Clive Barker
OPOWIEŚĆ HAECKELA
RAUTHA 2012
2
Purrucker zmarł w ubiegłym tygodniu, po długiej chorobie. Nigdy go zbytnio
nie lubiłem, ale wieść o jego odejściu nadal mnie zasmuca. Po jego śmierci jestem
teraz ostatnim z naszej skromnej grupy; nie mam już z kim porozmawiać o dawnych
czasach. Nigdy tego jednak nie czyniłem, w każdym razie nie z nim. Po opuszczeniu
Hamburga, podążaliśmy jakże różnymi ścieżkami. On został fizykiem i żył głównie,
jak sądzę, w Paryżu. Ja pozostałem w Niemczech i pracowałem z Hermanem
Helmholtzem, przeważnie na arenie matematycznej, ale okazjonalnie angażując się
w inne dziedziny. Nie sądzę, by o mnie pamiętano, gdy odejdę. Herman był
naznaczony wielkością; ja nie. Lecz czułem się komfortowo w chłodnym cieniu jego
teorii. Miał czysty, precyzyjny umysł. Odrzucał sentyment czy zabobony ze swej wizji
ś
wiata. Nauczyłem się wiele na jego przykładzie.
A teraz, gdy sięgam pamięcią do czasu, gdy miałem dwadzieścia kilka lat
(jestem dwa lata młodszy od stulecia, które za miesiąc dobiegnie kresu), to nie czasy
intelektualnego triumfu pamiętam najlepiej; nie analityczne zdolności Helmholtza, czy
jego delikatną bezstronność.
Prawdę mówiąc, nie ma teraz w moim umyśle wiele więcej, niż odrobina
opowieści. Ale nie chce mnie opuścić, toteż teraz ją przedstawię, jako formę
oczyszczania mojego umysłu.
W 1892, byłem – razem z Purruckerem i pozostałymi ośmioma bystrymi
młodzieńcami – członkiem nieformalnego klubu aspirujących intelektualistów
w Hamburgu. Wszyscy w tym kręgu edukowaliśmy się aby zostać naukowcami, jako
młodzi mieliśmy wielkie ambicje, zarówno dla nas samych jak i dla przyszłości
naukowych starań. W każdą niedzielę zbieraliśmy się w kawiarni na Reeperbahn, i na
zapleczu wynajętym dla tych celów, pogrążaliśmy się w rozmowach o łączących nas
tematach, tak długo, jak czuliśmy, że te wymiany w jakiś sposób poszerzają nasze
zrozumienie świata. Byliśmy bez wątpienia pompatyczni i bardzo skupieni na sobie;
ale nasz zapał
był bardzo żarliwy. To był czas ekscytacji. Zdawało się, że każdego
tygodnia jeden z nas będzie przychodził na spotkanie z jakimś nowym pomysłem.
Był to pewien letni wieczór – tego roku, nawet nocną porą, niezwykle gorący –
gdy Ernst Haeckel opowiedział nam wszystkim historię, którą mam zamiar
przytoczyć.
Pamiętam dobrze okoliczności. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pamięć jest
przecież mniej dokładna niż wiara w to, co było, nieprawdaż? To nie ma zresztą
większego znaczenia. To, co pamiętam można równie dobrze uznać za prawdę.
W końcu, nie ma już nikogo, kto mógłby to podważyć. Wydarzenia były następujące:
pod koniec wieczoru, gdy każdy wypił już wystarczająco dużo piwa, by zatopić
niemiecki okręt, i bystre ostrze intelektualnej debaty nieco się stępiło (prawdę mówiąc,
przeszliśmy do plotek, jak to zwykle nieproszeni czyniliśmy po północy), Eisentrout,
który później został wybitnym chirurgiem, uczynił zwykłą wzmiankę o człowieku
zwanym Montesquino. Jego imię znane było nam wszystkim, choć nikt go nie spotkał.
Przybył miesiąc wcześniej do miasta i skupił na sobie spore zainteresowanie
społeczeństwa, utrzymując że jest nekromantą. Twierdził, że potrafi rozmawiać
z, i nawet ożywiać zmarłych, urządzając seanse w domach bogaczy. Zbijał małą
fortunę na opłatach za swe usługi, pobieranych od dam tego miasta.
3
Wspomnienie jego imienia spotkało się z chórem gwałtownych
opinii z różnych
części pokoju, a wszystkie one były niepochlebne. Był pogardzanym oszustem
i pozorantem. Powinien zostać odesłany z powrotem do Francji – skąd przybył – ale
dopiero po wygarbowaniu mu skóry za impertynencję.
Jedynym głosem, który nie potępił tego człowieka, była opinia Ernsta
Haeckela, moim zdaniem najbystrzejszego z nas. Usiadł przy otwartym oknie –
czekając zapewne na podmuch bryzy znad Elby w tą duszną
noc – z policzkiem
wspartym na dłoni.
– Co o tym wszystkim myślisz, Ernst? – zapytałem.
– Nie chcecie wiedzieć – odparł łagodnie.
– Chcemy. Oczywiście, że chcemy.
Haeckel spojrzał na nas.
– Dobrze zatem – zgodził się. – Opowiem wam.
Jego twarz wyglądała niezdrowo w świetle świecy, i pamiętam że pomyślałem
– bardzo wyraźnie – że nigdy wcześniej nie widziałem takiego spojrzenia w jego
oczach, jak w tej chwili. Jakiekolwiek myśli zawędrowały do jego głowy, zmąciły
czystość jego spojrzenia. Wyglądał na zmartwionego
.
– Oto, co myślę – rozpoczął. – Że powinniśmy ostrożniej wypowiadać się o nekro-
mantach.
– Ostrożniej? – zapytał Purrucker, który był znakomitym w dyskusjach, a jeszcze
bardziej lotnym w stanie upojenia. – Dlaczego mielibyśmy mówić ostrożniej o tym
małym francuskim łotrze, który poluje na nasze kobiety? Dobry Boże, systematycznie
wyłudza pieniądze z ich torebek!
– W jaki sposób?
– Ponieważ opowiada im, że może ożywiać zmarłych! – wrzasnął Purrucker,
akcentując wypowiedź uderzeniem w stół.
– A skąd wiemy, że nie może tego robić?
