Ruth Jean
Dale
WARTO
BYŁO
MARZYĆ
Tytuł oryginału: Runaway Wedding
Przekład: Marek Zakrzewski
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ktoś korzystał z fotela Jareda Wolfa.
Drewniany bujany fotel, podobnie jak wszystkie inne
mebl
e w tym domu, a właściwie leśnej chacie, były
ręcznie wykonane przez Wolfowych przodków i Jared
znał ich każde zagięcie, wgłębienie, każdy kant i
wyżłobienie. Wiedział też dokładnie, gdzie każdy
przedmiot stoi. Poustawiał wszystko tak, jak było
niegdyś.
Już w chwilę po zapaleniu naftowej lampy dostrzegł,
że fotel znajduje się bliżej okna, jakby ktoś usiadłszy,
chciał przyglądać się zachodowi słońca dawno
zagubionego za horyzontem.
Jared poczuł niepokój.
Spięty i czujny wszedł do kuchni. Rozejrzał się
dokoła i po plecach przeszły mu ciarki.
Ktoś tu przed tem jadł! Jego produkty. Na
drewnianej ladzie stała otwarta puszka fasoli z
wieprzowiną, w blaszanym zlewie leżały miska i widelec.
Bezszelestnie wszedł schodami na górę i zbliżył się
do drzwi sypialni. Uniósł lampę nad głowę i uchylił drzwi.
W łóżku ktoś spał.
I poznał osobę...
-
Obudź się, Blondasie!
Nie słowa, ale ostry ton dotarł do świadomości
dziewczyny. Lark Mallory otworzyła oczy i przez długą
chwilę nie mogła sobie uświadomić, gdzie się znajduje.
Ale ten głos oznaczał grożące jej niebezpieczeństwo.
Czyżby tak szybko odnalazł ją ojciec? Miała nadzieję, że
nie. Byłoby to niesprawiedliwością losu, gdyby po
wszystkich trudach dotarcia tu, tak szybko wpadła.
- Jazda, jazda, oprzytomnij, panienko! -
Głos
wyrażał rosnące zniecierpliwienie. - Wielki Niedźwiedź
wrócił do swej jamy i jest cholernie zły, że zastał obcego
na swym własnym posłaniu.
Silna dłoń chwyciła rozespaną dziewczynę za ramię,
szarpnęła i obróciła na plecy. Lark otworzyła szeroko
oczy, widząc nad sobą twarz człowieka, który w
przeszłości zawsze ją onieśmielał, bardziej niż
ktokolwiek inny.
Słabe światło lampy naftowej pogłębiało cienie,
wydobywając jego wydatne kości policzkowe i silnie
zarysowany podbródek. Całości wizerunku jego twarzy
dopełniał silny, kształtny nos i zmysłowe usta.
W sumie niebezpiecznie pociągający mężczyzna.
Ogarnął ją niepokój, gdyż rozpoznała osobę i jej
umiejętność kontrolowania każdej sytuacji.
-
Co, do diabła, robisz w moim łóżku? - zapytał, a
jego brązowe oczy ciskały błyskawice. Ostry ton zupełnie
ją zmieszał.
-
Ja? Przecież... Myślałam... to znaczy wydawało
mi się...
Zaklął, co odebrało jej mowę. Ponadto zdała sobie
sprawę, że leży odkryta i to w bardzo skąpej bieliźnie.
Czym prędzej naciągnęła prześcieradło pod szyję,
bezradnie w
patrując się w twarz mężczyzny, którego
znała jeszcze jako chłopca.
Przełknęła i powiedziała:
-
Jestem Lark Mallory. Nie poznałeś mnie?
-
Poznałem - odburknął Jared Wolf.
-
Dzięki Bogu! - Wtuliła się głębiej w materac. - Ja
c
ię od razu poznałam. - Jak bym mogła cię zapomnieć,
pomyśląła. - Kiedy po raz ostatni przyjechałam tu z
rodzicami, miałam czternaście lat. A ty... chyba
dziewiętnaście... A Risa miała mniej więcej tyle samo,
co...
- .. .co ty -
dokończył, odstawiając lampę na nocny
stolik. -
A może była o rok młodsza. Co tu, do diabła,
robisz? -
Sięgnął do górnego guzika roboczej koszuli.
Lekki uśmieszek na jego twarzy nie należał do miłych.
Rozpiął koszulę i jej poły wyciągnął ze spodni.
-
To ja pytam, co, do diabła, ty tu robisz? - Uniosła
się na łokciu, odpowiadając takim samym tonem.
-
Rozbieram się. Mam taki dziwny zwyczaj przed
położeniem się do łóżka.
-
Nie możesz! - wykrzyknęła. - To znaczy, gdzie
masz zamiar...? O Boże!
W panice rozejrzała się po izbie, jakby w
poszukiwaniu drugiego łóżka, drzwi do drugiego pokoju
bądź jeszcze jakiejś osoby.
-
Co ty wyprawiasz, Jared? Co ci przyszło do
głowy?!
-
Do głowy przyszło mi to, że jestem zmęczony i
chcę się położyć. - Rzucił koszulę na podłogę.
Wpatrywała się w niego jak sroka w gnat. Musiała
prz
yznać, że ma piękny tors. W ogóle jest bardzo
przystojny. Budził w niej przedziwne uczucia. Gdy jednak
sięgnął do sprzączki paska spodni, krzyknęła:
-
Dość tej zabawy! To mój dom i moje łóżko. Wiem,
że ojciec pozwalał ci zawsze korzystać z niego w czasie
naszej nieobecności, ale teraz ja tu jestem i...
Zmieszała się, bo groźnie na nią spojrzał.
-
Wiem, wiem, pamiętam... bywaliśmy tu bardzo
rzadko i mogłeś sądzić... A kiedy matka umarła... Ale nie
o to chodzi. To jest dom Mallorych i jestem zmuszona
poprosić cię, abyś go opuścił, gdyż zamierzam pozostać
tu przez wiele tygodni...
Myliła się, jeśli sądziła, że to zakończy sprawę,
Jared z rozmysłem zakołysał się na sztywnych nogach i
powtórzył sarkastycznie:
-
Dom Mallorych, powiadasz? Otóż nie. To jest
dom Wolfów. Zawsze był domem Wolfów, nawet
wówczas, gdy bezcześcili go członkowie rodu Mallorych.
Więc jeśli idzie o twoją niepożądaną obecność,to
zapomniałaś o jednym dobrym obyczaju. O zapytaniu
w
łaściciela, czy możesz wejść.
- Nie jest mi potrzebne pozwolenie ojca.
-
Nie mówiłem o Drake'u Mallorym, ale o
właścicielu.
- Ooo...! -
Zdziwiona zmarszczyła brwi, ale po
chwili na jej twarzy pojawiło się przerażenie. - Chyba nie
chcesz powiedzieć, że...?
-
Chcę i mówię: od lat jestem właścicielem tego
domu, a ty leżysz w moim łóżku, Blondasie. I jeśli nie
masz zamiaru dzielić go ze mną zmykaj ze swoją pupą...
-
Nie nazywaj mnie blondasem! Boże drogi, ojciec
nie pisnął nigdy ani słowa, że zamierza ten dom
sprzedać. - Wstała, otulając się prześcieradłem. -
Przestaliśmy przyjeżdżać tu na wakacje, ale myślałam,
że on sam pojawia się od czasu do czasu...
-
Od czasu do czasu pojawiał się. Sprowadzał tu
nawet różne... gości! Ale zgłosił dom do sprzedaży mniej
więcej w tym czasie, kiedy postanowił powtórnie
zakosztować małżeńskiego życia.
Lark wiedziała, dlaczego to zrobił: jego nowa
oblubienica nie należała do kobiet gotowych jechać za
mężczyzną w głuszę. Zresztą małżeństwo z Marszą
trwało tylko dwa lata.
- Al
e przecież... - zaczęła Lark, jakby zamierzała
nadal upierać się przy swoich prawach. Dziecinada. Nie
miała już czternastu lat, a Jared dziewiętnastu. Była
dorosłą dwudziestosześcioletnią kobietą. Przełknęła
gorycz i łzy. - I ty odkupiłeś chatę? - spytała.
Na twarzy Jareda pojawił się pełen satysfakcji
uśmiech.
-
Moja matka popełniła wielki błąd, kiedy dała się
wykiwać temu chytrusowi i sprzedała dom Wolfów. Teraz
dom do mnie wrócił. - Z wyrazu jego twarzy było widać,
że nigdy nikomu już go nie odda.
Lar
k zaczęło ogarniać poczucie beznadziejności. Co
teraz zrobi? Dokąd się uda? Gdzie znajdzie tak
upragnioną samotność, by uporządkować własne
skłębione myśli i podjąć najważniejszą z życiowych
decyzji?
-
Więc już wiesz, że przebywasz tu bezprawnie?
-
Jeśli to, co mówisz, jest praw... - Jego spojrzenie
nie pozwoliło jej dokończyć ostatniego słowa. - Tak, tak,
wierzę ci - poprawiła się szybko. - Tylko że... ja nie mam
gdzie iść, Jared. Przyjechałam tu, bo... chciałam być
sama... wszystko przemyśleć. Muszę podjąć ważne
decyzje...
-
Rzeczywiście trudna sytuacja. - Choć
wypowiedział to zimnym tonem, miała wrażenie, że
wyczuwa w jego głosie lekką nutę współczucia, a w
każdym razie jakby zrozumienie.
Postanowiła przystąpić do negocjacji.
-
Posłuchaj. Pozwól mi tu przenocować, a jutro
porozmawiamy. -
W ciągu dnia przynajmniej nie będę
czuła się jak w klatce z rozjuszonym górskim lwem,
pomyślała.
Przez chwilę zdawało się jej, że Jared odmówi, gdyż
patrzył na nią intensywnie, nastroszony, ale po chwili
wyraz twarzy
mu złagodniał. Skinął krótko głową.
-
Możesz przenocować. Jedną noc. Jednak potem
powiemy sobie do widzenia.
Poczuła ulgę.
-
Dziękuję, dziękuję - odparła niemal wylewnie i
usiadła na skraju łóżka. - Wiedziałam, że nie jesteś Tak
złym człowiekiem, który by na górskim odludziu w zimną
noc wyrzuci
ł z domu kobietę.
- Noc wcale nie jest zimna. -
Sięgnął do paska i
zaczął go rozpinać.
- Co ty robisz?
Wyciągnął pasek ze spodni i rzucił na podłogę.
-
Kładę się spać.
-
Przecież przed chwilą powiedziałeś...?
- ...
że możesz zostać, co nie oznacza, że ja sobie
pójdę. Osobiście nie mam nic przeciwko dzieleniu z tobą
mego skromnego posłania... - Lark miała wrażenie, że
rozbiera ją wzrokiem. - Skoro jednak ci to nie odpowiada,
znajdź sobie jakiś inny kącik, bo za dwie minuty nagutki
mężczyzna legnie na tym łóżku.
Zerwała się i postąpiła parę kroków w kierunku
drzwi.
-
Ale gdzie mam iść? Nie weszłabym do tego
pokoju, gdyby inne nie były zastawione połamanymi
meblami i puszkami z farbą.
-
To już nie moja sprawa. - Zaczął rozpinać
spodnie.
-
Czy mogę przynajmniej zabrać lampę, bo po
ciemku nigdzie nie trafię? - Mimo ogarniającej ją paniki i
zmieszania, zaobserwowała, że Jared ma piękne dłonie
o długich, smukłych palcach.
- Bierz, ale nie podpal mi domu -
burknął, podając
jej naftową lampę z czerwonym szkłem, przez które
przebijał nikły płomyk.
Tak, ma piękne palce. Biorąc lampę, dotknęła
jednego z nich i przeszył ją prąd. O mało nie upuściła
szklanego zbiorniczka pełnego nafty.
-
Na pewno nie podpalę - wyjąkała i prawie
wybiegła z sypialni,
-
Śpij dobrze! - pożegnały ją słowa wypowiedziane
nieoczekiwanie miękko.
Nie było mowy o dobrym spaniu. W chacie nie
znalazła ani jednego mebla mogącego służyć za łóżko.
Najpierw położyła się na minikanapce, z której niestety
spadła. Spróbowała więc zasnąć na bujanym fotelu,
który poprzednio ustawiła blisko okna, aby móc
podziwiać przecudowny zachód słońca w Górach
Skalistych. Ale nic z tego. Potem przez paręnaście minut
usiłowała zasnąć też na wąskiej ławie. Zdesperowana
zdecydowała się wreszcie ułożyć na baraniej skórze
przed zimnym, dawno wygasłym kominkiem.
Głęboko westchnęła, rozmyślając o czekających ją
problemach, do których dołączył obecnie jeszcze jeden.
Miał na imię Jared.
Jared Wolf był jej pierwszą pensjonarską miłością.
Pewno
nawet o tym nie wiedział. Uwielbiała go. W jej
mniemaniu nie było wspanialszego chłopca na świecie,
wypełniał jej wszystkie dziewczęce myśli i marzenia.
W tamtych latach marzenia, podobnie jak życie, były
proste i łatwe. Śniła o tym, jak to Jared pojawia się w jej
domu w Palm Beach i zabiera ją na bal maturalny, gdzie
wszyscy z otwartymi ustami podziwiają styl i elegancję
tej wspaniale dobranej pary. Przemykały jej przez głowę i
inne obrazy: Jared zaskakuje ją podczas kąpieli w
gorących źródłach. Ona jest oczywiście w kostiumie
kąpielowym. Dziewczęce marzenia były bardzo
niewinne! Jared się rozbiera, też jest w kąpielówkach,
wchodzi do wody i obdarza ją pocałunkiem...
Tylko w marzeniach. W rzeczywistości Jared nigdy
nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, chyba że
wymagała tego jego praca.
Lark uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych lat,
kiedy zawsze uprzejmy i wesoły chłopak był doraźnie
zatrudniany przez rodzinę Mallorych, gdy ta zjawiała się
na wakacje w Górach Skalistych, Jared miał właściwie,
zlecone dbanie o letni dom. Jakże inny od tamtego
chłopca jest ten zbyt pewny siebie ponury mężczyzna.
Zatroskała się. Czyżby ciężkie życie tak zmieniało ludzi?
Myśli jej powróciły do głównego problemu. Musi
mieć te kilka dni na przemyślenie wszystkiego. Na
przeanalizowanie swoich uczuć. Siostra miała pewno
dużo racji, mówiąc, że niepokoje Lark to po prostu
przedślubne lęki towarzyszące wielu kobietom. Ale
wszystko będzie w porządku, na wszystko znajdzie się
odpowiedź, byle tylko przez kilka dni pozostawać zdała
od ojca...
A jeśli w końcu zdecyduje, iż w żadnym wypadku
nie zgodzi się na spędzenie życia z Wesem
Sherbomem? Czy ojciec zaakceptuje i zrozumie
podobną decyzję?
Z pewnością nie. Zacznie jej przypominać, że razem
z Wesem się wychowywała i chodziła do szkoły, że obaj
ojcowie prowadzą wspólny interes, że Lark i Wes mają te
same poglądy, że są sobie przeznaczeni właściwie od
kołyski. Wszystko to już słyszała tysiąc razy. I ojciec
jeszcze doda, że Wes jest bardzo przystojny i ma
zapewnioną przyszłość w firmie. Tak, to prawda, Wes
jest przystojny: wysoki, szczupły, ma blond włosy, twarz
inteligentną...
Ale poza tym Wes ją śmiertelnie nudzi. Sam siebie
uważa zapewne za atrakcyjnego. Ona tego nie
dostrzegała. Czuła się jak zwierzę w klatce, gdy myślała,
że będzie musiała dzielić z nim życie. Wes nie mógł jej
dać tego, czego pragnęła, choć trudno byłoby jej
zdefiniować, czego naprawdę chciała. I kogo.
Nagle jej myśli skierowały się ku mężczyźnie, który
spał w sypialni nad nią. Poczuła gorący dreszczyk
p
odniecenia. Nie, nie! Nie będzie teraz snuć fantazji z
Jaredem Wolfem w roli głównej. Dość było tego w
przeszłości. Teraz jest dorosła i nie wypada jej marzyć
niczym pensjonarce.
Obróciła się na drugi bok i zamknęła oczy, licząc na
to, że wreszcie zaśnie. Jednak zamiast snu, pod
zamkniętymi oczami przewijały się wydarzenia z
ostatnich dwu dni...
Na pokrytym dywanem podium ekskluzywnego
salonu strojów ślubnych przy Worth Avenue w Palm
Beach w stanie Floryda stała szczupła kobieta w strojnej
sukni ślubnej. Wolno się obracała, a lustrzane ściany
odbijały nieskończoną liczbę pięknych oblubienic.
Przypatrujące się nieco z boku dwie inne kobiety,
krytycznie mrużyły oczy.
-
Obróć się w prawo, Lark - odezwała się siostra
przyszłej panny młodej. - Według mnie tren jeszcze nie
układa się dobrze... - Spojrzała na swą towarzyszkę. -
Nie sądzi pani?
Wynajęta konsultantka i zarazem organizatorka
uroczystości ślubnych zmarszczyła brwi.
-
Chyba ma pani rację. Poza tym nasza
oblubienica nadal traci na wadze. Jeśli nie przestanie, to
nigdy nie dopasujemy dobrze sukni.
Risa Mallory Clarke spojrzała znacząco na siostrę.
-
Słyszysz, Lark? Musisz więcej jeść. Ślub
trzydziestego sierpnia. Masz jeszcze sześć tygodni.
Obie kobiety weszły na podium. Risa poklepała
zimną dłoń siostry i zajęła się omawianiem koniecznych
poprawek. Lark stała bez ruchu, jak woskowa figura,
spoglądając w lustrzane odbicia i... w przyszłość.
Czyż nie powinna być szczęśliwa, mając
zapewnioną ową przyszłość u boku przystojnego
mężczyzny, którego kariera wydawała się murowana?
Mogła być pewna dostatniego życia, do jakiego
przywykła od dzieciństwa. Wszystkie przyjaciółki jej
zazdrościły.
-
Atłas książęcy, kość słoniowa o zachodzie słońca
-
zidentyfikowała materiał sukni ślubnej Karen Dodd,
konsultantka
ślubna.
Lark poczuła nagle ciężar materii, jakby utkano ją z
ołowiu. Kątem oka spojrzała w jedno z luster. Musiała
przyznać, że suknia jest piękna, jak z bajki. Ale ta bajka
nie odpowiadała Lark, a suknia ją po prostu przerażała.
Uporawszy się z trenem, Karen Dodd poszła po
welon, zaś Risa usiłowała podnieść siostrę na duchu.
-
Będziesz najpiękniejszą ze wszystkich oblubienic,
kochanie -
oświadczyła ze zwykłą sobie pewnością. - I
nie zwracaj uwagi na to, co gada ta Dodd. Wiesz, co się
mówi?
- O czym?
-
O kobietach. Że nie ma kobiet zbyt szczupłych i
zbyt bogatych. Właściwie, to ja ci zazdroszczę. Ty
szczuplejesz, a ja jestem coraz grubsza. I nie wiem,
dlaczego. Chyba pójdę do lekarza...
Lark wzruszyła ramionami, patrząc na elegancko
ubraną siostrę.
- Wcale nie.
-
Oj tak. Ale jeśli idzie o ciebie, to martwię się nie
tyle twoją wagą, co podkrążonymi oczami. Masz po
prostu sine kręgi. Czy ty dobrze się czujesz? Powiedz,
jeśli masz coś do powiedzenia. Od twoich zaręczyn na
Boże Narodzenie nie miałyśmy okazji szczerze
porozmawiać.
-
Nie ma o czym mówić. Nic mi nie jest - odparła
szybko Lark.
- Nie jestem taka pewna... -
Risa pokręciła głową. -
No bo jeśli nie... - Nie zdążyła dokończyć, gdyż wróciła
pani Dodd z koronkową mgiełką, którą z triumfem
umieściła na jasnozłotych lokach Lark.
Suknia, blada twarzyczka i ten welon w białe
koronkowe róże stanowiły doskonałą całość.
Pani Dodd odstąpiła parę kroków i zachwycona
kiwała głową.
- Przeurocze, cudowne! -
Cmoknęła.
-
Będziesz miała wspaniały ślub, po którym czeka
cię wspaniałe życie - dodała siostra. - Szczęściara z
ciebie!
Twarz, jaką Lark widziała w lustrzanym odbiciu, jej
własna twarz, nie wyrażała szczęścia, tylko znużenie i
lęk.
Jakże mogła pozwolić wpakować się w podobną
kabałę! Sierpniowy ślub wydawał się bardzo odległym
terminem, kiedy go ustalano w grudniu. Wydawał się
czymś nierealnym i dlatego wtedy milczała. Wes
Sherborn zadał niespodziewanie owo istotne pytanie
podczas bożonarodzeniowego obiadu, w którym
uczestniczyły obie zaprzyjaźnione rodziny - Mallorych i
Sherbornów. Uczynił to publicznie, przy wszystkich, i
wszyscy się tego spodziewali, z wyjątkiem Lark. Została
zaskoczona. Nim zdołała otworzyć usta, zaczęto składać
jej gratulacje i obcałowywać. Wspominając teraz ową
chwilę, była na siebie wściekła.
I czy naprawdę powiedziała wówczas „tak"? Nie
mogła sobie tego przypomnieć. W każdym razie nikt nie
sądził, że Lark może się wahać. A kiedy zobaczyła
rozpromienioną twarz ojca, zapomniała o jakichkolwiek
wątpliwościach. Przez całe życie usiłowała zdobyć
uznanie ojca -
właśnie takie, jakie wówczas zobaczyła na
jego twarzy. I postanowiła się nim cieszyć, póki można.
Myślała wtedy, że jeśli popełniła błąd, przyjmując
oświadczyny Wesa, to ma przed sobą dostatecznie dużo
czasu do sierpnia, by błąd naprawić.
Tak jej się wtedy zdawało, ale ów czas przeleciał,
nim się spostrzegła. Nagle Lark poczuła się jak heroina
melodramatu: przywiązana przez czarny charakter do
torów kolejowych jest zupełnie bezradna i czeka na
cudowne wybawienie.
Rozhuśtane myśli przerwał dzwonek telefonu na
stoliku obok podium. Dzwonił ojciec.
- Ooo, Lark
, dobrze, że cię zastałem. - Drake
Mallory zawsze mówił tonem sugerującym, że
telefonowanie sprawia mu przykrość. - Bądź dziś w
domu o szóstej. Przyprowadź Wesa.
- Ale mamy inne plany. Musimy...
-
To bardzo ważne. Wes już wie. Przyjdź
punktualnie. Drake Mallory przerwał połączenie,
natomiast Lark zacisnęła dłoń na słuchawce tak mocno,
że aż zbielały jej palce. Potem wolno ją odłożyła.
-
Ojciec chce widzieć mnie i Wesa o szóstej -
poin
formowała siostrę bezbarwnym tonem. - Rozkaz
dyrektora.
-
Musisz być wyrozumiała - odparła Risa. - Wiesz,
że ojciec ma pewne problemy z bilansem...
-
Myślałam, że to już załatwione.
-
Jeszcze nie. A jeśli ojciec i pan Sherborn nie
rozwikłają sprawy i nie ukręcą jej łba, póki nie dotrze to
do wiadomości publicznej. W handlu nieruchomościami
najważniejsza jest reputacja. Tony powiedział, że gdyby
to dotarło do prasy, to byłoby bardzo źle. Użył nawet
słowa: katastrofalnie. Musisz więc uzbroić się w
cierpliwość i nie przeciwstawiaj się ojcu.
-
Zgoda, ale ty mi powiedz, co się dzieje. Dlaczego
ja i Wes otrzymaliśmy kategoryczne wezwanie na
dzisiejszy wieczór?
-
Nie jest to powód, aby się martwić na zapas.
Jeszcze raz przyjrzę się trenowi sukni...
-
Tren jest w porządku. Chcę wiedzieć, co się tutaj
dzieje. Mów, Risa!
-
Stawiasz mnie w bardzo trudnej sytuacji... Jeśli
pisnę słowo, to ojciec... Poczekaj parę godzin, Lark.
Sama się dowiesz.
Lark nie chciała czekać paru godzin i wreszcie
siostra uleg
ła.
- Zmuszasz mnie... -
Risa westchnęła. - Otóż
ojciec i ojciec Wesa chcą wam dziś wieczorem wręczyć
ślubne prezenty. Prezentem ojca jest klucz do domu. Do
wspaniałego domu. Będziesz zachwycona. W pobliżu
plaży, ogrodzony i tak dalej. A pan Sherborn podaruje
wam obojgu klucze do własnych samochodów BMW
oraz cudowny miesiąc miodowy na prywatnym jachcie,
którym popływacie sobie po Morzu Jońskim i Egejskim.
Czy to nie bajkowe?
Z każdym słowem siostry Lark czuła, że coraz
ściślej oplątują ją łańcuchy, z których już nigdy się nie
wyzwoli. Zaciskała zwilgotniałe ze strachu dłonie, gniotąc
bezcenną koronkę jedwabnych mankietów ślubnej sukni.
Wybrane przez pana Sherboma prezenty wydawały się
upokarzające: narzucony jej samochód, identyczny jak
męża, i miesiąc miodowy przez kogoś zaplanowany.
Prezent ojca przepełniał czarę goryczy: dom, w którym
ma spędzić resztę życia, a nawet nie dane jej było go
przedtem obejrzeć.
Nie! Coś się w niej gotowało. Ma zostać żoną
najnudniejszego człowieka pod słońcem, którego jej
właściwie narzucono? Ma mieszkać w domu i jeździć
samochodem przez kogoś wybranym?
Lark wsiadła do swego samochodu ścigana słowami
Risy:
-
Obiecaj, że będziesz tam o szóstej! Jeśli się nie
pojawisz, ojciec mnie zabije. Przeżywasz normalny
kryzys każdej panny młodej.
-
Ty go nie miałaś.
-
Ha! Któregoś dnia ci opowiem.
-
Chętnie posłucham. Pa, Risa, muszę jechać.
Risa uczepiła się otwartych drzwiczek samochodu.
-
Nie puszczę cię, póki mi nie obiecasz, że zjawisz
się w domu o szóstej. Pomyśl tylko...
Lark ch
ętnie zatopiłaby się w myślach, by je jakoś
uporządkować, ale po prostu nie mogła. Była u kresu
wytrzymałości, wszystko zaczęło się nagle walić,
ogłuszając ją całkowicie. Wiedziała jedno: popełniła błąd,
posuwając się zbyt daleko w swym pragnieniu zdobycia
uznania ojca. Była zbyt uległa wobec jego wymagań i
pragnień. Teraz potrzebny jest czas i spokój, by mogła
wszystko przemyśleć i zdecydować, po czyjej stronie
leży wina, jeśli w ogóle można mówić o winie.
Zdecydowała, że póki nie znajdzie wewnętrznego
spo
koju, nie pójdzie do ołtarza, przy którym musiałaby
związać się na całe życie z człowiekiem wybranym dla
niej przez ojca.
Kiedy więc ruszyła spod salonu strojów ślubnych,
nie skręciła do domu, ale pojechała prosto szerokim
bulwarem obsadzonym palmami.
Wych
owywała się na południu Florydy. Spędziła tu
właściwie całe życie. Od wielu lat mieszkała w ojcowskim
domu na Jupiter Island, z wyjątkiem krótkiego okresu,
kiedy to przeniosła się z matką do apartamentu w Miami
-
a było to zaraz po rozwodzie rodziców. Polubiła
florydzki żar, wilgotność, palmy i złoty piasek plaż. Nie
mogła już jednak dłużej znieść rozsadzającego ją
napięcia i zewnętrznych presji, które narastały od chwili
wymuszonych zaręczyn z Wesem. Dodała gazu.
Zdawała sobie sprawę, że jedzie zbyt szybko, musiała
jednak dokądś uciec, aby w zupełnym spokoju zebrać
myśli. Zobaczyła zjazd w kierunku lotniska. Nie
wiedziała, dokąd jedzie, ale wiedziała, że najszybciej
dotrze tam samolotem.
Do domu zadzwoniła już z lotniska w Dallas-Fort
Worth. Była godzina dziewiąta piętnaście - upłynęło
dziesięć godzin od opuszczenia salonu strojów ślubnyh
w Palm Beach.
Czekając na podniesienie słuchawki z drugiej
strony, patrzyła martwo na przewalający się przez
terminal tłum podróżnych. Każdy dokądś śpieszy. A
dokąd śpieszy ona? Po piątym dzwonku telefon odebrała
pokojówka.
- Tu mówi Karen Dodd -
powiedziała Lark
zmienionym głosem. - Tak, ślubna konsultantka panny
Mallory. Chciałabym porozmawiać z panią Clarke.
-
Proszę poczekać - odparła pokojówka.
Więc Lark czekała, zastanawiając się, jak
wytłumaczy swoją obecność w Dallas. Sama zresztą nie
wiedziała, co tu robi. Ot, podeszła do pierwszego
lepszego stanowiska na lotnisku w Palm Beach i kupiła
bilet pierwszej klasy na najbliższy samolot. Odlatywał
właśnie do Dallas.
I co dalej? W Dallas nie znała żywego ducha, nie
znała także miasta, była tylko kilkakrotnie na lotnisku w
drodze do wakacyjnego domku rodziców w Górach
Skalistych. Przesiad
ała się w Dallas na samolot do
Colorado Springs, gdzie ojciec wynajmował furgonetkę,
którą jechali w góry. Ze wzruszeniem wspominała tamte
czasy. Żyła wówczas matka, małżeństwo rodziców
jeszcze trwało. Lark spacerowała wśród sosen, kąpała
się w gorących źródłach i tam właśnie zakochała się.
Uśmiechnęła się do siebie. To był wspaniały chłopak!
Bardzo płakała, kiedy ojciec powiedział jej, że więcej nie
będą jeździć w Góry Skaliste. Jeszcze długo wspominała
Jareda Wolfa...
- Pani Dodd? O co chodzi? Przepraszam, ale nie
mogę teraz długo rozmawiać... - Risa! Tu Lark. W
słuchawce rozległ się jęk.
-
O Boże! Gdzie ty jesteś? Ojciec szaleje. Nie, nie
mów mi, gdzie jesteś. Ojciec ściągnie cię przez policję,
ani się obejrzysz. Powiedz mi jedno: jesteś cała i
zdrowa?
-
Cała i zdrowa. W każdym razie na ciele. Risa, ja
nie mogę...
-
Czego nie możesz?
-
Wyjść za Wesa. To nie jest mąż dla mnie...
-
To histeria. Opanuj się, Lark - odparła Risa po
chwili ciszy. -
Rozumiem twoje wątpliwości, ale...
-
To nie są wątpliwości. To prawie pewność!
-
Prawie, prawie! Czy ty wiesz, co narobiłaś, co tu
się dzieje? Ojciec szaleje. Pan Sherborn się wściekł i
pojechał do domu. Pani Sherborn płakała...
- A Wes? -
spytała Lark z pewnym poczuciem
winy, gdyż powinna była od niego zacząć.
-
Odczekał dwie godziny i poszedł grać w tenisa.
Lark powinna była tego oczekiwać. Wes nie
przejmował się drobiazgami.
-
Przykro mi, że z mojego powodu wszyscy są tak
okropnie nieszczęśliwi - powiedziała z rozmyślną
złośiiwością.
-
Ale wpadłam po prostu w panikę. Teraz czuję się
już znacznie lepiej, bo jestem tu, a nie tam, gdzie ty.
Nadal jednak pozostaje podstawowy problem. I
potrzebuję wiele czasu, by go rozwiązać. Co mi teraz
radzisz zrobić?
-
Wiem jedno: nie wracaj, póki ojciec nie ochłonie.
Przez parę dni zostań tam, gdzie jesteś. Dużo śpij,
pływaj, odpręż się. Przede wszystkim to ostatnie. Wtedy
zaczniesz myśleć racjonalnie i rozsądnie. Powiem ojcu,
że dzwoniłaś. Ale zrobię to dopiero jutro, kiedy w ogóle
będzie zdolny słuchać.
- No dobrze... Bardzo mi przykro, Risa...
-
Niczym się teraz nie martw. Zadzwonisz do
Wesa?
Lark z
amknęła oczy. Nie miała odwagi i ochoty
rozmawiać z Wesem. Tylko nie z nim.
-
Zrób to za mnie, siostrzyczko. I wytłumacz mu, że
musiałam na kilka dni uciec od tych wszystkich
przedślubnych problemów. Że czuję się dobrze i za parę
dni dam znać.
- Dobrze,
Lark. Nie martw się niczym. Wszyscy
bardzo cię kochamy...
-
Wiem... Jest jeszcze jedna sprawa: zostawiłam
samochód na lotniskowym parkingu w Palm Beach. W
skrytce jest kwit parkingowy i... mój zaręczynowy
pierścionek. Byłoby lepiej, gdybyś wóz zabrała i
p
rzechowała pierścionek...
- Lark, Lark...!
-
Do usłyszenia, moja droga. Wkrótce dam o sobie
znać. Lark odłożyła słuchawkę i wyszła z kabiny.
Teraz zaczął ją ogarniać sen. Wtuliła się głębiej w
baranią skórę. Za chwilę zaśnie i zapomni o minionych
dniach
udręki.
Ale powróciło znów na moment wspomnienie
całkowitego zagubienia po wyjściu z kabiny...
Co zrobić, dokąd się udać? Widok tłumu
zdążającego we wszystkie strony ponownie przypomniał
jej przeszłość, kiedy i ona szła u boku ojca i matki do
samolotu... Pojedzie do letniego domku z sosnowych bali
na górskim zboczu... Tam, gdzie niegdyś poznała
przecudownego chłopca.
N
agle, tuż przed zapadnięciem w sen, uświadomiła
sobie, że przez te wszystkie dziewczęce lata zadurzenie
żyło, rosło w niej, a teraz nagle zmieniło się w głębokie
uczucie do mężczyzny, który tak brutalnie wypędził ją ze
swego łóżka.
ROZDZIAŁ DRUGI
Lark obudziła się przed świtem. Nim pierwsze
promienie słońca zajrzały w okno, już wiedziała, co zrobi.
W każdym razie w najbliższym czasie. Po prostu tu
pozostanie. Bo właściwie nie ma dokąd się udać. Musi
przekonać Jareda Wolfa, by pozwolił jej na kilka dni
pozostać w dawnym letnim domku Mallorych.
Była nawet gotowa za to zapłacić, ale Jared musi
poczekać na pieniądze. Zostało jej niewiele gotówki po
zapłaceniu biletów lotniczych, motelu w Palm Springs,
zakupieniu niezbędnych przyborów toaletowych i
żywności, a następnie wynajęciu samochodu, którym tu
przyjechała.
Miała przy sobie karty kredytowe, ale wiedziała, że
jeśli z nich skorzysta, to ojciec natychmiast ją znajdzie.
Znała dobrze jego metody. Wykorzysta wszystkie
znajomości, no a przede wszystkim wynajmie
detektywów. Ojciec miał już z pewnością jasno wytknięty
cel: doprowadzić do domu zbłąkaną owieczkę i
dopilnować, by dotarła do ofiarnego ołtarza.
A najgorsze, że we własnym przekonaniu robił to dla
jej dobra. Lark postanowiła, że jeśli miałaby ostatecznie
wyjść za Wesa, to uczyni to z własnej woli, a nie z woli
ojca.
Usłyszała kroki na schodach. Uniosła się na łokciu,
sprawdzając przedtem, czy prześcieradło dobrze ją
osłania, Jared zatrzymał się w dole schodów.
Uśmiechnął się.
-
Spałem jak zabity - obwieścił. - A ty? - Krytycznym
wzrokiem obrzucił jej sylwetkę pod prześcieradłem.
-
Wspaniale. Nie ma to jak spać na twardej
podłodze. Żałuję, że tak późno to odkryłam.
Po raz pierwszy od ich obecnego spotkania
roześmiał się. Rysy mu złagodniały i Lark przez chwilę
widziała dawnego dziewiętnastolatka, tyle że jeszcze
bardziej czarującego.
Zaczerwieniła się, uświadamiając sobie ostatnią
myśl przed zaśnięciem.
Jego śmiech całkowicie ją rozbroił. Była gotowa
zrobić dla niego wszystko.
-
Chcesz coś zjeść, nim się stąd wyniesiesz? -
spytał i bez czekania na odpowiedź zniknął w kuchni.
Zmroził ją, słońce zgasło. Zerwała się z podłogi i
owinięta prześcieradłem pobiegła na piętro, gdzie szybko
włożyła dżinsy i bawełnianą koszulę, które kupiła
poprzedniego dnia w Colorado Springs. Po pięciu
minutach dołączyła do Jareda w małej kuchni.
