Halina Bujakowska-Korolec
Mój chłopiec, motor i ja
SŁOWO WSTĘPNE REDAKTORA
Bohaterami tej romantycznej, nasyconej przygodą książki jest dwoje
młodych ludzi, Halina i Stanisław Bujakowscy. Relacja z ich pionierskiej
wyprawy motocyklowej do Chin miała się ukazać siedemdziesiąt lat temu. Tak
się jednak nie stało.
Gdyby się wówczas udało, być może książka przysporzyłaby swym
autorom sławy. Bujakowscy, małżeństwo powszechnie znanych i szanowanych
podróżników, jeździliby po Polsce z wykładami i pokazami przezroczy,
udzielali wywiadów. Szykowaliby się zapewne do nowej ekspedycji, do Afryki
albo dookoła świata. A może wszystko ułożyłoby się jeszcze inaczej. Państwo
Bujakowscy otrzymaliby sowite honorarium, nabyliby pensjonat, na przykład w
Druskiennikach, i w gorących źródłach grzaliby wytrzęsione na azjatyckich
bezdrożach kości.
Niestety wybuch II wojny światowej i późniejsze zmiany na mapie
politycznej Europy sprawiły, że prawdziwa historia potoczyła się zupełnie
inaczej. Dziewczęcy pamiętnik, a zarazem kronika jednego z najbarwniejszych
polskich wyczynów podróżniczych spoczął w podróżnej walizce i upłynąć
musiało siedemdziesiąt z górą lat, nim wydobyty na światło dzienne, kompletny
i skończony wiosną 2011 roku trafia w ręce Czytelników.
Oboje pochodzili z zamożnych rodzin, Halina była córką prezesa
towarzystwa ubezpieczeniowego, Stanisław synem lekarza zdrojowego w
Druskiennikach. Wydawać by się mogło, że niczego im nie brakowało, że
powodu nie mieli najmniejszego, aby brać rozbrat z komfortową codziennością,
skazywać się na niewygody i tułaczkę. A jednak pewnego dnia tęsknota za
szerokim światem podszepnęła pomysł śmiały, szalony wręcz, by ruszyć
motocyklem przed siebie i zajechać tak daleko, jak to tylko możliwe, czyli, jak
wynikało z mapy, do Szanghaju w Chinach.
Nabyli maszynę angielskiej produkcji, gustowne kombinezony i
wszystko, co wydawało im się niezbędne podczas tego rodzaju podróży.
Stanisław dosiadł motoru, Halina umościła się w doczepionym do maszyny
koszyku i wyruszyli drogą krętą, wyboistą, ku krańcom świata, „gdzie droga i
oczy poniosą”. Był sierpień 1934 roku.
Miała to być ich podróż poślubna, spełnienie marzeń o egzotycznych
krajach, ekspedycja w poszukiwaniu przygody i swego miejsca na świecie...
Nieoczekiwanie wyprawa okazała się początkiem zupełnie nowego życia obojga
bohaterów.
Łukasz Wierzbicki
WPROWADZENIE
W cichym białym dworze siwa babka siedzi przy kominku i wspomina, a
jakiś brzdąc uprzykrzony dopytuje słowami Iłłakowiczówny:
Czy babunia w Ameryce hodowała tygrysice?
A te tygrysice pewno miały tygrysięta?
Czy babunia pamięta?1
Babunia, chce czy nie chce, opowiada niekończące się historie o tym, jak
umierała z głodu i pragnienia na słonej pustyni, jak przedzierała się przez
mroczne dżungle Bengalu, gdzie czarna pantera kłapała zębami, jak bandyci
napadli, okręt tonął wśród sztormu, nocą jadowita kobra wśliznęła się do
namiotu i o górach opalowych, straszliwych śnieżycach, zabójczym słońcu i
deszczach, gdy woda z nieba płynęła niczym z rynny, jak z wołami wędrowała
przez błota, niosąc w kobiałce u pasa kartki błękitne, pióro i butelkę atramentu.
A najdziwniejsze w tym wszystkim to może, że babunia nie była wtedy babunią,
lecz młodą dziewczyną, biegała rączo, potrafiła strzelać, pływać, jeździć konno i
mnóstwo innych rzeczy. Na pożółkłych fotografiach wygląda jak chłopiec, a ci
ludzie, Hindusi, Arabowie, Chińczycy, pewnie dawno już nie żyją. Przecież
babunia jest stara jak świat...
Może kiedyś tak będzie... a może diabli wezmą gdzieś po drodze materiał
na świetną babkę, ale chciałabym móc ujrzeć za sto lat nasz motocykl w
muzeum, historię niezwykłego wyczynu przeczytać w starej kronice, o
doskonałości motoru i naszym bohaterstwie: „Niebywałe, sławny sportowiec
pan Stanisław Bujakowski oraz jego dzielna małżonka przebyli drogi i bezdroża
z Druskiennik do Szanghaju...”
- Niesamowite, tak prymitywne motory szukały kiedyś nowych dróg! -
westchnie ktoś może. - A dzisiaj...
Nie wiem, co będzie w tym dzisiaj za sto lat, zapewne jednak przejazd z
Warszawy do Chin nie będzie przedstawiał żadnych trudności.
Ale czy nasza maszyna trafi do muzeum? Motocykl umarł. Jego trup stoi
na poddaszu poselstwa i rdzewieje. Biedak nawet dachu nie ma nad głową, a
tylko swój nieprzemakalny brezent, przeżarty pleśnią i słońcem garaż podróżny.
Włożył wszystkie swe siły w jeden wielki wyczyn sportowy i nic go dalej nie
czeka. Kurz, rdza, zapomnienie. Może jeszcze raz ściągnie tłumy ciekawskich
motocyklistów i Antków warszawskich2, gdy wróci w rodzinne progi. Ale czy
wróci? Nikt zabrać go nie chce, nawet firma zapytana, co zrobić z motorem,
milczy głucho. Żadnych sentymentów, nikomu niepotrzebny motocykl W 19-
484 (PL) rozsypie się w nędzne próchno na obcym podwórku. Mijamy go
obojętnie, jak przechodnia na ulicy.
Wyjechaliśmy z domu w Druskiennikach 19 sierpnia 1934 roku, by stanąć
w Szanghaju 15 marca 1936 roku. Przez rok, sześć miesięcy i dwadzieścia
cztery dni, na przestrzeni dwudziestu czterech tysięcy trzystu kilometrów
maszyna była absolutnym władcą losu dwojga ludzi, byliśmy zdani na łaskę i
niełaskę humorów, zgrzytów, złośliwości motoru, a każdy jego kaprys mógł stać
się naszą tragedią.
Teraz on umarł, a my zaczynamy walkę o życie. Jakie ono będzie? Któż
zdoła przejrzeć los? Start był niecodzienny, to każdy przyzna, i ten, który
skwituje naszą lekkomyślność przyjaznym uśmiechem, i ten, co wzruszy
ramionami z poczuciem niesmaku i niezrozumienia.
Przygotowań nie było żadnych, trudności paszportowe znaczne. Nie
zapominajmy, że rok trzydziesty czwarty był rokiem najcięższego kryzysu w
kraju i początkiem ograniczeń dewizowych. Gromadka kolegów rozradowanych
perspektywą tak uciesznych przygód wepchnęła mnie w jakieś drzwi
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie akurat ten pan co potrzeba siedział,
na co dzień obwarowany sekretarkami, niedostępny... wręczył mi paszport do
ręki. Wtedy jeszcze uśmiechem dziecinnym potrafiłam rozbroić dorosłe,
zgorzkniałe nawet serce.
Całą podróż odbyliśmy na własny koszt, za pieniądze ciężko zarobione i z
trudem zdobyte, bo w owym czasie trzeba było uporczywie się w redakcjach
upominać, by dostać należną zapłatę. Byliśmy tak daleko, że nikt nie mógł
dopilnować terminów, toteż pieniądze przychodziły nieregularnie i nieraz
głodowaliśmy w oczekiwaniu. Nieocenionym pośrednikiem pomiędzy redakcją
a nami na szlaku była moja matka, która niezmordowanie walczyła o los swoich
dzieci i w każdym liście dodawała otuchy do przetrwania. Przeciętna kosztów
naszej podróży wypadła po 500 złotych na miesiąc, dla nas jednak, biorąc pod
uwagę zużycie benzyny i oliwy oraz remonty motoru, wydatki na papier,
atrament i materiał fotograficzny, zostawała z tego śmiesznie mała suma na
życie.
Na szlaku znaleźliśmy wiele gościnności, przyjaźni, pomocy i serc nam
życzliwych, ale mieliśmy także wielkiego przyjaciela w kraju. Byl nim doktor
Marian Stępkowski3, radiokronikarz. Jego głos nawiązywał z nami łączność,
nieraz zgubioną w szerokim świecie, a jego listy i odpowiedzi w skrzynce
radiowej, serdeczny oddźwięk z dalekiego domu, dodawały nam energii do
dalszych głupstw, dowodziły bowiem zrozumienia dla naszej fantazji i
romantyzmu u starszego pokolenia.
Stach sporządził dla wszystkich auto - i motopism szczegółowe i bardzo
techniczne sprawozdanie4 z podróży, po czym odezwał się do mnie w te słowa:
- A teraz ty, popchajwózku, napisz coś mniej praktycznego. Wytłumacz
wszystkim, po co było ruszać w świat daleki, skazywać się na trudy i
niewygody, tłuc po zakurzonych drogach na siodełku czy poręczy wózka, pchać
motor, głodować, marznąć, moknąć, smażyć się w słońcu, spać na twardej
ziemi.
Szukaliśmy swojej wielkiej przygody, tocząc się beztrosko poprzez
bezkres w nieznane, au blanc de carte, jak zażartował pewien sympatyczny
podoficer Legii Cudzoziemskiej, podarowując mi mapę pustyni, na której
brakowało jedynie obranego przez nas szlaku. I chociaż nie odkryliśmy
Ameryki, ani nawet małego skrawka ziemi, bo wszędzie już ktoś był przed nami
wozem, wołem, wielbłądem, osłem, pieszo, konno... to jednak żaden motocykl,
ani nawet samochód, nie przetoczył się wcześniej naszą trasą w całej jej
rozciągłości. Nie pobiliśmy żadnego rekordu ani właściwie niczego
nadzwyczajnego nie dokonaliśmy, ale przeżyliśmy przygodę dwojga narwańców
i awanturników. Niedosypianie, głodówka, ciągłe niebezpieczeństwa i
nieprawdopodobne wprost trudności silnie naderwały moje zdrowie, były
chwile, w których zdawało mi się, iż nie dociągnę do celu i kości swe złożę w
pustyni.
Pisałam, jak Bóg dał, w rowie przydrożnym, w zajazdach, w kokosowym
lesie, na pustyni i w dżungli, z niedźwiedziem w ramionach, czasem co dzień na
bieżąco, czasem spoglądając wstecz na przejechany szmat drogi. Niech nastrój
włóczęgi naszej, jej chwile dobre i złe same przemówią za siebie.
DAMA W KOSZYKU
Wystartowaliśmy do rajdu 23 sierpnia 1934 roku o poranku. My, to
znaczy ja i mój chłopiec, ubrani w białe combinaison z żaglowego płótna i
takież hełmy, a w zasadzie to mój chłopiec wystartował, ja zaś pełniłam co
najwyżej funkcję balastu.
Motocykl marki B.S.A. koloru zielonego, 10 koni mechanicznych, 1000
cm3, wózek (moje mieszkanie na wiele najbliższych miesięcy) także zielony,
namiot, cztery koce, dwie poduszeczki, płaszcze przeciwdeszczowe, waliza, a w
niej dwie (straszna prawda!) suknie, sportowe ubrania, swetry, trochę bielizny,
buty na zmianę, kuchenka składana i aluminiowe rondle, maszyna do pisania,
dwa aparaty fotograficzne, zapasowy łańcuch, opona, dętki, komplet narzędzi,
sznur i łopata. Oto cały bagaż i ekwipunek na romantyczną przygodę na miarę
don Kichota i co szlachetniejszych zdobywców nieznanych lądów, wyprawę
transazjatycką zamierzoną na wielką skalę do celu tak lekkomyślnie palcem
wytkniętego na mapie, najdalszego miejsca dokąd lądem można zajechać - do
Szanghaju!
Motocykl marki B.S.A. i wózek (moje mieszkanie na wiele najbliższych
miesięcy)
Wystartowaliśmy, mając w kieszeni niewiele, bo mniej niż sto funtów
angielskich. Ile mniej, nie zdradzę, i tak byście zresztą nie uwierzyli. Stanęliśmy
do walki z czasem, przestrzenią, drogą i ludźmi, na przekór wszystkim głosom
rozsądku, które zamiast zachęty przynosiły oszczerstwa i nieustanne krakanie,
że nie dalej dojedziemy, jak do Wiednia, na Bałkany, no co najwyżej do
Konstantynopola. I nawet kiedy dobrnęliśmy do celu, nie zdołaliśmy wykrzesać
z sybarytów naszego pokolenia bodaj iskry zapału i uznania. Jedyną pociechą w
strapieniu było to, że zawsze wyprzedzaliśmy o krok wszystkich tych
złorzeczących czarnowidzów.
Odprowadzało nas nieliczne grono przyjaciół
Odprowadzało nas nieliczne grono przyjaciół, przedstawiciele firmy
motocyklowej, jeden dziennikarz, kilku przygodnych gapiów. Przyjemny wyraz
twarzy, aparat pstryknął, motor warknął i para wariatów potoczyła się sprzed
budynku automobilklubu na alei Szucha w Warszawie... do Szanghaju.
Czuliśmy się niczym wróble na gałęzi targanej wiatrem, bo i lekko, i
szczęśliwie, i podrzucało na wszystkie strony. Skacząc z kamienia na kamień,
wypadliśmy na szosę prowadzącą do Łowicza. Szosa fatalna, maszyna z
trudnością brnęła przez piachy, sierpniowe słońce paliło upałem, pył osiadał na
spoconych twarzach, myśli coraz więcej tęsknych, smutnych kołatało się po
głowie.
Pożegnanie, ciepłe matczyne objęcia, pocałunki, łzy, uśmiechy. Ojciec
płakał i siostra Hanka, jedynie Mama zdołała zachować twarz spokojną.
- Z Bogiem. Pod płaszczem Matki Najświętszej i opieką Świętego
Antoniego, niech was omija zła przygoda, moje dzieci.
Jeszcze szeroki znak krzyża w powietrzu, zdławiony szloch, terkot
motoru zagłuszył ostatnie przestrogi, zniknął dom za zakrętem. Tęsknoty, złe
przeczucia rozwiały się szybko, jechaliśmy przecież w podróż naszego życia,
uplanowaną w wielkiej tajemnicy podczas spacerów z psami po lesie, na nartach
łazikując beztrosko, ruszaliśmy po wielką przygodę szerokich szlaków, do
krajów słońca, ziszczał się sen dzieciństwa, najpiękniejsze marzenie, stawaliśmy
do walki o swoje życie.
- Stachu, czy widzisz tego mnicha?
Szedł bosymi stopami po oślizłym skraju drogi, na ramieniu dźwigał
krzyż chrystusowy. Zjawa czy znak? Na szarym tle nieba wyogromniał... znikł.
Źle będzie czy dobrze, nie wolno oglądać się za siebie. Nikt i nic nas nie wróci.
Przed nami szeroka szosa...
Słońce zamotane w pajęczyny babiego lata toczyło się kulą w białym pyle
gościńca, przez rżyska i ścierniska, przycupnęło na progu chaty bielonej, aureolą
świętych zawisło na krzyżu przy rozstaju, do nieba wysokim. Mknęliśmy za nim
na zachód. Motor przybierał gazu, papieros parzył zgubionymi iskrami, uciekały
topole, słupy telegraficzne, malwy i słoneczniki, jabłonie ciężkie czerwienią i
złotem.
W podróżnych tobołkach zagnieździć się musiały skrzaty domowe, co
podskok, inny sznur lub rzemień pęka, sypie się bagaż w pył szosy, przystawać
trzeba, zbierać, wiązać. Opony z kolei umiłowały sobie zgubione na drodze
gwoździe, toczy się taka, podrzuca, nabiera, wreszcie naszpikowana żelastwem
wypuszcza powietrze z sykiem żmii. Uporasz się z jedną, za godzinę z drugą ten
sam kłopot. Robota przy motorze nie dla mnie, podział ról od początku jasno
ustalony, mój chłopiec ma motor, czuje każde drgnienie maszyny, pracuje,
prowadzi, naprawia, opiekuje się dziesięciokonnym potworem, pasażerka wózka
telepie się bezczynnie, oczy otwarte, uszy nastawione, wypatruje, nasłuchuje i
pisze. Może uda się spisać kronikę tej przygody XX wieku? Właśnie! Dama w
koszyku.
Niebotyczną aleją topolową dojechaliśmy do punktu granicznego
Niebotyczną aleją topolową dojechaliśmy do punktu granicznego
Gorzycko. Pogranicznicy rozradowali się na widok naszych paszportów, nigdy
jeszcze nie widzieli tylu egzotycznych wiz, urośliśmy w ich oczach. Do
zaszczytu czytania chińskich, perskich, japońskich znaczków dopuszczono
nawet kilku obywateli miasteczka. Motor otrzyma! plombę ołowianą,
uścisnęliśmy po raz ostatni polskie dłonie.
- Jedźcie z Bogiem!
Zaskrzypiał szlaban, uniósł się, po chwili opadł znów, już za naszymi
plecami.
- Heil Hitler!
Wieczorem wjeżdżamy aleją Frankfurcką do Berlina. Miasto jest
kapitalnie zmotoryzowane, szeroką szarą szosą mkną auta i piętrowe autobusy,
motocykle z przyczepkami i bez, wozy ładowne, ciężarowe, szare cienie suną
przez szary kraj. Poczwórny szereg maszyn pędzi z szybkością 70 kilometrów
na godzinę, nie dając żadnych sygnałów przy mijaniu, pod kołami wyślizgany
asfalt, policjanta nie widać, ruch reguluje sygnalizator świetlny, mrugają
robaczki świętojańskie znaków, sygnałów, objazdów, migotliwe, zdradliwe. Są
ludzie, których raduje widok zachodniej cywilizacji. Motoryzacja, urbanizacja,
militaryzacja, nacjonalizacja... dla mnie profanacja przede wszystkim,
profanacja tego, co było przecie ongiś dzikie, piękne w swej naturalnej
prostocie.
Uścisnęliśmy po raz ostatni polskie dłonie.
- Saar ist unser! Saar ist Deutsch!5
Wszyscy odziani w czarne lub brunatne mundury ze swastyką na piersi.
Tysiące sztandarów ze swastyką dumnie powiewa nie tylko na domach i
ruinach, ale też na większości aut i motocykli. Czerwone płachty zbladły w
mroku. Nasza chorągiewka Automobilklubu Polskiego widziana w pędzie jest
łudząco podobna, toteż kierowcy maszyn i przechodnie pozdrawiają nas
wyciągniętą ręką.
- Heil Hitler!
Białoczerwona chorągiewka furczy na wietrze.
Dwudziestotysięczny tłum mieszczuchów bawi się nad brzegiem jezioro
Niedziela. Berlin wymarł. Znikły niezliczone szeregi samochodów,
sygnały świetlne regulujące ruch stoją nieczynne. Gdzie się wszyscy podziali?
Nad Wannsee, tam odbywa się dzisiaj święto ludowe.
Ruszamy śladem berlińczyków. Na miejscu zastajemy kolosalny park
samochodowy, panuje idealny porządek, natychmiast przydzielają nam miejsce
w tłumie maszyn. Podchodzimy do bramy o kilkunastu wejściach, za okazaniem
legitymacji prasowej, jak za dotknięciem czarnoksięskiej różdżki, otwierają się
przed nami wrota prowadzące do zaczarowanej krainy.
Natychmiast przydzielają nam miejsce w tłumie maszyn
Oszołomieni nawałem atrakcji, zduszeni przez tłum wspinamy się na
wysoki brzeg. Mewy, żagle, białe puchy obłoków suną błękitem jeziora
marszczonego wiatrem, roziskrzonego słońcem. Ryk megafonów, krzyki,
nawoływania, śpiewki, chorągiewki... dwudziestotysięczny tłum mieszczuchów
bawi się nad brzegiem jeziora. Między jednym a drugim występem gwiazd
trzyletnia Gretchen lub mały Hans krzyczy w mikrofon mamo i wyrywa się z
rąk artysty ogłaszającego, że mały obywatel zgubił rodziców. Wracamy torem
wyścigowym AVUS6, szum mrowiska oddala się, zlewa w przeciągły gwizd
pędu, wiatr, mimo okularów, wyciska łzy z oczu.
Nie myślałam wtedy o przestrzeni rzuconej hojną ręką za nami
Opuszczamy Berlin. Przed hotelem, gdzie pakujemy motor, zbiera się
tłumek ciekawskich, ten i ów służy dobrą radą, wszyscy są ogromnie
podekscytowani celem naszej podróży.
Całe następne trzy tygodnie toczymy się europejskim szlakiem
automobilklubów. Pola, lasy, wsie, zamki rycerskie, stare miasteczka, drogi
wysadzane sadem owocowym, nie myślałam wtedy o przestrzeni rzuconej hojną
ręką za nami.
Spadamy na łeb na szyję w roześmiane Czechy
Wspinamy się serpentyną coraz wyżej, strzeliste jodły porastają skały
gęstym zwartym lasem, aż nagle, nie zdążyłam się nawet obejrzeć, a
karkołomnym zjazdem, przy jęku hamulców, spadamy na łeb na szyję w
roześmiane Czechy. Co przejedzie maszyna lub motocykl, są tak bajecznie
nowoczesne i kolorowe, że aż oczy kłują. Wsie krzyczą barwami, pomyśleć by
można, że maszerował tędy olbrzym jakiś w butach siedmiomilowych i niósł
pod pachą pudło z farbami, a że był w swawolnym nastroju, rozpaćkał barwy
bezładnie wielkim pędzlem po palecie pól, siół, chat, kościołów, mostów,
świątków przydrożnych, nawet słupków kilometrowych nie pominął i ubrał je w
szafirowe czapeczki.
Staczamy się ku antycznej, wspaniałej Pradze
Dziw, że droga niemalowana, a tylko jedna biała kreska poprowadzona
środkiem szarej jezdni.
Jest w Czechach miły zwyczaj, że wszystkie stacje benzynowe
pozdrawiają przejeżdżającą maszynę, niczym starego przyjaciela. Wszyscy są w
tak dobrych humorach, że ani się gniewać, ani dąsać nie można.
Przed Pragą łapie nas burza i deszcz tak straszliwy, że koszyk w parę
minut zamienia się w wannę pełną wody. Przeczekujemy ulewę przykryci
plandeką, po czym z szerokich pól staczamy się ku antycznej, wspaniałej Pradze
otulonej w opalizujące welony mgieł. Odszukujemy budynek hotelu wciśnięty
między stare domy, karzeł w czerwonej liberii prowadzi windę na czwarte
piętro, w hotelowym pokoju na każdym meblu ląduje inna część garderoby.
Suszymy się.
BIZANTYJSKI SZLAK
Zinwald. Posterunek graniczny skrył się w gęstym świerkowym lesie. W
kawiarence zamawiamy białą kawę, znikają jedna po drugiej olbrzymie pajdy
pytlowego chleba z masłem. Gospodarz z nabożeństwem rozkłada przed nami
księgę gości, prawdziwy król pił jego kawę, z dumą prezentuje zaklejony
celofanem podpis Alfonsa XIII. Radzę mu od razu zakleić nasz, bo będziemy
sławni bez wątpienia, a jak się zdarzy zginąć po drodze, może zostaniemy
bohaterami narodowymi. Bierze biedak księgę i spogląda nieufnie, nie wie, co
myśleć...
Po raz pierwszy w naszej podróży rozbijamy namiot
Strumyk szemrze cicho pośród lasu. Nie gotując herbaty, nie zapalając
świateł, w ciemności i ciszy, by nie ściągnąć nieproszonychgości, walczymy z
linkami, po raz pierwszy w naszej podróży rozbijamy namiot. Kładziemy się,
jednak jakoś niełatwo zasnąć, najcichszy szelest stawia na równe nogi, a ileż
takich szmerów rozlega się w iglastym lesie, to szyszka spadnie, mysz skrobnie,
trzaśnie gałąź. Straszne, nieprawdaż?
Budzi nas świtanie i chłop, który umieszczając „ooo” w każdej sylabie,
kategorycznie oznajmia, że las jest jego własnością i nie wolno nam w tym
miejscu biwakować. Uprzejmie wyjaśniamy, że nie grozi mu to, bowiem wprost
z jego lasu wybieramy się do Chin. Z marszu zaimponowaliśmy mu i to bardzo,
już jest zaszczycony, że spędziliśmy noc na jego terenie, rozstajemy się w
wielkiej przyjaźni.
W Wiedniu pada deszcz, leje jak z cebra. Słoneczny Wiedniu, co się
stało? Śliczne wiedenki biegają na wysokich, bardzo wysokich obcasach, błoto
plami ażurowe, jedwabne pończochy, wiatr znęca się nad frywolnymi
kapelusikami, miejscowi spoglądają w niebo i mówią, że im te chmury śniegiem
pachną.
Mijamy ostatnią stację benzynową w znaczeniu środkowoeuropejskim, za
granicą kończy się asfalt... podskakując na wybojach i kocich łbach, wjeżdżamy
do Mariboru, spłoszone konie stają dęba na widok motoru, kopytami wymachują
ponad naszymi głowami, z jękiem i brzękiem wali się wóz. Oto jesteśmy w
Jugosławii.
Mijamy ostatnią stację benzynową w znaczeniu środkowoeuropejskim
Królewska droga MariborVarazdinBelgrad, na mapie gruba
pierwszorzędna czerwona kreska, w naturze wygląda tak: koła toną do
wysokości osi w zwartym, ciężkim, żyznym błocku, które osiada grubą warstwą
na motorze, ubraniach i twarzy. Na przestrzeni pięciuset kilometrów przez trzy
dni toniemy dosłownie w tym bagnie. Zabawnie musimy wyglądać, niczym
stwory zaskorupiałe błotem, nam jednak daleko do śmiechu.
Zabawnie musimy wyglądać, niczym stwory zaskorupiałe błotem
Miłym urozmaiceniem w tym wszystkim okazuje się naprawa gumy.
Całe szczęście, że awaria przydarza się we wsi, gdzie dostaliśmy wiadro z
wodą, no i gromadę chłopów, by Stachowi kibicowali. Gorzej, gdy stajemy we
wsi zakazanej bez paliwa. Mieliśmy pełen bak, ale kto mógł przypuszczać, że na
przestrzeni stu kilometrów nie będzie benzyny i że tylko jeden cylinder będzie
palił, bo magneto zamoknie? Mój chłopiec udaje się na rozstaje, kędy raz na
dobę, o nieokreślonej porze przejeżdża autobus, ja siadam i czekam. Wtem
słyszę ryk motoru i chlupot błota, uszom nie wierzę, od trzech dni przecież nie
spotkaliśmy samochodu! Wyskakuję jak oszalała na środek drogi i staję
zdesperowana z rozkrzyżowanymi ramionami. Trzej kulturalni panowie,
Bułgarzy, zatrzymują się i ratują dwoma litrami. Chwytam bańkę i wlewam
ostrożnie do baku, może wystarczy do następnej wioski.
Toniemy dosłownie w tym bagnie
Dumna ze swej zaradności czekam na mojego chłopca. Wraca wreszcie. Z
pustymi bańkami. Ruszamy, nie ujeżdżamy jednak daleko, parę kilometrów za
wsią znów stajemy, tym razem w szczerym polu. Cała benzyna wyciekła przez
otwarty kranik. Co robić? Nic, tylko pchać. Pchamy godzinę, dwie, tonąc w
błocie, w końcu zmrok zapada. Nieustannie pada deszcz.
Ruszam na obchód okolicznych chat, śpiących ludzi z łóżek wyciągam,
benzyny jednak nikt nie ma. W końcu znajduję chłopa, który po wielkich
targach podejmuje się za 60 dinarów podwieźć nas do stacji z paliwem. Idzie
zaprzęgać, my tymczasem dostrzegamy migające w oddali światełko, słyszymy
wyraźny warkot maszyny, drogą jedzie Serb złotowłosy, błękitnooki, na brąz
spalony i choć sam goni resztkami pożyczonej benzyny, zgadza się wziąć nas na
linkę. Już mamy ruszać, gdy z mroku wyłania się chłop i awanturę wszczyna
zły, że zarobek przejdzie mu koło nosa. Uspokaja się dopiero, gdy zostawiamy
mu bakszysz7. Spogląda jeszcze złowrogo, bolejąc nad utratą reszty, my
tymczasem przyczepiamy motor. Szarpie, rzuca na strony, ale jedziemy. Tak
dowlekamy się do rogatki policyjnej w Zemun na przedmieściach stolicy.
Belgrad wywiera na nas miłe wrażenie, w nocy promienieje życiem
kawiarni i restauracji, w dzień mieni się barwami mundurów gwardii, a zarówno
w nocy, jak w dzień ogłusza sygnałami samochodów, wydano tam bowiem
przepis policyjny mówiący, że jadąc prosto, daje się jeden sygnał, w prawo dwa,
a w lewo trzy, i przyznać trzeba, że szoferzy Belgradu sumiennie stosują się do
nakazu.
Na przestrzeni następnych stu kilometrów droga wiedzie brzegiem
pięknego, szerokiego, błękitnego Dunaju, a by dopełnić wrażenia, dorzućmy do
malowniczego pejzażu ruiny fortec tureckich, młyn pływający, łódź samotną
wyściełaną szuwarem, żywopłoty śnieżnobiałej akacji. Bajka. Posuwamy się na
południe szlakiem bizantyjskim, odwiecznym traktem karawan handlowych, na
którym każda wioska posiada swoją wielką historię z okresu walk o
niepodległość, każda tyle widziała, nasłuchała się szczęku oręża, syku płonącej
smoły, jęków zarzynanych niemowląt i gwałconych dziewic... niech śpią dzieje
minionych istnień.
Posuwamy się na południe odwiecznym traktem karawan handlowych
Za Niszem krajobraz nabiera ognistorudej barwy, pośród rudych gór chaty
lepione z rudej gliny, na pastwiskach rude owce i pasterze w rudych guniach8 o
twarzach przez słońce na rudo spalonych. Nawet nasz motor przybrał rudą
barwę. Wąska kamienna droga wije się z fantazją, wspina wprost pod niebo, to
znów spada karkołomnym zjazdem lub wirażem. Pośród szarych, skąpanych w
księżycowej poświacie gór, w samym sercu Bałkanów, na szerokiej hali stoją
dwa posterunki, biały jugosłowiański i zielonoszary bułgarski.
Na drodze artyści wędrowni z niedźwiedziem, za parę groszy można mieć
przedstawienie
W poselstwie polskim w Sofii pan poseł i pan attache prasowy przyjmują
nas nadzwyczaj serdecznie, jednocześnie załamując ręce nad naszą
lekkomyślnością, przestrzegając, że swawolni hajducy obłupią nas ze
skromnego mienia i życie odbiorą, a Kurdowie w Kurdystanie zjedzą na surowo.
Po co? Tego objaśnić jakoś nikt nie potrafi, taki mają zwyczaj po prostu. Mimo
przestróg potoczył się zielony wózek krainą romantycznej starej Bułgarii,
ruszyliśmy na spotkanie górskim hajdukom.
Ruch na drodze taki, że przecisnąć się trudno, wozy, osiołki, tancerki,
artyści wędrowni z niedźwiedziem, za parę groszy można mieć przedstawienie
na szosie. Chłopi, jak przed wiekami, wdziewają brunatne siermięgi, łapcie,
serdaki baranie i nóż za szerokim pasem noszą, kobiety z nieodłączną kądzielą
w ręku przechadzają się odziane w czerwone fartuchy z czarnym haftem. Przed
każdą chatą pergola z winoroślą, pośrodku wsi w wyciętej framudze duży piec
chlebowy, to piekarnia wioskowa.
Od Płowdiwu droga spada w dół ku stepom Marmara, płynie leniwa
Marica, siwe czaple brodzą pośród traw, wzgórzami ciągną się winnice. Tu po
raz ostatni rozbijamy namiot na bułgarskiej ziemi, gościnnej i serdecznej. Noc
gwiaździsta, chłopi zasiadają kręgiem na trawie, gapią się w milczeniu, wstają i
idą. Naród dobry, spokojny i poważny. Jak zabawnie wspomnieć te ostrzeżenia,
że Bułgarzy źli, że obrabują nas i zarżną. Nie tylko nie zarżnęli, ale dokarmiali
wzdłuż całej drogi i obdarowywali naręczami winogron.
Pasterze uwiązali psiaka do płotu, by pilnował naszego namiotu. A któż
miałby nas okraść? Psina piszczy żałośnie. Idź spać, wracaj do budy. Oczy się
kleją.
BO W ANATOLII JEST TAK
Egzotyczna Bułgaria zniknęła jak sen złoty. Nad samotną chatynką
powiewa dumnie sztandar z półksiężycem, tu pogranicznicy przetrząsnęli nam
bagaż po raz pierwszy. Co to się działo! Wypruli wszystko z tobołków,
przewrócili do góry nogami zawartość walizki, a gdy przyszło do rewizji
przyborów kuchennych, przestałam się złościć, a zaczęłam śmiać. Długo,
podejrzliwie, uporczywie obwąchiwali konfitury z agrestu, ostrożnie, żeby coś
nie wyskoczyło, nie ugryzło, nie wybuchło, otwierali puszki z odczynnikami
fotograficznymi. Wytłumaczyć im nie sposób, języka nie znamy, gesty na nic
się zdadzą, bo Turcy kiwają głową inaczej, niż reszta świata.
Wkraczamy do twierdzy przedmurza islamu [na fotografii meczet w
Babaeski]
- Hajda Edirnepolis9 - huknął na pożegnanie strażnik graniczny.
Zatem hajda przez step do Edirne! W blaskach zmierzchu wyłoniły się
zza widnokręgu strzeliste wieże minaretów, oto została za nami chrześcijańska
Europa, wkraczamy do twierdzy przedmurza islamu. Przy wjeździe do miasta
żandarmi skontrolowali paszporty i przykazali zameldować się u komisarza
policji. Ruszyliśmy w stronę posterunku otoczeni rozwrzeszczanym tłumem.
Tak w Edirne jeszcze dwukrotnie sprawdzono nam paszporty, a potem znów w
Babaeski, Luleburgaz i Tchorus, po drodze przeszliśmy kilka mniejszych
kontroli rogatkowych. Policjanci godzinami przewracali paszporty, czytali w
lewo, prawo i do góry nogami, kwestionowali podobieństwo na fotografii,
szczególnie mojej, bo nieszczęście chciało, że do zdjęcia paszportowego
wystroiłam się w sukienkę i włosy ufryzowałam. Jak w tym półchłopcu w
combinaison poznać pannicę z fotografii? Czemu oczy niebieskie? I żadne
wyjaśnienia nie są wystarczające. Inny znów twierdzi, że Stach jest za tłusty na
fotografii. Tłumaczę na migi, że droga długa i schudł. W końcu puścili.
Noc zaskoczyła nas w stepie gdzieś przed Silivri. Zatrzymaliśmy motor i
zdjęliśmy hełmy. Wyraźny zapach morza uniósł się w powietrzu. Potoczyliśmy
się jeszcze kilkaset metrów i po chwili spienione fale lizały koła motoru, szum
fal i wiatr stepowy ukołysał do snu.
Stać! Żandarmeria! W Silivri dostajemy eskortę. Wyrok jest ostateczny i
bezapelacyjny, lepiej się nie sprzeciwiać, byli tacy, co próbowali i przesiedzieli
kilka dni w więzieniu. Żandarm z karabinem w łapie i naszymi paszportami w
kieszeni mości się w wózku. Dama w koszyku otrzymuje dwie propozycje,
może albo maszerować pod eskortą żandarma sześćdziesiąt osiem kilometrów
do Stambułu, albo jechać autobusem. Na złość wybieram najpierw opcję pieszą,
gdy jednak zdaję sobie sprawę, że wędrówka zajmie dwa dni, rezygnuję,
wsiadam do wypchanego niczym beczka śledziami autobusu i podziwiam
wybrzeże Marmara przez zamknięte okno dusznego pojazdu.
Stoję na falującym moście, przypatruję się portowi i miastu. Wspaniałe,
potężne mury zamknęły w swym wnętrzu Stambuł, stolicę sułtańską,
miastomuzeum. Mogłabym tak godzinami stać i wyobrażać sobie, jak w czasie
oblężenia zamykano Bosfor, zatopić się w modlitwie bez słów w meczecie
świętej Zofii, z okien meczetu sułtana Ahmeda rozkoszować się widokiem
morza, wsłuchiwać we wrzawę bazarów, w haremach sułtańskich wczuwać się
w duszę kobiet, które spędziły tu całe swe życie pod strażą czarnego eunucha.
Mogłabym godzinami wyobrażać sobie, jak w czasie oblężenia zamykano
Bosfor
Złoty Róg10 jest dosłownie złoty, a kręte, ponure ulice wieją chłodem i
wilgocią, tam słońce nie dociera nigdy.
Kręte, ponure ulice wieją chłodem i wilgocią
W tych małych uliczkach, w załomach murów czai się mrok i nędza
ludzka, stukają kopyta jucznych osiołków, przeciągły półkrzyk handlarzy odbija
się martwym echem o sczerniałe mury, czasem zabłąka się turysta.
Zegnaj, Stambule!
Żegnaj, Stambule! Po pięciu dniach pobytu w mieście wyjeżdżałam, nie
podejrzewając nawet, że czeka nas równa piekłu na ziemi przeprawa do Azji.
Anatolio, na mapie jesteś maleńka i nie dziw, że cię poeta z gęsią razem
do rana szukał11, w naturze jednak masz właściwości gumy, mała teoretycznie
liczba kilometrów rozciąga się na godziny, dnie i tygodnie, w twych objęciach
zatraca się rachubę czasu, poczucie rzeczywistości, a noce i dnie, ranki i
wieczory łączą się niczym sznur nizany z lapis lazuli i starych korali.
Jak każdego wieczora gaśnie za naszymi plecami złota kula słońca, a
przed nami niewidzialna ręka zawiesza na szarzejącym niebie bladą lampę
księżyca. Szeroki step pokryty burzanem zlewa się na horyzoncie z błękitnym
pasem morza. Droga rozwidla się. Chcąc ominąć osiedla ludzkie, a nade
wszystko posterunki żandarmerii, wybieramy ścieżkę zarośniętą i mniej
uczęszczaną. Drożyną polną, bezdrożem, poprzez krzewy wyjeżdżamy na plażę.
Oto idealne pustkowie do rozbicia namiotu, od lądu chroni nas skała pokryta
laurem, od zachodu otwarte morze.
Słońce czerwoną pomarańczą tonie w morskiej głębi, czarne bawoły
wracają do stodoły, podchodzą nieufnie, węszą, spoglądają, znów człapią dalej,
tonąc w burzanach po rogi. Cicho jest i srebrzyście. Sen klei powieki. Słyszymy
stukanie, ktoś szarpie płótnem namiotu.
- Czy wam czego nie brak?
Chłop z folwarku podaje wiadro słodkiej wody dla gości, po czym
rozpływa się w mroku równie nagle, jak się wcześniej pojawił.
Słońce czerwoną pomarańczą tonie w morskiej głębi
Na stepie znaleźć można kurhany, jak z pieśni ukraińskich, stare mosty z
kamienia ponad wyschłymi łożyskami rzek bezimiennych, umarłe szlaki, trakty
przedwieczne wiodące po garbatych, powyginanych białych płytach marmuru,
bezdroża rozchodnikiem i ostem porosłe, gliniane, poryte, spękane,
zdradzieckie, wysypane okruchami kamieni, pełne wyrw, skał zwietrzałych,
głazów wżartych w glebę, nie do odrzucenia, nie do przebycia, byle trudniej.
Na stepie znaleźć można bezdroza wysypane okruchami kamieni.
- Ach, odetchnąć wiatrem stepu, swobodą, dziczą - mówiłam sobie
jeszcze z tamtej strony Bosforu.
Miewa się takie marzenia. A teraz, pośród pustkowi, gdy oddycham co
dzień pyłem stepu, spala słońce, dręczy pragnienie, wilczą nocą chłód sen z
powiek spędza, ubranie szronem sztywnieje, palce przymarzają do metalowych
części motoru, a ręce pękają od ran, odzywa się tęsknota za łazienką, wygodnym
łóżkiem lub choćby drogą asfaltową.
O szoso, mogiło wszystkich naszych nadziei! Oślepiająco biała drogo
usypana z tłuczonego marmuru, jakże jesteś piękna, ale jakże straszliwa dla
opon. Jedzie się raczej objazdem wyrytym w żyznej glinie. Maszyna idzie
nachylona do drogi pod kątem prostym, koło wózka górą, motor na dole, bo w
przeciwnym razie zawiesza się podwozie na garbie koleinowym. Rola balastu
jest w takiej chwili bardzo ważna, trzeba siedzieć na zewnętrznej poręczy
wózka, trzymając się mocno i cały ciężar ciała wraz z nogami wyrzucić do
zewnątrz. Ta gimnastyka trwa godzinami.
W południe posilamy się dynią i chlebem u studni z białego marmuru, za
stołki służą nam dwa kapitele kolumn, korynckiej i doryckiej. Podchodzą osiołki
do wodopoju, siadają chłopi, napatrzeć się nie mogą na egzotycznych
cudzoziemców.
Oto dar dla spragnionych wędrowców - studnia. W mozaiki, marmurowa,
drewniana, dziura w ziemi nawet, czy struga ujęta w koryto, antyczna czy nowa,
każda piękna, bo upragniona. Przy studni odpoczną chłopi i konie, i osły. Przy
studni skorpiony szare i czarne żyją szczęśliwie, gromadnie.
W południe posilamy się u studni z białego marmuru
W południe co dzień idą trąby powietrzne duże, małe, mniejsze, malutkie,
równymi rzędami według wzrostu. Żar. Cisza. Wtem uderza wiatr, od ziemi
porywa pył, piach ze świstem unosi, wciska się pod okulary i do gardeł, bije po
skórze, z nóg zwala, łopoczą szare chusty, osty toczą się stepem w bezkres.
Tuman pyłu przysłania wszystko, dławi, ogłusza, oślepia, omracza, nic nie
widać, jedynie słychać skrzypienie. Na krzywej grobli drogę blokuje zator
wozów. Mijamy je, gdy nagle spłoszone woły niespodziewanie spuszczają łby i
ruszają do szarży na wózek. Z jednej strony rów, z drugiej karawana wozów,
rozlega się ogłuszający trzask, zwijam się w kłębek, głowę kryję między
kolanami, nogi biją po rogach, jarzmie, znów po rogach. Jakże długo to trwa...
czy wytrzymam? Jeszcze ostatni trzask nad głową i po wszystkim. Czuję ból, ale
kości na szczęście mam całe, nakładam bandaże na rany zalepione brudem, a
tymczasem za moimi plecami Stach wymierza sprawiedliwość w utarczce z
chłopem.
Napatrzeć się nie mogą na egzotycznych cudzoziemców
Gdy obieramy kierunek południowy i wkraczamy w dzikie góry Taurus,
nasz B.S.A. zdać musi egzamin na górskiego osiołka. Naprawdę dokonuje
cudów zręczności na wykutych w bazalcie ławkach, a mój chłopiec przez cały
tydzień żmudnej przeprawy nosi bandaże na dłoniach, tak mu puchną na
wybojach.
Bo w Anatolii jest tak, że albo na drogach tłok i zator taki się robi, że
przejechać nie sposób, pchają jedni drugich, depczą w miejscu, ciągną szlakiem
niezliczone szeregi wozów w czarne półdzikie woły zaprzężonych. Każdy inny -
wózki malowane z budą z płótna na łęku, z drabinami i koszami po bokach,
wozy górskie na pełnych tarczach drewnianych, a skrzypią tak makabrycznie, że
w pierwszej chwili strach ogarnia człowieka. Wół azjatycki, trochę tylko
oswojony, sympatię wzbudza słodkim wyrazem pyska, gołoskóry, pokryty
gdzieniegdzie tylko kępami długiej sierści, o rogach szablastych półkolistych
płasko położonych w tył, kocha błoto i nie ominie żadnej wody, żeby nie zatopić
się w bagnie po czubek pyska, a wystarczy i mała kałuża, by legł w niej z miną
wniebowziętą. Osiołki małe, szare, zamszowe plączą się, popychają, pracują
najciężej, nieraz taki malec ciągnie dwa słupy telegraficzne, kopicę siana czy
piramidę owoców równą ładunkowi wozu albo prowadzi karawanę trzydziestu
głupich wielbłądów, obowiązkowo też dźwiga juki i grubego Turka z
potomkiem oraz garnkiem pełnym wody uwiązanym u pasa.
Całymi dniami nie spotkasz żywej duszy
A może być w Anatolii też tak, że całymi dniami nie spotkasz żywej
duszy, szlak znaczony kośćmi i ścierwem końskim wiedzie przez pustynię,
drapieżniki przeróżnych odmian i wielkości przysiadają jak wrony na słupach,
sępy to krążą nad głowami, poszukując żeru, to szarpią wędzącą się w słońcu
padlinę, nażarte tak, że zbyt ciężkie są, by się spłoszyć na widok człowieka.
Stada nieprzeliczone kuropatw umykają z furkotem spod kół, gołębi dzikich
tyle, że mrok zapada, gdy stado nadlatuje, drzewa niczym rzędy czarownic
strzegą drogi zeschłe, powyginane, szydzące otworami mrocznych dziupli. Tak
jest właśnie w Anatolii i niechaj tak będzie.
Żegnaj, śliczna kraino, piękna w swej surowości niczym paw dziki.
Chciałabym jeszcze kiedyś powrócić w twe progi, nim piękno wschodu zginie w
zetknięciu z szarą i smutną brzydotą współczesnej Europy, nim cywilizacja
przemieni twe bezdroża w autostrady, a dzikiego chłopa anatolijskiego zrówna z
farmerem niemieckim. Obawiam się, że nie zdążę niestety. Przypuszczam, że za
parę lat znikną takie wsie drążone w skale, jak Urgup, zginą jako zabytek
czasów jaskiniowych, a może zburzą je, aby nie dowiedziano się nigdy, że
istniały i były zamieszkane w XX wieku? Kobiety nie uciekną z krzykiem,
zakrywając twarz na widok nieznajomych, a dzieci, które dziś niczym małe
diablęta gonią z krzykiem za motorem, rzucając kamieniami, brudne, obdarte,
pójdą grzecznie do szkoły, wziąwszy się za rączki, czyste i umyte, a jeżeli kto
zapuści się maszyną na stepy Anatolii, znajdzie tam szosy lepsze niż w Europie,
mosty, hotele, restauracje, miejsca kempingowe. Taka podróż nie będzie już
wcale zabawna.
GOŚCINNA SYRIA
Rzymską drogą po kwadratowych omszałych głazach zbliżamy się ku
granicy. Strażnica czeka na wzgórzu, zielony sztandar z gwiazdami i
półksiężycem łopoce na wietrze. Wita nas szczekanie psa. Wychodzi Arab w
mundurze i nocnych pantoflach, do których przypiął nieprawdopodobnie długie
kolczaste ostrogi. Sprawdzanie paszportów trwa chwilę.
Na cztery dni rozbijamy namiot pod samotną figą. Za nami góry, przed
nami morze i słońce. Niejeden przechodzień lub kierowca czuje się pewnie
nieswojo, mijając tajemnicze światełko naszego domku, myśli sobie może, kto
wie, co za licho ogień pali, może bandyci. A to my, beztroskie włóczęgi.
Jakże rozkosznie jest odpocząć, nie dusić się w żarze stepu, nie zamarzać
nocą, nie być brudasem całymi tygodniami niemytym. Papiery, papierzyska
wytaszczone z wózka wiatr przewraca, ręka opada, w głowie pusto. Nie
próżniaczę, właściwie cały dzień mam wściekle zajęty. Rankiem otwieram oczy,
słońce wstaje, co rano tak samo, a jednak inaczej. Zaraz przyjdzie stary Arab
orać pole, siądzie przed namiotem, wypali papierosa. Potem zjem śniadanie,
wykąpię się, pójdę na spacer wybrzeżem, pobawię się kamykami malachitu,
lapis lazuli, pozbieram skorupy żółwi. Czasem z lądu nadejdzie stado bydła,
albo bociany nadlecą, trzeba siąść i obserwować, sprawdzić, czy przelecą ponad
górami. Kluczą długo, wreszcie przechodzą, kto wie, może jutro opadną nad
Eufratem. Wreszcie, gdy słońce chyli się ku zachodowi, rozpoczyna się tajemny
rytuał poławiaczy ptaków. Gdy ich pierwszy raz ujrzałam, wyobraziłam sobie w
pierwszej chwili, że to trędowaci, a musicie wiedzieć, że niczego tak się nie
boję, jak trędowatych, nawet szczurów. Zamarło serce, czułam się niczym ten
ptaszek w bruździe, sparaliżowany ślepym strachem przed czymś
niezrozumiałym. Nagan w dłoń i czekam, niech się tylko zbliżą do namiotu.
Suną powolnym, uroczystym krokiem trzy postaci, niczym strachy, nietoperze z
szeroko rozpostartymi czarnymi chustami na ramionach, głowie, drągach. W
głuchym milczeniu, bez drgnienia, zbędnego ruchu, zataczają kręgi, szerokie,
węższe, coraz ciaśniejsze. Siatka łapie ptaszęta. Odchodzą.
Jeszcze ostatnia kąpiel o zmierzchu, kolacja... i tak oto człowiek przez
cały dzień strasznie zajęty.
Widnieje z daleka blada łuna świateł, słońce zachodzi nad miastem Alep,
szukamy Jerzego Zabłockiego, jednego z najzdolniejszych inżynierów
drogowych, o którym tak miło pisał profesor Herbut w swej relacji z podróży do
Syrii. Jadąc szosą jego roboty, podziwialiśmy z jakim zrozumieniem,
wyczuciem potrafi obliczyć serpentyny, nachylenia i szczerze żałowaliśmy, że
w Syrii, a nie u nas buduje.
Na cztery dni rozbijamy namiot pod samotną figą
Po dłuższej wędrówce po mieście znajdujemy właściwy dom. Przyjmuje
nas pani Zabłocka, Francuzka urodzona w Syrii, po chwili zjawia się inżynier
Zabłocki, zaczynamy rozmowę po polsku - zapomniał, ale walczy z pamięcią i
mówi całkiem nieźle.
Ród Zabłockich wyemigrował na Wschód trzy pokolenia temu, pan Jerzy
urodził się i wychował w Konstantynopolu, jego czterej synowie używają już
tylko francuskiego i arabskiego, ale śpiewają piosenki przysłane przez Wandzię
i Jagódkę Piłsudskie, marzą o tym, by poznać swą Ojczyznę. Rozczulający jest
patriotyzm pani Zabłockiej. Gdy pierwszy syn przyszedł na świat, męża nie
było. Chcąc mu zrobić przyjemność, postanowiła nadać dziecku jakieś bardzo
polskie imię. Słyszała często polskie imię Jadwiga, czyli Hedvige, postanowiła
więc nazwać chłopca Edwin. Jakież było jej rozczarowanie, gdy dowiedziała
się, że imię to w Polsce jest zupełnie nieznane.
Zabłoccy zatrzymali nas u siebie na parę dni
Zabłoccy zatrzymali nas u siebie na parę dni, byli tak gościnni i mili, że
na samo ich wspomnienie łzy rozczulenia stają w oczach.
Na szosie do Deir ezZor mijamy rozległe ludne wsie arabskie. Ulepione z
gliny wyglądają niczym babki z piasku, ma się wrażenie, że jakiś psotny brzdąc
bawił się tu przed chwilą i umknął, zabierając ze sobą foremki. Rozwijamy
nieprawdopodobną prędkość, gnamy jak widma, hieny zaczynają podawać
pierwszy śpiew nocy, na zakręcie pod mrocznym nawisem glinianym mijamy
biały pomnik, na nim dwa nazwiska, jedno polskie. Wysocki. Data 1926 rok. Tu
leżą dwaj oficerowie Legii Cudzoziemskiej, zastrzeleni przez Beduinów
podczas zasadzki. Dalej na srebrnym szlaku następny pomnik, kolejne ofiary
napadu, tym razem sprzed dwóch lat, po skórze przechodzi zimny dreszcz.
Ulepione z gliny wyglądają niczym babki z piasku
Z LAMPĄ ALADYNA
Żegnamy słoneczną i gościnną Syrię, wkraczamy w kraj wpływów
angielskich - królestwo Iraku. Na bezkresnej pustyni biały kamień, teoretyczna
granica dwóch państw zaznaczona na mapie jedynie z myślą o cudzoziemcach.
Beduini nie znają granic.
Białym szlakiem, bez drogi, bez drogowskazów gnamy przed siebie.
Jedziemy poprzez umarłą pustynię, żar leje się z nieba, wyschłe wargi
przylegają do zębów, śnieżnobiały blask oślepia intensywnie wpatrzone w
przestrzeń oczy. Po paru godzinach spotykamy pierwszy posterunek konnej
żandarmerii. Witamy się serdeczne, częstujemy wzajemnie papierosami.
W tym kraju życie jest proste i beztroskie, jak w raju pewnie bywało, je
się palcami z jednej miski, chleb o wyglądzie brudnej ścierki wozi się pod
siodłem, pyszne daktyle rwie prosto z palmy, mięso baranie piecze na rożnie, a
kto chce, może bez grosza przy duszy przemierzyć pustynię od namiotu do
namiotu, a gościnni Arabowie napoją go czarną arabską kawą lub arakiem12,
uczęstują papierosami, przenocują i nakarmią. Z chwilą gdy wejdziesz do
namiotu Araba i powiesz salam alejkum, a ten ci odpowie alejkum salam, nic ci
nie grozi, choćbyś był wrogiem. Arab w razie potrzeby życie za ciebie odda. Co
jego, to twoje. Możesz zostać dzień lub rok, tu prawa gościnności są święte.
Biada ci jednak, gdy nie odpowiesz na pozdrowienie - nic tak Araba nie
obraża jak odmowa.
Arabki są śliczne, rosłe, rasowe, o regularnych rysach i oczach jak
daktyle. Malują się przedziwnie, nozdrza, uszy, piersi henną, oczy na błękitno,
od czoła na nos kreska pionowa, przez dołek na policzku dwie kreski, pozioma
na brodzie i jeszcze znak na czole, pionowa linia lub koronka przez brzuch, po
krzyżu i od pach do stóp. Klejnoty stanowią nieodzowną ozdobę, koła w uszach,
kolczyk w nosie, jeden lub więcej, naszyjnik z dukatów, bransolety na rękach i
nogach. Twarzy nie zakrywają.
Jak noszą się Arabowie, każdy wie, o ile jednak Turek europeizuje się od
nakrycia głowy, u Arabów cywilizacja poszła w nogi. Buty, buty... co za buty,
jaskrawożółte półbuciki, zabójcze lakierki, a do tego niebywałe skarpetki
ażurowe, cieliste, różowe, zielone. Połączenie nóg tak obutych z zawojem i
burnusem wygląda kapitalnie. Arabowie mają jeszcze jedną słabość, uwielbiają
wodę kolońską.
Jedziemy poprzez umarłą pustynię
Bladobłękitna rzeka szeroko rozlana w jeszcze szerszej dolinie dwoma
ramionami oplata zieloną wyspę, na niej ruiny, w cieniu postrzępionych
wachlarzy palm skryło się ulepione z gliny miasteczko Annah. Nurt pędzi,
wiruje, gna z wiatrem pustynnym w zawody, pośrodku rzeki ujrzysz czasem
łódź przedwieczną, rzeźbioną, zdobną gryfami, ciężką purpurą żagli, ciągnie ją
na linie półnagi holownik, kręcą się powoli ogromne koła wodociągów, słońce
kładzie ostatnie blaski na świetlistą toń Eufratu, cisza wieczoru rozpościera swe
skrzydła nad miastem.
Szukamy naczelnika urzędu celnego. Przydzielony policjant prowadzi nas
labiryntem glinianych opłotków ku maleńkim drzwiom w murze. Wchodzimy
na kwadratowe podwórze, pośrodku fontanna, kwiaty, taras z widokiem na
rzekę, na ławie przykrytej perskim dywanem, majestatyczny w arabskich
szatach i turbanie na głowie siedzi siwy hadżi13, u jego stóp bawi się
dziewczynka.
Formalności nie załatwimy do rana, definitywnie nie puszczą nas w nocy
na pustynię, bo niebezpiecznie, a przede wszystkim, bo urzędnik celny zapałał
sympatią do nas i zapragnął dowiedzieć się wszystkiego o Polsce oraz spędzić
wieczór w egzotycznym towarzystwie. Sam nie mówił po francusku, więc
sprowadził tłumacza. Tak do północy zleciał mu i Stachowi czas na rozmowach
o ich i naszej ojczyźnie, ja zaś miałam zaszczyt odwiedzić panie w haremie.
Śliczne, rosłe, o regularnych rysach i oczach jak daktyle, nozdrzach, uszach i
piersiach malowanych henną, Arabki dotykały twarzy nieznajomej,
niemalowanej, obcego stroju, całowały, śmiejąc się radośnie i klaszcząc
obracały na wszystkie strony niczym lalkę z gałganków.
Z lampą Aladyna w ręku ruszaj podróżniku szukać obrazków z baśni
tysiąca i jednej nocy, znajdź prawdziwego złodzieja z Bagdadu. W pierwszej
chwili powiesz: to niemożliwe, a jednak udasz się na poszukiwanie, zboczysz o
krok w wąskie uliczki, stopy twe utoną w białym pyle i znajdziesz. Złodziej z
Bagdadu jest nieuchwytny, bezkarny i wszechobecny. Od świtu po zmrok ulice
zalewa tłum Beduinów, Żydów, kulisów, mieszczuchów, handlarzy, nędzarzy.
Wielobarwny tłum faluje, kłębi się, przewala, dusi, tłamsi, depcze, potrąca,
rozpycha się, rozlega się wrzask nieustanny, ryk osiołków, wycie gramofonów
przeraźliwe. Wzdłuż ulic w otwartych kawiarniach na ławach leżą leniwcy
Wschodu, dzień cały palą nargile i popijają kawę. Na straganach daktyle i
muchy, muchy, muchy...
Co europejskie, jak pontonowe mosty, sklepy, hotele, jest bardzo
wygodne, ale brzydkie. Co arabskie, choć brudne i hałaśliwe, piękne jest i
ciekawe. Architektura glinianej wioski, krągłe guffy14 plecione z liści
palmowych przepojonych smołą, meczety wyłożone perską mozaiką, lasy
daktylowe wokół miasta i piękny leniwy Tygrys. A gdy jasna noc zawiesi nad
miastem lampę księżyca, cichnie gwar handlarzy, ostrożnie stąpaj zbłąkany
przechodniu po nielicznych chodnikach, bacz, by nie potrącić pogrążonych we
śnie nędzarzy. Śpią w brudzie ulicy, jak szmata rzucona do rynsztoku.
Przez dwa dni pławiliśmy się w upale nad brzegiem płowej rzeki, gdy na
główną ulicę Bagdadu wtoczył się biały od pyłu pustyni motocykl z przyczepką.
Litera D sugerowała przynależność państwową niemiecką.
Dwaj młodzieńcy z Halberstadtu, kierowca Siegfried Wenhaus oraz
pasażer przyczepki Hans Reichart, wyjechali z Berlina w trzy tygodnie po naszej
tam wizycie, jako specjalni korespondenci. Dziwnym zbiegiem okoliczności
obrali identyczną co my trasę, to znaczy przejeżdżają przez te same punkty,
zdążając do tego samego celu, jest jednak pewna różnica. Podczas gdy my
pchamy się uparcie lądem, zarówno szosą, jak i oślim szlakiem, nasi koledzy z
Niemiec podążają najkrótszą drogą lądem lub morzem, tak że na odcinku
BerlinBagdad zrobili o połowę mniej kilometrów. Będą pewno już dawno na
granicy Syjamu, gdy my korzystać będziemy z gościnności perskiej w
Teheranie. „Cel uświęca środki” i „kto pierwszy, ten lepszy” mawiają...
W glinianym miasteczku granicznym panuje nieznośny upał, przed
budynkiem celnym tłoczą się autobusy, czekamy już parę godzin na naszą kolej,
ale spokojnie, to dopiero początek. Urzędnik celny, bardzo uprzejmy
Chaldejczyk, nie robi rewizji, za to płynną francuszczyzną dopytuje się, co
mamy do oclenia, po czym wylicza przedmioty podlegające cłu. Zgodnie z
przepisami deponujemy broń, ale po chwili rodzi się nowy kłopot, okazuje się,
że musimy zdeponować dziesięć procent wartości naszego motoru, a na
pozostałe dziewięćdziesiąt procent musimy mieć gwarancję wystawioną przez
kogoś zamieszkałego w Persji. Tylko że my tu nikogo nie znamy. Co robić?
Sytuacja bez wyjścia!
Dziki wyjący tłum oblega motor
W końcu otrzymujemy pozwolenie, by jechać dwieście pięćdziesiąt
kilometrów do właściwego urzędu celnego w Kermanshah, skąd będzie można
porozumieć się z centralą w Teheranie.
Po południu następnego dnia wjeżdżamy do Kermanshah, miasteczka
przyczajonego pod niebotyczną skalną ścianą. Dziki wyjący tłum oblega motor,
mamy coś ze stu przewodników walczących o pierwszeństwo, ciągną, szarpią,
ktoś wyrywa mi papierosa z ręki.
W urzędzie celnym potwierdza się, że gwarancja obywatela perskiego jest
niezbędna. Każą nam czekać na decyzję z Teheranu, a ta może przyjść nawet za
miesiąc! Spędzić miesiąc w tej mieścinie? To byłaby okropność. Ślemy
telegram do poselstwa polskiego w stolicy z prośbą o interwencję.
Zapada noc, hotelu nie ma, policjant walczy z wyjącym tłumem.
Przychodzi inny i żąda podania adresu, pod którym spędzimy noc, w
przeciwnym razie będzie zmuszony zamknąć nas w areszcie. Za co, nie wiem.
Tego już za wiele! Doprowadzeni do pasji zajeżdżamy przed komendę policji,
zostawiamy motor przed budynkiem na odpowiedzialność komendanta, a sami
maszerujemy maleńką zaciszną uliczką do furtki w glinianym murze, za którym
skrył się kościół i plebania. Tam znajdujemy nocleg, opiekę, ukojenie nerwów
oraz poradę, jak uporać się z żądaniami urzędu celnego. Następnego dnia celnik
otrzymuje gwarancję podpisaną... przez nas samych. Możemy ruszyć w dalszą
drogę.
Czy dobrniemy do placówki w Teheranie? Tam mają czekać na nas
pieniądze z prasy, ale czy będą? Europejskie hotele nas zrujnowały, Turcja
pochłonęła resztkę skromnych oszczędności, na granicy syryjskiej stanęliśmy z
siedmioma zaledwie funtami angielskimi w kieszeni. Przejechaliśmy całą Syrię,
wydając jedynie dwa funty, to kraj niebywale tani, za jednego funta dotarliśmy
przez Irak do Bagdadu, a za dwa kolejne z Bagdadu do Teheranu.
Wkraczając we wrota poselstwa, mamy pieniędzy równo na cztery galony
benzyny, która w Persji jest tania jak melony, a te wszędzie można kupić za
bezcen. Niestety. Honorariów z prasy żadnych, za to odbieramy przekaz z domu
na kwotę dziesięciu funtów, która musi nam wystarczyć na dotarcie do
Bombaju. Co będzie dalej?
Każdy miły nawet odpoczynek z czasem zamienia się w udrękę. Gdy raz
już wpadłeś do Teheranu, to jak śliwka w kompot. Brak słów do opisania tej
gościnności. Chcesz po trzech dniach wyjechać? A dokąd się krewki podróżnik
śpieszy? Nagle mnożą się maleńkie trudności natury formalnej. Całe sześć
tygodni czekamy bezradni, a poselstwo polskie stara się załatwić wszystkie
niezbędne formalności i umożliwić nam jak najszybszy wyjazd. Góry z dnia na
dzień stają się coraz bielsze, aż pewnego dnia spostrzegamy, że zima przyszła,
złote pomarańcze i cytryny okryły białe czapy śniegu.
Gdy za oknami szaleje śnieżyca, Stach rusza na granicę Iraku po naszą
broń, wywalczoną z trudem przez trzy rady ministrów i sześć tygodni
oczekiwania. Zostaję sama. Przez tydzień trwa zawierucha, przez tydzień
czekam wieści, płaczę, gryzę paznokcie, rozpaczam i drżę ze strachu o życie
mojego chłopca. Widmo śmierci czai się każdej nocy w koszmarach sennych, aż
pewnego dnia ambasador angielski dostarcza świstek papieru, a na nim parę
słów:
„Halo, jestem w Hamadan, czekam na autobus do Karmanshah, jeśli nie
przyjdzie jutro, wrócę koło poniedziałku. Strasznie tęsknię. Stach” A więc żyje!
Wreszcie pewnej nocy materializuje się widmo Stacha na progu.
Pośród głuchej nocy rozdzwania się budzik, wydziera się jazgotliwym
brzęczeniem, wyszarpuje resztki snu. Półprzytomni zrywamy się z posłania,
składamy pościel, rozglądamy się jeszcze po pokoju, żeby niczego nie
zapomnieć, żegnamy wszystkie kąty sentymentalnym spojrzeniem, nieprędko
znów ujrzymy podobny zbytek. Dnieje, nie ma czasu do stracenia. Naciągamy
na grzbiet swetry, fufajki, kaftany, jest ich niestety za mało. Stach przenosi
tobołki i uwiązuje przy motorze.
Mahma, służący Pers, czeka już na posterunku, drzwi uchyla i częstuje
gorącą kawą. Poselstwo śpi jeszcze. Posilamy się na stojąco, robię zapasy na
drogę: chleb, owoce, jajka, masło, wczorajsze kotlety, wszystko to razem
starczy może na dwa do trzech dni skromnej przegryzki. Wkradamy się na
palcach do pokoju radcy, który śpi jak kamień. Wyszturchany, pożegnany
obdarowuje nas na drogę błogosławieństwem i butelką whisky.
Słońce nie wschodzi, jest chmurno i mży. Poprzez oślizłe błoto
roztopionego śniegu i biały opar mgły docieramy do mozaikowych wrót,
przeciskając się pomiędzy burymi osiołkami, wytaczamy się poza mury miasta.
Błotnisty szlak wiedzie pomiędzy gliniane przedmieścia, szeroką spowitą
mgłami doliną otoczoną pokrytymi lodem szczytami, na wirażach wiatr ścina
krew w żyłach, jest naprawdę zimno, twarze sine, z nosów cieknie, kurczę się w
wózku, by utrzymać w sobie resztki ciepła. Zakręt. Wciąż wyżej, chlapie mokry
śnieg pod ślizgającymi się kołami, blade słońce przebija się anemicznie przez
chmury. Widzieliśmy góry perskie jesienią, teraz mamy okazję poznać je zimą...
Około piątej po południu wdzieramy się na najwyższy punkt przełęczy.
Góry płoną u naszych stóp krwawą łuną zmierzchu, błękitna poświata kładzie na
bieli śniegu pastelowe cienie, ponad nami prześwietlone, przezroczyste jak
szklane ample15, różowieją, bledną, gasną...
Halo! Radio Warszawa, Wilno, Lwów, Kraków, Katowice i inne
rozgłośnie, tu mówi radio Teheran.
Halina i Stanisław Bujakowscy składają wyrazy wdzięczności dla
wszystkich placówek Rzeczypospolitej od Berlina do Teheranu, dziękując
każdej z osobna za pomoc, opiekę, gościnność i serdeczność, a także wszystkim
znajomym z podróży za to, że byli tak sympatyczni i życzliwi oraz wszystkim
przedstawicielom B.S.A. na szlaku za uczynność i uczciwe reperacje, z
wyjątkiem Hakkaka z Teheranu, który okazał się ostatnią szują, bo motor
oddany mu na wystawę trzeba było odbierać z policją i jeszcze miał tyle
czelności, że potrzebnych reperacji nie wykonał. Dziękują także wszystkim
bandytom i opryszkom za to, że nie obrabowali ich ani nie zabili, a także lwom,
tygrysom, hienom, szakalom, niedźwiedziom, wilkom, dzikom, żmijom,
skorpionom i szerszeniom, że nie życzyły sobie wejść z nimi w bliższy kontakt.
7 grudnia 1934 roku państwo Halina i Stanisław Bujakowscy wyruszyli w
dalszą podróż, ich trasa prowadzi przez przełęcz Firooz Kooh położoną na
wysokości 2500 metrów nad poziomem morza, Meched, Zahidan i dalej na
wschód. Jak donoszą nasi korespondenci, olbrzymie opady śnieżne
spowodowały zamknięcie drogi dla ruchu motorowego, od tygodnia
komunikacja na tym szlaku odbywa się wyłącznie na grzbietach wielbłądów.
Przebiją się czy ślad po nich śniegi zasypią? Insz Allach16. Oczekujcie z
niepokojem kolejnych wiadomości, pewnie dopiero z Bombaju.
WEŹ NAS, O SŁOŃCE!
Sypie śnieg puszysty, biały, miękki, iskrzący, wirują płatki rytmem
aksamitnej melodii. Mały motor tańczy na zamarzniętej skorupie, wdziera się na
szczyty, prześlizguje ponad przepaściami. Dwoje szaleńców walczy z zawieją.
Kukiełki, marionetki poruszane niewidzialną ręką, lalki na bezkresnym białym
polu śmierci. Wciąż przed siebie, nie poddać się, walczyć do ostatka. Zwalą się
w dół? Zamarzną? Kto zwycięży? Oni czy zima?
W Druskiennikach też pada śnieg, lampa z zielonym kloszem wisi
niziutko nad stołem, krąg światła złoci politurę starego jesionu, jest cicho, ciepło
i jasno. W długie ciemne wieczory najbliżsi czytają listy, strzępy papieru
przywiane znad piasków pustyni i zapylonych dróg Azji. Mama włożyła okulary
i czyta na głos. Tatuś siedzi obok i stawia pasjansa. Skrzypią kroki na śniegu,
hałas rozlega się w sieni, to przyszli goście, siadają wokół stołu i proszą, by
poczytać im korespondencję ze świata. Słuchają cały długi wieczór i wierzyć im
się nie chce, że panienka i ten Stasiek wędrują po dalekich krajach z bajki i
kinematografu. Tak niedawno jeszcze byli tu, tego lata widziano ich na ulicach
miasteczka, na Niemnie, w marcu, gdy przyszła wielka woda z roztopów,
wiosłowali przez aleje zatopionego parku, a tu chłopak przeleciał ulicami
miasteczka niczym huragan, machając najnowszym numerem „Świata”,
pokazywał wszystkim fotografie, no to przyszli do matki „wielkiej
podróżniczki”, by wypytać, jak tam jest, jak oni żyją w tych obcych krajach.
Czuwamy w namiocie pokrytym białą czapą śniegu
A jak żyją? Zaciskają odrętwiałe ręce, z całych sił wbijają paznokcie w
dłonie, wargi zagryzają do krwi, byle nie zasnąć, bo sen to śmierć. Który to już
dzień z rzędu, nie wiem. Zatraca się rachubę dni, poczucie rzeczywistości. Co
dzień pada śnieg i co dzień wyje wiatr z północy, szron osiada na twarzach i
ubraniu, pchamy naprzód, z jednej przełęczy w drugą, z wirażu do wirażu, byle
iść, byle nie stanąć. Góry coraz wyższe, niebotyczne, wyniosłe, szydzą pewne
swej potęgi. Co wieczór brylantowe szczyty i lodowce płoną wszystkimi
barwami tęczy, to blade strwożone słońce zabawia boga zimy, rzuca mu pod
stopy lodowe snopy bengalskich ogni z trwogi, by nie zakuł w kajdany, nie
uwięził w swym mroźnym lochu, pozwolił odejść przez kwitnące purpurą
dżungle ku białym piaskom pustyni, gdzie to ono jest panem i władcą,
bezlitosnym żarem zabija wszelkie życie. Weź nas, o słońce! Co noc, gdy
odchodzisz, czuwamy w namiocie pokrytym białą czapą śniegu, czekamy długie
godziny, aż powrócisz i bladym blaskiem wskażesz drogę. Bywają noce gorsze,
gdy nie pada śnieg, a dmie wiatr północny. Szarpie, skrzypi, wyje, zda się, za
chwilę porwie namiot i ciśnie nim w przepaść.
Robimy dziennie do stu kilometrów z przeciętną prędkością do
dwudziestu kilometrów na godzinę. Jedziemy tak wolno, że dynamo nie jest w
stanie naładować akumulatora, już od tygodnia nie mamy światła w reflektorze,
po ciemku układamy się do snu.
O czwartej nad ranem budzę się odrętwiała z chłodu w namiocie
srebrnym od szronu. Szarpię Stacha i piszczę, by zrobił herbaty, bo ja nie mam
siły. Ciepło maszynki roztapia szron nad naszymi głowami, z gorącą herbatą w
brzuchu zasypiamy i budzimy się znów zesztywniali o szóstej. Szalony wicher
szarpie namiotem. Stach jest zielony, trzęsie się cały z chłodu i od gorączki.
Znajduję w kieszeni dwa przymrożone jabłka, całe powietrze przepojone ich
zapachem. Na brezencie lodowa skorupa, trudno złożyć, sztywne ręce bolą,
popękane, napuchłe jak pomidory, boję się, że moje subtelne rączki nigdy nie
wrócą do formy.
Wypychamy motor na szosę, tam ładujemy rzeczy, około południa
opuszczamy wzgórza, wyjeżdżamy w szeroką dolinę. Owinięta we wszystkie
płaszcze kurczę się w anemicznych promieniach słońca, błogie ciepło powoli
wchodzi w kości. Jest dobrze. Stach po raz pierwszy od czterech dni ma suche
nogi. Nawet wiatr łaskawszy, bo dmucha w plecy, nie w twarz, wygania nas
precz z gór. Czasem przebłyśnie jaśniej słońce, jest coraz silniejsze, budzi
nadzieję, jedziemy na południe.
Owinięta we wszystkie płaszcze kurczę się w anemicznych promieniach
słońca
Po stokach gór, niczym gnomy z bajki, ześlizguje się gromada górali.
Kolorowe łachmany, serdaki, czapy kudłate, kilofy, rydle, fajki, przykucają
kręgiem wokół ogniska, miejsce dla nas robią, dłonie wyciągają do ognia,
drewnianą fajkę podają z ust do ust.
Dniem i nocą ciągną nieprzerwanym szeregiem karawany kudłatych
wielbłądów, brodaci poganiacze, Turkmeni odziani w baranie skóry zwołują się
przeciągłym krzykiem. Towarzyszy im wicher, płaszczy się, szarpie niczym
pies, wygrywa na sercach dzwonków tęskne melodie, zwycięską pieśń zimy.
W nielicznych wioskach zasypanych piachem pustyni mieszkają chłopcy
odziani w gunie malowane w pawie i barwne kręgi. Drogą maszeruje ślepy
dziad z gęślami w ręku, prowadzi go chłopię w barwnej świtce17 i haftowanym
serdaku. Dziad gra na gęśli, chłopię śpiewa, a dziewczynka tańczy, zasiadają
wokół długowłosi wieśniacy, wtórują, klaszczą, kiwają głowami, a mała tańczy,
brzęczy kastanietami, pokrzykuje. Zza wrót chaty spoglądają zazdrośnie kobiety
w długich pąsowych sarafanach18 i zawoju przezroczystym na głowie,
obwieszone ciężarem klejnotów i srebra. Jak w bajce.