– Och, teraz ty, Haeckel – odparłem. – Chyba nie wierzysz…
– Wierzę w dowód moich oczu, Teodorze – wyjaśnił Haeckel. – A widziałem – raz
w swoim życiu – coś, co było dowodem na to, że rzemiosło uprawiane przez
Montesquino jest prawdziwym.
Pokój wypełnił się śmiechem i protestami. Haeckel przesiedział je niepo-
ruszony. W końcu, gdy cały nasz zgiełk ustał, rzekł:
– Chcecie usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie?
– Oczywiście, że chcemy usłyszeć – odparł Julius Linneman, spoglądając na Haeckela
niemal w dziewczęcy sposób, jak zwykliśmy sądzić.
– Więc posłuchajcie – rozpoczął. – To, co chcę wam opowiedzieć, jest absolutną
prawdą, ale od momentu, jak zakończę opowieść, możecie nie chcieć mnie więcej
widzieć w tym pokoju, gdyż uznacie, że jestem odrobinę szalony. Może nawet trochę
bardziej niż odrobinę.
Łagodność jego głosu i nawiedzone spojrzenie uciszyło wszystkich, nawet
ekspresyjnego Purruckera. Wszyscy usiedliśmy lub położyliśmy się na kanapach
i słuchaliśmy. Po chwili introspekcji, Haeckel rozpoczął swą opowieść.
I jeśli dobrze pamiętam, oto co nam przedstawił:
– Dziesięć lat temu, byłem w Wittenbergu, studiując filozofię u Willhelma Hausera.
Był metafizykiem, oczywiście; podobnym mnichom. Nie dbał o świat fizyczny;
4
naprawdę, nie miał z nim styku. I nakłaniał studentów do życia w ten sam ascetyczny
sposób, jaki praktykował. To było dla nas oczywiście trudne. Byliśmy bardzo młodzi
i przepełnieni apetytem. Lecz gdy byłem w Wittenbergu, pod kontrolą jego oka,
naprawdę starałem się żyć podług jego wskazówek, na ile tylko mogłem.
Wiosną drugiego roku nauk Hausera, dostałem wiadomość, że mój ojciec –
ż
yjący w Lunenburgu – jest bardzo chory i że muszę przerwać studia i wracać do
domu. Byłem studentem. Wydawałem całe swoje pieniądze na książki i chleb. Nie stać
mnie było na podróż powozem. Więc musiałem wyruszyć piechotą. To była
oczywiście wielodniowa wyprawa, przez puste wrzosowiska, ale towarzyszyły mi
moje przemyślenia, co czyniło mnie wystarczająco radym. Przynajmniej przez
pierwszą część wędrówki. Później, jakby znikąd, pojawiła się straszliwa burza. Byłem
przemoczony do suchej nitki, i pomimo mych ciągłych
usiłowań odwrócenia trosk od
stanu fizycznego, nie dałem rady. Byłem zziębnięty i nieszczęśliwy, a niezwykłości
ż
ycia metafizycznego były odległe od mojego umysłu.
Czwartego lub piątego wieczora, pociągający nosem i przeklinający, zebrałem
trochę gałęzi i rozpaliłem ogień przy małej kamiennej ścianie, mając nadzieję na
wysuszenie, nim usnę. Gdy gromadziłem mech mający być moją poduszką, starzec,
z obliczem melancholika, pojawił się z ciemności i przemówił do mnie niczym prorok.
– Nie jest mądrym spać tutaj dziś w nocy – ostrzegł.
Nie byłem w nastroju na dysputę z nim. Byłem zbyt zmęczony.
– Nie mam zamiaru ruszyć się choćby o cal – odparłem. – To jest otwarta droga. Mam
pełne prawo do tego, by tu spać, jeśli tylko chcę.
– Oczywiście, że masz – przytaknął starzec. – Nie mówiłem, że nie masz prawa. Po
prostu, że to nie jest rozsądnym.
Nieco się zawstydziłem mojego ostrego tonu.
– Przepraszam – odparłem. – Jest mi zimno i jestem głodny oraz zmęczony. Nie
miałem zamiaru być opryskliwym.
Starzec odparł, że nie chowa urazy. Przedstawił mi się jako Walter Wolfram.
Wyjawiłem mu swoje imię i swoją sytuację. Wysłuchał, a następnie zao-
ferował, że zabierze mnie do swego domu, który miał znajdować się w pobliżu. Tam
być może skorzystam z dobrego ognia i gorącej zupy pomidorowej. Oczywiście, nie
odmówiłem. Lecz gdy wstałem, zadałem mu pytanie, dlaczego uważa, że spanie
w tym miejscu nie jest dla mnie bezpiecznym.
Spojrzał na mnie z wielkim smutkiem. Niemal ze złamanym sercem, czego
sensu nie byłem w stanie pojąć. Po czym rzekł:
– Jesteś młodym człowiekiem i bez wątpienia nie boisz się porządku świata. Ale
proszę, uwierz mi, gdy mówię ci, że są noce, w których spanie w pobliżu zmarłych nie
jest dobrym pomysłem.
– Zmarłych? – powtórzyłem, i spojrzałem za siebie. W stanie swego wyczerpania nie
dostrzegłem, co znajdowało się po drugiej stronie kamiennej ściany. Teraz, gdy
chmury deszczowe rozsunęły się, dając miejsce księżycowi, mogłem zobaczyć sporą
liczbę grobów, starych i świeżo wykopanych
.
Zazwyczaj taki widok nie poruszyłby
mnie zbytnio. Hauser nauczył nas spoglądać zimno na śmierć. Twierdził, że nie
powinna ona poruszyć człowieka bardziej, niż widok słońca, gdyż jest równie pewna
i niepowtarzalna. Gdy słyszałem to w ciepłe popołudnie w klasie w Wittenbergu, była
5
to dobra rada. Lecz teraz – na środku pustkowia, ze starcem mamroczącym jakieś
zabobony u mego boku – nie byłem już tak przekonany o jej sensie.
Tak czy inaczej, Wolfram zabrał mnie do swego małego domu, który znajdował
się mniej niż pół mili drogi od nekropolii. Były tam obecny ogień i zupa. Lecz
również, ku memu zaskoczeniu, jego żona Eliza.
Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata, i była najpiękniejszą kobietą,
jaką widziałem. Oczywiście, wiele piękności było w Wittenbergu. Ale nie przy-
puszczam, żeby jego ulice kiedykolwiek przemierzała kobieta równie perfekcyjna.
Orzechowe włosy, długie aż do jej wysmukłej talii. Pełne usta, pełne biodra i piersi.
I te oczy! Gdy spotkały się z mymi, zdawały się je pożerać. Zrobiłem wszystko, na
miłość przyzwoitości, aby ukryć swoją admirację, ale było to trudne. Pragnąłem upaść
przed nią na kolana i zadeklarować niesłabnące oddanie, tam i wtedy.
Jeśli nawet Walter to dostrzegł, nie dał po sobie tego poznać. Zdałem sobie
sprawę, że był czymś zaniepokojony. Nieustannie zerkał na zegarek w płaszczu
i spoglądał w stronę drzwi.
Prawdę mówiąc, cieszył mnie jego brak skupienia. Pozwalało mi to rozmawiać
z Elizą, która – początkowo oficjalna
– rozruszała się w dalszej części wieczoru. Poiła
mnie winem, a ja piłem, zanim tuż przed północą nie zapadłem w sen, pomiędzy
naczyniami, z których jadłem.
W tym punkcie, ktoś z naszego małego zgromadzenia – sądzę, że mógł to być
Purrucker – napomknął, iż sądził, że nie będzie to historia o niespełnionej miłości,
gdyż nie był w nastroju na takie. Na co Haeckel odparł, że ta opowieść nie ma niczego
wspólnego z miłością, jakiegokolwiek rodzaju. Odpowiedź prosta, lecz skuteczna:
uciszyła przerywającego i pogłębiła nasz zmysł przeczuwania
.
Hałas kawiarni teraz ustał niemal całkowicie, podobnie jak i odgłosy ulicy.
Hamburg kładł się spać. Ale my byliśmy tam, skupieni na historii, i wpatrzeni w oczy
Ernsta Haeckela.
– Obudziłem się nieco później – kontynuował – ale byłem tak rozleniwiony i ciężki od
wina, że ledwie mogłem otworzyć oczy. Drzwi były uchylone, a na progu stał
mężczyzna w czarnej pelerynie. Szepcząc, rozmawiał z Walterem. Następnie, z tego
co dostrzegłem, wymienili pieniądze, choć nie widziałem tego dokładnie. Po czym
mężczyzna odszedł. Widziałem jedynie krótką migawkę jego twarzy, w świetle ognia
z kominka. Pomyślałem, że nie należy ona do kogoś, z kim chciałbym wdać się
w spór. Ani nawet spotkać. Wąskie oczy, głęboko osadzone w pomarszczonym
obliczu
.
Cieszyłem się, że odszedł. Gdy Walter zamknął drzwi, położyłem swą głowę
i nieomal zamknąłem oczy, woląc by nie wiedział o moim przebudzeniu. Nie mogę
wam dokładnie wyjaśnić, czemu. Po prostu wiedziałem, że dzieje się tam coś, w co
wolałbym nie być zaangażowanym.
Następnie, gdy tam leżałem i nasłuchiwałem, dobiegł mnie dźwięk płaczącego
dziecka. Walter wołał Elizę, by uspokoiła oseska. Nie usłyszałem jej odpowiedzi.
Raczej coś, co nie miało żadnego sensu. Jej głos, tak miękki i słodki w czasie naszej
rozmowy, brzmiał teraz dziwnie. Przez szpary w mych oczach mogłem widzieć, że
podeszła do okna i wpatrywała się w nie, z dłońmi przyciśniętymi do szyby.
Walter ponownie poprosił ją, by zajęła się dzieckiem. Ponownie odpowiedzią
było jakieś mamrotanie. Tym razem odwróciła się nieco i ujrzałem, że w żadnym
wypadku nie jest tą samą kobietą, z którą konwersowałem. Zdawała się być na
6
początkowym etapie jakiejś choroby. Była rozpalona, z dzikim wzrokiem i ściągnię-
tymi ustami.
Wszystko, co wcześniej zdawało się być dowodem jej piękna i witalności, teraz
wyglądało raczej jak mgnienie zżerającej ją choroby. Była zbyt rozpalona; jak ktoś
dręczony przez gorączkę, w chwili swego ryzyka płonący okropną jaskrawością. Jedna
z jej rąk zawędrowała między nogi, i zaczęła tam trzeć, w najbardziej rozpraszający
sposób. Jeśli kiedykolwiek byliście w domu wariatów, mogliście widzieć taki rodzaj
zachowania, jaki przedstawiała.
– Cierpliwości – uspokajał ją Walter. – O wszystko zadbałem. Teraz idź i zaopiekuj
się dzieckiem.
W końcu posłuchała jego prośby, i wyszła do drugiego pokoju. Dopóki nie
słyszałem płaczu, nie zdawałem sobie sprawy, że mają dziecko i wydało mi się
dziwnym, że Eliza nie wspomniała o tym. Leżąc tam, symulując
sen, próbowałem
wymyślić, co uczynić dalej. Czy powinienem przebudzić się, i oznajmić memu
gospodarzowi, że mimo wszystko nie skorzystam dłużej z jego opieki? Postanowiłem
jednak, że pozostanę w tym samym stanie. Tak długo, jak sądzili że śpię, będą mnie
ignorować. Na to przynajmniej liczyłem. Płacz dziecka ustał. Złagodziła go obecność
Elizy.
– Upewnij się, że ma dosyć, zanim go położysz – słyszałem jak oznajmiał jej Walter. –
Nie chcę, by się obudził i płakał za tobą, gdy odejdziesz.
Z tego wywnioskowałem, że karmiła dziecko piersią; ten fakt wyjaśniał
dorodność jej biustu. Był pełny mleka. I muszę przyznać, nawet po spojrzeniu na Elizę
stojącą przy oknie, że czułem nieco zazdrości o oseska, wessanego w te wspaniałe
piersi.
