background image

      

      

      

      

Clive Barker 

 

 

OPOWIEŚĆ HAECKELA 

 

      

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

RAUTHA 2012 

 

 

background image

 

 
 
 

Purrucker  zmarł  w  ubiegłym  tygodniu,  po  długiej  chorobie.  Nigdy  go  zbytnio 

nie  lubiłem,  ale  wieść  o  jego  odejściu  nadal  mnie  zasmuca.  Po  jego  śmierci  jestem 
teraz ostatnim z naszej skromnej grupy;  nie  mam  już z kim porozmawiać o dawnych 
czasach. Nigdy tego jednak nie czyniłem, w każdym razie nie z nim. Po opuszczeniu 
Hamburga,  podążaliśmy  jakże  różnymi  ścieżkami.  On  został  fizykiem  i  żył  głównie, 
jak  sądzę,  w  Paryżu.  Ja  pozostałem  w  Niemczech  i  pracowałem  z  Hermanem 
Helmholtzem,  przeważnie  na  arenie  matematycznej,  ale  okazjonalnie  angażując  się        
w  inne  dziedziny.  Nie  sądzę,  by  o  mnie  pamiętano,  gdy  odejdę.  Herman  był 
naznaczony  wielkością; ja nie. Lecz czułem się komfortowo w chłodnym cieniu  jego 
teorii. Miał czysty, precyzyjny umysł. Odrzucał sentyment czy zabobony ze swej wizji 
ś

wiata. Nauczyłem się wiele na jego przykładzie. 

A  teraz,  gdy  sięgam  pamięcią  do  czasu,  gdy  miałem  dwadzieścia  kilka  lat 

(jestem dwa lata młodszy od stulecia, które za miesiąc dobiegnie kresu), to nie czasy 
intelektualnego triumfu pamiętam najlepiej; nie analityczne zdolności Helmholtza, czy 
jego delikatną bezstronność. 

Prawdę  mówiąc,  nie  ma  teraz  w  moim  umyśle  wiele  więcej,  niż  odrobina 

opowieści.  Ale  nie  chce  mnie  opuścić,  toteż  teraz  ją  przedstawię,  jako  formę 
oczyszczania mojego umysłu. 

W  1892,  byłem  –  razem  z  Purruckerem  i  pozostałymi  ośmioma  bystrymi 

młodzieńcami  –  członkiem  nieformalnego  klubu  aspirujących  intelektualistów                   
w Hamburgu. Wszyscy w tym kręgu edukowaliśmy się aby zostać naukowcami, jako 
młodzi  mieliśmy  wielkie  ambicje,  zarówno  dla  nas  samych  jak  i  dla  przyszłości 
naukowych starań. W każdą niedzielę zbieraliśmy się w kawiarni na Reeperbahn, i na 
zapleczu  wynajętym  dla  tych  celów,  pogrążaliśmy  się  w  rozmowach  o  łączących  nas 
tematach,  tak  długo,  jak  czuliśmy,  że  te  wymiany  w  jakiś  sposób  poszerzają  nasze 
zrozumienie  świata.  Byliśmy  bez  wątpienia  pompatyczni  i  bardzo  skupieni  na  sobie; 
ale  nasz  zapał

 

był  bardzo  żarliwy.  To  był  czas  ekscytacji.  Zdawało  się,  że  każdego 

tygodnia jeden z nas będzie przychodził na spotkanie z jakimś nowym pomysłem. 

Był to pewien letni wieczór – tego roku, nawet nocną porą, niezwykle gorący – 

gdy  Ernst  Haeckel  opowiedział  nam  wszystkim  historię,  którą  mam  zamiar 
przytoczyć.  

Pamiętam  dobrze  okoliczności.  Tak  mi  się  przynajmniej  wydaje.  Pamięć  jest 

przecież  mniej  dokładna  niż  wiara  w  to,  co  było,  nieprawdaż?  To  nie  ma  zresztą 
większego  znaczenia.  To,  co  pamiętam  można  równie  dobrze  uznać  za  prawdę.           
W końcu, nie ma już nikogo, kto mógłby to podważyć. Wydarzenia były następujące: 
pod  koniec  wieczoru,  gdy  każdy  wypił  już  wystarczająco  dużo  piwa,  by  zatopić 
niemiecki okręt, i bystre ostrze intelektualnej debaty nieco się stępiło (prawdę mówiąc, 
przeszliśmy  do plotek, jak to zwykle nieproszeni czyniliśmy  po północy), Eisentrout, 
który  później  został  wybitnym  chirurgiem,  uczynił  zwykłą  wzmiankę  o  człowieku 
zwanym Montesquino. Jego imię znane było nam wszystkim, choć nikt go nie spotkał. 
Przybył  miesiąc  wcześniej  do  miasta  i  skupił  na  sobie  spore  zainteresowanie 
społeczeństwa,  utrzymując  że  jest  nekromantą.  Twierdził,  że  potrafi  rozmawiać          
z,  i  nawet  ożywiać  zmarłych,  urządzając  seanse  w  domach  bogaczy.  Zbijał  małą 
fortunę na opłatach za swe usługi, pobieranych od dam tego miasta. 

background image

 

Wspomnienie jego imienia spotkało się z chórem gwałtownych

 

opinii z różnych 

części  pokoju,  a  wszystkie  one  były  niepochlebne.  Był  pogardzanym  oszustem             
i  pozorantem.  Powinien  zostać  odesłany  z  powrotem  do  Francji  –  skąd  przybył  –  ale 
dopiero po wygarbowaniu mu skóry za impertynencję. 

Jedynym  głosem,  który  nie  potępił  tego  człowieka,  była  opinia  Ernsta 

Haeckela,  moim  zdaniem  najbystrzejszego  z  nas.  Usiadł  przy  otwartym  oknie  – 
czekając  zapewne  na  podmuch  bryzy  znad  Elby  w  tą  duszną

 

noc  –  z  policzkiem 

wspartym na dłoni.

 

– Co o tym wszystkim myślisz, Ernst? – zapytałem. 
– Nie chcecie wiedzieć – odparł łagodnie.  
– Chcemy. Oczywiście, że chcemy. 

Haeckel spojrzał na nas.  

– Dobrze zatem – zgodził się. – Opowiem wam. 

Jego twarz wyglądała niezdrowo w świetle świecy, i pamiętam że pomyślałem 

–  bardzo  wyraźnie  –  że  nigdy  wcześniej  nie  widziałem  takiego  spojrzenia  w  jego 
oczach,  jak  w  tej  chwili.  Jakiekolwiek  myśli  zawędrowały  do  jego  głowy,  zmąciły 
czystość jego spojrzenia. Wyglądał na zmartwionego

 

–  Oto,  co  myślę  –  rozpoczął.  –  Że  powinniśmy  ostrożniej  wypowiadać  się  o  nekro-
mantach. 
–  Ostrożniej?  –  zapytał  Purrucker,  który  był  znakomitym  w  dyskusjach,  a  jeszcze 
bardziej  lotnym  w  stanie  upojenia.  –  Dlaczego  mielibyśmy  mówić  ostrożniej  o  tym 
małym francuskim łotrze, który poluje na nasze kobiety? Dobry Boże, systematycznie 
wyłudza pieniądze z ich torebek! 
– W jaki sposób? 
–  Ponieważ  opowiada  im,  że  może  ożywiać  zmarłych!  –  wrzasnął  Purrucker, 
akcentując wypowiedź uderzeniem w stół. 
– A skąd wiemy, że nie może tego robić? 
– Och, teraz ty, Haeckel – odparłem. – Chyba nie wierzysz… 
–  Wierzę  w  dowód  moich  oczu,  Teodorze  –  wyjaśnił  Haeckel.  –  A  widziałem  –  raz    
w  swoim  życiu  –  coś,  co  było  dowodem  na  to,  że  rzemiosło  uprawiane  przez 
Montesquino jest prawdziwym. 