Miejsce dla nas robią, dłonie wyciągają do ognia
Doganiamy karawanę prowadzoną przez trzech poganiaczy. Motocykl
wtacza się niezauważony w sam środek tabunu. Wystarczyło, że jedno ze
zwierząt przestraszyło się, by spłoszyć resztę karawany. Wielbłądy wierzgają,
kwiczą, kłusują, galopują, ślizgają się, gubią wiązki chrustu i juki. Przez kilka
godzin gnamy oszalałe stado przed sobą. Wielbłądy zmęczone, co raz któryś
wywraca się na śliskim błocie, jeden z nich wali się wprost na motocykl, Stach
w ostatniej chwili rzuca kierownicą w bok i tak lądujemy po uszy w rowie
pełnym wody. Ruszyć motor nie na nasze siły, Stach ma od dwóch dni gorączkę,
oboje jesteśmy zmarznięci i niewyspani, od trzech dni głodni. Po kolei mijają
nas wielbłądy, wreszcie zjawiają się poganiacze, spoceni, zziajani najpierw klną
po persku na czym świat stoi, następnie wyrażają wielkie zadowolenie, że
siedzimy w rowie, w końcu sumienie ich rusza i pomagają wygrzebać się na
drogę. W zamian obiecujemy poczekać godzinę, aż zbiorą wszystkie zwierzęta i
spędzą na pole.
Śliską wąską drogą, po mokrym śniegu, pochyłymi zakrętami pędzą w dół
lub z sapaniem pną się pod górę ciężarówki. Noc za kierownicą, zmęczenie,
opium, omroczenie, nieuwaga, każdego dnia któraś z maszyn spada w przepaść,
co krok natykamy się na żelazny trup maszyny, podarty, pogięty, żałosny. Przed
nami zator, ludzie kręcą się na skraju drogi, złocą się na śniegu zbryzgane krwią
pomarańcze i mandarynki.
Co krok natykamy się na żelazny trup maszyny
Wybieramy pokój na trzecim piętrze, zawsze lepiej być na górze w razie
katastrofy. Izba skromna, mocno przewiewna, na szczęście jest piec w
korytarzu, można pogrzać się, kiedy ochota.
Następnego dnia udaję się na zwiedzanie miasta. Kręcę się wokół
mozaikowych wrót, które wiodą na rynek przed złotym kopulastym meczetem,
gdzie leży święty Reza Khan. Odpychają, przepędzają kamieniami niegodną
tego miejsca kobietę giaura, unoszę więc dumny kark i kieruję kroki wzdłuż
rynsztoku. W Mechadzie jest jeden, długi i kręty na całe miasto... Nic
ciekawego? Wręcz przeciwnie! Można nad rynsztokiem spędzić długie godziny,
nie nudząc się ani chwili. Niedyskretnie o tym opowiadać? Ale trzeba, bo może
za parę lat tylko stare nianie małym Persom będą opowiadały dziwy o tym, jak
to dawniej bywało.
Kręcę się wokół mozaikowych wrót, które wiodą na rynek
Przez całe miasto płynie strumień środkiem jezdni lub dwa bokami, gdy
ulica szeroka. Każdy Pers jako mahometanin bardzo nabożny i fanatyczny musi
umyć się przepisową liczbę razy dziennie. Robi to w rynsztoku! Obok kobieta
jego szoruje garnki lub wodę czerpie do picia, inna pierze bieliznę, wyżej ktoś
spełnia małą potrzebę fizjologiczną lub myje się po ważniejszej, bo papieru w
Persji jak na lekarstwo, prowadząc jednocześnie przyjazną pogawędkę z jakimś
czyściochem, który szoruje zęby i spluwa naturalnie z powrotem na ulicę. Tak
na przestrzeni wielu kilometrów biegnie oś życia perskiego miasta. Jedynie
zwariowani cudzoziemcy każą sobie przywozić wodę z poselstwa angielskiego,
dokąd prowadzą rurociągi z gór, płacą za beczułki jak za złoto, a Pers woziwoda
zarabia.
Przed Quain motor grzeje się i przestaje oliwić. Niedobrze, urwał się
wałek napędowy, a na dodatek urwany aluminiowy kawałeczek roztopił się.
Pchamy, toczymy się wolniutko po pochyłości, wreszcie napotykamy trzy wozy
ciężarowe. Kierowcy Ormianie wiozą do Indii drobny jak mąka biały mak -
opium. Serdeczni, mili, uczynni upierają się, że nam pomogą, kręcą głowami,
kombinują, w końcu wymyślili, jak zmontować pompę: przy wózku zamocowali
bańkę z oliwą, w denko wlutowali wentyl od dętki, ja trzymam pompę i
wtłaczając powietrze do bańki, wypycham oliwę do motoru... niezgorsze
zajęcie, przynajmniej będzie cieplej w dłonie.
Praca przy motorze trwa dobrych kilka godzin, mrok tymczasem zapada,
nasi nowi przyjaciele postanawiają nie opuścić nas aż do granicy. Rusza mała
karawana, trzy wozy i motor. O trzeciej nad ranem nieprzytomni ze zmęczenia
docieramy do Birdżant. Siadamy wszyscy na przypiecku, popijamy czaj z
samowara, zajadamy ser, kartofle i podpłomyki, rękoma, wszyscy z jednej
miski.
W Zahidan, glinianym pustynnym miasteczku znajdujemy budynek
konsulatu brytyjskiego. Służący Hindus otwiera drzwi i prosi za czekać, bo
sahib udał się na spacer, pewnie wkrótce wróci. Zapadam w klubowy fotel przed
kominkiem. Ogień trzaska, niski stół zarzucony pismami, na nim butelka
whisky, nad głowami bambusowy sufit, na kamiennej podłodze perskie dywany,
na kominku i biurku fotografie oraz... karty świąteczne, przecież Boże
Narodzenie za trzy dni! Tak cichutko, ciepło i zacisznie. Wkradliśmy się w
cudze wnętrze i przyczajeni czekamy. Mam dużą tremę. Od tego, jakie będzie
przyjęcie, zależy nasz wjazd do Indii, pozwolenie na broń, informacje drogowe i
tyle innych drobiazgów. Nie wyglądamy ani cywilizowanie, ani nawet
przyzwoicie, jedyną nadzieję na dobre przyjęcie przez gospodarzy daje gruby
list polecający z poselstwa w Teheranie.
Czynię domysły, czy konsul żonaty. Stach wysuwa czubek nosa z głębin
fotela i powiada, że nie, bo fotele mają wyłamane sprężyny, a kanapa wygląda
jak najdziksza przełęcz górska. Jestem innego zdania, na dowód wskazuję biały
sweter suszący się przy ogniu... nasze domysły przerywa warkot silnika. Ze
śmiechem i radosnym hello wpada do pokoju maleńka, ruda istota i duży
roześmiany chłopiec.
Formalności konsularne? Jutro. Najpierw gorąca herbata. Pani Jane każe
sprowadzić nasze graty z garażu i przygotować gorącą kąpiel z mydłem.
Przymykam oczy z rozkoszy. Siadamy do obiadu przy nakrytym stole, tyle dań,
a potem w dużym jasnym pokoju z ogniem na kominku. W sypialni czeka łóżko
z białą pościelą i włochatym prześcieradłem, jak w domu. Może tak właśnie
czują się żołnierze, wracając z frontu na parodniowy urlop?
NOC WIGILIJNA
24 grudnia 1934 roku.
Motocykl ustawia się w szeregu kilkunastu ciężarówek. Wciąż zjeżdżają
się kolejne, przed budynkiem celnym zbiera się karawana maszyn, pod zbrojną
strażą pójdą razem przez pustynię, na której żyje harde, bandyckie plemię
Beludżów. Patrol za patrolem gna w pustynię, tam wre bitwa, banda zbrojnych
Beludżów przekroczyła granicę.
Stach załatwia sprawy celne. Siedzieć w wózku zimno i nudno, gramolę
się więc i wylewam wodę z butów, wykręcone pończochy wieszam na
bagażniku, poprawiam rzemienie na tobołkach. Podchodzi szofer we włochatej
czapie i wszczyna rozmowę łamaną angielszczyzną. Ma na imię Mohammad
Azim Khan, jest Afgańczykiem i wraz z kilkoma przyjaciółmi Assurami jedzie
w karawanie. Tak się jakoś zgadało, że będziemy się w drodze trzymać blisko
siebie, a w razie potrzeby Assurowie pomogą, w końcu wszyscy jesteśmy
cudzoziemcami w Persji. Assurscy przyjaciele ładują cały nasz zapas benzyny i
walizkę z ubraniami na ciężarówkę, byśmy mogli jechać zupełnie odciążeni, a
mój chłopiec coś nie wraca, ruszam więc na poszukiwanie do urzędu celnego.
Ogromna postać Afgańczyka w białych szarawarach, pomadkowo
różowym kaftanie i włochatej czapie wypełnia całą niemal izdebkę, podana
uprzejmie dłoń ginie zmiażdżona w serdecznym uścisku brunatnej łapy. Jak się
okazuje, formalności celne polegają tu na wspólnym wypiciu herbaty z
mlekiem, nic nie obchodzi oficera paszport ani co wieziemy, ale szczerze i
gorąco odradza nocną jazdę przez pustynię.
Dziś jest wyjątkowo niespokojnie, w odległości mili od posterunku
bandyci napadli i skonfiskowali wóz z ładunkiem herbaty, szofera rozebrali do
naga, jedynie czapkę i dokumenty mu zostawili.
- Wszystko na nim moje.
Szerokim gestem wskazuje skuloną w cieniu postać Persa grzejącego bose
pięty przy palenisku. Coś tam mamrocze w ogień, opowiada, wzdycha, kiwa
głową.
Przez otwarte drzwi zagląda noc, bucha gwar, migotają światła, szoferzy
wypełniają izbę, każdy chce ujrzeć ofiarę napadu, porozmawiać, jak to było, gdy
szedł goły przez pustynię? Naradzają się, niezdecydowani, jechać czy nocować?
Boją się, nikt nie ma broni. Pokazujemy swoją, zachęcając do jazdy, jednak
trudno ich przekonać, że nocą bezpieczniej niż za dnia, że tamci dostali po
skórze, że zmęczeni bitwą śpią, że mamy aż trzy sztuki broni i zapas naboi, że w
razie potrzeby można bronić się długo, łowić reflektorami cel na pustyni.
Oglądają karabin, radzą jeszcze, w końcu podejmują decyzję.
Ruszamy, zamieszanie, pośpiech, szoferzy dopadają swoich maszyn.
Hałas kilkudziesięciu motorów zapuszczonych równocześnie rozlega się pośród
nocy, na każdy wóz wdrapuje się żołnierz z bronią w garści. Karabin w ręku,
nagan na kolanach, Mohammad Azim Khan dostaje rewolwer, Stach kopie co sił
i jazda! Jeszcze tylko wołanie władzy rozlega się pośród mroku:
- Strzelać celnie i nie czekać wyzwania, a walić w każdy ruchomy cień
dobrze!
Piętnaście samochodów i jeden motocykl ruszają w pustynię, w mrokach
nocy rozwija się długi wąż w czerwone cętki, tylne latarki wozów majaczą jak
błędne ogniki. To nasza choinka bożonarodzeniowa. Widziadlany, ogromny,
pokraczny cień motoru przesuwa się drgającą plamą po wyboistym szlaku w
blasku reflektorów innych maszyn. Światło nam gaśnie, zatrzymać się, naprawić
nie sposób. Azim światłami reflektora oświeca drogę dla siebie i dla nas
jednocześnie. Gnamy jak opętańcy, bez wytchnienia, bez przerwy, sen klei
powieki, liczę czas. Jest pięć i pół godziny różnicy, w domu ubieracie teraz
choinkę, może zapala się pierwsza gwiazda na niebie. Od czoła słychać krzyk...
ktoś kryje się w cieniu, cała karawana staje, formując zwarty czworobok. Stach,
Azim, jeszcze jakiś szofer biegną zbrojni. Rozlega się strzał... cisza. Znów
strzał. Tamaryszki chyboczą się suche, sylwetkowe, bezmowne. Gnamy dalej.
Przy umarłym torze błyskają światła, są ludzie, jest życie, Beludżowie z pustyni
założyli stację dla szoferów karawan. Otaczają wózek, śmieją się, klaszczą w
ręce, pokazuję na karabin, że ja też bandu jak oni. Na stojąco popijamy gorącą
herbatę, palimy papierosy, my, to znaczy ja i cała chmara kilkunastoletnich
łobuzów. Znów gnamy... znów liczę czas... widzę stół wigilijny, dużą choinę,
bliskich za jasnym stołem, a za oknami śnieg. Ciepło i zacisznie. Dzielicie się
opłatkiem, myśląc o nas, bielą się dwa puste nakrycia przy końcu stołu...
Karabin zaczyna ciążyć, sen morzy, przód karawany znika w pustyni. Gnamy.
Hubert pewnie szaleje już pod choinką, cóż przyniósł mu święty Mikołaj w tym
roku? Stach ostatkiem sił trzyma się kierownicy, tłukę głową o boki wózka,
budzę się, znów zasypiam.
Piętnaście samochodów i jeden motocykl ruszają w pustynię
Przed nami wyłania się kolejna umarła stacja, kiedyś nazywała się
Warwick. Z trudem wtaczamy motor na zamknięty dziedziniec, wszyscy walą
się pokotem na cementową podłogę. Jest trzecia rano 25 grudnia... u was jeszcze
płonie choinka.
Po paru zaledwie godzinach wytchnienia podrywamy się pośpiesznie. W
mroku przedświtu rozpaczliwie zimno i ciemno, na łapucapu wrzucam pościel
do wózka, nie ma czasu nawet na złapanie kawałka chleba, samochody już
ruszyły.
Około siódmej słońce wygląda zza gór, rozpromienia białe piaski,
rozwiewa bezpowrotnie najdziwniejszą noc wigilijną w naszym życiu.
NA SŁONEJ PUSTYNI
O godzinie pierwszej stajemy w Nok Kundi. Zaoferowano nam pokój na
stacji kolejowej, czy raczej w drewnianym baraku, ale strasznie dużo tam much,
rozbijamy więc namiot obok toru na piasku. Stach wraca z bazaru obładowany,
przyniósł biskwity, kompot z ananasa, marmoladę, angielskie papierosy, jak ja
dawno nie paliłam dobrych papierosów. Oto nasza spóźniona o dzień wigilia.
Z rozrzuconych pośród piasków chat zbiega się cała ludność osiedla,
serdeczni, zainteresowani, dociekliwi, wypytują jak, skąd, dokąd. Całe
popołudnie przesypiamy w nagrzanym namiocie, bez przykrycia. Jest ciepło,
wręcz gorąco. Dzieci, kury, cielęta bezustannie kręcą się w pobliżu, dosłownie
zaglądają przez okienko. Mrok zapada. Stach śpi jak kamień, wstaję, przecieram
oczy i udaję się do urzędu, by wypić jeszcze jedną herbatę z naszymi
kompanami, raz jeszcze podziękować Azimowi za pomoc i opiekę na piaskach.
Za zasłoną z worka i maty biorę ciepłą kąpiel w bańce od benzyny. Wodę
raz na tydzień przywozi pociąg z Quetta, mimo to bez większych wyrzutów
sumienia, acz wzruszona szerokim gestem gościnności, szoruję się od stóp do
głów. Już umyta przyjmuję wizyty namiotowe. Dla zgubionego w piaskach Nok
Kundi jesteśmy nie lada sensacją, wciąż ktoś zagląda podziwiać nasz ruchomy
dom.
Pociąg przywozi złe wieści. Z gór zeszły ogromne rzeki, całą pustynię
zalała woda, nawet tor kolejowy w paru miejscach przerwała. Całe Nok Kundi
odradza nam szaleństwo pchania się motorem na wschód, wszyscy namawiają
na przejazd koleją. Co robić? Bilet kolejowy kosztuje czternaście funtów, my
mamy pół jednego. Skoro wszak przebyliśmy tyle tysięcy mil, nie cofniemy się
przed trzystoma milami bezdroża. Za sto mil na stacji Dalbandin ma być woda,
jedzenie i ludzie, za dwieście pięćdziesiąt mil benzyna. Przejedziemy! Pakuję do
wózka trzy paczki biskwitów, puszkę ananasa, dwa słoiki marmolady, osiem
podpłomyków, sześć jaj, trzy butelki i dwulitrową bańkę wody. Chyba
wystarczy na półtora dnia?
Nasza decyzja wprawia miasteczko w podniecenie, oto pierwszy
motocykl, który odważa się ruszyć poprzez słoną pustynię i to w porze
deszczów. Znajomi i przyjaciele, czyli w zasadzie wszyscy mieszkańcy Nok
Kundi, żegnają nas niczym straceńców idących na pewną śmierć. Na wszelki
wypadek powiadamiają wszystkie stacje o naszym wyjeździe, będą nas szukać
w razie nieszczęścia. Pożegnania, ostatnie porady na drogę. Gdy ruszamy, jest
już po dziesiątej.
Na przestrzeni pierwszych dwudziestu mil nie spotykamy żadnej
przeszkody, szlak znaczony małymi kupkami kamieni wiedzie wzdłuż toru,
przecinamy łańcuch diun19 o tak twardej skorupie piasku, że nawet ślad za nami
nie pozostaje. Śmiertelna pustka, ani ptaka, ani zwierza, ani człowieka. Z gór
rzeki idą, ogromne, duże, małe, mniejsze. Stach kluczy, robi objazdy i wjazdy.
Pomagam mu wybrać drogę, szukam suchego podłoża, łagodniejszych brzegów,
podpycham.
Kilometr zaledwie dzieli nas od Dalbandin, widzę stację od paru godzin,
ale jak na złość tu właśnie Beludżowie przekopali rowy aż do toru, złapali wodę
z gór i orzą wielbłądami w lepkim błocie. Nikt nie zwraca uwagi na motor, który
ślizga się na sztywnych kołach, brnie, grzebie, wreszcie staje na dobre. Pcham,
klęcząc, leżąc, siedząc, ryjąc nosem, nogi uciekają, a motor tańczy. Po paru
godzinach walki przepychamy. Gnamy dalej. Czerwona kula słońca wtacza się
za diuny, błękitny mrok osnuwa białe piaski, liliowe placki błota i namiot
wtulony w płowe tamaryszki.
Budzi mnie pierwszy blask słońca i przeciągły leniwy ryk lamparta.
Musiał drapieżnik zwęszyć nieproszonych gości. Otwieram namiot, Stach
ostrożnie wysuwa lufę karabinu. Wyglądamy. W krąg obozowiska znajdujemy
ślady pazurzastych łap na piasku, zwierza jednak ani widu. Jeszcze raz ryk
niesie się od strony gór i zamiera, niczym groźba i ostrzeżenie: Nie ważcie się
iść dalej!
W południe ostatecznie gubimy drogę. Pagórki coraz wyższe, przed
godziną widziałam jeszcze wyraźnie słupy telegraficzne z lewej strony, a może
to tylko złudzenie, powinny przecież być po prawej. Siadam na piasku. Stach
rusza na poszukiwanie toru. Długo nie wraca, w końcu widzę go, idzie
chwiejnym krokiem i wali się na piasek. Nie znalazł. Może mnie się uda.
Zagłębiam się w diuny, wspinam na szczyt pagórka, staję na skraju szeroko
rozlanej wody. W dali po drugiej stronie dostrzegam linię toru, a więc jedzenie,
zbawienie, życie, a może to znów tylko miraż? Jak się tam dostać? Którędy?
Wędruję skrajem rozlewiska, na próżno staram się obejść, by znaleźć drogę
powrotną do motoru. Kompletnie tracę poczucie kierunku. Wołam, echo łapie
mój krzyk i wielokrotnie odbity o skały porzuca w białym piasku. Cisza. Wołam
znów, chyba po krańce widnokręgu głos mój niesie. Słyszę gwizd Stacha. Przez
splątane tamaryszki i lotne piaski brnę w jego stronę, grzęznąc w błocie. Nawet
głowy nie podniósł, by mnie powitać.
Orzą wielbłądami w lepkim błocie.
- Myślisz umierać? - pytam. - To szkoda, bo ja drogę znalazłam.
Chłopiec, chwiejąc się, wsiada na siodełko i rusza moim śladem.
Wskazuję przejazdy, skaczę, biegnę, zatrzymuję, posuwam się po
poprzednio odbitych śladach stóp, trop jest podwójny, mój i pazurzastych łap
lamparta, zwierz idzie za nami. Rozglądam się nerwowo, na próżno, nawet
gdyby siedział za najbliższym tamaryszkiem, nie dostrzegłabym, nie sposób
odróżnić. W mdłej poświacie słońca wszystko zlewa się z tłem, wystarczy
odejść o parę kroków w bok, by zginąć, stracić poczucie czasu, miejsca,
kierunku, zdaje się, że nigdy tu nie byłam, ale mój ślad widzę na piasku.
Taszczymy motor aż na brzeg wody. Stach usiłuje prowadzić skrajem
diun, ale piaski okazują się zbyt grząskie. Wtedy zaszeleściły krzewy, wyłoniło
się bosonogie zbawienie, spojrzało na wodę, na nas, na motor i od razu pojęło
sytuację. Brunatne pięty zamlaskały w błocie, warknął popchnięty motor,
pobiegł przez wodę Baludż, za nim Stach z ręką na kierownicy i ja z tyłu, to
pchając co sił, to czepiając się bagażnika. Przemy w trójkę, rzucamy pod koła
fartuchy z blachy, gdy maszyna grzęźnie, w końcu stajemy na suchym pagórku
białego przejazdu.
- Pani, haipani. - Baludż zatacza ręką krąg po pustyni, chwyta monetę w
locie, mruczy, że mało, i znika jak cień. Znów zostajemy sami.
Pośród bezkresnej tafli rozlewiska sterczy samotna grobla toru.
Ustawiony pod kątem motor idzie wolniutko, nasyp rozmiękły, podmyty,
wreszcie znajdujemy wysepkę dość szeroką, by rozstawić namiot.
Tyle wysiłku, a przebyliśmy raptem dziesięć mil. Stach spragniony,
głodny, półżywy ze zmęczenia znów majaczy w gorączce.
Za kilka mil musi być stacja, może będą i ludzie. Zatykam nagan za pas,
chwytam kosz, butelki i wędruję środkiem toru, licząc kolejowe podkłady,
wokół woda, w bagnie pustynnym tonie słońce, mrok szarą płachtą opada, gasi
barwy. Majaczy w oddali budynek i samotne drzewo. Mijam biały słup milowy,
162 mila od Quetty (jakże jeszcze daleko!) i podchodzę do stacji... cisza. Nikt
nie zapala świateł, nikt nie wybiega, by powitać przybysza. Wchodzę na
podwórze, wołam, ale cisza dzwoni, szczur szmyrga spod nóg, z łopotem
zrywają się ptaszyska. Uciekam.
Pośród bezkresnej tafli rozlewiska sterczy samotna grobla toru
Noc nastaje. Wlekę zmęczone nogi za sobą, ciąży pusty kosz, nagan,
czuję wyraźnie, że ktoś idzie obok mnie, czai się w ciemnościach. Znów tracę
poczucie odległości, każdy krzak wydaje się podobny do namiotu, aż wreszcie
wpadam na sznury i śpiącego Stacha. Nabieram wody z kałuży, popijamy
herbatę o wyglądzie kawy z mlekiem i tłustym smaku gliny.
O świcie słaba z głodu z trudem zwlekam się z posłania. Stach w gorączce
już od tylu tygodni sił nawet nie ma, by głowę podnieść. Pijemy słoną wodę pół
na pół z błotem pustyni i jemy maleńkiego biskwita, to już naprawdę ostatni.
Żując okruszynkę, marzę, by wyogromniała w ustach w duży bochen chleba.
Sprawdzam stan zapasów, mamy jeszcze dziesięć papierosów i butelkę
czerwonego wina, jeszcze z Konstantynopola, jakże mnie wtedy krępowało
przyjęcie u ambasadora, a dzisiaj, kto wie, czy wino nie ratuje Stachowi życia,
mocny łyk stawia go na nogi. Wstaje i rusza w stronę gór szukać drogi. Brnie
przez wodę, zapada się po kolana, sylwetka oddala się, niczym figurynka,
ruchomy punkt, zaciera się, znika. Klapię obok motoru i patrzę bezmyślnie na
ten bezkres przeraźliwy, czarne sylwetki skał, dłuży się czas... dzień wyzłocony
słońcem, taki śliczny, świat taki szeroki. Długo czekam w samotności, aż
wreszcie punkcik poruszył się pośród tafli wody, przybliża się, ledwo pełznie.
Chwytam wino i biegnę na spotkanie. W górach drogi nie ma. Musimy pchać
dalej torem. Mijamy stację, gdzie byłam wczoraj, dostrzegamy po prawej stronie
toru suchy płat pustyni, przerzucamy więc motor przez szyny, podkładając
kamienie. Stach rusza pełnym gazem, ale koła żłobią ślady coraz głębsze.
Biegnę, wołam:
- Stój! Wracaj! Stój!
Nie słyszy. Stało się, rozpędzony motor grzęźnie po osie w śliskiej glinie.
Nie dopadnę, już za późno. Stach pcha co sił, motor dławi się na pierwszym
biegu, krztusi i milknie, chyli się na bok niczym tonący okręt i pogrąża coraz
głębiej, już tylko głowice cylindrów wystają z mazi. W miejscu, gdzie przed
chwilą błoto jedynie oblepiało nam buty, grzęźniemy po kolana. Klęcząc,
pokaleczonymi do krwi rękoma i łopatą złamaną jeszcze w Persji odgarniamy
glinę. Odpoczywamy, leżąc w błocie, po czym wpychamy blachy pod koła i
podejmujemy jeszcze jedną próbę wyrwania się na pełnym gazie. Na próżno.
Cała trójka pada bez sił. Zapada zmrok. Kładziemy się spać w błocie obok
motoru. Zimno i mokro. Całą noc dręczą mnie koszmary, widzę motor tonący
coraz głębiej, znikający pod powierzchnią, tylko parę bąbelków wyskakuje, już
po wszystkim, pustynia zamyka się nad nim nieodwracalnie.
Jeszcze przed świtem rzucam pierwsze spojrzenie w stronę maszyny.
Sterczy żałośnie pochylona na bok, ale stoi. Drapiemy stężoną mrozem ziemię
pazurami, kopiemy łopatą zmarzniętą glinę, prędko, prędko, nim wzejdzie
słońce. Zrzucamy resztki bagażu wprost w błoto. Gaz i pchamy! Drgnął i
zachybotał się w głębokim dole. Prędzej! Nie ma chwili do stracenia, wpycham
pod koła suche krzewy, blachy wyciągnięte przed motor, Stasiek wparty nogami
w lepką glinę nagina plecy w łuk, na bladej zarośniętej twarzy sine
nabrzmiewają żyły, występują krople potu, czy wytrzyma? Pcham z tyłu, motor
pluje spalinami, chlapie lepką mazią w oczy, nogi ślizgają się, uciekają, padam.
Całą siłą i własnym ciężarem rzucona naprzód pełznę na kolanach, w ten sposób
daję większy opór. Jeszcze raz drgnął, jeszcze raz napieramy. Wyskoczył! Stach
pędzi uwieszony kierownicy, przeskakuje zdradzieckie bagno, biegnę za nim
półprzytomna, gubiąc łzy radości po drodze, zapominam o głodzie, o tym, że nie
wiadomo kiedy dobrniemy do osiedli ludzkich. Dla uczczenia zwycięstwa
wypalamy dwa ostatnie papierosy.
Zbieramy rozrzucone rzeczy, pakujemy motocykl i windujemy na nasyp,
w tym miejscu szerszy i twardszy. Siadam na brzeg zewnętrzny wózka, by
zachować maszynę w równowadze, wózek skacze po wystających z piasku
podkładach, ale trzymam się i milczę. Nie czas na szukanie wygodnych pozycji.
Wokół bezkresna woda, po południu wyłania się na horyzoncie budynek
stacji, przed nim jednak tor zalany wodą na przestrzeni dwustu, może trzystu
metrów. Stajemy bezradnie. Stach przechodzi przez wodę tam i z powrotem,
badając grunt.
Stacja opuszczona i martwa, otwarte drzwi skrzypią żałośnie na
pordzewiałych zawiasach. Stach podważa jedne odrzwia, wyłamuje drugie,
deski są grube i ciężkie, składamy je razem i dźwigamy nad wodę. Kładziemy
drzwi na powierzchni wody, Stach przetacza motor i hamuje. Teraz podkładam
drugie drzwi, motor przechodzi. W ten sposób, zapadając się po kolana, po pas
w wodę, ślizgając się po ruchomych kamieniach, ciągniemy maszynę. Deski
nasiąknięte wodą wymykają się z dłoni, spadają na nogi, przygniatają palce. Po
kolei zrzucam części garderoby, zaczęłam w kożuchu i podwiniętych spodniach,
już w połowie rozlewiska mam na sobie tylko trykoty. Słońce zachodzi. Ból
skręca kiszki, mdli. Czyżby i w sylwestrową noc groził nam głód?
Zapada gęsty mrok, tor rozszerza się, mruga coś z daleka, to światło
semafora, widzimy poruszające się w oddali sylwetki. Żywa stacja! Czyżby
Padag Road? Czyżbyśmy byli zbawieni?
Po chwili otacza nas gromada ludzi, wyciągnięty jak struna policjant
prezentuje broń, składa w swoim narzeczu meldunek, w gardle dławią łzy
wzruszenia, wiedzą o nas, czekali, telefonują teraz we wszystkich kierunkach.
W przestronnej izbie płonie ogień na kominku, wygodny drewniany fotel
zaprasza w swe objęcia, czeka już woda do mycia, ale to nie wszystko,
przynoszą gorące placki chleba i coś smażonego na patelni, sądziłam wpierw, że
grzyby, a to jajka przyprawione pieprzem, świetne w smaku. Opchani do syta
grzejemy się przy ogniu. Beludżowie wsuwają się bezszelestnie, sandały
zostawiając u progu, siadają na ziemi, dłonie wyciągają do ognia, wpatrują się w
przybyszów. Ktoś podaje paczkę papierosów. Żołnierski papieros w zębach,
pełen brzuch, sucho i ciepło. Jesteśmy w raju. Posiedzieli cichutko i wymknęli
się tak jak przyszli, niepostrzeżenie. Oczy same się zamykają, zasypiam,
zatracam poczucie miejsca, przestrzeni, zapadam w nicość, przez sen słyszę
przeciągły śpiew modlitewny dobiegający zza ściany...
Jest dwunasta w nocy. W sercu strasznej pustyni tylko we dwoje, bez
pieniędzy, przyjaciół, dobrze choć, że niegłodni, wypijamy po łyku wina.
Szczęśliwego Nowego Roku. Jaki on będzie?
MOŻE I MY ŻYLIŚMY PODOBNIE
1 stycznia 1935 roku.
Niebo powleczone ciemnymi chmurami. Pieniędzy po zapłaceniu za
wszystko na stacji zostaje nam dwie annah20, do tego dwa placki pozostałe od
śniadania i sześć papierosów, benzyny na piętnaście do szesnastu mil, nie
więcej. Wiemy, że nie dociągniemy do odległego o trzydzieści mil Nushki,
gdzie jest benzyna, ale wierzę, że jakoś to będzie, chcę jechać dalej bez względu
na to, co nas czeka, Stach proponuje czekać tydzień na następny pociąg.
Zwyciężam. Podejmujemy ryzyko szaleńców.
Przejaśnia się. Ruszamy torem. W szczerym pustkowiu kończy się
benzyna. Motor na pierwszym biegu wyżłopał wszystko. Pchamy krok za
krokiem, odpoczywając co kilkadziesiąt metrów. Jedna mila, druga, trzecia, pod
słupem sto dziesiątej mili od Quetta opadamy z sił. Przejechaliśmy trzy mile w
pół dnia.
Rankiem słońce złotym blaskiem zalewa bezkres piasku. Pchamy znów
motor, gdy doganiają nas z brzękiem robotnicy drogowi na wagonetce. Wpierw
pomagają nam pchać, ostatecznie wpadamy na pomysł uwiązania motoru do
wagonetki. Udało się! Przystojne, zdrowe chłopaki o brunatnych twarzach i
jasnym połysku oczu pracują po dwóch przy każdym lewarze, fantazyjnie
związane turbany pochylają się w rytm pracy, a wagonetka brzęczy i toczy się
torem przez białe piaski rozmigotane wodą i słońcem. Wszyscy bawimy się
kapitalnie, jeden z robotników i Stach biegną za motorem, podpychając w razie
potrzeby.
Zbliżamy się do Mall, plączemy się w siatce torów, jest ich tyle, przez
każdy trzeba przerzucić maszynę. Znów otaczają nas przyjaźni ludzie, bierzemy
benzynę i informację o drodze do Nushki. Młody Hindus w ubraniu europejskim
tłumaczy, że parę dni temu jechał tam rowerem, że droga jest zła, dwie rzeki
rozlały, wszędzie błoto, wodę miał wyżej kolan.
Decydujemy się jechać jednak do Nushki. Jest tak niedaleko, będziemy
tam przed nocą. Pustynia zaludnia się, mijamy chaty, pola uprawne, rozhukana
rzeka pędzi bystro po dnie kamienistego poszarpanego łożyska, bierzemy ją
zygzakami. Wyskakuję z wózka, zdejmuję buty, zawijam spodnie i marsz do
wody. Na dnie duże ruchome kamienie, prąd zbija z nóg, lodowata woda pali
skórę do bólu. Motor grzęźnie w rozmokłej glinie, ślizgają się koła, ani w tył,
ani w przód, zaczynam płakać, teraz już wiem, że jeszcze co najmniej jedną noc
będę spała w tym błocie. Stach poruszony mymi łzami zaczyna pchać. Półżywi
znajdujemy jakoś suchą drogę, szukamy objazdu, wspinamy się pod górę. Z
daleka w złotej poświacie zachodu wyłania się miasteczko. Obrośnięci, brudni,
oblepieni błotem, obdarci, głodni jak psy, ale dumni, bo zwyciężyliśmy śmierć i
słoną pustynię, w której zdradliwe piaski nasz W 19-484 (PL) ważył się
zapuścić jako pierwszy motocykl w historii, 2 stycznia 1935 roku wjeżdżamy do
Nushki. Czuję zmęczenie, bezsilnie zapadam w głąb koszyka. Serpentyną
podjeżdżamy do mostu zwodzonego, stajemy u bram, rasowe pieski całym
stadem biegną nam na spotkanie, gospodarz wita nas od progu z serdecznością.
- Już od pięciu dni czekamy was z niepokojem!
W błękitnym cieniu lamp przy kominku siedzi wysmukła złotowłosa pani,
po chwili brudna jak jestem tonę w klubowym fotelu ze szklanką gorącego ginu
w ręku i tureckim papierosem w zębach, dwa cockerspaniele moszczą się na
mych kolanach. Wykąpani, przebrani w czyste, pożyczone od gospodarzy,
ubrania siadamy za stołem, jarzą się świece, złote płomyki ślizgają się po
politurze drewna, koronkowych nakryciach, srebrach i kryształach.
Po kolacji wślizguję się z zachwytem pod nieskazitelnie czystą pościel, a
tam czeka mnie niespodzianka - pęcherz z gorącą wodą. Miłośnie przytulam go
do pełnego brzucha i żądam wyjaśnień od Stacha:
- Skąd ja tu się właściwie wzięłam? Czy to ja godzinę temu tonęłam w
błocie na pustyni?
Wstajemy czyści i wypoczęci, czujemy miękką, ciepłą, jedwabną pościel
we wszystkich kościach. Rozkoszy nieba i domu z dwoma łazienkami, gdzie
wanna gorąca czeka cię rano i wieczór, woda do golenia także, gdzie przez cały
dzień stoi dzbanek wrzątku pod watowanym taftowym kapturkiem, a w dużym
jasnym pokoju do twojej dyspozycji miękkie łóżka, woda z sokiem i papier
listowy, gdzie rano bezszelestnie materializuje się przed zaspanymi oczyma
służący z tacą w ręku, a na niej herbata, ciasteczka, owoce.
Przez ostatnie tygodnie studiowałam rude odcienie brody mojego Stasia,
teraz triumfuję, musi się ogolić. Oboje mamy poetyckie długie włosy,
wyglądamy jak dzieci pustyni, może dlatego wśród spotykanych na słonych
piaskach banduków miałam tak wybitne powodzenie, wprost pożerali mnie
wzrokiem, a ja czekałam z naganem, aż któryś mnie porwie na wielbłądzie i
ukryje w pieczarze skalnej, jakież to byłoby romantyczne, niestety żaden nie
wpadł na ten genialny pomysł.
O dziewiątej i pół dymiąca owsianka z żółtym cukrem i mlekiem w
miseczce, jaja na szynce, kawa, herbata, gorące tosty z masłem i marmoladą. Po
śniadaniu pan domu udaje się do pracy, a my z panią domu przed kominek, ona
robi na drutach, ja reperuję kurtkę Stacha, a Stach piastuje pięć psów na
kolanach, za oknami słońce i lodowaty wiatr. Po lunchu czarna kawa, spacer z
psami do stajni, po czym znów lądujemy przy kominku z cocktailem w dłoni.
Dinner, czarna kawa i spać. Tak żyją podobno ludzie dzień za dniem. Zresztą
może i my żyliśmy podobnie w domu, ale to było bardzo dawno temu.
Stare platany stoją dwurzędem po obu stronach asfaltowej szosy, zwinne
małe wiewiórki, szare w podłużne czarne paski przemykają pod kołami motoru.
Wjeżdżamy cienistą aleją do Quetta. Czerwień dachów, strzeliste minarety,
zbiło się to wszystko w małą kupkę pośrodku szerokiej doliny, zamkniętej
śnieżnym łańcuchem gór. Anglicy właśnie wylegli na popołudniowy spacer z
pieskami, wszyscy, niczym Beludżowie, noszą szerokie kożuchy szafranowe z
bogatym czerwonym haftem i wspaniałe rękawice z szakala, nie wdziewają
tylko puchatej wielbłądziej czapy, a nieodzowny hełm krajów tropikalnych,
który nieraz trzeba przewiązać ciepłą chustką, ale nosić go trzeba dla prestiżu.
Rzeczka dzieli miasto na dwie części, z tamtej strony w wąskich
uliczkach brudne i słoneczne życie wschodu, na sznurach przewieszonych od
domu do domu ponad głowami przechodniów powiewają barwne girlandy
tubylczych strojów suszących się na słońcu lub wystawy starzyzny na sprzedaż.
Do motoru oblężonego jak zawsze przytacza się okrąglutka złotowłosa
postać, prawie rzuca mi się na szyję, szczebioce coś po angielsku, wyciąga za
rękę z wózka, z żywego monologu wyłapuję, że osóbka, znana w całym
Beludżystanie perskim i angielskim madame Marie, jest właścicielką hotelu.
Otrzymała telefoniczne zawiadomienie, że przyjedziemy do Quetta i
zatrzymamy się u niej, wyczekuje nas od tygodnia i dzisiaj akurat planowała
wybrać się samochodem na pustynię na poszukiwanie zaginionej pary z
motocyklem. Hotel w bambusowym gaju sprawia miłe wrażenie wsi
murzyńskiej, na kominku bucha ogień, jest miło, jasno, ładnie, chciałoby się
zostać dłużej w tym mieście, ogrodzie wśród śnieżnych gór.
Rankiem szaleje zawierucha, po usłanej śniegiem drodze wdzieramy się w
srebrny pył, widać tylko na dwa kroki, wiatr dmie w oczy.
Białe szczyty rozsiadły się dokoła niczym lukrowane baby, gdzie okiem
sięgniesz śnieg... znów śnieg... i śmiertelny chłód. Ubieram się w co się da,
owijam nogi kocem. Pamiętam, dawno temu naradzaliśmy się, jak ubrać się w tę
drogę. Wszyscy wyśmiali mnie, gdy chciałam spakować futro.
Po usłanej śniegiem drodze wdzieramy się w srebrny pył.
- Po co? Nie włożysz ani razu! Chyba że robactwo chcesz w walizce
hodować - mówili.
No i nie wzięłam, a teraz pół naszej podróży marznę na całego i marzę o
tamtym futrze. Lodowate deszcze od Niemiec aż do Belgradu, noce w Anatolii
tak zimne, że skóra na rękach i twarzy pękała do krwi, wysokogórska zima w
Persji, że szpik w kościach zamarzał. Dziś każdemu, kto jedzie w kraje
podzwrotnikowe, radzę zabrać co najmniej ubranie wełniane, kożuszek bez
rękawów, dobry płaszcz skórzany, buty podkute, ze cztery ciepłe koce i
ogromny parasol. Na wszelki wypadek.
Wjeżdżamy w step bezludny, kamienisty, pocięty łożyskami wyschłych
rzek. W dwie godziny robimy jedną milę, co krok stając i wydzierając glinę
spod błotników. W końcu Stach zdejmuje błotniki, motor idzie względnie
szybko, ale lepkie grudy chlapią w twarz, ładują się do kosza.
Nad truchłem zdechłego psa ucztuje pięć olbrzymich sępów. Nażarte,
ciężkie, o podpalanych czerwono brzuchach nie znają lęku przed ludźmi, albo
nie mają siły uciekać. Odchodzą parę kroków i czekają obrażone, by wrócić do
uczty, gdy przejedziemy, jeden tylko biegnie niczym indor, po chwili z trudem
wznosi się na skrzydłach. Padnie bawół w zaprzęgu, wielbłąd, osioł czy pies,
odsuwa się ścierwo na brzeg pięknej szosy, nie grzebie nikt. Po co? Natychmiast
zwołują się ze wszystkich stron na ucztę grabarze, sprzątacze kraju, nazajutrz
lśnią w słońcu białe kości.
Stado delikatnych gazeli stoi i spogląda ciekawie, płoszą się, znikają w
trawach, z nadejściem zmroku kryjemy się i my ich śladem w wysokich
burzanach.
Kryjemy się i my ich śladem w wysokich burzanach
Na pagórku gliniana chatka, dwa słupy i potężny łańcuch zamykający
drogę, to granica Beludżystanu. Straż sprawdza paszporty, zapisuje numer
motoru, łańcuch opada, staczamy się w szerokie łożysko rzeki, przeskakujemy
wąską strugę i już jesteśmy w Pendżabie.
Rzucam ostatnie spojrzenie za siebie. Cały step, przez który
wędrowaliśmy dziś jeszcze, widać jak na dłoni, wije się jaśniejsza kreska drogi,
po której motocykl posuwał się niczym żuczek, toczył się, znikał w
rozpadlinach jarów, znów wyłaził na powierzchnię. Żegnam Beludżystan z jego
straszliwą pustynią, śniegiem gór i burzanami bezludnych stepów, zapominam o
grozie tego, co za nami, dzisiaj wykreśla z pamięci wczoraj.
Jeden wiraż, drugi, pięćdziesiąty, a może już setny, ile ich, nie zliczę,
zjazd długi około trzydziestu dwóch kilometrów, spadamy w dół, droga
paskudna, niebezpieczna. Piękna i grozy nie da się opisać, bo czyż potrafi ten,
co martwy druk czyta, spojrzeć wraz ze mną ze szczytu gór? Jeżeli nie cierpi na
lęk wysokości, zapraszam. Prostopadłe szare skały, bezdenna czarna przepaść, a
gdzieś w dole roziskrzone morze błękitu, ziemi nie widać, u stóp niebo, a my
spadamy w ten błękit. Na dnie przepaści potok pieni się i huczy, przetacza białą
pianę kaskady po omszałych głazach, przeskakuje drogę w betonowym łożysku,
my przeskakujemy przez potok i tak pędzimy obok siebie, mijamy się,
spotykamy, wciąż w dół.
Wreszcie zajaśniał na szarym granicie ściany olbrzymi biały napis
WELCOME.
Tak 9 stycznia 1935 roku stanęliśmy na indyjskiej ziemi.
NA INDYJSKIEJ ZIEMI
Wkraczamy w dolinę Indusu, rzeki szerokiej na dwanaście mil
angielskich, szakale siedzą w rzędzie i wyją nam ślicznie na powitanie. Na
lotnym piasku leży żelazna siatka, na niej podściółka z trzciny wodnej, to droga.
Na niektórych odcinkach trzcina położona jest tak grubą warstwą, że trzeba
wyciągać zgniecione łodygi spod błotników. Posuwamy się statecznie po
szuwarach wśród szuwarów.
Około północy stajemy nad wielką wodą. Migają światła latarni, przejazd
wolny, strażnik z czerwoną latarnią kroczy przed nami, maszyna posuwa się po
trzeszczących deskach powoli. Drewniany pomost na baniastych białych
łodziach ma półtorej mili długości. Coś wspaniałego, bezkres wody i ten
prymitywny most trzeszczący pod ciężarem motoru w mrokach nocy.
Zajeżdżamy do Dak Bungalow na nocleg.
Jedziemy w mrocznym tunelu cienistego sklepienia, złote plamki słońca
migocą na wyślizganym asfalcie. Z obu stron drogi dwurzędy rozłożystych
drzew splatają się konarami, wprost nacieszyć się nie możemy soczystą zielenią
liściastych drzew. Bokami toczą się dwukołowe wozy wyładowane bawełną lub
trzciną cukrową, kroczą wielbłądy, koniki ciągną chybotliwe ryksze
przeładowane pasażerami, biegną szeregi pieszych z ciężarami na głowie.
Rzepak bursztynowy kwitnie jak u nas, pszenica gdzieniegdzie kłosuje, sady
mandarynkowe uginają się pod ciężarem owoców.
Jedynie cierpienia motoru rzucają szary cień na piękno podróży. Jedziemy
jak za własnym pogrzebem, maszyna dogorywa, zszarpana przejściami w Persji
i Beludżystanie, nawet na asfalcie nie wyciąga więcej niż sto kilometrów na
godzinę. Szprych nie ma już wcale, w silniku rozlegają się dziwne szmery, z
karoserii pozostały żałosne resztki. Kieszeń pusta i nie możemy sobie pozwolić
na mechanika, toteż co kilkanaście kilometrów musimy stawać i poświęcać
długie godziny na wiązanie wszystkiego sznurkami, linkami.
Jedziemy w mrocznym tunelu cienistego sklepienia
O zachodzie słońca ze złotego pyłu wyłania się Lahore. Wkradamy się do
miasta niczym złoczyńcy. Przez parę miesięcy spędzonych wśród gór i pustyni,
stepów i wiosek półdzikich zapomnieliśmy o istnieniu miast. Wystawy,
prywatne wille i pałace, blask luksusu i świateł elektrycznych robi na nas
większe wrażenie niż utajone w mroku nocy sylwetki meczetów i tajemnicze
ogrody. Niestety w Lahore z braku pieniędzy na hotel zostać nie możemy.
Toczymy się dalej powoli, smutni, zmęczeni, znudzeni, udręczeni, krąg świateł
znika za nami, pochłania nas noc, pod czerwonym słupem kamiennym na
nędznej kępce trzciny układamy się do snu.
Bokami toczą się dwukołowe wozy wyładowane bawełną
W Amrytsarze po raz pierwszy w podróży widzę lekarza. Na środku ulicy
pod dużym parasolem stoi parę tablic anatomicznych, ślicznie narysowany
człowieczek z kośćmi, drugi z kartonową kichą i wątrobą na wierzchu, obok
szkielet prawdziwy, łby jeleni, słoiki pełne suszonych wężów i jaszczurek, zioła,
kamienie, a wśród całej swej apteki i tajemnej wiedzy zasiada lekarz zawinięty
po oczy w brunatny burnus.
Jedziemy dalej. Wreszcie zakwita przed nami purpurą i złotem ciężkich,
zmysłowych kwiatów prawdziwa indyjska dżungla. Coraz dziksza, coraz
piękniejsza. Maleńkie ptaszęta spijają miód, tonąc w kielichach kwiatów,
delektują się słodyczą wiosny. Znad pól zlatują się stada zielonych papużek i
chmary złotych szpaków, cała ta brać wykłóca się wieczorami o miejsce na
przydrożnych drzewach.
Wśród całej swej apteki i tajemnej wiedzy zasiada lekarz zawinięty po
oczy w brunatny burnus
Dołem szeleści pośród suchych liści niewidoczna kobra, mangusta trze
nosek łapką, siedząc na grubym ogonie, płowe langury kołyszą się na palmach,
chyboczą wierzchołkami drzew. Ze zwartego gąszczu wyskakuje na drogę
jeden, drugi, pięćdziesiąty cień, to dziki ogromnym stadem przebiegają przez
drogę i szerokim łukiem gnają przez pola uprawne na żer. Na tle tej dekoracji
wypada z lasu cętkowana pantera, przywiera do piasku, czai się. Brutalne
sięgnięcie po karabin płoszy zwierza, potężny kot daje susa w burzany. Mignęła
raz jeszcze, zaprezentowała się w całej okazałości na skraju lasu. Za daleko na
strzał... znikła.
Święte makaki, mieszkańcy dżungli, wylegają tłumnie na drogę, karmią
małe, drapią się, bawią, iskają, gapią na motor, ledwie raczą ustąpić drogi,
czasem spłoszy się któryś i z piskiem zahuśta na gałęzi, odprowadzają nas
niemal do samych wrót stolicy Indii.
Dwie drogi prowadzą do dwóch olbrzymich miast, pierwsze osnute
dymem, drugie bieli się murami pałaców i zieleni ogrodami. Chcemy wjechać w
Nowe Delhi, ale naturalnie błądzimy w gmatwaninie uliczek i trafiamy wprost
do Delhi hinduskiego, wbijamy się przez muchy, hałas, tłum, brud, jaskrawy
blask słońca w handlową dzielnicę. Zatrzymujemy się. Czekamy. Odświętne
stado krów w barwnych strojach, z wiankami kwiatów na szyjach, o rogach
malowanych na czerwono, zielono, nabijanych brązem tamuje cały ruch, wokół
pląsają nadzy fakirzy umazani nawozem i pyłem, dzieci zbierają do trzymanych
na głowie koszy krowie łajno na opał.
W Indiach każde zwierzę jest święte. Szofer raczej rozbije wóz, niż
przejedzie kurczę lub pieska. Święta jest kobra, choć kąsa Hindusa tak samo, jak
wszystkich, święty jest tygrys, małpa, paw, słoń, koń, szczur, a najświętsza
krowa, uosobienie macierzyństwa.
Ksiądz Dubois z Miss Mayo twierdzi, że najbardziej oczyszczającym ze
wszystkich grzechów doczesnych jest napój spreparowany z pięciu produktów
krowy, czyli swoisty cocktail z mleka, twarogu, masła, nawozu i moczu. Nie
widziałam pijącego to Hindusa i sama nie miałam okazji spróbować, toteż nie
mogę powiedzieć, czy jest w użyciu, ani czy smaczny, w każdym razie nawóz
na pewno jest uważany za święty, chaty ze wszystkich stron obstawia się
wytarzanymi w pyle, jak chlebek w mące, plackami, co ma chronić od złych
uroków, fakirzy malują się tym kosmetykiem na piersi i twarzy. Czy dobry na
cerę? Niestety nie powiem, bo i tego również nie próbowałam.
Gdzieś w małej chatce, w pobliżu pałacu wicekróla mieszka Gandhi. W
której, wiedzą tylko jego wybrani uczniowie. Przypatruję się każdemu
mijanemu szałasowi, każdej śpiącej na tafli chodnika postaci, w każdej
dopatruję się podobieństwa, szukam wielkiego filozofa. Zostawiamy Delhi za
sobą i gnamy dalej.
Mijamy ruiny, ruiny ciągnące się nieprzerwanym korowodem [na zdjęciu
most nad rzeką Kuwari w miejscowości Nurabad na trasie MorenaGwalior]
Mijamy ruiny, ruiny ciągnące się nieprzerwanym korowodem, kamienne
miasta śpiące odrętwiałym snem śmierci. W bladej poświacie księżycowej
wznosi się Taj Mahal, marmurowy poemat miłości, bajka zaklęta w białe płyty
marmuru, obłok, westchnienie, zjawa, ale nie nam podziwiać te wspaniałości,
my siedzimy w rowie przydrożnym i załamujemy ręce z rozpaczy. Postój potrwa
dłużej tym razem, ucięło naraz wszystkie szprychy wózka, nie mamy już
zapasowych, ani jak naprawić, bo młotek zgubiony gdzieś po drodze czy
skradziony. Nadjeżdża samochód. Szofer, poczciwy Hindus, zatrzymuje się i
pyta, jak może nam pomóc. Stach prosi o młotek i zabiera się do roboty. Nasz
znajomy z zamiłowaniem asystuje przy robocie, od czasu do czasu dmucha w
zepsutą trąbę, ta ryczy, prychając kurzem, a Hindus chichocze jak skrzat i
podskakuje z radości na jednej nodze. Stach rozgrzewa połamane szprychy w
ogniu, klepie, rozciąga, nagina, zanosi się na kilka godzin roboty. Pytamy
Hindusa, czy nie odsprzedałby nam młotka.
- Nie sprzedam - kręci głową. - Dam wam w prezencie.
W końcu, widząc, że zmrok idzie, a my dużo mamy pracy i nic jedzenia
przy sobie, bo od rana na próżno szukaliśmy chleba, rusza dalej, ale przysyła
nam z sąsiedniej wioski człowieka z tacą, a na tacy chleb, kartofle, masło, pieprz
i garnuszek wody, wszystko za jedną rupię. Podjadamy i telepiemy się do
Gwalioru.
Coraz bardziej wyboista droga wnika we wzgórza i gęsty zwał dżungli,
otacza nas mrok drzew, zające migają w świetle reflektora, czuję chłód wody,
choć jej nie widać. Wzdłuż całego szlaku ciężkie wyprzężone wozy parkują przy
drodze, obozują Hindusi, ważą wieczorną strawę w miedzianych garnuszkach,
wypolerowanych, błyszczących w ogniu jak słońce.
W białym snopie światła ukazuje się mama tygrysica z młodymi. Kocięta
bawią się w najlepsze pośrodku drogi, upodobały sobie żwir szosy i przewracają
się jedno przez drugie. Sytuacja kłopotliwa. Zranilibyśmy tygrysicę lub
tygrysiątko, rozszarpie, zabilibyśmy, będziemy mieli straszne kłopoty, nie
mamy bowiem pozwolenia na polowanie, a znajdujemy się na terenie
myśliwskim maharadży Gwalioru. Nie czekając, aż zejdzie się cała rodzina
ciotek, wujaszków, dziadków, by przyglądać się figlom maleństw, usiłujemy
spłoszyć gromadkę światłem reflektora, wodząc nim w poprzek szosy. Manewry
przynoszą skutek. Zaniepokojona tygrysica zagarnia łapą młode. Raczy zejść z
drogi? Po chwili całe bractwo znika w gęstwinie, a my ruszamy dalej pełnym
gazem, karabin trzymając w pogotowiu.
Szukamy miejsca na nocleg, jednak bez noża nie sposób wedrzeć się w
splątany gąszcz. Tygrysią czy ludzką ścieżką wkradamy się pod konary
rozłożystych drzew, każdy nasz krok budzi stada ptaków, z łopotem skrzydeł,
piskiem i wrzaskiem uciekają spłoszone w głąb dżungli. Skryci w olbrzymich
trawach rozbijamy obóz. Szakale wyją nam kołysankę do snu.
BOMBAJ - UŚMIECH MORZA
Jeżeli jakieś miasto na świecie można nazwać uśmiechem morza, to
właśnie Bombaj. Tu z zakamarków handlowych ulic, z głębi hałaśliwego
bazaru, ze słonecznych promenad Malabar Hill, spośród wiszących ogrodów,
rozwianych palm, pałaców i nor biedaków, zewsząd i nieustannie czuć miękki
powiew błękitnego oceanu.
Cały Bombaj pławi się w morzu. Miasto i ludzie. W ocean jak do gorącej
wanny wchodzi Hindus po kolana, kąpie się, żuje betel, myje palcem zęby,
modli się, wlewa kubek mleka, rzuca parę kwiatków w błękitne fale i klaszcze w
dłonie. Pracz czyści bieliznę, bijąc szmatami o kamienie. Rozsiadły się nad
brzegiem morza domy bogaczy, toną w zieleni ogrodów, wśród nich, nie
zwracając na siebie uwagi, zgasłe, przyćmione blaskiem pałaców skryły się
świątynie, giną w powodzi nieustannego zgiełku. Promenadą suną szeregi
kosztownych maszyn, kto bogatszy, kto lepszy, nie kolor skóry, nie rasa w tym
mieście mają znaczenie, ale pieniądz. Złoto jest bogiem.
Na szerokich asfaltach nadmorskich podejdzie wróżbiarz, tajemniczo
oznajmi, że zna całą przyszłość, za jedną tylko rupię opowie, z ręki, z horoskopu
wywróży. Nim zdąży odgadnąć wiek i podliczyć cyferki, nim przepowie podróż
fantastyczną w złotym palankinie na białym słoniu, zbiegnie się gromadka
ciekawskich, opadną przewoźnicy żaglowych łodzi, by siłą wieźć na słonie albo
choć na rejs wycieczkowy do portu. Chcesz zobaczyć, jak mała mangusta
walczy z kobrą? Warto rzucić parę annah za śmierć zwierzęcia? Tam znów
Hindus w czarnym turbanie czaruje fletem sennego gada. Przybyszu, nie bądź
nazbyt wymagający, daj spać kobrze w koszu, czyż nie wystarczy ci ten lud
obozujący dzień i noc na ulicy, te krowy pasące się na trawnikach ogrodów?
Jeśli nie dość ci koloru, egzotyki, idź, przechodniu, w dzielnice rynku, tam, w
stłoczeniu ulic, ludzi, wystaw, sklepów i małych sklepików, gdy niczym
dokuczliwe muchy opadną cię tragarze i sprzedawcy uliczni, krzykniesz ze
zgrozą - do licha, gdzie mnie posłano? O przepraszam cię bardzo, przechodniu,
czy ja powiedziałam „idź”?
Mała mangusta walczy z kobrą
Powinno być „jedź”. Cóż za nietakt! Jedź zamkniętym pudełkiem
maszyny, biały człowiek nie chodzi tam pieszo, boi się otrzeć o nędzę, o brudny
tłum, zobaczyłby może więcej, ale i zmęczył się przy tym śmiertelnie. Tu biały
zachowuje się niczym intruz, wpada zamkniętym wozem, przedziera się
wąskimi przejściami wśród pieszych, zatrzyma auto przed sklepem, każe
przynieść do uchylonej szyby towar. Kupi albo nie.
- Mam sahib kupi od biednego Hindusa tuzin mandarynek za jedną rupię,
specjalna cena dla niej. - Sprzedawca owoców szczerzy białe zęby w
promiennym uśmiechu.
Proponuję cztery annah. Hindus uśmiecha się szeroko w odpowiedzi,
wolne żarty, spluwa betelem, zarzeka się, że sam kupił za rupię, a gdy maszyna
rusza, wrzuca koszyk, wykrzykując, że choć straci, za cztery annah oddaje.
Dobijamy targu, on jest bardzo zadowolony, mam sahib nie nazbyt oszukana,
zdążyła w podróży nabrać trochę wschodniego doświadczenia. Wszyscy
handlarze uliczni znają mnie dobrze i może nawet lubią na swój sposób. Za
każdym razem, gdy ujrzą nasz motor, wychylają się zza załomów arkad, biegną,
wychwalają swój towar, rozpoczyna się ta sama ceremonia targu z odpowiednią
gradacją śmiechu i wydziwiania z obu stron.
W Bombaju każdy handel ma swoją odrębną ulicę. Jest ulica szewców,
gdzie kupisz wszystkie możliwe sandały, czapli, patani, hindu, a nawet czeskie
Bata, jest rynek kwiatów i owoców, gdzie zwiędłe kwiecie odurza wonią, jest
ulica krawców, wyrobów mosiężnych, naczyń kuchennych, porcelany,
starożytności, chłamu okazyjnego oraz specjalna dzielnica starych samochodów
i szoferskiego żelastwa, a także patefonów i innych instrumentów muzycznych,
ta jest bardzo głośna, choć wszędzie panuje gwar i zgiełk. I wszędzie snuje się
tłum handlarzy wędrownych, którzy załatwią wszystko, nawet gwiazdkę z nieba,
jeśli sobie zażyczysz. Przekupnie ogłuszają krzykiem, podejdź do jednego, a
obstąpi cię stu, kup coś, a obskoczy tyluż z koszami. Wyrwie ci ktoś sprawunek
z ręki, gonisz za znikającym Hindusem przerażony, by za chwilę ujrzeć radosną
twarz przy drzwiczkach wozu. Zapłacisz parę annah „za fatygę” i koszyk znów
jest twój.
Dobijamy targu, on jest bardzo zadowolony
Ubogi mieszkaniec Bombaju, czy to w nocy, czy w południe, podłoży
turban rozwinięty i śpi smacznie na chodniku, na stopniach schodów, u stóp
pomników, na ławkach ogrodowych, gdzie mu wygodniej i gdzie cień, gdzie
powiew przyjemniejszy. Jada na ulicy, kupi trochę słodyczy, owoc na straganie,
czasem roznieci ogienek i zagotuje ryż w garnuszku. Pracuje także na ulicy jako
kulis albo tragarz, biega wzdłuż dzielnicy z koszem owoców na głowie, jakimiś
błyskotkami, grzebyczkami, drobną, tanią tandetą, suszonymi jaszczurkami,
kwiatkiem w muszelce. Albo wcale nie pracuje, siedzi po prostu na chodniku i
rozprawia. Zbiera się wdzięczna grupa pięciu, dziesięciu, toczą dysputy w
języku hindi. Szczęśliwy lud. Może są biedni jak mysz kościelna, ale nigdy nie
smutni. Jakże można być smutnym pod niebem pełnym słońca, gdzie ulica jest
wygodnym hotelem otwartym dla wszystkich, woda jest za darmo, a ryż i owoce
kosztują grosze?
Bardzo interesująca jest gmina Parsów21, którzy różnią się od Persów
tym, że już od jedenastu wieków mieszkają w Indiach, przyjęli hinduskie
obyczaje, to jest strój kobiet i język gudżaracki, ale wierni są swej wierze jako
wyznawcy nauki Zaratustry.
Ci potomkowie Cyrusa i Dariusza nie upodobali sobie inwazji mahometan
na piękny kraj Iranu, pewnego pięknego dnia zapakowali się więc na okręty i
pożeglowali z wiatrem. Przystanęli na rok, może więcej na którejś z wysp, ale
kapłani wyczytali ze znaków na niebie, że należy płynąć dalej. W końcu pośród
straszliwej burzy, która niczym palec boży przywiodła ich na indyjskie
nabrzeże, stanęli przed obliczem wspaniałego księcia. Ten przyjrzał się
przybyszom z zainteresowaniem, kazał przyrzec przyjaźń i zezwolił zamieszkać,
na wszelki wypadek zakazał tylko nosić broń.
Tak osiedli Parsowie w Gudżaracie i Suracie, a ponieważ wiara ich poleca
mieć dzieci, rozmnażali się szybko. Ponieważ byli małą gminą, zgubioną w
obcej masie, trzymali się bardzo solidarnie, w ich skrzętnych i pracowitych
rękach znalazł się z czasem handel całego wybrzeża. Wieść o nich dotarła nawet
do Europy, gdy młody Francuz Duperron22 przywędrował do Indii, by zwiedzić
kraj i poznać obyczaje.
Od Hindusów odróżnia ich zasadniczo kolor skóry, są kremowobiali,
zachowali wybitnie perską urodę w rysach i perski charakter. Inaczej też się
ubierają, czarny ich surdut inaczej jest skrojony, spodnie europejskie, starsi
noszą spiczastą czapkę w gwiazdeczki. Kobiety stroją się w sari bardziej
odchylone i bluzki o długich rękawach, młode są nieraz śliczne, stare
zatrważająco podobne do sępów.
Nie widziałam obrzędów zaślubin, rodzenia dzieci, przyjmowania na łono
Kościoła, są podobno skomplikowane i bardzo ciekawe, widziałam za to ich
pogrzeb. Na noszach z drążków i białego perkalu niosą trupa owiniętego w białe
szaty, za nieboszczykiem kroczy długi kondukt, idą parami goście pogrzebni
ubrani na biało z rękoma związanymi sznurem.
Zbliżają się do wieży milczenia, tam wejść już nie wolno, z opowiadań
jedynie wiem, że zdejmuje się płachtę i nagi trup wędruje w miejsce, gdzie
czekają na niego sępy uwięzione od góry siatką. Ta siatka jest wynalazkiem
ostatnich czasów, do niedawna jeszcze wieża nie miała dachu, a sępy latały
gdzie im się podobało i można było ujrzeć, jak takie ptaszysko pomyka z ręką
czy nogą w dziobie, lub czasem opuszcza ją na głowy przechodniów.
A może, przybyszu, masz dość w oczach barw, w nosie suchego zapachu
krowiego nawozu, w uszach piekielnego hałasu, nawoływań, sygnałów wozów i
ryku gramofonów? Kurz wżera się w zmęczone płuca? Może zechcesz porzucić
to wszystko, wolałbyś zwiedzić senny, duży port i barką żaglową wypłynąć w
morze?
Łagodny powiew uderzy w żagle, schłodzi zmęczone czoło, zamrze
zgiełk, księżyc utonie w aksamitnej czerni wody, gwiazdy podążą swymi
srebrnymi ścieżkami, fale monotonnie bić będą o burtę, powiesz wtedy:
- Śliczny jest Bombaj, uśmiech morza.
W KOKOSOWYM LESIE
Zamieszkujemy w boarding house. Cały dom wre wewnętrznym życiem.
Za ścianą, jakby tekturową, bezrobotny mąż i córeczka kotłują się nieustannie,
ciągłe krzyki, piski, wymyślania. Za inną flirty, trzy siostrzyczki i jeden
samotny młodzieniec z Anglii, trzeba jakoś spleen odegnać, a instytucja
prywatnych sióstr miłosierdzia dobrze w Indiach zorganizowana. Gwałtowne
pluski w łazienkach, co chwila jakiś pawi głos wydziera się na wszystkie
możliwe tony „boy, booy, boooooy”, tu każdy ma swojego boya i nie kichnie
nawet, nim wprzódy go nie zawoła, by przyniósł chusteczkę.
Nagle do pokoju wtacza się właścicielka i zaczyna remanent rzeczy. Boy
rozrzuca łóżko, otwiera szafy, ona coś zapisuje, wykrzykuje głośno, nie
przepraszając nawet, znikają. Teraz do drzwi dobija się tłum robotników. Czego
chcą? Przychodzą zabrać jeden mebelek. Tak w ciągu dwóch tygodni
trzykrotnie zmieniają umeblowanie pokoju.
Nie czekając, kiedy zastaniemy pościel na podłodze, a garnitury na
gwoździach, wyprowadzamy się. Właścicielka musi nas nienawidzić, jak
rozżarta lwica rzuca się na Stacha, wykrzykuje, że należy jej się dwumiesięczne
wymówienie, tłumaczy energicznie, długo i obszernie.
Stach wysłuchał, w końcu udał durnia, że nic nie rozumie. Wezwani
tłumacze pocą się na próżno, a tymczasem nasze rzeczy lądują w maszynie.
Właścicielka po dwutygodniowym pobycie wystawiła nam niebywały rachunek
z komentarzem, że takich brudasów, hałaśników i obżartuchów jeszcze w swoim
życiu nie widziała, żeśmy nie jedli, a żarli w dzień i w nocy, aż bananów
zabrakło na rynku i żeśmy elektryczności zużyli za rok cały, a wody tyle, co w
Gangesie.
O, tak. Bombaj okazał się zbyt drogi jak na naszą kieszeń, przenieśliśmy
się więc do Juhu o dwadzieścia mil za miastem. Motocykl pod dachem z
brezentu, posłanie z liści i my zagnieżdżeni w głębi kokosowego lasu. Brud,
zaraza, szczury. Wielkie czerwone mrówki chodzą po nas jak po palmach,
kolorowe żuczki wyłażą co wieczór spod poduszki, wszystkie możliwe gatunki
stonóg, robactwa, ropuch i gadów mają do nas wstęp wolny, ale przecież to nie
one, a my jesteśmy intruzami w tym miejscu.
W lesie królują małpy. Gdyśmy pierwszego dnia oddalili się od namiotu,
wpadły do środka, wyżarły chleb, narobiły bałaganu i uciekły. Teraz chleb
zamknięty w blaszanej puszce, a my z małpim ludem żyjemy w przyjaźni.
Buszują z piskiem wśród wierzchołków palm, łaskawie tolerują intruzów,
czasem z zielonego czuba cisną w stronę namiotu pustym kokosem, tak dla
zabawy.
Żywimy się jak Hindusi, może zbyt skąpo jak na organizm przywykły do
obfitego i tłustego żarcia, ale skoro kieszeń pusta...
Dzisiaj, kiedy namiot i wózek motoru są jedynym własnym „domem”,
wachlarze palm i niebo dachem nad głową, kiedy ręka zmęczona opadnie na
karty papieru szarpane wiatrem, spojrzę na Stacha i jakoś mi dziwnie, trochę
smutno, a trochę zabawnie. Siedzi na podwiniętych nogach półnagi, nieogolony,
rozczochrany i tłucze orzech kokosowy lub zawija kaszę wprost z rondla, by
wylizać naczynie po skończonym posiłku. Staje mi wtedy przed oczyma widok
hotelu europejskiego, pierwszy stolik w hallu pod telefonem, na klubowym
fotelu niedbale oparty gentleman, nieskazitelne uczesanie, monokl w oku, jakiś
bardzo angielski papieros w dłoni, filiżanka kawy, bardzo sportowe ubranie w
tonach beżowych, wymuskany w każdym calu, samotny, znudzony, milczący.
Takim go poznałam. I co się zrobiło z mojego chłopca w ciągu tych kilku
miesięcy? Czasem może i tęskni pan Stanisław za tamtym światem... nie wiem i
pytać chyba nie warto, bo w tej nowej roli ma także dużo wdzięku, a może
nawet więcej.
A cóż jest w głębi lasu? Gdy zapuścić się w wąskie piaszczyste drogi,
ujrzy się las brzęczący gwarem, pocięty na kwadraty, kwadraciki kamiennymi
murami i rowkami do deszczówki. W zielonym gąszczu palm skryły się szałasy
z liści, w każdym toczy się odrębne życie. Od rana wre praca, woły kręcą
kołami studzien, ze stosem książek pod pachą, uczesane, umyte, w czystym
długim sari, z wianuszkiem na głowie maszerują dziewczynki do szkoły. Pogięte
palmy chylą kornie głowy przed maleńką świątynią hinduską. Co wieczór jakaś
niewidzialna ręka roznieca ogień w jej wnętrzu, biją modlitewne gongi, tylko w
niedzielę zagłusza je orkiestra wioskowa, rżnąc od ucha skoczną melodię przed
wrotami drewnianego kościółka, bo i tu są misjonarze.
Siedzi i tłucze orzech kokosowy
Na każdym zakręcie w opłotkach stoi malowany krzyż przydrożny.
Przechodzą mimo niego kobiety w zakasanym sari, z czerwoną kropką na czole,
z kolczykiem w nosie i wianuszkiem kwiatów wpiętym w węzeł włosów,
obojętnie mijają symbol obcego Boga, zbierając po drodze święty kał krowi.
Najświętsze stworzenia pasają się po całym lesie, żując skromną strawę i dają
trochę chudego mleka, które naturalnie wypijają Anglicy znad morza, płacąc na
wagę złota.
W zagrodzie przy bawolicach siedzi stary Hindus, przykrawa suche liście,
wiąże je w paczki i układa na stos, tak co dzień od świtu do zmroku. Liści spada
co noc tyle, że czasu brak, by wszystkie wyzbierać, mimo to chciwy robi hałas
okropny, gdy mu ktoś jeden podbierze.
Rankiem białe barki rybackie na wzdętych żaglach zatoczą krąg, zarzucą
długie czarne sieci niewodu. Półnadzy rybacy brodzą po pas w wodzie,
sprężonymi muskułami ciągną, aż na piach srebrny wyrzucą skrzący się w
słońcu łup. Zbiegną się wtedy z lasu brudne dzieciaki, by przyglądać się z
palcem w buzi szeroko otwartej zielonym wąsatym langustom, wzdętym
brzuszkom powietrznych rybek, jeszcze bardziej wzdętym od ich brzuszków.
Wyzbierają resztki wyrzucone na piasek z rybackiego kosza, powędrują po
plaży bosymi stópkami, trzymając się za ręce, miną rząd namiotów polowych i
bungalowy, gdzie mieszka sahib, jego złotowłosa dama, dziecko z taką śliczną
czerwoną piłką i gumowym materacem.
Co dzień inaczej zachodzi słońce na bezchmurnym niebie. Czasem toczy
się, niczym dojrzała mandarynka, płonie jak żagiew, a czasem jest blade, zgasłe,
zda się rozpływać w morzu. Szumią pierzaste palmy, czarne wycinanki na tle
fioletowego nieba, wiatr roztrząsa pióropusze liści, nagina kolumny pni, huczy
fala.
Morze przypomina szmelcowaną zbroję. Lubię, gdy idzie wieczorny
przypływ, wędrować skrajem plaży, słone języki fal liżą stopy.
Pierwszy na skraju wydmy mijam bungalow gubernatora prowincji, już
po kolacji, pod latarnią spoczywa wygodnie w leżaku długa sylwetka
mężczyzny, obok dwie postaci kobiece, jedna czyta, druga skupiona nad
robótką, dalej pod czapką z liści taras, stół nakryty, kilku panów w smokingach.
Mijam jakiegoś samotnika, wyciągnięty w fotelu pali cygaro, służący podaje mu
kawę. Zatrzymuję się przy bungalowie samotnych piękności, można je spotkać
co dzień na plaży w barwnych kostiumach, z materacami do pływania z
kolorowej gumy, w otoczeniu ostrowłosych piesków, co dzień wykwintne,
wymalowane, pachnące dobrymi perfumami i dobrobytem. Przez odwinięte
maty wkradam się wzrokiem do cudzego wnętrza, utrzymanego w
bladobłękitnym tonie living roomu, widzę owalny politurowany stół, koronki i
srebra nakryć w migotliwym blasku świec, trzy samotne kobiety w estetycznie
niedbałych pozach rzucone w głąb miękkich foteli, w blasku lamp lśnią bielą
dekolty, jedna opowiada coś żywo, wszystkie się śmieją, jest im naprawdę
bardzo dobrze, bezszelestny duch służącego przesuwa się na błękitnym tle ścian,
długo nie mogę oderwać wzroku, chciałabym wiedzieć, co stałoby się, gdyby w
tę harmonijną trójkę wszedł mężczyzna... zapada firanka maty, idę dalej.
Przychodzi noc nagle bez cieni, ciemna jak otchłań, czasem księżyc
wysrebrzy mroki. Gdy jaszczurki i cykady rozdzwonią swe melodie, z
blaszanym trzaskiem zaczną spadać liście, ciężko walą się kokosy, cyknie
przeciągle leśny szczur albo ptak krzyknie, jakby ludzkim głosem. Huki, stuki,
skrzypienie, chrobotania i szelesty... tajemnicze... nieustanne...
HENRYK DARGIEWICZ
Henryk Dargiewicz jest miły, zabawny i wesoły. Wiek: trzydzieści cztery
lata. Wzrost średni, włosy blond, oczy jasne, nos i reszta proporcjonalna.
Urodzony na Sybirze. Życiorys niebywały.
W czasie wojny domowej w Rosji służył w Białej Armii. Wraz z własną
watahą zdobył miasto w Mongolii i utworzył w nim swoje państwo. Po rozbiciu
oddziału przez bolszewików, ukrywał się przez dwa lata w pieczarze w górach
Chin. Powalał niedźwiedzie, żarł surowe mięso, wdziewał futra, żył niczym
zwierz po prostu. Następnie został przewodnikiem karawan na pustyni Gobi,
stolarzem, szewcem, garbarzem, grajkiem wędrownym, w stroju Turkmena z
długą brodą i bałałajką w ręku przemierzał pustynie, znał setki pieśni ludowych,
mówił biegle wszystkimi narzeczami Azji. Zdziczał. Światła elektrycznego w
życiu nie widział. Gdy w Darjeeling ujrzał ten cud po raz pierwszy, dzień cały
bawił się kręceniem kontaktu i oczom nie mógł uwierzyć.
Pewnego dnia napotkał księdza Gołuba, który wyuczył go fotografii,
podarował aparat, wyposażył w wędrowne studio i posłał w świat cywilizowany.
