła się oczekującymi pa
cjentami.
Jedno paskudne zwichnięcie wymagało przeświet
lenia, podejrzany wyrostek konsultacji chirurgicznej,
a parę ran i innych, mniejszych uszkodzeń ciała
- mycia i zszycia.
Mick 0'Shea, młodszy asystent na chirurgii i jej
dawny kolega ze stażu, wpadł do gabinetu, kiedy
jednemu z pacjentów czyściła ranę na ręce.
Podśpiewywał, jak zwykle, radośnie po irlandzku,
ale rzuciła mu tylko ponure spojrzenie.
- Dzień dobry, doktorze - powiedziała karcącym
tonem.
Przybrał skruszony wygląd i w skupieniu przy
glądał się ranie.
- Parę maleńkich szwów. Jest siostra pewna, że da
sobie z tym radę?
- Zapewne lepiej od pana - odparowała z prze
słodzonym uśmiechem i, po kilku uspokajających
słowach skierowanych do pacjenta, wyprowadziła
Micka na korytarz. - Twój pacjent jest tutaj - rzuciła
krótko.
Mick zatrzymał ją, ujmując za ramię.
- Co cię gryzie?
- To widać? - spytała z niechęcią.
Roześmiał się.
- Jestem ekspertem od stosunków międzyludzkich
w rodzinie i wiem, że wyjeżdżałaś na weekend!
- Byłam w domu - parsknęła szczerym śmiechem.
- Nasłuchałam się utyskiwań, że nie mam męża
i tuzina dzieciaków.
Mick roześmiał się.
- Czyżbyś sądziła, że ja nigdy nie jeżdżę do domu?
SMAK ŻYCIA
11
Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem i Mick
objął ją w przyjacielskim uścisku.
- Oczywiście, zawsze możesz wyjść za mnie i zwalić
winę za brak dzieci na moje wojenne rany...
Zakrztusiła się ze śmiechu.
- Jakie wojenne rany?
- Licentia poetica, kochanie. - Zaśmiał się zu
chwale. - Bylibyśmy uroczą parą, nie sądzisz? Wy
obrażasz sobie swoją matkę w różowym kapeluszu
przybranym czereśniami na naszym weselu? Co po
wiesz na szybkiego całusa dla przypieczętowania
umowy?
- Puść mnie, ty stary lubieżniku! - Odepchnęła go
ze śmiechem i podniósłszy wzrok zobaczyła Bena
Bradshawa i Tego Mężczyznę, wychodzących z poko
ju ordynatora.
Z pewnością brał niedawno prysznic. Wilgotne
pukle opadały mu na czoło, z brody zniknęła szcze
cina, miał na sobie normalne spodnie i koszulę,
a nawet krawat. Co prawda wisiał on luźno, a węzeł
znajdował się o wiele niżej niż rozpięty kołnierzyk,
mimo to mężczyzna wyglądał prawie dystyngowanie
- i bardzo, bardzo seksownie. I znowu przebywał
w niedozwolonym miejscu. Otworzyła usta, a wtedy
on mrugnął do niej szelmowsko.
- Znowu się spotykamy - powiedział z uśmiechem.
- Dzień dobry - powitał go Mick. - Jak się udał
weekend?
- Nieźle, choć na początku było zbyt wietrznie.
Kathleen spojrzała ostro na Micka.
- Znacie się?
Mick skinął głową, a Ben Bradshaw przerwał
niezręczną ciszę.
- Poznał pan już siostrę Hennessy? - zapytał.
Usta Tego Mężczyzny lekko się uniosły.
12 SMAK ŻYCIA
- Tak, my już... hm... rozmawialiśmy - odpowie
dział z uśmiechem drgającym w kącikach ust i malut
kim dołeczkiem na jednym policzku. Wyciągnął rękę
i przedstawił się: - Jack Lawrence.
Kathleen marzyła, by zapaść się pod ziemię. Czer
wona jak burak uścisnęła krótko jego dłoń, pragnąc
rozpaczliwie cudu. Matko Święta, modliła się w du
chu, przez tyle lat byłam grzeczna, czy nie mogłabyś
mi pomóc?
Niestety. Nie pomogły ani modlitwy, ani przekleń
stwa - ziemia nie otworzyła się. Jack Lawrence wy
puścił jej dłoń i zwrócił się do Bena.
-Jak minęła reszta weekendu? Przepraszam, że
musiałem cię wczoraj opuścić.
- Bez problemów. Nie było niczego drastycznego.
- T o dobrze. Siostro Hennessy, czy moglibyśmy
porozmawiać przy kawie, a ci dwaj młodzi ludzie
zajmą się swoimi obowiązkami?
Straciła głowę.
-Muszę... muszę zszyć ranę... - wydukała po
chwili.
- Ben, mógłbyś się tym zająć? Uważam, że siostra
Hennessy i ja musimy porozmawiać. Będziemy w mo
im gabinecie.
I na tym się skończyło.
Poszła z nim, odrętwiała, najpierw do pokoju
lekarskiego, żeby zrobić kawę, a potem do pokoju
ordynatora - jego pokoju. Próbowała przypomnieć
sobie dokładnie ich rozmowę na parkingu i jak bu
merang wróciło do niej „gdyby miał pan jakiekolwiek
pojęcie o oddziale". O, Boże - znowu modliła się
o cud - spraw, żeby to był sen...
Otworzył przed nią drzwi, potem je zamknął
i wskazał jej fotel, a sam oparł się o parapet i uśmiech
nął szeroko.
SMAK ŻYCIA
13
- Chciałaby pani zacząć?
-Niekoniecznie... Wciąż staram się przełknąć re
sztę tej gorzkiej pigułki - przyznała ponuro.
Parsknął śmiechem, tak zachwycająco frywoinym,
że aż dreszcz przebiegł po jej plecach. Odstawiła
kawę, żeby się nie wylała i spojrzała na niego wyzy
wająco.
- Dlaczego pan nic nie powiedział?
Uśmiechnął się leniwie.
- Na przykład?
-Nie wiem... Cokolwiek. Jestem pani nowym
szefem byłoby dobre. A pan po prostu stał i robił ze
mnie kompletną idiotkę...
- O, nie, Irlandko - potrząsnął głową - pani sama
to robiła.
Znowu się zarumieniła.
- Mógł pan coś powiedzieć -powtórzyła z uporem.
- Ma pani rację, mogłem. To było nieuprzejme
z mojej strony. Przepraszam.
Rzuciła mu przenikliwe spojrzenie przekonana, że
z niej żartuje, ale twarz miał poważną i patrzył na nią
łagodnie.
- Nie wyglądał pan na ordynatora.
- To prawda.
- Powinien pan był powiedzieć...
- Powinienem. Nie dała mi pani jednak wielkiej
szansy...
- Bzdura! Miał pan wszelkie możliwości.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho.
- Chyba tak, ale nie mogłem sobie odmówić odro
biny niewinnej zabawy i wie pani, Irlandko, jest pani
piękna, kiedy się złości.
Nie mogła znaleźć słów.
Zadzwonił telefon i mężczyzna podniósł słucha-
14
SMAK ŻYCIA
- Lawrence.
Słuchał przez chwilę z narastającym rozbawieniem
na twarzy, potem podał jej słuchawkę.
-Ochrona szpitala do pani... Coś o motorze na
parkingu...
Kathleen wiedziała, że nie umiera się z upokorze
nia. Niewątpliwie kiedyś będzie się cieszyła, że prze
żyła, ale teraz była zbyt zażenowana, by mogło ją to
podnieść na duchu.
Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie oskarżyła tej
młodej pielęgniarki o wałęsanie się z nim po korytarzu
- teraz będzie musiała się nabiedzić, żeby wyjść z tego
z twarzą.
W końcu zebrała w sobie odwagę, poprosiła dziew
czynę do swego pokoju i przeprosiła.
- Pomyliłam się - przyznała. - Nie wiedziałam,
kim on jest, a przy problemach, jakie ostatnio były
z ochroną szpitala, ostrożności nigdy za wiele.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Też nie wiedziałam, kim on jest. Zapytał mnie,
gdzie można panią znaleźć, odpowiedziałam, że nie
wiem i wtedy spytał, czy też jestem tu nowa, a wów
czas pojawiła się pani i... - Urwała. - Nie wyglądał...
no, jak ordynator, prawda?
- Nie, siostro, ale jest nim. - Kate była wdzięczna
dziewczynie za wyrozumiałość. Spojrzała na iden
tyfikator przypięty do fartucha. - Amy, czy praco
wałaś już na chirurgii?
- W zeszłym roku pracowałam jakiś czas z siostrą
Lovejoy na ortopedii.
-I jak ci szło?
- Dobrze. - Zagryzła wargę. - Miałam pewien
problem z panem Hamiltonem... zrobiłam coś dość
głupiego i wpadł we wściekłość... ale potem okazał
SMAK ŻYCIA
15
się w porządku i zachowywał się wspaniale. Mimo to
siostra Lovejoy była dla mnie zawsze miła.
Kathleen jęknęła w duchu. Tylko tego jej brakowało
- pielęgniarki, która robi błędy.
- Cóż, Amy, jeśli nie będziesz czegoś pewna, po
prostu zapytaj, dobrze? Tutaj nie możemy pozwolić
sobie na błędy. Na początku przez parę dni popracu
jesz ze mną, a kiedy mnie nie będzie to z którąś ze
starszych pielęgniarek. No, dobrze, teraz chodźmy do
izby przyjęć.
Poszła z Amy wzdłuż korytarza.
- T o są sale dla pacjentów chodzących, te dla
ciężkich przypadków, a dalej sala reanimacyjna. Po
lewej mamy parę łóżek dziennego pobytu dla pacjen
tów, którzy są na obserwacji, tam są dwie sale opera
cyjne, a w tamtych pokojach na końcu robi się prze
świetlenia i zakłada gips.
Amy z oczyma wielkimi jak spodki skinęła głową,
a Kathleen przypomniała sobie swój pierwszy dzień na
tym oddziale.
- Nie martw się, dasz sobie radę. Zaopiekuję się tobą.
W rzeczywistości dzień okazał się zadziwiająco spo
kojny, wymagający jedynie rutynowych czynności
- idealny, by odzyskać spokój ducha.
Niestety, oznaczało to, że niewiele zajęć miał rów
nież ordynator, i ilekroć się obróciła, nieomal wpadała
na niego.
- Sprawdza mnie pan? - spytała go wreszcie wczes
nym popołudniem.
- Oj, Irlandko, sama wiesz najlepiej - odpowiedział
z impertynenckim uśmiechem.
I wówczas zadzwonił czerwony telefon.
- Dobrze - powiedziała Kathleen. - Wiozą nam na
sygnale młodego człowieka, który wpadł pod pociąg.
16
SMAK ŻYCIA
Być może próba samobójstwa, nie wiadomo. Tak czy
owak, jest znaczna utrata krwi, poważne i rozległe
uszkodzenia nóg oraz miednicy, a także klatki piersio
wej. Będzie potrzebna plazma i próbki krwi do na
tychmiastowej transfuzji. Na początek trochę zero Rh
minus. Dobra, ruszajmy.
Po przygotowaniu sali reanimacyjnej poinformo
wali oczekujących pacjentów, że z powodu poważ
nego wypadku może nastąpić zwłoka w przyjmowa
niu. Jak zwykle rozległy się narzekania, które ucichły
w chwili, gdy karetka zatrzymała się przed wejściem
i otworzono drzwi.
Krzyczał. Takie przenikliwe, drażniące każdy
nerw, wycie z bólu zawsze mroziło krew w żyłach
Kathleen, a ludzie z poczekalni zszokowani zamilkli.
Szybko zawieźli go na reanimację. Kathleen rzuca
ła na prawo i lewo polecenia. Jednakże nawet ona, po
tylu latach pracy na tym oddziale, wpadła w szok
kiedy zdjęto z mężczyzny koc. Obie nogi miał cał
kowicie zmiażdżone, prawą do połowy uda, lewą do
biodra. Z rozciętej głowy płynęła krew, a porwana
i zniszczona kurtka mogła oznaczać uszkodzenie kla
tki piersiowej. Ponadto, prawe ramię leżało pod dziw
nym kątem, jakby było złamane lub zwichnięte.
Amy Winship, zaledwie rzuciła okiem, natychmiast
wyszła z sali, a Ben Bradshaw zastygł z przerażenia.
Jedynie Jack Lawrence wydawał się nieporuszony,
beznamiętnie przyglądając się temu, co wyłaniało się
spod rozcinanego przez Kathleen ubrania. Wszędzie
była krew, z każdą sekundą coraz więcej, i wydawało
się, że nie są w stanie jej zatamować. W szczególnie
złym stanie była lewa noga, naczynia krwionośne nie
reagowały. Udało się spowolnić wyciek, ale nie za
trzymać, a do tego ranny przez cały czas przeraźliwie
krzyczał.
SMAK ŻYCIA
17
- Na litość boską, ściągnijcie tu anestezjologa,
żeby go uciszył - mruknął Jack Lawrence i przeszedł
do głowy pacjenta, automatycznie sprawdzając jego
źrenice. - Czy ma jakieś dokumenty?
Kathleen potrząsnęła głową.
- Nie, żadnych. Sanitariusze z karetki sprawdzili
jego ubranie.
- Cholera jasna. Trzeba szybko sprowadzić jego
krewnych.
- Mówi pan poważnie? - Uniosła pytająco brwi.
Uśmiechnął się ponuro.
- Co z chirurgiem? Potrzebny też jest ortopeda
i torakochirurg.
- Przed czy po wypisaniu aktu zgonu? - wycedził
pod nosem Ben.
Kathleen spojrzała na niego.
- Po prostu jestem realistą, staruszko - oświadczył
ze wzruszeniem ramion.
- Nie martw się na zapas i nie nazywaj mnie
staruszką. Po prostu rób swoje, dobrze? Zatamowałeś
już krwawienie?
Pokręcił przecząco głową.
- Wycieka z brzucha. Myślę, że przydałby się
chirurg.
Jack zbadał klatkę piersiową młodego człowieka
i obserwował jego oddech, przerywający na chwilę
krzyk. Widząc nierytmiczne unoszenie się i opadanie
żeber w zamyśleniu pokręcił głową. Kathleen, ob
chodząc technika robiącego zdjęcia przy pomocy
przenośnego aparatu rentgenowskiego, pobrała prób
kę krwi do zbadania, przygotowała wszystko do
transfuzji i umyła klatkę piersiową, żeby umożliwić
monitorowanie akcji serca. Kładąc na piersi elektrody
poczuła pod palcami nagłe zapadnięcie się części
klatki piersiowej.
18
SMAK ŻYCIA
- Połamane żebra - oznajmiła spokojnie.
Jack skinął głową i odciągnął ją na bok.
- Sądzę, że to zapadnięcie płuca. Prawdopodobnie
w to miejsce został uderzony przez pociąg. Miednicę
ma też potrzaskaną, na drobno, a w brzuchu masywne
krwawienie wewnętrzne.
Kiwnęła głową.
- To dlaczego jeszcze żyje?
- Bóg jeden wie. - Spojrzeli sobie w oczy i jedno
cześnie skierowali wzrok na monitor pracy serca.
- Ale niezbyt dobrze mu to idzie, co? Przydałaby się
echokardiografia. Zajmij się tym.
Nie ma to zbyt wielkiego sensu, pomyślała w du
chu, ale trzeba działać rutynowo.
Kiedy dzwoniła do dyspozytorni i przekazywała
polecenie Jacka, wszedł Michael Barrington, orto
peda. Przyjrzał się pogruchotanym kościom udowym
młodego człowieka i zaklął cicho lecz soczyście.
- Jest już po prześwietleniu?
- Tak - potwierdził Jack. - Zaraz dostarczą zdjęcia.
Michael zagryzł wargi.
- Nieźle się urządził, co? Czy wiadomo dlaczego?
- Nie. Nie wiemy nawet, czy to był wypadek.
Oczy obecnych zwróciły się na monitor. Pacjent
nadal żył, choć jego stan znacznie się pogorszył.
Wszedł Peter Graham, anestezjolog. Po podaniu środ
ków uśmierzających, ból pacjenta się zmniejszył. Ję
czał teraz, ale przynajmniej przestał wyć z bólu.
Amy, lekko uchyliwszy drzwi, wetknęła głowę
i poinformowała Kathleen, że policja znalazła na
torach dokumenty oraz przywiozła rodziców młodego
człowieka.
- Nazywa się Steven Blowers. Chcą go zobaczyć.
Kathleen wymieniła spojrzenia z Jackiem i potrzą
snęła głową.
SMAK ŻYCIA
19
- Zaprowadź ich do gabinetu i podaj herbatę. Za
chwilę ktoś z nas do nich przyjdzie - poleciła dziew
czynie. - Aha, Amy? Nie mów im nic.
Z wyrazem ulgi na twarzy Amy odeszła.
Przyniesiono zdjęcia rentgenowskie i Michael przy
jrzał się im uważnie.
- Uhm. Mam je omówić, czy to czysto akademi
ckie zadanie? - spytał cicho.
- Chyba tak - powiedział Jack ze smutnym uśmie
chem. - Zobaczymy, co powie torakochirurg.
Kiedy ten pojawił się chwilę później, rzucił jedynie
okiem na zdjęcia i pokręcił głową.
- Żartujecie sobie - powiedział zimno. - Spójrzcie
na ten cień tutaj: wybrzuszenie w sercu albo w aorcie.
Chłopak już przepadł. Nie przeżyje narkozy, a jeśli
nawet, to kto chciałby do końca życia być cholernym
inwalidą. No, cóż, niewiele jest do stracenia. Wieźmy
go na salę operacyjną. - 1 pogwizdując, niespiesznie
wyszedł.
Kathleen spojrzała na Michaela Barringtona. Usta
zacisnął w cienką linię, a jego oczy zmieniły się
w kawałki błękitnego lodu.
- Wezwijcie mnie, jeśli będę potrzebny przy opera
cji, choć wolałbym, żeby zrobił to Tim Mayhew. Nie
wiem, czy w towarzystwie tego młokosa potrafię
zapanować nad sobą. - Obrócił się na pięcie i wyszedł
dumnym krokiem, prawie niedostrzegalnie utykając.
- Co go gryzie? - Jack uniósł brew.
- Jest cholernym inwalidą - odparła zwięźle.
- Co takiego?
- M a sztuczną nogę. W zeszłym roku pomagał
pasażerom wykolejonego pociągu i został uwięziony
we wraku. Musieliśmy amputować mu część nogi,
żeby go stamtąd wyciągnąć.
-Och...
20 SMAK ŻYCIA
W tym momencie ich pacjent jęknął i otworzył
oczy. W mgnieniu oka Kathleen była przy nim.
- Steven? Jesteś w szpitalu. Słyszysz mnie?
Zwilżył wargi i skinął lekko głową.
- Spartoliłem, co? - powiedział ledwo dosłyszal
nym głosem. -Myślałem, że wszystko pójdzie szybko
- ciągnął z ogromnym wysiłkiem. - Pozwólcie mi
odejść... błagam, pozwólcie mi umrzeć. Nie wiecie,
o co tu chodzi.
Uścisnęła jego rękę.
- Chcesz mi powiedzieć?
-Danny - wyszeptał z trudem. - Moja wina...
Zaraziłem go HIV-em.
- O Jezu - wymamrotał ktoś za jej plecami. Kath
leen zamknęła oczy. Pokój wyglądał jak krwawa łaźnia,
wszyscy mieli na sobie krew, a pacjent miał AIDS.
Wspaniale. Cóż, zdarzało się tak wcześniej i na
pewno będzie zdarzać w przyszłości. Jack miał krew
na policzku i na rękach powyżej rękawiczek. Bóg wie,
gdzie sama była umazana krwią. O ile jednak wiedzia
ła, nikt z obecnych nie skaleczył się ani nie ukłuł igłą.
Usłyszała, jak Jack spokojnym głosem polecił
wszystkim wziąć prysznic, przebrać się i wrócić
w kompletnym stroju ochronnym.
Steven znowu jęknął, więc wróciła do roli pielęg
niarki.
- Są tu twoi rodzice, Steven. Chcą cię zobaczyć.
Czujesz się na siłach?
Skrzywił lekko usta w gorzkim uśmiechu.
- A poczuję się lepiej? - szepnął.
To nie było pytanie. Kathleen podniosła wzrok na
Jacka z niemą prośbą w oczach. Skinął głową.
Nadeszła chwila szczerości.
- Masz poważne uszkodzenie jamy brzusznej i kla
tki piersiowej, a także nóg.
SMAK ŻYCIA 21
- Czy umrę? - Spojrzał jej prosto w oczy.
- Obawiam się, że to dość prawdopodobne.
- Nie bój się. To dobrze, naprawdę. Tego właśnie
chcę...
Przymknął powieki i polizał wargi.
- Napiłbym się.
- Postaram się o zimną wodę.
Przyniosła ją jedna z pielęgniarek, a Kathleen,
trzymając kubek w dłoni, zwilżała mu usta umoczo
nym w wodzie tamponem.
- Dzięki - powiedział jeszcze słabszym głosem.
Kathleen nie sądziła, by mogli zwlekać dłużej.
Spojrzała na Jacka.
- Pójdę po nich.
- Dzięki.
Kiedy przechodził obok niej, wzięła czysty tampon
i wytarła mu krew z policzka.
- Mógłbyś najpierw zmienić fartuch.
Spojrzał na siebie i odchrząknął.
- Chyba masz rację. Przykryj go kocem.
Wrócił po minucie z parą pięćdziesięciolatków,
trzymających się kurczowo za ręce.
Byli zszokowani stanem swego syna i nie mogli
nic powiedzieć, ale jego słowa zdumiały ich jeszcze
bardziej.
- N i e byłem takim synem, jakiego chcieliście...
Przepraszam. Nigdy nie chciałem was zranić - wy
szeptał.
Kathleen poczuła ucisk w gardle. Ben zakaszlał
dyskretnie, a Jack zajął się dokumentacją.
Cicho zadzwonił telefon i Kathleen podniosła słu
chawkę.
- Sala operacyjna gotowa - oznajmiła po chwili.
Jack podszedł do otoczonego rodziną Stevena
i nagle, jakby w jednej chwili, monitor przenikliwie
22
SMAK ŻYCIA
zapiszczał, Steven jęknął, jego matka krzyknęła prze
rażona i wszyscy rzucili się do działania.
- Ciśnienie spadło - powiedziała spokojnie Ka
thleen.
- Cholera, zatrzymanie akcji serca - mruknął Jack
i odsunął koc z piersi Stevena.
Kathleen udrożniła drogi oddechowe pacjenta, od
chylając do tyłu jego głowę.
- Ben, chodź tu i pompuj, a ja zajmę się lekami.
Jack naciskał rytmicznie na klatkę piersiową.
- Co podać: dożylnie adrenalinę, wapno i atro
pinę?
- Adrenalinę w serce. Nie traćmy czasu.
Ktoś zasugerował rodzicom, że powinni wyjść, ale
nikt nie miał czasu ich wyprowadzić.
Kathleen podała Jackowi strzykawkę z długą igłą.
Umiejętnie wbił igłę między żebra w serce, podczas
gdy Kathleen wprowadzała pozostałe leki w żyłę na
ramieniu Stevena.
- Dobra, sprawdźmy na monitorze.
Wpatrywali się w ekran, pragnąc zobaczyć drgają
cą linię, oznaczającą życie, jednak uparcie pozostawa
ła ona nieruchoma.
- Rusz się, do cholery! - wymamrotał Jack i znowu
nacisnął klatkę. - Teraz!
Nic.
- Jeszcze jedna próba? - spytała cicho Kathleen.
Ciężko wzdychając wypuścił powietrze i pokręcił
głową.
- Aorta pękła. Nie da się już nic zrobić. Cholera,
cholera, cholera...
Zdjął rękawiczki, odsunął się i dopiero wówczas
zobaczył stojących wciąż przy drzwiach przerażonych
rodziców. Bezradnie uniósł ręce.
- Tak mi przykro... Zrobiliśmy, co w naszej mocy.
SMAK ŻYCIA
23
- Chwała Bogu, że to się skończyło - powiedziała
matka łamiącym się głosem i zaraz potem po jej
policzkach spłynęły łzy.
Kathleen przykryła pokaleczone ciało kocem, zo
stawiając jednak odkrytą twarz, bowiem rodziny nie
znosiły widoku swych ukochanych najbliższych z za
słoniętą twarzą. Było to nielogiczne, ale dość zro
zumiałe i ona szanowała ich uczucia. Wychyliła głowę
i przywoławszy jedną z sióstr, poleciła jej zabrać
rodziców chłopaka do gabinetu na herbatę.
Szybko umyli się, polecili pozostałym wziąć pono
wnie dokładny prysznic z uwagi na ryzyko AIDS,
a sami poszli porozmawiać z rodzicami Stevena.
Jack był zadziwiający. Przez cały dzień zastanawia
ła się, w jaki sposób zdołał zostać ordynatorem, teraz
jednak miała okazję przekonać się, że spokój i opa
nowanie, z jakim potraktował najpierw Stevena, a po
tem jego zrozpaczonych rodziców, musiały mu w tym
zdecydowanie pomóc.
Przedstawił im dokładnie dramatyczność całej
sytuacji - wyjaśnił, jakie problemy miał ich syn
i omówił prawdopodobne konsekwencje uszkodzeń
jego ciała, gdyby przeżył - a kiedy nie mieli już
wątpliwości, że musiał umrzeć, chcąc ich pocieszyć
powiedział:
- Bez względu na to, jakie wam sprawiał kłopoty,
pamiętajcie, że was kochał i wy go kochaliście. Tego
nikt wam nie zabierze.
Świadomie użył takich słów, typowych wyciskaczy
łez, ale autentyczna szczerość w jego głosie sprawiła,
że Kathleen poczuła wzruszenie.
Uciekła do swego pokoju zaraz po wyjściu Blower-
sów, wstąpiwszy po drodze jedynie po kubek kawy.
Po paru chwilach usłyszała pukanie do drzwi i zoba
czyła Jacka.
24
SMAK ŻYCIA
- Dobrze się czujesz? Wyglądasz na trochę roz
trzęsioną.
- Och, tak, świetnie. Przecież to urozmaicenie.
Wiesz, jak to mówią: smak życia, i tak dalej... - Głos
się jej załamał i odkaszlnęła.
Uśmiechnął się gorzko.
- Skoro tak twierdzisz, Irlandko. Zostało trochę
kawy?
Podała mu kubek. Wypił resztkę jednym haustem.
- No, to czas do domu. Wstąpimy po drodze na
drinka?
Pomyślała o niefortunnym początku ich znajomo
ści i swoim nieuprzejmym zachowaniu. Być może to
dobra okazja do polepszenia atmosfery, przeprosze
nia i rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Otwierała już usta, by wyrazić zgodę, kiedy rozle
gło się pukanie do drzwi.
- Och, panie doktorze, jakiś młody człowiek chce
z panem porozmawiać. Nazywa się Danny Feathers-
tone. To chyba przyjaciel Stevena Blowersa.
- Proszę zaprowadzić go do mego pokoju. Przyjdę
za moment.
Odwrócił się do Kathleen ze wzruszeniem ramion.
- Przepraszam.
Wciągnęła głęboko powietrze.
- Może później?
Powoli pokręcił głową.
- Lepiej innym razem. Nie wiem, czy po tym
wszystkim byłbym dziś miłym towarzyszem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego dnia na parkingu, na miejscu zarezer
wowanym dla ordynatora, stał ciemnoniebieski, śred
niej wielkości ford.
Kathleen odetchnęła z ulgą. Skoro przyjechał au
tem, nie będzie narażona na widok bohatera „Gwiez
dnych wojen", całego w czarnej skórze. Brakowało
mu tylko peleryny...
Przywołała się do rzeczywistości. Niech go diabli
wezmą! Prześladował ją i nawet nie zdawał sobie
z tego sprawy! Nie spała prawie przez całą noc, myśląc
o nim, a myśli te w znacznej części nie nadawały się
do druku...
Z drugiej jednak strony, poprzedni dzień był nie
zwykły. Pamięć podsuwała jej obrazy tragicznej śmie
rci Stevena Blowersa oraz Jacka pocieszającego jego
rodziców. Było wręcz niewiarygodne, że człowiek,
który tak bezlitośnie dokuczał jej rano, okazał się
później pełen współczucia i zrozumienia. Wcześniej
uznała go za niezdolnego do głębszych uczuć lekko-
ducha, choć zapewne dobrego specjalistę.
On zaś udowodnił, że ludzkie uczucia nie są mu
obce. Mimo że Jim miał dobry kontakt z rodzinami
pacjentów, to jednak Jack wnosił w nie coś... czynił
je pełniejszymi.
Myślała o tym w nocy, a także o pełnych blasku
oczach i ustach, tak chętnie układających się w bez
wstydnie zmysłowy uśmiech.
26
SMAK ŻYCIA
Po prostu podrywacz, zganiła się w duchu, i w do
datku zapewne żonaty. Przecież, skoro jest ordynato
rem, musi mieć co najmniej czterdziestkę na karku,
choć nie wygląda na tyle.
Tylko raz, zaraz po śmierci Stevena, kiedy spojrzał
na jego rodziców z twarzą posępną i bez życia, wydał
się jej starszy.
Z westchnieniem wysiadła z samochodu, zamknęła
go i przechodząc naumyślnie obok auta Jacka, ze
rknęła ciekawie do środka. Z tyłu leżało pełno... lin.
Zdumiewające.
Weszła na oddział, witając wszystkich miłym
słowem.
- Dzień dobry, siostro. - Amy Winship posłała jej
uśmiech.
- Dzień dobry, Amy. Czy doktor Lawrence jest
u siebie?
- Nie, poszedł do domu na śniadanie. Został
wezwany o czwartej w nocy i dopiero niedawno
wyszedł.
Pokiwała głową. Z pewnością uczciwie zapracuje
na swoją pensję, pomyślała cynicznie.
Poszła do swego pokoju, przyjęła raport od siostry
odpowiedzialnej za nocną zmianę i w pogodnym
nastroju oddała się rutynowym zajęciom.
Jack pojawił się, kiedy pieczołowicie zakładała gips
pacjentce.
- Dzień dobry, Irlandko - powitał ją z uśmiechem,
wchodząc do pokoju.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie i ze złością wycis
nęła wodę z bandaża.
- Dzień dobry, panu! - odpowiedziała wymownie.
Roześmiał się.
- Jak idzie?
- Cudownie. Chce pan pomóc?
SMAK ŻYCIA
27
- Świetnie sobie pani radzi. Przeszkadzałbym tyl
ko, ale chętnie popatrzę.
I patrzył, oparłszy się o ścianę i gawędząc z pa
cjentką, jak Kathleen owija gipsowym bandażem
nadgarstek.
- Gotowe - oświadczyła na koniec z uśmiechem.
- Teraz musi trochę przeschnąć, a potem jeszcze raz
prześwietlimy, żeby upewnić się, że wszystko jest
w porządku. Dobrze?
Pacjentka, kobieta po czterdziestce, skinęła głową.
- Dziękuję wam obojgu. Czuję się już znacznie
lepiej niż wczoraj.
Kathleen uśmiechnęła się z przymusem, zaprowa
dziła kobietę do kolejki na prześwietlenie i wróciła do
pokoju zabiegowego, żeby posprzątać bałagan.
- Dziękuję wam obojgu - przedrzeźniała pacjen
tkę. - Też coś!
- Rozmawiałem z nią, żeby polepszyć jej nastrój
- usprawiedliwiał się.
- Była w wystarczająco dobrym nastroju, panie
doktorze - warknęła Kathleen. - A kiedy już mówimy
o wprowadzaniu w dobry nastrój, to jestem siostra
Hennessy!
Roześmiał się, nie tracąc rezonu.
- Spróbuję zapamiętać, Irlandko.
Ciekawe, czy straciłaby pracę, gdyby rzuciła mu
mokry bandaż gipsowy prosto w roześmianą twarz.
Chyba tak, ale, do licha, nie był tego wart!
Uniósł brew.
- Nie robiłbym tego - ostrzegł łagodnie.
Nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.
Spojrzała mu w oczy szukając śladów goryczy,
którą zobaczyła poprzedniego wieczoru. Dziś było
w nich tylko nie skrywane rozbawienie i zaproszenie
do flirtu.
28
SMAK ŻYCIA
Cóż, tracił tylko czas, nie miała ochoty na flirt!
Zabrała się energicznie do mycia zlewu.
- Czy mogę coś dla pana zrobić? - spytała z jado
witą uprzejmością.
Parsknął śmiechem.
- O, to jest propozycja warta zastanowienia! - od
parł miękko.
- Do diabła... - Obróciła się z mokrym, ociekają
cym bandażem w ręku, ale jedynie lekki ruch wahad
łowych drzwi świadczył, że Jack w ogóle tu był.
Westchnęła i pokręciła głową. Nieznośny facet. Nie
może pozwolić mu wyprowadzać się z równowagi.
