Arkady Fiedler
Kanada
pachnąca
żywicą
ZACZYNA PACHNIEĆ
Gdy wypływałem z Gdyni do Kanady, w Polsce świeciło gorące, lipcowe słońce i
rozśpiewani ludzie zaczynali na polach żniwa. Bałtyk był stosunkowo łagodny,
Morze Północne zamroczone, ale prawdziwe piekło rozpętało się poza Szkocją, po
wyjściu na pełny Atlantyk. Silny wicher zachodni, do burzy podobny, brał nas
porządnie w obroty i dął z taką zajadłością, że ścinał nam skórę. Trudno było
ustać na pokładzie. Statek tańczył na olbrzymich falach jak narwana baletnica.
Chłód przejmował do szipiku, ludzie chorowali i nie opuszczali koi.
Trzeciego dnia bezustannej męki na wzburzonym morzu spytałem któregoś z oficerów
statku, czy tu, na północnym Atlantyku, zawsze panują takie wichry.
— Jesienią, zimą i wiosną — zawsze, latem — prawie zawsze.
— I zawsze takie silne jak teraz? —• Przeważnie silniejsze.
Wicher, dmący od Labradoru i Grenlandii, był przenikliwy, mroźny i przykry.
Żeglarze norwescy, rzucani przez burzę, odkryli w rolcu 863 Islandię i zaludnili
jej wybrzeża. W następnym wieku jeden z ich potomków odwiedził macierzystą
Norwegię, lecz w drodze powrotnej do Islandii chybił swego portu, popłynął zbyt
daleko na zachód i odkrył brzegi Ameryki Północnej.
0 odkryciu przyjacielowi "swemu, Laitowi urmisonowi....... '
Erikson był zuchwałym Wikingiem i ma wiadomość o ponętnym wybrzeżu powstała w
jego ambitnej duszy myśl założenia tam nowego państwa. Wybudował okręty, znalazł
ludzi, wypłynął i na nowej ziemi założył kolonię. Jeżeli już wtedy, tysiąc lat
temu, nie zrodziła się Ameryka, to winę przypisać należy >nie norweskiemu
śmiałkowi i nie jego następcom:
1 oni, i Norwegia podjęli myśl kolonizacyjną Eriksona i przez kilka wieków
starali się ją urzeczywistniać. ^Wysiłki ich udaremniała przede wszystkim
burzliwa fala północnego Atlantyku, odstraszająca nawet Wikingów. Tak to
ówczesny śmiały plan stworzenia przez Norwegów Nowego Świata stłumił wicher,
wiejący od Labradoru i Grenlandii.
I później, w zaraniu nowszych czasów, ten sam wicher decydująco wpływał na losy
ludzi i kraju. W okresie Kolumba genueńczyk Jan Caboto odkrył w imieniu króla
angielskiego Nową Fundlandię. W dwadzieścia lat później inny Włoch, żeglarz
Verrazani, zaanektował wybrzeże lądu północnoamerykańskiego dla króla Francji.
Lecz były to na razie odkrycia bez praktycznego pożytku i ani Francuzi, ani
Anglicy nie mogli się tam usadowić na dobre. Jedni i drudzy, a zwłaszcza
Anglicy, bali się panicznie Hiszpanów, roszczących pretensje do wszystkich ziem
amerykańskich. Emigracji nie sprzyjały również inne przyczyny,
wewnętrznopolityczne i gospodarcze odnośnych krajów, ale najsilniej napływ ludzi
powstrzymywało wzburzone morze. Wiatr mroził zapał wychodźców i dopuszczał na
rybne ławy nowofuindlandzkie tylko zatraconych rybaków, otrzaskanych w burzach.
A ci nie tworzyli kolonii i co jesień wracali do starej Europy.
W jakie sto lat później warunki się zmieniły; zaczęto budować większe żaglowce,
wyrośli właściwi zdobywcy^pionie-rzy i na początku XVII wieku powstawały na
nowej ziemi pierwsze, skromne osiedla: Francuzów nad Rzeką Sw. Wawrzyńca,
Anglików bardziej na południu, nad James River w Wirginii. Lecz zanim do tego
doszło, przez sto lat głównie
neńtu.
W czasie moich podróży do Ameryki Południowej kilka razy przecinałem szlak,
jakim płynął na zachód Kolumb i jego Hiszpanie. Kolumb płynął do kraju o
wiecznej wiośnie morzem słonecznym i spokojnym, o ustalonych, łagodnych
wiatrach. Nie było na jego drodze żadnego zatoru i żadnego odstraszającego
wichru. Dlatego dzieje jego odkryć potoczyły się w błyskawicznym tempie. Odkrył,
zdobył, a Hiszpania tysiącami Hiszpanów zaludniła w krótkim czasie całą tę część
świata, podczas gdy na północy, równocześnie odkrytej, nic poważnego jeszcze się
nie działo.
Na północy wicher szczególnie dotkliwe dawał się we znaki Francuzom i stał się w
końcu ich dziejową tragedią. Z dwóch narodów, kolonizujących Amerykę Północną,
Francuzi okazali bezsprzecznie o niebo więcej rozmachu, ducha zdobywczego i
fantazji. Zajęli część kraju najdogodniejszą dla wypraw w głąb kontynentu,
mianowicie ujście Rzeki Sw. Wawrzyńca, stąd wdzierali się na zachód w dalekie
lasy, docierali do Wielkich Jezior i usadowili się w niespełna sto lat nad
brzegami rzeki Mississippi aż do Zatoki Meksykańskiej. W tym czasie Anglicy
wciąż jeszcze siedzieli nad brzegiem Atlantyku, tłukli się zapamiętale z
Indianami i jakoś nie mogli przebrnąć przez łańcuch gór Appalachów.
Lecz gdy przyszło później, w połowie XVIII wieku, do ostatecznej rozgrywki o to,
jaki język, francuski czy angielski, i czyja kultura miały zapanować nad Ameryką
Północną, Francuzi ponieśli zupełną klęskę. Okazało się bowiem, że już wtedy
Anglików było w Ameryce Północnej dwa i pół miliona, Francuzów zaledwie
sześćdziesiąt tysięcy. Dzielność i odwaga' nie wystarczyły, przytłoczyła je i
zdusiła liczba przeciwnika.
Francuzów było tak mało, ponieważ idea Kanady nigdy nie stała się popularna we
Francji. Francuza, rozpieszczonego łagodnym niebem Szampanii lub Żyrondy,
odstraszał twardy klimat kolonii, jej ostre zimy i nie mniej uciążliwy przejazd
Ważnie.....tylko"! dwócn prowincji: uretann i lNormanan, zamieszkałych przez
dzielnych wilków morskich, potomków Wikingów tej samej krwi. co Laif Erikson.
Oni to zdobyli dla Francji Kanadę i większą część Ameryki Północnej, ale reszta
Francji nie poszła za 'nimi. Odstraszał ją mroźny wiatr Północy.
Ten wiatr sprzyjał wyraźnie Anglikom. Jemu w wielkiej mierze należy przypisać,
że w Ottawie rezydował angielski gubernator Jej Królewskiej Mości, a nie
gubernator Republiki Francuskiej, że dostęp do niezmierzonych bogactw północnego
kontynentu mieli przede wszystkim ludzie angielskiego języka i że dziś "Wielkie
amerykańskie miasta nad Mis-sissippi: Saint Louis i Nowy Orlean, o na-zwach
brzmiących z francuska, nie mają poza tym już nic wspólnego z Francuzami. Wicher
od Labradoru nie służył Francuzom.----------
Nie służył ten wicher również Łotyszowi, jadącemu ze mną we wspólnej kabinie.
Biedaczysko od tygodnia leżał, jęczał, wymiotował i mówił, że umrze przed końcem
podróży.
Nie umarł. Dzisiejsze maszyny odjęły ostrze jadu wichrowi od Labradoru.
W Montrealu na James Street — będącej odpowiednikiem Wall Street w Nowym Jorku —
wznosi się, w otoczeniu innych olbrzymich budynków, imponujący gmach Royal Bank
of Canada, drapacz chmur, marmurowa świątynia dolara i potęgi. Przez wspaniały
portal z ciężkiego brązu wchodzą i wychodzą ludzie, którzy handlują milionami:
nie tylko dolarów, lecz i dusz ludzkich, dzierżąc losy kraju w swych portfelach
i swych energicznych, acz często bezwzględnych rękach.
Tuż przed wejściem do banku, wtłoczony w szeregi czekających aut, stał żebrak,
kataryniarz. Kręcił katarynką. Był to jakiś przemyślny instrument, z którego
tryskały donośnym, czystym głosem skoczne melodie, pełne radości życia. Melodie
podbijały wesołością całą ulicę i odbijały się o gmach Royal Bank of Canada. Nie
podbijały tylko zaaferowanych ludzi, wchodzących do banku, i nie docierały do
ich świadomości i kieszeni. Ich myśli były zaprzątnięte czym innym. Po pewnym
czasie kataryniarz stwierdził z pogodnym uśmiechem na twarzy, że wybrał złe
miejsce, przestał kręcić, wspiął się na swój instrument, zapuścił motor i na
trójkołowym raotocyklu-katarynce popędził po szczęście do innej dzielnicy
miasta.----------
Na skrzyżowaniu dwóch ulic powstało zamieszanie. Jakiś sa-fanduła szofer źle
prowadził, znienacka zatrzymał swoją cię-
11
nUt, SUUCJCy >-ll
aauiui-liuu
fan , Jy J
ler o wyrafinowanej linii — ledwo w niego nie uderzył. W ostatniej chwili
skręcił gwałtownie w bok, o cal wyminął tylne koło niedorajdy, zbliżył się
niebezpiecznie do sąsiedniego szeregu wozów, zuchwałym wirażem wsunął się w
wąską lukę, jedyne wyjście, i — mistrzowską ręką prowadzony — uszedł
nieuniknionemu, jak się zdawało, wypadkowi.
Wszyscy, śledzący to zajście, patrzyli z uznaniem na Chrys-lera. Kierowała nim
niewiasta. Liczyła najmniej siedemdziesiąt lat i miała siwiuteńkie, pięknie
ondulowane włosy. Ani na chwilę nie straciła zimnej krwi. Przejeżdżając obok
niefortunnego szofera mrugnęła do niego filuternie i z dobroduszną miną posłała
mu jakieś słowo. Musiało być uszczypliwe, bo szofer się zaczerwienił.
Od tego czasu spoglądałem uważniej na samochody w Montrealu. Często widziałem
starsze panie które nimi kierowały. Babcie, w Europie przeżuwające resztki
swoich dni, w Montrealu siadały do aut i były zmotoryzowanymi amazonkami.
Na St. Catheriine Street, ulicy długiej podobno na dwadzieścia mil angielskich,
był dziwny, wielki sklep. Odbywała się w nim stała licytacja używanych
samochodów, ale licytacja w odwrotnym niż zwykle kierunku: ceny aut coraz to
spadały. Spadały co kilka dni, a czasem codziennie o pięć do dziesięciu dolarów.
Auto, które dziś oceniano na sto czterdzieści dolarów, w trzy dni później mogło
kosztować sto dziesięć. Gdyby więc ktoś trzy dni poczekał, kupiłby je za tę
zniżoną cenę, chyba że wcześniej ktoś inny mu je sprzątnął sprzed nosa za nieco
wyższą cenę.
W pierwszym szeregu stało osiem samochodów (szeregów było kilkanaście): Hudson
za 150 dolarów, Pontiac za 128 dolarów, Buick za 118, De Sóto 108, Packard 102 i
tak dalej.
Z ciekawości wszedłem do sklepu i spytałem o najtańszy samochód. Pokazali mi
Chevrolet. Grat nieładny, ale kosztował piętnaście dolarów.
12
jeszcze przez całą Kanadę do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem.
— To nieprawda! — ktoś obok mnie sprzeciwił się szorstkim głosem.
Lekki popłoch w sklepie. Sprzedawca ściągnął brwi i wlepił w intruza twardy
wzrok.
— / beg yom pardon? — Przepraszam? — zwrócił się do niego zdumiony.
Młody człowiek, który odezwał się, wyglądał na pewnego siebie mechanika.
— To ja bardzo przepraszam — rzekł zaczepnym głosem — ale pan się mylił
Rzeczowo obejrzał motor samochodu i zaipewnił w sposób nie znoszący oporu:
— Do Pacyfiku, zgoda, dojedzie, ale z powrotem — nie! Niech pan nie łudzi
klientów!...
Do Pacyfiku było pięć tysięcy kilometrów.
Ten objaw — czy raczej odprysk — materialnego dobrobytu byłby imponujący, gdyby
szedł tutaj w parze z ludzkim szczęściem i zadowoleniem. Lecz ozy szedł?
Miewałem wątpliwości i nigdy nie mogłam uwolnić się od myśli, że życie w tej
bogatej Ameryce Północnej rozwijało się nie tak, jak należało.
Mieszkańcy Ameryki Północnej gorączkowo gdzieś pędzili, za czymś gonili,
niecierpliwie do czegoś dyszeli, popędzali się wzajemnie, smagani
najdziwniejszymi ambicjami — i w tym nerwowym pośpiechu właściwie nie wiedzieli,
po co i dokąd się tak śpieszyli. Ich niepokój miał w sobie coś chorobliwego.
Owa monitrealska ulica S-w. Katarzyny wraziła mi się głęboko w pamięć: w pewnej
chwili zatęskniłem gwałtownie do Europy, do jej ludzi mniej zadyszanych, do
cichych Jezior Augustowskich i do kojącego cienia pod dębami rogaliński-mi. Był
przecież i w Kanadzie las tęgi, puszcza pociągająca, ale to, co się działo w
miastach kanadyjsko-amerykańskich, wydawało mi się osobliwym nieporozumieniem.
Przecież roz-
13
czasem stała się rzecz paradoksalna: człowiek", stworzywszy olbrzymią-i piękną
technikę, sam popadł w niewolę swego tworu. Ludzkość dążyła i wszelkimi siłami
dążyć powinna do dobrobytu, ale niech ją dobry los uchroni od niebezpiecznego
rodzaju dobrobytu, jaki stworzył kontynent północnoamerykański. Zastraszająca
ilość ludzi o strzaskanych nerwach była ostrzegawczym znakiem.
Ludzie tutaj podobno tak robili: kupowali sobie na lato używany samochód,
zwiedzali nim część kraju, w końcu porzucali grat na łasce losu, gdzieś na
bocznej drodze, i wracali koleją do domu. Powstawała przy tym paradoksalna
sytuacja: porzucając samochód musieli czynić to ostrożnie, ażeby tego nikt nie
widział, zwłaszcza żaden policjant. Gdyby zauważył, wymierzyłby tęgą karę i na
domiar kalzałby zabrać samochód ze sobą.
Kanada to kraj, w którym samochodów nie wolno porzucać
na ulicy.
Wszystko zaczęło się na serio od czasu pierwszej wojny światowej. Dobrobyt,
walący się podczas wojny do Kanady oknami i drzwiami, otworzył jej oczy na
samochód. Słabiutko zaludniony, a absurdalnie rozległy kraj obok kolei żelaznej
wymagał szybkiej, przystępnej komunikacji. Jak na drożdżach rósł przemysł
samochodowy. Różne amerykańskie Fordy, Ge-neral-Motorsy i Chryslery, zwąchawszy
korzyści dziewiczego terenu kanadyjskiego, budowały tu wielkie fabryki-filie.
Amerykanin, który wytępił koczujące szczepy Indian i niedobitki usadził w
rezerwatach, dziś sam stał się największym koczownikiem. W przeszłości różne
zarazy, zawleczone przez białego człowieka, niszczyły tubylców; dziś z kolei
białego człowieka opanowała epidemia samochodu. Powstał osobliwy kult, a raczej
kultura samochodowa, nosząca w sobie nie byle jakie zarodki barbarzyństwa. Domów
swych i mieszkań, wyposażonych w najświetniejsze zdobycze techniki, typowy
Amerykanin raczej unikał. Nie znosił domowego życia, ucie-
\ 14
pustkę dokoła niego. W pędzącym samochodzie mniej ostro dręczył go niepokój.
Wraz z rozwijającym się przemysłem samochodowym powstała w południowym pasie
Kanady gęsta, plenna sieć tysięcy mil gościńców i autostrad. Na tych traktach
przewalała się co rok wielomilionowa wędrówka narodu. Obok Kanadyjczyków pędzili
Amerykanie, by podziwiać wszelkie cuda przyrody od wyspy Vancouver do rzeki
Saguenay. A tych Amerykanów zastęp nieprawdopodobny: niemal dwadzieścia milionów
rocznie.
A lotnictwo? Północ, gdzie odkrywało się najbogatsze ponoć na świecie pokłady
wartościowych minerałów, nie miała żadnych dróg bitych, tylko same lasy, tundry,
rzeki i jeziora. Więc samoloty otworzyły Północ. Samolot w Kanadzie stał się już
przedmiotem codziennego użytku. Niektórzy traperzy samolotem przeprowadzali
rewizje założonych sideł, a czcigodne gospodynie, bywało, leciały na
popołudniową wizytę do swej sąsiadki o dwieście mil oddalonej, —------
Wieczoiem któregoś dnia wyjechałem samochodem z pewnym Polakiem montrealskim
poza miasto w kierunku Lachine. Przy asfaltowej autostradzie, zasianej na
przestrzeni kilku mil setkami sunących aut, zamożni ludzie hołdowali o tej porze
dwom namiętnościom.
Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, grali w golfa. Tych pól golfowych były
całe rzędy, a grających — setki, jeśli nie więcej. Zapadła już noc i ludzie
oblani sinym światłem jaskrawych reflektorów sprawiali wrażenie upiorów. Z
daleka wyglądali jak wariaci: krzątali się po polu, co chwila wznosili kije z
ogromnym rozmachem i z całych sił uderzali w ziemię, jak gdyby smagając ją za
jakieś przewinienia. Oczywiście bili nie w ziemię, lecz w kauczukowe piłeczki na
ziemi, które starali się wyrzucić jak najdalej na mroczną łąkę. Gra podniecająca
do ostateczności Anglosasów. I podobno bardzo po-
nlprawić wzmacniając
A druga namiętność Sta a
tulił i całował swoją sweei nie było wypadków
dzie liczne bary au dzali, "tny^ mawiali, czego łądka, albo coś na taki bar; nie
było w szereg samochodów rt
ate rm, młodzi n
jak s ^ ^ ^ Meby
pJudowano pny autostra-
z niego za- ^^ na ochłodzenie żo-
lóv. Dziwnie wyglądał J ^ a go,cie 0
^ Usługiwały chyże lub bardziej dyskretna n»-
rozumie sie, n0c lipcowa.
coś
Nagle Był to ów Royal
razem nie przed bankiem
ch dolatywały szepty. Panad wszystkie ly-
^ poznałe. -yk, Mórego rano słyszałem tu, by przygrywać ra- . Zdaje się, ze
tym go słuchali niz rano
Eaton. Na St. Catherine Street, owej głównej handlowej arterii Montrealu, osiadł
Eaton. Zajmował potężny blok gmachów o kilkunastu piętrach. Powszechny dom
towarowy, największy w Kanadzie. Eaton, który wraz z dwoma innymi podobnymi
towarzystwami zagarnął dwie trzecie całego handlu tego rodzaju w Kanadzie, był w
swej dziedzinie tytanem i dzierżył monopol.
Słynął z nadzwyczaj sprężystej organizacji. Transakcje, wymagające gdzie indziej
kwadransów, tu załatwiano w ciągu minut. Eaton potężną reklamą umiał przekonać
swych odbiorców, że był bezwzględnie uczciwy, że dawał najlepszy towar po ściśle
skalkulowanych cenach i że z równą starannością kalkulował cenę łódki, jak
szpilki, kompletu jadalni czy wstążki.
U Batona było zawsze pełno ludzi od samego rana; dziennie przepływała podobno
stutysięczna fala. Czy każdy coś kupował? Nie każdy. Kilka razy odwiedziłem dom
towarowy i zawsze stwierdzałem, że wielu, zarówno mężczyzn, jak kobiet, nie
kupowało nic. Natomiast osobliwe sprawiali wrażenie. Krocząc od stoiska do
stoiska i ogarniając, nie: wchłaniając płonącym wzrokiem obfitość wystawionych
towarów, ludzie ci obnosili jak gdyby zastygły zachwyt na twarzach, a
namaszczenie w postawie, podobnie jak ludzie w kościele.
2 Kanada pachnąca żywicą
17
Może óńTriapf&waę Dyn w przepychem tylu rzeczy?
Spytałem o to jednego z montrealskich znajomych.
— Macie racją — odrzekł wesoło — był to rodzaj ich modlitwy. Patrzyli na towary
jak na ołtarz, chociaż nic nie kupowali, a właściwie kupić nie mogli...
— Dlaczego nie mogli?
— Nie mieli forsy. Przypuszczalnie byli to bezrobotni,
— I mimo to przychodzili, by męczyć się daremnym apetytem?
— Aa, jesteśmy przecież najbogatszym krajem pod słońcem! Krajem
nieograniczonego optymizmu. Ci nie kupujący wierzą, że jutro los im się
uśmiechnie i że będą mogli kupować... A na razie modlą się w ten sposób i cieszą
widokiem
bogactw.
— A czy los im się uśmiechnie?
— Wszystkim nie, większości z nich — tak. U nas koniunktury skaczą w górę i na
dół jak na huśtawce. Gdy na dół, dziesiątki tysięcy pracowników z dnia na dzień
traci posady i chleb; gdy w górę, pewna ich część może znowu kupować u Eatona.
Ale zanim to nastąpi, każdy marzy i modli się przy tych stoiskach... Miejcie i
wy się na baczności! — ostrzegał mnie znajomy. — Nie módlcie się zanadto!...
Śmialiśmy się, ale niesłusznie, bo wkrótce i mnie ogarnęło podniecenie, gdy
zawieziony na któreś piętro Eatona oglądałem dział najbardziej mnie
interesujący: przybory do obozowania. Jakaż tam była rozmaitość, jaki zbytek,
ileż to tego! A gdy podziwiałem piętnaście różnorakich namiotów, dwanaście
rodzajów canoe i osiem typów motorów przyczepnych, zakręciło mi się w głowie i
ogarnął mnie cichy szał...----------
Kanada rozwinęła się równie śmiało i gwałtownie jak jej starsza siostrzyca,
Stany Zjednoczone, tylko o pół wieku później. Dzięki temu opóźnieniu mogła
lepiej wykorzystać cały rozwój techniki, jaki dokonał się w tym czasie, i dopę-
18
i łudnia.
O pszenicy jako o bogactwie Kanady ogólnie wiadomo.
: Skrzętny kraj zbierał jej tak dużo, że trzy czwarte produkcji wysyłał za
granicę. Tymczasem obydwie wojny świato-
, we, które stworzyły w Kanadzie fantastyczną koniunkturę,
'; rozwinęły jej przeinysł do tego stopnia, że już dawno swą
i,' produkcją wyprzedził rolnictwo.
Na północy Kanady, w lasach i w tundrze — wciąż jeszcze niedostatecznie
zbadanych — już obecnie odkryto tyle zasobów mineralnych, że wysunęły one Kanadę
na czoło innych krajów. Kanada zajmowała przez długi czas przodujące na świecie
miejsce, jeśli chodziło o wydobycie niklu, platyny, radu i azbestu, i podobnie
było w produkcji aluminium, rtęci i molibdenu czy miedzi, cynku, srebra i
arsenu. Przyszłość zapowiadała nieprzebrane możliwości rozwoju górnictwa.
Wykorzystanie na gigantyczną skalę „białego złota", to jest siły wodnej, stało
się magicznym motorem zawrotnego rozkwitu przemysłu. I w tej dziedzinie Kanada
znacznie prześcigała inne kraje zarówno co do ilości wytwarzanego prądu
elektrycznego, jak i jego niskiej ceoy. Przemysł drzewny to tylko jeden z wielu
korzystających z tej siły; swym papierem i celulozą Kanada zaspokajała olbrzymi
rynek amerykański. Wspaniały rozwój kraju, przodownictwo światowe ną niejednym
polu, wytwarzanie tak wielu dóbr — w pamięci tkwił maleńki odblask tego
przepychu produkcji, Eaton — i gromadzenie bogactwa, słowem: niebywałe
osiągnięcia dzielnego narodu, liczącego zaledwie kilkanaście milionów ludności,
budził szczery podziw. W tym rozmachu była nuta bohaterstwa, ale, niestety,
kryła sią tu także ponura, przykra „tajemnica".
Prześladowało mnie wspomnienie kataryniarza na James Street, ulicy banków.
Katarynkę miał, co prawda, na motocyklu, ale przecież żebrał. Był to żebrak.
2ebrak w tak bogatym kraju? A mój zaajoay, co mówił o ludziach u Eatona,
a*
19
kim kraju?
Niestety, tak. W kraju o olbrzymiej produkcji i o sklepach wprost nabitych
wyszukaną żywnością istnieli ludzie wiedzący, co to głód. Było Wielu -— mam na
myśli lata po pierwszej wojnie światowej — którzy chcieli pracować, lecz nie
mieli gdzie. Kraj, stosujący wtedy jeszcze rabunkową gospodarkę •wobec przyrody,
wyrzucał tysiące istot ludzkich poza nawias normalnego bytu i naWet nie
wiedział, jak zaspokoić ich pierwszy głód. Zasiłki da\vał iro raczej nędzne,
pomimo że równocześnie z trzech źródeł: municypalnych, prowincjonalnych i
ogólnokrajowych. Dopiero gdy przypadkowy wietrzyk trochę lepszej koniunktury
ożywiał jakąś gałąź przemyski, ludzie ci znajdywali pracę.
Obecność tych biedaków" mąciła sielankę szczęśliwych i sytych. Ażeby więc
nędzarze nie zakłócali spokoju, zsyłano ich do puszczy Tam, w tak zwanych
obozach pracy, utworzonych w okresie między pierwszą a drugą wojną światową,
przekształcano ich w dr\vali i kazano im czekać na uśmiech losu. Czasem
przyjeżdżał jaki boss, przedsiębiorca z pobliskiego miasteczka, i wybierał sobie
robotnika. Obmacywał jego mięśnie i badał go tak samo, jak to czynili biali
plantatorzy dwieście lat temu z czarnymi niewolnikami, kupowanymi w portach
amerykańskich.
Spotkałem kilku, którzy przebywali w obozach pracy. Nie skarżyli się, że ich tam
źle traktowano. Ale ich opowiadania w kraju tak bogatym i o takich możliwościach
brzmiały jak upiorny sen.
„... A potem znóv/ wystawałem przed fabrykami w nadziei, że może zwolni się
jakieś miejsce" — pisał w swych wspomnieniach emigranta Andrzej pastuszak, jeden
z kanadyjskich bez-•fobotnych. — „Ta \valka o chleb, o życie, o pracę
doprowadziła do takiego zdziczenia, że człowiek cieszył się, jak któremu z
pracujących w fabryce zdarzył się wypadek czy zachorował, bo sobie myśla.ł;
jedno miejsce się opróżniło, może mnie wezmą..."
albo że tysiące robotników otrzymywało płacę znacznie mniejszą niż minimum,
uznane za konieczne do życia? Skądże więc ten absurd? Odpowiedź była zarówno
prosta, jak posępna: niezmierne bogactwo Kanady zagarnęła w swe ręce nieliczna
garstka bogaczy. Tu wielki kapitał monopolistyczny srożył się z nie mniej
brutalną bezwzględniością niż w sąsiednich Stanach Zjednoczonych.
Dosadnie i obrazowo pisał Modest Maryański już pod koniec XIX wieku w swej
książce o kresach Ameryki Północnej: „Nowe siły (rozwój techniki, wzrost
bogactwa) nie służą tu całemu społeczeństwu, lecz tylko górnej jego połowie,
podobne w skutkach swych do olbrzymiego klina, wbijanego nie pod sam spód całego
społeczeństwa, lecz w jego środkowe warstwy. Ci, co się znaleźli ponad punktem
rozszczepienia, podnoszą się, ale za to ci, co są poniżej niego, ulegają
zmiażdżeniu".
Czcigodny Voltaire wyraził sj$ kiedyś dość pogardliwie
0 Kanadzie i powiedział, że to tylko „kilka morgów śniegu", ąueląues arpents de
neige. Ujemny sąd filozofa nabrał rozgłosu, stał się powszechną wiarą,
niewzruszoną wyrocznią,
1 nieodłącznie przylgnął do francuskiego pojęcia o Kanadzie. A oto siedziałem
teraz na tych kanadyjskich morgach. Przed
kilkoma dniami wyjechałem z Otta wy, stolicy Kanady, udając sią o sto
kilkadziesiąt kilometrów na północ, nad rzekę LievTe. Zamieszkałem tu w leśnej
chacie polskiego myśliwego, Stanisława.
Sierpień. Voltairowskich śniegi anł śladu, natomiast było gorąco, strasznie
gorąco. Przed chwilą kroczyłem przez polanę wśród gęstej, wysokiej tr^wy ciesząc
się, że niebo nade mną było koloru głęboko lazurowego, a w trawie roiło się od
tylu owadów i tak bujnego życia< Wielki, podwójny żar bił od słońca z góry i od
zielska 2 dol-j, Potem nagle przestałem się cieszyć, czarne kręgi stanęły pjrzed
oczami i przytrafił mi się niespodziany wypadek. To, czego nie doznałem ani w
Brazylii nad Amazonką, ani u stóp Kordylierów, spotkało mnie tu, o sto mil na
północ od Ottawy; dostałem porażenia słonecznego. Na szczęście był w pobliży
cienisty klon. Dowlokłem się tam i ległem pod drzewem.
Las, otaczający gorącą polatięi posiadał wszystkie odcienie zieleni. Był to las
bujny i bardzo żywotny. Chociaż rósł na
2?
drzewa nie były zbyt wysokie — to jednak wyczuwało się w tym lesie niezmierną
chęć do życia, rozrostu i rozmnażania. Soki, płynące w żyłach tutejszych drzew,
pulsowały widocznie raźniej niż w naszych europejskich pniach i namiętniej
wyłaniały się spod kory wonne żywice. A na wiosnę ludzie wytaczali z klonów
słodki syrop garncami, bez uszczerbku dla zdrowia drzew.