Pokój  wypełnił  się  śmiechem  i  protestami.  Haeckel  przesiedział  je  niepo-

ruszony. W końcu, gdy cały nasz zgiełk ustał, rzekł: 
– Chcecie usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie? 
– Oczywiście, że chcemy usłyszeć – odparł Julius Linneman, spoglądając na Haeckela 
niemal w dziewczęcy sposób, jak zwykliśmy sądzić.  
–  Więc  posłuchajcie  –  rozpoczął.  –  To,  co  chcę  wam  opowiedzieć,  jest  absolutną 
prawdą,  ale  od  momentu,  jak  zakończę  opowieść,  możecie  nie  chcieć  mnie  więcej 
widzieć w tym pokoju, gdyż uznacie, że jestem odrobinę szalony. Może nawet trochę 
bardziej niż odrobinę. 

Łagodność  jego  głosu  i  nawiedzone  spojrzenie  uciszyło  wszystkich,  nawet 

ekspresyjnego  Purruckera.  Wszyscy  usiedliśmy  lub  położyliśmy  się  na  kanapach            
i słuchaliśmy. Po chwili introspekcji, Haeckel rozpoczął swą opowieść.  

I jeśli dobrze pamiętam, oto co nam przedstawił: 

–  Dziesięć  lat  temu,  byłem  w  Wittenbergu,  studiując  filozofię  u  Willhelma  Hausera. 
Był  metafizykiem,  oczywiście;  podobnym  mnichom.  Nie  dbał  o  świat  fizyczny; 

background image

 

naprawdę, nie miał z nim styku. I nakłaniał studentów do życia w ten sam ascetyczny 
sposób, jaki praktykował. To było dla nas oczywiście trudne. Byliśmy bardzo młodzi          
i  przepełnieni  apetytem.  Lecz  gdy  byłem  w  Wittenbergu,  pod  kontrolą  jego  oka, 
naprawdę starałem się żyć podług jego wskazówek, na ile tylko mogłem. 

Wiosną  drugiego  roku  nauk  Hausera,  dostałem  wiadomość,  że  mój  ojciec  – 

ż

yjący  w  Lunenburgu  –  jest  bardzo  chory  i  że  muszę  przerwać  studia  i  wracać  do 

domu. Byłem studentem. Wydawałem całe swoje pieniądze na książki i chleb. Nie stać 
mnie  było  na  podróż  powozem.  Więc  musiałem  wyruszyć  piechotą.  To  była 
oczywiście  wielodniowa  wyprawa,  przez  puste  wrzosowiska,  ale  towarzyszyły  mi 
moje  przemyślenia,  co  czyniło  mnie  wystarczająco  radym.  Przynajmniej  przez 
pierwszą część wędrówki. Później, jakby znikąd, pojawiła się straszliwa burza. Byłem 
przemoczony do suchej nitki, i pomimo mych ciągłych

 

usiłowań odwrócenia trosk od 

stanu  fizycznego,  nie  dałem  rady.  Byłem  zziębnięty  i  nieszczęśliwy,  a  niezwykłości 
ż

ycia metafizycznego były odległe od mojego umysłu. 

Czwartego  lub  piątego  wieczora,  pociągający  nosem  i  przeklinający,  zebrałem 

trochę  gałęzi  i  rozpaliłem  ogień  przy  małej  kamiennej  ścianie,  mając  nadzieję  na 
wysuszenie,  nim  usnę.  Gdy  gromadziłem  mech  mający  być  moją  poduszką,  starzec,    
z obliczem melancholika, pojawił się z ciemności i przemówił do mnie niczym prorok.  
– Nie jest mądrym spać tutaj dziś w nocy – ostrzegł. 

Nie byłem w nastroju na dysputę z nim. Byłem zbyt zmęczony.  

– Nie mam zamiaru ruszyć się choćby o cal – odparłem. – To jest otwarta droga. Mam 
pełne prawo do tego, by tu spać, jeśli tylko chcę. 
–  Oczywiście,  że  masz  –  przytaknął  starzec.  –  Nie  mówiłem,  że  nie  masz  prawa.  Po 
prostu, że to nie jest rozsądnym. 

Nieco się zawstydziłem mojego ostrego tonu.  

–  Przepraszam  –  odparłem.  –  Jest  mi  zimno  i  jestem  głodny  oraz  zmęczony.  Nie 
miałem zamiaru być opryskliwym. 

Starzec odparł, że nie chowa urazy. Przedstawił mi się jako Walter Wolfram. 
Wyjawiłem  mu  swoje  imię  i  swoją  sytuację.  Wysłuchał,  a  następnie  zao-

ferował, że zabierze mnie do swego domu, który miał znajdować się w pobliżu. Tam 
być  może  skorzystam  z  dobrego  ognia  i  gorącej  zupy  pomidorowej.  Oczywiście,  nie 
odmówiłem.  Lecz  gdy  wstałem,  zadałem  mu  pytanie,  dlaczego  uważa,  że  spanie              
w tym miejscu nie jest dla mnie bezpiecznym.  

Spojrzał  na  mnie  z  wielkim  smutkiem.  Niemal  ze  złamanym  sercem,  czego 

sensu nie byłem w stanie pojąć. Po czym rzekł:  
–  Jesteś  młodym  człowiekiem  i  bez  wątpienia  nie  boisz  się  porządku  świata.  Ale 
proszę, uwierz mi, gdy mówię ci, że są noce, w których spanie w pobliżu zmarłych nie 
jest dobrym pomysłem. 
– Zmarłych? – powtórzyłem, i spojrzałem za siebie. W stanie swego wyczerpania nie 
dostrzegłem,  co  znajdowało  się  po  drugiej  stronie  kamiennej  ściany.  Teraz,  gdy 
chmury  deszczowe  rozsunęły  się,  dając  miejsce  księżycowi,  mogłem  zobaczyć  sporą 
liczbę  grobów,  starych  i  świeżo  wykopanych

Zazwyczaj  taki  widok  nie  poruszyłby 

mnie  zbytnio.  Hauser  nauczył  nas  spoglądać  zimno  na  śmierć.  Twierdził,  że  nie 
powinna ona poruszyć człowieka bardziej, niż widok słońca, gdyż jest równie pewna   
i niepowtarzalna. Gdy słyszałem to w ciepłe popołudnie w klasie w Wittenbergu, była 

background image

 

to  dobra  rada.  Lecz  teraz  –  na  środku  pustkowia,  ze  starcem  mamroczącym  jakieś 
zabobony u mego boku – nie byłem już tak przekonany o jej sensie.  

Tak czy inaczej, Wolfram zabrał mnie do swego małego domu, który znajdował 

się  mniej  niż  pół  mili  drogi  od  nekropolii.  Były  tam  obecny  ogień  i  zupa.  Lecz 
również, ku memu zaskoczeniu, jego żona Eliza. 

Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata, i była najpiękniejszą kobietą, 

jaką  widziałem.  Oczywiście,  wiele  piękności  było  w  Wittenbergu.  Ale  nie  przy-
puszczam,  żeby  jego  ulice  kiedykolwiek  przemierzała  kobieta  równie  perfekcyjna. 
Orzechowe  włosy,  długie  aż  do  jej  wysmukłej  talii.  Pełne  usta,  pełne  biodra  i  piersi.    
I  te  oczy!  Gdy  spotkały  się  z  mymi,  zdawały  się  je  pożerać.  Zrobiłem  wszystko,  na 
miłość przyzwoitości, aby ukryć swoją admirację, ale było to trudne. Pragnąłem upaść 
przed nią na kolana i zadeklarować niesłabnące oddanie, tam i wtedy. 

Jeśli  nawet  Walter  to  dostrzegł,  nie  dał  po  sobie  tego  poznać.  Zdałem  sobie 

sprawę,  że  był  czymś  zaniepokojony.  Nieustannie  zerkał  na  zegarek  w  płaszczu           
i spoglądał w stronę drzwi. 

Prawdę mówiąc, cieszył mnie jego brak skupienia. Pozwalało mi to rozmawiać 

z Elizą, która – początkowo oficjalna

 

– rozruszała się w dalszej części wieczoru. Poiła 

mnie  winem,  a  ja  piłem,  zanim  tuż  przed  północą  nie  zapadłem  w  sen,  pomiędzy 
naczyniami, z których jadłem. 

W tym punkcie, ktoś z naszego małego zgromadzenia – sądzę, że mógł to być 

Purrucker  –  napomknął,  iż  sądził,  że  nie  będzie  to  historia  o  niespełnionej  miłości, 
gdyż nie był w nastroju na takie. Na co Haeckel odparł, że ta opowieść nie ma niczego 
wspólnego  z  miłością,  jakiegokolwiek  rodzaju.  Odpowiedź  prosta,  lecz  skuteczna: 
uciszyła przerywającego i pogłębiła nasz zmysł przeczuwania

.

 

Hałas  kawiarni  teraz  ustał  niemal  całkowicie,  podobnie  jak  i  odgłosy  ulicy. 

Hamburg kładł się spać. Ale my byliśmy tam, skupieni na historii, i wpatrzeni w oczy 
Ernsta Haeckela.  
– Obudziłem się nieco później – kontynuował – ale byłem tak rozleniwiony i ciężki od 
wina,  że  ledwie  mogłem  otworzyć  oczy.  Drzwi  były  uchylone,  a  na  progu  stał 
mężczyzna  w  czarnej  pelerynie.  Szepcząc,  rozmawiał  z  Walterem.  Następnie,  z  tego 
co  dostrzegłem,  wymienili  pieniądze,  choć  nie  widziałem  tego  dokładnie.  Po  czym 
mężczyzna odszedł. Widziałem jedynie krótką migawkę jego twarzy, w świetle ognia 
z  kominka.  Pomyślałem,  że  nie  należy  ona  do  kogoś,  z  kim  chciałbym  wdać  się           
w  spór.  Ani  nawet  spotkać.  Wąskie  oczy,  głęboko  osadzone  w  pomarszczonym 
obliczu

.

 Cieszyłem się, że odszedł. Gdy Walter zamknął drzwi, położyłem swą głowę  

i  nieomal  zamknąłem  oczy,  woląc  by  nie  wiedział  o  moim  przebudzeniu.  Nie  mogę 
wam  dokładnie  wyjaśnić,  czemu.  Po  prostu  wiedziałem,  że  dzieje  się  tam  coś,  w  co 
wolałbym nie być zaangażowanym. 

Następnie, gdy tam leżałem i nasłuchiwałem, dobiegł mnie dźwięk płaczącego 

dziecka.  Walter  wołał  Elizę,  by  uspokoiła  oseska.  Nie  usłyszałem  jej  odpowiedzi. 
Raczej coś, co nie  miało żadnego sensu. Jej  głos, tak  miękki i słodki w czasie naszej 
rozmowy,  brzmiał  teraz  dziwnie.  Przez  szpary  w  mych  oczach  mogłem  widzieć,  że 
podeszła do okna i wpatrywała się w nie, z dłońmi przyciśniętymi do szyby. 

Walter  ponownie  poprosił  ją,  by  zajęła  się  dzieckiem.  Ponownie  odpowiedzią 

było  jakieś  mamrotanie.  Tym  razem  odwróciła  się  nieco  i  ujrzałem,  że  w  żadnym 
wypadku  nie  jest  tą  samą  kobietą,  z  którą  konwersowałem.  Zdawała  się  być  na 

background image

 

początkowym  etapie  jakiejś  choroby.  Była  rozpalona,  z  dzikim  wzrokiem  i  ściągnię-
tymi ustami.  

Wszystko, co wcześniej zdawało się być dowodem jej piękna i witalności, teraz 

wyglądało  raczej  jak  mgnienie  zżerającej  ją  choroby.  Była  zbyt  rozpalona;  jak  ktoś 
dręczony przez gorączkę, w chwili swego ryzyka płonący okropną jaskrawością. Jedna 
z  jej  rąk  zawędrowała  między  nogi,  i  zaczęła  tam  trzeć,  w  najbardziej  rozpraszający 
sposób.  Jeśli  kiedykolwiek  byliście  w  domu  wariatów,  mogliście  widzieć  taki  rodzaj 
zachowania, jaki przedstawiała. 
–  Cierpliwości  –  uspokajał  ją  Walter.  –  O  wszystko  zadbałem.  Teraz  idź  i  zaopiekuj 
się dzieckiem. 

W  końcu  posłuchała  jego  prośby,  i  wyszła  do  drugiego  pokoju.  Dopóki  nie 

słyszałem  płaczu,  nie  zdawałem  sobie  sprawy,  że  mają  dziecko  i  wydało  mi  się 
dziwnym,  że  Eliza  nie  wspomniała  o  tym.  Leżąc  tam,  symulując

 

sen,  próbowałem 

wymyślić,  co  uczynić  dalej.  Czy  powinienem  przebudzić  się,  i  oznajmić  memu 
gospodarzowi, że mimo wszystko nie skorzystam dłużej z jego opieki? Postanowiłem 
jednak,  że  pozostanę  w  tym  samym  stanie.  Tak  długo,  jak  sądzili  że  śpię,  będą  mnie 
ignorować. Na to przynajmniej liczyłem. Płacz dziecka ustał. Złagodziła go obecność 
Elizy.  
– Upewnij się, że ma dosyć, zanim go położysz – słyszałem jak oznajmiał jej Walter. – 
Nie chcę, by się obudził i płakał za tobą, gdy odejdziesz. 

Z  tego  wywnioskowałem,  że  karmiła  dziecko  piersią;  ten  fakt  wyjaśniał 

dorodność jej biustu. Był pełny mleka. I muszę przyznać, nawet po spojrzeniu na Elizę 
stojącą  przy  oknie,  że  czułem  nieco  zazdrości  o  oseska,  wessanego  w  te  wspaniałe 
piersi.  