Doprowadzało ją do szału, że tak łatwo mu się to udaje.
Nieco później spotkała go w pokoju lekarskim,
gdzie żartował z kiepskiej kawy.
- Jak się udała wczorajsza rozmowa z przyjacielem
tego młodego człowieka? - spytała.
Spochmurniał.
- Ach, Danny. No cóż, jak łatwo się domyślić, był
bardzo przygnębiony. Od pewnego czasu byli kochan
kami. Parę miesięcy temu, po burzliwej kłótni, Steven
wyjechał do Londynu i przez weekend zwiedzał nocne
kluby. Złapał HIV-a od przypadkowego partnera i, nie
zdając sobie z tego sprawy, zaraził Danny'ego, bo
oczywiście szybko się pogodzili. Resztę historii pani
zna...
- Jakie to smutne - powiedziała z zadumą. - Taka
straszliwa, bezsensowna śmierć.
- To jedno z zagrożeń, jakie niesie przypadkowy
seks bez zabezpieczenia. Jeśli chce się tak żyć, trzeba
robić to odpowiedzialnie.
- Nie wolno mieć przypadkowych partnerów - od
parła ostrzej, niż zamierzała.
- No, no, siostro Hennessy. Od razu widać pani
katolickie wychowanie.
SMAK ŻYCIA
29
- A nawet jeśli, to co z tego? - odparowała nieco
za głośno.
Spojrzał na nią z dezaprobatą.
-Jesteśmy tu, by pomagać, a nie oceniać. Nie
naszą sprawą jest osądzanie stylu życia.
- T o absurd! Nie zawahałabym się powiedzieć
otyłemu człowiekowi, że naraża swe życie. Dlaczego
wolno mi dawać rady co do diety, a nie wolno
odradzać przypadkowej aktywności seksualnej?
Roześmiał się.
- Nie zabraniasz otyłemu jeść, tylko mówisz mu,
co może jeść bezpiecznie. Doradzając w sprawie za
chowań seksualnych nie mów: „nie wolno", tylko:
„rób to tak", tak samo, jak narkomanom. Przede
wszystkim potrzebują czystych igieł, a nie zakazów
i moralnego potępienia.
- A kto, do cholery, mówi o moralnym potępieniu?
- spytała podniesionym głosem.
Uśmiechnął się tylko, jeszcze szerzej, pochylił i lek
ko pocałował ją w zastygłe ze zdumienia wargi.
- Piękna - rzucił na odchodnym.
Oszołomiona siedziała bez ruchu, niezdolna do
żadnej reakcji.
- No, no, no! Zdaje się, że nasza droga siostra
Hennessy straciła mowę!
Spojrzała na Bena Bradshawa, wciągnęła nieco
powietrza w płuca i wymaszerowała dumnie na ko
rytarz.
Wypuściła je dopiero po zamknięciu drzwi włas
nego pokoju. Oparła się o biurko, ale po chwili, wciąż
w oszołomieniu, uniosła palce i dotknęła ust. Miękkie,
ciepłe, nabrzmiałe, pulsowały życiem i pragnęły...
więcej?
Zakłopotana i rozgoryczona osunęła się na krzesło
i spojrzała na stertę czekającej ją papierkowej roboty.
30
SMAK ŻYCIA
Niech go diabli wezmą! Dlaczego to zrobił? Jakby
wiedział, że przez całą noc zastanawiała się, jak to jest
być przez niego całowaną.
Nigdy nie oczekiwała, przynajmniej od zwyczaj
nego potarcia skóry o skórę, fajerwerku gwiazd...
Opanowała drżenie. Do diabła, to nie był zwykły
pocałunek. Był krótki, to prawda, i zupełnie niewinny,
ale, na Boga, jakże obiecujący!
No, cóż, to nie może się powtórzyć!
Wstała, sprawdziła w lustrze, czy czepek dobrze
leży, i pomaszerowała na oddział.
Zapukała do gabinetu Jacka i, jakby nie dowierzała
im obojgu, po otworzeniu drzwi stanęła bez ruchu.
Oderwał wzrok od papierów na biurku, odchylił
się na oparcie krzesła i uśmiechnął leniwie.
- Jak rozumiem, czekasz na przeprosiny? - spytał
bez cienia skruchy.
- Nigdy więcej, nigdy! Nie rób takich numerów!
Uśmiech nie zniknął z jego twarzy.
- Przykro mi... Nie podobało ci się? Może następ
nym razem...
- Nie słyszałeś? - warknęła. - Nie będzie następ
nego razu.
- Szkoda. Cieszyłem się na myśl o tym.
- Jesteś niepoprawny.
Śmiejąc się, wzruszył arogancko ramionami.
- Staram się.
- Więc przestań. To mój oddział i nie chcę, żebyś
chodził za mną i podrywał mi autorytet.
- Moja droga dziewczyno, cokolwiek bym zrobił,
nic nie zachwieje twego autorytetu - powiedział prze
ciągając słowa. - Na dźwięk twego głosu wszyscy tu
kulą się ze strachu. Podejrzewałbym raczej, że jaka
kolwiek oznaka ludzkiej słabości poprawi ci reputa
cję, a związek z tobą wyrobi moją.
SMAK ŻYCIA
31
- Twoja reputacja znacznie by się polepszyła, gdy
byś był poważny - prychnęła.
Twarz mu się zmieniła, a z oczu zniknęło roz
bawienie. Potem uśmiechnął się cynicznym, niebez
piecznym uśmiechem.
- Życie jest za krótkie, żeby brać je poważnie,
Irlandko. Powinnaś się tego nauczyć, zanim będzie
za późno.
Wziął w palce pióro i wrócił do papierów, kończąc
tym samym rozmowę.
Kiedy pół godziny później wszedł do pokoju per
sonelu, robiła sobie właśnie kawę.
- Kawy? - zaproponowała dość automatycznie.
Wzdrygnął się.
- O, nie, dziękuję. Wpadłem, żeby porozmawiać
z tobą o wczorajszym wieczorze. Jakie są w tym
szpitalu zasady postępowania po takim incydencie,
chodzi mi o testy na HIV.
- Chyba nie ma konkretnej reguły. Dotąd nie było
takiego problemu. Sądzę, że z pewnością można
zrobić test komuś, kto skaleczył się igłą czy innym
narzędziem.
- Tylko w takim przypadku?
- Tak. Po co robić zbyteczne badania? To znaczy,
nikt nie ryzykował, wszyscy mieliśmy rękawiczki, ze
względu na jego stan... Nie chciałabym niepotrzebnie
wywoływać paniki. Wiesz, jak to jest, po niepomyśl
nym wyniku, na przykład rozmazu, zanim dostanie
się diagnozę, ma się przekonanie, że to rak, a w rze
czywistości próbka do badania mogła być zanieczysz
czona i było za mało komórek. Rozumiesz, o co mi
chodzi? Uważam, że nie powinniśmy niepotrzebnie
odbierać ludziom złudzeń nieśmiertelności i jestem
absolutnie pewna, że nic nam wszystkim nie grozi.
32
SMAK ŻYCIA
Wzruszył ramionami.
- P o prostu zastanawiałem się. Z zawodowego
punktu widzenia, w przypadku ryzyka, chciałbym
mieć pewność, że nie zarażę pacjenta lub przyszłego
partnera. A ty, gdybyś była zarażona, chciałabyś
o tym wiedzieć?
- Oczywiście - stwierdziła zdecydowanym tonem.
- Gdybym podejrzewała, że takie ryzyko istnieje,
chociaż i tak nie przekazałabym tego dalej. Jestem
nadzwyczaj ostrożna w pracy i nie prowadzę rozwią
złego życia erotycznego.
Wybuchnął śmiechem, który wzbudził w niej
dreszcz.
- Znowu słyszę kółko różańcowe, Irlandko. Nie
mówiłem nic o rozwiązłości. Weź, na przykład, Bena.
Jest żonaty. O ile wiem, jego żona jest w ciąży. Jakby
się czuł, gdyby przypadkowo zaraził się wirusem
podczas pracy i przekazał go żonie i dziecku tylko
dlatego, że nie przeprowadziliśmy testu?
Kathleen wpatrywała się w niego ze zdumieniem.
- Maggie jest w ciąży? Od kiedy?
- No, wiesz - odpowiedział, uśmiechając się leni
wie - nie chciałem pytać o coś takiego!
- Wiesz, o co mi chodzi...
- Zapytaj go. Jestem pewny, że to nie jest ta
jemnica.
- Ciekawe, dlaczego nic nie powiedział? - zastana
wiała się.
- Bo dowiedzieli się rano, a ty byłaś tak pochło
nięta złoszczeniem się...
- Uch! Lubiłbyś być napastowany seksualnie?
Znowu się roześmiał.
- Spróbuj.
Wyprostowała się i prychnęła pogardliwie.
- Nie gadaj głupstw! Dlaczego miałabym to robić?
SMAK ŻYCIA
33
- Z ciekawości? Bo w głębi duszy umierasz z chęci
dowiedzenia się, co poczujesz, kiedy twe wspaniałe
ciało przytuli się do mego?
Był tak bliski prawdy, że zarumieniła się i umknęła
spojrzeniem.
- Przestań -mruknęła zduszonym głosem. -Wpra
wiasz mnie w zakłopotanie.
- Przepraszam. - Dobiegł ją cichy śmiech. - Zo
stawiam cię w spokoju, z tą ohydną kawą.
Podniosła głowę.
- Jack?
Zatrzymał się i rzucił przez ramię:
-Hmm?
- Te testy... Naprawdę myślisz, że trzeba je zrobić?
- W tym przypadku nie, choć gdyby ktoś o nie
pytał, powinniśmy być przygotowani. Wątpię, by to
się teraz zdarzyło, ale po prostu miej oczy i uszy
otwarte.
- Wiadomo coś o nim?
Sanitariusz zaprzeczył ruchem głowy.
- Zasłabł w parku. Żadnych dokumentów. Zoba
czyli go przechodnie i myśląc, że jest pijany, zawia
domili nas. Kiedy dojechaliśmy, był nieprzytomny.
- W porządku, dziękuję, Sid.
Pochyliła się nad nieprzytomnym mężczyzną i po
wąchała. Nie poczuła zapachu alkoholu, ale jego
skóra była zimna, wilgotna i szara, zupełnie jak
w hipoglikemii. Diabetyk, upewniła się, widząc krwa
wy ślad po ukłuciu na lewym kciuku. Zapadł w śpią
czkę z powodu zbyt niskiego poziomu cukru. Wyszła
po zestaw do badania krwi, a po powrocie zastała
nowego stażystę. Joe Reynolds ordynował właśnie
wykonanie prześwietlenia głowy i konsultację neu
rologa.
34 SMAK ŻYCIA
Otworzyła szeroko oczy zastanawiając się, jak go
taktownie powstrzymać. Młodzi lekarze zwykle ocho
czo przyjmowali rady, ale od czasu do czasu trafiał
się taki jak ten, który znalazłszy się sam na głębokim
morzu nie wiedział nawet, jak nadać SOS.
- Niezły pomysł - skomentowała - zważywszy, że
upadając uderzył się pewnie w głowę. Diabetycy
często robią sobie niechcący krzywdę, prawda?
- Diabetycy? - Zdziwił się lekko Reynolds. - Czy
on ma bransoletkę cukrzyka?
- Nie mam pojęcia, ale...
- W takim razie sądzę, że bezpieczniej będzie przy
jąć, iż jest to przypadek neurologiczny, nieprawdaż,
siostro? - powiedział wyniośle.
- Z pewnością, doktorze, skoro pan tak twierdzi
- odpowiedziała ze słodyczą w głosie, opanowując
chęć dopieczenia mu do żywego za tę protekcjonalną
ignorancję.
Pomijając wszystko, ile czasu zajęłoby zbadanie,
poziomu cukru we krwi? Trzydzieści sekund? Bada
nia, jakie on zaplanował, dadzą zajęcie połowie per
sonelu do południa!
Jack zajmował się paskudnym złamaniem, więc
poszła do pokoju pielęgniarek i podniosła słu
chawkę.
- Jesteś zajęty, Jesus? Wpadłbyś na kawę do mnie
na oddział?
Usłyszała niski śmiech.
- Z przyjemnością, Kathleen. Kłopoty?
- Można to tak nazwać.
- Zaraz będę.
- Dzięki. - Odłożyła słuchawkę i wróciła na izbę
przyjęć.
- Czy pobrać trochę krwi do analiz? - spytała
oględnie.
SMAK ŻYCIA
3 5
-Och... To dobry pomysł, siostro. Być może
zechciałaby siostra zrobić to sama?
- Oczywiście.
Pobrała z ramienia pacjenta pięćdziesiąt mililitrów
zupełnie niepotrzebnej krwi, napełniła odpowiednie
probówki, w końcu spuściła jedną kroplę na pasek
testujący poziom cukru i spojrzała na zegarek.
W chwilę potem usłyszała odgłos cichych kroków
w korytarzu. Wysunęła głowę zza przepierzenia i mru
gnęła do doktora Marumby.
-Już prawie skończyłam, doktorze. Czy mógłby
pan zaczekać minutkę?
-Jasne. - Wysoki mężczyzna wszedł do boksu
i spojrzał na pacjenta. - Interesujące. Wygląda na
hipoglikemię, prawda, doktorze Reynolds?
Stażyście opadła szczęka.
- No... hmm... to z pewnością jest możliwe.
- Och, tak - Jesus kiwnął głową - proszę popatrzeć
na wynik testu: bardzo niski poziom cukru. Ale widzę,
że siostra Hennessy zrobiła już wszystkie przydatne
panu testy. Dobra robota. Glucagon?
-Ach... cóż, tak, ja...
- Dobrze. Nie powinienem państwu przeszkadzać.
Widzę, że jesteście zajęci. Siostro, chyba odłożymy
tę kawę na kiedy indziej. - Przeszedł obok Kathleen
i mrugnąwszy do niej konspiracyjnie, rozjaśnił he
banową twarz uśmiechem, o jakim marzy każdy
ortodonta.
- Bardzo mi przykro, że tak wyszło z tą kawą
- przepraszała go, usiłując zachować poważny wyraz
twarzy.
- Nie szkodzi. A poza tym, na górze jest lepsza.
- Trudno. - Westchnęła i z niewinnym uśmiechem
obróciła się do młodego lekarza.
Uśmiechnął się do niej niewyraźnie.
36
SMAK ŻYCIA
- Chyba powinienem panią przeprosić, siostro.
Złagodniała. Biedny chłopiec, nie miał pojęcia, że
jego wpadka została wyreżyserowana.
- Nie ma o czym mówić - odpowiedziała. - Proszę
pamiętać, że pracuję tu od lat. Doświadczenie jest
ważne, Joe. A więc, co dalej?
Otworzył usta, ale zamknął je i uśmiechnął się
bezradnie.
- Glucagon? - podpowiedziała.
-Uhm...
- Zrobimy to razem, dobrze? Potem pacjent będzie
mógł odpocząć trochę na sali dziennego pobytu.
Ulga, jaka pojawiła się na jego twarzy byłaby
komiczna, gdyby jednocześnie ją nie zaniepokoiła.
Jeszcze jedna osoba, której nie będzie mogła spuścić
z oka. On i Amy Winship, pomyślała zmęczona, to
trochę za dużo.
No, trudno, pilnując ich, sama będzie miała straż
przyboczną. Przynajmniej ochroni ją to przed Jac
kiem Lawrence'em i jego hiperaktywnymi wargami.
Ten układ działał aż do czwartku, kiedy Amy
wzięła wolne dni, a Joe się przeziębił. Oznaczało to
nieuchronnie bliższe kontakty z Jackiem.
Co mnie w nim tak cholernie pociąga, zastanawiała
się. Wdzięk? Niedbały, zmysłowy, męski wdzięk, po
łączony z ujawniającą się czasami wrażliwością, two
rzą niestety porażającą całość, na którą nie ma le
karstwa.
O wpół do trzeciej możliwości unikania go wyczer
pały się. Pojawił się pacjent z poharataną w wyniku
upadku na okno twarzą i szyją i trzeba było założyć
mu liczne szwy. Nie widziała nigdy, jak Jack szyje,
i zastanawiała się, czy powinna ściągnąć chirurga
szczękowego z Norfolk, czy też ma zaufać Jackowi.
SMAK ŻYCIA
37
Doszła do wniosku, że tylko w jeden sposób może
rozwiązać ten problem.
Poszła do gabinetu Jacka.
- Jak z twoim szyciem? - zapytała bez wstępów.
- Z szyciem? Dość dobrze. Dlaczego?
- Mamy pacjenta z poszarpaną twarzą i szyją,
a nasz chirurg jest na urlopie. Chciałam po prostu
wiedzieć, czy jesteś wystarczająco w tym dobry - wy
znała szczerze.
Uśmiechnął się, co samo w sobie było miłe. Mógłby
przecież poczuć się dotknięty zakwestionowaniem
jego zawodowych umiejętności.
- Nie zrobię jej krzywdy - obiecał łagodnie.
-Jemu.
- Tym lepiej. Potrenuję na szczęce. Jeśli nie wyjdzie
mi zbyt dobrze, będzie mógł zapuścić brodę, żeby
ukryć blizny - powiedział dziwnie ironicznym tonem
i wcale nie była pewna, czy żartuje.
Uzyskała jednak potwierdzającą odpowiedź i nie
miała już wyboru.
- Jest w czwartym boksie.
Skinął głową.
- Pójdę obejrzeć i zdecyduję, czy nie trzeba prze
nieść go do sali operacyjnej. Będę potrzebował dużo
światła.
Podszedł do pacjenta i przywitał go z uśmiechem.
- Nie dopiłem pysznej herbaty - oświadczył z uda
wanym wyrzutem.
Trzydziestoparoletni mężczyzna zdobył się na
uśmiech.
- Przepraszam, szefie. Narobiłem trochę kłopotu,
co?
- Odrobinę. Wkrótce pana z niego wyciągniemy.
Przeniesiemy pana do małej sali operacyjnej, którą
mamy na takie właśnie okazje. W porządku? Siostry
38 SMAK ŻYCIA
przewiozą pana i ułożą wygodnie, a ja się trochę
przebiorę i umyję. Zaraz do pana wrócę.
Po przewiezieniu pacjenta i krótkiej rozmowie
z jego żoną, Kathleen poszła na salę operacyjną, gdzie
zastała już Jacka, odzianego od stóp do głów na
zielono, w masce i czepku.
- Niezłe, prawda? Zupełnie, jak królewna-żabka
- powiedział, wywołując u pacjenta lekkie uniesienie
warg w półuśmiechu. - Wie pan co, naprawdę powi
nien pan naprawić tę maszynkę do golenia, jeśli chce
pan nadal jej używać.
Mężczyzna zachichotał. Kathleen wiedziała, że
Jack próbuje dyskretnie ocenić ruchliwość mięśni
twarzy, aby dowiedzieć się, jakie nerwy zostały uszko
dzone. Odprężyła się. Sama przebrana i w masce
przygotowała lignokainę i zestaw do szycia.
Trzy godziny później Jack związał ostatni szew
i cofnął się nieco, by obejrzeć efekty swej pracy.
- Pii-ęknie.
I naprawdę tak było. Pacjent wyglądał okropnie,
ale Kathleen widziała z jaką skrupulatnością doktor
wykonywał każdy szew, ile uwagi poświęcał niezliczo
nym włóknom mięśni, nerwom, naczyniom krwionoś
nym oraz naturalnym zmarszczkom, aby dopasować
jak najbardziej położenie tkanek do ich oryginalnej
pozycji. Jack pokrył całą powierzchnię specjalnym
preparatem, aby zapobiec infekcji i w końcu ściągnął
rękawiczki.
- Dziękuję panu, doktorze - powiedział pacjent
nieco sztywno.
Kathleen uświadomiła sobie, że przez kilka dni
będzie miał trudności z mówieniem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Jack uśmie
chnął się ciepło do mężczyzny. - Obawiam się, że
mister piękności pan już nie zostanie, ale chyba będzie
SMAK ŻYCIA
39
pan zadowolony. Za tydzień wyjmiemy większość
szwów, ale jeśli wystąpi infekcja lub coś pana zanie
pokoi, proszę przyjść wcześniej. Nie należy moczyć
szwów i na pierwsze dni damy panu środki przeciw
bólowe. Jak pan tu dotarł?
- Żona mnie przywiozła.
-I może pana odwieźć? To dobrze. Niech się
panem zaopiekuje. Na tydzień dostanie pan zwol
nienie z pracy, a jeśli w tym czasie ból nie ustąpi,
dostanie pan przedłużenie. Mam nadzieję, że nie
będzie to konieczne. - Pomachał ręką na pożegnanie
i odszedł.
Kathleen pomogła mężczyźnie wstać i posadziła go
na fotelu na kółkach.
- Nie chciałabym, żeby pan zemdlał. Popsułoby to
reputację szpitala - zażartowała lekko, odwożąc go
do żony.
Znalazła Jacka w jego gabinecie, opartego o okno,
z papierosem w ręku.
- Palisz! - wykrzyknęła z przerażeniem w głosie.
-Tylko wyjątkowo. To trwało piekielnie długo.
Dzięki za pomoc.
- Proszę bardzo. Dobrze to zrobiłeś. Przepraszam
za wątpliwości.
Parsknął śmiechem.
-Twoje prawo, dziewczyno kochana. Mam na
dzieję, że nie zamierzasz znaleźć dla mnie jakiejś nowej
roboty na wieczór.
- A co, zmęczony?
- Nie - roześmiał się. - Miałem nadzieję, że poje
dziemy wreszcie na tego drinka.
Wciąż jeszcze bawiła się myślą o zostaniu jego
„dziewczyną kochaną" i nie słuchała dokładnie,
co mówił.
40 SMAK ŻYCIA
- Drinka? - spytała, nie rozumiejąc.
- Tak. No wiesz, idzie się do pubu, zamawia coś
w szklance, zjada parę orzeszków i tak dalej.
Nie była pewna, co oznacza „i tak dalej", jednak
nie chcąc być nieuprzejmą, nie mogła się wymówić.
-Może na jednego szybkiego...
- Nadeptuję komuś na odcisk? Stałemu kochan
kowi czy komuś innemu, może Mickowi 0'Shea?
- Mickowi? - zdziwiła się szczerze.
Wzruszył ramionami.
- W poniedziałek rano byliście sobie bliscy.
- Ach, to. Nie, Mick to mój przyjaciel.
Lekko uniósł brew nie dowierzając.
- To prawda. Znamy się od lat. - Spojrzała pode
jrzliwie na Jacka. - A ty? Chyba nie jesteś żonaty?
- spytała bez osłonek.
Odchylił głowę i roześmiał się.
- Zwariowałaś? Po co mi żona?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami - dlaczego ma
się żonę? Jestem pewna, że są setki powodów.
- Niestety, żaden z nich nie jest dla mnie wystar
czająco dobry. Nigdy więcej.
- A więc rozwiedziony?
Potwierdził ruchem głowy.
- Nie pójdę z tobą do łóżka.
Zamrugał oczami, powstrzymując się od śmie
chu.
- Oczywiście, że nie.
- Mówię poważnie.
Uśmiechnął się ironicznie.
-Podejrzewasz, że zamierzam zaciągnąć cię
w krzaki i zerwać z ciebie pantalony?
Wyobraziła to sobie i zachichotała.
- Dobrze. O której?
- Siódma trzydzieści? Podwieźć cię?
SMAK ŻYCIA
4 1
- Motorem? Nie ma mowy. Powiedz mi tylko,
gdzie.
- „Róża i Korona", w Tuddingfield?
- W porządku. Spotkamy się o wpół do ósmej.
Uznawszy w duchu, że zwariowała, poszła do
pokoju, zabrała swoje rzeczy i wychodząc zobaczyła
przed drzwiami szpitala mężczyznę, niosącego w ra
mionach chłopca. Wyglądał na przerażonego i bez
radnego, więc podeszła do niego.
- Czy mogę panu w czymś pomóc?
- T o mój syn... Ma cystis fibrosis, a żona wy
jechała na parodniowy odpoczynek z przyjaciółką.
Myślałem, że sobie poradzę, ale odesłali go ze szkoły
do domu, a ja po prostu nie jestem w stanie oczyścić
mu płuc.
W istocie dziecko oddychało płytkim, krótkim
oddechem i krztusiło się, pokasłując słabo. Gołym
okiem widać było, że jest w złym stanie.
Kathleen otoczyła mężczyznę ramieniem i wprowa
dziła do szpitala.
- Proszę iść za mną. Znajdziemy fizjoterapeutę,
który zadba o dziecko. Jak syn się nazywa? Czy mamy
jego dokumentację w szpitalu?
- Anthony Craven. Tak, są tu całe tomy z historią
jego choroby. Bardzo przepraszam, jest mi tak głupio.
Byłem pewny, że dam sobie radę, i zanim zdałem sobie
sprawę, że nie potrafię, było już za późno, żeby pójść
do jego lekarza...
- Nic się nie stało, to naprawdę żaden problem.
- Zaprowadziła go do boksu. - Proszę tu chwilę
zaczekać, a ja zaraz wrócę z fizjoterapeutą.
Poszła do pokoju pielęgniarek, żeby zadzwonić na
oddział fizjoterapii.
Nikt nie podniósł słuchawki. Oburzona spojrzała
na zegarek. Minęła szósta, dawno temu powinna już
42 SMAK ŻYCIA
wyjść z pracy, dokładnie tak, jak zrobili to fizjo
terapeuci. Mogłaby przekazać sprawę dyżurującej
koleżance, ale czuła, że powinna zająć się tym sama.
Poprosiła na centralce, żeby zawiadomili dyżurnego
fizjoterapeutę. Poinformowano ją, że jest na intensyw
nej terapii i będzie zajęty co najmniej przez pół godziny.
Odłożyła słuchawkę z większą siłą niż zwykle
i zobaczyła nadchodzącego Jacka, w stroju z czarnej
skóry.
- Jakieś problemy? - spytał.
Znowu poczuła przyspieszone bicie serca. Ciemny,
całodniowy zarost, podkreślający zarys szczęki, zmie
rzwione od czapki chirurgicznej włosy i ciepły zapach
skóry nieodparcie działały na nią.
Potrząsnęła głową.
- Niewielkie. - Podała mu szczegóły.
Przez chwilę w jego oczach widziała wewnętrzną
walkę, rozstrzygniętą wkrótce, bowiem na twarzy
pojawił się wyraz rezygnacji.
- Gdzie on jest? Sam to zrobię.
- W trójce, ale czy jesteś pewny, że wiesz...
Parsknął gorzkim śmiechem.
- Ty rzeczywiście nie masz do mnie ani odrobiny
zaufania, co? - spytał zdumiewająco smutnym gło
sem. - Zaufaj mi. Nieprędko o tym zapomnisz - dodał
enigmatycznie i wrócił do swego pokoju, by po chwili
pojawić się w lekarskim ubraniu.
Zaniepokojony ojciec z ulgą oddał chłopca w ręce
Jacka. Ten podniósł go ostrożnie, ułożył na boku,
podkładając kawałki gumowej pianki, i delikatnie, ale
zdecydowanie opukiwał klatkę piersiową.
Kathleen patrzyła jak zahipnotyzowana. Wydawa
ło się, że Jack wiedział dokładnie gdzie pukać, jak
długo oraz jak mocno, i płuca chłopca stopniowo
oczyszczały się, aż w końcu zaczął łatwiej oddychać.
SMAK ŻYCIA
4 3
Po zakończeniu opukiwania posadził chłopca
i zmierzwił mu ręką włosy.
- W porządku, synku? Wróć tu rano, to powtórzy
my to znowu - obiecał i poszedł do swego pokoju
zmienić ubranie.
Kathleen spotkała go po wyjściu z szatni i razem
wyszli ze szpitala. Nie przystanął ani nie zwolnił
kroku, tak że musiała za nim prawie biec. Zaniepokoił
ją wyraz jego twarzy.
Jack zatrzymał się przy motocyklu, wyjął z kosza
hełm i przełożywszy nogę nad siodełkiem, z łatwością
usiadł na nim okrakiem.
- Dobrze się czujesz? - spytała w końcu, kiedy było
jasne, że nie ma zamiaru zauważyć jej obecności.
Spojrzał w górę.
- Oczywiście. Dlaczego by nie?
Zobaczyła jego nieruchomy, szklany, zimny wzrok
i instynktownie zrozumiała, że dzieje się coś bardzo
złego. Nim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, włożył
hełm, umocował go, wycofał motor, włączył silnik,
który zawył ochryple, i odjechał.
Czysta, ślepa siła natury zmusiła ją do podejścia
do budki portiera i kłamstwa.
- Czy mógłby mi pan dać adres pana Lawrence'a?
Zostawił tu coś, co mu jest potrzebne. Jadę dziś w tę
stronę i mogę mu po drodze podrzucić.
Portier otworzył książkę adresową i wypisał jej
adres oraz numer telefonu.
- Bardzo panu dziękuję.
Stary człowiek uśmiechnął się i mrugnął porozu
miewawczo. Kathleen odeszła szybko, zanim zdążył
wypowiedzieć swe podejrzenia.
Zjawiła się przed pubem punktualnie, ale była
w zasadzie pewna, że Jacka nie będzie. Czekała do
piętnaście po ósmej.
4 4
SMAK ŻYCIA
Potem, ze ściśniętym gardłem, weszła do pubu,
znalazła budkę telefoniczną i poprosiła telefonistkę
o połączenie z numerem, jaki dostała od portiera.
Odebrał dopiero po czwartym sygnale. Nie ode
zwała się i odłożyła słuchawkę, gdy usłyszała, że on
odłożył swoją.
Coś, ta sama ślepa siła, która skłoniła ją do
zdobycia adresu, zmusiło ją teraz do spojrzenia na
adres. Lone Barn, Finningham Lane, Tuddingfield.
Cóż, jest w Tuddingfield i widziała skręt do Finning
ham. Musi jedynie odnaleźć Lone Barn - Samotną
Stodołę.
Pogrążona w myślach wróciła do samochodu, usia
dła za kierownicą i powoli wyjechała z wioski, skrę
cając w wąską, wijącą się dróżkę do Finningham.
Prawie natychmiast zobaczyła czarną, drewnianą
budowlę wyraźnie widoczną na tle wieczornego nieba.
Prawdziwa samotna stodoła, pomyślała. Stała na
środku pola kukurydzy, a Kathleen musiała zawrócić
do dróżki przecinającej pole, żeby do niej dojechać.
W domu było ciemno, ale zarówno motor, jak
i samochód stały w otwartej stodole, a drzwi od domu
również były otwarte.
Wytarła wilgotne dłonie o spódnicę i, wziąwszy
głęboki oddech, wysiadła z samochodu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wiedział, że to ona, zanim ją zobaczył. Mimo
zamroczenia dotarły do niego odgłosy zbliżającego się
samochodu, a tylko jedna osoba mogła chcieć go
odszukać. Musiała oczarować portiera, żeby zdobyć
jego adres, ale z pewnością nie miała z tym żadnych
trudności.
Podniósł głowę.
Dobry Boże, jaka ona jest cudowna. W kwie
cistej sukni, spływającej miękkimi fałdami wokół
szczupłych nóg, wygląda wprost ślicznie. Stała
w drzwiach oświetlona promieniami zachodzącego
słońca i poprzez powiewny materiał prześwitywał
zarys jej gładkich, smukłych ud. Poczuł wewnętrzny
skurcz i zmusił się do podniesienia wzroku na
jej twarz. W półmroku jej ogromne oczy prawie
świeciły.
Odetchnął głęboko i sięgnął po szklankę whisky.
- Nie przyszedłeś - zaczęła miękko, melodyjnym
głosem.
- Nie spodziewałaś się mnie.
- T o prawda. - Przeszła przez pokój i usiadła
naprzeciwko w starym fotelu. - Przyjemnie tu - po
wiedziała.
Powiódł wkoło wzrokiem, jednak widział tylko ją.
-Mhm.
- Podoba mi się podłoga z cegły i to, że tak dużo
tu drewna. Pasuje do ciebie.
46 SMAK ŻYCIA |
- Jeszcze się nie urządziłem. Będzie lepiej, kiedy się
wreszcie rozpakuję.
Spojrzeli sobie w oczy, Jack szybko odwrócił wzrok.
Do diabła, pragnął jej.
- Jesteś bardzo pijany?
- Pracuję nad tym.
- To nie pomaga, wiesz o tym.
Wypił solidny łyk i odstawił głośno szklankę.
- Rozklejasz się, Irlandko.
- Nie sądzę. Coś cię gryzie i powinieneś to z siebie
wyrzucić.
- Nie chcę rozmawiać. Chcę się upić i zapomnieć
o tym.
Znowu sięgnął po szklankę. Była pusta, więc zapalił
papierosa.