Uderzała wielka różnorodność zalesienia. Spod klonu, pod którym teraz
wypoczywałem, widziałem dokoła siebie kilkanaście gatunków drzew liściastych i
kilka iglastych. Zeszła się ich cała piękna kompania. Dęby, leszczyny, buki,
osiki, jesiony, lipy, brzozy, cedry, świerki, jodły, sosny i jeszcze jakieś nie
znane mi gatunki. Wszystko to pokrewne naszym europejskim drzewom, a jednak
trochę inne: w szczegółach, w kroju liści, a przede wszystkim w tętnie życia
jakieś silniejsze, radośniejsze, bogatsze. W Europie taką leśną żywotność rzadko
można spotkać. W umiarkowanym klimacie była na świecie chyba tylko jeszcza jedna
podobna puszcza, równie wspaniała i bogata w zieleń i w zwierza, a jeszcze
rozleglej-sza: to syberyjska tajga.
Nigdzie w Europie nie widziałem takiej ilości skoczków, jak na owej polanie.
Zatrzęsienie skoczków. Każdy krok człowieka wypłaszał z trawy dziesiątki tych
owadów; rozskakiwały się na wszystkie strony jak żywy, szeleszczący obłok.
Niektóre z nich, większe okazy, wyróżniały się wyjątkowym pięknem. Rozwierając
pokrywy ukazywały nagle bajecznie niebies-skie skrzydła i tak ulatywały kilka
metrów. Gdy opadały, kończyła się ich krasa i skoczki stawały się znów szarą,
niewidoczną grudką, podobną do ziemi.
Skoczki żrą trawę. Dobrze świadczyło o plenności tutejszej trawy, że nie było
widać na polanie żadnego uszczerbku pomi-rno tysięcy żarłoków. Mnogość owadów
przypominała niektóre okolice nad Amazonką. Ale to chyba był jakiś paradoks
przyrody! Gdzie Amazonka, a gdzie kraj, mający nie najlepszą
29
SKOczków "uWijaio się tu aziwnie
Były tu także inne owady, prawdziwe dzieci słońca, piewiki. Rozpalone -w
południe powietrze rozbrzmiewało ich donośnym i natarczywy111 głosem:
metaliczny, przeciągły syk, podniesiony prawie do krzyku. Ów charakterystyczny
syk szarpał nerwy ludziom i w Rio de Janeiro, i w Kanadzie. Lato tutejsze,
jakkolwiek stosunkowo krótkie, było o tyle gorętsze niż nasze polskie, że
pozwalało żyć — chociaż tylko krótkotrwałym życiem — tropikalnym piewikom.
Na polanie wybudował sobie Stanisław chatę. Żywił się mięsem jeleni, na które
polował w sąsiednim lesie, a wszelkie odpadki wyrzucał i wylewał «a chatę. Do
tych odpadków przylatywały motyle. W dni pogodne chata Stanisława otoczona była,
jakby lotnym nimbem, barwną czeredą wesołych rusałek, ceików, pokrzywników i
¦dostojek. Przywędrowały one tu od nas, z kontynentu eurazjatyckiego. Ale wśród
tej pospolitej gawiedzi zjawiał się od czasu do czasu inny gość, dostojny, dumny
i wielki jak dłoń ludzka. Był piękny, a jego soczysty brąz, kolor jasnych
kasztanów, świetnie podkreślony czarną obwódką z białymi cętkami, już z daleka
rzucał się w oczy. Urodziwy gość miał przy tym uderzający lot: nie trzepotał
skrzydłami jak inne motyle, na przykład nas,ze bielinki, lecz zazwyczaj
rozpościerał skrzydła nieruchomo i szybował w powietrzu. Sunął gładkim lotem,
tak szlachetnym, z tak powabną godnością, że człowiek patrzył na niego
zachwycony.
Nazywali go monarchą (Anosia plexippus). Przyfrunął tu z dalekiego południa,
może z Florydy albo Alabamy, ażeby pobaraszkować na kanadyjskiej łące i pad
koniec lata wrócić do ojczyzny. Był to niestrudzony obieżyświat. W wędrówce
powrotnej zwykł po drodze zbierać się z innymi równieśnikami w potężną gromadę
jak wędrowne ptaki. Często Wirginijczycy obserwowali brązową chmurę pięknych
lotników, śpieszącą ku ciepłemu słońcu.
Widok monarchy wzbudzał we mnie dalekie wspomnienia i poruszał serce. Z licznymi
jego kuzynami, pochodzącymi
24
z wiarą w tutejsze słońce i nie zawiódł się. Teraz karmił się sokami z odpadków
jelenia, ubitego przez Stanisława, polskiego trapera. I żył chwaląc sobie
kanadyjskie słońce.
Gdy tak odpoczywałem pod klonem, przyjemnie i zabawnie było wybiegać myślą w
odległe kraje i w odległą przeszłość. Chociażby do Voltaire'a z jego
pogardliwymi „kilkoma morgami śniegu". Bystrość uznanych mędrców czasem
zawodziła, jakież głupstwa zdolni byli palnąć! „Wolę daleko bardziej pokój niż
Kanadę, sądzę, że pokój może szczęśliwie nastąpić bez-Quebecu" — prawił
Voltaire. Wiemy, że pokój między Francją a Anglią tak szczęśliwie nie nastał,
natomiast jakie olbrzymie bogactwa sprzątnięto Francuzom sprzed nosa w Kanadzie!
I przypominał się jeszcze jeden fatalny błąd, popełniony przez innego sławnego
męża, kardynała Richelieu. Hugenoci, wypędzani z Francji, chcieli osiedlić się w
Kanadzie — podobnie jak przed nimi w Bostonie uczynili purytanie, za religię
prześladowani w Anglii. Richelieu nie pozwolił, nie chciał heretykami
zanieczyszczać Kanady, pragnął mieć ją rdzennie katolicką. Hugenoci rozproszyli
się po całej Europie, wszędzie swą rzrutkością i przemysłem przykładając się do
dobrobytu innych narodów, a Kanada, wprawdzie bardzo katolicka, ale słabo
zaludniona, stała się łupem kolonii angielskich...
Na wierzchołek klonu, pod którym odpoczywałem, przyleciał jakiś ptak i czegoś
się denerwował. Krzycząca barwa jego upierzenia, intensywny szkarłat, przykuwał
wzrok. Spojrzałem i oczom nie wierzyłem. Toż to, do licha, tangar,
najprawdziwszy czerwony tangar, podobny do tangarów nad Amazonką czy w Paranie.
Dość miałem już brazylijskich wspomnień. Zerwałem się i poszedłem do pobliskiej
rzeczki, St. Denis Creek.
Wskakując do Wody wypłoszyłem kilka pstrągów: bogata woda i przyjemnie chłodna.
Po kilku minutach, jak nowo narodzony, wyszedłem na ląd. Podczas ubierania się
odpędzałem liczne osy i muchy, wielkie i złe. Zaledwie się obroniłem, gdy
25
Tak, to był kolibr. Przyleciał, zawisł nade mną w powietrzu i przyglądał mi się
z zuchwałą ciekawością, znamienną dla wszystkich kolibrów. Tak sam maleńki,
zwinny, długodzioby i barwny jak jego bracia nad rzeką Ukajali. Taki sam
miłośnik kwiatów, czciciel słońca, niezwyciężony lotnik, kochany brzdąc, kolibr.
Kolibr to dowód zbyt bijący w oczy. Voltaire stanowczo nie miał słuszności.
Oprócz surowej zimy, śnieżnej i długotrwałej, Kanada posiadała gorące lato z
porażeniem słonecznym, z piewikami, z tangarem i kolibrem. O tym Yoltaire
zapomniał.
Czy rzeczywiście zapomniał? Ujemne słowa Voltaire'a o Kanadzie zyskały wielki
rozgłos. Lecz równą sławę zdobył inny Francuz, La Fontaine, bajką o mądrym lisku
i kwaśnych, zielonych winogronach. Voltaire wypowiedział swój ujemny sąd wtedy,
gdy Francja po przegranej wojnie z Anglią utraciła Kanadę. Chytry lisek nazwał
winogrona kwaśnymi wtedy, gdy nie mógł ich dosięgnąć,
A w Kanadzie były nawet winogrona. Rosły w pobliżu miasta Toronto i wcale nie
były kwaśne.
I
Stanisław znalazł w końcu swe szczęście na słonecznej po* lanie, nad rzeczką St.
Denis, która wpływała do rzeki Lievre. Na wschód od polany rozciągał się wielki,
nie kończący się las. Były tam wzgórza, jeziora, bobry, niedźwiedzie i jelenie.
Nie było ludzi i ścieżek. Ludzie zostali poza Stanisławem, w miastach i osadach.
Wśród ludzi szedł Stanisław drogą pełną życiowych cierni, aż doszedł do polany.
Dziś, skradając się do jeleni, Stanisław przedziera! się również przez ciernie,
lecz tym razem były to ciernie malin, jeżyn i gąszczu leśnego. Stanisław był
szczęśliwy.
Doznał zwykłego losu polskiego emigranta. Pochodził spod Środy. Ojciec jego
pracował w majątku ziemskim, miał złote serce i był poważanym ogólnie
człowiekiem. Stanisław pomagał ojcu, ale gdy chcieli go wziąć do wojska
pruskiego, umknął do Ameryki. W Ameryce, jak to zwykle bywa, próbował
wszystkiego. Był pod wozem i na wozie, konduktorem tram« wajowym i robotnikiem w
różnych fabrykach. Później dostał się do lasu, między Kaszubów w Otter Lakę. Tam
dorwał się strzelby. Las mu zapachniał.
Wiele lat przebywał w Otter Lakę, a potem stwierdził, że okoliczne gąszcza nie
miały już godnej zwierzyny, i zaczął szukać nowych łowisk. Tak przybył nad
rzeczkę St. Denis, znalazł polanę i wybudował sobie chatę. Mieszkał tu od kilku
lat. Uprawiał na sąsiednim pagórku ziemniaki, na stokach
37
iowit pstrągi," w rżeće Lievrer gSćżtipaki, a w OKoiicznycn la-* sach zdobywał
swój główny pokarm: jeleoiie. Strzelał po mistrzowsku.
2ył samotnie zimą i latem, i tylko psa miał za towarzysza, Był to czarny, mały
kundel, wabiący się Nigger, nieudana mieszanka ras, psi kretyn, wierny i bez
pożytku. Może dlatego, że kretyn, Stanisław otaczał go troskliwą opieką i
kochał. Kochać trzeba coś żywego.
W dalekim Montrealu Stanisław miał kilku przygodnych przyjaciół, Kanadyjczyków.
Jesienią przyjeżdżali na krótki czas na polowanie i zostawiali Stanisławowi
trochę pieniędzy, za które kupował sobie naboje i skromną odzież na zimę.
Stanisław był bardzo ubogi, jeżeli chodziło o pieniądze, i nie miał żadnych
ambicji ludzi miasta. Nie chciał zarabiać pieniędzy. Sam wszystko robił i był
sobie krawcem, szewcem, lekarzem, stolarzem. Sąsiedzi znad rzeki Lievre często
przychodzili do niego i prosili go o pomoc. Udzielał jej chętnie.
Samotność i częste przebywanie w lesie, wśród drzew, odbiły się na jego
usposobieniu. Wyrobiły w nim nie tylko hart fizyczny, lecz również nadzwyczajną
równość ducha; ruchom jego nadały powolność, a myśli wtłoczyły w jakieś
uproszczone, ciche tory o twardym, archaicznym rozumowaniu. Przy tym Stanisław
bynajmniej nie był odludkiem. Na ogół poważny, ale pogodny, miłej gawędy nigdy
nie zepsuł.
Długo się dziwiłem, że nie założył rodziny. Miał już około pięćdziesiątki. Żona
i dzieci były w puszczy bardzo potrzebne. Razu pe\vnego poruszając ten temat
spytałem Stanisława, dlaczego si^ nie ożenił. Nie dał mi zadowalającej
odpowiedzi.
— Jatoś obyło się bez żony — odpowiedział wymijająco. Czy m oże spotkał go
zawód miłosny?
Stanisław był trochę zmieszany i wahał się, jak to wytłumaczyć. Pod pozornym
spokojem jak gdyby coś ukrywał.
— Ni© — odrzekł z niewyraźnym uśmiechem. — Nie spotkał mnie za\vód miłosny...
on
nisiaw marszcząc /. .n2K.ft.ci umi uuu«, .....-
— A właściwie... Ech, co tam gadać niepotrzebnie...
Więc jednak pewnie miał jakieś przeżycia. Spytałem, czy nie chciałby mieć
dzieci.
— Nigdy o własnych dzieciach nie myślałem... — zapewnił. Spojrzałem na niego ze
współczuciem. Stanisław, którego
przeznaczenie zapędziło do lasu, aby żył w najbliższej styczności z pi zyrodą,
sam na sobie nie doznał najwięk szej władzy tej przyrody: popędu rozrodczego.
Nie dałem za wygianą:
— Niebawem nadejdzie jesień i zawieje północny wiatr. Potem przyjdą śniegi i
zima będzie trwała przez pół roku. Przebywanie samotne w mrocznej chacie przez
tak długi czas musi być chyba udręką. Czy nie tęskno wówczas do człowieka
bliskiego sercu?
Stanisław się zamyślił, potem odpowiedział, że nie wie, czy tęskni. A raczej
wie, że nie tęsikni zimą do ludzi, bo przebywa wtedy z nim ktoś inny.
— Kto to?
— Pan Bóg — rzekł cicho.
Prawda, Stanisław był żarliwie religijny. Przenikała go wiara gorąca i głęboka,
żarliwość niepowszednia. Bóg — zapewniał Stanisław bez wahania — schodził do
niego z nieba, brał udział w jego czynnościach, stał tuż przy nim. Z Bogiem
rozmawiał jak z kimś obecnym, pytał go o radę. Bóg towarzyszył Stanisławowi w
długie dni zimowe w chacie, a bliskość jego chroniła człowieka od wstrząsów
nerwowych. Gdy Stanisław mi o tym mówił, oczy jego żarzyły się gorączkowym
blaskiem. W życiu Stanisława zaszły dwa zdarzenia, które uważał za dzieło
Opatrzności. -W kanadyjskiej prowincji Ghiebec, zaludnionej przeważnie przez
Francuzów-katolików, panowało po dziś dzień nie spotykane gdzie indziej
przywiązanie do wiary . i istniało wiele miejsc słynnych z cudów. Najsławniejsze
wśród nich — to kościół Sw. Józefa na górze nad Montrealem i kościół Sw. Anny w
Beaupre pod miastem Qu«bec.
29
¦ ¦", uaiitc, uajuwc un.ii.yM,
Liicniu, uiui.o/.yiu i
nlsław Owieje. I rzeczywiście wyzdrowiał w
em Stanisław brał udział w pielgrzymce do
P?zy C wszystkim Stanisław nie posiadał wcale> — jakiejkolwiek niepospolitości,
a tym mniej bohatera. Po S pobożności nie miotał nim ogień, który trawił
pysznych ™y krzyżowych. Chociaż przebywał w lesie me posia-dllciała Grzani, a
twarz jego o -padłych ^ach me była fotogeniczna. Nie płonęła w nim żądza
wielkich czy nów, jak u bohaterów Londona. Stanisław pozostał cichym, pomnym
człowiekiem o zrównoważonym oddechu i beza* tóętnych snach, chociaż miały
wyraźną *™*™™J™°L wspaniałych dla niego, podniecających potęg, między jakie
rzuciło go życie: świadomość puszczy i Boga.
Zazwyczaj w dwie, trzy godziny po zachodzie słońca Wad-liśmy sfę spać. Zanim
Stanisław zgasił lamp*| naftową, czyś-cił Jeszcze strzelbę, potem klękał przed
obrazkiem_MaUd ij Częstochowskiej i odmawiał pacierze. ModU J
53LSSi3śL
^iS^Se wilki nieraz wyły na sąsiednich stokach. Ru°z ły T we nocne, drapieżne
łowy. Całkiem otwarcie fbrltalnie głosiły wojn, wszystkim słabszym stworzeniom
SO
cze bardziej ponurym: hu, hu, huuuuu. To także był drapież nik nocy, sowa. I też
obwieszczał, że był głodny i groźny dla sąsiadów.
Dziwnie schodziły się te wszystkie głosy: tu w chacie — wołanie do Boga, tam w
puszczy — wołanie o żer
I tak na koniec między zgłodniałą puszczą a równie nienasyconą wiarą Stanisława
zasypialiśmy w chacie polskiego trapera, który znalazł tu spokój i ukojenie
^^^^P
Co dzień rano wychodziliśmy na polowanie. Stanisław, mistrz w czytaniu śladów,
szeptem tłumaczył mi po drodze, co się działo w nocy. Tędy szły dwa jelenie, tam
zatrzymał się igło zwierz i gryzł korę, a tu inny jeleń, spłoszony, dał susa.
Niedźwiedzich śladów napotykaliśmy wiele, ale starych: złamane drzewka dzikich
czereśni z objedzonymi owocami i leżące, zmurszałe pnie, porozrywane w
poszukiwaniu larw. Świeżych tropów niedźwiedzich, niestety, nie było widać.
Również nie było •widać, na szczęście, świeżych śladów sąsiada, Desautellesa.
Desautelles polował na nas. Bynajmniej nie w żartach oświadczył, że będzie
strzelał, gdy ujrzy nas w lesie, w swoim lessie. Ponieważ uchodził za złośliwego
wariata, gotów był rzeczywiście strzelać. Mieliśmy się na baczności.
Desautelles mieszkał dawniej we wsi, wśród ludzi. Dokuczał i zatruwał życie
sąsiadom do tego stopnia, że ich w końcu krew zalała i zbili go na kwaśne
jabłko. Po wyleczeniu się z zadanych mu ran zbiegł do lasu, nad rzeczkę St.
Denis, i tu zagospodarował się wraz z żoną, biedną kobieciną. Miał psa.
Przywiązał go kiedyś do drzewa i zamorzył głodem. Miał również konia; zamęczył
go na śmierć.
Do Stanisława żywił nienawiść, ponieważ traper osiadł •vf pobliżu i polował w
lesie. Desautelles sam wcale nie był myśliwym, a las nie należał przecież do
nikogo. Mimo to
32
Chcąc zakończyć tę koszmarną Tomautyikę, poszeSFe-rri" pewnego dnia do dzikusa,
by z nim się jakoś dogadać. Przyjął mnie w swej zapadłej chacie, lecz
rozmawialiśmy jak ślepy z głuchym. Po przedstawieniu się wyjaśniłem mu, że
przyjechałem w te strony na krótki czas w gościnę, ażeby podziwiać piękno
tutejszych lasów. On na to staroświecką francuszczyzną odrzekł, że ma piękną
muszkę na flincie i że dobrze strzela. Na to ja poprosiłem go o pozwolenie
chodzenia po jego lesie. On — że dostał świeże naboje. I tak wyglądała cała
nasza rozmowa.
Potem nagle zerwał się i w przystępie gniewu oii stąd, ni zowąd zaczął się
pienić, że to wszystko jego lasy, że on tu panem, że nikogo nie ścierpi. To 'nie
był oibłęd, raczej pierdla się na jego ustach bezgraniczna złośliwość. Ale skąd
się brała? Rozległy, bogaty kraj i rzeźwe powietrze stwarzały tu warunki życia
dla ludzi zdrowych i zadowolonych. Desautelles, o kwadratowej twarzy
francuskiego chłopa, ruchach niedźwiedzia, a oczach wilka, był jak dokuczliwy
wrzód, obcy i wrogi, nie wiadomo dlaczego tu powstały. Stanowił w tej puszczy
rażący 'zgrzyt.
Zupełnie inni ludzie mieszkali z drugiej strony, w kierunku zachodnim, nad rzeką
Lievre. Tam ¦rozciągała się na przestrzeni !w.ielu mil osada Val des Bois,
zamieszkała wyłącznie przez kanadyjskich Francuzów. Stanowiła jak gdyby wycinek
z XVII stulecia. Byli to miii, spekojrni, biedni, zacofaaii chłopi. Mieli nikły
uśmiech i skromne pragnienia. Nde chcieli się wzbijać ani zdobywać. Prawie
wszyscy starsi byli analfabetami. Posiadali niewielkie pola; wystarczał im sierp
i motyka. Światu nic nie dawali, od świata prawie nic nie brali. Sami przeważnie
przędli sobie odzież. Byli to pospolici, mali ludzie: trochę zawistni, trochę
małostkowi, roziplotkowand, w miarę chytrzy Ciasny, zabity deskami świat.
W Val des Bois nie było Ameryki. Ameryka istniała na południu, zaledwie o trzy
godziny jazdy automobilem: budowa-
3 Kanada pachnąca żywicą
33
Boisj jak prawie wszystkie osiedla francuskie w Kanadzie, nie brała udziału w
amerykańskim pędzie. Nie doznawała zawrotu głowy. Leżała na uboczu, w zupełnej
ciszy. Dwa skrajne światy, dwa paradoksalne przeciwieństwa, a między nimi tylko
trzy godzdny drogi samochodem.
Najbliżej chaty Stanisława, u ujścia St. Penis Creek do rzeki Lievre, mieszkały
trzy liczne rodziny: Tackowie i dwie rodziny Collardów. Dobrzy ludzie, życzliwi
i ipełni drobnych trosk. Stanisław żył z nimi w najlepszej zgodzie
isąsiedzikiej. Mężczyźni postawni i czerstwi, kobiety okazałe. Co najwięcej
uderzało, to ogromna ilość dzieci. W trzech rodzinach było ich może trzy-
dzieścioro, a ponieważ obejścia istały blisako siebie, sprawiały wrażenie
wioski. W dzieciarni trudno mi było należycie się zorientować, ale chyba w
każdej rodzinie prorok przychodził co rok.
Niebywała rozrodczość to — wiadomo — charakterystyczna cecha ludności francusko-
kamadyjskiej. Która rodzina w Val des Bois miała tylko kilkoro dzieci, dajmy na
to: siedmioro, ośmioro, wstydziła, się, że tak mało. Liczne potomstwo uchodziło
w tutejszej rodzinie za najwyższy nakaz patriotyzmu i woli bożej; była to sprawa
nie tylko biologiczna, lecz i politycana.
Przypuszcza się, że podczas panowania Francji przywędrowało tu nie więcej niż
dwadzieścia tysięcy Francuzów, którzy w ciągu półtora wieku rozmnożyli się do
około sześćdziesięciu tysięcy. Od chwili angielskiego podboju dopływ z Francji
prawie zupełnie ustał, a mimo to ludność francuska rozpleniła się do dziś w
sposób niewiarygodny, mianowicie do blisko sześciu milionów. Z tego prawie
cztery miliony pozostały w Kanadzie, reszta odpłynęła do Stanów Zjednoczonych.
Francuzi w Kanadzie żyjąc zbitą masą w prowincji ąuebec-kiej, nie tylko obronili
swój język pomimo naporu angielskiego, ale w zażartej okresami walce, nie tylko
politycznej, zdobyli zupełne równouprawnienie, i dziś są tak samo pełnymi
34
Kanadyjskie miały" napisy".....dwujęzyczne/ urodzajna
odniosła walne 'zwycięstwo.
Bierne i zacofane chłopstwo stanowiło, co prawda, większość ludności
francuskiej, ale w miastach istniała liczna klasa robotnicza i inteligencja
pracująca. Była gęsta sieć francuskich zakładów naukowo-wychowawczych, szkół
średnich i zawodowych, były wyższe uczelnie, uniwersytety, ale przede wszystkim
seminaria duchowne.
Francuzi kanadyjscy należą do najwierniejszych synów Rzymu. Duchowieństwo
opanowało całe ich życie narodowe, kulturalne i oczywiście gospodarcze. Rektorem
najwyższej uczelni francuskiej — Uniwersytetu Montrealśkiego — był, rzecz
prosta, ksiądz. Księża prowadzili tu fabryki, należeli do zarządów
przedsiębiorstw, ściągali podatki-dziesięciny na kościół. Ziarno zasiane przez
kardynała Richelieu rozkrzewi-ło się bujnie.
W Val des Bois największą potęgą, bezapelacyjnym sędzią, jedynym autorytetem był
ksiądz Vilmore, oczywiście także Francuz. Ascetyczny, nieubłagany, despotyczny,
uderzał pięścią w kazalnicę i rzucał gnamy na grzeszników. Tadkowie, Collardowie
i inni mieli skruszone iminy i bili się w piersi. Ksiądz Yilmore za nich myślał,
był ich umysłem, ich inteligencją, ich pasterzem, dosłownie pasterzem trzody.
Lecz ostatnimi czasy parafianie zdobyli się na odwagę i zadarli z nim. Znaleźli
powód. Bez zawiadomienia parafialnej komisji kościelnej ipr-obosscz zakupił
krzesła, zastępując nimi część ławek, które '-z kościoła usunął. Ta izibyt
siniała idea postępowa pachniała parafianom wyraźnie herezją, grzesznym
nowatorstwem. Parafia chciała nadal siedzieć w ławkach i zawzięła się na
księdza. Posłała delegację do biskupa w Montrealu ze skargą ma proboszcza.
Więc przyjechał na to do Va'l des Bois ogromnie jowialny, ale i przebiegły
prałat i wygarnął kazanie. O zbyt długich językach, 'niepotrzebnych delegacjach
i gorących głowach. Kazanie tryskało talk żywiołową, zdrową wesołością i maszpi-
3*
35
było chmur, było coraz więcej uśmiechów, niektórzy śmiali się w głos. A gdy
księżulo dostatecznie ośmieszył długie języki i niepotrzebne delegacje, zapytał
skromnie, czy to Jiie-diobnze siedzieć na krzesłach i w tak "wygofdnej pozycji
chwalić tym żarliwiej Pana Boga? Po co się rzucać, po co zaraz rewolucje?
Parafianie przyanali, że miał isłuszność. Tak skończyła się ławkowa wojna, a
ksiądz Vilmore odzyskał swój autorytet i nadal sprawował surowe rządy w parafii
Val des Bois.
Znowu myślał za swych parafian, był ich pasterzem, ich głosem sumienia: hej, na
kazaniu ostatniej niedzieli jak okropnie zbeształ parafian za grzeszne
zaniedbywanie abo-wiąizków małżeńskich i jakiego wstydoi najeść się musiała
Teresa Collardowa, gdy jej publicznie zadał pytanie, dlaczego po jej ostatnim
dziecku, już blisko rocznym, na nic nowego się nie zanosi?
Gdy patizało się na tych małostkowych, przyziemnych chłopów, nie sposób było
uwierzyć, że przodkowie tych samych Francuzów kanadyjskich trzysta lat temu
dokonywali tylu bohaterskich czynów i tak wielkich odkryć.
Aż dziw brał, jak szybko ów wspaniały zastęp zuchów wyginął później, gdy
nadeszła niewola angielska, a prężni oingiś chłopi francuscy stali się gromadą
potulnych owieczek, z pokorą oddanych swym pasterzom duchownym.
Co dzień rano, na krófckto po wschodzie słońca, rozlegały się .dokoła naszej
chaty donoiśne ptasie gwizdy i krzyki. To czupurne, mądre ptaki, zwane tu blue
jays, czyli po prostu kanadyjskie sojki. Pojawiały się na skraju polany, przez
Mika minut hałasowały i wymyślały, potem wynosiły się do gąszczu po drugiej
stronie strumyka. Lubiłem te wścibstis (ptaki. Jakoś raźno, wesoło i z
wdzięcznymi tupetem zaczynały dzień.
Byli to nie tylko nasi najbliżsi sąsiedzi, ale i najmilsi.
SIEUR DE LA SAŁŁE
CoureuTs des bois! Twardzi to byli junacy, silni, nieustraszeni, wytrzymali na
wszystkie trudy, (nieokiełznani, pełni ssalonej fantazji. Całą duszą -umiłowali
leśne knieje, a indiańskie dziewczyny brali sobie za towarzyszki i żony. Jacyś
płomienni i beztroscy. Bracia. tych dziewczyn pomagali im zbierać skórki
zwierząt futerkowych, a gdy coureuis des bois — wędrowcy leśni — ¦wracali do
osad swych rodaików nad Rzekę Sw. Wawrzyńca, przynosili skarby skórek i
podniecające wieści o dalekich jeziorach, uroczych rzekach i pięknych
ustroniach.
Właściciele wielkich dóbr ziemskich nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, francuscy seignems,
[nienawidzili wędrowców leśnych z całego serca i starali ;się gwałtem
zatnzymywać ich w osiedlach; ubytek rąk 'roboczych na roli szkodził ich żywotnym
interesom. Ale na mic się nie zdały ostre dekrety i prześladowania. Urok
.puszczy był silniejszy, ponęta zdobycia skórelc zwierzęcych nieodparta.
Zresztą nie tylko parobcy i dzierżawcy pańskich ziem pędzili w lasy. Niejeden
syn seignettra szedł ich śladem. Szli i tacy, którzy marzyli o wielkich czynach
i podbojach, a głusze leśne pragnęli zapłcidnić nowym, bujnym życiem.
Takim twórczym, najśmielszym, a zarazem najtragiczniejszym wśród pionierów był
Robert Cavelier, Sieur de la Salle. Miał zuchwałe sny i urzeczywistniał je; że
darował Francji
3?
Teraj dwaaziescia razy niz ona większy, jtutuaii yu
że miał serce dumne i ogniste, nienawidzili go zazdrośnicy
i ostatecznie zgładzili podstępnie.
Od dzieciństwa La Salle marzył i tęsknił. Marzył w rodzinnym Rouen o dalekiej,
dzikiej Kanadzie i błyszczącym wzrokiem patrzał w stronę zachodzącego słońca.
Gdy dziecięce marzenia jego ziściły się w dwudziestym trzecim roku życia i La
Salle osiadł nad Rzeką Sw. Wawrzyńca w pobliżu Montrealu, znów marzył o
zachodzie i spoglądał w stronę Wielkich Jezior.
Jeziora te — Ontario, Erie, Hurońskie — oznaczały wówczas granicę wiedzy białych
osadników o Kanadzie; zapuszczali się czasem nad ich brzegi odważniejsi
handlarze skórek, a także i misjonarze. Ale o tym, co było poza jeziorami, na
zachód od nich, nikt nic dokładnego nie wiedział. Krążyły tylko głuche wieści o
niezmiernym bogactwie ziemi i lasów i o jakiejś ogromnej, tajemniczej rzece, mie
wiadomo dokąd płynącej, a nazwanej przez Indian Mississippi, matką wód.
W owych czasach, w drugiej połowie XVII wieku, jeszcze nie spłowiały* widoki
znalezienia poprzez Amerykę najkrótszej drogi wodnej do Chin i Indii. Więc
tajemniczość nie znanych kresów amerykańskich i wielkiej rzeki nęciła coraz
bardziej niespokojną duszę La Salle'a, budziła w nim gorączkowy niepokój. Na
razie przez kilka lat poznawał puszczę nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, uczył się
narzeczy indiańskich, zdobywał hart i doświadczenie, mężniał.