Później  wróciłem  do  próby  zrozumienia  tego,  co  miało  tam  miejsce.  Kim  był 

człowiek,  który  pojawił  się  w  drzwiach?  Kochankiem  Elizy?  Jeśli  zatem,  czemu 
Walter  mu  płacił?  Czy  możliwym  było,  że  ten  starzec  wynajął  tego  jegomościa,  aby 
ten zadowalał jego żonę, gdyż sam nie był w stanie tego zrobić? Czy rozedrganie

 

Elizy 

w oknie było po prostu erotyczną niecierpliwością?  

W  końcu,  wyszła  z  pokoju  dziecka  i  bardzo  ostrożnie  zamknęła  drzwi. 

Nastąpiła szeptana wymiana zdań między mężem i żoną, której nie dosłyszałem, lecz 
która zrodziła w mojej głowie kolejne pytania. Czy konspirowali, aby mnie ukatrupić? 
Muszę wam powiedzieć, że w tej chwili czułem nagość swego karku... 

Ale niepotrzebnie się martwiłem. Po minucie skończyli szepty i Eliza opuściła 

dom.  Walter  z  kolei  usiadł  przy  ogniu.  Słyszałem,  jak  nalał  sobie  drinka  i  głośno 
opróżnił  kieliszek;  później  powtórzył  czynność.  Najwyraźniej  topił  swe  smutki             
w  alkoholu,  albo  poprawiał  humor.  Pił  dalej,  mamrocząc  przy  tym.  Następnie, 
mamrotanie przeszło w płacz. Niebawem zaczął łkać.  

Nie  mogłem  już  tego  znieść.  Podniosłem  głowę  znad  stołu  i  zwróciłem  się        

w jego stronę.  
– Herr Wolfram, co się tu dzieje? 

Łzy spływały po jego twarzy, prosto na brodę.  

– Och, mój przyjacielu – rzekł, kręcąc głową – nie zdołam tego objaśnić. To noc pełna 
niewysłowionego smutku. 
– Czy mamże zostawić cię z nim samego? – spytałem. 
– Nie – odparł. – Nie, nie chcę, żebyś w tę noc wychodził na zewnątrz. 

background image

 

Chciałem oczywiście wiedzieć, dlaczego. Czy było tam coś, czego obawiał się, 

ż

e ujrzę? 

Wstałem od stołu i podszedłem do niego.  

–  Człowiek,  który  się  tu  zjawił…  –  Usta  Waltera  zaokrągliły  się,  gdy  o  nim  wspom-
niałem. – Kim on jest? – zapytałem. 
– Nazywa się doktor Skal. Według mej wiedzy jest Anglikiem. 

Czekałem na dalsze wyjaśnienia. Leczy gdy żadne się nie pojawiły, dodałem:  

– I przyjacielem pańskiej żony. 
–  Nie  –  odparł  Walter.  –  To  nie  tak,  jak  myślisz.  –  Nalał  sobie  nieco  więcej  brandy         
i napił się ponownie. – Przypuszczasz, że są kochankami. Ale to nieprawda. Eliza nie 
jest  wcale  zainteresowana  towarzystwem  doktora  Skala,  uwierz  mi.  Ani  też  żadnym 
gościem w tym domostwie. 

Uznałem,  że  ta  wzmianka  była  piłką  odbitą  w  mą  stronę,  toteż  zacząłem  się 

bronić, lecz Walter machnął ręką na me protesty. 
–  Nie  trap  się  –  odparł.  –  Nie  winię  cię  za  spojrzenia,  jakimi  obdarzyłeś  moją  żonę. 
Jakże mogło być inaczej? Jest bardzo piękną kobietą, i byłbym zdumiony, gdyby taki 
młodzieniec jak ty nie próbował jej uwieść. Przynajmniej w głębi duszy. Ale powiem 
ci jedno, przyjacielu: nie zdołałbyś jej zadowolić. –  Wzmiankę tę poprzedziła  chwila 
ciszy.  Po  czym  dodał:  –  Także  i  ja,  rzecz  jasna,  nie  potrafiłem.  Gdy  się  ożeniłem, 
byłem już za starym, aby być w pełni jej mężem. 
– Lecz macie dziecko – zauważyłem. 
– Ten chłopiec nie jest moim – odparł Walter. 
– Więc wychowujesz oseska, który nie jest twoim? 
– Tak. 
– Gdzie jest jego ojciec? 
– Obawiam się, że nie żyje. 
– Och.  

To  wszystko  zaczęło  brzmieć  tragicznie.  Eliza  jest  w  ciąży,  ojciec  umiera,        

a Walter przybywa na ratunek, ocalając ją od zniewagi. Taka historia wytworzyła się 
w  mej  głowie.  Jedynym  niepasującym  nigdzie  elementem  był  doktor  Skal,  którego 
zamaskowana postać tak mnie poruszała. 
– Wiem, że to nie moje sprawy… – rzekłem do Waltera. 
– I niech lepiej takimi pozostaną – poprosił. 
– Ale mam jeszcze jedno pytanie. 
– Pytaj, zatem. 
– Jakiej profesji doktorem jest ten Skal? 
– Ach. – Walter odstawił szklankę i zaczął wpatrywać się w ogień. Nikt do niego nie 
dorzucał  przez  dłuższą  chwilę  i  przez  to  był  teraz  tylko  małą  kupką  żarzących  się 
resztek. – Doktor Skal jest nekromantą. Zajmuje się dziedziną nauki, której wiedzy nie 
rozumiem.  –  Nachylił  się  nieco  bardziej  w  stronę  ognia,  jakby  mówienie  o  tajemni-
czym człowieku mroziło go do szpiku kości. Czułem coś podobnego. Nie wiedziałem 
wiele  o  profesji  nekromanty,  ale  przypuszczałem,  że  miała  związek  z  umarłymi. 
Pomyślałem  o  cmentarzu  i  pierwszych  słowach  Waltera  do  mnie:  „Nie  jest  mądrym 
spać tutaj dziś w nocy”. 

Nagle  zrozumiałem.  Stanąłem  na  nogi,  potrząsając

 

moją  niemal  już  trzeźwą 

głową.  

background image

 

–  Wiem,  co  tu  się  dzieje  –  oznajmiłem.  –  Płacisz  Skalowi  za  to,  by  Eliza  mogła 
komunikować się ze zmarłymi! Z ojcem jej dziecka. 

Walter nadal wpatrywał się w ogień. Podszedłem do niego. 

–  Mam  rację,  nieprawdaż?  A  teraz  Skal  ma  zamiar  uciekać  się  do  jakichś  żałosnych 
sztuczek, aby przekonać Elizę, że rozmawia ze zmarłymi. 
–  To  nie  sztuczka  –  zaoponował  Walter.  Po  raz  pierwszy  od  początku  tej  ponurej 
wymiany  zdań  spojrzał  na  mnie.  –  Obawiam  się,  że  to,  co  robi  Skal  jest  prawdziwe. 
Stąd  też  powinieneś  pozostać  tu  do  chwili,  w  której  to  się  nie  skończy.  Nie  ma 
niczego, co mógłbyś… 

Przerwał  w  tej  chwili  swą  myśl,  gdyż  usłyszał  głos  Elizy.  Nie  artykułowała 

zdań, lecz łkała; raz po razie, z oczywistego dla mnie miejsca. Eliza znajdowała się na 
cmentarzu ze Skalem. W ciszy nocy jej głos rozprzestrzenił się z łatwością. 
– Posłuchaj jej – poprosiłem.  
– Lepiej nie – padła odpowiedź.  