Usłyszał, jak szybko wciągnęła powietrze, żeby po
wstrzymać się od komentarza. Dobrze, pomyślał, jeśli
się rzeczywiście postaram, odejdzie i zostawi mnie
samego.
- Wiesz, czego naprawdę chcę? Ciebie. Twego ciała.
Nagiego, gorącego i wijącego się pode mną.
- Nie wygonisz mnie stąd, Jack. Tak czy owak
jestem bezpieczna, nie ma tu żadnych krzaków...
Mimowolnie parsknął śmiechem. O rany, ma od
wagę. A może nie zdaje sobie po prostu sprawy z tego,
jak bardzo on jej pożąda...
- Do diabła, Irlandko, idź do domu - powiedział
znużonym głosem.
- Nie. Zrobię ci trochę kawy.
- Nie chcę kawy. Chcę być sam. Jasne? Zupełnie
sam. Nie chcę, byś tu była. Odejdź, proszę.
Poszła do części kuchennej, oddzielonej od reszty
pokoju rzędem szafek, biegnących na wysokości jej talii.
- Gdzie trzymasz kawę?
- Nigdy nie rezygnujesz, co? - spytał z goryczą.
SMAK ŻYCIA
4 7
- W każdym razie niełatwo - odparła pogodnie.
- Lata wprawy.
Znalazła kawę bez jego pomocy i postawiła czajnik
na kuchence.
Wyjął papierosa. Obserwował ją, nie mogąc opano
wać narastającego pożądania. Zapaliła światło i kiedy
wracała do pokoju, znowu zobaczył poprzez powiewną
suknię nogi. Poczuł zapach jej rozgrzanej słońcem
skóry, delikatny i jednocześnie upajający. Boże, jak
bardzo jej pragnął.
- Proszę - podała mu kawę.
Nie wyciągnął po nią ręki. Obawiał się, że jeśli to
zrobi, nie będzie się mógł powstrzymać. Przymknął
powieki, choć stanowiły one zasłonę jedynie dla oczu.
W myślach nadal widział wyraźnie zarys nóg, miękką
linię lekko poruszających się w oddechu piersi i wyraz
jej oczu, kiedy na niego patrzyła jak królik na grzechot-
nika - z lękiem, ale zbyt zafascynowana, by uciec.
Usłyszał cichy stuk stawianej przed nim filiżanki
z kawą, potem szelest sukni, a lekki powiew przyniósł
zapach Kathleen. Chciwie wciągnął powietrze.
- Porozmawiaj ze mną.
- Nie. Idź do domu.
- Myślę, że tak naprawdę nie chcesz tego.
Otworzył oczy i z rozpaczy spojrzał na nią ostro.
- Nie wiesz, czego chcę.
- Więc powiedz mi. Cokolwiek to jest, musisz o tym
z kimś porozmawiać. A ja tu jestem.
- Zauważyłem - burknął, opierając głowę na po
duszce. Dlaczego nie wracała do domu? Zsunęła buty
i usiadłszy na stopach skromnie zakryła nogi przejrzys
tą sukienką. Za późno, zobaczył je...
- Wypij kawę.
- Do cholery, nie chcę kawy! - warknął ze złością.
- W porządku, nie pij. Wszystko mi jedno.
48 SMAK ŻYCIA 1
Zetknęli się wzrokiem. W jej oczach tliła się ostroż-
ność, w jego - złość, uraza i gotowość do obrony.
Czuł się przyciśnięty do muru.
Poprawiła się w fotelu i nim usadowiła się wygod
nie, dostrzegł błysk jedwabiu na gładkim udzie. Nagły
przypływ pożądania, porażający bardziej niż ból, nie
dał się ukryć. Kathleen odruchowo rzuciła okiem
i natychmiast przeniosła spojrzenie szeroko otwar-
tych, zdziwionych oczu na twarz Jacka.
- O co chodzi, Irlandko? To przecież podstawa
biologii człowieka. Nic nowego dla ciebie.
Zaczerwieniła się i umknęła spojrzeniem.
- Nie bądź ordynarny. Chciałam ci tylko pomóc.
Zawstydził się.
- Bardzo cię przepraszam - powiedział nierównym
głosem - ale naprawdę nie potrzebuję twojej pomocy.
Muszę zostać sam.
- Żebyś mógł się upić do nieprzytomności?
- Tak, do cholery, jeśli inaczej się nie uda.
- Nie uda się co?
Spojrzał na nią.
- Przestań, Kath - ostrzegł.
- Nie - zaprotestowała cicho. -Jack, nie mogę...
Widział, jak pod miękkim materiałem jej piersi
unoszą się w szybkim oddechu i nagle sam stracił
oddech i nie był już w stanie wysiedzieć ani chwili
dłużej patrząc na nią...
- Na litość boską, idź już - wymamrotał i zerwał
się z fotela. Przemierzywszy szybko pokój, wbiegł po
schodach, biorąc po trzy stopnie naraz.
To był błąd. Powinien był wyjść na dwór, chwy
cić kluczyki od motoru i odjechać, a teraz wpadł
w pułapkę - szła za nim po schodach niepewnym
krokiem...
-Jack, pozwól mi pomóc...
SMAK ŻYCIA
49
Nie wiedział, co o niej myśleć: jest bardzo naiwna,
czy bardzo odważna? Z każdą chwilą narastało w nim
pożądanie na równi z bólem i wiedział, że brak mu już
siły, by uciec.
Rzucił się na wielkie, stare łoże i wpatrzył w belki
sufitu. Boże, zabierz ją stąd, modlił się, ale jej kroki
wciąż się zbliżały.
Poczuł lekkie ugięcie łóżka pod jej ciężarem i domyś
lił się, że uklękła obok niego. Niepewnie, lekko jak
motyl, dotknęła jego ramienia, jednak to wystarczyło.
Z gardłowym jękiem przyciągnął ją do siebie.
- Piekielna Irlandko - wycedził ochryple i znalazł
ustami jej usta. Wszystko inne przestało się liczyć.
O, Boże, była tak miękka i jędrna, wygięta w łuk
drżała w jego ramionach jak liść na wietrze. Skwapliwie
poddała się pocałunkowi i wplotła dłonie w jego włosy,
odsuwając w cień najmniejsze nawet skrupuły.
Przesunął rękę w górę i napotkał gładki jedwab oraz
koronki. A także guziki. Rozpiął je i znowu jęknął.
Miękkość, ciepło... Była porywająca. Mógłby zatracić
się w tej słodyczy i choćby przez chwilę zapomnieć.
Zsunął z siebie dżinsy i oddychając głęboko położył
się na niej. Boże, jak wspaniale pachniała! Zacisnęła
dłonie na jego ramionach i prosiła o coś, ale słowa
rozpłynęły się w wirujących oparach bólu i pożądania,
jakie nim zawładnęły.
Wchodząc w nią, usłyszał krzyk, który rozpalił go
jeszcze bardziej, a potem ciche jęki zbliżające go do
granic wytrzymałości. Tak cudownie, tak ciasno
- szczupłe, jędrne ciało wiło się pod nim i nagle poczuł,
że traci resztki kontroli i rozpada się na milion kawał
ków. Z nieświadomym, nie kontrolowanym okrzykiem
pchnął po raz ostatni. Zalała go pulsująca fala, wy
płukująca wszelkie doznania i pozostawiająca błogo
sławione odrętwienie, w którym nie było już bólu...
50 SMAK ŻYCIA
Bez oddechu, z sercem walącym o żebra opadł na
nią i wówczas powoli kolejne krople zimnego prysz
nica powracającej świadomości przyniosły mu ból
i wszechogarniające uczucie wstrętu do samego siebie.
Dobry Boże, jak mógł to zrobić!
Oderwał się od niej, wstał i trzęsącymi się rękami
wciągnął dżinsy.
- Cholera jasna, teraz jesteś zadowolona? - wy
cedził z wściekłością, czując do siebie obrzydzenie
za własne słowa.
Usłyszał urywany szloch i skrzypnięcie łóżka.
-Jack...
- Na litość boską, wynoś się! - wrzasnął i po chwili,
która wydała mu się wiecznością, usłyszał jej kroki na
schodach, a potem odgłos ruszającego samochodu.
W ciszy, jaka zapadła, dotarło do niego hukanie
sowy, a w jakiś czas później tłumiony szloch.
- Johnnie! - Jego krzyk odbił się echem od ścian
i wrócił, by dręczyć go nadal.
Kathleen nie pamiętała, jak dojechała do domu.
Rękoma drżącymi tak bardzo, że ledwo trzymała
klucz, otworzyła drzwi do mieszkania.
Rozebrała się i nie trudząc się podnoszeniem ubra
nia z podłogi, pobiegła do łazienki. Stojąc pod prysz
nicem zapamiętale tarła gąbką skórę, by zmyć z niej
wspomnienie ich splecionych ciał.
W końcu, nadal drżąc, owinęła się wielkim ręcz
nikiem i poszła do kuchni nastawić czajnik.
Jest głupia! Dobry Boże, i to jak! Powinna była
wiedzieć, na co się zanosi, powinna była zdawać sobie
sprawę, że za mocno przyciska go do muru. Była
zraniona nie fizycznie, ale duchowo, jakby zbezcześcił
w niej coś świętego.
Gwałt.
SMAK ŻYCIA
51
Przerażające słowo. A jednak nie był to prawdziwy
gwałt. W innych okolicznościach, nawet i dziś, była
by, prawdę mówiąc, chętna...
Prychnęła z politowaniem. Chętna? Pragnęła go od
pierwszej chwili, w której go zobaczyła. A mimo to
dzisiaj wstąpił w niego jakiś demon i skłonił do czegoś,
czego, była pewna, teraz gorzko żałuje.
Dlaczego stamtąd odjechała? Powinna była z nim
zostać, zapewnić, że chce go zrozumieć i trzymać
w ramionach dopóki nie wyrzuciłby z siebie strasz
liwego bólu, jaki w nim wyczuwała.
Ten ból miał w oczach wpatrzonych w sufit.
Przerażający, rozdzierający serce ból, który przeni
kał ją do głębi. A potem, kiedy wyczerpany, leżąc
na niej, rozluźnił się na chwilę, był tak bliski ujaw
nienia swych uczuć, że wstąpiła w nią nadzieja.
I wówczas zerwał się, zamknął w sobie i odgrodził
od niej murem.
To właśnie bolało.
Odruchowo otarła łzy z policzków i pociągnęła
nosem. Po tym wszystkim zamknął się przed nią!
-A niech cię - szepnęła - przede mną się nie
ukryjesz.
Drżącymi palcami wykręciła jego numer. Usłyszała
automatyczną sekretarkę.
-Jack, proszę cię, podnieś słuchawkę. Wiem, że
tam jesteś. Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię,
podnieś słuchawkę. Czekam. Jack, na litość boską...
- Głos się jej załamał i dla uspokojenia nerwów
wciągnęła głęboko powietrze. - Jack, zadzwoń do
mnie, proszę. - Podała mu swój numer, odłożyła
słuchawkę, wczołgała się do łóżka i czekała.
Rano zobaczyła na parkingu motor, a więc Jack
jest w szpitalu i prędzej czy później musi go spotkać.
52
SMAK ŻYCIA
Miała nadzieję, że raczej później. Przyjęła raport
z nocnej zmiany i zamknęła się w swoim pokoju.
Nie doceniła go jednak. Usłyszała pukanie do
drzwi i po chwili w pokoju było już ich dwoje.
Podniosła głowę i zmusiła się do spojrzenia mu
w oczy. To, co w nich zobaczyła, zmroziło ją.
Nie owijał w bawełnę.
- Kathleen, przepraszam. Naprawdę nie wiem, co
jeszcze mógłbym powiedzieć.
Przez dłuższy czas milczała, patrząc mu badawczo
w twarz, ale nie dostrzegła na niej ani śladu jakichkol
wiek emocji. Zastygła maska bez wyrazu. Czy to ten j
człowiek poprzedniego wieczoru stracił całkowicie .
panowanie nad sobą? Nie, nie całkiem. Rozładował j
napięcie w jedyny sposób, jaki toleruje społeczeństwo
ceniące sobie nieokazywanie słabości, ale nawet wów-
czas zapanował nad prawdziwymi uczuciami. Co
jednak wywołało ten gwałtowny wybuch?
- Prawdę mówiąc, Jack, nie chcę twoich przeprosin
- odpowiedziała spokojnie. - Tak naprawdę zależy
mi, żeby dowiedzieć się: dlaczego?
- Może dlatego, że jestem zimnym, cynicznym
i egoistycznym łotrem bez odrobiny przyzwoitości?
- Nie - potrząsnęła głową. - Przykro mi, ale to nie
przejdzie.
Zaśmiał się gorzko.
- Nie zostawisz mnie, do cholery, w spokoju?
Wyczuwając jego coraz większe rozdrażnienie, wy
cofała się nieco.
- Chciałam pomóc - powiedziała miękko. - A mi
mo to winna ci jestem przeprosiny. Przyparłam cię do
muru. Przepraszam... - Położyła mu rękę na ramieniu
i pod palcami wyczuła naprężone mięśnie.
- Jak możesz mnie dotykać! - wychrypiał. - Kath-
leen, do jasnej cholery, zgwałciłem cię!
SMAK ŻYCIA
53
- Nie. To nie był prawdziwy gwałt. Chyba prze
czuwałam, co się wydarzy, kiedy poszłam za tobą po
schodach. Ponoszę taką samą winę jak ty, a może
większą. Przecież byłam trzeźwa! - Uniosła dłoń do
jego twarzy, jednak opuściła ją. - Jak twoja głowa?
Uśmiechnął się smętnie.
- Dziękuję, nieźle. Nie piłem już po twoim wyjściu.
- Westchnął. - Powinienem się wytłumaczyć, tak?
Patrzyli na siebie nie spuszczając wzroku. W pew
nej chwili w głębi granitowych oczu dostrzegła ży
czliwość i szacunek.
- Dziś wieczorem... Możesz przyjść do mnie? Oko
ło siódmej? Ugotuję coś do zjedzenia.
Zawahała się. Jej serce biło coraz szybciej. Co
może się wydarzyć, gdy będzie z nim sam na sam
w tej odludnej stodole? Jakie by nie były jego wczo
rajsze problemy, wciąż nie zostały rozwiązane. Czy
zwariowała?
- Będziesz zupełnie bezpieczna.
- Wczoraj też tak twierdziłeś.
Przełknął ślinę z wyraźnym trudem i umknął
spojrzeniem.
- Trudno oczekiwać, żebyś uwierzyła mi po tym,
co się wczoraj wydarzyło, a mimo to możesz mi
zaufać. Mam w domu coś, co chciałbym ci pokazać.
- Akwaforty?
Uśmiechnął się zdawkowo.
- Głównie fotografie. Trochę rysunków. I parę
innych rzeczy.
- Zgoda.
Szybko podniósł na nią wzrok i wpatrywał się
szeroko otwartymi z niedowierzania oczyma.
- Przyjdziesz?
Skinęła głową.
- Czy to błąd?
54 SMAK ŻYCIA |
- Nie - zapewnił żywo i tym razem mu uwierzyła.
Podszedł do drzwi.
- Muszę już iść. Anthony Craven przyszedł znów
na fizjoterapię. Obiecałem przyjąć go osobiście, a po
nadto chcę pobrać do analizy trochę plwociny, by ,
upewnić się, czy nie ma infekcji. A mówiąc o infe
kcjach, chciałbym cię uspokoić, nie musisz niczego się
obawiać, łącznie z ciążą.
Zastygła ze zdumienia. Poznała nową stronę
z pełnej tajemnic księgi, jaką jest Jack Lawrence.
Wiedziała, że nie użył kondomu, więc musiało
to znaczyć, że nie jest w stanie jej zapłodnić.
Czy o to chodziło? Czy Anthony Craven przy
pomniał mu, że nie może mieć dzieci? Nie, przy
jmował przecież w ciągu tygodnia inne dzieci i wszy
stko było w porządku. A mimo to powiedział
przecież... Pokręciła głową i wstała. Wieczorem
się dowie. Musi tylko do niego dotrwać. To będzie
długi dzień...
W istocie okazał się nie tylko długi, lecz i praco
wity, pełen dramatów i tragedii, które całkowicie
przesłoniły osobiste problemy.
Po rozmowie z Jackiem była bez przerwy zajęta
kolejnymi skomplikowanymi złamaniami, przerażo
nymi dziećmi i zdenerwowanymi rodzicami. Dopiero
po drugiej było spokojniej i miała już zamiar pójść na
lunch, kiedy przed wejściem z piskiem zahamował
samochód. Wyskoczył z niego mężczyzna i wyciągnął
ze środka kobietę. Na wpół niosąc, wlókł ją w stronę
oddziału.
Kathleen zawołała o pomoc i szybko wybiegła
do nich.
- Co się stało?
- Straciła przytomność. Powiedziała, że ją boli,
zeszła z drabiny i upadła. O Boże, co z nią?
SMAK ŻYCIA
55
Portier przywiózł wózek, na którym ułożyli kobietę
i szybko zawieźli na reanimację.
- Amy, sprowadź doktora Lawrence'a - poleciła
mijanej na korytarzu dziewczynie.
-Tak, siostro.
Kathleen usłyszała odgłos szybkich kroków Amy
i chwyciła stetoskop. Serce kobiety biło, ale nieregu
larnie.
- Bierze jakieś leki? - spytała towarzyszącego męż
czyznę.
Zaprzeczył głową.
- Pigułki antykoncepcyjne?
- Nie. Jestem po wasektomii.
- Ile ma lat?
-Trzydzieści siedem... Prawie trzydzieści osiem.
- To pana żona?
-Tak. Jestem Brian Thompson. Żona ma na
imię Angie.
Pojawiła się Amy.
- Doktor Lawrence już idzie.
- Dobrze. Dziękuję. Amy, pójdź z panem Thomp
sonem i dowiedz się wszystkiego o jego żonie, proszę,
a potem zobacz, czy mamy jej kartę zdrowia. W rejes
tracji ci pomogą.
W chwilę po odejściu Amy i pana Thompsona
przyszedł Jack.
- O co chodzi?
- Ból w klatce piersiowej, nagły, o ile wiem, zapaść.
Teraz ma arytmię, chyba migotanie przedsionków
-poinformowała go, rozbierając jednocześnie kobietę
do pasa. Potem przygotowała wszystko do monitoro
wania akcji serca.
Jack gwizdnął cicho.
-Ładny pasztet! Zdecydowanie ma migotanie
przedsionków. Myślę, że to zawał.
56 SMAK ŻYCIA
Kathleen kiwnęła głową.
- Spróbujmy, czy to pomoże.
- Ustawił defibrylator i kazał jej odsunąć się.
Kiedy przycisnął elektrody do klatki piersiowej, ciało
kobiety wygięło się i opadło, a linia na monitorze
natychmiast wróciła do normalnego, sinusoidalnego
rytmu.
- Na razie nieźle. Weź trochę krwi do analizy
i zaczniemy od streptokinazy. Może to ją podtrzyma.
Kto ma dziś dyżur?
- Jesus Marumba. Zaraz go tu ściągnę.
Podeszła do ściennego telefonu, poprosiła centralę
o zawiadomienie lekarza i wróciła do pacjentki.
Ta zaś wyglądała naprawdę rozpaczliwie - skórę
miała zimną, wilgotną i szarą.
Kathleen spojrzała na Jacka. Pokręcił głową.
- Ma jakąś historię choroby?
-Mąż nic nie wspominał, a przecież powinien
wiedzieć.
Do pokoju wśliznęła się Amy.
- Według jej dokumentacji od paru miesięcy cho
dziła na wizyty do doktora Marumby. Mąż nic o tym
nie wie.
Jack i Kathleen wymienili spojrzenia.
- Co mu powiedziałaś?
- Nic - odparła zaniepokojona Amy. - Zanim
poszłam do rejestracji, spytałam go, czy żona przy
chodziła tu do jakiegoś lekarza. Odpowiedział, że nie.
Potem z nim nie rozmawiałam. Powiedziałam mu
tylko, że spróbuję się czegoś dowiedzieć.
- W porządku, Amy. Co prawda ona nadal nie
odzyskała przytomności, ale jej mąż mógłby tu wejść
na chwilę, prawda? - spojrzała pytająco na Jacka,
który skinął głową.
- Przyprowadzę go - oświadczyła Amy i zniknęła.
SMAK ŻYCIA
57
Zapadła długa cisza, przerywana jedynie cichym
sykiem tlenu w masce przyłożonej do twarzy pani
Thompson.
Wciąż patrzyli na siebie i Kathleen stwierdziła, że nie
jest w stanie oderwać od Jacka oczu. Wstrząsnęło nią,
kiedy w jego wzroku pojawiła się nie skrywana czułość.
Opuściła wreszcie oczy poruszona wspomnieniem
intymnie splecionych ciał. Spojrzała na monitor.
- To naprawdę nie jest prawidłowy wykres - po
wiedziała opanowanym tonem.
- Nie jest - przyznał, rzuciwszy nań okiem. - Zo
baczymy, co powie Marumba.
Ten jednak nie zdążył przyjść. W parę sekund po
wejściu Amy z panem Thompsonem jego żona do
znała drugiego, rozległego ataku serca. Pomimo de
sperackich wysiłków musieli w końcu zrezygnować.
Kathleen spojrzała na Jacka z rozpaczą.
- Miała dopiero trzydzieści siedem lat. To cholerna
niesprawiedliwość.
- Samo życie - westchnął krótko. - Przynajmniej
się nie męczyła.
- To lepsze, niż wiedzieć, niż mieć czas, żeby się
przygotować?
- Nie można się przygotować. Można tak myśleć,
ale to nieprawda. I nie ma znaczenia, od kiedy się
o tym wie.
Mocno pchnąwszy wahadłowe drzwi, wyszedł na
korytarz i skierował się do swego pokoju.
Amy zakasłała znacząco.
- Siostro, jej mąż jest w izbie przyjęć.
Kathleen spojrzała na nią pustym wzrokiem.
- Co? Ach, tak. Dziękuję, Amy. Czy mogłabyś tu
zostać przez chwilę? Pójdę z nim porozmawiać.
Wyszła na korytarz wypatrując, czy w oddali nie
zobaczy jeszcze Jacka. Co miał na myśli? Nie było
58
SMAK ŻYCIA
wątpliwości, że mówił o czymś, czego sam do
świadczył.
Czy to był jego problem? Spojrzała na zegarek. Za
trzy godziny się dowie.
Wieczorem włożyła dżinsy i koszulową bluzkę.
Czuła się głupio, wiedząc, że Jack natychmiast zro
zumie dlaczego zakryła się od stóp do głów, była
jednak przekonana, że pomoże to zakreślić pewne
granice. Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko ona,
ale on także potrzebuje czasu, by przetrawić ten
incydent.
Nie powstrzymało jej to od zrobienia makijażu:
lekki cień na powiekach, wytuszowane rzęsy i odro
bina perfum u nasady szyi dopełniły stroju.
Zastała Jacka przed domem. Zajmował się bar-
becue. Na jej widok uniósł dłoń w geście powitania
i podszedł do samochodu.
Była zadowolona, że są na dworze, daleko - by tak
rzec - od miejsca zbrodni. Wysiadła, a on pocałował
ją lekko w policzek. Poczuła mrowienie, dogłębnie
świadoma dotyku jego dłoni na swoim ramieniu.
- Dziękuję, że przyszłaś. Nie byłem tego pewny.
- Przecież obiecałam - przypomniała mu z wymu
szonym uśmiechem.
- Powinienem był wiedzieć, że się nie wycofasz.
Zachichotała nerwowo.
- To cała ja. Walczę do upadłego jak terrier. Mój
problem polega na tym, że nie wiem, kiedy przestać.
Nieświadomie pieszcząc kciukiem jej ramię, patrzył
na nią z uśmiechem, który dodał jego spojrzeniu nieco
ciepła.
- Chodźmy jeść - powiedział niskim głosem. - Za
kładam, że nie jesteś wegetarianką?
SMAK ŻYCIA
59
- No cóż, jest piątek, i porządna katolicka dziew
czyna, taka jak ja...
Rzucił jej badawcze spojrzenie.
- Mówisz serio? Mogę z łatwością przygotować coś
innego.
Rozbroił ją.
- Masz szczęście, bo nie jestem dobrą katoliczką
- wyznała z uśmiechem. - Rodzina ciągle mnie nama
wia, żebym się ustatkowała i dochowała licznej dzia
twy, ale na samą myśl o tym dostaję dreszczy.
Spojrzał na nią z osobliwym wyrazem twarzy.
- Powinnaś. Masz odpowiednią dozę uczuć i po
czucia humoru, a ponadto tę cudownie życzliwą
otwartość na innych. Byłabyś wspaniałą matką.
Podniosła na niego zdumione oczy.
- Okropną. Nie mam najmniejszego zamiaru zre
zygnować z pracy zawodowej, żeby zmieniać pieluchy.
- Chyba nie tylko o to chodzi - odparł sztucznie
lekkim tonem.
Zmarszczyła brwi.
- Masz dzieci?
Jego twarz znów przybrała, budzący w niej lęk,
dziwny wyraz.
- Nie - rzucił krótko i podszedł do rusztu.
No cóż, dwa kroki naprzód, trzy kroki w tył.
Zbliżyła się do niego i z uznaniem pociągnęła
nosem.
- Pachnie wspaniale. Co to jest?
-Kurczę tikka po indyjsku. Mogłabyś przypil
nować? Pójdę po sałatkę.
- Jasne. Pomóc ci w czymś?
Potrząsnął głową.
- Co ci przynieść do picia?
- Coś zimnego, bez alkoholu. Będę jeszcze prowa
dzić samochód.
60
SMAK ŻYCIA
- Woda mineralna?
Skinęła głową i obserwowała, jak szedł do domu.
Tak samo jak ona, i zapewne z tych samych powo
dów, ubrał się w dżinsy i koszulę, co i tak nie miało
chyba żadnego znaczenia, bo liczyło się tylko to, co
mówiły ich oczy. Ożywiało ją każde jego spojrzenie,
z wyjątkiem chwil, gdy na jego twarzy pojawiał się
ten dziwny wyraz i coś w niej zamierało.
Cierpliwości, uspokajała się. Obróciła kurczaka.
Do dziewiątej, nim komary wygnały ich z dworu,
nie było mowy o poprzednim wieczorze.
Stali w kuchni, wkładając brudne naczynia do
zmywarki, kiedy jej uwagę przyciągnął wiszący na
widocznej ścianie salonu obrazek w prostej sosnowej
ramce. Był to szkic postaci wykonany ołówkiem,
niestarannie pokolorowany, z wyraźnym podpisem:
Tatuś. Mimo oczywistego amatorstwa był to rysunek
pełen życia i spodobał się Kathleen. Wskazała na
niego trzymanym w ręku nożem.
- Kto to narysował?
Przeniósł wzrok na obrazek i znowu poczuła od
dalanie się Jacka.
- Mój syn.
Zaczyna się, pomyślała. Powolutku, bardzo ostroż
nie odłożyła nóż na stół.
- Rozumiem.
- Naprawdę?
- Nie. W rzeczywistości nie rozumiem. Opowiedz
mi o nim, Jack. -I po chwili ciszy dodała: - Powiedz
coś, na litość boską!
Skinął głową, wyciągnął do niej rękę i zaprowadził
do salonu. Usiedli na kanapie naprzeciw obrazka.
Po chwili zaczął mówić, bardzo cichym i dziwnie
bezbarwnym głosem, który był dla niej najlepszym
dowodem, jak wiele go to kosztowało.
SMAK ŻYCIA
61
- Nazywał się John. Urodził się szesnaście lat
temu. Podczas pierwszej zimy zdaliśmy sobie sprawę,
że coś jest z nim nie w porządku. Odbywałem wtedy
staż na pediatrii i poradziłem się swego szefa. Obejrzał
go, przeprowadził szereg badań i zdiagnozował cystis
fibrosis.
Kathleen zamknęła oczy. Wszystko ułożyło się
w całość: fachowa fizjoterapia Anthony'ego Cravena
i sposób, w jaki zareagował...
-Tak czy owak, z czasem stało się oczywiste, że
John wymaga więcej czasu i opieki, niż Gwen skłonna
była mu poświęcić. Pewnego dnia wróciłem ze szpitala
do domu i zastałem synka samego, w rozpaczliwym
stanie. Leżał na podłodze w salonie, był głodny
i płakał rozdzierająco. Gwen zostawiła list, wyjaś
niając, że dłużej nie jest w stanie wytrzymać. Chciała
mieć więcej dzieci, ale ja już zdecydowałem się poddać
wasektomii. Spieraliśmy się o to bez końca, jednak
nie ustąpiłem. Ona też. Do rozwodu kontaktowaliśmy
się jedynie poprzez adwokatów, a potem nie dała
znaku życia.
- Nigdy?
- Ani słowa, przez wszystkie te lata.
- Ile miał wtedy lat?
- Niecałe dwa.
Poczuła łzy pod powiekami.
- Dobry Boże, jak można zrobić coś takiego?
Jack wzruszył ramionami.
- Bóg jeden wie. W każdym razie zadzwoniłem
do mego szefa, wziąłem trochę urlopu, a moi rodzice
natychmiast zgodzili się zaopiekować Johnem; niech
Bóg im pobłogosławi. Przeprowadziliśmy się do
nich, choć oznaczało to dłuższy dojazd do pracy
i spędzanie wszystkich dyżurów w szpitalu. I tak
żyliśmy, dopóki nie skończył dziewięciu lat. Czułem,
62 SMAK ŻYCIA
że John potrzebuje więcej niezależności, i rodzice też;
mama się trochę postarzała i zaczęła zapadać na
zdrowiu. Przeniosłem się do Manchesteru i zatrud
niłem jako gospodynię emerytowaną pielęgniarkę,
która podczas mojej nieobecności stosowała fizjo
terapię. I tak, we dwójkę, udawało się nam utrzymać
go w dobrym stanie.
Przerwał. Kathleen z obawą czekała na ciąg dalszy.
- Mimo rygorystycznego przestrzegania wszy
stkich zaleceń jego stan zaczął się jednak pogarszać.
Wdało się przewlekłe zapalenie płuc i coraz więcej
czasu spędzał w szpitalu. Był na liście do transplan
tacji płuco-serca, ale nie znalazł się odpowiedni daw
ca. Zmarł trzy lata temu. Miał trzynaście lat.
Umilkł, z zadumą wpatrując się w rysunek, a Ka
thleen zacisnęła powieki, by powstrzymać napływa
jące łzy.
To nieodwracalne... Nie ma znaczenia, od kiedy
się o tym wie... Biedny człowiek. Biedny, nieszczęś
liwy człowiek.
Usłyszała zgrzyt zapalniczki i otworzyła oczy.
Z odchyloną na oparcie kanapy głową wpatrywał się
w obrazek. Płakał.
- Nadal mi go brakuje - powiedział cicho. - Był
tak wielką siłą napędową mego życia, że kiedy od
szedł, zabrał ze sobą coś ze mnie. Zawsze wiedziałem,
że umrze, ale kiedy to się stało... Upłynęło dużo
czasu, nim naprawdę przyjąłem to do wiadomości.
Myślałem, że się już z tym pogodziłem, jednak ten
chłopiec wczoraj...
Odwrócił głowę w jej stronę.
- Przepraszam cię.
Dotknęła jego policzka, wciąż wilgotnego od łez,
i zagryzła wargi, by powstrzymać własne.
- Nie wiem, co powiedzieć.
SMAK ŻYCIA
63
- Nie mów nic. Po prostu pozwól mi przytulić cie
do siebie.
Odłożył papierosa do popielniczki i otworzył ra
miona, w które wtuliła się, obejmując go mocno.
Nie była pewna, kiedy ta niema pociecha zmieniła
się w coś innego. Jeśli w ogóle się zmieniła. Może po
prostu narastało to stopniowo, wchłaniając wszystkie
ich emocje. Zaczął gładzić jej plecy i ramiona,
a w końcu wplótłszy dłonie we włosy podtrzymał jej
głowę i zapamiętale całował.
Z cichym jękiem przywarła do niego. Natychmiast
uwolnił ją z objęć i odsunął się, oddychając ciężko.
- Wybacz mi, nie planowałem tego.
Czuła niedosyt, ale instynkt samozachowawczy
działał jeszcze wystarczająco silnie. Odsunęła się rów
nież i odetchnęła głęboko.
- Powinnam wracać do domu.
- To może być mądra decyzja. - Ochrypły, pełen
namiętności głos drażnił jej nerwy.
Wstała i podeszła do drzwi, nie odważywszy się
spojrzeć za siebie. Po chwili usłyszała, że wstał.
- Odprowadzę cię do samochodu - oświadczył.
- Będziesz tu podczas weekendu? - spytała, już
stęskniona kontaktu z nim i wyczuwając, że Jack
znowu, cegła po cegle, buduje wokół siebie obronny
mur.
- Nie, wyjeżdżam. Wrócę w poniedziałek.
Ostatnia cegła zamknęła mur.