La Salle umiał nie tylko marzyć; patrzał bystrym okiem w świat i podbijał go
sobie mocnym ramieniem i nieugiętą wolą. Królowi przedłożył śmiały plan: że
własnym kosztem zbuduje łańcuch fortów wzdłuż Wielkich Jezior, aż do samej
tajemniczej rzeki Mississippi, jeżeli król ułatwi mu przedtem zdobycie na to
środków materialnych i odda w dzierżawą świeżo zbudowany nad jeziorem Ontario
fort Frontenac (dzisiejsze miasto Kingston) oraz wyłączne prawo handlowania
skórkami w okolicznych lasach.
' lyui bcuiiym
ców skórek w Montrealu, zazdrosnych o swe prawa, nienawiść brzemienną w skutki.
Pierwszy fort wzniósł nad Niagarą. Amerykański fort, czynnik tak ważny w
dziejach podboju kontynentu, to kilka drewnianych chałup, „blokhauzów"
otoczonych dla ochrony warowną palisadą z mocnych pni.
Potem La Salle zbudował na jeziorze Erie wielki szkuner — ¦ pierwszy żaglowiec
na tych wodach — zebrał kilkudziesięciu zabijaków, popłynął z nimi na zachód, co
kilkaset kilometrów zakładał nowy fort, aż dotarł do samego południowo-zachod-
niego krańca jeziora Michigan. Tu stwierdził, że nie może dalej płynąć i że
wypadnie zbudować nowy statek na rzece Illinois, ażeby dostać się do upragnionej
Mississippi. Lecz nad Illinois zabrakło mu narzędzi i pieniędzy; za to uzbierał
olbrzymi majątek w skórkach. Posłał je żaglowcem na wschód do domu, by je
spieniężyć. Wówczas uderzył go pierwszy cios losu; zresztą, nie wiadomo, czyja
to była sprawka — złego losu czy wrogich Irokezów; statek z cenną przesyłką
nigdy nie doszedł do celu, zginął gdzieś na Wielkich Jeziorach zupełnie bez
wieści.
Po kilku miesiącach czekania w głuchej puszczy wygłodniali ludzie zaczęli się
buntować. La Salle, chcąc im sprowadzić pomoc, piechotą wybrał się przez lasy do
Quebecu, oddalonego
0 dwa tysiące kilometrów. Wśród straszliwych warunków, głodu, śnieżyc, spania w
zlodowaciałym ubraniu, a także trudności ze strony Indian — La Salle dokonał
cudów wytrzymałości
1 żelaznej woli. Dotarł do celu, jakkolwiek na pół martwy.
W Ouebecu spadł na niego nowy cios: dowiedział się, że u ujścia Rzeki Sw.
Wawrzyńca rozbił się jego drugi statek, przywożący dla niego zapasy z Francji.
Cały dobytek zginął, La Salle znalazł się w rozpaczliwym położeniu. Nie stracił
jednak otuchy, pożyczył pieniędzy i pobiegł swoim ludziom na pomoc.
39
zginęli marną śmiercią w lesie, innych zabili Indianie. Kilku niedobitków
wyswobodził z tarapatów, podniósł ich na duchu (on, który przecież sarn
najwięcej wycierpiał i postradał), ani na chwilę nie tracąc niezłomnej wiary w
siebie i w zwycięstwo.
Z różnymi szczepami nad wschodnimi dopływami rzeki Mi-ssissippi zawarł obronne
przymierze, ażeby wspólnych wrogów, Irokezów, trzymać w szachu. Następnie wrócił
do Montrealu i zebrał nowe środki. Na czele blisko pięćdziesięciu ludzi' — w tym
była połowa Indian — wyruszył ponownie na zachód, by dokonać dzieła, o którym
marzył od lat. Przez jezioro Michigan dotarł do rzeki Miami, stąd do rzeki
Illinois i z jej nurtem dopłynął do Mississippi.
Zwyciężył. Po dwumiesięcznej podróży na wielkiej rzece dotarł do jej ujścia. Tu
dnia 9 kwietnia 1682 roku wbił w zie mię surowy pal, trzy lilie burbońskie, i w
uroczystej przemowie do swych wynędzniałych towarzyszy zaanektował dla kro la
Fraacji, niezwyciężonego Ludwika XIV, wielką rzekę Missi ssippi wraz z jej
dopływami, zatokami, wyspami, z wszelką ziemią, z ludźmi i zwierzętami. Chwila
ta rzeczywiście stała się ważnym dziejowym momentem i wzbogaciła Francję o
olbrzymią kolonię, Luizjanę.
Należało teraz jak najszybciej umocnić władzę nad nowym krajem i ściągnąć ludzi
nad rzekę. La Salle wrócił po nich tą samą drogą, którą przybył. Lecz w Quebecu
czekał go znów niespodziewany cios. Korzystając z tego, że jego protektor, gu
bernator Frontenac, wrócił do Francji, w nieobecności La Salle'a wierzyciele
przywłaszczyli sobie wszystkie jego forty nad Wielkimi Jeziorami, wrogowie zaś
wystarali się o nakaz uwięzienia go za długi. Ukrywał się jak prześladowany
zwierz potem uciekł do Francji.
Ludwik XIV przyjął go z otwartymi rękami nazywając go swoim przyjacielem. Król
uznał doniosłość nowej kolonii, mia nował go wicekrólem Luizjany i dał śmiałkowi
cztery okręt\
40
W czasie przejazdu morzem La Salle miał sprzeczkę z dowódcą flotylli. Więc
statki złośliwym losem nie trafiły do celu, lecz wylądowały o kilkaset
kilometrów na zachód od ujścia Mississippi. Poza tym tym burza zniszczyła jeden
statek, drugi zdobyli Hiszpanie, w końcu na trzecim i czwartym zdradliwie uciekł
dowódca-flety zabierając ze sobą wszelką żywność i zostawiając La Salle'a i jego
ludzi na łasce losu w dzikim, niezdrowym kraju.
Dla opuszczonych zaczęło się piekło. Choroby, głód, waśnie, bratobójcza zawiść,
obłęd i wrodzy Indianie sprzysięgli się, przeciw Francuzom. W krótkim czasie
pozostała już tylko nikła garstka na pół żywych cieni. Gdy oczekiwanie pomocy od
strony morza okazało się beznadziejne, La Salle wybrał szesnastu co
wierniejszycli, jak mu się zdawało, i zdrowszych towarzyszy i poslanowił z nimi
udać się lądem do Kanady po pomoc.
Złych wybrał towarzyszy. Nie wytrzymali napięcia nerwów. Gdy trudności marszu
się spiętrzyły, niektórych ogarnęło szaleństwo. W ich słabych sercach zalęgły
się podłość i nienawiść. Znisnacka, tchórzliwie, strzałem w plecy, zabili La
Sal-le'a. Potem zaczęli mordować się wzajemnie. Pozostali przy życiu rozproszyli
się w lesie, uciekając do Indian. Tylko siedmiu, nie biorących udziału w
zbrodni, wróciło do cywilizacji.
Ale dzieło La Salie'a nie poszło na marne. Niebawem zakwitły nad Mississippi
osiedla, francuskie i otoczyły wraz z posiadłościami kanadyjskimi szerokim
łańcuchem angielską kolonię. W dziejach Ameryki Północnej nastał moment, w
którym zdawało się, że dzięki śmiałości jednego człowieka i garstki. jego
towarzyszy trzy lilie burbońskie rozłożą się na eałym kontynencie i opanują go.
Wiadomo, że nie opanowały. Anglicy nie spuszczali z eka. grożącego im
niebezpieczeństwa i przy nadarzającej się spo-sob,ności, gdy Francja uwikłała
się w siedmioletnią wojaę
41
cuslci, zdobywając dla korony angielskiej Kanadę.-----------
Zuchwały La Salle zginął gdzieś nad dzisiejszą rzeką Trini-ty w Teksasie.
Zwierzęta leśne zapewne pożarły jego zwłoki. Pochłonęła go puszcza. Zginął jak
prawdziwy coureur des bois.
W otaczającej nas puszczy działy się rzeczy niezwykłe, zaskakujące. Trzy dni
temu wiła się skromnie rzeczka na dnie doliny. Przeskakiwaliśmy przez nią idąc
na polowanie. A oto dziś miast rzeczki rozciągało się przed nami potężne
rozlewisko, długie na pół mili. Zatopiło krzewy, zielska i pnie drzew; wielka,
prawdziwa powódź. A przecież od wielu dni nie spadła ani kropelka deszczu i
żadne inne sąsiednie rzeki ani o centymetr nie przybrały. Tylko ta jedna.
Idąc brzegiem rozlewiska dotarliśmy do jego końca i tu ujrzeliśmy przyczynę
powodzi: długą na trzydzieści kroków tamę, zbudowaną z mułu, gałęzi, pociętych
pni i kamieni w poprzek rzeki. Budowniczowie z wielkim znawstwem wyzyskali
teren: tamę postawili w najwęższym miejscu doliny i w ten sposób mogli małym
stosunkowo nakładem pracy stworzyć wielkie jezioro. Rzut oka na tamę przekonał
Stanisława, kto ją zrobił. Bobry.
Myśliwy nie posiadał się z radości i wyjaśnił, że od niepamiętnych lat nie było
w okolicy bobrów, a te widocznie przywędrowały z północy.
— Nastanie twarda zima — zawyrokował.
Tak, prawie w naszych oczach powstało jezioro, nowa jednostka geograficzna, i
już mapy tej okolicy stały się niedokładne. Wodę nazywaliśmy Jeziorem Bobrów.
Odtąd w naszych wycieczkach myśliwskich trzeba je było okrążać.
43
siaay: pocięte
— Dlaczego akurat tu zbudowały tamę? — spytałem Stanisława.
Na razie nie mógł odpowiedzieć. Przeszukaliśmy brzegi jeziora i w pewnym miejscu
spostrzegliśmy wiele śladów bobrowych, wychodzących na ląd. Pomiędzy innymi
drzewami, przeważnie iglastymi, stała tam grupa kilkunastu topoli.
— Oto wyjaśnienie! — żywo oświadczył uradowany Stanisław i wskazał na topole.
Z jakimś niezwykłym u niego zainteresowaniem oglądał ślady...
Kora topoli stanowiła przysmak bobrów. Zwierzęta te, żyjące wyłącznie w wodzie,
ostrymi strugami gryzoni ścinały sobie drzewa tylko nad brzegiem, ażeby móc
spławić je tam, dokąd potrzebowały. Grupa topoli nie stała nad rzeczką, lecz
oddalona była od niej o przeszło dwieście kroków. Dlatego przemyślne zwierzęta
zbudowały groblę i sztucznie podniosły poziom wody, ażeby sięgała aż do samych
topoli.
— Ależ to zaradne bestie! — podziwiałem.
Bobry budowały tamy jeszcze z innych powodów: ażeby woda była dostatecznie
głęboka. W wodzie zakładały z drzewa i chrustu skomplikowane chaty, nazwane
gonami. Gony wyłaniały się czubkami nad powierzchnię jeziora, lecz dostać się do
ich wnętrza można było tylko podwodnymi wylotami. Owe wyloty musiały znajdować
się głęboko, ażeby w czasie srogiej zimy nie zamarzły. Bobry podobno znakomicie
przeczuwały -i wiedziały, jaka będzie zima i ile trzeba im wody.
W okolicy, gdzie mieszkał Stanisław, bywało kiedyś wiele bobrów, prawie
wszystkie jeziora posiadały szczątki tam bobrowych. Były to niestety
pozostałości z odległych czasów, niektóre sprzed kilkudziesięciu lat. W
jeziorach sterczały teraz gdzieniegdzie ku niebu obumarłe pnie drzew, które
ongiś rosły na suchej ziemi.
Na ogół groble zachowały się dobrze, świadcząc o rzetelnej pracy budowniczych.
Natomiast chaty bobrów dawno się rozr
życie w nich od lat wygasło. Z tych wód bobry wyniosły się-lub, co
prawdopodobniejsze, wyłapał je najzawziętszy niszczyciel, człowiek.
Gdy Stanisław patrzał na ślady bobrowe pod topolami, oczy zaczęły mu chodzić
niespokojnie. Po powrocie do domu wyszukał żelaza. Nie wolno było bobrów łowić,
wydano surowy zakaz. Stanisław był na wskroś uczciwym i prawomyślnym obywatelem.
A jednak przygotowywał żelaza. Czyżby bobry — niezwalczona pokusa dla trapera —
wyprowadziły go z równowagi?
Biedne bobry! Dzięki niezwykłej inteligencji znakomicie obroniły się przed
wszystkimi wrogami, czyhającymi na nie w puszczy: niedźwiedziami, wilkami,
rosomakami, lisami. Rozmnażały się licznie nikomu nie wchodząc w drogę, żywiąc
się drzewami, których w puszczy rósł niewyczerpany zapas. Było ich pełno we
wszystkich rzekach i jeziorach, a rzek i jezior w Kanadzie jest chyba milion.
Wznosiły tamy, regulowały wodę, tworzyły kolonie, przeprowadzały kanały
wkładając w każdą swoją czynność mądry zapał, rozwagę i celowość, nie spotykaną
u innych zwierząt. Wykonywały pracę rozumnych drwali, cieśli, architektów i
murarzy, przy czym narzędziami ich były strugi-zęby, nogi i płaski ogon-kielnia.
Indianie, posiadający głębokie wyczucie rzeczy doniosłych w przyrodzie, uznali
bobry za swoich czworonożnych braci i zabicie ich traktowali jako zbrodnię.
Nazywali je istotami 4 umyśle człowieka i usposobieniu dziecka.
Potem przyszedł biały człowiek. Wniósł do północnej puszczy swoją energię,
bezwzględność i chciwość. Futra bobrowe były potrzebne w Europie, gdyż
uwydatniały urodę kobiet, a podnosiły powagę mężczyzn. Gdy bobry stały się
modne, w kniei kanadyjskiej zaczęła się rzeź i co rok przewożono przez morze pół
miliona skórek. Zabijał biały człowiek i zmuszał Indian by także zabijali.
Bobry, które tak świetnie broniły się przed naturalnymi wro-
45
len Cnat 1 Zyoieni iOULimiyiu, me umiaiy jjiiewwbiciwjat sit;
nowemu niebezpieczeństwu tak, jak to uczyniły wilki. Wilków dziś jest w Ameryce
Północnej niemal że więcej niż kiedykolwiek. Czworonożne drapieżniki poznały się
świetnie na broni dwunożnego drapieżnika i już rzadko wpadały w jego sidła, a
trucizn i kul przebiegle unikały. Bobry tego się nie nauczyły.
Gdy w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych XIX stulecia wyginęły niemal
całkowicie nawet w odleglejszych zakątkach leśnych, powstał krzyk i'płacz;
wydano surowy zakaz zabijania bobrów. A wyginęły one pod bokiem władz
kanadyjskich na skutek bezmyślnej, zbrodniczej rąbaniny; mądra zwierzyna padła
ofiarą niemądrej chciwości ludzkiej.
Kilka lat przedtem ludzie mieli podobnie odstraszający przykład na preriach
Stanów Zjednoczonych, kiedy to w krótkim czasie dzicz amerykańska wymordowała za
złośliwą* zgodą władz państwowych jedno z najwspanialszych zwierząt na ziemi,
amerykańskiego bizona. Ale Kanada nie chciała wyciągnąć z tego barbarzyństwa
nauki i dopuściła u siebie do podobnej zagłady bobra.
Zarządzone środki ochrony na szczęście odniosły pomyślny skutek. Po latach bobry
znów rozmnożyły się w kanadyjskiej puszczy. Prawie na wszystkich zacisznych
rzekach, oddalonych od ludzkich siedzib, powstały ich żeremia i piękna
zwierzyna, wraz z łosiem, stała się ponownie ozdobą kanadyjskiej kniei.
Ale diabeł nie spał i krótkowzroczne władze chciały na tym zarobić. W roku 1914
zniosły ochronę bobra. Wybuchło coś' w rodzaju szału bobrowego, nieco podobnego
do szału złote w Kłondike. Żądza szybkiego zarobku ogarnęła tysiące ludzi, w tym
również i takich, którym nigdy nie śniło się o polowaniu i którzy żadnego w
życiu nie dali strzału. Pośpiesznie wykupy-
' złośliwą, gdyż Tządowi Stanów Zjednoczonych, prowadzącemu w6w-caas ostateczną
wwjmę z indiańskimi szczapami na preriach, zależało na zniszczeniu podstawowej
żywności, jaką bizon stanowił dla Indian.
dzom kanadyjskim! — nabywali sidła i psy pociągowe i jalc nieprzytomni maniacy
pędzili na północ. Gdzie dopadali zwierzyny, niszczyli ją wszelkimi sposobami,
nawet rozsadzając żeremia dynamitem. Gdy inni myśliwi mimochodem włazili im w
drogę, strzelali i do nich. W całej puszczy od Wielkich Jezior i prerii aż do
tundry na północy, dyszeli mordem, szerzyli zagładę.
A władze kanadyjskie przez długi czas patrzyły na to obojętnym okiem, ciesząc
się, że tyle pieniędzy wpływało im do kasy z opłat łowieckich.
Po kilku latach rozwydrzenia i rzezi lasy kanadyjskie ponownie opustoszały, a
bobry prawie wszędzie wyginęły. Można było płynąć setki kilometrów i nie
zobaczyć ani jednego zwierza, tylko same wymarłe żeremia i puste rozlewiska.
Tamy w okolicy chaty Stanisława to smutne szczątki nie tak dawnej świetności
bobrowej.
Wraz z bobrem ucierpiał i łoś. Wybito go na mięso. Plaga tysięcy sezonowych
traperów i dziesiątków tysięcy ich psów pochłaniała w puszczy zastraszającą
ilość żywności. Bito, co popadło pod strzelbę nie pomijając cielnych łoszy i
młodych łoszaków. Ostoje, słynne ongiś z bogactwa zwierzyny, zubożały; dostojny
zwierz stał się rzadkością. Fakt, że bobry i łosie w Kanadzie zupełnie nie
wyginęły, nie był zasługą człowieka, lecz bezmiaru nie zaludnionych do dziś
lasów.
Biajy człowiek miał wdzięczne serce, ach, jakże wdzięczne! Po doszczętnym prawie
wytępieniu bobrów uznał je za świętość narodową. Przyznał im nawet zasługi dla
cywilizacji, jako że myśliwi w pogoni za bobrami przebiegali kraj. Odkrywali
odludne puszcze, znajdując przy tym cenne minerały. Dlatego bobry widnieją na
kanadyjskich emblematach państwowych, tak samo jak na monetach Stanów
Zjednoczonych widnieją nieszczęśni Indianie i wytępione na preriach bizony.
Bobry stały się bohaterami. Biedne, bohaterskie bobry. —
Stanisław, co prawda, przygotował sobie żelaza na bobry,
47
więc bezpiecznie mogły żyć bobry, które zbudowały sobie tamę przez rzeczkę i
utworzyły rozlewisko w lesie. Nikt ich spokoju nie zakłócił. Czasem, ciekawością
zdjęci, szliśmy do grupy topoli i oglądaliśmy, ile ich już ścięły gryzonie.
Nocni pracownicy nie próżnowali. Wszędzie leżały na ziemi wióry, pocięte gałęzie
i sterczące pnie.
Chodziliśmy też nad samą tamę. Piękne dzieło zwierzęcej inżynierii! Pociągało
mnie bardzo i wciąż je podziwiałem. Przez tamę spływała rzeczka i tworzyła mały
wodospad. Wodospad głośno i wesoło dźwięczał: to jakby fanfara, na cześć bobrów.
¦¦ Ludzie korzystali z bobrów na różne sposoby. Zabitym ściągali skórę, u żywych
podpatrzyli inteligencję. Nauczyli się od zwierząt ujarzmiania przyrody i
budowali na rzekach podobne tamy, tylko z betonu. W Kanadzie ludzie głównie
poszukiwali drzew z tak zwanego lasu miękkiego, przede wszystkim kanadyjskich
cedrów. Budowali zatem tamy i podnosili poziom wody, ażeby dotrzeć do
upatrzonych drzew i móc je łatwiej spławić; przy tym postępowali zupełnie tak
samo, jak to czyniły bobry. Wszystkie rzeki i potoki spływające na południe, ku
Rzece św. Wawrzyńca i ku Wielkim Jeziorom, ujęto w ogniwa licznych tam, a przy
końcu tych ogniw zbudowano tartaki i olbrzymie fabryki papieru.
Papier, wykonywany z drzew północnej puszczy, to wielkie bogactwo Kanady.
Sąsiednie Stany Zjednoczone pochłaniały niezmierne -ilości papieru, przemysł
papierniczy i jego pochodne stały się jednym z głównych narzędzi cywilizacji i
bogactwa tego kontynentu. Lecz ludzie, kierujący tą gospodarką, popełniali
błędy, nie mieli jasnego planu, a jeśli mieli, to opierali go na krótkowzrocznym
wyzysku. Więc od czasu do czasu powstawały na południu kryzysy gospodarcze,
które tu, na północy, odbijały się w niezwykły sposób: na rzekach kanadyjskich
tworzyły się wielomilowe zapory nagromadzonego drzewa. Na sąsiedniej rzece
Lievre, nadmiernie rossszerzonej wsku-
łas^ trupów drzewnych, leżących na wodzie pokotem, wołał
0 pomstę do nieba za bezmyślną, może nawet zbrodniczą krzywdę,
wyrządzoną tu przyrodzie. Zahamował się spław drzewa. Mściła się błędna
gospodarka.
Tymczasem mistrzowie ludzi, bobry, nie ustawały w pracy. Na odległych, cichych
rzekach wznosiły swe tamy i ścinały nadal topole. Wiedzione nieomylnym
instynktem, nie czyniły więcej zapasów, aniżeli potrzebowały na zimę. Lasu nigdy
nie zniszczyły. Prace swoje wykonywały z rozwagą, w ramach wytyczonych im przez
prawo przyrody z nieomylną celowością. Były zadowolone i szczęśliwe. Bobry
budowały swe tamy od niepamiętnych czasów, natomiast ludzie — zaledwie od
kilkudziesięciu lat. Bobry były rnędrsze i więcej miały doświadczenia.
Rabunkowe wycinanie lasów na tak zwanym Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych
zamieniło, jak wiadomo, wielkie przestrzenie, dotychczas urodzajne, w jałowiznę
półpu-styniią, smaganą zawiejami lotnych piasków. Kanadyjczycy zrazu podobnie
gospodarzyli lasami Manitcby, Saskatchewa nu i Alberty, graniczącymi od północy
z ich preriami pszenicz-nymi — i przyszła biada. Po przetrzebieniu gąszczu
pogorszył się klimat całych okolic: mniej padało deszczów, poziom jezior
1 rzek zatrważająco się obniżył, powodzie wiosenne pustoszy ły kraj, a letnia
posuchą zagrażała plonom.
Wtedy człowiek przypomniał sobie, że zdziesiątkowany w tych stronach
bóbr był najlepszym strażnikiem lasów i swy mi groblami sprawnie regulował stan
wód. Żałując poniewcza sie swego barbarzyństwa, człowiek przeprosił zwierza i
starał się ściągnąć go ponownie na opustoszałe rzeki. Ale nawę! najostrzejsze
przepisy ochronne nie odrodziły w tych stronach dawnego zwierzostanu. Więc
człowiek zaczął budować sztucz ne tamy i mozolnie zadrzewiać pustkowia — mitręga
żmudna i kosztowną. Błędy dawnej bezmyślności tylko częściowo dały
A Kanadę pachm^cn żywic*
JM
"«). UJKJŁ* UWL 1 BUlSKt
Nazywał się Grey Owi — Szara Sowa. Jego ojciec był Szkotem, jego matka ponoć
Indianką ze szczepu Apaszów. Tak w każdym razie sam mówił o sobie i pisał przez
całe swe życie, a nikt tego wówczas nie podawał w wątpliwość. Lecz gdy na krótko
przed drugą wojną światową umarł, prasa w Wielkiej Brytanii wywołała sensację
twierdzeniem, że Grey Owi wcale nie był Metysem, lecz najczystszej wody
Brytyjczykiem.
Urodził się w roku 1888 w Anglii, kilka tygodni po powrocie swych rodziców z
Ameryki. Matka jego była Amerykanką, a więc nie wykluczone, że Amerykanką
pochodzenia indiańskiego. Od lat dziecięcych nieprzetarta tęsknota ciągnęła
chłopaka ku Kanadzie. Podobnie jak wielu rówieśników, gorącą głowę miał nabitą
powieściami Fenimore'a Coopera. Marzył, żeby zostać jakimś pogromcą zwierząt i
przemierzając amerykańskie puszcze- doznawać przygód, mrożących krew.
Uczył się w szkole od biedy, ale życie w zabitym deskami miasteczku' angielskim,
do tego pod opieką poczciwej, nudnej ciotki, stawało się niemal więzienną męką
wobec urzekających obrazów, jakie mu podsuwała chłopięca wyobraźnia o krainie
Indian, łosi i niedźwiedzi.
W trzynastym roku życia zerwał ze wszystkim, co go otaczało. Opuścił szkołę i
dom i przeprawił się przez Atlantyk, najprawdopodobniej bez zgody ciotki,
odrabiając koszt przejazdu przez morze pracą jako chłopak okrętowy.
cia prześlizgiwały się pobieżnie, jakby tworząc zasłonę niedomówień. Po
przybyciu do Kanady młody wisus, podobno przyjęty do szczepu Czipewejów, żył
wśród Indian i poznawał tajniki puszczy. Jak wyglądało to przyjęcie do szczepu —
nie wiadomo, ale to pewne, że młodzian, gruntownie poznał leśny żywot podczas
niejednej włóczęgi na północy.
Przez cztery lata pierwszej wojny światowej przebywał na froncie europejskim,
odniósł rany, potem wrócił do kanadyjskiej puszczy i żył znowu jako doświadczony
traper, często służąc myśliwym z miast za przewodnika.
Pewnego dnia, odwiedzając modną miejscowość rozrywkową w jednym z kanadyjskich
parków narodowych, spotkał miłą dziewczynę, wcale sobie niczego: dobre, czarne
oczy, ukar-minowane usta i dorodna postać. Nazywali ją z angielska Gertrudą, ale
poza tym miała całkiem niepospolite imię indiańskie, Anahareo. Była to Indianka
czy może Metyska, pochodząca od wodzów irokeskich, panna zmodernizowana, dobrze
wychowana i mająca jakie takie wykształcenie, a przede wszystkim odznaczająca
się niezwykłą dobrocią serca.
Grey Owi, bo wtedy -już takie nosił miano, zakochał się po uszy, ale
onieśmielony uroczym zjawiskiem, nie śmiał gęby otworzyć. Dopiero gdy znalazł
się w swym leśnym pustkowiu,, nabrał odwagi i napisał do Anahareo list z
zapytaniem, czy nie zechciałaby zostać jego żoną i zamieszkać w chacie
traperskiej. Ku jego zdumieniu zaraz mu odpisała: tak — i wkrótce sama zawitała
na północy.
Znalazło się dwoje ludzi świetnie sobie odpowiadających. Sprzęgła ich gorąca
miłość; w głębokiej puszczy, wśród pierwotnych warunków, zrodziło się wielkie
uczucie. Traper, pełen szczęścia, pracował teraz za dwóch, zakładał w gąszczu
wiele sideł i znosił do chaty bogatą zdobycz.
Anahareo okazała się wspaniałą istotą i dzielną towarzyszką,
51
50
spadł na Grey Ówla, gdy wróciwszy pewnego wieczoru z pólo-wonia zastał żonę całą
we łzach, złamaną, w rozpaczy, skuloną w najciemniejszym kącie chaty.
— Co tobie, dailing? — krzyknął przerażony. — Czy przytrafił się jakiś zły
wypadek?
Roztrzęsiona i niezdolna wymówić słowa, słabo zaprzeczyła głową.
— Więc cóż się stało, mówże! Anahareo, co się stało? — błagał tuląc zaszlochane
stworzenie do piersi.
Dręczące domysły cisnęły mu się do głowy. Żonę pozostawiał godzinami w
opustoszałej chacie. Doświadczony myśliwy wiedział, czym grozi taka samotność.
Nieraz doprowadzała ludzi leśnych do obłędu. Czyżby na tym tle ogarnął ją
rozstrój nerwowy?
— Powiedz, droga, czy to samotność? — pytał.
Tak, ciążyła jej samotność, ale nie to było najgorsze.
— Więc co? — nalegał. — Powiedz, proszę!
Z odrazą w oczach wskazała na zwierzynę, jaką właśnie przyniósł z kniei. Kilka
zabitych szczurów piżmowych wisiało przytroczonych do jego pasa. Zrozumiał ten
wzrok. Podobne wyrzuty sumienia i jego nękały od dłuższego czasu. Wiedząc, jak
żona nie znosi zabijania zwierząt, prawie już nienawidził swego traperskiego
zawodu. Ale cóż miał robić? Był to jego środek utrzymania i nie wyobrażał sobie,
jak by inaczej mógł zarabiać na życie.
Na razie wszystko powróciło do dawnego trybu. Anahareo przyszła do siebie, znowu
się uśmiechała. Od tego czasu Crey Owi często zabierał ją ze sobą na łowy nie
chcąc pozostawiać jej samej.
W początkach wiosny traper złapał kilka bobrów i cenne ich skórki włączył do
swych zbiorów. Gdy następnego dnia w towarzystwie żony odwiedził to samo
rozlewisko, dwa młode bobrzątka pływały z piskiem na powierzchni wody. Łatwo
było' domyślić się, że myśliwy je osierocił.
52
z całą srogością! W puszczy'takie niedołężne Milce byiysica- " zane na
niechybną śmierć. Więc Grey Owi i Anahareo schwytali je i postanoY/ili zastąpić
im matkę.
Drobny wypadek, a przecież jak brzemienny w skutkach. Okazał się zwrotnym
punktem w życiu Grey Owla i głośnym echem miał odbić się w całej Kanadzie.
Ostrożnie zabrali maleństwa do chaty, ogrzali je, nakarmili mlekiem z puszki.
Bobrowe smyki, wełniaste kłębki o wielkich główkach, od samego początku nie
lękały się ludzi i z rozbrajającą ufnością patrzyły w ich uśmiechnięte twarze.
Zadziwiająco szybko oswoiły się, miały przyjazne usposobienie i uważały się od
razu za członków ludzkiej rodziny. Gdy Grey Owi po pewnym czasie, zamierzając
obdarzyć je wolnością, wysadził bobrzątka na pobliskim jeziorze, podrostki nie
zgodziły się. Piszczały płaczliwie, pływały za człowiekiem, wpadały do chaty i
nie pozwalały się y/ypędsić. Chciały żyć razem z dwojgiem dobrych ludzi.