Zignorowałem  go,  i  podszedłem  do  drzwi,  wiedziony  jakąś  chorą  fascynacją. 

Ani  przez  moment  nie  wierzyłem  w  to,  co  Walter  opowiadał  o  nekromancie.  Choć     
w  wiele  z  rzeczy,  jakich  nauczył  mnie  Hauser  trudno  było  tej  nocy  uwierzyć,  wciąż 
ufałem  jego  naukom  o  sprawach  życia  i  śmierci.  Uczył,  że  dusza  jest  oczywiście 
nieśmiertelna.  Lecz  natychmiast,  gdy  wyzwoli  się  z  cielesnych  ograniczeń,  ciału 
pozostaje  jedynie  znaczenie  kawałka  gnijącego  mięsa.  Mężczyzna  lub  kobieta  nią 
napędzani odchodzą, aby być z tymi, którzy już utracili swoje życie. Przekonywał, że 
nie  było  sposobu  na  przywołanie  duchów  z  powrotem.  I  w  związku  z  tym  –  choć 
Hauser  nigdy  nie  posunął  się  do  tak  dalekiego  stwierdzenia  –  nie  ma  wiarygodności   
w słowach zapewniających, że potrafią jednać się ze zmarłymi.  

W skrócie, doktor Skal był oszustem: to było moje niewzruszone przekonanie.  

I  biedna,  rozproszona  Eliza  była  jego  ofiarą.  Bóg  jeden  wie,  czego  od  niej  żądał, 
doprowadzając  ją  do  takiego  stanu.  Moja  wyobraźnia  –  początkowo  bezwstydnie 
zatopiona w kobiecych urokach, po czym uznająca ją za szaloną – teraz odkrywała ją 
po  raz  trzeci,  jako  beznadziejną  ofiarę  Skala.  Wiedziałem  z  opowieści  zasłyszanych   
w Hamburgu, jakie moce szarlatani tacy jak ten dzierżyli

 

w obliczu wrażliwych kobiet. 

Słyszałem  o  nekromantach,  którzy  wymagali,  by  podczas  ich  seansów  wszyscy  byli 
nagimi,  jak  stworzyła  ich  natura!  Inni  maltretowali  serca  swych  ofiar  swą 
niesamowitością  aż  do  stanu  omdlenia  tych  niewiast,  podczas  których  czynili  im 
krzywdę.  Sądziłem,  że  wszystko  to  spotkało  Elizę.  I  im  głośniejsze  stawały  się  jej 
łkania  i  krzyki,  tym  silniej  utwierdzałem  się  w  przekonaniu,  że  moje  najgorsze 
przypuszczenia są prawdą.  

W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem w noc, aby ją przyprowadzić. Wolfram 

ruszył za mną i złapał za ramię.  
–  Wracaj  do  domu!  –  zażądał.  –  Do  licha  ciężkiego,  zostaw  to  wszystko  i  wracaj  do 
domu! 

Eliza zaczęła teraz piszczeć. Nie mogłem zawrócić, gdyż od tego zależało moje 

ż

ycie.  Wyrwałem  się  z  uścisku  Wolframa  i  ruszyłem  na  cmentarz.  Początkowo 

sądziłem,  że  ma  zamiar  zostawić  mnie  w  spokoju,  lecz  gdy  zerknąłem  wstecz, 
ujrzałem,  że  choć  wrócił  do  domu,  pojawił  się  znów,  dzierżąc  w  dłoniach  muszkiet. 
Sądziłem,  że  chce  mi  nim  grozić,  lecz  zamiast  tego  poprosił:  –  Weź  to  –  podając  mi 
broń. 

background image

 

–  Nie  mam  zamiaru  nikogo  zabijać!  –  odparłem,  czując  się  nawet  bez  tego 
wystarczająco  odważny  i  śmiały.  –  Chcę  tylko  wyrwać  Elizę  z  łap  tego  cholernego 
Anglika. 
–  Ona  nie  wróci,  uwierz  mi  –  odparł  Walter.  –  Proszę,  weź  ten  muszkiet!  Jesteś 
dobrym młodzieńcem. Nie chcę, by stała ci się jakaś krzywda. 

Zignorowałem  go  i  gnałem  dalej

Choć  wiek  czynił  oddech  Waltera  ciężkim, 

zrobił wszystko, aby dotrzymać mi kroku. Zaczął nawet szczerze opowiadać, choć to, 
co  wyjawił  –  między  stanem  mojego  wzburzenia  i  jego  sapaniem  –  nie  zawsze  było 
łatwe do przyjęcia.  
–  Ona  ma  chorobę…  miała  ją  przez  całe  życie…  co  mogłem  wiedzieć?...  kochałem 
ją… chciałem, by była szczęśliwa… 
– Nie brzmi, jakby teraz była szczęśliwa – zwróciłem uwagę. 
– To nie to, co ci się zdaje… to i nie to… o Boże, proszę, wróć do domu! 
– Powiedziałem nie! Nie chcę, by ten człowiek ją molestował! 
– Nie rozumiesz. Nie moglibyśmy jej zadowolić. Żaden z nas. 
– Nie wynająłeś Skala, żeby jej służył? Jezusie! 

Odwróciłem  się  i  popchnąłem  go  w  klatkę  piersiową,  po  czym  zacząłem  biec. 

Zniknęły ostatnie pozytywne myśli na temat tego, co działo się na cmentarzu. Cała ta 
gadanina  o  nekromancji  była  tylko  welonem  zwyrodnienia,  przykrywającym  ohydną 
prawdę o sednie sprawy. Biedna Eliza! Związana z wypalonym mężem, który nie znał 
lepszego  sposobu  na  zaspokojenie  jej,  jak  tylko  wydanie  jej  czasem  w  ręce  Anglika. 
Ze wszystkich ludzi, Anglikowi!... Jakby wiedzieli oni cokolwiek o miłości. 

Gdy biegłem, starałem się wyobrazić, co uczynię, gdy znajdę się na cmentarzu. 

Widziałem siebie przeskakującego  przez  mur i ryczącego w  kierunku Skala, odrywa-
jącego go następnie od biednej Elizy. Po czym pobiłbym go bez umiaru. A gdy będzie 
leżał powalony, a ja udowodnię, jak heroicznym potrafię być, podejdę do dziewczyny 
i wezmę ją w me ramiona, i pokażę, co dobry Niemiec robi, gdy chce uczynić kobietę 
szczęśliwą. 

Och, moja biedna głowa wirowała od pomysłów, do chwili, gdy wyłoniłem się 

zza drzew i ujrzałem nekropolię... 

W  tym  momencie,  po  kilku  minutach  nieprzerwanej  narracji,  Haeckel 

zaprzestał  mówić.  Nie  sądzę,  by  chciał  wzmocnić  efekt  dramaturgii.  Po  prostu 
przygotowywał  się  mentalnie  na  ostatni  odcinek  opowieści.  Jestem  pewien,  że  żaden         
z  nas  w  tym  pokoju  nie  wątpił,  że  nadciągająca  część  nie  będzie  przyjemna.  Od 
początku była to bowiem historia z czyhającym w cieniu horrorem. Żaden z nas, z tego 
co  pamiętam,  nie  przemówił.  Siedzieliśmy  tam  w  zniewoleniu  przekonywującej 
opowieści Haeckela, czekając aż ponownie rozpocznie. Byliśmy niczym dzieci. 