Tak przez trzy lata pieszo i konno tułał się Dargiewicz po Chinach i Tybecie,
fotografując ludzi. Amatora portretu stawiał, niczym skazańca, pod drzewem.
Czasem ucięło głowę lub nogi i klient niezadowolony dopytywał:
- A gdzie głowa?
Grunt w takiej sytuacji huknąć w czystej chińszczyźnie:
- Siedź cicho, durniu, jak nie umiesz pozować do zdjęcia, to nie
wydziwiaj!
Zresztą można dokleić głowę, ołówkiem dorysować białe lico i Chińczyk
będzie szczęśliwy.
Tygodniami i miesiącami wędrował Dargiewicz z aparatem
fotograficznym i jedzeniem w tobołku przez Himalaje, brnął śnieżnymi
przełęczami, nieraz padał z wyczerpania, krew lała się z nosa i uszu, ale
przeszedł. Zawędrował do Bombaju. Biały wśród Hindusów, dziki wśród
białych, przez pierwszy rok spał na ławce w parku. Najął się jako praktykant w
studio fotograficznym, gdzie pracował, nie pobierając wynagrodzenia. Żywił się
plackami z mąki własnej roboty, nocą pral u studni jedyną koszulę. Po paru
miesiącach dostał pierwszą pensję - siedemdziesiąt rupii, pospłacał długi,
wynajął norkę na poddaszu. To już był prawdziwy dobrobyt. Miał wtedy dach
nad głową, dwie koszule i prawdziwe prześcieradło, o jakim marzył przez długie
lata tułaczki. Układając się do snu na skałach, w stepie, rozmyślał często o
nierealnym luksusie, o ludziach gdzieś na świecie, którzy jedno białe
prześcieradło kładą pod siebie, a drugim się okrywają.
Teraz na gwałt uczył się fotografii, zgłębiał tajemnice światła, cieni,
retuszu, kolorów. Po paru miesiącach oznajmił swemu pracodawcy, że potrafi
wiele i chce podwójnej płacy, w przeciwnym razie zrezygnuje. Od tej pory
zarabiał sto czterdzieści rupii.
Po roku opanował angielski, zdobył trochę znajomości, nauczył się
wystarczająco wiele, by podziękować za służbę. Za otrzymaną od przyjaciół
niewielką pożyczkę otworzył własne studio w dzielnicy handlowej. Pierwszy
miesiąc szedł świetnie, drugi słabo, trzeci tak sobie, czwarty fatalnie. I wtedy
przyszły słynne Gandhi movements23, milczący, oporny tłum zaległ ulice,
amatorów kolorowych portretów brakło.
W tej trudnej chwili niebo zesłało Dargiewiczowi ratunek, a konkretnie -
okręt z Ameryki, a na jego pokładzie parę starych dziwaków, którzy przybyli do
Indii, by kręcić film, i szukali pomocnika. Oto do dyspozycji jest Dargiewicz.
Zamknął studio i ruszył z filmowcami na objazd Indii. Kilka miesięcy trwała
włóczęga, ale przyniosła znakomite referencje, pracę dla Metro Goldwyn
Mayer. Po powrocie Dargiewicz otworzył studio na Hornby Road, w dobrym
punkcie, gdzie bogatsza klientela, kupił trzy aparaty filmowe, jupitery, lustra,
zaczął jeździć luksusową limuzyną z szoferem w liberii, wdział smoking, został
bywalcem i zakochał się w pierwszej napotkanej kobiecie, przystojnej
Anglohindusce. Pobrali się, zamieszkali w pięknym apartamencie,
wychowywali dwójkę dzieci. Dargiewicz odłożył sporą sumę w banku, marzyło
mu się zwinąć studio i jechać do Polski, odkupić skonfiskowany w 1863 roku
rodzinny majątek na Wołyniu, osiąść spokojnie na roli. Nic z tego. Jak bomba
wybuchł skandal, znikła żona, znikły dzieci dziwnie niepodobne do ojca, znikły
pieniądze. Jak miraż na pustyni rozwiał się sielski obrazek wołyńskiej wioski...
Dlaczego piszę o tym wszystkim? A bo Dargiewicz ma nowy pomysł.
Szuka stuprocentowej Polki, kandydatki na żonę. Oferty ślijcie bezpośrednio na
adres: Bombay Fort, Hornby Road York Big, Henry Dargewitch Studio.
STO RUPII
Lśniącym fordem pędzimy beztrosko szerokimi asfaltami nadmorskich
bulwarów. Dlaczego fordem? Bo wiezie nas pan Andrzej, Polak mieszkający od
lat w Bombaju, którego poznaliśmy w polskim konsulacie. Nie zawsze
korzystamy z naszego dzielnego B.S.A., niech odpoczywa, szesnaście tysięcy
kilometrów za nim, a droga przed nim daleka...
Zapada mrok, w głębi bocznej uliczki drzemie na stanowisku sipaj24 w
granatowym mundurze, ford, prowadzony wprawną ręką pana Andrzeja,
zwalnia, wypada poczekać, aż policjant da jakiś znak. Uwaga, zaraz będzie
wypadek. Na pustą ulicę wtacza się maleńki austin. Widzę bladą twarz Hindusa,
szeroko otwarte, nieprzytomne oczy, ze zgrzytem hamulców stajemy w miejscu.
Wstrząs.
Podobno zemdlałam. Jak mnie cucili, nie wiem, nie pamiętam, obaj
chłopcy opowiadali później niestworzone historie na ten temat. W każdym razie
gdy oprzytomniałam, ujrzałam słaniające się na nogach okrwawione widmo.
Choć zamykałam i otwierałam oczy, nie znikało, bełkotało tylko coś
niezrozumiale, raptem omdlało i zwaliło się na ziemię. Ze skroni, ust, nosa
ciekła krew. Wszędzie dookoła walały się odłamki szkła, austin strzaskany na
miazgę wisiał żałosnym strzępem na zgiętym zderzaku forda.
Mija kilka tygodni, zdążyliśmy już zapomnieć o całym zdarzeniu, gdy
przychodzi wezwanie do sądu. W oznaczonym dniu w czwórkę, oskarżony,
adwokat i państwo Bujakowscy jako świadkowie wkraczamy do sądu. W sali
tłum, świadkowie, gapie, adwokaci i urzędnicy, na podium siedzi znudzony
sędzia, w głębi naprzeciwko delikwenci w klatce. Jakaś sprawa jest w toku.
Skradziono broszkę. Jąka się Hindus, że nie ukradł, a kupił. Po godzinie
gadaniny sędzia każe zapłacić sto rupii grzywny. Z klatki po kolei
wyprowadzają kolejnych nieszczęśników, brudnych i obdartych. Jeden ukradł
jedzenie w sklepiku, zeznaje gruby sklepikarz bardzo oburzony. Sto rupii
grzywny. Inny pobił swą żonę, bo była pryszczata. Kara? Sto rupii. Tak ciągnie
się korowód wielkich spraw, godziny mijają, wreszcie przychodzi nasza kolej.
Pierwszy zeznaje policjant, tłumaczy, jak stał, co robił, że nie dał drogi i
nasz ford wjechał wbrew zakazowi na austina, wszystko naturalnie zupełnie nie
tak, jak było w rzeczywistości. Teraz występuje ofiara. Biedny chłopak nauczył
się prowadzić pół roku temu, zachował się jak idiota i zostawił na kierownicy
wszystkie zęby, ale oczywiście również zeznaje, że to my wbrew zakazowi na
niego najechaliśmy, zresztą honor nie pozwala mu inaczej.
Następnie mnie zapraszają na ambonę. Staję i dygam sędziemu.
Podsuwają mi biblię pod nos i każą powtarzać przysięgę, a potem zaczyna się
jedno wielkie nieporozumienie. Dostaję dwa samochodziki, jeden czerwony,
drugi żółty, oba nakręcone z furkotem zderzają się ze sobą. Wypytują zawile, a
ja niewiele rozumiem. Odpowiadam prosto, wtedy oni nie rozumieją. Mówię
trzydzieści, oni słyszą trzynaście, wyraźnie nie podoba się wysokiemu sądowi,
że zeznaję inaczej niż policja i na korzyść pana Andrzeja. Wreszcie przychodzi
kolej na mojego chłopca, ale sędzia ostentacyjnie ziewa, nie raczy nawet
wysłuchać.
Ostatecznie zapada wyrok, nie na podstawie zeznań, ale własnego
widzimisię. Oskarżają pana Andrzeja o rozmyślne najechanie na nie - winną
ofiarę, gdy droga była zamknięta. Źli jak chrzan opuszczamy budynek sądu.
Adwokat pociesza, że udało nam się i że w sumie obeszło się niczym. Sto rupii,
cóż to jest za kara?
PRZY WIELKANOCNYM STOLE
Ksiądz w komży, z książką, kropidłem i święconą wodą oczekuje już
gości. Schodzi się, a raczej zjeżdża cała kolonia polska, Henryk Dargiewicz,
niczym duch wyblakły, pożółkły, pan Arciszewski, który uciekł z Mińska
Litewskiego i tą drogą przez Rosję, Indie chce dostać się do rodziny w
Nieświeżu, pan Teo Albiński, od jedenastu lat w Azji, jak w drugiej ojczyźnie i
pan Andrzej, a wraz z nim jakiś nieziemsko przystojny gentleman. Co za nowa
twarz? Przyglądam się i zastanawiam, czy gdzieś już go kiedyś nie widziałam.
Podchodzę bliżej, by się przywitać, i oczom nie wierzę. To mój Stach! Umyty,
w białych spodniach, marynarce i pod krawatem.
Schodzi się, a raczej zjezdza cała kolonia polska
Uroczystość zaczyna się od poświęcenia stołu. Potem tłuczemy jajka
malowane i zasiadamy do śniadania bardzo wielkanocnego. Panie proszą o
przepisy polskich potraw, Anglicy z wdziękiem wymawiają „flaky” i inne nie
mniej trudne nazwy, dodając zawsze lovely albo very good. Wódka cieszy się
szczególnym powodzeniem, so strong.
Śniegi gór, piaski pustyń, kwiaty i drzewa dżunglowe, spowity kurzawą
szlak, mgły, noclegi obozowisk, ruchliwy tłum mijany w rytm obrotów motoru -
wszystko to jest przeogromną samotnością pośród ciągłego ruchu i nieustannych
zmian scenerii. Kiedy jednak stanie się na dłuższy postój, wpadnie w
środowisko ludzi osiadłych, wchłania wir codziennych spotkań, rodzi się
zabawny głód przeciętnych ludzkich wrażeń, bawią plotki, intrygi miejscowe i
drobiazgi.
Przewieszam się przez wygodny fotel z papierosem w zębach, jak ongiś,
w długiej powiewnej sukni. Uwielbiam te spotkania, mogę dyskutować, już nie
jestem dzieckiem, jak w domu. I zawsze z najbardziej odległych tematów
wracamy do kwestii tęsknoty za domem w szerokim świecie i do naszych
ukochanych Druskiennik. Wiosna jest upalna czy chłodna? Dżdżysta czy
słoneczna? Nie wiemy. Oboje tęsknimy bardzo za domem, nie za kawiarniami i
dansingami jednak, a za lasem pachnącym żywicą, piaskami urwisk
niemeńskich, kominkiem w jadalnym i skrzypieniem śniegu pod nartą.
Przymykam zmęczone oczy i chociaż na chwilę jedną, chociaż myślami
tylko przenoszę się tam, nad jasny brzeg Niemna, w malowane gamą zieleni
ogrody Druskiennik. Już przyleciały bociany i jaskółki, pola zielenią się młodą
runią żyta, na łąkach złocą się jaskry i kaczeńce, niczym zagubione promienie
słońca. Budzą się z zimowego snu wille, rozbrzmiewa śmiech, hałasy
przesuwanych mebli, trzepanie pościeli i dywanów. A gdy słońce kładzie
ostatnie blaski na tafle jeziora, żaby śpiewają wielkim chórem, odpowiadają im
chóry z drugiej strony Niemna, odzywają się słowiki swym miłosnym trelem,
niesie się szum po czubach starodrzewu, odbija echem o urwiste brzegi rzeki.
„Dojedź do Szanghaju, wtedy tam wrócisz” - szeleszczą palmy.
Pani konsulowa podarowuje nam przed odjazdem termos z lodem, całą
baterię menażek i jeszcze jakieś zawiniątko. W namiocie dopiero odkrywam, że
to puszka z czekoladkami, kawałkiem tortu i najprawdziwszym mazurkiem.
Trudno wyobrazić sobie więcej serdeczności.
Nie wiem, czy na zachodzie, gdyby pariasi przybyli gdzieś z daleka w
obce dla siebie strony, znaleźliby ludzi z czystych, zamożnych domów, którzy
ofiarowaliby im swą przyjaźń. „Kasta pieniądza” w Europie wydaje się być
bardziej zamknięta od wszystkich kast hinduskich razem wziętych.
WIATR OD PUSTYNI
Czujemy skrzydła u ramion. Po trzymiesięcznej przymusowej
kwarantannie ruszamy w dalszą drogę. Kędy pogna nas żądza przygód? Nie
wiem. Benares, Madras, Hyderabad... mój chłopiec leży na mapie i oblicza. Start
wyznaczamy na 3 maja.
Żeby już raz ruszyć naprzód, znów na włóczęgę, na szerokie szlaki, żeby
coś się zaczęło dziać, wszystkie dni nie były tak bezbarwne, słoneczne i upalne.
Jazda, byle nie stać w miejscu, byle świat szeroki stal otworem, byle nie
pleśnieć w wilgoci tropiku. Wszystkie mocne wrażenia spłyną z człowieka, jak z
gęsi woda, pozostanie hart woli.
Odrzucam pióro, teraz inne obowiązki czekają pasażera, sprzątanie,
rozbijanie namiotów, karmienie szofera, patrzenie przed siebie. Na długo
wchłonie nas szlak, zagubimy się w nieustannym falowaniu milionów ludzi, na
szerokiej drodze owieje nas wiatr i pył, przegna jak liść zagubiony w nieznane,
czasem tylko pomięty strzęp listu z jakąś bardzo starą datą dotrze do rąk matki.
Żeby już raz ruszyć naprzód, znów na włóczęgę
Bombaj znika za nami, motor gna, od pustyni wieje wiatr, który powinien
chłodzić, a tymczasem parzy skórę i zapiera dech. Gdzież ta ukwiecona
dżungla? Pogięte drzewa spalone słońcem, martwe, nagie, bezlistne, trawa
gdzieniegdzie błyśnie wymiętą kępą z czarnego pogorzeliska, w spalonej
dżungli umarło życie. Straszne to być musiało dla wszystkich braci Mowgliego.
Płowy kot nie ma schronienia, biegnie milami, szukając zatęchłej kałuży wody
skrytej pod skalnym załomem. Mijamy strumienie, w których trzy miesiące
temu szumiała woda, dzisiaj szydzi z nas suchy piach.
W maju przeprawa przez centralne Indie to już nie tropik, a piekło.
Zresztą nikt nie podróżuje w tym czasie, chyba że służbowo. Nieliczni
pasażerowie pociągu siedzą w wagonie na bryle lodu, popijają whisky z sodą i
lodem, wachlują się wachlarzami, nie zerkają nawet na krajobraz skryty za
podwójnymi szybami i zapuszczoną firanką.
Myśmy musieli sobie radzić bez lodu i wachlarza. Płócienne płaszcze od
kurzu na grzbietach i hełmy na głowach, mój chłopiec ma pończochy i półbuty,
ja skarpety wełniane i sandały na nogach. Pozostałe akcesoria: czarne okulary,
mokra chustka na czole, druga na ustach, mokry ręcznik na sercu (moim),
bandaże na popalonych rękach (Stacha). Wyglądamy żałośnie, nosy spieczone,
usta spalone, język przylega do podniebienia, chwytamy powietrze jak ryby
wyrzucone na piasek, ale zamiast powietrza wciągamy w płuca pył i żar. Pali,
dusi w gardle, serce zamiera, głowa niczym rozpalony garnek gliniany pęka na
kawałki, oczy oślepione zasnuwa szary pył, skóra schodzi płatami, ciekną
otwarte rany ramion i nóg. Pijemy bez przerwy ciepłą wodę, wciąż mało. Wody!
Cienia! Choć chwilowej ulgi!
Po trzech dniach takiej jazdy postanawiamy jechać nocą, choć i noc
skwarna, duszna, upalna, ma się wrażenie, że księżyc pali niczym słońce.
Ziemia nie ma kiedy ostygnąć.
Zając przebiega drogę, drugi... na wszelki wypadek ładujemy broń.
„Może być grubsza zwierzyna” - wystarczyło pomyśleć, by z dżungli na
drogę wypadł tygrys. Dłoń zaciśnięta na karabinie, oczy chłoną królewskie
piękno, każdy nerw napięty... cisza drży oczekiwaniem. Przechodzi wspaniały
zwierz ociężałym krokiem, ślepia od światła odwraca, szeleszczą trawy, rozlega
się ciężki łomot, zamyka się las. Nawet nie zwrócił uwagi na zapach ludzki w
małym otwartym motocyklu, zbyt zmęczony, by polować, nie szuka żeru, a
wody.
Mijamy tory kolejowe, skręcamy na Erandol i gdzieś w polu nad
malarycznym błotkiem rozbijamy namiot. Żaby skrzeczą pod mostem, kąpię się
w zielonej pleśni, otoczona chmurą komarów. Spać chce się tak, że trudno
przełknąć cokolwiek.
Czasem sypiamy na skraju dżungli, a czasem, co gorsza, na skraju wioski,
nie wiedząc o tym wcale. W nocy kołysze nas do snu śpiew moskitów i
poszczekiwania jaszczurek, rankiem budzi galeria milczących gapiów. Stoją,
kucają, siedzą, wpatrują się jak urzeczeni w półuchylone drzwi namiotu. Jeden
zbiera skrzętnie puszki od konserw, inny chwyta pudełko zapałek. Zatęchła
kałuża wody kusi, by się umyć, ale nie chcemy robić kolejnego przedstawienia.
Zwijamy namiot, widowisko skończone.
Rankiem budzi galeria milczących gapiów
Ruszamy dalej, byle jak najdalej zajechać do południa. Na środku drogi
kobry wygrzewają się w słońcu. Wąż srebrem brzucha zabłyśnie tylko, gdy koła
motoru przewalą się przez jego senne cielsko. Nie ma kałuży, strumyczka,
kanału, rzeki, gdzie byśmy nie przystanęli dla ochłody. Czasem wody tak mało,
że trudno zaczerpnąć dłonią. Niczym wściekłe psy leżymy wtedy na brzegu,
płoszymy krokodyle, odpoczywamy jak bawoły, usmarowani błotem i pleśnią
siadamy w półcieniu drzew i otwieramy blaszane puszki, rozgrzane słońcem
parzą dłonie, staramy się je schłodzić w kałuży choć trochę.
Było już nieznośnie gorąco, jechaliśmy odrętwiali ze zmęczenia, gdy na
skraju drogi wyrósł potężny masyw starych ruin, murem zamknięty przestronny
dziedziniec, prastare drzewa, trawą porosły majdan. Wchodzę do wnętrza, zając
czmycha przez kamienne flizy posadzki, w kopule wysokiego stropu świergocą
ptaki, przede mną śpią trzy mogiły - kamienne grobowce. Wielka cisza, chłód i
majestat śmierci. Najchętniej spędziłabym tu dzień i noc, z zającem i ptaszkami,
śpiąc na grobowcu. Może przyszłyby duchy tych, co śpią snem wiecznym, i
opowiedziały indyjską bajkę.
Nie ma kałuży, strumyczka, kanału, rzeki, gdzie byśmy nie przystanęli dla
ochłody
Gdy noc zapada, skręcamy w skrót do Cawpore, droga wtula się w
dżunglę, znikają ostatnie chaty, przechodzi jeszcze spóźniony przechodzień,
skrzypi ostatni wóz, a potem tylko wzgórza dzikie, zarosłe spaloną szczotką
dżungli. Droga fatalna, motor podryguje na wybojach, Stach na siodełku, ja
telepię się w wózku. Strasznie morzy sen, głowa zatacza kręgi na bezwładnej
szyi, bije z jednej strony o karabin, z drugiej o blaszankę z oliwą, śnią się
koszmary, budzę się wtedy przerażona, siłą otwieram oczy, po czym znów
zasypiam. Jak mój chłopiec może utrzymać się na siodełku, nie wiem.
Na drodze roi się od weselnych pojazdów. Z jednej wioseczki wyrusza
korowód strojnych wozów, bawoły oczepione wstęgami, błyskotkami, rogi
malowane, pod barwnym baldachimem siedzi maleńka panna młoda w ognistym
sari, z drugiej wioseczki jedzie taki sam orszak, wioząc jej narzeczonego,
chłopaczka w kwietnych girlandach na szyi. W gąszczu dżungli spotykają się na
środku drogi oba orszaki, wszyscy są tak przejęci uroczystością, że najbardziej
nawet usilne trąbienie, by ustąpili, nie przynosi żadnego rezultatu. Nic
dziwnego, ślub jest najważniejszym momentem w życiu Hindusa. Wesele musi
być wystawne, toteż biedny Hindus z wioski na ucztę weselną, orszak,
świecidełka i pochodnie wydać potrafi parę tysięcy rupii pożyczonych u
lichwiarza, a potem przez całe życie dług ten spłaca. Nieraz życia nie starczy i
dług z ojca przechodzi na syna. Na wesele może przyjść każdy, wpłacając
uprzednio dowolną sumę w zależności od ochoty i zamożności, składka ta
jednak prawie nigdy nie pokrywa kosztów.
Ceremonie i obyczaje ślubne na terenie całych Indii są nad wyraz
malownicze, pełne skomplikowanych i nieraz niezrozumiałych dla przybysza z
zachodu obrzędów religijnych. W Allahabadzie i Benares pochody weselne są
najpiękniejsze. Pochodnie, orkiestra dziwacznych bębnów i fanfar poprzedza
weselisko, pan młody występuje na koniu, wielbłądzie lub słoniu w strojnym
rzędzie, za nim drużbowie prowadzą słonie strojne w czapraki i pióropusze,
bokami biegnie tłum z pochodniami, brzękadłami. Zdarza się, że żonkoś jedzie
w przystrojonym kwiatami samochodzie.
W Bengalu wesele przypomina wspaniały karnawał. Pochód zalewa ulice,
tamuje ruch, suną olbrzymie maski, straszydła mrugają oczyma, lalki bogów,
kukły malowane zdobne barwnymi wstęgami, w blaskach pochodni, w
ogłuszającym zgiełku bębnów i piszczałek tańczą błazny w maskach i tancerki z
szalami w ręku. Pióropusze i maszkary są nieraz tak olbrzymie, że pochylać je
trzeba pod siecią drutów elektrycznych. Za roztańczonym, rozjarzonym,
rozśpiewanym tłumem siedzi wśród kwiatów swego tronu, sztywno niczym
bożek, oblubieniec lub oblubienica. Młoda kobieta z czerwoną kropką na czole,
włosami lśniącymi oliwą z kokosa, ustami i dziąsłami czerwonymi od żucia
betelu spogląda brunatnymi oczyma miękko i powłóczyście. W uszach kolczyki,
czasem dwa, czasem dwadzieścia, w nozdrzach brylant, czasem złote koło, ręce
i nogi zdobne w brzęczące bransolety i pierścionki, dłonie i stopy umalowane
henną, lekkie sandały i powiewne tęczowe sari przetykane złotem i srebrem.
Pod wieczór wjeżdżamy długimi, niemającymi, zda się, końca ulicami w
pył i dymy kominów fabrycznych, w ludne, brudne, fabryczne Cawpore.
Zakurzony motor i nasze spalone twarze natychmiast zwracają na siebie uwagę
ulicy, niczym trąba powietrzna spada na nas orszak gapiów, z wrzaskiem,
piskiem gonią motor ulicami, taka uciecha nieczęsto się zdarza, toteż powitanie
jest wysoce hałaśliwe, tłoczne, napastliwe i trwa długo za długo, wyją jeden
przez drugiego, cisną się, omal nie zduszą.
Wjeżdżamy w serce bazaru, siłą przepychając motor przez splątany tłum.
Wzdłuż j ezdni jeden przy drugim siedzą uliczni sprzedawcy owo - ców, na
kawonach25 ogromnych, pociętych na porcje kłębią się chmary much. W tym
sezonie królują budki sodowe rozstawione dosłownie co dwa metry. Właściciele
siedzą dostojnie za cebrem lub skrzynią pełną lodu, wodę sodową lub lemoniadę
nalewają z zamkniętej butelki, ale lód... wyjęty z trocin wędruje do kubełka
wraz z czarną od brudu wodą, potem do szmaty brunatnego koloru, a następnie
rozbija się go na zaplutym progu i wrzuca do szklanki. Ale nic to, że szmata
brudna, lód zdaje się nam najwspanialszym darem bogów, pragnienie zabija
wszystkie mikroby.
Parę godzin krążymy po ulicach Cawpore, robiąc po kilka mil w różnych
kierunkach, by zdobyć jedzenie, benzynę i naftę, bo każda z tych rzeczy jak na
złość musiała znajdować się na innym krańcu miasta. Wreszcie, gdy noc już
zapada, półżywi ze zmęczenia wytaczamy się na szlak. Dzieci gonią za nami,
machając rękoma i krzycząc ile sił w płucach.
Zza okularów spoglądają na nas mądre dobre oczy
Gnamy całą noc w stronę Allahabadu, o poranku wjeżdżamy do miasta.
Wieziemy z Bombaju list polecający do prezesa sądu najwyższego, jednak adres
nic nie mówi ani przechodniom, ani policjantom. Powoli docieramy w okolice
gmachu sądu, tu rozjaśnia się w głowach obywatelom Allahabadu, znają
przecież sędziego, mieszka niedaleko w dużej willi otoczonej papajami i
bananowcami. Zatrzymujemy się przed bramą. Ruszam, potykając się o zbyt
długie poły płóciennego ongiś płaszcza, dzisiaj szmaty malowanej smarami i
popalonej papierosem, staję w progu przerażona własnym wyglądem i miętosząc
list w dłoniach, pytam nieśmiało o pana domu. Zostajemy przyjęci.
U szczytu schodów czeka siwy starszy pan w bieli, zza okularów
spoglądają na nas mądre dobre oczy, gospodarz jest strasznie podobny do
mojego dziadka, toteż od pierwszego wejrzenia mam dla niego dużo sympatii.
Umyci i przebrani instalujemy się w miłym pokoju. Choć spać chce się
przeraźliwie, wypada wyjść do salonu i przywitać się z resztą rodziny. Hindus
oprowadza nas po swoim domostwie, wiedzie z mrocznego salonu do biblioteki,
pokoju w piwnicy urządzonego specjalnie na najgorętszy okres lata. Dom jest
ogromny, zgubić się można w labiryncie przejść, pokoi i pokoików.
Przestronna sala o mozaikowej posadzce z kolorowych kafli wsparta na
kolumnadzie i tonący w kwiatach ogródek zamknięty z trzech stron wysokim
grubym murem, niskie tapczany pokryte perskim dywanem lub szalem
kaszmirskim, na stołeczkach rzeźbione misternie drobiazgi ze srebra, w tym
jasnym, przestronnym wnętrzu mieści się właściwe życie domu, codzienne,
rodzinne, intymne, to pardah26 muzułmańskiego haremu. Tam obcy nie mają
wstępu. Przyjmuje się ich w mrocznym salonie i sali jadalnej, gdzie ze ścian z
czarnego tła płócien spoglądają harde, brunatne oczy przodków, a blade dłonie
dziadów wspierają się na krzywych szablach.
Indyjskie pardah kryje się w domu zacofanych bogaczy, w polu bowiem,
w lesie, w wioskach, a nawet w miastach kobieta ma twarz odkrytą i głowę
nieraz. Jedynie kobiety mahometańskie na północy Indii mają naprawdę solidne
zasłony, chodzą w białym nieprzezroczystym dzwonie z kratką na oczy, ale
tylko w większych miastach, na wsi wszystko jest prostsze i bardziej
bezpośrednie, kobiety chodzą z odkrytymi twarzami, noszą moc błyskotek,
ciężkich ozdób ze złota, srebra i kamieni. Różnią się tym od Hindusek, iż noszą
bardzo obcisłe spodnie i pół sari. Gdy dziewczyna rosła jest i smukła, wygląda
ślicznie w tym stroju, gorzej trochę, gdy trafią się otyłe kształty.
Byłam w Persji na przyjęciu, na którym panny przestały nagle opowiadać
o szkole i swoich sprawach, gdy zjawiło się dwóch kuzynów. Przez szparę w
kotarze zaczęły przyglądać się młodzieńcom. Zagadnęłam, czy który im się
podoba, a one odparły, że nie wiedzą.
- Brat mówił, że kuzyn ma dobry charakter.
To wystarczy. Może nawet zostanie mężem którejś z nich, jeśli brat
zechce. Rodzina umie wszak wybrać męża, a miłość przyjdzie po ślubie. Ile jest
w tym obłudy, a ile prawdy, któż odgadnie?
W Allahabadzie dostąpiliśmy zaszczytu nie lada, by być na prawach
rodziny i najbliższych przyjaciół, poznaliśmy panią domu, piękną majestatyczną
damę, i coś z dziesięć dziewcząt. Zamierający u nas staropolski zwyczaj
rezydentów po dworach kwitnie w Indiach w najlepsze, utrzymywanie i
kształcenie dzieci krewnych jest tak rozpowszechnione w całym kraju, że nie ma
zamożnego domu, w którym by co najmniej dwadzieścia osób nie siadało do
stołu, a jeszcze u progu kuchni dostają jeść ubodzy. Ta dobroczynność dla nędzy
z ulicy jest bardzo typowa dla Hindusów.
Panny zdecydowały od razu, że muszą mnie przebrać w sari, do wspólnej
fotografii. Co tam fotografia, trzeba by kręcić film podczas ubierania.
Wciągnęły do ubieralni o wąskich długich lustrach, obdarły z prostej sukienki i
zaczyna się. Dwie służebnice w muzułmańskich spodniach i czadorach podały
pannom sari błękitne i złote. Wybrałam błękitne w złote kwiaty, jakby utkane z
tęczy i skrzydeł motyli.
Wyszłam na zdjęciu okropnie, niczym ordynarny łobuz przebrany za
kobietę
Na kuse dessous27 nałożyły szeroką marszczoną spódnicę wiązaną z
przodu, potem złotą jedwabną bluzę o półdługich rękawach, klęcząc, omotały
mnie w kokon tak, że ledwie mogłam się ruszyć, gorąco, niewygodnie,
nieznośnie, a to jeszcze nie koniec! Z płaskiego puzdra wyciągnęły klejnoty,
siadły z dwóch stron na tapczanie, nanizały na palce i ramiona sztywno
rozpostartych rąk cuda z pereł i rubinów. Matka nałożyła mi na szyję złoty
łańcuch i obrożę z pereł, na głowę diadem, na uszy zausznice, agrafą spięła sari
na ramieniu. Dzieło skończone. Wstałam i niedźwiedzim niezdarnym krokiem
posunęłam się naprzód. Panny były zachwycone, ja dużo mniej, tym bardziej że
jak zwykle w zbyt kobiecych szatach wyszłam na zdjęciu okropnie, niczym
ordynarny łobuz przebrany za kobietę i robiący słodkie miny. W pośpiechu, z
westchnieniem ulgi wróciłam do swojej sukienki.
Teraz panienki przyniosły skądś staromodny mahoniowy patefon z
inkrustowaną trąbą. Rozbrzmiały fokstroty modne przed dziesięciu laty. Cóż
robić, musieliśmy panienkom pokazać, jak się tańczy w Europie, one nigdy nie
tańczą. Nucąc, pohukując, by wywołać melodię, nadeptywaliśmy sobie uparcie
na nogi, sycząc polskie przekleństwa pod ich adresem. Były zachwycone.
Matka nałożyła mi na szyję złoty łańcuch i obrożę z pereł
Pierwsze blaski słońca mienią się pastelowymi barwami w smugach
mlecznej mgły. Wschodzi królewskie słońce, oczu nie zdążyło przetrzeć, a już
pali bezlitośnie. Stary samochód sapie, klekoce, skacze na wybojach. Jak okiem
sięgnąć bezkresna równina łąk i piasku.
- Już za chwilę - pociesza szofer, długowłosy Sikh, swego zasłużonego
citroena i nas oboje.
Rzeczywiście zbliżamy się.
W szeroko rozwartych ramionach dwóch rzek święte miejsce, łopoczą na
wietrze sztandary, cały ich las, białe, kolorowe, wysokie, podniebne, a na
każdym prymitywnie malowane krowy, woły, lokomotywy, autobusy, żołnierze,
słonie, tygrysy, ach, czego tam nie ma, całe życie Indii w obrazkach. W nikłym
cieniu sztandarów i drągów przysiadły szałasy z trzcin nadrzecznych, to kolonia
świętych sadhu28. Kąpie się w srebrnych nurtach Gangesu długowłosy mąż z
piersią przystrojoną w amulety i drewniane korale, nurkuje raz po raz,
oczyszczając ciało i duszę. Odgarnia z czoła bujne sploty i otula się obmokłym
dhoti29. Stare kobiety wchodzą do rzeki po kolana, rzucają kwiaty na wodę.
Opodal na łódce, pod baldachimem z liści siedzi sadhu, nogi i ręce
skrzyżowane, ani drgnie, modli się zapatrzony w fale Gangesu.
Opadają nas przewoźnicy, musimy przecież wypłynąć na środek zlewiska,
by ujrzeć, sprawdzić naocznie i namacalnie cud małżeństwa szafirowej Jumny
ze srebrnym Gangesem. Siadam pod baldachimem z trzciny, łódeczka odbija od
brzegu, gdzieś w dali niczym zatarty szkic majaczą mury Allahabadu. Jesteśmy
na środku, teraz trzeba zanurzyć obie dłonie w wodzie, jedną w ciepłej, drugą w
zimnej. Równolegle, zgodnie, nie łącząc się i nie plącząc, płyną obok siebie dwa
nurty.
Łódka uderza o brzeg, fakirzy zrywają się jak jeden mąż z wrzaskiem,
kilkadziesiąt rąk, szponów, kikutów pokracznych wyciąga się po jałmużnę,
łasząc się, grożąc, skamląc. Umalowany niczym bożek fakir grzeje szczypce na
małym ogienku, na nasz widok wyskakuje z radosnym okrzykiem ze swej nory i
zaczyna szczypać się w gołe lędźwie. Zadrżałam z trwogi. Szofer opiekuńczym
ruchem ramienia zagarnia nas do starego citroena, a ten, hop, kusztyk, kusztyk,
podskakując przez wyboje i doły, sapiąc, rzężąc, skrzecząc, unosi nas z
powrotem do Allahabadu.
W PRZEDSIONKU RAJU
Nie jesteśmy już samotną kruszyną na szlaku, stajemy się cząstką jednej
wielkiej karawany. Dzień i noc maszerują do Benares piesze pielgrzymki z
bębnami, fletami, orkiestrą. Każdy niesie węzełek na plecach, odświętne szaty,
lampę naftową, parasol, garnuszek z wodą, a może prochy ojców? Udziela się i
nam podniosły nastrój. Każda wielka wiara, choćby najbardziej niezrozumiała,
wzbudza szacunek.
Drepcą stłoczeni kulisi oślepieni potem zalewającym oczy, zda się, że
zaraz padnie któryś i skona w pyle drogi. Balansują na osi drągu załadowane
lektyki złote, purpurowe, obwieszone frędzlami, a gdy uchyli się kotara, wyjrzy
na zapylony szlak blada twarz starca lub młodzieńca złożonego niemocą na
jedwabne poduszki. Ileż dni, tygodni telepie się z najdalszych zakątków kraju?
W oczach płonie gorączka wiary, pośpiechu, byle dożyć, byle dotrzeć do celu,
może stanie się cud, może rześkim krokiem wróci do domu albo powędruje
wprost do raju Sziwy, w chmurach Himalajów znajdzie wieczne szczęście i
spoczynek, by już nigdy nie powrócić na ziemskie niziny.
Jadą barwne wozy, na nich cała wioska
Jadą barwne wozy zaprzężone w parę przybranych pięknie wołów, na
nich cała wioska załadowana, muzyka skocznie przygrywa, jak na odpust.
Pozdrawiają, pytają, czy my też do Benares. Inna niż twierdząca odpowiedź
nawet im na myśl nie przyjdzie, w głowie by im się nie zmieściło, że my, dzicy
turyści, możemy nie podzielać ich wiary, że popatrzeć tylko jedziemy, jak oni
się modlą.
Słońce przegląda się w polerowanym lustrze rzeki, poranne jest i radosne,
igra psotnie na kręgach i falach wzburzonej wody wśród setek, tysięcy
kapiących się. Rzeka zawłaszczona na przestrzeni paru kilometrów, podzielona
na oddzielne mykwy30 według kast, prowincji, dzielnic, każdy hindu znajdzie
tu swoje miejsce.
Mała łódka sunie po falach Gangesu, miarowo zatapiane wiosła krótkimi,
urywanymi pociągnięciami rzucają srebrne bryzgi na rwący nurt. Nad samą
wodą zbiegły się wszystkie możliwe typy z całych Indii, rysy twarzy tak różne,
jak odległe są od siebie Delhi i Madras, Lahore i Kalkuta. Po co zwiedzać Indie,
wystarczy spędzić parę dni nad Gangesem, tu można ujrzeć wszystkie
prowincje.
- A biedny mahometanin mieszkający w tym plugawym mieście nie może
się nawet wykąpać w rzece, gdy mu gorąco - skarży się stary przewodnik,
rozkładając wielki czarny parasol nad moją głową. Kapitalny typ ruchliwego
staruszka, na łysej głowie żółta czapeczka z czarnym haftem, drepce koło nas,
ochrania parasolem, zapędza niczym kokoszka kurczęta, załatwia wszelkie
sprawunki, wylicza braminom, biorąc z naszej portmonetki, wydaje resztę,
dyryguje, komu ile dać, targuje, kłóci się, łaje... i prowadzi nas, gdzie chce w
swojej określonej kolejności, czasem ulegnie moim namowom, ale bardzo
niechętnie.
- Przecież tu jest ich Mekka - odpowiadam. - Czy biedny Hindus
znalazłby tam miejsce dla siebie?
- Ano nie - mruczy niechętnie, po czym z dumą wskazuje palcem potężny
meczet cesarza Aurangazeba dominujący władczo nad całym zbiegowiskiem
świątyń hinduskich, białych, szarych, czerwonych, w kształcie lingamów,
ananasów, pieczar, nie sposób wszystkich zwiedzić, tak ich wiele.
Wśród szczelnie odgrodzonych od siebie stanowisk kąpieli centralne
miejsce zajmuje najciekawszy dla widza cmentarz - kamienne stopnie, a na nich
płonące stosy. Jeden dogasa, z drugiego wystają stopy pasażera w drodze do
raju. Przewodnik jest niezadowolony, dziś tylko trzy trupy, nie ma się czym
pochwalić. Grabarz, a raczej palacz w tym wypadku, długim żelaznym drągiem
poprawia zwłoki i kłody, potem tym samym bosakiem strąca wygasłe zgliszcza
w nurty rzeki i układa nowy stos. Szary proch zmieciony miotłą i wiatrem
porwany przez szybki nurt unosi się na fali, dusza jak bańka mydlana ulatuje w
przestworza, już buja swobodnie i szczęśliwie w raju Sziwy. Siedzą duszyczki w
białym śniegu na górze Kajlas31 na północ od jeziora Manasarowar, zimno im
tam pewnie okropnie.
Nad samą wodą zbiegły się wszystkie możliwe typy z całych Indii
Przez środek najbardziej uczęszczanych kąpielisk, tuż obok palących się
zwłok wali wprost do rzeki ściek miejski. Pełnym gardłem szeroka paszcza rury
kanalizacyjnej wypluwa w świętą wodę brud, cholerę, dżumę, trąd, trachomę32,
syfilis i wszelkie inne tropikalne okropności. Ze zgrozą mówi się w świecie, że
Benares jest rozsadnikiem zarazy na całe Indie, najbrudniejszym miastem na
kuli ziemskiej, tymczasem chyba nie jest znów tak źle, skoro zaraza bucha
nieustannie w nurty Gangesu, a Hindusi kąpią się, piją świętą wodę dla
oczyszczenia ducha i jakoś nie umierają. Może by nawet i chcieli, każdy z nich
marzy przecież, by umrzeć w Benares.
Kto raz się znalazł w tym mieście, musi przejść szlakiem pielgrzymek,
wedrzeć się na ganeczek jakiegoś domu, by przez ciasną lukę w murze zajrzeć
do wnętrza, tam w mroku błyśnie ogień i parę postaci stłoczonych wokół
lingamu, myją, malują, ubierają kwiatami. Będąc w Benares, trzeba napić się
cudownej wody u studni wiadomości dobrego i złego, zagłębić się w wąskie
przejścia, gdzie depcze się zwiędłe kwiaty, nadeptuje innym na pięty, przeciskać
między straganami z naszyjnikami z drzewa sandałowego i girlandami kwiatów
świątynnych, gdzie mienią się bogactwem barw i blasku sari z Benares, słynne
na cały świat.
Kto raz się znalazł w tym mieście, musi przejść szlakiem pielgrzymek
Ale oczy naszego przewodnika nie rozjaśniają się zachwytem na widok
schodów kamiennych, świątyń, świątyniek. Staruszek pluje z obrzydzenia,
oburza się i gorszy, a jednak obchodzi z coraz to nowymi turystami te same
bezbożne miejsca. Taki jego fach.
U wejścia do świątyni podchodzi do nas święty człowiek, życzy nam
długich lat w zdrowiu i wszelkiej pomyślności, za co naturalnie wypada
zapłacić. Daliśmy już tyle, że mój chłopiec zbyt dużych sum nie udziela. Na
świętej twarzy odmalowuje się rozczarowanie. Niech tam, pewnie skrócił nam
życie do paru annah.
DUSZA BENGALU
Padł cień na drogę. Zawirował pył. Wiatr goni za nami z gwizdem, niebo
przecinają zygzaki błyskawic, spada parę dużych kropel, a potem lunął pierwszy
deszcz monsunu, wspaniały, ciężki deszcz. Skóra pije wodę. Ziemia pije wodę. I
tam, gdzie przed chwilą w spalonej dżungli dławiło pragnienie, ożywa
wszystko, zieleń, trawy, drzewa i my.
Przez zwartą dżunglę wąską drogą wdzieramy się w miasteczka i wsie
ciągnące się nieprzerwanym szeregiem. Gdzie miasto? Już blisko, najwyżej
kilkanaście mil, a dżungla wciąż nie ustępuje, raczej wchłania w siebie osiedla
ludzkie i ogrody. Nie chcę na swej drodze wielkich miast. Wolę pola i lasy.
Przez zwartą dżunglę wąską drogą wdzieramy się w miasteczka i wsie
Kalkuta... zawsze słysząc tę nazwę, widziałam oczyma wyobraźni zwartą
masę szarych domów wzdłuż zapylonych jezdni i miliony stłoczonych ludzi.
Wiedziałam, że są w Kalkucie cudowne ogrody, ale daleko za miastem, trzeba
jechać wiele mil, by wydrzeć się z okopów szarych murów. Ganges przypomina
kanał w betonowym łożysku, wody nie widać prawie, jedynie okręty i doki
portów i tak aż do morza. Nie pragnęłam nigdy oglądać tego miasta, a jednak
spędziłam w nim cały długi tydzień.
Przejeżdżamy pięknym szerokim mostem, tor kolejowy pośrodku, bokami
dwie wstęgi asfaltu, wpadamy na dużą stację benzynową, a miasta jak nie ma,
tak nie ma. Właściciel jest niezwykle przejęty naszą wizytą, częstuje wodą
sodową z lodem, papierosami, rysuje plan drogi, byle na chwilę dłużej
zatrzymać, czegoś więcej się o nas dowiedzieć, na pożegnanie ściska dłoń i
wręcza swój bilet wizytowy.
Mimo planu błądzimy, zwykły los przy wjeździe do dużego, nieznanego
miasta. Jeden most, może drugi, już nie pamiętam, kilka linii tramwajowych
rozchodzi się w różnych kierunkach, mieliśmy jechać za tramwajem, ale nie
wiemy, który wybrać i oczywiście wybieramy niewłaściwy, posuwamy się
wciąż przez przedmieścia. Po chodnikach włóczy się bydło, pod wytryskami
kanalizacji, jak w srebrnej fontannie, kąpią się bawoły. Prawie całe miasto
przypomina jeden wielki bazar, nieprzerwane szeregi straganów. Prawie, bo są i
szerokie bulwary, wspaniałe promenady, strzyżone trawniki, pałac wicekróla,
reprezentacyjne hotele, ogrody i marmurowy Victoria Memorial.
Pod wytryskami kanalizacji, jak w srebrnej fontannie, kąpią się bawoły
Stajemy bezradnie na środku ludnej ulicy, zbiega się spory tłum gapiów,
zabierają resztki dusznego powietrza, włażą wprost na głowę, wypytują skąd,
dokąd, ile lat, litania pytań nieprzerwana. Stary bramin przedziera się przez tłum
i oznajmia, że marszałek Piłsudski umarł. Niemożliwe! Czuję, jakbym dostała
obuchem po głowie. Nie wierzę. Umarł wtedy właśnie, gdy gnaliśmy w
piekielnym upale przez centralne Indie. W angielskich i bengalskich pismach
znajdujemy długie kolumny, całe szpalty i strony poświęcone naszej Ojczyźnie i
Wielkiemu Wodzowi. Z nagła wszyscy dowiedzieli się o istnieniu Polski.
Zamieszkujemy w prawdziwym hinduskim hotelu w hinduskiej dzielnicy.
Nie było łatwo tam się dostać, ale zaprowadził i polecił nas znajomy ze sklepu, a
targował się w naszym imieniu okrutnie. Dwie rupie dziennie. Za tyle żarły
mnie pluskwy, ile chciały, nosiłam je nawet po ulicy w sukience, tak przylgnęły.
Mamy taras (wąską betonową rynnę), w rogu śmietnik pozostały po
poprzednikach oraz łazienkę - otchłań rozpaczy. Na łóżkach leżą dwa
poplamione i zapluskwione materace, w kącie stoi para pogiętych krzeseł,
żałosna lampa powiewa na drucie pod sufitem. Sprzątano nasz pokój od godziny
ósmej, szorując szczotkami, a i tak brud jak był, tak pozostał. Wszystko lepkie.
Podłoga, stoły, stołki kleją się dosłownie, boję się poruszyć, by nie dotknąć
mebli lub ścian. Przez cały tydzień nie zjawił się nikt, by chociaż zamieść
podłogę. Zacny hotel, zacne brudy i zacne karaluchy, takich okazów nie spotyka
się co dzień, a tyle ich, że wieczorem trzeszczą pod nogami.
Za dnia Kalkuta jest tak upalna i duszna, że jedyne, co można zrobić, to
siedzieć pod wachlarzem elektrycznym i czekać, aż zapadnie noc. Wtedy umarła
od rana ulica ożywia się i wypełnia wielobarwnym tłumem.
Wyglądam przez okno. W świetle zmierzchu złoci się tuman pyłu, pod
balkonem rozlokowały się niskie lepianki, tam mieszkają kulisi, u moich stóp
rozciąga się hałaśliwe rojowisko nędzy, szare, beznadziejne. W mieście panuje
epidemia cholery, co noc oglądamy pochody maskaradowe, suną ulicą maski
karnawałowe orszaków weselnych i co noc tą samą drogą przebiega kilku
tragarzy, dźwigając białe nosze. Malowana na czerwono główka tłucze się na
posłaniu z kwiatów, chwieje się na martwej szyi w takt szybkich kroków i
pohukiwania grobowego.
W gazetach znajdujemy wiadomość, że szpital choleryczny powiększono
o sto dwadzieścia łóżek. Dalej podano przepis dietetyczny dla tych, którzy chcą
uniknąć choroby. Nie robimy zakupów na rynku, nie jemy owoców, a wyłącznie
konserwy, pijemy tylko herbatę. Wreszcie trzeciego dnia otrzymuję list,
ostrzeżenie od naszego przyjaciela: nic nie jeść, nic nie pić, nie prać ubrań, nie
przyjmować i nie dotykać obcych, a najlepiej zamknąć się w pokoju i oznajmić
odwiedzającym, że się ma cholerę. Dobre rady, ale co począć z tłumem
zwiedzających? Bengalczycy są bardzo mili, ciekawscy, nie mamy chwili, by
się wyspać czy napisać choć parę słów. Przychodzą do nas starcy bramini,
młodzież studencka, dziewczęta, dzieci, brzuchaci bogacze. Jadam, sypiam,
ubieram się, piszę pośród milczących wpatrzonych we mnie gości. Czasem
padnie słowo, to im wystarcza. Chcą tylko popatrzeć, czasem o coś zapytać,
wyrazić radość ze spotkania bohaterskich podróżników z dalekiej Polski.
Właśnie idę do łazienki, gdy zjawia się nasz przyjaciel, ten co nas
przywiózł do hotelu. Zdejmuje pantofle i rozsiada się w fotelu. Sprowadza z
ulicy herbatę, jakieś pierożki, gada i siedzi, od czasu do czasu zapytując, czy nie
jestem zbyt zmęczona.
- Okropnie, śmiertelnie - odpowiadam.
Nic to, nawet na myśl mu nie przyjdzie wynieść się. Wreszcie rozmowa
zamiera, gość zaczyna ziewać i wychodzi. Wtedy ktoś nowy się dobija, trzeci z
rzędu reporter, jesteśmy oblegani przez prasę, udzielam długiego wywiadu, o
naszej podróży, kobiecie w Polsce, młodzieży, nauce w szkołach,
uniwersytetach i naturalnie o marszałku Piłsudskim. W owej tragicznej chwili,
gdy odszedł, ożywa w najdalszych krańcach świata pamięć o nim. Jakże
wszystkich fascynuje jego wspaniały życiorys. Hindusi jak dzieci, z
nabożeństwem biorą gazetę do ręki i czytają raz, drugi, trzeci. Czyż możliwe, że
taki geniusz żył w Polsce? Jak on stworzył Polskę, skąd miał żołnierzy, broń?
Nie mieści się w hinduskich głowach pojęcie polskiej walki o ojczyznę.
Oni tak nigdy nie potrafili. Hindusi nigdy nie staną do walki o niepodległość,
oni nie stanowią narodu, są zlepkiem kast, sekt, prowincji i języków. Co ich
łączy to wspólny rząd i język angielski, którym mieszkaniec Madrasu może się
porozumieć z Bengalczykiem.
Cała Kalkuta zna nas z fotografii umieszczonych we wszystkich
możliwych pismach
W tramwajach, na ulicy, wskazują nas palcami. Cała Kalkuta zna nas z
fotografii umieszczonych we wszystkich możliwych pismach. Jesteśmy niczym
Mahatma Gandhi własnością żarliwych gapiów. Wreszcie jestem tak
wyczerpana, że zamykam drzwi pod pretekstem choroby, mój chłopiec
przyjmuje w hotelowym hallu.
Któregoś wieczora jeden z naszych gości przypomina sobie podczas
rozmowy, że musi iść, bo właśnie dzisiaj Rabindranath Tagore33 prezyduje
uroczystości Vaisa Kha Purnima w nowo powstałej świątyni buddyjskiej.
Uroczystość zaczyna się o piątej, a teraz która godzina? Wpół do szóstej.
Zrywamy się, porzucając wszystkich gości, i pędzimy do świątyni. Taka okazja
może się nigdy nie powtórzyć.
Wejście zatarasowane, na ulicy czeka zwarty rozmodlony tłum
młodzieży. Na szczęście poznają nas, kordonem splecionych rąk tworzą szpaler
i torują przejście. Wchodzimy do wnętrza. Ponad morzem głów widać podium,
w długiej białej szacie, ciężkim wieńcu kwiatów na szyi i czarnym aksamitnym
birecie na długich siwych włosach siedzi biały jak gołąb starzec z długą brodą,
przygięty, złamany, rzekłbyś w półśnie, jakże on jest stary, zdaje się drzemać
zgaszony, na wpół na innym już świecie. Głowa schylona jak podcięty kwiat,
oczy przymknięte, blade ręce wsparte na rzeźbionych oparciach tronu.
Przeciskam się wpatrzona w proroczą twarz starca.
Przed posągiem Buddy wciąż zmieniają się modlący. Przechodzi osiem
dziewcząt w szafranowych szatach z pękami lotosów modlitewnie złożonych w
dłoniach, potem modlą się mnisi, bijąc w bębny, talerze... tangtang rozbrzmiewa
na cześć Boga, tony harmonii i bengalskiego śpiewu miękką muzyką pieszczą
ucho. Kończą się modlitwy i ostatni raz rozgłośnie uderzają bębny. Budzi się
starzec, pochylona głowa dumnie odrzucona w tył, błyskają młodzieńczo
błękitne oczy. Zapada cisza. Będzie przemawiał. Mówi pięknie i długo o
Buddzie, o świątyni w Sarnah, o mądrym wspaniałym Bogu, słuchamy wszyscy
jak zahipnotyzowani. Miękko, aksamitnie, śpiewnie płyną słowa, deklamuje, a
dźwięki niezrozumiałego języka brzmią niczym półśpiew, poezja... Homer w
starożytnej Grecji może tak właśnie skandował pieśni Iliady. Nie rozumiem
znaczenia słów, ale wystarcza mi nieziemski nastrój świątyni, gdzie na
ściennych freskach przewija się całe życie Buddy, gdzie na ołtarzu siedzi wielki
wieszcz Bengalu niczym bóstwo, a dziewczęta składają białe kwiaty lotosu u
stóp złotego posążka śpiewnie, przeciągle zawodząc modlitwy, w których imię
poety powtarza się jak refren.
Rabindranath Tagore obejmuje zebranych ciepłym spojrzeniem jasnych
oczu, spogląda i na mnie, uśmiecha się, po czym wstaje, składa wieniec w ręce
dziewcząt, inne wkładają mu sandały na bose stopy, wsparty na ramieniu jednej
z nich schodzi z ołtarza. Uroczystość skończona. Jak jeden mąż wszyscy
zrywają się z miejsc, rozlega się hałas odsuwanych krzeseł, rozfalowany tłum
głów przysłania poetę... przedzieram się, za późno, już go nie widzę. Auto unosi
Rabindranatha Tagore w nirwanę nocy...
Widziałam i słyszałam Rabindranatha Tagore, wczułam się w duszę
Bengalu, poznałam jej czar subtelny, uroczy, który jedynie poeta potrafił ująć w
słowa. Wyszłam z progów świątyni w ciemną noc, niosąc światło poezji w
oczach, może i w duszy. Nie na długo go pewnie wystarczy, cynizm walki o byt
w realnym świecie szybko ugasi ten płomyk.
WŚRÓD MŁODZIEŻY
Zjawili się liczną delegacją prosić, byśmy zaszczycili ich klub swoją
obecnością. Może jakiś speech o kobiecie polskiej i naszej podróży wygłoszę?
Zresztą o czym tylko chcemy, byle mówić. Zgadzam się, pod warunkiem że
zapewnią tłumacza mówiącego po francusku i że speech zaimprowizuję na
miejscu. Umówiliśmy dzień i godzinę.
W oznaczonym czasie zjawia się przed hotelem mały samochód, a w nim
delegat i chłopak, który studia kończył swego czasu w Paryżu. Jedziemy do
siedziby klubu, samochodzik przemyka ogrodowymi dzielnicami, wreszcie
zatrzymujemy się przed wysokim płotem z desek. Jesteśmy na miejscu.
W otwartych wrotach wita nas prezes związku, na zielonym majdanie
czeka stół nakryty suknem, dwa fotele, parę krzeseł, w głębi ring bokserski.
Zawieszone wśród drzew chybocą lampki elektryczne, kilkuset młodzieńców w
wieku akademickim i szkolnym zasiada kręgiem na trawniku. Otrzymujemy
naszyjniki ze świeżych kwiatów, potężne wieńce, jak u nas na pogrzeb lub w
noc świętojańską, i zajmujemy miejsca w fotelach.
Program rozpoczyna śpiew przy akompaniamencie harmonii i prastare
wojenne tańce (prezes zaznacza z dumą, że tylko jego chłopcy potrafią tak
tańczyć). Z głuchym łomotem bębna w krąg światła wypada zastęp bojowników,
prężą się muskularne ciała, smukłe sprężyste nogi, czerwone pióra we włosach,
w rękach po dwa bambusowe kije. Rozpoczyna się taneczny bój, wściekła
walka, a bęben to przycicha, zwalnia, to szybkim zaciekłym rytmem podnieca
do walki, już mocują się, klęcząc, ranni, konający walczą, leżąc na ziemi, by po
chwili znów ożyć, zerwać się i rzucić z wściekłością na siebie. Ach... okrzyk
zachwytu wyrywa się odruchowo z piersi, gdy wojownicy schodzą z tanecznego
kręgu. Niezwykłe popisy skończone.
Sekretarz towarzystwa odczytuje dziękczynnopochwalny list na naszą
cześć, mówi o zaszczycie, jaki im sprawiamy, prezydując meetingowi, naszym
bohaterstwie, ich podziwie i uznaniu. Otrzymuję do rąk dokument pięknie
wykaligrafowany po angielsku, rozbrzmiewają oklaski, wszyscy są zachwyceni.
Teraz proszą, bym zechciała podzielić się wrażeniami z naszej podróży.
Rozpoczynam opowieść, jak to jechaliśmy sobie z Warszawy do Kalkuty,
o śniegu w Persji, bandytach na pustyni, o złodzieju z Bagdadu, przygodach
smutnych i radosnych. Opowiadam po francusku, czasem rzucając angielskie
lub hinduskie słowo, by słuchaczom nie było zbyt nudno. Każde zdanie tłumacz
przekazuje po angielsku prezesowi, a ten powtarza je w języku bengali.
Trójjęzyczna opowieść ma szalone powodzenie, kilkuset chłopaków śmieje się,
dziwi, wzdycha i raz jeszcze przeżywa wszystkie nasze przygody.
Po wspólnej fotografii zasiadamy na ganeczku do obiadu. Podają owoce i
słodycze, zamiast wody mleko kokosowe do popicia. Żegnani owacyjnymi
okrzykami wsiadamy do jeszcze mniejszego niż przedtem autka, mkniemy do
swoich hotelowych pluskiew i karaluchów, wiozę wieńce z kwiatów i ciepłe
wspomnienie młodzieńczego beztroskiego wieczoru.
Dziękuję wam, chłopcy Bengalu, za to przemiłe spotkanie, ofiarowaliście
uśmiech, entuzjazm, przyjaźń i piękno, w prostocie swych skromnych funduszy,
bo każdy członek klubu wpłaca jedynie dwie annah miesięcznie, byliście
czarująco gościnni. Swą serdecznością zatarliście całe zło, które spotkało nas po
drodze.
O INDIACH
Dziewczęta z północy marzą o egzotycznych Indiach, przystojnych
maharadżach, przejażdżkach na grzbietach słoni, łowach na tygrysa w
tajemniczej dżungli... o niechaj żadna nie jedzie do Indii, jeśli chce zachować
nieskalane marzenie. Niech idzie do kina, tam na srebrnym ekranie tajemnicza
kraina roztoczy swój czar, maharadża będzie umierał z miłości do białej lady,
zazdrosnego blondyna tygrys rozszarpie w mrocznej dżungli, zaklinacze wężów,
fakirzy, święci sadhu, wnętrza świątyń... wszystko będzie klarowne i
poetyckie...
Wyobrażając sobie Indie, podchodziłam z dużą dozą sceptycyzmu do
przereklamowanej egzotyki, toteż kraj ten ani mnie nie zadziwił, ani nie
rozczarował. Może kiedyś, gdy jedynymi środkami komunikacji były wielbłąd,
słoń i czółno, warto było zapuścić się na wiele lat w tę krainę mlekiem i miodem
płynącą. W czasach przedhistorycznych wszędzie zresztą było tak samo, także i
u nas więcej było egzotyki w starych dworach otoczonych ostrokołem i
litewskich borach.
Rozmyślając o Indiach, oczyma wyobraźni wyczarowywałam obrazy z
książek Rudyarda Kiplinga, ale tam gdzie on oglądał dżunglę, dziś już jej nie
ma, miasteczko Way i wyschnięta rzeczka Waingunga leżą zaledwie
kilkadziesiąt mil na południe od Bombaju.
Nie chcę o Indiach pisać źle, ale trudno mi pisać dobrze. Spotkaliśmy w
tym kraju większym od Europy jednego tylko prawdziwego przyjaciela, w
pełnym tego słowa znaczeniu. A inni? Wrodzy, chciwi, nieufni, arogancko
ciekawi, co najwyżej zdawkowo uprzejmi. Czy można ich winić? Nie.
Weszliśmy bez uprzedniej reklamy, kuchennym wejściem od tyłu. Zauważyli
nas, gdyśmy już mieszkali, nieprzedstawieni sobie wzajem uprzednio. Weszłam
na szlak jak dziki turysta z Zachodu, spoglądając nieufnym okiem na wszystko,
co nieeuropejskie i stopniowo wchłaniał mnie ten kraj już na drodze, a gdy
odeszłam daleko, aż tam, gdzie wiał wiatr północny od dawnych pastwisk
nomadów mongolskich, zrozumiałam, że Indie są tym właśnie miejscem na
Ziemi, do którego muszę kiedyś powrócić. Może wrócę w żar mangowego lata,
w pył szlaków, w cień drzew przydrożnych, w mrok tajemniczych świątyń i
wtedy opowiem o Indiach coś więcej, inaczej i z okruchem serca w atramencie.
Indie roztoczyły przed mymi oczyma wachlarz fantastycznego czaru,
niczym paw dżunglowy spotkany gdzieś przy drodze do Gwalioru. Trudno
nawet określić, na czym ten czar polega, na kontrastach barw, światłocieni,
klimatów, życia? Na dźwięku, zapachu czy na zagmatwaniu wszelkich
problemów od zacofania średniowiecza do najbardziej nowoczesnych idei? Nie
miałam czasu ich poznać ani zrozumieć choć trochę, właściwie prześliznęłam
się zapylonymi traktami w cieniu bananowców i mangowców. Można
przejechać całe Indie i nie dowiedzieć się o nich niczego.
Słyszałam wiele politycznych dysput, wiele skarg, że całej nędzy w
Indiach i w ogóle wszystkiemu winni są Anglicy. Maharadżowie są bardzo
dobrzy, czasem nawet nie biorą podatków, a przede wszystkim pozwalają
warzyć sól, a Anglicy wprowadzili monopol solny, największy wyzysk w
pojęciu Hindusa.
Niektórzy kongresmani tak się zapędzają, że uważają, iż największym
złem wyrządzonym przez Anglików jest budowa kolei i nawadnianie kraju. Bez
kolei byłoby lepiej, bo zaraza nie przenosiłaby się tak łatwo i woły miałyby
pracę. Zresztą kolej wymyślono jedynie po to, by łatwiej było Indiami
zawładnąć. Nawadnianie pól dla odmiany sprzyja malarii.
Spotkałam się nawet z pomysłem, by na miejsce Anglików sprowadzić do
Indii Niemców. Gorąco podsycałam te idee, chciałabym ujrzeć Hindusa pod
batem teutońskim, wtedy dopiero doceniłby mądrą gospodarkę i tolerancję
Anglików.
Dlaczego Indie w pojęciu Europejczyka są tajemnicze, cudowne,
wspaniałe, pociągające? Trudno zgadnąć. Wszystkie problemy hinduskie są tak
ogromnie chaotyczne i zagmatwane, iż nie ośmielam się o nich pisać. Może
właśnie w ten sposób tworzy się tajemniczość, iż człowiek czuje się głupi jak
but i nie wypada mu przyznać się, że nie rozumie lub nie ma czasu czy ochoty
na zgłębianie, który bóg ma ile wcieleń. Ogłasza więc, że Indie są tajemnicze i
niezgłębione... stawia dużo kropek, wykrzyknik i znak niedomówienia
zawieszony w powietrzu.
Ja także mogłabym lekko prześliznąć się po temacie, po dyletancku
sklecić zlepek wiadomości prasowych z „Times of India”, podlać własnym
sosem z potu i nudy podróży, podać czytelnikom pod jakimś szumnym tytułem.
I puściłabym w świat szeroki jeszcze jeden blef literacki. Ale żeby napisać coś
rewelacyjnego i o pewnej wartości dokumentacyjnej, niezbędne są poważne
studia i kilkuletni pobyt u źródła wiedzy. Najlepiej być misjonarzem. Oni
naprawdę coś wiedzą. Ja tymczasem wolę jechać dalej, żądza wrażeń pcha
naprzód, życie krótkie, a tyle jest jeszcze do zobaczenia.
Przegnał mnie wiatr od pustyni tysiące kilometrów szlakiem bitych dróg,
objazdów i bezdroży, dzisiaj opuszczam Indie, mknę dalej, przewracam kartę
księgi mego życia. Widziałam tak dużo i tak mało zarazem. Wyjeżdżam z tego
kraju jak od bogacza, który chowa skrzętnie złoto, klejnoty, księgi i obrazy w
kutej skrzyni. Chodzi na co dzień w szatach ubogich i przyjmuje gościa na
progu, podając mu miskę ryżu jako poczęstunek... bo nie wie, kim jest ten gość.
PAGODA SHWEDAGON
Jest jakiś niewysłowiony urok tej chwili, kiedy na polerowanym słońcem
bezkresie oceanu zamajaczy ciemną kreską wąska styczna widnokręgu i w
oczach w dal wpatrzonych rozszerza się w pas zielony, drzewa zdają się
wyrastać wprost z morza, które przypomina wypukły klejnot w emaliowanej
oprawie. Cisza, przejasność zapatrzenia i zasłuchania, oczekiwanie na nieznany
ląd...
Zda się jeden tylko grzebień skalistych gór Arakanu i Naga oddziela Indie
od Birmy, gór porosłych dziką dżunglą, gdzie tygrys i słoń depcą swoje ścieżki.
Człowiek woli się w nie zbytnio nie zagłębiać, ma przecież morze, wystarczy,
że przeskoczy dwa stopnie długości geograficznej i znajdzie się w innym,
obcym kraju.
Połyskują radośnie śnieżnobiałe zęby... oto delta Irawadi
Za chybotliwym lasem wbitych w wodę pali, za roztańczonym kręgiem
sampanów34 widać ląd. Złota iglica pagody połyskuje w słońcu, majaczą zarysy
chat bambusowych, latarnie przybrzeżne, okręty, dżonki rybackie, stada mew
unoszą się na wietrze, malowana łupinka sampanu tańczy na żółtej fali, wiezie
ludzi, towary i cały roztańczony bazar nawodny, kołysze się płaski kapelusz
bambusowy, bose pięty wpierają się w dno chybotliwej łódeczki, połyskują
radośnie śnieżnobiałe zęby... oto delta Irawadi.
Pulsuje życiem, roi się, dźwięczy, brzęczy, mieni barwnym tłumem
stołeczne miasto Rangun, największy port delty Irawadi. Zbliża się monsun,
uderza wiatr od morza, huczy przeciągle syrena, pilot wprowadza do portu nowy
okręt. Na brunatnych żaglach, gdzieś z pełnego morza, z mętnej rzeki, z
kanałów i odnóg delty zlatują się łodzie rybackie, niczym ptaki na rozpostartych
skrzydłach, czarne mewy portowe. Ładowny okręt przycumował w porcie.
Przybywa z przeludnionej matki ojczyzny biedny jak szczur okrętowy,
czarny jak noc mieszkaniec stanu Madras. Nie jeden, a parę tysięcy na raz
stłoczonych pod pokładem węglarki. W podróży zaduch, tłok, głód, nic nie
widział. Wysypuje się spod pokładu czarne mrowie na brzeg nieznanego lądu.
Jakże tu inaczej niż w Madrasie, ludzie żółci, skośnoocy i leniwi jak koty, gdy
mówią, zda się, że miauczą.
Pulsuje życiem, roi się, dźwięczy, brzęczy, mieni barwnym tłumem
Rangur
Pracowity przybysz najmuje się w porcie, ciągnie rykszę albo ciężki wóz
pełen towaru. Pierwsze wrażenie jest naprawdę przykre, nie mieści się w pojęciu
europejskim traktowanie człowieka jak zwierzęcia pociągowego, gdy się jednak
pomieszka na Wschodzie, zatraca się te demokratyczne bunty duszy na widok
kulisa zlanego potem, o błędnym wskutek śmiertelnego znużenia wzroku, który
niczym koń równym wyciągniętym kłusem biega od świtu do nocy, rozbija bose
pięty, pręży do ostatka muskuły, chwyta ze świstem oddech w zniszczone płuca,
ciągnie maleńki wózek, a w nim nieraz trzech brzuchatych pasażerów. Biegnie
równo, lekko, jedną milę, trzy... zwolni czasem na zakręcie, obetrze szmatą pot
z oślepionych oczu i gna dalej. Musi zarobić swoich parę annah.
Co za kraj zrodził tę rasę?
Hindus potrafi też zawędrować daleko w głąb lądu, aż do chińskiej
granicy. Nie ma takiego kąta, zapadłej mieściny, gdzie by nie znalazł się chociaż
jeden Hindus. W drodze powrotnej pod deskami pokładu znów zaduch i brud,
ale głodu już nie ma. Potrafi zarobić, wraca do domu z zapasem annah i
workiem ryżu.
Za tłumem kulisiej nędzy szerokim krokiem bosych stóp wyrusza na
podbój portu załoga, majtek okrętowy we wściekle czerwonym nakrapianym
turbanie, z nagim brązowym torsem, w długiej spódnicy w jaskrawe kraty i z
kolczykiem w nosie. Co za kraj zrodził tę rasę? Morze Południa, szeroki kraj
błękitu i białych fal, gdzie spaliły się w żarze słońca wszystkie odcienie skóry,
stopiły w jeden amalgamat wszystkie pobrzeżne rasy.
Gasparo Balbi35 i Fernao Mendes Pinto36 opisywali w swych
pamiętnikach Rangun jako „bezładne zbiorowisko chat z bambusa rozrzuconych
nad rzeką oraz prywatnych świątyń i klasztorów, centrum właściwego miasta
otoczone drewnianym płotem”. Czyż nie rzewnie? Mury miasta z ciosanej
kłody, deszcze monsunowe zamieniały ulice w nieprzebyte błoto, na odpadkach
i wszelakich nieczystościach wałęsały się świnie, smród panował okrutny, psy
wyły po nocach, było naprawdę nastrojowo.
Od wieków istnieje w Birmie zwyczaj, że każdy kolejny władca zakłada
nową stolicę, buduje miasto i stawia świątynie. Cały dwór się przy tej okazji
wraz z królem przenosi jak ostatnio, gdy król Mindon Min37 z Amarapury
przeniósł stolicę do Mandalay. A co ze starą stolicą? Burzyło się ją lub w
najlepszym razie opuszczało i zostawiało na łaskę losu. Tak Pagan porosła
dżungla, wdzierając się we wspaniałe ruiny świątyń, dawną stolicę Awa trudno
dziś znaleźć na mapie, Pegu jest małą mieściną, a Mandalay zapadłym
prowincjonalnym kątem.
W niedzielę wszyscy idą na bazar
Anglicy poszli w ślady królów i po pierwszej wojnie
angielskobirmańskiej założyli stolicę w Moulmein, a po trzeciej przenieśli do
Rangun. Z poprzedniego miasta o nazwie Yangon pozostała jedynie pagoda
Sule, błękitne jeziora królewskie, niezmiennie piękne i pagoda Shwedagon.
Wznosząca się na sto dwadzieścia metrów ponad miastem stupa38 co prawda
nie jest szczerozłota, jak chce przewodnik, a ceglana i pokryta złotymi blachami,
ale widoczna zewsząd, i z morza, i z lądu. Pewna turystka z Polski uparła się
zwiedzić pagodę.
Uczony pundżi powiódł wysokimi schodami poprzez strzeżone przez
smoki wrota ze złoconego drzewa rzeźbione misternie, otwarte na cztery strony
świata dla pobożnych mnichów, pielgrzymów, przekupni i psów, poprowadził
pomiędzy stragany, grobowce królowej, posągi bóstw i świętych, gdzie Budda
jest wszechobecny, leży, stoi, siedzi, duży, mały, gipsowy, marmurowy,
nefrytowy, srebrny, brązowy, gdzie w przegródkach ołtarzy przybranych
kwiatami lotosu padają na kolana pobożni, przysiadają jak senne dzieci przy
wieczornym pacierzu i na złożone ręce wyciągnięte przed siebie twarzą biją
pokłony. Opowiadał po drodze bajki i legendy królewskie, a ja szłam boso po
oplutych marmurach, aby dowiedzieć się, że do wnętrza kryjącego skarby i
relikwie kobieta wejść nie może. Masz babo placek! Pożegnałam ozięble
uczonego pundżi.
Sto lat temu, gdy sir Archibald Campbell39 w imieniu wojowniczej i
dumnej potęgi Kompanii Zachodnioindyjskiej pokój zawarł z królem Awa, a
wybrzeże morskie i Arakan wziął pod zastaw wysokiego haraczu, zalęgły się
zacne szkockie rody w birmańskich miastach i pośród dzikich wzgórz, tak
podobnych do ich szkockiej ojczyzny. Żyją tutaj jak w domu, zachowując
wszystkie tradycje i zwyczaje.
W niedzielę wszyscy idą na bazar, to należy do dobrego tonu. Spotykają
się członkowie wszystkich szkockich klanów osiadłych na birmańskiej ziemi,
damy plotkują, przerzucając i przewracając wszystko do góry nogami, by
wybrać jakiś drobiazg, a małe Birmanki spoglądają czujnie skośnymi oczyma i
podrzucają coraz to nowe pokusy. Na rynku jest wszystko, zagródki pełne
barwnych tkanin, przepięknych wyrobów ze srebra, sklepy spożywcze z
puszkami konserw i owocami o soczystym miąższu, których smaku nie sposób
spamiętać. Wśród mrowia dyń, melonów, mandarynek o szmaragdowej skórce,
winogron, jabłek kaszmirskich, bananów czerwonych, żółtych i zielonych,
owoców chlebowca podobnych do jeży, brunatnych cziku, przypominających z
wyglądu swojski pieczony kartofel, pysznych niczym gruszki z miodem, i
całego szeregu miejscowych przysmaków o trudnych nazwach i podejrzanym
smaku królują olbrzymie złociste mango pachnące sosną i szurpate40 ananasy.
Cały ten towar leży na ziemi, przy wiązce każdego zielska siedzi właścicielka z
nieodzownym kokiem i ogromnym zabawnym cygarem o calowej co najmniej
średnicy w okrągłej buźce o krótkim nosku.
Bulgocze w saganach i rondlach, bucha para, roznosi się cała gama
zapachów, kucharka przyrządza i podaje na liściu bananowym potrawy
przemieszane naprzód rękoma z każdego rondla po troszku, trochę popieprzone.
Stołownicy jedzą rękoma, by nie popsuć smaku widelcem. Smakuje
wyśmienicie.
Po ulicach biegają ryksze
Po ulicach biegają ryksze, platformy ciężarowe zaprzężone w kulisów,
maszeruje wędrowny sprzedawca betelu. Na skrzyżowaniu brodaty policjant w
granatowym mundurze z purpurową wstęgą przeciągniętą przez turban reguluje
ruch samochodów i pieszych. Do świętych wrót pagody Shwedagon podjeżdża
czerwony pękaty tramwaj, policjant krzyżuje ręce i zatrzymuje pędzące
samochody. Białe smoki nie dziwią się. Widziały już wiele.
Tam, gdzie przed chwilą pośród białego błękitu nieba jaśniało rozzłocone
słońce, rozsnuwa się szaruga i ciemność. Chmura przygniata niebo do ziemi,
zwala się potokami wody coraz śpieszniej, coraz obficiej, aż dudni, deszcz
zacina srebrnymi sznurami, ulicami płyną potoki, Irawadi zbełtana faluje.