Tak zaczęła się niezwykła sielanka w kanadyjskim lesie. Szara Sowa nie potrafił
odtąd zabijać zwierząt; ani bobrów, ani innych. Przesta! być traperem, porzucił
strzelbę i pułapki. Obojętnie, czy płynęła w nim krew indiańska, czy nie, on w
sercu był już Indianinem. Indianie zawsze uważali bobry za czworonożnych braci,
którym należy się szacunek i miłość. Grey Owi, rzecznik ginącego ludu
indiańskiego, ujął się za ginącym zwierzęciem.
Wkrótce ku radości Anahareo udało mu się przygarnąć do chaty jeszcze inne bobry.
Szczęśliwi ludzis, przypatrując się teraz dokładnie igraszkom osobliwych gryzom,
nie mogli wyjść z podziwu, że takie to rozumne istoty, dowcipne, a równocześnie
przymilne i rozkoszne.
Wówczas Grey Ov/1 postanowi! o nie walczyć. W swej leśnej chacie napisał przy
pomocy żony bojowy artykuł w ich obronie i wysłał go do gazety. Ułożył także
odczyt, opasujący przygody z czworonożnymi przyjaciółmi, i poszedł z nim do
53
sKwapnwie ucząc się sztuki pisarsKiej, nie zameaoywat og.:a-szania dalszych
artykułów. Wyrabiał sobie cięte pióro, walczył rozpaczliwie i z uporem. Coraz
namiętniej przedstawiał swe doświadczenia. Umiał przekonywać. Poruszał serca i
opinię publiczną.
Rząd kanadyjski wydał od nowa surowy zakaz łowienia bobrów. Wyodrębnił olbrzymie
przestrzenie puszczy, gdzie nie wolno było nie tylko zabijać bobrów, lecz nawet
ich niepokoić. Taki rezerwat na południu James Bay obejmował przeszło
czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc mniej więcej tyle, ile dwa
nasze województwa. Słynny Algonąuin Park na zachód od stolicy Otta wy (około
sześćset tysięcy ha) był również matecznikiem bobrów.
Samego Grey Owla mianowano państwowym opiekunem rezerwatu przyrody dokoła jego
chaty w prowincji Quebec. Nieugięty szermierz stał się popularny w Kanadzie.
Więcej: stał się hasłem.
A oswojonych bobrów dokoła chaty Szarej Sowy było coraz ¦więcej. Miały się
świetnie, zazierały co chwila do wnętrza i nie myślały uciekać. Bawiły się i
dokazywały w pobliskim jeziorze. Zabawne istoty — ni to dzieci, ni zwierzaki —
przybiegały na zawołanie, jadły z ręki. Liczni turyści przyjeżdżali (ku rozpaczy
Szarej Sowy'i Anahareo) i zawzięcie fotografowali dziwy. Przyjeżdżały również
ekipy filmowe i dokonywały zdjęć. Sławę zdobyła Jelly Roli, bobrowa gwiazda
filmowa. Rząd kanadyjski wyzyskiwał sensację dla propagandy turystyki.
Grey Owł napisał kilka porywających książek o swoim ży-•ciu. Rozniosły jego
sławę daleko, nie tylko w krajach angielskojęzycznych, ale i w innych.
Najciekawsza to chyba ,,Pil-grims of the Wild" — „Pielgrzymi puszczy".
Pielgrzymi — to on i jego żona. Ale najwięcej pisał w książce o bobrach. Dobra
książka, bardzo dobra, pobudzająca i czarująca, a przy tym dziwnie dojrzała.
Nowy, nie obja-
54
poetą. Prawił słowa proste i ciche, opisywał zdarzenia na pozór zwykłe i
codzienne językiem zwięzłym, prawie skąpym, aż nagle z tego wszystkiego wybuchał
wielki, cudowny płomień miłości. Książka Grey Owla stała się dokumentem:
wzbogaciła angielską literaturę o poważną, osobliwą pozycję. I nie tylko
angielską, lecz także innych narodów. W Polsce J. Dobrot dokonał świetnego
tłumaczenia i książka, wydana przez J. Przeworskiego w 1937 roku, zjednała sobie
legion zapalonych wielbicieli, i wtedy, i w nowym wydaniu powojennym.-----------
Bobry to niezwykłe zwierzęta. Dziwnie wiele dawały ludziom. Uczyły białych ludzi
budować tamy, otwierały serce trapera, stwarzały sielankę miłosną, były
bohaterami jednej z najpiękniejszych książek, w której syn, adoptowany przez
Indian, prosił białego człowieka o miłość do zwierzęcia.
A biały człowiek?
W niespełna pół wieku po odkryciach Kolumba zwiedził brzegi Ameryki Północnej
Jacąues Cartier, wysiany przez króla francuskiego. Podczas swej wyprawy dopłynął
w górę Rzeki Sw. Wawrzyńca do wsi indiańskiej, leżącej tarn, gdzie dziś
Montreal. Gw żeglarz ze St. Mało, kolebki. na jśmielszych awanturników, miał nie
tylko nieustraszone serce i bystre oczy, ale władał także urzekającym piórem. Są
i tacy, którzy powiadają, że pisał niedobrze, a jednak opisy jego podróży wiele
narobiły szumu i podnieciły Francję. Opisy bynajmniej n: rz-sadne: donosiły, że
jeziora i rzeki kanadyjskie pełne , .:;, łasy roją się od zwierzyny i cennych
zwierząt fuicifex . ych, a indiańscy myćliwi chętnie sprzedają je za bezcen
przybyszom zza morza.
Skórki bobrów, gronostajów, niebieskich lisów! Cartier okazał się magikiem. Od
jego czasów wizja bogactw futerkowych zawładnęła umysłami Francuzów do tego
stopnia, że pojęcie Kanady niezmiennie kojarzyli z obfitością cennych futer, a
gdy w początkach XVII wieku przystępowali do tworzenia trwałej kolonii, głównym
jej celem było zdobywanie futer.
W istocie, wszystko zmierzało do tego celu: i polityka gubernatorów
francuskich, zwłaszcza w stosunku do Indian, . i chciwość dworzan czy
bogatych kupców we Francji, zakładających kompanie dla bajecznych zysków,
i znój niepo-
Pomimo że wszystkie kolonizujące narody pałały jednakową żądzą łatwego łupu, tu
jednak były pewne między nimi różnice: Holendrzy szli głównie po korzenie,
Hiszpanie przede wszystkim po złoto, wydzierane Indianom, Anglicy po obszary
rolne, zagrabiane wybijanym plemionom tubylczym, Francuzi zaś po skórki,
nabywane lub wyłudzane od Indian. Dlatego, w przeciwieństwie do innych zaborców,
Francuzi nie mieli w planie tępienia krajowców, bo potrzebowali ich jako
myśliwych. W ich,interesie był Indianin żywy i życzliwy.
Gdy twórca francuskiej kolonii kanadyjskiej, Samuel Champlain, w roku 1608
zakładał podwaliny pod stolicę Ouebec, posiadał w stosunku do Indian jasny
program: zdobyć przyjaźń i współpracę Huronów i Algonkiriów. Były to pierwsza
szczepy,* z jakimi Francuzi się spotkali, a « których pisał Cartier. Champlain
posyłał więc do nich swych najzdolniejszych ziomków, których nazywano
inlerprełes ¦—• tłumaczami, pośrednikami.
Do walecznych Huronów wysłał młodego !tienne'a Brule. Potężny szczep, ongiś
przez Cartiera wielce wychwalany, żył "obecnie daleko na zachodzie, wśród
przepastnych borów, nad brzegiem tajemniczego Jeziora Hurońskiego, którego nikt
z białych jeszcze nie widział. Francuzi spodziewali się stamtąd wielkich plonów,
więc gdy Champlain wyznaczył na tę odpowiedzialną placówkę tak lekkomyślnego
młodzieńca, wielu zazdrośników w Quebecu kiwało głowami, a niektórzy sierdziś-
cie się oburzali: Etienne Brule miał zaledwie dziewiętnaście lat, a już klął jak
stary, pił jak koń, za dziewkami indiańskimi się uganiał jak gach w marcu, i kto
wie, czy w ogóle wierzył w Boga. Nicpoń, zepsuty wartogłów!
— Zaprzepaści nam wszystko! — zrzędzili ludzie — Odstrę-czy nam Huronów!... Po
drodze do nich załamie się, chłystek!...
Ale Champlain wierzył w Etienne'a, nie zmienił postanowienia i wysyłając
młodzieńca z niezłym zapasem towarów wy-
57
ich obyczaje, nakłonić szczep do handlu z Francuzami, a następnej wiosny
przywieźć kupę futer.
W ciągu trzech miesięcy Brułe przemierzył blisko tysiąc pięćset kilometrów
wodnymi szlakami, wiosłując na swym canoe przy pomocy przygodnych Indian w górę
Rzeki Sv.~. Wawrzyńca; potem przebijając się przez bystrzyny jej dopływu •—
rzeki Otta wy — dotarł do jeziora Nipissing, a stąd ćo Hu-rońskiego —- pierwszy
Europejczyk, który odważył się wtargnąć w te nieznane ostępy, i zapewne, jak
świat światem, najmłodszy odkrywca, jakiemu kiedykolwiek wypadło stawić czoło
tylu niebezpieczeństwom.
W okresie „indiańskiego lata", kiedy liście klonów rozpalały się jesiennym
szkarłatem, goło wąsy poseł Charnplaina dobił do wsi hurońskich, -powitany nader
przyjaźnie: zagony nieubłaganego wroga, Irokezów, coraz bardziej dawały się we
znaki Huronom, a obecność młodego przybysza zwiastowała pomoc Francuzów.
Od samego początku Etienne Brule pokazał, że miał łeb na karku. Świetnie
potrafił sobie radzić z dzikimi mieszkańcami puszczy i, co więcej, jednać ich
zaufanie. Zaledwie poduczył się języka, już wciągnęli go w wewnętrzne rozgrywki
szczepu* Od dawna zanosiło się na wojnę domową, a przynajmniej rozłam w
szczepie. Młodzi wojownicy, rozgoryczeni despotycznymi rządami starszyzny,
gotowali się do zbrojnego buntu. Groziło to zagładą szczepu ze strony Irokezów.
Etienne, który stanął po strome młodzieży i uzyskał przemożny wpływ na nią,, z
niezwykłą zręcznością uśmierzał wzburzenie. Młodzi chcieli go obrać jednym ze
swych wodzów. Lecz on, roztropny i pełen taktu wobec starszyzny, nie dał się
namówić. Wolał pozostać" tylko pośrednikiem i handlarzem skórek. Natomiast
nakłonił szczep do pójścia w knieję na zimowe łowy.
Gdy następnego lata wracał do Quebecu, wracał triumfalnie: więcej niż połowa
szczepu towarzyszyła mu na niezliczonych
58
obładowani płynęli Huroni.
Zeszłoroczni oszczercy nie posiadali się ze zdziwienia. Handlarze zacierali
dłonie. Champlain kraśniał z radości i kładąc rękę na ramieniu przybysza
oświadczył:
— A teraz, chłopcze, odpoczniesz sobie w Quebecu! Dam ci wygodną kwaterę!
— Nie, panie. Dziękuję!
— Dziękujesz?
— Tak. Wracam zaraz do Huronów.
Gubernator spojrzał uważnie na zuchowatą twarz ogorzałego młodzieńca. Brule
nosił na sobie indiański strój ze skóry jeleniej.
— Hej, Etienne! — zaśmiał się Champlain. — Czy chcesz zostać Huronem? Czy tak
ci zasmakowały młode Indianki?
Niebawem Huroni odpłynęli do swych lasów, zadowoleni z utargowanych przedmiotów,
paciorków, błyskotek, koców, noży, siekier i — niestety — niewielu strzelb.
Zadowoleni tym bardziej, że z Francuzami zawarli przymierze przeciw nienawistnym
Irokezom. Wraz z nimi odpływał Etienne Brule.
Był to niepospolity junak, nad wiek dojrzały. Dziarski i niepohamowany;
zmysłowy, rozwiązły i przebiegły; niespożyty, przedsiębiorczy, szalony, wesoły i
braterski, ów syn chłopa spod Paryża, urodzony w Champigny-sur-Marne, wykazał tu
w lasach kanadyjskich jak gdyby wszelkie cnoty i wszelkie wady galijskie. Był
przedziwnym skrzyżowaniem — jednakowo żaru i stali; połączeniem błahych
kaprysów, wzniosłych polotów i rzemiennej twardości.
Gdy w następnym roku sam Champlain odbył podróż w te odległe strony, zastał
Huronów pod urokiem swego inlerprete. Jak gdyby Brule rzucił na nich czary,
wielu wojowników gotowych było pójść za nim w ogień. Jedynie starszyzna nie
podzielała zachwytu młodych, ale tłumaczono to sobie —i całkiem słusznie — jej
skrytą zazdrością.
— Jak tego dopiąłeś? — wypytywał go gubernator. — Czyś oczarował ich? Poisz
może wódką?
59
— Może psujesz ich? Prowadzisz na manowce?
— Scpiisii, świętym nie jestem!
Francuzi starli się z Irokezami już w pierwszym roku swego pobytu w Kanadzie.
Sami zresztą ich zaczepili, wtedy jeszcze nie przeczuwając, co to za gniazdo
kąśliwych szerszeni. Dopiero później, w następnych latach, otwarły im' się oczy
na groźne niebezpieczeństwo, jakie dla nich narastało od strony mściwego wroga z
południa. Niebezpieczeństwo, które w ciągu całego wieku miało doprowadzić ich
kolonię prawie do ruiny.
Champlain, rozdrażniony stałymi zaczepkami Irokezów, wykorzystując nienawiść
innych szczepów do napastliwych Indian, postanowił w 1615 roku wymierzyć im
śmiertelny cios. Mając garstkę swych rodaków pod ręką, zwołał licznych Hu-ronów
i od północy napadł na tereny wroga, podczas gdy niezawodny Etienne Brule miał
pozyskać szczep Susąuehannów i z jego wojownikami uderzyć od zachodu.
Brule sumiennie wykonał swe zadanie, lecz przybył z sojuszniczym zastępem za
późno: Champlain, który odniósł ranę, i Huroni byli już w odwrocie po
bezskutecznym, kilkudniowym nacieraniu na obwarowaną wieś irokeskich Onondagów.
Zmykający z kolei oddział Susąuehannów znalazł się sam w opałach, szarpany przez
rozzuchwalonych nieprzyjaciół. Podczas jednej z utarczek Etienne Brułe, uderzony
maczugą w głowę, dostał się do niewoli. Irokezi znali dzielnego Francuza.
Uroczyście zawlekli go do swej wsi, by znamienitego jeńca uczcić śmiercią wśród
wyjątkowych tortur.
Przytomność umysłu i niezwykły przypadek uratowały mu życie. Brule miał mały
krucyfiks z łańcuszkiem, zawieszony na szyi. Znając obyczaje Indian, bez
drgnienia znosił zadawane mu katusze i podczas przypalania ciała nawet się
uśmiechał, co budziło uznanie Irokezów. Lecz gdy wódz, który go pojmał,
60
Wódz mimo woli cofnął rękę i zdumiony spojrzał na jeńca.
— Jeśli tego dotkniesz — ostrzegł Brułe głosem pełnym trwogi — zginiesz w
pierwszej bitwie!
Etienne — jak wiadomo z jego pobytu u Huronów — posiadał niepowszednie
właściwości, zniewalające umysł i wyobraźnię Indian. Złowróżbnym słowom dano
wiarę tym bardziej, że właśnie w tej chwili przypadkiem rozległ się daleki
grzmot burzy. A ponieważ jeniec zachowywał się tak mężnie, wódz w przypływie
barbarzyńskiej rycerskości darował mu życie i wolność.
Brule pobiegł do najbliższych sprzymierzeńców, Susąuehannów. Tam ujrzał wielką
rzekę płynącą na południe, a noszącą tę samą nazwę co szczep. Niestrudzony
odkrywca, żądny nowych wrażeń, postanowił poznać bieg rzeki. A nuż uchodzi do
Oceanu Spokojnego?
W towarzystwie kilku Indian popłynął z jej prądem, aż po tygodniach dotarł do
zatoki zwanej dziś Chesapeake, odkrywając po drodze uroczy, urodzajny kraj —
późniejszą Pensylwanię.
Gdy po wielu miesiącach pojawił się znowu w Quebecu, rodacy witali go jak
przybysza zza świata, lecz on, po zdaniu raportu gubernatorowi, niezwłocznie
opuścił ich, by wrócić do swych Huronów.
W tym samym roku nieudanej wyprawy na Irokezów przybyli do Kanady pierwsi
misjonarze. Wśród Huronów rozpoczął pracę z wielkim powodzeniem o. Le Caron. Nic
w tym dziwnego. Indianom, coraz gwałtowniej napieranym przez Irokezów, jednaka z
Francuzami religia wydała się nową spójnią, łączącą ich z sojusznikami, i nową
rękojmią bezpieczeństwa. Z niebywałą gorliwością przyjmowali chrześcijaństwo.
Misjonarze, z początku zmartwychwstańcy, później jezuici, znaleźli wdzięczne
pole do działania.
Wzięcie, jakie miał tu Etienne Brule, było — rzecz prosta — kolcem w oku
misjonarzy, zabiegających o te same dusze czer-
61
¦wonych ludzi, na które tak nieprzeparty Czar rzuccu ^i^,-., . wesoły,
hulaszczy, ruchliwy, „pogański" Etienne. On owiecz->ką nie był: on szydził z
potulnych owieczek i ich pasterzy.
Nikt —¦ ani sam Brule, ani misjonarze, a tym mniej Huroni —- nikt na razie nie
uświadamiał sobie, że w tym dalekim ustroniu leśnym dojrzewał powoli brzemienny
konflikt, jaki doprowadzić miał w końcu do tragicznej śmierci sprawnego
pośrednika.
Tymczasem gwiazda jego coraz jaśniej świeciła. Etienne pracował bez wytchnienia,
a do Ghiebecu posyłał lub sam zawoził olbrzymie ilości skórek. Mało dbał o
złośliwe szepty poza jego plecami. Cieszył sią przyjaźnią wielu Huronów, i to mu
wystarczało. Co więcej, w swych przyzwyczajeniach, w codziennym życiu, nawet w
sposobie myślenia tak przesiąkł wszystkim, co indiańskie, że ludzie w końcu
dopatrywali się w nim raczej Hurona niż Francuza.
Nie utracił przy tym pasji odkrywcy. Pociągały go nieznane strony i
niebezpieczne przygody. Na kruchych łódkach zapuszczał się daleko na zachód,
szlakiem Y/ielkich Jezior. Jako pierwszy z Europę jeżyków wpłynął na wody
Jeziora Górnego, a stamtąd na jezioro Michigan.
Stosunki jego z misjonarzami dziwnie się układały. Często składał dowody
sprzyjania im; pomagał swym doświadczeniem i nieraz towarzyszył w ich podróżach
jako przewodnik i obrońca. Natomiast oni wyraźnie siq. boczyli i mieli mu za złe
moc rzeczy. Jezuici niezawodnie marzyli tu o rządach nad Indianami na wzór tego,
co tak świetnie zapowiadało się w Paragwaju i nad Amazonką, w Ameryce
Południowej. A tymczasem niesforny, czarowny Etienne Brule był w oczach
duchownych siewcą zgorszenia i zawadą. Samym swym istnieniem burzył ich ambitne
sny o władzy, krzyżował samowładne zamysły. Zwalczali go na swój sposób: w
oczach Francuzów starali się umniejszać jego zasługi, odmawiać mu zalet,
wyolbrzymiać jego grzechy, natomiast u Indian — podkopywać jego popularność.
W swych relacjach nie darowywali mu najdrobniejszych
?'¦¦"isruie, znaiaziszysie; "Kiedyś "w odiiczu śmierci, me urmaf pfzy-
1 pomnieć sobie żadnej innej modlitwy, jak tylko — o zgrozo!
', — modlitwę przed jedzeniem. Taki to był wyrodek!
W Ameryce Północnej, tak samo jak w Europie, Anglicy i Francuzi tłukli się
nawzajem w nieustannych wojnach. W roku 1629, a więc już po dwudziestu latach
istnienia francuskiej
, kolonii, udało się Anglikom napaść na Quebec i zagarnąć władzę w całej
kolonii. Champlain i większość Francuzów jak niepyszni musieli opuścić Kanadę.
Tylko niewielu pozostało na miejscu godząc się z nowymi rządami. Między tymi
ostatnimi był Etienne Brule.
W dniu odjazdu Champlaina do Francji Etienne przypłynął do Quebecu ze swymi
Huronami i z wielkim zapasem skórek, tym razem przeznaczonych już dla kupców
angielskich. Rozsierdzony na niego Champlain w obecności wielu ludzi rzucił mu w
twarz, że jest zdrajcą.
— Pozostając w Kanadzie — krzyknął na niego Champlain — zdradzasz sprawę
Francji i będziesz musiał wysługiwać się Anglikom. Jesteś zdrajcą!
— Jestem Huronem! — odrzekł Brule na swe usprawiedliwienie. — Dbam o dobro mego
narodu!
— Takiś ty Huron jak ja Anglik! — odfuknął Champlain i z pasją odwrócił się.
Scena ta, którą zresztą sam Champlain wnet puścił w niepamięć, podpatrzona przez
wrogów Etienne'a poszła głośnym echem w lasy. Wśród Huronów pozostali niektórzy
misjonarze, ukrywający się przed Anglikami. Nie zasypiali gruszek w popiele. Gdy
w trzy lata później Kanada stała się ponownie posiadłością Francji na skutek
zawartego w Europie pokoju, a Champlain znów objął władzę w Quebecu,
podszepnięto zbałamuconym Huronom, że powinni wyprzeć się zdrajcy, jeśli nie
chcą ściągnąć na siebie gniewu gubernatora.
Obecnie zależało Huronom na Francuzach jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Za nic
nie chcieli urazić Champlaina. Pa-
.-62
^jątrzyli z tajoną niechęcią na porywczego natręta, a teraz jawnie go
oskarżali, że zawsze buntował młodzież przeciw zwierzchności i przeciw
uświęconym obyczajom.
Gdzieś w głuszy leśnej zaczaili się i go pochwycili. Z dala od jego czerwonych
przyjaciół rada szczepowa wytoczyła rau proces. Proces niezwykły, bo polityczny,
wytoczony białemu przez Indian. Zwolenników je.go w szczepie zahukano,
onieśmielono. Etienns E-rule tym razem nie zdołał się obronić. Skazano go na
śmierć, a zwłoki jego na wyjątkowy los: na spożycie przez sędziów. Wyrok
wykonano — może ku zdziwieniu misjonarzy, pokątnych podżegaczy, nie oczekujących
od Indian tak skrajnego urzeczywistnienia wrogich podszeptów.
Dziejowa Nemezis sprawiła, że nieszczęsny naród Huronów zaledwie o kilkanaście
lat przeżył Etienne'a Erule. Straszliwi, a z roku na rok coraz bardziej mściwi
Irokezi sprzysięgli się przeciw nim. Nie poraogły Huronorn ani modlitwy
misjonarzy, ani sojusz z Francuzami. Irokezi górowali nad sąsiadami rozwagą i
przebiegłością, a także bronią palną wtykaną im przez Holendrów i Anglików.
Zmyślnie umieli wykorzystać niesnaski wewnętrzne przeciwnika i niszczyli co
pewien czas jedną wieś po drugiej.
Kuroni walczyli z niebywałą odwagą, ale jak wielu szczepom pierwotnym,, nie
stało im przezorności i umiejętności przewidywania. W roku 1649 niemal
doszczętnie wytępieni, przestali istnieć jako szczep, a nieliczne, nędzne
resztki rozproszyły się na wszystkie strony po lasach.-----------
Dzieje Etienne'a Brule nie były odosobnione. I niewątpliwie fantazji, oddaniu i
szalonej odwadze podobnych jemu kanadyjskich Francuzów zawdzięczała Francja, że
zdobyła w Ameryce Północnej tysiące mil przestrzeni, że tysiące czerwonych
wojowników stanęły po jej stronie, a przez półtora wieku zaciętych walk Francuzi
kanadyjscy ostać się mogli dwudziestokrotnej przewadze Anglików.
§4
usposobieniu Stanisława... (s.
M
Wicuś Adamkiewicz, syn naszego posła w Gttawie, przyjechał razem ze mną do
Stanisława nad rzekę St. Denis. Wicuś był ładnym, zdrowym chłopcem o rumianej,
opalonej buzi, jasnoniebieskich oczach i płowej czuprynie. Miał lat czternaście
i był w sam raz uparty, czasem nieposłuszny. W jego młodzieńczym sercu płonęły
dwie namiętności: polowanie i pon-pon.
Lubiliśmy się bardzo. Razem chodziliśmy na łowy, razem cieszyliśmy się
odkryciami. Mieliśmy wiele wspólnych uczuć, zapałów i przygód.
Gdy Stanisław zajęty był robotą przy chacie, wyruszaliśmy sami, Wicuś i ja, nad
Canada Lakę na dzikie kaczki. Była to romantyczna przechadzka, gdyż z początku
należało mieć się na baczności przed złym sąsiadem Desautellesem, naszym
wrogiem. Potem ogarniał nas ciemny, wysoki bój kanadyjskich cedrów, i ścieżka,
poprzednio widoczna, zaczynała się gmatwać wśród dzikich krzewów i zielska.
Pilnie rozglądaliśmy się dokoła; można tu było spotkać jelenie i leśne
kuropatwy. Potem ziemia coraz bardziej opadała i stawała się śliska i miękka.
Nagle przystawaliśmy jak wryci. Gdzieś przed nami rozrzedzał się gąszcz i
stamtąd słyszeliśmy tajemnicze pluski, przytłumione gęgi i bulgoty.
— Są kaczki! — szeptał do mnie Wicuś przejętym głosem.
Paliły rnu się policzki, oczy błyszczały podnieceniem. Wicuś
Autor z młodymi Irokezkami (s. 88)
S Kanada pachnąca żywicą
65
ao czujnego, prawdziwego WfO^a, "a nie do dzikich kaczek.
Znałem te wzruszenia. Przed dwudziestu laty przeżywałem tak samo w dziecięcych
snach amerykańską puszczę, przyjaźniłem się z indiańskim wojownikiem, skradałem
się do wroga; mocno biło mi wówczas serce. Dziś tak samo biło serce Wicu-siowi.
Powoli przybliżaliśmy się do brzegu lasu i długo jak urzeczeni patrzyliśmy na
widowisko. Stała na niebie ogromna góra ze stromej, nagiej skały, a u stóp jej
leżało jezioro, prawie całe zarośnięte szuwarami i zielskiem; czarodziejski
kontrast tutejszej przyrody: obok wyniosłej skały — trzęsawiste mokradło.
Niedaleko naszego ukrycia kilka kaczek żerowało na powierzchni jeziora.
Wicuś złożył się i strzelił. Celnie strzelał. Rwetes i szum powstały nad
jeziorem, ale jedna kaczka, trafiona, pozostała na wodzie.
Wicuś nie bał się niczego. Brał rozmokłą tratwę, związaną tu kiedyś przez
Stanisława, i wypływał na jezioro po zdobycz. Śmiał się z niebezpieczeństwa i
błotnistej topieli. Pilnowałem go z nadbrzeża, żeby lada chwila przyjść mu z
pomocą. Obywało się bez wypadku. Wicuś wracał z kaczką.
W drodze powrotnej do domu Wicuś oddawał się marzeniom, i wkraczał w zupełnie
inny świat. Snuł i roił jak zwykle o pon--ponie. Rozwodził się na temat
żelaznych konstrukcji swego-wynalazku, pądczas gdy kaczka, z lubością
przytroczona do pasa, okrwawiała mu spodnie.
Pon-pon to przemyślna a chytra zabawka, madę in Japan.. To blaszany okręcik. W
środku tkwił prosty, żelazny kociołek z dwiema rurkami, wychodzącymi z tyłu do
wody. Gdy rozgrzać kociołek podłożonym kawałkiem świeczki i czółenko-puścić na
wodę, stateczek nabierał życia i wesoło sunął naprzód, dudniąc z zanurzonych
rurek: pong, pong, pong. Genialna prostota tej zabawki urzekła Wicusia. Młody
zapaleniec chciał na zasadzie pon-ponu zbudować na rzece Lievre wielką
66
badał, składał i obliczał, lutował i doświadczał. Wicuś miał zmysł wynalazcy i
będzie z niego kiedyś tęgi inżynier, lecz na razie pon-pon ukrywał przed nim
swoją tajemnicę.
Czasem chodziliśmy nad rzekę Lievre i łowiliśmy ryby. Szczupaków było w bród,
ale na ogół niewielkich. Łowiliśmy je na „trolla", to jest na błystkę, ciągniętą
na długim sznurku za łodzią. Wicuś zawsze miał większe szczęście i chwytał
najlepsze szczupaki. Chciał śpiewać, ponosiła go radość.
Krótko przed zachodem słońca — zachody były teraz, "W sierpniu,
nieprawdopodobnie kolorowe, a upały wciąż jeszcze tropikalne — wspinaliśmy się
na pagórek, gdzie Stanisław założył swe pólko ziemniaków, i czekaliśmy na
jelenie. Czesio tu wychodziły. Były to jelenie wirginijskie, pospolite \r tej
okolicy, dochodzące do wielkości naszych danieli, o słabych rosochach. Trofeum
nie nadzwyczajne, lecz mięso przednie. W spiżarni Stanisława brakowało mięsa,
więc próbowaliśmy szczęścia.
Krajobraz dokoła stanowiska przypominał nasze Podkarpacie. Te same wzgórza, może
tylko bujniejsze, te same osiki i brzózki przetkane świerkami, komary natomiast
poleskie. Nawet nasze polskie niebo wieczorne świeciło tak samo ogniście. Lecz w
kilka minut po zachodzie słońca złudzenie pryskało i następował przełom. Odzywał
się wtedy whlppooiwill, ptak z rodziny lelków, charakterystyczny dla Ameryki
Północnej. Wołał na sąsiednim stoku dwa, trzy razy z rzędu: uip-pu-uil, tak
donośnie, jak gdyby chciał przebudzić przyrodę, zapadającą w sen. A potem na
dalszej górze odpowiadał mu inny lelek; z tamtej strony doliny St. Denis
wtórował im trzeci; gdzieś, Łet daleko, chyba nad samym Canada Lakę, słychać
było czwartego. Przez dobry kwadrans toczył się nad ciemniejącymi lasami wielki
koncert whippoorwillów i sprawiał fantastyczne wrażenie, jak gdyby to hvły
tajemnicze okrzyki pokutujących duchów leśnych.