Po wyjeździe z wioski rozpłakała się.
Być może jego linie obrony zostały nietknięte,
ale jej zostały całkowicie przełamane przez człowieka,
którego ledwo znała, a mimo to kochała z całego
serca.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W głębi duszy wiedziała od dawna, że pewnego
dnia spotka kogoś, kto będzie dla niej znaczył więcej
niż kariera zawodowa i z kim założy rodzinę.
Teraz, złośliwym zrządzeniem losu, mężczyzna wy
brany z milionów innych nie tylko nie mógł dać jej
dzieci, ale nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić
w żaden trwały związek, nie mówiąc już o małżeństwie.
W istocie wątpiła, by zaangażował się chociaż
w coś tak nieformalnego jak romans. W każdym
razie, na pewno nie w taki, który tradycyjnie za
romans się uważa.
Minął tydzień, nim ponownie zaproponował jej
pójście na drinka. Było to w porze lunchu, pod koniec
drugiego tygodnia jego pracy w szpitalu. Pogardzając
sobą za to, że tak bardzo chce z nim być, poszła.
Siedzieli, pijąc bezalkoholowe piwo i jedząc sałatkę
z krewetek, w przydrożnym pubie, skąd można było
wezwać ich w każdej chwili do szpitala, otoczeni
tłumem współpracowników. Trudno byłoby nazwać
to randką, jednak w głębi serca wierzyła, że tak jest.
Z zainteresowaniem obserwowała towarzyskie za
lety Jacka i jego zachowanie wobec kolegów.
Był błyskotliwym gawędziarzem, dowcipnym, o os
trym języku. Zupełnie nie przypominał nieszczęśliwe
go człowieka sprzed tygodnia.
Niech prawdziwy Jack Lawrence podniesie rękę, ,
pomyślała i smętnie uśmiechnęła się w duchu. To były
SMAK ŻYCIA
65
dwie strony jego osobowości. Oczywiście, nie wy
kluczające się wzajemnie, ale zapewne stanowiące
i tak tylko część człowieka o wielu twarzach, w któ
rym się zakochała.
Obserwowała więc i słuchała, a kiedy zostali we
zwani do szpitala, do małej dziewczynki, która spadła
z drzewa, łamiąc obie ręce i nogę, pokazał się także
z innej strony.
Pracowali ramię przy ramieniu, porozumiewając
się gestem lub jednym słowem w prawie absolutnej
ciszy, przewidując wzajemnie swe kolejne ruchy.
Stwierdziła, że jest nie tylko kompetentnym fachow
cem, posiadającym umiejętność współpracy, lecz tak
że człowiekiem wrażliwym. Cierpliwie uspokajał prze
rażoną dziewczynkę, dodając jej otuchy. Po wyekspe
diowaniu jej na salę operacyjną zdjął maskę i uśmiech
nął się.
- Tworzymy dobry zespół - oznajmił.
Kathleen rozpromieniła się z dumy i szczęścia.
Zbierała się na odwagę, by zaprosić go na obiad
podczas weekendu, kiedy zerknął na zegarek.
- Ben jest tutaj, prawda? Muszę już iść. Dziś
wieczorem mam być w Yorkshire.
- Yorkshire?
Skinął głową.
- Jutro schodzę do jaskiń.
Na myśl, że znów wyjeżdża, poczuła rozczarowa
nie, ale gdy tylko dotarł do niej sens jego słów, cała
zesztywniała.
- Schodzisz do jaskiń? - Aż zapiała lekko i szybko
opanowując się dodała: - Czy to niebezpieczne?
Roześmiał się.
- Tylko dla frajerów. To jest fantastyczne. Mam
parę wspaniałych zdjęć. Pokażę ci któregoś dnia.
A teraz muszę znaleźć Bena, bo już wyjeżdżam.
66 SMAK ŻYCIA
Przez weekend czytała książki o grotołazach, a ra
czej, jak odkryła, o speleologii, jednak wcale jej to nie
uspokoiło.
- Jasna cholera! - podsumowała, przyglądając się
fotografii, na której zabłocony grotołaz w mokrym
kombinezonie i hełmie tkwił w ciemnej szczelinie,
o jakieś pięć centymetrów węższej od niego. Szczelinę
nazwano eufemistycznie rozpadliną.
Zadrżała. Jak się umiera, będąc zduszonym między
dwoma skałami setki metrów pod ziemią? Przewróciła
kartkę. Kolejna fotografia przedstawiała człowieka
zawieszonego na końcu stumetrowej liny. Była to
demonstracja techniki jednej liny.
- Cholera jasna! - powtórzyła i odłożyła książkę.
- Dlaczego musiałam zakochać się w maniakalnym
samobójcy?
Rzuciła się do sprzątania, aby nie myśleć o Jacku
wiszącym na końcu liny nad mulistą szczeliną, gdzieś
pod ziemią w Yorkshire.
W poniedziałek pojawił się z otartą skórą na
jednym policzku, dumny jak paw. Przedziwne, ale
była wściekła na niego, że przeżył, podczas gdy
ona przez cały weekend była jedynie strzępkiem ne
rwów. By ukryć kłębiące się w niej uczucia, unikała
go jak ognia.
Dopiero o wpół do jedenastej spotkali się w pokoju
lekarskim.
-
Dzień dobry, moja piękna! Jak udał się weekend?
- Wspaniale, dziękuję - skłamała. - A tobie?
- Fantastycznie! Wspaniałe warunki. Trochę się
podrapałem. Były dwa dość długie zejścia, a wejście
na górę jest zawsze trudniejsze! - Pociągnął łyk kawy
i skrzywił się. - O rany, to jest obrzydliwe. Masz tu
samochód?
Potwierdziła.
SMAK ŻYCIA
67
- Czy moglibyśmy w porze lunchu wyskoczyć do
sklepu, żeby kupić jakieś przyzwoite urządzenie? Po
jechałbym motorem, ale jest tak obładowany linami,
że chyba nic więcej się na nim nie zmieści.
- Pojechałeś do Yorkshire na motorze? - nieomal
krzyknęła.
- Oczywiście! Po to jest motor. Szybkość, wol
ność, łatwość przemieszczania się i piekielnie dużo
radochy!
Prawie to samo można powiedzieć i o tobie, po
myślała z przekąsem, patrząc na figlarny dołeczek
towarzyszący jego uśmiechowi, jednak rozsądnie mil
czała.
Nowy ekspres do kawy stał się przebojem dnia dla
całego personelu, wpadającego w wolnych chwilach
na kawę.
-A kto płaci za kawę? - spytała, wymieniając
kolejny filtr.
Wzruszył ramionami.
- Ja. A niech to, jest tego warta. Piliście tu truciznę!
Zmarszczyła nos i poklepała lekko zbiornik.
- Hmm. Przeżyliśmy na niej całe lata.
- Cóż, widać jesteście bardziej odporni. Mnie by
ona zabiła w ciągu miesiąca.
-Wątpię, skoro nie wykończyło cię jeszcze jeż
dżenie motorem i łażenie po jaskiniach. Prowadzisz
zachwycające życie.
Roześmiał się.
- Po prostu emocjonujące. Skalkulowane ryzyko,
odpowiednie środki bezpieczeństwa, dobre wyposaże
nie... Zupełnie jak lotniarstwo...
- Jak co? - spytała z zamierającym sercem.
- Lotniarstwo. No wiesz, kiedy...
- Rzucasz się ze skały, wisząc na papierowych
skrzydłach - weszła mu w słowo. - Szaleństwo.
68 SMAK ŻYCIA
- Wcale nie papierowych i zwykle nie ze skały.
Tym niemniej to ogromna przyjemność. Nadzwyczaj
radosne przeżycie, unosić się nad ziemią, wolny jak
ptak...
-Taak. Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie latali...
- Dałby im skrzydła - dokończył. - Powinnaś być
w tym dobra.
- Hmm? - Uniosła pytająco brwi.
- W lataniu - wyjaśnił - bo jesteś aniołem, Kath.
-I uchyliwszy się przed jej ciosem wyszedł, machając
ramionami.
- J a ci dam anioła - wymamrotała z uśmiechem,
bo spodobało się jej, że nazwał ją Kath.
Po południu zaprosił ją na kolację.
-Mógłbym pokazać ci zdjęcia jaskiń - zapro
ponował.
- Zwariowałeś? - Kath wzdrygnęła się. - Po co
miałabym oglądać, jak się przeciskasz przez wąskie
szczeliny? Nie, dziękuję.
Zesztywniał.
-Trudno, może innym razem. - Odwrócił się
i poszedł w kierunku swego pokoju.
-Jack, poczekaj! - Zatrzymała go. - Odmowa
dotyczyła tylko zdjęć jaskiń. Po prostu skóra mi od
nich cierpnie. Wolę nie wiedzieć, co robisz tam, pod
ziemią.
Twarz mu się rozjaśniła, a usta rozciągnęły w krzy
wym uśmiechu.
- Tak naprawdę, to nie jest tak źle. Niektóre groty
są piękne, ale nie musisz ich oglądać, jeśli nie chcesz.
To był tylko pretekst. Myślałem, że bez tego się nie
zgodzisz.
- Dlaczego? - Spojrzała na niego ze zdumieniem.
-Dlaczego? - Parsknął gorzko. - Być może ze
zdrowego rozsądku, po pierwszym razie.
SMAK ŻYCIA
69
Rumieniec oblał jej twarz na wspomnienie tego, co
się wówczas stało, zachichotała nieco sztucznie.
- Och, przestań, Jack. Oboje wiemy, że to się nic
powtórzy.
- Naprawdę? - spytał miękko.
- T a k - stwierdziła stanowczo. - Nie zapominaj,
że teraz już cię znam. Jesteś na to zbyt uczciwy.
- Więc co się stało wtedy?
Dotknęła rany na jego policzku.
- Byłeś zraniony, a ja przypiekałam cię gorącym
żelazem.
- Nie musiałaś przypiekać zbyt mocno - przypo
mniał. - Ale masz moje słowo, że nie stanie się nic bez
twojej inicjatywy.
Roześmiała się, z podekscytowania tracąc nieco
oddech.
- T o się nazywa zwalaniem odpowiedzialności,
panie doktorze.
- Oczywiście - oparł z szelmowskim uśmiechem.
- Zawsze jest szansa, że o tym zapomnisz. O siódmej
trzydzieści?
Nie oparła się temu uśmiechowi.
- Dobrze.
- Widzę, że się już urządziłeś. - Kath rozglądała
się z uznaniem po salonie Jacka.
- Niezupełnie. Zawiesiłem po prostu obrazy. Po
winienem chyba zorganizować jakieś zasłony, ale i tak
nigdy ich nie zaciągam, więc zostawiłem to na później.
Wyszedł z kuchennej części pomieszczenia i pod
szedł do niej.
- Usiądźmy na chwilę, zanim lasagne będzie go
towe.
Posadził Kath na kanapie obok siebie, pochylił się
ku niej, uśmiechnął i spojrzał w oczy. Przez chwilę
70 SMAK ŻYCIA
wytrzymywała jego spojrzenie, jednak kiedy poczuła
żywsze bicie serca, odwróciła wzrok.
- Nie chcę być oskarżona o sprowadzanie cię na
manowce - ostrzegła miękko i po chwili usłyszała
parsknięcie.
Oparł się wygodnie o kanapę.
- Też coś! - powiedział z udawanym oburzeniem
i Kath zachichotała.
- Idiota. No to, gdzie są te zdjęcia?
- Przecież nie chciałaś ich oglądać?
- Kobieta zmienną jest. Teraz chcę.
- Po prostu starasz się zmienić temat.
- To przynieś je jak najszybciej.
Z przeciągłym westchnieniem uniósł się i podszedł
do stojącej naprzeciw sosnowej serwantki. Otworzył
dolne drzwiczki i wyjął stos albumów.
- Rany boskie, to wszystko jaskinie?
Roześmiał się.
- Nie. Mam wiele zdjęć Johniego. Ostatnim razem
tak się złożyło, że ci ich nie pokazałem.
Po obejrzeniu zdjęć jaskiń zjedli kolację.
Obawy Kathleen, że oglądanie zdjęć syna może
rozstroić Jacka, nie sprawdziły się. Zachowywał się
swobodnie i śmiał się, wspominając historie związane
z różnymi fotografiami. Jedynie ostatni album, ze
zdjęciami Johna w szpitalu, robił przygnębiające wra
żenie. W miejsce uśmiechu, uprzednio wciąż obecnego
na twarzy dziecka, tak łudząco podobnej do Jacka,
pojawiła się rezygnacja i odwaga, a w oczach wyraz
dojrzałej mądrości.
-Kocham to zdjęcie - powiedział miękko Jack.
- To było ostatnie, jakie zrobiłem. Umarł następnego
dnia, wczesnym rankiem. - Na sąsiedniej stronie było
nieszpitalne zdjęcie chłopca, śmiejącego się serdecznie,
z głową odrzuconą do tyłu, promieniującego życiem
SMAK ŻYCIA
71
i energią. - Kiedy nachodzi mnie chandra, patrzę na
to - ciągnął półgłosem, wodząc palcem po konturach
twarzy na fotografii. - Przypomina mi, że choć jego
śmierć była tragedią, to życie pełne było radości
i śmiechu. Spędziliśmy razem wiele wspaniałych chwil.
Tego nikt nam nie odbierze.
Przez jakiś czas nie odzywał się, patrząc w prze
strzeń. Nagle zamknął album i wstał.
- Spacer?
Drogą dojazdową doszli do ścieżki, która zapro
wadziła ich do mostku na zakolu potoku. Stali na
nim, przyglądając się z góry bystremu nurtowi i przy
słuchując pluskowi wody na kamieniach. Po chwili
Jack wziął Kath w ramiona.
- Będziesz krzyczeć, jeśli cię pocałuję? - zamruczał
miękko.
W odpowiedzi stanęła na palcach i przywarła
do niego.
Z cichym westchnieniem pochylił głowę i powoli,
delikatnie zaczął ją całować. Poruszona przedłużają
cym się zetknięciem ich warg odsunęła się. Tak łatwo
byłoby...
- Muszę wracać do domu - oświadczyła stłumio
nym głosem.
Ze zrozumieniem uścisnął jej ramię i odprowadził
do samochodu.
- Dziękuję za uroczy wieczór - pożegnała go,
czując nagle, że bardzo chce tu zostać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł cicho.
Przez chwilę stali bez ruchu i w narastającym
napięciu wpatrywali się w siebie. Aż nadto świadoma
kłębiących się w nim namiętności oraz słabnącego
w niej samej oporu, a także pamiętna jego obietnicy,
że zaczeka na jej inicjatywę, wzięła głęboki oddech
i wsiadła do samochodu.
72 SMAJK ŻYCIA
Jack wyciągnął w bok ramiona i zamachał nimi.
Wybuchnęli oboje śmiechem rozpraszającym napię
cie.
- Jesteś złośliwą bestią - powiedziała czule. - Do
branoc, Jack.
Jego poczucie humoru okazało się pomocne jeszcze
wielokrotnie w ciągu najbliższych dni. Kiedy tylko
napięcie między nimi narastało, rozładowywał je żar
tami i autoironią, tak że byli w stanie zapanować nad
narastającą namiętnością.
Kathleen zdawała sobie sprawę, że jest to tylko
granie na zwłokę, jednak z każdym dniem coraz lepiej
rozumiała tego zagadkowego mężczyznę, który za
władnął jej myślami.
Nadal irytował ją jego niedbały ubiór, luźny kra
wat, zawsze rozpięte górne guziki koszuli, a także
beztroski uśmiech i docinanie jej w obecności współ
pracowników, choć nie była jedynym obiektem jego
ironii, bo dokuczał wszystkim. W rzeczy samej, gdyby
ją oszczędzał, byłoby bardziej widoczne, że ich sto
sunki mają szczególny charakter.
Z zawodowego punktu widzenia nigdy jednak
nie miała najmniejszych zastrzeżeń. Miał dużą in
tuicję, był szybki w myśleniu i stanowczy, jego
działania były celowe i efektywne, a sposób bycia
budził zaufanie pacjentów. Często żartował z nimi,
aby ich uspokoić, jednocześnie nie tracąc auto
rytetu.
Podobał się jej taki styl pracy i obserwując go
doszła do wniosku, że jest on w tym mistrzem. Nie
tylko mistrzem, ale i sztukmistrzem, bo potrafił do
strzec i pokazać zabawne strony każdej sytuacji,
nawet gdy z pozoru wydawało się to absolutnie
niemożliwe.
SMAK ŻYCIA
73
Nigdy nie dowcipkował bezdusznie ani ordyna
rnie, a jego żarty zawsze trafiały w dziesiątkę, choć
często były złośliwe. Na ile złośliwe dowiedziała
się dopiero w następnym tygodniu, kiedy zastępo
wała siostrę z nocnej zmiany, na wspólnym z nim
dyżurze.
Była to niezwykle spokojna noc. Jack został we
zwany do szpitala dopiero nad ranem i został już, jak
twierdził, żeby znowu nie musieć przyjeżdżać. Spędza
li więc wczesne godziny sobotniego poranka na nie
zobowiązującej pogawędce w pokoju personelu.
W pewnej chwili zadzwonił telefon.
Kathleen podniosła słuchawkę, słuchała przez
chwilę, potem zadała kilka pytań i skończywszy roz
mowę ciężko westchnęła. Jack uniósł pytająco brwi.
- Kobieta z krwotokiem. Żąda konsultacji gineko
loga, zanim nie wykrwawi się na śmierć. Jest tylko
jeden problem.
- Jaki?
- Rejestratorka sądzi, że to mężczyzna.
W oczach Jacka zapaliły się figlarne ogniki.
- Na pewno? No, no...
Wstał leniwie i wolnym krokiem wyszedł na ko
rytarz.
- Idziesz ze mną, Irlandko? Może być niezła
zabawa.
- Ojejku - mruknęła i poszła za nim.
Podejrzana „kobieta" miała silny makijaż i prowo
kacyjnie obcisłą suknię do połowy uda z czar-
no-złotego lureksu. Na głowie miała gęstwinę drob
nych loczków, spiętych dość niesymetrycznie na czub
ku. Trzymała się za brzuch, zwijając się przekonująco
z bólu. Szczególnie godne uwagi były jednak pantofle
na niezwykle wysokich obcasach, wieńczące nogi
w złocistych rajstopach.
74 SMAK ŻYCIA .['
- Niezłe nogi - skomentował z uznaniem Jack
i pochylił się do recepcjonistki.
- Ten facet w sukience... Jak się nazywa?
- Panna Queenie Butcher, przynajmniej tak twie
rdzi.
Parsknął śmiechem, a Kathleen zagryzła wargi.
- Jack, nie możesz...
- Patrz tylko. Pani Butcher, proszę - powiedział
wyraźnie i „pacjentka" wstała.
- Panna Butcher - poprawił, wdzięcząc się.
- Przepraszam. Panno Butcher, zechce pani pójść
ze mną, proszę.
Kathleen powstrzymała się od okrzyku zdziwienia
widząc, że Jack prowadzi ją do małej sali operacyjnej
na końcu korytarza.
- Proszę położyć się i odpowiedzieć na parę pytań,
to zobaczymy, co możemy dla pani zrobić. Kiedy
zaczęły się problemy?
Kath podziwiała Jacka, że potrafi zachować powa
gę. Sama odwróciła się tyłem i udając, że poprawia
coś na stoliku z narzędziami zagryzała wargi do krwi,
żeby nie wybuchnąć śmiechem. W końcu Jack skoń
czył wywiad i wstał.
-Dobrze. Siostro Hennessy, proszę przygotować
panienkę... pacjentkę do badania. Zadzwonię z recep
cji po jakiegoś ginekologa. Myślę, że trzeba umoco
wać nogi pasami.
I zostawił ją z tym samą!
Przypominając sobie nie używaną od ćwierćwiecza
procedurę, nakryła pacjenta kocem, a potem uniosła
kolejno nogi i umocowała w strzemionach, unierucha-
miając w ten sposób kawalarza, aż do finału przed-
stawienia.
Wyszła po Jacka. Znalazła go w pokoju pielęg-
niarek, w towarzystwie ginekologa, Jake'a Huntera.
SMAK ŻYCIA
7 5
- Wszystko przygotowane, Irlandko?
Uśmiechnęła się sceptycznie.
- Cóż, zrobiłam, co chciałeś.
- Wspaniale. Chodźmy, Jake, postraszmy go trochę.
- Jesteś zupełnie pewny? - spytał podejrzliwie Jake,
przeciągając ręką po miękkich włosach. - To znaczy,
głupio by było, gdyby ona naprawdę była...
- Naprawdę nie jest, Jake - zapewniła go Kath-
leen. - Chyba że przeżyła niebezpieczne dla życia
wypadnięcie narządów.
Jake roześmiał się.
- Dobra. Wchodzę do gry.
- Chodźmy - ponaglił ich rozbawiony Jack.
- Sprawdźmy, jak daleko jest skłonny się posunąć.
Niestety, w ogóle nie był skłonny posunąć się dalej.
Kiedy weszli, starał się usilnie uwolnić drugą nogę.
Jack położył zdecydowanie dłoń na jego goleni
i bez wysiłku go przytrzymał.
- O co chodzi, panienko? - spytał jedwabistym,
uspokajającym głosem. - Nie zrobimy ci krzywdy.
Dlaczego uciekasz?
Desperackim ruchem zdjął perukę i spojrzał na
nich błagalnie.
- Słuchajcie, to był tylko żart. Nie gniewajcie się.
Przecież nic złego się nie stało. Przyjaciel założył się
ze mną, że nie dacie się wpuścić w maliny.
Jack roześmiał się.
- Powiedz mu, że miał rację. Nie zwiodłeś nawet
recepcjonistki, ale podoba mi się twoje wyposażenie.
Bardzo ładne.
- Dzięki, złotko - promieniał z dumy. - To mój
kostium sceniczny. Śpiewam w klubie dla gejów.
Zawsze, kiedy tylko zechcesz, możesz wstąpić na
drinka. Być może - przesunął z uznaniem wzrokiem
po figurze Jacka - dałbym się nawet namówić...
76 SMAK ŻYCIA
Jack parsknął zduszonym śmiechem i spokojnie
dodał:
- Dziękuję za komplement, ale nie. Ładuję się
wyłącznie prądem zmiennym. Formalnie - uwolnił
nogę „pacjenta" - powinienem teraz wezwać policję,
żeby zaaresztowali cię za marnotrawienie środków
państwowej służby zdrowia dla żartu, ale coś ci
powiem. Odstąpię od tego, jeśli złożysz darowiznę
na Fundusz Badań nad Cystis Fibrosis. - Roześmiał
się szeroko. - Żeby ci pokazać, jaki miły jestem
naprawdę.
Mężczyzna zsunął się z fotela, wbił stopy w panto
fle na wysokich obcasach i nałożył perukę.
- Jasne. Proszę. - Poszperał w wyszywanej perłami
wieczorowej torebce i wyjął banknot dwudziestofun-
towy. - Czy mogę je tu zostawić?
Jack wziął banknot i znowu roześmiał się.
- Co za wspaniałomyślność! To bardzo uprzejmie
z twojej strony.
- Do usług, złotko. - Wygładzając spódnicę wy-
maszerował. Odwrócił się jednak w drzwiach i szel
mowsko puścił do Jacka perskie oko.
Ten odmrugnął, a Kathleen z oburzenia zamknęła
oczy.
- Panie Lawrence, to pana powinna zaaresztować
policja za wymuszanie pieniędzy pod groźbą.
Otoczył ją ramieniem i zaśmiał się do Jake'a.
- Kawy?
- Słyszałem, że macie nowy ekspres.
- Wieści szybko się rozchodzą - przyznała sucho
Kath. - Lepiej pójdę go przygotować.
W środę, kiedy Kathleen wróciła do pracy po
swoich wolnych dniach, wciąż jeszcze wspominano
sobotni incydent.
SMAK ŻYCIA
77
- Szkoda, że mnie nie było - żalił się Ben Brad
shaw. -Mnie nigdy coś takiego się nie przydarza. Nic,
tylko krew i flaki.
- Oj, jaki biedny chłopiec - z udawanym współ
czuciem drażniła go Kath. - Nie przejmuj się.
W trzecim boksie jest paznokieć do usunięcia. To
ci poprawi humor.
Zmarszczył nos.
- Stopa czysta?
Zachichotała.
- Nie sądzę. Aż tyle szczęścia to nie masz! Amy
Winship tam jest. Pomoże ci.
Westchnął i spokojnym krokiem udał się koryta
rzem w stronę boksu, pogwizdując pod nosem.
Kathleen wróciła do swego pokoju. Zastała w nim
Jacka, siedzącego w fotelu z filiżanką kawy w ręce.
Wzięła ją od niego i wypiła do końca.
- Pyszna. Dzięki.
Zaśmiał się i przyciągnąwszy ją bliżej, posadził na
kolanach.
- Zapłacisz mi za to. Bardzo mi smakowała.
Próbowała usiąść wygodniej, ale unieruchomił ją
w silnym uścisku.
- Nie rób tego, Irlandko, bo podnosi mi się ciś
nienie - zamruczał jej w ucho. - A teraz, podziękuj
mi jak grzeczna dziewczynka.
Odchyliła się, opierając rękę na jego piersi, i z po
wagą spojrzała mu w oczy. Zastygła pod ich inten
sywnym spojrzeniem, czując pod palcami bicie jego
serca. Miała wrażenie, że ta chwila będzie trwać
wiecznie. Nagle jednak usłyszała głośne pukanie do
drzwi i okrzyk zakłopotania.
- Bardzo przepraszam...
Zerwała się na równe nogi i obróciła, walcząc
z rumieńcem.
78
SMAK ŻYCIA
- W porządku, Amy. Pan Lawrence właśnie wy
chodzi.
Zrzuciła stopy Jacka z biurka i spojrzała na niego
wyczekująco.
Podniósł się, uśmiechnął do obu kobiet bez cienia
zakłopotania i skierował do drzwi.
Amy obserwowała go z otwartymi ustami. Dopiero
po jego wyjściu zwróciła się do Kath.
-Doktor Bradshaw pytał, czy mogłaby pani
przyjść. Mówił coś o moim dbaniu o septykę.
- Septykę czy aseptykę?
- Powiedział, że septykę - powtórzyła niepewnie.
Kathleen jęknęła w duchu.
- Dobrze, Amy. Wytłumaczę ci wszystko jeszcze
raz.
Ben miał rację. Aseptyka w wykonaniu Amy wo
łała o pomstę niebios. Po południu Kath zgromadziła
wszystkie młodsze pielęgniarki w jednym z gabinetów
zabiegowych, aby uzupełnić ich braki szkoleniowe.
Pod koniec intensywnej musztry miała wrażenie, że
opanowały zasady. Miała też nadzieję, że nie zapom
ną ich wkrótce.
Szkolenie odwlekło rozmowę z Jackiem. Na jego
szczęście, bo ponosiła ją wściekłość. Kiedy jednak
zobaczyła go później na korytarzu, ruszyła za nim.
Weszli do jego pokoju.
- Ty... - zaczęła, unosząc palec w oskarżycielskim
geście i urwała, kiedy chwycił ją w ramiona i uniósł
w górę.
- Przepraszam, najdroższa.
- Nie mów do mnie najdroższa! Znowu to robisz!
Postaw mnie natychmiast i, na litość boską, zachowuj
się!
Uwolnił ją z objęć, cofnął się o krok i przyglądał
z namysłem.
SMAK ŻYCIA
7 9
- Jesteś naprawdę w złym humorze, prawda?
- Zły humor to za delikatne i nieadekwatne okreś
lenie - warknęła ze złością. - Czy ty w ogóle zdajesz
sobie sprawę, w jak krępującej sytuacji mnie po
stawiłeś? Zostać przyłapaną in flagranti z własnym
szefem?
- In flagranti? - Roześmiał się z niedowierzaniem.
- Droga moja, siedziałaś mi na kolanach!
Prychnęła z dezaprobatą, co wywołało jego chi
chot.
- Och, Irlandko, jesteś cudowna, kiedy się wście
kasz...
- Nie bądź protekcjonalny! - wybuchnęła. - Cięż
ko pracowałam, żeby zdobyć szacunek tych ludzi,
a tobie jednym gestem udało się poderwać moją
reputację...
- Chwileczkę, moja śliczna. Nie zrobiłem niczego,
absolutnie niczego, co mogłoby narazić na szwank
twój autorytet wśród współpracowników. Ujawniłem
jedynie trochę ludzkich cech w twym nieskazitelnym
obrazie. Rozchmurz się, staruszko. Dlaczego nie mo
glibyśmy być razem?
W tym właśnie był cały problem. Powoli podniosła
na niego oczy.
- Nie widzę przeszkód, ale nie jesteśmy, prawda?
Po krótkiej chwili odwrócił wzrok.
- Nie. Masz rację. Przepraszam, że wprawiłem cię
w zakłopotanie.
Przez resztę dnia zachowywał się uprzejmie lecz
z dystansem i nie zaproponował spotkania wieczorem
ani podczas weekendu.
Przyszedł do niej w poniedziałek rano do boksu,
który właśnie sprzątała.
- Cześć! - Uśmiechnął się z zażenowaniem. Masz
chwilkę czasu?
80
SMAK ŻYCIA
- Jasne. Co sobie zrobiłeś?
- Nie najlepiej wylądowałem na lotni. Często
mi się to zdarza, ale tym razem było gorzej niż
zwykle.
Westchnęła.
- Zaraz zobaczę. Usiądź na leżance i podciągnij
nogawkę. Mam nadzieję, że nogi masz czyste?
- Bezczelna - wymamrotał i podciągnął się na
brzeg leżanki.
Bardzo ostrożnie zdjęła but i skarpetkę.
- Hmm - skomentowała enigmatycznie.
- Hmm? Powinnaś powiedzieć: biedactwo, otoczę
cię teraz Czułą Troskliwą Opieką.
- Sam się otocz CTO - warknęła. - Nie oczekuj
współczucia. Każdy, kto jest wystarczająco stuknięty,
żeby rzucać się ze skały...
Zatrzepotał ramionami, a ona dała mu klapsa
w nogę.
- Siedź cicho i spokojnie. Mam ci założyć elastycz
ną skarpetkę czy nie?
-Tak, siostro, proszę. Przepraszam, siostro.
Spojrzała na niego surowo.
- Uwielbiam, kiedy jesteś wobec mnie brutalna
- powiedział namiętnym głosem, puszczając do niej
perskie oko. - Uderz mnie jeszcze.
-Jack, zamkniesz się, na litość boską, czy mam
zawołać Amy Winship i Joego Reynoldsa, żeby się
tobą zajęli?
Wzdrygnął się i teatralnie wywracając oczy, zakrył
usta dłonią.
Z samozaparciem zignorowała go i włożyła mu
odpowiedni rozmiar skarpetki na stopę, a potem
podciągnęła na kostkę.
- Gotowe. No i jak?
- Ciasno.
SMAK ŻYCIA
81
- Po to jest.
- Dzięki. Jesteś aniołem.
- Nie podlizuj się. To do ciebie nie pasuje.
Roześmiał się z desperacją.
- T o co mogę zrobić? Nie wolno mi tego...
- To znaczy czego?
-Tego... - Wyciągnął ręce i przyciągnął ją do
siebie, dotknął wargami jej ust i pocałował tak, że
zabrakło jej tchu.
Odsunęła się i przytknęła palce do swych ust.
- Nie powinieneś był tego robić - wycedziła ze
złością.
- Widzisz? Nie umiem cię przekonać. - Włożył
ostrożnie skarpetkę oraz but i kuśtykając wyszedł.
To był kolejny trudny tydzień. W piątek po połu
dniu nie mogła doczekać się końca zmiany, by wresz
cie pójść do domu i cierpieć w samotności. Poszła do
pokoju personelu, zrobiła sobie kawę i ciężko opadła
na krzesło.
- Zmęczona?
Podskoczyła i nieomal wylała gorącą kawę na
spódnicę.
-Może trochę. - Obserwowała jego kroki. Wciąż
lekko utykał, jednak znacznie mniej niż na początku
tygodnia.
- No to co będzie w ten weekend? - spytała bez
zastanowienia. - Włażenie w dziury, czy rzucanie się
ze skał?
- Wycieczka z namiotem.
- Zwyczajna wycieczka? - wykrzyknęła z niedo
wierzaniem.
Wzruszył ramionami.
- Kostka musi wrócić do normy, zanim będę mógł
robić coś innego. Chciałbym zobaczyć wybrzeże
w północnym Norfolk, koło Blakeney.
82 SMAK ŻYCIA
- To piękna okolica - stwierdziła z tęsknotą w gło
sie. - Spodoba ci się.
Przez moment zawahał się, potem spojrzał jej
w oczy.
- Pojedź ze mną.
- Słucham?
- Słyszałaś.
Serce zabiło jej niespokojnie, a wargi nagle wy
schły. Wiedziała, o co ją prosi, i znała swoją od
powiedź.