Kiedy pada deszcz, Szkoci chronią się w zaciszu bungalowu za miastem,
krople dzwonią o szyby, wiatr jęczy w konarach starodrzewu, a ogród dyszy
wilgocią, pyszni się nieopanowaną wegetacją.
Kiedy pada deszcz, ze wszystkich przystani portu zbiega się lud roboczy
pod dach opiekuńczego szałasu, portowi kulisi, przewoźnicy, siadają w kucki na
podłodze, na skrzyżowanych nogach, jak się da, jeden przy drugim, omal że
jeden na drugim, w błękitnym tumanie dymu cygar i fajek.
Białe smoki nie dziwią się, widziały już wiele
Kiedy pada deszcz, rykszarz, co zwykle biega w turbanie, nakłada na
głowę graniasty blaszany czepek. Maleńki wózek zamknięty fartuchami unosi
skrytych w swym wnętrzu pasażerów. Parasole wyrastają niczym grzyby po
deszczu, czarne, pospolite, europejskie.
Na tablicy w pagodzie Shwedagon każdy znajdzie informację, w którą
stronę świata winien skierować oraz której planecie ofiarować lepioną z żółtego
i czerwonego wosku świecę w dniu nadania imienia swojemu dziecku. Dzień, w
którym istota ludzka w Birmie się narodzi, nazywa się Nan. W nader krótkim
okresie życia, który ją dzieli od uroczystego przyjścia na świat i pierwszego
spojrzenia półślepych oczu na obłożoną gorącymi cegiełkami matkę, tradycyjnie
kąpaną i pojoną ziołami, do zawarcia małżeństwa i macierzyństwa, dziewczyna
przeżywa trzy uroczystości rodzinne: nadanie imienia w dwa tygodnie po
urodzeniu, horoskop, gdy ma lat sześć, i przekłucie uszu, gdy ma lat dwanaście.
Nadanie imienia to największa uroczystość rodzinna, w której udział biorą
krewni, nawet najdalsi, przyjaciele i znajomi. Zebrani goście zasiadają kręgiem,
długo palą w milczeniu, dumają, wreszcie któryś z nich, najczęściej krewniak
poważny wiekiem rzuca w ciszę ważkie słowo - imię. Nagle wszyscy budzą się
z zadumy i jednogłośnie oznajmiają swój zachwyt nad trafnym wyborem. To
imię z reguły uprzednio krewniakowi podszepnęli rodzice, jednak musi ono być
zawsze wybrane według niezmiennych kanonów związanych z dniem, w którym
dziecko na świat przyszło. Do każdego dnia tygodnia przydzielone są spółgłoski
i od nich wywodząca się grupa imion, tak na przykład wtorkowa panna będzie
się nazywała MaSan Nyun, czyli Ta Której Nie Ma.
Nie mniej ważnym dla dziewczęcia jest dzień przekłucia uszu, to bardzo
ważna uroczystość na jej cześć, coś jak długa sukienka naszych babek,
pasowanie na młodą pannę. Na dzień ten zjeżdża i schodzi się cała rodzina w
najpiękniejszych szatach odświętnych, zawodowy przedziurawiacz uszu radzi
się horoskopu, potem złotą igłą przekłu wa ucho, stopniowo rozszerza dziury,
nieraz do rozmiarów palca, zależnie, jakie butony dziewczę ma nosić. Birmanka
wychodzi za mąż wcześnie, przed ukończeniem dwudziestu lat najczęściej, gdy
się tylko uszy z butonami zagoją.
Miłość birmańska nie ma tych przejawów zewnętrznych co u nas,
żadnego całowania przy księżycu, wzdychań, flirtów, zaręczyn. Gdy panna wie,
że się podoba, ubiera się sama strojnie, we włosy wpina kwiat, twarz maluje
białą pastą, siada w oknie i czeka. Młody człowiek przybywa w towarzystwie
jednego lub paru przyjaciół, mija dom niby przypadkiem, włóczy się z godzinę
po mieście, wreszcie wraca, przynosi owoce, słodycze i wiersze przez siebie
napisane, a gdyby weny zabrakło, ściągnięte skądkolwiek. Wiersze powinny być
heroicznymi eposami, bynajmniej nie erotycznym sonetem. Młodzi wymieniają
prezenty, teraz ona mu daje cygara na dowód, że mama wie o wszystkim i nie
ma nic przeciwko, on odpowiada znów sentymentalnie naiwnym wierszydłem.
Wreszcie gdy się oboje zdecydują na małżeństwo, rodzice obu stron składają
sobie wzajemne wizyty, naznacza się dzień szczęśliwy według horoskopów
obojga i dom panny młodej wydaje ucztę.
Oto drobnym kroczkiem paraduje elegantka po ulicach stolicy
Birmanka mieszka w domu na wysokich palach bambusowych, śpi na
matach, siaduje na bambusowej podłodze, gotuje na ogieńku dwa razy na dzień,
je skromnie ryż, czasem mięso i sławny przysmak ngapi, śmierdzącą rybę, którą
przed użyciem dusi się w ziemi przez parę miesięcy, a gdy zgnije dobrze,
marynatą z niej przyrządzoną przyprawia się potrawy. Na wsi po obrządku
całego gospodarstwa idzie w pole, z koszem na rynek, niańczy dziecko
uwiązane chustką na plecach, od rana do nocy w ruchu, w mieście zajmuje się
handlem, polityką, sportem, nauką, podejmuje każdą pracę, nic przy tym nie
zatracając ze swego kobiecego wdzięku i uwodzicielskiej kokieterii.
Śnieżnobiała bluzeczka, jaskrawy szeroki pas i obcisła spódnica otulające
kształty z lekka wypięte, małe nóżki obute w sandałki aksamitne, we włosach
lśniących i czarnych jak laka, upiętych w kunsztowny kok, tkwi wspaniały
grzebień i egzotyczne kwiaty, w uszkach ciężkie perłowe butony, w dłoni
śliczna parasolka w kwiaty, oto drobnym kroczkiem paraduje elegantka po
ulicach stolicy.
Piękności Rangunu, jest o nich nawet długa i wdzięczna piosenka w
trudnym birmańskim języku, ale żadna muzyka nie wysłowi ich wdzięku.
Podobno dwie siostry bliźniacze Birmanka i Japonka urodziły się razem w raju
Himalajów, z kwiatu i motyla wzięły swój uwodzicielski czar, subtelność
postaci, wdzięk ruchów. Czar Japonki opisywano w całych tomach romansów i
powieści, czar Birmanki jest jednak jeszcze silniejszy. Iluż mężczyzn była
zgubą? Kobieta Birmy jest fenomenem Azji, idealnie samodzielna i
równouprawniona, nieraz bije mężczyznę na głowę sprytem, energią i
zdolnościami. Nie mniej chętnie i beztrosko, co za Birmańczyka, wychodzi
Birmanka za każdego cudzoziemca. Z tych to związków międzynarodowych
rodzi się barwna w typie i odmienna w charakterze ludność miast portowych.
Mąż Anglik to zaszczyt i gratka nie lada, Chińczyk, zawsze bogaty i mądrzejszy
od innych, godny jest pozazdroszczenia, Hindus to pewnego rodzaju mezalians,
ale cóż szkodzi na krótko dla eksperymentu, zawsze jakaś odmiana.
PORCELANOWY PAŁAC
Pośród zielonej murawy wzgórz, gdzie śmieją się błękitne oczy jezior,
stary CzingSong wybudował pałac z porcelany. Ci, co pamiętają starego
CzingSonga, różnie o nim mówią, nikt jednak, nawet najstarsi mieszkańcy
Rangunu, nie pamiętają go młodym. CzingSong zawsze był stary.
Był bardzo bogaty, trudno było na palcach zliczyć miliony, które
CzingSong posiadał w złocie, kopalniach, nafcie, bankach, w pałacowym
skarbcu i na morzu. Bajki opowiadano o pałacu z porcelany, o jego skarbach,
kwietnych ogrodach, koniach wyścigowych. Do wszystkich portów Indii,
Birmy, Syjamu i Chin zawijały jego ładowne okręty. Raptem któregoś dnia
uderzyła wieść jak piorun z jasnego nieba: CzingSong stracił wszystko, jest
biedny jak tego dnia, gdy z węzełkiem na plecach przybył z Chin do Birmy. Nie
skończyli się ludzie dziwować, gdy drugi grom z jasnego nieba uderzył:
CzingSong nie żyje. Otruł się opium. Jak to? Dlaczego? Czyżby aż tak źle?
Wszystko to wydarzyło się przed paru laty. Burmah Oil Company41
zabiła starego Chińczyka. Stracił miliony na nafcie tak, jak wpierw je na niej
zarobił. Pozostawił trzech synów. Najstarszy walczył mniej niż rok, zwyciężony
poszedł w ślady ojca, drugi miał swoje sposoby i sposobiki, by na kredyt ojca
wyciągać od ludzi pieniądze, coraz to nowe sklepiki zakładał na bazarze,
świetnie dawał sobie radę, miałby teraz ruinę ojca brać na swoje barki? Za nic.
Pozostał najmłodszy Cartek. Wszyscy pamiętali go jako dziecko. Stary
kapitan z okrętów CzingSonga nosił go na ramieniu. Co dziś robi Cartek? Ma
dwie pasje, wyławia konie wyścigowe i rzadkie gatunki orchidei w dżungli. Jest
bardzo dumny ze swego wysokiego rodu i starożytnego pochodzenia, po całej
Birmie i w kraju Shanów ma przyjaciół, królów plemion i naczelników miast,
mieszka w pałacu, a podstawą jego bogactwa jest uprawa roli, plantacje ryżu i
kartofli. U nas byłby po prostu obszarnikiem ziemskim, w Birmie, gdy ktoś
sadzi kartofle na dwóch tysiącach hektarów, już koronę nakłada.
Poznaliśmy Carteka u jego adwokata, omawiał jakieś sprawy niezwykle
zajęty. Wspomniałam o pałacu, wyraziłam zachwyt nad jego pięknem i żal, że
taki niedostępny dla turysty. I proszę, następnego dnia właściciel zajechał
samochodem pod nasz próg, by zawieźć do swej posiadłości za miastem.
Żałośnie wykrzywiona brama z napisem, że wstęp surowo wzbroniony,
zaskrzypiała półotwartym skrzydłem. Porcelanowy pałac stoi w zapuszczonym
zdziczałym ogrodzie i płyta po płycie, kafelek po kafelku rozpada się w ruinę,
ma się wrażenie, że zupełnie wymarły, że jest zabytkiem, może z czasów
świetności królewskiego rodu w Mandalay.
Do wszystkich portów Indii, Birmy, Syjamu i Chin zawijały jego ładowne
okręty
Stajemy w progu, pan domu, jak wypada dobrze wychowanemu
Chińczykowi, wygłasza formułkę:
- Witajcie w moim skromnym przybytku.
Wręcza mi biały kwiat z ołtarza, co ma przynieść szczęście, służący
bezszelestnie otwiera przed nami szerokie odrzwia. Ukazuje się hall, a dalej
okrągła nawa środkowa, w głębi ołtarz rodzinny z Konfucjuszem pośrodku, w
kopule świergocą wróble. Meble z ciemnego drewna inkrustowane masą
perłową, srebrem, złotem, brokatem, obite jedwabiem zachwycają, ale z kątów
wyziera pajęczyna i szara patyna kurzu. Drewniane schody coraz węższą spiralą
pną się aż na siódme piętro. Już na pierwszym zwiedzamy coś w rodzaju
prywatnego muzeum, w gablotkach, na stołach i stolikach pysznią się figurynki,
serwisy do herbaty z przezroczystej porcelany, kość słoniowa rzeźbiona na
chiński sposób, atłasowe parawany haftowane w ptaki, birmańskie szkatuły ze
złota nabijane klejnotami. Freski na ścianach, dzieło angielskiego malarza,
podobno dzisiaj wielkiej sławy Londynu, przedstawiają fortunę... nie do zdjęcia
ze ścian. Pleśń i żółte plamy wilgoci nie doceniają wartości artystycznej i żrą
bezlitośnie wyblakłe barwy.
Wspinamy się wyżej, schody coraz mniejsze, węższe, widok z okien i
dziwacznych tarasów coraz szerszy. U samego szczytu wieży docieramy do
wielokątnej izby. Przez okno wpadają na zniszczony parkiet okruchy
porcelanowej dachówki przywiezionej morzem aż z Chin, wlatują ptaki do
gniazd na suficie, rozciąga się widok na jeziora królewskie, łąki, ogrody, pola
ryżowe, migocze w słońcu złota strzała wysmukłej pagody Shwedagon, po
ścieżkach zapuszczonego parku służba oprowadza smukłonogie cuda skryte pod
ciężkimi czaprakami. Nikt tu na co dzień nie zachodzi, prócz słońca i księżyca,
deszczu i wiatru, ptaków i jaszczurek... dzień po dniu rozpada się w ruinę pałac
z chińskiej porcelany.
SZKOCKI KLAN
Pierwszego dnia po przybyciu do Rangunu zameldowaliśmy się po
wszelkie możliwe informacje u redaktora znanej w mieście gazety. Przywitał
nas mile, gdy jednak wyłuszczyliśmy plan przeprawy motorem przez Yunnan, z
natury długa twarz dziennikarza wydłużyła się jeszcze bardziej.
- Oooooo... szaleństwo! - wyszeptał zatrwożony i dalejże szukać na
mapach wielkich jak ściany choćby cienia drogi.
- Nie życzę państwu szczęśliwej podróży i nie łudzę się, by motor mógł
przejść przez Yunnan inaczej, jak na grzbietach mułów - oznajmił w końcu.
Z wrodzoną brytyjską uprzejmością wypisał parę listów, przydzieli! nam
młodego reportera i tak wyekwipowani ruszyliśmy po wyczerpujące informacje
do ludzi, którzy mogliby wiedzieć cokolwiek więcej na temat przygranicznych
bezdroży.
Po wąskich schodach, przez drzwi zakryte matą bambusową wdzieramy
się wprost do jasnego słonecznego saloniku. Z głębi domu wyłania się równie
jasny i czyściutki staruszek, dyrektor agencji Reutera. Raduje się szczerze, gdy
słyszy, z czym przychodzimy, zaczyna z całego domu znosić mapy, nad którymi
zasiadamy kręgiem, obradujemy, roztapiając się w cieple miłej atmosfery i
uprzejmości. Miły staruszek zna Birmę jak własną kieszeń, ale tylko do granicy.
Po kilku godzinach rozmów wychodzimy od niego zachwyceni serdecznością,
ale wciąż nic nie wiedząc. Jest przejazd, czy go nie ma?
Wreszcie przydzielony nam adiutant wiedzie do kogoś, kto był nad
granicą nie dalej jak przed dwoma tygodniami. Wchodzimy do kancelarii
adwokackiej, dwie maszyny stukają na wyścigi, przez otwarte okno wdziera się
uliczny gwar, za biurkiem siedzi szczupły mężczyzna w czarnym kitlu z białym
kołnierzem, oczy bardzo błękitne utkwione w wąską kartę papieru, w ręku gęsie
pióro. Pisze wiersze. Jest adwokatem z fachu, ale poetą z zamiłowania, Szkotem
z urodzenia, podróżnikiem z eksperymentu. Rzeczywiście parę tygodni temu
zawrócił w pół drogi ze spaceru przez Yunnan, opowiada, że droga jest
absolutnie niedostępna dla motoru, muł z trudem wspina się po karkołomnych
ścieżkach, przeważnie wykutych w skale w formie stopni. Prezentuje fotografie,
które potwierdzają jego słowa. Musimy zrezygnować. Wygląda na to, że jedyną
możliwością ucieczki z zamkniętej bezdrożami Birmy jest Syjam, o ile uda nam
się przedrzeć przez górskie szlaki w porze deszczów.
- Zresztą to nie czas i miejsce na dłuższe rozmowy. Jeśli państwo wolni
dziś wieczorem, zapraszam na obiad - podsumowuje gospodarz.
Spotykamy się w hotelu na whisky z sodą w przedwieczornej porze. W
towarzystwie jest lotnik specjalnie zaproszony, by mógł nam wszystko objaśnić,
ale cóż z tego, skoro z nieba góra, dżungla, ośli szlak, wszystko wygląda pięknie
i malowniczo.
Sześć mil za miastem, za wioską na palach, za bambusowym gajem i
kauczukowym lasem skrył się zasobny szeroki bungalow z ciemnego drzewa o
szerokich werandach i spadzistym okapie dachów, gustownie urządzonym
wnętrzu. Tam spędzamy w towarzystwie kolejne dni na kąpielach w jeziorze
cichym jak sen, spotkaniach przy herbacie w zieleni ogrodu, wieczerzach w
gronie rodziny. Dzień po dniu wnikamy w szkocki klan, poznając ze
dwadzieścia osób mieszkających w dwóch domach, gdzie każda pani jest ciotką,
siostrą lub siostrzenicą, a każdy pan wujaszkiem, ale tylko jeden stanowi głowę
klanu. Wujaszek, naczelnik klanu, kopie złoto w górnym biegu Irawadi, ale o
złocie nikomu nic nie mówi, za to bardzo chętnie opowiada o Szkocji, jej rodach
i dumnej historii swego klanu. Literatura, malarstwo, łowiectwo, podróże,
wchłaniam szkocką atmosferę, chcąc wyczarować za oknami urwiste
poszarpane wzgórza we mgle, kudłate woły na halach, pasterzy z kobzami w
kraciastych tartanach, ale słońce i dżungla udaremniają wszelkie próby.
Znakiem krzyża świętego przeżegnała nas ciotka na drogę, wszyscy
ucałowali serdecznie, po raz ostatni skrył się za gajem bambusowym sheiling42,
gniazdo szkockiego klanu. Zaszeleściły trawy pod kołami motoru, wróciliśmy
na nasz szlak... przytulnie zaciszny... i bez miary samotny.
BYŁO TO GDZIEŚ ZA ZAKRĘTEM
Ha, ha, ha...
Przez gęstwinę boru pędzi na smoku chochoł leśny i pęka ze śmiechu, na
głowie spiczasta czapeczka czarownika, w ręku pastorał ze złotym dzwonkiem,
serduszko drży na wietrze i dzwoni, dzwoni...
Biały smok przywarował pod przydrożnym krzakiem, grzywa czerwona i
złota, ogon długi, oczy duże błękitne wyzierają spośród zieleni.
- Śniło ci się jak zawsze.
- Może, ale spójrz, uchwyciłam sen na kliszy.
Był las ogromny, niezmierzony, nieogarnięty okiem, były góry dzikie,
poszarpane, jary potoków, obrywy skalne, przepaście i motor toczył się po
szlaku.
Gonimy za słońcem jak co dzień, a deszcz goni za nami. Co stanąć na
chwilę, uderza w twarz, zatnie batami wody, przegna dalej. Lepiej nie stawać,
uciekajmy, byle prędzej, może uda się monsun przegonić.
Pod drzewem przydrożnym przy żałosnym mostku kurczy się motor pod
plandeką. Już suchej nitki na nas nie ma, a deszcz leje i ani myśli przestać. Nie
widać nic, drgające srebro przed oczyma, ot cały egzotyczny pejzaż.
Wracać do Rangunu czy jechać dalej? Każde z nas w głębi duszy woła
„zawracajmy co prędzej”, ale za nic nie wypowie na głos swych myśli. Robimy
walną naradę pod plandeką i postanawiamy, że jeżeli dzisiaj jeszcze przestanie
padać, pchamy się dalej. W najgorszym razie zbudujemy chatę w dżungli i w
jakimś dzikim zakątku przeczekamy deszcze. Cofać się to ostateczność.
Smugi deszczu lśnią w blasku reflektora rzuconym w aksamitną czerń
nocy, pod szerokim dachem świętego drzewa skąpego w liście skrył się wreszcie
motor, tam, gdzie wąska ścieżka wdziera się w głębinę boru, przywarował
namiocik, przyczaił się... śpi. Dżungla śpiewa kołysanki lepiej niż niania nad
białym łóżeczkiem. Świetliki zapalają błędne ognie, kocie ślepia świecą w
gąszczu, szumi strumień, skrzeczą żaby, woda mruczy, zwierz jakiś gniecie
bambusy roztrzęsione, rozczochrane, moskity brzęczą melodyjnie, cykady
dzwonią, coś syknie z nagła, ryknie, krzyknie, chłepce wodę i chrząka długo w
noc... a o świtaniu zabrzęczą kołatki karawany niczym zew zbawienia.
Ale gdy wstał świt jasny, nie było namiociku u stóp drzewnego olbrzyma,
zwinięty w kłębek podrygiwał już na oparciu wózka. Droga zanurza się w mgły,
oplata zbocze wężowymi skrętami, wdziera się na szczyty, jasną klingą
bandyckiego noża rozcina pogmatwane liany, prześlizguje się pod nawisami
mrocznej zieleni borów. Zatrzymuje się motor nad przepaścią jaru. Drzewa
wsparły się koronami w błękitne sklepienie, korzeniami uczepiły głazów, w dole
po siwych głazach ślizga się srebrny potok, woda kryształowa, zimna i jasna
przetacza się w butelki.
Rozmiękłe koleiny giną w jednolitej tafli jeziora bez krańców, na końcu
szosy właśnie taki polny czy górski trakt nas czeka. Tarasami równo, grzecznie
rośnie ryż, znak, że zbliżamy się do wsi. Chaty bambusowe na palach stoją w
wodzie, giętka kładka łączy je z szosą, oślizłą, bokami grząską zdradziecko.
Kłopot nie lada, gdy chce się coś kupić w małej wiosce albo o drogę spytać,
język tak trudny, że żadne z nas nawet nie usiłuje poduczyć się trochę, mimiki
nie rozumieją, nie wystarczy na palcach pokazać, a nawet monetę. Sprawunki
załatwiamy w większych osiedlach, gdzie ludzie mówią trochę po angielsku lub
spotkać można Hindusów.
Pod drzewem przydrożnym na drewnianej półce stoją dwa garnuszki
drewniane, parę zwiędłych kwiatków, to świątek przydrożny, dar wioski dla
skrzatów leśnych i polnych. Niech skrzat naje się do syta, ma nawet łyżkę
drewnianą, by mu wygodniej było, i daszek ze słomy od deszczu. Kwiatki niech
przyjmie i nie dmucha w ogień, nie psoci, nie szkodzi, nie broi. Przy każdej
wiosce jest taki świątek i w każdej wiosce pagoda białozłota. Drewnianych stup
na drzewcach rzeźbionych misternie - cały las, a dzwoneczków - tysiące, wiatr,
co chmury niesie i deszcz, wydzwania cichutkie melodie na złotych listeczkach,
serduszkach, dzwonkach. Złoconych wrót strzegą smoki prześwięte, w głębi, w
cieniach mroku, siedzi ciężki złoty posąg. Bosymi stopami możesz przekroczyć
próg i spojrzeć w rubinowe oczy Buddy.
Sunie bezszelestnie długa piroga drążona w pniu dżunglowego olbrzyma,
długi bambusowy drąg łamie błękit wody, ze świstem zapada sznur wędki, to
rybacy, malowani w desenie, w szerokich kapeluszach. Bambusowy gaj i
bambusowe wiaderko na wodę, bambusowa kobiałka u pasa, bambusowa fajka
w zębach, bambusowa rękojeść noża, bambusowy czepiec niewieści,
bambusowy most chwieje się pod stopami, na bambusowych nóżkach stoją
chaty. Dobry jest kij bambusowy w ręku, dobry jest bambus.
Gdzieś w połowie dnia rozjaśnia się. Gnamy wciąż całą szybkością do
Mektila na północ, by za dnia jeszcze skręcić ze szlaku do Mandalay. Dżungla
coraz wspanialsza ciągnie się nieprzerwanie, pusto i dziko, drzewa w kwiatach
koloru lila, pnie czarne, zieleń szmaragdowa. Mokry las w słońcu, czy może być
coś piękniejszego?
Sunie bezszelestnie długa piroga
Drugi raz słońce chyli się ku zachodowi od czasu, gdy opuściliśmy
Rangun, tymczasem licznik wskazuje, że stoimy w miejscu, ani kilometra nie
przybyło od ostatniego zakrętu. Linka zerwana. Szczęście sprzyja, przed nami
Thazi, większe miasto, w którym znajdujemy specjalistę od motoru.
Wokół maleńkiej nory warsztatu, w rynsztoku gromadzi się dokładnie
cała ludność dzielnicy. Kierowca słynnego motocykla W 19-484 (PL) wspiera
szlachetną stopę na wykuszu okna, drzwi i lady równocześnie, opiera łokieć na
kolanie, głowę na dłoni i rozpoczyna indagację na drażliwy temat ceny.
Mechanik chce się brać natychmiast do roboty, już zdejmuje licznik z motoru,
naprawi, a potem okaże się, ile kosztowało.
- Poczekaj, nie tak prędko. - Kręci głową kierowca, zbyt wiele tysięcy
kilometrów przejechał przez Azję, by się od razu zgodzić. - Najpierw cena, a
dopiero potem robota.
Długo trwało targowanie, wreszcie stanęło na dwunastu annah, i tak za
drogo za kruszynkę cyny i parę minut lutowania, ale niech będzie.
W warsztacie wre robota, ja tymczasem siedzę w wózku, pilnuję dobytku
i kierownicy. Ileż rąk po nią sięga na każdym ulicznym postoju, zwykle
wystarcza spojrzeć i warknąć, ale były i miejsca, jak Turcja, Persja czy sławetny
Bagdad, gdzie łyżka od opon szła w ruch.
- Dzień dobry, jestem reporterem miejscowego pisma.
- Kolega po fachu, jak miło. Czym mogę służyć?
- Wywiadem naturalnie.
Dobrze, udzielam wywiadu w rynsztoku, miejsce dobre, jak każde inne.
- Od chwili wkroczenia w granice Birmy jemy cebulę. Jest świetna, nigdy
tak dobrej nie jadłam w Europie, bo tam w ogóle cebuli nie jadałam. Co jeszcze?
Palę cygara, pluję, jadę wciąż przed siebie, dokąd droga i oczy poniosą. Niezłe
zajęcie, nieprawdaż?
Początkujący adept sztuki reporterskiej notuje każde słowo z
młodzieńczym zapałem, jest zachwycony. Naprawiony motor już rusza, padają
jeszcze ostatnie pytania, ucieka odpowiedź, rozpędzamy się... i stajemy przed
zamkniętym szlabanem toru. Na godzinę. Wystarczyło czasu, by dogonili nas
wszyscy znajomi z uliczki, ciągnąc za sobą liczne grono nowych ciekawskich.
Przez stłoczoną ciżbę milcząco przedziera się mechanik, podchodzi i zaczyna
tłumaczyć, że nie wiedział, iż przybyliśmy aż z Europy i że jest mu strasznie
przykro, że wziął pieniądze od gości z tak daleka, nigdy by nie skasował nawet
grosza, wiedząc, z kim ma zaszczyt, przynosi nasze dwanaście annah i prosi,
byśmy przyjęli je z powrotem, ten skromny prezent mechanika, bezpłatną
naprawę.
- Przyjmijmy odruch szlachetny - proponuję wzruszona.
Ale kierowca kręci głową, jest zły, nie po to targował się tak długo, by
teraz brać z powrotem pieniądze.
- Może zawstydzili go sąsiedzi? - mówi. - Praca była tyle warta - dodaje.
Ostatecznie przyjmujemy gest, ale nie pieniądze. Tymczasem przetacza
się pociąg, sapiąc ospale.
- Szlaban otwarty. Siadaj!
Ściskam serdecznie dłoń mechanika i już z pędzącego motocykla ślę mu
ostatni uśmiech podziękowania.
Tak stajemy się drobną cząstką składową gór i ich krętych szlaków.
Bywa, że dzień cały żaden głos ani dźwięk nagły nie przerwie monotonii
poszumu i powiewu, a spotkanie stada sępów lub spłoszenie dzikich bawołów
bywa jedynym zdarzeniem.
Czasem w dżungli za zakrętem ni stąd, ni zowąd wyrasta sklepik z
owocami. Wsi nie ma, pagody nie ma, świątek przydrożny tylko i szałas z liści.
Któż nie kupi złotej papai i bananów?
Zmieniają się gwałtownie warunki drogowe, szosa zwęża się
ostrzegawczo, wiemy, że lada moment zniknie, to nieuchronne, zamieni się w
trakty i ścieżki za tym lub innym zakrętem, zniknie jak sen złoty, rozpłynie się
niczym obłok, białe pajęczyny. Lekko sfalowaną równinę porasta rzadki las i
trawa wyższa od człowieka, to pastwiska słoni, nosorożców i bawołów. Nikt
chyba tędy nie jeździ, koleiny zarosły, droga z polnej zamieniła się w łąkę,
motor sunie przez zarośla, tnąc je i gniotąc.
Zmieniają się gwałtownie warunki drogowe
W Loilem ostatecznie dobijamy do kresu szosy. Ciężka chmura zawisa
nad polem golfowym i ogrodami bungalowów, na krańcu osiedla stoi chatka, a
przed nią inżynier drogowy, wysoki, szczupły. Serdecznie zaprasza, sam spać
chce na podłodze, a łóżko odstąpi. Światła dziennego starczyłoby jeszcze na
dwie co najmniej godziny jazdy, ale zmęczenie ogarnia wszystkie kości i
dreszcz chłodu po krzyżu przechodzi na myśl o noclegu w namiocie zalanym
wodą.
Mimo to o siódmej wszyscy jesteśmy gotowi do startu
W życiu nie widziałam tak maleńkiej chatki, dwa pokoiki i łazienka,
wilgotne mury, prosty stół, trzy stołki, trochę pism rozrzuconych po kątach,
fotografia nagiej piękności na ścianie, w sypialni polowe łóżko, stołek, blaszana
wanna, na ganku leżak i kilka psów parszywych, to wszystko, powieściowy
bungalow w zapadłym kącie dzikiego kraju, gdzie wśród kolorowych dzikusów
mieszka sam jak palec biały pionier, zapijając się na śmierć z nudów i rozpaczy.
Dobrze nam było w tym skromnym wnętrzu, jeden nóż krążył wkoło, nawet rum
na naszą cześć się znalazł.
Przy kolacji zgadało się o parze pieszych podróżników, którzy rok temu
tędy przechodzili, dwojgu Austriaków z dużym psem wilkiem w pieszej
podróży z Sumatry do Wiednia.
- Tak, słyszeliśmy o nich.
- Spotkaliście ich po drodze?
- Niestety nie. W Bombaju byli przed nami, a na wiosnę w „Times of
India” znaleźliśmy wzmiankę żałobną o tragicznym morderstwie w Khyber Pass
na granicy afgańskiej.
- Tacy byli mili i dzielni. - Anglik jest przejęty i zmartwiony. Tak, ta para
pozostawiła wielu przyjaciół na swej drodze.
Gdy gawędzi się długo w wieczór przy lampie naftowej, popijając rum
szklankami, a za oknem deszcz, trudno zerwać się z posłania przed świtem.
Mimo to o siódmej wszyscy jesteśmy gotowi do startu. Inżynier prowadzi swój
motor przed nami, za nim na siodełku siedzi Sikh w białym turbanie. Wspinamy
się coraz wyżej drogą coraz bardziej krętą, szosa wypada z dżungli na nagie
ugory i kończy się nagle, rozwidlając w dwie polne dróżki.
- Do widzenia.
- Farewell.
- Może kiedyś jeszcze się spotkamy.
Oba motory ruszają jednocześnie ścieżkami wiodącymi w dwóch różnych
kierunkach.
LOI MWE. WZGÓRZE MGIEŁ
Na mapie drogowej Birmy, gdzieś aż po syjamską granicę, gdzie dróg już
nie ma i mostów, a jeżą się tylko brunatne zygzaki łańcuchów górskich
rzuconych w poprzek jeden przy drugim, wije się gruby wąż rzeki Salwin.
Bierze swój początek gdzieś na północ od Lhasy i ucieka z Tybetu aż do mórz
południowych, czasem płynie, jak inne rzeki, równo i spokojnie szeroką doliną,
czasem przecina góry nożem srebrnego nurtu, wdziera się w mroczne sklepienia,
drąży tunele, przepastne kaniony, a gdy woda opada, cały jar wygląda jak
rumowisko potrzaskanych skał czarnych niczym lawa, drzew olbrzymich
zwalonych, splątanych, przez które przewala się spieniona kaskada.
Z oddali słychać syk wezbranego nurtu i wszystkich możliwych trudności
przeprawy, wreszcie stajemy nad brzegiem ostro urwanym, przed nami rozwidla
się nurt Salwinu niczym otwarty pysk kobry. Widać wioseczkę i prom po
drugiej stronie rzeki, lecz nawoływanie nasze odbija się szeroko echem i zapada
niczym kamień w wodę.
Zeszło się kilku rybaków wioskowych, zasiedli pod drzewem i gapią się
na motor. Godzinę hukał mój chłopiec z szoferem ciężarówki na dwa głosy, nim
zacne obywatelki wsi zebrały się wreszcie, by uruchomić prom. Na
przeciwległym brzegu rzeki rozległy się nawoływania, ruch, zamieszanie,
wypłynęły wreszcie dwie pirogi z tratwą bambusową, wdzięczna arka rodem z
czasów przedpotopowych. Osiem Tajek, rusałczanych dam w szerokich
kapeluszach, wiosłuje krótkimi wiosłami, przy sterach z olbrzymich drągów
bambusowych także kobiety, z boku tratwy kucnął przy wiośle staruszek
brunatny jak grzyb, strojny zaledwie w skromną szmatkę na biodrach i
czerwonogranatowe desenie na ciemnym pergaminie skóry.
Przybija tratwa do stromego brzegu, we dwoje staczamy motor na
elastycznie tańczące bambusy i trzymając go za uszy, odbijamy od brzegu.
Ogrodzeń i poręczy żadnych, cicho, rytmicznie pluskają wiosła, przez
bambusowe kapelusze skośnookich Tajek spoglądam na egzotyczną rzekę, jest
taka dokładnie, jak wyobraża się sobie pejzaże tropikalne, ślęcząc nad mapą ze
szkolnego atlasu. Senna woda rozplata się i zaplata w warkocze, zakręty,
zalewy, chciwej dżungli nie dość brzegów, zwala się z nich kłębowiskiem
zieleni, kąpiąc gałęzie w wodzie. Dobijamy do brzegu bez przeszkód, motoru
tyłem wciągać na ostry wjazd nie sposób, a przewodniczki nie zdradzają
najmniejszej chęci pomocy.
„Zapłaćcie za przewóz, to wysadzimy na ląd” - zdają się mówić. Dopiero
gdy dwie rupie wędrują z naszej dziurawej kieszeni do ich haftowanych
sakiewek, z ochoczym pokrzykiwaniem wypchnęły motor na sam szczyt
stromego brzegu.
Spoglądam na egzotyczną rzekę barwnymi paciorkami
Nieprawdopodobnie wąska dróżka zagłębia się znów w dżunglę, wzgórza
coraz dziksze, coraz bardziej strome. Jej wygląd budzi poważne obawy,
spieniony nurt wezbranej rzeki podmywa brzeg, wbite pale, narzucone
kamienie, ziemia usuwa się spod nóg.
Ruszam pieszo na zwiady. Dostrzegam wioskę na szczycie, tam trzeba
zwrócić się o przewóz. Dobre bogi rzucają na piasek nadbrzeżny czarną plamę,
która z bliska okazuje się Chińczykiem z dużym parasolem. Ogląda motor,
obiecuje pomóc i udaje się do wioski. Siadamy na kamieniu i cierpliwie
czekamy. Po godzinie powraca ze wsi Chińczyk wraz z naczelnikiem wioślarzy
w imponującym kapeluszu, z potężnym nożem w bambusowej pochwie, o
wspaniałym brzuszysku i przebogatych tatuażach. Oznajmia, że zbyt późno,
ludzi nie zbierze, a poza tym nadciąga burza i niebezpiecznie jest wypływać na
rzekę, upieramy się, że musimy być po drugiej stronie, gdy noc zapadnie. Po
półgodzinie naczelnik jest z powrotem wraz z hufcem zbrojnym w długie
wiosła, kapelusze, noże, fajki i pasy. Spojrzeli na wodę, pobiedowali jeszcze, że
straszno, splunęli w dłonie, wiosła w garść chwycili i wzięli się raźno do pracy.
Ledwie zdołali prom o brzeg zahaczyć, tak prąd rwał. Wtłoczyliśmy
motor na bambusową tratwę, łańcuchy puściły, rozpoczął się wściekły taniec.
Przewoźnicy w dziesięciu chłopa co sił sprężają muskuły, w błyskawicznych
ruchach wioseł pchają ku drugiej stronie, ale oszalały Salwin rwie naprzód,
kręcąc rudymi wirami, brzegi uciekają jak w malignie, na mrocznym tle
burzowych chmur wioślarze malowani w smoki wyglądają niczym diabły ze
strasznej chińskiej bajki.
Chwytają brzeg, cumują, wspierają się nogami o piaszczystą skarpę,
krzycząc, sapiąc, stękając, wciągają motor na sznurach, wtaczają na drągach, a
gdy już stają u szczytu, wybuchają radosnym śmiechem niczym trzyletnie
dzieci.
- Tu jest bungalow, nocleg wygodny. - Chińczyk zachęca, kiwa głową,
wymachuje czarnym parasolem, kusi jak tylko potrafi.
Noc zapada szybko, o tej porze nikt nie zapuszcza się w dzikie wąwozy
gór, my jednak pojedziemy. Znika ostatnia chata, mrok dżungli pochłania mały
zbłąkany motor. Jeszcze szumi złowrogo opętany nurt rzeki Salwin, huczy w
uszach, tańczą wiry w zmęczonych oczach. Wspinamy się coraz wyżej. Motor
bierze niebezpieczne wiraże, w blasku reflektora to wyrasta ściana skalna, to
otwiera się z nagła przepaść bezdenna, ostrzegając złowrogim hukiem. Dróżka
oślizgła po deszczu, porośnięta trawą, jest tak wąska, że ledwie starcza miejsca
na motocykl. Zgrzytają hamulce, charczą biegi, spod kół obrywają się bryły
ziemi, sypią się kamienie. Noc coraz głębsza, dość tej jazdy, znajdujemy
skrawek ziemi pod oberwanym stokiem, zmieści się namiot, tu będziemy czekali
dnia. Choć nas straszono wcześniej bandytami i tygrysami, przesypiamy noc
całą spokojnie.
Dnieje, mży, pakujemy się. Teraz dopiero w całej pełni możemy ocenić
przerażającą scenerię, aż dziw, że nawis skalny nad namiotem nie zwalił się nam
na głowy podczas nocnej ulewy. Z drugiej strony ścieżyny obryw przepaści, w
dole po olbrzymich głazach przewala się biała piana.
Mrok dżungli pochłania mały zbłąkany motor
Pokonujemy łańcuch za łańcuchem, wdzierając się po ostrych zboczach,
by znów spaść na łeb na szyję. Przedzieramy się przez chmury ku szczytom i
słońcu. Jakaż byłaby to przyjemność, gdyby nie błoto. Bierzemy potworne
bajora, jak się da, to podstępem, to siłą. Krótsze z rozpędu. Gdy w głębszych
grzęźniemy, w ruch idzie lewar z bambusa. Na wszelki wypadek przy
przeprawach wyskakuję, by odciążyć wózek i podeprzeć motor w porę, bywa
jednak, że na szerokiej łasze bagna układamy kamienie, bambusy ciągnięte z
lasu, gałęzie, a potem zaczyna się grzebanie w ciężkiej mazi, czasem parę
godzin trwa robota, nim ruszymy dalej.
Kąpiemy się w przydrożnych źródłach, chłoniemy wzrokiem dzikie
piękno, wciągamy w płuca pachnącą świeżość boru, skaczemy przez
zdradziecko chwiejne mostki bambusowe. Wytrzymują ciężar motoru, ale za
nimi wyrasta czasem pionowa skarpa, tak oblepiona błotem, że zębami
chwytając, wedrzeć się trudno, motor wpakować nie sposób. Zrywa się
pierwszym biegiem, pchamy co sił, zjeżdża, ześlizguje się, spada w dół. Jeżeli
nieopodal wioski coś takiego się przydarzy, dobre dzikusy pomogą, podepchną
ramieniem i bambusem, jednak w szczerej dżungli walczymy sami na cztery
ręce do krwi zdarte, jednolitą skorupą błota umazani.
Walczyliśmy tak od świtu do popołudnia, aż przyszedł kres. Droga przed
nami rozlała się w jedno bezkresne błoto. Motor szczęśliwie wyhamowany
ugrzązł jedynie przednim kołem, wyciągnięty za uszy wstecz stanął na
względnie twardym gruncie. Zapadając się po kolana, maszerujemy na zwiad,
otacza nas szczera dżungla, osiedla ludzkiego nie ma na mapie w promieniu
wielu mil.
Rozmazując błotem pot na czołach, niepodobni do ludzi, zabieramy się do
systematycznej pracy, układamy kamień przy kamieniu, budując drogę kawałek
po kawałku, wystarczy jednak stanąć, a usypisko tonie w mazi z lepkim
mlaskiem, błoto zasysa owoc ciężkiej pracy. Motor charczy, podepchnięty
stacza się z kamiennej grobli przedłużonej dylami bambusowymi i pakuje prosto
w błoto. Już nie ciągnie... pchamy, ale ześlizguje się z jękiem i zapada wyżej
osi. Zapada zmierzch. Stało się. Teraz nic nie pomoże, sami nie wyciągniemy
maszyny, musimy czekać świtu, by pieszo szukać pomocy ludzi i wołów. Stach
kuca w błocie, stawia kuchenkę na kamieniu i gotuje herbatę. W krąg woda,
miejsca brak nawet na ustawienie namiotu, na domiar złego zaczyna padać.
Skuleni na swoich miejscach, z karabinem nabitym pod ręką, z plandeką
naciągniętą na głowy usiłujemy usnąć. Deszcz zacieka za kołnierz, zimno,
niewygodnie, to noga drętwieje, to znów ręka, noc gęsta moskitami, można je
łyżką wygarniać z powietrza, brzęczą, gryzą bezlitośnie. Wychylam głowę spod
brezentu, mój chłopiec w pozycji niezbyt wygodnej, z głową opartą na
rezerwuarze, śpi, i to mocno. Cóż, pozostaje wsłuchać się w koncert nocy i
czekać cierpliwie, aż się rozwidni. Dżungla nocą. Gdzie w dzień była cisza,
teraz rozbrzmiewają szelesty, krzyki, brzęki, każdy krzak ożywa w
ciemnościach. Jęknęło, załomotało, znów cisza, szmer się rozlega, coś skrada
się, czai, ślepia zabłysły w mroku, nie, to świetliki tańczą na drzewach.
Świta. Otwieram nieprzytomne oczy. Śniłam, że karawana jucznych
wołów szła przez dżunglę, echo kołatek wciąż dźwięczy mi w uszach. To nie
sen, słyszę wyraźnie kołatki, coraz bliżej.
- Stach, pomoc idzie!
Utaplane w błocie pędzą owczarki, spiczaste uszy nastawiły do góry,
sierść zjeżyły, doskakują, warczą. Wyłaniają się z dżungli rogate łby jeden za
drugim, woły dźwigają ciężkie juki z wikliny, poganiacze zaciekawieni
podchodzą. Przywódca wyciąga rupię z sakiewki, obraca ją w palcach i
spogląda to na nią, to na motor.
- Zgoda, cała rupia, ale dla wszystkich.
Bez chwili namysłu biorą się do pracy, tną bambusy, taszczą drągi, las i
góry rozbrzmiewają wesołym hukaniem, pokrzykami i śmiechem. Pchają co sił,
wyskakuje motor z bagna. Wrzucamy srebrną rupię do sakiewki i ruszamy
naprzód, byle nie zostać w tyle za karawaną, bo znów będziemy czekać
zmiłowania, siedząc w błocie jak żaby.
Za chwile znów grzęźniemy, teraz dla odmiany w niewinnie z pozoru
wyglądającej czerwonej glinie. Próbujemy pchać, ale bez skutku. Siadamy i
cierpliwie czekamy na naszych przyjaciół. Kołatki krów rozbrzmiewają znów
coraz bliżej, psy tym razem witają nas jak dobrych znajomych. Poganiacze
zapierają się znów, pchają aż na wzgórze, tym razem już bez dopłaty. Jak się
okazuje, srebrna rupia stanowiła cenę za całodzienną pomoc.
Tak tego dnia trzy raz jeszcze czekaliśmy na naszą karawanę.
Mrok zapada w wioskowe ulice Kengtungu, stolicy najpotężniejszego
sawbwy43 kraju Shanów. Gdzieś niedaleko, w miejscu o nazwie Loi Mwe,
mieszkać ma ostatni w tym państwie urzędnik brytyjski.
Wjeżdżamy w główną arterię miasta i zatrzymujemy się pod murem
prastarej świątyni.
- Loi Mwe?
Z mroku wyłania się usłużny Hindus, kłania się uprzejmie, jednak o
żadnym Angliku nic nie wie, ani nie słyszał o takim miejscu, pewnie nazwę
wymawiamy nieprawidłowo. Inni przechodnie jedynie wzruszają ramionami w
odpowiedzi, tymczasem Hindus znika, a po paru chwilach wraca i mówi, że
dowiedział się wszystkiego.
- Jest droga, jedźcie na prawo, na lewo, potem prosto i znów w bok...
W lawinie słów gubią się objaśnienia. Ruszamy, ale po chwili droga się
urywa, zawracamy więc, znów pytamy o kierunek, wreszcie wypadamy przez
bramę miasta w noc głuchą. W blasku reflektora miga tablica z ostrzeżeniem, że
droga nie dla motoru, ale mijamy ją bez słowa i toczymy się szerokim traktem.
Droga coraz gorsza, z każdej dziury tryska fontanna błota. Zatrzymujemy się
przy kępie drzew, czerpiemy wodę z ryżowego pola i kładziemy się spać.
- Loi Mwe?
Ludzie kręcą głowami, wskazują wysoką górę na horyzoncie, ale żadna
ścieżka tam nie prowadzi. Ryzykujemy i pchamy się dalej, silnik warczy groźnie
przy podjazdach, jest coraz gorzej, na drodze błoto, strumienie, głazy, benzyna
na wykończeniu, w końcu motor grzęźnie, maszeruję dalej pieszo. Za trzy mile
musi być Loi Mwe i Anglik, na pewno ma ludzi i woły, pomoże. Rewolwer
ciąży w kieszeni, kurtka na plecach, za zakrętem wpadam wprost na wpół
utopioną w bagnie lorę44. Pytam szofera o drogę.
- Tędy dojedziecie do granicy syjamskiej, ale nie do Loi Mwe - tłumaczy.
- Wracajcie do Kengtungu.
Nie chcę uwierzyć w to, co słyszę.
- Na pewno żaden Anglik nie mieszka w tych stronach? - dopytuję się.
- Nie - brzmi zdecydowana odpowiedź.
W południe jesteśmy z powrotem na ulicach Kengtungu, za dnia bez
problemu odnajdujemy właściwą drogę, wzdłuż linii słupów telegraficznych
zmierzamy ku odległej samotnej górze, wspinamy się ponad pola ryżowe,
bambusowe gaje i obłoki na dwa tysiące metrów nad poziomem morza.
Przedwieczorną porą docieramy na miejsce, na dziedzińcu wita nas cisza i
pustka. Siadam na drewnianych schodkach, przypatruję się przez kwiaty i
trawniki błękitnym szczytom zygzakiem zamykającym horyzont. Mały
słoneczny świat zamknięty górami i dżunglą, bezprzykładnie zaciszny i jasny.
„Jakże dobrze byłoby odpocząć tutaj przez parę dni...” - myślę.
Loi Mwe jest najdalej na wschód wysuniętą placówką angielską. Mieszka
tu pięciu Anglików, major, kapitan, doktor, adiutant i inżynier, każdy ma dom z
czerwonej cegły, zabudowania dla służby, garaż, stajnię, każdy siedzi samotnie
w swoim obejściu na modłę chińskiego smoka, popija whisky i w milczeniu
słucha Londynu przez radio, pykając fajeczkę. Jakże mu musi być źle i
samotnie. Trzech z nich ma żony, ale... „w domu”. Sprowadzać żony do tak
zapadłego kąta? Nie, to nawet na myśl nikomu nie przyjdzie.
Skrzypi furtka, zjawia się pies, a za nim uprzejmy gospodarz. Po krótkiej
rozmowie postanawiamy zostać na noc i następnego dnia zjechać razem z nim
do Kengtungu. Tak się jednak nie stało. Gospodarz pojechał, goście zostali w
garażu, ciężko pracując do nocy przy motorze, z którego zaczęło się dobywać
złowrogie stukanie.
- Łożysko główne wyrobione albo luz - przypuszcza mój chłopiec.
Nie omylił się, niestety. Noc jeszcze była głucha, gdy zerwał się z łóżka i
pobiegł do pracy. Wstał szary świt, przez okna bungalowu spoglądam na
rozkołysane czuby drzew. Zimno, mży, beznadziejnie wygląda świat przez
firanki mgły i deszczu. Mój chłopiec pobladły ze zmęczenia walczy z motorem,
zakręca, rozkręca, stuka, słucha i głową kręci... nic dobrego. Łożysko kulkowe
pękło. Sytuacja naprawdę przykra, bo nawet zjechać w dół w tym stanie nie
można. Pomaszerowałam w głąb dżungli, by z dala od osiedli ludzkich poszukać
miejsca na nocleg na parę dni, a łożysko pojechało do Kengtungu, a stamtąd na
mułach do Rangunu i dalej okrętem do Madrasu. Tego dnia osiedliśmy w
dżungli... na następnych sześć miesięcy. I tego dnia rozstrzygnął się los małego
czarnego niedźwiedzia.
ANIOŁ STRÓŻ
Weź cygaro grube jak koci ogon w zęby, zaciągnij się sążniście, spluń
betelem, wytrzyj nos w palce, siądź na skrzyni z wiórami, pióro weź w garść,
notes na kolana i pisz. W błękitnych kłębach dymu wyczaruj tropikalne nastroje,
chatę w dżungli, dwoje przybłędów z północy i małego kosmatego
niedźwiedzia. Tak, mam niedźwiedzia, ale o tym za chwilę. Najpierw o siostrze
Assuncie.
Jak ją poznałam? To było wtedy właśnie, gdy mój chłopiec wyjechał z
łożyskiem do Kengtungu na całe dwa dni. Samotnie mi było w namiocie,
postanowiłam więc odwiedzić księdza w Loi Mwe. Pod wrotami drewnianej
kapliczki staję niezdecydowana, nie śmiem wejść, obchodzę domek wokoło,
ganek zastaję otwarty, dziewczęta pracują w skupieniu, od progu jasnej izby
wita mnie promienna mniszka:
- Buona sera. Come sta?
Zasypana gradem pytań już siedzę na stołku. Czyżbym od wielu lat znała
tę jasną siostrę? Chyba tak, to przecież mój Anioł Stróż we własnej osobie. Co
nam może przypominać dom i dobre ciepłe dziecinne dni? Biała chata wśród
kwietnego ogrodu, kościółek drewniany i siostra Assunta niczym orchidea
białoróżowa pośród mrocznych wilgotnych jarów dżungli. Słodka twarz świętej
z obrazka, w sztywnych riuszkach czarnego kornetu45, pochylonej nad
dziecinnym łóżeczkiem, musi mieć jej piękno i tę świętość nieziemską.
Dwadzieścia lat temu, kołysząc się na słoniowym grzbiecie,
przywędrowała w dzikie góry nad granicę Syjamu, by nawracać leśnych ludzi.
Ile mogła mieć wtedy lat? Nie wiem. Anioły nie starzeją się przecież. Dzisiaj
jest tak piękna i młoda, że z trudem można jej dać lat trzydzieści. Dlaczego
poświęciła swą urodę i życie brudnym dzikusom? Któż zgadnie. Może jakiś
dramat zaciążył przeznaczeniem na wiośnie jej dni i ofiarę poczyniła z siebie
Bogu?
Długie tygodnie niósł duży czarny słoń smukłe uświęcone dziewczę
pobożnie od mawiające różaniec. Słoneczna dolina Padu, dom ojczysty, długa
podróż okrętem, egzotyczne porty Morza Czerwonego i Oceanu Indyjskiego z
każdym falistym ruchem grzbietu oddalały się niczym miraż, bezpowrotnie. Ma
umrzeć w tym kraju, tak ślubowała Bogu.
Dwadzieścia lat temu przywędrowało w dzikie góry
Wędrówka w upale była śmiertelnie męcząca, dookoła wszechobecne
brzęczenie moskitów i złowrogi zew dżungli, a ona z modlitwą na ustach
zasypiała spokojnie jak dziecko. Znak krzyża świętego przegna wszelkie złe
moce boru. Słoń pozostał po tamtej stronie wartkiego Salwinu, a na urwistym
brzegu czekała już niewielka karawana mułów i poganiaczy w szerokokresych
kapeluszach. Przez kolejnych sześć dni młoda siostra podążała przez górskie
odludzie, szary muł dreptał, ostrożnie stawiając kopyta, by nie pośliznąć się na
wąskiej ścieżce.
- Wkrótce staniemy u celu - pociesza przewodnik karawany.
Droga stopniowo opadała w dół, z lasu wyskakiwali dzicy ludzie z łukami
w dłoniach, długimi nożami u pasa, płoszyli się na widok karawany, znikali
niczym duchy. To im właśnie siostra Assunta nieść będzie pomoc w potrzebie,
światło wiary i miłości. Oto wioseczka w dolinie, złota pagoda oczepiona
dzwoneczkami śpiewa na wietrze, murowany pałac władcy w otoczeniu chat
trzciną krytych, tu minie jej życie niczym sen.
Na wysokiej górze ponad zieloną łąką i jeziorem rozkwitają grządki, chyli
się sad, brzoskwinie i jabłonie, pierzaste bananowce otulają białą chatę, a chata
śmieje się do słońca błękitem okiennic. Za płotem drewniana kapliczka, dalej
rumowisko, to buduje się kościół. Za parę miesięcy najdalej, gdy minie pora
deszczowa, budynek będzie gotów.
Dziesięć lat minęło jak dziesięć dni. W szpitalu misyjnym jest tyle
pracy... i tyle nędzy dookoła. To przywlókł się pod próg krwawy strzęp,
bełkoce, że pantera poszarpała go w dżungli, to dziewczęta zjadły padlinę i
dostały tajemniczych boleści, to znów dżuma nawiedziła dolinę... brak chwili
wolnej na rozmyślanie, tęsknoty, czasem nawet na modlitwę.
W jasnej izbie siostra Assunta siedzi za stołem, na nosie okulary w
srebrnej oprawie, w ręku igła, przyszywa koronkę do haftowanego obrusa na
ołtarz. Ze słonecznej Italii przysłała ten dar biedna dziewczynka, dziesięć lat
leżała w łóżku chora na gruźlicę. Jutro niedziela i na ołtarzu zajaśnieje dar małej
Włoszki. Dziewczęta szyją, haftują, sadzą kwiaty, warzywa, gwarno i wesoło.
W górach opowiadają sobie ludzie, że ksiądz chłopców zabiera i posyła
do Rangunu na ofiarę demonowi morza, a ten mu w zamian złoto daje, że stara
kobieta - tak siostrę Assuntę nazywa miejscowy lud - hoduje we wnętrzu chaty
diabła z ogonem jeszcze dłuższym niż ten dżunglowy. Wewnątrz słonecznej
chaty ukryty zazdrośnie, strzeżony przed ludzkim okiem łaskawy jest dla
mniszek, pieniądze im daje za to, że dla jego uciechy utrzymują całą gromadkę
dziewcząt przygarniętych z dżungli.
Ikowie wierzą, że - podobnie jak góry i dżungla - powstali dzięki stwórcy,
nie wiedzą o nim nic, modlą się do niego, choć nie wymieniają nawet jego
imienia. Przesądy, przywidzenia, religia, obyczaje, wszystko to splecione jest
wśród Iko w jeden nierozłączny amalgamat. Cała dżungla roi się od duchów,
chochołów, skrzatów, powroźników, najstraszniejszy zaś jest diabeł dżunglowy.
Wyobraźnia ludu dała mu ogon długi, oczy zauroczne i paszczę ogniem ziejącą.
Diablisko to przesiaduje w najdzikszym ostępie i wszystko wie, każdego widzi.
Nie idź nocą do dżungli, bo cię opęta.
Taki opętaniec nocą trupy ludzkie żre, wycina bambus cienki i przez mrok
nocy wysysa krew śpiącym w chacie niemowlętom, bydło zauroczy, nieurodzaj
sprowadzi na pola, mór na wioskę, toteż gdy się we wsi zorientują, że kto w
nocy po dżungli się włóczy, oczy ma złe, zatłuką albo przegnają kamieniami.
Ofiarą przesądu padają najczęściej najbiedniejsi. Widziałam takiego opętańca,
wygnany z wioski, przywlókł się do sióstr zbity, obdarty, nieszczęśliwy.
Ikowie wierzą, że - podobnie jak góry i dżungla - powstali dzięki stwórcy.
- Nie mam diabła. Przegnali, bo za wioską mieszkam i jestem
najbiedniejszy. - Trzęsie się ze strachu, mam - roce, zaklina, zwierza się, biegają
niespokojnie gorączkowe oczy. - Głodny jestem, głodny.
- Matko, przegnajmy go, bo urok rzuci na klasztor, on ma diabła w
oczach. - Mała dzikuska wie najlepiej, ona też półnaga przyszła z dżungli, nie
chcieli jej we wsi, bo do chłopca podobna.
Dostał chłop zjeść i kąt do spania, nazajutrz ksiądz miał nad nim
odprawić egzorcyzmy, ale o świtaniu gość znikł bez śladu... pociągną! go diabeł
w dżunglę.
Jednak miraż pełnej miski z jedzeniem zwycięża śmiertelny strach przed
diabłem. Dziewczęta Iko przychodzą same z dżungli, zjawiają się ostrożnie,
nieufnie, niczym zwierzęta leśne. Szperają, przeglądają wszystkie kąty, wreszcie
nabierają pewności, że wewnątrz domu nie ma żadnego demona.
Wychowywane, karmione, uczone szycia, pisania, arytmetyki, religii, nowej
wiary, dobra i miłości, ubrane skromnie małe chrześcijanki na zawsze jednak
pozostaną dzikie. Wystarczy by coś im się nie spodobało, wrócą do swoich, do
pogaństwa i barwnego stroju, znów będą tupać bosymi stopami po ścieżce, a
kiedy z chłopcem pójdą w dżunglę na orzechy i legną na leśnym posłaniu,
odchodząc, nie zapomną rozrzucić liści w cztery strony świata. Zły duch zaraz
wkradłby się i chorobę zesłał temu, co pościelił legowisko dla diablej wygody.
Ubrane skromnie małe chrześcijank na zawsze jednak pozostaną dzikie
Dziewczęta kończą pracę, jak stado wróbli rozlatują się po ogrodzie.
Siostra Assunta ucina nić, skończone. Czas na modlitwę wieczorną.
O NAJMILSZYCH DZIKUSACH
Dym rozsnuł się, chmury, opary, mgły omotały samotny szczyt,
rozpłakały się, za firankami łez zamknęły świat. Deszcz padał, namiot
przeciekał. Poprzez szarą mgłę nie dostrzegali piękna dżungli, psioczyli na zły
los, żal mieli do świata, do ludzi. On zjechał w dolinę załatwić sprawy, ona
została sama z rewolwerem i lampą elektryczną pod ręką. Straszna jest noc w
dzikim borze, na szczęście znała melodie leśnych kołysanek, toteż nie umarła ze
strachu. Gdy powrócił i przyniósł wieści, wiedzieli już, że postój w dżungli
zamieni się w osiedlenie na długie miesiące.
Było im samotnie i smutno, więc przygarnęli małego niedźwiedzia. Ale
wcześniej przyszli Ikowie po raz pierwszy pod mój próg, by od tej pory
regularnie odwiedzać i stać się nieodłącznym tłem naszego życia, jak deszcz,
słońce i dżungla.
O moich dzikuskach chciałabym napisać tak barwnie, żeby nawet w
dalekiej Polsce każdemu czytelnikowi podróżniczych opowieści zapachniały
tuberozy birmańskiej dżungli, by się otwarły przed zapatrzonymi w szary druk
oczyma mroczne ostępy tekowych lasów, kurne chaty ożyły, może nawet diabeł
dżunglowy z paszczy ogniem zionął. Spotkałam ich wielu... i zdaje mi się, że to
najmilszy lud na naszym szlaku.
Ikowie nie mają historii, kronikarze chińscy zapomnieli zanotować ich
dzieje, badacze angielscy zbyt mało się nimi interesowali, oni sami pisma nie
znają. Teraz dopiero księża katoliccy uczą ich alfabetu łacińskiego ze znakami
zastępczymi dla dźwięków nieistniejących w językach romańskich, ale język
pisany znany jest jedynie uczniom misji, czarownik znachor nie spisze
dogmatów diabelskiej wiary, szef wioski nie odtworzy kroniki dziejowej.
Sir George Scott46 dzieli Ików na klany, usiłując określić ich liczbę
według dialektów, czepca mężatki czy pewnych obyczajów. Bez skutku, co
wioska, inny ród i klan inny. Ksiądz Klemens z Mong Lin rozwiązał
zagadnienie prościej, podział na rody oparł na obyczaju nadawania imion: Ka
ma syna, ten będzie się nazywał AKa, syn AKa nosi imię EKo, potomek EKo
znów będzie KaKo, syna kolejnego nazwą IKo, i tak, zgodnie z tą teorią
wszyscy Ka i Ko na terenie całej dżungli stanowią jedno plemię.
Ikowie nie tworzą państwa czy narodu. Najwyższym stopniem ich
organizacji społecznej jest samorząd wioskowy. Każda wieś ma trzech
dygnitarzy: szefa, czarownika i kowala, a wszystkie te trzy godności
dziedziczone są z ojca na syna. Szef wioski jest zwierzchnikiem niezależnym od
nikogo, czarownik jest lekarzem i włada duszami, kowal wyrabia narzędzia
rolnicze i broń. Na co dzień dygnitarze nie różnią się od innych ani strojem, ani
wyglądem, w starszym wieku dla dodania sobie powagi i wzbudzenia szacunku
zapuszczają parę włosów na brodzie, pod warunkiem że się uda, bo zarost rośnie
im bardzo rzadko.
Są góralami, osiedlają się w wioseczkach uczepionych stoków górskich z
dala od dróg i traktów, chaty budują z kłód drzewa lub bambusa. W mrocznej
izbie mebli nie stawiają żadnych, jedynie prycze z bambusa zasłane matą, parę
stołeczków plecionych z bambusa i deskę jakąś wieszają na sznurze jako
stryszek pod strzechą.
Ale wcześniej przyszli Ikowie po raz pierwszy pod mój próg
W każdej chacie jest piec lepiony z gliny, na nim pędzi się samogon z
ryżu oraz wytapia brunatny cukier z trzciny. Ikowie hodują kury, świnie i
krowy, sieją ryż na wypalonych wyrębach, uprawiają bawełnę, bananowce,
kukurydzę, melony, ananasy i wszelkie jarzyny. Jedzenie gotują w garnku
zawieszonym na trójnogu żelaznym. Podstawą kuchni jest ryż i groch, ale
czarne prosię, wszelakie mięso i tłuszcz zajadają też z wielkim apetytem.
Cykady, skarabeusze i inne żuki są przekąską z rodzaju poszukiwanych
delikatesów, można je kupić na rynku, a na stół podaje się też jaszczurki
wszelkich rodzajów. Potrafią jeść padlinę, nie wspominając o psach bez różnicy
rasy, koloru i wzrostu, mięsa ludzkiego jednak, choć mało wybredny, Iko nie
jada.
Strój Iko jest wytwornie zharmonizowany z dżunglą. Mężczyźni ubierają
się na modłę chińską, noszą szerokie spodnie, warkocz mocno spleciony,
szafirowe, bardzo ciemne spodnie, a do nich pas nabijany, na grzbiecie kubrak
krótki wcięty, bogato zahaftowany kolorową nicią na szwach i brzegach, spięty
srebrnymi gwiazdami klamer. Młodzi chłopcy na plecach naszywają srebrne
rupie. Pierś naga, czasem zakrywa ją kwadrat naszyty łatkami kolorowych
szmatek, niczym naklejanka ze srebrnym guzem pośrodku. Przez ramię
przewieszona torba drobno haftowana wzorem kilimów lub też naszyta łatkami,
zdobna w pompony, suche tykwy i zielone żuki.
Chłopcy na szyi noszą srebrne koła własnej roboty, na rękach bransolety i
pierścionki. W dni świąt i jarmarków liczba ozdób wzrasta, warkocz nieraz jest
tak zapleciony monetami, że mieni się jak łuska węża. Warkocz najczęściej
spada na ramię spod czarnego turbanu. Na turbanie kwiaty, lilie purpurowe,
białe, cały ogród dżungli, ponadto jeszcze dla ozdoby półkrąg pierścieni
przenizanych na czerwone pręty bambusa. Stroju dopełnia fajka i broń, fajka
długa, wygięta, o wtyczce bambusowej do zmiany, zdobna w skuwki mosiężne,
srebrne, czasem cała pokryta masywnym srebrem misternie cyzelowanym i
błękitną emalią, do niej srebrne pudełko na tytoń. Za pasem nóż krótki, przez
ramię długi jak szabla, czerwony sznur, pochwa z teku opleciona rafią, łukproca
lub jednorurka prymitywnej roboty rusznikarza z Kengtungu.
Za pasem nóż krótki, w ręku łukproca
Od słońca i deszczu chroni kapelusz pleciony z bambusa, lakowany z
zewnątrz, związany pod brodą granatowym sznurkiem, rondo plecione w
okrągłe oka rzuca śliczne cienie na twarz.
Iko na co dzień jest raczej obdarty i brudny, jednak zawsze ma dwa
ubrania co najmniej i od święta mieni się barwami i srebrem.
Na widok stroju kobiety wykrzyknąć można w pierwszej chwili: toż to
szkoccy żołnierze! To efekt kusej spódniczki, pasa i strojnych getrów
chroniących od ostów i cierni. Od bioder nad kolana zwisa na sznurku rodzaj
spódniczki fałdowanej, pozbawionej obrębka i haftów, mocno kusa budzi
niepokój, jakby miała zaraz spaść, ale nie spada, goły pępek odsłania co
najwyżej. Młode dziewczęta noszą obcisły staniczek z kolorowych łatek na
piersiach, mężatki zastępują go przeważnie sznurami paciorków.
Między spódniczką a stanikiem zawsze jest pas na końcach bogato
haftowany, naszywany monetami i muszelkami. Każda kobieta, jako strój
wyjściowy, posiada kaftan z długimi rękawami bez kołnierza, równy do bioder,
otwarty z przodu, z rękawami wszytymi w pół przedramienia, szwami i
szlakami haftowanymi, naszytymi łatkami i paciorkami, ze srebrnymi agrafami
przy szyi i na piersiach.
Najbardziej charakterystyczną częścią garderoby jest nakrycie głowy
Każda dama ma na szyi bogactwo naszyjników, paciorki z rynku, amulety
na czerwonym sznurku, dzwoneczek mosiężny i każda pali nałogowo. Na pasie
z lewego boku sterczy kobiałka z drążonego klocka, bambusa albo koszyczek
pleciony i omotany granatowym sznurem. Co z ozdób głowy lub szyi spadnie,
naczepia się na koszyczek. W kobiałce Iko nosi swój groszowy zarobek, kądziel
bawełny, wrzeciono, igłę z nicią i fajkę bambusową, jednak fajka najczęściej
tkwi w zębach, a rozwibrowane wrzeciono w dłoni. Idąc przez dżunglę z
koszem pełnym warzyw, kobieta Iko przędzie i ćmi fajkę bezustannie.
Najbardziej charakterystyczną częścią garderoby jest nakrycie głowy, na
zasadniczy granat bawełny suto naszywają paciorki i monety, łatki, pompony z
rudej wełny, jak najwięcej. Suche tykwy, kwiaty, pietruszka i pieprz czerwony
za uchem dopełniają pięknej całości. Dziewczęta łapią nieraz żywego żuka i
przywiązują na nitce jak klejnot roztrzepotany przezroczystymi skrzydłami,
mieniący się w słońcu ognistym pancerzem. Czepiec mężatki zmienia swą
formę zależnie od klanu, jedne wioski noszą okrągły otok, inne w formie daszka
albo stożka. Nakrycie związane jest pod brodą granatowym sznurkiem, na
którego końcach zwisają dwie igły drewniane lub z kości kurczaka, służące do
drapania się i czyszczenia fajki. Nie malują się, nie tatuują i nigdy nie myją.
Warto zatrzymać gromadę, zajrzeć do koszy
Kobieta Iko nie jest zbyt urodziwa, za to mężczyzna jest piękny, smagły,
czarnooki, choć ma opinię leniwca. Zbytniego zapału do pracy rzeczywiście nie
ma, wszystko za niego robią kobiety, dźwigają kosze na plecach, nieraz i
dziecko uwiązane chustą, zajmują się domem, uprawiają ogród i pole. Gdy
zapłacisz, pomoże, ileż to razy za grosz, dwa wyciągali Ikowie nasz motor z
bagna, bywało jednak i tak, że raczej wysiłek udawali, a inny w tym czasie
motor popchnął, ale gdy i ten drugi jest równie chytry, zrobią powoli wspólnymi
siłami, co trzeba. Dobrze, jeśli taki wałkoń zechce się choć przespacerować
górskimi ścieżkami z dziesiątkiem jajek w torbie lub butelką ryżowej wódki.
Iko, gdy mu kura zniesie parę jajek, nazbiera orzechów, garstkę grzybów,
już wędruje na rynek, cały dzień przewłóczy się przez dżunglę dla paru pajsów.
Piesze karawany maszerują co dzień, czasem wdzierając się z ciężarem w koszu
na prawie prostopadłe zbocza, co rano ich beztroski śmiech i przeciągły śpiew
nawoływania niesie się echem po górach jak radosny zew boru. Gwiżdżą,
naśladują ptaki, hukają, prowadząc rozmowy na odległość. Warto zatrzymać
gromadę, zajrzeć do koszy, choć poprzewracać i napatrzeć się na pomysłowość
dzikusów, znajdziesz tam wszystko, co daje dżungla: miód leśny, dzikie
kasztany, orzechy, grzyby, jabłka, mango, miotły z traw, maty z bambusa,
smolniaki, suche drewno na opał, nawet kwiaty i wszelkie warzywa, wódkę
ryżową, brunatny cukier, jajka, kury, prosiaki, czasem zwierzynę, omal że ojca z
matką na sprzedaż niosą. Każde dobro podzielone łykiem na pęczki, zawinięte
w liść banana lub ułożone w koszyczku, kobiałka u pasa służy jako miarka na
groch i orzechy.
Iko ciekawy jest, ale nie natrętny. Potrafi usiąść na ziemi i wpatrywać się
w niezrozumiały cud - aparat fotograficzny, umiejętność pisania, palnik -
uporczywie, w milczeniu, a gdy zrozumie, śmieje się radośnie.
Chociaż chciwy, jak każdy chłop jest uczciwy, nie kradnie nigdy. Można
przy nim postawić puszkę pełną kuszących miedziaków, nie ruszy. Ileż razy
zostawialiśmy naszą chatę na łasce dzikusów i choć czasem znajdowaliśmy
ślady wizyty, nawet przez myśl nam nie przeszło, że mogło coś zginąć. Gdy pod
drzewem leży kupa dzikich kasztanów, znaczy, że ktoś je zbierał, to cudza
własność, nikt nie tknie. Suszą się przy ścieżce sągi drzewa, to cudze. Ten sam
jednak Iko, gdy gospodarzy zastanie w domu, będzie rwał kwiaty z ogrodu,
otrząsał owocowe drzewa, w namiocie wypraszał puszki papierosów, rozłoży się
obozem u progu, zje obiad, dobierając przyprawy z tego, co znajdzie, takie jest
prawo gościnności, dla niego zupełnie naturalne, w jego wiosce możesz robić to
samo, gościowi nikt nie odmówi.
W słoneczny ranek wyruszyliśmy szlakiem Ików, szukając tropu niczym
Indianie, a to zgubiony kwiat, sznurek paciorków, niedopałek cygara
odnajdując. Ścieżka doprowadziła do celu, po godzinie marszu otworzył się
widok na odległą przełęcz, przekroczyliśmy granicę PanTe wyznaczoną złym
mocom dżungli. Przed każdą wioską Iko wznoszą się wrota z drewna, bambusa,
zdobione ornamentami z patyków w formie słońca i gwiazd, a czasem sznur
jedynie obwieszony pękami ziela. Złe moce nie zdołają przekroczyć wrót,
gnieżdżą się w nich więc, czyhając na ofiary. Źle jest zatrzymać się w takim
miejscu choćby na chwilę, wnet złośliwy duch wskoczy na kark i uczepi się
człowieka choroba. Każdy Iko przez wrota wioskowe przebiega pędem, nie
oglądając się za siebie.
Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie, gospodarz wyniósł dwa stołeczki
przed próg, gliniany garnek z wodą, srebrny kubek, kobiety zaprosiły do
wnętrza, gdzie właśnie pędziły samogon. Nazajutrz cała wioska zjawiła się u nas
z rewizytą.
Potrafi usiąść na ziemi i wpatrywać się w niezrozumiały cud
Na jesieni przez dwa miesiące obchodzą Ikowie święto zbiorów. To czas
tańców, pijatyki, hucznej zabawy i ofiar, które po przyjęciu przez miłe duchy
wioska zjada, obficie zakrapiając ryżową wódką. Na środku wioski stawiają słup
ofiarny lashio, cztery dyle związane czubami, na ich szczycie kładą ciężki kloc,
z kloca zwieszają sznur, a na nim mocują jarzmo. Szesnastu strojnych Iko
taszczy ofiarnego byka, sznury uwiązane do każdej nogi, ogona i rogów. Byk
okryty żałobnym czaprakiem z bawełny (nikomu nie przeszkadza napis Made in
Germany przez środek całunu), przybrany w kwietny wianek na rogach, żałobna
dekoracja wzbudza dreszcz grozy. Zatrzymują się. Czekają. Kapłani leją wodę,
sypią kwiaty na łeb byka, naszeptują zaklęć, uwiązują sznury do słupa.
Najmocniejszy zapiera się nogami, staje w rozkroku, nagina się w tył...
zakrzywiony nóż błyska, spada głowa byka, o zgrozo, nie, zawisa na kawałku
skóry podgardla. Zła wróżba. Błyskawiczny ruch noża wieńczy dzieło, porywają
byka na rożen.
Najmocniejszy zapiera się nogami, staje w rozkroku, nagina się w tył
Następnie pada siedem kóz, jedna po drugiej, wciągane za tylne nogi
samorzutnie podstawiają szyję pod nóż. Trup ofiary zatacza dwa kręgi wkoło
słupa, znacząc ślad krwią. Zaczyna się uczta i tańce, odzywają się fujarki z
dudków bambusowych związanych w dwa rzędy, dziewczęta klaszczą w dłonie,
zbliżają się, uciekają. Chłopiec porywa dziewczynę, okręca, huśta na lashio, a
śmiechu przy tym, pisku i pohukiwania, przykrótkie spódniczki fruwają w
powietrzu, sypią się płomienne kwiaty i białe paciorki, niejedna para znika w
mrokach dżunglowych chaszczy, nikt nie ma im tego za złe.
Następnie pada siedem kóz
Ikowie żenią się w wieku piętnastu do dwudziestu lat.
W styczniu i lutym, gdy nastaje pora sucha, chłopiec przystraja turban i
rusza na włóczęgę od wioski do wioski szukać dziewczyny. Czasem starszy
swat mu towarzyszy. Chłopiec i dziewczyna, gdy się upatrzą, spodobają
wzajemnie, idą w dżunglę, tam żyją jak ptaki niebieskie przez miesiąc. Gdy
wrócą do wioski, są zaręczeni. Ślub nie wiąże się z żadną ceremonią, czasem
odbywa się uczta weselna, ale zazwyczaj dopiero, gdy dziecko przyjdzie na
świat. Zasadniczo Iko może mieć żon ile chce lub ile ich ścierpieć w chacie
zdoła, w praktyce zazwyczaj tylko dwie, najwyżej cztery. Rozwód jest na
porządku dziennym, matka odchodzi wtedy, a dzieci zostają przy ojcu.