1
:"[ma!lT»™
powrotu.
Schodząc z pagórka byliśmy przyjemnie podnieceni. Toteż opowiadałem Wicusiowi
szeptem o whippoorwillach. Ptaki te spotykało się we wszystkich lasach Ameryki
Północnej; wszędzie, aż do Teksasu były znane, popularne i dzięki
charakterystycznemu głosowi uchodziły za symbol amerykańskiej przyrody. Lecz
były również symbolem amerykańskiej historii: one pierwsze witały białych
przybyszów zza morza i przeważnie ich to głosem zwoływali się Indianie, gdy nad
ranem przygotowywali napad na osiedla białych najeźdźców. Whippoor-wille bowiem
nad ranem też się odzywały. Były to ptaki ważne i niezwykłe; przysłuchiwałem im
się zawsze z przejęciem i lubiłem je.
— Ja je też bardzo lubię! — stwierdzał Wicuś z głębokim przekonaniem.
W chacie chłopak znów powracał do swego świata marzeń i natychmiast zabierał się
do pon-ponu. Puszcza i whippoor-wille nic już go nie obchodziły. Rozkładał
mechanizm czółenka i majstrował, i kombinował aż do czasu, gdy Stanisław podawał
nam kolację, a potem kazał iść spać.
Ludzie mieli czasem bardzo zabawne pojęcia o swym raju na ziemi, miejscu
największej szczęśliwości. W mojej wyobraźni, od wczesnego dzieciństwa istniała
słoneczna wysepka z kilkoma wysokimi świerkami, częściowo skalista, częściowo z
piaszczystą plażą; dokoła było lazurowe jezioro pełne ryb, otoczone bujną,
górzystą puszczą, bogatą w zwierzynę. Życie na tej małej wyspie, z dala od
ludzi, w ciągłej łączności z przyrodą, marzyło mi się wówczas jako szczyt
ludzkiego szczęścia. Później, podczas mych podróży, przekonałem się o ciekawej
rzeczy, mianowicie, że Indianie tak samo lubili wyspy na jeziorach. Ich
upodobanie rodziło się z przyczyn praktycznych: dawniej, jeśli tylko było
możliwe, zakładali swe obozy zawsze na wyspach dla większego bezpieczeństwa od
wrogów.
68
I Ja 'Z&szrisrny naci jaKies jezioro i uuzum ieuwu spostrzegłem oto wyspę, do
której dawniej tak gorąco tęskniłem. Zgadzało się wszystko, nawet w drobnych
szczegółach: była i wyspa skalista, było kilka pięknych świerków na niej i było
cudowne jezioro, otoczone na brzegu jasnym pierścieniem puszystej trawy, za
trawą zaś wspaniały las piął się; na okazale wzgórza. Świeciło właśnie wesoło
słońce i nadawało otoczeniu jeziora promieniejący wyraz radości i szczęścia. Na
środku wody pływał samotny nurek.
Z miłego odkrycia zwierzyłem się natychmiast towarzyszom i opowiedziałem im
dzieje moich dawnych tęsknot. Stanisław niezbyt się przejmował i milczał. Za to
Wicuś serdecznie się zapalił i oświadczył, że gotów jest zaraz iść ze mną na
wyspę i żyć na niej jak Robinson. Zbudujemy namiot, będziemy łowili ryby i
żywili się kaczkami. W lesie były jagody, jelenie i niedźwiedzie...
— Stop! — przerwałem mu ze śmiechem. — Zapomniałeś, że do tej wyspy tęskniłem
bardzo, bardzo dawno temu.
— To co, że dawno temu? — poderwał się. — Wyspa jest!
— Tak, ale dziś te sny pokryły się trochę rdzą i wypłowiały. Czas rozwiał dawny
urok wyspy.
— Szkoda! — ubolewał Wicuś.
Zresztą okazaio się, że jezioro o tak uroczym i powabnym obliczu kryło w sobie
przykrą niespodzankę: tysiące pijawek. Zamierzałem umyć w wodzie ręce. Zaledwie
je zanurzyłem, już roiło się dokoła od pijawek. Pomimo szybkich ruchów rąk
pijawki uparcie napastowały i zamierzały na serio przyczepiać się do ciała. Było
to przykre zjawisko. W pięknym jeziorze snuło się zbyt wiele tego plugastwa.
Uniemożliwiałoby to jakąkolwiek kąpiel.
Wracaliśmy. Omdlewający upał, uciążliwa ścieżka w gęstym lesie. Pociliśmy się i
milczeli.
Potem Wicuś, jak zwykle w czasie powrotów, odzywał się; marzył cichym głosem o
pon-ponie. Rozwijał nam swe plany i roztaczał je coraz śmielej. Prawił o cudnej
łodzi opalanej
69
L.UUi J.111U.J.U.
Lievre i dalej jeszcze. Wicuś już kończył swe obliczenia i niebawem przystąpi do
budowy.
Puszcza, w której żyliśmy, rzucała na nas potężny urok. Była wspaniała i w swej
pierwotności ogromnie wymowna. W życiu, które teraz wiedliśmy, -ważniejsze niż
wszystkie inne rzeczy stawały się zachody słońca, kaczki, whippoorwille i
pijawki. Doznanie ich było wielkim przeżyciem, ich wspaniała zachłanność
ujarzmiała nasze uczucia i myśli.
Także Wicuś głęboko przeżywał otaczającą przyrodę i gdy skradał się do kaczek,
waliło mu serce. Ale potem — pośrodku cudownego lasu, na przekór zapachom leśnym
i krzykom whip-poorwillów — wyrastało nagle coś dziwnego: marzenia o żelaznych
konstrukcjach, sny o spawaniu metali, liczby rodzącego się wynalazku. Okazywało
się, że urok tych liczb, tych żelaznych konstrukcji możniejszj- był niż czar
wszechwładnej, zdawałoby się, puszczy
MEDŹWlAMI
Niedźwiedź chodzi na czterech łapach, lecz umie chodzić też i na dwóch jak
człowiek na nogach. Niedźwiedź odzywa się czasem głosem podobnym do ludzkiego
okrzyku. Karmi się tym samym co człowiek i przepada, jak człowiek, za dojrzałymi
jagodami. Zanim niedźwiedź coś zrobi, długo rzecz rozważa, a myśliwy, polujący
na niedźwiedzia, musi się do tego dostosować; musi polować przebiegle, jak gdyby
tropił nie zwierzaf lecz człowieka.
Okres niedźwiedzia jeszcze nie minął w Kanadzie. W północnej puszczy, mało
zaludnionej, niedźwiedź wciąż siedział gęsto i nadal tam panował. Zawziętości,
wytrwałości człowieka i jego straszliwej broni przeciwstawiał — skutecznie do
pewnego stopnia — zwierzęcą przebiegłość, wrażliwość zmysłów i czujność.
Wszyscy leśni Indianie Północy do dziś wierzyli, że w niedźwiedziu tkwi coś
niezwykłego, wyróżniającego go ponad ¦wszystkie inne zwierzęta (z wyjątkiem
bobra); widzieli w nim stworzenie o zwierzęcym ciele, a ludzkiej duszy. Gdy
biały człowiek przebywał zbyt długo w północnej głuszy, zaczynał, rzecz dziwna,
wierzyć w to tak samo jak Indianie. Niedźwiedź pozostał, jak ongiś, mistycznym
panem tych stron. Im dalej na północ, tym silniej odczuwało się jego tajemniczy
wpływ.
Z zaludnionych okolic południowej Kanady startowały regularnie wspaniałe
hydropłany przelatując ponad zielonym
71
'Ale dotycnezss laguna aoiew niczymme zrmeniry; me zmniejszyły ilości
niedźwiedzi i nie usunęły tej dziwnej wiary czy zabobonu o niedźwiedziej
istocie. Osobliwa wiara wrosła głęboko w północną puszczę. — — —
Był wieczór. Ciemniało. Siedzieliśmy dokoła stołu w chacie Stanisława i jedliśmy
kolację. Podczas kolacji panował zawsze najweselszy nastrój. Opowiadaliśmy sobie
przeżycia dnia i inne historie.
Jak zwykle przez pierwsze pół godziny po zachodzie słońca słyszeliśmy z różnych
stron głosy lelków-whippoorwillów sprawiające zawsze wrażenie nawoływania się
nieziemskich istot. Potem w oknie, zakrytym siatką przeciw komarom wschodził
księżyc. Świerszcze wciąż jeszcze grały. Tuż w pobliżu, w krzakach nad. rzeką,
nieznany ptak śmiał się wyzywa jąco: he, he. Nie widzieliśmy już szczegółów
puszczy, tym donośniej za to ją słyszeliśmy.
Nagle Stanisław urwał swe opowiadanie w połowie słowa i zdumiony nasłuchiwał. My
słyszeliśmy także: jakieś nowe, niezwykłe dźwięki. Wybiegliśmy na dwór, przed
chatę. Odgłosy rozlegały się spod Góry Jastrzębiej, nie dalej niż kilkaset
kroków od nas. Ni to jękliwe porykiwania, powtarzające się od czasu do czasu, ni
to rozpaczliwy pisk. Rzekłbyś: głośny płacz dziecka.
— Niedźwiadek, bardzo młody niedźwiadek! — szepnął Stanisław.
Ładna przygoda! Ciekawy zwierz właził nam prawie sam do garści. Ogarniało nas
podniecenie. Może niedźwiadka uda się złowić żywcem? Przygotowaliśmy pośpiesznie
strzelby i powrozy. Pierwszy Stanisław odzyskał spokój, stłumił zapał i rzekł:
nie. Nie mogliśmy iść po niedźwiadka: zabłądził, zgubił prawdopodobnie matkę i
dlatego tak beczał. Niedźwiedzica mogła być w pobliżu. W obronie swego piastuna
zdobywała się na obłędną odwagę i rozjuszona rzucała się na ludzi. W lesie było
ciemno, chociaż księżyc wschodził, i łatwo chybić ze
12
zbyt wielkie. Więc zoslaliśmy. 'Słyszeliśmy,' jak niedźwiadek powoli się
oddalał. Coraz słabiej dochodziły jego żałosne narzekania, aż w końcu zginęły
zupełnie za cyplem Góry Jastrzębiej. Nie dziwić się wierzeniom Indian:
niedźwiadek płakał jak dziecko i unosił ze sobą skargę, bardzo bliską nam,
ludziom,. i łatwo zrozumiałą.
— Czy nie pożrą go wilki? — spytał Wicuś.
— Nie, w razie czego wejdzie na drzewo — odrzekł Stanisław.
Wróciliśmy do chaty. Podjęliśmy na nowo gawędę przy stole.
W Ameryce Północnej były cztery gatunki niedźwiedzi.
Niedźwiedź szary, czyli grizziy, ponury mieszkaniec Gór Skalistych; niedźwiedź
biały, żyjący w okolicach podbiegunowych; niedźwiedź czarny, mniejszy niż dwa.
poprzednie, ale większy niż jego europejski kuzyn, przy tym najpospolitszy,.,
spotykany we wszystkich lasach kanadyjskich — i czwarty, niedźwiedź brązowy,
nieco mniejszy od czarnego, za to nie-bezpieczniejszy, bardziej ponoć
napastliwy, żyjący w lasach dalszej Północy.
To piastun niedźwiedzia czarnego przerwał nam kolację, jak wyczytaliśmy
następnego dnia ze śladów. Niedźwiedź ten miał przeważnie czarne kłaki, czasem
brązowe i tylko w okolicy nosa był jaśniejszy, szarożółty. Nie gardząc mięsem,
zwłaszcza, rybami na wiosnę, obżerał się najchętniej pokarmem roślinnym,
korzonkami, owocami i jagodami. Jagód na Północy było w bród. Miejscami aż
czarno od nich na ziemi. Były większe niż nasze i słodsze. Niedźwiedź po
jagodach obrastał w sadło, a potem z nastaniem mrozów chował się w gawrze i
fcapadał. w zimowy sen.
W puszczy niedźwiedź nie miał wrogów silniejszych od siebie. Straszny dla niego
był jedynie człowiek: strzelał i zakładał na jego tropie żelazne samotrzaski.
Ale niedźwiedź miał twardy żywot; często uchodził z zabójczym postrzałem. Miał
też po-
73-
z nich fóżiflarte iapy. Fozoscawaiy w xy, jucha i kudły. Człowiek wtedy
wiedział, że niedźwiedź był dla niego na zawsze stracony. Doświadczony zwierz
stawał się czujnym, mściwym wrogiem, czasem tak samo niebezpiecznym jak
rozjuszona samica z piastunem.
— Trzeba mieć się na baczności z młodym niedźwiedziem! — ostrzegał Stanisław
poważnie i z odcieniem trwogi. Stanisław żył w puszczy od przeszło dwudziestu
lat i przesiąkł wiarą Indian. ----------
W lesie, niedaleko miejscowości Mont Laurier, na północny wschód od Val des
Bois, mieszkał jeszcze w zeszłym roku Ma-urice Gerard. Wybudował sobie niezłą
chatę i utrzymywał się, jak Stanisław, z polowania i rybołówstwa.
Pewnego lipcowego dnia udało mu się najść w lesie i złapać żywego niedźwiedzia
wielkości wyżła. Pomimo krzyku i dzielnej obrony wpakował malca do worka i
zaniósł go szybko do domu. Ze sztucerem gotowym do strzału myśliwy rozglądał się
po drodze, lecz nic nie zaszło. Na szczęście, niedźwiedzicy nie było w pobliżu.
W domu uwiązał zwierzaka na obroży i dał mu mleka. Niedźwiadek nie chciał pić,
wciąż żałośnie piszczał i próbował się uwolnić. Gerard go wychłostał.
W nocy zbudziły myśliwego tajemnicze zgrzyty przed chatą. Przez okno ujrzał
olbrzymią, czarną postać, opierającą się łapami o ścianę. Krzyknął i wystrzelił.
Przeraźliwy ryk wstrząsnął nocą, podczas gdy niedźwiedzica się1 zerwała i
uciekła do lasu. Rano Gerard stwierdził po tropach, że chybit. Było zbyt ciemno.
Od tęgo czasu niedźwiedzica kręciła się uporczywie dokoła chaty, lecz zawsze w
bezpiecznej odległości. W nocy rozlegał się tuż za ścianą jej pomruk pełen
wściekłości, na który niedźwiadek odpowiadał piskliwym płaczem, a Gerard
strzałami w ciemność.
Czwartego dnia zabawa w oblężonego znudziła się Gerardo-
nieazwiaałta uu
nie chatę i poszedł do miasta. Nie zaczepiło go nic. Gdy następnego dnia wracał
do domu, był w najlepszym humorze: w Mont Laurier korzystnie sprzedał
niedźwiadka.
Wracając struchlał; oto na miejscu swej chaty ujrzał kupę dymiących zgliszcz.
Razem z chatą spłonął cały jego dobytek. Ze śladów wyczytał, że pod jego
nieobecność niedźwiedzica włamała się do domu, zniszczyła wszystko, co tam było,
i przy tym przewróciła widocznie piec z nie dogaszonymi węglami.
Gerard nie miał już ochoty od nowa budować chaty. Obrzydło mu życie w lesie.
Poszedł zgnębiony do miasta i został za-miatacłem ulic.----------
Jeszcze tej samej nocy, której słyszeliśmy głos niedźwiadka, miałem chwilę
radosnego wzruszenia. Na północnym nieboskłonie pojawiła się bladoniebieska
łuna, pierwsza w tym roku zorza polarna.'Był to dobry znak. Zapowiadał, że
nastaną niebawem chłody, że zatem trzeba skończyć wywczasy w dolinie St. Denis i
ruszyć na północ, w ostoje łosi, ku Oskelanoe River
Kanadyjska jesień i okres wielkich łowów .rozpoczynały się znakiem na niebie.
d
Z WRÓBLEM
Z Val des Bois wróciłem do Montrealu, by poczyni?: ostatnie przygotowania do
wyprawy na północ. Pewnego dnia zwiedziłem port nad Rzeką Sw. Wawrzyńca. W
porcie podziwiałem olbrzymie elewatory, „silos", z których wypływały szerokimi
rurami strumienie pszenicy i tonęły we wnętrzu czekających statków.
Jerim-i v. rur była uszkodzona i od czasu do czasu wybadały z niej ziarna na
ziemię. Korzystało z tego stado kikunastu ptaszków; pszenicę zjadały z wielkim
apetytem, złodziejskim pośpiechem i ogłuszającym świegotem. Już z daleka
poznałem złodziejaszków. Były to wróble, nasze poczciwe, europejskie wróble.
Gdy podchodziłem bliżej, niechętnie się zrywały, siadały na rurze i z góry
ostrym jazgotem wymyślały intruzowi. Nie ukrywały swego niezadowolenia, były
śmieszne, wyzywające i jakieś czupurniejsze niż w Europie. Widok znajomych
uliczni-ków sprawiał mi radość.
Jeszcze więcej uradowała się Ameryka, gdy w roku 1850 zawitała na jej ziemię
pierwsza parka europejskich wróbli. Parka doznała królewskiego przyjęcia.
Ameryka była wtedy młoda, uczuciowa i skłonna do gwałtownych, sentymentalnych
wzruszeń. Amerykanie na widok wróbli z lekka oszaleli, a najlepszym wyrazem ich
egzaltacji był płomienny artykuł ornitologa Hort Merriama w „New York Herald",
rozpoczynający się
/uneryiu nasi
we tomahawki i okrzyki wojennej nienawiści; dziś, gdy przywędrowały oto do nas
pierwsze wróble z Anglii, otwieramy skrzydlatym pielgrzymom nasze wezbrane serca
i czułe ramiona i wołamy: Witamy was, witamy, o piękne ptaszęta boże,
oddychajcie wolnością Ameryki, rozmnażajcie się i spożywajcie dary naszej
gościnnej ziemi!..."
Tak przywitano dwa pierwsze wróble w Ameryce Północnej. Szczęśliwa para wróbli
"miała legion oddanych sobie opiekunów, którzy przynosili jej wyszukane
smakołyki. Karmili tak szczodrobliwie, że po niewielu tygodniach sielanka
dobiegła żałosnego kresu: łakome wróbliska zbytnio się obżarty, zepsuły sobie
żołądki i zdechły. Lecz śmierć ich nie zahamowała amerykańskiego zapału.
Towarzystwo Przyjaciół Wróbla rozgorzało żądzą czynu i wkrótce sprowadziło z
Europy kilkadziesiąt nowych par ptaszków, które tym razem świetnie się
zaaklimatyzowały.
Wróble, otoczone troskliwą opieką, zaczęły się szybko rozmnażać. Wędrowały uO
mnazac. węioay o y , 3
przybywały, budziły żywiołowy zachwyt i podniosły nastrój. Ludzie nie posiadali
się z radości i wszędzie w ogrodach przybijali do drzew maleńkie drewniane
domki, ażeby gości zwabić.do przytulnych gniazdek. W niektórych miastach były po
dwa, trzy domki na każdym drzewie i stolarze się bogacili. W innych miastach
publicznie szafowano hojnym pokarmem, a burmistrze prześcigali się wzajemnie w
gorliwości. Fabrykanci wymyślali specjalny, delikatny żer dla ukochanych
ptaszków; redaktorzy popisywali się wiedzą ornitologiczną, poeci rymowali hymny
pochwalne. Takich to honorów doczekały się wróble, nasze szare darmozjady, i
trzeba nicponiom przyznać, że gruntownie wyzyskały uśmiech losu: żarły śmiało i
wspaniale się mnożyły, straszliwie łapserdaki się mnożyły.
Żywiołowy .zapał dla wróbli wypływał nie tylko z dziecinnej uczuciowości
Jankesów. Wchodziły w grę i inne powody. W owe czasy, w połowie XIX wieku,
Ameryka wciąż jeszcze
75
gland. Bogacący się, prostacki Amerykanin czerpał nastroje-i przykłady z Anglii;
wszystko, co od niej pochodziło, przyjmował z niekłamanym szacunkiem, wręcz
uwielbieniem. Często zapał ponosił go i przybierał formy niezwykłe, tracące
groteską. Prawdopodobnie dlatego, że wróble pochodziły z Anglii, doznały tak
niezwykłego przyjęcia; rzecz znamienna, że nawet amerykańska nomenklatura
naukowa oznaczyła je wyraźnie jako „angielskie wróble", the English sparrows.
Lecz był i powód praktyczny. Właśnie rozwielmożnił się w Ameryce pewien motyl-
niedżwiadek, -a gąsienica jego stawała się klęską dla rolnictwa. Otóż ktoś
gdzieś napisał, że wróble dadzą nauczkę złym liszkom i pożrą je. Amerykanie
skwapliwie w to uwierzyli, więc witali we wróblach nie tylko rozkoszne ptaszęta,
lecz i upragnionych wybawicieli.
Co tu wiele gadać. Gałgany wróble haniebnie zawiodły amerykańskie nadzieje.
Rozmnożyły się, owszem, i wszędzie od nich r.ojno było, na zachodzie, południu i
nawet na północy. Ale miały tyle innych smacznych rzeczy do żarcia, że im przez.
myśl nie przeszło, aby dobierać się do nieapetycznych, brzydka owłosionych
gąsienic.
Zresztą, mniejsza o gąsienice. Gorzej, że urwipołcie nie czuły absolutnie
żadnego pociągu do sympatycznych domków, z taką miłością dla nich zawieszanych
na drzewach i nieraz pięknie pomalowanych. Niewdzięczne wróble nie chciały w
nich mieszkać, za to zagięły parol na jaskółcze gniazda i zaczęły wyrzucać ich
mieszkanki i niszczyć jajka. W cztery, pięć lat po przybyciu wróbli liczba
jaskółek w Ameryce poważnie się; zmniejszyła. Amerykanie zaczęli patrzeć z
bezradnym osłupieniem na nieobyczajne praktyki swych ulubieńców.
Ale i te grzeszki wybaczono by, gdyby w dziesiątym mniej więcej roku swej
gościny rozzuchwalone wróble nie postawiły kropki nad i. Stanowiły już wtedy
armię wielomilionową. Jesienią z nagłym apetytem rzuciły się na podmiejskie sady
i wyjadły wszystkie owoce. Ludzie przestali się uśmiechać. Nastę-
78
Gdy w rok później jeszcze większe masy rzuciły się do grabieży pól, ludzie
zrozumieli, że spadła na nich nowa klęska, że miłość się skończyła i że trzeba
bronić mienia. Wstrząśnięta Ameryka rozbrzmiała groźnym okrzykiem: Śmierć
wróblom"!...
Cała ta heca wróblowa była, słowem, jednym z owych napadów histerii, którym
wielu Amerykanów tak łatwo i tak często podlega i z których do dziś wcale się
nie wyleczyli.
Łatwo było wtedy krzyknąć: Śmierć wróblom!—trudniej wykonać. Wróble rozpleniły
się tak licznie i takiego nabrały animuszu, że na miejsce jednego zastrzelonego
pojawiało się dziesięć nowych. Obwiesie nie myślały ustępować. Rozgorzała
nieubłagana, kłopotliwa, długoletnia i trochę śmieszna wojna. Rząd wyznaczał
nagrody za odstrzał wróbli. Wynalazcy i fabrykanci budowali teraz pomysłowe
sieci, łowiące na raz całe stada. Chemicy wynajdywali różne trucizny; w Białym
Domu toczyły się debaty i uchwalano bojowe wnioski, a prasa, wprzódy tak
zachwycona, głosiła teraz zawziętą krucjatę. Wróble dawały się wszystkim we
znaki i aż dziw, ile niewinne na pozór gagatki wznieciły wrzawy. Zwłaszcza w
waszyngtońskim Departamencie Rolnictwa, który przeżywał ciągły kryzys i wydawał
sążniste dekrety o sposobach walki z wrogiem.
Przez długi czas zdawało się, że wojna wróblowi nic nie szkodzi. Przeciwnie,
wciąż się rozpleniał, a w roku 1876 dotarł do Kanady, do miasta Hamilton.
Kanadyjczycy znali kłopoty sąsiadów, lecz mimo to przyjęli go z radością, gdyż
nie było w Hamiltome pól zbożowych, a poza tym sądzili, że tu, na północy,
ptaszek będzie skromniejszy. Niestety, wróbel jużpo roku zalał cały kraj między
Jeziorem Hurońskim a Erie i odkrył przyłbicę: w braku zboża rzucił się na
wspaniałe winnice, dumę południowej Kanady, i objadł je z winogron.
Wówczas Kanada zajęczała i przystąpiła też do ¦wojny.
w polityce. Rozgoryczenie na żarłoka panowało tak głębokie, że wystarczało na
przykład udowodnić kandydatowi na posła, iż był kiedyś entuzjastą wróbli, a
kandydat w wyborach przepadał z kretesem. Złe, bardzo złe czasy nastały dla
wróbla.
Wojna trwała długie lata i oczywiście ptaszek przegrał. Liczbę jego sprowadzono
do normalnych granic. Lecz nie wiadomo, czy pokonały go broń i wysiłek
człowieka, czy także i inne okoliczności.
„Lata ptaszek po ulicy, szuka sobie ziarn pszenicy" — głosi nasza stara, a mądra
piosenką o wróbelkach. Otóż, ażeby była pszenica na" ulicy, muszą tam biegać źle
trawiące konie. Za dobrych czasów było wiele koni na ulicach miast amerykańskich
i wróble miały się wspaniale. Ale potem przyszedł Ford i jemu podobni. Samochody
usunęły z ulic konie i nie strawioną pszenicę, zadając cios także i wróbelkom.
Wróble żyły teraz wszędzie w umiarkowanym klimacie Ameryki Północnej, lecz w
ilości skromnej.
Amerykanie do dziś dnia nie byli łaskawi dla wróbla. A to im szary, a brzydki, a
to nie umiał śpiewać, a to brutal i w ogóle niewyraźny osobnik. Wiadomo, the
English spairow! Dziś urok Anglii w Stanach Zjednoczonych minął, Amerykanie
inaczej na nią patrzą niż przed stu laty, więc czego dobrego spodziewać się po
takim angielskim wyrodku? Sic transit gloria mundi — mogły sobie powiedzieć
wróble razem z Anglikami.
Lecz Amerykanie jedno musieli przyznać: wróbel miał bajecznie barwną historię.
Szary, bo szary, a przecież rozniecił całą gamę uczuć ludzkich, od opętanej
miłości do zawziętej nienawiści. Żadne inne ptaszę tego nie potrafiło. Przy tym
poruszył całą Amerykę Północną, wywołał histerię amerykańską i był przez długi
czas na ustach wszystkich. Triumf jego i upadek przypominały dolę bohatera,
nieszczęsnego bohatera ni to z tragedii, ni to z krotochwili.
Francuzi, jak wiadomo, przybyli do Ameryki Północnej jako handlarze skórek, więc
natychmiast zaprzyjaźnili się z pierwszymi napotkanymi nad Rzeką Sw. Wawrzyńca
szczepami, Algonkinami i Huronami. Przyjaźń ta miała niestety dla przybyszów
fatalne skutki; sprowadziła im na kark nienawiść Irokezów, zwalczających, od
dawna Algonkinów i Huronów. Również wiadomo, że Anglicy, a w pewnej mierze i
Holendrzy, przybyli do Ameryki w poszukiwaniu ziemi, dlatego potrzebowali wolnej
przestrzeni i zaczęli tropić natychmiast i niemiłosiernie pierwsze napotkane
szczepy Indian, Pekodów, Na-ragansetów, Wampenoagów. Szczepy te żyły również na
stopie wojennej z Irokezami i stąd wynikła przyjaźń między Iro-kezami a
Anglikami.
Feralny dla Francuzów był rok 1609. Kilka miesięcy po ich przybyciu nad Rzekę
Sw. Wawrzyńca Champlain, gubernator kolonii, dał się nakłonić przez
zaprzyjaźnionych Indian Huronów i Algonkinów do wzięcia udziału w ich wyprawie
wojen-. nej przeciw wrogom. Przedzierał się z nimi na południe i nad jeziorem,
nazwanym później jego imieniem, przyszło do starcia z Irokezami. Wróg posiadał
liczebną przewagę, a Champlain miał tylko dwóch Francuzów przy sobie, ale gdy
rozgorzała bitwa i dwóch wodzów irokeskich padło od strzałów muszkietowych,
broni dotychczas nie znanej w tych lasach, wojownicy
6 Krnaća pachnąca tywicą
81
Tej hańbiącej klęski Irokezi ponoć nigdy, a co najmniej przez sto lat nie
zapomnieli i nie wybaczyli Francuzom. Z niewiarygodną, nienasyconą nienawiścią
napadali bez ustanku na ich osiedla, krwią zbraczali brzegi Rzeki Sw. Wawrzyńca,
przez sto lat tamowali rozwój francuskiej kolonii i tępili jej indiańskich
sojuszników. Oni to w znacznej mierze rozstrzygnęli historię Ameryki na korzyść
Anglii, a na niekorzyść Francji, chociaż z początku ani Francuzi, ani Anglicy
wcale się nie domyślali, jaką potęgę stanowił ten niezwykły, ukryty w lasach
naród.
A potęgę stanowił niewątpliwą. Irokezi wybili się ponad wszystkich sąsiednich
Indian i lepszą organizacją państwową, i fizyczną sprawnością, a przede
wszystkim przerażającą walecznością. Historycy nadali im przydomek „Rzymian
puszczy" i „Indian wśród Indian".
Irokezi mieszkali na południe od jeziora Ontario, lecz ich okrzyk wojenny
rozlegał się od wybrzeża Atlantyku aż do Mississippi. Budowali wielkie osiedla i
zajmowali się rolnictwem, lecz mimo to wojownicy spędzali większą część życia na
koczowniczym rozbójnictwie. Byli wrogami wszystkich, którzy nie chcieli im się
podporządkować, nikogo nie oszczędzali, spadali jak grom szerząc paniczną
trwogę. Wszystkich uważali za swoją zdobycz. Trawieni żądzą walki, dążyli do
jednego celu: do zdobycia skalpów i sławy.
W chwili przybycia białych najeźdźców Irokezi podbili
wszystkie sąsiednie szczepy i stwarzali wielkie państwo. Lecz
nie zdążyli go rozbudować i utrzymać, biali im przeszkodzili.
Małomówni, opanowani, łączyli w sobie ponurą dostojność
puszczy z żarem i pragnieniem spełniania wielkich czynów.