Siedział przy stole, na którym stała duża miska,
plastykowy dzbanek z mlekiem i pudełko ze
śniadaniowymi płatkami. Na piecu pyrkała maszynka do
robienia kawy, z której wydobywał się nęcący aromat.
-
Łyżki są w górnej szufladzie kredensu, kubki na
półce - wskazał gestem dłoni uzbrojonej w łyżkę. - Bierz,
co chcesz.
Lark czuła się niepewnie pod jego bacznym
spojrzeniem i omal nie upuściła wyjętej łyżki. Gdy
wreszcie usiadła na przeciwko niego za stołem, spytała,
nadrabiając miną:
- Bez intencji krytykowania twojego gospodarstwa
chciałabym wiedzieć, czy oprócz tego... - z niesmakiem
wskazała na pudełko z płatkami - masz coś jeszcze do
jedzenia?
- Bez intencji ograniczania twego prawa do wyboru
pokarmu informuję, że to mi wystarcza. - Zjadł ze
smakiem łyżkę płatków. - Masz obiekcje do zbożowej
mieszanki?
-
Najmniejszych. Tyle że wygląda to jak zeschłe
liście i kawałki kory.
-
Żywiłaś się kiedyś korą i suchymi liśćmi?
-
Jeszcze nie. Ale gdybym spróbowała, to
smakowałyby pewno jak to, co masz w pudełku. A ty
jadłeś?
-
Oczywiście. Często zjadam na śniadanie korę,
liście i małe dziewczynki, które zadają głupie pytania. -
Brązowe oczy spoglądały na nią badawczo. Z
nonszalancją podał jej pudełko. - Spróbuj. Dobre.
Nabrała dwie łyżki i zalała mlekiem,
-
Kawa już pewno gotowa - mruknął.
Uniosła pytająco brwi.
-
Więc co?
-
Więc może nam nalejesz. Bogate dziewczynki też
chyba czasami nalewają kawę.
-
Ośmielam się zauważyć, jeśli sam tego nie
dostrzegłeś, że już nie jestem dziewczynką.
-
Staram się nie dostrzegać. - Spojrzenie, jakim ją
obrzucił, wywołało na jej twarzy kolejny rumieniec. Miała
też wrażenie, że drgnęła. Z pewnością nie umknęło to
uwagi Jareda. - Kubki s
ą na półce. Już to mówiłem.
Lark nalewała kawę drżącą ręką. Dlaczego on ją tak
traktuje? Przecież nigdy w życiu nie zrobiła i nie
powiedzi
ała nic, co by go mogło urazić. A nawet gdyby
go uraziła, to przecież minęło dwanaście lat. Kto przez
dwanaście lat może mieć żal o jakiś drobiazg?
Nie podziękował nawet za podany mu kubek.
Podniósł go do ust i powoli sączył.
-
Musimy porozmawiać - zaczęła niepewnym
głosem. Twarz mu nagle skamieniała, zrobiła się
obojętna, tak jak poprzedniego wieczoru.
Postanowiła nie owijać sprawy w bawełnę:
-
Odwołuję się do twojej wyrozumiałości, Jared.
Potrzebuję Twojej pomocy! Musisz mi pozwolić zostać tu
przez kilka dni.
-
Muszę? - Twarz jeszcze bardziej mu stężała.
Zignorowała tę uwagę.
-
Nie będę wchodziła ci w drogę. Obiecuję. Nie
przyjechałam do Colorado Springs w poszukiwaniu
towarzystwa. Wprost przeciwnie.
-
Muszę ci pozwolić zostać? - powtórzył z tym
samym wyrazem twarzy.
-
Może źle się wyraziłam. Jestem zupełnie
zdesperowana. Nie mam się gdzie udać...
-
Mam w to uwierzyć?
-
I kończą mi się pieniądze...
-
Zatrzymaj się. Nazywasz się nadal Mallory, tak?
Czytałem ostatnio o najnowszym wielomilionowym
prze
dsięwzięciu twego papy. Wnoszę z tego, że nie brak
mu pieniędzy i to grubych. - Zwęził oczy. - A może
uciekasz przed mężusiem? Nie nosisz co prawda
obrączki, ale w naszych czasach nic nie wiadomo...
Odczuła pewną przyjemność: Jared zauważył, że
nic nie ma
na serdecznym palcu. A może specjalnie się
przypatrywał, czy coś nosi. Jak to dobrze, że zostawiła
na Florydzie zaręczynowy pierścionek.
-
Nie wyszłam za maż - odparła. Nie dodała
jednak, że się zaręczyła. To nie było teraz istotne.
-
Boże drogi, nie jesteś chyba w kolizji z prawem?
-
Nic takiego. Chodzi o... mojego ojca. Usiłuję
ukryć się przed ojcem. Zrobiłam coś... - Gorączkowo
myślała nad tym, jak uzyskać sympatię i pomoc Jareda,
nie wyjawiając mu zbyt wiele. - A właściwie zamierzam
coś zrobić, czy raczej nie zrobić, wbrew jego woli. Jared,
on mnie zatłucze, jeśli mnie dopadnie, on musi ochłonąć,
a ja muszę postanowić, co powinnam zrobić...
Zakończenie powyższego apelu wypadło bardziej
emocjonalnie, niż zamierzała. Zrezygnowana opuściła
głowę. Jared z pewnością nie pozwoli jej zostać. Będzie
musiała skorzystać z kart kredytowych, żeby wrócić na
Florydę, gdzie ojciec ponownie ją stłamsi i zmusi do
respektowania jego woli.
- Spójrz mi w oczy, Lark Mallory!
Zdumiona ciepłym tonem zrobiła, o co prosił.
Obudziła się w niej nutka nadziei.
-
Słucham, Jared?
-
Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
Przesunęła językiem po wyschniętych wargach. Nie
zamierzała kłamać, Jared od razu by to wyczuł.
-
Nie, nie ma pojęcia.
-
I gdyby wiedział, zaraz by tu się zjawił?
-
Chyba tak... Na pewno tak. Ale wierz mi, że nie
zniknęłam, żeby go zranić. Nic takiego. Chodzi o mnie.
Muszę... Muszę pomóc sobie. Muszę przemyśleć wiele
rzeczy sama. Muszę mieć czas, przestrzeń, samotność. I
wydawało mi się, że jeśli przyjadę właśnie tu, gdzie
niegdyś byłam taka szczęśliwa... - Jęknęła. - Jakże mam
ci to wytłumaczyć?
- Nawet nie próbuj. -
Wstał. Przegrałam,
pomyślała.
-
Nawet nie próbuj mi dalej wyjaśniać, bo wszystko
rozumiem. Góry działają przedziwnie na ludzi, choć oni
nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Każdy, kto znajdzie
się w górach, musi się zmienić. A ty spędziłaś tu sporo
czasu, dość, aby to pojąć. Tak, rozumiem, dlaczego
wróciłaś... - Ruszył ku drzwiom.
- Wiec mnie nie wyrzucisz?! -
krzyknęła za
odchodzącym.
-
Tego nie powiedziałem.
-
Zapłacę ci, jeśli pozwolisz mi zostać. Nie mam
przy sobie wiele gotówki, ale obiecuję, że zapłacę.
-
Czy musisz mnie obrażać? - Pogardliwie
wykrzywił usta. - Wam, Mallorym, wydaje się, że
wszystko można kupić. - Wyszedł.
La
rk została sama, nie mając pojęcia, co robić dalej.
Jared zeskoczył z ganku i skręcił w lewo, w kierunku
młodego osikowego lasu, którym obrastał górski stok tuż
za domem. Osiki zadomowiły się tu po pożarze, jaki
strawił gęstwinę sosen i nawet zagroził letniemu domowi
Mallorych.
Pożar nastąpił z wyniku nieostrożności Drake'a
Mallory'ego i to był jeden z wielu powodów niechęci
Jareda do tego człowieka.
Między osikami, pod ich koronkowym listowiem,
powstał dziki ogród pełen kwitnących krzewów i
słoneczników. Jared z miłością spoglądał na swoje
królestwo, chociaż myślami tkwił w tym, co przed chwilą
usłyszał.
A więc mała Mallory ukrywa się przed ojcem. Jared
może jej w tym pomóc... jeśli będzie chciał. Kusząca
perspektywa. Nie interesowało go oddawanie przysług
córce człowieka, którego nie znosił, ale dlaczego nie
skorzystać z okazji zrobienia na złość temu wstrętnemu
typowi? Jared obszedł dom. Na jego tyłach zobaczył
samochód Lark. Nie zauważył go, wracając wieczorem.
Jareda nie obchodziło, dlaczego Lark uciekła z
domu. Z pewnością miała ważny powód. Dziewczyna
wyglądała na załamaną. Jest niepewna siebie i wyraźnie
nieszczęśliwa. Pamiętał ją jako pełną energii, zawsze
roześmianą osóbkę, jeszcze dziecko. Co ją tak zmieniło?
Ale co go to właściwie obchodzi? Jeśli pozwoli jej
zostać, to dla zadośćuczynienia własnej potrzebie
dokuczenia nielubianemu człowiekowi, a nie dla jej
przyjemności.
Obiecał matce, że nie będzie szukał na tym
człowieku zemsty, której tak bardzo pragnął. Matkę
bardzo kochał i ponieważ o to prosiła, uległ. Ale nie
obiecał, że zapomni o licznych afrontach wobec własnej
rodziny. I nie obiecał, że przebaczy. Nawet teraz nie był
gotów przebaczyć.
Jared Wolf czekał spokojnie na okazję i jego
cierpliwość została nagrodzona. Jeśli zatrzyma u siebie
Lark,
to będzie mógł w każdej chwili zwabić samego
Drake'a Mallory'ego. A wtedy mu powie, co o nim sądzi. I
to będzie jego zemsta.
Jared uśmiechnął się do siebie. Ale okazja! Ileż to
może wydarzyć się w ciągu jednego dnia. Ileż zmienić.
W drodze z Denver zatrz
ymał się poprzedniego dnia
po południu w Cripple Creek u siostry. Siostra i
siostrzeniec byli radością jego życia. Mały Jared niczego
się nie bał i jeśli wujek Jared będzie w przyszłości miał
coś do powiedzenia w sprawie jego wychowania, nic go
nigdy w życiu nie zaskoczy i nie przestraszy.
-
Przestań szaleć, wujku Jaredzie - usłyszał za
sobą głos siostry. - Na małego czas spać. Jeśli się za
bardzo rozbryka, to mi nie zaśnie.
Jared obrócił się w stronę Jenny. Za jej szeroki
uśmiech odpłacił też uśmiechem. Jenny miała
dwadzieścia trzy lata. Była o osiem lat młodsza od brata.
Ale mimo tej różnicy wieku rodzeństwo było bardzo
zżyte. Jared kochał siostrę i nauczył się także szanować
ją za roztropną postawę życiową. Samotnej młodej
kobiecie trudno jest
wychowywać dziecko, ale Jenny
świetnie sobie z tym radziła.
Śmiejąc się, zbiegła lekkim krokiem z werandy
malutkiego domku prosto w głęboką trawę i porwała
małego Jareda z ramion brata. Przytuliła główkę dziecka
do piersi. Długie czarne włosy zawirowały, kryjąc twarz
matki i dziecka. Gdy odgarnęła włosy, intensywnie
niebieskie oczy tryskały radością. Cieszyła się z powodu
niespodziewanej wizyty brata.
- Zostaniesz na kolacji? -
spytała.
-
Bardzo bym chciał, ale... - Jared zawahał się,
spoglądając w kierunku odległych szczytów Sangre de
Cristo na zachód od Cripple Creek. Historyczne
miasteczko przy kopalniach złota spoczywało w głębokiej
wulkanicznej niecce Gór Skalistych, ponad trzy tysiące
metrów nad poziomem morza. Jenny sprowadziła się tu
wkrótce po uro
dzeniu małego Jareda, uważając, że jest
to doskonałe miejsce do wychowania dziecka.
Jared podzielał tę opinię, chociaż utrudniało mu to
wizyty u siostry. Zbyt daleko. Teraz pochylił się nad
Jenny, pocałował ją w czubek głowy i dokończył
poprzednią myśl:
-
Bardzo bym chciał, ale nie mam już czasu.
-
Jedziesz do Denver? Głową wskazał zachód. -
Do leśnej pustelni?
-
Aha. Mam to i owo do przemyślenia. Potrzebuję
trochę spokoju.
Jenny usiadła na stopniach ganku.
-
Jeszcze nie podjąłeś decyzji? Zajął miejsce obok
siostry.
- Nie.
- Dlaczego? To do ciebie niepodobne.
Miała rację. Rzadko się wahał przed zrobieniem
ważnego kroku.
-
Tym razem krok jest bardzo poważny, Jen.
Zbudowałem firmę od podstaw, ale Wolf Cache Systems
nie daje mi już tej samej frajdy co dawniej i powinienem
machnąć na to ręką i pozbyć się ciężaru. Tylko że nie
rysuje mi się nic ciekawszego.
-
Mógłbyś zająć się trochę własnym życiem,
braciszku. -
Jenny mówiła łagodnym, ale przekonującym
tonem. -
Weź pieniądze i zmykaj. Zajmij się
ranczerst
wem, załóż kolejną firmę... - Pocałowała go w
policzek. -
A najlepiej znajdź sobie miłą dziewczynę i
zakochaj się. Albo daj się znaleźć...
-
Czytałaś zbyt wiele romansów, Jennifer. W życiu
tak nie bywa. -
Pociągnął małego Jareda za ucho, czym
wywołał radosny śmiech dziecka. - Przed powrotem do
mojej górskiej kryjówki muszę jeszcze to i owo kupić,
więc ruszam, w drogę. Może ci jeszcze w czymś pomóc?
-
Nie, dziękuję. Wszystko, co trzeba, zrobiłeś.
Jared sięgnął do portfela w tylnej kieszeni spodni.
- Potrzebna ci gotówka?
-
Nie, dziękuję. Wystarczy nam to, co mamy.
Wahał się, trzymając portfel w dłoni,
-
Może jednak? Daj mi sobie pomóc.
-
Naprawdę nie potrzeba. Już mi dość pomogłeś.
No, jazda, jedź sobie do letniego zimowiska, prześpij
całe lato. Wytrzymamy bez ciebie. - Uśmiechnęła się
przy tym czule.
Cmoknął siostrę w czoło, wsiadł do land rovera i
odjechał. Był zły, że Jenny nie chciała wziąć pieniędzy.
Kupił jej ten domek i założył konto. Pieniądze
przeznaczone były na wychowanie i wykształcenie
małego Jareda. Tyle Jenny przyjęła, ale nie chciała nic
więcej, postanawiając sobie sama dawać radę. Uparta
dziewczyna, dumna, zdecydowana iść przez życie o
własnych siłach,
Jared był właściwie taki sam. Wszyscy Wolfowie byli
tacy sami. Może to dziedzictwo po pradziadku Indianinie
ze szczepu Ute, a może po irlandzkiej prababce, W
każdym razie Jared i Jenny mieli owej dumy i
samodzielności aż w nadmiarze.
Zakupy zrobił w Cripple Creek, gdyż górski sklepik
był zamykany przed zmrokiem, a przed sobą miał
jeszcze długą drogę.
Ułożywszy paczki w tyle wozu, ruszył do domu.
Leśny dom Wolfów był i zawsze będzie dla mnie
rodzinnym domem, pomyślał. Nawet przez te lata, kiedy
do Wolfów nie należał, też nazywał go domem
rodzinnym. Górskie uroczysko przyciągało Jareda jak
magn
es, a sam budynek wzniesiony własnymi rękami
przez dziadka i przez niego urządzany, był zawsze dla
Jareda miejscem świętym, miejscem wytchnienia.
Póki ten drań Mallory nie położył na nim łapy.
Odzyskanie domu po latach upokorzenia sprawiło
Jaredowi większą satysfakcję niż wszelkie sukcesy w
interesach. Z pewnością większą, niż przekształcenie
małej firmy składowania dysków komputerowych w
wielomilionowy biznes. A wszystko to było jego własnym
dziełem. Cieszył się z sukcesu, ale nie traktował go jako
celu samego w sobie.
Odegranie się na Mallorym sprawiłoby Jaredowi
satysfakcję niemal równą odzyskaniu domu Wolfów.
Jednakże jeszcze poprzedniego dnia nic nie
zapowiadało, że pojawi się podobna okazja.
Zresztą poprzedniego dnia Jared nie myślał o
żadnej wendecie. Jadąc najpierw w zapadającym mroku,
a potem w ciemnościach górską krętą gruntową drogą,
myślał o decyzji, jaką musi wreszcie podjąć.
Ofiarowywano mu górę pieniędzy za koncern Wolf
Cache Systems. Przyjąć czy odrzucić?
Drogę, którą jechał, znał na pamięć. Setki razy
przemierzył ją w dzień i w nocy. Znał każde
wybrzuszenie i dziurę, każdy odchodzący w bok szlak i
każdy górski dom. Jak zawsze serce zabiło mu mocniej,
gdy przekraczał strumyk na skraju polany. Stąd już
dostrzegał sylwetkę domu jeszcze ciemniejszą niż leśne
tło. Podjechał, zatrzymał wóz, wyłączył silnik i siedział
przez kilka minut przy opuszczonych szybach,
wdychając słodkie powietrze domu, jego domu, i
przyzwyczajając wzrok do mroku.
Poczuł jeszcze coś! Słodkiego i... kobiecego.
C
zujny wyszedł powoli i bezszelestnie z wozu.
Coś tu było nie tak, jak powinno być. Sam nie
wiedział, co wzbudziło jego czujność, odbierał tylko
sygnały. Był tu przed dwoma dniami z pierwszą partią
zapasów na lato. Od dwu dni nastąpiła jakaś zmiana.
No i wk
rótce dowiedział się, kto jest intruzem. A przy
okazji... O właśnie, pojawiła się okazja. Cierpliwość się
opłaciła.
Po czterdziestu pięciu minutach Jared powrócił do
domu równie niespodziewanie, jak poprzednio wyszedł,
czym zaskoczył Lark, która zamiatała podłogę.
Paroma zdecydowanymi krokami przemierzył izbę i
stanął przed dziewczyną, wpatrując się intensywnie w jej
oczy. Wstrzymała oddech, oczekując wyroku. Była
pewna odmowy. Tymczasem on delikatnie ujął jej
podbródek i uśmiechnął się.
-
Możesz przez jakiś czas zostać, ale na pewnych
warunkach -
powiedział.
Odważnie wytrzymywała badawcze spojrzenie.
- Na jakich?
-
Na początek odwrócimy role.
- Odwrócimy role? -
Zmarszczyła brwi. -
Niezupełnie rozumiem,
-
Ja rozkazuję, a ty robisz, co ci każę.
- Robi
ę, co mi każesz...?
-
Zajmujesz się domem. Gotujesz i sprzątasz. I
robisz wszystko inne, co ci każę.
- Wszystko?! - Bardzo niebezpieczna sytuacja...
Co on może mieć na myśli?
Znowu się uśmiechnął i Lark natychmiast
zapomniała o swoich zastrzeżeniach do słowa
„wszystko".
-
Tak, wszystko. Nie mam zamiaru robić ci
krzywdy. Możesz mi ufać.
-
Ty chyba ze mnie żartujesz. Wszystko! A jeśli nie
będzie ci się podobało, co i jak robię, to mnie wyrzucisz,
tak?
-
O nie. Po prostu zadzwonię do tatusia.
Była to poważna groźba. A może obietnica? Jego
spojrzenie paliło, oczy gorzały. Zdała sobie sprawę, że
ma do czynienia z bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
Czy to nie ryzykowne dobrowolnie poddać się jego woli?
Ale czy istnieje jakaś alternatywa? Owszem, doczołgać
si
ę na Florydę, błagając o przebaczenie... Nigdy!
-
Zgadzam się na to „wszystko" - odparła z
westchnieniem. -
Wiem, że uważasz mnie za trutnia i
chcesz mnie poddać próbie albo upokorzyć, ale ci
oświadczam, że umiem gotować, lubię to robić, jestem
porządnisia i umiem sprzątać, chociaż tego nie lubię. I
nie mam zamiaru narzucać się ze swoją osobą, wprost
przeciwnie, przyjechałam wyłącznie po to, żeby być
sama ze sobą. Akceptuję warunki. - Impulsywnie
wyciągnęła rękę.
Spojrzał na nią, chwileczkę odczekał, a potem ujął w
swoją dłoń.
Poczuła mrówki w całej ręce aż do ramienia, które
kiedyś boleśnie nadwerężyła i wtedy także tysiąc
szpileczek kłuło ją od czubków palców aż po bark.
Językiem zwilżyła suche wargi i spytała:
- Odpowiesz mi na jedno pytanie?
- To zale
ży.
Dlaczego on nie puszcza jej dłoni? Skórę ma suchą,
ciepłą ale szorstką. Pewno ciężko zarabia na życie...
Cała jej ręka aż po ramię wydawała się sparaliżowana.
Ale tak jakoś miło.
-
Dlaczego tak mnie nienawidzisz? Myślałam...
kiedyś... byliśmy przyjaciółmi. Co ja ci takiego zrobiłam?
Puścił jej dłoń, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Stała jeszcze długo z podbródkiem opartym na
drążku szczotki i zastanawiała się, jakąż to Jared może
mieć do niej pretensję. O co? W każdym razie chodziło o
coś, co wydarzyło się bardzo dawno temu.
Jared był wówczas cichym, ciężko pracującym
chłopcem.
Robił wszystko, co mu kazano. Robił to dobrze i bez
protestu: załatwiał zakupy, rąbał drewno, dokonywał
drobnych napraw, wycinał krzaki i małe drzewa, gdyż
Drake Mallory chciał mieć wolną przestrzeń wokół domu.
Zauważyła, że od tamtych czasów większość krzaków
już odrosła.
I chyba ją lubił. Tak w każdym razie sądziła. Przykro
byłoby wiedzieć, że się myliła. Zachowywał pewien
dystans w stosunku do rodziny Mallorych, ale do niej
od
nosił się inaczej... jakby czule, a w każdym razie nieco
przyjaźniej.
Wszędzie za nim chodziła, jeśli nie miał nic
przeciwko temu. Risa flirtowała z nim na całego, matka
go ignorowała, a ojciec...
No cóż, Drake Mallory traktował Jareda tak jak
każdego innego podwładnego. To chyba naturalne.
Ojciec ostrym tonem wydawał dyspozycje i nigdy nie
zwracał uwagi na to, co inni mogą odczuwać. W kilku
wypadkach, kiedy Jared żachnął się na otrzymane
polecenie, ojciec stawał się nieprzyjemny, a nawet bywał
obrażliwy, póki chłopak nie podporządkował się jego
woli. I zawsze go do tego zmuszał.
Ale to jeszcze nie powód do nienawiści. Skąd ten
głęboki uraz Jareda? Zadała sobie po raz pierwszy to
pytanie. Jako czternastolatka przypuszczała, że Jareda
mało obchodzi zachowanie ojca, bo gdyby go
obchodziło, obróciłby się na pięcie i więcej dla Mallorych
nie pracował. Obecnie takie wyjaśnienie nie wystarczało.
Ten nowy Jared Wolf jest dumnym mężczyzną. I z
pewnością tę dumę posiadał już jako chłopak. Nie
pracował chyba dla pieniędzy, ponieważ ojciec płacił mu
grosze. Jared z pewnością zarobiłby więcej i łatwiej
gdzie indziej. Dlaczego więc trzymał się Mallorych i tego
domu?
Domu! Czyż nie to właśnie jest kluczem do zagadki:
umiłowanie tego miejsca, domu?
Jared poszedł przez las do gorących źródeł
odległych o blisko trzy kilometry. Usiadł na potężnym
głazie i zapatrzył się na mały wodospad, z którego do
skalnej niecki spływała parująca woda.
Usta wykrzywił mu zły uśmiech. Czas zapłaty,
powtarzał sobie w duchu. Nadszedł czas zapłaty!
Jeśli zemstę można porównać do tortu, to Lark
Mallory była zdobiącym go kremem.
Jakże długo czekał na ten słodki deser. Niemalże z
lubością oblizał wargi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Lark miała szczery zamiar wywiązać się z zawartej
umowy. Nie tracąc czasu na dalsze rozważania na temat
motywów zachowania Jareda, zabrała się do pracy i
zaczęła myć i szorować wszystko, co tylko wpadło jej
pod rękę. Jared się myli, jeśli myśli, że ona jest
cieplarnianym kociakiem. Przez dwa lata, spędzone z
matką w Miami, wiele się nauczyła... Nie, nie będzie
wracała teraz do tych wspomnień.
Nauczyła się również wiele przez kilka miesięcy
samotnego życia. Była bardzo szczęśliwa w swoim
malutkim mieszkanku, póki ojciec nie dostał ataku serca i
nie musiała czym prędzej wracać do wielkiej rezydencji
na Jupiter Island.
Myślała sobie wówczas, że skoro tak bardzo
zawiodła matkę i dźwiga pokaźny ciężar winy, to nie
może z kolei zawieść ojca. Na jego władcze skinienie
powróciła do rodzinnego domu.
Dość wspominania przeszłości! Skończyła
sprzątanie i zabrała się do przyrządzania południowego
posiłku. Podgrzała zupę z puszki i przygotowała kilka
kanapek z serem. Usiadła za stołem i czekała na Jareda.
Czekała długo. Nim się pojawił, zupa ostygła, a kanapki
zeschły się na wiór. Jared jakby nigdy nic
przemaszerował przez kuchnię i rzucił na patelnię
srebrzystą rybę.
-
Górski pstrąg - wyjaśnił. - Będzie świetna kolacja.
Lark przyszła do głowy przedziwna myśl, kiedy tak
patrzyła to na Jareda, to na rybę: samiec polujący dla
swej samicy.
-
Ryby jeszcze nigdy nie patroszyłam - przyznała
cienkim głosem,
-
Nigdy nie jest za późno - odparł nieco rozbawiony
jej szczerością. Dotknął kubka. - Ooo, mamy dziś zupę
na zimno?
-
Była gorąca, ale ostygła. Udało mi się rozpalić
piec... Jeśli poczekasz kilka minut... - Wzięła kubek, żeby
przelać zawartość do garnka.
Powstrzymał ją, chwytając za rękę. Znowu poczuła
te mrówki, jakby jego dotyk elektryzował ją.
-
Nie trudź się.
-
To żaden trud.
- Siadaj, jest dobra taka, jaka jest.
Usiadła i żeby pokryć zakłopotanie, zaczęła małymi
łyczkami popijać zupę, przyglądając się Jaredowi spod
opuszczonych powiek.
Chcąc przerwać głuche milczenie, powiedziała:
-
Nastąpiło wiele zmian od czasu, kiedy byłam tu
po raz ostatni.
Twarz mu pociemniała.
-
Przywróciłem wszystko do poprzedniego stanu.
Tak jak zawsze było i powinno było pozostać. Twój
ojciec... Tak, twój ojciec wszystko pozmieniał. Wszystkie
meble wyrzucił do szopy, która przeciekała, założył
elektryczność, zainstalował nowoczesną hydraulikę...
- Bardzo mi przykro! -
Lark przeprosiła za ojca dla
świętego spokoju, chociaż zupełnie nie rozumiała,
dlaczego założenie elektryczności i doprowadzenie wody
miałoby być przestępstwem i budzić w Jaredzie wrogie
uczucia.
-
Ty nadal nie rozumiesz, dlaczego jestem wściekły
na twego ojca? -
spytał Jared, jakby czytał w jej myślach.
- Nie -
przyznała. - Większość ludzi nazwałaby to,
co zrobił ojciec, wartościową modernizacją.
-
Może to zrozumiesz, a może nie. Być może
obracamy się w światach odmiennych wartości... -
Milc
zał przez dłuższą chwilę, przyglądając się z
dezaprobatą nieco zdumionej Lark. - Leśny dom
Wolfów... jest moim gniazdem rodzinnym. Wyrwanie
tego domu z łap tego... Drake'a Mallory'ego, sprawiło mi
więcej frajdy niż cokolwiek innego w całym moim
dotychczaso
wym życiu.
-
Ja nic nie wiedziałam... Wiec ten dom był dawniej
w twojej rodzinie?
-
Zbudował go mój pradziadek w roku tysiąc
dziewięćsetnym. Mogę się mylić o rok. Własnymi rękami.
Zbudował go dla swej żony, a mojej prababki. Mieszkali
tu do końca życia. Jego dziełem są również te meble,
które twój ojciec wyrzucił na śmietnik.
- Do szopy -
poprawiła Lark. - Ale przed blisko
stuleciem musiała tu być prawie puszcza. Absolutne
pustkowie!
-
Oczywiście. I dlatego pradziadek wybrał to
miejsce. Nazywa się Wilcza Przełęcz. Teraz, kiedy
mówię, że nazywam się Wolf, niektórzy sądzą, że jestem
potomkiem niemieckich imigrantów. Nikomu nie
przychodzi do głowy, że chodzi o wilka. Mój pradziadek
był Indianinem ze szczepu Ute. Nazywał się Wilcza
Głowa. Moja babka była Irlandką. Chcieli żyć tu sami. Bo
ani ona wśród Indian, ani on wśród białych żyć nie mogli.
- Czy nie chcieli?
Roześmiał się szyderczo.
-
Czy ty wiesz, dziewczyno, co to były za czasy?
Życie Indianina u boku białej kobiety i białej kobiety u
boku Indianina byłoby piekłem zarówno w środowisku
białych, jak i Indian.
-
I co było potem?
Wzruszył ramionami.
-
Ich dzieci i dzieci ich dzieci żyli sobie długo i
szczęśliwie. Pochodzę ze szczęśliwej rodziny, w której
żyłach płynie krew indiańska, irlandzka, meksykańska,
niemiecka i angielska. Być może jeszcze o którejś nie
wiem. I jestem bardzo dumny ze swego pochodzenia.
Lark przyglądała mu się z nie ukrywanym
zachwytem i podziwem. Dopiero teraz w jego rysach
odkrywała cechy, które odziedziczył po swych
przodkach. I od każdego z nich Jared otrzymał co
najlepsze. Czyż to nie jest oczywiste? Że też tego nie
spostrzegła wcześniej.
-
Opowiedz mi więcej o swojej rodzinie! Bardzo cię
proszę.
-
I tak za wiele mówiłem. Skończmy z głupstwami i
porozmawiajmy o poważniejszych sprawach.
-
O poważniejszych sprawach? Jakich?- spytała z
lękiem w głosie.
-
Ukrywasz się przed ojcem. Czy dobrze
zrozumiałem?
Skinęła głową.
-
Więc jeśli nie chcesz, żeby cię znalazł, to trzeba
szybko oddać wypożyczony samochód do firmy...
-
Dlaczego? Przecież zapłaciłam gotówką.
- Ale spisali dane z prawa jazdy i karty kredytowej
jako gwarancji?
-
No tak, ale przecież...
-
Żadne przecież. Jeśli twój ojciec cię szuka, to
lada chwila może trafić na ślad przez firmy wynajmu
samochodów. Kiedy się dowie, że dotarłaś do Colorado
Springs, natychmiast skojarzy to z tym domem.
-
O Boże, nie pomyślałam o tym. Ale jeśli pojadę
zwrócić wóz, to jak wrócę?
-
Pojedziesz jutro. Kiedy będziesz zwracała
samochód, wypsnie ci się „przypadkowo" informacja,
która skieruje twojego ojca na fałszywy ślad. Pojadę za
tobą land roverem i przywiozę z powrotem.
-
Co oznacza, że ja... - Nie dokończyła myśli, że od
tej chwili będzie całkowicie zależna od Jareda, nie
mogąc się nigdzie ruszyć, gdyby zaszła potrzeba.
-
Co oznacza, że pozostaniesz w mojej mocy, na
mojej łasce. Czy to cię bardzo przeraża, Lark Mallory?
On ma nieprawdopodobną umiejętność
odgadywania moich myśli. Ale ja się nie dam.
-
Wcale mnie nie przeraża - odparła, patrząc mu
prosto
w oczy. Była to nawet podniecająca perspektywa.
I to ją dopiero przeraziło,
Jej pierwszy wyczyn kulinarny -
smażony pstrąg -
Jared obwieścił jako prawdziwy sukces. Inna rzecz, że
sam się do niego przyczynił, patrosząc pstrąga, czego
sama nigdy by nie dok
onała.
Po kolacji Jared zniknął, a Lark sprzątnęła ze stołu i
zabrała się do zmywania. Coraz lepiej się orientowała,
gdzie co się znajduje. Chociaż Jared przywrócił dawne
dość prymitywne umeblowanie, miał na tyle rozsądku, by
nie rezygnować z zainstalowanego przez ojca
wodociągu i generatora potrzebnego do dość
staroświeckiej, ale spełniającej swe podstawowe funkcje
lodówki. Elektryczności jednak nie było, tylko naftowe
lampy, i gotować trzeba było na dwu fajerkach pieca na
drewno. Lark uważała to za bardzo romantyczne.
Zresztą ten budynek z bali, postawiony na ukwieconej
polanie, prawie na szczycie zalesionej góry, z
szemrzącym strumykiem w pobliżu, był zawsze dla niej
niemal czarodziejskim miejscem. Odwiesiła ścierkę i
wyszła na drewnianą platformę na zewnątrz, aby
podziwiać krajobraz. Tę platformę kazał wybudować
ojciec i Jared jej nie rozebrał, gdyż i on doceniał widok,
jaki się stąd roztaczał.
Wstrzymała oddech, patrząc na te cudowne góry już
ciemniejące przed nocą. Wsparła się o drewnianą
balustradę i chłonęła nastrój pełnego spokoju.
Dobrze, że tu przyjechała.
-
Indianie nazywali je Błyszczącymi Górami.
Drgnęła, Jared całkowicie ją zaskoczył. Nie słyszała
jego kroków.
-
Są przepiękne. Wszystko tu jest piękne... -
powiedziała cicho.
-
Nie przeszkadza ci ta wysokość? Jesteśmy
ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza.
Niektórzy źle się czują na tej wysokości.
-
Przecież bywałam tu. Nic się nie zmieniło. W
ogóle nie odczuwam wysokości. Czasami tylko, po
większym wysiłku, mam krótki oddech... Dawniej też.
-
Dużo pij i przez następne kilka dni oszczędzaj
siły. Nie odczuwasz bólu głowy?
- Nie.
-
Zuch dziewczynka. Nie posądzałem cię o to.
Cóż miała odpowiedzieć na ten wątpliwej wartości
komplement i dość uwłaczające określenie
„dziewczynka"?
Zanim zdążyła wymyślić coś uszczypliwego, stanął
koło niej, wspierając dłonie o balustradę.
- Przecudowny widok nawet w nocy -
powiedział
głosem pełnym niekłamanego rozmarzenia.
Spojrzała na niego z ukosa, nieco zdziwiona tym
romantycznym wynurzeniem.
-
Tak, w pełni się z tobą zgadzam. Te góry robią na
mnie większe wrażenie teraz niż niegdyś. Wówczas po
prostu były, widziałam je i traktowałam jak coś, co po
prostu istnieje... Mało pamiętam z tamtych czasów, bo
nie starałam się poznać nazw roślin, krzewów czy drzew.
Nie wiem, jak się nazywają tutejsze zwierzęta, nie znam
nazw poszczególnych szczytów. Wiem tylko, że jest tu
szczyt Pikes. Ale to wie każdy, bo jest najwyższy.
-
Otóż „każdy" wie źle. Pikes jest potężnym
szczytem, ale nie najwyższym.
- Co ty mówisz!
-
W Kolorado jest trzydzieści wyższych szczytów.
Pikes jest najpotężniejszym w pierwszym łańcuchu.
Pierwszy, jaki dostrzegali zdążający na Zachód
osadnicy-
pionierzy, kiedy zbliżali się od Wschodu.
Przez minutę milczeli, wpatrując się w panoramę
gór. Potem Jared wskazał na odległy zarys poszarpanej
grani na tle nieco jaśniejszego nieba:
-
To jest łańcuch Sangre de Cristo. Legenda mówi,
że hiszpański duchowny ujrzał o zachodzie słońca
zalane ostatnimi promieniami turnie i wykrzyknął: „Krew
c
hrystusowa". I ta nazwa przylgnęła. Przedziwne bywają
źródła nazw gór i górskich szczytów...
Podczas ich rozmowy zapadł całkowity zmrok.
Szmer ostrzegł Lark, że Jared postąpił o krok. Czyżby...?
Czego oczekiwała? Obróciła w jego kierunku głowę i
stwierdziła, że kieruje kroki w stronę domu. Lekcja
geografii skończona... Szkoda.
-
No cóż, musimy uprzątnąć jakieś pomieszczenie,
żebyś miała gdzie spać - rzucił za siebie. - Chyba że
wolisz dalej spać na tej baraniej skórze albo... dołączyć
do mnie. -
Zatrzymał się i obrócił ku niej.