Później wróciłem do próby zrozumienia tego, co miało tam miejsce. Kim był
człowiek, który pojawił się w drzwiach? Kochankiem Elizy? Jeśli zatem, czemu
Walter mu płacił? Czy możliwym było, że ten starzec wynajął tego jegomościa, aby
ten zadowalał jego żonę, gdyż sam nie był w stanie tego zrobić? Czy rozedrganie
Elizy
w oknie było po prostu erotyczną niecierpliwością?
W końcu, wyszła z pokoju dziecka i bardzo ostrożnie zamknęła drzwi.
Nastąpiła szeptana wymiana zdań między mężem i żoną, której nie dosłyszałem, lecz
która zrodziła w mojej głowie kolejne pytania. Czy konspirowali, aby mnie ukatrupić?
Muszę wam powiedzieć, że w tej chwili czułem nagość swego karku...
Ale niepotrzebnie się martwiłem. Po minucie skończyli szepty i Eliza opuściła
dom. Walter z kolei usiadł przy ogniu. Słyszałem, jak nalał sobie drinka i głośno
opróżnił kieliszek; później powtórzył czynność. Najwyraźniej topił swe smutki
w alkoholu, albo poprawiał humor. Pił dalej, mamrocząc przy tym. Następnie,
mamrotanie przeszło w płacz. Niebawem zaczął łkać.
Nie mogłem już tego znieść. Podniosłem głowę znad stołu i zwróciłem się
w jego stronę.
– Herr Wolfram, co się tu dzieje?
Łzy spływały po jego twarzy, prosto na brodę.
– Och, mój przyjacielu – rzekł, kręcąc głową – nie zdołam tego objaśnić. To noc pełna
niewysłowionego smutku.
– Czy mamże zostawić cię z nim samego? – spytałem.
– Nie – odparł. – Nie, nie chcę, żebyś w tę noc wychodził na zewnątrz.
7
Chciałem oczywiście wiedzieć, dlaczego. Czy było tam coś, czego obawiał się,
ż
e ujrzę?
Wstałem od stołu i podszedłem do niego.
– Człowiek, który się tu zjawił… – Usta Waltera zaokrągliły się, gdy o nim wspom-
niałem. – Kim on jest? – zapytałem.
– Nazywa się doktor Skal. Według mej wiedzy jest Anglikiem.
Czekałem na dalsze wyjaśnienia. Leczy gdy żadne się nie pojawiły, dodałem:
– I przyjacielem pańskiej żony.
– Nie – odparł Walter. – To nie tak, jak myślisz. – Nalał sobie nieco więcej brandy
i napił się ponownie. – Przypuszczasz, że są kochankami. Ale to nieprawda. Eliza nie
jest wcale zainteresowana towarzystwem doktora Skala, uwierz mi. Ani też żadnym
gościem w tym domostwie.
Uznałem, że ta wzmianka była piłką odbitą w mą stronę, toteż zacząłem się
bronić, lecz Walter machnął ręką na me protesty.
– Nie trap się – odparł. – Nie winię cię za spojrzenia, jakimi obdarzyłeś moją żonę.
Jakże mogło być inaczej? Jest bardzo piękną kobietą, i byłbym zdumiony, gdyby taki
młodzieniec jak ty nie próbował jej uwieść. Przynajmniej w głębi duszy. Ale powiem
ci jedno, przyjacielu: nie zdołałbyś jej zadowolić. – Wzmiankę tę poprzedziła chwila
ciszy. Po czym dodał: – Także i ja, rzecz jasna, nie potrafiłem. Gdy się ożeniłem,
byłem już za starym, aby być w pełni jej mężem.
– Lecz macie dziecko – zauważyłem.
– Ten chłopiec nie jest moim – odparł Walter.
– Więc wychowujesz oseska, który nie jest twoim?
– Tak.
– Gdzie jest jego ojciec?
– Obawiam się, że nie żyje.
– Och.
To wszystko zaczęło brzmieć tragicznie. Eliza jest w ciąży, ojciec umiera,
a Walter przybywa na ratunek, ocalając ją od zniewagi. Taka historia wytworzyła się
w mej głowie. Jedynym niepasującym nigdzie elementem był doktor Skal, którego
zamaskowana postać tak mnie poruszała.
– Wiem, że to nie moje sprawy… – rzekłem do Waltera.
– I niech lepiej takimi pozostaną – poprosił.
– Ale mam jeszcze jedno pytanie.
– Pytaj, zatem.
– Jakiej profesji doktorem jest ten Skal?
– Ach. – Walter odstawił szklankę i zaczął wpatrywać się w ogień. Nikt do niego nie
dorzucał przez dłuższą chwilę i przez to był teraz tylko małą kupką żarzących się
resztek. – Doktor Skal jest nekromantą. Zajmuje się dziedziną nauki, której wiedzy nie
rozumiem. – Nachylił się nieco bardziej w stronę ognia, jakby mówienie o tajemni-
czym człowieku mroziło go do szpiku kości. Czułem coś podobnego. Nie wiedziałem
wiele o profesji nekromanty, ale przypuszczałem, że miała związek z umarłymi.
Pomyślałem o cmentarzu i pierwszych słowach Waltera do mnie: „Nie jest mądrym
spać tutaj dziś w nocy”.
Nagle zrozumiałem. Stanąłem na nogi, potrząsając
moją niemal już trzeźwą
głową.
8
– Wiem, co tu się dzieje – oznajmiłem. – Płacisz Skalowi za to, by Eliza mogła
komunikować się ze zmarłymi! Z ojcem jej dziecka.
Walter nadal wpatrywał się w ogień. Podszedłem do niego.
– Mam rację, nieprawdaż? A teraz Skal ma zamiar uciekać się do jakichś żałosnych
sztuczek, aby przekonać Elizę, że rozmawia ze zmarłymi.
– To nie sztuczka – zaoponował Walter. Po raz pierwszy od początku tej ponurej
wymiany zdań spojrzał na mnie. – Obawiam się, że to, co robi Skal jest prawdziwe.
Stąd też powinieneś pozostać tu do chwili, w której to się nie skończy. Nie ma
niczego, co mógłbyś…
Przerwał w tej chwili swą myśl, gdyż usłyszał głos Elizy. Nie artykułowała
zdań, lecz łkała; raz po razie, z oczywistego dla mnie miejsca. Eliza znajdowała się na
cmentarzu ze Skalem. W ciszy nocy jej głos rozprzestrzenił się z łatwością.