- O której wyjeżdżamy?
Uśmiechnął się.
- O piątej. I nie bierz dużo bagażu, bo pojedziemy
motorem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Za kwadrans piąta Kath nabrała poważnych wąt
pliwości. W tym momencie nie miało już dla niej
znaczenia, że przejście do następnego etapu w stosun
kach z Jackiem wydawało się nieuniknione. To na
myśl o jeździe motorem ogarniało ją przerażenie.
Zamknęła oczy i rzuciła się na łóżko. Serce waliło
jej jak oszalałe, a mokre od potu ręce drżały. Każdego
tygodnia przez oddział przewijały się ofiary wypad
ków motocyklowych, wiele z nich w ciężkim stanie,
niektóre nie do uratowania. Chyba zwariowałam,
pomyślała.
Zerwała się i podbiegła do okna. Może Jack jeszcze
nie wyjechał od siebie? Może zdążę zadzwonić i przy
znać, że stchórzyłam, i że z nim nie jadę? Niech sobie
kpi i żartuje, ale przynajmniej nie będę musiała... O,
do licha, pomyślała, widząc jak wielki motocykl
zatrzymuje się na podjeździe. Wyglądał przerażająco
- olbrzymi, opływowy i na pewno niezmiernie szybki.
Nie mogę tego zrobić, szamotała się z myślami.
Jednak Jack już dzwonił do drzwi.
- Co się stało? - spytał z troską. - Jesteś blada jak
papier.
- Nic - odparła. - Jestem gotowa.
- Przymierz to - powiedział, wyciągając ku niej
torbę. - To mój stary kombinezon, z czasów gdy
byłem chudy jak szczapa. Spodnie będą za długie,
a w kurtce chyba utoniesz, ale to niezłe zabezpieczenie
84 SMAK ŻYCIA I
w razie wywrotki. Mam też dla ciebie garnek na
głowę. - Śmiejąc się podał jej kolorowy kask.
W razie wywrotki!? Jak on może mówić o tym tak
lekko? Struchlała.
- Przymierz.
Drżącymi rękoma wcisnęła kask na głowę. Opusz-
czona osłona sprawiła, iż momentalnie poczuła się jak
w zamknięciu. Jack ujął kask i lekko potrząsnął,
sprawdzając, czy nie jest zbyt luźny. Pasował dobrze.
Jednak Kathleen zerwała go z głowy, chciwie łapiąc
powietrze.
- Niedobry? Zbyt ciasny?
- Nie, to ta rzecz z przodu. Czuję, że się duszę.
- Ależ tam są otwory wentylacyjne!
Przymierzyła znowu. Miał rację, mogła oddychać,
ale tylko gdy zamknęła oczy i nie widziała plastikowej
szyby tuż przed nosem!
- Dobrze, idę się przebrać w kombinezon. Co
jeszcze będzie potrzebne?
-Dżinsy, bawełniana koszulka, szorty, bielizna...
Masz jakieś wysokie buty? Idealne byłyby skórzane,
do kolan.
- Zimowe, na płaskim obcasie. Mogą być?
Skinął głową.
Zabrała torbę z kombinezonem i poszła do sy
pialni. Skórzane spodnie były za luźne w pasie, a no
gawki zdawały się nie mieć końca. Ale w biodrach
pasowały idealnie, opinając ją opiekuńczo. Kurtka
też była ogromna. Pocieszała się jednak, że podczas
wypadku to nie jej własna skóra pójdzie na pierwszy
ogień.
- No i jak? - Przyglądał się krytycznie. - Chyba
ujdzie? Gdzie są twoje rzeczy?
Wskazała na niewielką kupkę. Skinął głową z wy- i
raźnym zadowoleniem.
SMAK ŻYCIA 85
- Jesteś pierwszą kobietą, która wie, co to znaczy
podróżować bez zbędnego bagażu. Świetnie. A teraz
siadaj i daj mi nogi.
Z chirurgiczną precyzją obciął po dziesięć centy
metrów z każdej nogawki.
- Co masz pod kurtką? - indagował surowo.
- Bawełnianą bluzkę.
- To za mało. Włóż długi sweter. Trzeba chronić
nerki przed wiatrem. Zapakuję te rzeczy do ba
gażnika.
Kończyła się przebierać, gdy wrócił.
- A co ze śpiworem i całą resztą? - spytała.
- Wszytko już gotowe. Tylko ciebie mi brak.
- Jack, ty stary romantyku! - zdobyła się na kpinę.
Uśmiechnął się wolno, leniwie.
- Czy ja wiem, może i nim jestem. Chodźmy, nieźle
byłoby dojechać za dnia.
Poszedł przodem. Kathleen zamknęła drzwi i scho
wała klucz do torebki.
- Możesz gdzieś ją upchnąć?
- Jasne. - Wcisnął torebkę do bocznego bagażnika
i zatrzasnął oporną pokrywę. - Zamontowałem ci
w kasku mikrofon i słuchawki. Możesz słuchać mu
zyki, a gdybyś chciała coś powiedzieć, naciśnij tutaj.
Zarzucił nogę na siodełko. Ściągnął maszynę z pod
pórek i balansując motocyklem między szeroko roz
stawionymi nogami, czekał aż Kathleen nałoży kask
i naciągnie ogromne rękawice.
- Słyszysz mnie? - zabrzmiało nagle w słucha
wkach.
Kiwnęła głową. Wyszczerzył się za plastikową
osłoną.
- Naciśnij przełącznik i powiedz: „Tak, Jack!"
- Tak, Jack.
Zaśmiał się.
86 SMAK ŻYCIA
- No, to wskakuj.
Przełknęła ślinę i usiadła za nim. Ustawił jej stopy
na podpórkach i zażądał, by mocno trzymała go
w pasie. Ale akurat do tego nie musiał jej zachęcać.
Przywarła kurczowo do jego szerokich pleców. Na
próżno jednak starała się zrelaksować, i gdy motor
przechylił się na zakręcie, uchwyt jej zamienił się
w szczęki imadła. Po chwili motor zwolnił, a później
stanął przy krawężniku.
- Dasz radę? - spytał.
-Tak... jestem tylko przestraszona.
- Wciśnij przycisk.
- O... już, słyszysz mnie?
Odwrócił się i cierpliwie pokazał jej jeszcze raz, jak
się obsługuje interkom.
- A teraz mów, co cię gryzie - zażądał.
- Po prostu nigdy jeszcze tego nie robiłam - od
parła i wzruszyła lekko ramionami.
- Pojedziemy wolno. Trzymaj się mnie i balansuj
ciałem tak jak ja.
Przytaknęła bez przekonania i pojechali dalej. Za
ciskając kurczowo powieki, przywarła do kierowcy
i przycisnęła policzek do osłony, jaką dawały jego
plecy. Łagodna muzyka wypełniła kask i gdyby nie
pęd, mogłaby udawać, że jest w domowym fotelu.
Skierowali się na północ. Po kilku minutach nabra
ła nadziei, że przeżyje tę podróż, ale gdy tylko wjechali
na autostradę, motor gwałtownie przyśpieszył. Prze
raźliwa wizja ześliźnięcia się z siodełka stała się nagle
bardzo realna. Bez zastanowienia przywarła mocniej
do Jacka. Poczuła, jak śmieje się w jej objęciach.
- Uwielbiam być miażdżony w uścisku twoich ud.
Ale to fatalnie wpływa na krążenie - usłyszała na tle
muzyki. - Bardzo mi trudno prowadzić tego rumaka
ze zdrętwiałymi do cna nogami.
SMAK ŻYCIA
87
Zawstydzona zwolniła uścisk i próbowała rozluź
nić nogi.
- Po prostu poddawaj się ruchowi, Irlandko. To
nic trudnego. Skąd wiesz, może ci się nawet spodoba?
Nic z tego, pomyślała zrezygnowana. Później jed
nak powoli zaczęła się rozluźniać. Nie zdarzyło się nic,
co by potwierdzało jej strachy i lęki. Zmysły stały się
bardziej podatne na bodźce wcześniej nie dostrzegane.
Ciepło promieniujące od jego ciała. Twarde mięśnie
pod palcami. Lekkie ocieranie ud o siebie podczas
manewrów. Także krajobraz zaczął wywierać swój
czarodziejski wpływ. Szarpiący ubrania wiatr z tor
tury zmienił się w przjemność.
- Żyjesz? - spytał, gdy już dojechali.
Zaśmiała się z zażenowaniem.
- Nie miałam pojęcia, że taka ze mnie klucha.
Przepraszam.
- Chyba po prostu widziałaś zbyt dużo. Na dro
gach pełno jest wariatów, a większość z nich trafia na
nasz oddział. Jednak, jeśli zachować elementarne
środki ostrożności, jest się prawie bezpiecznym
- uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Prawie!
- Nic nie jest bez wad - wzruszył ramionami.
- Chcesz już coś zjeść?
- Nie, dziękuję - potrząsnęła głową.
Rozglądała się wokół. Znajdowali się na niskim
wzgórzu, a w oddali widać było światła łodzi na
morzu. Wokoło nie było żywego ducha.
- W jaki sposób ten farmer zgodził się na nasz
pobyt tutaj?
- Och, to tylko mój wdzięk osobisty.
Zachichotała. Patrząc na jego szeroki uśmiech,
była gotowa w to uwierzyć.
- Ile musisz dorzucić do tego wdzięku?
88
SMAK ŻYCIA
- Dziesięć gwinei. - Śmiał się już na całego.
- Tak dużo? Ależ mogliśmy mieć pole biwakowe
za połowę!
- Tak tęsknisz do tłumów?
- No... nie - pokręciła głową.
Wstał gwałtownie.
- Wyjmę namiot. Nie wydaje się, aby miało padać,
ale lepiej być przygotowanym - wyjaśnił, widząc jej
zdziwione spojrzenie.
- Chyba i tak byłby potrzebny do spania?
- Nie. Jeśli tylko uda się tego uniknąć. Spanie
w namiocie to tak, jakby się spało z mydłem i mokrą
gąbką w kosmetyczce zamkniętej na suwak. Ohyda.
Najlepsza rzecz na biwaku to sen pod gołym niebem.
- Pomóc ci?
- Dam sobie radę - pokręcił głową.
W ciągu kilku minut namiot był gotów. Był mały
i, istotnie, nie wyglądał solidnie, mógł zaledwie sta
nowić ochronę przed deszczem. Obserwując, jak roz
pakowuje bagaże, zastanawiała się, czy pozostawi
jej wybór, czy też przyjmie za oczywiste, że będą
spać razem.
I co dalej, zastanawiał się Jack. Diabli wiedzą, po
co ją tu przywiozłem? Żałował tego zaproszenia właś
ciwie od momentu, kiedy mu się wyrwało. Nie wie
dział, jak Kath się zachowa. Pewnie zacznie wrzesz
czeć, gdy skorek wpełznie jej do śpiwora. A śpiwory?
Połączyć je suwakami, czy nie? Czego się spodziewać?
Zapowiedział wcześniej, że tym razem do niej należy
cała inicjatywa, ale jeśli ona sama szybko czegoś nie
zrobi, to będzie ciężko! Pragnął jej coraz bardziej. I to
nie tylko ciała, choć nic jej nie brakowało. Przeszył
go dreszcz oczekiwania. Zaklął z cicha. To było coś
więcej niż tylko ciało. Ale tego akurat nie chciał
SMAK ŻYCIA
89
analizować. Zaczynała się przebijać przez szczelną
osłonę, jaką zbudował. Stawała się ważna. A to już
było złe samo w sobie. Na dodatek wiedział, że nie
zdoła tak po prostu odejść. Czemu, do diabła, ranił
ją zatem? Taka była miła i zabawna. Ostra jak
brzytwa, ale bez złośliwości. Właściwie jedyną jej
wadą było nieustanne zainteresowanie jego osobą.
Ba, ale jak to wszystko rozegrać? Poprzedni raz
przyniósł tyle złego. Aż dziwne, że jej nie zraził do
końca życia! Przyłapał się na dawno zapomnianej
nerwowości, całkiem jak nastolatek przed rozbieraną
randką.
Zapalił. Koniec papierosa jarzył się w półmroku.
Cały czas obserwowała go, sprzątając po posiłku. Co
ona sobie myśli?
Powinien odwieźć ją do domu, zanim znowu wpra
wi w zakłopotanie ich oboje. Zaciągnął się głęboko.
Będzie musiał coś zrobić. Zdecydować się na coś.
A może po prostu wręczyć jej śpiwór i zaproponować
skorzystanie z namiotu?
Skończył palić i podszedł do motoru. Nagle po
tknął się i zaklął cicho.
- Czy to znowu kostka? - spytała.
- Tak - uciął.
Rozciągnął na ziemi płachtę i rzucił na nią
śpiwory. Widziała, jak próbuje rozruszać staw, krzy
wiąc się z bólu.
- Siadaj, zrobimy masaż - poleciła, podchodząc
bliżej.
- Nie, nic mi nie jest - zaprotestował.
- Jack, zamknij się - zganiła go dobrotliwie, cze
kając aż usiądzie. - Znowu spuchło - zauważyła,
ściągając but i rozpinając nogawkę skórzanego kom
binezonu. - Nie dałeś jej odpocząć.
90 SMAK ŻYCIA
Oparł się na łokciach i obserwował, jak delikatnie
ale stanowczo ułożyła jego stopę na podołku i maso
wała po kolei wszystkie obolałe mięśnie. Po kilku
minutach pochyliła się nagle i cmoknęła go w kostkę.
Jednocześnie dłoń, jakby samochcąc, wśliznęła się
wyżej i masowała teraz mięśnie łydki.
Usłyszała gwałtownie wciągnięty oddech. Usiadł
i lekko wziął ją w objęcia.
-Irlandko...?
-Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz
- szepnęła.
W gęstniejącym mroku usłyszała jeszcze tłumione
westchnienie, a później pochylająca się nad nią głowa
zasłoniła jaśniejące gwiazdy. Ciepłe i jędrne wargi,
o posmaku przesiąkniętej dymem kawy, muskały jej
usta lekko, drażniąco. Wsunęła mu palce we włosy,
oddając pocałunek. Uległa długo trzymanym na wo
dzy emocjom i aż jęknęła, a Jack rozluźnił uścisk. Lecz
jej chodziło o coś wręcz przeciwnego. Przywarła do
jego ciała, gorączkowo szukając dłońmi nagiej skóry.
- Poczekaj - wyszeptał ochryple.
Szybko, nieposłusznymi palcami spiął razem oba
śpiwory. W chwilę później, te same niezdarne ręce
walczyły gorączkowo z guzikami, suwakami, ręka
wami. Tak, jakby ubrania płonęły na nich. Wyda
wało się, iż trwa to wieki, zanim znowu wziął ją
w objęcia.
Zetknięcie naskórków wywołało dreszcz. Przecią
gała dłońmi po gorącej, gładkiej skórze pleców aż po
biodra, czując wibrujące mięśnie. Jęknęła, gdy otoczył
ją ramionami i poczuła na sutkach dotyk jego owło
sionej piersi. Dotknęła wargami miękkiej skóry w za
głębieniu obojczyka i odurzył ją słony smak potu.
Rytm jego serca, dudniącego tuż koło jej piersi, czuła
także dotykając wargami pulsu na szyi.
SMAK ŻYCIA
91
Jedną pierś schował całą w swej wielkiej dłoni,
drażniąc kciukiem stwardniały sutek, drugą objął
ustami, ssąc głęboko. Na wpół łkanie, na wpół śmiech
wyrwało się z gardła Kathleen.
- Jack... - wykrztusiła. Przesunął usta niżej, piesz
cząc, drażniąc, zwodząc tak długo, że aż próbowała
wymykać się rozkoszy.
Przez moment zdawało się, że wszystko potoczy się
jak poprzednio. Jednak w chwilę później jego wargi
spoczęły na spragnionych ustach i przestała się za
stanawiać. Otoczyła go w talii nogami, zamykając jak
w potrzasku. Powoli, niezmiernie delikatnie i ostroż
nie, wśliznął się do środka.
Ale to nie wystarczyło. Czekała przecież tak długo.
Teraz chciała więcej, o wiele więcej. Zaczął się poru
szać, najpierw powoli, a potem, wraz z płynącymi od
niej ponagleniami, coraz szybciej, aż nagle wszystko
rozbłysło. Tysiące kolorowych, wybuchających
gwiazd sprawiło, że była bezbronna w jego objęciach.
- Wszystko w porządku? - spytał mrukliwie po
dłuższej chwili.
Odwróciła ku niemu głowę, dotykając w ciemności
pochylonej twarzy.
- Oczywiście, czemu miałoby być inaczej?
Gardłowy śmiech przeszedł w głębokie westchnie
nie.
- Chciałem być delikatny, Bóg mi świadkiem, że
chciałem. Ale potrafisz jednym gestem wymazać dwa
dzieścia pięć lat ćwiczeń w samoopanowaniu.
- Dwadzieścia pięć? Wcześnie zaczynałeś!
- Nie, niezupełnie. Wszystko było zgodnie z pra
wem.
Oparta na łokciu spoglądała na niego w słabym
świetle gwiazd, przeprowadzając szybkie obliczenia.
92 SMAK ŻYCIA
- Niemożliwe, abyś miał czterdzieści jeden lat!
- Prawie.
- Musisz być jak dobre wystałe wino. - Położyła
się znowu z westchnieniem.
Schowali się pod śpiwory przed rosą i owadami.
Z głową przytuloną do ramienia, bawiła się w zamyś
leniu włosami na jego piersi. Kochała tego mężczyznę,
ale byłoby błędem mówić mu o tym. Nie spodziewała
się też kiedykolwiek dowiedzieć, co on czuł w stosun
ku do niej. Pożądanie, oczywiście. Inaczej nie leżeliby
teraz razem. Ale te zdumiewająco opiekuńcze gesty,
które były równie miłe, co intrygujące. Nie miała
wątpliwości, że miłość musiała pójść ich śladem. Ale,
czy on się do tego przyzna, to zupełnie inna sprawa.
Uniósł drugie ramię i położył jej rękę nisko na
biodrze, zataczając od niechcenia drobne łuki. W mil
czącym pytaniu potarł wargami o jej brwi i czoło. Bez
wahania oddała pocałunek.
Obudzili się, mając nad głowami czyste błękitne
niebo i wspaniałe słońce. Ubrali się szybko, rzeczy
sprzątnęli do namiotu, a Jack schował motor wśród
drzew. Później poszli polnymi dróżkami do najbliż
szej, odległej o trzy kilometry, wsi. W małej kafejce
kupili gorące bagietki oraz kawę, a potem zajadali,
siedząc na wydmach i spoglądając na morze. Ranek
spędzili polując na wyrzucane przez fale skarby. Jack
znalazł ciekawie poskręcany pień, oszlifowany i wy
polerowany przez wodę i piasek. Stwierdził, że będzie
świetnie wyglądał nad kominkiem i postanowił zabrać
go ze sobą. Po lunchu pojechali do Blakeney. Po
płynęli łodzią, by obejrzeć foki, zaś wieczorem przy
rządzili nad ogniskiem barbecue z parówek i warzyw.
Umyli się szybko, a później leżeli razem pod nocnym
niebem i znowu sięgali do gwiazd.
SMAK ŻYCIA
93
Kathleen obudziła się w środku nocy i stwierdziła,
że Jack leży obok wyciągnięty na plecach. Koniec
papierosa oświetlał mu twarz, gdy zaciągał się głęboko.
- Nie możesz spać? - spytała łagodnie.
Długo, bardzo długo milczał, wreszcie wypuścił
wielki kłąb dymu i odwrócił ku niej twarz.
- Tylko nie próbuj szaleć za mną, Irlandko. Jeden,
choćby najwspanialszy weekend jeszcze o niczym nie
świadczy.
Stłumiła ból, wmawiając sobie, że on po prostu nie
odkrył, nie zdążył odkryć własnej miłości.
- Jasne, czemu miałabym szaleć? - spytała zdziwio
na, wpatrując się w gwiazdy.
- Powiedziałaś, że mnie kochasz.
Zaskoczył ją. Czyżby rzeczywiście powiedziała to
na głos? W duchu ciągle powtarzała, ale żeby głośno...
- Ach, to! - zaśmiała się lekceważąco. - Nie bierz
wszystkiego, co mówię, tak dosłownie. To było pod
wpływem chwili. Poza tym - dodała - pamiętaj, że
jestem porządną katolicką dziewczyną. Muszę się
ustatkować, urodzić gromadkę dzieci, a ty nie jesteś
odpowiednim kandydatem.
Papieros znowu gwałtownie zajarzył się w cie
mności.
- Pewno, że nie jestem - mruknął ze złością, wcis
kając niedopałek w ziemię. - Postaraj się o tym nie
zapominać!
-Ale za to jesteś całkiem niezły w łóżku - po
chwaliła go bezczelnie.
Zaśmiał się niedowierzająco.
- Czy to jest zaproszenie?
- Kto wie, spróbuj.
Znowu wziął ją w ramiona, namiętnie całując. Tym
razem jednak, gdy ziemia się pod nimi rozstąpiła,
a niebo spadło na głowy, pamiętała, że musi milczeć.
94 SMAK ŻYCIA
Przywarła głową do jego ramienia, zacisnęła usta i nic
nie powiedziała.
Ten najwspanialszy weekend zakończył się jednak
zupełnie niewspaniale. Jack odwiózł ją do domu, ale
zaledwie miał cierpliwość zaczekać, aż wejdzie do
środka. Odjechał prawie bez słowa. A od poniedział
ku znów traktował ją jak zwykłego członka zespołu.
Całkiem przyjacielsko i uprzejmie, ale bez najmniej
szego nawet śladu intymności.
Prawdę mówiąc, to nawet podczas weekendu trud-
no było dopatrzyć się intymnych gestów - poza
momentami, gdy się kochali. Wtedy tak, intymności
było w bród, fizycznej i emocjonalnej także. Ale tylko
wtedy. Co gorsza, czuła że nawet te okruchy były
wbrew jego woli, że powstrzymałby się, gdyby tylko
wiedział, jak to zrobić. A teraz, po powrocie, za
chowywał się z jeszcze większym dystansem niż po
przednio. Jakby próbował odzyskać pole, utracone,
gdy pozwolił jej zbytnio się zbliżyć.
Jeśli tak właśnie było, los mu sprzyjał. Przez wię
kszość dnia ciągły potok pacjentów nie dawał jej
odetchnąć. Tak było do wczesnego popołudnia, kiedy
przywieziono na sygnale rannego motocyklistę. Po
śliznął się w kałuży oleju, gdy gnał drogą na Norwich.
Był w fatalnym stanie. Lewa kość udowa złamana.
Prawa piszczel i kość strzałkowa strzaskane, prawe
ramię wyskoczyło ze stawu. Prawdopodobnie miał
także połamane żebra.
Wspominając swoją niedawną podróż z Jackiem
do Norfolk, Kathleen dosłownie zmartwiała.
- Dużo mu pomógł skórzany kombinezon - wy
mruczała, przecinając kolejne warstwy nożycami.
- Wezwijcie na dół ortopedę - rzuciła przez ramię.
-I neurologa - dodała po namyśle.
SMAK ŻYCIA 95
Zespół przystąpił do rutynowych czynności, zgra
ny jak zawsze. I tylko niespokojny puls zdradzał
wewnętrzne przerażenie Kathleen. Zastanawiała się,
ile czasu upłynie, zanim to Jack będzie leżał na
stole operacyjnym w podobnym stanie. I co ona
wtedy zrobi.
- J a k się pan czuje? - zmusiła się do uśmiechu.
Pacjent jęknął i z trudem przekręcił ku niej głowę.
- Proszę powiedzieć, jak się pan nazywa?
-Graham... Glover.
- Czy bardzo boli?
- Chyba żartujesz - aż zazgrzytał zębami.
- Świetnie, zaraz coś dostaniesz. A może już panu
coś dawali w ambulansie?
- Nie mam pojęcia - wydusił niewyraźnie. - Jeśli
nawet dawali, to... nie działa.
Jack pojawił się przy nich, spoglądając ze współ
czuciem.
- Zaraz będzie lepiej - skłamał. - Na razie poda
jemy plazmę, a później krew. Zaraz powinien tu być
Michael Barrington, o... już jest.
Podał nowo przybyłemu skąpe szczegóły, jakie
zdążyli uzyskać.
- Cześć, stary. Jestem facetem, który zaraz po
skleja cię z powrotem. Czy mamy już prześwietlenie?
- Nie, właśnie go wiozłam - odpowiedziała Kath
leen. - Nie byłam pewna, jakie zdjęcia będą koniecz
ne, więc wolałam zaczekać.
- N o , to po kolei - rzucił Barrington - środki
przeciwbólowe, prześwietlenie, później nastawimy
wywichnięte ramię. Chyba przyda się komplet zdjęć.
Nie jestem pewien, czy ta noga powinna leżeć pod
takim kątem? Czy to tylko udo, czy także miednica?
Czuje pan ból w plecach albo w biodrach, Graham?
- zwrócił się do pacjenta.
96
SMAK ŻYCIA
Ranny uśmiechnął się bardzo blado, ale nawet to
sprawiło mu ból i chwycił ręką za żebra.
- Do diabła, nie mam pojęcia, skąd się ten ból
bierze, jest go za wiele, to chyba wystarczy?
- Dobrze, dajemy siedemdziesiąt pięć miligramów
pethydyny. Dostaniesz zastrzyki i jazda dalej.
Pacjent odjechał na prześwietlenie, a oni przeszli
do dyżurki. Pili kawę, czekając na wyniki. Później
oglądali wspólnie zdjęcia na podświetlanym stoliku.
- A to dopiero! - Michael aż podskoczył. - Niech
szykują salę. Myślę, że założymy usztywnienie na
piszczel i strzałkę albo lepiej wsadzimy całą prawą
nogę w gips na dzień czy dwa, a później się zdecyduje.
Chyba założę śrubę na udo, skoro miednica jest też
pęknięta. Trzeba ją oszczędzać.
- Kolejny „krótki wieczór" - zaśmiał się Jack.
- Nie kracz - obruszył się Michael. - Clare mnie
zamorduje, jeśli znowu wrócę późno. Z drugiej strony
to już niedługo. Bierzemy dwa miesiące wolnego
i płyniemy jachtem na Atlantyk.
- Co takiego? - Jack zachłysnął się lekko.
- Nawet nie pytaj - poradziła Kathleen. - My
ślałam, że to ty jesteś ryzykantem, ale ten tutaj
stanowi zagrożenie dla otoczenia. Jeśli coś jest niebez
pieczne, na pewno to zrobi. Trzeba przecież udowod
nić całemu światu, nieprawdaż, Michael?
Odpowiedział powolnym, leniwym uśmiechem.
- Może raczej udowodnić coś sobie. Ale, tak czy
inaczej, to kupa zabawy.
- A co masz? - dopytywał się Jack.
- Trzynastometrowy slup. Zbudował go jeszcze
dziadek.
- Masz już chyba wystarczająco wiele niebezpiecz
nych zabawek, Jack. - Kathleen rzuciła mu wściekłe
spojrzenie.
SMAK ŻYCIA
97
- Masz na myśli motor?
- A propos motor, chyba już pora pójść i nastawić
pacjentowi ramię. Umiesz to zrobić?
- Jasne, nic tak nie poprawia humoru pacjenta, jak
dobre nastawienie zwichnięcia.
Choć siedziała przy własnym biurku, usłyszała
wrzask bólu. Potrząsnęła głową. Jak Jack jest w stanie
uniknąć skojarzeń, widząc motocyklistę z ciężkimi
obrażeniami? Przecież to mógł być on sam albo...
ona! Czy nie dba o własne życie? Odpowiedź była aż
nazbyt prosta i oczywista. Nie było już niczego, na
czym by mu zależało, i najwyraźniej nie zamierzał tego
zmieniać.
Zastanawiała się bez większej nadziei, czy Jack
zaproponuje jej jeszcze kiedyś wspólną noc. Wszystko
jednak wskazywało na to, że jej sceptycyzm jest
uzasadniony. Najwidoczniej żałował teraz week
endowego zaproszenia i postanowił nie powtarzać
więcej tego błędu. Pojechała do domu sama, a potem
do jedenastej siedziała, gapiąc się w wyłączony tele
wizor. Później położyła się, a ciemny ekran telewizora
zastąpił sufit.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wtorek nie przyniósł zmian. Wieczorem Kath spo
tkała się z przyjaciółką, a gdy wróciła do domu,
dowiedziała się od sąsiada, że telefon u niej dzwonił
wiele razy. Serce jej podskoczyło, ale na wszelki
wypadek zadzwoniła najpierw do matki.
- Czy dzwoniłaś do mnie przed chwilą?
- Tak, mam wspaniałe nowiny, zgadnij jakie?
- K t o tym razem jest w ciąży? - spytała z wes
tchnieniem rozczarowania.
- Patrick - wykrzyknęła matka z triumfem - to
znaczy, Anna, ale to na jedno wychodzi. Poród
w styczniu, czy to nie wspaniale? Oczywiście, zima nie
jest najlepszym okresem. Ale może następne dziecko
będzie na wiosnę? Zresztą, zimy ostatnio są łagodne
i jest centralne ogrzewanie. No, a co u ciebie?
- Zakochałam się - padła ponura odpowiedź.
- Och, kochanie, to wspaniale! Opowiedz mi o nim
wszystko.
Co miała robić? Opowiedziała, omijając jedynie
najbardziej intymne szczegóły.
-A ile on ma lat? - matka była najwyraźniej
mocno poruszona.
- Czterdzieści jeden, to znaczy czterdzieści, prawie
czterdzieści jeden.
- Jeśli tylko jest zdrowy, nie ma to takiego znacze
nia. Sama masz trzydzieści. To nie szczypiorek na
wiosnę. Kiedy przyjdziecie do nas razem?
SMAK ŻYCIA
99
-Mamo, czy słyszałaś choć słowo z tego, co
mówiłam? - wrzasnęła Kathleen, rzucając słuchawkę.
Łzy goryczy stanęły jej w oczach.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła je jednym
szarpnięciem, wierzchem dłoni rozmazując łzy po
policzkach.
- To ty?
-Tak, mam odejść? - spytał Jack, podejrzanie
łagodnie.
- Nie spodziewałam się...
- Wiem, dzwoniłem, ale najpierw nikt nie odbierał,
a później było zajęte.
Przyjrzał się jej uważnie, z niepokojem.
- Wszystko w porządku?
- Nie, oczywiście, że nie! - nie wytrzymała.
Zostawiła go w drzwiach, ale poszedł za nią,
obejmując jej szczupłe ramiona wielkimi dłońmi. Po
winnam być teraz szczęśliwa, pomyślała z ironią.
- O co chodzi, Irlandko? Coś jest nie w porządku?
- Oczywiście! - parsknęła. - Zapraszasz mnie na
weekend, a gdy wracamy, udajesz nieznajomego. Po
wszystkim cośmy razem...
- No, przecież przyszedłem! - powiedział ostro.
- Uprzedzałem cię, abyś nie traciła dla mnie głowy.
Nic sobie nie obiecywaliśmy i nie mam zamiaru tego
zmieniać.
Opadła ciężko na sofę.
- Ale nie myślałam, że będziemy się bawić w ciu
ciubabkę.
-Ależ, Kath...
- Żadnych „ależ, Kath", nie próbuj mnie cza
rować!
- Mam się wynosić?
- Nie, do diabła, jasne, że nie! Chcę byś został, ale
nie rozumiem, jak to możliwe, że całowałeś mnie
100 SMAK ŻYCIA
i ściskałeś, gdy nic zupełnie nas nie łączyło, a teraz
uciekasz jak przed zarazą...
- Myślałem, że tego właśnie chcesz. Byłaś wściekła,
gdy Amy nas nakryła - westchnął.
- T o było całkiem co innego! Oczywiście, że nie
chcę, abyśmy kochali się na korytarzu, ale jeśli jesteś
my sami... Ty mnie kompletnie ignorujesz...
Przeciągnął dłonią po zmęczonej twarzy.
- Przepraszam, chyba zapomniałem już, jak to
się robi.
- Co się robi? Rozmawia z dziewczyną po tym, jak
spędziłeś z nią w łóżku cały weekend?
- No, właśnie - przyznał szczerze, odbierając jej
całą chęć do walki.
- A co zazwyczaj robisz? Po prostu odchodzisz?
- Przeważnie. W tych rzadkich przypadkach, kiedy
odważę się na łóżko. Czasami spotykamy się jeszcze
dwa albo trzy razy.
- Ależ to okropne! - wydusiła drżącym głosem.
- Nie, tak jest lepiej. Bezpieczniej. Nikt nie zacznie
na mnie liczyć, nikt nie zostanie naprawdę głęboko
zraniony. Między nami też nic by nie zaszło, gdybyś
nie przyszła, do mnie tamtego wieczora.
- Ach, więc to wszystko moja wina?