Na szczęście ciemności skryły jej spurpurowiałe
policzki.
-
Nie, dziękuję, wybieram którąś z sypialni.
Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu,
wyruszyli do Colorado Springs. Jared jechał pierwszy
land roverem. Lark miała duże trudności, by dotrzymać
mu tempa i koncentrując całą uwagę na prowadzeniu,
traciła przecudowne widoki. Pocieszała się, że w
powrotnej drodze będzie tylko pasażerem,
Jared zatrzymał się na parkingu malutkiego
terminalu lotniczego w Colorado Springs, podczas gdy
Lark zwracała wóz w agencji wynajmu. Uprzejma
urzędniczka spytała ją, jak udała się górska wycieczka.
Lark odparła, że świetnie i że zamierza z kolei odwiedzić
Albuquerque. Na oczach urzędniczki przeszła ze
specjalnie zabraną podróżną torbą do głównego holu
lotniska, minęła wszystkie stanowiska, a następnie
wyszła odległymi drzwiami, za którymi czekał już na nią
Jared. Wsiadła szybko do wozu i skuliła się na siedzeniu,
by nikt jej nie zauważył podczas wyjazdu z lotniska.
-
Udało się! - wykrzyknęła radośnie. - Zmykajmy
szybko stąd. Nie podniosę głowy, póki nie wyjedziemy
na pustkowie. -
Miała głęboką nadzieję, że ewentualni
detektywi, wynajęci przez ojca, dadzą się zmylić i
pognają do Albuquerque.
Kiedy wyjechali na wąską stromą drogę wiodącą w
góry, Lark
się wyprostowała i wzdychając, obejrzała za
siebie.
-
Żałuję, że nie mogliśmy się zatrzymać w mieście.
Wiem, że jest tam tyle ciekawych rzeczy, których nigdy
nie widziałam. Ilekroć przejeżdżaliśmy z ojcem przez
wiktoriańskie Old Colorado City albo koło muzeum figur
woskowych Dzikiego Zachodu, prosiłam, żeby się
zatrzymał, bo chcę to obejrzeć. Risa też bardzo chciała.
Nigdy nam nie pozwolił.
-
Chcesz mi powiedzieć, że przez te wszystkie lata,
kiedy z rodziną przyjeżdżaliście tu na wakacje, ani razu
nie
zatrzymaliście się w mieście, ani nigdzie po drodze?
- Ani razu. Z lotniska prosto do domu w górach. Z
gór prosto na lotnisko. Nie żartowałam, kiedy ci wczoraj
powiedziałam, że o tych górach prawie nic nie wiem.
-
Turyści! - W jego ustach słowo to
zabrzmiało obraźliwie. - No cóż, nauczysz się paru
rzeczy teraz. Wjeżdżamy na Przełęcz Ute. Nie daj Boże
trafić tu na burzę śnieżną i dmiący wiatr. Łatwo było
zrozumieć, dlaczego droga stawała się w zimie
nieprzejezdna. Wąskie pasemko wykute w czerwonej
skale, po obu stronach potężne kamienne ściany. Teraz
napotykali licznych rowerzystów korzystających z
dobrodziejstwa dwudziestu czterech biegów. Lark
czytała gdzieś, że Kolorado stało się nowym rajem dla
pragnących wielkiej przygody rowerzystów.
Wkrótce dotarli do miasteczka Woodland Park.
Tablica przy głównej ulicy obwieszczała wzniesienie dwa
tysiące pięćset metrów ponad poziomem morza.
- Dlaczego w miastach Kolorado na tablicach przy
wjeździe podawana jest wysokość, a nie liczba ludności,
jak w innych stanach? -
zastanawiała się głośno.
Jared wzruszył ramionami.
-
Bo ja wiem. Może dlatego, że większość
mieszkańców Kolorado myśli tak jak ja: duża liczba
mieszkańców to żadne dobrodziejstwo. Wolimy pustą
przestrzeń. Natomiast wzniesieniem nad poziom morza
można się pochwalić.
Gdy opuszczali miasto, Lark zauważyła tablicę,
która wywołała uśmiech na jej twarzy: TAM DALEJ JEST
JUŻ TYLKO CRIPPLE CREEK.
-
Tam właśnie się udajemy - wyjaśnił Jared. - Mam
to i owo do kupienia. No bo skoro jest jeszcze jedna
gęba do żywienia... - Obrzucił ją krótkim krytycznym
spojrzeniem. -
Chociaż wiele nie potrzeba. Chudziutka
jesteś, z pewnością mało jesz...
Lark przypomniała sobie uwagę konsultantki ślubnej
i obronny argument Risy. Powtórzyła go teraz:
- Nie ma kobiet zbyt bogatych i zbyt chudych.
-
Ja tam wolę kobietki z odrobiną mięsa przy kości.
-
Prowokująco spojrzał na Lark.
Niech sobie takiej poszuka, pomyślała, nie dając się
wciągnąć w dysputę. Właściwie nie umiała się kłócić ani
walczyć o swoją rację, a kiedy teraz spróbowała, doszła
do wniosku, że konsekwencje mogą się okazać bardzo
niemiłe.
-
Niech każdy ma to, co chce - odparła lekko,
chociaż wcale nie było jej lekko na duszy. Pewno Jared
uważa ją za kobietę bezwolną. I cóż dziwnego. Życie z
ojcem potrafiło zniechęcić ją do stawiania oporu
wszelkim argumentom.
Po paru minutach napawania się widokiem mijanych
cudów przyrody przerwała milczenie:
-
Ja też potrzebowałabym to i owo kupić.
Wyjechałam z Florydy w tym, co miałam na sobie. W
Colorado Springs kupiłam dwie bawełniane koszulki i
sportowe buty. To prawie wszystko, co mam.
Potrzebowałabym kostiumu kąpielowego...
-
Po co ci? Mną się nie krępuj. Nie zaznał rozkoszy
życia ten, kto nagutki nie kąpał się w gorących źródłach.
Wyobraziła sobie wspaniałą scenę... Zamyka oczy,
aby rozkoszować się jedwabistym ciepłem górskiego
źródła, wynurza się, nie mając nic na sobie, nagutka,
otwiera oczy i oto stoi przed nią na brzegu Jared Wolf i
czeka... tak jak w jej dziewczęcych marzeniach.
-
Ach, jak bym chciała! - Westchnęła głośno.
Minęli dużą tablicę, która obwieszczała: JEDZIESZ
BOSKIM SZLAKIEM, WIĘC NIE PĘDŹ, JAKBY CIĘ
DIABLI GONILI.
Roześmiała się. Śmiech był jej bardzo potrzebny.
Tylko on mógł ją uratować.
Kolorado to przedziwna i cudowna kraina,
pomyślała zadumana, zerkając na charakterystyczny
profil swego kierowcy. Przedziwna kraina cudów natury i
wspaniałych mężczyzn... Jared jest jednym znich...
Kiedyś, przed wielu laty, Lark odwiedziła Cripple
Creek, senną mieścinkę o burzliwej, niesławnej
przeszłości i reputacji miejsca rozpusty. Ot, zagubione w
górach ludzkie osiedle bez przyszłości. Kiedy land rover
wjechał na główną ulicę tego „Największego na świecie
obozowiska poszukiwaczy złota", wykrzyknęła zdumiona:
-
Co tu się dzieje?
-
Niektórzy nazywają to postępem. - Powiedział to
tonem wyraźnie wskazującym, że on sam do nich nie
należy. - Przed paru laty władze stanowe wydały
zezwolenie na hazard i miasteczko przeżywa drugą
młodość.
Po obu stronach dawnej Bennett Avenue odnowiono
zabytkowe domy i wzniesiono nowe, a eleganckie sklepy
i lokale rozrywkowe wabiły potencjalnych klientów
krzykliwymi reklamami. Jared skręcił w boczną uliczkę,
jeszcze bez twardej nawierzchni, pnącą się stromo w
górę. Lark była nieco zdziwiona, że przyjeżdża po
zakupy i mija bez zatrzymania handlowe centrum. Przy
tej bocznej drodze stały domy z sosnowych bali lub
ustawione na stałych fundamentach mieszkalne
samochodowe przyczepy. Tuż za szkołą Jared skręcił na
podjazd przed domem obitym drewnianymi deskami,
zatrzymał wdz i zgasił silnik.
-
Mieszka tu ktoś z twoich znajomych? - spytała,
nie mogąc opanować ciekawości.
-
Ktoś bardzo znajomy. Moja siostra i siostrzeniec.
Nim zdążyli wyjść z samochodu, na ganku pojawił mały
bobas i zaczął radośnie wołać: ,Jurd, Jurd!"
Jenny i Lark siedziały na ganku w bujanych fotelach,
na stoliku między nimi stały szklanki z lemoniadą. Jared
bawił się w tym czasie z małym Jaredem.
- Co za niespodzianka, co za niespodzianka! -
powtórzyła Jenny parokrotnie. - Nie spodziewałam się
wizyty Jareda, był tu przecież zaledwie przed dwoma
dniami. Nie spodziewałam się ciebie...
Lark wpatrywała się w Jareda baraszkującego z
dzieckiem. Jaki on jest czuły, jaki wyrozumiały dla
małego, jaki cierpliwy. Ciekawe, jaki byłby wobec
kobiety? Czy taki sam?
Od tych właśnie myśli oderwał ją radosny głos
Jenny.
-
Pytałaś o coś?
-
Mówiłam, że jestem zaskoczona...
-
Ja też jestem zaskoczona tym, że Jared mnie tu
przywiózł i w ogóle... Przyjechałam, nie mając pojęcia,
że ojciec sprzedał ten letniskowy dom w górach.
Gdybym wiedziała, nie zjawiłabym się przecież.
-
A co cię skłoniło do przyjazdu? Tęsknota za
górami?
-
Nie, potrzeba kilku spokojnych dni, żeby
przemyśleć parę spraw i znaleźć rozwiązanie...
Wybrałam to miejsce, bo nie zapomniałam, jaka tu
zawsze byłam szczęśliwa...
-
Rozumiem. Zaskoczyło cię, kiedy spotkałaś w
domu Jareda?
-
Jeszcze jak! Ale łaskawie pozwolił mi na kilka dni
zostać i... - Zagryzła wargi. - Ojciec nie wie, że tu
jestem.
To właśnie on jest jednym z moich problemów.
Całe szczęście, że Jared pozwolił mi zostać. Nie
wiedziałabym, co ze sobą zrobić,
-
Jared miałby nie pozwolić? Chyba żartujesz.
Czyżbyś zapomniała, jaki jest Jared...
Po chwili milczenia Lark poprosiła:
- Chc
iałabym zatelefonować...
-
Ależ proszę bardzo.
-
Zadzwonię na moją kartę kredytową, bo to
rozmowa międzystanowa. Chciałabym zawiadomić
siostrę, że wszystko ze mną w porządku i tak dalej.
-
Świetnie rozumiem. Telefon jest tuż za drzwiami.
-
Jenny wstała. - Ja w tym czasie dołączę do Jareda. Nie
musisz się śpieszyć...
Lark rzuciła jeszcze okiem na Jareda i małego, a
potem weszła do domu.
- Risa, Risa... Nie wymawiaj mego imienia!
-
Lark? Dzięki Bogu. Nie obawiaj się, jestem sama.
-
Doskonale. Więc jak tam sytuacja?
-
Ojciec się po prostu pieni, chociaż wszystkim
dokoła rozpowiada, że wyjechałaś do kalifornijskiego
uzdrowiska na przedślubny odpoczynek. A propos
przedślubny... Odbędzie się ten ślub czy nie?
-
Jeszcze nie wiem. Nie miałam czasu się
zastanowić. Jeszcze w ogóle nie miałam czasu o
czymkolwiek myśleć...
-
A czymże jesteś taka zajęta, że nie masz czasu
na myślenie? Ileż to już dni upłynęło! Mówże, czym
jesteś taka zajęta!
-
No więc tak. Spotkałam tajemniczego,
czarującego i przystojnego mężczyznę. Sprzątam mu
dom, gotuję posiłki, plotkuję z jego siostrą, podziwiam
jego siostrzeńca... Nie mam czasu na dalsze szczegóły.
Chciałam ci tylko powiedzieć, że jestem cała i zdrowa.
-
Dość już tej błazenady, Lark. Powiedz, gdzie
jesteś?
- Sza, R
isa, uzgodniłyśmy, że dla twojego dobra...
-
Ale to było przedtem, nim zdałam sobie sprawę,
że nie wrócisz po dwu dniach. Teraz chcę wiedzieć,
gdzie jesteś. Mów!
-
Przykro mi, ale muszę ci odmówić. Ojciec zaraz
by wszystko z ciebie wyciągnął.
- A gdyby
coś ci się przydarzyło? Jakiś wypadek
albo gdybyś zachorowała, jak mielibyśmy cię znaleźć?
-
Nic mi się nie przydarzy, nie zachoruję... - Już
miała na końcu języka zapewnienie, że ludzie, z którymi
przebywa, zajęliby się nią, ale w ostatniej chwili zmieniła
zdanie: -
Mam przecież przy sobie imienne karty
kredytowe.
-
To przecież okropne. Tak nie można. Ślub już za
kilka tygodni!
-
Kilka tygodni to masa czasu. Już dłużej nie mogę
mówić, Risa. Jeszcze zadzwonię.
Odłożyła słuchawkę i przez kilkanaście sekund stała
dygocąc z wrażenia. Rozmowa ją wyczerpała. Dopiero
kiedy wróciła na ganek, zdała sobie sprawę, że nawet
nie spytała o Wesa, o samochód, o losy zaręczynowego
pierścionka.
Do domu Wolfów wrócili późnym popołudniem.
Jared zaparkował z tyłu budynku i zaczął rozładowywać
rzeczy kupione w Cripple Creek.
Lark mu oczywiście pomagała, uważając to za jeden
z obowiązków, jakie na siebie wzięła. Jednakże szło jej
niezbyt dobrze, gdyż czuła się dziwnie ociężała i senna
po pokaźnym lunchu, jaki zjedli w przydrożnym barze.
W pewnej chwili Jared powiedział:
-
Zostaw to. Zresztą dam już sobie radę.
-
Nie wyrywaj mi pudła z rąk. To moja robota...!
-
Jak mówię zostaw, to zostaw! - burknął ostro.
Rozwścieczona, zaczęła się wyrywać i uciekać z paroma
paczkami, nie tr
afiła na stopień i byłaby upadła, gdyby
nie pochwyciły jej silne ramiona, obróciły... i Lark ze
zdumieniem stwierdziła, że wreszcie po tylu latach
spełniły się jej dziewczęce marzenia i oto... znajduje się
w ramionach Jareda, a jego twarz dzieli od jej twarzy
szerokość dłoni.
-
Proszę, proszę, proszę! - powiedział z pomrukiem
zadowolonego kocura i pocałował ją.
Spodziewała się - a raczej miała nadzieję - że
wcześniej czy później to nastąpi, natomiast nie
przypuszczała w najśmielszych przewidywaniach, że
po
całunek ten będzie miał taki ładunek emocjonalny.
Zawierając z nią kontrakt na pozostanie w jego domu.
Jared zastrzegł, że Lark ma być posłuszna wszystkim
jego poleceniom. Wszystkim! Chyba jednak nie zażąda
zbyt wiele. Nie zażąda wszystkiego! Oczywiście, że
w
ie... Jeśli nawet odda mu pocałunek, jeśli obejmie go
za szyj?
Obróciła głowę na bok, aby przerwać ten trwający
już wiele sekund pocałunek i żeby zaczerpnąć powietrza.
Serce waliło jej tak, jakby chciało się wyrwać z klatki
piersiowej. I bolało, dosłownie bolało! Wargi paliły ją,
dygotała. Bała się, że jeśli Jared postawi ją na ziemi, to
ugną się pod nią nogi. Na wszelki wypadek obejmowała
go mocno za szyję i tuliła się do jego piersi.
Po chwili jako tako oprzytomniała i chciała się
wyrwać, ale Jared nie puszczał, pokrywając jej policzki
drobnymi pocałunkami. Było to nawet przyjemne, choć
czuła się jak schwytany ptak, trzymany w zaciśniętej
dłoni.
Kiedy ponownie chciał ją pocałować, zdobyła się na
protest, którego zabrakło poprzednio:
-
Przestań! Zostaw mnie, przestań!
-
Możesz wymienić choć jeden argument, dlaczego
mam przestać? - spytał.
-
Chcesz argumentu? Proszę bardzo: jestem
zaręczona.
Przygotowana na najgorsze, nie spodziewała się
jednak aż takiej reakcji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
-
Zaręczona?! - Jared tak gwałtownie postawił ją
na ziemi, że aż zatoczyła się.
W ostatniej chwili chwyciła się balustrady, by nie
upaść. Jeszcze nigdy nic podobnego jej się nie zdarzyło:
mężczyzna całował ją tak długo, że chwiały się pod nią
nogi.
I dlaczego on
tak na nią patrzy? Szumiało jej w
głowie.
-
Powtórz to raz jeszcze! Że jesteś zaręczona...!
- No, niby tak, ale...
-
Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś?
-
Bo to nie było ważne... To znaczy, że było dla
mnie bardzo ważne, ale nie miało nic wspólnego z
naszymi... z naszym wzajemnym stosunkiem. -
Zagryzła
dolną wargę. - Skąd mogłam się spodziewać, że... - I
skąd mogła wiedzieć, że jego pocałunek przewróci jej
świat do góry nogami?
-
No tak, skąd mogłaś przypuszczać, że los
zaprowadzi cię do człowieka, który nadal wierzy, że
małżeństwo to rzecz święta. I że świętą rzeczą jest
słowo mężczyzny, jeśli jest prawdziwym mężczyzną! A
co warte jest słowo kobiety, panno Lark Mallory?
-
Ty nic nie rozumiesz. Przyjechałam tu, żeby...
-
Za późno na usprawiedliwienie. Zaręczona
kobieta nie robi tego, co ty przed chwilą robiłaś. Nie robi,
jeśli szanuje własne słowo... Jestem wdzięczny za
jedno... To mi bardzo ułatwia zrobienie tego, co
powinienem już dawno zrobić.
Odrętwiała patrzyła, jak Jared susami pędzi w
stronę lasu. Zaczynała rozumieć tego człowieka: kiedy
jest podniecony i zdenerwowany, znika w górach i po
kilku godzinach pojawia się uspokojony, z gotowym
rozwiązaniem problemu.
W pewnym sensie zazdrościła mu tej umiejętności
wylądowania się. Z ciężkim sercem zebrała z ziemi
rozrzucone pakunki i zaniosła je do kuchni. Co on miał
na myśli, mówiąc, że coś powinien zrobić? Co? Pewno
zdystansować się od niej.
Czy należało powiedzieć mu wcześniej o
zaręczynach?
Niby z jakiej racji? Co go to mogło obchodzić do
chwili..
. kiedy ją pocałował. To byl właściwy moment na
wyjaśnienie sytuacji... Inna sprawa, że zaręczona
kobieta nie powinna obcałowywać innych mężczyzn. Ale
to Jared był inicjatorem pocałunku... Niemniej sprawa
była skomplikowana.
Palcami przesunęła po wargach. Niemal czuła
jeszcze żar jego ust. W skrytości ducha przyznawała, że
bardzo chciała zasmakować tego pocałunku. I znaleźć
się choć raz w ramionach mężczyzny z dziewczęcych
marzeń. Może jednak Jared miał rację, oskarżając ją o
niedotrzymanie danego Wesowi słowa? Może miał
podstawy, by nią pogardzać... ?
Jared powrócił dopiero po zmroku. Lark owinięta
pledem siedziała na platformie, wpatrzona w góry.
Wstała, gdy się zbliżył.
-
Zostawiłam ci kolację. Zaraz podgrzeję...
-
Nie potrzeba, już jadłem... - warknął, przemykając
koło niej.
Ciekawe, gdzie mógł jeść? W lesie? - pomyślała.
-
Chciałam cię też przeprosić... za to wcześniejsze
-
wydusiła z siebie.
Stanął i spojrzał na nią badawczo.
-
Przepraszasz za pocałunek czy może za
narzeczeńską niewierność?
-
Nigdy nikomu nie byłam niewierna! - wykrzyknęła
oburzona. -
Wprost przeciwnie, dochowałam wierności
jedynej mojej miłości... - Ugryzła się w język. Może
powiedziała zbyt wiele.
-
A więc pan narzeczony wie, że tu jesteś i
aprobuje to?
-
No, niezupełnie... - Poczuła chłód lipcowej nocy w
górach i owinęła się szczelnie pledem.
-
Chcesz powiedzieć, że twój narzeczony nie
aprobowałby układu, jaki tu powstał?
- Czego?
-
Przecież mieszkasz z innym mężczyzną, w
głuszy...
-
Jest mieszkanie z kimś i mieszkanie u kogoś.
Dwie różne rzeczy. Pomiędzy nami nic nie zaistniało...
- Nie
? Chyba się mylisz. Użyłaś czasu przeszłego,
ale teraz mamy teraźniejszy. Zaistniało coś, faktów nie
zmienisz.
-
Teraz, skoro się już wszystkiego dowiedziałeś... z
pewnością będziesz...
-
A czy ja się rzeczywiście wszystkiego
dowiedziałem? Bardzo wątpię. - Postąpił krok ku niej i
ujął kosmykjej blond włosów. - Bardzo wątpię.
Podejrzewam, że mamy sytuację, w której nie ma nic
pewnego.
-
Co masz na myśli? - Ledwo mogła mówić,
niezdoln
a też była się poruszać sparaliżowana
pieszczotą jego palców na karku.
-
Póki zaręczyny nie są zerwane, jesteś
bezpieczna, jeśli chodzi o mnie. Nie podkradam kobiet
innym mężczyznom. Ale jeśli narzeczona umknęła, nie
mając zamiaru honorować poprzedniego zobowiązania,
to sytuacja staje się inna. Mogę uczestniczyć w wyścigu
do...
Chętnie by zapytała, do czego, ale się po prostu
bała. Poza tym przyjechała tutaj w celu rozwiązania
problemu dotyczącego przyszłości, a miast tego
wpakowała się w nową, jeszcze gorszą aferę. Była teraz
dalsza od podjęcia sensownej decyzji niż w chwili
przyjazdu.
I nie może mu powiedzieć, że tamte zaręczyny są
zerwane,
że właściwie została do nich zmuszona. Nie
może tego wyznać, gdyż Jared może porwać ją z
miejsca do swego łóżka. A wtedy jego namiętność spali
ją. Czy to byłoby takie złe? Owszem, mogłoby okazać
się okropne... gdyby ją potem zostawił... bo nie
potrafiłaby być odpowiednią dla niego partnerką. Jared
Wolf potrzebuje kobiety ognistej, pewnej siebie, a nie
tchórzliwej panienki, która przede wszystkim jest
córeczką papy i właściwie nigdy nie dojrzała na tyle, by
być kobietą samodzielną.
Jared pochylił się nad nią. Czuła na twarzy jego
gorący oddech. Zapytał kuszącym tonem:
-
Więc jak to w końcu jest? Nadal jesteś
zaręczona? Oficjalnie i... w sercu?
- Taak... -
wydała z siebie jęk. Po co to
powiedziała? Zabrał dłoń z jej karku.
-
Masz mi powiedzieć, jeśli sytuacja się zmieni...
Zostawił ją samą w kuchni, wspartą o stół.
Czas upływał wolno. Chociaż Jared traktował ją z
chłodną uprzejmością, Lark zdawała sobie sprawę, że
ich wzajemny stosunek uległ radykalnej zmianie. Pod
pozornie niefrasobliwą powłoką krył się drapieżnik,
którego nazwisko nosił. Jeśli zaś chodzi o nią samą, to
była bardziej bezbronna - jeśliby przystąpił do natarcia -
niż skowronek, którego ostatnio widziała za oknem.
To wszystko nie prowadziło do niczego. Oparła
czoło o chłodną szybę i usiłowała myśleć. Czy powinna
zdecydować się na zaaranżowany przez ojca ślub?
Przez wszystkie minione dni zamiast rozważać ten
temat, jej myśli błądziły wokół mężczyzny, który przed
dwunastoma laty był przedmiotem jej marzeń.
Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie może
wiecznie tu się kryć. Wcześniej czy później ojciec ją
odszuka lub Jared
Wolf będzie miał już dość tej zabawy
w kotka i myszkę i po prostu wyrzuci ją z domu.
Tak czy inaczej Lark musi podjąć decyzję przed
terminem ślubu. Należy ślub odwołać lub nań przystać.
Dziś postanowię, podjęła heroiczną decyzję. Jared
gdzieś sobie poszedł w góry. Nie było więc
najmniejszego powodu, by nie mogła zrobić tego
samego. Postanowiła odszukać gorące źródła, gdzie
baraszkowały z Risą. Przypomniała sobie, że prowadziła
tam wąska ścieżyna. Trzeba tylko na nią trafić. Nie ma
co prawda kostiumu, ale czy to ważne, skoro będzie
sama?
Zadyszała się zanim jeszcze doszła do skraju gęsto
porośniętej krzewami polany. Chociaż nigdy nie cierpiała
na chorobę wysokościową było jej teraz znacznie ciężej
oddychać niż za młodu. Wówczas w ogóle nie
odczuwała tych trzech tysięcy metrów, teraz zaczęły
dawać się jej we znaki. Starzejesz się, dziewczyno,
pomyślała. Podejmuj szybko ważne życiowe decyzje,
nim będzie za późno. Rozbawiła ją ta myśl o starzeniu
się. Przecież właściwie jeszcze nie dojrzała jako kobieta.
Wspinając się pod górę, weszła do zagajnika osik.
Oddech miała urywany, ale to była mała cena za
możliwość wdychania czystego, słodkiego powietrza gór.
Jestem na szczycie świata, jestem wolna! Tak krzyczało
jej serce. Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się
wspaniale i beztrosko.
Za
osikowym zagajnikiem zaczęła szukać ścieżyny
prowadzącej do źródeł. Wszystko się jednak zmieniło,
zarosło, wyrosło. Nawet orlików było więcej i miały
piękniejsze kwiaty. Śliczne. Uklękła, aby je pogłaskać.
Dawniej zbierała polne kwiaty dla matki, pragnąc
w
ywołać uśmiech na jej ustach, gdyż przeważnie
chodziła poważna i smutna. Teraz nie ośmieliła się
zerwać ani jednego. Też mają prawo do życia. Poszła
dalej w szumie wiatru między gałęziami drzew i wśród
odgłosów leśnego ptactwa. Niemalże spod jej stóp
wyrwa
ł się królik i pomknął w gąszcz. Unosząc głowę,
zobaczyła jastrzębia krążącego majestatycznie na tle
niebieskiego nieba.
Wdychała głęboko czyste powietrze, poiła wzrok
widokami, wchłaniała dźwięki przyrody. Nie zakłócała
tego żadna niemiła myśl, żadne wyrzuty sumienia, żadne
niepokoje. Była po prostu absolutnie, bezgranicznie
szczęśliwa.
Wreszcie chyba jednak trafiła na słaby ślad dawnej
ścieżyny, wiodącej przez las iglasty. Przedzierając się
przez jedlinę, doszła do ostrego zakrętu. Była pewna, że
źródełka są już blisko. Przyśpieszyła kroku i tuż za
zakrętem... wpadła na Jareda Wolfa. W pierwszej chwili
go nie poznała i krzyknęła ze strachu.
-
Przeraziłeś mnie - powiedziała z pretensją w
głosie.
-
Bardzo się cieszę. Może wyjdzie z tego coś
dobrego. Oprzytomniejesz. -
Stał w poprzek ścieżki z
rękami skrzyżowanymi na piersiach. Miał cierpki i
jednocześnie wojowniczy wyraz twarzy. - Dokąd to
panna zdąża? - spytał niezbyt grzecznie,
-
Do gorących źródeł. Ale, co to cię obchodzi? -
Dlaczego on ją traktuje jak opóźnione w rozwoju dziecko,
pomyślała ze złością.
-
Nie idziesz do źródeł - odparł,
-
Idę i nie powstrzymasz mnie. - Obeszła go, chcąc
iść dalej. - Widzisz? Idę sobie.
-
Może i idziesz, ale nie do źródeł.
-
Idę, Jared...! - zaoponowała niemal płaczliwym,
proszącym tonem.
-
Tą ścieżką dojdziesz do Widokowej Skały, jeśli
po drodze nie spadniesz w przepaść lub nie zabłądzisz
w bardzo gęstym i ciemnym lesie. Gorące źródła są tam!
-
wskazał jej kierunek. - Jesteś na złym szlaku,
Blondasie.
-
Przestań mnie nazywać blondasem, nienawidzę
tego!
-
Bardzo ci się podobało, kiedy dawniej cię tak
nazywałem.
- Dawniej to nie teraz.
-
Wracając do poprzedniego tematu. Nie wiesz o
tym, co grozi ceprom, kiedy się wałęsają samotnie po
tych górach?
-
Chwycił ją za ramię i dosłownie przeciągnął na
poprzednie miejsce przed sobą. - Są tu także dzikie
zwierzęta. Niedźwiedzie i rysie. - Lekko pchnął ją w
kierunku, z którego przyszła.
Gdy wyszli z iglastego poszycia, wskazał na ślady
tuż przy ścieżynie.
- Widzisz? -
Ukląkł, pociągając ją za sobą. Palcem
wskazał obrys śladów. - Drapieżnik.
-
Drapieżnik? Tutaj? Może to duży kot?
-
Owszem, nawet bardzo duży. Żbik, ryś lub
kuguar.
-
Boże drogi! - Skoczyła na równe nogi, serce
zaczęło jej walić. Rozejrzała się po polanie. - Gdzie on
jest?
-
Mam nadzieję, że już gdzieś daleko. Czy teraz
rozumiesz, dlaczego nie mogę ci pozwolić samej daleko
chodzić? Diabli wiedzą, na co możesz trafić, albo co trafi
na ciebie. I jak to potem wytłumaczysz panu
Wybrańcowi.
- Nie nazywaj go tak. On
ma imię i nazwisko.
- Co ty mówisz? Jeszcze mi go nie
zaprezentowałaś w całej okazałości.
-
Ma na imię Wes. Wesley Sherborn,
-
Wesley, powiadasz. No tak, nawet wyglądasz na
osobę, która może mieć coś wspólnego z Wesleyem.
Wiedziała, że to jest obraźliwe, ale nie była pewna,
na czym ta obraza miała polegać.
-
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego teraz ma tu być
tak niebezpiecznie, skoro kiedyś biegałyśmy wszędzie z
Risą... - mruknęła, nie chcąc dopuścić do dalszej
rozmowy na temat Wesleya.
- Po prostu by
łaś wtedy mądrzejsza i nie byłaś
sama.
-
Owszem, byłyśmy same z Risą.
-
Nie. Za wami zawsze wszędzie szedłem ja.
-
Ty? Ale przecież...
-
Wolałem mieć na was oko. Porzućmy ten temat,
dobrze? Wyszli na skalny zrąb tuż nad domem. Idąc za
spojrzeniem
Jareda, Lark zobaczyła stojącą na
podjeździe furgonetkę i wydała okrzyk przerażenia.
Odnalazł ją tu ojciec! Instynktownie chwyciła Jareda za
ramię, ale zobaczyła na jego twarzy uśmiech.
-
Przyjechała Jenny - poinformował ją.
Skonfundowana, dumnie sama pos
zła stokiem w
kierunku domu.
Zmiana w zachowaniu Jareda była oszałamiająca.
Przed chwilą wściekły ciągnął Lark przez las, a teraz
gaworzył z małym Jaredem i robił do niego zabawne
miny.
Trudno jest rozgryźć tego człowieka, pomyślała.
Jenny mieszała łyżeczką kostki lodu w szklance z
herbatą, rzucając z ukosa krótkie spojrzenia na Lark.
-
Jak wam dwojgu tu się wiedzie? - spytała
nienaturalnie obojętnym głosem.
Lark zaśmiała się z goryczą.
-
Jak ma się wieść, kiedy... Powiedz mi, Jenny,
dlaczego Jared tak mnie nie lubi?
- Nie lubi? -
Jenny uniosła wysoko brwi. Była
szczerze zdumiona. -
Jeśli tak jest rzeczywiście, to
zupełnie nie rozumiem. Natomiast twojego ojca... to już
inna sprawa. -
Pokiwała smutno głową.
-
Wiele o tym nie powiedział, ale jego pretensje do
ojca wydają mi się trochę wydumane. To prawda, że
ojciec nie należy do najmilszych ludzi na świecie...
Jenny prychnęła.
Lark roześmiała się.
-
Już dobrze, przyznaję. Jest arogancki, narzuca
wszystkim swoją wolę. Spędziłam całe życie, starając się
robi
ć to, czego żądał, i prawie nigdy go nie zadowoliłam.
Ale cóż on takiego zrobił, że Jared aż tak go nienawidzi?
-
Skrzywdził nie tylko Jareda, ale całą naszą
rodzinę. Może nie powinnam o tym mówić... - Jenny
zerknęła w stronę brata pogrążonego z małym Jaredem
w studiowaniu wielkiej szyszki.
-
No to mi nie mów. Nie zamierzam nalegać...
- Nie powinnam, ale ci powiem -
przerwała jej
Jenny z uśmiechem. - Gniew Jareda nie jest mi straszny.
Mój wspaniały braciszek onieśmiela wszystkich dokoła,
ale nie mnie.
-
Mnie onieśmiela bardzo - przyznała Lark. - Po
prostu boję się go.
-
Hej, hej! Zacznij się odgryzać. W mojej rodzinie
często panuje nastrój wojowniczy i jeśli nie oddasz ciosu,
to cię stratują. A poza tym warczenie Jareda jest
groźniejsze niż samo ugryzienie. - Widząc wyraz twarzy
Lark, dodała: - Wiem, że niezbyt mi wierzysz, ale
któregoś dnia sama się przekonasz. No więc sprawa
stosunku naszej rodziny do Drake'a Mallory'ego... -
Upiła
trochę mrożonej herbaty. - Mówiąc w skrócie: twój papa
ukradł ten dom.
-
Ooo, widzę, że nie przebierasz w słowach. - Lark
zaśmiała się sztucznie.
-
Nigdy, kiedy nie muszę. Nie zadałabyś mi tego
pytania, gdybyś nie chciała znać prawdy. To było tak: w
rok po śmierci naszego ojca twój ojciec zwrócił się do
naszej matki z propozycją kupna tego domu na cele
wakacyjne. Jared miał wtedy około trzynastu lat, a ja
cztery lub pięć.
-
Chyba się mylisz. - Lark zmarszczyła brwi. - Ile
masz teraz lat, Jenny?
-
Dwadzieścia trzy, a Jared trzydzieści jeden.
Dlaczego pytasz?
-
No bo ja mam dwadzieścia sześć. Jestem o trzy
lata starsza od ciebie. I dokładnie sobie przypominam,
że miałam jedenaście lat, kiedy ojciec kupił ten dom.
-
Przypominasz sobie, kiedy go kupił, czy kiedy tu
po raz pierwszy przyjechałaś?
- Chce
sz powiedzieć, że...?
-
Tak. Chcę powiedzieć, że Drake Mallory był
właścicielem tej posiadłości na wiele lat przed
sprowadzeniem tu po raz pierwszy swej rodziny. Używał
domu jako... -
rzuciła kolejne ukradkowe spojrzenie w
kierunku brata. - ...do interesó
w. Załatwiał tu prywatne
sprawy... Wracając jednak do sedna sprawy, to wiedz,
że od wielu lat nikt z naszej rodziny w tym domu nie
mieszkał. Był zbyt mały. Ale ojciec i potem Jared
konserwowali go. Mieszkaliśmy w większym domu. Na
drodze stąd do Cripple Creek. Ojciec był ranczerem. Po
jego śmierci matka znalazła się w kłopotach
finansowych. Poza tym była załamana i chora. Pojawił
się wtedy Drake Mallory, wymachując plikiem banknotów
i oświadczając, że oferuje jej znacznie więcej niż dom i
teren są warte, i obiecując, że będzie dbał o wszystko.
Zagwarantował jej także prawo pierwokupu, gdyby dom
mu się znudził i chciał go sprzedać.
-
Dotychczas nie widzę w tym niczego złego.
Postawił sprawę uczciwie - odezwała się Lark, uważając
za swój obowiązek choćby formalnie wystąpić w obronie
ojca.