„Mieli twarze surowe i nie pozbawione dumnej urody, ciała
wspaniałych atletów, wysmukłe i silne. Ich to postać i srogie
obyczaje zabarwiły romantyczną wyobraźnię Europy XVIII
wieku i wytworzyły tu pojęcie o czerwonym wojowniku.
Irokezi nie zawsze byli silni i bitni. Zachowane tradycje
Wawrzyńca. W pewnym okresie ulegli tam przemocy Algonki-' nów, którzy ich sobie
podporządkowali, bądź też częściowo ¦wyparli na południe.
Po tych smutnych doświadczeniach Irokezi okrzepli. Pamięć1 niedawnej niedoli
wlała w nich nowego ducha: rzemiosło wojenne stało się ich ideałem i pierwszą
troską. Równocześnie rozum nakazywał im łączyć się. Powstała słynna federacja,
pięciu, później sześciu irokeskich szczepów, „Pięciu Narodów"* jak ich szumnie
nazywali Anglicy— mocny i mądry organizm państwowy, zapoczątkowany w celach
obronnych, a wnet przeradzający się w nieposkromnioną potęgę zachłanności
i podboju.
Niezwykła zaciekłość Irokezów przeciw francuskiej kolonii i uporczywe ich napady
na osiedla nad Rzeką Sw. Wawrzyńca -— kto wie, czy nie tłumaczą się głównie tym,
że Francuzi usadowili się w dawnej ojczyźnie Irokezów. Może chcąc odzyskać
utracone siedliska Indianie ci tyle krwi przelewali na północy, tępiąc niemal
doszczętnie Huronów i Algonkinów i doprowadzając do rozpaczy Francuzów.
Pomimo przejmującej grozą bitności Irokezi nie byli prymitywnymi dzikusami.
Stali na wyższym stopniu kulturalnym:, niż otaczające ich szczepy i odznaczali
się przenikliwszym umysłem. Najlepszym tego dowodem był ów związek kilku
szczepów, świadczący o ich zdolnościach organizacyjnych i o dość wyrobionym —
jak na owe czasy i poziom mieszkańców leśnych — zmyśle politycznym.
Liga irokeska, powstała mniej więcej w połowie XVI wieku,. umiejętnie kierowana,
do ostatniej chwili niepodległości indiańskiej spełniała swe zadanie. Losami
Ligi kierowała rada związkowa, składająca się z pięćdziesięciu wodzów,
wybieranych ze wszystkich szczepów. Wodzami natomiast kierował
ktoś inny.
Zjawisko pozornie niezrozumiałe i wprost niedorzeczne, a jednak prawdziwe: nad
Irokezami, najzuchwalszymi i najbar-
83
go taKiego znaczenia, ze one wpiywaiy na mianowanie wodzów. Do nich należała
ziemia, ognisko, dom, wszelki sprzęt i wszelka zdobycz; one rozstrzygały, czy
jeńców wojennych należało zabić, czy adoptując przyłączyć do szczepu; one
stanowiły w wielu wypadkach nawet o wojnie lub pokoju. Mężczyźni byli tylko
narzędziami w rękach matron.
Fakt, że matriarchat tak długo przetrwał u Irokezów i tak głęboko się
zakorzenił, tłumaczyć sobie można między innymi jako skutek ich wojowniczości:
podczas gdy mężczyźni prawie bezustannie włóczyli się po puszczy w wyprawach
wojennych, rozproszeni na wszystkie strony świata, kobietom przypadała cała
reszta obowiązków: zachowanie szczepowych obyczajów, dbałość o ognisko domowe,
uprawa ziemi, wychowanie młodzieży. One stały się właściwą kością pacierzową
narodu, więc w ich ręce łatwo już z biegiem czasu przeszły i władza, i
panowanie.
Francuzi szybko spostrzegli, jaM popełnili błąd narażając się Irokezom. Nie
tylko rozpaczliwie się bronili i często wojenną pożogę zanosili w samo serce
irokeskich łowisk i WŁ>i, ale także starali się zjednać groźnych wojowników i
nawiązać z nimi przyjaźniejsze stosunki. Byli weselsi, przystępniejsi, mniej
uprzedzeni niż zarozumiali i oschli Anglicy. I w istocie niektórzy francuscy
misjonarze mieli powodzenie, a niejedno braterstwo krwi łączyło irokeskiego
wodza z francuskim oficerem.
Ale takie umizgi mogły fatalnie skończyć się dla kolonii angielskich, te więc z
pasją zwalczały je wszelkimi środkami Angielskim purytanom, mistrzom
dyplomatycznych intryg, zawsze w końcu udawało się podburzyć Irokezów przeciwko
Francuzom, a zwłaszcza podjudzać najbardziej oddany Anglikom i najwaleczniejszy
szczep Mohawków.
Wojny zatem nie ustawały. Irokezi, posłuszne narzędzia mocarstwowej polityki
angielskiej, wiele utoczyli krwi francuskiej. Ostatecznie wyszli z tych zapasów
pobici i złamani, lecz i poturbowanym Francuzom nie działo się dobrze. Ich ko-
chcieliby tu Drzywę3?6wać z Francji.
Trokezi, jakkolwiek pobici, nie podzielili losu innych szczepów i bynajmniej nie
wyginęli. Zakorzeniony u nich zwyczaj adoptowania niektórych pojmanych na wojnie
jeńców do pewnego stopnia uzupełniał ponoszone straty. W okresie ich chwały, w
XVII wieku, kiedy od nich w wielkiej mierze zależały losy kolonii dwóch
mocarstw, nie było ich więcej niż piętnaście tysięcy, w tym trzy tysiące
wojowników.
Podczas amerykańskiej wojny niepodległościowej większość ich szczepów walczyła
po stronie Anglików. W roku 1779 Amerykanie wybili wielu Irokezów, liczba ich
spadła wtedy do * około ośmiu tysięcy, lecz dziś rozmnożyli się znowu do
piętnastu tysięcy. Część ich bytuje w starych osiedlach w stanie nowojorskim,
reszta schroniła się do Kanady i tu znalazła przytułek, a nieliczni wegetują w
Oklahomie.
Ciekawy odłam Irokezów mieszkał w Caughnawaga, bliskim przedmieściu Montrealu,
na prawym brzecru Rzeki Sw. Wa-x wrzyńca. Byli to potomkowie tych Irokezów,
którzy w XVII •wieku przyjęli chrześcijaństwo z rąk francuskich misjonarzy i
stali się katolikami. Narażeni na przykrości ze strony roda-ków-anglofilów,
opuścili tereny irokeskie i osiedlili się w Caughnawaga, tuż pod bokiem
przyjaciół — Francuzów. Wtedy było ich akurat tylu, ilu mieszkańców liczyła
mieścina Ville Marie, czyli późniejszy Montreal. Dziś jest ich może ta sama
ilość co wtedy, ale Montreal ma tysiąc razy więcej mieszkańców niż Caughnawaga.
Dokładnie naprzeciw Caughnawagi, po drugiej montreal-skiej stronie rzeki,
wznoszą się domy innego przedmieścia — Lachine. Tu sierpniowej nocy 1689 roku
zuchwali Irokezi zadali Francuzom najboleśniejszy cios w historii Kanady,
wycinając w pień całą prawie ludność mieściny i wnosząc grozę zwątpienia we
wszystkie serca kolonistów. Lachine i Caughna-• waga to jakby dwa
przeciwstawne symbole w dziejach tutej-
85
potomkowie niejednego z ówczesnych wojowników, sprawców rozlewu krwi w Lachine,
żyją dziś spokojnie w Caughnawaga. Dawno już zakopali topór wojenny, dłoń
przyjaźni podali byłym wrogom i teraz od pokoleń spożywają owoce ugody i
spokojnego bytu.
Któregoś dnia w towarzystwie montrealskiego znajomego, konsula Eickiego,
przejechałem przez most nad rzeką i odwiedziłem rezerwat. Kilkaset drewnianych
domków, schludnych, lecz przygnębiających, niby jakieś miniaturowe baraki. Mało
zielem, żadnych ogródków, tak znamiennych dla kanadyjskich przedmieść, gdzie
mieszkała biała ludność. Mało było ruchu na ulicach. Indianie wałęsali się
smutni, ospali i nędznie ubrani. Nie zuchwali i nie dostojni, lecz cisi i
zgaszeni. To byli dzisiejsi Irokezi.
Co kilkadziesiąt kroków stał kiosk, w którym siedział biały Kanadyjczyk i
sprzedawał tandetne pamiątki indiańskie, słodką wodę Canada Drink i fotografie
groźnych Indian w fantastycznych strojach. Do tych fotografii, mających
przedstawiać dawniejszych Irokezów, pozowali za kilka centów w dni świąteczne
dzisiejsi Irokezi. Było to ich główne zajęcie. Caughnawaga stanowiła atrakcję
dla turystów, przybywających tłumnie ze Stanów Zjednoczonych.
Chciałem coś wartościowego kupić na pamiątkę, ale nic nie znalazłem. Spytałem
białego Kanadyjczyka, czy ma jakieś indiańskie przedmioty gustowne i
autentyczne. Rozbawiony moim żądaniem kupiec rozejrzał się po swej stercie
tandety i teatralnie wzruszając ramionami odpowiedział z łobuzerską ironią:
— Czego panu się zachciewa, sirl Toż to tylko dla Amerykanów!
— To niby co?
— Amerykanie nie tacy wybredni! Cieszą się ż byle czego — i dobrze płacą!
Poruszyłem inną sprawę:
86
"•— Wolno, sir,"wolnó, tylko nie chcą,"nie mają cierpliwości. Handel nie w ich
smaku, well, toż to dawni wielcy wojownicy...
Ludzie z przyjemnością oglądają dzikie zwierzęta, zamknięte w klatce. Dlatego
też Amerykanie chętnie przybywali do Caughnawaga. Irokezi przecież byli ongiś
tak groźni; przyjemnie było teraz na nich popatrzeć, gdy słabi. Chociaż widok
dogorywającego w klatce lwa bywał przykry i czasem niepokoił sumienie, ale to
nieważne. W interesie miasta Montreal mieszkańcy Caugnnawagi powinni istnieć jak
najdłużej, by ściągać rzesze ciekawych turystów i wywoływać dreszczyki.
Było to poniekąd ich obowiązkiem: istnieć. Za to państwo dawało im co tydzień
trochę żywności, a co miesiąc na rodzinę cztery dolary kieszonkowego. Nie
potrzebowali męczyć się pracą. Było ich obecnie przeszło dwa tysiące nierobów;
co roku liczba ta się zmniejszała.
Najdziwniejszy na świecie lumpęnproletariat pod nie lada jakim, atrakcyjnym
znakiem: znakiem Irokezów. W cieniu dawnej, rzeczywiście niezwykłej chwały
powstała tu wszechstronna organizacja żebraniny. Sromotnie eksploatowało się —•
jak tyle innych rzeczy w tym kraju — wielką przeszłośś szczepu. Indianie ci,
broń Boże, nie żebrali bezpośrednio. Zawsze coś tam sprzedawali, czasem
wyciągali zza pazuchy tandetną pocztówkę, czasem uśmiechali się zdawkowo i
„wyniośle" do turysty, mówiąc kilka irokeskich słów lub podawali rękę, za co
ucieszony łyk z Pittsburga wsuwał iaa do kieszeni hojnego dolara.
W Caughnawaga była szkoła, niestety zamknięta w czasie mego pobytu, bo akurat
wakacje. Uczono tam dzieci języka francuskiego i nieco angielskiego. Jako język
potoczny utrzymał się w Caughnawaga język irokeski, co stwierdziliśmy z
zadowoleniem.
Był także kościółek katolicki. Proboszcza indiańskiej parafii, starego jezuitę,
zastaliśmy na plebanii.
87
Staruszek podejrzliwie spojrzał mi w oczy, potem potrząs-aejł głową i odrzekł
szczerze:
•— Nie, nie są zadowoleni.
¦— Czy nie można by ich rozsiedlić w bezludnych lasach na północy i dać im
naturalne warunki życia?
To było widocznie drażliwe pytanie i ;nie dostałem wyraźnej, odpowiedzi. Zresztą
rozumiałem także i interes misjonarza: tu. ¦aiał Indian pod. ręką, na północy
zaś trudno byłoby utrzymać md nimi swój wpływ.
Możliwie jak najoględniej, żeby miłego staruszka nie urazić,, spytałem, czym
trudnią się podopieczni Indianie. Czy tylko czekają na turystów?
— O, nie! — zaprzeczy! żywo. — Niektórzy są zatrudnieni poza rezerwatem.
Wyrobili się jako murarze, niejedni pracują przy budowie mostów, ten i ów jest
zatrudniony jako pilot na. rzece powyżej Montrealu...
Później dowiadywałem się o tych pracownikach, że rzeczywiście istnieli, ale
bardzo ich niewielu. Nikły odsetek wobec tych, co gnuśnie siedzieli w
Caughnawaga.
Miejscem centralnym i sercem Caughnawagi okazało się coś w rodzaju lunaparku z
wielkim napisem u wejścia: Tombola* Można tam było tanio się zabawić.
Takich przykładów prymitywnej rozrywki było w każdym mieście kanadyjskim po
kilka, ale ten caughnawaski park zabawy wzbudzał litość swym wyjątkowym ubóstwem
fantazji i urządzeń. Różni Irokezi zapraszali do rzucania kostek lub strzelania
do tarczy.
Były też fertyczne młode Irokezki, ubrane cudacznie jak na indiański bal
maskowy. Halo! zawołaliśmy uradowani ich. widokiem. One też się nami ucieszyły.
Towarzysz mój poklepywał je poufale po ramionach. Dziewczyny śmiały się i
ochoczo pozowały do fotografii. Dostały za to pół dolara, były zachwycone i
gotowe zaraz odwiedzić nas w naszych mieszkaniach w mieście. Takie to córy
surowych rnatron irokeskich.
SaJąCycn WiCSacil 1 wyucimyiii uiiiBj.au, u.vi.u *.~3*
„«__j,__......
jak na potomka sławnych wojowników. Ubrany po europejsku, w rozchełstanej
koszuli i w spodniach, założył sobie ręce za pas i powoli kroczył z miną
posępnia dumną i znudzoną, jak gdyby od wielu godzin czekał daremnie na uśmiech
losu. Uśmiech zjawił się w postaci nas — Europejczyków: sfotografowaliśmy go. Za
pozowanie dostał tylko dziesięć centów — i także był zadowolony.
— Ciężkie czasy, co? — nawiązałem z nim mniej oryginalną, za to grzeczną
pogawędkę.
Pomruk dobywał się z jego gardzieli i słyszałem niechętne potwierdzenie:
— Ciężkie.
— I zawsze takie ciężkie? — dopytywałem się. — Pewnie nudy w tym Caughnawaga?
Nigdy się to nie zmienia przez
cały boży rok?
Jak gdyby leciuchne ożywienie w jego ospałych oczach:
— Zmienia się!
— Pewnie wtedy, gdy opuszczacie Caughnawagę, by gdzieś pracować? Możeście pilot
rzeczny? — starałem się wyciągnąć z niego odrobinę życia.
— Nie pracuję! — burknął dotknięty.
Zażywny Indianin nie myślał tak łatwo wyjść ze swej zadumy. Ale nie daliśmy mu
spokoju. Na nic: o jego wyniosłą obojętność rozbijały się nasze uczciwe wysiłki,
a cn jakby z nas drwił po cichu, pełen wyższości i wzgardy.
Może byliśmy zbyt natrętni i obcesowi? — niepokoiły mnie
wątpliwości.
— A Amerykanie? — zaskoczył go konsul Kicki, widocznie
świadomy, gdzie w trawie piszczy.
Indianin, nagle olśniony, stracił obojętność, przestał być nadęty. Myśl o
Amerykanach zbudziła go i nawet wywołała uśmiech na osowiałej dotychczas twarzy.
Niedobry, drapieżny uśmiech.
Wydało nam się, że teraz nareszcie odnajdujemy w nim rysy
89
strasznych dla „bladych twarzy". Może brzuchacz jeszcze bardziej się zapali, a z
jego gardzieli wydrze się okrzyk wojenny i wstrząśnie nami do szpiku kości?
Gdzie tam! To były tylko pozory. Nasz Indianin nie był straszny dla „bladych
twarzy". Ożywił się, ale nie na wspomnienie dawnych walk i chwały. Całkiem
przeciwnie.
— O, Amerykanie! — wybuchł i oczy jego, niespodziewanie rozbłysżczone, tonęły w
lubości. — Amerykanie o key, kochani ludzie! Dobre napiwki! Wiele, moc wiele
napiwków!... Gdy tu przychodzą, to nie nudno nam... Śmieją się głośno,
krzykliwi, o key. Biegają, rzucają pieniądze, o key!...
Na wspomnienie hojnych gości z piersi jego wypływał zdumiewający odgłos —
bulgot. Irokez bulgotał z rozrzewnienia i rozkoszy.
Z przeznaczeniem narodów bywało różnie. Niektóre ginęły i nic po nich nie
pozostało. Inne popadły w niewolę i służyć musiały zwycięzcom. Najbogatsze ludy,
bywało, stawały się nędzarzami. Lecz z Irokezami w Caughnawaga los chyba naj-
srożej się obszedł: wojowników, „Rzymian puszczy", zamienił w błaznów,
wystawiających na pokaz swój upadek.
Lecz czasem, w tych biedakach jak gdyby coś się budziło. Mianowicie, gdy
pociągnęli wódki. (Dlatego w Caughnawaga pod rygorem niesłychanie ostrych kar
nie wolno było sprzedawać wódki). Gdy wypijali, zaczynali szaleć. Tamowane
instynkty szukały ujścia. Wtedy Irokezi dobywali noży i rzucali się z
wściekłością — na kogo? Czy na białych? Nie, rżnęli się między sobą. Biali tylko
rozrywali ich od siebie, uspokajali i godzili.
Był wpływowym wodzem Irokezów i żył w drugiej połowie XVIII wieku, kiedy to w
lasach amerykańskich nastały niespokojne, złe czasy. Huk coraz liczniejszych
strzałów rozdzierał ciszę puszczy, dzikie rozlegały się okrzyki: biali ludzie
byli drapieżni, nienawidzili się wzajemnie i przelewali krew, własną, między
sobą, i krew Indian. Indianie zaś bronili się zaciekle. Na tle tej zawieruchy
jaśnieje jak samotny promień postać Logana, Irokeza i wodza, człowieka wielkich
przymiotów i ujmującej szlachetności. Nie miał równych sobie wśród Indian, i
wątpliwe, czy dorównywał mu któryś z białych ludzi owej epoki.
Był to wojownik niepospolity tym, że wojownik z sercem. Powściągliwy, zadumany,
dostojny, uprzejmy, łączył w sobie uczciwą prostotę mieszkańca puszczy z innymi
zaletami, szczególnie cenionymi wśród białych ludzi. Mianowicie był wiernym
przyjacielem nie tylko swych pobratymców, Indian, lecz również i białych ludzi,
przede wszystkim białych. Gdzie tylko mógł, wyświadczał im dobrodziejstwa,
zbłąkanych wyprowadzał z. kniei, niedoświadczonym osadnikom udzielał rady,
wędrownych kupców brał w opiekę; niejeden biały zawdzięczał mu życie. Był to
dobry duch puszczy i cieszył się ogromnym poważaniem: Indianie różnych szczepów,
nie tylko Irokezi, uznawali Logana za swego duchowego wodza, biali
„Prawdziwym dżentelmenem od stóp do głów nazwał go nawet angielski gubernator.
Logan wiele wędrował po puszczy, lecz najchętniej odwiedzał osiedla białych.
Ciągnęło go tam niezwykłe uczucie, jak. niezwykłym w ogóle był Logan: kochał bez
granic dzieci białych. Tym małym, jasnowłosym istotom oddał stary wojownik całe
swe indiańskie serce i żywił ku nira miłość niemal goręt- . szą niż ku własnym
wnuczętom. Na widok ich płowych główek serdeczny uśmiech rozjaśniał jego twarz i
blaskiem zapalał oczy, a mali przyjaciele biegli naprzeciw z radosnym okrzykiem
i wieszali się dokoła niego. Przynosił im zawszą jakieś zabawki, to maleńkie
«mokasyny, to misterne czółenka. Przy tym umiał Logan opowiadać cudowne,
podniecające powieści o tajemnicach lasu, a czasem bawił się z nimi, jak gdyby
sam był dzieckiem. Matki, żony kresowych osadników, lubiły go bardzo i chętnie
oda wały swe pociechy pod jego pieczę. Logan był niezwykłym Indianinem.
Nadchodziły niespokojne czasy, coraz gęstsze kłębiły się chmury, ludzie nieufnie
patrzyli suuie v oczy. Niektóre szczepy Indian, zagrożone w swych łowiskach
najściem białych osadników, coraz boleśniej odczuwały krzywdę i gotowały się do
rozpaczliwego czynu.
A tymczasem w samej kolonii białych rodziły się fermenty przeciw panowaniu
Anglii i niebawem rozdrażnienie miało doprowadzić do rewolucji i walki o
niepodległość Ameryki. Kolonię toczyły wewnętrzne rozterki, kłóciły się nawet
dzielnice między sobą. Od niepamiętnych czasów istniała niechęć między
osadnikami Pensylwanii a Wirginii, niechęć zwłaszcza na tle stosunku do Indian.
Pensylwańczycy, ludzie raczej ugodowych zasad i łagodniejszych środków
postępowania, żyli z tubylcami w przyjaźni, ażeby uprawiać z nimi handel, Wir-
ginijczycy, typowi anglosascy pionierzy, łakomi na ziemię, przeciwnie, nie
znosili Indian i dążyli do jak najrychlejszego ich wytępienia.
że wojna domowa zdawała się jedynym wyjściem. Zanosiło się na najgorsze:
gubernator Wirginii wysłał przeciw Pensylwanii zbrojny oddział ochotników pod
komendą kapitana Co-nolly'ego, gwałtownego awanturnika, z zadaniem zdobycia
fortu Pitt nad rzeką Ohio i utoczenia trochę krwi kwakierskim sąsiadom.
Lecz w czasie marszu kapitan otrzymał wieść, że wzburzony szczep Indian Szawanów
zamierza pośpieszyć z pomocą swym przyjaciołom Pensyłwańczykom, i to
pokrzyżowało jego plany. Obawiając się walki na dwa fronty Conolly odstąpił od
dotychczasowego zamiaru, natomiast wydał — nieodrodny a rozwścieczony
Wirginijczyk — orędzie do całej białej ludności granicznego pasa, nakazujące jej
zabijanie każdego napotkanego Indianina.
Every Indian is a bad Indian; only a dead Indian is a good Indian— każdy
Indianin jest złym Indianinem, dobrym jest tylko nieżywy Indianin — głosiło
osławione hasło wirginij-skich osadników. Na sygnał Conolly'ego zawrzało na
pograniczu: rozpoczęło się skwapliwe tropienie i mordowanie Indian. Sport miły,
pożyteczny i ulubiony przez wszystkich Wirginij-czyków: zarówno przez
awanturnicze szumowiny, jak i statecznych kolonistów.
Niedaleko białych osiedli, nad Rzeką Żółtą, mieszkała cała rodzina Logana: żona,
córki, synowie, zięć i wnuki. Mieszkali z dala od swego narodu, gdyż nie
obawiali się białych, ufni w sławę i cześć, jaką powszechnie otaczano Logana. W
pobliżu Rzeki Żółtej osiadł także niejaki Greathouse, biały zawadia-ka,
indywiduum spod ciemnej gwiazdy.
Gdy Greathouse dowiedział się o orędziu Conolly'ego, podskoczył z uciechy, że
będzie mógł sobie bezkarnie pohulać. Zaprosił do siebie całą rodzinę Logana, nie
przeczuwającą nic złego — wodza samego nie było w domu — zmusił ją do picia
wódki aż do utraty przytomności i potem urządził sobie makabryczną zabawę.
93
¦zwołał, ułożył bezwładną rodzinę na tratwie i puscu na w^-.**.........
Z odległości kilkudziesięciu kroków osadnicy rozpoczęli do tratwy kanonadę. Kule
dobrze trafiały; w krótkim czasie cała jodzina Logana poniosła śmierć — z
wyjątkiem jednego chłopczyka.
Był to trzyletni brzdąc. Na widok konających oszalał z przerażenia, pobiegł na
sam brzeg tratwy i tu, wznosząc ku niebu swe małe rączęta, wzywał rozpaczliwie
pomocy.
Wtedy Greathouse kazał przerwać strzelaninę i ustalił z kompanami zakład, że
wygra ten, kto bachora najpierw uśmierci. Strzelać miał każdy kolejno według
losowania. Pierwszych trzech strzelców chybiło. Czwartemu się poszczęściło.
Trafił i wygrał zakład. Dziecko żałośnie załkało, j«k •ścięte wpadło do wody i
utonęło. Tak zginął ostatni wnuczek Logana, Indianina, który wyświadczył tyle
dobrodziejstw białym ludziom, a najwięcej ukochał białe dzieci.
Gdy wiadomość o okrutnym morderstwie dotarła do białych, "wielu z nich zawrzało
gniewem, nie tyle ze współczucia dla Logtma, ile z obawy o to, co nastąpi. I
nastąpiło. Lasy zatrzęsły się z oburzenia. Czerwoni wojownicy chwycili za broń i
rzucili się do walki rozpaczliwej i beznadziejnej. Wiódł ich Cornstalk, wódz
Szawanów. Gęste lasy nad rzeką Ohio stały się świadkami jednej z ostatnich
tragedii czerwonego ludu. Był to rok
1774.
A Logan? Gdy ujrzał na własne oczy zmasakrowane zwłoki,
nie wyrzekł ani słowa, lecz zawlókł się do lasu i padł na ziemię. Przez długie
godziny leżał bez ruchu i coś straszliwie przetrawiał w udręczonym mózgu.
Później zawył przeraźliwie. Był to ból, który przerodził się w szaleństwo.
Łagodny Logan zbudził się rozjuszonym zwierzęciem. Z małą garstką swych ludzi
wypowiedział własną wojnę białej rasie.
Najpierw wyciął w pień rodzinę najbliższego osadnika i własnoręcznie położył
trupem sześcioro jego dzieci. Byli to jego dawni przyjaciele. Potem rzucił się z
furią na inne osiedla. Dro-
94
^ly-iijŁA. j^vyuu oiuiui jłii*. vvoi_iciviy pies, icuz. jais. lii
u^i v_nyi.iy
i nieuchwytny. Przez długie miesiące był koszmarem białej ludności, aż w końcu
zmęczył się, ramię mu opadło, a szał przemienił się w tępą rezygnację.
Tymczasem wojna indiańska miała się ku końcowi. Cornstalk w bitwie nad rzeką
Kanawhą zadał białym oddziałom dotkliwe straty, lecz następnej nocy wycofał się
z pola wałki i uznał tym samym swoją porażkę. Heroiczne jego wysiłki na nic się
nie zdały. Zbyt wielka była przewaga po stronie nieprzyjaciół. Niebawem, wobec
zwątpienia podległych mu-wodzów, zawarł pokój. Indianie stracili swe
dotychczasowe tereny łowieckie i szukać musieli nowej ojczyzny na zachodzie.
Jedynie Logan nie zawarł pokoju z białymi, a właśnie na jego podpisie
najbardziej zależało gubernatorowi Dunmore. Logan się zawziął. Gdy zjawili się u
niego biali posłowie, przemówił do nich straszliwą skargą. Było to najbardziej
wstrząsające oskarżenie, jakie kiedykolwiek człowiek kolorowy wytoczył białym
ludziom. Dlaczego — pytał daremnie białych — za okazaną wam przyjaźń, i miłość,
i pomoc, i wierność, i przysługę daliście mi tak okropną zapłatę? Dlaczego
zabiliście mi dzieci i wnuki?
Już nigdy, aż do końca życia, Logan nie wyleczył się z ciosur Całymi dniami
trwał w posępnym zamroczeniu. Pił chciwie-wódkę, napój zapomnienia. Unikał
ludzi, zdziczał, wynędzniał, opłakany strzęp dawniejszego wodza, wspaniałego
Logana. Już nie umiał się uśmiechać. Zgasło do cna tak gorące ongi serce.
'Na zawsze pozostał mu lęk przed białymi ludźmi. Gdy któryś z nich zbliżał się
do niego, drżał na całym ciele jak w febrze. Nieustraszony ongiś, władczy Irokez
nie mógł się pozbyć obawy, że rozmawiający z nim biały wyciągnie broń i strzeli
mu, w plecy.
Po latach Logan trochę się uspokoił. Zaufania do białych ludzie nie odzyskał,
lecz bywało, że cichaczem, w największej tajemnicy, skradał się do ich osiedli.
Przycupnąwszy za drze-
95
azieci.
szeniom: przyglądał się 'z daleka igTaSzKOm "marycn Łowił spragnionym uchem ich
rozbawione głosiki. Wtedy oczy mu łagodniały i zachodziły mgłą, a nieśmiały
uśmiech występował na wynędzniałej twarzy. Były to jedyne jaśniejsze chwile
Indianina. Logan miał dziwne serce.
II WYPRAWA
Można było dostać zawrotu głowy — tyle dziwnych wrażeń: zeszłej nocy dansing w
„Lido", przepych, trzydzieści najpiękniejszych girls i orgia bogatych ludzi
Montrealu. Dzisiejszej nocy trzysta mil koleją, rano koniec podróży na stacji
Oske-lanoe. Oskelanoe — to mizerna wioska z prowizorycznych bud, to również
nazwa pięknej rzeki, płynącej na północ. Zepchnęliśmy na rzekę nasze canoe,
władowaliśmy zapasy i sprzęt, potem wsiedliśmy, Stanisław z przodu, ja z tyłu.
Stanisława zabrałem z sobą. Dążyliśmy z prądem wody na północ. Za pierwszym
skrętem rzeki zginął nam z oczu budynek stacji kolejowej i zginął z oczu,
przeraźliwie dosłownie i całkiem naprawdę, ostatni ślad cywilizacji: nie będzie
już na drodze naszej ani jednego rolnika, żadnego pasterza, żadnej wsi białych.
Natomiast będą Indianie, może nieliczni drwale, rzadko kiedy myśliwi, czasem
jacyś awanturnicy — i będziemy my. Wszędzie będzie las. Już nie potrzeba było
się golić.
Łódź naszą pokochałem od pierwszego wejrzenia. Była "wspaniała. Miała przeszło
cztery metry długości i mogła udźwignąć podobno dwadzieścia cetnarów. Była tak
lekka, że unieść ją mógł jeden człowiek, i tak śmigła, że jedno uderzenie wiosła
posuwało ją o trzydzieści kroków. Zbudowano ją z uszczelnionego płótna, ale na
kształt łodzi indiańskich.