– Posłuchaj jej – poprosiłem.
– Lepiej nie – padła odpowiedź.
Zignorowałem go, i podszedłem do drzwi, wiedziony jakąś chorą fascynacją.
Ani przez moment nie wierzyłem w to, co Walter opowiadał o nekromancie. Choć
w wiele z rzeczy, jakich nauczył mnie Hauser trudno było tej nocy uwierzyć, wciąż
ufałem jego naukom o sprawach życia i śmierci. Uczył, że dusza jest oczywiście
nieśmiertelna. Lecz natychmiast, gdy wyzwoli się z cielesnych ograniczeń, ciału
pozostaje jedynie znaczenie kawałka gnijącego mięsa. Mężczyzna lub kobieta nią
napędzani odchodzą, aby być z tymi, którzy już utracili swoje życie. Przekonywał, że
nie było sposobu na przywołanie duchów z powrotem. I w związku z tym – choć
Hauser nigdy nie posunął się do tak dalekiego stwierdzenia – nie ma wiarygodności
w słowach zapewniających, że potrafią jednać się ze zmarłymi.
W skrócie, doktor Skal był oszustem: to było moje niewzruszone przekonanie.
I biedna, rozproszona Eliza była jego ofiarą. Bóg jeden wie, czego od niej żądał,
doprowadzając ją do takiego stanu. Moja wyobraźnia – początkowo bezwstydnie
zatopiona w kobiecych urokach, po czym uznająca ją za szaloną – teraz odkrywała ją
po raz trzeci, jako beznadziejną ofiarę Skala. Wiedziałem z opowieści zasłyszanych
w Hamburgu, jakie moce szarlatani tacy jak ten dzierżyli
w obliczu wrażliwych kobiet.
Słyszałem o nekromantach, którzy wymagali, by podczas ich seansów wszyscy byli
nagimi, jak stworzyła ich natura! Inni maltretowali serca swych ofiar swą
niesamowitością aż do stanu omdlenia tych niewiast, podczas których czynili im
krzywdę. Sądziłem, że wszystko to spotkało Elizę. I im głośniejsze stawały się jej
łkania i krzyki, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu, że moje najgorsze
przypuszczenia są prawdą.
W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem w noc, aby ją przyprowadzić. Wolfram
ruszył za mną i złapał za ramię.
– Wracaj do domu! – zażądał. – Do licha ciężkiego, zostaw to wszystko i wracaj do
domu!
Eliza zaczęła teraz piszczeć. Nie mogłem zawrócić, gdyż od tego zależało moje
ż
ycie. Wyrwałem się z uścisku Wolframa i ruszyłem na cmentarz. Początkowo
sądziłem, że ma zamiar zostawić mnie w spokoju, lecz gdy zerknąłem wstecz,
ujrzałem, że choć wrócił do domu, pojawił się znów, dzierżąc w dłoniach muszkiet.
Sądziłem, że chce mi nim grozić, lecz zamiast tego poprosił: – Weź to – podając mi
broń.
9
– Nie mam zamiaru nikogo zabijać! – odparłem, czując się nawet bez tego
wystarczająco odważny i śmiały. – Chcę tylko wyrwać Elizę z łap tego cholernego
Anglika.
– Ona nie wróci, uwierz mi – odparł Walter. – Proszę, weź ten muszkiet! Jesteś
dobrym młodzieńcem. Nie chcę, by stała ci się jakaś krzywda.
Zignorowałem go i gnałem dalej
.
Choć wiek czynił oddech Waltera ciężkim,
zrobił wszystko, aby dotrzymać mi kroku. Zaczął nawet szczerze opowiadać, choć to,
co wyjawił – między stanem mojego wzburzenia i jego sapaniem – nie zawsze było
łatwe do przyjęcia.
– Ona ma chorobę… miała ją przez całe życie… co mogłem wiedzieć?... kochałem
ją… chciałem, by była szczęśliwa…
– Nie brzmi, jakby teraz była szczęśliwa – zwróciłem uwagę.
– To nie to, co ci się zdaje… to i nie to… o Boże, proszę, wróć do domu!
– Powiedziałem nie! Nie chcę, by ten człowiek ją molestował!
– Nie rozumiesz. Nie moglibyśmy jej zadowolić. Żaden z nas.
– Nie wynająłeś Skala, żeby jej służył? Jezusie!
Odwróciłem się i popchnąłem go w klatkę piersiową, po czym zacząłem biec.
Zniknęły ostatnie pozytywne myśli na temat tego, co działo się na cmentarzu. Cała ta
gadanina o nekromancji była tylko welonem zwyrodnienia, przykrywającym ohydną
prawdę o sednie sprawy. Biedna Eliza! Związana z wypalonym mężem, który nie znał
lepszego sposobu na zaspokojenie jej, jak tylko wydanie jej czasem w ręce Anglika.
Ze wszystkich ludzi, Anglikowi!... Jakby wiedzieli oni cokolwiek o miłości.
Gdy biegłem, starałem się wyobrazić, co uczynię, gdy znajdę się na cmentarzu.
Widziałem siebie przeskakującego przez mur i ryczącego w kierunku Skala, odrywa-
jącego go następnie od biednej Elizy. Po czym pobiłbym go bez umiaru. A gdy będzie
leżał powalony, a ja udowodnię, jak heroicznym potrafię być, podejdę do dziewczyny
i wezmę ją w me ramiona, i pokażę, co dobry Niemiec robi, gdy chce uczynić kobietę
szczęśliwą.
Och, moja biedna głowa wirowała od pomysłów, do chwili, gdy wyłoniłem się
zza drzew i ujrzałem nekropolię...
W tym momencie, po kilku minutach nieprzerwanej narracji, Haeckel
zaprzestał mówić. Nie sądzę, by chciał wzmocnić efekt dramaturgii. Po prostu
przygotowywał się mentalnie na ostatni odcinek opowieści. Jestem pewien, że żaden
z nas w tym pokoju nie wątpił, że nadciągająca część nie będzie przyjemna. Od
początku była to bowiem historia z czyhającym w cieniu horrorem. Żaden z nas, z tego
co pamiętam, nie przemówił. Siedzieliśmy tam w zniewoleniu przekonywującej
opowieści Haeckela, czekając aż ponownie rozpocznie. Byliśmy niczym dzieci.