-
Tak wygląda, prawda? Na nieszczęście matka
nie otrzymała żadnej z tych obietnic na piśmie. Rzekomo
wspaniała cena, powyżej rynkowej, okazała się
nędznymi groszami, bo była wielokrotnie niższa od
rzeczywistej ceny tej nieru
chomości. Okradł
niedoświadczoną załamaną po śmierci męża kobietę. I
kiedy dom kupił, wcale się o niego nie troszczył, jak to
obiecał. Gdyby Jared nie spędzał całego wolnego czasu
na reperacjach i konserwacji, ten dom wyglądałby dziś
jak rozpadające się baraki po kopalnianych osadach.
Jest ich pełno w górach.
-
Ale przecież płacił Jaredowi za jego pracę?
-
Płacił Jaredowi raczej za milczenie niż za pracę.
Jared robił to, co robił, raczej z miłości do rodzinnego
domu. A gdyby policzyć jego czas, wypadłoby, że twój
ojciec płacił mu po pięć centów za godzinę. Ale godził się
na to, bo mógł się stale kręcić koło domu. Dzięki temu
zdołał ocalić meble, które twój ojciec wyrzucał. Meble
własnoręcznie zrobione i wyrzeźbione przez naszego
pradziadka. Twój ojciec wsz
ystko chciał z tego domu
usunąć, wszelkie pamiątki, zamazać ślady pobytu
poprzednich mieszkańców. Mogę z czystym sumieniem
powiedzieć, że Drake Mallory chciał, by ten dom zamienił
się w ruinę. Gdyby Jared nie zacisnął zębów i nie zajął
się konserwacją, to dom byłby teraz w ruinie.
-
Co to znaczy, że ojciec płacił Jaredowi za
milczenie?
-
Tego ci niestety nie mogę powiedzieć. Byłoby to z
mojej strony nietaktem. Nie mam prawa ci o tym mówić.
Najgorsze jest jednak to, że kiedy twój ojciec postanowił
sprzedać dom, nawet nie wspomniał nam o tym, mimo
danej obietnicy. To była zemsta za dumne zachowanie
Jareda. A przecież dał słowo! Podobno, kiedy się
dowiedział, że Jared jednak kupił ten dom przez
podstawioną osobę, dostał szału. Nie mógł już nic zrobić.
A tłumaczył się, że umowa pierwokupu dotyczyła tylko
matki i że jej śmierć zwolniła go ze wszelkich
zobowiązań.
Przez kilka minut obie kobiety siedziały w milczeniu.
Pogrążona we własnych myślach Lark odezwała się
pierwsza:
- Jest mi niezmiernie przykro, przepraszam.
-
Nie musisz przepraszać za ojca - powiedziała
sucho Jenny. -
Nie jesteś niczemu winna. Zresztą to nie
koniec historii, jest więcej do opowiedzenia. Dużo
więcej... Matka przed śmiercią ubłagała Jareda, aby jej
przysiągł, że nie będzie się mścił na twoim ojcu. Gdyby
jej tego nie obiecał, to chyba po jej śmierci poleciałby
pierwszym samolotem na Florydę. Dla Jareda słowo jest
słowem. Od tamtego czasu Drake Mallory nie postawił
nogi w stanie Kolorado. Chyba że skrycie, bo inaczej
Jared by wiedział. I wówczas... Jeśli dziś pojawiłby się tu
Drake Mallory... -
Wzdrygnęła się. - Ale przestańmy
mówić o tym, co by było, gdyby... - Przerwała i
powiedziała ze sztuczną wesołością: - Może pójdziemy
zobaczyć, co robią nasi panowie...?
Lark wolałaby zostać i zadawać Jenny dalsze
pytania, które zaprzątały jej głowę, a dotyczyły Jareda...
Jednakże wstała z uprzejmym uśmiechem i poszła za
Jenny na polankę.
- Mleko, mleko! -
powtarzał mały Jared.
-
Pozwolicie, że zabiorę małego dżentelmena i
dam mu mleczka. -
Lark wzięła dziecko za rączkę i
poprowadziła do kuchni, zostawiając brata z siostrą na
polance. - Zaraz wrócimy! -
krzyknęła z ganku.
Dziecko machało rączką do matki, Jenny
odpowiedziała synkowi tym samym.
-
Polubiłam ją - powiedziała do Jareda. - Nie zrób
Lark kr
zywdy. Bardzo ją polubiłam.
- No i dobrze. Co z tego?
Usiadł na trawie i objął rękami podciągnięte kolana.
Jenny usiadła obok.
-
Traktuj ją dobrze. Ona nie może odpowiadać za
winy ojca.
- Nie wtykaj nosa w sprawy, których nie rozumiesz,
Jen! -
odparł z twarzą bez wyrazu.
Nie stropiło to Jenny.
-
Rozumiem więcej, niż ci się zdaje. Lark jest dobrą
kobietą. I zupełnie bezbronną. Nie ma tak potrzebnego w
życiu pancerza. Raz jeszcze powtarzam, że nie chcę,
byś jej wyrządził jakakolwiek krzywdę.
-
Co przez to rozumiesz? Jaką mógłbym jej
wyrządzić krzywdę?
-
Wielką. Sam to wiesz. Ona jest naiwnym
Czerwonym Kapturkiem w lesie pełnym złych wilków,
takich jak ty. -
Zaskoczyły ją jej własne słowa i
wybuclinęła śmiechem. - Tak, w tym lesie ty jesteś
n
ajgroźniejszym wilczurem. Każdy to wie. Tym razem
masz okazać serce. Nalegam na to, a nawet żądam
tego!
-
To jest to, co w tobie lubię, siostrzyczko. Zawsze
doprowadzasz mnie do śmiechu.
Jenny i tym razem nie dała się zbić z tropu. - Mówię
poważnie: Lark jest miłą, interesującą kobietą.
-
Głupia gęś. Przed paroma godzinami zgubiła się w
lesie. Gdybym za nią nie szedł, to nie wiadomo, jak by to
się skończyło.
-
No więc się zgubiła. I co z tego? Normalna rzecz
dla cepra.
-
Pokazałem jej ślad w błocie i powiedziałem, że
przechodził tędy kuguar... - Jared uśmiechnął się pod
nosem.
- Kuguar! -
Jenny aż podskoczyła.
-
Nie podniecaj się. To nie był kuguar, ale borsuk.
-
Ale przecież ślad borsuka jest malutki...
-
Ano właśnie. Chodzi o to, że ona tu nie pasuje,
podobnie jak ty, droga siostrzyczko, nie pasowałabyś do
salonu gier hazardowych. Albo do balu u królowej.
Jenny zerwała się, oczy jej ciskały błyskawice.
-
A właśnie, że mogę się dopasować, jeśli będę
miała na to ochotę, do stołu ruletkowego czy nawet
królewskiego balu. Nie twoja rzecz decydować, kto do
czego pasuje. I masz kobiecie dać szansę! Ostrzegam
cię, zostaw Lark w spokoju!
Było to wypowiedziane w formie bezapelacyjnego
roz
kazu. Jenny obróciła się plecami do Jareda, który
tylko patrzy
łszeroko otwartymi oczami, i pomaszerowała
na ganek.
Jared zadumał się. Jenny powiedziała ciekawą
rzecz: że Lark jest interesującą kobietą. No bo i jest.
Podpowiedział mu to jednak raczej instynkt niż
dotychczasowe obserwacje.
Przed laty uważał ją za jedyną dobrą w klanie
Mallorych. Stary by
ł skończonym draniem, jego żona
smutną alkoholiczką, zaś Risa...? Tę wspominał tylko
jako flirciar
ę. Natomiast Lark była zupełnie miłym
dziewczątkiem. Co się z nią zrobiło przez te lata? Z
tryskającej żywotnością panny wyciekła gdzieś wola
życia i cała energia. No cóż, każdy ma swoje problemy.
Warto by może poznać owe problemy... no i wady.
ROZDZIAŁ PIĄTY
-
Może jeszcze jedną kawę? - spytała Lark, mając
nadzieję, że tym zatrzyma Jareda dłużej na śniadaniu.
Po odjeździe Jenny, przez minione trzy dni, Jared
połykał śniadanie i znikał aż do zmroku. Do
wcześniejszego powrotu nie skłoniła go nawet
popołudniowa burza poprzedniego dnia.
Był też zdecydowanie chłodny, nieprzystępny,
prawie obraźliwy w swojej obojętności. Lark zachodziła w
głowę, co się stało. Zastanawiała się, jak mogłaby
przełamać impas w ich wzajemnych stosunkach. Ciągle
myślała o Jaredzie i brakowało jej czasu, by zastanowić
się poważnie nad własnym ślubem, Wesem i ojcem.
Jared chwilę się wahał i już była pewna, że odmówi,
kiedy westchnął i powiedział:
- Dlaczego nie. Nalewaj!
Czym prędzej to zrobiła, sobie również dolała i
usiadła zadowolona z tego drobnego sukcesu. Zdobyła
się na odwagę i spytała:
-
Może mi wreszcie powiesz, co ty tam robisz
codziennie w lesie i to przez cały dzień? Nie wracasz
nawet na popołudniowy posiłek.
-
Robię to, co zamierzałem robić, kiedy
postanowiłem tu przyjechać.
- Czyli co?
- P
rymitywizuję się.
- Co takiego?
- Powracam
do natury, jeśli takie określenie
bardziej ci odpowiada.
- Ooo! -
Poczuła się nieco urażona, że Jared
przedkłada naturę nad jej towarzystwo. Chociaż daleka
była od zamartwiania się swą samotnością, chętnie by
pobyła w ciągu dnia z Jaredem. Niech sobie nawet
milczy, byle tu był.
-
Nie głoduję w lesie, jeśli cię to interesuje, bo
chyba nie martwi. -
Drobnymi łyczkami popijał kawę. -
Gdybym musiał, wyżywiłbym się w lesie. Na szczęście
nigdy nie musiałem. Kiedy przyjeżdżam do tego domu,
zawsze spędzam wiele czasu samotnie w górach. Mam
tu różne skrytki leśne z zapasami i śpiworami. Teraz
wracam na noce tylko dlatego, żebyś się nie bała. Tak,
wracam dla twojej przyjemności.
-
Ładna mi przyjemność! - wyrwało się Lark.
-
Wolałabyś zostawać w nocy sama? Nie bałabyś
się? Gdyby od pierwszej nocy była sama, wcale nie
bałaby się, ale teraz, przyzwyczajona do jego obecności,
miałaby chyba lekkiego stracha. Przyznała się do tego
na głos:
-
Może i bym się bała. Wiesz co? Tak mi przyszło
teraz do głowy, że te wakacje, które tu spędzałam z moją
rodziną, równie dobrze mogłyby być spędzone
gdziekolwiek. Las i góry były obserwowane tylko z tej
platformy. Równie dobrze można to było zobaczyć w
kinie. Strasznie mało zobaczyłam i poznałam.
- Nie twoja wina. Rodzice trzymali ci
ę krótko, a
gdybyś się gdzieś dalej wyrwała, mogłabyś wpaść w
duże tarapaty. - Rozparł się na krześie, zakładając ręce
za głowę. - Mam taką swoją teorię, że człowieka
naprawdę poznaje się po jego zachowaniu w lesie i w
górach. Na łonie nieskażonej natury. Jedni czują się tu
jak w
domu, inni załamują, jeszcze inni, jak na przykład
twój ojciec, uważają, że mogą łamać i zmieniać
wszystko, nawet prawa natury. Do jakiej kategorii
należysz, Lark?
Milczała chwilę.
- Nie wiem -
powiedziała wreszcie. - Nigdy nie
mi
ałam okazji sprawdzić. Ale nie sądzę, abym nadawała
się na góralkę...
Ponownie zapadło między nimi milczenie. Tym
razem przerwał je Jared:
- Jest jeszcze jeden powód...
- Powód czego? -
Nie odchodź jeszcze,
porozmawiaj ze mną, prosiła w duchu.
-
Że nie wracam w ciągu dnia.
- Jaki mianowicie?
-
Powiedziałaś, że masz wiele do przemyślenia.
Nie chcę ci przeszkadzać. I dlatego od razu po śniadaniu
wychodzę. - Uśmiechnął się i wyszedł lekkim krokiem,
pozostawiając ją z ciężkim sercem.
Rzeczywiście. Miała wieie rzeczy do przemyślenia.
A przede wszystkim musi rozwiązać zagadkę: dlaczego
ma teraz nieustannie przed oczami obraz Jareda i ciągle
o nim myśli?
Cztery dni później, kiedy skończyli kolację, na którą
upiekła kurę i przyrządziła kartoflaną sałatkę, Jared
wystąpił z nieoczekiwaną propozycją:
-
Zrobimy sobie dziś gwiaździsty wieczór, chcesz?
Zamyślona Lark podniosła głowę.
-
Gwiaździsty wieczór? - spytała zdumiona.
- Tak. Popatrzymy sobie w niebo, w gwiazdy, w
kosmos.
Roześmiała się.
-
Ostami raz gapiłam się w gwiazdy, kiedy byłam
małą dziewczynką. Gdzie miałby się odbyć ten twój
gwiaździsty wieczór? Przed domem?
- Nie. Mam sklecony przez siebie teleskop na
Widokowym Zrębie. Mieszkając w górach, zakochałem
się w gwiazdozbiorach. Na tej wysokości lepiej je widać.
Prawdziwy cud
wszechświata. Jeśli jednak nie masz
ochoty wałęsać się w nocy po lesie w towarzystwie
właściwie obcej ci osoby...
-
Pójdę z wielką przyjemnością. Byłam tylko
zdziwiona, że mi to zaproponowałeś. Poza tym... nie
j
esteś obcy. Właściwie znam cię od dziecka. Myślałam
nawet, że się zaprzyjaźniliśmy...
A jednak mało go znam, pomyślała. Pojęcia nie
miałam, że mogą go interesować gwiazdy czy kosmos.
Nie mam też pojęcia, jakie otrzymał wykształcenie i w
jaki sposób zarabia
na życie. Prawdopodobnie poszedł w
ślady ojca i jest jakimś drobnym ranczerem.
-
Gdzie mieszkasz, kiedy nie jesteś tu? - spytała. -
Chyba nie zostajesz w górach na zimę?
-
Zaprosiłem cię na oglądanie gwiazd, a nie na
zadawanie mi pytań dotyczących mego prywatnego
życia - odparł spokojnie, odsunął talerz i wstał. Twarz
miał nieprzeniknioną. - Wychodzę za pół godziny. Jeśli
zamierzasz iść ze mną, włóż długie buty i weź kurtkę.
Lark była podniecona tą nocną wyprawą, Jared
małą latarką oświetlał ścieżynę pnącą się w górę przez
las. Szła za nim. Początkowo dokoła panowała cisza. Im
głębiej jednak wstępowali w las, tym wyraźniej docierały
do Lark odgłosy nocnego życia gór.
Raz potknęła się i omal nie upadła, ale Jared zdążył
się obrócić i podeprzeć ją.
- Trzy
maj się mojego pasa - poradził. - Czeka nas
trudny odcinek drogi.
Posłuchała i starała się zachować ten sam co on
rytm i tempo, by nie miał powodu do wyrzekań.
Wyszli na otwartą przestrzeń porośniętą trawą i
drobnymi krzewami. Jared niespodziewanie zgasił
latarkę. Lark przestała cokolwiek widzieć. Wydawało się
jej, że jest w absolutnych ciemnościach. Wpadła z
impetem na Jareda i by utrzymać równowagę, objęła go
obiema rękami. Tkwiła tak przytulona, a on zamarł w
bezruchu. Po długiej chwili wyswobodził się i odstąpił na
krok.
-
Zgasiłem latarkę, abyśmy mogli przyzwyczaić
wzrok do ciemności. Na odzyskanie maksymalnej wizji
potrzeba aż dziesięciu minut. Ale już wcześniej
zobaczysz coś cudownego.
Trudno jej było w to uwierzyć. Wydawało się, że
dookoła i nad głową ma tylko głęboką czerń. Odetchnęła
głęboko i zamknęła oczy. Gdy po kiiku sekundach je
otwarła, oniemiała.
-
0 Boże, jakie to wspaniałe! - wykrzyknęła.
Wokół i pod stopami nadal panowała czerń, ale tuż
nad głową niebo jakby nagle otuliło ziemię. Błyszczały na
nim miliony gwiazd. Wydawały się być tak blisko, że
kusiło, by wyciągnąć ręce i zagarniać je garściami.
-
Jared, drogi Jared, dziękuję ci, że mnie tu
przyprowadziłeś!
Jared zaśmiał się przedziwnie świeżym, nie znanym
jej
jeszcze śmiechem.
-
A więc czujesz piękno natury! Poczekaj, to
jeszcze nic. Weź mnie za rękę, poprowadzę cię do
Widokowej Skały...
Dostrzegła wyciągniętą ku niej dłoń. Bez wahania
wsunęła w nią swoją. Spletli palce.
Wiem, co robię, pomyślała. Często popełniam błędy,
ale nie tym razem,
I poszła za nim przez rozświetloną nagle polanę,
skąpaną w blasku księżyca, pod aksamitnym
baldachimem wyszywanym brylantami gwiazd. Zdawała
sobie sprawę, że każdy krok zbliża ją ku tajemniczej i
nieznanej przyszłości.
- Teraz nieco w prawo. Ursa Major. Widzisz?
Lark wpatrywała się w niebo, przez domowej roboty
teleskop
-
Nie. Widzę tylko Wielką Niedźwiedzicę -
powiedziała bardzo z siebie niezadowolona. Jared
musiał być rozczarowany jej tępotą.
Z rozedrgania jego dłoni wspartych na jej ramionach
domyśliła się, że Jared hamuje śmiech. To ją jeszcze
bardziej zdeprymowało.
-
Kochanie moje, Wielka Niedźwiedzica to właśnie
Ursa Major. Brawo!
Powiedział „kochanie moje". Poczuła przyśpieszone
bicie serca. Zalała ją fala gorąca. To niebo, to słowo i
dotyk jego dłoni! Co za wspaniała noc. Poczuła zawrót
głowy, jakby była pijana. Pijana szczęściem.
Straciła miarę czasu. Nie wiedziała, czy jest tu od
kilku minut, od godziny, czy od paru godzin.
Jared, dumny jak paw, długo opisywał optykę
dziesięciocalowego teleskopu i wyjaśniał, dlaczego
dzięki takiemu przyrządowi otrzymuje się wierne w
układzie przestrzennym zbliżenie badanego odcinka
nieba.
Prawdę powiedziawszy, Lark mało z tego rozumiała,
ale i wysłuchała wszystkiego w skupieniu, potakując
głową, zapatrzona w mężczyznę i zafascynowana jego
wprost młodzieńczym entuzjazmem. Pochylił się nad nią,
niemal dotykając pleców piersią.
-
Weź kapinkę w lewo, a zobaczysz...
-
Wiem, wiem. Małą Niedźwiedzicę. Tyją nazywasz
pewnie Ursa... Minor?
Długo jeszcze wyszukiwali gwiazdozbiory i gwiazdy,
których nazwy Lark pamiętała ze szkolnych czasów.
W pewnej chwili jej pole widzenia przecięła jaskrawa
srebrna smuga.
- Patrz! -
wykrzyknęła. - Spadająca gwiazda!
-
Nie gwiazda, to był meteor - poprawił. - Czy to
zresztą ważne? Wspaniałe zjawisko. Dobrze wypatrując,
zobaczysz
ze dwa na godzinę. Każdej nocy... - Popatrzył
na nią i zapytał żartobliwie: - A pomyślałaś życzenie?
-
Nie zdążyłam, ale zaraz coś przygotuję na zapas,
żeby mieć gotowe na następną spadającą gwiazdę czy
tam meteor.
Na szczęście Jared nie zapytał, jakie to będzie
życzenie. Była mu za to wdzięczna. Zresztą sama
jeszcze nie wiedziała, czy życzenie miałoby dotyczyć
rozwiązania problemu ślubu, czy też zawierać marzenie,
by na zaws
ze pozostać w Kolorado? Na zawsze być
poza zasięgiem wpływów ojca?
A może należy mieć jeszcze inne życzenie: zagubić
się na zawsze w ramionach niejakiego Jareda Wolfa?
Przez długi czas milczeli. Jared tkwił przy
teleskopie, a Lark tak była zapatrzona w ugwieżdione
niebo, że zaczęło jej się wydawać, iż płynie między
gwiazdami.
Przerwała milczenie pytaniem:
-
Od dawna interesuje cię astronomia?
-
Od dziecięcych lat.
-
Wtedy, kiedy jeszcze przyjeżdżałam na wakacje?
-
Oczywiście.
-
Nie wiedziałam o tym.
-
A skąd niby miałaś wiedzieć? Ty żyłaś w swoim
świecie, ja w swoim.
-
Może teraz jesteś zawodowym astronomem?
-
Ależ nie - roześmiał się. - Wtedy nie
przychodziłbym tu patrzeć na gwiazdy. Miałbym dość
mego obserwatorium. Nie, to tylko mój uboczny,
skrzętnie ukrywany konik. Patrzenie w gwiazdy pomaga
mi myśleć i rozwiązywać różne sprawy. Zorganizowałem
dzisiejszy wieczór z nadzieją, że i tobie to pomoże jasno
myśleć.
Mimo mroku i dzielącej ich odległości widziała jego
spojrzenie. Intensywne, przenikliwe i badawcze.
Z niepokojem zabiło jej serce. Czyżby zbliżała się
chwila, na którą w skrytosci czekała od ich ostatniego, a
zarazem
pierwszego pocałunku? Zniknęło rozmarzenie
niebem, pojawiła się czujność kobiety spodziewającej
się... Sama nie wiedziała czego.
Odszedł od teleskopu i przysiadł koło niej na wielkim
głazie. Nie spuszczał z niej wzroku. Pochylił się ku jej
twarzy i zamarł, jakby w oczekiwaniu reakcji.
Siedziała bez ruchu. Też na niego patrzyła. Ujął jej
kark między palce, pieścił włosy. Zbliżył głowę.
Podniosła usta do pocałunku.
Wziął ją w ramiona, przytulił, wpił się wargami w jej
usta, całując z pasją, która ją oszołomiła. Przylgnęła do
niego, wtopiła się w jego ramiona, wszystkimi zmysłami
wchłaniając jego bliskość. Czuła pulsowanie krwi w
żyłach. Gdy po całej wieczności uniósł głowę, usłyszała
jego chrapliwy oddech. Uchyliła powieki, ale ujrzała tylko
ciemną sylwetkę na tle roziskrzonego nieba, jak z bajki.
-
Proszę... - zaczęła, ale umilkła, gdyż nie miała
pojęcia, co chce powiedzieć. Żeby przestał? Z
pewnością nie! Żeby całował dalej? Czyjej wolno o to
prosić? A Floryda?
- Odpowiedz mi na jedno pytanie -
odezwał się, a
w nocnej ciszy jego głos dotarł z przeraźliwą
wyrazistością. - Chcę wiedzieć, czy nadal jesteś
zaręczona?
Serce przestało jej bić. Zmartwiała. Nadeszła chwila
już nie decyzji, gdyż decyzję w duchu dawno podjęła, ale
przyzwoitego załatwienia sprawy. Musi jak najszybciej
zawiadomić Wesa i ojca...
Nie miała żadnych wątpliwości. Wiedziała, że czując
to, co czuje do Jareda, nie mogłaby wyjść za nikogo
innego. Ale, co ma teraz odpowiedzieć Jaredowi?
- Ja... -
zawahała się.
-
I nie karm mnie żadnymi kłamstwami - przerwał. -
Już ci powiedziałem, że nie romansuję z zaręczonymi
kobietami, choćby one leciały na mnie.
-
Ja miałabym lecieć na ciebie! - oburzyła się. - Ja
nigdy...
-
Może mi powiesz, że nie chciałaś tego pocałunku
przed chwilą?
Zeskoczyła z głazu, pociągając za sobą śpiwór.
Noc, do tej chwili taka cudowna, zrobiła się nagle
chłodna i obca.
-
Ja nigdy nie myślałam...
- Akurat! -
Chwycił ją w pasie i przyciągnął do
siebie. -
Kłamiesz - powiedział z pogardą w głosie.
Poczuła to jak smagnięcie biczem. Pocałował ją.
Tym razem był to pocałunek brutalny i krótki. Jednakże
żar jego warg stłumił w niej chęć do jakichkolwiek
protestów
, ale i pozbawił zdolności pozytywnego
zareagowania.
Puścił ją.
-
Rezygnuję z dalszych prób przebicia pancerza -
powiedział z goryczą w głosie. - Widzę, że jesteś
nieodrodną córą rodu Mallorych.
W powrotnej drodze w ciemnościach ledwo za nim
nadążała. Psychicznie zmaltretowana, niezdolna do
skoncentrowania myśli, szła ze spuszczoną głową i raz
po raz potykała się. Jared bezlitośnie parł przed siebie i
zatrzymywał się, gdy istniała obawa, że Lark zabłądzi.
Ale nawet w takich momentach wyraźnie okazywał
zniecierpliwienie.
Dotarła do domu całkowicie wyczerpana, z
podrapanymi rękami i poobijanymi nogami. Jared nawet
na nie
nie spojrzał. Nie zapalił też lampy, tylko od razu
poszedł po ciemku na górę do sypialni.
Chyba po raz pierwszy w życiu Lark płakała
zasypia
jąc. Nie czuła się tak załamana nawet po
rozwodzie rodziców czy po śmierci matki.
Leżąc w ciemnościach, z szeroko otwartymi oczami,
wyrzucała sobie głupotę. Dlaczego nie potrafi spojrzeć
prawdzie
w oczy? Przecież jeszcze przed wyjazdem z
Florydy wiedziała bardzo dobrze, że właściwie nie kocha
Wesa. A teraz, po spotkaniu Jareda Wolfa, była w pełni
świadoma, że nie mogłaby poślubić innego mężczyzny.
Ani dla sprawienia przyjemności ojcu, ani dla
zabezpieczenia sobie wygodnego życia. Za całe złoto
skarbca feder
alnego w Fort Knox nigdy by nie wyszła za
Wesa Sherboma!
Dlaczego nie powie tego Jaredowi? Serce zabiło jej
żywiej, gdy po raz pierwszy uświadomiła sobie, że go
kocha. Przedtem myślała jeszcze o swoim uczuciu w
kategoriach dziewczęcego zadurzenia, które nagle
odżyło z powodu niespodziewanego spotkania w tym
właśnie miejscu. Teraz już wiedziała, że to jest
prawdziwa, dojrzała miłość.
Wykręciła się od odpowiedzi tam, na Widokowej
Skale. Dlaczego już wtedy nie uświadomiła sobie pełni
tego uczucia? Czy będzie miała okazję naprawienia
błędu?
Powie mu jutro, że zrywa zaręczyny, a jeśli nie
zmieni to opinii Jareda o niej, to trudno. I tak nie wyjdzie
za Wesa.
Mogłaby wyjść tylko za Jareda. Jeśli on jej tego nie
zaproponuje, to zostanie starą panną... Jared
najprawd
opodobniej nie zaproponuje. Mężczyzna, który
się szczyci szczęśliwym małżeństem swoich rodziców, a
także dziadków i pradziadków, nie będzie chciał mieć nic
wspólnego z kobietą, która się zaręcza, a potem długo
waha, by wreszcie zerwać zaręczyny.
Gdy się obudziła następnego poranka, Jareda już
nie było. Ogarnęła ją panika. Kto ją teraz odwiezie do
Cripple Creek, żeby mogła zadzwonić na Florydę i
obwieścić podjętą w nocy decyzję? Może Jared w ogóle
wyjechał, pozostawiając ją własnemu losowi.
Jednakże w saloniku znalazła kluczyki do
samochodu, jakby specjalnie położone na dębowym
stoliku. Przez chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście
Jared o niej myślał, kładąc je tu i czy wolno jej bez
wyraźnego zezwolenia zabrać land rovera.
Doszła do wniosku, że nie zwlekając musi
zadzwonić. Jeśli nawet Jared się wścieknie, to trudno. W
każdym razie będzie miała czyste sumienie w stosunku
do Wesa i ojca.
Prowadziła nerwowo, przejęta czekającą ją przykrą
rozmową. Gdy wreszcie zatrzymała wóz przed wiejskim
sklepem w budyn
ku z sosnowych bali, siedziała jeszcze
z minutę za kierownicą, żeby poskładać myśli.
Staroświecka budka telefoniczna znajdowała się w
sklepie,
a nie przed nim, prawdopodobnie ze względu na
miejscowe warunki atmosferyczne. Wyjęła z torebki
kredytową kartę telefoniczną, wsunęła w szczelinę i
wystukała jedenaście cyfr - florydzki kod i właściwy
numer.
Po trzech dzwonkach usłyszała rześki, choć trochę
szorstki głos telefonistki:
-
Korporacja Mallory i Sherbom, czym mogę
służyć?
-
Chciałabym... - zakrztusiła się. - Chcę mówić z
panem Wesem Sherbornem.
Dlaczego telefonistka waha się z odpowiedzią,
zastanawiała się i w tym samym momencie usłyszała:
-
Łączę, proszę czekać.
A więc chyba wszystko w porządku? Za chwilę
zgłosi się Wes i na pewno zrozumie, kiedy usłyszy...
Inna będzie sprawa z ojcem, on nigdy nie zrozumie.
-
Lark, gdzie do diabła jesteś? Zamartwiam się na
śmierć! - zagrzmiał dobrze jej znany głos.
O Boże, to ojciec! Telefonistka domyśliła się, kto
mówi, i zamiast z Wesem, połączyła z gabinetem ojca.
L
ark poczuła, że uginają się pod nią nogi. Oparła się o
półkę w kabinie.
-
Prosiłam o połączenie z Wesem, a nie z tobą,
papo -
wydusiła z siebie głosem, który zabrzmiał jak
skrzeczenie.
-
Powtórzę Wesowi wszystko, co powinien
wiedzieć. Kiedy wracasz do domu? Czy ty wiesz, ile
mnie kosztowało utrzymanie całej sprawy w tajemnicy?
Żeby nie rozniosło się po ludziach! Nie wiem, jak ci się
uda przeprosić nas wszystkich.
Lark zamknęła oczy. Boże, zawsze pragnęła w
swoich poczynaniach aprobaty ojca. Nigdy jej nie
zaznała i nigdy już nie zazna. Nie miała jednak zamiaru
cofnąć się z obranej drogi.
- Nie wracam do domu -
powiedziała bohatersko
opanowanym głosem. - Po to zadzwoniłam do Wesa,
żeby mu powiedzieć, że ślubu nie będzie.
-
Nie gadaj bzdur! Gdzie jesteś? Nadal w
Albuquerque? Podnieś pupę i galopem wracaj. Nie mam
zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak marnujesz swoją
przyszłość! Wszystko omówimy. Wracaj natychmiast, to
rozkaz...!
Lark zdobyła się na heroiczny wysiłek odwieszenia
słuchawki. To chyba jeden z największych wyczynów w
jej życiu. Była z niego bardzo dumna, niemniej nogi
trzęsły się pod nią nadal.
Jared nie wracał. A tak wieie miała mu do
powiedzenia.
Chodziła po domu zdenerwowana, szukając do
roboty czegoś, co by ją zajęło i pozwoliło nie myśleć o
kolejnym kłopocie. Na próżno - wszystko było na swoim
miejscu, wypucowane. Wyszła na platformę
obserwacyjną. Wpatrzyła się w las i wiodące z niego
ścieżki. Dokąd też ten Jared poszedł? I po co?
Po paru godzinach czekania pomyślała, że oszaleje,
jeśli czymś się natychmiast nie zajmie. A może
pomogłaby gorąca kąpiel czy masaż wodny?
Oczywiście! Gorące źródła! Przecież teraz chyba
znajdzie drogę? Jared jej wyjaśnił, jaki popełniła błąd.
Zresztą będzie szła uważnie, bacznie obserwując
wszystkie charakterystyczne miejsca. Jest dopiero druga
po południu, jeszcze daleko do zmroku. Wygrzeje się i
odpręży w ciepłej, źródlanej wodzie i zdąży wrócić do
domu jeszcze przed Jaredem...
Jeśli Jared w ogóle zamierza wrócić! Może z litości
zostawił jej samochód...? Wróci, wróci! Czy zostawiłby
samochód, który pewnie jest całym jego majątkiem?
Wybiegła na polankę, kierując się ku linii drzew. Nie
wróciła nawet po zapomniany ręcznik.
Jakże mogła pierwszym razem zabłądzić? Droga do
źródeł była przecież taka łatwa! Tym razem od razu
trafiła na właściwą ścieżkę.
Gorące źródła wyglądały tak jak niegdyś. Nic się nie
zmieniło. Zupełnie, jakby tu była wczoraj...
Wszystko z siebie zrzuciła i nagutka usiadła na
głazie, z którego sięgała stopą do pieniącej się,
ciemnon
iebieskiej gorącej wody, ale na szczęście nie
zanadto gorącej.
Spływał na nią spokój. Z wielkim westchnieniem ulgi
wślizgnęła się do wody po szyję, zanurzyła się w miłe
ciepło i zamknęła oczy.
Za chwiię woda zmyje wszystkie moje troski,
pomyślała, a potem na brzeg wyjdzie inna Lark, pełna
nowych pomysłów i nowych sił.
Na skale nad źródełkami, ukryty częściowo za
skalnym zrębem, Jared Wolf obserwował Lark Mailory.
Potem zaczął powoli schodzić do kąpieliska.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Lark obróciła się przestraszona odgłosem sypiących
się kamyków. Nad głową, na tle rozjarzonego słońcem
nieba, zobaczyła jakąś groźną sylwetkę. Serce skoczyło
jej do gardła, instynktownie zasłoniła dłońmi piersi,
patrząc jak urzeczona na zbliżającą się zjawę.
-
Co tu, u diabła, robisz? - usłyszała warknięcie.
Odetchnęła z ulgą. Na szczęście był to Jared, a nie jakiś
górski włóczęga. Nawet nie zwróciła uwagi na niemiłą
formę pytania, tylko zagłębiła się w wodę, aż po samą
szyję.
-
Przecież widzisz, co robię - odparła uspokojona,
-
Wygląda mi to na zaproszenie do zabawy.
Bardzo kuszące.
-
Kto wie... może to jest zaproszenie - wyszeptała,
nim zdążyła zdać sobie sprawę, co mówi. Oczy jej
przyzwyczaiły się nieco do jaskrawego tła. Zobaczyła, że
po jej słowach bezzwłocznie sięgnął do guzików
kraciastej koszuli. Wstrzymała oddech, przyglądając się,
jak zrzuca ubranie.
Czy właśnie na to czekała w dziewczęcych
marzeniach? I teraz stało się. Przyszedł Jared i zastał ją
w kąpieli...
Serce waliło jej jak młotem. Nawet pod wodą
trzymała dłonie na piersiach.
Siła i trwałość jej uczucia dla Jareda przerażała, a
zarazem podniecała.
Nadszedł moment, kiedy rzeczy trzeba nazywać po
imieniu. To jest właśnie miłość. Kochała Jareda.
Wiedziała to już od kilku dni. Czy on kiedykolwiek
odwzajemni to uczucie?
Może tak, może nie. Mimo to, już w tej chwili gotowa
była zaryzykować wszystko, by do niego należeć.
Choćby przez krótki czas...
Wstydliwie obróciła się do Jareda tyłem. Po chwili
wyczuła jego obecność w wodzie - drobniutkie fale
muskały jej kark, a zaraz potem męskie dłonie dotknęły
ramion.
Dłonie nie pozostały w bezruchu. Jared przyciągnął
ją do swojej piersi. Oparła się o nie, wydając stłumiony
jęk, i odchyliła głowę. Jego nogi splotły się z jej nogami.
Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
-
Myślałem, że jestem dość silny, by się oprzeć
pokusie. Ale się myliłem. Nic mnie nie powstrzyma od
kochania się z tobą, połączenia tu i teraz. Nie
powstrzyma mnie duma ani zasady. Przyznanie się
przed samym sobą do grzechu pożądania ciebie
unicestwiło wszelkie skrupuły. Ale jedno twoje słowo
może mnie powstrzymać. Wypowiedz je, Lark Mallory,
albo bądź gotowa ponieść wszelkie konsekwencje.
Przez chwilę jeszcze dygotała przytulona do
mężczyzny, a potem westchnęła głęboko, uwolniła się z
uścisku i obróciła stając naprzeciwko. Dzielił ich twarze
przejrzysty welon unoszącej się ze źródełka pary.
Nie mogła się oprzeć, by dłońmi nie objąć jego
twarzy.
-
Nie powstrzymam cię żadnym słowem, Jared,
ponieważ to musi się stać. Tak było mi pisane. Przed laty
byłeś moją pierwszą miłością. - Wpatrywała się
intensywnie w jego brązowe, czujne oczy, mając
nadzieję, że to, co on widzi w jej oczach przekona go o
szczerości jej słów i uczuć. - Należałam do ciebie od
dawna, przez całe moje młodzieńcze i dorosłe życie. W
każdym razie w sercu. Teraz chcę należeć do ciebie
ciałem.