Gdy nastaje pora sucha, chłopiec przystraja turban i rusza na włóczęgę
Ikowie na ogół lubią dzieci, nie ma jednak większego nieszczęścia, jak
wtedy, gdy diabeł wmiesza się w stadło małżeńskie i na świat przychodzi dwoje
naraz. Biada przeklętym. Cała wieś z szefem i czarownikiem przychodzi
wykonać wyrok, chatę z całym dobytkiem palą. Rodzice co prędzej muszą
nasypać niemowlętom gorącego popiołu w usta, żeby te głosu nie wydały.
Ojciec wynosi je do dżungli i nakrywa małe ciałka liśćmi bananowca, popiół
gorący je dusi czy banany zabijają, padając ciężkimi łodygami, tym nikt się już
nie interesuje. Przegnani z wioski rodzice diabelskiego pomiotu skazani są na
życie w dżungli. Jeśli po trzech miesiącach powrócą w progi wioski, mają prawo
zbudować nową chatę, ale za wrotami. Na zawsze pozostaną naznaczeni.
Dlatego właśnie kobieta Iko nigdy nie spojrzy na dwa banany zrośnięte razem.
Znaleźć orzech o dwóch ziarnach to także fatalny omen.
Kiedy urodzi się normalne niemowlę, rodzice w wielkim sekrecie szepcą
sobie na ucho obrane dla niego imię, zapraszają naczelnika wioski i tylko jemu
zdradzają, jak syn czy córka się nazywa. Mały Iko rośnie, wszyscy wołają go
Mindon, a rodzice cieszą się, że diabła oszukali. Przyjdzie nieszczęście, choroba
będzie szukać Mindona, wtedy ten chytrze odpowie:
- Nie jestem Mindon.
I będzie miał rację. Dopiero gdy podrośnie, rodzice powiedzą mu w
tajemnicy, jak naprawdę ma na imię, ale ten wypowie je tylko w ostatecznej
potrzebie lub na chwilę przed śmiercią.
THAI
Od tej pory w chacie było ich troje. Z małym dzikusem przywędrowało
życie i radość, ale też nieustanny kłopot i troska. Rola niedźwiedziej mamki jest
trudna, bardzo uciążliwa, czasu nie ma nawet na sen, cóż mówić o pisaniu.
Niedźwiadek to głodny, to zrobił psipsi, to pogryzł coś potrzebnego, połknął
jakieś żelastwo... niekończąca się litania psot, kaprysów i potrzeb.
Teraz ona siedzi w kąciku, w błękitnym kręgu dymu, przez smugi deszczu
przygląda się, jak on bawi się z niedźwiadkiem. Teraz jest im dobrze. Na klocu
dębowym kuca on przed ogniem, dmucha w żar, w rondelku buzuje obiad pod
parasolem dziurawym jak sito, deszcz zacina długimi zakosami. Na blasze prażą
się orzechy, niedźwiadek wie o tym, plącze się, węszy, zagląda, staje na dwóch
łapach niezdarnie. Kółko dymu zawisło nad czarnym rondlem, ryż paruje,
pachnie gorące mleko.
Ryz paruje, pachnie gorące mleko.
- Gorące! Nie rusz, gorące...
Niedźwiedź chwyta, parzy się, piszczy, znów tańczy dookoła, wreszcie
przypada i obżera się do syta. Mgły opadają w dolinę, zgubiony strzęp oparu i
wstęga dymu usłały głąb jaru, w dole pośród traw szemrze strumyk, na
zwalonym pniu ona się kąpie, w kaskadzie pławi się radosny jak świt
niedźwiadek. Nurkuje, pływa, prycha, młynki wyczynia łapami, wreszcie mokry
jak szczur wspina się na drzewo. Po chwili znikli oboje w trawach i miętach
jaru.
Smugi dymu wyplątały się z mlecznych oparów, wyjaśniały, zbladły w
słońcu...
W zacisznym kącie ona kucnęła w trawie, niedźwiadek posadził obok
tłusty zadek. Rwą zębami laskę trzciny cukrowej, trzcina rozpada się w białe
strzępy, zwierzak obwąchuje jej usta. „Naprawdę jedliśmy to samo?” Pakuje się
na kolana zadowolony.
Kotłują się krzewy, chyboczą blade kwiaty, na ścieżkę wytacza się czarny
kłębuszek futra, przewraca się, biegnie, podskakuje. Nagły szelest sprawia, że
niedźwiadek staje słupka, uszy nastawia do góry, łapa podniesiona do mordki
zamiera w pół ruchu. To ścieżką idzie dwoje oberwańców, łachmany w
strzępach, na plecach ciężkie naręcza drzewa, opał do chaty niosą.
Blady dym zawlókł się w inny jar, wszyscy troje zbierają kasztany,
niedźwiedź żeruje na drzewie, ona zbiera do koszyka, on łupie młotkiem
kolczaste kule. Słońce chyli się ku zachodowi, radośni, z pełnym workiem,
obładowani wracają do domu.
Błękitne smugi, pasma, kłęby i kółka dymu rozsnuły się po dżungli na
cztery strony świata...
Widzę ich wciąż, dwoje włóczęgów z północy i małego czarnego
niedźwiadka, ich dnie i noce, gdy śpią wszyscy troje skuleni na posłaniu.
Thai, czarna niedźwiedzico himalajska z białą literą V na piersi, jeśli
wiedziesz swoje niedźwiedzie życie w mateczniku dżungli gdzieś nad Nam Lo,
może wspominasz czasem te chwile, gdy moje ramiona były ci matką
niedźwiedzicą, jedyną przystanią, schronieniem, ostoją. Może, kiedy dym chat
ikowych zapachnie ci ciepłym ryżem lub kukurydzą, zatęsknisz do mnie i do
naszego beztroskiego życia. Pamiętaj wtedy, moja kulo futrzana, nie wychodź
do ludzi, mrucząc przyjaźnie, bo woń człowieka nie zawsze będzie moją wonią i
śmierć może ci grozić pośród obcych.
W jaki sposób trafiłaś w ludzkie ręce, gdzie był twój matecznik zaciszny,
cienisty, drżący paprocią i pachnący miętą, nie umiałaś mi opowiedzieć,
piszcząc żałośnie, nie miałyśmy wtedy jeszcze wspólnego języka. Stach ujrzał
cię po raz pierwszy taką malutką, futrzaną i zabawną na barwnym rynku w
Kengtungu. W pyle ulicy, pod ogromnym bananowcem siedziała mała
niedźwiedzica i płakała, malutka była, jak szczeniak, bezzębna, ślepa na jedno
oko, chuda i parchata, ślady od razów bata miała na zszarganym futerku. Za
szyję uwiązali ją grubym sznurem do drzewa, przewodnik karawany z Yunnanu
licytował cenę.
Na ścieżkę wytacza się czarny kłębuszek futra
Ja ujrzałam cię po raz pierwszy na dachu autobusu uwiązaną za łapy i
szyję tym samym grubym sznurem, rozwrzeszczaną, przerażoną, półżywą ze
strachu, od bezsilnych zmagań z więzami i terkoczącą maszyną. Wtedy
przemówiłam do ciebie czule, jak do brzdąca, a ty spojrzałaś czarnymi
guziczkami oczu i może po raz pierwszy w twoim łebku wyłoniła się spośród
nadmiaru okropnych wrażeń myśl, że zbliża się coś lepszego. Stoczyłaś na
dachu ostatni bój z szoferem i spadłaś wprost w moje ramiona.
Siadłaś na murawie zielonej. Moja bosa noga, wysoko nad kolanem
zaledwie ubrana w krótkie spodenki, wydała ci się zapewne podobna do gałęzi
czy pieńka, bo jednym zdecydowanym ruchem wczepiły się cztery łapki mocno,
a zimny nosek dotknął żywego ciała. Pochyliłam się, rękę oparłam na kolanie,
by wytrzymać drapanie i łaskotanie, a niedźwiadek zwolnił chwyt, obsunął się
wygodnie na zadek, rozpoczął miarowy masaż przednimi łapami i ssał
wytrwale, mrucząc cicho i przymykając oczy. Thai, wtedy może pojęłaś, że
zastąpię ci matkę niedźwiedzią, a ja zrozumiałam, że życie bez dziecka nie jest
pełnią życia, choćby najmilszy chłopiec każdego dnia srebrzystymi oczyma
spoglądał na ciebie.
Podczas gdy Staś płacił szoferowi za transport, podarte ubranie i kłopot,
ty z wściekłością rzuciłaś się na sznur, gryzłaś, szarpałaś, przewracałaś na plecy,
przebierając łapami w powietrzu. Ogonek, łapy o ogromnych pazurach i
dziecinnych piętach, nosek czarny jak z lakierowanej skóry, białe kły i różowy
jęzorek, niczym płatek leśnego kwiatu, dżetowe futerko, wszystko splątało się w
jeden kłębek.
Poczłapał za mną niedźwiadek na grubych i zabawnie niezdarnych
łapkach. Przystawaliśmy często, gdy zmęczony miś dla odpoczynku siadał jak
dziecko, szeroko rozrzucając łapki i wypinając brzuszek. Szerokim łukiem
obeszliśmy osiedle Loi Mwe. Gdy zaszeleściły krzewy, a trawy wystrzeliły
ponad twój nosek, stanęłaś słupka, cała zamieniłaś się w węch i słuch,
rozpoznałaś zagubiony trop rodzimej ścieżki, galopem, nie bacząc na sznur,
pognałaś przed siebie. Tak dobiegliśmy do namiotu.
Chciałaś biec dalej, ale Stach wbił kołek w ziemię i uwiązał sznur tak, byś
mogła skryć się w norze lub wyjść w puszystą trawę. Postawiłam ci przed
noskiem miskę z mlekiem, wsadziłaś łapę i wywróciłaś od razu do góry nogami,
mały, niemądry szkrabie. Podeszłam i dałam ci pić przez palce, ssałaś z
łakomstwem głodomora, mrucząc, dławiąc się, piszcząc, wreszcie trafił nos do
miski, po chwili język również, po szybkiej serii mlasków i pisków brzuszek był
pełen. Wtoczyłaś się wtedy na posłanie i ucięłaś sobie krzepiącą drzemkę.
Obudził się oswojony niedźwiedź, uprzejmy i pełen ochoty na mały
spacer przez trawy. Zdjęłam sznur z wytartego futerka i ruszyłyśmy na pierwszą
wspólną wędrówkę.
Pierwsza lekcja samodzielnego włażenia na drzewo zaliczona
Przy każdym nagłym szmerze przypadałaś do mnie lub zmykałaś z
powrotem do namiotu... a potem znów zapuszczałyśmy się w trawy i paprocie.
Na widok pierwszego krzaczka zaczęłaś wspinać się na giętkie gałązki, rózga
była tak cienka i słaba, że przegięła się do ziemi z czarną kluską uwieszoną na
końcu, ale bujanie okazało się świetną zabawą, trwało aż do zmroku, pierwsza
lekcja samodzielnego włażenia na drzewo zaliczona, byłaś z siebie bardzo
dumna.
Zasnęłaś, a my długo jeszcze gwarzyliśmy przy blasku księżyca. Daliśmy
ci piękne imię Thai, co oznacza pannę z rodu wielkich i dumnych. Odtąd nigdy
sznur ani obroża nie gniotły już twego futra, byłaś dumna, wolna i szczęśliwa,
niczym władca gór i przełęczy. Choć byłaś knotem małym i zaledwie rosły ci
zęby, rozumiałaś to świetnie...
JAKIŻ ŚLICZNY JEST NASZ DOM
Deszcz pada, leje, mży, kropi... chlasta pionowymi biczami, wyprawia
nieprawdopodobne brewerie, dawno już ziemię przemoczy! na wskroś, wiatr
wydzwania monotonne melodie na srebrnych kroplach, tymczasem za ciemnymi
chmurami słońce niespostrzeżenie przeniosło się na drugą stronę równika.
W głuchą noc w dżungli huczy burza, pioruny przewalają się przez skały,
namiot, strzecha, obejście całe pływa, sprzęty gospodarcze unoszą się na
wodzie, cała pościel mokra, z płótna dachu kapie, z nosa kapie, ze ścian, z
kątów ciekną strumyki i złośliwie zbiegają się w jedną kałużę pośrodku, zbieram
wodę łyżką, ale jak w tonącym okręcie, jej wciąż przybywa.
Kiedy skończy się monsun? Deszcz rozpoczął się dziesiątego maja i musi
wypadać swoje sześć miesięcy, a jeśli zechce i dłużej potrwa, takie są prawa
natury dziwaczne. Pleśń przez pół roku panoszy się wszędzie, na drzewach, na
ziemi, w domach, na dachach i murach, w ubraniu, walizce, jedzeniu,
papierosach, herbacie, chleb ze spleśniałej mąki na drugi dzień jest zielony, my
też, obawiam się, będziemy niebawem wyglądać niczym te drzewa brodate
pasożytami, omszałe, spleśniałe i zmurszałe. Las wiecznie zielony przez rok
cały na okrągło traci liście, ścieląc mech i kwiaty rudymi plamami jesieni. Jakże
inaczej człowiek wyobrażał sobie te dalekie tropikalne kraje, siedząc w Europie
przy kominku, gdy za oknami ścielił się biały śnieg!
Zwołujemy naradę wojenną wśród garnków i pościeli - trzeba zbudować
dom. Ale jak i z czego? Zapadamy w ciszę własnego milczenia i szelestu kropel
deszczowych. Wtem rozlega się nowy dźwięk, błoto chlapie, ktoś idzie ścieżką.
Wybiegamy oboje na szlak, Thai stacza się z drzewa w nerwowym
pośpiechu, ludzie wyłaniają się zza zakrętu, niosą maty, kosze pełne smolnego
drzewa. Będzie dom! Już chcemy wykonać taniec radości, ale rozsądek
podpowiada, by się powstrzymać. Jedynie Thai pląsa pośrodku ścieżki to z
jednej, to z drugiej strony, usiłując uszczypnąć chociaż jednym zębem migające
paciorkami getry z gałganków lub podołek kusej spódnicy. Witamy
przybyszów. Stach od niechcenia zwraca uwagę na maty, że niby chce się tylko
przyjrzeć.
- Hmmm, ile pajsów za wszystkie? - Wykonuje okrągły ruch ręką.
Iko w odpowiedzi pokazuje dwadzieścia dwa dłońmi o rozpostartych
palcach.
Targ odbywa się przy pomocy tak plastycznych min i gestów.
- Co? Za takie śmiecie? Trochę trawy i kilka patyków?! - Cała twarz i
gesty wyrażają najwyższą wzgardę. - A ile ich jest? - Pada pytanie rzucone z
zupełnym brakiem zainteresowania, ot tak raczej przez ciekawość.
- Dwadzieścia pięć. - Iko starannie pokazuje palcami, by się nie pomylić.
Stach sam liczy.
- Dziesięć pajsów, ani grosza więcej. - Tu wzgarda jest już lodowata. -
Nam i tak tyle nie potrzeba, robimy grzeczność, kupując wszystko.
Targ odbywa się przy pomocy tak plastycznych min i gestów, że wszyscy
rozumieją się świetnie i nawet niedźwiedź bierze czynny udział w rozmowie, już
teraz z moich pleców, na które wskoczył prosto z gałęzi.
Poskromiony w swej chciwości Iko, widząc, że wszyscy troje robimy
odwrót do namiotu obojętni na stratę takiej okazji, zrzuca z pleców całą wiązkę
mat i pokazuje dwanaście palców. Jeszcze nie podejmujemy decyzji, odbywa się
narada w niezrozumiałym dla nikogo w tej dżungli języku.
- Bierz póki daje i kryjemy chatę - mówię do Stacha.
Stach kręci głową i tłumaczy dzikusowi, że za drogo, do mnie zaś
powiada:
- Naturalnie, że biorę...
Iko przynosi maty pod sam próg, jest niespokojny, oferuje, że sam nam
chatę zbuduje. O, nie, pozbawić się takiego świetnego zajęcia na cały dzień
Stach nie zamierza. Wypłaca śpiesznie dwanaście złocistych pajsów i hajże do
roboty, rąbać drzewo, uwiązywać bambusowy kościec do drzewa i pala,
umacniać podporami z kołków. Serce boli, gdy przychodzi ciąć lniany sznurek,
taki mocny i tak skrzętnie zbierany do woreczka w drodze, ale tnę, podaję
gotowe kawałki i pomagam przy wiązaniu, mata na matę założone jak
dachówki, sznurami powiązane, w godzinę dom był gotów.
Pamiętasz Thai tę niezwykłą zabawę, gdy twój pan nie miał cierpliwości
ani dość poczucia humoru, by pozwolić ci budować razem z nami, gdy srogim
głosem i grubym bambusem przykazał ci iść na drzewo, tam wić sobie własne
gniazdko?
Jakiż śliczny jest nasz dom. Stoimy w trójkę i patrzymy z zachwytem na
puszystą strzechę, ukośny okap, spadziste boki i cienisty ganek. W przedsionku
stawiam kuchnię i śmietnik ze starej blaszanki. Wycinam w dżungli rózgi na
miotłę, Stach wiąże je, sprzątam obejście, w namiocie przestronnie się robi,
zacisznie i przytulnie. Nawet Tajuszek jakiś bardzo przejęty, po ostrożnym
obwąchaniu wszystkich znajomych sprzętów i zjedzeniu obfitego obiadu fika
kozła, układa się na grzbiecie i przebiera łapami, zapraszając do zabawy.
Przez słomianą zasłonę spoglądamy na dżunglę i deszcz z minami
zwycięzców. Każde z nas obmyśla nowe ulepszenia.
- Pomyśl, Stachu, jakby to było dobrze mieć skrzynię na drobiazgi,
sprzątać by było łatwiej i Tajuszek by tak nie bałaganił.
Mój chłopiec nic nie powiedział, nazajutrz rano zniknął i przyniósł skądś
pod pachą duże kartonowe pudło.
Zachciało się nam blinów kartoflanych... Choć jadłam wszystkie możliwe
potrawy i żułam betel, zawsze rumiane jabłko, pajda czarnego chleba i miska
kartofli pozostały najlepszym wspomnieniem smaku. Ale jak utrzeć kartofle?
Potrzeba matką wynalazków. Za godzinę gwoździem, a mamy jeden na
gospodarstwie, Stach nakłuł pokrywę od puszki. Na pięknej tarce utarłam
kartofle i były bliny, może nie najlepsze pod słońcem, ale kto przypuszczałby w
domu jeszcze, że umiejętność gotowania przyda się w birmańskiej dżungli.
Nie mieliśmy pieca, skradliśmy więc kamieni ze świętego miejsca, innych
niestety w całej dżungli nie było. Skradając się ostrożnie, za każdym szelestem
składając ciężar w krzaki, wtoczyliśmy je do namiotu. Niestety nic nie chciało
się na nich gotować, wiatr dym w oczy wtłaczał, czyżby demon dżungli
dmuchał w ogień?
Zdawałoby się, że już niczego nam nie brak, a tu naraz posłanie zrobiło
się za twarde, z ziemi wylazły jakieś karcze i kłują w boki, płaszcz gumowy i
jeden koc to zbyt mało na materac. Jakby magicznym zaklęciem wywołani z
gór, tego samego dnia zjawili się Ikowie z rulonami pięknych mat. Za osiem
pajsów dostaliśmy trzy szerokie maty, dwie na posłanie i jedną na ruchomy
okap w ganku. Czy jest dzisiaj ktoś na świecie, kto śpiąc na najmiększym
materacu i piernacie, odczuwałby, jak my, w każdej kości wygodę i ciepło
posłania?
Z całej naszej trójki Thai czuje się najbardziej u siebie. Dla niej dom pod
strzechą jest norą, barłogiem, miejscem najwspanialszej zabawy, suchym,
zacisznym schronieniem od deszczu i grozy. Czuby drzew są wartownią, z
której niedźwiadek czujnie strzeże swego państwa, każdy podejrzany ruch w
dżungli, każdego intruza ogłasza głośnym furczeniem i ohoh, a następnie
zeskakuje co prędzej z drzewa, by osłonić wejście do nory własną piersią przed
służką kościelnym lub nieznanym Iko, tudzież schronić się w moich ramionach
przed tak wielką grozą, jak zjawienie się słonicy.
Tak, po naszej dżungli przechadza się słoń
Tak, po naszej dżungli przechadza się słoń, każdego ranka wędruje do
lasu po drzewo, z daleka niesie się pobrzękiwanie łańcuchów. Mam zamiar iść
do władcy ze skargą, bo słonicy nie wystarcza już poranny spacer, czasem
postanawia samopas powłóczyć się po okolicy. W pewne mokre popołudnie
znów wdarła się do ogrodu tuż przy naszym domu, wydawało się, że trąbą
zedrze dach z chaty, do niej to podobne, jest stara i złośliwa, na szczęście w porę
nadbiegł parobek w turbanie zielonym i rozpiętym parasolem zawrócił
szkodnika. Niedźwiedź omal ze strachu nie umarł, nic dziwnego, w wyciśniętym
słoniową nogą głęboko w błocie ścieżki śladzie mieści się cała maleńka Thai
wraz z ogonkiem i uszkami.
Gdy księżyc wypłynie na podniebne szlaki, rozjarzy się migotliwy
płomień lampy, zasłona z maty odgrodzi wnętrze namiotu od nocy i jej
szelestów, brzuszek pełen jest słodkiego ryżu z mlekiem, wtedy zaczyna się
lekkim szturchnięciem nosa jedna z zabaw niedźwiedzich, ta najważniejsza,
zabawa w strachy i cienie. Po ścianach namiotu pełzają fantastyczne cienie,
niczym rozwarte szpony groteskowych łap, rozlega się ryk, miauk, wycie, w
kącie namiotu grzbietem zwrócony do brezentowych ścian stoi na tylnych
łapach wojowniczy niedźwiadek, łapy rozpostarte do walki...
Naraz potwór straszliwy wycofuje się, zaszywa w zakamarki, majaczy
tylko cień jakiś nieśmiało. Nieufnie, ostrożnie, jedną łapą zaczepia niedźwiadek
potwora. „Chodź, pobaw się jeszcze, nie chcesz? Uszczypnę cię jednym
ząbkiem”. Już łapa potwora w mordce, gryzie ostrożnie, delikatnie, coraz
mocniej, wtem spokojny potwór warczy i wycina klapsa. „Spać, szczeniaku...”
Ale dość zabawy, ślepka się kleją, jeszcze łapką się podrapie po pełnym
brzuszku, jeszcze raz zamruczy, ucichnie, śpi mały niedźwiedź, serduszko bije
miarowo, coś śni zwierzaczek, sapie ciężko, mruknie, może wciąż jeszcze
przeżywa zabawę z ryczącym potworem. Tyle że straszny potwór zamienił się
już na powrót w mego chłopca, zdejmuje szoferskie rękawice i sam zaczyna
marudzić jak niedźwiedź, spać mu się chce, papierosa zapalić, zjeść coś
smacznego, ale sam nie wie co, czekoladkę od Wedla, grzybka
marcepanowego... w każdym razie nic z tego, co kryje w swym wnętrzu
kartonowe pudło spiżarni.
Wtedy mysz zaczyna swe szaleństwa na dachu, biega w tę i z powrotem,
wzburzona, zdenerwowana, domaga się kolacji. Skandal, zapomniano położyć
jej ryż na szkarpie47. Wstaję, daję myszy jeść, inaczej całą noc łazić będzie po
głowie i szperać w pudle spiżarni. Ech, rozpuściliśmy ją jak dziadowski bicz.
Zasuwam drzwi namiotu, za okapem stawiam barykadę z rondli i krzesła, na
wypadek wizyty lamparta czy innych nieproszonych gości, zawijam w koc
zasypiającego chłopca i aż do dziesiątej mogę pisać, ale jakoś się nie chce, myśli
włóczą się po głowie niczym chmury pośród gór i lasu, przychodzi ich naraz tak
wiele, tłoczą się, kłębią. Złapać, powiązać zagubione, rzucić na papier zwarte w
jedną treść nie sposób.
ZARAZA
Pewnie byliśmy nazbyt szczęśliwi we troje i dlatego musiało przyjść
zmartwienie. Thai, czy pamiętasz, jak Staś miał dżumę? U stóp twojej góry, o
dwadzieścia mil krętą drogą, tam w szerokiej dolinie, gdzie w pięknym pałacu o
bambusowych stropach najpotężniejszy władca Thai walczył ze śmiercią, wśród
ulic, świątyń, na ryżowych polach panoszy się dżuma każdego roku, ale tym
razem była wyjątkowo złośliwa. Padali jak muchy dziecinni Tajowie, nędzni
Wa, mocni Lahu, brudni Liso, barwni Ikowie... dzikie plemiona przestały
schodzić z gór do zadżumionego miasteczka, strach ogarnął wszystkich, nawet
najdzikszych, których dotąd leczył ziołami znachor czarownik.
Siostra Filipina uprzedziła, ze po zastrzyku przyjdzie gorączka
W szpitaliku wojskowym na gwałt szczepią żołnierzy i miejscowych,
pewnego dnia Stach z obnażonym ramieniem również stanął w kolejce. Wrócił
do chaty i położył się od razu.
Siostra Filipina uprzedziła, że po zastrzyku przyjdzie gorączka, nie
mówiła jednak, że będzie aż tak źle i mój chłopiec nie odzyska przytomności.
Na skroni, na szyi wyszły mu szkarłatne plamy, usta zrobiły się sine, oczy
mętne, jakby ślepe i zesztywniałe, ręce drą kołnierz koszuli.
- Woda, woda, pić, ach litości, nie wytrzymam.
Podaję wodę drżącymi rękami, połowę rozlewam. Staś łyka ciężko, rzęzi,
majaczy.
Tajuszku, to już trzecia noc, a ty wcale nie stanęłaś na wysokości zadania,
siadasz Stasiowi na piersi, zaczepiasz łapą, trącasz, gryziesz, a najgorsze, że nikt
nie zwraca na ciebie uwagi...
- Odwiąż te bryły lodu, czemu mnie położyli na lodzie... zimno... huczy...
głowa pęka, słyszysz jak pęka? - woła Staś.
Tak, czuję, to mnie głowa pęka, rzucam wszystko i nie patrząc pod nogi,
pędzę zapłakana do siostry Filipiny.
- Siostro, nie mam już sił. Trzecią dobę Stach ma ponad czterdzieści
stopni, nie odzyskuje przytomności...
Siostra Filipina gładzi mnie po policzku i uśmiecha się łagodnie.
- Moje dziecko, wszystko w rękach Boga. Módl się za biedne sieroty, pięć
ich zostało, matka zmarła dzisiejszej nocy...
Nie jestem widocznie dość chrześcijanką, bo nie potrafię modlić się za
nikogo innego, tylko za Stasia.
Maszeruje przez dżunglę siostra w białym habicie, za pasem różaniec, na
piersi krzyż, w kieszeni termometr i lekarstwa. Wpełza na klęczkach do
namiotu, siada na ziemi, mierzy puls bezwładnej ręki, po czym uśmiecha się
promiennie i dobrotliwie.
- Kryzys minął, niech śpi spokojnie, za tydzień będzie zdrów.
Mijały dni. Słońce wyjrzało, to znów deszcz padał... a ja gotowałam ryż
dla was obojga. Staś zdrowiał powoli, któregoś ranka powstał wreszcie z
posłania.
- Widzisz, moje dziecko - rzecze siostra Filipina. - Wyzdrowiał. Idź,
podziękuj Panu Bogu za cudowne ocalenie i pamiętaj, zmów jedno Zdrowaś za
małe sieroty.
Pomodliłam się szczerze, a gdy wróciłam w zacisze naszego domu,
rozstawiłam wrota ikowe z bambusowych drągów, wyznaczyłam raz na zawsze
granicę złym duchom, nieszczęściu, chorobom, zarazie...
DŻUNGLA I DESZCZ
Deszcz pada... pada... szumi w koronach drzew, w łożysku wezbranego
potoku, w głębi jaru, skąd co noc skrada się płowy lampart pod próg naszego
domu. W taką czarną dżdżystą noc, gdy księżyc i gwiazdy skryją się pod
puchowe kołdry chmur, dziki zwierz dżungli szuka schronienia. Zimno mu,
mokro, byle znaleźć suchy kąt. Wtedy nawet mdła woń człowieka go nie
odstraszy. Może ogień?
W dżdżystą monotonię długich, szarych dni i ciemnych nocy wkradnie się
jeden czysty poranek, jak łza, na jasnobłękitnym niebie rozzłoci się słońce, rzuci
snop blasków, przesieje drżącymi plamami przez liście aż po najgłębsze leśne
ostępy. Niejeden znawca krajów podzwrotnikowych uśmiechnie się dyskretnie,
gdy powiem, że jaszczurki huczą jak motor, śpiewają jak ptaszki, dzwonią jak
cykady, skrzeczą jak żaby, a każda inaczej. Skąd im się bierze takie bogactwo
głosów? W dzień muszą być bardzo zajęte, nie słychać ich jakoś, za to nocą cała
kapela jaszczurcza nastraja swe gardziołka, nadyma brzuszki i tak do rana nucą
swoją piosenkę.
Gdy słońce świeci, skorpiony przeróżnych kształtów i wielkości,
szczypawki i stonogi długie jak węże, z żądłem jadowitym na końcu odwłoka,
wyłażą z ziemi. Niezliczona ilość mrówek, wielkie, czarne jak jeżyny, małe rude
i białe z czarną kropką krzątają się pracowicie, brzęczą moskity, pszczoły, osy,
trzmiele, jeden, szczególnie zabawny, ryjek ma w kształcie słonia, większy od
całego ciałka, gdy go coś zainteresuje, siada na tylnych nogach i trąbą się
podpiera. Motyle popielate w zygzaki, brunatne jak jesienne liście,
aksamitnopłomienne o fantastycznie powycinanych brzegach skrzydeł, błękitne
i cytrynowe unoszą się w powietrzu.
W krzakach gdacze, łopoce się ciężki kogut, gruchają gołębie, czasem coś
miauknie, jęknie w głębi jaru, buchnie z drzewa w dół, załomoce w zaroślach.
Mieszka w dżungli ptak, jak wygląda, nie wiem, ale znam jego piosenkę. Tylko
brylantowy słowik cesarza chińskiego mógł śpiewać tak ślicznie. Mój chłopiec
śpiewa tak samo i jeden Iko, ten, co lilie nosi w turbanie i warkocz przeplata
srebrem. Gdy Stach długo nie wraca, czekam piosenki, a gdy zaśpiewa, wołam:
- Stachu, co za nowiny przynosisz?
Śpiew mojego chłopca mi odpowiada, dzikus lub ptak. Nieraz długo
rozmawiają ze sobą po lesie, ptak odpowiada, echo odpowiada.
Wąską ścieżką, falującym krokiem przemaszeruje słoń, z czerwonego
błota gliny wylezie łeb ongiś czarnego bawołu o rogach tak strasznych, że
gdyby sam się ujrzał, bałby się siebie. Czasem przedrepce karawana mułów lub
krów, węszą, chrapią, czują zwierza, znają dobrze te góry, dziki, zapadły kąt
świata. Żaden Polak nie był tu nigdy, bo i skąd? Po co? Raz na kilka lat
przejdzie jakiś podejrzany globtroter z Niemiec. Przejdzie albo i nie. Odeślą
władze do granicy jako szpiega, choć nim nie jest, albo dżungla pochłonie.
Rozkwitły wszystkie kwiaty deszczowej pory, przyziemne, maleńkie,
białe orchidee o delikatnych złotych języczkach, dzikie i ogniste lilie chybocą
roztrzęsione parasolką dzwoneczków, brodate drzewa rozpłomieniły się
pióropuszami kwiatów imbiru. Tulą się pod kamieniem purpurowe grzyby, jaką
truciznę kryją w swym wnętrzu?
Gdy siedzę na płaskim głazie u wrót naszego domu, mam przed oczyma
dżunglowe chaszcze, zakręt ścieżki, szeroką otwartą dolinę, łańcuch gór i niebo.
Więcej już nic się nie mieści w granitowych ramach obrazu. Czułam od
pierwszej chwili, że ten kąt na Ziemi stworzony został dla nas specjalnie przed
wiekami i czekał naszego przybycia. Teraz odwdzięcza się nam swym
niewysłowionym pięknem.
Na jasnej zieleni leśnych wyrębów przycupnęły wioski dzikusów, niżej,
wyżej, rozrzucone aż pod szczyty, tam zjawia się słońce wcześniej niż u mnie,
tam długo po zmierzchu płoną ognie, gdy na zapatrzone na świat oczy szary
mrok zapada.
W nocy cały las płonie elektrycznym światłem. To nie księżyc, który
złośliwie przewrócił się do góry nogami i łypie w dół, nie gwiazdy rozrzucone
po nieboskłonie, a skromny robaczek świętojański. Jest ich dwóch braci, a każdy
z nich ma bardzo liczną rodzinę, jedna partia spaceruje po trawach, ziemi,
drzewach, świeci spokojnie, druga ma podniebne aspiracje, lata, zapalając i
gasząc na przemian reflektor. W gąszczu czarnym nagle błysną ślepia, myślisz,
że to tygrys, ślepia gasną, by po chwili znów zabłysnąć wysoko wśród konarów
drzew, zawisnąć pośród próżni nocy.
Niedźwiedź wstaje pierwszy... w noc głuchą, gdy ptaki śpią jeszcze.
Przeciągnie się, pazury naostrzy. Towarzystwo w namiocie śpi smacznie, a miś
głodny przecież i bawić się chce. Cóż, skoro nikt do zabawy nieskory, dalej
gryźć hełmy, banany, ustniki niebacznie pozostawione poza blaszaną puszką. O
siódmej rano, gdy budzi się i wstaje cały dom, przerażonym oczom ukazują się
zniszczenia, jak gdyby dziesięć niedźwiedzi baraszkowało w obejściu. Thai
zmyka co tchu na drzewo, wie, że będą baty, ale co się napsociła, to jej! A niech
tam, niech niszczy, maleństwo, co jej się podoba, nowy dzień wstaje.
Niedźwiedź wstaje pierwszy
Wątpię, czy twoja matka niedźwiedzica miałaby tyle cierpliwości dla tak
kapryśnej i rozpuszczonej córki. Byłaś łakoma, niecierpliwa, przekorna, uparta,
samolubna, ale też dzielna, zaradna i przekomicznie dziecinna. Czasem tylko
przychodziły złe dni, robiłaś się dzika i drapieżna. Zapach surowego mięsa i
cuch nieświeżej ryby, czasem blask księżyca budziły ten zew. Ale złe dni, jak
niespodzianie przychodziły, tak mijały, a miłość zawsze wzrastała. Przyjemnie
było wieczorem wtulić twarz w twoje jedwabiste futerko pachnące dżunglą.
Moje maleństwo, wtedy było nam naprawdę dobrze razem.
A czy pamiętasz, mały głuptasie, mego papierosa? Nie wiem, co cię
bardziej podniecało do niecnych napaści, czy zapach tytoniu i dymu, czy
błyszczący ogienek. Z wrodzonym niedźwiedzim wdziękiem przyduszałaś łapą
ogień, nie troszcząc się, czy robisz to na mojej twarzy, ubraniu, dłoni, i
zachwycona byłaś zawsze, gdy zgasić papierosa się udało.
Gdy przyszła pora deszczów, zaczęłaś szamotać się na czubie drzewa,
łamać gałązki, zgniatać i ukręcać, aż wreszcie ległaś z radosnym „wuufff” we
własnym gnieździe niedźwiedzim. Nazajutrz gniazdo okazało się nie dość
wygodne, bo znów łamanie i szamotanie się energiczne nie dały mi ani pisać,
ani czytać w spokoju. Siadłam wtedy po cichutku i obserwowałam, co robisz, a
ty pracowałaś bez wytchnienia nad dachem w kształcie parasola. Od tej chwili
gniazdo było ulubionym miejscem poobiednich drzemek i wylegiwania się.
Pierwszym twym przysmakiem był ryż ze słodkim mlekiem. Staś stawał
na kamieniu z garnkiem w ręku, a ty wspinałaś się na drugi kamień, stawałaś na
dwóch łapach z mordką wzniesioną do góry i śpiewałaś pieśń głodu głosem tak
rozdzierającym, że uszy zatykałam z żalu. Zazwyczaj siedziałaś grzecznie
naprzeciw Stasia, wpatrując się łakomym wzrokiem w parujący garnek,
chłonęłaś smakowite wonie, aż któregoś dnia, czy zapach był nazbyt kuszący,
czy cierpliwości ci nie starczyło, czy postanowiłaś spłatać figla, dość na tym, że
zdecydowałaś sama sięgnąć po żer, skoczyłaś przez ogień i energicznym ruchem
łapy strąciłaś garnek. Stało się. Krzyk przeraźliwy rozdarł mglistą ciszę dżungli.
Niedźwiedź oblany wrzącym ryżem, osmalony ogniem, półobłąkany z bólu
tarzał się po ziemi, tak trudno było ci pomóc, taka byłaś wściekła... a potem taka
biedna i chora, opatulona szmatami nasączonymi oliwą, ssąca, popiskująca
żałośnie. Długo trwała kuracja, ale od tej pory nigdy już nie skakałaś w ogień i
nie zrzucałaś garnka z maszynki.
Lubiłaś te włóczęgi po lesie
W miarę jak rozkwitała dżungla, rozpoczęłaś, niedźwiedzico, swoje
samodzielne wyprawy po żer, po kwiaty i trawki, po mrówki i żuczki.
Zaczepiałaś każdego, jelonka o potężnych szczypcach, trzmiela, ćmę olbrzymią
jak dwie rozpostarte dłonie, skorpiony i śmierdzące pluskwy. Nauczyłaś mnie
jeść kłącza bambusa i imbiru, odszukałaś dla nas maliny, lubiłaś te włóczęgi po
lesie, szłaś swoim szlakiem podniebnym z drzewa na drzewo, kasztany i
orzechy sypałaś mi jak grad na głowę.
Stał olbrzym brodaty bogactwem lian, rozpłomieniony kiściami kwiatów
imbirowych. Na pień gruby i gładki jak heban wspinał się niedźwiedź, nieraz w
pół drogi do szczytu obsuwał się i zjeżdżał w dół, by za chwilę znów uparcie
piąć się w górę. Wreszcie przyszedł taki ranek, gdy Thai wdarła się na szczyt i
obsypała mnie kwieciem czerwonym, wtedy jadłam imbir po raz pierwszy ku
uciesze niedźwiedzia i Stasia, który z zasady nigdy nie jada nieznanych potraw.
Początkowo krzywiłam się i plułam nadmiarem śliny wywołanym wściekle
cierpkim smakiem, ale przyzwyczaiłam się i polubiłam ten przysmak.
Niedźwiedziu, czy słyszysz tam na drzewie
Innym razem niedźwiedź walczył z żukiem jelonkiem na drzewie, bił go
łapami, a ten szczypał, siłowali się tak długo i zręcznie na tle białoczarnego
pnia... w końcu żuk zwyciężył, Thai uciekła na ziemię, piszcząc i potrząsając
łapą. Co dzień nowa przygoda.
Na kolanach otwarta książka, szerokie kremowe karty, nawet dedykacja
własnoręczna autora. Niedźwiedziu, czy słyszysz tam na drze wie, dawno twoja
pani nie miała takiego święta, pierwsza prawdziwa książka od wielu miesięcy.
Wiesz, niedźwiedziu, ten pan nazywa się Somerset Maugham48 i kilka lat temu
przejeżdżał przez naszą dżunglę. Co powiesz? Niedźwiedź w odpowiedzi
spuścił gałąź na głowę i wtoczył się spasłym zadkiem na kolana.
Wbrew utartym zwyczajom, wybierając się na długą włóczęgę po krajach
pustyni i dżungli, nie zabrałam kieszonkowej ani nawet walizkowej biblioteki,
by na postojach żywić ducha jakimś klasykiem, romantykiem czy poetą.
Wzięłam rozbrat z wygodnym łóżkiem, stołem nakrytym i suto zastawionym,
łazienką, a także biblioteką. Nawet chwilowe tęsknoty za tymi rzeczami dają
jeszcze silniej odczuć kontrast między szerokim życiem barbarzyńskiego
dzikusa a szarą nudą konwencjonalnego życia względnie dobrze wychowanej
panny dwudziestego wieku. Nie czuję potrzeby książek, wszak księgę dżungli
czytam każdego dnia od pół roku.
LIST Z DOMU
W strumyku szczotką ryżową myję ręce, prostym mydłem zdrapuję
dokładnie i długo brud ze zniszczonej skóry. Miałam niegdyś takie białe i
kobiece dłonie, a dziś? Strupy, zadry, atrament, odciski od noża, paznokcie
czarne, starte na skos o rondle, jeden palec żółty od nikotyny, na drugim kora od
skrobania kartofli, tarka chyba jest miększa w dotyku.
- Tą rączką panienka nie robi nic, grymasi tylko na służbę, u rodziców w
puchach hodowana... panienka wyjdzie za mąż za chłopca nie z tych stron,
widzę liczne potomstwo. Panienka ma w oczach wór brylantów.
Jakże to było dawno, gdy stara Cyganka przyszła do dworu i wróżyła
piętnastoletnim panienkom z dłoni. Cóż dziś warte twe wróżby, Cyganko?
Odświeżona źródlaną wodą nawlekam brudne łachmany, spodnie ongiś
błękitne, bluzka dawno temu biała, kożuch cytrynowy, a sweter rudy. Dziś
patyna szarego brudu na cerach, łatach, dziurach, wyglądam niczym świniarek z
bajki i podobnie jak on, nie mam koszuli. Cóż się dziwić, pierwszego września
ogłosiliśmy bankructwo, skończyły się honoraria nadsyłane z prasy, ostatni list
pieniężny z domu dotarł w kwietniu, w kieszeni pozostały dwie annah, te same
co na pustyni Beludżystanu.
Jeszcze przez tydzień mamy co jeść i po trzy papierosy dziennie zostało.
Ale przecież szczęśliwi czasu nie liczą, żyją jak ptaki, czasem od poczty do
poczty, czasem od niedzieli do niedzieli, zależy od fantazji i przypadku.
- Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... - modlił się mały
brzdąc. Teraz duży powtarza te same słowa modlitwy, ale wie już, że Anioł
Stróż nie przyniesie gwiazdki z nieba i chleb nie jest powszedni, najwyżej raz na
tydzień trafi się bułeczka cenniejsza niż ongiś baba wielkanocna. A niedźwiedź
jeść musi dużo i smacznie, bo mały i łakomy... i my też troszeczkę.
Kazdego poranka wyruszamy w głąb lasu
Dzicy Ikowie przestali zbaczać z drogi pod moje wrota, nie przychodzą,
patrzą tylko zdumionymi oczyma i dziwią się, że nie biorę od nich bananów ani
pomidorów, ani jajek.
- Przypomną sobie, gdy znów puszka złotymi pajsami zabrzęczy - mruczy
zaspanym głosem Stach.
Nafta nam się skończyła, toteż do listy codziennych zajęć, mycia naczyń,
noszenia wody, gotowania, sprzątania, wymiatania, zabawiania niedźwiedzia,
prania, spania, jedzenia, pisania i wielu innych, przybyło nowe - noszenie
naręczy drewna i palenie ognia w kuchni. Każdego poranka wyruszamy w głąb
lasu ścieżką wydeptaną przez lud dżunglowy, pierwszy maszeruje mój chłopiec
z szerokim nożem w ręku i torbą na plecach, za nim galopuje w podskokach
mały niedźwiedź, zamykam pochód wyposażona w worek, pas i ręcznik,
wszystko na drzewo. Ścieżyna wąska, roztrzęsione gałęzie zahaczają o ramiona i
głowę, chylą się kielichy kwiatów pod stopy, pachnie mięta miażdżona
sandałem, rozlegnie się gdzieś trzask łamanych patyków.
Drzewa są tak mokre, że ze zrąbanego pnia woda kapie, kradniemy więc
cudze suszaki, kto je ściął i kiedy nie wiemy. Wzięliśmy na plecy i
rozpoczęliśmy marsz do domu, obdarci i brudni, obładowani drzewem. Życie
jest takie powieściowe. Nieraz, stąpając po cierniach stopą złoconą gliną,
czernioną błotem, obutą w sandał spadający z pięty, czuję u tej pięty skrzydła,
pomykam z głową pełną ambitnych myśli, nie zginając karku pod brzemieniem
trosk i wiązek drzewa... dążę... byle nie za szybko... pośliźniesz się i siądziesz w
błocie, to już nie przenośnia, a rzeczywistość okropna. O, niedźwiedzico, znów
wtoczyłaś się pod nogi!
Żyjemy jakoś z pomocą bożą i siostry Assunty, jednak Stach jest tak
blady, chudy i osłabiony, że drzewa nie ma sił narąbać, wciąż śpi, zimno mu, nie
tylko osłabł z głodu, ale upadł na duchu z fatalnego samopoczucia.
- Stach, zrób herbaty, tak zimno.
Grzeje się przy ogniu, udaje, że nie słyszy, przypieka oładek49 kartoflany,
zjemy go na pół do herbaty, dla Thai nie mamy nic. Maleńka boki ma
zapadnięte z głodu, węszy i piszczy żałośnie.
- Nie ma ryżu. Wyliż patelnię i marsz na drzewo po żołędzie.
Biedny niedźwiadek, cóż on winien, że los sprzągł go z naszą biedą.
Herbata gorąca parzy wargi. Chwilowo jestem syta. Staś śpi. Thai
popłakała trochę i także poszła spać. Na węglach pieką się placki z ryżu do
wieczornej herbaty. Czemu w tak słoneczne dni musiała przyjść szara troska? Za
dobrze nam było?
Nie zdawałam sobie sprawy, że można w dwie osoby z niedźwiedziem na
utrzymaniu przeżyć cały miesiąc za trzydzieści złotych, a można! Trzeba tylko
mieć dobrą ciocię pod bokiem. Mam szczęście do ciotek, gdy własne pozostały
daleko, zjawiła się nowa w anielskiej postaci i mniszym kornecie.
- Dość bazgrania, idź do cioci, dawno coś nie było kościelnego z
koszyczkiem - powiada Staś, ubieram się więc, trzebię dżunglę z kwiatów i z
naręczem begonii wędruję przez las. U progu chaty wita mnie Dianka, miły
kundel.
- Pani w domu? Powiedz, piesku.
Pies szczeka radośnie i pędzi w podskokach. Siostra Assunta skończyła
już lekcje, uśmiecha się na mój widok znad książki.
- Cóż tam w dżungli? Jakież śliczne kwiaty!
- Niedźwiedź zdrów i wesół przesyła ukłony, mój chłopiec także. Śliczny
jest świat.
Popijam kawę z palonych kasztanów, zajadam biszkopty własnej roboty,
żółte banany z ogródka klasztornego i opowiadam, jak minęły nam ostatnie dni,
co się zmieniło w domu, o dzikusach Iko, ich obyczajach i przesądach.
Złote serce ma moja ciocia, zawsze namawia, bym jadła więcej i nigdy ze
mną nie je, bo reguła zakonna na to nie pozwala. Nie chcę drugiego banana,
wezmę dla mojego chłopca do kieszeni, o ile można. Uśmiecha się, przegląda
moje zeszyty.
- Tyle słów. Boże, ileż języków na świecie - szepce.
Uderza dzwon w kaplicy, siostra składa robotę i idzie na różaniec.
Skrzypnęła furta, u progu kościoła rzucam ostatnie spojrzenie na jasną postać.
- Dobranoc. Dianka, marsz do domu!
Biegnę, unosząc zeszyty, promienny uśmiech i paczkę bananów z
ciastkami. Nazajutrz rano zjawia się pokorny służka kościelny, w ręku niesie
śliczny koszyczek, a w nim same niespodzianki, chleb w formie babki, szpinak,
sałata, pietruszka, fasola, pomidory i kartofle. Ależ będzie pyszny obiad!
Zawsze, w najbardziej zapadłym i zapomnianym zakątku świata znajdą
się ludzie dobrzy i prości, którzy w najtrudniejszej chwili pośpieszą z pomocą i
uśmiechem, w ich opiece i serdeczności jest ciepły refleks dziecinnego pacierza,
matczynego pocałunku na dobranoc.
Mój chłopiec poszedł rano na pocztę. Skrobię kartofle, przekomarzam z
niedźwiedziem, idę po wodę do strumienia... wracając, słyszę z daleka, że ktoś
drzewo rąbie przy domu.
- Jest coś? - pytam.
Stach kręci głową w odpowiedzi. Smutno...
Stawiam bańkę z wodą i wracam do namiotu, już mam siadać na
skrzynce, gdy w oko wpada mi list z czerwonym znaczkiem.
- Co to?!
Święto! List od Mamy, pierwsza od kwietnia korespondencja z domu,
niczym zastrzyk energii, uporu i siły. Porywam i rozszarpuję kopertę, nic już nie
istnieje, tylko ten list. Czytam raz, drugi, trzeci, po południu, wieczorem, w
nocy, nacieszyć się nie mogę, słońce rozbłysło w duszy, jakby nastał koniec
pory deszczowej.
Niedźwiedź pomrukuje przez sen, łypie okiem, nos wsadził w nogawkę,
dobrze mu, ciepło. Opowiadam mu do snu, że babcia w Polsce poleciła zostawić
go w dżungli, bo jest niegrzeczny i kupki robi w namiocie. Mruczy:
„Nieprawda, tylko siku i to jedynie, gdy deszcz pada”. Mości się na kolanach i
obejmuje łapami za szyję, pocieszny smarkacz. Robi się taki tłusty i duży, nie
wiem, jak wsadzimy go do wózka za miesiąc, ale zdecydowani jesteśmy nawet
związać i siłą wziąć w razie potrzeby. Nie może pozostać sam, Ikowie zjedliby
go nazajutrz po naszym wyjeździe. Ostatnio o cztery mile od Loi Mwe zdarzył
się wypadek tragiczny, niedźwiedź podżerał chłopu rosnącą za chatą kukurydzę.
Zniecierpliwił się wieśniak, zebrał sąsiadów i zaczaił w dżungli. Wtedy nagle i
niespodziewanie spotkali się obaj, chłop i niedźwiedź, na zakręcie ścieżki i obaj
wpadli w panikę. Chłop strzelił, ale spaliło na panewce. Niedźwiedź ruszył do
ataku, objął w pół, obalił, podrapał, ugryzł i zbiegł. Długo leżał chłop, nim
sąsiedzi go znaleźli i zabrali do szpitala. Wdała się gangrena, nie ma biedak
połowy twarzy, nawet jeśli wyżyje, ludzi będzie straszył. Wszyscy tubylcy,
wszystkie siostry przerażone tym wypadkiem błagają, bym zlikwidowała
naszego niedźwiedzia co prędzej.
- Niedźwiedź zostanie, pojedzie z nami na kraj świata, basta -
odpowiadam.
Komu byśmy gotowali, na kogo krzyczeli, z kim bawili, o kogo martwili?
O tym jakoś nikt nie pomyślał.
Stach włożył okulary, siadł jak żaba na posłaniu i pisze list do mojej
mamy, bilans za 1934/35 - buchalterię podróży prowadzi bardzo dokładnie.
Kiedyś ten notes będzie miał dla nas wartość historyczną, dużo konkretniejszą
niż moje reportaże.
Odłożył papiery, umył się, ogolił
Odłożył papiery, umył się, ogolił i udał do księdza pożyczyć jedną rupię.
Wygnałam niedźwiedzia do dżungli, wyszperałam z pudła wszystkie puste
puszki po papierosach, z dna każdej wydłubałam trochę kruszynek tytoniu,
skręciłam kulkę i zapaliłam w fajce. Nareszcie sama. Co tu robić?
Należałoby wykorzystać ciszę i samotność, popracować, ale pióro
wypadło z ręki. Całą godzinę zmarnowałam na rozmyślania, jak będzie
wyglądał nasz prawdziwy dom. Przyzwyczaiłam się do życia w namio cie i
polubiłam nasze miejsce w dżungli, coś z naszego szczęścia na zawsze tu
pozostanie. Czasem myślę, że dobrze byłoby kupić ten wąwóz, wzgórze, moją
ścieżkę w głąb lasu, ze dwadzieścia hektarów dżungli przeznaczyć na park, a na
wzgórzu, gdzie święte miejsce, wybudować bungalow. Widok z tarasu byłby
szeroki i jasny. Dżunglę otoczyłabym wysokim murem, by nie chodził ni
człowiek z siekierą, ni słoń, rosłaby jak chce i kwitła dziko, ścieżką deptaną
przedzierałabym się przez pajęczyny, kwiaty i trawy rosiste... jak teraz.
Ściezką deptaną przedzierałabym się przez pajęczyny, kwiaty i trawy
rosiste
Zaszeleściło coś, to mysz wlazła na kuchnię i nerwową łapką chce uchylić
pokrywę rondla z ryżem. Nie dała rady, pokrywa za ciężka, poszła szukać
okruszynek na ścieżce. Dość snów, wspomnień, marzeń, trzeba przesuszyć
zawartość namiotu, na każdym krzaczku i kamieniu coś leży, wisi, przeganiam
niedźwiedzia, by nie zniszczył nielicznych skarbów, robię pranie w strumieniu,
przegląd wykazuje nowe straty: jedna sukienka spleśniała, fotografie posklejały
się, w rękopisie zalęgły się białe mrówki, namiot pocięty w koronki... pleśń i
robaki wymiatam, jak śmiecie.
Thai szamoce się w gnieździe, robi jakieś ulepszenia. Nie wiedziałam, że
niedźwiedzie wiją sobie gniazda na drzewach, a może to tylko mój Drypuszek
jest takim fenomenem, że szczeka jak pies, mruczy jak samowar, gdacze jak
kura, gniazda wije jak wrona, drapie jak kot, zręczny jest jak małpa i grymasi
jak bachor?
Wieczór się zbliża, wreszcie wraca Stach. Dostał od księdza dwie rupie na
opłaty pocztowe i rupię na papierosy. Zjadł w gościnie kawał mięsa i pół
melona, od razu lepiej wygląda. Palę papierosa, połykam dym i mam całe
dwadzieścia sztuk jeszcze! Thai poczuła kleik ryżowy, złazi z drzewa, cała
rodzina zasiada w krąg ognia do uczty. Co dzień jutrzejszy przyniesie?
Budzi się słońce, kwili ptak, gołębie i turkawki nawołują się po lesie, tak
tłuste, że ledwie latają, ale mój chłopiec nie zabija, muszę więc pogodzić się z
losem i nie zdradzać bardziej krwiożerczych instynktów. Dzisiaj poczta musi
przynieść dobre wieści, jesteśmy w pysznych humorach przy śniadaniu, to jest
zupie z lebiody z dodatkiem ryżu.
Zostaję sama i czekam, aż Stach z miasta wróci. Przeszło pięćdziesiąt
minut od chwili przyjazdu poczty mija, a mojego chłopca nie ma. Zaczynam się
niepokoić, może ma jakieś trudności, może coś przyszło, choćby list. Wreszcie
widzę go z daleka na przełęczy, wraca obładowany jak muł, rzucam zeszyt i z
piórem w ręku wybiegam na ścieżkę.
- Masz, zjedz biskwity, obejrzymy fotografie.
- Więc są pieniądze?! - wykrzykuję.
- Nie, ksiądz pożyczył, ale jutro najdalej będą.
- Tłumacz wszystko po kolei.
- Otóż przyszedłem na pocztę - wyjaśnia - a tu mi mówią, że jest list do
mnie, Lloyds Bank z Rangunu w uprzejmych słowach zawiadamia, że do mojej
dyspozycji ma dziesięć funtów i pyta co z nimi zrobić. Naturalnie z punktu
łupnąłem depeszę, by wysłali ekspresem. Poczmistrz, poczciwy Hindus,
uradował się, obiecał przysłać natychmiast, gdy przyjdą, ale co zrobić z
fotografiami, których od tylu dni nie wykupujemy, a nie może przetrzymać
nawet do jutra, bo przepisy nie pozwalają. Skąd wziąć dziś pieniądze?
Pożyczyłbym, ale wszyscy Anglicy w Loi Mwe tak biedni, że razem nawet
trzydziestu rupii nie posiadają. Poczmistrz przejrzał przekazy i oznajmia: niech
pan biegnie do księdza, otrzymał sto z czymś rupii dzisiejszą pocztą. Skrzydła
urosły mi u ramion, galopem wbiegłem pod górę i jak bomba wpadłem do
księdza. Niech ksiądz ratuje, mam pieniądze, a nie mogę zatrzymać paczki,
wołam od progu. Ksiądz ucieszył się, jakby sam list i pieniądze dostał z domu.
Paczka już w ręku, naprawdę moja, wykupiona, oczom nie wierzę, a że jeszcze
parę annah zostało, kupiłem na rynku cukier, sól, biskwity, mleko. Będzie uczta!
Thai, mleczko! Nawet nie oszukali na cenie, biskwity staniały, więc od razu
kupiłem dwie paczki.
Tajuszku, przynieś z wierzchołka najwyższego drzewa czerwone kwiaty.
- A tam biskwity... dawaj fotografie!
Rozdzieramy paczkę. Wysypują się przed naszymi oczyma fotografie
śliczne i niespodziewane. Te wyszły wspaniale, kilka na nic, jedna rolka zepsuta
wilgocią, właśnie zdjęcia z Tajuszkiem, nie ma ratunku, klisze psują się od
wilgoci. Thai, będziesz miała mleko, tylko nie przeszkadzaj, hej, nie bierz
swego portretu do mordki.
- Staś, najmilszy, spleć mi po obiedzie koszyczek, zacznę zbierać jajka dla
siostry Assunty.
To jej jedyna słabość, jest przyzwyczajona trzy razy dziennie wypijać
surowe jajko, a tutaj często jajek brak, czuje się wtedy bardzo nieszczęśliwa,
trochę jak ja bez papierosów. Wszystkie jajka wykupię i dzisiaj wieczorem
pobiegnę do siostry podzielić się radosną nowiną.
- Tajuszku, przynieś z wierzchołka najwyższego drzewa czerwone kwiaty
dla siostry Assunty.
„Hmmm, czego oni ode mnie chcą, jestem głodna...”
- Obiad gotów! - ogłasza Staś.
Co za pisk i mlaskanie przy jedzeniu, Thai zjada dwa czubate talerze
kleiku ryżowego z cukrem i mlekiem, wylizuje rondel po naszej zupie, na deser
gryzie na kamieniu skóry od melona... brzuch jak bania, zwierzę ledwie łazi, a
my jak dwoje durni rozczulamy się, patrząc na szczęśliwego niedźwiedzia. Że
też jednego dnia może się tyle zmienić, te dwa tygodnie biedy dzisiaj zdają się
być długim smutnym snem.
Z WIZYTA
Gdy maszyny drukarskie rzucą ten strzęp naszego życia na szpalty,
będziemy już w drodze albo u celu, ale nim to się stanie, całe długie sześć
tygodni będę jeszcze piekła kasztany, łuskała orzechy, łaziła po dżungli,
wojowała z Tajuszkiem, nalepiała łaty na spodnie i dziczała w dżungli...
Dżungla darzyła nas bogactwem wszelakiego owocu, blaskami słońca,
gamą barw i woni. Służka kościelny co parę dni wędrował przełęczą z
czerwonym koszykiem od siostry Assunty. Katolik o nikczemnym charakterze
dzikiego Wa podkradał papierosy i mleko wypijał po drodze, toteż za każdym
razem obrywał od Thai porcję zasłużonych szturchańców.
W niedziele chodziliśmy na mszę i pisać na maszynie na ganku biura, w
końcu zaczęliśmy bywać w mieście we troje... żeby niedźwiedź oswoił się z
ludźmi i zmianami otoczenia przed wspólną wędrówką. Pamiętasz, Tajuszku,
chóralny skowyt psów, kiedy wchodziłaś do osiedla? Jedyna Dianka chciała się
z tobą bawić. Czy pamiętasz, niedźwiedziu, smak sałaty i obrywanie róż na
rabatach, gdy twoja pani popijała herbatkę i bawiła gospodarzy rozmową o
literaturze? A pamiętasz naszą wyprawę do PanTe, wioski zaprzyjaźnionych
Ików? To była najdłuższa piesza wyprawa, niedźwiedź pięty miał obolałe,
zasapany odpoczywał na mokrej ziemi.
A wyprawa po kanadyjski kapelusz? Jeśli nie wspominasz dobrze wizyty
w misji baptystów, sama jesteś sobie winna, zemściły się twe poranne psoty,
rozkosz darcia i patroszenia. Któregoś poranka z rozpaczą ujrzeliśmy, że z
naszych hełmów zostały strzępy materiału, tektury i korka. Jak tu z gołą głową
ruszyć w drogę? Zdecydowałam, że dam radę. Miss Poland na rok 1935, obrana
w kraju Thai i Iko z braku konkurencji i przetargu piękności, zdecydowała, że
musi mieć turban z chusty i bambusowy kapelusz, duży, płaski, wspaniały, z
blaszką otoczoną krążkiem czerwonym, będzie bardzo do twarzy, dostanę taki w
Kengtungu bez problemu.
W niedziele chodziliśmy na mszę i pisać na maszynie na ganku biura
Gorszy problem miał Stach, ten uparł się, że ani turbanu, ani kapelusza
nie włoży, a że hełmów w tym kraju nie sprzedają, musimy zdobyć kanadyjski
kapelusz, jaki pewnego dnia na słonecznym tle dżungli zajaśniał na głowie
skauta z misji amerykańskiej. Przyszedł nas odwiedzić w imieniu kierownika
misji i zaprosił do siebie którejś niedzieli, a my niczym oczarowani
wpatrywaliśmy się w szerokie kresy wspaniałego kapelusza.
- Tylko taki.
- Za wszelką cenę.
- Choćby podstępem.
Gotowa jestem zeznać, że byłam skautką od urodzenia, nie palę, nie piję...
i chcę się nawrócić na baptyzm. W niedzielę szorujemy się przez godzinę w
strumyku i w południe ruszamy całą rodziną do garażu. Ubrana w skórę, grube
pończochy do kolan i szoferskie rękawice zapraszam niedźwiedzia do wózka,
chwytam Tajuszka i podstępnie zakładam skrzyżowane na piersi rzemienie
uprzęży. Wrzeszczy, gryzie, drapie, tarza się po ziemi... parę mocnych klapsów i
niedźwiedź poskromiony siada w wózku.
Mój chłopiec przetacza motor. Tajuszek oszalały ze strachu wyrywa się i
wisząc w powietrzu, wyplątuje się z uprzęży, galopuje przez podwórko, znów
trzeba go łapać, prosić, wabić na puszkę z mlekiem. Wreszcie motor rusza, ale
stłamszony niedźwiedź dusi się w rzemieniach, wyrywa, ryczy, wyje, jęczy,
jakby zadawano mu wymyślne tortury, wygięty w łuk drapie mi twarz, gryzie
dłonie, szarpie rękawy płaszcza, mam biedactwo raz na głowie, to znów na
przednim łęku wózka, cała jestem umazana własną krwią i jego brzydkimi
wyczynami... ze strachu. Ręce mdleją, w końcu wołam:
- Stój!
Stach zdenerwowany staje. Biegniemy na szybki spacer... a tu krowy idą,
niedźwiedzica, fukając, zmyka do wózka, gdzie na pocieszenie dostaje mleko z
puszki. Ruszamy, znów to samo, wreszcie daję szkrabowi klapsa w łeb, pada na
wznak pod nogi i ciężko dyszy zmęczona. Po chwili wysuwa mordkę ostrożnie,
rozgląda się i wycina nowy atak szału. Z rozwrzeszczanym zwierzakiem w
objęciach podjeżdżamy pod zasobny dom misji, na wysokim ganku pojawia się
pastor, wybiega sfora psów parszywych. Za nic tam nie pójdę z niedźwiedzicą,
zostajemy w koszu. Stach rozmawia na ganku, w końcu ryzykuję przejście przez
bramkę na ganek, gdzie Thai zwala się brzuszkiem do góry i sapie cichutko ze
zmęczenia. Gładzę ją, przemawiając do niedźwiedziego rozumu w naszym
wspólnym języku. Jest tak wyczerpana, że cały czas wizyty leży na grzbiecie,
przebierając grubymi łapami.
Cały czas wizyty leży na grzbiecie, przebierając grubymi łapami
O czym tu mówić? O naszej podróży, o mojej pracy dziennikarskiej, o
niedźwiedziu, o Loi Mwe, ale rozmowa jakoś się nie klei, może dlatego, że
wciąż nam dokucza myśl o kapeluszu. Naraz lunął deszcz, droga zamieniła się w
okamgnieniu w potok, nie mamy chwili do stracenia, jeżeli tej nocy chcemy
spać we własnej chacie. Przy pożegnaniu małżonka pastora pyta, czym się żywi
niedźwiadek. Wyliczam wszystkie wykwintne potrawy, zaznaczając, że szaleje
za chlebem, który ma bardzo rzadko. Tak oto niedźwiedź wyjechał z
bochenkiem świeżego chleba w torbie.
Deszcz zalewa motor, oślepia, leje się za kołnierz, w pończochy, obroża
wyślizguje się z rąk, wrzask przechodzi w spazm... wreszcie pod Loi Mwe
motor gaśnie, wyskakujemy w błoto, w garażu odbywa się uroczystość zdjęcia
więzów i wylizania puszki ze słodkim mlekiem. Radośni, zmoknięci jak kury
wędrujemy do dżungli.
Przebrana w suche szmaty grzeję się w słońcu, niedźwiedź buja się na
drzewie, a mój chłopiec przyrządza złocistą herbatę do niedźwiedziego chleba...
nie ma jak w domu. Wyprawa mimo wszystko się opłaciła, zamiast
kanadyjskiego kapelusza mamy chleb. Teraz z fajką w zębach znów snujemy
marzenia o kapeluszu, a niedźwiedź zaklina pewnie w myślach, by nigdy już nie
strzeliły nam do głowy takie pomysły, jak wożenie motocyklem z wizytą do
obcych ludzi...
Był dzień Matki Boskiej Zielnej, jasny, słoneczny, dżungla wygrzewała
się w słońcu, schły drogi. Wtedy właśnie przyszło łożysko motoru aż z Madrasu.
Rozpaliliśmy ognisko na kamieniu i do późnego wieczora piekliśmy kukurydzę.
Gdy przygasał żar i dym smugami powlókł się przez trawy w las, stanęliśmy
oparci plecami o największy z głazów. Takich gwiazd, jak te nad Wzgórzem
Mgieł, nie ma nigdzie indziej na całym świecie. Nasze własne trzy - dwie
większe to my i maleńka to Tajuszek. Kiedy dżungla będzie pławić się w słońcu
i kwiatach, my odejdziemy stąd na zawsze, pomyśleliśmy i zrobiło się raptem
bardzo smutno. Zdrętwieliśmy w chłodzie nocy, z długiej wędrówki po
niebieskim szlaku wróciliśmy w barłóg chaty, niedźwiedź zasnął zwinięty w
kłębek.
NIEDŹWIEDŹ PODRÓŻNIK
Słoneczny poranek, niebo wysokie, błękitne, w jarze szumi potok.
Smutny niedźwiadek i jego pani biorą ostatnią kąpiel w swoim strumyku. Leżę
na szmaragdowym dnie z omszałych głazów, woda płynie przezroczysta i
zimna, jaśniejsza chyba od powietrza, unosi jedną rękę... drugą... obok na
kamieniu siedzi niedźwiedź, tylko mokry łeb sterczy nad powierzchnię.
Marudzą, parskają, zwlekają... może jednak coś się wydarzy i nie trzeba będzie
ruszać na włóczęgę.
W jarze szumi potok
Lgnie koszula do mokrej skóry, mlaskają wymyte łapcie, glina ślizga się
pod stopami, chwytam liany spadające z drzew, Thai bierze ze mnie przykład,
także czepia się lian.
Dopalają się resztki chaty pośród dżungli. Ikowie zjawiają się niczym
sępy. Podarta pończocha, puszki od konserw, może coś jeszcze znajdą? Mała
Thai ostatni raz straszy dzikusów. Motor warczy, Ikowie jak stado spłoszonych
ptaków rozbiegają się na strony. Ktoś woła z daleka, lasem idzie ksiądz, siostry i
wszystkie dzieci ze szkoły. Jeszcze nigdy tak liczne delegacje nie żegnały
motoru. Niedźwiedź pokornie włazi do wózka, rozumie, że domu już nie ma i
ciężki los włóczęgów nas czeka. W fałdach habitu siostry Assunty zostawiam
kilka łez, w lesie za omszałym kamieniem kawałek serca, nie wiem, czy zawisł
czerwoną szmatką na bambusowej rózdze, czy snuje się lekko jak pajęczyna
wspomnieniem, a może zakwita drobnym kwiatuszkiem na zwalonym pniu w
jarze, ale jest tam na zawsze...
Droga spada w dół, wiatr smaga twarz. Spod kół wzbija się bury pył i
wypryski czarnego błota, na zakrętach szeleszczą suche liście, wszędzie tyle
słońca, tańczące plamy cieni, znów mijamy wioskę, to już ostatnia w dolinie, u
stóp Wzgórza Mgieł. Hen, za grzebieniastym garbem zjeżonym szczotką lasu
jest nasz kąt. Żegnaj, najpiękniejsze królestwo gór i dżungli! Tam przeżyliśmy
pół roku, a może pół dnia? No cóż, jesteś gotowa, niedźwiedzico? Obie
pocieszamy się orzechami z dużego wora.
Szlak raz szeroki z rozmachem, to znów wąski tak, że chcąc czy nie,
trzeba się kąpać w kałużach. Motor staje, robota idzie składnie, gruntujemy
głębokość, wparci mocno ramionami pchamy naprzód, budujemy pierwszy most
z długich dyli bambusowych, dyle łamią się, gną, uciekają w głąb bagna, motor
jęczy, nie ma sił, by skoczyć naprzód, lewary łamią się jeden za drugim.
Traktem ciągną juczne karawany z Yunnanu, złe wieści niosą, mówią, że
drogi rozmyte, zalane, mosty zerwane, koń z trudem przedziera się przez bagna,
motor nie przejedzie, szans nie ma.
Niedźwiedź zjadł wszystkie orzechy, wysunął cztery łapy przez
drewnianą kratę i siedzi smutny, wygląda jak karzełek zakuty w dyby. Nie
piszcz, maleńka, wiem, że ci strasznie nudno w ciasnej klatce i tyle kupek
zrobiłaś pod siebie, brudasie. Zaraz twoja pani upora się z błotem i przyjdzie.
Nora buduje się szybko, stara, znana, własna. Układam strzępy i frędzelki
tego, co parę dni temu jeszcze było grubym ciepłym kocem. Drypuszek włazi na
głowę, zaczyna swój taniec namiotowy, ale tym razem krótko trwały zabawy,
podłożył łapę pod głowę i śpi jak zabity, nawet nie zjadł kolacji. Szumi herbata,
sapie zmęczone niedźwiedziątko, huczy potok, śpiewa dżungla, w ciasnym
kręgu naftowej lampy majaczy olbrzymi cień motoru. Zrobiliśmy dziś całe
dziesięć mil, pieszo posuwalibyśmy się szybciej. Może jutro będzie lepiej i w
niedzielę dobijemy do Mong Pyak... opada zmęczona ręka.
Budzę się przed świtem i nastawiam herbatę na maszynce. Przed progiem
buty, nieumyte z wieczora, zastygły w dziwaczne kształty gliniane. Thai
wypoczęta, radosna, głodna, nie czeka, aż podadzą, jest cała nieomal w rondlu, a
gdy już się najadła, popędziła napić się do źródełka. Strasznie zabawnie to
wygląda, toczy się kula, wyrzucając zadek w galopie, nos cały czas trzymając
przy ziemi. Wiatr gałęzią poruszył, skacze w bok, po chwili wyłazi z traw, szuka
znów moich śladów, niepewna zawraca, znów biegnie, rozpędza się tak, że
wpada wprost na mnie i przestrasza się okropnie, fuka ze złością, teraz nie
odstępuje na chwilę, głuptas miły, maleńki.
Szlak raz szeroki z rozmachem, to znów wąski.
- Niedźwiedziu, może rzucimy ten kram, pójdziemy, czając się, jak
przystoi zwierzowi, tam w górę aż do nieba? Cichutko po wilgotnym mchu, w
zwarty mrok boru, chodź, przecież lubisz wąchać i jeść pachnące kwiaty, pić
rosę z kielichów dzikich lilii.
Boso idę po rosie, po trawie zimnej i miękkiej, jest nieziemsko cudnie.
W głuchym i mrocznym lesie jar głęboki, w miejsce mostu dwie
spróchniałe belki najeżone gwoździami chwieją się, trzeszczą pod ciężarem
człowieka. Rozglądam się bezradnie. Nasłuchuję. W głębi boru monotonnie
stuka topór.
- Hej, ho! - wołamy.
W końcu maszync wbija się brzuchem wózka w stężałą w słońcu na
kamień glinę
Stukanie przycicha, po chwili rozchyla się gąszcz, wychodzi z zarośli
trzech dzikusów. Drapią się po głowach i zastanawiają. Chwytają belki, wiążą
lianami, zawisają szyny nad przepaścią, trzeba podtoczyć motor, przymierzyć.
Rozstęp jest zbyt szeroki... już widzę. Klękam w błocie, szepcąc Pod Twoją
obronę zbielałymi ustami... chwile przeciągają się w wieczność, belki trzeszczą i
uginają się w łuk, szyny bambusowe tańczą, Drypuszek zamknięty w wózku i
mój chłopiec zawieszeni nad głębokim jarem... Ostatni zryw, gdy koła traciły
już grunt, motor wżera się w garb krzywego nawisu... przeszedł!
Przerzedza się dżungla, wyjeżdżamy na szeroką dolinę, jak okiem sięgnąć
grube grudy gliny wymieszane racicami wołów, przeorane kołami wozów.
Motocykl rozpoczyna taniec, a ja, potykając się, biegnę z tyłu, doganiam,
podpieram. Gdy w końcu maszyna z charknięciem wbija się brzuchem wózka w
stężałą w słońcu na kamień glinę, wszyscy ruszamy łupać grudy. W jakiegoż
robotnika drogowego zamienia się nasza niedźwiedzica, cóż to za praca gorliwa,
mieszanie gliny łapami, wyrywanie kamieni z rąk, z żółtym nosem, okiem
podmalowanym bojowo pierwsza jest w podrygach i skokach...
Wyłania się wieś, za nią schron dla podróżnych, majdan darni wytartej
postojem licznych karawan i droga urwana nad brzegiem szerokiej rzeki. W tej
rzece bezimiennej toną plany dalszej podróży tego dnia. Ujechaliśmy
siedemnaście mil i trzeba stanąć, niedźwiedź już strasznie płakał i my zmęczeni,
pchanie w błocie jest ponad nasze siły, mięśnie odwykły, a ja nigdy przecież nie
byłam siłaczką.
Rozbijamy namiot na wymiętej trawie. Cała wioska zwala się na brzeg,
kobiety, dzieci, chłopi przyglądają się, niedźwiedź tymczasem nie traci czasu,
jakże on lubi wzbudzać popłoch i zamieszanie, wypłasza kury z gospodarstwa,
gania za dzieciakami, w końcu wykrada ryby z wózka i zmyka ku drzewom...
mój chłopiec dopadł łobuziaka, wydarł ryby, choć nie wszystkie. Thai, mrucząc
jak dziki zwierz, żre swoją zdobycz, siedząc na najwyższej gałęzi, my
tymczasem łamiemy sobie głowy, z czego most zbudować. Mieszkańcy wioski
ostentacyjnie odmawiają pomocy, naradzają się długo, w końcu oświadczają, że
zbudują, ale za opłatą - dziesięć rupii. Oferujemy dwie, nie zgadzają się.
Dobrze, sami zobaczycie jutro, jak sobie damy radę, musimy tylko trochę
odpocząć. Spokojnie kładziemy się spać.
Następnego dnia o świcie cała wioska zjawia się przed naszym namiotem.
Most staniał przez noc do czterech rupii, ale my dziękujemy za pomoc i sami
bierzemy się do pracy.