- Kathleen, to nie miejsce na sarkazm.
- Będzie lepiej, jeśli już pójdziesz - wydusiła
z trudem.
-Och, Kath...
- Zostaw mnie, nie dotykaj. Jest już wystarczająco
źle. - Spoglądała przez łzy, pociągając nosem. - Po
coś przychodził!
- Chciałem cię zobaczyć i miałem głupią nadzie-
ję, że ty także chcesz tego - wyznał znużonym f
głosem.
- Oczywiście, że chcę cię widzieć, Jack...
SMAK ŻYCIA
101
Rozpostarł szeroko ramiona, a ona natychmiast
znalazła się w nich.
- Weź mnie do łóżka - wyjąkała.
- Myślałem, że nigdy się nie zdecydujesz!
- T o są moje słowa...
- Zamknij się, gdzie jest sypialnia?
- Uwielbiam, jak wyłazi z ciebie ten władczy sa
miec - zakpiła.
- To którędy?
- W lewo i do końca...
Chichocząc, wymknęła się z jego objęć i pobiegła
przodem, gasząc po drodze wszystkie światła.
- Złap mnie, jeśli potrafisz, ty macho!
Mruknął groźnie i mimo egipskich ciemności od
nalazł ją szybko, chyba tylko dzięki zwierzęcemu
wprost instynktowi. Uciął protesty szybkim poca
łunkiem, a jej głupie serce zadowoliło się oferowanymi
okruchami uczuć, mimo gwałtownych protestów ze
strony resztek rozumu.
Od tej chwili starała się, aby gra była bardziej
wyrównana. Jeśli ona nie może być go pewna, niech
i on czuje to samo! Choć wymagało to ogromnego
samozaparcia, odrzucała czasem jego zaproszenia
i zaczęła umawiać się z innymi, aby tylko nie siedzieć
samotnie w domu, potulnie czekając na telefon.
Najczęściej chodziła do pubu z Mickiem 0'Shea.
Znali się dobrze i od dawna. Razem odbywali kiedyś
staż w Belfaście, w szpitalu Royal Victoria. Nie mieli
przed sobą sekretów ani żadnych złudzeń. Mike nie
miał akurat dziewczyny i chętnie spędzał czas z Kath-
leen. Wspólny znajomy z Belfastu zamieszkał u niego
na kilka dni i obaj umówili się z Kath na wieczór. Nie
miała wprawdzie wielkiej ochoty na rubaszne wspo
minki w stylu: jak miała na imię ta cycata blondyna
102 SMAK ŻYCIA
i odwożenie ich pijanych do domu w środku nocy, ale
zgodziła się nieco wbrew sobie.
Kończyła właśnie zmianę, rozważając perspektywę
nieciekawego wieczoru, gdy około wpół do czwartej
zadzwonił telefon. Aż zbladła, zapisując szczegóły
wezwania i adres. Jack stał akurat obok, wypełniając
karty pacjentów.
- Dzieciak wyleciał oknem i nabił się na balu
stradę. Potrzebują kogoś natychmiast na miejscu
wypadku.
- Przygotuj torbę. Kroplówka, dużo soli fizjolo
gicznej, łupki, tlen i rurka intubacyjna. Bierzemy
mój motor.
- A czemu nie samochodem?
- Będzie szybciej, teraz w centrum są straszne
korki.
W drzwiach natknęli się na Stana. Zwalisty poli
cjant w czarnej pelerynie właśnie wychodził z budynku.
- Stan, świetnie się składa - zawołała. - Potrzebu
jemy eskorty, chłopczyk nabił się na sztachety.
-Jasne, gdzie to jest? - Spojrzał na kartkę,
skinął głową i już siedział na swoim motorze, gotów
do drogi.
Jack rzucił jej kask, schował torbę i po chwili
mknęli śladem Stana. Zaskoczona zobaczyła, że mo
tor wyposażony jest w zielone migacze na końcach
kierownicy oraz przeraźliwie głośną syrenę. Przez
następne kilka minut po prostu starała się nie myśleć.
Zadanie mieli proste, nie zgubić motoru z przodu. Ale
Stan walił przez środek miasta, wyciągając ponad sto
kilometrów na godzinę! Jedyne, co mogła zrobić, to
nie spaść z maszyny. Wreszcie dojechali.
Wielki tłum gapiów stał w milczeniu wokół dziecka
i rozpaczającej matki, która szlochając i wzywając
pomocy, klęczała koło starego żelaznego ogrodzenia,
SMAK ŻYCIA
103
podtrzymując nagie ciałko. Drżała z wysiłku, aby
utrzymać chłopca bez ruchu. Dziecko upadło twarzą
w dół, a ostre żerdzie przebiły ciało w wielu miejscach,
na szczęście omijając szyję. O dziwo, żyło jeszcze.
Jack od razu przystąpił do działania. Kazał dwóm
gapiom z tłumu znaleźć jakiś stół i poduszki, aby
podtrzymać chłopca. Z pomocą sąsiada udało się
odciągnąć na bok szalejącą matkę.
- Jeszcze oddycha - rzucił. - Przygotuj kroplówkę.
Ponaglanie nie było potrzebne, miała już w ręku
igłę i zanim przyniesiono stół, kroplówka była pod
łączona. Po chwili przyjechał ambulans i nadbiegli
sanitariusze.
- Jaki stan?
- Oddycha, pręty chyba ominęły najważniejsze or
gany, możliwe urazy głowy, na szczęście jest nie
przytomny. Miejmy nadzieję, że się nie ocknie. - Rzu
cił okiem na Kath. - Ale na wszelki wypadek przy
gotuj strzykawkę z pethydyną, nie mam pojęcia ile,
oszacuj, chyba waży od dwunastu do piętnastu kilo.
Aha, i zaczynamy podawać tlen. Kiedy wreszcie
będzie ta straż?
- Już jadą.
- Hm, ciekaw jestem, czy mają dość rozsądku,
by przywieźć pneumatyczne narzędzia do cięcia me
talu. Nie możemy go zdejmować z tych sztachet,
a ręczna piła da zbyt wielkie wibracje. Dasz radę
go zaintubować?
- Nie, krztusi się za każdym razem, gdy próbuję.
Chyba odzyskuje przytomność.
- Cholera, miałem nadzieję, że dłużej będzie nie
przytomny. Nie ma rady, podaj pethydynę. Szkoda,
że nie ma ani skrawka ubrania, złagodziłoby upadek.
A swoją drogą - rzucił - co on robił w tym
oknie nago?
104 SMAK ŻYCIA
Stan miał na to pytanie odpowiedź.
-Właśnie brał kąpiel, matka odwróciła się na
sekundę, jak twierdzi, a szkrab wspiął się na wanienkę
i... wyleciał.
-Tak, w tym wieku nie można ich spuszczać
z oka, żywe jak rtęć - przyznał Jack ponuro. - Jak
puls, Kath?
- Gorszy niż z lewej strony - odpowiedziała, ujmu
jąc prawe przedramię. - Prawie zanika, może tętnica
jest tylko zdławiona - dodała z nadzieją.
- A świnki mają małe skrzydełka - mruknął pod
nosem sanitariusz, nie kryjąc sceptycyzmu. Zmagał się
z niewykonalnym zadaniem założenia dziecku ortope-
dycznego kołnierza poprzez pręty. - No, to powinno
go nieco odciążyć - wysapał, osiągnąwszy wreszcie cel.
Jack nieustannie osłuchiwał pierś stetoskopem.
- Prawe płuco zapadnięte, będzie trzeba odsączyć,
jeśli przeżyje. O, nareszcie - dodał na widok wozu
strażackiego, hamującego z piskiem opon i wyciem
syreny. - Jak się nie pośpieszą z cięciem, to wzywamy
anestezjologa.
- W pół godziny będzie odcięty - zapewnił jeden
z nadbiegających strażaków.
- Nie mamy pół godziny - zdecydował Jack.
- Tnijcie z obu stron naraz.
Mężczyzna chciał zaprotestować, rzucił jednak
okiem na chłopca i odbiegł wydając komendy. Chwilę
później dwie piły wgryzły się w metal. Ale nawet
zdwojony wysiłek trwał wieki. Wreszcie tylko jedna
żerdź pozostawała w drobnym ramieniu.
- Podtrzymajcie go. - Jack zacisnął zęby i szybkim
ruchem uwolnił rękę chłopca.
Dziecko zawyło z bólu, a twarz lekarza, zazwyczaj
tak spokojna, skrzywiła się ze współczucia. Pogładził
chłopca po głowie.
SMAK ŻYCIA
105
- Przepraszam, mały, to było konieczne.
Kathleen jechała karetką z pacjentem, a Jack tuż
za nimi na motorze. Zespół operacyjny był już gotowy
w sali na górze, a na podjeździe czekał na nich
pediatra, Andrew Barrett. Podbiegł do noszy, gdy
wnosili je do windy. Szybko zapoznała go z sytuacją.
- Wydaje się, że wyjdzie z tego - zaopiniował.
Przez zamykające się drzwi widziała jeszcze, jak
kuca na podłodze windy i przemawia pocieszająco do
chłopca. Skinęła głową z satysfakcją, dziecko było
w dobrych rękach. Wóz policyjny przywiózł właśnie
roztrzęsioną matkę. Zaprowadzili ją do izby przyjęć,
dali mocnej herbaty. Później podsunęli do podpisu
zgodę na operację. Pozornie była to czysta formal
ność, bo operacja trwała, ale nigdy nie wiadomo, co
może się wydarzyć. Przekazali opiekę nad matką
dyżurnym z nocnej zmiany i wreszcie mogli chwilę
odpocząć.
- Biedny szczeniak - Jack z westchnieniem opadł
na fotel. - Przeżyje, skoro do tej pory wytrzymał.
Podjechał z fotelem w jej stronę.
- Najbardziej ze wszystkiego nie cierpię tych
krwiożerczych gapiów. Ile razy zdarzy się wypadek,
wypełzają nie wiadomo z jakich dziur, oczy jak
spodki, pochłaniają każdy szczegół, jak stado wygłod
niałych wampirów. Mdli mnie, jak ich widzę. Każdy
mógłby od razu się ruszyć i znaleźć ten stół, ale nie...
wolą czekać, niż się nieco zakrwawić.
- Jack, taka już jest ludzka natura.
- Czasem się wstydzę, że należę do tego gatunku
- spuścił głowę na piersi, wyciągając się w fotelu.
- Ależ jestem zmęczony. Która godzina? Miałabyś
ochotę gdzieś się wybrać?
- Dochodzi siódma. Czemu nie, wpadniesz do
mnie? Muszę się przebrać.
106
SMAK ŻYCIA
- Świetna myśl.
- Chodźmy zatem. - Wstał, przeciągając się.
- Chodźmy, zanim zasnę.
Dopiła kawę, wyjęła ze schowka torebkę i poszła
za nim. Ruch na ulicach zelżał, po niedawnych kor
kach nie zostało ani śladu, i kilka minut po siódmej
byli już w jej mieszkaniu.
- Co mam włożyć?
- Nie wiem, może dżinsy? W każdym razie nic
ekstra. Chodź tu na chwilę.
Posłusznie podeszła, podnosząc ku niemu twarz.
- Świetnie się spisałaś przy tym dzieciaku - mruk
nął między pocałunkami.
-Ty też byłeś znakomity - odparła, czując jak
rozpiera ją duma.
- Jakżeś łaskawa. Mmm... - szepnął, przyciągając
do siebie jej ciało. Znowu rządziły nim zmysły.
Zwinne palce szybko uporały się z guzikami su
kienki, a ciepłe dłonie natychmiast powędrowały do
jej piersi.
- Kto by tam potrzebował innego jedzenia - po
wiedział, ujmując wargami sterczącą sutkę.
Przylgnęła doń mocno. Nogi jej drżały, szumiało
w uszach.
Nagle uniósł głowę.
- Nie przerywaj - jęknęła.
- Ktoś dzwoni do drzwi - z napięciem na twarzy
odsunął ją od siebie.
-Co?
Nie zrozumiała, ale następny dzwonek usłyszała
także.
- Kto to?
- Nie mam pojęcia - odparła, oszołomiona jeszcze
pieszczotą i pocałunkami.
- Pozbądź się go.
SMAK ŻYCIA
107
Skinęła głową, idąc w stronę drzwi i poprawiając
w pośpiechu ubranie.
- Jeszcze nie jesteś gotowa?
- Mick! - przykryła usta dłonią - zupełnie zapom
niałam!
0'Shea rzucił okiem na jej porozpinaną sukienkę.
- To widać. Kogo wybierasz - spytał z szerokim
uśmiechem - starych przyjaciół czy nowego kochan
ka?
Zamknęła oczy. Jak u licha ma mu to powiedzieć.
Ale zanim coś zdołała postanowić, Jack pojawił się za
nimi z kaskiem w ręku.
- Nie chcę krzyżować wam planów. Pani jest już
twoja, 0'Shea.
Zdawkowo cmoknął ją w usta i zniknął kiwnąwszy
głową Mickowi.
Pechowo rozpoczęty wieczór dłużył się niezno
śnie. Myślami była daleko od swych towarzyszy.
W końcu odwieźli ją do domu, a sami poszli
do klubu.
Przebrała się znowu w ulubione dżinsy i bluzkę.
Później pojechała do Jacka. Światła były wprawdzie
zgaszone, ale to jej nie zniechęciło. Często siadywał
w ogrodzie, słuchając po ciemku odgłosów nocy.
Zaparkowała i ruszyła na poszukiwania. Dom był
otwarty, a samochód stał na swym miejscu, jednakże
motocykl zniknął. Weszła do środka tylnymi drzwia
mi i zrobiła sobie kawę. Skoro zostawił drzwi otwarte,
to pewno zaraz wróci, zdecydowała. Może skończyły
mu się te ohydne papierosy albo pojechał po butelkę
szkockiej, by utopić w niej smutki. Wzięła z półki
książkę o eksploracji jaskiń, usiadła wygodnie i cze
kała. Jednak koło pierwszej nad ranem stało się
oczywiste, że zniknął na dłużej. Przypomniała sobie,
108 SMAK ŻVC1A
że zgodnie z grafikiem, to właśnie Jack miał być
wzywany tej nocy do nagłych wypadków i zadzwoniła
do szpitala. Intuicja jej nie zawiodła. Przywieziono
wiele ofiar eksplozji gazu. Był właśnie z pacjentem.
Zostawiła numer prosząc, by oddzwonił.
Gdy to wreszcie nastąpiło, był wyraźnie niezado
wolony.
- Co robisz w moim domu? - spytał lodowato.
- Czekam na ciebie, Mick i Terry poszli do klubu,
a że zniknąłeś w takim pośpiechu...
- Nie było sensu przeciągać pożegnania - parsknął.
-Ależ, Jack, to wszystko nie tak...
- Słuchaj, zapomnijmy o tym. Jesteś wolna, bez
zobowiązań, robisz co chcesz. Jak dostałaś się do
mnie?
- Drzwiami oczywiście - wybuchnęła także już zła.
- Zostawiłeś otwarte. Myślałam, że może wpadłeś do
pubu albo coś takiego...
- Do pubu? O pierwszej w nocy?
- No, teraz wiem, że nie. Co chcesz, abym zrobiła?
- Mam swoje klucze. - Wyraźnie chciał się jej
pozbyć. - Zatrzaśnij drzwi wychodząc, będę rano
- powiedział i powiesił słuchawkę.
Zabrała swoje rzeczy i odjechała.
- Zaiste, wolna i bez zobowiązań - mruczała ze
złością.
Jack też był zły. Zły, sfrustrowany i zazdrosny jak
kocur. Świetnie, a więc jej randka z 0'Shea nie była
tym, czym myślał, ale już to, że wolała starego
przyjaciela dotknęło go, bardziej niż mógł się spodzie
wać. Diabli nadali. Przerwane pieszczoty także nie
poprawiły mu nastroju. Nie pamiętał już, kiedy osta
tni raz pójście z dziewczyną do łóżka nie wyleczyło go
natychmiast z zainteresowania. Ale nie z Kathłeen.
SMAK ŻYCIA
109
Nie z tym niemożliwym, pełnym temperamentu, zmy
słowym małym elfem. Wręcz przeciwnie, każde nowe
spotkanie wzmagało jedynie apetyt. Chciał więcej
i więcej.
Całkiem celowo zostawił ją po powrocie, w nie
dzielę i poniedziałek, samą. Jednak we wtorek wie
czorem już nie wytrzymał. Później znowu jej unikał.
Jednak to, że i ona robiła tak samo, wcale nie
pomagało. Albo dzisiaj! Bez trudu doprowadziła
go do wrzenia, by zaraz potem wybrać krajana.
Zresztą, nie było to wcale takie trudne, pomyślał
zdeprymowany, jedno skinienie i łaziłbym dla niej
po ścianach. Ot, nadmiar hormonów, usiłował go
rączkowo znaleźć jakieś wytłumaczenie, skoro pra
wda była nie do zniesienia. Sam był zdumiony
gwałtownością swojej reakcji na pojawienie się jo
wialnego Irlandczyka. 0'Shea miał szczęście, że
nie stracił zębów! Zacisnął pięści, aż pobielały mu
knykcie.
Nie ma co ukrywać, stawała mu się niebezpiecznie
bliska. I co, do cholery, robiła w jego domu? Z trudem
przepędził wizję Kath, siedzącej wygodnie w fotelu
i czekającej na jego powrót, z oczami ciężkimi od
powstrzymywanej senności.
- Przeklęte baby!
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę - rzucił.
Jedna z dyżurnych pielęgniarek zajrzała nieśmiało
do środka.
- Czy znalazłby pan chwilę, doktorze, potrzebna
jest pomoc.
- Oczywiście, że znalazłbym! Niby po co tu siedzę
w taką zakazaną porę?
Zamrugała zaskoczona i szybko zamknęła drzwi.
- Szlag by to trafił!
110
SMAK ŻYCIA
Spojrzał ze zdumieniem na własne ręce, z wysiłkiem
rozprostował zaciśnięte kurczowo pięści i poszedł
szukać przypadkowej ofiary swego gniewu.
Następnego dnia wściekłość Kath nieco osłabła.
No cóż! Znowu wracamy do poprzedniego etapu,
pomyślała zniechęcona. Zabrała się za grafik dyżurów
i uzupełnianie zapasu leków.
- A może pozwolimy im trochę pocierpieć? - za
proponował Ben. - Komu są potrzebne środki prze
ciwbólowe. Niech nieco pojęczą!
- Jesteś potworem - odparła Kathleen.
- T o ma swoje dobre strony - uśmiechnął się
niepewnie. - Jak ci idzie z szefem?
- Mnie z szefem? - powtórzyła niewinnie. - Nieźle,
to świetny fachowiec.
-Kath...
Udawany spokój zniknął nagle.
- Ben, zostaw to - poprosiła żałośnie.
- Przepraszam, nie chciałbym się wtrącać.
- Kiedy tu nie ma nic, w co można się wtrącać.
Owszem, spotykamy się czasem, ale to wszystko.
Daleko nam do syjamskich bliźniąt.
- Szkoda, powinnaś tego kiedyś spróbować.
Rzuciła w niego kartonowym kubkiem i wróciła
do pracy.
- Co się stało z naszą wspaniałą i pogodną siostrą
Hennessy?
-Jestem zmęczona, ale staram się zachować filo
zoficzny spokój.
Reszta tygodnia ciągnęła się potwornie, a w piątek
z tego spokoju nie pozostało nawet śladu. Czuła się
samotnie, bardzo samotnie. I nie tylko ona. Kilka
razy przyłapała Jacka, jak się jej uważnie przypatruje.
Natychmiast odwracał wzrok, ale to jej wystarczyło.
SMAK ŻYCIA
111
Wiedziała, że także jej pragnie. I nawet jeśli był to
tylko seks, tęsknota zwyciężyła. Gotowa była zgodzić
się nawet na okruchy, wewnętrzna walka między
dumą a potrzebą bliskości była zbyt nierówna. Wście
kła na siebie odnalazła go w porze lunchu.
- Jack?
- Tak, Kath, co mogę dla ciebie zrobić? - zesztyw
niał na dźwięk jej głosu.
Zmusiła się do uśmiechu.
- Bardzo jesteś zajęty jutro wieczorem? Mam
ochotę coś dla nas ugotować.
Wstał i podszedł do okna.
- Jadę dziś do Yorkshire - powiedział odwrócony
do niej plecami. - Wrócę nie wcześniej niż w niedzielę
po południu.
- T o może właśnie w niedzielę - nalegała, prze
klinając nutki desperacji we własnym głosie.
- Mogę wrócić bardzo późno.
- T o umówmy się niezobowiązująco. Jeśli będzie
wystarczająco wcześnie, to zajrzyj - sugerowała, nie
nawidząc tej miękkiej istoty, która z niej wyłaziła.
- No dobrze... ale nie zawracaj sobie głowy goto
waniem. Zjem coś po drodze.
- Świetnie, a zatem udanego weekendu.
Nie mam szans, pomyślała. Wizja dwóch dni
i trzech nocy czekania była zbyt ponura, aby ją
kontemplować. Zdusiła w sobie złość i wyszła w po
dłym nastroju, gotowa raczej schować się w mysią
dziurę, niż przedłużać nierówną walkę.
Weekend okazał się równie ponury jak jej myśli.
Na niedzielę zapowiedziano deszcz i wizja Jacka na
motorze, pokonującego mokre drogi, nie dawała jej
spokoju. Zabrała się za wielkie sprzątanie, by mieć
jakiekolwiek zajęcie, i doprowadziła mieszkanie do
lśnienia. Wreszcie, ogromnie zmęczona, wzięła kąpiel
1 1 2 SMAK ŻYCIA
i opadła z kanapką w ręku na fotel przed telewizorem.
Akurat kończyły się popołudniowe wiadomości o pią
tej.
Nagle fragment zdania przykuł jej uwagę:
- ...wracamy do Tima Stylesa w Jngleborough,
Yorkshire. Jakie są ostatnie wiadomości o wypadku
w jaskini? Czy już dotarto do ofiar?
Serce Kath wykonało dziki skok. Poczuła, jak cała
krew odpływa jej z twarzy.
To nie może być on. Powinien już dawno być
w drodze, myślała gorączkowo.
Na ekranie pojawił obraz reportera skulonego pod
zacinającym deszczem.
- W ciągu ostatnich kilku minut jeden z zaginio
nych studentów...
Wypuściła z ulgą powietrze.
- ...wydobył się o własnych siłach z jaskini. We
dług tego, co mówi, dwóch jego kolegów jest uwię
zionych na dole. Jeden z nich odniósł szereg obrażeń,
gdy obsunął się dwadzieścia metrów w dół komina.
Zawiodła lina. Został z nim kolega. Ekipa ratownicza
właśnie przygotowuje się do zejścia, ale warunki są
niezwykle trudne.
Komentator używał podnieconego i uroczystego
jednocześnie tonu relacji z sądu ostatecznego, właś
ciwego w takich sytuacjach wszystkim członkom jego
profesji.
- Deszcz zalewa jaskinię, wdzierając się w dół
spienionymi potokami. Zalewa korytarze i czyni na
wet łatwe przejścia pułapkami nie do przebycia. Jest
ze mną członek zespołu ratowniczego, doświadczony
speleolog, a jednocześnie lekarz pogotowia z Suffolk.
Zgłosił się na ochotnika, by nieść pomoc ofiarom
wypadku. Czy jest coś, o czym nie powiedziałem
telewidzom, doktorze Lawrence?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kamera skierowała się na Jacka. Był już gotowy
do zejścia, ubrany w neoprenowy kombinezon i hełm
z reflektorem. Znowu serce w niej zamarło. Co on
robi, przecież powinien już być w drodze powrotnej.
I czemu pcha się do tej zakazanej jamy, skoro to takie
niebezpieczne.
Zaczął wyjaśniać, co mają nadzieję osiągnąć:
- Najważniejsze jest dotarcie do rannego z pomocą
medyczną. Przy wszelkich urazach głowy szybkość ma
decydujące znaczenie. Pada od niedawna, a zatem
mamy szansę na zejście, zanim korytarze zostaną
zalane.
- Czy zna pan miejsce wypadku?
-Tak. - Skinął głową. - Byłem tam wiele razy.
Droga jest niełatwa. Poza kominem, którym zleciał
poszkodowany, jest jeszcze długi syfon. Jeśli ofiara
jest nieprzytomna albo choćby nie ma sił, aby sa
modzielnie się poruszać, pokonanie tej przeszkody
będzie bardzo trudne. Głównym korytarzem płynie
niewielki strumyk, ale wzbiera on znacznie przy ta
kich deszczach. Czas jest zatem najważniejszym czyn
nikiem, zwłaszcza gdy nic nie wiemy o stanie po
szkodowanego.
- Czy można przewidzieć, jak długo potrwa akcja
ratunkowa?
- Z trudem. - Potrząsnął przecząco głową. - Po
trzeba kilku godzin na zejście i co najmniej dwa razy
1 1 4 SMAK ŻYCIA i
tyle na drogę powrotną, o ile pacjent będzie mógł się
samodzielnie poruszać. Najpierw jednak trzeba będzie
sprawić, aby mógł, a to może potrwać. Czyli, jak już
mówiłem, im szybciej wyruszymy, tym lepiej. Jak pan
widzi, reszta zespołu jest już gotowa. Muszę iść...
Kamera przekazała jeszcze, jak brnął w stronę
pozostałych członków ekspedycji. Kathleen wyrzuciła
nietkniętą kanapkę do śmieci, straciła apetyt. Wyłą
czyła telewizor. Co będzie, jeśli deszcz uwięzi ich
wszystkich? Albo zdarzy się inny wypadek i już go
więcej nie ujrzy. Nawet ciała zostaną pod ziemią.
Gwałtownie zakryła dłonią usta, jakby bojąc się, że
powie to głośno. Zadzwonił telefon.
- Halo!
-Kath?Tu Mick...
Po tonie głosu poznała, że on także oglądał wia-
domości. Odetchnęła z irracjonalną ulgą.
- Mick, co ja mam zrobić? - jęknęła.
- Poczekaj, zaraz u ciebie będę. Nastaw wodę.
Zrobił jej herbatę, posadził na sofie i starał się jakoś
uspokoić.
- On wie, co robi, nie będzie głupio ryzykować.
- Mick, schodzenie tam to już jest głupie ryzyko.
Słyszałeś, co mówił.
- Słyszałem, ale ty też byś zeszła, gdyby była
szansa, że możesz pomóc...
-Hmm...
- Żadne hmm, wszystko będzie dobrze. Pij herbatę.
- Kiedy jest wstrętna, wsypałeś tam tonę cukru.
Przecież wiesz, że nie słodzę!
- Potrzebujesz glukozy, jesteś w szoku.
- Co za głupoty, ja po prostu...
Zdążył jeszcze złapać kubek, zanim zleciał na
podłogę. Przywarła do niego całym ciałem, łkając jak
małe dziecko. Wreszcie wyprostowała się.
SMAK ŻYCIA
115
- To wszystko twoja wina - spojrzała ze złością na
wielką plamę. - Zobacz, co zrobiłam z twoją koszulą.
Jesteś dla mnie za dobry.
- Wiem, pewno złapię reumatyzm w tym ramieniu.
I tylko siebie będę mógł winić za robienie herbaty
histeryczkom...
Uchylił się przed lecącą poduszką i wręczył jej
kubek.
- Dokończ to, skarbie, umyj twarz i pójdziemy do
pubu póki nie pada.
- Mowy nie ma, mogą być nowe wiadomości.
- Oszalałaś, nic nie będzie przez wiele godzin.
Chodź, jeden głębszy dobrze ci zrobi.
Oczywiście, miał rację, mimo to poszła niechętnie.
Podaną brandy wypiła jednym haustem, a później tak
nerwowo kręciła się ciągle na stołku, że dał za wy
graną. Wrócili spacerem i resztę wieczoru spędzili
układając pasjanse i pijąc morze kawy.
W wiadomościach o dziewiątej podano jedynie, że
ratownicy dotarli już do ofiary i wracają na powierz
chnię. Dopiero tuż przed północą przerwano nagle
film. Ekipa dotarła szczęśliwie wraz z rannym, stwier
dził spiker. W chwilę później rozpoczęła się transmisja
na żywo. Kathleen natychmiast wypatrzyła klęczące
go Jacka, pochylał się nad noszami, udzielając ostat
nich instrukcji załodze ambulansu. Reporter zaczekał,
aż samochód odjedzie.
- Oto doktor Lawrence, który kierował akcją.
Doktorze, co można powiedzieć o stanie ofiary?
Jack uśmiechnął się z przymusem. Przeciągnął ręką
po mokrej twarzy, rozmazując brud jeszcze bardziej.
- Chętnie przypisałbym sobie wszelkie zasługi, ale
moja rola była o wiele skromniejsza. Jaskiniowe
Pogotowie Ratownicze w Yorkshire jest świetnie
przygotowane. Wiedzą doskonale, jak sobie radzić.
1 1 6 SMAK ŻYCIA
Przeważnie tylko im zawadzałem. Jeśli idzie o pacjen
ta, nie mogę powiedzieć nic ponadto, że żyje i jest
w dobrych rękach.
- Co z nim będzie?
- Pojechał do szpitala na badania i prześwietlenie.
Od nich zależeć będzie terapia. Przeszedł ciężkie
chwile. Poza licznymi obrażeniami musimy pamiętać
o skutkach długotrwałego zimna i wilgoci. To duże
wyzwanie dla organizmu. Więcej nic nie mogę po
wiedzieć.
- Czy jest przytomny?
- Przykro mi, ale nie jestem upoważniony...
-Akcja trwała krócej, niż pan przewidywał. Czy
to znaczy, że spotkaliście łatwiejsze warunki na dole?
- Wręcz przeciwnie. - Jack roześmiał się ponuro.
- Bardzo dużo wody i zimno. Warunki stale się
pogarszały, a stan ofiary nie pozwalał czekać, aż wody
opadną. Musieliśmy wracać jak najszybciej.
- A jak pokonaliście syfon? Telewidzowie wiedzą
zapewne, że jest to korytarz w kształcie litery U, stale
zalany wodą. Chyba trudno było przedostać się tam
tędy z nieprzytomną ofiarą?
Jack nie dał się podejść.
- Powiem jedynie, że zespół pogotowia zna się na
rzeczy. Robili to już w przeszłości i także tym razem
poszło im znakomicie! Jeśli można, chciałbym się
teraz umyć, przebrać, no i coś zjeść.
Dopiero w tym momencie Kath uświadomiła so
bie, jak bardzo była napięta. Opadła na sofę jak
przekłuty balon. Śmiała się i płakała jednocześnie,
obejmując Micka, który cierpliwie podawał jej papie-
ro we chusteczki.
Otworzyli butelkę wina, by uczcić szczęśliwe za
kończenie.
- To co, dasz radę sama? - spytał wreszcie.
SMAK ŻYCIA
117
- Tak, zwyczajnie się zamartwiałam. Jedź do do
mu, Mick. Już jest dobrze, ogromnie ci dziękuję.
- T o nic wielkiego. - Uściskał ją mocno.
- Chciałbym mieć kogoś, komu by tak na mnie
zależało.
- Och, Mick, na pewno ktoś taki jest ci sądzony.
A jeśli ona będzie miała szczęście, to może ją poko
chasz! - Odwróciła się raptownie.
- Kath, to niemożliwe, by cię nie pokochał. Daj
mu więcej czasu!
Mocno pociągając nosem, wymknęła się z objęć.
- W każdym razie pora spać. Czy dojedziesz do
domu po tym winie?
- Raczej wątpię - potrząsnął głową. - Przejdę się,
a samochód odbiorę rano.
Cmoknął ją w policzek i wyszedł. Kath po po
bieżnym sprzątaniu szybko poszła do łóżka. Spała
niespokojnie, myśli wypełniał obraz Jacka widziany
w telewizorze. Około wpół do piątej obudził ją
jakiś znajomy dźwięk. Słuchała uważnie, czyżby to
był jego motor? Przecież powinien tam zostać, od
począć i przyjechać dopiero rano. Z westchnieniem
zasnęła znowu.
Motor stał na zwykłym miejscu, gdy w poniedzia
łek o ósmej przyszła do pracy. Zdumiona wbiegła do
środka, odpowiadając przelotnie na powitania pielęg
niarek. Poszła prosto do jego gabinetu. Rozmawiał
właśnie przez telefon. Rzucił okiem i kontynuował
rozmowę, nie zwracając na nią uwagi.
- Powinieneś odpocząć - wypaliła, gdy skończył.
- Wszystko w porządku - uciął sucho.
- Wcale nie, jesteś zmęczony. Nie nadajesz się do
pracy w tym stanie. Najlepiej idź do dyżurki i prześpij
się kilka godzin.
118
SMAK ŻYCIA
- No, może masz rację - przyznał opryskliwie - ale
obudź mnie o jedenastej albo wcześniej, jeśli będę
potrzebny. Jasne? - Wydawał jej polecenia jak zupeł
nie obcej osobie.