Ruch wody pchnął ją lekko w kierunku Jareda.
Dotknęli się lekko udami.
-
Przez te lata brakowało mi ciebie... Tyle bym
jeszcze
chciała ci powiedzieć, tyle ci muszę
powiedzieć... Boże! Że cię ko...
- Chwilowo nie mów nic -
przerwał. - Czyny
przemówią silniej niż słowa.
I tak też się stało.
Lark szczęśliwa, zadowolona z siebie i ze świata,
siedziała na wielkim głazie, pod którym bulgotała gorąca
źródlana woda. Usta jej okalał tajemniczy uśmieszek.
Przyglądała się stojącemu nie opodal Jaredowi, już w
dżinsach, choć bez koszuli.
Jakże on jest wspaniałe zbudowany, pomyślała. I
wbrew temu, co mówią o muskularnych mężczyznach,
jest mądry i bardzo inteligentny.
W miarę coraz lepszego poznawania Jareda, coraz
bardziej
go kochała. Bez względu na to, co kryje
przyszłość, nigdy nie będzie żałowała przeżytych z nim
chwil.
Podszedł, ujął jej podbródek i pocałował w usta.
-
Wszystko w porządku? Żadnych żalów?
-
Ani troszkę - odparła. - Przerwałeś mi przedtem,
kiedy chciałam ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Chcę
ci to teraz powiedzieć...
-
Nie chcę tego słyszeć, Lark! Spojrzała zdumiona.
- Ale dlaczego?
-
Bo wiem, co zamierzasz powiedzieć. - Patrzył
niemal obojętnie w las. - Chcesz to, co zaszło między
nami, potwierdzić słowami. Że mnie kochasz, że twoje
zaręczyny były błędem, że fakt, iż zbuntowałaś się
przeciwko ojcu, nie ma z nami nic wspólnego, i tak dalej.
Masa zbędnych słów, które nie zmienią sytuacji...
- Jakiej znowu sytuacji?! -
wykrzyknęła przerażona.
- Niepot
rzebne mi są twoje kłamstewka. To, co się
między nami wydarzyło, było zaspokojeniem fizycznych
potrzeb
dwojga dorosłych ludzi. I niczym więcej.
Wspaniały seks bez zobowiązań. Więc jeśli zamierzasz
to lukrować i usprawiedliwiać się, to ja... odchodzę.
Czuła się jakby ogłuszona obuchem. Zdawała sobie
sprawę, że w tym stanie jego umysłu żadne słowa do
niego nie dotrą. Zrobi to, co zapowiedział. Odejdzie.
Zniknie w lesie. Jeśliby nawet zdążyła wyrzucić z siebie
potok słów, zanim on to uczyni, to i lak jej nie uwierzy. -
Wygrałeś - powiedziała zrozpaczona, ukradkiem
ocierając łzy. Jakże on może oskarżać ją o podobne
rzeczy w chwili, gdy przekonana, że ma wreszcie bliską
sobie istotę, chciała zwierzyć się z najbardziej ukrytych
myśli.
-
Nie spodziewałem się niczego innego - odparł
łagodnie. - I pozbądź się tej tragicznej miny, kochanie.
Oboje dobrze wiemy, o co nam chodziło. Dlaczego
kobiety chcą wszystko obwiązywać różowymi
wstążeczkami?
-
Może z tego samego powodu, z jakiego
mężczyźni boją się jak ognia głębszego uczucia -
mruknęła.
Otoczył ją ramieniem.
-
Nie jest tak źle. Moje uczucie do ciebie jest
głębokie i zawsze takie pozostanie, a tu, przy źródłach,
zawsze będę o tobie myślał.
- Czy ty tu... pierwszy raz...? -
wyjąkała.
- Ja tu pierwszy raz. -
Roześmiał się. - Chociaż nie
sądzę, bym wynalazł tę metodę... Domyślam się, że inne
pary też uprawiały miłość w gorącym źródełku.
-
Kto na przykład?
-
Boże drogi, ale ty masz pytania! Pewno moi
rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, cały ród Wolfów.
Ale, co ciebie obchodzą Wolfowie...!
-
Bardzo mnie obchodzą. Cała wasza rodzina jest
fascynująca... Opowiedz mi o niej coś więcej.
-
Kiedy indziej, teraz jest zbyt późno, niedługo się
ściemni. - Zeskoczył z głazu i pomógł jej zejść. - Byliśmy
tu dłużej, niż każde z nas zamierzało. - Na jego twarzy
pojawił się urwisowski uśmiech.
-
Co zamierzałeś początkowo, kiedy mnie
podszedłeś?
-
Miałem zamiar dać ci klapsa i we łzach odesłać
do domu, żebyś miała nauczkę, iż samej nie wolno ci się
nigdzie zapuszcza
ć.
-
No i przytrafiła ci się przygoda. - Objęła go w
pasie. Była w znacznie lepszym humorze. Postanowiła
zastosować wobec niego zupełnie inną metodę. Skoro
nie chce jej wysłuchać. .. Nie rozpoznawała samej siebie
w kobiecie, która bezwstydnie obcałowywała teraz jego
podbródek.
Skutek był znacznie lepszy, niż opowiadanie o sile
własnych uczuć.
- Wiesz co? -
powiedział zduszonym głosem. -
Chyba jeszcze nie jest na tyle późno, abyśmy musieli już
w tej chwili wracać... - Wziął ją w ramiona i zaniósł na
aksami
tny skrawek trawy, gdzie otrzymała kolejną lekcję
miłości.
Trzymając się za ręce, wracali z powrotem. Zapadał
różowy mrok. Milczeli. Chwilowo wszystko zostało już
powiedziane.
Chwilowo! Lark miała bowiem w zapasie te
wszystkie słowa, których Jared nie chciał wysłuchać,
podejrzewając ją o nieszczerość. No cóż, trzeba
kontynuować nową metodę. Nadejdzie wreszcie taki
moment, że będzie mu mogła wszystko wyjaśnić, a
przede wszystkim przekonać, że naprawdę nie należała
do innego mężczyzny, kiedy oddawała pierwszy
pocałunek Jareda.
Kto wie, czy nie zdoła wykrzesać z niego iskierki
miłości oprócz zwykłego pożądania. Lepiej jednak na to
nie li
czyć, aby gdy wszystko się skończy, nie odjechać
ze złamanym srcem. Zadygotała na myśl o
prawdopodobieństwie takiej możliwości.
- Zimno ci? - spyta
ł troskliwie i objąwszy
ramieniem, doprowadzi
ł aż do progu domu.
Tej nocy przeniosła się do sypialni Jareda.
Było jej bardzo dobrze. Robiło się jej smutno jedynie
wted
y gdy na ustach miała już słowa „kocham cię" i w
ostatniej chwili
musiała je w sobie zdusić, nie chcąc
ryzykować obrazowych komentarzy.
Po śniadaniu trzeciego dnia po tym, jak zostali
kochankami, Jared wyraził chęć udania się do Cripple
Creek.
-
Potrzeba nam wielu rzeczy, których nie dostanę
w tym przydrożnym sklepiku wiejskim. Muszę też
załatwić kilka telefonów nie cierpiących zwłoki. Może i ty
masz jakies sprawy?
- Ooo! -
Przypomniała sobie Florydę, o której
istnieniu w ogóle nie myślała przez minione trzy dni. -
Właściwie to powinnam zadzwonić do domu...
- Czy oni
już wiedzą, gdzie jesteś? - zapytał z
pozorną obojętnością.
-
Wydaje im się, że wiedzą. Ojciec połknął haczyk.
Myśli, że jestem w Albuquerque. Bardzo mi to
odpowiada.
Jared przyglądał się jej w zadumanym milczeniu.
-
Wcześniej czy później powinni poznać prawdę.
Nic się nie zyska, odkładając przykrą rozmowę na potem
-
mruknął wreszcie.
Nic na to nie odpowiedziała, bo miał przecież rację.
Wyjechali po dziesiątej. Był prześliczny sierpniowy
dzień. W Cripple Creek Jared pojechał prosto do
miejscowego hotelu
, zamiast skręcić pod górę do domu
Jenny.
-
Jenny dziś pracuje - wyjaśnił zdziwionej Lark. -
Spytamy, czy mogłaby zjeść z nami lunch.
Hotel Górnika mieścił się w przepięknie
odrestaurowanym wiktoriańskim budynku. W stylowo
wytapetowanym holu, kuszącym puszystym niebieskim
dywanem, za bogato rzeźbioną recepcyjną ladą
rezydowała Jenny. Ale jaka Jenny!
Wyglądała ślicznie z upiętymi wysoko czarnymi
włosami, w białej ozdobnej bluzce i czarnej spódnicy do
ziemi. Można by ją było wziąć za dziewiętnastowieczną
modelkę prezentującą ówczesne kreacje.
Wybiegła zza lady, by powitać Jareda i Lark.
-
Jakaż miła niespodzianka! - wykrzyknęła.
-
Jenny, wprost zabrakło mi słów. Wyglądasz
cudownie. Na pewno urodziłaś się w niewłaściwym
stuleciu.
-
Masz rację, zbyt późno. Mówiono mi, że do
złudzenia przypominam babkę Molly. I wiesz, w tym
stroju czuję się naprawdę lepiej niż w dżinsach. Jedyna
przeszkoda to obuwie. Nie mogę tu nosić kowbojskich
butów. -
Skwitowała żart śmiechem.
- Zjesz z nami lunch? -
spytał Jared.
Jenny zdawała się nie słyszeć pytania, przenosząc
ciekawie wzrok z twarzy Jareda na Lark i z powrotem.
Jared musiał powtórzyć pytanie nieco zniecierpliwiony tą
lustracją.
-
Tak, oczywiście. Będę mogła się urwać za
godzinę lub dwie. A wy...? - Zmarszczyła brwi. - Widzę
coś nowego... Coś się zmieniło.
Jak Jenny mogła odgadnąć, pomyślała Lark.
Przecież nie trzymają się z Jardem za ręce, nie
uśmiechają głupawo... Jenny szeroko otworzyła oczy.
-
Już wiem, już wiem! Jesteście... razem! To
powoduje tę różnicę.
-
Nie bądź głupia! - obruszył się Jared. - Jesteśmy
razem od tygodni, od kiedy Lark przyjechała...
-
O nie, drogi braciszku! Dopiero teraz naprawdę
jesteście razem. - Uściskała Lark, która lekko
zarumieniła się. - Wspaniale!
-
Przestań robić z nas widowisko, Jen! - syknął
Jared. -
Wszyscy się gapią.
-
Nie opowiadaj bzdur, mądralo! - Tym niemniej
rozejrzała się dokoła. - Słuchajcie, muszę uciekać, bo
pan Grover dostanie białej gorączki. Przyjdźcie tu po
mnie o pierwszej.
- Doskonal
e. Mogę zabrać na spacer małego
Jareda? Jest u panny Willie?
-
Ależ oczywiście. Mały będzie uszczęśliwiony.
Jadąc z Jaredem po chłopca, Lark zachodziła w
głowę, w jaki sposób Jenny tak łatwo odgadła, co ją
teraz łączy z Jaredem. Pewno sądzi, że wszystko ich
teraz łączy i że się wkrótce pobiorą. Nie wie, że chodzi
tylko o łóżko, pomyślała z goryczą.
Małego Jareda zastali przy południowym posiłku,
złożonym z bułeczki z masłem i szklanki mleka.
Zawodowa opiekunka, starsza już pani, Wilhelmina
Porter, znana wszystkim jako „panna Willie", powitała
gości informacją, że mały Jared był grzeczny, wobec
czego zasługuje na spacer z wujkiem.
Ku zdziwieniu Lark, Jared miał w land roverze
specjalne krzesełko dla dziecka, które sprawnie
przymocował do tylnego siedzenia.
W drodze powrotnej do m
iasteczka Lark spytała
cicho, aby mały nie słyszał:
- Kto jest ojcem dziecka?
-
I ja chciałbym to wiedzieć.
- Ooo?
-
Jenny nigdy tego nie zdradziła. Boi się, że
mógłbym się na facecie zemścić. Przyszła do mnie przed
trzema laty, pow
iedziała, że jest w ciąży i chce urodzić
dziecko. Co miałem robić...?
-
Odważna dziewczyna.
-
Co tam odważna. Uparta jak muł. Jak wszystkie
kobiety z rodu Wolfów.
-
Dlaczego tak mówisz? Jenny jest naprawdę
dzielna.
Wjechali do miasta. Jared właśnie zwalniał, aby
stanąć przy chodniku, kiedy wyprzedziła ich kareta
zaprzężona w dwa siwki. Młody woźnica zawadiacko
podjechał pod kasyno. Z karety wysiadła czwórka
turystów zachwycona przejażdżką.
- Ko-ni-ki, ko-ni-ki -
pisnął radośnie mały Jared. -
Ja kce ko-ni-ki!
- Tak, ja
i mały Jared chcemy przejechać się
karetą! - poprosiła Lark.
Jared spojrzał zaskoczony.
-
Ty i on! No cóż... Co poradzę przeciwko dwojgu?
Podszedł do woźnicy, który uśmiechnął się szeroko spod
płowej brody.
-
Cześć, Slim, jak leci? - spytał.
-
Nieźle, a tobie?
-
Też nieźle. Zaprzęg do wynajęcia?
- Jak dla kogo. Dla ciebie tak.
-
Mój siostrzeniec i moja... przyjaciółka chcą odbyć
długi, piękny spacer twoim powozem. Trudno, pocierpię i
ja.
Wsiedli, powóz ruszył. Mały Jared był tak
podniecony, że bez ustanku podskakiwał na kolanach
Lark.
-
Wiesz, jeszcze nigdy w życiu nie jechałam
pojazdem zaprzężonym w konie - wyznała Lark. - To
bardzo przyjemne.
Jared spojrzał na nią z ukosa.
-
Nie przestajesz mnie zdumiewać - mruknął pod
nosem. - Wszystkim, co robisz i co mówisz.
Nic nie odpowiedziała.
Powóz wolno toczył się Bennett Avenue, na której
panował olbrzymi ruch. Mijali jaskrawo oświetlone
setkami lampek kasyna, pseudoantykwariaty i sklepy z
pamiątkami. Bardzo wielu przechodniów miało na sobie
kostiumy z min
ionej epoki. Jared wytłumaczył, że są to
pracownicy lokali rozrywkowych, specjalnie przebrani,
aby w ten sposób zwabiać turystów, którzy lubują się w
oglądaniu przeszłości, chociaż sami wolą żyć jak tylko
można nąjnowocześniej.
- Cripple Creek*... co za dziwna nazwa tego
miasteczka -
dziwiła się Lark.
______________________________
* Cripple Creek - Kulawa Rzeczka
-
Podobno kiedyś, nim jeszcze odkryto tu złoto i z
dnia na dzień powstało miasto, jakaś krowa z pobliskiego
rancza złamała nogę, przeskakując rzeczkę płynącą nie
opodal. Kiedy
odkryto złoto, powstało towarzystwo
zajmujące się jego eksploatacją. Nazywało się Kompanią
Kulawej Rzeczki. Ale miasteczko nosiło jeszcze przez
pewien czas nazwę Hayden Placer. Dopiero potem
mieszkańcy doszli do wniosku, że zrobią lepszy interes
na kulawej krowie.
-
Skąd ty to wszystko wiesz, Jared?! - wykrzyknęła.
- Nie ma takiego drugiego -
odezwał się milczący
dotąd woźnica. - On wszystko wie o wszystkich. Powiedz
pani o Pearl Devere, Jared. Kobitki lubią wiedzieć o
innych kobitkach.
Jared zmarszczył brwi i spojrzał znacząco na malca
siedzącego na kolanach Lark.
-
Pearl Devere to była taka... wysportowana dama,
która w okresie gorączki złota po 1880 roku otworzyła w
Cripple Creek... salon. Swoje przedsiębiorstwo nazwała
„Rodzinnym ranczem". Była jego szefową...
- Salon? Jaki salon? -
dopytywała się Lark. Slim
zachichotał, Jared pominął pytanie.
-
„Rodzinne ranczo" było jednym z najlepszych
lokali. Wysokiej kiasy. Najpopularniejszy... przybytek w
mieście.
-
To musiała być pistoletowa babka - wtrącił
woźnica.
-
I z pewnością bardzo zaangażowana...
społecznie. Kiedy umarła, miasto wyprawiło jej pogrzeb,
że... ho, ho! Trumnie towarzyszyła honorowa eskorta
policyjna i dwudziestoosobowa orkiestra miejscowej loży
masońskiej. Zlecieli się chyba wszyscy górnicy ze
wszystkich kopalń. Mówią, że jej dziewczęta, to znaczy
pracowniczki, zalewały się podczas pogrzebu łzami.
-
Przyjemnie słuchać, że jakiejś kobiecie powiodło
się w interesach - powiedziała niewinnie Lark, tuląc
małego Jareda,
Aprobata, jaką ujrzała w oczach dużego Jareda,
wywołała na jej twarzy rumieniec zadowolenia.
-
Aż trudno uwierzyć, że udało ci się skłonić Jareda
do podobnej przejażdżki pojazdem dla turystów -
zauważyła Jenny z uśmieszkiem.
-
To mały Jared miał taki pomysł - burknął.
-
Mały Jared ma taki pomysł, ilekroć widzi konia.
Ale ty jeszcze nigdy nie zgodziłeś się. Dziś po raz
pierwszy... Ale jeśli masz zamiar zaprzeczać czemuś, co
jest tak widoczne jak nos na twojej twarzy...
- Dasz mi spokój? - warkn
ął, wiodąc wzrokiem za
Lark, która ruszyła przez hol w stronę telefonów.
Jenny poklepała brata po dłoni.
-
Nie mam zamiaru droczyć się z tobą. Jestem
bardzo zadowolona. Nawet szczęśliwa, że masz
wreszcie kogoś specjalnego... własnego w życiu.
-
Nie wyciągaj pochopnych wniosków,
-
Nigdy tego nie robię. Mówię, kiedy jestem czegoś
pewna. I zazdroszczę ci, braciszku.
- Czego?
-
Kiedy widzę, jak ona na ciebie patrzy, to aż
mrówki przebiegają mi po całym ciele. Ta biedna istota
bierze cię za samego Pana Boga. A w każdym razie za
kogoś, kto potrafi chodzić po wodzie, jeśli ma na to
ochotę. Oczywiście tylko dlatego, że cię nie zna tak
dobrze, jak ja...
-
Ty w ogóle nie masz pojęcia, co jest grane,
malutka siostruniu. I dam ci jedną dobrą radę: nie
przywiązuj się do niej zanadto, bo ona jest z rodziny
Mallorych i długo tu już nie pobędzie.
- A niby dlaczego? -
Jenny otworzyła szeroko oczy,
jakby nagle coś sobie uświadomiła. - Tylko mi nie mów,
że zamierzasz ją wykorzystać, żeby się zemścić na jej
ojcu, bo jeśli tak, to ja...
Nim zdołała dokończyć, na progu pojawiła się Lark.
Była blada jak chusta.
Rozmowa z Risą sprawiła Lark zawód.
Risa jak zwykle zaczęła od pytania „gdzie ty jesteś",
a zakończyła uwagą, że Lark nie może chować się bez
końca.
W trakcie rozmowy
Lark dowiedziała się, że ojciec
nadal szaleje, że nie odwołał ślubu i nawet nic nie
powiedział Risie i Wesowi o telefonie Lark.
-
O Boże, więc Wes jeszcze nic nie wie?! -
wykrzyknęła Lark. - Muszę natychmiast do niego
zadzwonić.
-
Nie trudź się. On właśnie odwiedza przyjaciół w
Key West. Nie ma mowy, żebyś go dziś dopadła. Nawet
nie wiem, kiedy wraca. Spróbuj za kilka dni.
-
Za dwa dni nie będę mogła.
- Niby dlaczego? - Bo w domu nie ma...
Tuż obok przechodziła grupa hałasujących głośno
turystó
w. Lark przesłoniła dłonią mikrofon słuchawki.
-
Gdzie ty właściwie jesteś? - dopytywała się Risa.
- Co to za krzyki?
-
To nieważne. Chcę ci tylko powiedzieć, że na
Florydę nie wracam. Nigdy.
Risa wyda
ła okrzyk zdumienia.
-
A Wes jest nadal pewien, że ślub odbędzie się
trzydziestego! Co ty wyrabiasz, Lark!
-
Jest mi niezmiernie przykro. Ale za Wesa wyjść
nie mogę. Zwłaszcza w powstałej sytuacji...
Usłyszała w słuchawce głośne zachłyśnięcie.
Może by i mogła wyjść za Wesa, nim poznała, czym
jest prawdziwa
miłość, czym jest przebywanie w
ramionach Jareda Wolfa...
Nagle zdała sobie sprawę, że pozwoliła Jaredowi
zbliżyć się do siebie w co najmniej dwuznacznej sytuacji:
była pewna, że zaręczyny są zerwane, że ojciec
obwieścił to Wesowi. Tymczasem ani Wes, ani
zainteresowany tym florydzki światek nic nie wiedzieli i
nadal szykowano się do ślubu... Co by powiedział Jared,
gdyby się dowiedział? Okropne!
-
Risa, musisz coś dla mnie zrobić! - wykrzyknęła
do słuchawki. - I to natychmiast, teraz, od razu!
-
O Boże, cóż znowu?
-
Musisz Wesa i wszystkich innych zawiadomić, że
ślubu nie będzie, że zrywam zaręczyny. Musisz odwołać
ślub w kościele, no i oczywiście przyjęcie. Wszyscy
muszą o tym wiedzieć. Powiedz Wesowi, że zadzwonię
do niego, kiedy będę mogła. Powiedz ojcu...
-
Lark, ja tego nie mogę zrobić. Musisz sama... Nie
mam prawa tego zrobić.
-
To ja nie mogę. Fizycznie nie mogę. Przez
najbliższe dni nie będę miała dostępu do telefonu.
Proszę cię, Riso! Zostałaś mi tylko ty, nie mam nikogo
innego, do kogo mogłabym się zwrócić. Błagam cię...
musisz to dla mnie zrobić...
Lark usłyszała westchnienie z drugiej strony i słowa
Risy:
-
No cóż, spróbuję...
-
Natychmiast. Nie wyobrażasz sobie, jakie to dla
mnie ważne.
-
A ty nie wyobrażasz sobie, co się dzieje w domu,
co wyrabia ojciec...
-
Okropnie mi przykro, że masz przeze mnie
kłopoty... Ale to, o co cię proszę, jest dla mnie sprawą...
życia i śmierci. Obiecujesz, że zawiadomisz wszystkich o
mojej decyzji?
-
Powiedziałam, że się postaram... Pamiętaj, że nie
będziesz mogła ukrywać się bez końca...
Lark zdawała sobie z tego sprawę, ale wiedziała też,
że z każdą godziną staje się silniejsza i bardziej
przekonana, że postępuje słusznie. Podziękowała
siostrze i odłożywszy słuchawkę, wróciła do restauracji.
Jedno spojrze
nie na twarze Jareda i Jenny powiedziało
jej, że się o coś sprzeczali. W milczeniu zajęła swoje
miejsce.
-
Na Florydzie wszystko w porządku? - spytała
niewinnie Jenny.
- Daj spokój, smarkata! -
burknął Jared i zwrócił się
do Lark: -
Jesteś gotowa do drogi?
- Nie jest gotowa! -
wybuchnęła Jenny. -
Obiecałam jej pokazać hotel.
- Nie mamy na to czasu! -
Jared ze złością patrzył
na siostrę.
-
Ale miałeś czas na włóczenie się po mieście w
starej karecie -
odcięła się. - I przestań być taki srogi.
Myślisz, że cię nie przejrzałam? Znam cię jak stary
kapeć, drogi braciszku. Wiem, że nie masz nic pilnego
do załatwienia. Czasami śmiać mi się chce, kiedy jesteś
taki...
- Dajcie spokój, moi kochani... -
mitygowała ich
Lark.
Jared uciszył ją jednym spojrzeniem.
- A ty, Jenny, masz czasami niedobry zwyczaj
otwierania buzi przed zaangażowaniem w proces
myślowy paru szarych komórek. Skoro żądasz ode mnie,
abym nie wtrącał się do twojego życia, ty nie wtrącaj się
do mojego. Jeśli będę potrzebował zasięgnąć twojej
op
inii, smarkata, to się o to zwrócę...
-
Ach ty zarozumiały, świętoszkowaty, absolutnie
nieczuły...!
Lark zerknęła na małego Jareda. Czy chłopca nie
przeraziły podniesione głosy? Ale maluch spokojnie
uderzał swoją łyżką w tacę, rozpryskując na wszystkie
strony okruchy krakersów.
Jared zerwał się. Twarz miał kamienną.
-
Mam tego dość! Idziemy! - Przez długą chwilę
wpatrywał się w siostrę złym wzrokiem. Potem przeniósł
go na Lark.
- Idziesz, czy zostajesz? -
Zadał pytanie tonem,
który sugerował, że go nie obchodzi jej decyzja.
Jenny wydawała się zdeterminowana. Żadne z
rodzeństwa nie zamierzało ustąpić.
Co ja w tym towarzystwie robię, zadała sobie
pytanie Lark. Okazuje się, że prawie nie znam Jareda.
Jednakże cząstkę, którą znała, uwielbiała, a resztę
pragnęła jak najprędzej dokładnie poznać, więc wstała.
-
Przykro mi, Jenny, ale hotel obejrzę chyba innym
razem -
powiedziała.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tej nocy Lark spała sama w łóżku Jareda. Jego
właściciel po kolacji zniknął w mroku. Długo nie mogła
zasnąć, zastanawiając się nad nowymi komplikacjami i
bardzo przykrą sytuacją. Nad sytuacją zakochanej
kobiety, której kochany mężczyzna nie ufał. I właściwie
trudno było mieć o to do niego pretensję. Gdyby
wyjechała z Florydy, zrywając uprzednio zaręczyny,
wszystko wyg
lądałoby inaczej. Mogła i powinna była to
zrobić.
Jeszcze długo męczyły ją mniej lub bardziej
nieprzyjemne myśli. Zasnęła chyba dopiero po północy.
Sen miała jednak spokojny i rano obudziła się zupełnie
rześka, a jej pierwszą myślą było, że lepiej jest kochać i
przegrać, niż nie zaznać miłości. Była zadowolona ze
swojego wyboru. Do kuchni zeszła w znacznie lepszym
humorze, niż szła spać.
Przy kuchennym stole siedział Jared i spokojnie
zajadał swoje płatki. Kiedy wrócił i skąd, nie miała
pojęcia, ale najwidoczniej nocna wyprawa dobrze mu
zrobiła, gdyż spojrzał na nią niemal przyjaznym
wzrokiem.
-
No więc dobrze - powiedział. - Mów!
-
Co mam mówić?
-
To, co tak bardzo chciałaś mi zakomunikować, a
czego ja nie chciałem słuchać. Mów, zamieniam się w
słuch. - Coś rozbłysło w jego oczach.
Nagle wyschło jej w ustach. Usiadła, odchrząknęła,
przełknęła. ..
-
A więc tam, w gorących źródłach...
- Owego znamiennego dnia? -
przerwał jej
pytaniem,
-
Tak. Chciałam ci wtedy powiedzieć, że wszystko
jest w porządku, bo zerwałam zaręczyny...
-
Czyżby? - Zmrużył oczy.
-
Bo to, co wtedy powiedziałeś o kobietach
należących do innych... Chciałam ci powiedzieć, że już
nie ma innego mężczyzny. - Zaczęła się plątać i gubić.
Czy odważy się wyjawić mu głębię swego uczucia? Czy
powinna to zrobić?
-
Kiedy zerwałaś zaręczyny?
Było jasne, że on nadal nie jest pewny, czy powinien
jej wierzyć i ufać.
-
Tego samego dnia, zanim poszłam do gorących
źródeł, wzięłam twojego land rovera i pojechałam do
wiejskiego sklepu na drodze do Cripple Creek...
Zadzwoniłam do... - Przecież rozmowę przejął ojciec... i
nie przekazał Wesowi. Ale to przecież nie jej wina...
-
Rozmawiałaś z tym, jak mu tam na imię...?
-
Na imięmu Wes. - Odważyć się skłamać, czy też
zdobyć się na odwagę i powiedzieć prawdę?
-
O właśnie, Wes. Rozmawiałaś z nim?
No, właściwie nie rozmawiała, ale nie dlatego, że
nie chciała. Chciała bardzo. To wina ojca. Wczoraj Risa
obiecała, że się postara. Czy skorzystanie z dwu
pośredników jest równoznaczne z osobistym
zawiadomieniem?
-
Czekam na odpowiedź - cierpliwie odezwał się
Jared. Siedział nadal z kamienną twarzą, ręce miał
założone na piersiach.
-
Wes wie, że z nim zrywam! - wyrzuciła z siebie. -
Czy dasz mi wreszcie spokój? Przestań zadręczać mnie
tymi drobiazgowymi pytaniami.
-
Chcę wiedzieć, czy oświadczyłaś mu wyraźnie,
bez niedomówień, że za niego nie wyjdziesz? Możesz mi
to powiedzieć? Bo jeśli mu nie powiedziałaś i chcesz
wrócić, jak gdyby nigdy nic, to zachowam pełną
dyskrecję. Możesz się nie bać. Przeżyliśmy wspaniałe
chwile, ale bez żadnych zobowiązań, pa, cześć...!
Miała ochotę trzepnąć go w twarz za to, co teraz
powiedział. Trwało długo, nim się opanowała.
-
Nie chcę wracać.
-
Czy zamierzałaś jeszcze coś powiedzieć? -
Wstał.
- Czy to nie wystarczy? -
Nie była to odpowiednia
chwila na mówienie o miłości
Wcale nie była pewna, czy jej uwierzył.
To, co mu powiedziała, choć mijało się trochę z
prawdą, wyrażało jej uczciwe intencje.
Zresztą Wes chyba już wie. Co za różnica, czy o
zerwaniu zaręczyn powie mu ona sama, czy członek
rodziny? Byle otrzyma
ł wiadomość, że weselnych
dzwonów nie będzie, że zaręczyny są definitywnie
zerwane. Jeśli tak się stało, to Lark powiedziała Jaredowi
prawdę.
W dwa dni po rozmowie z Lark na temat zerwania
zaręczyn, Jared stał zadumany na wzniesieniu powyżej
domu Wolfów i usiłował rozgryźć zagadkę panny Lark
Mallory. Nie było żadnych wzajemnych zobowiązań,
żadnych zobowiązań, powtarzał sobie.
Przez minione dwie noce spa
ł w lesie, usiłując
podjąć jakąś decyzję.
Czy jej wierzy? Nie wiedział.
Wobec tego inne pytanie: czy chciałby móc jej
wierzyć?
Otrząsnął się i poszedł w kierunku osikowego
zagajnika. Rano padało, liście drzew jeszcze nie
obeschły, Jared był wkrótce przemoczony, co go jednak
nie zniechęciło do dalszego spaceru.
Musi poznać prawdę, nim sytuacja jeszcze bardziej
się skomplikuje. Był na to tylko jeden sposób.
Po dobrych dwudziestu minutach marszu dotar
ł do
wiejskiego sklepiku przy drodze. Zamknął się w kabinie
telefonicznej i wystukał numer informacji w Palm Beach,
a następnie siedzibę Korporacji Mallory-Sherborn.
Poprosił o połączenie z Wesem Sherbornem i po kilku
sekundach usłyszał w słuchawce męski głos:
- Mó
wi Wes Sherborn. Czym mogę panu służyć?
-
Poszukuję panny Lark Mallory. Powiedziano mi,
że pan się z nią przyjaźni.
- Owszem. Ale kto mówi?
Jared się zawahał. Szybko jednak podjął decyzję,
nie było sensu ukrywać tożsamości. Nie znał Wesa
Sherborna
, a Wes Sherborn nie słyszał nigdy o Jaredzie
Wolfie. Lark z pewnością miała wielu przyjaciół i
prawdopodobieństwo, że Wes wspomni o tym telefonie
Drake'owi Mallory'emu było znikome. A jeśli nawet...
-
Nazywam się Jared Wolf. Można powiedzieć, że
od bardzo dawna jestem przyjacielem obu sióstr...
-
Rozumiem. Więc czym mogę panu służyć?
-
Słyszałem, że za dwa tygodnie panna Lark
wychodzi za mąż.
- Tak, to prawda. Wychodzi za mnie. Trzydziestego
sierpnia.
Jaredowi wydawało się, że Wes niemal zachichotał.
- Moje gratulacje.
-
Dziękuję. Więc o co...?
-
Chciałbym wysłać jej prezent ślubny... W imię
dawnych czasów, kiedy byliśmy dziećmi...
-
Jestem pewien, że sprawi jej to wielką
przyjemność. Niech pan to wyśle pod adresem naszego
nowego domu. Jest to prezent dla nas od jej ojca. Już
panu podaję...
Jared sta
ł jak skamieniały. Chciał znać prawdę i
poznał.
Kiedy Jared nie wrócił - tak jak się Lark spodziewała
-
wpadła w panikę. Nie bacząc na nic, zabrała ze stołu
klucze do land rovera i pojechała do Cripple Creek.
Chyba zgłupiałam, mówiła sobie podczas drogi.
Przecież nie zastanę Jenny w domu. Z pewnoscią jest w
pracy albo na space
rze z małym Jaredem, lub załatwia
sprawunki. Tymczasem Jared wróci i będzie wściekły, że
zabrałam samochód. A wyprawa do miasteczka i tak na
nic się nie przyda.
Nie, nie, nie! Musi odszukać Jenny! Musi z nią
porozmawiać, zwierzyć się, może wspólnie znajdą jakieś
rozwiązanie tej skomplikowanej sytuacji. Może jednak
będzie miała szczęście i zastanie Jenny?
Miała to szczęście. Jenny już z daleka zobaczyła
samochód Jareda, wyszła na ganek i zaczęła wesoło
wymachiwać.
Lark odczuła wielką ulgę.
Mały Jared spał, więc obie kobiety usiadły na
werandzie i mogły spokojnie porozmawiać, pijąc jak
zwykle lemoniadę.
-
Wyglądasz nietęgo, Lark. Masz podkrążone i
zapuchnięte oczy, jakby od płaczu. Czym tak się
zamartwiasz? -
zagaiła Jenny. - Jared?
- Jared.
-
Zakochałaś się w nim. - Było to stwierdzenie, nie
pytanie. -
Już poprzednio dostrzegłam symptomy.
-
Szkoda, że nie dostrzega ich Jared. Czasami
sobie myślę... - Zamilkła.
-
Mów! Nic mu nie powtórzę. Ani nikomu innemu.
Nie wiem, czy będę ci mogła pomóc, ale spróbuję.
- Nic tu nie poradzisz, Jared mi po prostu nie ufa.
Nie wiem, czy to chodzi o mnie, czy o jego nienawiść do
mojego ojca, ale na każdym kroku coś między nami się
pojawia, jakaś bariera... Jared stale tylko powtarza, że
żadne z nas niczego nie obiecywało i niczego nie może
się spodziewać. A ja chciałabym się spodziewać...
przyszłości... z nim. Nie chcę być traktowana jak...
wakacyjna przygoda. Będę musiała to akceptować...jeśli
to jest wszystko, co mogę uzyskać, ale bardzo mi to nie
odpowiada. Jestem po prostu zrozpaczona...
-
Chyba przesadzasz. On z pewnością nie traktuje
cię jak poderwanej na jeden wieczór panienki...
-
Właśnie tak mnie traktuje. Nie szanuje mnie,
ponieważ jestem zaręczona. To znaczy byłam, kiedy tu
się zjawiłam.
-
Byłaś, czy jesteś?
-
Drogi Boże, w tej chwili to już sama nie wiem.
Chciałam zerwać zaręczyny i zadzwoniłam do Wesa... to
mój narzeczony, żeby mu to powiedzieć, ale odebrał
ojciec. Prosiłam go więc, żeby zawiadomił Wesa. Nie
zawiadomił. Rozmawiałam potem z siostrą, Risą, i ją
prosiłam, żeby koniecznie odwołała ślub i powiedziała
Wesowi, że za niego nie wyjdę. Mogę mieć tylko
nadzieję, że Risa to zrobiła... Boże, ja nigdy nie
powinnam była zaręczać się z Wesem. Tak jakoś
wyszło, znaliśmy się od dziecka, ojciec parł do tego
małżeństwa, bo to syn jego wspólnika. No i Wes
publicznie mi się oświadczył w obecności obu naszych
rodzin... Głupio mi było powiedzieć „nie", nie dano mi
czasu na zastanowienie się. - Po policzkach Lark
spłynęło parę łez. - Zawsze tak bardzo chciałam
aprobaty
ojca. Nie chcę jednak płacić za nią
małżeństwem z mężczyzną, którego nie kocham.