Przy schronie leży ociosana belka, długa, mocna, to będzie szyna pod
motor, bambusy utrzymają wózek. Belka ciężka na dziesięciu chłopa, ale my
wiemy, jak ją przetaszczyć nad wodę, potoczy się po rolkach bambusowych.
Gdy tylko zabieramy się do pracy, zaraz cała wioska rusza szturmem do
pomocy, chwytają belkę, przenoszą na ramionach, przetaczają po niej motor,
przenoszą wózek nad wodą, szybko idzie i sprawnie. Ile się należy? Nic. A
jednak dostali od nas dwie rupie.
Nastaje niedziela. Kiedyśmy przeszli przez rzekę, rozpadał się deszcz.
Ten tylko wie, co mogą niewinne krople deszczu, kto brnął przez dżunglowe
szlaki, z każdej pochyłości płynie woda, miękną stare błota, we wgłębieniach
powstają inne, wciągają, puścić nie chcą. Do zmroku zrobiliśmy jedną milę.
Droga wije się nad urwiskiem tak wąska, że miejsca nie ma na obóz,
zresztą nikt nie przejedzie, więc spokojnie rozbijamy namiot wśród błota, w
połowie zbocza, tam gdzie motor stanął akurat i nie mogliśmy uciągnąć go dalej,
koła i stopy ślizgały się równocześnie. Przemoczony do cna niedźwiedź
powrócił z gęstwiny. Od trzech dni korzysta z beztroskiej swobody, ani razu nie
jechał w wózku, właził, co prawda, ale dla zabawy, żeby pokazać, że już wie i
umie, no i przy okazji podkraść z luku wędlinę.
Krople kapią z dachu na posłania, namiot cały dziurawy, podłoga rozeszła
się na pół, dżungla zżarła nasz dom, Thai pomagała gorliwie. Do następnej nocy
robimy znów jedną milę. Właściwie przenosimy namiot z jednego zakrętu rzeki
na drugi.
Ileż jeszcze tej męki przed nami? Buty pełne pijawek grubych jak
parówki, pokrwawione ręce grzebią w cuchnącym bagnie drogi, każda piędź
ziemi zdobyta krwawym potem, dosłownie wydarta pazurami, wymieszana
nogami, sprawdzone dno błota, możliwość zdobycia kamieni, bambusów, mat,
wyglądamy jak ulepieni z błota, pchamy rękoma, ramionami, brzuchem, leżąc,
klęcząc, padając, jak się da, nogi ślizgają się, zapadają po kolana. Stach,
grzebiąc w błocie zardzewiałym świdrem, przebija dłoń do kości, innym znów
razem przejeżdżając przez potok na pełnym gazie, parzy sobie nogi do ran, gdy
woda bryzga na rozgrzany motor.
Są i schodki, poprzeczne wyrwy, gdzie mój chłopiec, siedząc w błocie,
palcami za szprychy przekręca przednie koło, a ja pcham na obrót każdej
szprychy. Ileż razy brakuje sił, motocykl obsuwa się w tył i cała praca idzie na
marne. Czasem muszę patrzeć, jak Stach obrywa trzewia samemu, ciągnąc na
lewarze cały motor, a ja pośpiesznie podkładam kamień albo drąg wcześniej
przygotowany. Kiedy motocykl przechodzi na względnie suchy grunt, Stach
pada w błoto półżywy ze zmęczenia albo rąbie drzewo, by za chwilę znów
budować. Wtedy idę na zwiady...
Siedzi chłop z fajką na progu chaty. Pytam, czy ma ryż, kręci głową.
Pokazuję pieniądze. Wychodzi stara baba z chaty, gada, że przednówek i ani
ryżu, ani jajek nie mają. Siadam w progu, nabijam fajkę i patrzę na drogę tak
samo filozoficznie, jak dziad, czekam, aż się namyślą.
Po chwili baba zbiera resztki ze wszystkich worków, przynosi miarkę
ryżu, chce cztery pajsy... drogo. Kładę monetę na dłoni chłopa i wracam. Droga
coraz dłuższa, pot cieknie, bosa noga boli w kostce, wlekę się coraz wolniej,
byle nie stanąć, bo wtedy klapnę w trawie i nie wstanę. Łapcie odmawiają
służby, urwał się wierzch sandałów, na jednej nodze mam trzy podeszwy,
sznurki nie mogą utrzymać strzępów w kupie, idę jedną nogą bosą, łapeć idzie
obok, człapiemy razem, trochę kulejąc.
Widzę Stacha, Thai i motor, w dole przy strumieniu, ale nie mogę zejść,
zbyt daleko, sił brakuje. Wołam, ale Stach nie słyszy, za to Drypuszek
zaniepokojony dostrzega... po chwili przychodzą oboje. Stach zabiera ryż, a
niedźwiadek udaje, że czymś bardzo zajęty, a wiem, jak rad jest, że mnie widzi.
- Niedźwiedziu, obiad podany!
Oddaję mu pół talerza zupy w nagrodę za niedźwiedzią czujność.
A niedźwiadek udaje, ze czymś bardzo zajęty
Trzeba ruszać dalej. Ale po co? Tyle błota przed nami, kiedyś
wyjedziemy na szosy asfaltowe, wrócimy do ludzi i ich wielkich miast... czy
warto? Mogłabym mieszkać w tej dżungli życie całe. Strumień szeroki, nie
wyschnie nawet w czas suszy, jar niedostępny, na zboczu wzgórza szałas,
dżungla wspaniała, wysokopienna, roztrzęsiona pióropuszami bambusów,
poszyta, splątana, otula cały świat, skrawki nieba jedynie prześwitują. Cóż nam
zastąpi szczęście tych dni?
Trzeba ruszać dalej. Ale po co? Tyle błota przed nami.
- Thai, chodź maleńka...
Wysoko ponad nami rozczochrany krzak bambusa i mały niedźwiedź na
nim, udaje, że nie słyszy wołania, woli się huśtać na wietrze, a może naprawdę
nie słyszy.
- Ja idę, Thai.
Śniadanie zjedzone, motor spakowany, a Tajuszek nie chce zejść.
Musimy jechać, mój chłopiec już się niecierpliwi, motor odległym terkotaniem
woła na szlak.
- Thai, dowidzenia...
Zawracam na pięcie, kapelusz mocniej na łeb nasuwam.
- Thai, chodź, ja idę, już nie wrócę... Thai...
Raz jeszcze obejmuję spojrzeniem zakręt przecudny, wysoko w górze
wiatr gna baranki obłoków, czernieje na rozchybotanym bambusie niedźwiadek
beztroski i nieuchwytny.
Thai, wtedy widziałam cię po raz ostatni.
ŁZY SAME PŁYNĄ
Cisza... cisza... szumi tylko Nam Lo w dole. Motor utknął znów w błocie,
podepchnęliśmy razem, ale nie wsiadłam do wózka, muszę zostawić ślad dla
niedźwiedzia. Ciężko iść, choć droga sucha. Wołam, może Drypuszek biegnie
dżunglą, ona to potrafi. Kiedy skończę ciężką pracę, wrócę po ciebie,
niedźwiadku, siedź grzecznie w lesie do wieczora, tak, jak zazwyczaj robisz,
Kruszynko.
Słońce chyli się ku zachodowi, gdy mijamy obóz roboczy na drodze, a w
nim ze dwudziestu Iko. Thai będzie się bała ludzi, nie przejdzie tędy sama,
cofam się więc, siadam i postanawiam czekać, wracać ani wstać nie miałam siły.
- Thai, już idę - szepcę tylko.
Jak długo tak trwałam, nie wiem, ocknęłam się, gdy zjawił się mój
chłopiec.
- Thai nie przyszła. Ciężkie miałeś błoto?
- Tylko kilkaset metrów, niedaleko jest misja, może o milę stąd. Wioska
niewielka, ale orzechy mają i banany.
Stach kładzie się na skarpie, będzie czekał naszego powrotu, a ja ruszam
na spotkanie Tajuszka.
- Thai, już mrok zapada, odezwij się, gdzie jesteś? Drypuszku, robaczku,
maleńka, Thaaiii... - wołam, mówię, proszę, przypatruję się każdemu krzewowi,
wciąż wydaje mi się, że niedźwiedź jest w pobliżu.
Cisza... księżyc wstaje wczesny, srebrzysty, jar zieje pustką, niedźwiedzia
nie ma. Minęłyśmy się w drodze czy zasnęłaś na drzewie i nie słyszysz? W
gardle duszą łzy, mój mały niedźwiedź tak boi się nocy księżycowych. Dołem
wzdłuż Nam Lo przedziera się zwierz i ryczy coraz bliżej. Przyspieszam kroku,
choć ledwie powłóczę nogami. Thai, jeśli jesteś blisko, uważaj, ten tygrys cię
zje, jesteś tłusta i bezbronna.
W małej plebanii na wzgórku podają nam obiad z kilku gorących dań.
Pokój, łóżko i koc czekają w oficynie. Wyjmuję z wózka rondel z zupą dla
niedźwiedzia, otwieram szeroko okna i drzwi. Wróci, obwącha motor i trafi
wprost do łóżka. Stach mówi, że Thai śpi na drzewie, boi się zejść i dopiero
przed świtem ruszy po tropie. Zasypiam, tonąc we łzach.
Widziałam, jak mój niedźwiedź toczy się drogą po śladach, uskakuje w
krzaki, jest już na łęgu, na zakręcie, ileż ostrożności wykazuje, by przecisnąć się
przez obóz, przyczaił się pod wielkim drzewem, czuje obcych ludzi, naga
ścieżka prowadzi na wzgórze. Zaszurgały pazury na cementowym ganku,
ostrożnie przez próg wsuwa swój łeb, węszy, wspina się na łapach do łóżka,
gramoli, już na twarzy czuję zimny wilgotny nos, przytulam futerko... nie, to
tylko poduszka od łez mokra. Siadam na łóżku. Noc głucha. Nie ma
niedźwiedzia. Może teraz właśnie budzi się w dżungli i zaczyna wędrówkę?
Wyszłam na przedpole zimne, mroczne i mgliste. Łzy same płyną.
Wstaje słońce, Thai nie przyszła. Kupujemy w wiosce orzechów cały
worek, kiść bananów, biorę kobiałkę, nóż, pióro i papier, pójdę i będę czekać aż
do zmroku. Ludzie miejscowi pewnie do dziś jeszcze opowiadają sobie o
wariatce i jej niedźwiedziu, szła przez las całe pięć mil, rozmawiała, prosiła,
wołała, jeden raz, drugi, trzeci... pięć razy przedeptała szlak, gubiąc łzy po
drodze.
Stoję na ostatnim zakręcie, skąd widziałam ostatni raz niedźwiedziątko.
Bambus nad moją głową chwieje się lekki i pusty, u moich stóp widzę wyraźny
ślad w błocie. Biegłaś i zawróciłaś, zostawiłaś wiele śladów, odcisków łapy
niczym stopy małego dziecka. Wspominam te pięty brunatne wytknięte żałośnie
przez kraty klatki. Czemu nie wróciłaś? Tajuszku, czy właśnie dlatego?
Odeszłaś, bo nie mogłaś znieść więzienia? Złą byłam niedźwiedzicą dla ciebie?
Obrzydło ci mieszkać z ludźmi i dzielić ich podły los?
Trop prowadzi wąską ścieżką w górę i do chatki, Thai spała na czubie
najwyższego drzewa w dżungli. Leżę nad potokiem i czekam, musi zaraz
przyjść, pisać nie mogę, łzy kapią na papier. Na liściu banana zostawiam w
chatce obiad dla niedźwiedzia, będzie wiedział, że byłam i wrócę... jeszcze
poczekam... jeszcze trochę...
Ale także i tej nocy Thai się nie zjawiła. Nawet nie śniłam, że wraca, spać
nie mogłam, poduszka przemokła na wskroś, nigdy w swoim życiu nie płakałam
jeszcze tak ogromnymi łzami. Przed świtem znów trzęsłam się pod
przydrożnym drzewem, do jaru wędrować nie miałam siły, Stach poszedł. Przed
wieczorem spotkaliśmy się na łęgu.
- Obiad jedzą mrówki, ślady zatarła rosa, trop zdeptały karawany...
możemy jechać.
Wiem już, że Thai nie wróci, nie wyjdzie do ludzi, ona od ludzi odeszła,
wróciła do dżungli, instynkt zwierza jest nieomylny.
Właściwie już nie myślę o niczym, tylko bezmierny żal w gardle dusi.
- Thai, ja odchodzę i nie wrócę już nigdy, maleńka.
Łzy uciekają z wiatrem, właściwie już nie myślę o niczym, tylko
bezmierny żal w gardle dusi. Ciężki los i dużo zła nas czeka. Wracamy do ludzi.
TOO MUCH TROUBLE
W błocie spotkać gentlemana z Londynu? I to się zdarzyć może.
To było krótko po wyjeździe z Mong Pyak, przeprawialiśmy się przez
strumyk o mulistym dnie. Oba brzegi jaru rozdeptane przez woły w czarne
bagno, chłopi przyszli popatrzeć, ale pomóc żaden nie chciał. Położyliśmy dyle,
kamienie, widać jednak od razu, że ta robota na nic się nie zda, motor musi
ugrzęznąć, tak też i zrobił... w samym środku strugi. Wszystko przez kamień,
właściwie głaz, którego nie mogłam ruszyć. Tłumaczyłam mojemu chłopcu,
gdzie leży, ostrzegałam, prosiłam, żeby ominął, a on naturalnie zawisł ramą na
kamieniu i klnie od idiotek. Rozpłakałam się, to już naprawdę zbyt wiele.
Nadeszło dwóch Iko, niby zgodzili się pomóc wypchnąć za pieniądze, ale
portek im szkoda, jeden podciąga nogawki, drugi stanął na brzegu i patrzy.
Pchamy, aż w oczach ciemnieje, pot, a może błoto oczy zalewa. Iko wypiął się i
tyle, motor nawet nie raczył drgnąć, lewar tylko trzasnął na pół.
Wtedy właśnie zakotłowało się, czarne błoto bryznęło w twarz,
przekleństwo ciśnie się przez zęby, gdy ktoś odzywa się do mnie po angielsku.
Podnoszę głowę i oniemiałam ze zdziwienia. Karawana poganiaczy i
spłoszonych koni zjawia się przed nami, a na jej czele elegancki gentleman w
siodle. Huknął z góry na liczną służbę, w okamgnieniu uczepili się wózka i
wypchnęli na suchy brzeg. Na górce nastąpiły wyjaśnienia. Anglik wyjechał
przed pięcioma dniami z Kengtungu, był w Loi Mwe, zna tam wszystkich
naszych przyjaciół. Jest w podróży z Londynu do Nowej Zelandii, jedzie
karawaną ośmiu koni, łuby, walizki, rakieta w ramie, kije golfowe, cały
potrzebny ekwipunek wiezie z sobą. Sam jest na świecie i włóczy się całe życie,
co roku organizując sobie podobne wycieczki, w przyszłym roku wybiera się do
Rosji, wpadnie po drodze do nas do Druskiennik na pewno, zapisuje adres w
notesie, wymieniamy się kartami wizytowymi, a gdybyśmy byli w Londynie,
koniecznie mamy wpaść na obiad, wszyscy w klubie znają go dobrze.
Do Mong Linu udało nam się dotrzeć nadspodziewanie szybko.
Wypadliśmy z dżungli na szeroką dolinę porosłą gęstymi krzakami, droga
prowadziła wprost do kościoła. Stanęłam w progu, by nie nanosić brudu i
podałam list polecający od księdza Klemensa.
Do Mong Linu udało nam się dotrzeć nadspodziewanie szybko
W pralni znaleźliśmy wannę i kubeł gorącej wody, z szarą skorupą błota
spłynęło zmęczenie i żar słońca. Pod wieczór mój chłopiec udał się do
schroniska z wizytą do znajomego ze szlaku, ja tymczasem bezwładnie
zapadłam w leżak i zaczęłam pisać list do siostry Assunty. Boże, jak odległe
wydają się cudne dni na Wzgórzu Mgieł, jakby zapadły w bajeczną krainę
wspomnień.
Nim skończyłam, zjawił się Stach w towarzystwie miłego gentlemana z
Londynu. Anglik był tak uprzejmy, że chciał się ze mną pożegnać. Mówi, że
jestem dzielna i świetnie radzę sobie, pchając motor przez błoto (żeby to mój
chłopiec był zawsze tego zdania), podziwia naszą odwagę. Czyż jego nie
większa? Ma pięćdziesiąt lat, a na takie trudy trzeba młodości i siły.
- Potrzeba włóczęgi wchodzi w krew - mówi.
O, wiem dobrze, od dawna mam tę truciznę w żyłach...
Wszystko ustalone, motor pójdzie za wozem, a my pieszo. Wóz i para
wołów do granicy będzie kosztować dziesięć rupii, ale musimy zapłacić z góry.
Chłop targuje się, nie ufa, że zapłacimy po przeprawie, my zaś, że nas dowiezie,
podejrzewamy, że w pół drogi będzie za mało lub za ciężko. Ostatecznie
deponujemy pieniądze w rękach sióstr, chłop pracuje dla nich jako dostawca.
Kiedy otrzymają list z Nam Me Sai, że woły przeciągnęły motocykl do dobrej
drogi, wypłacą. Wręczamy chłopu kwit, z którym ma się zgłosić po pieniądze.
Wszystko ustalone, motor pójdzie za wozem a my pieszo
Publika zbiegła się na drogę, jeszcze nim syn chłopa zajechał wozem pod
kościół i zaczęliśmy załadunek. Pętla sznura uchwyciła ramę, woły targnęły,
potoczył się wóz i uwiązany linami motocykl, pobiegł Stach uczepiony
kierownicy. Mong Lin nigdy jeszcze nie widziało podobnej procesji.
Zatrzymuje nas zator na drodze, ugrzęzły w bagnie trzy wozy, inne
czekają cierpliwie. W końcu przychodzi nasza kolej. Mój chłopiec staje na desce
po kolana w błocie, wóz utyka w trzęsawisku powyżej osi, woły ciągną w bok,
wywraca się jeden, co gorsza, wstać nie chce, drugi grzęźnie po szyję. Pół dnia
spędzamy w tym błocie, poganiacze grzebią się, biją woły, wreszcie
przyprowadzają inną parę z ryżowego pola i trzy woły wyciągają z trudem
jednego, a następnie wóz. Motocykl przepływa rozlewisko jak łódź.
Robimy dwa kilometry dziennie, woły nie chcą iść, chłopi nie chcą pchać
Robimy dwa kilometry dziennie, znów kolczaste bambusy zalegają w
bagnie, woły nie chcą iść, chłopi nie chcą pchać, pozostaje zarządzić postój.
Siedzę przy drodze, chronię się przed deszczem pod kapeluszem, bo gdzie się
skryć?
Jemy swój ryż przy zakolu rzeki, pod drzewem trzaska ogień ze szczepek
bambusowych, nad nim, na trzech kamuszkach rozstawiony, grzeje się rondel,
kiedyś błyszczący, nad ogniskiem osmalił się na czarno. Thai zawsze z niego
jadła, a gdy była maleńka i parchata brała w nim kąpiel gorącą z szarym
mydłem. Stach idzie sprawdzić drogę, wróci może za parę godzin.
Kończę ryż z papają i czarną kawą, gdy na szlaku wyłania się z deszczu
dziwaczne zjawisko - kulisi dźwigają aksamitny czerwony fotel uwieszony
między długimi drągami bambusa, a w nim olśniewający hełm i kuliście opasłe
kształty opięte w kwiecisty kreton. Dama wyłuskuje się z fotela, toczy ku nam
na obcasach czyściutkich pantofelków i tłumaczy, że jedzie do Yunnanu przez
Mong Lin. W tym samym momencie pojawia się drugi fotel, a w nim kolejna
dama, dla odmiany chuda, długa i w okularach.
Na szlaku wyłania się z deszczu dziwaczne zjawisko.
- A gdzie macie kucharza? - dopytują się. - Bez kucharza? Okropność!
Bardzo nam współczują...
Wyrębem w dżungli, mrocznym tunelem splątanych bambusów, lian,
paproci, przez zielone rozlewy, bagniska i wykroty przewalają się wozy z
jękiem, skrzypieniem, mlaskaniem. Poganiacze przemoknięci, sini z chłodu,
umazani błotem. Deszcz szumi.
Przywędrował od strony granicy z Syjamem Hindus z tobołkiem na
głowie. Piecze bakłażany w ogniu i grzeje ręce. Człowiek z Pendżabu rad jest ze
spotkania, może po angielsku porozmawiać:
- Już dziesięć lat w Syjam, Birma, Chiny, robię interes. Rodziłem się w
Amritsar.
Przewalają się wozy z jękiem, skrzypieniem, mlaskaniem.
- Złota świątynia... wiem.
Uśmiecha się z dumą, dopytuje, ile już lat jedziemy z Europy, jak
wyglądała droga. Na widok motoru ciągnionego przez woły kiwa głową ze
zrozumieniem:
- Too much trouble, too much trouble...
Szaro. Chmury zwalają się na ziemię i toną w bagnie szlaku. Gdy zbrakło
niedźwiedzia, zbladło dla mnie piękno dżungli, barwy, blaski i wonie niegdyś
tak odczuwane wyraźnie, stały się jakby obce, dalekie i niepotrzebne. Nie mogę
znieść ludzi przy drodze, drażnią mnie rozmowy, natrętna ciekawość, pytania
nieustanne i dziecinne. Zdaje mi się wciąż, że futrzana kula toczy się tużtuż za
mną, tylko zawołać, a wyskoczy, w podrygach przygalopuje wąską ścieżyną.
Wolę nie wołać, niech idzie za mną chociaż wspomnienie mego Drypuszka.
Mała puchata niedźwiedzico, przeczułaś te ciężkie dni, dobrze zrobiłaś,
zostając w naszej dżungli, tu brzydko i źle. Cień mglisty człapie błotem... to
Stach wraca w gumowym płaszczu, niczym mroczny demon bezdroży,
ostrzegawczy symbol dla tych, którzy chcieliby zapuścić się motocyklem na
kraniec świata.
TRZY GRANICE
Pozostały po tamtej stronie Nam Me Sai karawany yunnańskie, tabory
wozów, poganiacze i woły, dżungle rozczochrane bambusami, mały niedźwiedź,
uśmiech zgubiony pośród bagien i morze łez... to wszystko już nie wróci.
Odchodząc, znów zaczynam rozumieć, że my i nasz motocykl byliśmy tam
tylko intruzami.
Kiedy Stach w upale południa mocuje wózek do motoru, gromady
widzów zbierają się wokół. O tej porze roku przybywa motor z tamtej strony
rzeki, to dopiero wydarzenie, jest się na co pogapić. Zagubiony w tłumie
motocykl wydaje się taki maleńki, cały jest brudny, ale czasu nie ma na mycie
maszyny, wieczór się zbliża. Stach kopie długo i uporczywie, maszyna narowi
się, wreszcie rusza nagłym podrywem, przeskakuje parę wybojów i wdziera na
szarostalową szosę.
Wiatr szumi w uszach, uderza chłodną falą powietrza, zdziera kapelusz z
głowy, bije w twarz drobnym żwirem, uciekają pola ryżowe, chaty, gaje
bambusowe... prędkość upaja. Wszystko wiruje, nie zdążę spojrzeć na jedno, już
coś nowego przed oczami, zbyt szybko, idąc pieszo, miałabym tyle rozmaitych
przygód po drodze.
Flaga posterunku granicznego powiewa pośród bezdroży. Wręczamy
bilety wizowe oficerowi syjamskiemu, zmieniamy czas, formalności graniczne
załatwione.
Nazajutrz wąską odnogą szosy docieramy nad Mekong, aż do Cheng Sen
i idziemy z szeryfem wioski obejrzeć miejscowy port. Na urwistym brzegu
rozlokowała się długa, rozrzucona szeroko wioska, na wodzie u stóp
prostopadłych ścian kołyszą się łodzie, szeroki wybór modeli, długie, śmigłe
pirogi sportowe, szerokie barki z domkami, jednak dla nas i te są zbyt wąskie.
Oglądamy nowoczesną łódź z motorem. Wydaje się, że ciężar wytrzyma, ale czy
nie fiknie kozła pośrodku rzeki? Właściciel zapewnia, że nie, a na dowód
wielkiej wartości swej łodzi wyznacza fantastyczną cenę za przejazd do granicy.
Spokojnie dyskutujemy, targujemy się systematycznie, a gdy cena spada do
połowy, proponujemy jeszcze niższą i dajemy czas do namysłu.
- Odjazd jutro o ósmej. - Słyszymy.
- Zgoda.
Cała wioska i straż wojskowa stawiają się w komplecie dużo wcześniej,
warto przecież popatrzeć, jak odbywa się sprowadzanie i ładowanie motocykla.
Pojazd uczepiony jednym kołem skrawka ścieżki, ledwie mieści się na
pokładzie, wystające koło wózka wiruje w powietrzu, oboje walczymy, by
zachować równowagę łodzi. Motor łodzi parska, warczy, sapie, ruszamy.
Na urwistym brzegu rozlokowała się długa, rozrzucona szeroko wioska
W Mekongu żyją kajmany i aligatory. Małe i dyskretne. Nie włażą na
pokład. I w Mekongu mieszka syrena, jej imię brzmi ThoNguoc. Nie miałam
szczęścia poznać tej pani, nad czym zbytnio nie boleję. Wyobraźnia ludu dała jej
pierś kobiety, ogon węża, głowę potwornego smoka, wyłupiaste oczy ziejące
żarem i straszną mordę ropuchy o poczwórnym rzędzie krokodylich zębów. W
ramiona tej nieponętnej uwodzicielki wpadają dzielni wioślarze wyścigowych
piróg, zresztą ThoNguoc niczym pospolity krokodyl żre wszelkie ścierwo, nie
zwracając uwagi, czy z tratwy spadło, czy w kąpieli się pławi, chłopiec czy
dziewczę, byle więcej. Zwykła siedzieć w mętnym wirze, wodę ogonem kręci i
czeka. Strach i szacunek budzi wielki, toteż w czasie świąt religijnych i
dworskich uroczystości, gdy do wyścigów startować mają laotańskie łodzie,
wprzódy stróż duchów, stary czarownik, odprawi modły, złoży ofiary, prosząc,
by ThoNguoc nie była złośliwa i nie przeszkadzała ludowym igrzyskom.
Pędzimy środkiem nurtu przez zdradzieckie głębie, wiatr dmie w płuca
jak w żagiel, w każdym wirze kręci się motorówka, co się chybnie łódź, serce
zamiera. Trzech marynarzy czuwa przy motorze, oczy utkwione w przestrzeń,
na głowach podarte kapelusze, barwne szale powiewają na wichrze, zimno,
chmurno, w oczach szaro, zielono, brunatno. Łódź pasażerska ostrożnie, powoli
przemyka przy samym brzegu, chyba z pięćdziesiąt osób wiezie w swym
brzuchu, brzegiem suną tratwy bambusowe, miarowo, powoli zapadają wiosła,
czerpaki na bambusowym dylu, ma się wrażenie, że tratwa stoi w miejscu, a jej
szafirowi wioślarze oddają pokłony modlitewne bogom Mekongu. Rafy coraz
dziksze i coraz ich więcej, spiętrzają się skalnymi złomami jedna za drugą.
Mijamy wioski uczepione wysokich urwisk, bezludne wyspy, wygasłe popioły
rybackich obozowisk, pnie drzew zataszczonych powodzią na grzbiety skał.
Rankiem i wieczorem rozpościerają się mgły, nastrój mógłby wstrząsnąć grozą
ponurego kolorytu, gdyby mały motorek naszego statku nie krzyczał
ogłuszająco.
Z gęstwiny bambusowych dżungli wyłania się łyse wzgórze zdobne białą
koroną fortecznych murów, graniczne miasto Indochin Ban Houei Sai. Tam
dostaję pierwszego ataku malarii. Podobno zeszłam sama z łodzi, rozmawiając z
bretońskim markizem, byłam uprzejma i przytomna... może? Z trudem
przypominam sobie rozsłoneczniony pas wody i poczucie, że nagle jakiś cień
podciął mi nogi, poczułam się lekka jak balonik i uniosłam w powietrzu, nie - w
ramionach Stacha... nic więcej nie pamiętam. Gorączka krew w żyłach ścięła.
Niedobrze, gdy ponad Mekongiem majaczą Himalaje całe w śniegu.
- Teraz mijamy rafy, już drugi dzień majaczysz.
- Ale skąd się właściwie znalazłam w dżonce? To dżonka Chińczyka?
Leżę w kącie na matach, podczas gdy cała załoga zajęta jest walką z
wirami rzeki, motor Diesel huczy śmigłem samolotu, Stach ledwo porusza
obrzękłą ręką, coś grzeje na maszynce, pewnie herbatę albo ryż... dba o mnie
nieustannie.
Lądowanie na brzegu w Luang Prabang wyglądało tragikomicznie. Kulisi
wytaszczyli motor na prostopadłe zbocze, wydarli z rąk toboły i znikli.
- O, bramini znad rzeki, uszanujcie sędziwość i niedołężność starca! -
zaskrzypiałam krokodylim głosem, czepiając się dachu łodzi, Chińczyków,
marynarzy, kto był pod ręką. W normalnych warunkach nie zwraca się nawet
uwagi na wąskość i chwiejność kładki, ale gdy w głowie wiruje, a nogi jak z
waty - i owszem. W rozgardiaszu, pośpiechu, półprzytomna, wyczerpana
gorączką zapomniałam spakować mnóstwa drobiazgów. Butelka, puszka z
mlekiem, lusterko motoru, rzemienie, łuk, koszyczek, pióro, atrament, kapelusz,
mydło, ręcznik, nożyczki, w obu rękach się nie mieści... i ta kładka. Parę
chwiejnych kroków, chwila nieuwagi i lustro poszybowało w wodę, za nim
nożyczki. Kurczowo przytrzymałam resztę przedmiotów. Wołam, ale Stach na
nabrzeżu składa motor w otoczeniu gapiów, ani nie widzi, ani nie słyszy. Wtedy
jeden z marynarzy szarmanckim gestem zrzuca spodnie i daje nura, inny podaje
mi rękę, jak dobrze być w przyjaźni z załogą. W jaki sposób znajduję się na
stałym lądzie z całym kompletem rupieci, jak wspinam się na wysoki brzeg,
sama nie wiem. Siadam na ziemi. Może za kilka dni wrócę podziwiać Mekong
w blaskach wschodu i zachodu, w południe, gdy nurt rozgrzany drzemie i o
północy w srebrnej poświacie księżyca, przez gałęzie i liście drzew, z otwartej
przystani, z góry, z dołu, jak się da, pirogi, tratwy, dżonki, motorówki, unoszące
się na wodzie dzielnice, praczki na brzegu, kąpiących się, tartaki bambusowe, a
nawet ponętną syrenę ThoNguoc i świtę towarzyszących jej kajmanów, ale teraz
ani kroku dalej. Ryksza, motor, lektyka, słoń, proszę bardzo, byle nie o
własnych siłach i byle jak najprędzej znaleźć się w prawdziwym łóżku.
W CIENIU ZŁOTEGO PRABANGU
Cicho, przejasno, za oknem bieli się śnieg. Mama za moment wejdzie do
pokoju i uchyli firanki. Czuję zapach zimy... domu... jeszcze chwilka... powieki
takie ciężkie, przyczaję się, udam sen. Może mama pocałuje ukradkiem i siądzie
na fotelu? Otwieram jedno oko, promień słońca zaczepił o rzęsy, przegnał sen.
Leżę pod białym kocem w szpitalnym łóżku. Długo maltretowane, miękkie,
bezwolne kości zapadły w materac, sił brak, by unieść rękę.
Stach zaszył się pod poduszkę, jęczy przez sen, gorączkuje, spać nie może
z bólu. W miejscu prawej dłoni ma olbrzymią, jakby obcą kulę bandaży. To
potworny wrzód. Kroili go lekarze, jeszcze będą kroić. Zardzewiały świder wbił
się po kość podczas przeprawy, jeszcze pośród bagien, wtedy był z nami
niedźwiedź, dawno temu, jakby w innym minionym życiu. A może przyśniło się
tylko?
Za dwa dni Boże Narodzenie, spędzimy je w szpitalu. Nowy Rok
zapewne też. Zła wróżba.
Gdy głowa niczym garnek z kwaśnym mlekiem, w sercu mdło, a w gardle
dusi gorycz i żal do podłych ludzi, otwierają się szufladki w komodzie pamięci,
wyglądają z nich figurynki, przyjaciele szlaku nieraz bezimienni, a każdy na tle
małego skrawka drogi, w słońcu, deszczu lub śniegu. Wyłaniają się w
nieporządku, jak listy i fotografie wyciągnięte ze starej szafy, Hindus na drodze
napotkany podaje młotek, inny tacę z jedzeniem, oczy ma czarne i krwawy znak
na czole, Pers pyka fajkę pośród śniegów Firooz Kooh, ogień dla mnie rozpala,
chyli się brodata głowa księdza chaldejskiego, to znów samochody suną przez
lotne piaski, karawany człapią wśród bagien, pod skrzydłami bambusowych
kapeluszy, turbanów, czap futrzanych każdy niesie swój uśmiech prostego serca,
jedynie słońce umie się uśmiechać w ten sposób. Jakże wielkim szczęściem jest
posiadanie przydrożnych przyjaciół.
Łódź wyrzuciła nas na wysoki brzeg Luang Prabang jak dwie szmaty, sił
nie mieliśmy, by się o siebie zatroszczyć. Chińczyk z dżonki zadbał o nas i
ulokował w szpitalu.
W szpitalnym pokoju są dwa okna, dwa światy. Przez jedno zagląda
pierzasta palma, złote smugi słońca drzemią na ciemnozielonym trawniku, tam
jest wszystko, co zawsze nazywałam egzotyką. W drugim widzę krzewy
splątane, skłębione, tam jest tęsknota za domem, za Wzgórzem Mgieł, za
niedźwiedziem.
Jakże wielkim szczęściem jest posiadanie przydrożnych przyjaciół
Co rano przychodzi do Stacha doktor, by zmienić opatrunek, przez dwie
godziny moczą, smarują, wyciskają, robią eksperymenty, wreszcie kiedy mój
chłopiec leży zmordowany w łóżku, przybiega sanitariusz z termometrem. Ja
podobno nie jestem już chora, tylko bardzo smutna, łzy same uciekają w
poduszkę, płyną bezszelestnie, Stach ich nie słyszy.
Smutna jest noc wigilijna w pokoju szpitalnym
Smutna jest noc wigilijna w pokoju szpitalnym. Chlipię, jedząc zupę, a
zupa co dzień ta sama, woda z rozmoczoną bułką i wielkimi okami tłuszczu.
Położyłam na stole wyklejankę od siostry Assunty, była w zeszłorocznej
czekoladzie świątecznej. Słodycze zjadł mały niedźwiedź, a mnie został ten
obrazek, pod choinką Święty Mikołaj i dwa różowe aniołki reperują samochód. I
trzy czerwone listki. Podniosłam je, wracając po raz ostatni przez las, te trzy
listki to my i nasz Drypuszek... spadły do mych stóp na pożegnanie.
To miały być pierwsze święta Thai, miała być choinka obwieszona
czekoladkami, pierniczkami, orzechów cały worek i miał niedźwiedź włazić na
drzewko, jeść, co mu się podoba.
- Mój malutki, w szpitalu nie ma choinki, to złe miejsce i smutne.
Dni są słoneczne, upalne, noce chłodne, mgłami otulone, słońce do
południa nie potrafi przedrzeć się przez opary. Na placyku przed pocztą
rozsiadają się przekupki w cieniu pomarańczowych parasoli, na liściu banana
rozkładają przysmaki, móżdżki, wątróbki, płuca i nerki.
Pewnie kucharz szpitalny też tutaj robi zakupy. Gdy trzeciego dnia z
rzędu podano nam móżdżek, Stach ogłosił strajk głodowy. Ale chyba nie warto
skarżyć się doktorowi... powiemy coś, to kucharz uraczy nas nerkami dla
odmiany.
Smutno i źle nam w noc sylwestrową. Kładziemy się w łóżkach, ale sen
nie przychodzi, zjadamy ostatnią puszkę ananasa na pocieszenie... robi się coraz
smutniej. W końcu Stach nakłada szorty, ja zzieleniałą pleśnią sukienkę i
idziemy na bankiet.
Nikt nas nie zauważa, gdy stajemy w progu. O północy gasną światła,
strzelają szampany, tańczyć, tańczyć, aż do zawrotu głowy, ileż rąk
wyciągniętych do uścisku, szczęśliwego nowego roku, najlepsze życzenia, nie
wiem komu, ale tak wypada. Przyglądam się całej zabawie z boku i poczucie
samotności przytłacza. Dlaczego właściwie im tak wesoło?
Już czwarta, za godzinę będzie dniało, powieki same się zamykają,
zazwyczaj o tej porze zbieraliśmy się do drogi, namiot zwijaliśmy, a dziś spać
idziemy.
Zdziczałam i odzwyczaiłam się od ludzi. A jednak dobrze, że wyszliśmy.
Trzeba się na powrót nauczyć żyć z nimi, w Szanghaju nie będzie lasu i
niedźwiedzia, za to bardzo bardzo dużo ludzi.
Ludzie, ludzie miast, kto was wymyślił? Inny to musiał być Bóg niż ten,
co stworzył dżunglę i jej mieszkańców. Czy szlachetny niedźwiedź lub tygrys
podałby z szacunkiem łapę czcigodnemu dygnitarzowi siedzącemu na
pieniądzach? Jak powstają kreatury zwane „panie prezesie”, „panie dyrektorze”,
„ekscelencjo”, „dobrodzieju”, „mecenasie”? Och, czy ci ludzie też byli kiedyś
młodzi? Choć przez chwilę? Nie byli, bo czyż można zapomnieć, że się było
młodym? W kolebce kształtować się musiały pokraczne ich formy, a może
urodzili się już z brzuchem i łysiną?
Czym są zmagania z terenem, walka na zęby i pięści o skrawek gruntu
pod nogami w porównaniu z walką o byt na szarym asfalcie miasta? Niczym,
fraszką, gimnastyką muskułów i sprawdzianem sprytu. Jeśli się spadnie, napiszą
gdzieś w gazetach - bohater, a padnie się na jezdni w walce o kawałek chleba -
nawet pies nie zawyje, nikt ręki nie wyciągnie z pomocą, prędzej trąci
padającego.
W Luang Prabang wielki Budda zaszczycił włóczęgów specjalnym
błogosławieństwem. Właściwie upiekło się nam przy cudzym ogniu, bo książę
doktor zorganizował laotańskie pożegnanie szefa szpitala i nas przy okazji
zaprosił. Życzenia szczęśliwej podróży to jedna z wielu uroczystości religijnych
w tym pobożnym kraju. Czy wielki Budda raczył unosić się nad nami, strzec od
złej przygody, chorób i wszelkiego nieszczęścia? W każdym razie czarownik -
stróż duchów i szara mniszka nakazali mu to w długich modlitwach, przyklękali
u mych stóp, motali bawełnę, węzełek każdy zaklinając, by trzymał się mocniej,
wypowiadali swoje życzenia długo i melodyjnie. Pół roku nosiłam nitki białe na
przegubach obu dłoni, aż podarte spłonęły w dniu imienin mojego niedźwiedzia,
popiół zdmuchnięty na wiatr poniósł życzenia szczęścia do dalekiej dżungli.
ROUTE COLONIALE 4
3 stycznia 1936 roku przyszło nam pożegnać omotane w mgły i otulone
dżunglą Luang Prabang, najpiękniejsze miasteczko pod słońcem, krzywy most
bambusowy na Nam Khan i pirogi na Mekongu, monastyry i chaty bambusowe,
tradycyjne, pełne uroku, stylowe, niepowtarzalne... Szukam określenia, ale
każde jest zbyt banalne i nie oddaje prawdziwego wrażenia. Luang Prabang
zachowało się niczym klejnot skryty pod kloszem cichego nieba, drugiego
takiego nie ma na świecie, są inne, może piękniejsze, wspanialsze, ale już nie
takie.
Na sto pierwszym kilometrze Route Coloniale 450, ponad urwiskiem jaru
ujrzeliśmy w dole obóz pierwszego odcinka robót, gdzie pionierzy, kopacze
łopatami i oskardami wydzierają dzikim górom drogę ku cywilizacji.
Okazaliśmy dokument podróży i rozebraliśmy motor do naga, tymczasem
jednak zapadł mrok i ze względów bezpieczeństwa odłożyliśmy sprowadzenie
maszyny do rana.
Co noc płoną ognie na halach, to osady Kha i Meo, za dnia ukryte dla
oka. Droga, wiodąc przełęczami, przecięła kilka wiosek. Dzisiaj bawi dzikusów
ruch, gwar obozu robót, można zielsko sprzedać z ogrodu i jajka, ale z czasem
uciekną, ogarnie ich trwoga przed potworem cywilizacji gorszym od ziejącego
ogniem diabła z dżungli, po szerokiej drodze potoczą się samochody wiozące
grubych panów z grubą forsą na wczasy do Hanoi. Jeszcze ich tu nie ma, na
razie ani jednej dziwacznej postaci na tle cudownej przyrody.
Annamici gościnni i rozmowni. Milczę, może niegrzecznie, ale okropnie
jestem zmęczona, marzę jedynie, by zagotować swój ryż i położyć się spać.
Stach ze skostniałymi dłońmi siedzi jak kukła na stołku, płaszcz, koc, wszystko
wywraca, aż mi wstyd, że taki niezgrabny.
Chłód w parowie piwniczny, przykurczeni drzemiemy w chacie kleconej
z mat do świtu. Rankiem robotnicy powoli, ostrożnie zaczynają opuszczać
motor na linach, osypuje się piaszczysty obryw. Mam siedmiu kulisów pod
swoimi rozkazami, podwozie niesie dwóch, wózek druga para, trzech idzie przy
motorze, cały bagaż włącznie z zapasem benzyny na pięćset kilometrów
podzielony na ładunki czeka w koszykach na bambusowych nosidłach.
Znów pełzniemy. Droga fatalna. Nie ma nic, ani ścieżki, ani nawet gałęzi,
żeby się przytrzymać prostopadłej ściany, głazy pozwalane, jamy, znów
zwaliska skalne, pieszo przejść można z trudem, co zrobić z motorem?
Najgorsze są momenty wypoczynku lub czekania, kładę się wtedy na
ziemi, przytomność gdzieś ucieka, budzi dopiero głos mego chłopca:
- Wstawaj, idziemy!
I choć wstać ciężko, podnoszę się i maszerujemy. Dreszcz gorączki
przechodzi przez kark, nogi jak z ołowiu, każdy krok odbija się echem w
zbolałej głowie. Głupstwo, bywa gorzej.
Trzy czarne pieski kudłate opadają, witając radośnie, nie pachnę już
niedźwiedziem, odzyskałam psią miłość, idziemy razem szukać wody w jarze.
Zrywam paprociowe szypułki na sałatę do ryżu, nauczyła Thai, co w dżungli
jeść można, tyle tu smacznego ziela, liści, soczystych korzonków, tu z głodu nie
sposób zginąć, Bóg gospodarzy i coraz to nowymi przysmakami obdarza lud
dżunglowy.
Gorączka zamracza coraz silniej... na dnie jaru bije maleńkie źródełko,
ledwie cieknie... Chcę zagotować ryż na wieczór, ale malaria zaczyna trząść, sił
brak, nie dokręcam dość mocno maszynki do gotowania, ogień wskakuje do
rezerwuaru, nafta rozlana, nagle wszystko leci na strony i cała podłoga staje w
płomieniach. Depcę nogami, parzy, chwytam koc z łóżka i coraz prędzej biegam
po nim, byle zdążyć, zanim ogień dojdzie do stojącego w kącie zapasu benzyny.
Udaje się zdusić pożar. Wsuwam się pod osmalony koc i wpadam w otchłań
majaczeń, plączą się cienie wielkie, dziwaczne.
Nie słyszę, kiedy mój chłopiec dociera na miejsce postoju. Wciągali
motor na sznurach, spuszczali ze skał, chciał motor strącić mojego chłopca w
przepaść, ale tak łatwo nie pójdzie. Choć nogi i ręce ociekają krwią, choć
półżywy ze zmęczenia, ryż gotuje.
Cały następny dzień leżymy, sił nabierając.
KRÓLESTWO Z BAJKI
Przez Góry Annamskie przedziera się motor maleńki, zbłąkany,
nieustraszony. Złe góry, ścieżki wąskie, szosy kamieniste, poszarpane, zjeżone
niczym nastroszony kot, zawsze we mgle skąpane. Na rozstaju kamienna tablica
drogowskazu znaczy skrzyżowanie Route Coloniale 4 z Route Coloniale 7,
która doprowadzi nas do drogi numer 1 i dalej do Hanoi. Przekraczając górski
łańcuch, rozstajemy się bezpowrotnie z pięknem i poezją tego zakątka świata,
wracamy do dobrych dróg, nizin, siedlisk ludzkich, potem marsz na północ,
przez Chiny tak odmienne od reszty świata... I koniec. Ale do końca jeszcze
daleko, uprzedzam na wszelki wypadek, by ktoś radośnie nie wykrzyknął -
nareszcie!!!
Na polach Xieng Khouang oglądamy monumentalne garnki kamienne
Przemykamy przez pachnący las drzew benzoinowych, to właśnie
benzoin i laka ściągnęły na wiry Mekongu pierwszych konkwistadorów. Chęć
zysku, żądza zawładnięcia, może właśnie tym bezcennym lasem, silniejsze były
niż strach przed niebezpieczeństwem wędrówki w nieznane i śmiercią.
Na polach Xieng Khouang oglądamy monumentalne garnki kamienne.
Kto i po co drążył je w kamieniu? Tu wszystkie małe i duże dzieci mogłyby
bawić się w chowanego aż do podwieczorka. Gdy siedziałam na dnie
historycznego naczynia, Stach zauważyć musiał te niecne zamiary:
- W drogę czas, motor czeka na szosie! - zawołał.
Niech leżą garnków zwaliska na wzgórzach, niech deszczówka zbiera się
w nich jak wielkie łzawnice nieba, niech ludzie, którzy odchodzą, zabierają ze
sobą tajemnicę swego dzieła.
Wczesnym rankiem wpływamy na wody Sajgonu51, stolicy
Kochinchiny52 i najważniejszego portu Indochin Francuskich. Powietrze jest
aromatyczne, wilgotne, niemal odurzające. Zaraz po zejściu ze statku zanurzamy
się, jak w ciepłą kąpiel, w wilgotne gorąco tropików, którego nie odczuwało się
jeszcze na morzu. Mimo wczesnej pory ruch w porcie znaczny, auta i ryksze
suną szerokimi ulicami. Sajgon przypomina typowe prowincjonalne francuskie
miasteczko przeniesione na grunt kolonialny, podobny kościół o smukłych
wieżach, bulwar i hôtel de ville53 widziało się już w wielu miastach Francji,
roślinność tylko odmienna.
Po krótkim, ale niezbędnym odpoczynku w hotelu ładujemy się do
wynajętego hotchkissa, by odbyć etap dwustu trzydziestu kilometrów do stolicy
Kambodży, Pnom Penh. Mijamy szerokie bulwary, ruchliwe przedmieścia, wille
podmiejskie, wreszcie olbrzymie plantacje kauczukowca. Ciągną się
kilometrami, niektóre z nich opustoszałe, nie są już eksploatowane, po kryzysie
kauczukowym wielu właścicieli pobankrutowało, dziś również interesy nie idą
najlepiej wobec nadprodukcji i konkurencji Holenderskich Indii Wschodnich.
Jak okiem sięgnąć, otacza nas niezmierzona szachownica szmaragdowych
ryżowych poletek, z jeziorek wynurzają się czarne cielska bawołów wodnych,
po topieliskach kroczą niezliczone ilości ptactwa, zza horyzontu wyłaniają się
chatki drewniane, przewiewne, otwarte na wszystkie strony, na wysokich
palach. Na drodze spotykamy wieśniaków w wózkach zaprzężonych w koniki
wielkości dużego doga, śmiesznie maleńkie, niemal jak zabawki, drepcące
szybkim truchcikiem na swych kopytkach.
Spotykamy wieśniaków w wózkach zaprzężonych w koniki wielkości
dużego doga
Przeprawiamy się przez szeroko rozlaną rzekę do Kambodży. Szlak
wiedzie przez dżunglę, zwarte zielone ściany wznoszą się po obu stronach,
powietrze wypełniają wonie nieznanych kwiatów i śpiew niewidocznych
owadów, drogę przebiegają gromady małp, uciekają przed autem, czasem
wygrażają zuchwale. Wreszcie ponad drzewami wyrastają fantastyczne wieże,
jeszcze jeden zakręt i stajemy na szerokiej esplanadzie na wprost głównego
wejścia, w różowych blaskach zmierzchu w nieruchomej wodzie odbija się
fantazyjny pałac, świątynia otoczona pierścieniem dżungli, obrazek jak z
czarodziejskiej bajki. Cisza wokoło, milczenie, nieruchomość budowli tak
zjawiskowa, nieprawdopodobna i do niczego na świecie niepodobna, że w
głębokim milczeniu stoimy długą chwilę, niepewni, czy zrobić ten krok do
przodu, czy może to sen cudowny, z którego zbudzimy się za chwilę.
Angkor i jego cuda zostały odkryte, wydarte dżungli bardzo niedawno.
Przed sześćdziesięcioma laty francuski uczony, przyrodnik i geograf Henri
Mouhot54, przedzierając się z ekspedycją swą przez dżunglę, natrafił
przypadkiem na ruiny wspaniałej i tajemniczej cywilizacji zaginionego ludu
Khmerów, których państwo istniało od IX do XIII wieku naszej ery i z przyczyn
niewiadomych, jakby wskutek niebywałej katastrofy, z powierzchni ziemi
zniknęło. Zginęła wspaniała cywilizacja, zniknął naród, dzisiejsza bowiem
ludność Kambodży wprawdzie w typie przypomina bardzo postacie z
płaskorzeźb Angkoru, nic jednak prócz mglistych legend nie zachowała z
królewskiej spuścizny swych przodków. Opustoszały cudowne pałace,
świątynie, dżungla wchłonęła milionowe miasto i spowiła na długie wieki w
zielony całun, w środku niektórych budowli olbrzymie drzewa wrosły
korzeniami w mury, rozsadziły je i złączyły się z nimi w nierozerwalną całość.
Przez długie wieki Angkor, niczym zamek śpiącej królewny, spoczywał w
głębinach lasu.
Wykarczowano lasy, przebito drogi, pobudowano hotele, dziś wycieczka
do Angkoru nie przedstawia żadnych technicznych trudności i przeciętny turysta
może ją odbyć całkiem komfortowo.
Zbliżający się wieczór napełnia puszczę tysiącem odgłosów. Noc jest
ciemna, choć gwiaździsta, tym jaskrawiej na jej tle migocą u wejścia do Angkor
Watu płomienie kilkudziesięciu pochodni. Chłopcy półkolem siadają na ziemi,
za nimi sadowi się orkiestra z kilkoma prymitywnymi instrumentami, w krąg
światła zstępują z ciemności drobne, szczupłe tancerki o wdzięcznych, uroczych
twarzyczkach, ubrane w strojne złociste szaty. Hieratyczny55 taniec obrazuje
historię miłosną, porwanie pięknej księżniczki przez złego wojownika, walkę ze
szlachetnym księciem i odbicie ukochanej. Przedziwne wężowe ruchy rąk i
taneczny krok zdają się żywą kopią płaskorzeźb, jakby kamienie ożyły i pląsały
na tarasach Angkoru. Urocze zakończenie pobytu w bajkowym królestwie.
HOTEL W HANOI
Rozpoczęły się długie, szare dni w maleńkim hotelowym pokoiku,
najtańszym, jaki można znaleźć w całym Hanoi, z jednym oknem na świat,
przez które widać mur i nagie gałęzie drzew. Mur rozpada się, drzewo stoi
smutne, umarłe, siatką szarych kresek przysłania brudną poświatę nieba.
Chronimy się w łóżku przed chłodem. Stach całymi dniami leży i gapi się w
sufit, apetytu nie ma, jest naprawdę bardzo chory. Na widok wrzodów
ropiejących coraz straszniej zastanawiam się, kiedy ciało zacznie odpadać od
kości, może on też o tym właśnie rozmyśla. Mną całe trzy dni trzęsła malaria,
tak nieludzko zmarzłam w drodze.
Młody, pełen życia, energii, podziwu dla naszej eskapady doktor leczy
nas za darmo, dał maści i jakiś środek na wzmocnienie nerwów.
- Trzeba się wpierw zebrać w garść, potem można mówić o wyleczeniu.
Biegnę po bułki. Piekarzowa Greczynka włóczyła się wraz z mężem po
całym Bliskim i Dalekim Wschodzie, zanim osiadła w Hanoi. Opowiada o
ostatniej powodzi przed paru laty, głód na polach ryżowych był straszny,
powstało towarzystwo ratowania powodzian, wszystkich w Hanoi
opodatkowano przymusowo, lecz gdy do niej zgłosiła się delegacja, wyrzuciła
za drzwi z hukiem.
- Grosza złamanego nie dam, stójcie na ulicy i patrzcie!
Wtedy każdego dnia wykarmiała czterdzieści rodzin nędzarzy.
Piekarzowa ma zdrowy rozum chłopski i dobre serce. Co dzień przychodzi stary
żebrak, puka do drzwi, dostaje chlebek. W zimie, w taki chłód ludzie bezdomni
giną jak muchy.
Wracam do pokoju zdrętwiała, szczękająca zębami z zimna. W zszarganej
skórze, łapciach podartych i poplamionym oliwą hełmie muszę wyglądać jak
obraz nędzy i rozpaczy. Wstyd, w takim stroju na ulicy francuskiego miasta!
Mój chłopiec leży wciąż wpatrzony w sufit, nie wiem, czy choć raz
zmienił pozycję. Trzeba zagotować ryż, a drzewo kompletnie mokre, dym
gryzie w oczy, tli się, to znów przygasa. Stach podnosi się i zaczyna dmuchać,
bierze wachlarz papierowy z kominka, wreszcie po godzinie formuje się żar,
taki że można gotować. Dzbanek gorącej wody na dwoje i mała miseczka to
wszystko, co oferuje hotel. Całkiem dużo, można się rano rozgrzać,
rozpryskując wrzątek po skórze i kamiennej podłodze oślizłej.
Do pokoju wpada Robert Fleur, malarz i stuprocentowy leń, artystyczna
dusza nie pozwala mu zabrać się do żadnej pracy, nawet do malowania. Ostatnio
spędza czas na szukaniu natchnienia, wie już, że będzie malował w kolorach
ciemnych i ponurych, brunatny, czarny, purpura, fiolet. Radzę mu malować
niebo sokiem pomarańczy, ziemię błotem pól ryżowych, zieleń co się w oczach
mieni jasno, wodę akwamaryną, góry naturalnie indygo - bo taka jest delta
Rzeki Czerwonej. Robert, gdy kto skromnie powie, że nie rozumie jego sztuki,
będzie wymyślał godzinami i zamiast pędzlem po płótnie mazać, językiem z
błotem zmiesza. Ma w sobie tyle entuzjazmu, burzy świat, zwala z podstaw
solidnych cały system, z malarskim rozmachem wymyśla wszystkim
dygnitarzom. Udaję, że wierzę, iż kiedy dojdzie do pieniędzy, rzucać je będzie
garściami, ot tak, na ulicę nędzarzom.
Narzeczona Roberta, mała Fleur jest w niego wprost wpatrzona,
europejski chłopak jest dla niej całym światem nowo odkrytym, czarującym
niczym niewidziany nigdy Paryż. Mała Fleur już nie maluje zębów na czarno,
dentysta zdarł piękną polewę, bo jej błękitnooki ami nie lubi karminowoczarnej
kreski ust. Wałek lśniącego warkocza nad czołem, aksamitny chałacik, białe
spodenki, pantofelki bez pięt na wysokim korku, mała Annamitka, córka
książęcego rodu, jest szalenie współczesna. W kolebce zaręczono ją z synem
mandaryna wysokiego rodu. Twarz męża ujrzała w noc poślubną po raz
pierwszy i niemal ostatni - miała wtedy czternaście lat. Dziś ma dwadzieścia
dwa i siedmioletniego syna. W młodym wieku została matką i wdową, prawie
równocześnie, teraz przyszedł czas na szaloną miłość do błękitnookiego
malarza. Oficjalnie są zaręczeni, bo tego oczekuje rodzina, jednak data ślubu
odwleka się do czasu, gdy Robert znajdzie pracę. Właśnie ma bardzo poetycki
pomysł: chce zdać egzamin na celnika i zamieszkać w głuchym zakątku
wysokiego Tonkinu56 lub w wiosce granicznej w Laosie, tam kochać swój
„kwiatuszek” i malować, malować... w chatce, byle z nią. Piękne marzenia, ale
czy realne? Dziewczynie otwarły się z nagła oczy, bierze życie za łeb, została
agentem Forda. Trochę groteskowo, a może właśnie bardzo naturalnie,
nadzwyczaj skutecznie sprzedaje milionerom annamickim nowe fordy i
lincolny, nie wypada wszak odmówić takiego drobiazgu czarującej kobiecie.
Ten świetny agent w aksamitnych patynkach57 nie marzy o pogranicznym
zaciszu, ale o pieniądzach, lotach ponad chmurami, rajdach samochodowych,
paryskich bulwarach i blaskach życia, ale tych elektrycznych, a nie plamami
słońca malowanych.
Zwiedzajcie Indochiny! Luksusowe wozy z nieodzownym przewodnikiem
na tle nieskazitelnych asfaltów Route Mandarine, błękit, złoto, góry, niebo,
morze, słońce, mandarynki, pola ryżowe, pośród bambusowej dżungli jak gdyby
czarodziejskim zaklęciem przywołany chybocze się słoń, a na nim półnagi
kornak58, z dziewiczych lasów Kambodży wyłania się masyw boskich ruin,
palarnie opium, domy rozpusty i zatracenia, dżonka o żaglach jak skrzydła
nietoperza przemyka pośród skał zamarłych w formy pokracznych istot po
lazurowej wodzie zatoki Halong...
Dżonka o żaglach niczym skrzydła nietoperza przemyka pośród skał
Turysta zamroczony jaskrawymi plamami afiszów i reklam porywa stos
kolorowych prospektów w agencji Thomasa Cooka i gna, by choć raz w życiu
ujrzeć krainę z egzotycznej bajki, by zaspokoić głód wrażeń, leci samolotem
ParyżSajgon osiem dni lub płynie okrętem przez trzy tygodnie.
Pan Y. był gościem gubernatora, odprawiono na jego cześć paradę
wojskową i grano Marsyliankę, opuszcza Hanoi zachwycony, pan A. całe dnie
spędzał pod wachlarzem elektrycznym, pływając w kałuży potu, w nocy jedynie
ożywał, by pić whisky, palić opium, włóczyć się po musichallach i portowych
norach, pana Z. nie wypuścili z okrętu na ląd, klnie władze w żywe kamienie.
Cóż, to wszystko są doświadczenia innych, ale pisząc reportaż z podróży, trzeba
żywić czytelników tym, co odczuło się na własnej skórze. Pani B. dla odmiany
pchała jakiś motor przez błota dżungli, marzła w kożuchu, mokła do suchej nitki
w strugach złośliwego deszczu, sypiała na bambusowym tapczanie w chatach i
zajadała ryż patykami z cudzej miski.
- A jak się podobał pani Annam59? Tonkin?
- Szczury.
- Władze francuskie były czarujące?
- Szczury.
- Annamici są tacy powieściowi?
- Szczury. Delta Hanoi, pola ryżowe, lepianki nędzarzy, pałace cesarskie,
szczury, szczury, szczury...
Pani B. dostała szczurzego obłędu! Czemu na ulicach Hanoi szczurzy
policjant nie reguluje nocnego ruchu, przecież szczurów w delcie Czerwonej
Rzeki więcej niż ludzi.
CHIŃSKI NOWY ROK
W delcie Czerwonej Rzeki od listopada do kwietnia mgła kapie
płaczącym deszczem i wieje lodowaty wiatr od morza. W tym roku bonzowie
przepowiedzieli niebywałe chłody, wróżba sprawdza się, wiatr kręci ogniem w
kominku, deszcz zacina w szyby. Mimo złej pogody bazary i sklepy otwarte
późno w noc, ceny wzrosły dwukrotnie, na każdym placu, skrzyżowaniu, przy
pagodach rozsiadły się przekupki ze świątecznymi akcesoriami.
- Gdy zapadnie noc, przyjdę, pokażę ci święto mego kraju. - Kwiat Snów
uśmiechnęła się i znikła.
W smugach deszczu rozbłyskają uliczne latarnie, chyboczą chorągwie,
papierowe lampiony, na chodniki wylega rozmodlony tłum, rozsnuwa się mgła i
dymy kadzidlane, całym miastem wstrząsa nieustanna kanonada petard i głuchy
huk bębnów.
Kwiat Snów nie wraca, sen nie przychodzi, przez mury i zapuszczone
żaluzje wdziera się podniosły nastrój, kusi, by wyjść na ulicę i wmieszać się w
tłum, z zieloną gałęzią w dłoni przebiec z mroku do światła, bić młotem w gong,
by wszystkie chińskie bogi usłyszały zew modlitewny zagubionej istoty, małego
insekta na boskiej skórze świata.
Chińczycy mawiają: „Wasz europejski Nowy Rok to nie święto, a bal,
maskarady, przyjęcia i szampan, my spotykamy nasz Rok w świątyni,
uświęcamy go w domu uroczystością wyłącznie rodzinną”.
Zjawia się Kwiat Snów, niczym mała boginka, ze złotym parasolem i
tabliczką z kości słoniowej w ręku, jest córką mandaryna o bardzo wielkich
przywilejach i honorach, naszym przewodnikiem tej nocy.
Feeryczny sen rozpoczyna się przed małym ołtarzem ulicznym, potem
odwiedzamy cesarską pagodę na jeziornej wyspie, pagodę Białego Konia i tyle
innych bezimiennych. Stylizowane żurawie, wysmukłe wazy, kanonada petard,
ognie, rozgwar, gałąź brzoskwini, wypchany ptak o rozpostartych skrzydłach,
fantastyczne cienie w duszącym dymie kadzideł, wystarczy rzucić miedziaka na
tacę, a przykucnięty bonza zaintonuje śpiew, inni odpowiedzą mu chórem, bijąc
w bębny, gongi, talerze, cymbały. Gdzie, przed jaką pagodą zatrzyma się nasza
ryksza, nie wiem, zatracam poczucie czasu, miejsca i rzeczywistości.
Na ulicach, tarasach domów płoną ołtarzyki papierowe, ogień i dym to
poczta lotnicza do bogów. Ołtarze uginają się pod ciężarem jadła, bladożółte
pomelo i zielone pakunki w liściach, paczki żywnościowe dla przodków
przynosi każdy, posyła się je na tamten świat poprzez brzuchy bonzów. Każdy
dzierży w dłoni zieloną gałąź o czerwonych owocach, to znak płodności, i każdy
ma nową suknię, nie jedną, a jak najwięcej, to znów oznaka dobrobytu, suknia
zewnętrzna jest czarna, pozostałe w barwach tęczy.
Wybija północ. Rozpoczyna się Rok Szczura. Chcę wszystko wiedzieć,
wypytuję o znak i przepowiednię każdego znaku chińskiego cyklu, a Kwiat
Snów stara się wszystko objaśnić. Małżeństwo zakładające dom w tym roku
będzie żyć w niezgodzie, ich dzieci nie oddadzą należnego rodzicom szacunku,
kto nawadnia pola ryżowe, musi strzec się jadu węża, ale Rok Szczura, chociaż
jest zły, jednak nie najgorszy, bo szczur i człowiek żyją razem, jedzą ten sam
ryż, szczur trzyma się dobrobytu.
Bledną światła, dym gryzie w oczy, przed ołtarzem samotna kobieta
trzęsie wiązką prętów wróżebnych, długo, uparcie, podaje nerwowo swój los
kapłanowi, wróżba zostaje odczytana. Rozlega się monotonny suchy klask, czas
opuścić świątynne progi. Świta. Patyczki klekocą o dno porcelanowej miski z
ryżem. Kwiat Snów uśmiecha się.
ŻÓŁW CESARZA CHIŃSKIEGO
Hodowałam żółwia. Historia ta niewesoła zaczęła się pewnego
słonecznego dnia na brzegu jeziorka. Mój chłopiec czuł się lepiej, wyszliśmy na
spacer. Pamiętam ciasne wnętrze świątyni spowite tumanem dymów, sylwetki
rozmodlone, cienie żurawi cynowych, smugi ognia... wtedy właśnie Kwiat Snów
opowiedziała nam legendę o cesarzu chińskim i wielkim świętym żółwiu.
Cesarz lubił jeziorko, zazwyczaj obiad jadał w małej pagodzie nad jego
brzegiem, aż któregoś dnia święty żółw zjadł cesarza na śniadanie. Żółw był nie
tylko święty, ale ogromny i stary jak świat, nic dziwnego, że bardzo jadowity i
zgryźliwy. A może żółw ugryzł tylko cesarza w łydkę i ten umarł ze strachu?
Żółw żyje jeszcze, jest nieśmiertelny, tylko tak zgrzybiał i zapleśniał, że nie
wyłazi już z mulistego dna. Zresztą zmieniło się wiele od czasów cesarzy
chińskich, żółw jest konserwatystą i pewnie nie w smak mu dzwonki
elektrycznego tramwaju. Za to w słoneczne dni gramoli się nad błękit wody
żółwiątek bez liku, a wszystkie są praprawnukami tamtego świętego
cesarzożercy.
Smarkacz uliczny wysuwa z kieszeni zdobycz i pyta:
- Kupić, madame?
Żółwik prezentuje zieloną mordkę o wyłupiastych oczach i pancerz
zębaty niczym płaszcz liśćmi przystrojony.
- A ile za niego chcesz?
- Pięćdziesiąt sous.
- Za drogo!
A może jednak kupię małego żółwia? Chłopak jest o tym najwyraźniej
przekonany, bo wiernie towarzyszy nam w spacerze po filigranowym mostku,
po tonącej w błękitach wody i nieba cesarskiej pagodzie. Cena powoli spada.
Wreszcie, kiedy stajemy na ulicy, malec, widząc, że może pozostać z żółwiem w
kieszeni, godzi się na pięć sous. Tak śmieszny głupiutki żółwik wędruje z jego
kieszeni na moją dłoń, smocze łapki przebierają w powietrzu, głowa wysuwa się
na długiej szyi, to znów chowa się po oczy.
Niemrawa istotka mieszkała z nami dziesięć dni. Spała bez ruchu dzień i
noc w kąciku, już myślałam, że nie żyje, gdy bielały błony powiek zaciągnięte
na wyłupiaste ślepka. Woda, sałata, kapusta, ryż, nic mu nie odpowiadało, nic
jeść żółw nie chciał. Cała ulica była poruszona, wszyscy rozpytywali na lewo i
prawo, co też jada taki żółw, aż w końcu orzekli, że żółw je ziemię, albo
najlepiej nic - żyje powietrzem. Mała Fleur przyniosła ziemi, ale żółw nawet się
nie ożywił. Co jakiś czas wrzucałam go do miski z wodą, by sprawdzić, czy żyje
jeszcze. Puszczał nosem bąbelki i tonął. Był jeden tylko taki moment, kiedy
dziwne stworzenie nabierało gorączkowej energii - przejażdżka motocyklem.
Kładłam żółwia na dno wózka i jazda, zaczynał się żółwi taniec, podrygi, skoki,
taczanie się, wywracanie - a może żółw umierał ze strachu? A może mnie nie
lubił i tyle? Zdecydowanie nasze charaktery i upodobania nie zgadzały się, jakże
więc w tej sytuacji planować wspólną podróż do Chin?
Gdy tylko nadarzyła się okazja, oddałam żółwia Łucji, córce Polaka,
jedynego Polaka w mieście, który mówi, pisze, myśli po polsku i w kraju co
urlop spędza parę miesięcy, a o tym, że jest poddanym Republiki Francuskiej i
mieszkańcem Indochin zdecydował zbieg życiowych przypadków - służba w
Legii Cudzoziemskiej, żona rodem z Reunion i dzieci indochińskie... z których
jedyna Łucja, najstarsza, z innej matki, czuje się bardziej Polką niż Francuzką i
słów zna parę. Ma ogródek przy domu, klatkę na króliki i co dzień świeżą sałatę.
Nie minął tydzień od uroczystych przenosin, przyszłam odwiedzić żółwia
i nie poznałam stwora. Mały niewdzięcznik biegał, kąpał się, pływał, pożerał
sałatę, grzebał w ziemi, podobno zadomowił się tak od pierwszego dnia.
Pożegnałam prawnuczka świętego żółwia bez żalu.
WROTA CHIN
Przed oczyma zapatrzonymi w przestrzeń, w takiej marzycielskiej,
dziecinnej tęsknocie do krain nieznanych, pięknej przyrody, roztoczę bajkę
błękitną o Chinach. Chiny... my chcemy Chin! Szosa zwęża się w ścieżkę,
krzaki czepiają kół, tablice na zakrętach przypominają: pamiętaj, ruch
lewostronny! Za chwilę granica, przekroczymy wrota Chin. To nie przenośnia,
wjechaliśmy przez najprawdziwsze wrota z porcelany spojone murem ze
szczytami gór, w słońcu popołudnia uśmiechnęły się zielone smoki i
uśmiechnęli się szafirowi żołnierze, a ich karabiny wykonały grzeczny ukłon
powitalny. Uśmiechnęliśmy się w odpowiedzi równie radośnie.
Warta spaceruje tam i z powrotem, kapelusz chiński na plecach, na głowie
szara maciejówka z gwiazdą, na nogach owijacze i łapcie, przepędzają psa
karabinem. Motor parkuje przed pałacem.
Douane60 - Police. Pionowo zawieszone litanie znaczków chińskich
zapewne oznaczają to samo. Torba wypchana listami polecającymi, wizy w
paszportach aż trzymiesięczne, pozwolenie na broń, tryptyk na maszynę, nie
powinniśmy mieć trudności, ale... któż wie? Przyjaciele indochińscy uprzedzali,
że wzdłuż całej drogi przez Chiny spotkamy fałsz, obłudę i wrogie przyjęcie
wyrażane spontanicznie rzucaniem kamieniami w plecy, biciem, szturchaniem,
pluciem w oczy i tym podobnymi, władze chińskie poza spiętrzaniem trudności
natury policyjnej nie zrobią dla nas nic, nikt słowa w językach europejskich nie
powie, nie zechce zrozumieć, drogi będą okropne, o jakichkolwiek reperacjach
motoru mowy nie będzie, a bandyci podsmalą nam pięty i zabiorą pieniądze lub
zarżną, gdy pieniędzy nie znajdą...
I oto stało się. Stach przekracza drzwi urzędu. Zostaję na wszelki
wypadek w wózku, tyle opowiadano nam o złodziejstwie żołnierzy. Motocykl
otacza liczna gromada ciekawskich, zbiegli się chłopi ubrani w bawełnę koloru
indygo, żołnierze porzucili posterunki, nawet psy przyszły się pogapić. Jeden z
żołnierzy uczy małego brzdąca mówić bonjour madame, inny próbuje zapuścić
motor. Proszę na migi, by tego nie robił, wtedy naciska guzik klaksonu...
wszyscy śmieją się, zabawa niecodzienna!
Z posterunku celnego wyskakuje chłopak w mundurze, bierze wszystko
do ręki, chwyta za aparat fotograficzny, karabin przymierza, celuje, otwiera,
rozładowuje, bańkę z benzyną odkręca, birmański flet zawinięty w bandaże każe
rozwinąć. Myślę sobie: dosyć. Zamiast rozwijać, uchylam szmatę i wypuszczam
parę skocznych fałszów, strasznie się spodobało, wszyscy w śmiech, nie
wyłączając mnie i celnika. Długie godziny przesiaduję jeszcze w towarzystwie
do reszty rozbawionym rozmową na migi.
Przyjeżdża major samochodem i oznajmia, że możemy wracać do
Indochin albo przenocować tutaj, ale jechać dalej - nie. Słońce zaszło, droga zła,
mogłoby coś się nam przydarzyć, a wtedy straż graniczna będzie
odpowiedzialna. Do Indochin? Za nic, zbyt przesądna jestem, by wracać.
- Czy nie zrobimy kłopotu, nocując na posterunku?
- Proszę bardzo, ale tu nie ma żadnych wygód - brzmi odpowiedź tak
zabawna dla włóczęgów z przeszłością dzikusów.
Oficerowie tłumaczą, że w pagodzie nocleg będzie znacznie
wygodniejszy, prowadzą wzdłuż szeregu niziutkich chat z gliny i chrustu,
wskazują kwadratowy majdan pokryty murawą, a na nim boisko do koszykówki.
W świątyni nocleg może i byłby wygodny, niestety motocykl nie wjedzie na
wysokie kamienne schody, ani nie przeciśnie się przez wąskie wrota.
Decydujemy się ustawić nasz dom na majdanie. Nie czujemy głodu, a jedynie
pragnienie. Pół bułki, łyk wina starcza za całą kolację, zmęczone kości
rozciągają się wygodnie na posłaniu z ziemi, namiot pachnie jeszcze pleśnią
birmańskiej dżungli.
WÓZEK W AUTOBUSIE
Trzask łamanych desek, jęki blachy i pasażerów, wybój jeden,
dwudziesty, setny, bez przerwy, chwili wytchnienia, wózek wyskakuje w górę,
podwozie sprężynowym skokiem wali pod sufit, na drzwi i z powrotem, bańki z
benzyną tańczą, karabin, nagan, każdy sprzęt bije bezlitośnie w nogi, w bok, w
głowę, gdzie akurat trafi. Choć w autobusie nie ma miejsca, by szpilkę wcisnąć,
wszyscy wiemy, że jeśli pasażer stanie przy drodze, zostanie przygarnięty i
wtłoczony wraz z obfitym bagażem.
Czy los naprawdę chciał, byśmy wrócili do Haiphongu i zrezygnowali z
dalszej podróży lądem? Motor nieoczekiwanie rozstał się z wózkiem jeszcze w
górach bezludnych. Mieliśmy szczęście, toczył się szosą autobus niczym
dyliżans, podbiera pasażerów, gdzie ich znajdzie. Zatrzymuje się, szoferzy
tłumaczą, że mogą zabrać mnie, wózek i rzeczy, ale czekać, aż zreperujemy
motocykl, nie mogą. Z fantazją iście szatańską wrzucają do autobusu
roztrzęsione rzeczy, ruszam ratować i układać zgruchotane skarby, ale
przygniatają wszystko podwoziem, a mnie wtłaczają na ławkę między
pasażerów. Aparat, nabity karabin i dokumenty w dłoni. I podwozie na nogach.
Jedziemy do Nanningu.
Obok mnie, zaczynając od lewej, siedzą: Chińczyk z Hanoi i jego
towarzysz, kupcy, mowa wykwintna, strój elegancki, pierwszy w cyklistówce,
reglanie i sportowym komplecie, drugi na czarno z aksamitnym kołnierzem,
walizki obu panów strojne. Dalej pasażerowie ze wsi, w kapeluszu, błękitnej
bawełnie, z uśmiechem prostym na twarzach, jeden na drugim, walizki piętrzą
się na kolanach. Obok mnie dziewczę o miłej buzi, w kusym kaftaniku i
spodniach staromodnych piastuje kosz z wiktuałami, je i gada nieustannie.
Miarowe kiwanie głów, sąsiedzi śpią beztrosko. Kto siedzi po drugiej stronie
autobusu, pojęcia nie mam, nie widzę, sterta tobołków, walizek i nasz wózek
wypełniają całą przestrzeń od ławki do ławki, od podłogi po sufit.