Po mniej więcej minucie, podczas której spoglądał przez okno na nocne niebo
(choć zapewne nie dostrzegał jego piękna) odwrócił się do nas i nagrodził cierpliwość.
– Księżyc jaśniał pełnią – rzekł. – Ukazywał mi wszystko w okazałości. Nie było
tam wielkich, dostojnych grobowców, takich, jakie możecie ujrzeć na cmentarzu
w Ohlsdorfie; jedynie prostacko wyrzeźbione kamienie nagrobne i drewniane krzyże.
A w ich środku miała miejsce ceremonia. W trawie poustawiane były świece
z płomieniami stabilnymi przy bezwietrznej pogodzie. Sądzę, że uczynili jakiś rodzaj
kręgu – zapewne o średnicy dziesięciu stóp – w którym nekromanta odprawiał swój
rytuał. Teraz jednakże, odpoczywał w pewnej odległości od tego miejsca, po
10
ukończeniu zadania. Siedział na kamieniu nagrobnym, paląc długą turecką fajkę
i obserwując.
Przedmiotem jego zainteresowania była, rzecz jasna, Eliza. Gdy pierwszy raz
złożyłem na niej swe spojrzenie, grzesznie pomyślałem jak wyglądałaby pozbawiona
tych wszystkich ubrań. Teraz otrzymałem odpowiedź. Była tam, rozświetlona złotem
ś
wiec i srebrnym światłem księżyca. Dostępna mym oczom w pełni chwały. Lecz,
o Boże! Cóż ona wyrabiała, marnując całą rozkosz jaką mogłem od niej uzyskać na
gorzkie
zachowania. Krzyki, które słyszałem – łkania, które przywoływały me serce
ku niej – nie były efektem obłapiania doktora Skala, lecz dotyku umarłych. Martwych,
powstałych z brudu ziemi, aby ją zaspokoić. Kucała, a pomiędzy jej nogami widać
było twarz, wystającą sponad ziemi. Człowieka niedawno pogrzebanego, na co wska-
zywał jego stan, z mięsem wciąż wilgotnym na kościach, i językiem – o Jezusie,
językiem! – dalej poruszającym się w obnażonych ustach.
Jeśli to miałoby być wszystkim, było do zniesienia. Ale to nie wszystko. Ten
sam geniusz groteski, który uczynił zwłoki między jej nogami na podobieństwo życia,
przyniósł także zbiór mniejszych części – kawałków z całości, które z takich czy
innych powodów wypełzły z grobu. Kościste kawałki, trzymane razem przez skórzane
ś
cięgna
.
Klatka piersiowa, pełzająca na łokciach; głowa z przedłużeniem w postaci
wijącego się kręgosłupa, kilka dłoni z kawałkami pozbawionych kości rąk. To był
zwyrodniały bestiariusz tych rzeczy. I wszystkie one spoczywały na niej, lub czekały
na swą kolej.
Ani przez chwilę nie zaprotestowała wobec ich zamiarów. Wręcz przeciwnie.
Gdy zeszła ze sprawiającego jej przyjemność ciała z podziemi, przewróciła się na
plecy i zaprosiła tuzin pozostających części, niczym rozgorączkowana dziwka, a one
przyszły, o Boże, jakby sądziły, że ma ona odżywcze soki, pozwalające im na powrót
stać się całością. W tej chwili dogonił mnie Walter.
– Ostrzegałem cię – wymamrotał.
– Wiedziałeś, co się tu dzieje?
– Oczywiście, że wiedziałem. Obawiam się, że tylko tak można ją zaspokoić.
– Czymże ona jest? – zapytałem.
– Kobietą – odparł Walter.
– Żadna normalna kobieta nie czerpałaby z tego przyjemności, na Jezusa!
Noc stała się teraz jeszcze bardziej upiorna. Eliza klęczała w brudzie grobu,
a drugie ciało – odarte z wszystkiego w czym je pochowano – kopulowało z nią,
poruszając się żywo, z intensywną przyjemnością, co mogłem osądzić po sposobie,
w jaki odrzucał swoją zgniłą
głowę. Co do Elizy, to ugniatała
swe pełne piersi,
kierując łuki
mleka w powietrze tak, że spadały na wstrętną menażerię wykorzenioną
przed nią. Jej kochankowie znajdowali się w stanie ekstazy. Tupali i klekotali wokoło
w spazmach,
jak gdyby byli błogosławionymi.
Wziąłem od Waltera muszkiet.
– Nie rań jej – błagał mnie. – Ona nie jest niczemu winna.
Zignorowałem go, kierując w stronę nekromanty.
– Skal! Skal!
Wyrwał się ze swych rozmyślań, czegokolwiek nie dotyczyły, i widząc
muszkiet, który dzierżyłem natychmiast zaczął oznajmiać swą niewinność. Jego
11
niemiecki nie był najlepszym, ale bez trudu zrozumiałem sens jego wypowiedzi.
Stwierdził, że robił jedynie to, za co mu płacono. Nie był niczemu winien.
Wspiąłem się na ścianę i zbliżyłem do niego pomiędzy grobami prosząc, aby
wstał. Powstał, trzymając ręce w geście kapitulacji. Po prostu był przerażony faktem,
iż chcę go zastrzelić. Ale nie to było moim zamiarem. Po prostu chciałem zakończyć
tę obsceniczność.
– Cokolwiek zrobiłeś, by to rozpocząć, cofnij to! – rozkazałem mu.
Potrząsnął głową, a jego wzrok był obłędnym. Sądziłem, że być może nie
zrozumiał, więc powtórzyłem instrukcję. Ponownie potrząsnął głową. Zniknęło całe
jego opanowanie. Wyglądał jak mały nędzny kieszonkowiec
przyłapany na gorącym
uczynku. Stałem tuż naprzeciwko niego i dźgałem muszkietem w brzuch. Zapo-
wiedziałem, że jeśli tego nie powstrzyma, to go zastrzelę. Mogłem to zrobić, ale
miałem baczenie na Herr Wolframa, który wspiął się na ścianę i starał się przywołać
swą żonę, wymawiając jej imię.
– Elizo… Elizo, proszę… powinnaś powrócić do domu.
Nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnie absurdalnego czy smutnego jak głos
tego mężczyzny, wzywający żonę. „Powinnaś powrócić do domu”.
Oczywiście, że go nie posłuchała. Nie słyszała go we wrzawie tego, co czyniła
i co czyniono jej.
Lecz słyszeli jej kochankowie. Jeden z mężczyzn, który powstał z grobu w ca-
łości i czekał na swą kolej, zaczął wołać w stronę Waltera, machając do niego. Było to
przedziwne widowisko. Ciało próbujące odstraszyć
starca. Walter nie podchodził.
Wciąż nawoływał Elizę, a łzy płynęły po jego twarzy. Wołał ją, nadal wołał…
Krzyknąłem, by trzymał dystans, ale nie posłuchał mnie. Przypuszczam, że
myślał, że gdy podejdzie wystarczająco blisko niej, będzie w stanie złapać ją za rękę.
Ale zmarli podchodzili do niego, wciąż machając rękoma i uciszając go, a gdy Walter
nie chciał zamilknąć, po prostu go powalili. Widziałem jak przez chwilę szamotał się,
po czym próbował wstać. Ale zmarli – lub ich szczątki – byli wszędzie w trawie,
dookoła jego stóp. A gdy tylko upadł, znaleźli się na nim.
Rozkazałem Anglikowi, by poszedł ze mną i wystartowałem z pomocą
Walterowi. Miałem tylko jeden nabój w muszkiecie, więc nie chciałem go zmarnować
strzelając z daleka i potencjalnie chybić celu. Ponadto nie byłem pewien, do czego
mam wypalić. Im bardziej zbliżałem się do kręgu, w którym poruszała się Eliza –
wciąż chwytana i pieszczona – tym więcej nieświętej pracy Skala dostrzegałem.
Jakichkolwiek zaklęć tu nie użył, zdawały się one ożywić każdą zmarłą istotę na tym
terenie. Na ziemi pełzały szczątki tego i owego; palce, kawałki wysuszonego ciała
z resztkami włosów; zarobaczone resztki nie do rozpoznania.
Do momentu, gdy dotarliśmy do Waltera, przegrał on już swą walkę. Kosz-
mary, za jakich zmartwychwstanie zapłacił – niewdzięczne istoty – rozerwały jego
ciało w setkach miejsc. Jedno z jego oczu zostało wyjęte, a w miejscu klatki piersiowej
znajdowała się otwarta dziura.
Jego mordercy wciąż oprawiali jego zwłoki. Odpędziłem kilku z nich od
kończyn za pomocą muszkietu, ale było ich tak wielu, że tylko kwestią czasu zdawało
się być, gdy dopadną mnie. Odwróciłem się do Skala, chcąc rozkazać mu ponownie
zatrzymanie tych okrucieństw, ale on uciekał pomiędzy grobami. W przypływie
wściekłości, podniosłem muszkiet i strzeliłem. Złoczyńca
upadł z jękiem w trawie.
12
Podbiegłem do niego. Był ciężko ranny, i dręczony wielkim bólem, lecz nie byłem
w nastroju, by mu pomagać. Był odpowiedzialnym za to wszystko. Śmierć Wolframa
i klęczenie Elizy pośród jej gnijących admiratorów; to wszystko było winą Skala. Nie
miałem współczucia dla tego człowieka.
– Co zrobić, by to zatrzymać? – zapytałem. – Jakimi słowami?
Szczękał zębami. Ciężko było zrozumieć, co do mnie mówi. W końcu jednak
udało mi się.
– Gdy… wzejdzie… słońce… – wymamrotał.
– Nie ma innego sposobu?
– Nie – odparł. – Nie… ma… innego…
Po czym umarł. Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz. Nie mogłem nic uczy-
nić. Nie było sposobu na dotarcie do Elizy bez podzielenia losu Waltera. A ponadto,
ona i tak nie przyszłaby. Do świtu pozostawała co najmniej godzina. Wszystkim, co
mogłem zrobić, było to, co uczyniłem: wspiąłem się na ścianę i czekałem. Odgłosy
były straszne. W pewien sposób gorsze od tego, co widziałem. Teraz musiała już być
wyczerpana, ale dalej działała. Czasem wzdychając, innym razem łkając czy jęcząc.
Nie był to jęk – niech stanie się to jasnym – lamentującej kobiety, która zdała sobie
sprawę, iż znajduje się w uścisku śmierci. Był to jęk kobiety doznającej głębokiej
rozkoszy; kobiety oświeconej.
Kilka minut przed świtem dźwięki ucichły. Dopiero, gdy całkiem ustały,
spojrzałem poza ścianę. Eliza zniknęła. Jej kochankowie leżeli wokół na ziemi, tak
wycieńczeni jak potrafią być tylko umarli. Chmury jaśniały na wschodzie. Przy-
puszczam, że zmartwychwstali obawiają się światła, gdyż zniknęli wraz z ostatnimi
gwiazdami. Wpełzli z powrotem do ziemi i przykryli się brudem, jakim zasypano ich
trumny.
Głos Haeckela w ostatnich minutach zniżył się do szeptu, a teraz już zupełnie
zanikł. Siedzieliśmy wokół nie spoglądając na siebie, każdy z nas głęboko zamyślony.
Jeśli ktokolwiek pomyślał, że opowieść Haeckela była zmyśloną, siła jego narracji –
białość skóry, łzy które wcześniej i teraz pojawiły się w jego oczach – odegnały te
myśli, przynajmniej na teraz. Pierwszy, nieproszenie, przemówił Purrucker.
– Więc zabiłeś człowieka – rzekł. – Jestem pod wrażeniem.
Haeckel spojrzał na niego.
– Jeszcze nie skończyłem – odparł.
– Jezusie… – wymamrotałem – …co jeszcze jest tu do dodania?
– Jeśli pamiętacie, zostawiłem wszystkie swoje książki i podarunki, które zabrałem
z Wittenberga dla swego ojca, w domu Herr Wolframa. Więc powróciłem tam. Byłem
w transie lęku, mój umysł z trudem był w stanie zrozumieć, co ujrzałem. Gdy dotarłem
do domu, usłyszałem jak ktoś śpiewa. Był to słodki, śpiewny
głos. Podszedłem do
drzwi. Moje rzeczy znajdowały się na tym samym stole, na którym je zostawiłem.