Kocham Jareda, ale on we mnie nie widzi przyszłej
żony...
-
Byłaś zawsze blisko z ojcem? - spytała Jenny.
-
Blisko? Nigdy. Dlatego chciałam być. Moi rodzice
rozwiedli się, kiedy miałam czternaście lat. Zaraz po
powrocie z ostatnich wakacji, tu w górach. Ojciec chciał,
żebyśmy z Risą zostały z nim, ja bardzo tego chciałam.
Matka... matka za dużo piła i to mnie do niej zniechęcało.
-
Ale jednak z nią zamieszkałaś.
- Matka mn
ie potrzebowała. Ojciec nie. Została z
nim
Risa. Zawsze wolał ją ode mnie. Wyjechałam do
Miami z matką. Ojciec był z tego powodu bardzo
niezadowolony. Po prostu wściekły. Okropne rzeczy o
niej mówił, żeby mnie skłonić do pozostania. Ale ja
zamieszkałam z nią chyba z dobrego serca. Jakiś odrach
miłosierdzia... A jak zamieszkałam z matką, to chciał,
żebym mu donosiła, co matka robi. Wywierał na mnie
różnorakie naciski. Udało mi się jednak im oprzeć...
Lark opuściła głowę i zasłoniła twarz dłońmi. Po
dłuższej chwili wyprostowała się i ciągnęła dalej:
- W dwa lata po rozwodzie matka po pijanemu
rozbiła samochód na drzewie. Zabrano ją do szpitala w
ciężkim stanie. Siedziałam w holu, czekając na to, żeby
mi ktoś powiedział, co z nią jest, kiedy przyszedł ojciec i
z miejsca zaczął mnie oskarżać, że to moja wina, bo
gdybym go informowała, że matka ciągle pije, to można
by było oddać ją do zakładu. Że powinnam była z nim
zamieszkać. Że właściwie ledwie uszłam z życiem, bo
przecież mogłam być w tym samochodzie. Że nigdy w
życiu nie podjęłam żadnej dobrej decyzji. Ani razu nie
zapytał o matkę. Miałam już tego wszystkiego dosyć i
zaczęłam okropnie krzyczeć, a nawet rzuciłam się na
niego. Miałam ochotę wydrapać mu oczy. Krzyczałam,
że matka nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa
na ojca, i że to jego okrutne zachowanie wpędziło ją w
nałóg. To on uczynił jej życie piekłem. I na koniec
powiedziałam mu, chcąc się zemścić, że owszem,
odwiedzali ją mężczyźni, już od dawna, jeszcze przed
rozwodem... I wtedy zjawił się doktor i powiedział, że
matka nie żyje...
-
Byłaś wówczas jeszcze dzieckiem, Lark, nie
możesz winić siebie za nic. A ja w twojej opowieści i w
tych twierdzeniach, że ciągle szukasz aprobaty ojca,
dostrzegam jakiś ciężar winy i próbę jej odkupienia -
powiedzi
ała Jenny.
- Taaak -
potwierdziła Lark. Z emocji aż ochrypła -
dlatego chciałam ojcu sprawić przyjemność i wyjść za
Wesa. Marzył o tym.... Napomykał o tym od pierwszej
chwili, kiedy po pogrzebie matki wróciłam do jego domu.
Zamieszkałam z ojcem i Risą. Pierwszego dnia ojciec
wezwał mnie i wygłosił uroczysty wykład. Wyjaśnił mi,
dlaczego nigdy w przyszłości nie powinnam
samodzielnie podejmować życiowych decyzji. Bo jestem
słaba, jak matka, która zakochiwała się w każdym
przystojnym mężczyźnie, jaki się pojawił na horyzoncie. I
że na szczęście mam ojca, który będzie za mnie
dokonywał wyborów. Napomknął, że mało jest ojców,
którzy z powrotem przyjęliby pod swoje skrzydła tak
niewdzięczne dziecko. Miałam szesnaście lat, okropnie
się wstydziłam tego, co zrobiłam. No i postanowiłam
zasłużyć na tę aprobatę, o której już mówiłam...
-
Musiało ci być bardzo ciężko - skomentowała
Jenny. -
Niewesołą miałaś młodość...
-
Jedna Risa mnie rozumiała. Wiedziała, jak
okropnie wszystko przeżywam. Poradziła mi, żebym
udawała, że wierzę w to wszystko, co ojciec mówi, a
robiła swoje. I żebym nie stawiała otwartego oporu.
Wtedy ta rada wydawała mi się dobra. Jeszcze do
niedawna tak sądziłam i zgodnie z nią postępowałam.
Teraz żałuję... Chociaż z drugiej strony było mi łatwiej
żyć, unikając starć. Kiedy kłóciłaś się przy mnie z
Jaredem, byłam zupełnie przerażona i pomyślałam
sobie... Nawet ci nie powiem, co pomyślałam, to takie
straszne...
- W naszej rodzinie wszyscy zawsze mówili sobie,
co mają na wątrobie. Ostro i bez ogródek. Każdy
powiedział swoje i szedł swoją drogą, ale co mu zapadło
w głowę, to zapadło. I wyciągał wnioski. Wszyscy się
kochamy i nikt do nikogo nie ma długo pretensji. A
każdemu lżej, że się wygadał.
-
To jest dla mnie nie do pojęcia.
-
No i stąd twoje trudności w porozumieniu z
Jaredem i zrozumieniu jego samego -
podsumowała
Jenny.
- Kiedy tu nie chodzi o to. Chodzi tylko o mnie.
Jared wydaje się wiedzieć dokładnie, czego chce i dokąd
zdąża. To ja nie wiem. On ustala reguły, a ja według nich
postępuję. Z wyjątkiem...
- Jakim?
-
Chyba wiesz, że ja i Jared... jesteśmy
kochankami. To znaczy byliśmy... - W spojrzeniu Lark
kryło się jakby wyzwanie.
-
Nie musisz tak na mnie patrzeć, jakbyś się
spodziewała, że cię potępię. Nie mam zamiaru osądzać
ciebie ani mojego
brata. Ja też byłam kiedyś zakochana,
a moje wybory nie zawsze były takie, jakie podobałyby
się mojej rodzinie. Ale nikt się do mnie nie odwrócił
plecami. I nie żałuję tego, co zrobiłam. Mam synka,
którego kocham nad życie... Niczego nie żałuję.
-
Ja żałuję wielu rzeczy, ale nie dlatego, że
kocham Jareda. Kiedy tu się zjawiłam, nie było
najmniejszego powodu, bym mu się zwierzała z moich
osobistych spraw. Między nami absolutnie niczego nie
było. Nic się nawet nie kroiło. I nagle stało się i było już
za późno. Jeszcze nie spotkałam człowieka, który miałby
taki szacunek do instytucji małżeństwa. Wprost
niewiarygodne w naszych czasach. I rozciąga ten
szacunek nawet na stan narzeczeństwa.
-
A ponieważ jest takim unikatem, nadal tkwi w
stanie kawalerskim - odpa
rła Jenny. - Powiedział mi
kiedyś, że jego małżeństwo musi być podobne do
małżeństwa rodziców, dziadków i pradziadków co do
trwałości i wzajemnej miłości. Powiedziałam mu wtedy,
że perfekcji żądać może tylko ktoś doskonały, a on wcale
nie jest doskonały. Ma wiele wad. Dobry chłop, ale nie
anioł.
-
O tak, aniołem to on nie jest. - Lark po raz
pierwszy roześmiała się.
-
I okropnie wyrzekał na kobiety, że stało się z nimi
coś niedobrego, że mężczyzna ma trudności, żeby z
którąkolwiek związać się na całe życie... Może wreszcie
znajdzie... Jared to człowiek wprost stworzony do
rodzinnego życia. Tylko że poprzeczkę ustawił zbyt
wysoko. Nikt jej nie może przeskoczyć...
Przez kilka minut obie kobiety siedziały w milczeniu,
zadumane.
Wreszcie Lark powiedziała:
-
Dziękuję ci, Jenny, że mnie wysłuchałaś i z
miejsca nie potępiłaś...
-
Za co to miałabym cię potępiać? A jeśli idzie o
ocenę twojego postępowania w przeszłości i w
przyszłości, to jedynym sędzią możesz być ty sama. I ty
musisz dokonywać wyborów i dróg jakimi zdążasz.
-
Mam wrażenie, że jedną z przyczyn, dla których
Jared mnie nie szanuje, jest moja uległość wobec woli
ojca. Jared nigdy przed nikim i niczym nie ucieka. Stawia
zawsze czoło trudnościom, to widać. Ja jestem inna.
Kiedy zdobyłam się wreszcie na umknięcie ojcu z
Flor
ydy, to właśnie w celu przemyślenia wszystkiego w
spokoju.
-
I przemyślałaś?
-
O tak! Poznanie Jareda i zakochanie się w nim
dało mi siłę, której potrzebowałam, żeby przeciwstawić
się ojcu. W każdym razie przez telefon, na odległość. -
Roześmiała się żałośnie. - Spaliłam za sobą mosty.
Teraz nie mogę wrócić, choćbym chciała. Na szczęście
nie chcę.
Jednakże już w chwili wypowiadania tych ostatnich
słów ogarnęły ją wątpliwości. Póki Jared stał przy niej,
była zdolna walczyć z całym światem. Ale Jared może
od ni
ej odejść, a nawet obrócić się przeciw niej.
Co wtedy?
Jared nie wrócił przez dwa następne, okropne dni.
Lark
cierpiała, czekała, wypatrywała go. Kiedy wreszcie
trzeciego
dnia stanął w drzwiach, nie czekała, aż objawi
swój
zły czy dobry humor, czy też odezwie się słowem,
lecz rzuciła mu się na szyję i mocno przytuliła.
-
Tak się martwiłam! - wykrzyknęła. - Dzięki Bogu,
że jesteś.
-
Czy coś się stało?
Z policzkiem pod brodą Jareda nie widziała jego
twarzy, lecz wyczuła w głosie niepokój. To dobry znak!
-
Właściwie nie - przyznała. - Tylko było mi ciebie
brak.
Jeszcze przez chwilę czuła jego ramiona
obejmujące ją niby żelazna obręcz.
-
Ciekawy wybrałaś scenariusz - powiedział.
Odchyliła nagle głowę.
-
Co ty powiedziałeś?
-
Możesz się nie martwić. Wróciłem przecież. - Miał
kamienny wyraz twarzy, oczy wpatrzone w przestrzeń.
-
Nie wydajesz się uradowany, że mnie widzisz...
-
A dlaczego miałbym być uradowany? - spytał
zimno.
Jared zdecydowanie się zmienił. Lark nie potrafiłaby
powiedzieć, na czym ta zmiana polegała. Poza tym
zachowywał się chłodno i z rezerwą. Wydawało się jej,
że w paru spojrzeniach, jakie na nią rzucił, tkwiło palące
pytanie, ale go nie zadawał.
Następnego dnia, przygotowując na lunch kanapki z
tuńczykiem, zastanawiała się nad tym. O co mu
właściwie chodzi? Zupełnie, jakby podjął decyzję
akceptowania istniejącego stanu rzeczy, niewybiegania z
planami na przyszłość, wyczekiwania na rozwój
wypadków. P
rzyglądał się jej uważnie, ostrożnie, a od
powitalnego
uścisku poprzedniego dnia nie dotknął jej
ani razu.
Nie tego oczekiwała, ale trudno. Poczeka i ona.
Nie usłyszała jego kroków, gdy wchodził przez drzwi
prowadzące z platformy obserwacyjnej. Zerknęła w jego
kierunku i zamarła, ujrzawszy twarz skrzywioną dziwnym
grymasem.
-
Co byś zrobiła, gdyby zastał cię tu ojciec? -
zapytał prosto z mostu.
Ponieważ milczała, powtórzył:
-
No, co byś zrobiła?
Drżały jej ręce, więc odłożyła nóż, którym krajała
chleb.
-
Zapadłabym się pod ziemię. Nie jestem gotowa
do rozmowy z nim.
- Czy nie dramatyzujesz?
-
Sama nie wiem. Ty nie masz pojęcia, jaki on jest
wyniosły i jak upokarza rozmówcę. Zagadałby mnie, a
raczej zakrzyczał, a pode mną zatrzęsłyby się nogi.
Owszem, mogłabym z nim rozmawiać, gdybyś zechciał
mi pomóc, Jared. Ty sobie z każdym poradzisz.
-
Dlaczego miałbym występować w twoim imieniu?
Nie ma po temu powodu.
-
Chyba masz rację, nie ma powodu... - Opuściła
głowę.
-
Wracamy więc do punktu wyjścia. Jeśliby pojawił
się ojciec, toby ci zdrowo nagadał, a ty posłusznie
wróciłabyś na Florydę. - Jared mówił cynicznie i prawie
obojętnie.
-
A cóż miałabym zrobić? Boże, ty naprawdę
sądzisz, że on może mnie tu znaleźć? Sądziłam, że
gdzie jak gdzie, ale tu jestem bezpieczna.
- Istnieje wiele
sposobów na odszukanie cię. To
sprawa czasu, a ty tylko na krótko odsuwasz
nieuchronny fina
ł. Chowasz głowę w piasek. A to nigdy
nie jest dobrą metodą.
-
Więc, co mam począć? Tobie jest łatwo mówić...
Zawsze jesteś pewny tego, co zamierzasz zrobić, i
robi
sz to. Nie wnikasz w to, co ja czuję...
-
Dlaczego nie powiesz sobie raz na zawsze: dość.
Tupnij
nogą i powiedz mu, co sądzisz o nim i jego
metodach. Postaw mu się. Zachowaj się raz wreszcie jak
dorosła osoba i powiedz mu, żeby wyniósł się z twojego
życia. Że to jest twoje i tylko i twoje życie...
-
Mówisz tak, bo jesteś w innej sytuacji. Masz
gdzie mieszkać i z czego żyć. Możesz tu przetrwać...
-
Jedyna różnica między mną a tobą polega na
tym, że ja przed nikim się nie chowam.
- I to jest twój dom, a nie mój... -
dodała. - Ja będę
go musiała opuścić.
-
Dość tej rozmowy. Ojciec prawdopodobnie tu się
nie pojawi. Zapomnij, że poruszyłem ten temat. Ale
pamiętaj, że któregoś z najbliższych dni będziesz
musiała coś zdecydować.
Wyróżnił słowo „najbliższych". Dlaczego?
-
Kiedy wszystko ułoży mi się w głowie, na pewno
coś zrobię.
A kiedy mnie się ułoży wszystko w głowie, też coś
zrobię, pomyślał Jared. Byle nie było za późno. Wyszedł
na platformę obserwacyjną i przez kilka minut patrzył na
drogę wiodącą do domu Wolfów.
Teraz był już całkowicie pewien, że popełnił błąd
telefonując na Florydę. Miał przedziwne wrażenie, że
wróg jest już blisko. Chociaż nie osłabła w nim chęć
zemsty na Mallorym, nie wiedział dobrze, jaką formę ta
zemsta powinna przyjąć. Na ile podświadomie chciał
zranić Lark, i w jaki sposób powinien jej ojca rzucić na
kolana.
Czując się przede wszystkim opuszczona, samotna,
zataczając się ze zmęczenia po paru bezsennych
nocach, Lark szła ciężko do sypialni na pięterku. Rzuciła
się na łóżko i zapadła w głęboki sen.
Obudziły ją gniewne głosy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jared Wolf stał na progu domu i z góry patrzył spod
przymrużonych powiek na swego arcywroga. Drake
Mallory był mężczyzną potężnej budowy o czerstwej
cerze. Wydawał się starszy, tęższy, ale poza tym był taki
sam jak niegdyś - arogancki i odnoszący się do
słabszych z pogardą.
-
Patrzcie państwo! - powiedział. - Mój chłopak na
posyłki. Gdzie ona jest, Wolf?
Jared z trudem się hamował.
-
O kim mówisz, Mallory? Czyżbyś miał tu
umówione
spotkanie z którąś ze swoich dziwek? - Dłonią
pocierał o kieszeń dżinsów, wzrok wtopił w twarz
przeciwnika. -
Czyżbyś jej nie zawiadomił, że dom już nie
należy do ciebie? Zapomniałeś? Obie twoje żony odkryły
tajemnicę twojego gniazdka i dlatego cię rzuciły...
- Won od mojej rodziny! -
wrzasnął Mallory.
-
Z rozkoszą, jeśli tylko opuścisz moją posiadłość.
Obaj mężczyźni wzajemnie sztyletowali się spojrzeniami.
Mallory nie wstąpił na schodki ganku, Jared z nich
nie zszedł. Obaj z nadludzkim wysiłkiem trzymali nerwy
na wodzy, aby wzajemna niechęć nie przerwała tamy.
Wskazując palcem dom, Mallory powiedział:
-
Wiem, że moja córka tu jest i nie odejdę, póki z
nią nie porozmawiam. Ty nie masz prawa...
- Mam wszystkie prawa -
przerwał Jared. - Łącznie
z prawem
obrony siłą ziemi, która do mnie należy. Lark
powiedziała mi, że nie chce rozmawiać z ojcem.
-
Kłamiesz. Zawsze kłamałeś...
-
Niech pan uważa. Nie jestem już chłopczykiem
do popędzania. I nie życzę sobie spoufalania. Specjalnie
użyłem formy „ty", żeby pan posmakował jej w
specyficznym kontekście. Może już wystarczy? Chcę,
żeby pan wiedział, że jest pan najbardziej aroganckim,
odpychającym typem. Aby z nią rozmawiać, musiałby
pan wejść siłą, a pan jest silny tylko w słowach. Na mnie
słowa nie robią wielkiego wrażenia. - Na ustach pojawił
mu się lekki uśmiech. - Ale nie radzę próbować siły.
- Dugan! -
warknął Mallory przez ramię. - Chodź tu
szybko, człowieku.
Jared był tak zapatrzony w swego wroga, że nawet
nie zauważył drugiego mężczyzny siedzącego w
samoc
hodzie. Był to spotkany niedawno w Cripple Creek
miły woźnica, jeden z najbardziej znanych rozrabiaków w
tych stronach. Jeden z najprzebieglejszych.
Slim Dugan wygrzebał się z dżipa i oparł o błotnik.
-
Wolę sobie postać tutaj, panie Mallory -
powiedział. - Cześć, Jared. Wyglądasz wcale znośnie... -
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Mallory jeszcze bardziej poczerwieniał. Rzadko
zdarzało się, że jego rozkazy nie zostawały spełnione.
Nadął się i oświadczył Jaredowi:
-
Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, draniu, to cię zabiję...!
-
Nie tak się mówi do człowieka, z którym chce się
ubić mteres, panie Mallory. - Jared czuł, że traci
panowanie. Jeszcze chwila, a rzuci się Mallory'emu do
gardła. - Dlaczego miałbym krzywdzić milionerską
córunię? Jaki byłby w tym mój interes? Miałbym ją
krzywdzić tylko dlatego, że jej tatuś okłamał i oszukał
moją matkę, wpędzając ją do grobu? A może dlatego, że
jej szanowna mamusia obciążała mnie winą za puste
butelki po whisky? Lub dlatego, że druga pańska
córęczka zwaliła na mnie winę... Eee, szkoda słów. -
Machnął ręką. Wskazując palcem drogę, wykrzyknął: -
Wynoś się stąd panie Mallory! No już, jazda z mojej
ziemi!
Mallory był absolutnie zaskoczony siłą emanującej z
Jareda nienawiści. I po raz pierwszy poważnie
zaniepokojony. Trwał jednak przy swoim:
-
Nie ruszę się stąd, póki nie dowiem się, nie
zobaczę, że wszystko jest w porządku. A może ona jest
przetrzymywana wbrew swej woli? Wszystkiego można
się po panu spodziewać.
-
O tak, po mieszańcu można spodziewać się
najgorszych rzeczy -
powiedział z goryczą Jared. - Dla
pana byłem i jestem mieszańcem.
-
Ja chcę się widzieć z moją córką, psiakrew! Z jej
własnych ust chcę usłyszeć, że ona nie chce rozmawiać
ze starym ojcem. Wiem dobrze, że kiedy mnie zobaczy,
wróci jej rozum. - Mallory
odzyskiwał pewność siebie.
Założył ręce na piersiach i rozstawił nogi, aby dać do
zrozumienia, że się nie ruszy, póki jego życzenie nie
zostanie spełnione.
-
A ja mówię nie! - odparł krótko Jared.
Mallory jakby się skurczył.
-
Niech pan ją przynajmniej zapyta. Jeśli ona
powie, że nie... - Mallory wyraźnie szukał kompromisu. -
Dobrze, niech chociaż podejdzie do okna i rzuci we mnie
kamieniem. Wtedy będę wiedział... Ale póki jej nie
zobaczę, nie odejdę. A jeśli nie uzyskam tego, co chcę,
to w
rócę tu z szeryfem...
Jared zawahał się. Nie miałby nic przeciwko
spełnienia przez Mallory'ego groźby sprowadzenia
przedstawiciela prawa, ale Lark mogłaby być z tego
niezadowolona. Lark już się chyba obudziła i pewno stoi
na pięterku tuż za oknem.
Psiakrew
, co za przedziwna dziewczyna. Boi się
ojca, który przecież nic jej nie może zrobić. I w zasadzie
ma prawo wiedzieć, czy córce nie stało się nic złego,
skoro tak niespodziewanie zniknęła. Lark powinna z nim
porozmawiać. Gdyby od czasu do czasu ktoś z nim
p
orozmawiał, nie padając przed nim plackiem, to może
byłby teraz inny. Nie mówiąc już o tym, że pozostali
członkowie rodziny, przez lata tłamszeni, też byliby inni.
- Zgoda! -
postanowił nagle Jared. - Niech Lark też
ma przyjemność powiedzieć ojcu, co o nim sądzi. Jeśli
zechce. Proszę tu czekać.
I zniknął w głębi domu.
Lark nie było! Przepadła. Nie wiedział, jak i kiedy,
nie wiedział dokąd poszła, ale zniknęła. Nie było jej
nigdzie. Stał przez chwilę przy oknie wychodzącym na
tyły domu. Tędy wyszła, prosto na platformę
obserwacyjną i diabli tylko wiedzą, dokąd poszła.
Jared podjął błyskawiczną decyzję.
Zapakowała się szybko - zapasowe skarpetki,
bawełniana koszulka, trochę bielizny, druga para
dżinsów i kurtka. Wszystko upchała w plecaku, który
znalazła w komórce. Dorzuciła jeszcze przybory
toaletowe i prawo jazdy, i dopiero wtedy podeszła do
u
chylonego frontowego okna. Usłyszała słowa Jareda:
„Nie tak się mówi do człowieka, z którym chce się ubić
interes".
Serce skoczyło jej do gardła. Jared ją zdradził,
zamierza w
ydać ojcu! Nie ma czasu na zastanawianie
się. Trzeba szybko uciekać. Pozostało okno na tyłach
domu. Pójdzie do wiejącego sklepiku przy drodze. Na
pewno trafi. Stamtąd zatelefonuje... Do kogo? Teraz
nieważne. Zastanowi się, kiedy dotrze do sklepiku.
Jeszcze nigdy nie była w takiej panice. Owszem,
odczuwa
ła podobny do obecnej paniki stan, kiedy
opuściła salon strojów ślubnych w Palm Beach i potem
sta
ła w kolejce po bilet lotniczy. Wówczas też nie
wiedziała, dokąd ucieka, i co robi, kiedy już tam dotrze.
Teraz znów musi uciekać. Tchórzostwo z
premedytacją, pomyślała gorzko. Taka już jestem. A
przecież wcześniej czy później będę musiała stawić
czoło sytuacji i ojcu. Jared to przepowiedział.
Wcześniej czy później. Wybrała: później.
Wkrótce się zdyszała, ale biegła dalej. Plecak
podskakiwai na plecach i zaczepiał o gałęzie. Wreszcie
stanęła i oparła się o wielki głaz, usiłując chwycić
oddech. Usłyszała nagle czyjeś szybkie kroki. W panice
rzuciła się między drzewa.
Jared ją dopadł, nim zrobiła dziesięć kroków,
chwycił za plecak i szarpnął. Usiłowała wyswobodzić się
z pasów plecaka, ale złapał ją za rękę. Walczyła dalej i
kopała.
-
Dość tego, Lark, czyś ty oszalała? - Objął ją i
mocno przytrzymał. Zrezygnowana poddała się. W
oczach miała łzy niemocy i rozpaczy.
-
Co ci obiecał ojciec za to, że mu mnie oddasz? -
Powróciła chęć walki. Próbowała raz jeszcze się wyrwać.
- Co ty znowu bredzisz? -
Trzymał ją mocno. - Nie
było o tym mowy!
-
Słyszałam na własne uszy. Mówiłeś z ojcem o
ubijania interesu...
- Jest
eś niemądra. Twój ojciec powiedział, że jeśli
nie pozwolę mu cię zobaczyć, to wróci z szeryfem.
Pomyślałem sobie, że wolałabyś tego uniknąć. I
doszedłem do wniosku, że w powstałej sytuacji ma
prawo upewnić się, czy nic złego ci się nie stało. On
powiedział, że godzi się nawet na to, byś rzuciła w niego
z okna kamieniem, byle mógł cię zobaczyć. Jemu jednak
na tobie zależy...
-
A ja myślałam...
-
Jeśli w przyszłości zastosujesz metodę zadania
komuś lub sobie kilku pytań, nim zaczniesz głupio
działać, to lepiej na tym wyjdziesz. Gdybyś to robiła w
przeszłości, uniknęłabyś wielu kłopotów.
-
Więc ty naprawdę nie miałeś zamiaru ściągnięcia
mnie z sypialni i wpakowania do jego samochodu?
-
Chyba żartujesz! Gotowa do powrotu?
-
Nie. Nie chcę go widzieć, Jared!
- I co dalej?
-
Zostańmy tu.
- Tu? Czyli gdzie?
-
W lesie. Sam powiedziałeś, że to jest najlepsze
miejsce do myślenia.
Puścił ją i usiadł na pniu zwalonego drzewa.
-
Posłuchaj, mała. Jest jeszcze jedna opcja.
Odstawię cię do cywilizowanego świata, zawiozę na
lotnisko, gdzie chcesz. Znajdziesz sobie jakąś inną
kryjówkę i zaczniesz od początku prowadzić swoje gierki.
Ma wracać do cywilizowanego świata? A cóż ją ten
świat obchodzi? Nie miała ani dokąd jechać, ani do
kogo. Gdyby nie spotkała Jareda, to być może
nauczyłaby się żyć sama. Może nawet byłaby już gotowa
do powrotu na Florydę i do dawnego życia. Chociaż
chyba nie. Teraz najważniejszy był dla niej Jared. Na
dobre i na złe.
-
Ja chcę zostać z tobą, proszę... Zrobię wszystko,
co chcesz, byl
eś mi uwierzył. Wszystko zrobię! Powiedz
tylko co.
-
Na początek możesz mnie pocałować - odparł,
otwierając szeroko ramiona. - Całuj mnie tak, jakbyś
naprawdę... Widzę w tym jedyny sposób, abym się
upewnił, że nie straciłem rozumu, chroniąc cię przed tym
nieprawdopodobnie aroganckim typkiem, którego
nazywasz ojcem.
I nagle wszystko przestało być dla niej nieustanną
ucieczką, a stało się wielką przygodą - przecudowną
przygodą, którą przeżywa się tylko raz w życiu.
Odzyskała humor. To już nareszcie nie jest
uciekanie
, ale pędzenie ku czemuś wspaniałemu,
niezapomnianemu.
Ojciec w pewnym sensie oddał jej przysługę,
zmuszając do opuszczenia domu Jareda. Zaczynało tam
być za wygodnie. .. W porównaniu z domem na Florydzie
ten tutaj był nędzną budą, ale ta buda w zestawieniu z
otaczającą ją pierwotną naturą symbolizowała jednak
cywilizację.
Szli prawie niewidoczną ścieżyną, Jared stanął i
polecił Lark iść dalej, do skraju drzew, i tam się
zatrzymać. Obiecał wkrótce wrócić.
-
Ale dokąd idziesz? - spytała zaniepokojona.
- Wr
acam do domu zabrać parę niezbędnych
rzeczy. Jak się domyślasz, opuściłem go raczej
pośpiesznie.
-
A jeśli ojciec pójdzie za tobą?
-
Życzę mu tego. - Uśmiechnął się na myśl, co w
tych górach może przydarzyć się ceprowi. - Szkoda
tylko, że wplątany jest w to Slim Dugan. On stanowi
istotny problem.
-
Slim Dugan to ten woźnica, którego spotkaliśmy
w Cripple Creek?
Poklepał ją w pośladek.
-
Tak. Jazda, dziewczyno. Nie mogę zrobić tego,
co chcę, póki nie zapuszkuję cię w bezpiecznym
miejscu.
Niezbyt podobała jej się ta perspektywa
„zapuszkowania", ale co miała robić. Jared był panem i
władcą. I to w znacznie istotniejszym stopniu niż
poprzednio. Poprzednio wymusił na niej obietnicę
posłuszeństwa. Teraz była gotowa ofiarować mu to z
własnej woli...
Jared wychy
lił się z osikowego zagajnika i przebiegł
otwartą przestrzeń od wschodniej ściany domu. Zapadał
zmrok. Jared był więc tylko jednym cieniem więcej wśród
wielu. Oparł się o belki i nasłuchiwał. Cisza. Nikt go nie
dostrzegł. Bezszelestnie okrążył dom i zbliżył się do
kuchennego okna, b
yło otwarte. Dobiegł go szmer
rozmowy. Podszedł jeszcze dwa kroki, stanął bez ruchu i
słuchał.
-
... powinienem był zabić sukinsyna, kiedy miałem
okazję... Żałuję, że tego nie zrobiłem...
To był głos tego bydlaka, Mallory'ego.
- Przesadza pan, panie Mallory. Jedno panu
powiem: jeśli Jared miał więcej niż dziesięć lat, kiedy się
pan z nim starł, to niech pan Bogu samemu dziękuje, że
nie wypsnęło się panu słówko za dużo. Już wtedy
miazgę by z pana zrobił...
Dugan! Mal
lory wynajął jedynego człowieka w tych
górach, który potrafiłby stawić czoło Jaredowi. A teraz
może nawet by go pokonał, bo miał nad Jaredem
przewagę - nie był związany uczuciowo z kobietą, co
mężczyznę zawsze w pewien sposób osłabia. O tak,
Jared musiałby sięgnąć po czarodziejskie sztuczki, żeby
Slimowi dać radę.
Co Slim i Mal
lory zamierzają robić w jego domu?
Zamieszkać tu? Znudziło się Mallory'emu Palm Beach?
A może sobie myślą, że dziewczyna zmęczy się
tutejszymi niedogodn
ościami i przybiegnie do tatusia z
płaczem, prosząc, by ją stąd zabrał?
-
I nawet mi żadnego listu, żadnej kartki nie
zostawiła! - użalał się Mallory,
Ten bydlak dalej tkwi w przekonaniu, że świat kręci
się wokół niego, pomyślał Jared.
-
Ale kobitka przesłała wiadomość, no nie, panie
Mallor
y? Że tatusia nie chce widzieć. To dla mnie jasne
jak słońce -odezwałsię Slim.
-
Może dla ciebie. A skąd ja mam wiedzieć, czy ten
kundel nie wywlókł jej siłą? Na pewno jej tu w ogóle nie
było, kiedy przyjechałem. Ona może nawet nie wie, że
jestem w Kolora
do. Moja córka jest delikatną, słabą
dziewczyną. Nie zdecydowałaby się żyć w takich lasach
jak tu.
-
A Jared Wolf nie należy do ludzi, którzy siłą
zmuszają kobiety, żeby robiły to, co oni chcą, żeby
robiły. - Slim wypowiedział to pewnym siebie i pełnym
uz
nania głosem. - Słuchaj no pan, panie Mallory. Ja tam
nie mam nic do Jareda Wolfa, ale coś mi mówi, że pan to
ma go na zębie i chętnie by ugryzł.
-
Nie płacę wam za to, co wam coś mówi, Dugan,
ale za rezultat. Chcę, żebyście jutro przyprowadzili mi
córkę.
-
A jeśli ona nie będzie chciała?
-
Będzie chciała. Nie ma obawy. Dam wam do niej
kartkę. Macie tylko dopilnować, żeby przeczytała.
-
Zajmie mi kawałek czasu dopaść Wolfa...
-
No to zajmie. Za to płacę. Ona wróci. To dla jej
własnego dobra. Czeka na nią wspaniały chłopak.
Jared usłyszał skrzypienie krzesła, potem kroki po
drewnianej podłodze. Odsunął się nieco od okna. Było
już prawie ciemno, ale nie ryzykuje się, mając do
czynienia ze Slimem Duganem.
-
Wyjdę trochę i porozglądam się... - usłyszał
jes
zcze, ale dalej już nie słuchał i pobiegł w kierunku
lasku.
Wejście Dugana do gry spowodowało, że Jared
poczuł przypływ adrenaliny.
-
Ja już jestem zmęczona. Nie chcę zmieniać
obozowiska -
broniła się Lark.
-
Może wolisz spędzić noc w domu, usiłując
wyt
łumaczyć tatusiowi, co robisz po nocy w lesie z
mężczyzną, który nie jest twoim narzeczonym.
-
Masz rację. Nie mam teraz żadnego
narzeczonego.
-
Skoro tak powiadasz. Zignorowała jego
niedowierzający ton.
- Co on robi w domu? Dlaczego sobie nie
pojedzie? -
spytała płaczliwie.
- Nie on, a oni. Nie zapominaj o Slimie Duganie.
-
A co on może zrobić?
- Slim to najlepszy tropiciel, jakiego znam.
Okutana śpiworem już na wpół spała, ale ostatnie
słowa Jareda ją rozbudziły.
-
Tropiciel? Chcesz powiedzieć, że ojciec
sprowadził tropiciela, żeby szedł za mną jak za
zwierzyną? - Była oburzona.
-
On myśli, że cię porwałem. Uważa mnie za
kidnapera.
-
Chyba żartujesz?
-
Czy wyglądam na żartownisia?
Mimo woli przyjrzała mu się przy świetle księżyca.
-
Nie. Wyglądasz raczej na człowieka, który
świetnie się bawi.
Cisza, a potem chrząknięcie,
-
Kto wie, kto wie. Może i masz rację.
-
Dlaczego to cię bawi? Dla mnie...
-
Bawi mnie nowa sytuacja. Slim jest naprawdę
doskonały. W normalnych warunkach chętnie bym się z
nim zabawił w chowanego.
-
Aż trudno mi w to uwierzyć - odezwała się
półżartem. - Rozstrzygają się moje losy, chodzi
praktycznie o moje życie, a ty chciałbyś sprawdzać, który
z was jest lepszy.
-
Przecież powiedziałem, że zrobiłbym to w
normalnych warunk
ach. A my jesteśmy w
nienormal
nych. Natomiast chętnie nauczę twojego papę,
że nie może mieć wszystkiego, co chce, jeśli akurat chce
tego samego, co ja. A teraz zabieraj pupę ze śpiwora i
umykaj stąd, póki czas. Będziemy mieli okazję dalej się
kłócić, kiedy dotrzemy tam, gdzie mamy dotrzeć.
Okazało się jednak, że gdy po drugiej wędrówce
przez l
as mogli wreszcie wślizgnąć się do śpiworów,
żadne z nich nie miało już ochoty na dalszy fechtunek
słowny. Niemal natychmiast zasnęli, by o brzasku wstać i
iść dalej.
Lark pojękiwała. Plecak wydawał się ważyć tonę, w
brzuchu burczało z głodu, mnożyły się pęcherze na
stopach.
-
Slim jest na naszym tropie. Ale jeśli masz już
dość, to powiedz. Powiedz słowo, kiedy tylko będziesz
miała ochotę poczołgać się do tatusia, a wrócimy.
Lark, oburzona, wzruszyła tylko ramionami i szła
dalej.
Przestali wreszcie uciekać, gdy dotarli do miejsca,
które wydało się Lark iście rajskim ogrodem. Stojąc w
bujnej trawie, jak dziecko klaskała z radości w dłonie na
widok zapierającego dech piękna. Na tle iglastego lasu
pasły się łanie wśród purpurowego kwiecia, a nad tą
pocztówkową niemal scenerią wznosiły się
majestatycznie turn
ie. Jared ukląkł na skraju wartko
płynącego potoku i pił wodę nabraną w złożone dłonie.
-
Jesteś zuch - powiedział, nie odwracając głowy.
-
Naprawdę tak uważasz? - Ten prosty
komplement sprawił jej wielką satysfakcję. Komplementy
ze strony Jareda były na wagę złota.