- Tak jest. - Zdobyła się na spokój, choć całkiem
nieoczekiwany cios zdumiał ją i poraził. Wyszła
z wysoko podniesioną głową i zaciśniętymi mocno
wargami.
Oddała się bez reszty pracy. Ci, którzy widzieli ją
już w takim nastroju, woleli zniknąć niepostrzeżenie.
Inni obrywali po uszach. Amy Winship i Joe Rey
nolds należeli do tych ostatnich.
Amy przeoczyła nagłą zmianę ciśnienia pacjenta
i tylko czujność Kath sprawiła, że zagrażający życiu
krwotok wewnętrzny został w porę wykryty. Joe nie
zauważył wielkiego pęknięcia kości. Była na niego tak
wściekła, że chętnie przybiłaby go do ściany skal
pelami.
-Może każ sobie zbadać wzrok - drwiła, gdy
tłumaczył się, obiecując natychmiastową poprawę.
Za kwadrans jedenasta, Jerry, dobrze znany na
odziale włóczęga i symulant, przyszedł skarżąc się
na ostre bóle brzucha. Twierdził, że przedawkował
valium.
- Jerry, proszę, tylko nie dzisiaj!
Przyglądał się jej jak sowa. Wielkie oczy wyrażały
dziwną sympatię.
-Nie?
- Nie, chyba, że to wszystko prawda!
Skinął głową, wyprostował się i dziarskim krokiem
ruszył do wyjścia.
- Jerry?
Zatrzymał się.
- Chodź no tu, sprawdzimy cię na wszelki wypa
dek, nigdy nie wiadomo.
SMAK ŻYCIA
119
Z pomocą dyżurnej pielęgniarki umyły go i zba
dały. Ale, tak jak myślała, nic mu nic było. Na
wszelki wypadek posłała do laboratorium próbki,-
treści żołądka. Później zaniosła do dyżurki kawę
dla Jacka. Spał z prześcieradłem zsuniętym do pasa.
Jedno ramię zarzucił nad głowę. Wyraźnie widać
było, jaki jest poobijany i posiniaczony. Przysiadła
na brzegu kozetki.
- Jack?
- Co się stało, Irlandko? - z trudem rozchylił
powieki.
- Nic, już jedenasta, przyniosłam ci kawę.
Znowu zamknął oczy.
- Dzięki, postaw tutaj, za sekundę wstanę.
Jednak równy, głęboki oddech świadczył, że znowu
zasnął. Wyśliznęła się na korytarz.
- Jak Jack? - spytał przechodzący obok Ben.
- Cały poobijany - westchnęła. - Co on robił w tej
jaskini? Zostawiłam go, niech śpi. A co u nas?
- Nic nadzwyczajnego - roześmiał się. - Joe zbiera
całą odwagę, by nastawić wybity kciuk. Amy zmienia
opatrunek, ale na to już boję się patrzeć.
- Nie jest tak źle - broniła dziewczyny. - Zrobiłam
specjalne szkolenie, teraz już może opatrywać z za
mkniętymi oczyma. Trzeba ci ją było widzieć wcześniej.
- Widziałem - parsknął. - Wsadza paluchy w wy
jałowioną gazę, a jeśli się w porę spostrzeże, to woła
„ojoj!" i wyrzuca opatrunek do kosza. Później bierze
drugi i tak w kółko.
- Przynajmniej już wie, o co chodzi.
- 1 to ma być ten postęp? - wykrzywił usta.
Zadzwonił telefon z dyspozytorni. Karetka wiozła
małego chłopca. Bawił się w garażu, gdy tata cofał
samochód. Obrażenia głowy, złamana noga. Rodzice
byli ponoć w strasznym stanie.
120 SMAK ŻYCIA I
- Dwójka histeryków, oskarżają się nawzajem,
niech siostra przygotuje specjalną załogę - usłyszała.
W chwilę później przyjechał ambulans na sygnale.
Poleciła Amy zająć się rodzicami. Chłopiec, mniej
więcej dwuletni, miał głęboko rozciętą głowę i był
nieprzytomny. Podłączyła monitor i kroplówkę. Ben
przystąpił do badania.
-Fatalne rozcięcie, musiał padając uderzyć się
w głowę. Organy wewnętrzne chyba w porządku.
Najgorzej jest z prawą nogą. Chyba kucał za samo
chodem w momencie wypadku. Potrącił go zderzak,
a później noga dostała się pod koło. Stopa jest
zmiażdżona. Na szczęście skóra cała.
Kathleen uniosła głowę słysząc kroki, nadchodził
pediatra.
- Cześć, Andrew.
- Cześć. Biedny maluch. Gdzie są jego rodzice?
Chciałbym poznać szczegóły wypadku.
- Skaczą sobie do gardeł. Zostawiłam z nimi prak-
tykantkę, ale pewno zdążyli już połknąć ją żywcem.
- A to kto zrobił? - pytająco uniósł brwi, wskazu-
jąc na dziecko.
- Ojciec, zwykła historia, wyprowadzał samochód,
a mały bawił się na podjeździe...
-Że też ludzie nigdy nie uczą się na cudzych
błędach - westchnął i pochylił się nad pacjentem.
- Ano nie - Ben ustąpił mu miejsca.
- To rozcięcie nie wygląda dobrze...
- Zrobiłam encefalogram.
Andrew skinął głową z aprobatą.
- Po operacji chcę go mieć na intensywnej terapii.
Idę do rodziców, robią strasznie dużo hałasu.
Jakby dla potwierdzenia przez drzwi wpadła z trza-
skiem zapłakana Amy.
- Kłopoty? - spytała Kath.
SMAK ŻYCIA
121
- Chciałam pomóc. - Dziewczyna z trudem po
wstrzymywała chlipanie.
- Opowiedz krótko, o co im chodzi - poprosił
Andrew. - Może dzięki temu unikną wywalenia
za drzwi.
Amy spojrzała na jego zwalistą postać i uśmiech
nęła się wbrew sobie.
- Sama chciałabym wiedzieć - westchnęła. - Ma
muśka woła, że powinien patrzyć, gdzie jedzie. Na to
on, że miała pilnować bachora. Ona, że gdyby trzymał
garaż zamknięty, mały nie wśliznąłby się tam. On
twierdzi, że zamknął...
- A ona mu nie wierzy. Typowe. Nic się nie martw,
idę do jaskini lwa.
- Ona jeszcze mówi, że gdyby odszedł od nich, jak
zapowiadał, to nie byłoby nieszczęścia.
Andrew wydął wargi w niemej kpinie.
- Dzięki - rzucił i wyszedł, mijając się z Jackiem.
- Co tu się dzieje? Zaczęła się Trzecia Wojna
Światowa?
Szef oddziału miał włosy w nieładzie, koszulę tylko
częściowo wetkniętą w spodnie.
- Chyba dobrze to określiłeś - odparła sucho
Kath, odwracając się znowu do małego pacjenta.
Po lodowatym przyjęciu rano nie miała ochoty na
rozmowy.
Unikała go przez resztę dnia. Po lunchu jednak
zajrzał do dyżurki.
- Została jakaś kawa? - spytał.
- Pewno tak - odparła obojętnie.
Mijając go, niechcący zawadziła o jego łokieć. Aż
syknął z bólu. Niechętnie przystanęła, spoglądając
z ukosa.
- Chcesz, aby ktoś obejrzał te stłuczenia?
- Nie, nic mi nie jest, ot, kilka wgnieceń.
122
SMAK ŻYCIA
- Czy coś poszło nie tak?
- Powiedzmy, że byłem w kilku ciasnych miejscach
- zaśmiał się ponuro.
- Widziałam w telewizji - odwróciła wzrok.
- Połowa szpitala widziała. Tak mi się przynaj
mniej wydaje.
- Nie myślałam, że wrócisz tak wcześnie.
- Tak, wygląda na to, że nie myślałaś. - Gniewnie
zacisnął usta.
Zabrzmiało to zagadkowo.
- Co masz na myśli?
- Daj spokój, Kath - westchnął z irytacją. - Po co
to udawanie. Widziałem samochód Micka 0'Shea
dziś rano u ciebie pod domem.
Spojrzała mu w oczy zaskoczona.
- Więc to jednak byłeś ty około czwartej! Obu
dziłam się, ale uznałam, że musisz być jeszcze w York
shire.
- Jasne, tak było wygodniej! Był z tobą cały
weekend?
Oszołomiona patrzyła bez słowa.
- T o ty myślisz... - wydusiła wreszcie. - Jack,
przecież Mick to mój najlepszy przyjaciel...
- Najlepszy przyjaciel, czy najlepszy kochanek,
a może nie bawisz się w takie rozróżnienia?
Tego już było za wiele. Złość wzięła górę nad
zdumieniem.
- Może Mick nie ma twojego śmierdzącego boga
ctwa, ale zapewniam cię, że wart jest dziesięciu takich
jak ty! Przynajmniej wie, jak traktować kobietę.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Dopiero później,
gdy nieco ochłonęła, dotarło do niej, że Jack dalej
myślał, iż spędziła noc z Mickiem.
- No i dobrze - mruknęła. - Niech sobie pocierpi.
Zarozumiały, arogancki samiec.
SMAK ŻYCIA
123
Po tym incydencie ich wzajemne kontakty ograni
czały się do niezbędnego minimum. Przez dwa dni, bo
na tyle wystarczyło złości. Trzeciego, spotkała na
korytarzu Micka. Wypytał ją o nowości i oczywiście
o Jacka.
- On myśli, że spałeś ze mną tamtej nocy - wygar
nęła bez ogródek.
- Co za dureń. Powiedz mu, że nigdy nie było
między nami żadnej miłosnej chemii, niestety. Inaczej
ożeniłbym się z tobą sto lat temu. Gdyby wiedział, co
jest dla niego dobre, sam by to zrobił. Albo nie, ja
mu to powiem.
Kath wpadła w popłoch.
-Ani się waż. Miałam przez ciebie już dosyć
kłopotów. Zresztą, jesteś niezłą tarczą.
- Tarczą? - Mick był wściekły. - Do cholery, nie
myślisz chyba chować się za mną! Masz dość tego
związku, to mu to powiedz wprost!
- Wcale nie mam dość - westchnęła rozdzierająco
- ale... czy to w ogóle jest jakikolwiek związek? Nie
chcę tylko, aby myślał, że może mnie mieć na każde
skinienie.
Mick z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Chcesz go zmusić do zazdrości? To nie jest
ten typ faceta. On nie będzie się z nikim tobą
dzielił. Albo będziesz cała jego, albo nie weźmie
cię wcale...
- E tam. Nie myślę, aby mu zależało. Miał jakieś
plany, przyjechał, a tu stoi twój samochód. To go
zeźliło, nic więcej.
- O piątej rano? Nie chcesz chyba powiedzieć, że
po wyprawie ratunkowej w jaskini jechał całą noc taki
kawał z Yorkshire tylko po to, aby zaznać rozkoszy
twego wspaniałego ciała. Nawet superman potrzebuje
nieco snu, Kathleen.
1 2 4 SMAK ŻYCIA
- Kto go tam wie, po co przyjechał. Teraz już nic
nie powie. Słuchaj, idę na lunch, a ty trzymaj się od
tego z daleka. Zrobię z ciebie befsztyk, jeśli powiesz
mu choć słowo.
- Tak? A masz armię osiłków do pomocy? - uśmie
chnął się szeroko.
Pokręciła głową zrezygnowana i odwróciła się, by
odejść. Moment za wcześnie. Inaczej zobaczyłaby, jak
zza zakrętu wyłania się Jack. Nie widziała też, jak
Mick z dziwnym wyrazem twarzy ruszył mu na
spotkanie, patrząc prosto w oczy.
- Pozwól na słowo, 0'Shea - burknął Jack.
- Świetnie się składa, też o tym myślałem.
Jack wprowadził go do gabinetu z wyszukaną
uprzejmością. Ręce mu drżały z emocji i miał wielką
ochotę zapalić.
- Nie sypiam z Kath - usłyszał bez żadnych wstę
pów. - Nigdy nie sypiałem. Jakieś osiem lat temu
miałem nawet nadzieję, ale zabrakło nam odpowied
nich fluidów. Gdyby nie to, bylibyśmy od dawna
małżeństwem. Z prostego powodu. Bo ją kocham, ale
inaczej niż ty.
- Człowieku, ja jej nie kocham - Jack gwałtownie
podniósł głowę.
Mick uśmiechnął się wolno, ze zrozumieniem.
- T o czemu się przejmujesz, czy z nią spałem?
Jack odwrócił się, wyjął papierosa i bawił się
nim, nerwowo szukając zapalniczki. Przekleństwo,
co on chce przez to powiedzieć? Byli w końcu razem,
czy nie?
- To jak w końcu było? - wydusił wreszcie. Jego
głos zabrzmiał tak ochryple, jakby miał w gardle całe
garście żwiru.
- Byłem z nią wieczorem. Widziałem wiadomości
i pojechałem dodać Kath otuchy - przerwał, niepew-
SMAK ŻYCIA 125
ny, jak wiele może wyjawić. - Do diaska, Jack, ona
odchodziła od zmysłów, a gdy zobaczyła, że już po
wszystkim, całkiem się rozkleiła. Pozbierałem ją ja
koś, wypiliśmy sporo wina i... musiałem wracać na
piechotę.
Jack opadł na fotel z westchnieniem ulgi.
- Wiedziałem, że będzie się martwić, ale jakoś nie
chciałem dzwonić. Pomyślałem, że po prostu wpad
nę, żeby zobaczyła, że żyję - przerwał, nie mogąc
znaleźć właściwych słów. - Wiem, że mnie kocha, to
znaczy, myślałem tak, póki nie zobaczyłem twojego
wozu. Powiedziała, że jesteś wart dziesięciu takich
jak ja. - Zmusił się, by spojrzeć na Micka. - Nie
jestem w stanie dać jej tego, czego ode mnie pragnie.
Chciałbym, aby było inaczej, ale... nie mogę tego
zmienić.
- Tego, czego pragnie? - Mick roześmiał się ponu
ro. - Ależ ona gotowa jest wziąć każdy okruch, jaki
jej rzucisz. To prawdziwa hańba, bo zasługuje na sto
razy więcej.
Jack gwałtownie podszedł do okna, odwracając się
plecami. Czemu, do cholery, tak mi łzawią oczy,
pomyślał.
- Wiem, że zasługuje na wszystko. Chciałem się
od niej trzymać z daleka, ale... nie wytrzymałem.
Potrzebuję jej, a jednocześnie nie mogę wiele dać.
Ona jest katoliczką, a ja jestem rozwiedziony. Ro
dzina będzie ją pchała do małżeństwa, będzie chciała
mieć dzieci - wyliczał na palcach. - A tego wszy
stkiego nie mogę jej ofiarować. Myślałem, że może
wy oboje... Że może z tobą będzie szczęśliwa. Byłaby
wspaniałą matką.
- Ona nie chce mieć dzieci, Jack.
- Myślę, że chce!
Mick westchnął ciężko.
126 SMAK ŻYCIA
- Jest już dość dorosła, aby o sobie decydować.
-Być może. - Zadzwonił telefon. - Słucham,
Lawrence. Dobrze, zaraz będę - odłożył słuchawkę.
- Muszę iść. Słuchaj, Mick...
- Nie musisz mnie przepraszać.
Mick wyciągnął dłoń, a Jack uścisnął ją mocno.
- Dziękuję, że z nią wtedy byłeś.
- Nie dziękuj, lepiej sam jej to powiedz.
Odpowiedzią było nieokreślone chrząknięcie.
- Czemu dzwonią do drzwi zawsze, gdy jestem
w wannie? - mruknęła ze złością, gorączkowo chwy
tając ręcznik i biegnąc do przedpokoju. - Idę, idę
- zawołała. - Jack?! - wykrzyknęła zdumiona, ciaśniej
okręcając się ręcznikiem.
- Mogę wejść?
- Poczekaj, byłam w wannie - zatrzasnęła mu
drzwi przed nosem, zbyt jeszcze psychicznie poobija
na, by zaryzykować spotkanie bez tworzącego po
czucie dystansu ubrania.
Zmagała się z naciąganiem opornych nogawek na
wilgotne nogi, klnąc i przewracając się na łóżko.
Później bawełniana koszulka - kto by miał czas na
stanik! Nie bawiła się także w czesanie czy spraw
dzanie makijażu. Wolno poszła korytarzem, aby się
uspokoić, i otworzyła drzwi dygocącymi rękami.
Stał oparty o ścianę, z kaskiem pod pachą i nie
przeniknioną twarzą.
- To co, mogę wreszcie wejść?
- Zależy, czego chcesz.
- Porozmawiać.
- A jest o czym? - Poszła przodem.
-Jest. - Zamknął delikatnie drzwi, rzucił kask
na podłogę i poszedł jej śladem. - Mick sporo mi
powiedział!
SMAK ŻYCIA
127
- Co? - odwróciła się z furią. - Zabiję tego drania!
Prosiłam, aby się w to nie mieszał.
- Irlandko! Pozwól mi mówić!
Zaskoczona dostrzegła w jego oczach odbicie emo
cji. Po raz pierwszy.
- Siadaj - powiedziała.
Sama też usiadła w fotelu, chcąc wyraźnie widzieć
jego twarz, odnaleźć prawdziwe znaczenie słów...
Usiadł na sofie. Gdy zobaczyła, jak niepewne ręce
z trudem radziły sobie z suwakiem kombinezonu, cały
jej gniew gdzieś zniknął, zastąpiony przez przypływ
nieokiełznanej nadziei.
-Jechałem, żeby cię zobaczyć - zaczął cichym
głosem. - Podejrzewałem, że mogłaś widzieć wiado
mości i chciałem ci powiedzieć, że wszystko jest
w porządku. Oczywiście, było grubo za późno, abyś
jeszcze czekała. Ale... chciałem cię zobaczyć, by prze
konać się, że rzeczywiście jeszcze żyję.
Wiedziała, co ma na myśli. Wiele razy sama to
odczuwała, pomagając ofiarom wypadków. Chciała
być później z ludźmi, aby, tak jak powiedział, uwie
rzyć, że żyje.
- Wyglądałeś na bardzo zmęczonego. Czy było aż
tak źle?
- To było piekło - potwierdził. - Dolnym koryta
rzem płynie woda. Zazwyczaj daje się przejść suchą
nogą, ale w niedzielę sięgała nam do kostek. Przy
każdym pośliźnięciu czuło się siłę prądu. Gdyby nie
to, że ofiara była ranna, nawet nie próbowalibyśmy
schodzić. Ale było z nim na tyle źle, że nie mieliśmy
wyboru.
-Jak bardzo źle?
- Jak tylko można - wzruszył ramionami. - Tłu
czona rana głowy z wgnieceniem kości, słabe odruchy,
zanik źrenic, a złamań tyle, że chyba tylko cudem
128
SMAK ŻYCIA
jeszcze żył. Poziom wód wznosił się błyskawicznie.
Musieliśmy wpakować chłopaka do wodoszczelnego
worka i przeciągnąć go przez ten syfon.
Przerwał, wpatrując się z uporem w dłonie.
- Nosze uwięzły w połowie. A ja razem z nimi, bo
podtrzymywałem kroplówkę. Musiałem się szarpać,
aby nas uwolnić, zanim zabraknie powietrza w płu
cach. Ciężko było. Później jeden z ratowników pośliz
nął się i runął w strumień. Prąd go uniósł, na szczęście
byliśmy wszyscy związani liną. Udało się go w ostat
niej chwili wyciągnąć, ale mógł zahaczyć o dno stopą
i byłby utonął, pełno tam różnych jam. To właśnie
wtedy zrozumiałem, jak wiele dla mnie znaczysz.
Uniósł głowę i spojrzał w jej zdumione oczy.
-Myślę, Irlandko, że... cię kocham - wyznał
nabrzmiałym z emocji głosem - ale to niczego nie
zmienia. Nie mam zamiaru się znowu żenić. Nie ma
sensu, abyś na to liczyła. I nie będę zawsze pod ręką,
kiedy będziesz miała na to ochotę, taki już jestem. Ale
chciałbym cię widywać od czasu do czasu.
- Jak nie będziesz miał nic lepszego do roboty?
- Nie, to nie tak, Kath. - Wstał i zaczął krążyć po
pokoju jak niespokojny lew. - Wcale nie o to mi
chodziło. Muszę być niezależny, nie mogę pozwolić,
by ktoś na mnie liczył, nie potrafiłbym z tym żyć. Nie
radzę sobie też z tym, że ja kogoś potrzebuję. Ale to
nie znaczy, że mi nie zależy.
Zmagali się oczami. Wreszcie wstała, wyciągając
dłoń. Robię coś arcygłupiego, pomyślała. Ujęła go za
rękę, poprowadziła do sypialni i zaczęła rozpinać
skórzany kombinezon.
-Kathleen...
- Nic nie mów, pozwól po prostu, bym cię kochała.
Zsunęła mu kombinezon z ramion tak, że ręce miał
uwięzione. Wsunęła palce pod koszulkę i muskała
SMAK ŻYCIA
129
opuszkami po miękkich włosach. Poczuła raczej niż
usłyszała głęboki pomruk, wtedy zaczęła przeciągać
paznokciami po skórze na żebrach w górę i w dół,
uśmiechając się z łobuzerską satysfakcją.
Nie wytrzymał, uwolnił się z rękawów i zamknął
ją w niedźwiedzim uścisku.
- Nie igraj ze mną, Irlandko - zagroził rwącym się
szeptem.
Oswobodziła się, aby ściągnąć mu buty i spodnie,
później koszulkę i slipy. Wreszcie pchnęła go w stronę
łóżka, sama szybko pozbywając się dżinsów i bluzki.
Złapał ją mocno i razem runęli na pościel, spleceni
ramionami i nogami, pośród gwałtownych pocałun
ków i pieszczot. Kochali się z żarłoczną pasją. Jack
był nienasycony, ale ona wcale mu w tym nie ustępo
wała. Oboje usiłowali przejąć inicjatywę, na czułe
słówka i obietnice nie było czasu. Lgnęli do siebie,
jakby każde stanowiło dla drugiego jedyną przystań
w świecie, który zwariował. Wreszcie Jack zesztywniał
z głową odchyloną daleko do tyłu.
- Kocham cię! - powtarzał wyznanie wyrwane
z głębi jaźni.
Poczuła, że znany świat rozpada się w drzazgi.
- Też cię kocham, draniu - szepnęła. Poczuła, jak
obejmuje ją, przyciskając coraz mocniej do niespokoj
nej piersi. Schowała mu głowę na ramieniu i za
płakała.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Leżeli koło siebie, spleceni, w ciemności rozświet
lanej tylko przez przenikające z ulicy światło latarni.
Kath przyglądała się, jak zapala kolejnego papierosa.
- Powinieneś rzucić to świństwo.
- Już Konfucjusz twierdził - wyrecytował z prze
kornym uśmiechem - że trzy rzeczy są najlepsze
na tym świecie: po tym papieros, a przed tym szkla
neczka.
- Nie wierzę, aby wygadywał takie głupoty - za
chichotała.
- No, w każdym razie powinien to powiedzieć.
- Zdusił niedopałek i przysunął się ku niej. - Znowu
byłem gwałtowny, przepraszam.
- Nie ma za co - rozpromieniła się. - Uwielbiam
taką gwałtowność, było wspaniale.
Szybko odwrócił wzrok.
- Irlandko, nie patrz na mnie takimi rozkochanymi
oczami.
- Jakimi?
- Z miłością wypisaną w nich wołami.
- Nie możesz się spodziewać - odsunęła się ura
żona - że po takiej porcji kochania będę udawać,
że nic mnie to nie obeszło. Nie jestem tak wyra
finowaną niewiastą, jak te, z którymi dotychczas
przestawałeś. Wiesz, jak cię kocham. I wątpię, abym
umiała to ukryć, nawet jeśli wprawia cię to w takie
zakłopotanie.
SMAK ŻVCIA 1 3 1
- T a k wiele jest rzeczy, których ci nie mogę
dać - westchnął, wpatrując się w sufit - mał
żeństwo, dzieci. Za każdym razem, gdy tak na
mnie patrzysz, uświadamiam sobie, jak nierówną
monetą mogę ci się odpłacić. To jest jak ciągłe
oszustwo. Chciałbym ci dać, czego pragniesz, ale
nie mogę.
- Jack! Dajesz mi siebie, a to jest to, czego
chciałam i chcę...
W półmroku prawie przeoczyła samotną łzę sta
czającą się szybko po policzku Jacka.
- Czemu... - nie zdołała dokończyć pytania.
Zagarnął ją w objęcia, przerywając pocałunkami
wszelkie pytania. Przywarli do siebie ciałami zlanymi
w jedność, już nie tak gwałtownie, jakby powolne
i łagodne ruchy miały być balsamem na ich obolałe
dusze. Później, gdy łzy już wyschły, zasnęli wtuleni
w siebie.
Mówiła mu, jak trudne jest ukrywanie miłości.
Następne dni dostarczyły dowodów, że jest to wręcz
niemożliwe.
- Aha, Kupidyn znowu narozrabiał - powitał
ją Ben Bradshaw swoim ciężkim akcentem z York
shire.
- Siostro Hennessy, w końcu i pani padła ofiarą
tajemniczego wiruska - mruknął Jesus Marumba ze
złośliwym mrugnięciem.
Tylko Mick jej unikał, najwyraźniej obawiając się
o życie. Dodatkową trudność stanowił wzrost popu
larności Jacka.
- Jak się ma dzisiaj nasza gwiazda telewizyjna?
- spytał jowialnie Andrew Barrett, pediatra.
- Zlitujcie się nade mną - odpowiedział Jack
z zakłopotanym uśmiechem.
132
SMAK ŻYCIA
- Zostaw go, Andrew, to kiepski bohater. Chcecie
kawy? - spytała Kath. - Co z tym przejechanym
chłopcem?
- Nogę ma jeszcze na wyciągu i rozstawia nas
wszystkich po kątach. Małe dzieci źle znoszą, gdy nie
mogą się ruszać. Na szczęście wielkie rozcięcie na
głowie okazało się mniej groźne, niż wyglądało. No
i rodzice. Wreszcie przestali się kłócić.
- A ten drugi maluch? Ten, co się nadział na
sztachety.
- Jeremy? Miał wielkie szczęście. Jutro wypisujemy
go do domu.
- Jakieś trwałe uszkodzenia? - spytał Jack.
- Chyba nie, taką mam nadzieję. Może nerw
w prawej ręce jest nieco uszkodzony. Będzie musiał
pochodzić na terapię. Ale płuca pracują już dobrze.
- Rzeczywiście szczęściarz!
- No właśnie - zgodził się Andrew - ale matka
ma teraz problemy ze sobą. Ma poczucie wielkiej
winy.
- Nie wiem, co bym zrobiła na jej miejscu - dodała
Kathleen. - Jak te kobiety to znoszą? Dzieci do
prowadziłyby mnie do szaleństwa.
- No, nie wiem - uśmiechnął się Andrew. - Ja
uwielbiam dzieciaki. Inaczej pewno nie mógłbym być
pediatrą. Chciałbym mieć z tuzin własnych.
- A ile już masz? - spytał Jack.
- Ja? Żadnego, o ile wiem. Jeszcze nie spotkałem
takiej, która chciałaby mnie na dobre. A ty? Ile masz?
Jack odwrócił wzrok, później spojrzał na niego
zgaszony.
- Teraz też żadnego, straciłem syna trzy lata temu.
- Nie miałem pojęcia - brązowe oczy wyrażały
szok i współczucie. - Wybacz, że się dopytywałem.
- Daj spokój - Jack machnął ręką.
SMAK ŻYCIA
133
-Dotknąłem czułego miejsca, przepraszam.
- Wstał przeciągając się. - Pora wracać do harówki,
dzięki za kawę.
- Fajny facet - orzekła Kath, patrząc jak odchodzi
- spokojny, świetnie radzi sobie z dziećmi, przepadają
za nim. Szkoda, że nie może nikogo znaleźć, byłby
znakomitym ojcem.
- A ty? - Jack obserwował ją spod oka. - Byłabyś
świetną matką, a też za nikogo nie wyszłaś.
- N o cóż, jedno idzie w parze z drugim, a nie
wygląda na to, aby to drugie miało się zdarzyć.
A może to są twoje oświadczyny? - spytała i spojrzała
mu prosto w oczy.
- Nie — po dłuższej chwili odwrócił wzrok. — Prze
praszam, Irlandko!
Nic się nie zmieniło, pomyślała z ciężkim sercem, tyle
że teraz przyznaje się już do miłości, no i spędzamy
razem więcej czasu, a ja coraz bardziej zakochuję się. Bo
niestety tak właśnie było, pomimo wszelkich wysiłków
i ostrzeżeń, jakie sama do siebie kierowała. W najbliż
szy weekend wybrał się polatać na lotni. Zapraszał ją
także, ale odmówiła. Nie miała ochoty siedzieć na
szczycie wietrznego urwiska i obserwować, jak usiłuje
sobie skręcić kark. Okazało się, że w niedzielę wiatr był
zbyt silny, by ryzykować loty. Wrócił wcześniej. Spędzi
li czas na porządkowaniu ogrodu i sianiu trawy.
Zupełnie jak w małżeństwie, myślała ze smutkiem, ale
nie całkiem. I tak już miało zostać. Uświadomiła to
sobie z całą ostrością, próbowała wszakże zachować
przynajmniej pozory niezależności. Poniedziałkowy
i wtorkowy wieczór spędziła sama w domu.
W środę podszedł do niej, gdy właśnie kończyła
bandażować zwichnięty nadgarstek.
- Skończyłaś? - zapytał. - Mamy w poczekalni
kobietę, chyba ze złamanym paluchem.
134
SMAK ŻYCIA
Prześwietlenie przyniosło potwierdzenie. Pęknięcie
kości palucha było tak duże, że nawet Joe Reynolds
zobaczył je bez trudu.
- Córeczka zawołała z góry, że rozlała lakier do
paznokci. Na mój nowy dywan w sypialni!
- Nie powinna pani tak mocno jej kopać - stwier
dził Jack.
- To dziecko to potwór -- roześmiała się pacjentka
- ale nie kopnęłam jej. Przewróciłam się na scho
dach. Byłam w ogrodzie i właśnie zdjęłam na dole
kalosze.
- Ale jak pani trafiła do nas? - zdziwiła się Kath.
- Zadzwoniłam po męża. Wiecie, co powiedział?
Wcale nie „biedactwo, zaraz będę w domu", zapytał
„czy byłaś boso?". Zarozumiały typ!
- No właśnie - roześmiał się małżonek - zawsze
chodzi boso. Mówiłem, że kiedyś to się źle skończy.
Może teraz będziesz mnie już słuchać, kochanie.
- Widzicie - zawołała - wcielona cnota!
- To nic - uspokajał Jack - teraz odpokutuje za
swoje grzechy. Musi pani oszczędzać stopę, potrzebna
będzie opieka, w sam raz właściwa kara.
Kathleen unieruchomiła paluch elastycznym ban
dażem i odesłała ich do domu, dodając osiem tabletek
coproxamolu dla uśmierzenia bólu.
- Tylko osiem? - zdziwił się Jack.
- Pomyśl o budżecie naszego ambulatorium - od
parła.
- Oto realia medycyny - zadrwił sucho.
Jednakże już następny pacjent zademonstrował
surrealistyczne oblicze medycyny. Zwijał się w po
czekalni na podłodze, a Joe Reynolds pochylał się nad
nim bezradnie.
- No nie - jęknęła Kath - znowu?!
- Co znowu? - zdziwił się Joe.
SMAK ŻYCIA
135
- T o nasz znany symulant, zostaw go, niech
ochłonie.
Jack obserwował go przez moment, wyraźnie pod
wrażeniem, a później puścił do nich oko i wyszedł
pogwizdując. Joe nie był do końca przekonany.
-Jesteście pewni? Wygląda całkiem poważnie.
Może powinniśmy zrobić EEG, siostro?
- Daj spokój. To jest Harry Parker albo też Simon
Smith, ewentualnie Peter Blake, nasz stary znajomy.
Harry, daj sobie siana!
Mężczyzna na podłodze znieruchomiał na mo
ment, później wargi wykrzywił mu skurcz, a konwul
sje przybrały na sile. Później osłabły tak, jakby stracił
przytomność.
- Daj mu zdrowego kopa, Joe - poprosiła. - De
likatniejsze metody nie podziałają, żadne tam szczy
panie w ucho.
Harry zwinął się w ciasny kłębek, osłaniając pod
brzusze. Jęknął i otworzył oczy.
- Gdzie ja jestem?
- Harry, nie mamy czasu na głupoty - zaśmiała się
ponuro. - Siadaj tutaj, dostaniesz herbaty przed
pójściem do domu.
Niezdarnie zebrał się z podłogi, rzucając jej wście
kłe i oburzone spojrzenia.