Pokój był opuszczony. Modląc się, by nikt mnie nie usłyszał, wszedłem. Gdy
podniosłem książki filozoficzne i podarunek dla ojca, śpiew ustał.
Wycofałem się do drzwi, lecz nim zdołałem dojść do progu, pojawiła się Eliza,
z dzieckiem na ręku. Kobieta wyglądała dużo gorzej po swych flirtach, nie stanowiło
to wątpliwości. Miała zadrapania na ramionach i całej twarzy, oraz na jędrnych
piersiach, które ssało teraz dziecko. Lecz pomimo tego wszystkiego, w jej oczach
panowała radość. Była bardzo zadowolona w tej chwili ze swego życia. Sądziłem, że
13
być może nie pamięta, co się jej przydarzyło. Może nekromanta wprowadził ją
w pewnego rodzaju trans, sądziłem; a teraz po przebudzeniu zapomniała o przeszłości.
– Walter… – zacząłem jej wyjaśniać.
– Tak, wiem – odparła. – Nie żyje.
Uśmiechnęła się do mnie uśmiechem majowego poranka.
– Był starcem – rzekła, jako stwierdzenie faktu. – Ale zawsze był dla mnie dobry.
Starzy mężczyźni są najlepszymi mężami. Tak długo, jak nie chce się mieć dziecka.
Moje spojrzenie musiało przejść z jej promieniującej twarzy na dziecko przy jej
sutku, gdyż dodała:
– Och, to nie jest dziecko Waltera.
Gdy to mówiła, delikatnie odciągnęła oseska od swej piersi, i spojrzał w moją
stronę. Oto było to: życie w śmierci, perfekcyjnie. Jego twarz lśniła różowością,
a kończyny pełne były od matczynego mleka, lecz oczodoły miało głębokie niczym
grób, zaś usta tak szerokie, że jego zęby, nie będące zębami oseska, były odsłonięte
w ciągłym
grymasie.
Zdawało się, że zmarli dali jej więcej, niż tylko przyjemność. Upuściłem
książki i podarunek dla ojca na progu domu. Potykając się, wyszedłem ku światłu
słonecznemu i biegłem – o Boże w niebiosach, jak biegłem! – obawiając się do cna
swej duszy. Biegłem, dopóki nie dotarłem do drogi. Choć nie pragnąłem ponownie
przedzierać się przez cmentarz, nie miałem wyboru: była to jedyna droga, jaką znałem,
i nie chciałem zabłądzić, chciałem być w domu. Pragnąłem kościoła, ołtarza, piety
i modłów.
Nie było to pod żadnym pozorem ruchliwe miejsce komunikacyjne, i jeśli
ktokolwiek przemierzył je za dnia, zdecydował pozostawić ciało nekromanty opartym
o ścianę, jak wcześniej. Lecz na jego twarzy znajdowały się kruki, a lisy dobrały się do
rąk i stóp. Przekradłem się, nie przerywając ich uczty.”
Ponownie, Haeckel zatrzymał się. Tym razem, aby wziąć długi, bardzo długi
oddech.
– I właśnie dlatego, panowie, radzę wam być ostrożnymi w sądach dotyczących tego
Montesquino.
Mówiąc to, wstał i podszedł do drzwi. Oczywiście, że wszyscy mieliśmy
pytania, ale żaden ich nie wypowiedział, nie wtedy. Pozwoliliśmy mu odejść. W mojej
opinii, na całe szczęście. Miałem dość horroru, jak na jedną noc.
Odbierzcie to, jak chcecie. Do dziś nie wiem, czy wierzyć w tę opowieść, czy
nie, choć nie widzę powodu, dla którego Haeckel miałby ją wymyślić. Tak, jak
przewidywał, był po tamtej nocy traktowany całkiem inaczej; trzymany na dystans
ramienia. Ta rzecz wciąż mnie przeraża; częściowo zapewne dlatego, ponieważ nigdy
nie zdecydowałem czy jest prawdą, czy nie. Niekiedy zastanawiam się, jaką rolę
odegrała w kształtowaniu mego życia: czy być może moje przywiązanie
dla
empiryzmu – oddanie dla metodologii Helmholtza – nie było w jakiś sposób
konsekwencją tej godziny spędzonej w towarzystwie relacji Haeckela. Nie sądzę, bym
był osamotniony w zaabsorbowaniu tą historią. Chociaż z upływem lat widziałem
coraz mniej członków grupy, przy okazji spotkań rozmowy bardzo często schodziły na
temat tej opowieści, a nasze głosy zniżały się do poziomu niemalże szeptów, jak
byśmy byli zawstydzeni zeznaniami dotyczącymi tego, co powiedział Haeckel. Kilku
14
członków grupy poczyniło pewne kroki, aby wypełnić luki w tym, co usłyszeli, jak
pamiętam: by ukazać to jako nonsens. Sądzę, że Eisentrout utrzymywał, że przebył
drogę Haeckela od Wittenbergu do Luneburga, i nie znalazł po drodze żadnej
nekropolii. Co do samego Haeckela, traktował te ataki na swą prawdomówność
z obojętnością. Zapytaliśmy go, co sądzi o nekromantach, a on udzielił nam
odpowiedzi. Nie było nic więcej do dodania.
W pewien sposób miał rację. To była jedynie historia, opowiedziana w gorącą
noc, dawno temu, gdy wciąż jeszcze marzyłem o tym, kim się stanę.
A teraz, gdy siedzę przy oknie, wiedząc, że nie będę już na tyle silny, by wyjść
na zewnątrz, i że niebawem przyjdzie mi dołączyć do Purruckera i innych w grobie,
czuję jak ten terror do mnie powraca; groza pewnego konwulsyjnego
miejsca, gdzie
ś
mierć zaciska zęby na pięknej kobiecie, a ona krzyczy w ekstazie. Unikałem przez
całe lata myśli o opowieści Haeckela; ukrywałem głowę pod kurtyną rozsądku. Lecz
tutaj, na końcu, widzę, że nie ma przed tym schronienia; a raczej, od okropnego
przypuszczenia, że zawiera ona wskazówkę do porządku tego świata.