-
Nie mówiłbym, gdyby to nie była prawda.
Wstał i wskazując na pień leżący w poprzek potoku,
kazał jej usiąść.
-
Muszę obejrzeć twoje stopy.
- Stopy? Po co?
-
Kulejesz już od dłuższego czasu. Musisz mieć
pęcherze.
- Nic mi nie jest. -
Nie usiadła.
-
Nie nudź! Siadaj! Muszę sprawdzić. Może trzeba
opatrzyć. Czeka nas jeszcze długa droga. Nie można
ryz
ykować zakażenia. - Wziął ją za rękę, poprowadził do
pniaka i posadził. - Trzeba cię prowadzić jak dzieciaka. -
Ale powiedział to ciepłym tonem. - Kiedy opatrzę ci
stopy, rozbijemy obozowisko. Chwilowo nikt nas tu nie
znajdzie... psiakrew, to twoje skarpet
ki! Powinienem był
sprawdzić, co wkładasz na nogi, dziewczyno!
-
A co takiego? Po prostu skarpetki. Ściągnął je
zjej stóp i schował do kieszeni.
-
Pajęczyna. W tym nie wolno chodzić po górach.
Potrzebne są grube wełniane skarpetki. Na szczęście
mam ze so
bą zapasową parę. Nic dziwnego, że masz
tyle pęcherzy. Moje skarpetki są trochę za duże, ale to
lepsze niż nic...
-
Obie jej stopy obmył w lodowatej wodzie potoku.
Wstrzymała oddech nie z powodu zimna, lecz intymnego
charakteru tego, co robił. Jeszcze nikt nigdy nie oddawał
jej podobnych usług. Poczuła niepokojące ciepło, które
od stóp rozchodziło się po całym ciele. Ciepło i iskierki...
Kiedy skończył, wyprostował się, przeciągnął i
obwieścił, że czas najwyższy rozbijać obozowisko.
Jak on niewiarygodnie szybko wszystko
zorganizował, podziwiała. Siedząc na skrzyżowanych
nogach przy rozpalonym ognisku, patrzyła ciekawie, jak
Jared przywiązuje haczyk na końcu linki.
Podniósł głowę i napotykając jej wzrok, powiedział:
- Korzystnie jest
wieść prymitywne życie choćby po
to, aby się nauczyć, co w życiu jest niezbędne.
Rzuciła w jego kierunku podejrzliwe spojrzenie. - To
niby twoja sentencja?
-
Ale mnie przyłapałaś! Nie moja. Thoreau.
Powiedział jeszcze, że wiele tak zwanych luksusów,
któr
ymi się otaczamy, nie tylko nic nie pomaga, ale
przeszkadza.
-
Nie posunęłabym się tak daleko w tym
stwierdzeniu -
mruknęła Lark. - To i owo jest człowiekowi
potrzebne.
- Jeden lubi to, drugi owo. -
Odłożył linkę z
haczykiem.
-
Czy naprawdę jesteśmy tu bezpieczni? - spytała.
-
Słowo „bezpieczni" nie pasuje do sytuacji. Twój
ojciec nie zamierza cię skrzywdzić, a mnie nie potrafi. To
nie jest gra o śmierć lub życie.
- Dla ciebie
może nie... Czy ten człowiek, którego
wynajął to... Jeśli to twój przyjaciel, to dlaczego na nas
poluje?
-
Nigdy nie mówiłem, że to mój przyjaciel. Slim i ja
uczęstniczyliśmy w przeszłości w górskich misjach
ratowniczych. Przed paroma laty wyruszyliśmy na
poszukiwanie dwojga zaginionych turystów, wtedy nasze
współzawodnictwo... wymknęło się spod kontroli, jeśli tak
wolno rzec.
-
Kto pierwszy dotarł do tych dwojga?
Wybuchnął śmiechem.
-
Ktoś trzeci. Podczas gdy my człapaliśmy, chcąc,
by któryś z nas zgubił szlak, ktoś inny do nich dotarł. Ale
dla zaginionych sytuacja nie była groźna. Nigdy nie
znajdowali się w niebezpieczeństwie.
-
Ojciec oczywiście płaci Slimowi?
Jared skinął głową.
-
Gdyby Slim żył przed stu pięćdziesięciu laty,
byłby prawdziwym bezinteresownym góralem. Przed stu
laty byłby tylko rewolwerowcem. Teraz wynajmuje się do
różnych zadań. I nigdy nie angażuje się emocjonalnie.
Wykonuje, co trzeba i wraca do siebie.
-
Ma rodzinę?
-
Ja o żadnej nie wiem. Mieszka daleko w górach.
Czasami przez kilka miesięcy nie pojawia się w
miasteczku. Nie ma lepszego trapera, myśliwego i
tropiciela. Wszyscy dokoła i wiedzą o tym. Z jednej
strony to bardzo źle, że twój ojciec go sprowadził. Slima
trudno wykołować. Z drugiej jednak... - Wzruszył
ramionami.
-
Z drugiej strony jesteś zadowolony, mogąc
zmierzyć z nim siły...
- Owszem.
Westchnęła.
-
Wyrzucam sobie, że przez własną głupotę
wpadłam w tarapaty, ale jeśli jest ktoś, kto może mnie z
nich wyciągnąć, to tylko ty.
Przez chwilę miała wrażenie, że jej słowa sprawiły
mu przyjemność, ale odpowiedział:
- Co ty tam o mnie wiesz.
-
Coraz więcej.
- Eee! -
Patykiem zaczął poprawiać ogień. - Pewno
się martwisz, że Slim cię znajdzie i zawlecze do ojca?
-
Trochę się martwię.
-
No to przestań! To się nie zdarzy. Wrócisz, jeśli
będziesz chciała, ale nie z przymusu.
- Obiecujesz?
Ski
nął głową.
To jej wystarczyło. Wiedziała już, że Jared Wolf nie
rzuca obietnic na wiatr. Poczuła się zupełnie bezpieczna.
I wtedy Jared dodał do niemej obietnicy jedno słowo:
- Ale...
Zadygotała.
-
...wcześniej czy później będziesz musiała stawić
czoło sytuacji. Będziesz musiała odważnie powiedzieć
ojcu, jak stoją sprawy, czego chcesz, a czego nie
chcesz. Jeśli będziesz chciała mieć własne życie, to
musisz je wywalczyć, odebrać ojcu prawo do
rozporządzania nim. Im dłużej będziesz sprawę
odkładać, tym trudniejsze będzie to dla ciebie.
-
Masz rację - przyznała. - Ja to wszystko wiem. Z
braku odwagi odkładam to od lat. Wydaje mi się to takie
trudne...
-
Wiem, że to jest trudne, ale musisz to zrobić.
Spójrz ojcu prosto w oczy i powiedz: „Chodzi, psiakrew,
o
moje życie. Wara od niego!".
Zaśmiała się nerwowo.
-
Tobie łatwo mówić. Wiesz, kim jesteś i gdzie jest
twoje miejsce. Żyjesz sobie w górach i prowadzisz proste
życie. Odpowiada ci ono. Pasujesz do niego. Odwróciłeś
się plecami od świata biznesu, władzy, prestiżu.
Odwróciłeś się od tego wszystkiego, za czym ludzie
gonią.
-
Może ja nie jestem takim prostym góralem, za
jakiego mnie bierzesz...
-
Ja nie powiedziałam, że jesteś prostym
człowiekiem, ale że prowadzisz nieskomplikowane,
proste życie. Wcale nie sugerowałam, że jesteś
prostakiem. Dla mnie jesteś najbardziej skomplikowanym
człowiekiem ze wszystkich, jakich znam. I
najcudowniejszym.
Ponieważ nic nie powiedział, mówiła dalej:
-
Zawsze jesteś pewny siebie. A ja... nigdy
niczego. Gdybym mogła jeszcze raz rozpocząć życie, to
robiłabym wszystko inaczej. To znaczy postępowałabym
inaczej. Wcale mnie nie dziwi, że ojciec jest mną
rozczarowany. Sama jestem sobą rozczarowana... - W
momencie gdy po jej policzku potoczyła się łza, poczuła
obejmujące ją ramię.
- Zapomnij o wszystkim -
szepnął. - O ojcu, o
Slimie Duganie i o reszcie cywilizowanego świata.
Pozostańmy przez te kilka dni tylko my dwoje... - Ujął jej
podbródek i
złożył gorący pocałunek na ustach.
I wziął ją w ramiona.
Jest mi bardzo dobrze, pomyślała. I tak już powinno
pozostać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Leżała w ramionach Jareda na materacu z
sosnowych gałęzi pod rozgwieżdżonym niebem.
Najlżejszy ruch wyzwalał żywiczne aromaty.
Potem otulił ją śpiworem i ucałował na dobranoc.
Westchnęła szczęśliwa - rano czekało ją przebudzenie w
jego ramionach...
Przez następne cztery dni wędrowali leśnym
pustkowiem, co wieczór rozkładając obozowisko w
innym miejscu. Nie śpieszyli się. Jared wybierał drogę po
długim namyśle i szedł ostrożnie. Miał wreszcie czas, by
odpowiadać na setki cisnących się jej na usta pytań o tej
przecudownej krainie, o której tyle wiedział, a ona prawie
nic.
Uczył ją orientować się według słońca i księżyca,
odczytywania śladów pozostawionych przez zwierzęta,
przygotowywania papierowyc
h knotów, by łatwiej
rozpalić ognisko. Wszystko to było dla niej
olśniewającym objawieniem. W życiu nie spędziła
przecież ani jednego dnia na młodzieżowym obozie
wędrownym.
Wkrótce potrafiła już przygotować posiłek z
suszonych jarzyn i dopiero co złowionego pstrąga.
Umiała też jeść tak, aby nie zakrztusić się jakimś
korzonkiem czy leśnym owocem, jakich masę zbierał w
czasie wędrówki. Nie sprawiało już jej trudności
zaparzanie kawy w osmalonym garnku przystawionym
do skraju ognia i ustawianie pułapek z gałęzi na drobną
zwierzynę, chociaż z oddechem ulgi witała puste sidła.
Pojęła też sztukę bezszelestnego przemieszczania
się w lesie, sztukę słuchania leśnych odgłosów i
dostrzegania najdrobniejszych szczegółów. Wszystko to
było tak wspaniałe i tak podniecające, że w miarę upływu
czasu Lark nabierała coraz większej pewności siebie, I
miała coraz większy podziw i szacunek dla przewodnika
po tym wspaniałym świecie.
Była już na tyle oswojona z górami i lasem, że kiedy
piątego dnia zostawił ją samą w którejś z kryjówek, nie
miała żadnych obaw, i pomachała mu wesoło na
pożegnanie, pewna, że przecież wróci.
-
On nie wyjedzie, póki z nią nie pogada -
powiedział Slim Dugan. Siedział po jednej stronie
małego ogniska, Jared po drugiej. Każdy z mężczyzn
trzymał w dłoni kubek kawy zaparzonej w czajniku
wiszącym blisko ognia na rozszczepionej gałęzi.
-
Ona wyszła z domu z własnej woli, ze strachu
przed nim -
mruknął Jared.
-
Może i tak było. Ale facet woli myśleć, że
zabrałeś ją siłą i na dodatek wyprałeś jej mózg. - W
ocza
ch Slima pojawił się sarkastyczny ognik. - Dobrze
się bawisz? - Głową wskazał góry.
- Nie narzekam -
odparł Jared. - Jak długo Mallory
ma zamiar tu sterczeć? -
-
Nawet i rok, jeśli będzie musiał. - Slim odstawił
kubek.
- Niewygodne mu to, bo ma inne problemy.
- Ooo? -
zdziwił się Jared. - Skąd to wiesz? Jakie?
-
Gadał, ale co ja tam rozumiem. Jakieś tam
pomieszanie kapitału czy coś takiego. Wierci się i kręci,
do wiejskiego sklepiku do telefonu lata, coś tam
opowiada i krzyczy. Ale ruszyć się stąd nie chce, póki z
córką nie pogada.
Długie milczenie, jakie po tym wyjaśnieniu zapadło,
przerwał Slim:
- Przyjemniaczek z niego,.. brr, ale dla tej córuni to
mięknie. A jeśli o mnie chodzi, to mam już dość łażenia
za wami po górach. Gdybym mógł, tobym zabrał moje
pieniądze i dał nura do siebie.
-
Doskonale cię rozumiem. Stary ma rzeczywiście
kłopoty. - Jared wiedział już przedtem o trudnościach z
realizacją wielomilionowego kompleksu biurowego.
Wszystko jest teraz jasne...!
-
Ja ci taką propozycję dam, Jared: pozwól mi tylko
przekazać dziewczynie to, co napisał do niej ojciec, a jak
ona już dostanie tę kartkę, to jeśli o mnie chodzi...
możecie sobie oboje skoczyć z Widokowej Skały w
dolinę.
Jared się zastanowił. Dopuszczenie Slima do Lark
nie wchod
ziło w rachubę. Tylko by się wystraszyła,
słysząc, że ojciec zamierza siedzieć w Kolorado nawet
do
zimy, a może i dłużej.
Chyba już najwyższy czas wyjść z impasu, póki jest
w lepszej od Slima sytuacji. Bo Jared zakładał, że jest w
lepszej sytuacji. Powiedz
iał więc:
-
Mam taki jeden pomysł... Może ci się spodoba...
-
Miałem nadzieję, że coś wymyślisz. Wal!
Lark ze sprawnością prawdziwego człowieka gór
zarzuciła na barki plecak.
-
No, to w jakim kierunku dziś idziemy?
- Na zachód,
-
Ale to przecież...?
-
Tak, zmierzamy ku cywilizowanemu światu.
Potrzebujemy paru rzeczy i najlepszym miejscem wydaje
mi się wiejski sklepik przy drodze.
Przez kilka sekund stała bez ruchu.
-
To znaczy, że ojciec nadal na mnie czeka?
Gdyby już pojechał, wrócilibyśmy do siebie.
Nic nie odpowiedział, przypatrując się jej tylko
uważnie.
-
Skąd wiesz, że ojciec jeszcze jest? - spytała
podniesionym głosem. - Byłeś tam? Chyba nie, zbyt
szybko wróciłeś, nie zdążyłbyś tam i z powrotem...
-
Zgódźmy się, że wiem.
- Nie rób tego, Jared!
- Mianowicie czego?
-
Nie okłamuj mnie. Nie miej tajemnic przede mną.
Nie zniosłabym tego. Tak się zbliżyliśmy przez ostatnie
dni... -
Głośno westchnęła. - Czy o to chodzi? Może
zanadto się zbliżyliśmy jak na twój gust? O, Jared...!
Zrzuciła plecak na ziemię i twarz zakryła dłońmi.
Może nadszedł czas powiedzenia tego, co chciała
powiedzieć już dawno, a czego on nie chciał wysłuchać
do końca. Nie wiedziała, skąd wie, ale była przekonana,
iż nadeszła krytyczna chwila. Nie czekając więc na nic,
wyrzuciła z siebie:
-
Kocham cię, Jared! Kochałam cię przed ucieczką
z twojego domu, a teraz kocham jeszcze bardziej. I
zawsze będę cię kochała, bez względu na to, co się
stanie.
Coś rozbłysło na dnie jego ciemnych oczu.
- Ale czy mi ufasz? -
zapytał.
- Jestem g
otowa zawierzyć ci moje życie - odparła
bez sekundy wahania.
-
Wobec tego musisz mi uwierzyć, że robię to, co
jest dla nas obojga najlepsze. -
Podniósł z ziemi jej
plecak i podał.
Uwierzyła. Była teraz pewna, że Jared nigdy jej nie
zdradzi i nie zawiedzie.
Tak sobie wmawiała, ale czy tak jest naprawdę?
Lark i Jared szli tego poranka szybciej niż zwykle.
Żadne z nich nie miało ochoty na rozmowę. Może
uważali, że chwilowo wszystko zostało powiedziane i
wyjaśnione.
Powietrze było rześkie i czyste. W południe
zaskoczyła ich burza, którą przeczekali w napotkanej
pieczarze. Lark chciwie wchłaniała widoki, jakby po raz
ostatni miała je oglądać, jakby chciała wtłoczyć je w
pamięć wraz ze wszystkimi innymi wspomnieniami
przeżytych tu chwil.
Po co to właściwie robi, dlaczego patrzy na
otaczający ją wspaniały świat, jakby miała go pożegnać?
Przecież będzie tu jutro i pojutrze, a może zostanie na
zawsze?
Najpiękniejsze były jednak i chyba pozostaną na
zawsze wspomnienia ostatnich dni. Ile ich upłynęło?
Straciła zupełnie rachubę czasu, przebywając w
nierealnym świecie, który sami stworzyli dla siebie. Jedli,
kiedy byli głodni, spali, kiedy byli zmęczeni, szli, kiedy
mieli na to ochotę.
Jared zatrzymał się i wskazał palcem krętą drogę, a
przy niej domek.
-
Tam! Nasz wiejski sklepik. Droga, która wije się
pod górę, prowadzi prosto do domu Wolfów.
Przez chwilę spoglądali na siebie niemo, jakby
usiłowali zgłębić nawzajem swoje myśli. Wreszcie Jared
ujął Lark pod ramię i poprowadził w dół stromego
zbocza. Z k
ażdym krokiem wzrastało w niej napięcie.
Czego się bała?
Gdy była już niedaleko sklepu, zobaczyła stojący
przed nim samochód. Minęli go i weszli przez ganek do
środka.
Lark tak się ociągała, że musiał zmierzyć ją ostrym
spojrzeniem. Potem dopiero zwrócił się do uśmiechniętej
kobiety za ladą.
-
Dzień dobry.
-
Ooo, witam, Jared. Czego ci dziś potrzeba?
-
Zapałki i puszkę... - Ruszył za kobietą na
zaplecze. Lark chciała też za nim iść, ale nagłe
powstrzymała ją czyjaś dłoń, chwytając za łokieć.
-
Dzień dobry, Lark!
Ojciec! Głos drżał mu lekko, ale trudno jej było
dociec, czy to spowodowało uczucie niepokoju, złości,
czy też rozczarowanie córką. Lark spojrzała rozpaczliwie
w kierunku
Jareda, ale on stał w głębi, odwrócony do niej
plecami. Nic nie słyszał? Nic nie zauważył? Czy może
świadomie pozostawił ją samą?
Obróciła się wolno i odpowiedziała:
-
Dzień dobry, tato.
Drake Mallory chwycił ją w ramiona tak mocno, że
na chwilę straciła oddech. Nie odwzajemniła uścisku, ale
on jej nie puszczał.
- Lark, o Lark,
jakże się o ciebie martwiłem!
-
Powiedziałam ci przez telefon, że niepotrzebnie.
-
A ja się martwiłem i nadal martwię. Wes i Risa
całują ciebie.
-
Czy Wes wybaczył mi zerwanie zaręczyn?
-
Wes wybacza ci tę ucieczkę. A jeśli idzie o
zaręczyny... - Drake Mallory rozejrzał się na bok - ...nie
są zerwane.
Lark poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Poczuła
lodowate zimno i słabość.
-
Ja i Risa wiedzieliśmy, że jak wyrzucisz z siebie
wszystkie żale i dobrze wszystko przemyślisz, to
oprzytomniejesz i wrócis
z. Chciałem uniknąć skandalu...
-
Mój Boże, mój Boże! Czy ty nic nie rozumiesz? -
Patrzyła na ojca półprzytomnym wzrokiem, a na jej
twarzy pojawiły się rumieńce. - Czy ty nie słuchasz, co
się do ciebie mówi? Moje życie całkowicie się zmieniło.
Jestem tera
z z Jaredem Wolfem. I pozostanę z nim tak
długo, jak będzie chciał. Może na całe życie.
Drake Mallory pogardliwie prychnął.
-
Psiakrew, Lark, czy ty się nigdy nie nauczysz
oceniać ludzi? Nie znam osoby bardziej tępej niż ty...
Jared Wolf! - W swojej niena
wiści niemalże wypluł to
nazwisko. -
Jeśli tylko on stoi między tobą a twoim
narzeczonym, dobrym chłopcem, który kocha cię od lat,
to nie mamy czym się martwić. Nie ma problemu!
-
Proszę, tato, nie zaczynaj! Kocham Jareda i nie
pozwolę ci...
- Ty mnie ma
sz na coś nie pozwalać?
Niedoczekanie! - Mall
ory przeciągnął palcami przez
szpakowate włosy, jego twarz przybrała chytry wyraz. -
Wiesz przecież, że ten Wolf wziął cię na wabia... zastawił
pułapkę...
- Co ty opowiadasz?
-
Tak, podszedł cię i teraz przehandlował. Zrobił z
ciebie idiotkę. To nasze spotkanie zostało zaaranżowane
przez Jareda Wolfe. Opowiedz jej, Dugan! Do tej chwili
Lark nie zauważyła nawet Dugana, który kręcił się po
sklepie. Powinna było go rozpoznać. - Prawdę mówi pan
Mallory -
odezwał się Dugan - Ja to chciałem tylko kartkę
od ojca panience wręczyć, ale Jared zaproponował
spotkanie. Albo to spotkanie, albo nic.
-
Ten chłopak zawziął się na mnie już dawno temu.
A on wie, że ja zrobię wszystko dla moich córeczek. Po
jego telefonie do Wesa... -
ciągnął Mallory.
-
Jared zadzwonił do Wesa? Rozmawiał z
Wesem?! -
Miała wrażenie, że pod jej stopami otworzyła
się otchłań.
-
A zadzwonił. Jego zemsta nie byłaby pełna,
gdyby nie spryskał nas wszystkich swoim jadem. To zły
człowiek. Zawsze był taki. Z Risą mu się nie udało, ale ty
nie jesteś taka czujna i ostrożna jak ona. Risa nie jest
naiwna tak jak ty...
- Zaraz, zaraz! -
Lark podniosła obie ręce do góry. -
O czym ty mówisz? Jared i Risa? Owszem, znali się też
przed dwunastu laty, kilka raz
y ze sobą rozmawiali,
ale...?
Drake Mallory poklepał córkę po ramieniu, a
jednocześnie przesunął się o krok, by przesłonić sobą
widok Jareda stojącego przy półkach w głębi.
-
Kochanie moje, jesteś już drugą osobą z rodu
Mal
lorych, którą ten bydlak chciał... skorumpować. Risa
go przejrzała i kazała zmykać, ale ty dałaś się omamić.
Droga córeczko, jesteś zbyt naiwna, zbyt dobra, aby
potrafić dostrzec zło w innych...
Lark zrobiło się zimno na widok nienawistnego
spojrzenia, jakie jej ojciec posłał w głąb sklepiku.
Zdawała sobie sprawę, że nienawiść Jareda do ojca była
równie wielka. Nie ma chyba słodszej zemsty, niż
zwabienie do łóżka córki wroga? A potem chwalenie się
tym wrogowi. Niemniej trudno jej było w to uwierzyć.
Łączyło ją teraz z Jaredem tak wiele...
-
Mylisz się! To wszystko nieprawda. I nie chcę
dłużej tego wysłuchiwać. - W bliskim histerii odruchu,
zatkała dłońmi uszy. - Jared jest dobry, jest uczciwy.
Byłam z nim szczęśliwsza, niż mogłabym to sobie
wymarzyć. Prowadzi proste życie...
- Jakie zno
wu proste życie? - Drake Mallory
odsłonił zęby w złym grymasie. - Człowiek posiadający
taką fortunę i tyle obowiązków nie może prowadzić
prostego życia. Coś ci się pomieszało.
- O jakiej znowu fortunie mówisz? Jared nie ma
żadnych pieniędzy - Lark spojrzała na Dugana, jakby u
niego poszukiwała wsparcia.
Nie otrzymała go, Drake Mallory był pewien, że
wreszcie udało mu się złamać córkę.
- To ty nic nie wiesz, kochanie? On ma
przedsiębiorstwo warte grube miliony dolarów. Wolf
Cache Systems. Komputery...
- N
iemożliwe! - Ponowne spojrzenie na Dugana
kazało jej uwierzyć, że w tym wypadku ojciec powiedział
prawdę. Jared Wolf nie był na co dzień człowiekiem gór i
tylko gór,
lecz bogatym przedsiębiorcą. Ale jeszcze nie
wygasła w niej cała nadzieja...
Ojciec ujął ją za łokieć,
-
Pozwól, że zabiorę cię do domu, córeczko, i
zajmę się tobą, jak zawsze się zajmowałem. Ja wiem, co
dla ciebie najlepsze...
Poczuła ciarki na plecach. Zajmował się nią, o tak!
Do tego stopnia, że utraciła własną tożsamość,
pozostając wyłącznie córeczką tatusia.
Wyrwała się j cofnęła o krok, poszukując wzrokiem
Jareda.
-
Gdzie jest Jared? Muszę porozmawiać z
Jaredem.
- Jestem tu, Lark.
Dźwięk głosu ukochanego niemalże ją załamał. Z
wielkim wysiłkiem woli powstrzymała się, by nie paść mu
w ra
miona i nie zacząć błagać, by ją stąd zabrał z
powrotem w góry. Jednakże tym razem sytuacja
wymagała opanowania i siły charakteru. Musi go okazać.
Przecież to właśnie Jared jej to zawsze mówił.
-
Jesteś bogaty? - Było to zarówno twierdzenie, jak
i pytanie.
-
Bogactwo to względne pojęcie.
-
Ale jesteś właścicielem firmy?
- Jestem.
-
Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
-
Bo nie chciałaś tego wiedzieć. Nie interesowało
cię to.
-
Ja nie chciałam? - Zmarszczyła brwi,
-
Nie chciałaś nic słyszeć o cywilizacji.
Przyjechałaś w góry dla gór. Zapewniłem ci to przeżycie.
Jakież to jeszcze inne przeżycia zapewnił jej, tylko
dlatego, że ona tego chciała?
-
I dzwoniłeś do Wesa?
- Tak.
- Jared! -
wykrzyknęła poruszona. - Dlaczego mi o
tym nie powiedziałeś? - Przygnębiło ją, że i w tym
wypadku ojciec jej nie okłamał. Jego informacja okazała
się prawdziwa.
-
Ponieważ... - Jared skierował ponure spojrzenie
na Drake'a Mallory'ego -
...zaistniał pewien problem...
odkryłem twoje kłamstwo.
-
Moje kłamstwo?
- P
rzysięgałaś, że zerwałaś zaręczyny. Chciałem ci
wierzyć. Jednakże okazało się, że ten zaręczony z tobą
biedaczyna wcale o tym nie wiedział.
-
Mogę ci to łatwo wyjaśnić. Natomiast nie wiem,
czy ty potrafisz wyjaśnić, dlaczego za moimi plecami
dzwonisz na F
lorydę, informując przez to cały świat,
gdzie jestem? Zemsta na moim ojcu...? -
Urwała, nie
chciała publicznie oskarżać go o to, że w celu zemsty
zrobił z córki wroga swoją kochankę.
Przez chwilę Jared wpatrywał się w Lark, jakby ją
widział po raz pierwszy w życiu. Potem wzruszył
ramionami.
- Zaufanie, moja droga, to dwukierunkowa ulica.
Nie zamierzam niczego tłumaczyć, niczemu zaprzeczać.
Albo z przekonaniem mówiłaś mi o swoich uczuciach,
albo rzucałaś słowa na wiatr. Albo mi ufasz, albo nie. -
Powiedzia
wszy to, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Teraz już rozumiała, dlaczego Jared nie powiedział
nigdy, że ją kocha. Nie powiedział tego nawet potem,
kiedy ona mu wyznała swoją miłość.
Nie powiedział, ponieważ jej nie kocha.
Wykorzystał ją tylko, bo mu się napatoczyła.
Wykorzystał, żeby zemścić się na ojcu, a może i na
Risie.
Teraz z nią skończył, nie jest mu już potrzebna.
Jakie szczęście, że nie pisnęła ani słowa o kłopotach
finansowych ojca, dostarczyłaby mu tylko dodatkowych
informacji o wrogu...
Opuściła głowę, patrząc na pokiereszowane czubki
swych górskich butów i na błyszczące noski półbutów
ojca, potem podniosła wzrok na twarz Drake'a
Mallory'ego. Gdyby na niej zauważyła uśmieszek
zadowolenia z odniesionego sukcesu, mogłaby jeszcze
zdobyć się na to samo, co przed chwilą wobec niej zrobił
Jared. Odwróciłaby się i wyszła. Jednakże ojciec był
blady, jakby śmiertelnie znużony i smutny. Po raz
pierwszy uświadomiła sobie, że i on cierpi.
-
Bunty źle ci wychodzą, córeczko. Wracamy do
domu. Czy miała jakiś wybór? Zerknęła na otwarte drzwi
sklepu.
Jareda nigdzie nie było.
Lark szybko stwierdziła, że jej nieobecność nie
zahamowała tempa przygotowań do ślubu. A myślała, że
poważnie przyjęto jej decyzję zerwania zaręczyn. Nie, po
prostu ją lekceważono. Zawsze lekceważono jej słabe
odruchy buntu, wiedząc dobrze, że zawsze zrobi to,
czego chce ojciec.
Piątego dnia po powrocie na Florydę, do pokoju
Lark wpadła jak burza Risa. Rzuciła na łóżko jakieś
papiery i próbki materiałów, po czym sama rzuciła się na
szyję marnotrawnej siostrze, która powróciła na rodzinne
łono.
-
Tak się o ciebie martwiłam! - wykrzyknęła i
odsuwając Lark na odległość ramion, powiedziała: - Aż
trudno uwierzyć, że po tym wszystkim co przeszłaś,
wyglądasz tak świetnie. Przytyłaś parę kilo, zniknęły
ciemne kręgi pod oczami...
Lark wzruszyła ramionami. Nie obchodziło ją, jak
wygląda. W ogóle nic ją nie obchodziło. Poruszała się jak
automat i miała nieodpartą ochotę wybuchnąć płaczem.
- I
powiadasz, że przez cały czas byłaś w
Kolorado? -
spytała Risa.
-
Nie miałam pojęcia, że ojciec sprzedał ten dom
letniskowy.
-
Co ty mówisz? Ja też nie wiedziałam. Myślałam,
że po prostu przestaliśmy tam jeździć. - Risa
odchrząknęła. - I byłaś z... Jaredem Wolfem?
-
Nie chcę o nim mówić!
-
Wcale ci się nie dziwię. - Risa obrzuciła siostrę
szybkim spojrzeniem. -
Niby po co o nim mówić, skoro
przeminęło. Natomiast musimy pomówić o Wesie.
-
Jest przecież chyba jasne, że po tym wszystkim
nie mogę za niego wyjść. Nie po... - Tak, nie po
romansie z Jaredem.
Bardzo go kochała, ale straciła. Jaka była głupia,
myśląc, że lepiej jest kochać i utracić miłość, niż nigdy
nie kochać. Ale zaznała miłości i teraz Wes pozostawał
tylko... niewyraźnym cieniem. Owszem, lubiła go,
szanowała za pracowitość, nie mogła jednak pokochać
tak, jak teraz wiedziała, że jest zdolna kochać.
Risa objęła rozdygotaną siostrę.
-
Ojciec wyczyniał cuda, żeby wszystko wyciszyć. I
cały świat nadal spodziewa się, że za niespełna tydzień
zostaniesz panią Sherborn. I nie podejmuj żadnych
pochopnych decyzji, póki nie porozmawiasz z Wesem,
Lark zamknęła oczy. Robiło się jej niedobrze na
myśl, że przed Wesem miałaby obnażać swoje uczucia
do innego mężczyzny.
-
Masz rację - zgodziła się z siostrą.
-
Więc nadarza się okazja, bo oto Wes...
W progu ot
wartych szeroko drzwi rzeczywiście stał
Wes z bukietem czerwonych róż w ręku i z dość
niewyraźną miną.
Risa, spełniwszy swoją rolę pośredniczki ojca i
Wesa, dyskretnie się ulotniła, zamykając za sobą drzwi.
Lark została sam na sam z Wesem. Blondyn,
wypielęgnowany, elegancko ubrany, bardzo
„cywilizowany", w pastelowej koszuli i szarych
spodniach, był przeciwieństwem tamtego...
- Dla ciebie -
powiedział i sztywno wyciągnął rękę z
bukietem.
Przyjęła ofiarowywane róże i tak mocno zacisnęła je
w dłoni, że wbiła sobie głęboko kolec. Skrzywiła się z
bólu.
-
Cieszę się, że wróciłaś - powiedział.
- Dlaczego? -
spytała obcesowo.
- No, bo... -
Zmarszczył czoło, będąc autentycznie
zaskoczony pytaniem. -
Za sześć dni mamy się pobrać...
-
Ty chyba nie zamierzasz się ze mną ożenić, po
tym jak...
-
Zamierzam. I bardzo tego pragnę. Kocham cię,
Lark.
Ach, gdyby tylko powiedział, że jej nienawidzi...
ulżyłoby to jej sumieniu. Słowo „kocham" zwaliło na nią
jeszcze większy ciężar winy.
-
Ja też cię bardzo kocham, Wes, ale do
małżeństwa potrzebny jest inny rodzaj miłości -
odpowiedziała, sama nie wiedząc, skąd nagle przyszło
jej to do głowy. - My się kochamy wzajemnie, bo znamy
się już całą wieczność - ciągnęła zachęcona własną
odwagą. - I mam wrażenie, że chcemy uczynić to jedynie
dlatego, że obie nasze rodziny popychają nas w tym
kierunku. Ale może się okazać, że nasze małżeństwo nie
jest w naszym interesie...
Nie spodziewała się, że Wes zrozumie to, co ona
chce mu powiedzieć. Nigdy nie należał do
najbłyskotliwszych. Tym razem ją zadziwił, gdyż z
miejsca zadał pytanie:
-
Poznałaś kogoś w Kolorado, w kim się po uszy
zakochałaś?
- Tak -
odparła szczerze.
- Wyjdziesz za niego?
- Nie. -
Nie miała przecież najmniejszej szansy,
-
Jesteś pewna?
- Jestem pewna.
-
Masz zamiar spędzić resztę życia w samotności?
-
Ja...? Nie wiem, mam nadzieję, że nie. Ale
myślenie o przyszłości jest dla mnie w tej chwili zbyt
bolesne.
- Oprzytomnij, Lark! -
wykrzyknął z siłą, jakiej się
po nim nie spodziewała.
Spojrzała nieco zaskoczona. Nigdy nie podnosił
głosu, nigdy nie tracił panowania nad sobą. A teraz jest
wyraźnie zdenerwowany, jakby wytrącony z równowagi.
Wes podszedł do okna i stojąc tylem, powiedział
półgłosem:
-
Czy tobie się zdaje, że jesteś jedyną osobą
ci
erpiącą z powodu nie spełnionej miłości?
-
Ty...? Chcesz powiedzieć, że...?
-
Chcę to powiedzieć! Tak, ja. Ale było, skończyło
się i nie ma o czym mówić. Z kolei ciebie spotkał
podobny los... Cóż więc mamy do stracenia? - Podszedł,
chwycił Lark za ręce. - Moja rodzina chce naszego
małżeństwa, pragnie też tego twój ojciec. Wiem, że nigdy
nie będę kochał żadnej kobiety, tak jak tamtą kocham,
jak kochać potrafię. Co ty na to...?
Nie umknęło uwagi Lark, że użył czasu
teraźniejszego „kocham". Przez moment zastanawiała
się, kim też ona może być. To nie miało jednak
znaczenia.
-
Ja nie mam zamiaru spędzać samotnie reszty
mojego życia - ciągnął przygnębionym głosem. -
Zwariowałbym. I tobie to grozi, jeśli nie opuścisz na
dobre tego domu...
-
Więc ty naprawdę chcesz się ze mną mimo
wszystko ożenić? - Jak on może coś podobnego
proponować, pomyślała zgorszona.
-
Oczywiście. Ileż małżeństw przetrwało wszystkie
burze, ponieważ ich związek opierał się na wzajemnym
szacunku. A ten do siebie mamy. Tak więc tym razem
bez
świadków proszę cię raz jeszcze: wyjdź za mnie! I
teraz, skoro nie ma świadków, możesz odmówić, jeśli
zechcesz.
A więc to tak! Poprzednio wszystko było
zaaranżowane, by nie mogła odmówić. Musiała także
przyznać, że Wes nie jest taki płytki, jak sądziła. Czy to
jednak usprawiedliwiało przyjęcie obecnej oferty?
Musiała jeszcze jedno wyjaśnić.
-
Jared do ciebie zadzwonił i w ten sposób
wszyscy się dowiedzieli, gdzie jestem? - spytała.
Wahał się długo, nim odpowiedział.
- Tak.
Zniknęła ostatnia nadzieja, potwierdziły się
informacje o udziale Jareda w jej wykryciu. Teraz
przyszła kolej na jej zemstę na Jaredzie.