Gdy na nią wsiadałem w Oskelanoe, byłem trochę zdenerwowany. Stanisław ukradkiem
się przeżegnał. Na brzegu sta-
99
/Cj puuiqi.ik.Li wiv.'a.i.uw unie ivuiai^,'nat.uj u naa unci^yi
i-"-''
jednym wiośle, ale wiosła kłóciły się między sobą. Wiadomo, byłem nowicjuszem na
indiańskiej canoe. Nowicjuszem był. także Stanisław, leśny wyga, lecz średni
wioślarz. Stwierdziłem, że ja potężniej waliłem wiosłem niż on. Skutek był taki,
że po dwóch normalnych uderzeniach trzecim musiałem parować i zamieniać ja aa
sterowanie. Poczciwe canoe nie brało nam zbytnio ze złe tej zniewagi, lecz raźno
pruło wodę i sunęła naprzód jak sto piorunów. Dobre canoe.
Indiańskie canoe to chyba szczyt wytrwałości wśród wszystkich łódek świata: jego
nadobna linia, z dziobem i tyłem filuternie (a jak celowo!) wzniesionym, zawsze
wzbudzała przyjemny podziw. Indianie stworzyli tu arcydzieło wdzięku i
przydatności. I to jakiej przydatności! Trudno wyobrazić sobie żywot człowieka
bez canoe w północnych lasach, gdzie nie było żadnych dróg prócz wodnych, a
lekką łódź przenosić wypadało często od rzeki do rzeki.
Biali przejęli od Indian typ łódki i na swój sposó"b ulepszyli budując ją z
materiału trwalszego niż kora brzozowa. Na tej łódce dokonywali wszystkich
odkryć w głębi kontynentu. Zrozumiałe więc, że biali stworzyli także dokoła niej
całą poezję, a kanadyjscy poeci, opiewający życie wśród przyrody,, dobywali
najwyższych tonów na pochwałę canoe.
I na cześć wiosłowania. Różni wędrowcy poświęcali sążniste rozprawy zagadnieniu,
jak wiosłować. Czynili z tego rodzaj obrzędu, dostępnego tylko dla niewielu
wtajemniczonych, a po prawdzie niedostępnego dla nikogo. Autor ciekawej autobio-
grafi, Ralph Connor, twierdził, iż od pięćdziesięciu lat pływał na swym canoe we
wszystkich możliwych okolicznościach, ale jeszcze wciąż nie znał łodzi, która co
dzień płatała mu nowe figle, świadczące o niezbadanych tajemnicach jej natury.
— Choćbyś żył i sto lat — przytaczał wypowiedź starego-trapera — nie poznasz jej
należycie. Jest pełna kaprysów i pustoty jak każde babskie stworzenie...
Rzeka Oskelanoe odznaczała się szczególną osobliwością:
10(3
na północ, ale sami przekonaliśmy się o tym nie wcześniej niż w kilka godzin
późrv.ej, na pierwszej bystrzynie. Tam dopiero kierunek spadającego z ]-?.rnieni
nurtu potwierdzał slusz-' ność mapy. Podobno pisemni część ¦ -ir. kanadyjskich
tak leniwie płynęła, odkąd pobuic^azto na 'i tamy dla ułatwienia spławu drzewa.
St^nowi^y one po t. ostu łańcuchy szerszych lub węższych rozlewisk i jezior.
Ogr-iwarai tych łańcuchów były bysirsyny i wodospaay.
Trudno było ocenić szerokość rzeki GAelanoe; raz miała dwieście kroków
szerokości, po drwili sto, z-z pięć minut dwa tysiące. W porównaniu z
niezmiernie bystrym, porywającym prądem rzek południowoamerykańskich dziwnie
niepokojące wrażenie sprawiała Oskelanoe River, rzeka o stojącej wodzie i stale
zmiennej szerokości. Płynęła na razie na północ, jakby uciekając od linii
kolejowej, ale nie myśl, włóczęgo, że wody swe wylewała do Zatoki Hudsońskiej. O
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mil od stacji Oskelanoe rzeka natrafiała na
nieprzebyte łańcuchy skalistych wzgórz — wzniesienia ciągnące się wielkim
kręgiem dokoła Zatoki Hudsońskiej — i gubiła się w plątaninie rozlicznych jezior
u stóp tych wyżyn. Dziwne to jeziora: wielkie, podłużne, jakby pazurem zwierza
wyszarpane,
0 fantastycznie postrzępionych liniach brzegu. Wśród setek najbardziej
kapryśnych zatorów, odnóg, półwyspów, ostrowów nagromadziło się uderzające
piękno przyrody, a że ludzi tam prawie nie było — dziewiczej przyrody.
Z tych jezior, noszących nazwę Rezerwuaru Gouin, a wśród których osad.a Obijuan
zdawała się być środkowym jądrem, wypływała rzeka już pod innym mianem: St.
Maurice, i już w innym kierunku, południowo-wschodnim. Słowem, wracała na
południe. Pod stacją Weymont dochodziła znowu do toru kolejowego i do okolic
zaludnionych, dalej tworzyła wspaniały wodospad, Iroąuois Chute (gdzież ci
Irokezi nie zapędzali się!),
1 potężnym rozlewiskiem wpadała pod Trois Rivieres do Rzeki Sw. Wawrzyńca —
najważniejsza arteria spławu drzewa i roz-
101
becu.
Po dwóch mniej więcej godzinach wiosła nasze doszły do porozumienia i jako tako
nabrały sprawności. Wymagający mistrz kunsztu wioślarskiego może by sarkał, ale
my byliśmy zadowoleni.
Rozłożyłem p\rzed sobą na wypukłości worka mapę i patrzałem, dokąd płyniemy.
Płynęliśmy na razie do jeziora Obijuan, oddalonego o pięćdziesiąt mil, nad
którym mieszkał agent Hudson's Bay Company. Zanim dotrzemy do celu, przepłyniemy
przez kilka jezior o egzotycznych nazwach. Obijuan będzie naszym pierwszym
ważniejszym etapem.
Gdybyśmy — co nie daj Boże! — powzięli w Obijuan szaleńczy pomysł ucieczki na
łodzi w nieznane, to stanąłby otworem przed nami cały północny świat.
Przerzucając się z rzeki do rzeki, z jeziora do jeziora, p-rzez jakąś
nieprawdopodobną gmatwaninę wodnych żył, mogliśmy przeawanturować się przez cały
Labrador i skończyć na jego wschodnim wybrzeżu. Moglibyśmy też popłynąć w drugą
stronę, przez cały kanadyjski zachód, i skończyć na Alasce.
Nazwy rzek i jezior na mapie brzmiały tak: Chibougamou, Mistassini, Kaniapiskau,
Abitibi, Waswanipi. Nazwy te drażniły swą obcością, budziły fantazję,
zapowiadały przygody i olśnienia. Brzmiały zwodniczo, ale jakże tu nazwom tym
nie wierzyć, jeżeli czarne i niebieskie hieroglify mapy w tak cudowną zamieniały
się rzeczywistość? Oto płynęliśmy przez skręt rzeki. Na mapie to zwykła
niebieska, zakrzywiona kreska; w rzeczywistości zaś to baśń zaczarowana w
krajobraz. Soczysta łąka, cudaczne skały, wysmukłe świerki — to chyba kulisy
jakiejś baśni. Wierzyłem mapie na słowo, na każde zwodnicze .słowo.
Lecz na krajobraz patrzałem tylko ukradkiem. Nie chciałem już teraz roztrwaniać
mego zapasu entuzjazmu. Najchętniej wracałem myślami do łodzi, bo obecnie był to
nasz cały świat. Stanisław z przodu łodzi, ja z tyłu — to niby dwa bieguny na
straży tego świata. Między nami leżały toboły, worki i wali-
ła duszę naszej wyprawy. Każdy przedmiot w niej tkwiący odżyje w swoim czasie i
spełni jakiś doniosły, nieodzowny obowiązek. Łódź, my i nasz sprzęt — to
przymierze siły i zwycięstwa. Nic nam się nie oprze w puszczy, usuniemy
wszystkie I przeszkody.
j Niestety okazało się, że nie wszystkie. Płynęliśmy właśnie | w
pobliżu lewego brzegu, gdy nagle Stanisław przerwał moje dumanie przeraźliwym
krzykiem:
— Na prawo! Szybko na prawo! Uciekać na prawo!
Na samym brzegu, pod krzakiem wierzbowym, stało zwierzątko wielkości małego
lisa. Na czarnym futerku rysowały się dwie jasne pręgi wzdłuż grzbietu.
Zwierzątko miało nas widocznie w pogardzie, bo wcale nie uciekało, natomiast
uniosło puszysty ogon i nieprzyzwoicie wypięło ku nam swój obnażony zad. Przy
tym patrzyło na nas spode łba.
Stanisław_ błyskawicznym uderzeniem wiosła starał się oddalić od brzegu.
Pomagałem mu co sił.
— Skunk! — zawołał Stanisław,
Teraz i ja zrozumiałem jego przerażenie i mnie samego obleciał strach. Skunk to
amerykański śmierdziel. Zanim zdołaliśmy uciec, rozległ się przytłumiony syk:
skunk z tyłu wypuścił na nas promień swej cuchnącej cieczy. Dobrze celował, lecz
na szczęście nie dosięgnął. Brakowało dwóch kroków, by oblać naszą łódź. Chociaż
i tego starczało. W oka mgnieniu zanieczyścił powietrze tak okropny smród, że
nagle dostałem mdłości. Dopiero po chwili gwałtownego wiosłowania wydobyliśmy
się z zapowietrzonego rejonu. Skunk tymczasem znikł bez pośpiechu w krzewach.
Gdyby kilka kropel padło nam na łódź — objaśnił Stanisław — wyprawa nasza
skończyłaby się tutaj sromotnie i trzeba byłoby wracać do domu. Fetor
śmierdziela potrafi obrzydzić życie na całe tygodnie.
W kwadrans później ujrzałem w płytkiej wodzie szczupaka. Niezły okaz
trzyfuntowy. Wygrzewał się nieruchomo w słoń-
102
103
•wy, wypadł z głębiny jak strzała i paszczą szeroko rozwartą chwycił pierwszego.
Chciał go połknąć, lecz zdobycz była zbyt wielka. Napastnik wchłonął zaledwie
ogon i część ciała. Napadnięty starał się wyrwać ostrym susem. Daremnie, twarde
szczęki mocno trzymały. Powstało piekielne zamieszanie. Wgryzione w siebie
ciała, wydłużone jedno za drugim niby wąż, wykonywały w wodzie makabryczny
taniec. To ginęły w głębi, to wypryskiwały na powierzchnię. Jakiś wybuch
zaciekłej energii, szarpiących ruchów, rozjuszenia.
Walka nie trwała długo. Chwycony szczupak, zrazu wyrywający się jak wściekły,
opadał szybko z sił, ruchy osobliwego dwuciała zaczynały zamierać. Potem
szczupaki nie pojawiły się. Napastnik widać zwyciężył i trzymał ofiarę na
spodzie. Powierzchnia wody wygładziła się. Nastająca cisza oznaczała koniec
podwodnego dramatu.
Puszcza odkryła nam rąbek swojego oblicza. Tajemniczego oblicza prainstynktów.
Wtem zdumieni spojrzeliśmy na niebo. Usłyszeliśmy warczenie samolotu.
Zobaczyliśmy go. Pojawił się na południu, od strony stacji Oskelanoe, i leciał w
naszym kierunku, na północ. Był to hydroplan. Błyszczał cudownie w promieniach
popołudniowego słońca. Szybował wysoko, jak gdyby bał się bliskości puszczy i
jej instynktów. Zresztą sam był symbolem nie najszlachetniejszych instynktów
ludzkich: leciał nad jezioro Chibougamou, gdzie biali górnicy wydobywali z ziemi
złoto.
Hydroplaff przelatywał wprost nad nami. Tyle było dziwnych wrażeń w ostatniej
godzinie: najpierw niemiły skunk, potem szczupaki, a teraz oto warcząca na
niebie maszyna. Śledziliśmy ją z ciekawością, chociaż nie ochłonęliśmy jeszcze z
poprzednich wrażeń. Zadzieraliśmy głowy, aż bolały karki, a Stanisław
powiedział:
— Można dostać zawrotu głowy!
To prawda. Zawrotu głowy, ale nie tylko od zadzierania jej.
104
Ogromnie mi się podobała kosmogonia dawnych Indian.. Wierzyli w dwa bliźniacze
bóstwa: w Nanabosho — ducha dobra, słońca i światła, oraz w Czakenapenoka —
ducha złar księżyca i ciemności. Bóstwa te walczyły ustawicznie ze sobą, ale tak
się zawsze szczęśliwie składało, że w końcu zwyciężał dobry duch, a ginął zły.
Ginąc zły duch pękał ze złości i zamieniał się w skały, góry i kamienie. Dokoła
całej Zatoki Hudsoń-skiej zły Czakenapenok musiał dostawać paskudne lanie, bo
cała okolica, na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów, to jedna skalna tarcza,
usiana głazami i skalistymi wzgórzami.
Na.tych szczątkach złego ducha teraz płynęliśmy. Wszędzie pod nami kamień.
Oczywiście z biegiem czasu naniosło się trochę ziemi, próchna i mułu, a dobry
duch słońca zasadził na tym skromnym podłożu nie najgorszy świat roślinny, lecz
zły duch wciąż się przypominał. Skała często wyzierała na dzienne światło,
zwłaszcza tam, gdzie woda wymyła brzegi. Skała nakreślała tu kierunek i kształt
wszelkiemu życiu, gnębiąc je bezustannie. Skała była tu rzeczywiście
wszechwładną siłą.
Las. Rósł miejscami wspaniały, o gęstym podszyciu, miejscami spustoszyły go
pożary, klęska iych stron. Korzenie drzew nie wnikały głębiej w ziemię niż na
metr, półtora, potem była skała.
205
piękniejszych widoków. Splotły się tu w cudacznych kaprysach owe cztery żywioły:
woda, skały, wzgórza, drzewa — — i stworzyły nadzwyczajny fenomen: nie kończącą
się serię kuszących krajobrazów. Co zakręt rzeki — to dziw, co krok "— to nowy
powab.
Ton nadawały jodły i świerki. Rzekłbyś: uroczyste wieżyce, których wysmukłe
czuby modliły się do nieba. Jodły i świerki to naprawdę zdumiewające i dorodne
drzewa. Ich stożkowate sylwetki wprowadzały do obrazu przyrody ład i spokój,
prostotę i stateczność. Dzięki nim las nabierał wybitnie cech uczciwości i
dostojeństwa. Wszystko, co dokoła widzieliśmy, obramowane od-spodu skałą, od
góry zygzakiem iglastych drzew, z płytą rozlanych wód pośrodku, to wszystko było
wyraziste, jasne, prostolinijne, energiczne, jędrne, jakieś uczciwe. Przyjemnie
spoglądało się na przyrodę, która wzbudzała tyle zaufania i koiła wzrok.
Chciałoby się tu długo mieszkać i snuć czyste, podniebne myśli. Trójkątne drzewa
wskazywały prosto na błękitne niebo.
Znałem przecież inną puszczę, hen daleko na południu, nad Amazonką. Kochałem ją
i tęskniłem do niej. Była wspaniała, wybuchowa, pogmatwana, tajemnicza, gorąca
jak piękna kobieta, a przy tym pełna spazmów i zasadzek, zdradliwa, okrutna i
zachłanna. Jak namiętna, zła kobieta — puszcza nad Amazonką najpierw upajała,
potem męczyła i pożerała. Człowiek bał się jej, a jednak tęsknił. Pod palmami i
wśród lian pieniły się upiorność i szaleństwo. Na północy, wśród świerków,
panował spokój i wytchnienie. Wśród świerków chciałoby się mieszkać...
Słońce chyliło się ku zachodowi, na wodzie wyrastały coraz dłuższe cienie. Od
strony lasu cisza, jedyny odgłos na rzece to przytłumiony plusk naszych wioseł.
Błogi nastrój w różowym powietrzu. Nagle nowe podniecające wrażenie. Na którymś
zakręcie dął wietrzyk od brzegu i przynosił nam ujmujący dar: zapach tak
przyjemny i tak mocny, jak gdyby ktoś
106
mafuńie dożfialerrrnaa Amazonną.
— Co to jest? — spytałem Stanisława zaskoczony.
— Spruce! — odrzekł skąpo między jednym a drugim uderzeniem wiosła. Spruce to
jodła. A więc w tym lesie żyły śmierdzące skunky o najzłośliwszym smrodzie i
rosły drzewa o tak wonnej żywicy.
Zestawienie tropikalnej puszczy z kobietą przypomniało mi inną rzecz i podczas
dalszej jazdy prześladowały mnie czarne, wielkie oczy pewnej Francuzeczki.
Tańczyłem z nią przedwczorajszej nocy w montrealskim dansingu ,,Lido". Śliczne
oczy wciąż teraz widziałem przed sobą. Młoda Kanadyjka była urodziwą dziewoją,
kochała piękno, wierzyła w ideały, pisywała słabe nowele do magazynów i dobrze
tańczyła. Uroczy pięknoduch wybierał się właśnie w podróż do Europy.
W pewnej chwili przy stoliku naszym powstała burza; płomienne oczy zapałały
gniewem i stały się jeszcze piękniejsze. Winowajcą byłem ja. Zapytany o swe
wrażenie z pobytu w Val des Bois, wioski nad rzeką Lievre, powiedziałem,
nieszczęsny, prawdę. O tym, co widziałem, o niskim stanie umysłowym'
francuskiego chłopa; wyrażałem się w słowach oględnych, lecz to wystarczyło, by
posypały się na mnie gromy oburzenia.
— To oszczerstwa, to nieprawda! — wolała śliczna patriot-ka, a potem chcąc mnie
zupełnie pognębić, spytała:
— Czy zna pan książkę Hemona „Marie Chapdelaine"?
— Znam — odpowiedziałem skruszony.
— Więc widzi pan, że nie ma pan racji! — triumfowała. Hemon wyidealizował
kanadyjskiego chłopa, ubrał go
w cnoty i tęgo w tym przeholował. Nie znał widocznie Val des Bois. Tam byli inni
chłopi, ciemni, zaniedbani, ale prawdziwi. Zresztą, pal sześć Hemona!
Towarzyszka była tak pociągająca, że poddałem się i przyznałem jej rację. Miała
ponętne oczy. Dręczyło mnie pytanie: Dlaczego tu, na rzece Oskelanoe, zjawiały
mi się te oczy z taką wyrazistością i natarczywością?
107-
puszczy, a nie jej maskę, czy wyczuję jej istotną rzeczywistość? Czy nie
popełnię błędu Hemona?
Puszcza, przez którą płynęliśmy, była kusząca. Orzeźwiająco pachniał jej oddech,
strzeliście wznosiły się jodły, canoe raźno pruło wodę, pysznie pracowały
mięśnie ramion. Nie traciłem otuchy: znajdę chyba z puszczą wspólny język. A
może nawet i serce?
Korciła mnie od pewnego czasu uporczywa myśl: okolica była nie tylko bezludna,
jak się tego spodziewaliśmy, ale nie było widać również żadnej zwierzyny.
— Gdzie zwierzęta? — pytałem Stanisława.
Mijaliśmy od wielu godzin, kilometr po kilometrze, bogatą knieję, to lasy
przepaściste, to bagna i łąki grząskie, wymarzone wprost ostoje zwierzyny, ale
zwierzyny ani widu. Pustka zaczynała nieco drażnić i przygnębiać.
— Gdzie zwierzęta? — powtarzałem zaczepnie. !
— A skunk? — przypomniał towarzysz .
— Skunk to mały drapieżnik, kunowaty. Mam na myśli zwierzynę łowną...
— Jesteśmy wciąż za blisko kolei. Dziki zwierz ma setki kilometrów głuchej
puszczy, ale dalej na północy, więc po co mu pchać się blisko ludzi?... A może
wiosłujemy za głośno i płoszymy?
Aha, uśmiechnąłem się do siebie, wiadomo: „Choćbyś żyj i sto lat, nie nauczysz
się wiosłowania".
W milczeniu płynęliśmy dalej, ale spostrzegłem, że Stanisław teraz badał brzegi
uważniejszym niż dotychczas okiem; zwłaszcza pilnie śledził wszelakie boczne
rozlewiska.
Wtem zobaczyliśmy na brzegu wąską odnogę, wrzynającą się w ląd; zapewne ujście
jaki«jś rzeczki. Stanisław ściszonym głosem kazał mi wyjąć z wody wiosło i
zachowywać się cicho. Sam skierował łódź w otwór odnogi, nie szerszej niż
piętnaście do dwudziestu stóp. Odwrócił się do mnie i szepnął:
108
Bo po co?
— Czego się spodziewać? — spytałem go tak samo szeptem.
Stanisław dał miną i gestem do zrozumienia, że nie wie, czego się spodziewać,
ale chce spróbować i zajrzeć tam w głąb lasu.
Wpłynęliśmy w rzeczkę, Minęliśmy kilka łagodnych skrętów. Jakie sto kroków dalej
roślinność się przerzedzała: widniało jeziorko. Nie docierając do samego jego
brzegu zatrzymaliśmy się pod osłoną krzaku, ale tak, że wzrokiem ogarnąć
mogliśmy całą powierzchnię wody.
Niewielkie jezioro miało może dwieście metrów średnicy. Częściowo porosło
trzciną po brzegach, częściowo dotykało "bezpośrednio samego lasu. Zobaczyłem
znowu rozkoszne ustronie, ale żadnej w nim godnej zwierzyny. Jedynie kilka
kaczek uwijało się na wodzie.
— Są! — mruknął Stanisław zadowolony. ¦— Kaczki! — stwierdziłem.
— Nie tylko kaczki... Przypatrzcie się tym kępom!
Z wody, niedaleko brzegu, wystawało kilka niewielkich, kolistych kup,
utworzonych z zielska, kształtem i rozmiarami podobnych do górnej części stożków
siana, jakie latem widzi się na łąkach w Polsce. Łatwo domyślić się, że kępy te
"były sztucznie stworzone.
— Czyżby to chaty bobrów?
— Nie — odrzekł towarzysz. — Muskrats.
A więc to poczciwe, słynne szczuiy piżmowe, stanowiące tak ważną pozycję na
rynku futerkowym Kanady. Teraz i ja poznałem, że to nie bobry; piżmowce budowały
swe chaty przeważnie z zielska, bobry — z gałęzi i mułu. Również nie widać było
nigdzie ściętych ani nadgryzionych drzew, tak charakterystycznych śladów bobrów.
Z ilości kęp stwierdziliśmy, że dość liczna gromada piżmowców zamieszkiwała
żeremie.
199
pi^.cv.uvvaiivi w yiuoic.
— Są — przyznałem chętnie. — Choć pewnie ich wcale nie zobaczymy?
— Nie. Zerują przeważnie w nocy...
Ale za to spostrzegliśmy coś innego: lisa. Ledwie widoczną rdzawą plamą, na pół
ukryty w trawie, czaił się na łące opodal jeziora. Zapewne skradał się ku
wodzie, by upolować kaczkę. Przez lornetkę przekonałem się, że ostro patrzył w
naszą stronę. Kaczki jeszcze nas nie zauważyły, on natomiast odkrył obecność
wroga pomimo naszej osłony. Przycupnął.
— Ma już o tej porze niezłe fufro — żywo szepnął Stanisław i wskazał wzrokiem
na remington. — Grzmotnijcie go.
Lis był oddalony o jakie sześćdziesiąt kroków, strzał nietrudny. Ale zbuntowałem
się.
— Nie! — zawołałem głośno. — Co sobie myślicie? Czy na to przepływałem przez
Atlantyk, na to wdzierałem się w tę północną puszczę, ażeby ubić poczciwego
mikitę? Nie strze-laml
Na odgłos mej tyrady spłoszony lis skoczył w powietrze i sadził jak niepyszny do
lasu, a kaczki z szumem zerwały się z powierzchni jeziorka i zniknęły w dali.
Stanisław, zrazu stropiony, w następnej chwili uśmiechnął się od ucha do ucha i
przyznał mi słuszność.
— Wracajmy do naszej rzeki — powiedział chwytając za wiosło.
Po wydostaniu się z odnogi znów rytmiczny szelest wioseł na szerokiej wodzie i
ten sam nieustanny łańcuch urzekających krajobrazów.
— Stop! — zawołał naraz Stanisław i przestał wiosłować. Ja również. Przed nami
pojawiło się na powierzchni wody jakieś zwierzątko. Gdy się zbliżyliśmy,
poznaliśmy zielonego węża, płynącego przez rzekę z jednego brzegu na drugi. Była
to niejadowita półmetrowa gadzina, dobrze nam znana z lasów w Val des Bois. Był
to poza tym skończony wariat i wyraźny samobójca; wpełzł do wody rojącej się od
głodnych szczupa-
110
I
lii ł_/li V ł-lt^^/J- J J.J.1 ŁJ
drogą trzymając głowę wysoko ponad powierzchnią wody.
Oczekiwałem, że lada moment chwyci go szczupak i wciągnie w głębinę. Wiedziałem,
ile było szczupaków w rzece, więc liczyłem ostatnie chwile śmiałka. Ale nad
wężem czuwał widocznie dobry duch — może Nanabosho? — i, rzecz niepojęta,
zuchwalca nic nie ruszyło. Szczęśliwie przepłynął całą rzekę, przy lądowaniu
nawet marudził i kołował, potem opuścił wodę i powoli zginął w krzakach, zdrów i
cały.
Byliśmy zdumieni. Dlaczego nie pochwycił węża żaden szczupak? Co robiły
szczupaki? Pozostanie to tajemnicą rzeki.
— Teraz rozumiem — zaśmiałem się głośno — że i wśród -wężów bywają szczęściarze
rodzone w czepku...
Chciałem sobie śpiewać, lecz nie było wolno. Stanisław dostrzegł na brzegu tropy
łosia. Więc były łosie? Przepływaliśmy teraz obok łąk i moczarów i
wypatrywaliśmy bacznie zwierzyny. Na razie nic nie widzieliśmy.
Potem skały i lasy zbliżyły się znów do rzeki. Od czasu do czasu zjawiały mi się
oczy nadobnej Francuzki i teraz już wiedziałem dlaczego: snadź towarzyszyły mi
jako maskotka. Niech towarzyszą, na tle wysmukłych świerków i twardych skał
potrzebny był widok ciepłych oczu. Było mi wesoło na duszy, sprawiła to przygoda
z wężem.
Na brzegu leżały płyty skał niby olbrzymie wieka skarbów. Wiadomo, że to
królestwo złowrogiego Czakenapenoka. A gdyby tak siłą magiczną podnieść te
skały, usunąć złośliwy balast i zajrzeć, jakie tam skarby ukrywał niedobry
bożek?
Od lasu zalatywał powiew i przynosił upajający balsam jodeł. Las pachniał
żywicą.
Około godziny piątej po południu przerwałem wiosłowanie, wciągnąłem głęboko
powietrze i odezwałem się do Stanisława:
— Czuję dym!
Stanisław miał katar i nie czuł nic. Powiedział, że się. mylę; nie widać żadnego
obozu, puszcza na dziesiątki kilometrów była tutaj bezludna. Ale ja nos miałem
nie od parady i obstawałem przy swoim: w powietrzu pachniało dymem.
— Skądżeby dym?! — kiwał głową Stanisław i płynęliśmy dalej.
Po obydwu brzegach rzeki Oskelanoe rósł wysokopienny bór iglasty. Ponad borem
ciągnęły od zachodu na wschód ptaki i przelatywały przez rzekę. Były to sojki
kanadyjskie z czubatymi głowami, blue jays. Ptaki pospolite, krzykliwe i
wcibskie; miłe leśne łobuzy i obiboki. Teraz oto liczną zgrają — naliczyliśmy
ich przeszło dwadzieścia, spoczywających na różnych drzewach — gardłowały, jak
gdyby puszcza do nich należała. Były zdenerwowane i nie przestawały wrzeszczeć
ani w locie, ani wtedy, gdy siadały na gałęziach.
Wtem usłyszeliśmy od zachodu odległy, donośny okrzyk: kerrr! Aha, pomyśleliśmy z
zadowoleniem, sojki niepokoiły się, ¦ gdyż gonił je jastrząb. Rzeczywiście
pojawił się na niebie wielki, skrzydlaty drapieżnik o jasnej, czerwonawej
piersi; majestatycznie przelatywał wysoko ponad nami, lecz
112
Sojki na "chwilę ramikiy- igfSJTYerwaiy się T podnosząc' trwożne krzyki leciały
— też na wschód, za jastrzębiem.
—¦ To dziwne! — zauważył Stanisław. — Wszystko ucieka w tamtym kierunku.
Lecz nie koniec dziwnym zjawiskom. Oto i blask słońca się zmienił. Przed godziną
jeszcze świeciło normalnie różowym przedwieczornym blaskiem, a teraz nabierało
fioletowych,, nienaturalnych kolorów. Fioletem zabarwiało wszystkie przedmioty:
białą dotychczas chmurkę, kamieniste wybrzeże, a nawet drzewa. Na oczach naszych
działy się czary; woda zmieniła kolor i przybrała ponury, złowieszczy wygląd.
Potem słońce zaszło.
Gdy bagnista łąka otworzyła nam szerszy widnokrąg, stwierdziliśmy, że słońce
zaszło nie za zwykłą chmurę, lecz za szarą, przyziemną masę dymu, pokrywającą
cały zachodni skłon nieba. Z niepokojem stwierdziliśmy fakt: las się palił.
Pożar był jeszcze bardzo daleko, lecz pokrywał cały za-chodnio-północny
horyzont, a wiatr wiał stamtąd wprost na nas. Pożoga mogła nas schwycić na
rzece: groziło to przykrymi niespodziankami. Jak z mapy wynikało, o cztery miłe
dalej na północ Oskelanoe River wpadała do wielkiego jeziora. Jeżeli tam
dopłynęlibyśmy przed nadejściem pożaru, minęłoby nas niebezpieczeństwo.
Wiosłowaliśmy co sił. Canoe pruło wodę z głośnym sykiem. Pod spływał nam z
czoła. Trzeba było się śpieszyć tym bardziej, że dzień miał się ku końcowi.
Minęliśmy w szybkim tempie pierwszą milę, drugą i trzecią. Pod drzewami snuły
się coraz gęstsze cienie. Na trzeciej mili usłyszeliśmy nagle przed nami szum
bystrzyn. W miarę zbliżania się potężniał; to był już huk. Niestety! Na
przeszkodzie stanął nam fatalny wodospad, za którym pieniły się po kamieniach
przez, kilkaset merów bystrzyny.