- Ostatnim razem daliście się nabrać. Dostałem
obiad i łóżko na noc.
- Znowu wylądowałeś na ulicy? - zainteresowała
się, tym razem zaniepokojona.
- Wywalili mnie z przytułku, nie stawiłem się na
noc. Wiecie, klaustrofobia, chciałem odetchnąć
świeżym powietrzem. Chyba pojadę znowu do Lon
dynu, więcej szpitali. Więcej szans, że ktoś się nie
połapie.
Kathleen nie wytrzymała, ubawiona.
136
SMAK ŻYCIA
- Czemu nie zapiszesz się do Królewskiego Towa
rzystwa Aktorów i Reżyserów? Miałbyś wielką przy
szłość z twoim talentem.
Zaprowadziła Harry'ego z kubkiem herbaty do
dyżurki. Joe Reynolds był wyraźnie zaszokowany.
- Czemu on to robi? - spytał.
- Potrzeba zwrócenia uwagi. Sam powiedział, że
chce łóżka i obiadu. Pewno się nudzi. To łepski
chłopak, ma talent. Robienie z nas durniów pozwala
mu nie wyjść z wprawy.
- Na pewno udało mu się to w moim przypadku.
Powstrzymała chęć, aby zapewnić Joego, że nie
było to zbyt trudne i wysłała go na lunch. Sama poszła
do gabinetu Jacka. Mówił coś z ożywieniem przez
telefon. Na jej widok pośpiesznie skończył i wskazał
jej fotel.
- Hmm....
- Co za hmm?
- Stary znajomy, teraz pracuje w BBC - wyjaśnił.
- Chciałby nakręcić u nas program, częściowo na
żywo. Jeden dzień z życia oddziału nagłych wy
padków.
- Dlaczego? To znaczy, dlaczego u nas?
-Wiesz, jak to jest. Stare znajomości. Poza tym
widział ten program z Yorkshire. Mieli przygotowany
inny szpital, ale musieli zrezygnować. Obiecałem, że
omówię to z tobą.
- No nie! Kiedy? - zawołała rozbawiona.
- W następny piątek!
- Co, w piątek? Chyba upadliście na głowy! Poło
wa pijaków i łobuzów przechodzi wtedy przez nasze
ręce. Mowy nie ma, Jack!
-Jeszcze się nie zgodziłem.
-Jeszcze? To i dobrze, wprowadziliby tylko ba
łagan.
SMAK ŻYCIA
137
Poprawił się wygodnie w fotelu i czekał z szerokim
uśmiechem.
- Oni są świetnymi fachowcami, to mogłaby być
niezła zabawa - powiedział. - Robili już wcześniej
takie programy, mają wprawę, nie będą nam prze
szkadzać.
- Niechby tylko spróbowali. Nie mam zamiaru
pozwolić, aby ktokolwiek plątał się nam pod nogami.
Niech no tylko któryś przez nanosekundę wejdzie
między mnie i pacjenta. Cała ekipa bezapelacyjnie
wylatuje. Nic mnie nie obchodzi, jakie to może mieć
skutki dla programu.
- Przekażę im to ultimatum - obiecał.
- T a k jest, zrób to!
- Mam nadzieję, że będziesz w piątek na dyżu
rze?
- Jasne, że będę, mowy nie ma, aby zwaliła się tutaj
połowa BBC bez mojego nadzoru.
- No to dzwonię, żeby powiedzieć, że się zga
dzasz.
- Przecież nie powiedziałam, że się zgadzam.
- Nie? Cytuję: „mowy nie ma, aby zwaliła się
tutaj połowa BBC bez mojego nadzoru", koniec
cytatu.
- T y cwaniaku, niezły z ciebie manipulant. Czy
wiesz o tym?
Zaśmiał się radośnie, podnosząc słuchawkę.
- Wybierz się do fryzjera, chyba rudy koloryzujący
szampon będzie najlepszy. To świetny kolor włosów,
odpowiedni do twego temperamentu. Braliby cię bar
dziej serio, Irlandko.
- Już ty się nie bój, wezmą mnie na serio! - wyce
lowała w niego piórem. - Idę sprawdzić grafik dyżu
rów, Joe i Amy będą mieli długi weekend w przyszłym
tygodniu.
138 SMAK ŻYCIA
Przygotowania do programu zabrały im półtora
tygodnia. Wszystko inne, włączając w to zdrowy
rozsądek, zeszło na dalszy plan. Bez przerwy kon
ferowali z reżyserem i kamerzystami. Kathleen stano
wiła prawa z takim wdziękiem, że nikt zbytnio nie
protestował. Zgodnie z zapowiedzią byli świetnymi
fachowcami, przywykłymi pracować wśród innych
zawodowców, szanujących ich potrzeby i kompeten
cje. Rozumieli także wymogi etyki lekarskiej i konie
czność zachowania dyskrecji.
- Żadnego filmowania bez zgody pacjenta czy
pogoni za sensacją. Spróbujcie tylko! - zagroziła
w czwartek wieczorem z bardzo poważnym wyrazem
twarzy.
Zgodnie skinęli głowami.
- Nie ma potrzeby szukać dodatkowych sensacji
w takich razach - wyjaśnił z przekąsem producent.
- Wręcz przeciwnie, przeważnie musimy tonować.
Owszem, publika ma ochotę na każdą dawkę jatek,
ale muszę dbać o kamerzystów, oni nie są tak za
prawieni jak pani ludzie.
- Rzeczywiście - zgodziła się. - W piątki mamy tu
prawdziwą rzeźnię.
- Proszę się nie martwić, siostro Hennessy - uspo
kajał reżyser, gdy wychodzili - nie będziemy prze
szkadzać, mój zespół zna się na rzeczy.
- Zaufam wam - uśmiechnęła się z ociąganiem
- pod warunkiem, że nie będzie żartów. Wywalam bez
uprzedzenia.
Jack otoczył ją ramieniem, przytulając do siebie.
- Nie martw się, Bob, zamknę ją w moim gabine
cie, gdyby zbytnio szalała.
- Sam szalejesz - dała mu zdrowego kuksańca.
- To ciebie trzeba by zamknąć, nadmiar kamer rzucił
ci się na mózg. Rośniesz nam na gwiazdę.
SMAK ŻYCIA
139
- Jasne, z której strony mam lepszy profil, Bob?
- Z tej bez podbitego oka - odpaliła szybko,
a kamerzyści popatrzyli na nią z uznaniem pośród
wybuchów śmiechu.
- Wcześnie jutro zaczynamy, jadę do siebie - po
wiedział, całując ją przelotnie na pożegnanie. - Mam
tam garnitur.
- Garnitur - wstrzymała oddech. - Ty? Czy cię
poznamy?
- No, myślałem, że powinienem się właściwie pre
zentować - powiedział i poszedł do samochodu.
- Dobrze - zawołała. - D o ósmej wszyscy mają być
gotowi.
Po powrocie starannie uprasowała sukienkę. Rano
zwlekła się o szóstej, aby umyć i wysuszyć włosy, ale
i tak była w pracy przed siódmą. Kamerzyści roz
stawiali już światła, zgodnie z obietnicą starając się
jak najmniej przeszkadzać. Telewizyjna specjalistka
od makijażu przyłapała ją w kącie i usiłowała zaofe
rować swoje usługi.
- Nie maluję się zbyt mocno do pracy - wykręcała
się Kath. - Nie chcę wyglądać na wizji jak dziwka,
może dajmy temu spokój.
- Może niewielkie cienie? - sugerowano dyploma
tycznie, aż ustąpiła.
- Ale musimy się pospieszyć!
- No i jak? - spytała dziewczyna po skończeniu,
ale właśnie zadzwonił telefon.
Dwie ofiary wypadku samochodowego przywiezio
no na sygnale. Kath pobiegła robić sztuczne oddycha
nie jednemu z mężczyzn, później pojechali na prze
świetlenie, a Jack po drodze sprawdzał stan obrażeń.
Dopiero gdy pacjent wędrował do sali operacyjnej,
zorientowali się, że kamery pracowały przez cały czas.
140 SMAK ŻYCIA
- Wspaniale - cieszył się Bob. - Znakomity po
czątek dnia.
- Nie wiem, czy nasz pacjent też byłby tego zdania
- powiedziała z przekąsem. - Mam nadzieję, że
rodzina w domu zadbała, aby to nagrać dla niego.
- Chodźcie, chodźcie wszyscy - wygłupiał się Jack,
wymachując rękami.
Ze zdziwieniem zauważyła, że jest w dżinsach
i sportowej koszuli.
- No, a gdzie ten garnitur?
- A, zrezygnowałem. To chyba nie byłbym już ja
- skrzywił się.
- Może i nie - pokręciła głową ze śmiechem - ale
mógłbyś chociaż zapiąć się pod szyją i włożyć krawat.
Moja matka to ogląda.
- Moja też - westchnął. - Będę miał się z czego
tłumaczyć.
Przez resztę dnia wszystko szło jak z płatka. Do
piero pod wieczór zaczęły się kłopoty.
Przegrali walkę o życie pacjentki. Młoda dziew
czyna wyskoczyła z pędzącego samochodu, aby uciec
od męża. Tragedia. Miała ochotę chociaż nad nią
zapłakać, ale kamery obserwowały wszystko, więc
zacisnęła zęby i tylko poszukała reżysera.
- T a dziewczyna. Czy to poszło na żywo, czy
nagrywaliście? Chciałabym to wyciąć.
- Nagrywaliśmy, ale to świetny materiał, czemu
chcesz ciąć?
- No, po prostu chcę - upierała się.
- No cóż, to twoja decyzja, skoro nalegasz.
- Dzięki - odeszła zadowolona, ale trwało to krót
ko. Okazało się, że nie pokazano ich upartej walki
o życie, ale kamerzyści puścili obraz Kathleen, gdy
wychodziła z sali bliska płaczu, każąc kamerom wy
nosić się do diabła. I jeszcze fragment, gdy dys-
SMAK ŻYCIA
141
kutowali przypadek z Jackiem, jej reakcję na niepo
trzebną śmierć.
Znowu odszukała Boba.
- Mówiłeś, że to wytniecie.
-I wycięliśmy.
- Nie całkiem, wycięliście operację, krew, ale zo
stawiliście resztę.
- Kathleen, to było ważne - próbował argumen
tować.
- Co, pokazać jak płaczę?
- Tak, właśnie to.
Spiorunowała go wzrokiem, ale zaraz oklapła.
- Tak, może nie zaszkodzi. Szanowna publiczność
powinna zobaczyć, że nie jesteśmy bezdusznymi au
tomatami, ale... nie przywykłam do takich obserwacji
na sobie.
Na korytarzu spotkała Jacka.
- No i jak idzie? - zapytał.
- Da się wytrzymać. Ochrzaniłam Boba.
- Idę coś zjeść, chcesz iść ze mną?
-I zostawić Amy i Joego samych!?
- Przeżyją jakoś.
- Oni tak, ale co z pacjentami?
- Wszystko jedno, chodź. Złapiemy kilka kanapek
i wracamy, razem z kawą dobrze nam zrobią.
- No dobrze...
Ale zanim się odwróciła, zza drzwi wyjrzał Ben.
- Potrzebuję pomocy, dzieciak z ciężkimi popa
rzeniami.
Weszła natychmiast, nawet nie zauważywszy wciś
niętego w kąt kamerzysty. Dziewczynka, chyba pię
cioletnia, pojękiwała cicho na leżance. Skóra na no
gach zaczynała już schodzić.
Obok stała matka, prawie oniemiała ze zmartwie
nia.
142 SMAK ŻYCIA
- Postanowiła, że sama weźmie kąpiel. Termostat
nigdy nie był ustawiony na taką temperaturę, ale jej
braciszek chyba coś przy nim wcześniej majstrował.
Czy ona z tego wyjdzie? Trzymałam ją pod zimną wod ą
do czasu przyjazdu karetki, nie wiedziałam, co jeszcze
można zrobić.
- T o dobrze - Kath uspokajająco uścisnęła rękę
kobiety. - Damy jej środki przeciwbólowe i pojedzie
do szpitala w Cambridge. Proszę się nie martwić.
- Podaj mi flamazinę - rzucił Ben, unosząc głowę
- i opatrunek parafinowy chroniący skórę. Im szybciej
ją wyślemy w drogę, tym lepiej. Także kroplówkę z solą
fizjologiczną, trzeba utrzymać poziom płynów.
Wypytał matkę o wagę dziecka, obliczył dawkę,
Kath zrobiła zastrzyk i przyniosła maść. Jack za
trzymał się w drzwiach, pokazując kanapki.
- Połóż u mnie na biurku, zjem później. I zadzwoń do
Cambridge, dziecko z oparzeniami, Ben zna szczegóły.
Sue, reporterka, wyszła za nią na korytarz.
-I co z nią teraz będzie? - spytała.
- Teraz? Oczyszczą rany, podadzą dużo płynów, bo
największym zagrożeniem jest odwodnienie, a później
pewno trzeba będzie robić przeszczepy. To zależy od
głębokości oparzeń.
Sue uśmiechnęła się raczej blado.
- Świetnie się spisujecie. Nie mam pojęcia, jak wam
się to udaje?
- Sama się nieraz zastanawiam. Nic to, oblecę
twierdzę - zwróciła się do Jacka - trzeba sprawdzić
morale.
- Dobrze, ale pamiętaj o kanapce - powiedział
i zniknął w korytarzu.
Jakieś zamieszanie rozpoczęło się przy głównym
wejściu. Dwaj poliq'anci zakładali kajdanki dwóm
młodzikom. Trzeci chłopak, przyciskając do twarzy
SMAK ŻYCIA
143
zakrwawioną szmatę, miotał w stronę zatrzymanych
jakieś groźby i chętnie rzuciłby się do bicia.
- Lepiej uważaj, przyjacielu - doradził mu policjant.
- Możemy i ciebie zamknąć.
Szósty zmysł podpowiedział Kath, że kamera jest
tuż za nią. Dostrzegli ją także uczestnicy zajścia.
Natychmiast zaczęli wykrzykiwać oskarżenia o brutal
ności policji.
- Zabierz ich stąd, Stan. Nie mamy dość miejsca.
A ty chodź ze mną, zostaniesz gwiazdą telewizji - zwró
ciła się do chłopaka i zaprowadziła go do ambu
latorium.
Oczyściła twarz i nałożyła opatrunki.
- Rozcięcie wygląda nieźle, jakieś ostre narzędzie.
Dobrze, bo zagoi się bez szramy.
- Szkło, skurczybyk dołożył mi butelką.
- Podasz go do sądu?
- Nie - wyznał niechętnie. - To mój brat.
- Niezła rodzinka - mruknęła, a później odwróciła
się wprost do kamery. - Oto, co ludzie z okolicy robią
tu dla rozrywki w piątkowe wieczory! - powiedziała
z uśmiechem.
Na widok tłumu w poczekalni zdecydowała, że
kanapka musi jeszcze poczekać.
Kończyła właśnie zajmować się trzecim pacjentem,
gdy z recepcji rozległ się krzyk. Wybiegła i znalazła
leżącą na podłodze kobietę. Z ran w przedramieniu
i udzie obficie płynęła krew. Twarz miała posiniaczoną,
jedno oko puchło gwałtownie.
- Pomocy, pomocy, on mnie ściga - powtarzała
w kółko słabym głosem.
Kath i Amy ułożyły ją na wózku i pojechały do
ambulatorium. Kamera podążyła ich śladem, ale tym
razem Kath zakazała filmowania twarzy.
- Nie wpuszczajcie go tutaj - jęczała kobieta.
144 SMAK ŻYCIA
- Proszę się nie martwić, zajmiemy się tym. Jak się
pani nazywa?
-Tracey. Tracey Ford. To nie jest mój mąż,
mieszkamy tylko razem. Tam zostały dzieciaki. Nie
zostawiłabym ich, ale groził, że mnie zabije.
- Amy, poszukaj Bena albo Jacka i przyślij tutaj.
A jeśli znajdziesz kogoś z policji, to i jednego
z nich także.
Rozebrała ofiarę i przykryła kocem, zagryzając
wargi, aby powstrzymać wzbierającą złość.
- Jak długo to już trwa? - spytała, czyszcząc ranę
ramienia.
Kobieta wykrzywiła się z bólu i niechęci do siebie
samej.
- Lata całe. Zawsze obiecuje mi poprawę. I zawsze
tak to się kończy. Auuu...
- Przepraszam.
W tym momencie rozległ się trzask i wrzaski od
strony recepcji.
- Gdzie ona jest? Zabiję ją tym razem, za daleko
się posuwa! Żeby tak wszystkim o nas rozpowiadać!
Gdzie jesteś, dziwko?!
Drzwi otworzyły się z hukiem. W progu, chwiejąc
się, stał zwalisty mężczyzna w kapciach, brudnych
dżinsach i siatkowym podkoszulku. Wymachiwał du-
żym, kuchennym nożem. Tracey wrzasnęła, a napast-
nik zamierzył się do ciosu.
- Mam cię, ty kłamliwe bydlę!
- Na pewno nie - warknęła Kath pod nosem.
Porwała z tacki skalpel do szwów i wystawiając
go przed siebie, zastąpiła mu drogę. - Dotknij ją
jednym palcem, a osobiście cię zatłukę. Rzuć ten
nóż! - zawołała.
- Z drogi, ty ścierwo z IRA! - ryknął i rzucił
się do ataku.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jack siedział z Bobem w dyżurce, oglądając pro
gram na żywo, gdy zaczęła się awantura w recepcji.
Sekundę później na ekranie pojawił się pijany goryl,
wymachujący nożem w stronę Kathleen. Jego Kath!?
- Zabiję drania!! - Zerwał się z krzykiem i pobiegł
korytarzem, roztrącając wózki z opatrunkami.
Zobaczył Kath stojącą w obronnej pozie i ściskają
cą skalpel. Gdy pijak ją zaatakował, skoczył na niego,
powalając na podłogę. Mimo alkoholu, napastnik był
jednak niezwykle silny. Czuł, jak napina mięśnie, by
zepchnąć go z siebie i przeraził się. Nagle rozległo się
głuche walnięcie i ciało napastnika znieruchomiało.
- Jack? - Głos Kathleen był niepewny, wyraźnie
brzmiał w nim strach.
Wstał wolno, szukając jej twarzy.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Oczywiście!
-Jak to: „oczywiście"? Przecież on by cię za
chwilę zabił!
-Iii... W każdym razie już teraz mamy spokój.
Załatwiłam go.
Jack zamknął oczy, opierając się o ścianę.
- Czy ty masz pojęcie, jak to wyglądało, gdy
zobaczyłem cię z tym śmiesznym skalpelem? Czy
wiesz, co czułem, myśląc, że mogę cię zaraz stracić?
- Czy ja mam pojęcie? - oparła ręce na biodrach
i spojrzała w górę wyzywająco. - Nareszcie przejrzałeś
146 SMAK ŻYCIA
na oczy, tak?! A czy ty masz pojęcie, co ja czułam
tydzień po tygodniu, gdy wciskałeś się w te swoje
podziemne jamy z błotem? Albo starałeś się skręcić
kark, skacząc z kawałkiem szmaty w ręku z każdego
urwiska. Że już nie wspomnę o odjazdach w stronę
zachodzącego słońca na tym przeklętym stalowym
rumaku!
- To co innego.
- Niby dlaczego? Nie wyglądało to wcale inaczej,
z mojego punktu widzenia!
- Ciebie nie można na chwilę spuścić z oka
-jęknął.
- No, to dotyczy nas obojga. W najlepszym razie.
- Ciebie! Potrzebujesz dozoru...
- Co? Po moim trupie!
- No właśnie, przed chwilą byłaś blisko celu!
- Nie byłam!
- Popatrzcie na nią, jeszcze się upiera. Kobieto,
on mógł cię zabić.
- A co to ciebie obchodzi? Podobno jestem wolną
kobietą - prychnęła.
- Do diabła, nie musisz mi przypominać. Mam
zamiar się z tobą ożenić i trzymać z dala od
takich typów.
- Doprawdy? - z oczu leciały jej iskry. - Niby za
czyją zgodą?
- Twoją!
- Jeszcześ mnie o nią nie prosił!
- T o teraz to robię!! - wrzasnął. - Wyjdź za
mnie!
- Okay.
-Co?
- Ale pod kilkoma warunkami.
-Warunkami? - zmrużył oczy. - Jakimi wa
runkami?
SMAK ŻYCIA
147
Kathleen najwyraźniej napawała się jego upad
kiem. Podniosła dłoń wyliczając na palcach.
- Po pierwsze, koniec z łażeniem po dziurach. Po
drugie, koniec skoków z lotniami. Po trzecie, sprze
dajesz motocykl i po czwarte... rzucisz palenie!
- Tylko tyle?! - zaśmiał się.
- Na razie wystarczy.
- A co będę miał w zamian?
- Mnie! W twoim łóżku każdej nocy - oświadczyła
z dobrze znanym, przekornym uśmiechem.
Wolny, szczęśliwy uśmiech rozlał się także na jego
twarzy.
- Przybite - zawołał.
-Jesteś okropny, twardzielu. Czy nie mógłbyś
mnie chociaż objąć?
Przestąpił nad nieprzytomnym napastnikiem
i ukrył ją w ramionach, mocno całując w usta.
Rozległ się aplauz stłoczonego w drzwiach tłumu.
Jack rozejrzał się wokół i przytulił twarz do jej głowy.
- Wygląda na to, że oświadczyłem ci się na oczach
całej Wielkiej Brytanii - jęknął.
-I bardzo dobrze - zachichotała. - Nie będziesz
się mógł wycofać. Za dużo świadków.
- Może ty zechcesz zmienić zdanie.
- Nie ma szans.
Skwitował to lekkim pocałunkiem. Zbyt wielu
świadków, to było jednak nieco krępujące!
- Będziemy musieli jeszcze o tym porozmawiać
- dodał, czując niecodzienny lęk.
Zajął się nieprzytomnym pijakiem na podłodze.
- Chyba nie zrobiłaś z niego idioty do końca życia,
uszkadzając mu mózg.
- Nie byłoby żadnej różnicy - wmieszała się Tracey
z kozetki. - Czy z wami, kochani, rzeczywiście wszy
stko w porządku?
148 SMAK ŻYCIA
- Nigdy nie było lepiej - oświadczyła rozradowana
Kath, ściskając ją ostrożnie. - Od tygodni starałam się
go dopaść.
Jack poczuł znowu macki strachu. Pokój wydał mu
się nagle potwornie zatłoczony.
- Czy wy wszyscy nie macie zupełnie nic do robo
ty? - spytał ostro.
Potrzeba było aż czterech mężczyzn, aby przenieść
na wózek nieprzytomnego osiłka. Pojechał na obser
wację w asyście policji. Później sprawy szybko wróciły
do normy.
Kathleen odwołano do telefonu. Okazało się, że to
matka, płacząc i śmiejąc się zarazem, dzwoniła z gra
tulacjami. A za plecami miała całą rodzinę, czekającą
na swoją kolej.
- Nie, mamo, nie mogę, zadzwonię później - wy
kręcała się. - Jack też nie, jest teraz zajęty. Nie,
wszystko z nami w porządku. Do Patricka też za
dzwonię, jutro. Pa! - odłożyła słuchawkę.
- A więc jestem zajęty? - napotkała jego pytający
wzrok.
- Tak - odpowiedziała zupełnie nie speszona - ca
łowaniem mnie.
- No, no - cofnął się o krok - może starczy tych
publicznych występów. Wyprawmy lepiej telewizję do
łóżek, a później... chodźmy ich śladem.
- Zapowiada się to nieźle - promieniała.
A jemu ścisnęło się serce.
Minęło jednak sporo czasu, zanim udało im się
dotrzeć do domu Jacka. Właśnie dzwonił telefon.
- Tak. O, cześć mamo.
Kath roześmiała się i poszła do kuchni nastawić
wodę, przysłuchując się z daleka, jak wił się schwyta
ny w sidła. Wreszcie wyjęła mu słuchawkę z ręki.
SMAK ŻYCIA
149
- Pani Lawrence? Tu Kathleen. Proszę się nie
martwić, nie dam mu się wywinąć. Tak, jutro dopil
nuję, aby zadzwonił. Dobranoc.
Przeciągnęła się.
- Widzisz? Nie takie to trudne!
- To zadzwoń do swojej matki - zakpił.
- Mowy nie ma, ukrywam się tutaj.
-Jesteś tutaj, bo musimy porozmawiać - powie
dział miękko. - Nic się nie zmieniło, Irlandko.
- Owszem, zmieniło się - zaprzeczyła równie łago
dnie. - Oboje zrozumieliśmy wreszcie, co dla siebie
znaczymy. Kiedy zobaczyłam, jak walczysz z tym
drabem, pojęłam, że gotowa jestem zrobić wszystko,
dosłownie wszystko, dla ciebie. I ty dla mnie też.
Zrozumiałam, że potrzebuję cię równie mocno jak ty
mnie, Jack. Bez ciebie jestem pusta.
- Och, Irlandko! - rozpostarł ramiona.
- Weź mnie do łóżka.
Walczył jeszcze przez moment, wreszcie uniósł ją,
bez wysiłku wszedł po schodach i ułożył w wielkim,
starym łożu.
- Z przyjemnością.
Rozbierał ją powoli, napawając się każdym szcze
gółem ciała. Skóra jej płonęła od tych spojrzeń. Sam
też ściągnął ubranie i położył się obok.
- Jesteś taka piękna - powiedział ochryple i nagle
zadrżał. - Bałem się, że cię utracę na zawsze. Przecież
mógł jednym ruchem przebić cię nożem. Nigdy więcej
nie rób takich rzeczy.
- Obiecuję. Po prostu nie myślałam o niczym, poza
tym, co z nią zrobił. Jack?
-Tak?
- Pokochaj mnie teraz.
Odgarnął jej włosy z twarzy i pocałował. Czuła, że
każdym ruchem, każdym pocałunkiem składa ofiarę
150
SMAK ŻYCIA
i podziękowanie miłości. Opuściła ich zwykła gwał
towność, kochali się wolno, z tkliwością i czułością.
Później ocierał łzy z policzków ukochanej, nie wie
dząc, że sam płacze. Westchnął ciężko.
- O co chodzi, kochany?
- Kath, tyle jest rzeczy, których nie mogę ci dać,
tak wiele rzeczy. Nie możemy mieć dzieci. Chyba żeby
postarać się o zapłodnienie in Mitro, wtedy można
robić testy genetyczne. Ale to też pod warunkiem, że
wasektomia jest odwracalna.
Pokręciła głową niecierpliwie.
- Nie, Jack, nie mogłabym tego zrobić. In vitro jest
świetne dla bezdzietnych par, ale... nigdy nie chciała
bym tego dla nas. Może jestem bardziej katolicka, niż
sądziłam.
- To jedyna możliwość.
Ujął jej rękę i położył na swym sercu.
- Nawet jeśli ty nie jesteś nosicielką genu cistis
fibrosis, któreś z naszych dzieci, albo nawet wnuków,
mogłoby spotkać na swej drodze nosiciela i powtórzyć
tragedię Johniego. Nie mogę pozwolić, aby to się
powtórzyło. Jego śmierć, to że byłem jej świadkiem,
krok po kroku, to najgorsza rzecz, przez jaką musia
łem przejść. Nie mogę się przyczyniać, aby kogoś
innego to spotkało, nawet pośrednio.
Przełknął ślinę.
- Nie chcę cię pozbawiać jednej z najpiękniejszych
rzeczy na świecie, rodzicielstwa. Nie mogę się na to
zgodzić.
Oparta na łokciu, spoglądała na jego zmienioną
z bólu twarz.
- Proszę, posłuchaj mnie uważnie. Nie chcę rodzi
cielstwa. Taka odpowiedzialność przeraża mnie. Nie
potrafiłabym całymi dniami siedzieć z dzieckiem
w domu. Chybabym oszalała. To główny powód, dla
SMAK ŻYCIA
151
którego jestem samotna. Wszyscy do tej pory chcieli
małżeństwa i... dzieci. A ja nigdy dotąd nie chciałam!
- Dotąd?
Odwróciła wzrok, ale zmusił ją, aby spojrzała
mu w oczy.
- Czy, gdybyśmy mogli, chciałabyś mieć dziecko
ze mną?
- Tak, ale dlatego, że byłoby twoje, że tak bardzo
tego pragniesz. A nie dlatego, że to dziecko.
- Ależ ja miałem synka i poznałem radość ojco
stwa. A ponieważ ją znam, nie potrafię pozbawić tej
szansy ciebie.
- Czemu nie możesz zrozumieć? Ja nie chcę takiej
szansy. Zrobiłabym to jedynie dla ciebie.
Badał ją wzrokiem.
- No, są jeszcze banki spermy.
Roześmiała się mimo woli.
- Uparłeś się, nie ma co. Nie, serdecznie dziękuję,
ale nie interesują mnie czyjeś dzieci. Poza tym, to
nieprawda, że nie ma w moim życiu dzieci. Jestem
w końcu dziewięciokrotną ciotką, no, teraz już prawie
dziesięciokrotną. Ty, i tylko ty, jesteś wszystkim,
czego potrzebuję.
-Kathleen, ja... - znowu przyglądał się, badał
jej twarz w nieskończoność. - Poddaję się - wydusił
wreszcie. - Nie mam pojęcia, czemu tak bardzo cię
namawiam. Od czasu śmierci Johniego, tylko na
tobie mi zależy. To dlatego właziłem do jam, jak je
określasz, skakałem z urwisk czy szalałem na moto
rze, że cała reszta nie miała większego znaczenia.
Chciałem znowu poczuć smak życia. Od kiedy
jesteś, czuję życie znowu. W dawno zapomniany
sposób.
- Uwierz mi, wiem, co mówię - poprosiła przytu
lając się. - Tylko ty jesteś mi potrzebny. Gdybym
152
SMAK ŻYCIA
miała wybierać pomiędzy dziećmi i tobą, nie miała
bym wątpliwości, kogo wybrać.
-Jestem starszy od ciebie - powiedział cicho.
- Możesz zostać całkiem młodą wdową, bez dzieci,
które mogłyby ci dać ukojenie.
- No, a ja mogę na przykład wpaść pod autobus...
Auu - zawołała, ponieważ zgniótł ją w mimowolnym
uścisku.
- Nie, Kath, nie możesz.
- Wiesz co? Skoro te wszystkie tragedie tylko na
nas czyhają - zachichotała - czy nie uważasz, że
beznadziejnie marnujemy bezcenny czas?
- Co? A... - podskoczył. - Co ty robisz, kobieto,
och...
Przestali żartować, ciszę wypełniały jedynie przyspie
szone oddechy, szepty, westchnienia i zduszone okrzy
ki, aż wreszcie leżeli obok siebie całkiem wyczerpani.
Po kilku minutach Jack sięgnął w stronę stolika.
- Czego ty tam szukasz?
- Papierosa.
-Mowy nie ma, zostaw tę paczkę. Ostatniego
w życiu wypaliłeś na oddziale.
-Kath, daj spokój....
- Nie, nie, nie i nie! Zostaw je, ale to już.
- Jesteś okrutną kobietą - westchnął rozdzierająco,
opuszczając się na poduszki.
- Ależ skąd, po prostu dbam o ciebie.
- Pamiętasz przecież, co powiedział Konfucjusz...
- Zapomnij o nim, mam teraz dla ciebie inne
zadanie.
Przeciągnęła paznokciami wzdłuż żeber w górę
i w dół.
- Będę do niczego rano - zaprotestował niemrawo.
- O to właśnie chodzi, zbyt zmęczony, aby utrzy
mać papierosa.
SMAK ŻYCIA
153
Rozłożył bezradnie ręce, poddając się.
-A zatem, jestem cały do pani dyspozycji, ma
dame.
Uklękła obok, spoglądając na jego ciało z przekor
nym uśmieszkiem.
- Rzeczywiście, teraz już jesteś! - Uśmiech na
chwilę zbladł. - Ale uważaj - pogroziła palcem -jeśli
przyłapię cię na tym, że choćby tylko uśmiechasz się
do innej...
- Nie bądź szalona - przyciągnął ją do siebie.
- Jak mogę mieć siłę na zdrady, a nie móc utrzymać
papierosa?
- N o , niby prawda...
- T o do dzieła, ale też muszę cię ostrzec. Jestem
nie do zdarcia...
- Pyszałkowatość tego faceta nie zna granic! Udo
wodnij!
Śmiał się już całkiem bezczelnie.
- Z rozkoszą.
Kilka godzin później sięgnął w stronę stolika.
- Znowu? - spytała z niedowierzaniem, bardzo
już senna.
- Cicho, mała, chcę zgasić światło.
- A nie szukasz przypadkiem papierosa?
- Mowy nie ma. Nie mam siły, ty sprytna, rozkosz
na, lubieżna, irlandzka czarownico!
- Widzisz, uprzedzałam - mruknęła zasypiając.