Spojrzała w niebieskie oczy Wesa i zdecydowanym
tonem oświadczyła:
-
Dobrze, Wes. Wyjdę za ciebie.
Wes z powrotem wsunął na jej palec zaręczynowy
pie
rścionek.
Po paru minutach Wes wyszedł. Lark została
pośrodku sypialni, patrząc jak zafascynowana na
rozmazaną na palcu kroplę krwi. Otarła ją, westchnęła i
ruszyła za narzeczonym. Ze szczytu schodów zobaczyła,
że Wes już zszedł i właśnie podchodzi do spacerujących
tam i z powrotem po holu ojca i Risy.
Lark schodziła powoli jak automat. Słyszała
nerwowe pytanie ojca:
-
No i co, no i co? Jest ten ślub, czy nie ma?
- Jest -
odparł Wes i ujął dłoń Lark, która podeszła
ze spuszczoną głową.
-
Dzięki Bogu! - Drake Mallory zaczął potrząsać
ręką Wesa. - Podjęliście dobrą decyzję, dzieciaki! W
pierwszą rocznicę ślubu nawet nie będziecie pamiętali
tego wszystkiego...
-
Odetchnęłam - szeptała Risa siostrze. - Właściwa
decyzja. Na pewno będziecie szczęśliwi.
Lark cz
uła szum w głowie.
Dla Lark dni mijały jak we mgle. Nadszedł dzień
dwudziesty ósmy sierpnia. Ślub już za dwa dni! W
pewnym sensie uległa entuzjazmowi rodziny i też
zaczęła odczuwać podniecenie.
Wszyscy byli przekonani, że przygodę w Kolorado,
jak to nazywa
li, Lark potrafiła umieścić wśród
wspomnień, do których nie warto wracać. Przecież znów
się uśmiechała i nawet okazywała chwilami pełną
radości życia wesołość.
Nikt nie przypuszczał, że kładąc się spać, zdzierała
maskę i pod zamkniętymi powiekami oglądała, scenę po
scenie, wydarzenia tamtych dni. I w każdej ze scen
Jared grał główną rolę. Ale Jared jej nie kochał. Jeśli
nawet ją teraz wspomina, to chyba tylko po to, by się
śmiać z jej łatwowierności.
Jenny z hałasem postawiła przed Jaredem szklankę
z lem
oniadą.
-
Jesteś uparty jak stary głupi osioł - powiedziała
dobitnie, nie kryjąc wściekłości.
Mały Jared przerwał jedzenie i ze zdziwieniem
spojrzał na matkę,
- Pilnuj swego nosa, Jen -
burknął Jared.
-
Ale ona za dwa dni wychodzi za mąż! Za dwa dni!
Mu
sisz ją przed tym powstrzymać.
- Nie moja sprawa, I nie twoja... Spójrz no tylko,
mały Jared rośnie jak na drożdżach.
-
Nie zmieniaj tematu. Powiedz mi dokładnie, co
wydarzyło się ostatniego dnia? Nie mogę uwierzyć, że
ona jak baranek poszła za ojcem po tym, co...
- Co to znaczy? Po jakim co?
-
Po tym, co mi o nim opowiedziała. Jak ją zawsze
do wszystkiego zmuszał. Ucieczka z Florydy wymagała
od niej nie lada odwagi. I wróciła potem posłusznie,
ponieważ kiwnął palcem...? Niemożliwe! To jest
nielogiczne,
chyba że ty ją w jakiś sposób zawiodłeś.
Coś zrobiłeś albo czegoś poniechałeś.
-
Daj już spokój. Muszę jechać do Denver.
Postanowiłem sprzedać firmę. I mam jeszcze pewną
sprawę. - Wstał, szykując się do wyjścia.
Jenny zerwała się i zastąpiła mu drogę.
-
Musisz mnie wysłuchać. - Chwyciła go za rękaw
koszuli -
Ta dziewczyna naprawdę cię kocha. Nie
poszłaby za ojcem, gdybyś podniósł jeden palec, by ją
zatrzymać. Dlaczego tego nie zrobiłeś?
-
Nie tak było, moja droga. Stary Mallory przekonał
Lark, że ją tylko wykorzystałem, by się na nim zemścić, i
porzuciłem, kiedy się zemściłem.
-
I ona mu tak po prostu bez dowodów uwierzyła?
Bez wysłuchania twoich racji?
-
Czy ty myślisz, że ja w tym uczestniczyłem? Że
stanąłem do konkursu ze starym łobuzem. Miałem
walc
zyć z nim jak na ringu o nagrodę? Gdyby jej na mnie
zależało, gdyby mi ufała, to nie uwierzyłaby jego słowom
bez względu na to, jak były przekonujące. Powinna była
okazać mi odrobinę zaufania...
Jeszcze nigdy nie widział u siostry podobnego
wyrazu twarzy.
Przypominał litość.
-
Ona cię kocha - powtórzyła Jenny. - Powiedziała
mi to i z pewnością powiedziała tobie.
-
Powiedziała. I co z tego?
- A ty? Czy
jej to kiedyś powiedziałeś?
-
Daj spokój, Jen. Wypowiedzieliśmy do siebie
wiele słów, a niektóre mogły nawet zawierać prawdę...
-
Nie wymykaj się z odpowiedzią, Jaredzie Wolfie!
Czy jej kiedykolwiek powiedziałeś, że ją kochasz?
Odpowiedzią było milczenie,
-
I ty mi teraz będziesz opowiadał o zaufaniu -
zadrwiła Jenny. - Żądasz od ludzi bardzo wiele, ale w
zamian dajesz bardzo mało.
Kiedy wychodził, zawołała za nim:
-
Zastanów się nad tym, Jaredzie. Dobrze
zastanów...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nadszedł dzień trzydziesty sierpnia. Słoneczny i
gorący. Stojąc przed otwartym oknem i wciągając słone
powietrze znad Atlantyku, Lark powtarzała sobie, że
musi zachować spokój, przede wszystkim spokój.
Ubiegłej nocy znowu myślami wędrowała po górach
Kolorado i nie była sama.Przestań, przestań,
przekonywała sama siebie. Jered cię nie kocha i nigdy
nie ko
chał. Nic go nie obchodzisz. Nie pozwól, aby
zepsuł ci dzień, który ma być pierwszym dniem nowego
życia.
Gdy nieco później wychodziła spod prysznica,
wpadła Risa. Jedno na nią spojrzenie powiedziało Lark,
że coś się wydarzyło. Jednakże zapytana Risa
zaprze
czyła:
- Jestem tylko... -
zaczęła i zasłaniając usta dłonią
pobiegła do łazienki. Lark chciała za nią biec, ale zastała
drzwi zamknięte na klucz. Usłyszała natomiast niemiły
odgłos wymiotowania.
Risa wróciwszy wreszcie z łazienki, miała twarz
bladą jak kreda. Stanęła przed Lark z nisko opuszczoną
głową.
-
Nic się nie przejmuj, Lark. Nic mi nie jest. Wiesz,
to są takie poranne objawy... Jestem w ciąży...
- Ach, Risa, to wspaniale! -
Lark chciała rzucić się
siostrze na szyję, ale ta ją powstrzymała, wyciągając
przed siebie rękę. Patrzyła tępo na Lark, jakby chciała
coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak.
-
Boże, Boże, co ja teraz zrobię - jęknęła.
Wydawała się całkowicie otępiała.
Lark usadowiła ją w fotelu i zadzwoniła po kawę i
drożdżówki. Nim je przyniesiono, Risa nieco odzyskała
panowanie nad sobą. Spoglądała na siostrę o wiele
przytomniej.
- Powiedz mi, o co chodzi? -
dopytywała się Lark. -
Przecież zawsze chciałaś mieć dzieci?
Risa pociągnęła nosem.
-
Chciałam, ale nie z Tonym... Nie powinnam ci
teg
o mówić w dniu twojego ślubu... - Bez szminki i ze
łzami w oczach wyglądała jak zaszczuta panienka.
-
Przecież ty i Tony uchodzicie za dobre
małżeństwo... - Lark była zaszokowana tym wyznaniem.
-
A co mamy robić? Musimy udawać. Pamiętasz,
jak ci przed tw
oją ucieczką do Kolorado obiecałam, że
któregoś dnia opowiem ci o dniu mojego ślubu.
-
Pamiętam. Chciałaś mnie pocieszyć.
-
Chciałam, więc tylko ot tak powiedziałam, ale nie
miałam zamiaru nigdy wyjawić prawdy. Teraz muszę się
komuś zwierzyć.
Lark zrobiło się przykro, że pochłonięta własnymi
problemami nie pomyślała, że i inni je mają. I to w jej
najbliższej rodzinie. Ujęła dłoń siostry.
-
Mów, słucham. Nie wiem, czy potrafię ci coś
poradzić, ale postaram się... - Przypomniała sobie
prawie identyczne słowa Jenny...
-
Wiesz chyba, że Tony jest mężem w stu
procentach zaleconym mi przez dobrego tatusia.
-
Wiem, że tata zawsze go lubił...
-
Lubił! Tata go dla mnie wynalazł. Początkowo mi
to nie przeszkadzało: ambitny, przystojny, z
perspektywami na przyszłość. Ale poza tym władczy, nie
znoszący sprzeciwu. Pojąwszy mnie za żonę, uważa, że
ma mnie na własność, tak jak ma się samochód. I
dlatego zdecydowaliśmy się na separację.
-
To dla mnie nowość. Nic nie wiedziałam.
Myślałam, że wasze małżeństwo jest naprawdę
doskonałe...
-
Było doskonałą pomyłką. Poza tym wchodzi tu w
grę ktoś trzeci...
- Kogo ojciec nie aprobuje?
-
Ojciec nawet nie domyśla się, kto to taki. Gdyby
się domyślił. .. O Boże! Świat zawaliłby mi się na głowę.
Ojciec wiedział, że się opieram i im bardziej się
opierałam, tym nachalniej narzucał mi Tony'ego.
Myślałam, że potrafię się przeciwstawić, ale uległam.
Boże, jaką tragiczną popełniłam omyłkę, wychodząc za
Tony'ego! -
Zasłoniła twarz dłońmi. Gdy się uspokoiła i
podniosła głowę, policzki miała mokre od łez.
-
Jakże ci współczuję, Riso! Powiedz, w jaki
sposób mogę ci pomóc?
-
Teraz już nikt mi nie może pomóc. Zaszłam w
ciążę... Ja naprawdę chcę mieć dzieci. I wiem, że będę
to dziecko kochała. Ale teraz już na zawsze jestem
związana z Tonym... Przedtem miałam nadzieję, że
któregoś dnia zdobędę się na odwagę...
-
Żeby porzucić Tony'ego?
-
Żeby porzucić ojca.
- Czy nadal widujesz tego, którego kochasz...?
- Tak. -
Był to ledwo słyszalny szept. - I on nadal
mnie kocha, co jeszcze bardziej c
zyni sytuację
okropną... Gdybym tylko miała wówczas odwagę zrobić
to, co uważałam za słuszne. Ale każde z nas miało
zobowiązania... wobec rodzin. Myśleliśmy, że nam to
przejdzie... że uczucie się wypali...
Jestem w lepszej sytuacji, pomyślała Lark.
Przynaj
mniej wiem, że Jared mnie nie kocha. Więc nie
ma po co zdobywać się na odwagę.
Co by jej przyniosła odwaga? Życie jeszcze bardziej
samotne niż to, które miała w perspektywie. I
oznaczałoby to zerwanie z rodziną.
- C
zy chcesz, żebym coś dla ciebie zrobiła? -
spytała siostrę. - Może jednak... ?
Łzy spłynęły po policzkach Risy.
-
Nic. Przynajmniej ty bądź szczęśliwa. I uczyń
Wesa szczęśliwym... Zasługujecie na to.
Lark już sama nie wiedziała, na co zasługuje.
Karen Dodd, zupełnie już zmaltretowana doradczyni
uroczystości ślubnych, wygładziła plisy na ślubnej sukni
Lark.
-
Pasuje jak ulał. Wprost niewiarygodne! Jak to
pani zrobiła? Wróciła pani z tych wakacji z dodatkowymi
pięcioma kilogramami. Przedtem suknię zwężaliśmy ze
trzy razy, a teraz trzeba było poszerzać. Ja nie krytykuję,
tylko stwierdzam fakt. Rzeczywiście była pani już
stanowczo za szczupła. Aż chorobliwie. - Karen Dodd
rzuciła niespokojne spojrzenie na Rise, w obawie, że
palnęła głupstwo.
Risa blado się uśmiechnęła. Siedziała na łóżku Lark
już ubrana w sukienkę druhny. Miała podkrążone oczy,
ale wydawała się opanowana.
Lark n
ie wierzyła własnym oczom, widząc się w
lustrze znów w ślubnej sukni. Jak to się stało? Przez te
kilka tygodni w Kolorado obraz ślubnej sukni całkowicie
się zatarł, tak jak i wszystko, co było z nią związane.
Teraz to
już nie jest przymiarka. Teraz stoi ubrana do
własnego ślubu. Zdejmie suknię już jako mężatka.
Zdrętwiała, gdy w pełni dotarło do niej znaczenie
tego faktu. Wówczas już klamka zapadnie.
Z szoku wyrwało ją pukanie do drzwi.
-
Przyszła fryzjerka i kosmetyczka - odezwał się
czyjś głos. - Czy mogą wejść?
-
Niech wejdą - odpowiedziała Karen Dodd.
Gdy obie kobiety weszły, Karen Dodd rozporządziła:
-
Niech jedna z pań zajmie się uczesaniem panny
młodej, a dróga makijażem pierwszej druhny. I
pospieszcie się, nie mamy wiele czasu...
Tak, nie mam już wiele czasu, myślała gorączkowo
Lark. Prawie wcale go nie mam.
Niedługo zapadnie
klamka...
Lark siedziała przed lustrem, podczas gdy
kosmetyczka kończyła makijaż. Prawdziwa artystka,
pomyślała Lark. Nie wyglądam na tę samą kobietę, która
wróciła tu przed paru dniami,..
Za pl
ecami Lark stała Risa. I jej twarz uległa
przemianie. Zniknęły ślady łez i sińce pod oczami.
Wydawała się piękna i szczęśliwa... Makijaż potrafi
przesłonić wszystko, nawet ból serca...
-
Muszę jeszcze załatwić parę drobiazgów -
oświadczyła Risa i wyszła, ale po paru minutach wróciła,
w chwili gdy wychodziła kosmetyczka. Była bardzo
zaaferowana.
-
Co się znowu stało? - spytała Lark.
Risa głęboko westchnęła, a chcąc zyskać na czasie,
wygładziła nie istniejącą zmarszczkę na swej sukni.
-
Boże, nie karz mnie za to, co teraz robię, ale
uważam, że powinnam. - Wzniosła oczy ku niebu.
Lark cierpliwie czekała, chociaż prawdę
powiedziawszy miała już dość emocji jak na jeden dzień.
-
Jeszcze jeden prezent ślubny - zaczęła Risa...
-
Złóż go w solarium ze wszystkimi innymi -
odparła Lark i pomyślała, że Risa chyba zupełnie straciła
głowę, skoro przychodzi z podobnymi głupstwami.
-
Nie powinnam tego robić. I to właśnie ze względu
na adnotację. - Zza pleców wyjęła kopertę i podała Lark.
Na kopercie było napisane czerwonymi literami:
Dostarczyć natychmiast. Sprawa niezmiernej wagi.
Lark na chwilę przestało bić serce. Chociaż koperta
nie miała adresu zwrotnego, nie było najmniejszej
wątpliwości, od kogo pochodzi przesyłka.
-
Co się stało? - spytała po długiej chwili.
-
Właściwie można powiedzieć, że na chwilę
zemdlałaś. Napij się wody, Lark. Ojej, powinnam ci
zwilżyć twarz, ale jesteś już umalowana...
Lark w
yprostowała się na krześle, do którego Risa
ją jakoś przydzwigała. Trzęsącymi się palcami rozerwała
zmiętą w pięści kopertę. Wyjęła z niej arkusz papieru
przypominający prawny dokument i przypiętą do niego
kartkę.
Jestem ci winien co najmniej to i o wiele
wiącej.
Byłem wobec ciebie zbyt surowy. Zasługujesz na
szczęście w życiu. Mam nadzieją, że je znajdziesz.
Dokument natomiast stwierdzał, że Jared Wolf
ofiarowuje jej w prezencie ślubnym dom Wolfów.
Ale to przecież niemożliwe! Ten dom znaczył dla
niego wi
ęcej niż wszystkie urazy, jakie mógł nosić w
sercu, i wszystkie zemsty! To, że go ofiarowuje córce
swego największego wroga, mogło oznaczać tylko
jedno...
On mnie kocha! On mnie kocha! -
powtarzała w
myślach jak szalona. Teraz nie może temu zaprzeczyć.
Bez
względu na to, co się stało, bez względu na to, jaką
krzywdę mógł mi wyrządzić, świadomie lub
nieświadomie, pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że
on mnie kocha i to jest jego sposób poinformowania
mnie o tym!
Gdzieś zniknął letarg, w którym tkwiła od kilku dni.
Chwyciła Risę za ręce.
-
Powiedz mi teraz prawdę! Powiedz, co było
między tobą a Jaredem? Co się wydarzyło między wami
przed laty?
Risa była najpierw zdziwiona, a potem jakby
zawstydzona,
-
Po co ci mam to opowiadać. Nie pokazałam się
wówczas z najlepszej strony.
-
Proszę cię! To jest dla mnie bardzo ważne. Risa
głęboko westchnęła.
-
Niewiele się wydarzyło. Po prostu uganiałam się
za nim,
jak jakaś nawiedzona, pewno to sobie
przypominasz. Zawsze mi imponowali tacy trudni do
zdobycia chłopcy. A on był cholernie trudny. Nic nie
zdziałałam. W każdym razie przez pierwsze dwa lata.
Potem tak go zmęczyłam, że parę razy gdzieś ze mną
poszedł. Musiałam się wymykać, żeby ojciec się nie
dowiedział. Ale okazało się, że zupełnie do siebie nie
pasuje
my. Po prostu nudziliśmy się. Ojciec mnie
przyłapał, kiedy wracałam z ostatniego spotkania z
Jaredem. Ależ mi zrobił awanturę! I oczywiście uznał, że
to wszystko wina Jareda, że Jared chciał mnie uwieść.
Krzyczał, że nigdy żaden kundel nie dotknie jego córki.
Tak, nawymyślał Jaredowi. I zagroził mu, że go zabije.
-
Ojciec mi powiedział, że to Jared chciał cię
uwieść.
Risa gorzko się roześmiała.
-
Ze smutkiem wyznaję, że nie. Bardzo tego wtedy
żałowałam. Jared zachowywał się zawsze jak
dżentelmen z romansu. Ale ja nie byłam wielką damą z
tegoż romansu. I nawet nie stanęłam w jego obronie,
kiedy ojciec te straszne rzeczy do niego wykrzykiwał.
Jared chronił mnie. W milczeniu przyjął winę na siebie.
Chociaż nie wiem, jaka to mogła być wina. Wyszedł po
prostu
ze mną parę razy... Nic się nie wydarzyło...
Risa zaczęła nerwowo spacerować po dywanie, tam
i z powrotem, tam i z powrotem, i tak w kółko.
-
Boże, ileż ja głupstw narobiłam w życiu. To z
Jaredem, to jeszcze nie największe. Wyszłam za
Tony'ego... Teraz dz
iecko... A wszystko, żeby sprawić
przyjemność ojcu,
- Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie -
odezwała
się Lark. - Czy to prawda, że Jared zadzwonił do Wesa i
powiedział mu, gdzie jestem? Tak twierdzi ojciec.
-
Przykro mi to potwierdzić, ale to fakt, że Jared
dzwonił do Wesa. Nie wiem jednak, o czym rozmawiali. I
wiem, że tego samego dnia ojciec wyjechał po ciebie do
Kolorado.
Lark ciężko westchnęła.
-
Dziękuję ci za szczerość, Risa. A teraz
chciałabym kilka minut zostać sama...
Risa przez chwilę się wahała, ale potem ruszyła w
stronę drzwi. Otwierając je, powiedziała:
-
Pójdę sprawdzić, czy samochody już podjechały.
Za pięć minut powinniśmy wyjechać do kościoła. Jeślibyś
mnie potrzebowała. ..
Lark odprawiła ją gestem dłoni.
Po wyjściu siostry podeszła do okna i wyjrzała na
ogród, w którym paru ogrodników doprowadzało trawniki
i klomby do perfekcji. Jakże inna jest ta zieleń od tej w
Kolorado. Tak samo jak mężczyzna, którego miała dziś
poślubić, był inny od tego, którego kochała...
I kocha, kocha, nadał kocha! Nie może temu
zaprzeczyć. Kocha bez względu na wszystko. A on
kocha
ją. Ale ten jego telefon? Rozmowa z Wesem...
Czy można ją usprawiedliwić? A może on jej nie kocha.
Może ofiarował jej dom, żeby wymazać z własnej
pamięci wszystko, co miało z nią związek? Bzdura!
Boże, skąd to można wiedzieć...!
Powodowana impulsem podbiegła do telefonu. W
ciągu paru minut uzyskała z biura informacji numer
telefonu Jenny w Kolorado. Wykręciła go. Po niezliczonej
ilości dzwonków usłyszała jej zdyszany głos.
-
Dzięki Bogu, że cię zastałam! - wykrzyknęła do
słuchawki Lark.
-
Lark? Co się stało? Dziś jest dzień twojego
ślubu?
-
Tak, Jenny, ale, gdzie jest Jared? Muszę,
absolutnie muszę z nim mówić.
-
Nie wiem. Pojęcia nie mam. Był tu przed kilkoma
dniami, sporo mu wt
edy nagadałam i od tego czasu go
nie widziałam.
-
Nagadałaś mu? Dlaczego?
Lark usłyszała w słuchawce prychnięcie.
-
Bo jest głupi. Nie powinien był pozwolić ci odejść.
I to mu powiedziałam.
-
Gdybym wtedy wiedziała, że on mnie chociaż
lubi... że mam jakaś szansę.
-
On cię kocha - z wielką pewnością siebie odparła
Jenny. -
Tylko, czy potrafi połknąć tę dumę, która go
zaślepia? Tego nie wiem. To mój brat i bardzo go
kocham, ale wiem, że ma straszne wady. A największą
jest to, że nie umie wybaczać. Przykro mi, Lark, że nic ci
więcej nie mogę powiedzieć. I nie będę też cię
namawiała, żebyś rzuciła wszystko i przyjeżdżała tylko
dlatego, że ja wiem, że on cię kocha, i powiedziałam ci
to.
-
Dziękuję ci za wszystko, Jenny. Do widzenia!
- Do widzenia,
Lark. Wiele szczęścia...!
O tak, jest jej potrzebne!
Odwiesiwszy słuchawkę, Lark spojrzała w lustro. I
nagle uderzyło ją, że obraz ten już widziała. Obraz
zatrwożonej kobiety stojącej na podium w salonie strojów
ślubnych w Palm Beach.
Obraz bardzo podobny
, choć twarz kobiety inna. A
może również inna jest kobieta w tej samej sukni? Tamta
miała zapadłe policzki i podkrążone oczy. Ta tryska
zdrowiem i energią.
Nowa Lark Mallory nie będzie niczyją ofiarą. Ma siłę
i wolę sięgnięcia po to, czego pragnie, bez względu na
trudności, jakie może napotkać. A nowa Lark Mallory
pragnie Jareda Wolfa i nie chce żadnego innego
mężczyzny. Dla niego jest gotowa...
Na cały głos się roześmiała. Wejdzie na najwyższy
szczyt jeśli zajdzie taka potrzeba. Jared Wolf nigdzie się
prz
ed nią nie schroni, nie umknie jej...
Unosząc ciężką spódnicę sukni, podbiegła lekkim
krokiem do drzwi i z hałasem je otworzyła. W holu stała
Karen Dodd i coś zapisywała w notatniku.
-
Ach, panno Mallory! Jak pani cudnie wygląda.
Proszę chwilkę zaczekać, zobaczę, czy wszyscy już są
gotowi na pani zejście.
- Nie potrzeba -
zbyła ją Lark i ruszyła do schodów.
- Niech pani nie schodzi, niech pani nie schodzi!
Pan młody rozmawia tam jeszcze z pani ojcem. Wie pani
przecież, że to przynosi pecha, jeśli przed ślubem
spotyka się pana młodego...
Lark nie słuchała ostrzeżeń Karen Dodd i jak burza
zbiegła na dół.
Zdążyła jeszcze zobaczyć plecy swego
narzeczonego, który pięknie wystrojony, w tużurku,
właśnie wychodził przed dom.
Pobiegła za nim.
- Wes, poczekaj!
Obr
ócił się zdziwiony. Uniósł wysoko brwi.
-
Nie powinienem cię widzieć przed ślubem, moja
droga -
odezwał się dość sztywno.
-
Muszę z tobą porozmawiać, teraz! To bardzo
ważne. Wróć na chwilę.
-
Jeśli sobie tego życzysz... - Podszedł i stanął jak
wryty.
-
Jak ty cudownie wyglądasz, twoje oczy błyszczą
jak diamenty... cała promieniejesz. - Jego surowy wyraz
twarzy ustąpił uśmiechowi. - Lark...
Była zakłopotana jego komplementami w chwili, w
której miała mu zakomunikować ostateczną decyzję.
Pierścionek ześlizgnął się łatwo z palca, jakby tylko na to
czekał. Podała go bez słowa Wesowi.
Początkowo nie pojął, co to jest.
- Co mi podajesz?
-
Zwracam ci pierścionek. Nie mogę za ciebie
wyjść. Niezmiernie mi przykro. Wszystko to, co mi
przedtem mówiłeś, ma sens, ale tylko do pewnego
momentu. Małżeństwo oparte na szacunku i przyjaźni
może wystarczyć wówczas, gdy nie istnieje osoba, którą
się kocha. Natomiast kiedy ta osoba żyje i mieszka w
Kolorado...
- Mówisz o tym Wolfie...? Ty go kochasz?
-
Duszą i ciałem.
-
Przed dwoma dniami nie sądziłaś, byś miała
jakąkolwiek szansę...
-
Muszę zaryzykować, chociażby szansa miała być
minimalna.
Patrzył na nią jakby nie wierzył własnym uszom.
-
Twój ojciec zapewniał mnie, że to jest chwilowe
zadurzenie i że z tego wyjdziesz. I że nic nie obchodzisz
tego faceta. Że on cię tylko wykorzystał jako narzędzie
zemsty.
-
To jest kłamstwo!
Wes pokiwał głową.
- Kto wie, czy nie masz racji... -
Długą chwilę się
wahał, a potem powiedział: - Słuchaj, to ja ci już to
powiem... Twój
ojciec ostrzegał mnie, nalegał, prosił,
żebym ci nie mówił, ale powiem. Jared Wolf nie
zadzwonił do mnie po to, żeby powiedzieć, gdzie jesteś.
Szybko doszedłem do wniosku, że zadzwonił, by
sprawdzić, czy ślub jest odwołany, czy nie. Dopiero kiedy
mu powied
ziałem, że nie jest odwołany, poprosił o adres,
pod który może wysłać prezent ślubny. A w ogóle nie
miałem pojęcia, kto do mnie dzwoni. Powiedział, że
dawny znajomy. Dopiero kiedy wspomniałem jego
nazwisko twojemu ojcu, skoczył pod sam sufit. Tak
wygląda prawda, Lark.
Lark w tym momencie wręcz pokochała Wesa
Sherborna. Stanęła na palcach i złożyła lekki pocałunek
na jego policzku.
-
Dziękuję ci, bardzo dziękuję. I tak byłam
zdecydowana, ale to, co mi powiedziałeś, tylko utwierdza
mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie. Teraz mi
pozostaje tylko go odnaleźć.
- Powodzenia! -
krzyknął za nią, gdy wybiegła z
domu. Dostrzegł coś przez oszklone drzwi i dodał pod
nosem: -
Już chyba znalazła.
Po schodach wchodził szczupły wysoki mężczyzna.
Widząc Lark, chwycił ją w ramiona i przytulił do piersi.
Lark cicho łkała ze szczęścia.
- Jared... O, Jar
ed, ja właśnie...
-
Bądź cicho, nic nie mów. Przyjechałem po ciebie.
Już nigdy nigdzie nie będziesz musiała uciekać. A facet,
dla którego włożyłaś dziś tę suknię, powinien mi być
dozgonnie wdzięczny...
-
W pewnym sensie już jestem wdzięczny -
odezwał się głos z boku. Do Lark i Jareda podszedł Wes.
-
Moje gratulacje, Lark. Jakoś przeżyję zaskoczenie
gości zebranych w kościele, natomiast mogłoby być
gorzej z przeżyciem małżeństwa skazanego z góry na
niepowodzenie. Miałaś rację, Lark, że zrobiłaś to, co
dyktuje ci serce.
Jared skinął lekko głową.
-
Trwało to długo, Sherbom, ale wreszcie
poszedłeś po rozum do głowy. Lark, idziemy...!
- Jeszcze nie. -
Oparła się jego władczemu
gestowi. -
Zapomniałeś o czymś... - uśmiechnęła się
prowokująco.
Zdziwiony patrzył na Lark, nie wiedząc, o co chodzi.
Tylko Wes cicho, się zaśmiał,
-
I kto tu wygłasza sentencje o pójściu po rozum do
głowy - mruknął, schował ręce do kieszeni i odszedł,
łobuzersko pogwizdując.
Jared wreszcie zrozumiał.
-
Kocham cię! Czy na te słowa czekałaś? - spytał.
- Tylko na te. -
Zawisła mu u szyi, obcałowując
całą jego twarz.
Jared wziął ją na ręce i zaniósł do wynajętego
samochodu,
który zatarasował podjazd wypełniony
limuzynami zamówionymi na ślub. Za Lark niby mgiełka
wędrował przejrzysty weton. Kierowcy limuzyn,
obserwujący widowisko, zaczęli głośno klaskać.
W tej samej chwili w drzwiach rezydencji stanął Drak
Mallory i rozległ się przeraźliwy ryk:
-
Niech cię piekło pochłonie, mieszańcu! Oddaj mi
moja córkę albo oskarżę cię o kidnaperstwo!
Przysięgam, że to zrobię! Nie masz prawa zjawiać się
tutaj i...
Lark, nadal w ramionach Jareda, silnym jak nigdy
głosem odkrzyknęła:
-
To moje życie, psiakrew, i chcę je przeżyć tak jak
chcę z mężczyzną, którego kocham!
Jared wybuchnął głośnym śmiechem. Usadowił Lark
na tylnym siedzeniu samochodu, a ona szybko opuściła
tylną szybę i wykrzyknęła do ojca:
-
Kocham cię, tato, ale już nie jestem małą
dziewczynką. Do widzenia!
Tak, nie była już małą dziewczynką, była kobietą
Jareda.
-
Możemy jechać? Gotowa? - spytał Jared.
- Na wszystko -
odparła.
Lark po raz ostatni spojrzała na ojca, który stał na
schodach jakby skamieniały.
EPILOG
Dokładnie w dwa lata po drugiej ucieczce z domu,
Lark Mallory Wolf przyjmowała odwiedzających ją w
szpitalu w Denver gości. Była to doniosła chwila, bo oto
Lark urodziła właśnie chłopca wagi prawie czterech
kilogramów. Przy łóżku siedział jej ukochany mąż, który
dawno już sprzedał swą firmę komputerową i powrócił do
rodzinnego zawodu - ranczerstwa.
Najmilszym gościem młodej matki była jej
szwagierka, Jenny. Przyniosła prezenty i pozdrowienia
od małego Jareda, który wyrażał radość, że wkrótce
będzie miał kuzyna, z którym będzie się mógł bawić.
Trzymając w swej dłoni dłoń męża, Lark była
przekonana, że nie ma chyba szczęśliwszej kobiety od
niej.
Do drzwi pokoju ktoś zapukał i po chwili ukazała się
w nich głowa Risy.
- Macie czas i miejsce dla bardzo dumnej cioci? -
spytała.
Lark pisnęła z radości. Nie spodziewała się wizyty
siostry, która niestety nie donosiła spodziewanego
potomka i potem przechodziła ciężki okres hałaśliwego i
przykrego rozwodu. Najwidoczniej była teraz już w
lepszej formie, skoro zdecydowała się na podróż do
Kolorado.
Siostry
padły sobie w ramiona i w pierwszej chwili
Lark nie zauważyła, że za Risą wślizgnął się do pokoju
mężczyzna. Gdy go wreszcie zobaczyła, otworzyła ze
zdumienia oczy: Wes Sherbom, ostatni człowiek na
świecie, którego mogła się tu spodziewać. Jared także
wyd
awał się zdziwiony, ale powitał gościa serdecznie,
chociaż widział go tylko raz w życiu na schodach
rezydencji Mall
orych w dniu niedoszłego ślubu. Oczy
Risy promieniały szczęściem.
-
Mam nadzieję, że nie macie mi za złe, iż
przyleciałam z Wesem.
-
Ależ nie, skądże... - odparła Lark, chociaż nadal
nie pojmowała, co Wes tu robi. Spytała go: -
Przyjechałeś w jakimś specjalnym celu? Masz coś do
załatwienia w Denver?
-
Przyjechałem w specjalnym celu. Towarzyszę
Risie...
I w końcu Lark zrozumiała: to Risa była miłością
Wesa, a Wes jej!
- Teraz rozumiem wasze problemy -
powiedziała
Lark. - Rodziny Mall
orych i Sherbomów uzurpowały
sobie, niestety, boskie prawo zaręczania swoich dzieci
jeszcze w kołyskach...
-
No i ojciec zapewne był przekonany, że to
właśnie niebiosa podpowiedziały mu twój związek z
Wesem -
dokończyła Risa. - Kiedy wyszłaś za Jareda,
myślałam, że ojciec trochę zmądrzeje. Ale nic z tego.
Mój rozwód z Tonym jeszcze bardziej go rozsierdził.
Tylko małżeństwo z Wesem nieco go uspokoiło. Ma
wreszcie Sherborna w rodzinie. I to tego samego,
którego chciał...
Przez minione dwa lata Lark miała do siebie żal, że
zerwała z ojcem. Ale teraz wyszła na jaw tajemnica Risy.
Czy ojca już nic nie nauczy? Nic nie zmieni? Marzyła o
pojednaniu Jareda z ojcem, le
cz to było nierealne. Jared
to zbyt dumny człowiek, aby prosił Mallory'ego o
wybaczenie, choćby nawet tylko wydumanych win. A
ojciec...
Już po ślubie Lark dowiedziała się też do czego
służył jej ojcu dom Wolfa, kiedy jeszcze był jego
właścicielem. Nie miał to być wcale dom wakacyjny dla
rodziny, lecz gniazdko dla eskapad miłosnych. Dopiero
kiedy matka zaczęła coś podejrzewać, ojciec głośno
obwieścił, że właśnie kupił letniskową chatę w górach.
Lark zdała też sobie sprawę, że małżeństwo matki i
ojca było prawie od samego początku nieudane.
Prawdopodobnie także zaaranżowane przez
zainteresowane tym związkiem rodziny.
Tak, pomyślała ze smutkiem. Nie ma nadziei, by
dzisiejszą radosną chwilę mogła podzielić nie tylko z
Jaredem, nie tylko z siostrą i szwagierką, ale także z
własnym ojcem. Gdzie jest Jared? Lark, pochłonięta
rozmową z gośćmi, nawet nie zauważyła, że wyszedł.
I w tym właśnie momencie, zupełnie jakby to był
dzień spełnionych marzeń, otwarły się drzwi i ukazał się
w nich Jared w towarzystwie Drake'a Mallory'ego.
Lark i Risa oniemiały. Drake Mallory był obładowany
prezentami. Przyniósł wielkiego misia, kije baseballowe,
piłki do siatkówki i wiele innych zabawek, do których
kiedyś z pewnością śmiać się będą oczy chłopca.
A w oczach
ojca Lark zobaczyła nagle wzbierające
łzy.
W panującej w pokoju głębokiej ciszy, jakby
zwielokrotniło się pogłosem jedno jego słowo:
- Przepraszam.
Lark pytającym wzrokiem patrzyła na Jareda.
- Sprawa prosta -
odparł Jared. - Przecież ja cię
kocham. Cierpiałaś z powodu zerwania z ojcem, więc ci
go sprowadziłem. Pojechałem po niego i przywiozłem,
żebyś była szczęśliwa. To bardzo proste...
I od tej chwili, dzięki bardzo wyjątkowemu
mężczyźnie, jakim był Jared Wolf, życie Lark Mallory
Wolf było nie kończącym się pasmem szczęścia.