Słyszę syk złowrogi z drugiej strony, podwozie walnęło po łbie któregoś z
pasażerów. Byle obeszło się bez ofiar! W razie czego jestem gotowa wyprzeć
się wspólnoty ze złośliwym żelastwem. Karabin łupnął w zęby, hop, głową w
sufit, po czym następuje lądowanie niezbyt przyjemne, bowiem w chińskim
autobusie siedzi się na deskach wyłożonych bawełnianym dywanikiem. Na
duchotę nikt nie ośmiela się narzekać, szyby same wypadły, tumany kurzu
wdzierają się między pasażerów i okrywają wszystko złocistym płaszczem
podróżnym. Na postoju wyjeżdża spod ławki rondel z ryżem, zjadam choć na
zimno, bez okrasy.
A gdzie mój chłopiec i jego motor? Wyrwał naprzód przed autobusem.
Utrzymać maszynę bez wózka w równowadze na tych wybojach to dopiero
bohaterstwo. Cały czas zerkam kątem oka, z niepokojem, czy nie leży gdzieś
przy drodze.
NA RUBIEŻY POŁUDNIA
Od czego zacząć? Od wizyty u generała, kłopotów z motorem czy
manifestacji antyjapońskich? Zacznijmy może od wyglądu Nanningu. Miasto
jest młode, króluje charakterystyczny dla Chin koszarowy kolor budynków
urzędowych, kubicznych, ultranowoczesnych i szerokich jezdni asfaltowych. Na
ulicach ludzie i autobusy. Ryksze i lektyki zniesiono zakazem rządu jako
nieludzki wyzysk oraz sponiewieranie godności człowieka, samochody
posiadają jedynie najwyższe władze. Na domach sztandary, lampiony upstrzone
chińskimi znakami. Pagody nie znajdziesz w całym mieście, stare świątynie
zwaliła rewolucja, nowych rząd nie ma zamiaru stawiać, młode Chiny ogłosiły
wiarę w postęp i naukę. Wprawdzie w prywatnych domach, w chałupach z gliny
na polach ryżowych, w dżonkach na rzekach kryją się skromne ołtarzyki
przodków, ale kultu publicznego nie ma. Czarowników, taoistów, mnichów
buddyjskich przepędzono, gdzie pieprz rośnie... a że i w KwangSi pieprz rośnie,
więc wracają pomalutku. Ot i teraz nowoczesną ulicą idzie pogrzeb jakiegoś
bogacza starej daty, podobny pochodowi masek karnawałowych.
Wyładunek naszego autobusu nastąpił przed samym budynkiem dyrekcji
transportu, tak z uprzejmości, by łatwiej było zważyć towar do otaksowania.
Ważyli nadzwyczaj skrupulatnie ryż w woreczkach, aparat fotograficzny,
karabin, nawet puste bańki od benzyny, a potem poszli taksę za transport
określić. Zdawało się, że już wszystko załatwione i możemy jechać, gdy zjawił
się generał, miły staruszek, by przywitać się i popatrzeć.
- A odprawa celna? - spytał nagle.
Masz ci los! Jeden urzędnik zaczął tłumaczyć po francusku, drugi po
angielsku, obaj to samo: za nasz motocykl musimy zapłacić cło. Czegoś
podobnego się nie spodziewaliśmy, na sterany gruchot cło nałożą, wypadek po
raz pierwszy notowany w historii naszej podróży. Do północy trwały targi i
perswazje, ale nic nie dały, żadne interwencje władz wojskowych nie
zmiękczyły serc celników - taki przepis! Zapłaciliśmy! Kwit celny opiewał na
„motocykl Stanisława”, skromnie, ale litera prawa nie przewiduje specyfikacji
ani spisywania numeru motoru, ani nawet nazwiska posiadacza, to wszystko
jedynie zbędne formalności...
Odwiedziliśmy dyrektora monopolu transportowego. Po serii
komplementów i rzeczowej rozmowie urzędnik rozstrzygnął pięknie
kaligrafowanym listem los naszej podróży, zostaliśmy objęci specjalną opieką
władz, otrzymaliśmy prawo zaopatrywania się w materiały pędne i obietnicę
zorganizowania przeprawy przez Rzekę Perłową. Benzynę dostaniemy w
prezencie, bo w całej prowincji ruch motorowy jest zmonopolizowany, bez
kartki od rządu materiałów pędnych nie wydadzą nigdzie ani kropli.
Gdy wychodziliśmy z urzędu, na ulicy panowało wielkie poruszenie,
trwał dzień antyjapoński. Wszyscy uczniowie szkół w mundurkach
nibywojskowych, ze sztandarami, transparentami w dłoniach, maszerowali na
plac, gdzie odbywał się wiec, publiczne palenie towarów, demonstracje, bawiła
się młodzież w najlepsze, wznosząc okrzyki na pohybel Nipponii61.
Cała Azja jest krainą niespodzianek, brutalnych kontrastów ras, klimatu,
krajobrazu, a posuwający się lądem turysta z góry jest przygotowany po trosze
na wszystko, śnieg dzisiaj, jutro żar słońca. Jednak z chwilą, gdy
przekroczyliśmy chińskie wrota, życie nasze zmieniło się w nieustający film,
kręci się, wiruje, zmieniają się typy, barwy, dźwięki... wszystko nowe, inne,
nieoczekiwane.
W Wilnie mówiono mi, że w Chinach dróg nie ma, że jeździ się po
wysokim murze z porcelany, a gdy mur wyszczerbiony wiekiem, należy brać
dromadera, osła, muła, kulisów, co pod ręką. Tymczasem w Chinach są drogi,
jest ich nawet sporo, może nie zawsze doskonałe, niemniej tam, gdzie brak
kolei, linie autobusowe docierają codziennie. Praktyczna podróż po mapie
świata daje nowe odkrycia. Widziałam Nanning, Yulin i jeszcze wiele innych
miast, o których istnieniu na mapie, szczerze przyznam, nie mieliśmy zielonego
pojęcia z geografii, a także wioski, przydrożne schrony, restauracje dymiące
ryżem, rozmieszczone etapami dla pieszego włóczęgi, by przez cały dzień idąc,
miał gdzie przysiąść, zjeść, odpocząć. Jadaliśmy tam z innymi pospołu na ławie
pod daszkiem, Chińczyk koszyczek z żarem przysuwał na rozgrzewkę, kilka
miedziaków policzył, sprawiedliwie jak od każdego.
Chińczyk koszyczek z żarem przysuwał na rozgrzewkę
W Yulinie wjechaliśmy z mroków wprost pod buchające światłem drzwi
szoferskiej knajpy. List polecający przewrócił wszystkim w głowie, miejscowy
dyrektor transportu zaopiekował się nami, asystował, prosił do gabinetu, potem
do sali, gdzie zaduch, ciepło i gwarno. Tam zasiedliśmy do posiłku. Szoferzy
przyjęli nas z entuzjazmem, niemniej bestie apetyty mieli dobre, więc kiełbasy z
pieska i jajek nawet nie zdążyliśmy posmakować, dobrze, że choć ryżu nie
brakło. Oto koja drewniana, watowe bety, koszyk z czajnikiem, misa wrzątku
dla nas. Ciepło pod dachem, czysto nawet i jest uśmiech życzliwy, cóż więcej
potrzeba. Widocznie podobamy się, bo nie słyszałam krzyków „biały diabeł”.
Wołano „przyjaciele”. Chinki stare, młode, dzieci pakujące się do wózka,
chłopi, szoferzy... widzę wciąż jeszcze te twarze, widzę typy różne i oczy, każde
inne, cała nasza drogowa rodzina.
Widzę wciąż jeszcze te twarze, widzę typy rózne i oczy
Na jasnym, pozłocistym piachami brzegu urwał się szlak drogi. Nie po raz
pierwszy i nie ostatni. Ileż rzek bieży do morza? A ile dopływów goni wielkie
rzeki? Wszystkie, jak na złość, stają w poprzek naszej drogi i wszystkim obce są
pęta mostów, bo na co komu mosty, skoro jest prom, dżonka, sampan, tyle
rozmaitych sposobów przeprawy, a przy okazji szansa na zarobek dla
przewoźnika.
Woda, a na niej pływające miasto łodz
Motocykl, jakby wbrew wszelkim prawom fizyki, wtłoczony na pokład
małej dżonki, siedzimy skuleni na deskach pokładu pod dachem z żagli na
bambusowych łukach. Woda, a na niej pływające miasto łodzi. Od strony brzegu
ponad mętnymi nurtami rozpościera się drugie miasto na palach, cudaczne,
zwalające się, koślawe niczym gołębniki, poprzez bagniska, pobrzeża i urwiska
brzegu nie wiedzie ani ulica, ani droga, a jedynie spróchniałe kładki, chybotliwe
deski i schodki dla przechodniów wiszą ponad łodziami. Nasz przewoźnik miał,
jak się okazało, lisi charakter i w zmowie był z rybakami, pomost obrał
pierwszy lepszy, a na pytanie, gdzie przybija statek do Kantonu62, odparli
wszyscy, że nie wiedzą i ich to nie obchodzi.
Teraz, kiedy lądowanie okazało się niemożliwe i skończyły się nagle
opiekuńcze uprzejmości, zaczął się targ o cenę za nocleg i dostawie - nie do
właściwego pomostu. Stach tak się wściekł tym oszustwem, że kazał wieźć się
nocą z powrotem do brzegu. I wtedy nie wytrzymały moje nerwy, orzekłam, że
w bagnie pobrzeżnych ścieków i śmietnisk ze szczurami spać nie będę, że głód i
chłód, że nie damy rady wyzyskowi i złodziejstwu. Ostatecznie ułożyliśmy się
pokotem na łodzi, ledwie miejsca starczyło. Stara rybaczka z wnukiem na
plecach kucnęła na macie. Maluch w czerwono haftowanym worku czepeczek
ma z lustereczkiem chroniącym od uroków, papucie i śmieszne majteczki
wycięte w okienko na zadku, bardzo praktyczne. Staruszka okryła się watową
kołdrą, kosztowała mnie więcej niż okręt i pierwszorzędny hotel razem wzięte,
papierosy wszystkie mi wypaliła, jedzeniem się nie podzieliła. Źli są ludzie rzek
- niczym szczury.
W GÓRNEJ SZUFLADZIE
Dżonka na podobieństwo starej komody ozdobionej armatami, flagami,
załadowana po brzegi, piętrzy się pośrodku gigantyczna sterta koszy, walizek,
składanych mebli, pod pokładem świnie i drób, bezład nieprawdopodobny.
Większość czasu mija nam na przeładunkach, rozładunkach, w dzień i w nocy,
co jakiś czas ze środka rzeki wyskoczy sampan, chwycą hakami na linie za
łódkę, bierzemy nowego pasażera...
Dżonka na podobieństwo starej komody
W koi po lewej dzień i noc wyleguje się dwóch chłopaków, kudłaty czyta
chińskie gazety i książki, golony popija herbatę, co jakiś czas nurkują obaj pod
watową kołdrę w kwiatki, chichoczą, może opowiadają sobie chińskie kawały?
Obok rozwalił się gruby bokser, ten nie ma specjalnych zamiłowań, przeciąga
się, ziewa, bawi sąsiadów rozmową. Dalej żołnierz i dwie dziewczynki, one
znów bezustannie jedzą: trzcina cukrowa, pomelo, mandarynki, obiad, herbata,
pestki, chwila przerwy na papierosa, znów szczęki w ruch. W koi po prawej
stronie płynie dwóch młodzieńców, opiekują się mną cały czas na migi,
niemniej rozczulająco i troskliwie, zwłaszcza w czasie jedzenia, bo to kłopot nie
lada, gdy przynoszą kartę dań po chińsku, a potem jedzenie, ale jakoś zawsze
nie to, co zamówiłam, palcem na talerze współpasażerów wskazując.
Wyobrażam sobie, jak Chińczyków muszą bawić tacy cudzoziemcy,
głuchoniemi i niepiśmienni równocześnie w kraju, gdzie każdy kaligrafować
umie i kiedy porozumieć się mową nie może, palec na ustach kładzie, pędzelek
bierze do ręki i rozmawia, malując na papierze.
Gdy ja z kolei sięgam po zeszyt, służący, który co dzień pędzelkiem kreśli
wielkie krzaki na karcie potraw, osłupiałym wzrokiem goni pióro tańczące po
papierze. Daję mu zeszyt do przeczytania ze złośliwym uśmiechem odwetu, tym
razem on nic nie rozumie. Mieszkańcy koi przyłączają się do zabawy, zeszyt
wędruje z rąk do rąk, oglądany tak i wspak, wesołość okazuje się zaraźliwa,
przez parę minut cała pływająca komoda trzęsie się ze śmiechu.
Chińskie reklamy to zazwyczaj całe przedstawienie, czasem z baletem i
deklamacją. Chłopak tańczy, starszy impresario w okularach z szyby okiennej
opowiada długo i zapewne dowcipnie, bo wszyscy świetnie się bawią, a
lekarstwa z walizki wyciągane wzięcie mają wielkie. Ulotki drukowane rozdają
i skrzętnie zbierają z powrotem, gdy już zabawa skończona. Po przerwie
obiadowej następuje lepszy numer, przystajemy przy nieznanym porcie na
chwilę, a wtedy na pokład wsuwa się dyskretnie chłopak i wnosi dwa zamknięte
kosze. Wywierają wpływ jakby magiczny, wszyscy zrywają się z miejsc, co
bardziej łakome jednostki dopadają i jak nie zaczną macać, przebierać... a w
koszach karaluchy. Inni ze swoich miejsc wzywają chłopaka krzykiem, w parę
minut kosz rozprzedany. Powolniejszym zostaje szarańcza dwukrotnie droższa i
zapewne mniej smakowita. Wieczorem chrzęst karaluchów rozlega się we
wszystkich kojach, we wszystkich szczękach... tylko nie w naszych.
Przecieram oczy. Suniemy w gęstej mgle nocy bez świateł, mały
holownik parska, krzyczy i ciągnie co sił. Wszyscy spoglądają w okna, krzątają
się, zbierają bagaże. Kanton blisko, wkrótce, może za dwie godziny, z małym
jednodniowym opóźnieniem, dopłyniemy.
Służący w pośpiechu inkasuje od pasażerów należności za ostatnie posiłki
i podjadki. Przekupnie wyprzedają ciastka, mandarynki, papierosy. Znikają
toboły, ich właściciele, lokatorzy wszystkich wąskich koi przy nas, pod nami,
naprzeciw i z boku, wylegają już na ląd, depcąc się wzajem, popychając w
pośpiechu gorączki podróżnej.
Wyładunek i załadunek trwa całą noc bez przerwy
Gruby Chińczyk w okienku kasy oznajmia, że bez opłaty w kantońskiej
walucie motoru na ląd nie wypuści. Wszelkie prowadzone na migi pertraktacje
nie przynoszą rezultatu, jesteśmy więźniami kompanii transportowej. Głodni,
wściekli i bezradni wobec bariery niezrozumienia wracamy do swojej koi,
kładziemy się spać na dżonce i postanawiamy nie zapłacić za ten przymusowy
nocleg. Wyładunek i załadunek trwa całą noc bez przerwy, na pokład zwalają
się coraz to nowe paki, skrzynie, wory. Ukradziono kosz z kurami, właściciel
lamentuje, ktoś z gapiów uśmiecha się i sugeruje, że zjedzono pewnie podczas
rejsu. Szczury, nie zwracając niczyjej uwagi, równym sznurkiem biegną na
pokład sąsiedniego wraku, który tworzy pomost z lądem, na dole służba
wymiata sterty śmiecia, papierów, skórek od owoców i wszystkich możliwych
wyplutków. Noc głucha, ciemno, zimno, mokro... na brzegu miasto nieznane.
Zgasła latarnia, dżonkę ogarnął sen krótki.
O mglistym poranku mój chłopiec znika w zaułkach obcego miasta, by
wymienić pieniądze. Kiedy mamy już walutę kantońską, ruszam na pognębienie
przedstawiciela kompanii. Najpierw, nie czekając na zaproszenie, wypijam
herbatę z jego filiżanki, następnie każę wypisać pokwitowanie. W małym
pokoiku za okienkiem kasy gruby szaleje zdenerwowany, kipi ze złości jak
gotujący się czajnik, za nic nie chce, tym bardziej więc upieram się, że kwit
mieć muszę. Wywoławcza kwota zmalała już do połowy, niemniej wciąż jest
pięciokrotnie za wysoka. Gruby uzasadnia, że w miejsce motoru mógłby
zmieścić dziesięć świń, więc nawet nie liczy strat, które poniósł.
- Jestem przekonana, że świń dwadzieścia też by się zmieściło, ale daj
rachunek ze stemplem i pieczęcią - odpowiadam z uśmiechem równym
cierpliwością ciszy na morzu, która obezwładnia najbardziej wzdęte żagle.
Noc głucha, ciemno, zimno, mokro... na brzegu miasto nieznane
Rachunek malowany chińskimi znakami będzie pięknie wyglądał w
albumie pamiątek z podróży, a co ważniejsze kompania nie będzie mogła żądać
powtórnej zapłaty.
Z portowego tłumu kulisów wyłania się tragarz i pomocników coś z
dziesięciu na każde koło. Motor ślizga się po desce, wskakuje na betonową
rampę, ląduje na ulicy, ludnej, szerokiej, rozpędzonej samochodami i tłumem
ryksz.
HOTEL CZTERECH OCEANÓW
Shameen, maleńka wyspa, której z lupą trzeba by wypatrywać na
ogromnej mapie Kantonu, otoczona zgniłą wodą kanału i zasiekami z drutu
kolczastego, jedyne w swoim rodzaju miasto bez jezdni, gdzie przy asfaltowych
chodnikach stoją niskie domki, to twierdza europejskości, tu skupiły się
wszystkie konsulaty, zagraniczne banki, trochę japońskich sklepów, biur linii
okrętowych, korty tenisowe i trawniki. Każdy domek jest fortem z lukami na
lufy armatnie, zbrojnym od progów po kominy. U żelaznych bram przy
fortecznych koszarach warta zmienia się w dzień i w nocy, za dnia nikt nie
przejdzie bez kontroli, nocą zamknięte.
Na wodzie stoją białe pancerniki, powiewając flagami kolonizatorów
Na wodzie, wśród chińskich dżonek i sampanów, stoją białe pancerniki,
powiewając flagami kolonizatorów. Ile dni twierdza potrafiłaby się utrzymać,
gdyby Kanton uderzył do szturmu? Dawniej wystarczało kilka dni, by
Hongkong nadszedł z odsieczą. A dzisiaj?
Dzisiaj na małej wysepce rezyduje dwóch władców, konsul angielski i
francuski oraz mała grupa ich rodaków. Anglików strzegą Hindusi, Francuzów -
Rosjanie. „Francuscy” policjanci przyjęli nas z prawdziwie staroruską
serdecznością, wciągnęli motocykl po kamiennych schodach na most, ugościli w
swej świetlicy herbatą i razowym chlebem. Bardzośmy się wszyscy polubili. Po
zmianie warty nasi przyjaciele przywdziali skromnego cywila i wyruszyli do
Kantonu na poszukiwanie taniej kwatery dla nas.
Zwiedziliśmy bez liku mniejszych i większych hoteli, malowanych na
czekoladowo, złoto, zielono, w kwiatki, smoki, o nazwach szumnych i
dumnych, wszystkie jednak były przepełnione. Wreszcie na rogu wąskiej uliczki
ujrzeliśmy wspaniały szyld. Hotel Czterech Oceanów, tak zwał się ten
przybytek, choć oceanu nie było tam ani jednego, a jedna obskurna łazienka.
Nazwy ulicy nawet nie znaliśmy, nie było potrzeby, od portowego bulwaru w
bok przecznicą za pocztę i na lewo, każdy bez problemu trafi.
Za barierką stoi biurko, za nim Chińczyk, sądząc z tuszy i godnego
oblicza recepcjonisty hotel cieszy się dobrą frekwencją. Jest pokój! Uśmiech
radosny na naszych twarzach odbija się w jaskrawym błękicie hotelowych ścian.
Ciemne jak noc, wąskie jak szpara w murze, karkołomne stopnie wiodą na
czwarte piętro, gdzie hula lodowaty podmuch mórz południowych. Zwiedzamy
serię klatek bez okien, pokoje miejscowym sposobem dzielone przepierzeniem z
desek. Takie pudełko otwarte u sufitu kosztuje jednego dolara dziennie, za okno
pół dolara dopłaty. Służący z radosną mordą o krzywych zębach tłumaczy nam
wszystko na migi bez problemu.
Hotel ma centralne ogrzewanie. Działa ono w taki sposób, że z chwilą gdy
lokator wchodzi do pokoju, wsuwa się bezszelestnie służący z porcelanowym
imbryczkiem pełnym wrzącej herbaty. Płyn zwany cza, o barwie
słomkowoseledynowej, który smakiem naszej herbaty nawet nie przypomina,
rozlewa się przyjemnie w brzuchu, ot i ogrzewanie.
Cztery filiżaneczki stoją na tacy, jedną rozbiłam na kamiennej posadzce,
ale nikt na to nie zwrócił uwagi, bo w hotelu w cenę pokoju wliczone są: gorąca
herbata, woda, służba, światło, pościel, a także to, co w niej znaleźć można, ale
jest i tłuczenie porcelany oraz demolowanie mebli. Woda cieknie z obu kranów
żółta i zimna, wrzątek w miedzianej misce służący przyniesie, gdy potrzeba.
Wszystkie klatki czwartego piętra zaludnione są Chińczykami i Rosjanami. Co
rano jakiś tenor próbuje swych strun głosowych, co noc kłócąca się para wraca
w stanie podchmielonym, wywracając ściany i meble, co dzień mała Chinka
pozdrawia nas paroma słowami po angielsku. Nawet cieplej się robi od tego
przeludnienia i trochę przytulniej. Lampa zapalona pod sufitem przyświeca
sąsiadowi, każdy słyszy najlżejszy ruch innych, nie widząc się, mieszkamy
właściwie wszyscy w jednym pokoju, tanio i dobrze, po chińsku.
O, jaki Kanton jest wielki
A kiedy przez kraty podsufitowego okna prześliźnie się szczur z innej koi
i siądzie ponad głową jak nietoperz, kiedy wystygnie cza w koszyczku i watowe
bety odstaną chłodem od zbolałych kości, wtedy wyjdź na ulicę, zatoń w
mgłach, zgiń w ruchliwym tłumie, gdzie będziesz jednym z tysięcy.
O, jaki Kanton jest wielki, bezkresny, sprawia wrażenie ogromnego
mrowiska, zagmatwanego labiryntu, zlepiska szarych domów, może dlatego
właśnie, że jest taki jednolity, czysto chiński. Na szczycie pagody o siedemnastu
piętrach wiatr dmie, zda się poniesie człowieka w dół, jak zeschły liść, a
gdziekolwiek by poniósł, tam czernią się spleśniałe w portowych mgłach bure
budynki.
By przyjrzeć się prawdziwie miastu, trzeba się zapuścić w ulicę
Mrowią się ludzie jak korniki kolorowe jakieś, nieustające w ruchu
robactwo. By przyjrzeć się prawdziwie miastu, trzeba się zapuścić w ulicę, tylko
którą? Bez różnicy, wszystkie są chińskie i godne uwagi, przy pagodzie tłoczą
się małe uliczki starej prowincjonalnej mieściny, domki wgrzebane w błoto,
długie deski zamiast chodników, przekupnie wędrowni falują, hałasują
dzwoneczkami, bębnem, stukałką byle jaką dla zwrócenia uwagi na zawartość
koszy kołyszących się na nosidle, przechodnie przewracają w koszach ile
wlezie, nawet kolorowy perkal sprzedawany jest na łokcie z tobołka na plecach.
Gnieżdżą się przekupnie - przysiedli przy wnęce domu, w starej bramie ulicznej,
na chodniku, na jezdni, gdzie komu wygodnie rozłożyć swój kramik i
wychwalać towar śpiewem, krzykiem, skandowaną litanią frazesów. Kończą się
małe uliczki, domy rosną w banki, biura handlowe, ulica zmienia się w bazar
zegarmistrzów i aptek. Zegarki podobne jak u nas, ale apteki!
Wszystkie uliczki znów sq wąskie i każda z nich mieni się własnym
bogactwem barw
Przed każdą wystawą można zmarznąć na kość i przemoknąć do suchej
nitki, a mimo to odejść się nie chce. Paszcza tygrysa szczerzy straszliwe kły,
obok leżą jego kości, słój z cudownym sadłem, wielkie naczynia z
wyrafinowanymi nalewkami z żab, ileż węży i jaszczurek rozmaitych,
suszonych, powiązanych w wianki jak grzyby, innych okropności, wielka tablica
anatomiczna tworzy dekoracyjne tło wystawy.
Idąc dalej, wchodzi się w blask neonowych świateł, ryk megafonów. Tu
są galerie. Od gotowego obiadu do umeblowanego apartamentu włącznie,
wszystko zawiera wielopiętrowy bazar, gdzie zginiesz jak szpilka w kopicy
siana. A kiedy już cieplej się trochę zrobi, oczy zmęczą się nadmiarem tandety,
a łokcie rozpychaniem przez rozfalowany tłum, najlepiej szczeliną w ciemnym
murze prześliznąć się tam, gdzie wszystkie uliczki znów są wąskie i każda z
nich mieni się własnym bogactwem barw. Oto uliczka laki, na bruku leżą gongi,
michy, puzdra, w głębi mrocznych nor sklepików czerwono, złoto, czarno,
natomiast w uliczce obok chorągwie zwisają do ziemi, wachlarze kogucie,
miotełki złotopióre i malowane cudacznie, na wytwornych prętach kości
słoniowej rozpięto malowanki jedwabne, papierowe, w kącikach przysiedli
jubilerzy, w norkach pochowali swe warsztaty, unosi się zapach drewna
sandałowego, chłopak maluje madżongi na kubikach nefrytu.
Trafić tam mozesz tylko w nocy, gdy rozbłysną latarnie.
- Kup missi, tanio.
Z załomów szczelin między budynkami, z wnęki bramy wyłania się jasną
plamą światła lampion kolorowy, ozdobny szyld i maleńka restauracja. Trafić
tam możesz tylko w nocy, gdy rozbłysną latarnie. Gdzie za dnia był sklep,
warsztat, hotel, apteka albo wąskie zamknięte drzwi, teraz w każdych otwartych
na oścież drzwiach stoi okrągły stół, głowy kołyszą się nad miskami z ryżem,
wszędzie są restauracje. Na dole kocioł, na górze stoliki, para bucha z kotła,
przysłania świat, znów widzisz pochylony łeb kucharza i rękę z warząchwią, na
kłodzie drzewa leży biały fartuch ciasta, chłopak wygniata makarony.
Restauracja promieniuje ciepłem, obfitością jadła, pośpiechem, przez drzwi
wpadają ludzie, wiatr i deszcz, wsuwają się mokre kłębki łachmanów, by
przycupnąć przy misce zupy stojącej na progu dla nędzarza.
Na skraju chodnika restauracja wędrowna wydaje zupę z makaronem, na
straganie kołduny gorące, ciastka z sezamem, obok na żelaznym piecyku
Chińczyk smaży bliny, porcja z konfiturami z karaluchów po dwa miedziaki.
Gorące jadło pakujesz przez gardło w głodny brzuch, nic że przyprawą zgniła
ryba, wywar z pieprzu, karaluch, świnia lub pies, byle trochę ciepła, byle choć
raz być sytym. Wokół błoto, plwociny, niedopałki papierosów, odpadki
jedzenia, ale po co patrzeć na podłogę, skoro ryż biały, czysty, gorący. Szybko i
zręcznie długie patyki zapychają miliony głodnych ust.
Noc, blaski w mgłach, jeszcze długo będzie żyło miasto, długo w noc
płonąć będą neony, ryczeć megafony wielkich domów handlowych, port łypał
będzie czerwonymi światłami śpiących statków, zacinał będzie deszcz i wiatr w
okna domów, gdzie śpią ludzie znużeni pracą, lub w legowiska bezdomnych
nędzarzy przytulonych do muru w błocie ulicy czy śmietniska. Deszcz zmywa
brud portowych doków, mlaszcze na kamiennej posadzce małej knajpy, pod
murem wąskiej uliczki skurczył się nędzarz w łachmanach, patykiem grzebie w
śmietniku. Z kupy odpadków i brudu wyłowił rybie oko, martwe, wyłupiaste,
oczyszcza z błota palcami, ręce mu drżą... je głodny jak pies. Dreszcz gorączki
przejdzie iskrą elektryczną przez zlodowaciałe nerwy, coś wewnątrz krzyknie
bólem:
- To przecież życie!
Pod murem wąskiej uliczki skurczył się nędzarz w łachmanach
MŁODZIENIEC Z HONGKONGU
Motocykl nakłada na nasz los dyktaturę bezwzględną, śpieszymy się
wciąż, byle zajechać jak najdalej, zanim maszyna rozsypie się na drobne części.
Największą udręką jest ciągła niepewność, gubienie drogi i dystansów. Mamy
kartę namazaną atramentem, na której wytworny dygnitarz w jedwabnym
szlafroku osobiście wyrysował najmniejsze wioseczki i miasteczka, a nawet
przypuszczalne odległości. Przypuszczalne, bo mimo wielkiej uprzejmości
dygnitarz nie był w stanie podać ścisłego kilometrażu.
Spotykamy księdza z dziećmi na spacerze, rozmawiamy, wielebny
przygląda się kartce papieru, punktom, strzałkom, cyfrom, poprawia odległości,
do następnego miasteczka dokłada pięćdziesiąt kilometrów.
Uprzedzano nas, że droga będzie okropna, ale nie spodziewaliśmy się, że
będzie aż tak straszna! Nieustanne wyboje przemieniają się w doły pełne błota,
długo, długo telepiemy się w noc głuchą, aż wreszcie rozbłyskują przed nami
światła ludzkiego osiedla. Wpadamy do ślepego miasteczka bez drogowskazu,
gdzie jesteśmy, nikt nie powie, dopiero policja wywodzi na właściwą drogę.
Pięćdziesiąt kilometrów dodanych przez księdza rozciąga się w pięćdziesiąt mil
co najmniej, słońce zachodzi na bezkresnej płaszczyźnie opustoszałych
ryżowych pól ocembrowanych cementowymi ramami, mrok gęstnieje, droga
coraz gorsza. Długo tak jedziemy na oślep, szlak odnajdując wyczuciem
wybojów w nieoczekiwanych podrzutach. Wreszcie sił zabrakło.
Z nagła przed kołami motoru otwarła się rozświetlona przestrzeń wody.
Morze? Rzeka? Woda bez granic... Omglone toną w niej tysięczne światła
jakiegoś miasta, niby mirażu. Z chaty przybrzeżnej wyłania się żołnierz, radzi
płynąć do hotelu, a motor zostawić na posterunku do rana. Woda taka bezkresna
i noc taka mroczna, jakże szukać hotelu w nieznanym mieście? Zostajemy.
Kramarz z chatki własną pryczę odstępuje, ryż gotuje, schodzą się żołnierze,
chłopi wyłaniają się z mroku, nawet księżyc wygląda ciekawie, by przyjrzeć się
niecodziennym gościom.
Było to w wioseczce rybackiej nad Morzem Chińskim w głuchą i
dżdżystą noc. Chłód przeniknął do szpiku kości, znów zatrzęsła gorączka. Z
błotnej wyboistej drogi wywiódł nas koszarowy sygnał gdzieś z daleka niesiony,
zduszony przez mgły. Zamigotały krzywe latarnie, zajaśniały smugi światła,
ukazały się niziutkie domki, ulica niczym z dekoracji scenicznej do strasznej
historii. Blask reflektora uderzył o mur, wyłoniły się z mroku żołnierskie twarze,
z ciemnych nor, mrocznych kątów wypełzł zwarty tłum głów, zamigotały setki
par oczu, zakołysały się rybackie kapelusze. W łunie latarni wyrosły dwie
sylwetki, powłóczysty szlafrok podparty laską i czarny płaszcz zbryzgany
błotem. Szary szlafrok to młodzieniec z Hongkongu, w płaszczu rybak mówi
coś, ale nie rozumiem, do świadomości dociera jedynie ruch ust, słyszę tylko
szum, zdaje mi się chwilami, że rybak mówi po polsku. Nie, to ma być
angielski. Łapię wątek, nieznajomy tłumaczy, że obok hotel tani jest, że kiedyś
był w Sajgonie i jeszcze gdzieś...
Biedny policjant tymczasem toczy bój z tłumem, ustawia mnie jak lalkę
na chodniku, otacza ramieniem, karabinem wywija młyńce w powietrzu, robi, co
może... ale wszystko na nic.
Wreszcie zdesperowany gwałtownie wciąga mnie do sklepu, sadza na
chwiejnym stołku, po czym dumny, wszechwładny rozpiera się w wąskich
drzwiach. Okna zabezpieczone mocną kratą, karabin w poprzek, drzwi
zatarasowane, tłum huczy jeszcze, głowy wciskają się pod pachami, między
nogami strażnika. My tymczasem przeciskamy się pomiędzy stosami krabów i
ryb, wspinamy po drabinie i zasiadamy przy stole nakrytym szkarłatnym
obrusem. Cichnie gwar, pałeczki zastygają w pół drogi do ust, młodzieniec z
Hongkongu celebruje sensacyjne wydarzenie, drobnymi łykami popijając
herbatę, bawi rozmową, układa listę potraw. Od czasu gdy rozpoczął służbę w
tej mieścinie, nie słyszał słowa po angielsku, nie widział twarzy z Zachodu,
wspomina piękny i współczesny Hongkong, opowiada, że chce się wybrać do
Szanghaju po żonę, bo podobno tamtejsze dziewczęta śliczne są i miłe, rączki i
nóżki mają najpiękniejsze, najmniejsze, skórę białą bez pudru i prawdziwe
rumieńce. Młodzieniec nie szuka gospodarnej żony, lecz pięknej. Oczyma
zapatrzonymi w mgły i deszcz nocy już widzi pełną wdzięku zjawę swej
wybranki.
Drobnymi łykami popijając herbatę, bawi rozmową
Restaurator nie jest zachwycony obecnością naszego opiekuna,
wrzeszczy, wykłóca się o zapłatę, ale młodzieniec z Hongkongu z niezmąconym
spokojem i wrodzoną dystynkcją wyjmuje odpowiednią monetę z portmonetki
Stacha i płaci połowę rachunku.
- Wystarczy w zupełności - dodaje dla wyjaśnienia.
Udajemy się na poszukiwanie hotelu. Szarpiąc za dzwonek, dobijamy się
do zabarykadowanych domków, hałaśliwe targi odbywają się w progu,
młodzieniec sam decyduje, gdzie za drogo albo nieodpowiednio. Ostatecznie
motor nocuje przed budynkiem policji, a my w prywatnym pokoju gospodarzy.
Trudno było dać do zrozumienia przyjacielskiej rodzinie, że oczy się kleją, że
umyć chcemy trochę więcej niż twarz i ręce. Poszli spać dopiero, gdy się
napatrzyli.
Młodzieniec z Hongkongu zjawia się znów o świcie. Załatwił benzynę,
papiery, wszystko, co trzeba. We mgle szarego poranka mieszkańcy wioski
rybackiej znów zalegają uliczkę zwartym tłumem. Motor warczy. Ucieka w tył
zakazana uliczka, krzywa latarnia, szary szlafrok podparty laską, kreska,
plamka...
PROM DO SANTAU
Było to za Wen Chow. Przed małą restauracją żołnierze zajadali swój ryż
poranny, spytali, dokąd jedziemy. Dogonili, przegonili, wspólnie
przeprawiliśmy się przez rzekę, znów jechaliśmy razem. W górach motocykl
wyprzedza, na równinie oni są szybsi, i tak przy każdym mijaniu pożegnania,
przy każdym promie owacyjne powitania, solidarność i pomoc. Droga szeroka
zwęża się czasem niespodzianie w dróżki polne, szukamy wtedy śladów opon i
kolein na zielonej darni. Świetnie się tak jedzie pod eskortą karabinów
maszynowych. Suną dwa ciężarowe wozy wypchane żołnierzami, każdy dźwiga
tyle karabinów maszynowych, że mógłby wydać bitwę w każdej chwili, wroga
tylko brak.
Świetnie się tak jedzie pod eskortą karabinów maszynowych
Na całej drodze nastrój radosny, przyjacielski, rozjaśnione gęby,
pokrzykiwania, pozdrowienia, powitania, jakbyśmy się wszyscy znali od
kołyski, razem świnie łaciate wypasali, łodzie holowali pospołu na kanałach i
rzekach, spali na jednej pryczy, od lat jedli z jednej miski.
Bandyci? Zbyt dyskretni i niewidzialni, to jedynie miałam im do
zarzucenia. Szczęście czy pech? Nie zastanawialiśmy się nad tym. Zmarznięci, z
pustymi kieszeniami, do rabowania nic nie mieliśmy, a w tym chłodzie nawet
zapowiadane przypiekanie pięt mogłoby być miłą rozgrzewką.
Raz w górach już się zdawało, że poznamy się osobiście, w krwawej
pożodze zachodu na cyplu skalnym wyrosły dwie zbrojne sylwetki w
kapeluszach, trwały w bezruchu niczym posągi. Motor toczył się z górki, gdy
dostrzegliśmy drut na wysokości szyi rozciągnięty w poprzek drogi, na
szczęście wzrok mamy wystarczająco dobry, ominęliśmy pułapkę i obeszło się
bez wypadku.
Na przestrzeni dwustu czy trzystu kilometrów rzeczywiście nie było ani
jednego posterunku policji, tylko przepyszne urwiska i morze u ich stóp.
Wreszcie motor zatrzymuje się tam, gdzie kończy się ląd, u kresu ziemi
południa. Morze. Noc. Mgły. Złudne drgania latarni morskich i punkty świateł
portowych.
- Prom?
- Maybe come. Maybe no come.
Kapitan kutra tyle powiedzieć potrafi. I tak wiele. Mija godzina, druga,
kilka następnych. Stoję na pokładzie handlowej krypy, ręce wczepiam w poręcz
burty, wpatruję się w mgły. Przyjdzie. Nie przyjdzie. Kapitan podaje termos ze
słodką cieczą i wskazuje blady punkt nad brzegiem zatoki, to prom tkwi
nieruchomo, wysyła sygnał śpiącej łodzi. Zatem nie przyjdzie.
Zawieram znajomość z obywatelem Santau63, który jest tak uprzejmy, że
płaci za mój bilet na rejs motorówką pasażerską i obiecuje zaprowadzić na
posterunek policji gdzieś na drugim krańcu miasta. Zostawiam Stacha z
motorem i ruszam po ratunek.
Schodzę z pokładu po chybotliwym moście, rozlega się skwir mew i
syreny okrętów, przez ulice rozwiane chorągwiami biegną bosi rykszarze.
Opiekun zawozi mnie na posterunek, przekazuje władzom, ci dają żołnierza za
przewodnika i tłumacza, zapewniają, że prom dziś jeszcze nadejdzie i nakazują
czekać w porcie. Ale prom nie przyszedł. W końcu ku wielkiemu
niezadowoleniu żołnierza postanawiam wrócić na komisariat pieszo, by
marszem rozgrzać krew w żyłach zamarzniętą w długie godziny oczekiwania.
Na policji częstują zimną herbatą i pytają, o co właściwie chodzi, okazuje się
bowiem dopiero teraz, że nic wcześniej nie zrozumieli. Tłumaczę raz jeszcze:
- Oto list polecający do generała, a po tamtej stronie rzeki czeka na brzegu
mój chłopiec. Czego chcę? By jeszcze tej nocy motor i jego kierowca byli w
Santau. A jak nie, to chcę się natychmiast widzieć z generałem.
Czytają list na miejscu, nagle pracują telefony, sprawdzają rozkazy,
wizyta generała okazuje się niepotrzebna, łódź policji wodnej jest natychmiast
do mojej dyspozycji, łupina już bełta się przy deskach kładki, wnoszą bańki z
benzyną. Zegar wybija dziewiątą, gdy mój oddział jest gotów. Ciężka masa
mgły spaja niebo z morzem, odbijamy od brzegu, pochłania nas szaruga, deszcz
zacina, wiatr rwie, smaga strugami wody w twarz, dmie z boku, łódź tańczy,
fartuchy brezentu klaszczą, łopocą, motor huczy, prujemy wzdłuż brzegu.
Wychodzimy z portu ostrożnie, raz po raz łodzią targa nagły wstrząs, rozlegają
się krzyki, przekleństwa, wpadamy na kutry śpiące bez świateł. Światła latarni
morskich bledną, już nie widać nic, wstrząs, to motorówka znów trzasnęła w
bok śpiącej łodzi. Czas wlecze się jak mgła. A może zbłądziliśmy? Raptem
motor cichnie, marynarze długimi drągami sondują dno, znajdują mieliznę,
znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. Miga światło latarni morskiej na cyplu,
majaczy ciemniejszy pas, gasimy motor i rozpędzeni uderzamy o szeroką
burtę... śpiącego promu. Haki i liny idą w ruch, cumujemy.
Żołnierze, klnąc (a to oni potrafią!), za łeb wyciągają z koi śpiącego
przewoźnika, ja tymczasem biegnę po długiej kładce pomostu na ląd.
- Stach!... - wołam.
Odpowiada cisza. Gdzie mój chłopiec? Gdzie motor? Snop elektrycznego
światła pełza, szuka, brama przystani klecona z bambusa i z desek, kramik,
wreszcie natrafia na motor wtulony pod ścianę. W wózku piętrzy się góra
omotana kocem.
- Stach?
Ani drgnie. Odrzucam koce, świecę w oczy.
- Wstawaj, płyniemy do Santau łodzią!
Cała załoga zbiera się wokół, teraz dopiero, na widok Stacha, pojmują, o
co mi przez cały czas chodziło. Stach tymczasem wyłazi z wózka, przeciąga się,
spał wyśmienicie. A dlaczego promem nie dotarł? Bo przewoźnik żądał zapłaty
dziesięciu dolarów z góry, a on nie miał pieniędzy, bo wszystkie ja zabrałam.
Teraz przewoźnik musi nas w środku nocy odwieźć i na dodatek za darmo, taki
rozkaz. Wracamy. Czas ucieka z grzebieniastą falą odpływu... Mielizna...
Morze... Wyłania się pomost portowy. Cały oddział ciężko pracuje nad
zbudowaniem ze starych kutrów i desek chwiejnego pomostu pod motocykl,
deski trzeszczą, koło wózka idzie w powietrzu, wreszcie czujemy ląd pod
stopami. Przez deszcz i wiatr, błotnistą uliczką maszeruje załoga, buty dudnią
głucho, mlaszczą w kałużach, pięści walą w zawarte drzwi hotelu.
O świcie wychodzą z portu okręty
O świcie wychodzą z portu okręty, stają w gardle zatoki, rycząc długo,
przeciągle, po czym ruszają we wszystkie strony świata. Na krok nie widać,
opalowa mgła, mleczne tumany, rozmigotana masa perłowa, słońce usiłuje
przebić się bezskutecznie...
Siedzimy w restauracji, już nie chłopskiej przydrożnej, a modnej
herbaciarni, gdzie śmietanka towarzyska Santau zwykła spędzać południe.
Pułkownik własnymi patyczkami pieczołowicie dokłada mi na talerz kolejnego
santauskiego kołduna. Jakże miła jest gościnność chińska, może czasem niezbyt
higieniczna, ale czyż my nie przesadzamy w drugą stronę, gdy spoglądamy
krzywym okiem, w jaki sposób gość trzyma nóż, widelec, łyżkę jak do ust
kładzie, jak gryzie, jak połyka i gdy na tych obserwacjach opieramy wyroki o
wartości towarzyskiej. W Chinach też obowiązują zasady jedzenia i dobrego
tonu, jednak Chińczyk dyskretnie pomoże wybrnąć z ciężkiej sytuacji
żonglowania śliskimi patykami, a nigdy nie powie o swym gościu, że jest
chamem, choćby w jego pojęciu cudzoziemiec jadł jak świnia. Miły Chińczyku,
kiedy zawitasz w próg mego domu w obcym dla ciebie dalekim kraju, ugotuję ci
ryż puchaty i wszystkie chińskie potrawy, które znam, podam miseczkę okrągłą,
patyki i jedz swój ryż za zdrowie tych wszystkich prostych i pańskich przyjaciół
naszej wędrówki przez Chiny Południa.
Otacza nas prześliczny ogród wymalowany słońcem i kwiatami na
surowym tle gliny pachnącej wilgocią wiosny, niczym obrazek na pękatym boku
porcelanowej wazy. Groty, górki, skały, wirydarze, wiszące mostki, kwiaty
najbardziej nierealne, karłowate drzewka, ciężarne kiściami bladych pąków
brzoskwinie.
- Kwiat brzoskwini jest kwiatem Chin. Ten ogród nie ma w sobie nic
japońskiego, ich ogródki są nędzną parodią chińskiej sztuki ogrodnictwa.
- Dobrze, pułkowniku. Już nigdy na widok kwiatu brzoskwini i karłowatej
sosenki nie zapytam, czy to japońskie. I innych pouczać będę. Nie nasza wina,
że Japonia reklamą turystyczną dotarła do Europy i skradzione pomysły
sprzedaje jako własne. Ale porzućmy przykry temat, po co mówić o tym, co
boli, o nienawiści, krzywdach, kiedy świat jest piękny.
Kraj, gdzie każdy pełną piersią oddycha
Pułkowniku, po co wojny toczyć? Tyle ziemi, można uprawiać swój ryż,
mieszkać w chacie z gliny albo w kanale mieszkać na łodzi, rzekami wędrować,
gdzie oczy i łatany żagiel poniosą... w bezkres... albo się w góry zaszyć
nefrytowe, w dżungle południa, przez pustynie wędrować z kupiecką karawaną.
Pułkowniku, czy znasz te piękne i łaskawe Chiny, które widzi obcy przybłęda,
włóczęga uśmiechnięty do całego świata.
Pułkownik dużo czuje, widzi, wie, ale Chiny z bajki wachlarza, parawanu,
parasola, starej wazy, pagody, groby Mingów, mury Zakazanego Miasta, to
wszystko jest dla niego niczym stara baśń. On zachwycony jest młodymi
Chinami, cywilizacją, postępem, drogami, mostami, blokami nowych miast,
wojskiem, szkołami, reformami społecznymi, ekonomią, sportem... dość! Jestem
znużona nowoczesnością, żegnaj więc, pułkowniku, zabieram nowo odkryte,
własne, na zawsze zazdrośnie skryte w pamięci Chiny Południa, kraj, gdzie
każdy pełną piersią oddycha, szeroki wiatr od stepów, od mórz, od gór bierze w
płuca jak w żagle...
I TAK SKOŃCZYŁA SIĘ WŁÓCZĘGA
Statek kompanii chińskiej komunikacji przybrzeżnej pruje bure, krótkie
fale Morza Żółtego. Mijamy barki, dżonki i kutry, wiatr dmie, żagle łopoczą,
ptaki trzepią skrzydłami, błyśnie raz po raz ogromne lśniące cielsko, to bokiem
za lewą burtą przechodzi kaszalot, tryska fontanna wody. Jest zimno, głodno,
motocykl się zepsuł, drogi zabrakło.
Pośród śmiechu żołnierzy lądujemy na szanghajskim bruku
Gwar, ruch, śmiech, stuk pałeczek o porcelanowe miski, ciągłe
intensywne falowanie morza, nieba, lądu, ludzi, dźwięku, barw zlewa się w
jeden stłumiony chaos jakby ze snu, czasem targnie zimny dreszcz zbliżającej
się śmierci. Ile to dni trwało? Nie pamiętam. Dostałam ataku malarii, a wtedy
rzeczywistość z fantazją tworzą tak nierozerwalną całość, że trudno nawet zdać
sobie sprawę z tego, co się przeżywa. Wreszcie w słoneczny, mroźny poranek,
w płaszczach wiatrem podszytych, pośród śmiechu żołnierzy pokpiwających z
naszych oryginalnych tobołków i strzępów ubrań lądujemy na szanghajskim
bruku.
Słońce przedświtowe, zaspane i blade roziskrza mgły nadwodne, szron i
szary asfalt jezdni. Wiatr północny zacina, gna krzywymi ulicami, przez bramy,
wzdłuż niekończących się torów linii tramwajowych. Ani kierunku, ani
drogowskazu. Ponad miasto wystrzelają samotne drapacze nieba, dzwonią
dzwony, szklane dźwięki rozsypują się po bladym niebie, opadają przez koronkę
nagich drzew w drzemiący kanał, na dżonki, sampany, głazy, uliczki, chaty na
krzywych palach, wreszcie zamierają pośród iskrzącego szronu. Wyłaniają się
wieże gotyckie dalekie i rozwiane bladoróżowym oparem. Przecież obiecałam
siostrze Assuncie, że będę odwiedzać kościół.
Mniszka w czarnym czepeczku prowadzi do ławy drewnianej długiej na
pół nawy, tyle w niej chińskich dzieci, cały kościół pełen dzieci.
- Mama, mamapropinczau...
Toczą się łzy po policzkach, duże, samotne, zatrzymać ich nie sposób.
Klękam na drewnianym stopniu, przez plecy przechodzi lodowaty dreszcz. Te
dzieci nie śpiewają kantyczek tłumaczonych przez padre i mały niedźwiedź nie
czeka w namiocie. Za to za drzwiami kościoła obce miasto budzi się ze snu,
trzeba wracać do ludzi, stanąć do walki o prawo do życia w bezimiennej ciżbie
nędzy i nie paść na bruk. Zwyciężyć.
Szanghaj, 1937 rok
MOTOCYKLEM Z POLSKI DO CHIN
STANISŁAW BUJAKOWSKI64
ORGANIZACJA WYPRAWY
Dla przystępującego do organizacji wyprawy najważniejsze zawsze
będzie obliczenie możliwości finansowych. Wypuszczanie się w teren bez
uprzedniego przygotowania finansowego licząc, że po jakimś czasie pieniądze
nadejdą z kraju lub może da się coś zarobić po drodze, jest bardzo
niebezpieczne. Trzeba być od raz przygotowanym, że wszystkie obliczenia co
do czasu, jaki zajmie wyprawa, wezmą w łeb, a pieniądze nawet przy
najpunktualniejszym wysłaniu czasami wędrują naokoło świata z powodu błędu
banku, który na przykład pomylił Bombaj z Bejrutem, a bywa też tak, że
przekaz telegraficzny wędruje sześć tygodni na grzbiecie mułów.
Sporządzenie kosztorysu podróży nie nastręcza większych trudności jeżeli
znamy w przybliżeniu odległość, jaką mamy zamiar przebyć, czas, jaki nam to
zajmie, i swe wymagania.
Ponieważ ceny benzyny w Europie i na całym Bliskim Wschodzie są
mniej więcej takie same, to jest około 65 groszy za litr, a ceny za oliwę również
nie bardzo odbiegają od siebie, obliczenie, ile nas będzie kosztował przejazd
motorem, jest łatwe. Przy obliczaniu pamiętać należy jedynie, że zużycie
materiałów pędnych w terenie jest większe i że w tropiku benzyna szalenie
szybko się ulatnia. Z mojego doświadczenia mogę zalecić dodanie 25 procent
ogólnie otrzymanej sumy na większe zużycie i ulatnianie się benzyny. Ceny
materiałów pędnych poczynając od Iraku są niższe, ale są miejsca w Indiach
bardzo oddalone od portów, które znów pochłaniają tę oszczędność. Benzyna
począwszy od Iraku sprzedawana jest nie na litry, a na galony.
Ponieważ ceny ulegają ciągłym wahaniom, trzeba sobie stworzyć rezerwę
finansową.
Pieniądze przeznaczone na podróż w całości dobrze jest zabrać z sobą w
postaci czeków, które nawet w razie zgubienia lub kradzieży nie mogą być
zrealizowane przez osoby trzecie. W razie zajścia takiej ewentualności należy w
pierwszej agencji podróżniczej, której czeki posiadamy, złożyć oświadczenie o
zagubieniu z prośbą, aby przeprowadzili unieważnienie tychże i wystawili
nowe. Najpraktyczniejsze jest zaopatrzenie się w czeki Cooka. Realizowanie ich
jest wszędzie bardzo łatwe. Czeki należy brać w jedno lub dwufuntowych
odcinkach. Zmiany dokonywać w agencjach Cooka, gdyż tam płacą zawsze
najlepszy kurs za swe czeki, dopiero z braku takowych należy zwracać się do
banków. Myśmy posługiwali się walutą angielską i przekazami bankowymi. Jest
to sposób niepraktyczny i kosztowny.
Przy kompletowaniu ekwipunku należy pamiętać, aby cały był
sporządzony z najlepszych materiałów i wystrzegać się zabierania rzeczy
podniszczonych.
Ceny materiałów pędnych poczynając od Iraku sq nizsze Odświeżenie
sobie wiadomości geograficznych jest bardzo wskazane.
KLIMAT I Z TYM ZWIĄZANY WYBÓR CZASU NAJLEPSZEGO
NA PODRÓŻ
Chcąc toczyć się kołem po szlakach Azji i podziwiać jej piękno, trzeba
pogodzić się z losem i znosić cierpliwie ekstrawagancje klimatu. Chociaż szlak
naszej podróży prowadził między 17 a 40 stopniem szerokości geograficznej,
kilkakrotnie przechodząc przez zwrotnik, więcej mieliśmy nocy i dni chłodnych
niż gorących, często dokuczał upał, a dni, w które pogoda była w sam raz,
mieliśmy najmniej.
W Europie należy liczyć się jedynie z trudnościami na drogach
bałkańskich w czasie deszczu lub śniegu, sezon motorowy trwa od wiosny do
jesieni, a deszcz może padać równie dobrze w lipcu i maju. Od granicy
bułgarskiej do Syrii przez całą Turcję przejechać można tylko w okresie
suchym, od jesieni do wiosny bowiem drogi są wsiąkliwym bagnem, a suchymi
wadi bez mostów płyną potoki. Pora deszczów i śniegów przychodzi wcześniej
lub później zależnie od roku: październik, listopad lub grudzień.
Na pustyni bagdadzkiej i w Syrii w zimie pada deszcz, bywa bardzo
zimno, latem panuje upał, ale jechać można. Najlepszy czas to wiosna i jesień.
Od Bagdadu do granicy perskiej w okresie zimy, gdy pada pierwszy śnieg w
górach, i na wiosnę w okresie topnienia śniegów szlak może być zalany wodą z
gór, wtedy jest bardzo ciężkie błoto. To jednak okresy krótkie, pustynia schnie
szybko i zazwyczaj jest twarda.
Należy liczyć się z trudnościami na drogach bałkańskich
Persję poza drogami nad Morzem Kaspijskim, gdzie opady śnieżne w
zimie są bardzo obfite, przejechać można przez cały rok. Czas najlepszy to
jesień lub wiosna, latem bowiem są męczące upały, a zima jest bardzo ostra.
Przy pierwszych śniegach i roztopach wiosennych drogi są często zalane wodą i
poprzerywane potokami, które płyną korytem cembrowanym bez mostów, w
zimie liczyć się należy z obfitym śniegiem.
Kierując się na Afganistan, trzeba brać pod uwagę, że śnieg topnieje
trochę później i zima zaczyna się wcześniej. Klimat jest jeszcze ostrzejszy niż w
Persji. Drogi na ogół złe, ale twarde, w zimie część dróg zamknięta. Kraj bardzo
ciekawy. Szlak do Meszhed na słoną pustynię i Beludżystan do Zahedan ma
charakterystyczne cechy dróg perskich, to znaczy więcej deszczu, mniej śniegu.
Od Miriada do Nok Kundi na trasie lotne piaski, od Nok Kundi do Quetta
pustynia twarda w czasie suchym, wsiąkliwe bagna, gdy tają śniegi w górach.
Pustynia schnie szybko, więc to okresy krótkie, ale bardzo trudne. Gdy
przejeżdżaliśmy 24 grudnia - 3 stycznia pustynia była zalana wodą pierwszych
śniegów i deszczu.
Po wszystkich głównych szlakach Indii można podróżować cały rok bez
przeszkód. Okres deszczów monsunowych w tym kraju trwa od maja do
października, wtedy na bocznych drogach mogą wystąpić trudności. Przeprawa
przez wezbrany Indus odbywa się statkiem.
Najprzyjemniejszy klimat jest w okresie zimowym od listopada do marca,
najgorętszym miesiącem jest maj, w prowincjach centralnych dla ludzi o słabym
sercu jest wręcz niebezpieczny.
W Birmie od pierwszych dni maja leje deszcz. Szosa z Rangunu do
Mandalay i do Prom lub Loilem używana jest nawet w porze deszczowej za
wyjątkiem ciężkiego monsunu (raz na parę lat), gdy woda zrywa mosty nawet
kolejowe. Boczne wyprawy i szlak do granicy syjamskiej otwarte są dla motoru
jedynie w okresie suchym od grudnia do kwietnia, jednak nie należy jechać,
zanim od granicy syjamskiej nie przyjdzie wiadomość, że droga między
Monglin a Nam Mesai wyschła. Po deszczach wszystkie mostki są pozrywane.
Droga zwykle bardzo wąska, często urwana i błoto, którego przebycie na
przestrzeni 160 kilometrów zajęło nam 21 dni od 27 listopada do 17 grudnia.
Droga zacieniona dżunglą wysycha bardzo powoli, rozmaka bardzo szybko.
Klimat wybitnie niezdrowy, malaryczny.
W Syjamie od granicy Birmy do Czeng Rai, Czeng Sen lub do Lampang
szosa o nawierzchni twardej otwarta cały rok. Klimat tropikalny.
W Laosie także tropiki. Do Annamu szlak dobrze utrzymany, można
jechać tak w porze suchej, jak i na początku pory deszczowej. W Annamie i
Tonkinie droga o asfaltowej nawierzchni otwarta cały rok. Klimat męczący,
tylko jesień jest ładna i sucha, latem duszno, zimą wilgotno i chłodno.
Błoto, którego przebycie na przestrzeni 160 kilometrów zajęło nam 21 dni
Chiny na południu mają klimat zbliżony do Tonkinu, w Szanghaju do
południowoeuropejskiego, za wyjątkiem bardzo dusznego lata, na północy ostry
o ciężkiej śnieżnej zimie. Najpiękniejsza jest jesień, sucha, pogodna, ciepła od
sierpnia do grudnia. Jechać można przez cały rok bez specjalnych przeszkód.
Przede wszystkim startując do podróży PolskaChiny trasą przejechaną
przez nas lub jedną z pokrewnych należy już w dniu wyjazdu liczyć, kiedy
staniemy na granicy Birmy. Przeprawa ścieżkami górskimi rozszerzonymi dla
jednego samochodu przez Arakany i z Loilem do granicy Syjamu możliwa jest,
jak wyżej wspomniałem, tylko od grudnia, a w razie przewlekłego deszczu
monsunowego trzeba nawet datę przesunąć na styczeń, do kwietnia włącznie.
Bez postoju dłuższego niż sześć tygodni w Teheranie przejechalibyśmy
Persję w początkach listopada, gdy jeszcze była słoneczna jesień i drogi suche, a
nie w grudniu przez śnieg i wodę, trzymiesięczny postój w Indiach spowodował,
że przemierzaliśmy ten kraj w najgorętszym czasie, w maju i zmuszeni byliśmy
do półrocznego postoju w Birmie dla przeczekania monsunu.
KIEROWCA I PASAŻER
W takiej wyprawie kierowca zawsze będzie odgrywał pierwszą rolę,
choćby dlatego, że może się wybrać sam, bez pasażera, dlatego właśnie
specjalną uwagę zwrócę na niego, pasażerowi poświęcając dużo mniej miejsca.
Istnieje przecież możliwość, że w taką podróż wybierze się dwóch kierowców,
prowadząc maszynę na zmianę, co jest najwłaściwszym rozwiązaniem kwestii.
Kierowca nie może być początkującym motocyklistą. Znajomość
doskonała motoru oraz umiejętność poradzenia sobie w najtrudniejszych
wypadkach i w razie wszelkich kaprysów motoru jest bardzo ważna. Ja w czasie
naszego rajdu trzykrotnie przeprowadzałem samodzielnie remont, powierzając
warsztatom jedynie dorobienie rzeczy. Zwalenie całej roboty na mechaników
nieobeznanych z motocyklami kończy się zazwyczaj fatalnie. W każdym garażu
usłyszymy, że właśnie oni znają się na motocyklach najlepiej i zapewnią solidną
robotę. Każdy tak mówi, tego wymaga interes, jednak najczęściej dla takiego
garażu przestawienie tłoka z pierwszego cylindra do drugiego lub zamiana
zaworów nie odgrywa większej roli. Aby zapobiec tym innowacjom, należy
samemu remontować.
Od kierowcy wymaga się również pewnej siły fizycznej, opanowania
wewnętrznego i orientacji w terenie. Siła fizyczna nie tyle jest potrzebna do
napraw motoru, co do wyciągania go z opresji. Nie zawsze motor radzi sobie
sam, a szczególnie jak siądzie w błocie lub piachu, potrzebuje pomocy. Dlatego
przed zdecydowaniem się na jakąkolwiek wyprawę, trzeba swe siły zmierzyć i
przygotować się na najcięższe.
Spokój moralny kierowcy ma wpływ zbawienny na motor. Chodzi przede
wszystkim o równomierne prowadzenie w terenie, dostosowanie szybkości do
szlaku, łagodne wyprowadzanie z piachu i błota, bez niepotrzebnego zrywania,
jak również pośpiechu na wyboistym terenie. Unikając brutalności, oszczędzimy
sobie na przeprowadzaniu zbyt wczesnego remontu. Szlaki Azji to nie nasze,
nawet słynne, piaski wileńskie. Tu wchodzi w grę odległość, na której piętrzą
się trudności. Ważne, aby pokonywanie ich nie znudziło się i aby kierowca nie
wyładowywał swego złego usposobienia na maszynie.
Orientacja w terenie może stanowić o życiu lub śmierci. Stracenie
kierunku na pustyni równa się śmierci, a w najlepszym wypadku bardzo
ciężkiemu wyczerpaniu, a tym samym przerwaniu wyprawy. Posiadanie tak
zwanego „nosa” i kierowanie się „węchem” jest najlepszym kompasem i
przewodnikiem. Wybranie właściwej drogi na rozwidleniu, gdy początkowo
obie idą prawie równolegle i brak jakiegokolwiek drogowskazu lub jest
drogowskaz, ale w języku arabskim, perskim czy chińskim, można powierzyć
jedynie instynktowi.
To nie nasze słynne piaski wileńskie
Pasażer z kierowcą muszą być zgrani. Oboje prowadzą maszynę. W
czasie jazdy do pasażera należy odczytywanie map. W terenie ciężkim, jak na
torze wyścigowym, musi wieszać się na kole i wyprawiać wygibasy dla
utrzymania równowagi motoru. Jazda po szosach Anatolii nie należy do
przyjemnych i łatwych, tu wszystko zależy od ruchliwości pasażera.
Wyskakiwanie w biegu w terenie górzystym, nie czekając, aż motor stanie,
podepchnięcie go i zajęcie swego miejsca z powrotem, aby nie tracić rozbiegu
maszyny, powinno być jedną chwilą. Pasażer cały czas musi obserwować pracę
motoru i potrafić wyczuć ten moment, kiedy jego pomoc jest potrzebna. Nie
zawsze można przystanąć i rozpocząć pracę na nowo. Na początku szło nam to
bardzo nieskładnie, ale z czasem przyszła wprawa i mój pasażer, choć lekki i
słaby, doskonale utrzymywał równowagę, wyczyniał istne cuda akrobatyczne i
wprowadzał motor w zachwyt swoją umiejętnością wyczucia chwili, w której
ten potrzebował pomocy. To zgranie się załogi i zlanie się w jedną całość
motoru, kierowcy i pasażera stanowi o pomyślnym rezultacie wyprawy. Nie
będę twierdził, że maszyna ma duszę, ale że maszyna jak koń czuje rękę i potrafi
się odwdzięczyć za troskliwą opiekę, to fakt.
Pasażer, choć lekki i słaby, doskonale utrzymywał równowagę
Świadomość, że jeden na drugiego może liczyć, daje olbrzymią
przyjemność włóczęgostwa
Pewne czynności należy podzielić między sobą, aby jak najmniej czasu
tracić na postojach na bezcelowe plątanie się, każda minuta wypoczynku ma
duże znaczenie. Jeżeli kierowca ma coś do roboty przy motorze, to pasażer nie
powinien czekać z rozbiciem namiotu i zajęciem się kuchnią. W naszej
wyprawie starałem się wykonywać całą twardą robotę sam, oszczędzając siły
pasażera na czarną godzinę. Ponieważ owe czarne godziny zdarzały się bardzo
często, oboje raczej nie próżnowaliśmy.
Właśnie to zgranie, świadomość, że jeden na drugiego może zawsze
liczyć i że wszystko idzie gładko, daje olbrzymią przyjemność włóczęgostwa.
MOTOR
Nie radziłbym nikomu wybierać się w tak odległą podróż motocyklem
bez przyczepki, z wielu powodów, jak choćby: stan dróg, możliwość zabrania
odpowiedniego ekwipunku i zmęczenie. Najważniejszym może czynnikiem jest
właśnie zmęczenie i ten powinien zaważyć na szali decyzji za motocyklem z
przyczepką. Przy pokonywaniu tak znacznych przestrzeni w najrozmaitszych
warunkach klimatycznych i przy różnym stanie dróg trzeba mieć choć
najprymitywniejsze warunki wygody, aby taki spacer nie był jednym łańcuchem
udręczeń, taka wyprawa ma w końcu obok ciężkiej roboty przynieść także
pewną dozę przyjemności z podróży.
Motor, którego przeznaczeniem będzie nie wyciąganie szybkości na
asfaltach, ale pokonywanie znacznych przestrzeni co dzień i to przez dłuższy
okres w ciężkim terenie, musi być motorem terenowym, silnie zbudowanym i o
możliwie najprostszej konstrukcji. Wszelkie maszyny szybkobieżne o dużej
ilości obrotów i małej sile przystosowane do dróg bitych bezwzględnie
odrzucam jako nienadające się do tego celu. Najwłaściwsze będzie zaopatrzenie
się w motocykl ciężki typu wojskowego, dwucylindrowy o pojemności około
1000 cc. Motory wyposażone jedynie w nożną zmianę szybkości przysporzą
dużo kłopotu, najodpowiedniejsza jest ręczna lub podwójna. Ma to ogromne
znaczenie przy pokonywaniu ciężkiego terenu. Niejednokrotnie pomagałem
motorowi, idąc obok, pchając i zmieniając równocześnie szybkość z tej pozycji.
Silnik winien być jak najwyżej zawieszony nad ziemią, dokładnie
osłonięty od przodu i spodu. Zastosowanie filtru olejnego w gaźniku odda duże
usługi. Przy przejeździe przez Anatolię cały silnik owinąłem bandażami, pył jest
tam bowiem tak lotny, że dostaje się do najdrobniejszych szczelin, a przez
gaźnik do wnętrza silnika.
Dynamo musi być tak uregulowane, aby przy szybkości motocykla około
15 kilometrów na godzinę ładowało dostatecznie. Posuwanie się w terenie
bardzo rzadko przekracza 25 kilometrów na godzinę, czego rezultatem jest pusty
akumulator, a sygnał i światło nie działają.
W tylnym kole motocykla szprychy bardzo często mają zbyt małą
wytrzymałość i w terenie pękają jak zapałki. Na przestrzeni 15 000 kilometrów
zmieniłem około 200 sztuk. W drodze jest to bardzo męczące. Najwłaściwsza
będzie ich zastąpienie szprychami samochodowymi, które są grubsze i
wytrzymalsze.
Na przestrzeni 15 000 kilometrów zmieniłem około 200 sztuk
Operacji takiej dokonałem w Bombaju i choć później miałem dużo
cięższy teren niż poprzednio, już ani jedna nie pękła.
Jestem przekonany, że będzie bardzo trudno znaleźć motocykl dosłownie
odpowiadający podanym wymaganiom, ale to nie jest problem. Bez wątpienia
możliwe jest wynalezienie takiego, który będzie jak najbardziej zbliżony
charakterystyką, a drobne zmiany można bardzo łatwo i tanio przeprowadzić.
WÓZEK
Wózek łączy w sobie dwie cechy: pomagania i przeszkadzania
podróżnikowi w jego zamiarach. Musi być również bardzo starannie wybrany,
aby cechę przeszkadzania zmniejszyć do minimum.
Myśmy posiadali właśnie taki „przeszkadzający”, dostarczony mi razem z
motorem, a że miałem w głowie jedynie odległości mierzone w tysiące
kilometrów, nawet nie zwróciłem uwagi na jego małocentymetrowe oddalenie
od ziemi.
Wózek nasz był wykonany przez firmę łódzką na podstawie licencji
wiedeńskiej. Pomimo całej antypatii, jaką żywiłem do niego ze względu na
przyziemność, muszę przyznać, że podwozie z rur wykonane było nadzwyczaj
mocno i solidnie. Wytrzymałość podwozia była zdumiewająca, tyle uderzeń,
wstrząsów, jakie co dnia otrzymywał, połamałoby najsilniejsze resory
ciężarówki. Wózek, a właściwie jego podwozie, musi być bardzo solidne,
możliwie lekkie, o najniższym punkcie oddalenia od ziemi 25-30 centymetrów.
Stosowania koła amortyzowanego nie zalecałbym, gdyż guma amortyzatora
dość szybko siada i przez to obniża podwozie. Śruby łączące podwozie z
motorem winny być mocne i łatwo wymienne. Nad kołem wózka
zastosowałbym wysoko osadzony błotnik z bokami skórzanymi.
Wózek łączy w sobie dwie cechy: pomagania i przeszkadzania
podróżnikowi
Tym, którzy chcieli osiągnąć maksimum wygody i wybiorą się z wózkiem
nieobciążonym pasażerem, radziłbym postąpić jak poniżej.
Zamiast koszyka można na podwoziu ustawić kufer (rodzaj
samochodowego) dostosowany linią zewnętrzną, a wewnątrz podzielony
następująco: przód kufra przeznaczony na ekwipunek osobisty (ubrania, koce,
itp.), część środkowa na benzynę i oliwę (w bańkach 0 pojemności około 20
litrów), nad tym przedziałem szuflada przeznaczona na narzędzia i części
zamienne, część tylna kufra zaś na żywność 1 przybory kuchenne. Oponę
zapasową dobrze jest umieścić z tyłu kufra, na przedzie zaś przygotować kilka
uchwytów jako rezerwę.
Jestem przeciwny obciążaniu bagażnika nad tylnim kołem motoru i radzę
wszystkim zachować to miejsce jako rezerwę do załadowania benzyny. Zdarzają
się odcinki, gdy zapas benzyny na 1000 kilometrów nie jest wcale zbyt duży.
Jednak bagażnik trzeba przygotować, to jest ułożyć na nim deskę z dykty o
grubości przynajmniej 5 milimetrów, dobrze ją przymocować, a pod spodem
umieścić uchwyty, aby pasy lub sznur w przyszłości założony nie zsuwał się do
środka.
Umieszczenie torb skórzanych uważam za niepraktyczne z następujących
względów: nie dają się przymocować tak, aby nie biły o ramę, są niepakowne,
rzeczy metalowe, jak narzędzia, bardzo szybko je dziurawią i gubią się, a
ponadto utrudniają dostęp do koła.
Jeżeli podwozie nabyte jest wraz z błotnikiem nad kołem i nie chcemy go
zmieniać, należy sprawdzić łatwość demontażu. To samo stosuje się do
przedniego koła motoru. Musimy się liczyć z tym, że podczas przejeżdżania
przez teren gliniasty i mokry, glina nabijać się będzie pod błotniki i po kilku
metrach koła będą zablokowane. W takich wypadkach nigdy nie należy bawić
się w wydłubywanie gliny, lecz od razu demontować błotniki, to jedyny sposób
na szybkie posuwanie się.
PRZESTROGI
Ponieważ przypuszczam, że czytelnik zachęcony tyloma udogodnieniami
kupił już motor, chcę jeszcze dać kilka przestróg. Jeżeli do podróży kupiliśmy
motocykl nowy, należy go bardzo starannie dotrzeć na przestrzeni około 1500
kilometrów.
Przy odbywaniu rajdów na przestrzeni kilkunastu tysięcy kilometrów
trzeba się trzymać zasady, że nawet na najlepszej nawierzchni nie należy
przekraczać szybkości 70 kilometrów na godzinę. Musimy kierować się myślą,
że motor powinien nam starczyć na cały rajd i czym go będziemy oszczędniej
używać, tym dłużej będzie nam służył w dobrym stanie. Wszelki pośpiech oraz
zrywanie motoru w terenie jest bardzo szkodliwe i niejednokrotnie powoduje
nieobliczalne następstwa.
Co 500 kilometrów jazdy terenowej należy przejrzeć wszystkie śruby i te,
które puściły, dokręcić. Często w jeździe możemy zobaczyć śrubę obluzowaną
lub wyczuć luz, w takich wypadkach nie można liczyć na to, że śruba wytrzyma
aż do wieczora lub postoju, a natychmiast zatrzymać się i luzy usunąć.
Wszystkie śruby obluzowane na wybojach ulegają obcięciu.
Motor należy utrzymywać w jak największej czystości i korzystać z
każdej okazji, aby go dokładnie wymyć i oczyścić. Wszystkie części ruchome
smarować bardzo często. Każdego dnia sprawdzić tylny łańcuch, a zbyt duży
zwis należy usunąć. Prawidłowy zwis wynosi dwa i pół centymetra.
Motor należy utrzymywać w jak największej czystości
W terenie ciężkim i przy wysokiej temperaturze (tropik) należy pamiętać,
że oliwa jest bardzo rozrzedzona i pompa podaje ją w ilości niedostatecznej.
Należy zwiększyć dopływ oliwy.
W krajach tropikalnych co dwa dni należy zaglądać do akumulatora.
Akumulatory motocyklowe wysychają w ciągu dni trzech, a samochodowe
wytrzymują nawet tydzień.
Hamulce muszą byś stale kontrolowane i utrzymane w bardzo dobrym
stanie. W Azji hamulce mają bardzo ważne zadanie do pokonania i są
największym czynnikiem bezpieczeństwa. Ręcznego hamulca radzę używać jak
najrzadziej, rezerwować go na bardzo ostre i długie zjazdy. Ponieważ spotyka
się zjazdy po 20 kilometrów i dłuższe, hamowanie nogą jest tak wyczerpujące,
że przejście na hamulec ręczny bywa jedyną szansą na wypoczynek dla stopy.
Światło i sygnały są może tak samo ważne, jak hamulce. Sygnałów,
począwszy od Persji, używa się tak często, że akumulator najlepiej ładowany
zazwyczaj nie wystarcza. Jeden sygnał trzeba mieć bardzo donośny, najlepiej
połączony z rurą wydechową, jeden elektryczny i jeszcze zwykłą trąbkę z
gruszką na kierownicy.
Rad i przestróg można podać tak dużo, że w końcu obrzydziłbym
każdemu myśl o podróży, zresztą moje spostrzeżenia mogą nie mieć zupełnie
zastosowania, gdyż każda sytuacja stwarza zupełnie inne refleksje i wymaga
zupełnie innego zachowania się. Trzeba być przygotowanym na to, że każdy
kilometr może przynieść niespodzianki. Zresztą podróż, która jest pozbawiona
trudności i niespodzianek, jest nudna, nużąca w swej monotonii.
CZĘŚCI ZAMIENNE
To najtrudniejsza strona ekwipunku. Nie sposób zabrać zapasowy motor,
a również nie sposób jest powiedzieć, co należy zabrać. Każda marka ma swoje
wymagania i słabostki, a złośliwość przedmiotów martwych jest tak
wyrafinowana, że walka z nią na nic się nie zda.
Na terenie całej Azji we wszystkich większych miastach można dorobić
wszelkie części, jednak tylko te, które nie wymagają specjalnych stopów metali.
W Hanoi dorobiono mi nawet główne łożysko rolkowe, choć nie wzięto
odpowiedzialności za wytrzymałość.