Po mniej więcej  minucie, podczas której spoglądał przez okno na nocne niebo 

(choć zapewne nie dostrzegał jego piękna) odwrócił się do nas i nagrodził cierpliwość. 
–  Księżyc  jaśniał  pełnią  –  rzekł.  –  Ukazywał  mi  wszystko  w  okazałości.  Nie  było           
tam  wielkich,  dostojnych  grobowców,  takich,  jakie  możecie  ujrzeć  na  cmentarzu                     
w Ohlsdorfie; jedynie prostacko wyrzeźbione kamienie nagrobne i drewniane krzyże. 
A  w  ich  środku  miała  miejsce  ceremonia.  W  trawie  poustawiane  były  świece                
z płomieniami stabilnymi przy bezwietrznej pogodzie. Sądzę, że uczynili jakiś rodzaj 
kręgu  –  zapewne  o  średnicy  dziesięciu  stóp  –  w  którym  nekromanta  odprawiał  swój 
rytuał.  Teraz  jednakże,  odpoczywał  w  pewnej  odległości  od  tego  miejsca,  po 

background image

 

10 

ukończeniu  zadania.  Siedział  na  kamieniu  nagrobnym,  paląc  długą  turecką  fajkę                
i obserwując.  

Przedmiotem  jego  zainteresowania  była,  rzecz  jasna,  Eliza.  Gdy  pierwszy  raz 

złożyłem  na  niej  swe  spojrzenie,  grzesznie  pomyślałem  jak  wyglądałaby  pozbawiona 
tych  wszystkich  ubrań.  Teraz  otrzymałem  odpowiedź.  Była  tam,  rozświetlona  złotem 
ś

wiec  i  srebrnym  światłem  księżyca.  Dostępna  mym  oczom  w  pełni  chwały.  Lecz,      

o  Boże!  Cóż  ona  wyrabiała,  marnując  całą  rozkosz  jaką  mogłem  od  niej  uzyskać  na 
gorzkie

 

zachowania.  Krzyki,  które  słyszałem  –  łkania,  które  przywoływały  me  serce 

ku niej – nie były efektem obłapiania doktora Skala, lecz dotyku umarłych. Martwych, 
powstałych  z  brudu  ziemi,  aby  ją  zaspokoić.  Kucała,  a  pomiędzy  jej  nogami  widać 
było twarz, wystającą sponad ziemi. Człowieka niedawno pogrzebanego, na co wska-
zywał  jego  stan,  z  mięsem  wciąż  wilgotnym  na  kościach,  i  językiem  –  o  Jezusie, 
językiem! – dalej poruszającym się w obnażonych ustach. 

Jeśli  to  miałoby  być  wszystkim,  było  do  zniesienia.  Ale  to  nie  wszystko.  Ten 

sam geniusz groteski, który uczynił zwłoki między jej nogami na podobieństwo życia, 
przyniósł  także  zbiór  mniejszych  części  –  kawałków  z  całości,  które  z  takich  czy 
innych powodów wypełzły z grobu. Kościste kawałki, trzymane razem przez skórzane 
ś

cięgna

Klatka  piersiowa,  pełzająca  na  łokciach;  głowa  z  przedłużeniem  w  postaci 

wijącego  się  kręgosłupa,  kilka  dłoni  z  kawałkami  pozbawionych  kości  rąk.  To  był 
zwyrodniały bestiariusz tych rzeczy. I wszystkie one spoczywały na niej, lub czekały 
na swą kolej.  

Ani  przez  chwilę  nie  zaprotestowała  wobec  ich  zamiarów.  Wręcz  przeciwnie. 

Gdy  zeszła  ze  sprawiającego  jej  przyjemność  ciała  z  podziemi,  przewróciła  się  na 
plecy  i  zaprosiła  tuzin  pozostających  części,  niczym  rozgorączkowana  dziwka,  a  one 
przyszły, o Boże, jakby sądziły, że ma ona odżywcze soki, pozwalające im na powrót 
stać się całością. W tej chwili dogonił mnie Walter.  
– Ostrzegałem cię – wymamrotał. 
– Wiedziałeś, co się tu dzieje? 
– Oczywiście, że wiedziałem. Obawiam się, że tylko tak można ją zaspokoić. 
– Czymże ona jest? – zapytałem. 
– Kobietą – odparł Walter. 
– Żadna normalna kobieta nie czerpałaby z tego przyjemności, na Jezusa! 

Noc  stała  się  teraz  jeszcze  bardziej  upiorna.  Eliza  klęczała  w  brudzie  grobu,      

a  drugie  ciało  –  odarte  z  wszystkiego  w  czym  je  pochowano  –  kopulowało  z  nią, 
poruszając  się  żywo,  z  intensywną  przyjemnością,  co  mogłem  osądzić  po  sposobie,     
w  jaki  odrzucał  swoją  zgniłą

 

głowę.  Co  do  Elizy,  to  ugniatała

 

swe  pełne  piersi, 

kierując łuki

 

mleka w powietrze tak, że spadały na wstrętną menażerię wykorzenioną

 

przed nią. Jej kochankowie znajdowali się w stanie ekstazy. Tupali i klekotali wokoło 
w spazmach,

 

jak gdyby byli błogosławionymi.  

Wziąłem od Waltera muszkiet.  

– Nie rań jej – błagał mnie. – Ona nie jest niczemu winna. 

Zignorowałem go, kierując w stronę nekromanty. 

– Skal! Skal! 

Wyrwał  się  ze  swych  rozmyślań,  czegokolwiek  nie  dotyczyły,  i  widząc 

muszkiet,  który  dzierżyłem  natychmiast  zaczął  oznajmiać  swą  niewinność.  Jego 

background image

 

11 

niemiecki  nie  był  najlepszym,  ale  bez  trudu  zrozumiałem  sens  jego  wypowiedzi. 
Stwierdził, że robił jedynie to, za co mu płacono. Nie był niczemu winien. 

Wspiąłem  się  na  ścianę  i  zbliżyłem  do  niego  pomiędzy  grobami  prosząc,  aby 

wstał. Powstał, trzymając ręce w geście kapitulacji. Po prostu był przerażony faktem, 
iż chcę go zastrzelić. Ale nie to było moim zamiarem. Po prostu chciałem zakończyć 
tę obsceniczność. 
– Cokolwiek zrobiłeś, by to rozpocząć, cofnij to! – rozkazałem mu. 

Potrząsnął  głową,  a  jego  wzrok  był  obłędnym.  Sądziłem,  że  być  może  nie 

zrozumiał,  więc  powtórzyłem  instrukcję.  Ponownie  potrząsnął  głową.  Zniknęło  całe 
jego  opanowanie.  Wyglądał  jak  mały  nędzny  kieszonkowiec

 

przyłapany  na  gorącym 

uczynku.  Stałem  tuż  naprzeciwko  niego  i  dźgałem  muszkietem  w  brzuch.  Zapo-
wiedziałem,  że  jeśli  tego  nie  powstrzyma,  to  go  zastrzelę.  Mogłem  to  zrobić,  ale 
miałem baczenie na Herr  Wolframa, który wspiął się na ścianę i starał się przywołać 
swą żonę, wymawiając jej imię.  
– Elizo… Elizo, proszę… powinnaś powrócić do domu. 

Nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnie absurdalnego czy smutnego jak głos 

tego mężczyzny, wzywający żonę. „Powinnaś powrócić do domu”. 

Oczywiście, że go nie posłuchała. Nie słyszała go we wrzawie tego, co czyniła   

i co czyniono jej. 

Lecz słyszeli jej kochankowie. Jeden z mężczyzn, który powstał z grobu w ca-

łości i czekał na swą kolej, zaczął wołać w stronę Waltera, machając do niego. Było to 
przedziwne  widowisko.  Ciało  próbujące  odstraszyć

 

starca.  Walter  nie  podchodził. 

Wciąż nawoływał Elizę, a łzy płynęły po jego twarzy. Wołał ją, nadal wołał… 

Krzyknąłem,  by  trzymał  dystans,  ale  nie  posłuchał  mnie.  Przypuszczam,  że 

myślał, że gdy podejdzie wystarczająco blisko niej, będzie w stanie złapać ją za rękę. 
Ale zmarli podchodzili do niego, wciąż machając rękoma i uciszając go, a gdy Walter 
nie chciał zamilknąć, po prostu go powalili. Widziałem jak przez chwilę szamotał się, 
po  czym  próbował  wstać.  Ale  zmarli  –  lub  ich  szczątki  –  byli  wszędzie  w  trawie, 
dookoła jego stóp. A gdy tylko upadł, znaleźli się na nim.  

Rozkazałem  Anglikowi,  by  poszedł  ze  mną  i  wystartowałem  z  pomocą 

Walterowi. Miałem tylko jeden nabój w muszkiecie, więc nie chciałem go zmarnować 
strzelając  z  daleka  i  potencjalnie  chybić  celu.  Ponadto  nie  byłem  pewien,  do  czego 
mam  wypalić.  Im  bardziej  zbliżałem  się  do  kręgu,  w  którym  poruszała  się  Eliza  – 
wciąż  chwytana  i  pieszczona  –  tym  więcej  nieświętej  pracy  Skala  dostrzegałem. 
Jakichkolwiek zaklęć tu nie użył, zdawały się one ożywić każdą zmarłą istotę na tym 
terenie.  Na  ziemi  pełzały  szczątki  tego  i  owego;  palce,  kawałki  wysuszonego  ciała            
z resztkami włosów; zarobaczone resztki nie do rozpoznania.  

Do  momentu,  gdy  dotarliśmy  do  Waltera,  przegrał  on  już  swą  walkę.  Kosz-

mary,  za  jakich  zmartwychwstanie  zapłacił  –  niewdzięczne  istoty  –  rozerwały  jego 
ciało w setkach miejsc. Jedno z jego oczu zostało wyjęte, a w miejscu klatki piersiowej 
znajdowała się otwarta dziura. 

Jego  mordercy  wciąż  oprawiali  jego  zwłoki.  Odpędziłem  kilku  z  nich  od 

kończyn za pomocą muszkietu, ale było ich tak wielu, że tylko kwestią czasu zdawało 
się  być,  gdy  dopadną  mnie.  Odwróciłem  się  do  Skala,  chcąc  rozkazać  mu  ponownie 
zatrzymanie  tych  okrucieństw,  ale  on  uciekał  pomiędzy  grobami.  W  przypływie 
wściekłości,  podniosłem  muszkiet  i  strzeliłem.  Złoczyńca

 

upadł  z  jękiem  w  trawie. 

background image

 

12 

Podbiegłem  do  niego.  Był  ciężko  ranny,  i  dręczony  wielkim  bólem,  lecz  nie  byłem            
w nastroju, by mu pomagać. Był odpowiedzialnym za to wszystko. Śmierć Wolframa  
i klęczenie Elizy pośród jej gnijących admiratorów; to wszystko było winą Skala. Nie 
miałem współczucia dla tego człowieka.  
– Co zrobić, by to zatrzymać? – zapytałem. – Jakimi słowami? 

Szczękał  zębami.  Ciężko  było  zrozumieć,  co  do  mnie  mówi.  W  końcu  jednak 

udało mi się.  
– Gdy… wzejdzie… słońce… – wymamrotał. 
– Nie ma innego sposobu? 
– Nie – odparł. – Nie… ma… innego… 

Po czym umarł. Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz. Nie mogłem nic uczy-

nić. Nie było sposobu  na dotarcie do Elizy  bez podzielenia  losu  Waltera. A ponadto, 
ona  i  tak  nie  przyszłaby.  Do  świtu  pozostawała  co  najmniej  godzina.  Wszystkim,  co 
mogłem  zrobić,  było  to,  co  uczyniłem:  wspiąłem  się  na  ścianę  i  czekałem.  Odgłosy 
były straszne. W pewien sposób gorsze od tego, co widziałem. Teraz musiała już być 
wyczerpana,  ale  dalej  działała.  Czasem  wzdychając,  innym  razem  łkając  czy  jęcząc. 
Nie  był  to  jęk  –  niech  stanie  się  to  jasnym  –  lamentującej  kobiety,  która  zdała  sobie 
sprawę,  iż  znajduje  się  w  uścisku  śmierci.  Był  to  jęk  kobiety  doznającej  głębokiej 
rozkoszy; kobiety oświeconej.  

Kilka  minut  przed  świtem  dźwięki  ucichły.  Dopiero,  gdy  całkiem  ustały, 

spojrzałem  poza  ścianę.  Eliza  zniknęła.  Jej  kochankowie  leżeli  wokół  na  ziemi,  tak 
wycieńczeni  jak  potrafią  być  tylko  umarli.  Chmury  jaśniały  na  wschodzie.  Przy-
puszczam,  że  zmartwychwstali  obawiają  się  światła,  gdyż  zniknęli  wraz  z  ostatnimi 
gwiazdami. Wpełzli z powrotem do ziemi i przykryli się brudem, jakim zasypano ich 
trumny. 

Głos  Haeckela  w  ostatnich  minutach  zniżył  się  do  szeptu,  a  teraz  już  zupełnie 

zanikł. Siedzieliśmy wokół nie spoglądając na siebie, każdy z nas głęboko zamyślony. 
Jeśli  ktokolwiek  pomyślał,  że  opowieść  Haeckela  była  zmyśloną,  siła  jego  narracji  – 
białość  skóry,  łzy  które  wcześniej  i  teraz  pojawiły  się  w  jego  oczach  –  odegnały  te 
myśli, przynajmniej na teraz. Pierwszy, nieproszenie, przemówił Purrucker.  
– Więc zabiłeś człowieka – rzekł. – Jestem pod wrażeniem. 

Haeckel spojrzał na niego.  

– Jeszcze nie skończyłem – odparł. 
– Jezusie… – wymamrotałem – …co jeszcze jest tu do dodania? 
–  Jeśli  pamiętacie,  zostawiłem  wszystkie  swoje  książki  i  podarunki,  które  zabrałem            
z Wittenberga dla swego ojca, w domu Herr Wolframa. Więc powróciłem tam. Byłem 
w transie lęku, mój umysł z trudem był w stanie zrozumieć, co ujrzałem. Gdy dotarłem 
do  domu,  usłyszałem  jak  ktoś  śpiewa.  Był  to  słodki,  śpiewny

 

głos.  Podszedłem  do 

drzwi.  Moje  rzeczy  znajdowały  się  na  tym  samym  stole,  na  którym  je  zostawiłem. 
Pokój  był  opuszczony.  Modląc  się,  by  nikt  mnie  nie  usłyszał,  wszedłem.  Gdy 
podniosłem książki filozoficzne i podarunek dla ojca, śpiew ustał. 

Wycofałem się do drzwi, lecz nim zdołałem dojść do progu, pojawiła się Eliza,                  

z dzieckiem na ręku. Kobieta wyglądała dużo gorzej po swych flirtach, nie stanowiło 
to  wątpliwości.  Miała  zadrapania  na  ramionach  i  całej  twarzy,  oraz  na  jędrnych 
piersiach,  które  ssało  teraz  dziecko.  Lecz  pomimo  tego  wszystkiego,  w  jej  oczach 
panowała radość. Była bardzo zadowolona w tej chwili ze swego życia. Sądziłem, że 

background image

 

13 

być  może  nie  pamięta,  co  się  jej  przydarzyło.  Może  nekromanta  wprowadził  ją                 
w pewnego rodzaju trans, sądziłem; a teraz po przebudzeniu zapomniała o przeszłości.   
– Walter… – zacząłem jej wyjaśniać. 
– Tak, wiem – odparła. – Nie żyje. 

Uśmiechnęła się do mnie uśmiechem majowego poranka.  

–  Był  starcem  –  rzekła,  jako  stwierdzenie  faktu.  –  Ale  zawsze  był  dla  mnie  dobry. 
Starzy mężczyźni są najlepszymi mężami. Tak długo, jak nie chce się mieć dziecka. 

Moje spojrzenie musiało przejść z jej promieniującej twarzy na dziecko przy jej 

sutku, gdyż dodała: 
– Och, to nie jest dziecko Waltera. 

Gdy to  mówiła, delikatnie odciągnęła oseska od swej piersi, i spojrzał w moją 

stronę.  Oto  było  to:  życie  w  śmierci,  perfekcyjnie.  Jego  twarz  lśniła  różowością,              
a  kończyny  pełne  były  od  matczynego  mleka,  lecz  oczodoły  miało  głębokie  niczym 
grób,  zaś  usta  tak  szerokie,  że  jego  zęby,  nie  będące  zębami  oseska,  były  odsłonięte          
w ciągłym

 

grymasie.  

Zdawało  się,  że  zmarli  dali  jej  więcej,  niż  tylko  przyjemność.  Upuściłem 

książki  i  podarunek  dla  ojca  na  progu  domu.  Potykając  się,  wyszedłem  ku  światłu 
słonecznemu  i  biegłem  –  o  Boże  w  niebiosach,  jak  biegłem!  –  obawiając  się  do  cna 
swej  duszy.  Biegłem,  dopóki  nie  dotarłem  do  drogi.  Choć  nie  pragnąłem  ponownie 
przedzierać się przez cmentarz, nie miałem wyboru: była to jedyna droga, jaką znałem, 
i  nie  chciałem  zabłądzić,  chciałem  być  w  domu.  Pragnąłem  kościoła,  ołtarza,  piety       
i modłów. 

Nie  było  to  pod  żadnym  pozorem  ruchliwe  miejsce  komunikacyjne,  i  jeśli 

ktokolwiek przemierzył je za dnia, zdecydował pozostawić ciało nekromanty opartym 
o ścianę, jak wcześniej. Lecz na jego twarzy znajdowały się kruki, a lisy dobrały się do 
rąk i stóp. Przekradłem się, nie przerywając ich uczty.” 

Ponownie,  Haeckel  zatrzymał  się.  Tym  razem,  aby  wziąć  długi,  bardzo  długi 

oddech. 
– I właśnie dlatego, panowie, radzę wam być ostrożnymi w sądach  dotyczących tego 
Montesquino. 

Mówiąc  to,  wstał  i  podszedł  do  drzwi.  Oczywiście,  że  wszyscy  mieliśmy 

pytania, ale żaden ich nie wypowiedział, nie wtedy. Pozwoliliśmy mu odejść. W mojej 
opinii, na całe szczęście. Miałem dość horroru, jak na jedną noc.  
         

Odbierzcie to, jak chcecie. Do dziś nie wiem, czy  wierzyć w tę opowieść, czy 

nie,  choć  nie  widzę  powodu,  dla  którego  Haeckel  miałby  ją  wymyślić.  Tak,  jak 
przewidywał,  był  po  tamtej  nocy  traktowany  całkiem  inaczej;  trzymany  na  dystans 
ramienia. Ta rzecz wciąż mnie przeraża; częściowo zapewne dlatego, ponieważ nigdy 
nie  zdecydowałem  czy  jest  prawdą,  czy  nie.  Niekiedy  zastanawiam  się,  jaką  rolę 
odegrała  w  kształtowaniu  mego  życia:  czy  być  może  moje  przywiązanie

 

dla 

empiryzmu  –  oddanie  dla  metodologii  Helmholtza  –  nie  było  w  jakiś  sposób 
konsekwencją tej godziny spędzonej w towarzystwie relacji Haeckela. Nie sądzę, bym 
był  osamotniony  w  zaabsorbowaniu  tą  historią.  Chociaż  z  upływem  lat  widziałem 
coraz mniej członków grupy, przy okazji spotkań rozmowy bardzo często schodziły na 
temat  tej  opowieści,  a  nasze  głosy  zniżały  się  do  poziomu  niemalże  szeptów,  jak 
byśmy  byli zawstydzeni zeznaniami dotyczącymi tego, co powiedział Haeckel. Kilku 

background image

 

14 

członków  grupy  poczyniło  pewne  kroki,  aby  wypełnić  luki  w  tym,  co  usłyszeli,  jak 
pamiętam:  by  ukazać  to  jako  nonsens.  Sądzę,  że  Eisentrout  utrzymywał,  że  przebył 
drogę  Haeckela  od  Wittenbergu  do  Luneburga,  i  nie  znalazł  po  drodze  żadnej 
nekropolii.  Co  do  samego  Haeckela,  traktował  te  ataki  na  swą  prawdomówność                  
z  obojętnością.  Zapytaliśmy  go,  co  sądzi  o  nekromantach,  a  on  udzielił  nam 
odpowiedzi. Nie było nic więcej do dodania.  

W pewien sposób miał rację. To była jedynie historia, opowiedziana w gorącą 

noc, dawno temu, gdy wciąż jeszcze marzyłem o tym, kim się stanę. 

A teraz, gdy siedzę przy oknie, wiedząc, że nie będę już na tyle silny, by wyjść 

na  zewnątrz,  i  że  niebawem  przyjdzie  mi  dołączyć  do  Purruckera  i  innych  w  grobie, 
czuję  jak  ten  terror  do  mnie  powraca;  groza  pewnego  konwulsyjnego

 

miejsca,  gdzie 

ś

mierć  zaciska  zęby  na  pięknej  kobiecie,  a  ona  krzyczy  w  ekstazie.  Unikałem  przez 

całe  lata  myśli  o  opowieści  Haeckela;  ukrywałem  głowę  pod  kurtyną  rozsądku.  Lecz 
tutaj,  na  końcu,  widzę,  że  nie  ma  przed  tym  schronienia;  a  raczej,  od  okropnego 
przypuszczenia, że zawiera ona wskazówkę do porządku tego świata.