W swoim spisie podaję te części, które wyrabiają się nawet przy
normalnym używaniu motoru:
» komplet sprężyn tłokowych na każdy cylinder, » pakunek pod głowicę,
» łańcuch tylny, obliczać zużycie co 7000 km, » ogniwa pojedyncze zapasowe,
» kilka łączników, » komplet linek do gaźnika, powietrza, zapalania, hamulca i
sprzęgła, » po dwie zapasowe świece na każdy cylinder, » pręty stalowe
wypychające sprzęgło, » duży zapas szprych, » sprężyna spiralna do przedniego
widelca, » kilka bezpieczników do instalacji, » 2 żarówki do reflektora, » 6
lampek małych, » kilka metrów dobrego kabla, » komplet kabli do świec, »
taśma izolacyjna, » 2 komplety śrub łączących podwozie wózka z motorem, »
zapasowe łożysko do koła wózka, » duża ilość drutu miękkiego o różnych
przekrojach, » trochę śrub z nakrętkami różnych wielkości, » 1 oponę, » 4 dętki,
» pudełeczko wentyli ze sprężynami i zatyczkami, » łatki na zimno i gorąco, »
klej w bardzo małych tubkach, gdyż w tropiku otwarty w przeciągu jednego
dnia wysycha.
Nie sposób zabrać zapasowy motor
NARZĘDZIA
Wyposażenie w części zamienne i narzędzia w Europie jest zbędne,
można je ograniczyć do minimum. Przy zapuszczaniu się na teren Azji dobry
zespół narzędzi pomocniczych jest czasami dużo ważniejszy niż części
zamienne. Na ten ekwipunek nie radziłbym skąpić, aby potem przy robocie
narzędzia nie pękały i nie gięły się. Zalecam wyposażyć się w:
» komplet kluczy kalibrowych (możliwie płaskich, długich i mocnych), »
duży klucz francuski, » 2 śrubokręty duże i mocne, » 1 śrubokręt do instalacji, »
1 kluczyk do magneta, » 1 obcążki, » 1 klucz do przecinania łańcucha, » 2
młotki (jeden duży i jeden mały mosiężny), » 2 pilniki, » mała kolba do
lutowania (cyna, kwas, salmiak), » pompa samochodowa do opon, motocyklowe
są zbyt małe, » dwie łyżki do opon (samochodowe), » szczotka do świec, »
płótno szmerglowe, » szmergiel (pasta) do przecierania wentyli.
Ekwipunek pomocniczy:
» 1 łopata saperska, » 1 kilof saperski, » 1 siekierka, » 1 długi i mocny
sznur na wypadek holowania motoru.
BROŃ
Bezwzględnie odradzam wszystkim zabieranie jakiejkolwiek broni palnej.
Przysparza to moc kłopotów, a nawet konfiskatę, jak w Persji, a pożytku
żadnego.
Lornetki z podziałka artyleryjską w większości państw są wzbronione i
mogą wplątać w przykre następstwa.
EKWIPUNEK OSOBISTY
Z ubraniem jest podobnie, jak z częściami zamiennymi, trudno jest zabrać
wszystko, a skromny ekwipunek może być niewystarczający. Nawet przy
starannym wybraniu najodpowiedniejszej pory roku pod względem
klimatycznym, we wszystkich krajach trzeba być przygotowanym na przykre
niespodzianki, jak przeskoki temperatur i radykalne zmiany klimatu (choćby
zjazd do Pendżabu z gór Sulaiman, z zimy do lata w przeciągu pół godziny
zaledwie), śniegi w Persji, upał Indii, w maju deszcze monsunowe w Birmie, itd.
Nasze stroje w wielu wypadkach były niepraktyczne i niedostateczne, ale
nikt nas nie umiał poinformować, co zabrać należy. Straszono nas upałem, a
kpiono z zabrania futra. Aby nasi następcy choć w części uniknęli skutków
niestosownego zaopatrzenia się w ubranie, podam jego minimalną ilość, ale
taką, która w zupełności wystarczy na klimat chłodny, przejściowy i tropik.
EKWIPUNEK NA MOTOR (DLA PAŃ I PANÓW TEN SAM)
Klimat chłodny:
» 1 para bucików grubych o podwójnej podeszwie, nieprzemakalnych, » 2
pary wełnianych pończoch, » 1 spodnie „pumpy”, » 1 sweter gruby, » 1
wiatrówka ciepła, » 1 szalik ciepły, » 1 hełm ciepły i 1 rękawice bardzo ciepłe, »
1 para okularów jasnych, » 1 płaszcz nieprzemakalny bardzo obszerny, » 2
koszule flanelowe.
Nasze stroje w wielu wypadkach były niepraktyczne i niedostateczne
Klimat tropikalny:
» 1 para bucików grubych o podwójnej podeszwie, nieprzemakalnych, » 2
pary wełnianych pończoch, » 1 para sukiennych owijaczy (nakłada się na
pończochę wełnianą), » 2 pary shorts (spodenki harcerskie) khaki, » 2 koszule
(jedna z rękawami) bawełniane khaki, » 1 hełm biały, » 1 para okularów
ciemnych.
EKWIPUNEK MIEJSKI DLA PANÓW
Klimat chłodny:
» 1 ubranie wełniane ciepłe, » 1 para półbucików grubych o podwójnej
podeszwie.
Klimat tropikalny:
» 1 para półbucików grubych o podwójnej podeszwie, nieprzemakalne, »
1 ubranie białe płócienne lub bawełniane, albo z flaneli khaki. Ubrania te muszą
być bez podszewki.
EKWIPUNEK MIEJSKI DLA PAŃ
» 1 sukienka wełniana, 1 bawełniana lub płócienna skompletowane i
uszyte tak, by tworzyły ubranie na ulicę w mieście, » jeszcze jedna spódniczka
sportowa do bluz męskich, » jedna para obuwia, » dwa komplety damskiej
bielizny.
Do spania należy zabrać jedną pyjamę grubą flanelową i dwie cienkie.
Bieliznę zabierać jedynie bawełnianą. Bielizną nie należy się prze ładowywać,
raczej zabrać na to pieniądze i kupować w miarę potrzeby. Kostiumy kąpielowe
radzimy zabrać.
Hełm korkowy należy posiadać w porze letniej już w Syrii, w zimie w
Indiach. Hełm taki jest niedrogi, kosztuje około 4 zł.
NAMIOT
Namiot w turystyce po Azji jest rzeczą niezbędną. Najlepszym typem
namiotu do tego celu będzie namiot domkowy o powierzchni podłogi 1,80 na 2
metry. Myśmy posiadali taki namiot dostarczony przez firmę Kera w
Warszawie, który do ostatniej chwili służył nam jako hotel. Nawet ciężkie
deszcze monsunowe w Birmie nie zdołały go zniszczyć.
W takim namiocie należy przeprowadzić małe zmiany, aby go
dostosować do tropiku. Okienko znajdujące się zwykle w tylnej ściance jest za
małe, należy je powiększyć dość znacznie, usunąć celofan, który się szybko
łamie, a wstawić gęstą siatkę przeciwko moskitom oraz od wewnątrz spuszczaną
zasłonę z brezentu na wypadek zacinania deszczu. Oprócz zapinanego przodu
należy dopasować na całą powierzchnię otwieraną namiotu siatkę mocną od
moskitów przypinaną wewnątrz namiotu, jednak tak szczelnie, aby węże nie
mogły się przedostać. Spanie w klimacie tropikalnym przy zamkniętych
drzwiach jest wykluczone. Podłoga namiotu musi być podwójna i specjalnie
mocno wszyta.
Namiot w turystyce po Azji jest rzeczą niezbędną
Do namiotu powinny być dostarczone dwa rodzaje kołków do rozpinania,
jeden komplet drewnianych i jeden stalowych. Niektóre firmy dostarczają kołki
aluminiowe, które jednak są niepraktyczne, gdyż natychmiast się łamią.
Należy zabrać kłębek sznurka zapasowego do rozpinania namiotu i jeden
kłębek bardzo cienkiego do szycia. Nici takie i szpagat można nabyć w sklepach
z przyborami rybackimi, tam posiadają bardzo duży wybór. Na namiot firma
powinna dostarczyć nie worek, ale kwadratowy plecak.
Jako przykrycie dla motoru trzeba sporządzić z materiału
nieprzemakalnego i jak najlżejszego dużą plandekę, która by zakrywała motor
wraz z wózkiem. Na brzegach plandeki należy wstawić kółka, aby można ją
było przymocować do motoru jako zabezpieczenie na wypadek wiatru.
Gdyby ktoś miał zamiar zostać przez parę tygodni w krajach tropikalnych
i campingować w jednym miejscu, radzę namiot okryć liśćmi palmowymi, aby
nieco osłonić go od słońca. Na wypadek, gdyby kogoś zaskoczył monsun i był
zmuszony tak jak my pozostać w dżungli przez pół roku, należy postąpić w
następujący sposób: pod namiot podłożyć podłogę z bambusa, na niej położyć
kilka mat i dopiero ustawić namiot. To zapobiegnie gniciu podłogi i wlewaniu
się wody do środka. Wysoko nad namiotem sporządzić dach z mat trzcinowych
z daleko wystającym daszkiem. Jest bardzo małe prawdopodobieństwo, aby w
okolicy nie było ludzi, dlatego dostanie tego materiału nie przysporzy trudności.
KUCHNIA
Przed wyruszeniem na dalszą włóczęgę radzę wszystkim zapoznać się z
najprymitywniejszym choć kunsztem kulinarnym. Umiejętność sporządzenia
sobie obiadu z jaj, mięsa lub jarzyn zapobiega narzekaniu na niełaskawy los.
Niestety ja przed startem nie miałem tego doświadczenia, toteż nieraz obiad
szedł na marne. Dziś jestem wytrawnym kucharzem znającym kuchnię
europejską, perską, chińską i indyjską, a nawet w najdzikszej dżungli z
produktów tam znalezionych potrafię wyczarować wykwintną ucztę.
W podróży nie zalecałbym zbytnio obciążać się prowiantami, niezbędne
natomiast jest stworzenie zapasu żelaznego na cztery do pięciu dni.
Skompletowanie zapasu pozostawiam do uznania, jedynie przestrzegam, że
butelka bardzo dobrego alkoholu bezwzględnie powinna tam się znaleźć.
Z naszej praktyki zapas żelazny na dwie osoby powinien wyglądać mniej
więcej tak:
» pudełko biskwitów, » puszka dżemu, » puszka marmolady, » 3 puszki
mleka (jedna słodka), » 5 puszek konserw jarzynowych, » 5 małych kompotów,
» pół kilo czekolady.
W najdzikszej dżungli potrafię wyczarować wykwintną ucztę
Jeżeli ktoś woli konserwy mięsne, na to nie poradzę, ale mięso w upale, a
zwłaszcza z puszki jest mocno niesmaczne. Produkty, które stale trzeba mieć, to:
sól, pieprz, cukier, herbata, kawa mielona (może być kakao), kasze, ryż lub
makarony, zależy kto co lubi.
Przybory kuchenne:
» 1 prymus składany (dwa palniki zapasowe, parę igieł), » 2 rondelki
dopasowane do siebie, » 1 patelnia z odejmowaną rączką, » 1 uchwyt do rondli,
» 2 talerze metalowe, » 1 widelec, » 1 nóż, » 2 łyżki (jedna mała), » 2 kubki,
jeden metalowy, drugi porcelanowy, » 1 pudełko metalowe szczelnie zamykane
na prowianty jak chleb, masło, ser, » 1 termos na napoje gorące, » 1 termos duży
do lodu lub wody (można zastąpić skórzaną gurdą na wodę 4-5 litrową), » 1
zapalniczka bardzo dobra, zapałki często zawodzą.
APTECZKA
Tak się rozpędziłem z ładowaniem biednego motocykla, który w oczach
przyszłego podróżnika wygląda na samochód ciężarowy, że dorzucenie garści
lekarstw resorów na pewno nie załamie. Wychodząc z założenia, że grunt to
zdrowie, nie należy zabierać dużej ilości medykamentów, leczy tylko te, które
mogą pomóc i na pewno nie zaszkodzą. Myśmy wzięli ze sobą całą aptekę
najbardziej wyszukanych leków, tak z szuflady naszych babek, jak środków
nowoczesnych, a jednak gdy przyszło co do czego i dżuma złożyła nam wizytę,
nasz skład apteczny stał z wiekiem otwartym bezradny, zakażenie krwi kurował
szpital, a jedynie bandaże zostały dokumentnie skonsumowane przez motor.
Największymi zagrożeniami w Azji są: dżuma, cholera, ospa, tyfus i
dyzenteria. Przed tymi chorobami można doskonale się zabezpieczyć przez
zastosowanie szczepionek. Dodatkowym środkiem zapobiegawczym przeciw
tym chorobom jest wystrzeganie się picia wody podejrzanej i nieprzygotowanej,
jak również spożywania owoców brudnych. Myśmy prawie nie wystrzegali się
ani wody surowej, ani owoców nawet na terenach objętych epidemią cholery,
jednak to nie znaczy, że należy brawurować. Tym niemniej stosowanie się do
wszystkich przestróg dawanych przez napotkanych po drodze Europejczyków
równałoby się z wyrzeczeniem się zupełnie jakiegokolwiek jedzenia. Duża
wrażliwość na wszelkie choroby u ludzi dłuższy czas zamieszkałych w Azji
wytwarza się skutkiem osłabienia odporności organizmu na choroby pod
wpływem ciężkiego klimatu. Wniosek z tego można taki wyciągnąć, że jeżeli w
czasie podróży będziemy wciąż pozostawali w dobrej formie fizycznej,
odporność naszego organizmu będzie najlepszą szczepionką.
Zakażenie krwi kurował szpital
Pozostaje jeszcze do omówienia druga plaga Azji, to jest żmije, skorpiony
i owady. Można ich nie spotkać wcale, a można mieć bardzo przykre w
skutkach spotkania z nimi.
Żmija jest z natury płochliwa, w zasadzie nie atakuje, a jedynie rzuca się,
gdy ją człowiek dotknie lub rozdrażni. Przed rozbiciem obozu należy dokładnie
obejrzeć teren, a na noc namiot szczelnie zapiąć, jednak nawet przy
największym zachowaniu ostrożności można zostać ukąszonym. W takich
wypadkach wskazane jest zastosowanie najprymitywniejszego środka, to jest
natychmiastowe głębokie nacięcie ukąszonego miejsca (jeżeli jest to ze względu
na miejsce ukąszenia możliwe), mocne przewiązanie dla zatamowania obiegu
krwi, wyssanie krwi i przypalanie miejsca rozpalonym metalem. Prawda, że taka
operacja wymaga wiele zimnej krwi i jest bolesna, ale zastanawiać się nie
należy. Wyssanej krwi nie połykać, gdyż w kiszkach mogą być ranki i jad
będzie tak samo działał jak przez ukąszenie. Następnie trzeba zastosować
zastrzyk serum, zaś po tych zabiegach wypić dużą dawkę mocnego alkoholu, aż
do utraty przytomności. Przy najdokładniejszym wyssaniu i przypaleniu może
pozostać pewna doza jadu już osłabionego, która będzie zatruwała organizm -
alkohol te właśnie małe porcje jadu doskonale niszczy. Serum działa dość
skutecznie, ale w razie ukąszenia przez kobrę lub żmiję bardzo wygłodniałą
działanie jest dość problematyczne.
Skorpiony są na ogół dość niewinne. Znam jedynie dwa miejsca na
szlaku, gdzie ich ukąszenia są śmiertelne, to jest w Persji w okolicach miasta
Kermanshah i w Chinach. Ukłucie dzieci przez skorpiona prawie zawsze kończy
się śmiercią, osoby dorosłe dostają silnej gorączki, miejscowej opuchlizny i
bólu, jednak już po dwóch dniach wszystko przechodzi. Skorpion posiada cechy
pluskwy i przez najmniejszą szczelinę potrafi się wśliznąć, znalezienie
skorpiona w szczelnie zamkniętej walizce nie należy do rzadkości.
Wiek lub wielkość żmij lub skorpionów zupełnie nie wpływa na ich
jadowitość. Działanie jadu jest osłabione jedynie wówczas, gdy taki
przyjemniaczek przed chwilą kogoś ugryzł, o tym jednak wiedzieć trudno.
Na wszelkiego rodzaju moskity najlepszym zabezpieczeniem jest siatka w
namiocie i palenie świeczek. Na Pustyni Arabskiej w okolicach Bagdadu należy
wystrzegać się ukłucia bardzo dużej osy. Gdy ukłucie nastąpi w żyłę, śmierć
nastąpi w przeciągu półtorej godziny. Nad wynalezieniem serum biedzi się
uniwersytet w Bagdadzie, ale jak dotąd bez rezultatu.
Ze środków medycznych należy zabrać:
» środek przeciw dyzenterii, » środek przeciw malarii, » środek przeciw
bólom zębów i głowy, » aspiryna, » chinina, » krople Inoziemcewa, » serum
przeciw ukąszeniu żmii, » jodyna, » mocny środek dezynfekujący na rany, »
środek na przeziębienie, » termometr, » maszynka do zastrzyków w pudełku
metalowym napełnionym spirytusem, gdzie pozostaje wydezynfekowana, w
każdej chwili gotowa do użycia, » 16 bandaży 15 cm, » 4 bandaże 10 cm, » 2
bandaże elastyczne, » parę paczek gazy sterylizowanej, » parę paczek waty.
FOTOGRAFIA
W czasie takiej podróży najmilszą chyba rozrywką jest fotografowanie. Ja
w czasie naszej włóczęgi półtorarocznej wykonałem około 3000 zdjęć.
Fotografie to niezatarty dowód przebytej przestrzeni, dzięki nim w każdej chwili
można sobie odświeżyć wspomnienia.
Doświadczenie nauczyło mnie, że nie należy nigdy odkładać zdjęcia i
czekać, a nuż, może zdarzy się lepsza okazja. Najczęściej takie „a nuż” nie
przychodzi i tracimy szansę na charakterystyczne dla danej miejscowości
zdjęcie.
Są kraje, gdzie fotografowanie jest dopuszczalne jedynie za pozwoleniem
władz, jak Persja, lub gdzie ludność jest wrogo ustosunkowana do aparatu. Tam
trzeba być bardzo ostrożnym. W wypadkach nieprzychylnego nastawienia
ludności duże usługi oddaje wizjer kątowy pozwalający nam na robienie zdjęć,
stojąc bokiem do obiektu.
W czasie takiej podróży najmilszą chybc rozrywką jest fotografowanie
Nikomu nie radzę w czasie podróży bawić się w wywoływanie klisz i
robienie odbitek, jest to kosztowne i z braku odpowiedniego wyposażenia
możemy zniszczyć film. Klisze należy kupować i wywoływać jedynie w dużych
miastach posiadających przedstawicieli Agfa lub Kodak, firmy te powierzoną
robotę wykonują zawsze nadzwyczaj solidnie, a zdjęcia niewygodne dla danego
kraju nie zostaną celowo zniszczone, co przy oddawaniu do roboty tubylcom
może mieć miejsce. Klisze wywołane i kopie należy odsyłać do domu, gdyż
mogą w klimacie gorącym ulec kompletnemu zniszczeniu.
Idealnym aparatem będzie zawsze Leica lub Contax. Aparaty te są bardzo
tanie w użyciu, dają nadzwyczajne rezultaty i nie ulegają zniszczeniu w tropiku.
Aparaty wyposażone w migawkę Compur już po krótkim czasie w klimacie
wilgotnym przestają działać. Do każdego aparatu należy posiadać pokrowiec
gumowy szczelnie zapinany (wyposażenie kajakowe). Aparatów o małej sile
światła nie należy zabierać. Stosowanie filtrów na terenie Azji jest konieczne.
Idealnym nastawieniem w słońcu tropikalnym między godzinami 10 a 17
będzie przesłona około 11 (zależnie od aparatu), czas 1/25 sekundy, filtr żółty,
film polichromatic. Przy tym nastawieniu uzyskuje się obrazy bardzo
kontrastowe, z dalekim planem dalszym.
Przy zabieraniu Leica lub Contax, o ile na to środki pozwalają, radziłbym
zabrać wymienny obiektyw 13,5 centymetra. Możliwość robienia zdjęć z
odległości czasem jest konieczne, jak podczas fotografowania dzikich zwierząt,
do których podejście jest niemożliwe ze względów bezpieczeństwa lub z obawy
o spłoszenie, no i zdejmowania dzikusów z najrozmaitszych plemion, a ci nie
kochają czarodziejskiego pudełka, z którego w ich mniemaniu aż zieje złymi
mocami.
Do przechowywania negatywów w czasie podróży należy wyposażyć się
w pudełko metalowe hermetyczne zamykane. Niezależnie od tego każdorazowo
należy jeszcze oblepić taśmą izolacyjną wszystkie szpary. Przed wkładaniem
negatywów dobrze jest pudełko dobrze wysuszyć i usunąć wilgotne powietrze.
Tym, którzy przypuszczali, że fotografią będą mogli zarabiać po drodze,
radzę tego rodzaju finansowanie podróży wykreślić z planów. Sprzedanie zdjęć
do lokalnej prasy lub innych celów jest prawie niemożliwe.
APARAT FILMOWY
Bezsprzecznie zdjęcia filmowe mogą dać najwięcej korzyści i
przyjemności. Przy decydowaniu się na zabranie aparatu filmowego w podróż
należy zastanowić się, do jakiego celu będą zdjęcia przeznaczone - handlowego
czy przyjemnościowego. W wypadku, gdy będzie to jedynie przyjemność, dobry
aparat 16 milimetrów w zupełności wystarczy. Natomiast gdy chcemy mieć
zdjęcia do wyświetlania w kinach, o robieniu zdjęć małym aparatem nie ma
mowy. Niektóre firmy w nadziei sprzedania aparatu rozmyślnie mylnie
informują, że gdzieś w jakimś zakamarku świata lub w Paryżu znajduje się
cudowny aparat, który filmy powiększa - jest to nieuczciwa blaga.
Jeżeli więc zdecydujemy się, że zdjęcia są przeznaczone dla celów
handlowych, należy zaopatrzyć się w aparat 32 milimetrów i to wyposażony we
wszystkie obiektywy wymienne oraz filtry. Musimy wyjść z założenia, że
będziemy robić zdjęcia dobre i do tego celu musimy mieć wszystko
przygotowane, gdyż w przeciwnym wypadku lepiej nie bawić się w Hollywood i
nie narażać na koszta i to bardzo duże. Wszystkim tym, którzy wyjadą z
aparatem filmowym dla celów handlowych, radziłbym uprzednio wystarać się o
kontrakt nabycia filmu przez jakąś agencję, a nie polegać na obietnicach.
Obiecywać u nas bardzo lubią, a gdy przyjdzie co do czego, to biedny
łatwowierny pozostaje na lodzie.
NOTATKI Z PODRÓŻY
Mówiąc o notatkach z podróży, nie myślę oczywiście o jakimś sążnistym
pamiętniku, w którym znajdzie się wszystko oprócz treści pożytecznej, a raczej
mam na myśli suchy dziennik podróży. Dziennik taki prowadzony
systematycznie co dzień może przynieść olbrzymie usługi dla innych. Z chęcią
zawsze posługujemy się mapami lub ułożonymi trasami, z któ - rych czerpiemy
wiadomości o stanie dróg, co nam tak ułatwia poruszanie się w terenie.
Dziennik prowadzony systematycznie może przynieść olbrzymie usługi
dla innych
Ponieważ prawie nie spotyka się u nas wiadomości drogowych z dalszych
terenów wycieczkowych, ukazywanie się chociaż raz na rok jednego
dokładnego sprawozdania z dalszej wycieczki z podaniem jak
najdokładniejszych informacji drogowych, klimatycznych i turystycznych
miałoby duże znaczenie. Drogi tak szybko zmieniają swe kierunki, nawierzchnie
i otoczenie, że nawet podróż odbyta już poprzednio opisanym przez innych
szlakiem przyniesie dużo zmian.
Proponowałbym do podróży przygotować brulion i przeznaczać po jednej
kartce na dzień. Notatki sporządzałbym w kolejności następującej: data, miejsce
1 godzina startu, stan licznika, ilość kilometrów przejechanych danego dnia,
ogólny czas postojów, godzina i miejsce zatrzyma - nia się na nocleg,
miejscowości przejechane, stan pogody, opis stanu poszczególnych odcinków
drogowych. Następnie wpisywałbym wszelkie uszkodzenia motoru, sposób
zaradzenia i zużyty czas na to, dokładny opis zachowania się motoru w terenie
też jest bardzo użyteczny. Jeżeli ktoś robi dużo zdjęć, choćby dla własnego
użytku, dobre jest zapisanie sobie miejsca, w którym zdjęcie zrobiliśmy, pory
dnia i światła oraz nastawienie aparatu. Zapisywanie rachunków może posłużyć
dla innych jako oparcie do sporządzenia kosztorysu następnej wyprawy.
DOKUMENTY I MAPY
PASZPORT ZAGRANICZNY
Przy wyruszeniu w dalszą wyprawę, gdzie rok może być
niewystarczający, należy od razu starać się o uzyskanie paszportu z terminem
ważności dłuższym, gdyż możemy znaleźć się w takiej sytuacji, że ważność
paszportu wyekspiruje w państwie, gdzie nie ma naszej placówki. Kłopoty mogą
być wtedy bardzo duże.
WIZY
Wizy należy brać jedynie przed samym wyjazdem. Zaopatrywanie się w
wizy tranzytowe na dalszy okres może przynieść straty w postaci
wyekspirowania ważności i będziemy zmuszeni ponosić nowe koszty.
Wizę na Irak, Indie należy brać w Warszawie. Czas potrzebny na
uzyskanie wizy to około trzech tygodni.
Wizy na Indochiny nawet nie należy starać się w Warszawie. Najłatwiej
otrzymać ją w Indiach Brytyjskich w konsulacie francuskim.
Wizę na Persję brać w Turcji.
Wizę na Chiny można w Warszawie, a gdy wyekspiruje, konsulat chiński
w Indochinach prolonguje.
Należy pamiętać, że po drodze należy tam się zaopatrywać w wizy na
dalsze kraje, gdzie istnieje nasza placówka. To zapobiega dużym trudnościom i
nieporozumieniom.
CARNET DE PASSAGE
W ten dokument należy się zaopatrzyć w Automobilklubie, Touringklubie
lub klubie motocyklowym, o ile posiada prawo wystawiania. Przy wybieraniu
Carnet de Passage należy zwrócić uwagę, czy wszystkie kraje, przez które
mamy zamiar przejeżdżać, są wpisane.
MAPY
Posiadanie bardzo dobrych map jest konieczne.
Na Europę radziłbym mapę wydaną przez L’Association Internationale
des Automobilclubs Reconnus. Można ją dostać w automobilklubach.
Mapę Turcji polecam wydaną przez Touring Klub w Stambule.
Mapę Syrii można sprowadzić z Paryża.
Mapy Palestyny, Iraku, Indii, Birmy można sprowadzić z Londynu lub
prosić o nie miejscowe automobilkluby lub nasze placówki.
Posiadanie bardzo dobrych map jest konieczne [na fotografi postój na
szosie pod Łowiczem]
Persja map dotychczas nie posiada.
W Syjamie mapa jest zupełnie zbyteczna.
Indochiny posiadają bardzo dobre mapy samochodowe, sprowadzić je
można z Paryża lub z Hanoi z automobilklubu.
Chińskie mapy są obecnie w opracowaniu, a odcinki już wydane cechuje
nadzwyczajna dokładność. Zajmuje się tym Automobilklub of China - Shanghai.
Przy sprowadzaniu map należy podać do jakiego celu i prosić w
pierwszym rzędzie o samochodowe.
PODSUMOWANIE
Przed wyruszeniem w drogę zalecam powiadomienie placówek naszych o
zamierzonym przejeździe i podanie w przybliżeniu daty przybycia.
Bezwzględnie po przyjeździe się zameldować. Tam gdzie nie ma naszych
reprezentacji, natychmiast po przyjeździe do dużego miasta zameldować się na
policji, nie czekać, aż ona rozpocznie poszukiwania. Przede wszystkim robi to
bardzo dodatnie wrażenie, a następnie policja jest może najlepszym
przyjacielem podróżnika i posuwa swoją opiekę nawet do wyszukania
najwygodniejszego i najtańszego hotelu, a przy tym udzieli jak
najdokładniejszych informacji drogowych, poda ceny miejscowe i ustrzeże
przed wyzyskiem.
Zdawałoby się początkowo, że przebycie takiej podróży motocyklem jest
wykluczone
Przed wyjazdem radzę zaopatrzyć się w dużą ilość fotografii
paszportowych (co najmniej dwanaście) i jeżeli możliwe, zabrać z sobą negatyw
takiego zdjęcia. Posiadanie biletów wizytowych z adresem jest bardzo
potrzebne.
Zdawałoby się początkowo, że przebycie takiej podróży motocyklem jest
wykluczone. A jednak tak nie jest. Motocykl nadaje się w zupełności do
dalekich wypraw, wymaga jedynie zrozumienia tego sportu i zamiłowania do
przygód.
B.S.A. W 19-484 PL OPOWIADA, JAK POKONAŁ 10 000
KILOMETRÓW Z WARSZAWY DO TEHERANU
STANISŁAW BUJAKOWSKI65
- Halo, B.S.A., czy masz już złotą odznakę od polskiego Touring Klubu
za największą ilość przejechanych w roku 1934 kilometrów?
- A mam.
- Opowiedz, proszę, prędko, jak tego dokonałeś.
- Opowiem, ale nie prędko, a powoli, bo 10 000 kilometrów to nie jest,
nawet dla takiego samochwały jak ja, jakieś szastprast z bicza trzask, jak
powiada polskie przysłowie. Zresztą, chociaż wychowano mnie w Warszawie w
zacnej firmie E. Sykes i spółka, jestem rodzonym Anglikiem i nigdy się nie
spieszę, jeśli nie zachodzi taka potrzeba.
Dystyngowany motor starym angielskim zwyczajem zasiadł w wygodnym
klubowym fotelu i z wonnym cygarem w zębach rozpoczął swą opowieść:
Dosiadł mnie niejaki Stanisław Bujakowski i zapowiedział, że w cuglach
przeprowadzi z Warszawy do Szanghaju. Zarozumialec. Nie jestem przecież
koniem, lecz szlachetnym motorem, i jeśli by mi się nie chciało, z miejsca bym
nie ruszył. A jednak bezczelność kierowcy i trasa podróży zaintrygowały mnie,
zatem zgodziłem się.
Przyznać muszę ze wstydem, że ostatecznie zżyliśmy się bardzo, a nawet
polubiłem jazgotliwą stworę, która wiecznie kręciła się w koszyku
przyczepionym nie wiadomo po co do mego boku. Powiedzieli, że jestem zbyt
ciężki i sam nie utrzymam się na drodze. Ech, ludzie, zdechlaki XX wieku, siły
za grosz nie mają, żeby to był szlachetny baron na zamku Roslin zakuty w
żelazną zbroję, to by mnie między kolanami zdusił jak kobyłkę. Tymczasem
jego nędzny potomek przyczepił mi wózek i wpakował do niego nie bagaż, a
stworę z wiecznymi pretensjami, podróżomanią i zamiłowaniem do zapychania
koszyka tysiącem obrzydliwych drobiazgów w rodzaju ołówków, wiecznego
pióra, zabazgranych papierów, maszyny do pisania i niemożliwej ilości jedzenia,
niby nie dla siebie, lecz dla kierowcy, a zajadała przez całą drogę, „bo się nudzi”
- ot, typowa kobieca logika. O mnie też niby myślała, wiozła bidon z benzyną,
oliwą, szprychy zapasowe, narzędzia i cały czas psioczyła, że jej to wszystko
przeszkadza.
Gdy 23 sierpnia 1934 roku wystartowałem sprzed siedziby polskiego
Touring Klubu w Warszawie, zły byłem jak noc, wiedziałem bowiem
doskonale, co mnie czeka - skakanie po wybojach na szosie do Poznania. Nie
zgadzałem się z kierowcą co do wyboru dziur i wybojów, a na domiar złego do
kół przyczepiały się gwoździe, co zmuszało do postojów wiecznych, zabiegów
nudnych i przykrych. Wszystkie te piękne widoki, chatki, malwy, wiatraki,
krzyże przydrożne, to dobre dla pasażera, mnie nie interesowały. Ja potrafię
zachwycać się tylko drogą, a ta akurat była okropna.
Ostatecznie przybyliśmy do Poznania źli i zmęczeni. Oni znaleźli sobie
nocleg u rodziny, ja w Poznaniu rodziny nie mam, umieścili mnie więc w
garażu, przyznać muszę, luksusowym i bardzo tanim. Rano pojechaliśmy na
stację obsługi, gdzie mnie umyto, nakarmiono i zawulkanizowano kichę na
poczekaniu. Byłem oczarowany tym postępem w dziedzinie obsługi, o czym nie
omieszkałem powiedzieć pewnej niemieckiej maszynie, z którą się tam
spotkałem. Przyznała mi rację, zaznaczając, że po raz pierwszy w życiu widzi
tak dobrze zorganizowaną stację obsługi. Bolała, że nawet w Niemczech takich
stacji nie ma.
Po południu, nie wiem, czemu oni tak marudzili, podobno załatwiali
jakieś interesy, ruszyliśmy ku granicy. W Gorzycku wzbudziłem słuszną,
zrozumiałą i należną mi sensację. Polski celnik oglądał mnie ze wszystkich
stron, zapisując numery, na koniec przyczepił przy kierownicy plombę
ołowianą. Nie mógł, szelma, dać chociaż srebrnej?
Przekroczyliśmy granicę. Cóż za droga, asfalt bez skazy, z punktu
zacząłem szaleć. Przed Berlinem odniosłem wrażenie, że na moją cześć
urządzono iluminację, okazało się jednak, że to tylko objazd dobrze oświetlony.
Miasto ogromnie przyjemne. Jeździ się z prędkością 70 kilometrów na
godzinę, bez sygnałów, tego zbędnego hałasu nad uchem, ruch regulują sygnały
świetlne, żadnych policjantów, nikt nie zatrzymuje i nie daje absurdalnych,
niezdecydowanych znaków. Odpoczywam moralnie.
Na drodze do Drezna błądziliśmy trochę, naturalnie nie z mojej winy, ale
od Drezna do granicy czeskiej było jeszcze gorzej. On, znaczy się kierowca, i ja
byliśmy po raz pierwszy w górach, Ona dawała jakieś idiotyczne rady, niby z
własnego doświadczenia, bo nie raz i nie dwa jeździła cudzym autem w Alpach,
itd., itd. Nikt jej nie słuchał.
W Czechach ruch lewostronny, żeby go wszyscy diabli wzięli. Nie
byliśmy przyzwyczajeni i ciągle wracaliśmy na prawą stronę, a Ona uparła się,
by nas denerwować, cały czas powtarzając: lewa, lewa, lewa... Udawaliśmy, że
nie słyszymy.
W Austrii po raz pierwszy nocowaliśmy pod gołym niebem, Oni w
namiocie, ja pod plandeką. Dali mi przykaz, by alarmować, gdyby ktoś chciał
podejść, nawet psa podwórzowego chcieli ze mnie zrobić.
Gdy wkroczyliśmy do Jugosławii, asfalty skończyły się, jak nożem uciął,
i zaczęła się moja Kalwaria. Co chwilę trzeba było płacić mostowe za przejazdy
trzęsącymi się drewnianymi mostami nad wezbraną Sawą. To robił On, a Ona
zachwycała się prymitywem...
A jak zaczęło lać, to do samego Belgradu przez trzy dni tonąłem w błocie.
Opiłem się wody tak, że do dziś dnia jeszcze rdzę mam na cylindrach. Brnąc po
osie w błocie, z trudem poruszałem się na drugim biegu, a przeważnie szedłem
pierwszym.
I te noce! Gdy wspomnę wszystkie noclegi na tej drodze, przez grzbiet
przechodzi mi zimny dreszcz. Każdy hotel miał swój garaż - podwórze lub
bramę w najlepszym razie, a tam świnie, kury, błoto, pomyje i ja pośród tego
wszystkiego, szczęśliwie skryty pod plandeką. Koszmar.
Późną nocą dobiliśmy do Zemun, przedmieścia Belgradu. Dostałem pić,
jednak, choć z pełnym brzuchem, tak byłem zdrętwiały z chłodu, że ani kroku
nie byłem w stanie zrobić. Pchali mnie przez parę kilometrów, aż wreszcie
poczułem ożywcze ciepło i ruszyłem naprzód. Jeszcze czekała nas miła
niespodzianka, całe pięć kilometrów harców po rozmokłej łące nad brzegami
Dunaju i Sawy. Ona, poczciwa dusza, żeby mi ulżyć, szła pieszo, ale na niewiele
się to zdało, po brzuch brnąłem w bajorze. W ogóle na ogół oboje zachowywali
się w stosunku do mnie zupełnie przyzwoicie i doceniali moje nadludzkie
wysiłki.
W pyle bezdroży Anatolii utonęliśmy na całe tygodnie. Było coś
niesamowitego w tym kraju, taka dzikość, że nawet złościć się nie można było.
Na stepowych bezdrożach Ona przechylała się zawsze w odpowiednich
kierunkach dla zachowania równowagi, gdy były piachy, pchała lub szła pieszo,
na drogach zasypanych kamieniami podbierała co większe, torując przejście. Jak
znajdowała na to wszystko siły, nie wiem. Kobiety już są takie dziwne. Gdy
mężczyzna upadał ze zmęczenia, Ona ożywiała się, była w dobrym humorze i
robiła za trzech, na dobrej zaś drodze było odwrotnie, zawsze jej czegoś
brakowało i dokuczała nam ciągłą litanią, że krzyż boli, że nogi drętwieją, że
wszystko uwiera, itd.
Cudze rady są dobre, ale nieżyciowe. Mówią na przykład, że przeprawa
do Azji jest tania, prędka i wygodna. Myślicie, że jest w tym chociaż słowo
prawdy?
Tani bilet, owszem, ale bakszysz na każdym kroku kto zliczy? Prędko?
Trzy kwadranse to nie jest długo, normalnie biorąc, ale trzeba wziąć pod uwagę,
w jakich warunkach. Są chwile, które przedłużają się w wieczność. Wygodnie?
O, takie gadanie nawet mnie, Anglika może wyprowadzić z równowagi. Tego
rodzaju wygody oczekują pewnie w piekle na najbardziej zasłużonych
grzeszników. Dziwię się, że w ogóle żyję i nie pluję oliwą po tych torturach.
Potraktowałem wyprawę jak wyczyn sportowy i hazard: kto kogo
zwycięży? Droga (a raczej bezdroża) mnie, czy ja ją? Ostatecznie zwyciężyłem,
acz muszę przyznać, że nie wiem, czy dałbym radę bez pomocy kierowcy i
pasażera.
POSŁOWIE
Wiele jest książek traktujących o poznawaniu świata, poszukiwaniu
przygody i spotkaniach z mieszkańcami dalekich krain, nieczęsto jednak trafia
się kronika podróży tak niezwyczajna, jak pamiętniki motocyklowe Haliny
KorolecBujakowskiej. Nie co dzień zdarza się, by relacja tak bogata i
pasjonująca czekała tak długo (bo siedemdziesiąt z górą lat), by ujrzeć światło
dzienne. Niezwyczajny jest również obrazek przedstawiający drobną,
uśmiechniętą dziewczynę u boku potężnej maszyny gdzieś na rubieżach świata.
Ekstremalne wojaże były wszak w latach trzydziestych XX wieku domeną
mężczyzn, miłośników ryzyka i twardej przygody. Jednak nasza bohaterka nie
jest sama. Towarzyszy jej mąż Stanisław. To także sytuacja dość wyjątkowa,
przyzwyczajeni jesteśmy przecież, że podróżnik to typ samotnika, który
doskonale sam radzi sobie w każdych okolicznościach. Halina i Stanisław
Bujakowscy odkrywają tymczasem piękną prawdę, że żadna podróż nie cieszy
tak, jak ta odbywana wspólnie z bliską osobą; że miłość, przyjaźń i partnerstwo
pomagają pokonać wszelkie trudy i przeciwności losu.
Wreszcie wyjątkowość książki Mój chłopiec, motor i ja wynika z faktu,
że traktuje ona o czymś więcej niż o samym podróżowaniu. Literatura tego
gatunku nie zawsze zadaje sobie trud, by poza opisaniem samej podróży
poszukiwać prawdy o świecie. Tymczasem Halina KorolecBujakowska może
nie zawsze wprost, lecz niejako przy okazji stara się znaleźć odpowiedzi na
wszystkie nasuwające się po drodze pytania; konsekwentnie, czasem jakby
niechcący, opowiada nam o tym, jak podróż odmienia jej uczestników,
wzbogaca, hartuje, uwrażliwia. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że
uczestniczymy w historii dojrzewania, w przemianie beztroskiego, spragnionego
przygody dziewczęcia w kobietę dojrzałą, gotową na życie i wyzwania, które ze
sobą niesie.
Halina Korolec urodziła się 8 października 1907 roku w Wilnie.
Ukończyła Gimnazjum Państwowe im. Elizy Orzeszkowej w tym mieście, pod
koniec lat dwudziestych studiowała przez pewien czas w Grenoble we Francji.
Matka, Janina z Mareniczów, opiekowała się córkami, Haliną oraz młodszą o
dwa lata Anną, i zajmowała domem. Ojciec, Józef Korolec, sprawował funkcję
prezesa Towarzystwa Ubezpieczeniowego Przezorność oraz Zarządu Polskiej
Macierzy Szkolnej. Był także społecznikiem, uczestniczył na przykład w
tworzeniu Głównego Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w
Wilnie, pełniąc rolę skarbnika. Po przejściu na emeryturę nabył pensjonat Willa
Jasna66 w Druskiennikach.
Przedwojenne Druskienniki były miejscem nad wyraz urokliwym.
Wypoczywała tu śmietanka towarzyska II Rzeczpospolitej, częstym gościem był
marszałek Józef Piłsudski z żoną i córkami, bywali i inni, Zofia Nałkowska,
Hanka Ordonówna czy Julian Tuwim (zatrzymywał się chętnie w willi
prowadzonej przez Korolców).
„Bo czyż jest piękniejszy zakątek na świecie niż Druskienniki,
zdrojowisko przeszło od stu lat znane ze swych wód i borowinowego błota,
malowniczości okolic i wesołej zabawy?” - tak w kwietniu 1935 roku podczas
pobytu w Indiach wspominała podróżniczka swe rodzinne strony.
Najpewniej właśnie w Druskiennikach Halina poznała Stanisława
Bujakowskiego, swojego przyszłego męża. Urodzony 10 marca 1906 roku był
najmłodszym z trójki braci. Jego ojciec, Walery Bujakowski, lekarz zdrojowy,
był jednym z najbogatszych ludzi w mieście, właścicielem okazałej willi67 w
centrum uzdrowiska. O matce Mariannie BowerSt. Clair, potomkini szkockich i
polskich rodów szlacheckich, nie wiemy wiele więcej ponad to, że dzieliła swój
czas pomiędzy Paryż i Druskienniki.
Skoro tak pięknie było w Druskiennikach i tak dostatnio żyło się młodej
parze Bujakowskich, cóż sprawiło, że podczas wiosennych spacerów po lesie,
zimowych wędrówek na nartach zrodził się w ich głowach zamysł wyprawy
motocyklowej do dalekich Chin? Czy tęskno im było do sławy, której
przysporzyć mógł wyczyn, jakiego nie dokonał nikt wcześniej? Możliwe,
aczkolwiek małżonkowie nigdy nie zdawali się podchodzić do swojej podróży
nazbyt ambicjonalnie, zwykli raczej traktować sportowy aspekt wyprawy z
dystansem i humorem, trudno znaleźć w pamiętnikach Haliny jedną choćby
przechwałkę.
Czy znudzeni salonowym życiem postanowili spróbować biwaku pod
namiotem i kuchni z turystycznej menażki ot tak, dla odmiany? Być może.
Gdy jednak uważnie przyjrzymy się decyzji dwójki młodych
podróżników, dostrzeżemy w niej piękny, acz nie zawsze we współczesnym
świecie słyszalny, zew inicjacji. W każdej niemal kulturze, na każdym
kontynencie istnieje tradycja, zgodnie z którą w życiu młodego człowieka, tak
dziewczyny, jak chłopaka, przychodzi czas na zerwanie więzi z opiekuńczym
miejscem narodzin, moment, w którym dwoje ludzi rozpocząć musi wspólne,
samodzielne życie.
Halina KorolecBujakowska również była świadkiem tych zwyczajów.
Obserwując rytuały plemienne birmańskich Ików, w następujący sposób
opisywała ową sytuację: „Chłopiec i dziewczyna, gdy się upatrzą, spodobają
wzajemnie, idą w dżunglę i tam żyją jak ptaki niebieskie przez miesiąc. Gdy
wrócą do wioski, są zaręczeni”.
Czymże był pomysł Haliny i Stanisława, jeśli nie potrzebą pójścia, jak
młodzi Ikowie, w dżunglę, pragnieniem, by pośród bezkresu naszej planety
poszukać własnej drogi i sposobu na życie? Świat szeroki niechaj będzie
nauczycielem.
Wehikułem, który miał zawieźć romantyczną parę do owej dżungli, był
dwucylindrowy motocykl B.S.A. angielskiej produkcji, najpewniej model G34-
14 Twin World Tour, o mocy 10 koni mechanicznych i numerze rejestracyjnym
W 19-484 (PL), z wyprodukowanym w Łodzi na licencji wiedeńskiej
koszykiem. Stanisław wziął na siebie obowiązki kierowcy, mechanika, logistyka
i fotografa. Halina wcieliła się we wdzięczną rolę pasażerki, kronikarki i
„dobrego duszka” wyprawy. Wsparcie rodziców i wypłacane przez redakcje
gazet honoraria za reportaże miały zapewnić niezbędne środki finansowe.
19 sierpnia 1934 roku wyruszyli z Druskiennik do Warszawy, gdzie
cztery dni później przed siedzibą Automobilklubu Polski na Alei Szucha 10 w
obecności kilku dziennikarzy dokonali oficjalnego rozpoczęcia wyprawy. Przez
Łowicz, Poznań i przejście graniczne w Gorzycku dotarli do Berlina, by po
kilku dniach spędzonych w tym mieście skierować się na południe. Jesienne
deszcze i zawierucha nie sprzyjały zwiedzaniu kolejnych stolic na ich szlaku,
Pragi i Wiednia. W stolicy Austrii podróżnicy postanowili odesłać do domu
smoking i suknię wieczorową z dodatkami, słusznie uznając, że skoro nie
przydały się do tej pory, tym bardziej zbędne będą w podróży przez Azję.
Przeprawa przez Jugosławię to przede wszystkim walka z rozmokłymi
drogami i błotem. Podczas przejazdu przez malowniczą Bułgarię miejscowa
ludność, wbrew ostrzeżeniom „życzliwych” i ku zaskoczeniu podróżników,
spontanicznie okazywała im serdeczność i chętnie udzielała gościny. Tak już
będzie przez cały czas do końca podróży.
„Jakże wielkim szczęściem jest posiadanie przydrożnych przyjaciół” -
pisała Halina piętnaście miesięcy później w Luang Prabang, stolicy Laosu.
Otwarta na ludzi i pełna osobistego uroku, nie miała problemu z
nawiązywaniem znajomości. Potrafiła zyskać sobie przyjaźń assurskich
szoferów w Persji, sympatię siostry zakonnej z Włoch w Birmie, mir wśród
hinduskiej dzieciarni czy zaufanie córki chińskiego mandaryna. Jedynie
policjanci tureccy okazali się odporni na urok pary turystów z Polski. Ich
uciążliwe kontrole w połączeniu z fatalnym stanem dróg w Anatolii uczyniły
podróż przez Turcję nadzwyczaj ciężką.
Czy motor Bujakowskich mknął z zawrotną prędkością, jak na
doskonałych szosach Syrii, czy to oni pchać musieli, ciągnąć, nieść maszynę,
jak podczas dramatycznej przeprawy przez słone pustynie Beludżystanu, czy
wreszcie zmuszeni byli czynić dłuższe postoje, jak w Teheranie, gdzie
oczekiwali kilka tygodni na pozwolenie na przewóz broni palnej, z każdym
tygodniem, każdym kilometrem Azja stawała się coraz mniej tajemnicza.
Odżywiali się skromnie, żyli po spartańsku, śpiąc na ziemi, tak pośród
śniegów w górach Persji, jak w skwarze Indii, w namiocie z upływem dni coraz
bardziej przegniłym i podartym. Pieniądze z redakcji nie zawsze docierały na
czas. W Bombaju Halina i Stanisław spędzili trzy miesiące w oczekiwaniu na
przekaz pieniężny z Polski. Dopiero 3 maja 1935 roku mogli ruszyć w dalszą
drogę.
Przez Cawpore, Allahabad, Benares, Asansol, dotarli do Kalkuty.
Udzielali dziesiątek wywiadów, mieli okazję uczestniczyć w spotkaniu z poetą
Rabindranathem Tagore, laureatem Nagrody Nobla. Po tygodniowym pobycie w
mieście ruszyli dalej. Nie wiedzieli wówczas, że przyjdzie im powrócić tu za
dwanaście lat i że mieszkać kiedyś będą właśnie w Kalkucie.
Pożegnali się z Indiami i przeprawili przez Zatokę Bengalską do Rangunu
w Birmie, skąd pomimo jednoznacznych wieści znad granicy z Syjamem o tym,
że wszelkie drogi prowadzące do Indochin Francuskich są nieprzejezdne,
wyruszyli przez Meiktila, Taunggyi, Loilem, Kengtung do zagubionego pośród
birmańskiej dżungli Loi Mwe.
Na tym ostatnim brytyjskim posterunku na szlaku z Birmy do Syjamu
zaniepokojony podejrzanymi stukami w motorze Stanisław zabrał się za
przegląd maszyny. W jego efekcie ze smutkiem stwierdził, że rozpadło się
łożysko kulkowe i o dalszej jeździe nie ma mowy. Na nowe łożysko i zarazem
na koniec pory deszczowej przyszło podróżnikom czekać w Loi Mwe niemal
sześć miesięcy.
Zamieszkali w namiocie rozbitym w sercu birmańskiej puszczy. Nie
przeszkadzała im pustka w kieszeni ani brak kontaktu ze światem. Spa li na
bambusowych matach, dżungla ich żywiła, towarzystwa dotrzymywał uroczy
niedźwiadek Thai, młoda samica niedźwiedzia księżycowego68, którą wykupili
z niewoli i przygarnęli. Nieoczekiwanie okres ten okazał się najważniejszym i
najpiękniejszym fragmentem całej podróży. Miesiące spędzone w trójkę w
otoczeniu tropikalnej przyrody były spełnieniem niewypowiedzianych marzeń
Haliny o życiu blisko natury, z dala od ludzi i zgiełku cywilizacji. Cieniem na
sielankowych i beztroskich chwilach położyła się choroba Stanisława, który
zaraził się dżumą, oraz brak środków do życia.
W końcu przyszła przesyłka z Madrasu w Indiach, a w niej nowe łożysko.
Nastał kres pory deszczowej. Można było kontynuować podróż. Z ciężkim
sercem żegnali podróżnicy uroczy zakątek dżungli, który był im domem przez
tyle miesięcy. 25 listopada 1935 roku wyruszyli w stronę granicy z Indochinami
Francuskimi. Niedługo potem wieziona w koszyku motocyklowym
niedźwiedzica opuściła swoich opiekunów i umknęła do dżungli. Halina bardzo
przeżyła rozstanie z kosmatą przyjaciółką, pogrążona w depresji straciła wiele
ze swojego wcześniejszego entuzjazmu i optymizmu. Na domiar złego nabawiła
się malarii.
Motor pchać trzeba było na tym odcinku niemającym, zdawało się, końca
błotnistym szlakiem. Któregoś dnia Stanisław, wydobywając wehikuł z
przepastnej mazi, zranił się poważnie w rękę i dostał zakażenia. Wszystko szło
nie po myśli podróżników. Z Mong Linu do rzeki Mekong wieźć musieli
motocykl na zaprzężonym w woły wozie, dalej do Luang Prabang na pokładzie
łodzi.
Nieustanne awarie motoru, który pokonał do tej pory przeszło 20 000
kilometrów, zmuszały Bujakowskich do coraz częstszych przerw w podróży. W
Hanoi główne łożysko rolkowe czterorzędowe rozsypało się, co skłoniło parę do
miesięcznego postoju, ale też dało okazję do zwiedzenia Sajgonu i zabytków
Angkor Watu. Kilka kilometrów za granicą wietnamskochińską wózek po raz
trzeci w trakcie wyprawy odłączył się od motocykla. Po drodze z Nanning pękł
tryb rozdzielczy w skrzyni biegów. Zły stan maszyny skłonił małżonków do
skierowania się do Kantonu i dalej, w stronę Szanghaju trasą wzdłuż wybrzeża
Morza Południowochińskiego, na której łatwiej było o pomoc i w razie potrzeby
skorzystać można było z transportu drogą morską. W Santau na wschodnim
wybrzeżu Chin Halina i Stanisław, zmęczeni i schorowani, zdecydowali się
wsiąść na statek płynący do Szanghaju. 15 marca 1936 roku zakończyli rejs i
jednocześnie swoją trwającą dziewiętnaście miesięcy eskapadę.
Przez cały ten czas Halina KorolecBujakowska prowadziła pamiętnik oraz
słała korespondencje do polskich czasopism i gazet.
Żywiołowym, natchnionym, pełnym rozmachu, ale też niepozbawionym
autoironii i humoru językiem opisywała w nich spotkania z mieszkańcami Azji
lat trzydziestych XX wieku, ich obyczaje i stroje oraz przyrodę kontynentu. W
przejmujący sposób relacjonowała trudy przeprawy i dzieliła się mrożącymi
krew w żyłach przygodami. Halina opisywała, a Stanisław fotografował,
wspólnie roztaczali przed oczyma czytelników barwną mozaikę orientalnych
obrazów i postaci. Na kolejnych kartach podróżnej kroniki płonęły ciężarówki w
przydrożnych przepaściach, pośrodku szosy baraszkowały dzikie tygrysy,
hinduscy sadhu przesiadywali w pozycji kwiatu lotosu, barwni Ikowie
maszerowali z owocami dżungli na targ...
Reportaże Haliny KorolecBujakowskiej regularnie drukował „Kurier
Wileński” oraz miesięcznik „Świat”. O losach pary podróżników informowały
czytelników również „Kurier Warszawski”, „Express Poranny”, „Express
Ilustrowany”, „Głos Druskiennik”, „Kurier Czerwony”, tygodnik „Antena”, a
także miesięczniki „Turystyka i auto”, „Motocykl i cyclecar” oraz periodyk
„Ondyna druskiennickich źródeł”. O wyczynie Bujakowskich donosiła prasa
zagraniczna: „NgoBao” z Hanoi, „Times of India” w Bombaju, „Anandabazar
Patrika” oraz „Dainik Basumati” w Kalkucie, „South China Morning Post” w
Hongkongu, „Shanghai Times” i „Le Journal de Shanghai” w Szanghaju.
Po dotarciu do mety Halina spędzała większość czasu na porządkowaniu i
redagowaniu notatek z wyprawy. Stanisław spisał swe doświadczenia w formie
krótkiego poradnika dla ewentualnych naśladowców. Liczył, że w ślad za nimi
do Azji ruszą inni motocyklowi turyści z Polski. W wywiadach udzielanych
miejscowej prasie Bujakowscy nie ukrywali, że chcieliby po powrocie do
ojczyzny wydać ilustrowaną zdjęciami kronikę podróży.
W lipcu 1937 roku odżył konflikt japońskochiński. Halina postanowiła
uciec spod ostrzału japońskich bomb i wrócić koleją transsyberyjską do Polski.
Dotarła do Druskiennik 22 lipca 1937 roku, o czym na pierwszych stronach
informowały lokalne gazety.
Stanisław został w Szanghaju. Jako korespondent wojenny nadsyłał do
polskiej prasy relacje i zdjęcia z wojny o Mandżurię. Jego reportaże ukazywały
się między innymi w dzienniku „Polska Zbrojna”. Niebawem otrzymał list z
domu. Przeczytał w nim, że żona spodziewa się dziecka.
Syn Bujakowskich urodził się 30 marca 1938 roku. Matka nadała mu
siedem imion: Jarema, Jan, Maria, Antoni, Stanisław, Aleksander, Sanclair.
Rodzina wołała na niego Staś.
Halina z synem w 1938 roku
Jak możemy się domyślać na podstawie wspomnień Haliny, na wieść o
narodzinach potomka Stanisław opuścił Szanghaj i wrócił do domu w
Druskiennikach. Niestety, nie dane było Bujakowskim nacieszyć się życiem
rodzinnym. We wrześniu 1939 roku bomby, przed którymi Halina uciekała z
Chin, spadły na Polskę.
Czas wojennej zawieruchy był dla Bujakowskich, podobnie jak dla setek
tysięcy polskich rodzin, okresem rozłąki i niepewności jutra, tym trudniejszym,
że maleńki Jarema dorastać musiał bez ojca. Odnaleziony w rodzinnych
archiwach list Haliny do męża, pisany w styczniu 1944 roku, przybliża nam
nastrój tamtych ponurych chwil:
Jest noc styczniowa. Za oknem wiatr i deszcz. Szosą suną z hukiem
samochody ciężarowe, to dostawa na front. Słychać armaty i bombardowanie
tak nieraz blisko. W chacie cisza, z bielonej wapnem ściany spoglądają portrety
twoich i moich pradziadów, prababek, na podłodze z krzywych desek leży
podarty dywan, w mojej starej kołysce śpi nasz syn. Brunatne włosy odrzucone
od czoła, długie cienie zawiniętych rzęs padają na policzki barwy kwiatu
jabłoni. Kiedy ja się do syta napatrzę na twoje dziecko? Gdy wrócisz, będziemy
patrzeć razem, podkradać sen i nigdy nie będzie dość. Pomyśl, że on ma już
sześć lat, a ty go widziałeś takim maleńkim, niezdarnym skrzatem, puszkiem,
kaczorkiem, i tak krótko. W chacie dziecko, kot, poezja, wspomnienia, a za
oknami noc, wiatr, deszcz i nieustanny huk motorów. Już tyle lat walki, by
wyczarować z codziennych, drobnych zdarzeń, z prostego otoczenia choć
okruch szczęścia, choć promień piękna. Ta walka jest najtrudniejsza. Czy będą
potrafili to zrozumieć ci, którzy pozostawili nas same i bezbronne, i ci, co kazali
nam czekać i trwać... długie, długie lata, bez kresu, bez jutra?
Być może w tym samym czasie, w którym Halina pisała te słowa,
chorąży69 Stanisław Bujakowski siedział za sterami myśliwca amerykańskiej
produkcji, mustanga lub thunderbolta, i odbywał nocny lot ponad Saharą.
Po klęsce wrześniowej Stanisław wyjechał z Polski, dostał się do Afryki i
jako pilot zaciągnął do brytyjskiej RAF Transport Command, które odpowiadało
za przerzucanie na front dostaw sprzętu wojskowego ze Stanów Zjednoczonych.
Trasa, którą trzeba było pokonać, liczyła około sześciu tysięcy kilometrów i
wiodła z portu Takoradi na Złotym Wybrzeżu (obecnie Ghana) ponad wodami
Zatoki Gwinejskiej, Nigerią, Francuską Afryką Równikową, do Kairu w
Egipcie. Nie był to łatwy szlak, nieraz zdarzało się, że konwoje zmagały się z
burzami piaskowymi, traciły orientację pośród bezkresnej pustyni.
Po zakończeniu wojny Halina KorolecBujakowska opuściła wraz z matką
i siedmioletnim synkiem Druskienniki, które na mocy ustaleń konferencji
jałtańskiej znalazły się w granicach Litewskiej Socjalistycznej Republiki
Radzieckiej. Wraz z transportem repatriacyjnym udała się do Gdańska. Miała
nadzieję, że w mieście portowym łatwiej będzie dowiedzieć się czegoś o losach
męża.
Hubert Twardowski, siostrzeniec podróżniczki, który mieszkał w tamtym
okresie pod jednym dachem z babcią, ciotką i kuzynem, wspomina, że w
powojennych miesiącach Halina spędzała długie godziny przy maszynie do
pisania. Z nieodłącznym papierosem w ustach porządkowała notatki z podróży
motocyklowej do Chin. W 1946 roku jej reportaże przedrukowywane były w
„Rejsach”, dodatku ilustrowanym do „Dziennika Bałtyckiego”.
Równocześnie Halina czyniła starania, by pozyskać jakiekolwiek wieści o
losie Stanisława. Latem 1946 roku stanęła z ośmioletnim Jaremą u boku przy
bramie portu gdańskiego, by powitać transport lotników z Wielkiej Brytanii.
Podeszła do pierwszego pasażera, który zszedł z pokładu statku i spytała, czy
ten zna Stanisława Bujakowskiego. Jakież musiało być jej wzruszenie, gdy pilot
wyciągnął z kieszeni fotografię męża i powiedział, że przez pięć lat wykonywał
wspólnie z nim loty w RAF Transport Command. Lotnik zapewnił, że Stanisław
ma się dobrze i poszukuje rodziny, podał jego adres. Małżeństwo szybko
nawiązało kontakt. Stanisław nie zdecydował się na powrót do Polski, miał już
ofertę pracy w charakterze pilota w prywatnej firmie transportowej w Indiach.
Halina nie zastanawiała się długo. Zamknęła reportaże, papiery, pamiątki
z podróży motocyklowej do Chin w walizce i powierzyła całe archiwum wraz z
pełnomocnictwem do publikacji materiału matce. Spakowała najpotrzebniejsze
rzeczy.
9 czerwca 1947 roku odpłynęła wraz z synem do Anglii. Niespełna
miesiąc później wsiadła na pokład samolotu lecącego do Kalkuty. Podróż trwała
czterdzieści osiem godzin. 6 lipca 1947 roku w stolicy Bengalu Zachodniego
rodzina znów była razem. Jak wspominała po latach Janina Korolec, matka
Haliny, „osiem lat rozłąki nie osłabiło ich miłości i wzajemnego oddania”.
Halina z Jaremą w Kalkucie
Bujakowscy zamieszkali w Kalkucie. Stanisław pracował w firmie
lotniczej, Halina opiekowała się synem i prowadziła dom. W 1956 roku rodzice
posłali Jaremę do Boise Junior College w Idaho w Stanach Zjednoczonych.
Studia rozpoczęte na Boise State University kontynuował młody Bujakowski na
University of Denver w Colorado. Studiował inżynierię i ekonomię. Jego wielką
pasją od najmłodszych lat był sport. Mieszkając w Colorado, często gościł na
stokach Mammoth Mountain, tam nauczył się jeździć na nartach. Niedługo
potem zapisał się w historii narciarstwa jako Jerry Bujakowski. Odnosił sukcesy
w barwach narodowych Indii, na mistrzostwach świata w narciarstwie alpejskim
w Chamonix w 1962 roku zajął 27 miejsce w zjeździe i 35 w slalomie gigancie,
podczas zawodów Pucharu Świata w Squaw Valley w 1969 roku uplasował się
na 26 pozycji. Był pierwszym zawodnikiem reprezentującym Indie na
zimowych igrzyskach olimpijskich. Miał wystąpić już na olimpiadzie w Squaw
Valley w 1960 roku, ale nie dopuszczono go do zawodów, Narciarska Federacja
Indii nie należała bowiem wówczas do FIS - Międzynarodowej Federacji
Narciarskiej. Ambitny narciarz wystartował za to w biegu zjazdowym oraz
slalomie gigancie na igrzyskach w Innsbrucku w roku 1964 oraz w Grenoble w
roku 1968. Jerry Bujakowski wystąpił w dokumentalnym filmie poświęconym
narciarstwu alpejskiemu zatytułowanym Skifascination, zrealizowanym w 1966
roku przez Willy’ego Bognera w Szwajcarii. Był również zamiłowanym
surferem i pionierem tej dyscypliny sportu w swojej drugiej ojczyźnie.
Reprezentował Indie w mistrzostwach świata w surfingu w roku 1964 w San
Diego i w roku 1966 w Puerto Rico70.
W tym samym mniej więcej okresie w Kalkucie Stanisław Bujakowski
zaczął ciężko chorować. Zmarł, najprawdopodobniej na nowotwór, w drugiej
połowie lat sześćdziesiątych. Po śmierci męża Halina postanowiła przenieść się
do San Diego w Kalifornii, by zamieszkać razem z synem, który osiadł tam po
studiach. Spakowała się i udała w podróż do Stanów Zjednoczonych... ostatnią
w jej życiu.
W 1971 roku rodzina w Polsce otrzymała krótki list z Kalifornii datowany
na 25 kwietnia. Wiadomość brzmiała następująco: „Mama umarła w Kalifornii.
Była bardzo chora, gdy przyjechała do nas z Indii. Staś”.
Był to ostatni kontakt rodziny z Jaremą Bujakowskim, kolejne listy słane
do Ameryki pozostały bez odpowiedzi. Pamiętniki ciotki Hali, jak je nazywano
w gronie rodzinnym, klisze zdjęć, wycinki z gazet, całe archiwum wyprawy
motocyklowej spoczęło w wielkiej czarnej walizce w jednym z domowych
zakamarków.
Wydawało się, że książka, o której tak marzyli Halina i Stanisław, nigdy
już się nie ukaże, że historia ich wyprawy pozostanie zapomniana na zawsze. A
jednak starania Huberta Twardowskiego i jego małżonki Aliny, by
spopularyzować wyczyn ciotki Hali, w końcu przyniosły rezultat. W 2004 roku
archiwaliami zainteresował się redaktor Marek Ponikowski, dziennikarz, a
zarazem pasjonat motoryzacji. Jego artykuł w „Dzienniku Bałtyckim” oraz
reportaż telewizyjny w gdańskiej telewizji rozbudził zainteresowanie tematem.
W ślad za jego publikacjami ukazały się następne, w tym reportaż Aleksandry
Kozłowskiej w „Wysokich Obcasach”, dodatku do „Gazety Wyborczej”.
Przed laty zebrałem i opracowałem reportaże Kazimierza Nowaka z jego
afrykańskiej wyprawy rowerowej. Wydana w wyniku tej pracy książka
zatytułowana Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej
z lat 1931-1936 nasunęła wydawnictwu pomysł, by zaprosić mnie do
współpracy przy opracowaniu pamiętników Haliny KorolecBujakowskiej.
Niezwykła historia i urocza para motocyklowych podróżników ujęły mnie od
pierwszej chwili.
Zadanie okazało się trudniejsze, niż się początkowo spodziewałem, ale też
przyniosło wiele wrażeń i mnóstwo satysfakcji. Najpierw trzeba było
przeanalizować i przepisać kilkaset stron maszynopisu, odręcznie pisanych
listów i około dwustu artykułów prasowych, a następnie ułożyć je
chronologicznie, zdanie po zdaniu, tak by relacja była kompletna i spójna, a
zarazem by nie uronić nic z osobistego, emocjonalnego przekazu, dowcipu i
romantyzmu autorki. Do tekstów Haliny zdecydowałem się dołączyć fragmenty
przewodnika i felieton Stanisława. Ich treść wydawała się stanowić doskonałe
uzupełnienie żywiołowej relacji małżonki.
W kolejnym etapie trzeba było przejrzeć około pięciuset fotografii
zachowanych na oryginalnych kliszach z lat trzydziestych XX wieku, wybrać
najciekawsze i przypisać je do konkretnych partii tekstu.
Praca trwała dziesięć miesięcy. Wiosną 2011 roku zapomniana przez
dziesięciolecia kronika podróży dwojga Polaków trafia do rąk Czytelników.
Za ciepłe przyjęcie i serdeczną pomoc dziękuję Alinie, Hubertowi i
Michałowi Twardowskim. To ich pasja i wysiłki sprawiły, że marzenie ciotki
Hali ziściło się po tylu latach. Składam również gorące podziękowania Wandzie
Jelonkiewicz za nieocenioną pomoc w poszukiwaniach archiwalnych reportaży
oraz wydawnictwu za zaproszenie do udziału w tej fascynującej przygodzie oraz
wspaniałą współpracę.
Łukasz Wierzbicki
Borowiec w lutym 2011 roku
PRZYPISY
1 Fragment wiersza Kazimiery Iłłakowiczówny Babunia w Ameryce.
2 Antek warszawski - ulicznik, łobuziak, cwaniak.
3 Marian Stępkowski (1896-1946) - doktor filozofii, przyrodnik i literat,
pionier ruchu radioamatorskiego w Polsce.
4 Sprawozdanie Stanisława Bujakowskiego zostało umieszczone na
końcu książki.
5 Saar ist unser! Saar ist Deutsch! (niem.) - „Saara jest nasza! Saara jest
niemiecka”; nawiązuje do przeprowadzonego w 1935 roku plebiscytu, w wyniku
którego kontrolowane wcześniej przez Ligę Narodów Zagłębie Saary weszło w
skład państwa niemieckiego.
6 AVUS - najstarszy w Niemczech (i w ogóle w całej Europie) odcinek
autostrady w Berlinie, oddany do ruchu w 1921 roku.
7 Bakszysz - z perskiego: podarek pieniężny, napiwek, jałmużna.
8 Gunia - męska kurta z wełnianego sukna, ozdobiona haftem i
obszyciami.
9 Hajda Edirne polis (tur.) - Jazda na policję w Edirne.
10 Złoty Róg - wąska, głęboko wcięta zatoka cieśniny Bosfor.
11 „Jakaś gęś, z którą do rana szukałem na mapie Anatolii” - pisał
Tadeusz BoyŻeleński w wierszu Gdy się człowiek robi starszy.
12 Arak - aromatyczny napój alkoholowy otrzymywany przez destylację
sfermentowanego zacieru ryżowego lub daktylowego, z dodatkiem melasy z
trzciny cukrowej.
13 Hadżi - muzułmanin, który odbył pielgrzymkę do Mekki.
14 Guffa - niewielki arabski żaglowiec o jednym lub dwóch masztach,
używany do żeglugi handlowej.
15 Ampla - płytka miseczka alabastrowa wisząca na łańcuchach,
przesłaniająca i łagodząca światło lampy.
16 Insz Allach - jak Bóg zechce.
17 Świtka - inaczej siermięga; wierzchnia odzież wieśniacza z grubego
materiału o długich rękawach, sięgająca do kolan.
18 Sarafan - rosyjski kobiecy strój ludowy, rodzaj długiej sukni z wysoką
talią, bez rękawów lub z wszytymi rękawami z tkaniny bieliźnianej.
19 Diuna - wydma piaszczysta.
20 Annah - 1/16 część rupii.
21 Parsowie zwani też Zaratusztrianami - grupa etniczna wywodząca się
od starożytnych Persów, są potomkami grupy około stu dwudziestu tysięcy
Persów, która w VIII wieku uciekła przed muzułmańskim prześladowaniem z
Persji i osiedliła się na terenach Gudżaratu w Indiach.
22 AbrahamHyacinthe Anquetil Duperron (1731-1805) - francuski
orientalista.
23 Gandhi zorganizował w 1918 roku obywatelski ruch oporu biedaków
bez ziemi, najemników rolnych i biednych rolników, którzy byli zmuszani przez
posiadaczy ziemskich do uprawiania roślin przemysłowych zamiast zbóż i roślin
jadalnych dających wyżywienie.
24 Sipaj - żołnierz indyjski służący w wojsku brytyjskim w Indiach.
25 Kawon - arbuz.
26 Pardah - pomieszczenie w domach w Indiach przeznaczone dla kobiet,
by ochronić je przed spojrzeniami obcych.
27 Dessous - (fr.) spód noszony pod suknią przez kobiety, bielizna.
28 Sadhu - hinduski asceta żebrzący, niekiedy praktykujący krańcowe
formy umartwiania się, święty człowiek.
29 Dhoti - tradycyjny strój męski noszony w Indiach, składający się z
upiętego w pasie kawałka materiału.
30 Mykwa - basen służący do rytualnego oczyszczania i ablucji.
31 Kajlas - szczyt w paśmie Gangdise w Transhimalajach na Wyżynie
Tybetańskiej; hinduiści wierzą, że jest to siedziba boga Sziwy.
32 Trachoma - zakaźne, przewlekłe zapalenie spojówek.
33 Rabindranath Tagore (1861-1941) - indyjski poeta, prozaik, filozof,
kompozytor, malarz i pedagog. W 1913 roku został laureatem Nagrody Nobla w
dziedzinie literatury. W 1950 jego pieśń Jana Gana Mana została oficjalnym
hymnem państwowym Indii.
34 Sampan - lekka płaskodenna łódź wiosłowa, niekiedy z żaglem,
używana w ruchu rzecznym i portowym w Chinach.
35 Gasparo Balbi - wenecki jubiler, w latach 1579-1588 podróżował po
krajach Dalekiego Wschodu, dotarł do Indii i Birmy.
36 Fernao Mendes Pinto (ok. 1509-1583) - portugalski podróżnik i
poszukiwacz przygód, w 1537 roku wyruszył do Indii i następne 21 lat spędził,
podróżując po krajach Dalekiego Wschodu.
37 Mindon Min (1808-1878) - król Birmy od 1853 do 1878 roku.
38 Stupa - najprostszy typ buddyjskiej budowli sakralnej.
39 Sir Archibald Campbell (1769-1843) - generał armii brytyjskiej, w
latach 1824-1826 dowodził siłami brytyjskimi w pierwszej wojnie
angielskobirmańskiej.
40 Szurpaty - chropowaty, szorstki, kostropaty.
41 Burmah Oil Company - spółka założona w 1886 roku w Glasgow w
Szkocji dla eksploatacji złóż ropy naftowej na subkontynencie indyjskim.
42 Sheiling - ze szkockiego: chata w eksponowanym lub odosobnionym
miejscu.
43 Sawbwa - birmański wódz.
44 Lora - tu: samochód ciężarowy.
45 Kornet - sztywny czepiec na głowie zakonnicy.
46 George Scott (1851-1935) - szkocki dziennikarz i administrator
kolonialny, badacz historii i kultury Birmy.
47 Szkarpa - mur odchodzący prostopadle na zewnątrz od ściany
budynku, pełniący funkcję konstrukcyjną.
48 William Somerset Maugham (1874-1965) - angielski pisarz i
dramaturg, autor takich powieści, jak Księżyc i miedziak oraz Malowany welon.
49 Oładek - mały placek z mąki lub tartych kartofli, smażony na tłuszczu.
50 Droga Kolonialna nr 4.
51 Sajgon - dawna nazwa miasta Ho Chi Minh w Wietnamie.
52 Kochinchina - dawna nazwa położonej najbardziej na południe części
Wietnamu.
53 Hotel de ville - (fr.) ratusz.
54 Henri Mouhot (1826-1861) - francuski przyrodnik i podróżnik, w
jednej ze swoich podróży dotarł do Angkoru. Jego dzienniki, a zwłaszcza
rysunki, przedstawiające pozostałości po imperium khmerskim wywołały
sensację, w wyniku której okrzyknięto go odkrywcą zaginionego miasta.
55 Hieratyczny - rytualny, uroczysty, pełen patosu.
56 Tonkin - historyczna nazwa północnego Wietnamu, obejmującego
dorzecze Rzeki Czerwonej.
57 Patynki - pantofle z drogich haftowanych tkanin, na wysokich,
drewnianych podstawkach.
58 Kornak - dozorca słoni, kierujący nimi w czasie jazdy lub pracy.
59 Annam - historyczna nazwa środkowej części Wietnamu.
60 Douane - z francuskiego: kontrola celna na granicy.
61 Nipponia - Japonia.
62 Kanton - miasto Guangzhou, stolica chińskiej prowincji Guangdong.
63 Santau - miasto Shantou na wschodnim wybrzeżu Chin.
64 Tekst ukazał się w dwumiesięczniku „Motocykl i cyclecar” w numerze
z lipcasierpnia 1937 roku.
65 Tekst ukazał się w miesięczniku „Turysta i auto” w lutym 1935 roku.
66 W miejscu, w którym stała Willa Jasna, dziś znajduje się obiekt
sanatoryjny o nazwie Vilnius.
67 Obecnie przy Vilniaus al. 18 znajduje się siedziba mera Druskiennik.
68 Ursus thibetanus.
69 Stanisław Bujakowski miał w RAF stopień Warrant Officer,
odpowiednik polskiego stopnia chorążego.
70 Informacja za The Encyklopedia of Surfing Matta Warshawa z 2005
roku.