Bez namysłu wyskoczyliśmy na ląd, przywiązaliśmy z przodu i z tyłu łodzi dwie
liny i holowaliśmy canoe wzdłuż brze-
3 Kanada pachnąca żywicą
113
nie porwały prądy. Liny wrzynały się nam w ręce. Wreszcie mordęga skończona;
łódź szczęśliwie wyprowadziliśmy na spokojną wodę, zziajani i spoceni — żeby
doznać gorzkiego zawodu: przed nami szumiały nowe bystrzyny, groźniejsze • niż
te, które przebyliśmy. Tymczasem zapadł mrok. Nie sposób było posuwać się dalej
w ciemnościach i narażać łódź i bagaż na rozbicie.
— Tutaj przenocujemy! — oświadczył Stanisław spokojnym głosem i starannie
przycumował canoe do brzegu.
Nad naszymi głowami pokazały się gwiazdy. Zachodnie niebo oblewała pąsowa zorza
wieczorna, lecz zorza niezwykła. Im głębiej w noc, tym coraz krwawiej i coraz
jaśniej świeciła na zachodzie. Łuna pożaru rosła i biła coraz bardziej
złowieszczym blaskiem. Widok był może imponujący, lecz w tej chwili przejmował
nas trwogą. Różowa poświata odbijała się na pobliskich pniach. Drzewa nad naszym
obozem wyglądały jak złe duchy. Przy tym zapach dymu wzmagał się niepokojąco;
była to przednia straż zbliżającego się żywiołu.
Stanisław, doświadczony człek lasu, chwilę majstrował w ciemnościach, coś
zrywał, coś łamał. Potem nagle wyskoczył w górę potężny płomień. Wesołe,
trzaskające ognisko sprawiło cuda. Rozproszyło przygnębienie i rzucało jasne
światło na najbliższe otoczenie, na ukryty dotychczas świat. Wyskoczyły z
ciemności pokracznie wygięte, suche gałęzie i powalone pnie, a obok ujrzeliśmy
ostry zarys wysuwającej się znienacka skały: świat fantastyczny i w tej chwili
dziwnie przyjazny. Znałem od dawna czarodziejską właściwość ogniska, lecz nigdy
wzniecenie go nie poskutkowało tak dobroczynnie, jak w ten wieczór nad rzeką
Oskeianoe.
Kolacja wprawiła nas w jeszcze pogodniejszy nastrój. Dobra wyżerka dla
wygłodzonych żołądków: rozgrzana na ogniu puszka poik and beans, czyli białej
fasoli ze słoniną, dalej puszka mięsa, dobry chleb, świeże masło, puszka
ananasów, ogromnie mocna i słodka herbata ze skondensowanym mle-
liśfny plany. Omawialiśmy dokładnie środki'obronne, 'jakie trzeba będzie
przedsięwziąć, gdy pożar lasu dojdzie do rzeki. Czuliśmy się znowu na siłach.
Pożar wciąż jeszcze musiał być daleko; widzieliśmy tylko łunę. Blask jej był
jednostajny. Miejscami słabnął, gdzie indziej przybierał nagle na światłości,
rzucał smugi, poruszał się wyraźnie, jak gdyby żył. Pożar czynił wrażenie wroga
wysuwającego ostrożnie macki na niebie i badającego, którędy najlepiej napaść.
Najścia tego wroga ludzie bali się jak największego zła. Na całej przestrzeni od
stacji Oskeianoe nie widzieliśmy żadnego człowieka, natomiast na dziesięciu
najmniej zakrętach rzeki przybite były do pni drzew, widoczne z daleka,
ostrzegawcze napisy o pożarach. W każdym pudełku zapałek były karteczki z prośbą
o zachowanie wszelkich środków ostrożności podczas palenia w lesie. Na naszym
kanadyjskim namiocie fabryka. wydrukowała napis: Nie zapominajcie gasić ogniska!
— Ktokolwiek obcy szedł do lasu, winien był zaopatrzyć się w kontrolne
pozwolenie; na stacji Oskeianoe musieliśmy wyłuszczyć urzędnikowi szczegółowy
plan wyprawy, dokąd, jak i po co płynęliśmy.
Zdawałoby się, że to śmieszny przerost biurokracji w bezludnych prawie ostępach,
a jednak przezorność usprawiedliwiona. Widocznie ktoś nieostrożny tam na
zachodzie wzniecił pożogę. Puszcza, pachnąca tak wonną żywicą, paliła się
niestety jak wiór, zwłaszcza teraz pod koniec lata. Corocznie ogień pochłaniał
setki kilometrów kniei. Pożar to postrach Kanady i wróg wszystkich ludzi i
zwierząt żyjących w lesie.
Stanisław postanowił sam czuwać i kazał mi położyć się na spoczynek. Nie mówić
mi tego dwa razy; pierwszym dniem wiosłowania byłem zmordowany. Rozłożyłem na
ziemi koc, przykryłem się cały nieprzemakalnym płótnem (namiotu dziś. nie
rozbiliśmy) i starałem się zasnąć. Słyszałem jeszcze szum bystrzyn, trzask
ogniska, potem głośną modlitwę Stanisława
.314
335.
si. Później koszmar znikł i ustąpił błogiemu uczuciu ulgi i spokoju.
Nagle zerwałem się ze snu, jak gdyby pod obuchem grożącego niebezpieczeństwa.
Zsunąłem z głowy nakrycie. Na dworze było zupełnie ciemno. Znikło ognisko, nie
było Stanisława, nie było dymu w powietrzu, nie było łuny na niebie. Mżył
natomiast chłodny deszczyk i świeże powietrze pachniało znów żywicą, aż z
rozkoszą się oddychało. To nie był sen. I teraz także usłyszałem oddech
Sanisława. Wlazł pod płachtę i spał obok mnie twardym snem sprawiedliwych.
Niebezpieczeństwo ognia minęło. O północy spadł deszcz i stłumił pożar lasu.
Odkryłem także przyczynę zbudzenia. Spod najbliższych drzew dochodziły tłumione
skowyty i skomlenia jakichś zwierząt. Oświetliłem elektryczną lampką sąsiednie
krzewy, lecz nic oczywiście nie dostrzegłem. Było zimno i schowałem się pod
płótno. Zwierzęta umilkły, natomiast słychać było gromki huk obydwóch bystrzyn:
tej, którą wczoraj przebyliśmy, i tej, >która nas czekała rano.
Życie wstąpiło znów na właściwe tory. Zasnąłem spokojnie.
Rano po leśnym pożarze Stanisław wstał widocznie lewą nogą: pech prześladował go
przez cały dzień. Rozpoczęło się już na miejscu obozowiska, Stanisław zgubił
scyzoryk. Gmatwanina kamieni i gałęzi dokoła ogniska pochłonęła cenną rzekomo
zgubę i skwasiła humor towarzysza. Następnie podczas spuszczania łodzi przez
bystrzyny Stanisław potknął się na śliskim kamieniu i wpadł jak długi do wody.
Słońce świeciło i było ciepło, więc niegroźna to kąpiel, ale humoru nie
poprawiła.
Za bystrzynami rzeka się rozszerzyła i wnet widniała przed nami sina płaszczyzna
olbrzymiego jeziora. U ujścia rzeki stała chata wzniesiona z mocnych pni.
Mieszkał w niej rybak, o którego istnieniu opowiadano nam na stacji Oskelanoe.
Niestety, chata była zamknięta, okiennice zawarte i żywa dusza nie odezwała się
na nasze wołanie. Natomiast z pobliskich krzewów wyskoczyły wielkie psy. Cała
zgraja psów: sześć. Przybiegły nad brzeg wody i obszczekiwały nas basowym
głosem. Czyniły to z obowiązku, nie z przekonania i kiepsko udawały zawziętość.
— To są huskies! — objaśnił Stanisław.
Huskies to psy eskimoskie. Patrzyłem na nie z szacunkiem. To sława Północy,
symbol bohaterstwa, ofiarnej wierności, poświęcenia. Na Alasce człowiek postawił
im pomnik wdzięczności. Huskv zimowa pora to iedvnv iego sojusznik. decvdu-
117
ne huskies ciągnęły sanie niezmordowanie przez wiele dni i umożliwiały ludziom
życie na. pustkowiu.
Huskies były bohaterami wielu powieści, uwiecznił je Jaclc London w swych
nowelach, a gawędy przy wszystkich ogniskach sławiły ich czyny. Zdarzały się
między nimi, jak \%7śród ludzi, jednostki różne, złe i dobre, uległe i krnąbrne,
potulne i zdziczałe, lecz wszystkie huskies odznaczały się jednak odwagą,
wytrwałością i siłą. Czym dawniej były konie dla prerii, tym obecnie psy dla
północnych lasów. Ich znaczenie szybko nie minie. Ileż to razy ratowały — i to
do dnia dzisiejszego — człowieka od niechybnej śmierci? Znały wszelkie
zdradliwości kruchej powierzchni lodowej na rzekach, a w najgorszej zadymce
nigdy nie zawiódł ich instynkt kierunku. Choćby nie wiadomo ile dziesiątków mil
było do domu, nie zbaczały z prostej drogi. Te, które ujrzałem, przypominały
trochę bernardyny, lecz miały bardziej wydłużone pyski i silniej rozwinięte
klatki piersiowe. Atleci wśród psów. Sierść nosiły bujną, koloru biało-czarnego,
z wyjątkiem jednego psa płowego, zapewne mieszańca.
Na ich widok ogarnęło mnie wzruszenie. Spotkałem je pierwszy raz. Oto nieomylny
znak, że wkroczyliśmy w strefę lasów północnej Kanady. Chciałem wylądować i
przyjrzeć im się z bliska. Nie wolno, powiedział Stanisław, bo psy mogą być
niebezpieczne! Trzeba wpierw wypróbować ich przychylność.
Stanisław rzucił im na ląd kilka szczupaków złowionych wczoraj po drodze.
Okazało się, że psy były przychylne: zjadły ryby. Więc wolno nam było wysiąść.
Stanisław, wciąż nieufny, ostrzegał mnie, żebym stał mocno na nogach i nie dał
się przewrócić. Huskies szanowały tylko stojącego człowieka; leżącego uważały za
wroga i natychmiast na niego się rzucały. Tak Stanisława uczyli doświadczeni
ludzie.
Wysiadłem. Psy z radosnym szczekaniem doskoczyły do. ranie, ale ja do nich też
zamaszyście. Pokrzykiwałem dobrodusznie i robiłem wrzaskliwą serdeczność,
rubasznie, po ame-
118
skokach. Szczególnie rozpasane było największe psisko, czarny olbrzym o białym
pysku, który chciał koniecznie położyć swe ciężkie łapy na moich ramionach.
Mógłby mnie przewrócić. Wymykałem mu się, jak mogłem. W końcu wybuchowy osobnik
odstąpił od tego rodzaju czułości i tylko przyjaźnie ocierał się o moje uda.
Lecz inne psy pozazdrościły mu tej przyjemności i nastrój nagle się zepsuł.
Zazdrośnicy doskoczyli do olbrzyma, szczerzyli do niego kły i warczeli
wojowniczo. Płowy kundel na czele. Skorzystałem z zamieszania i wycofałem się
ukradkiem ku łodzi pilnie bacząc, by mnie żaden husky nie dobiegł z tyłu i nie
obalił. Pamiętałem dobrze przestrogę Stanisława.
Moje odejście położyło koniec psim waśniom. Psiaki naraz uspokoiły się, zupełnie
zobojętniały na naszą obecność, już nie chciało im się wylewać uczuć. Rozeszły
się po okolicy, każdy za swoim interesem.
Przekonaliśmy się, że rybaka nie było w domu. Wyjechał zostawiwszy swe psy.
Stanisław odkrył niedaleko chaty mnóstwo czarnych borówek, wielkich prawie jak
wiśnie i rosnących w tak obfitych gronach, że zbieraliśmy je pełnymi garściami.
Były słodkie i świetnie nam smakowały. Właśnie klęczałem nad nimi, gdy nagle z
pobliskich krzewów wyskoczył pies i pędził do mnie. Nie zdążyłem powstać. Dopadł
mnie przerażonego i wywrócił obuchem rozpędzonego cielska. Był to ów krewki
czarny olbrzym z białym nosem. Lecz mimo iż leżałem na ziemi, nie okazywał
wrogich zamiarów; przeciwnie, chciał igrać; poufale trącał mnie nosem i merdał
przyjaźnie ogonem. Pogłaskałem go, a on skomlił z radości. Śmiejąc się w duchu
pokazałbym najchętniej tę scenę Stanisławowi, zbierającemu opodal w gąszczu
borówki. Jednakże nie chciałem mu sprawiać przykrości. Stanisław, zdaje się,
niesłusznie posądzał psy huskies.
Miałem w kieszeni kawał kiełbasy przeznaczony na mój obiad. Poświęciłem ją
naszej przyjaźni, dałem psu. Snadź
119
"zadowolenia i Wdzięczności oczu.
Ruszyliśmy w drogę. Jezioro rozciągało się przed nami tak •wielkie, że drzewa na
przeciwległym brzegu zlewały się w jeden cienki pas. Cisza panowała zupełna, nie
było najmniejszego -wiatru. Stanisław dziś wszędzie widział strachy; tłumaczył,
że zwodu a jest taka pogoda, że zatem bezpieczniej było płynąć wzdłuż brzegu, a
nie najkrótszą drogą przez środek jeziora. Wydało mi się to znowu zbytkiem
ostrożności. Jeziora miało liczne zatoki, wrzynające się głęboko w ląd, i gdyby
płynąć ich zygzakami, zmarudzilibyśmy cały dzień na okrążaniu.
— Płyniemy w poprzek, przez środek jeziora! — powiedziałem z całą
stanowczością. •— Wolę trochę ryzykować, niż nadkładać tyle drogi.
— Nie podoba mi się ta cisza! — kręcił Stanisław nosem.
Cisza panowała idealna. Jesienne słońce pięknie przygrzewało, na lazurowym
niebie nie było ani chmurki. Krajobraz kanadyjski jak wymarzony.
¦—• Płyniemy na przełaj! — postawiłem na swoim i chwyci łem za wiosło.
Stanisław kiwając głową i coś pomrukując wsiadł również do canoe. Odbiliśmy.
Często podziwiałem fotografie cichych jezior kalifornijskich, tak nieruchomych,
że góry odbijały się w nich z niezwykłą ¦wyrazistością. Teraz spostrzegłem, że
cisza była i na tutejszych jeziorach. Oto górzysty brzeg ze skałami i świerkami
nad wodą i ten sam brzeg ze skałami i świerkami w samej wodzie. Widziało się w
niej z niebywałą dokładnością najdrobniejsze szczegóły drzew, najmniejsze
gałązki. Przedziwne to zwierciadło i przedziwna magia: gdy się wpatrzyć, świat w
wodzie wydał się prawdziwszy i rzeczywistszy niż świat nad brzegiem. W to
zaklęcie przyrody człowiek spoglądał z niemym podziwem, lecz równocześnie
rozpruwał uroczy obraz dziobem swego
Stanisław tym razem miał, niestety, słuszność. Po przebyciu
trzech czwartych naszej drogi — do brzegu była jeszcze dobra mila — pogoda nagle
się zepsuta, zerwał się przeciwny wiatr i zaczął bić z niepowstrzymaną siłą.
Oszałamiająca rzecz, jak gwałtownie, niemal w sekundach, powstała burza i jak
olbrzymie spiętrzała od razu fale.
Doświadczeni ludzie opowiadali groźne historie o dzikości tych wybuchów, a im
jezioro mniejsze, tym podobno zapal-czywsze. Podczas gdy wielkie obszary wód
potrzebowały zazwyczaj więcej czasu na rozhuśtanie się, małe jeziorka natych-
isiast wybuchały z największą wściekłością. Ludzie, oddaleni od brzegu nie
więcej niż kilkadziesiąt metrów, często nie potrafili już dobić do lądu.
Taki to raptowny wicher — całkiem nieprawidłowy, bo na wielkim jeziorze! —•
zaskoczył nas z daleka od brzegu. Nie było żartów. Całe szczęście, że wiatr
walił prosto od przodu, a nis z boku. Wiosłowaliśmy w deszczu jak opętani, lecz
poruszaliśmy się jak żółwie. Raz odwrócił się do mnie Stanisław i coś gniewnie
wołał. Nie rozumiałem go, burza pochłaniała słowa. Wiosłowałem jeszcze silniej
niż dotychczas.
Ostatecznie po nadludzkich wysiłkach dociągnęliśmy do brzegu, a tu już było
lżej. Nie było takich fal i łatwiej dało się wiosłować. Wylądowaliśmy.
Lecz za pierwszym jeziorem ciągnęło się zaraz drugie.
— Może zatrzymamy się tu na noc? — podsunąłem nieśmiało Stanisławowi. — Do
jutra burza minie.
— Nie! — odrzekł towarzysz warknięciem, nie patrząc w moją stronę. — Nie
zatrzymamy się!
— Byłoby tu nam nieźle — tłumaczyłem.
— Za wcześnie na nocleg! >— obruszył się. — Płyniemy dalej! Tu mało paliwa.
Otaczały nas świerki, a o sto kroków od nas sterczało kilka suchych pni. Paliwa
znaleźlibyśmy chyba dosyć. Tylko Sta-
120
121
Teraz z kolei on przybrał stanowczy ton i oświadczył nakazu jąco:
— Płyniemy dalej!
Dotychczasowa przeprawa przez jezioro zmęczyła nas setnie, ale nie sprzeciwiałem
się, tym mniej, że ulewa ustawała.
Odległość między jeziorami nie była duża, mniej więcej sto pięćdziesiąt kroków.
Przez portaż, jak tu nazywali takie miejsca, przenieśliśmy canoe i nasz dobytek
i płynęliśmy dalej. Tym razem trzymaliśmy się blisko brzegu. Nadrabialiśmy
drogi, ale za to łatwiej było wiosłować, kiedy las zasłaniał od wiatru.
Było to znowu wielkie jezioro. Po paru godzinach wyrastał przed nami półwysep,
długą a cienką linią stający nam w poprzek drogi. Sięgał niemal do środka
jeziora. W połowie jego rozciągłości jaśniała żółta, piaszczysta plaża. Przynęta
zbyt wabiąca. Byliśmy zmordowani już na dobre. Miało się ku wieczorowi.
Dotarliśmy do wydmy i założyliśmy obozowisko na noc. Przez cały dzień
przebyliśmy mniej niż dziecięć mil: mało.
Stanisław rozniecił na piasku ognisko i przygotował wieczerzę, ja rozpiąłem
namiot. Pas leśny, pokrywający środek półwyspu, chronił nas od wiatru. Szybko
odzyskiwałem siły i dobry humor. Natomiast Stanisław coś przeżuwał, był zły i
milczący.
Po kolacji wybuchł. Oświadczył, że zdobył więcej niż ja doświadczenia w lesie i
na wodzie, że lepiej znał przyrodę kanadyjską, że wiele nie brakło, a dzięki
mojemu widzimisię i upartości leżelibyśmy teraz na dnie jeziora. Prosił
grzecznie, lecz stanowczo, żebym uznał w przyszłości jego doświadczenie i lepszą
znajomość spraw leśnych. Gorzka to była dla mnie pigułka, lecz zasłużona: na
środku jeziora pieniły się w istocie niebezpieczne fale. Czułem się winny.
Wtem niespodziany wypadek przyszedł mi z pomocą. Dobiegł nas nagle z lasku
trzask łamanych gwałtownie gałęzi i dyszący oddech pędzącego ku nam wielkiego
zwierza. Zerwaliśmy
122
plażę —"CSf oCZOffl Wierzyc? — moj czworonożny poranny przyjaciel, olbrzymi
husky z białym nosem. Uspokojony siadłem znów na ziemi.
— Na miłość boską! — krzyknął do mnie .przerażony Stanisław1'. — Natychmiast
wstawajcie!
Lecz ja zaśmiałem mu się wesoło w twarz. Stanisław dosko-czyl z niepokojem w
oczach i usiłował mnie podnieść przemocą. Tymczasem pies już dopadł i
poszczekując wykonywał dziki taniec radości. Potem przywarł do moich nóg i
wyznawał na psi sposób swoją przyjaźń. Stanisław spoglądał na to zdumiony, zbity
z tropu.
Opowiedziałem mu poranną przygodę. Uśmialiśmy się obaj serdecznie. Psu także
raźno było na duszy. Przemierzył do nas dobrych dziesięć mil lasami i przybył w
sarną porę, żeby Stanisława ściągnąć z niebezpiecznych szczytów pewności siebie,
i wywołać u nas wspólny, wesoły śmiech.
Czułem, że zdobyłem nowego przyjaciela.
29. CZTK&Y S1KŁAŁI DO WILKÓW
Niepokoiły i drażniły nas tajemnicze fale na jeziorze. Co je wywoływało? Nie
wiadomo.
Przed zachodem słońca ustał burzliwy wiatr i woda się wygładziła. Na noc znów
spłynął niezmącony spokój, taki sam, jaki był przed burzą. Stanisław poszedł do
lasu. W powietrzu panowała cisza tak głęboka, że słyszałem z odległości stu
kroków każde chrząknięcie towarzysza i każde trącenie gałązki.
Teraz widocznie ja lękałem się własnego cienia i szukałem dziury w całym:
spokój, który tak szybko opanował przyrodę, wydawał mi się podejrzany.
Powiedziałem o tyra Stanisławowi.
— Strachy na Lachy! — uspokajał mnie. — Pogoda się ustaliła.
•— Ha, jeśli tak, to dobrze.
Wraz z nastaniem ciemności wypełzł na wschodzie księżyc w pełni, czerwony i
ogromny. Odbijał się w wodzie i kładł jaskrawą smugę od dalekiego, bardzo
dalekiego brzegu aż do nas, prawie pod nasze nogi. Smuga ciągnęła się bez ruchu
i była gładka jak samo jezioro.
Nagle spojrzeliśmy uważniej na wodę, w stronę księżyca. O pół mili od nas coś
poruszyło nagle talię jeziora i spowodowało fale. Zdradzała to wyraźnie smuga
księżyca, rozbijająca się na drobne, lśniące cząsteczki. Wiatru nie było. Jakiś
nocny
124
żywiej.
Od strony, gdzie falowała woda, słychać było stłumiony odległością przeciągły
okrzyk: uuuu.
— Loon! — odrzekł Stanisław.
Loon to nurek, który nieraz wołał do późnej nocy. Bardzo możliwe, że to nurek
buszował tam w wodzie. Lecz gdy odgłos rozległ się po raz drugi, Stanisław
zmienił sąd: to jednak nie loon. Więc co? Natężaliśmy słuch, ale okrzyk już się
nie powtórzył. Powierzchnia wody uspokoiła się i księżyc znów rzucał
nieprzerwaną smugę poprzez jezioro. Cisza pokryła tajemnicę.
Husky, mój nowy przyjaciel, wywołał pomiędzy nami nową polemikę. Stanisław nie
miał do niego przekonania i oświadczył, że tylko zły pies i nicpoń opuszcza swój
dom i wałęsa się po puszczy.
—¦ Pies powinien być wierny i przywiązany do domu —-pouczał.
Stanisław to w gruncie rzeczy łagodna dusza, raczej ustępliwa, ale już go
poznałem: jak sobie coś wbije w głowę, to nie tykać go. Poznałem go, a czemu
mimo to wdałem się z nim w te całkiem niepotrzebne poswarki?
— Mój husky jest wierny! — stanąłem w obronie psa.
— Wierny? Taki cygan? — westchnął zgorszony towarzysz.
— Właśnie, że wierny — potwierdziłem. — Wierny przyjaźni sawartej dziś ze mną.
Dlatego" przybiegł do naszego obozu, bo czuł tu przyjaciela...
Stanisław pokiwał na to głową i milczał. Chciałem mu jeszcze powiedzieć, że
zamierzam nabyć psa na własność, ale na szczęście opanowałem się i umilkłem.
Przecież to dyrdymałki, a tymczasem otaczał nas najwspanialszy krajobraz
kanadyjski i ja, marnotrawny, nie postrzegając tego, gubiłem jego urok.
Nadeszła pora na spoczynek. W obszernym namiocie starczyło miejsca na czterech
ludzi, e nas było tylko dwóch. Trzecia istota — to pies. Husky cichutko wlazł do
namiotu i przy-
125
wzrokiem.
— Nie! — Stanisław sprzeciwił się. — W namiocie śpią
tylko ludzie!
Czy miałem znów podjąć rękawicę i wykłócać się o psa?
— Szanujmy dobre zwyczaje — napominał towarzysz. — Według kanadyjskiego
zwyczaju psy muszą nocować na dworze.
Jak zwyczaj, to zwyczaj. Pogłaskawszy psa, wypędziłem go z namiotu. Zresztą
inteligentne psisko zrozumiało słowa Stanisława i wyniosło się bez sprzeciwu.
Gdy układaliśmy się pod kocami, husky na dworze żałośnie stękał, sapał i
mruczał. Zapewne nie w nos mu było takie niesprawiedliwe spanie, ale wnet
zgodził się z psim losem. Śledziłem go przez szparę w namiocie i przekonałem
się, że to wytrawny bywalec obozowy i spryciarz nie lada. Żarzące się resztki
ogniska przysypał piaskiem i potem położył się na tym przypiecku, chroniącym go
znakomicie od chłodu nocy.
Leżeliśmy. Sen jakoś nie przychodził. Zbyt wiele wzruszeń było tego dnia. Burza,
przeprawa przez spienione jezioro, przedtem spotkanie z psami rybaka. Stanisław
także nie spał.
— Co to mogło być? — odezwał się ni stąd, ni zowąd.
— Co takiego? — spytałem.
— Poprzednio, ten głos z daleka.
— Może nurek?
Ale Stanisław już nie odpowiadał, zmorzony snem. Mnie
lównież kleiły się powieki.
Spaliśmy już na dobre, gdy nagle wybiły nas ze snu odgłosy z lasu. W mig
wytrzeźwieliśmy. Słychać było dwu-, trzykrotne przeciągłe wycie, to samo co
poprzednio: uuuu. Ponure, zgłuszone i bliskie już, bo dosłyszalne poprzez płótno
zamkniętego namiotu. Stanisław gwałtownie podniósł głowę.
— Teraz wiem, co to jest! — szepnął. — Wilki! Są blisko.
Wstrzymując oddech zamieniłem się cały w słuch. Lecz żaden odgłos z lasu nie
dochodził. Natomiast pies nasz przed
126
""-¦"ZZ' Wilki przyszły""śladami psa!""1—' oświadczył mój towarzysz. — Gdzie są
strzelby?
— Pod wezgłowiem.
Pomacaliśmy w ciemnościach, znaleźliśmy. Dwa pięciostrza-łowe, automatyczne
remingtony. Ostrożnie rozwiązaliśmy wejście do namiotu.
Księżyc wzbił się tymczasem wysoko na niebo i srebrną poświatą rozjaśniał
okolicę. Tuż przy samym namiocie pies, warczący bezustannie, czaił się
przywarłszy do ziemi. Ślepia wbijał w najbliższy punkt na skraju lasu; patrzył
na grupę kilku, stojących obok siebie jodeł. Od drzew oddzielała nas plaża,
szeroka na sześćdziesiąt kroków. Lecz daremnie gąszcz przeszywaliśmy wzrokiem.
Nic podejrzanego nie było widać.
Jasny przed nami piasek i uśpione w ciszy nocnej drzewa składały się na obraz
sielanki. Trudno uwierzyć, ażeby było inaczej. A jednak pies zachowywał się
osobliwie i połyskując kłami nie spuszczał oczu z grupy jodeł.
— Lornetkę — szepnął do mnie Stanisław.
Znalazłem w ciemnościach walizkę, szperałem w niej, wróciłem do Stanisława. Nie
wychodząc spod cienia namiotu nastawiłem lornetkę na las i wyraźnie widziałem po
kolei: pień i jodły, część kamienia, suche gałęzie, siną kępę trawy, znów jakiś
pień, krzak dzikiej wiśni, potem jakąś płową masę — czy to zwierz? — nie, to
krzak. A wtem spod dalszego pnia padł znienacka lśniący blask niby błędny płomyk
i zaraz zgasł. Spojrzałem dokładniej — wilk! Na chwilę znów zapaliły się jego
ślepia. Rozpoznałem łeb, bark, łapy. Stał jak z kamienia wykuty. Nieruchomo
patrzył w naszą stronę.
Gdy lornetkę podałem Stanisławowi, gołym okiem widziałem wilka znacznie gorzej i
raczej domyślać się musiałem jego zarysów. Wskazałem go towarzyszowi i
odbezpieczyłem re-mington.
— Widzicie go? — spytałem szeptem.
— Widzę.
12?
— Czy mogą się rzucić na nas? Stanisław nie był tego pewny:
— A skąd ja wiem? Miewają różne zachcianki... Zależy, ile ich tam...
Odjął lornetkę od oczu i ruchem głowy wskazał na psa:
— Na niego pewnie polują.
— Czy sądzicie, że mogłyby się porwać na niego?
— Tu przy namiocie chyba nie... Tam dalej w lesie — tak... Wilk wciąż
nieruchomo stał w tym samym miejscu, nie
spuszczając z nas ślepi.
— Strzelajcie pierwszy — mruknął towarzysz. Złożyłem się, nabrałem w
płuca powietrza, poszukałem
okiem muszki. Jakże niewyraźny cel! Ściągnąłem cyngiel. Szarpiący huk. Smuga
ognia przed lufą.
W lesie naraz gwałtowny skok i zamieszanie. Trzy, cztery cienie uciekały
panicznie wśród podszycia, szare na szarym tle. Wtem ogłuszył mnie strzał
Stanisława. Jakiś ruch w dalszych krzakach; strzeliłem drugi raz. Stanisław
także. Potem był już koniec. Wilki znikły. Nawet nie było ich słychać.
Za to teraz dopiero powracało z różnych brzegów jeziora echo wystrzałów. Dudniło
nad wodami, pomnażało się, rozpryskiwało, kołatało, słabło; potem gdzieś w
dalekiej zatoce od nowa rozbrzmiewało, potężniało, grzmiało, opadało. Tłoczyły
się różne echa, odbijały się od siebie, znów spływały: jakaś zawracająca wciąż,
czarodziejska, złudna kanonada. Gdy wreszcie umilkła, grobowa cisza zaległa
jezioro i las. Dzwoniło mi tylko w uchu.
Staliśmy jeszcze z bronią w ręku. Stanisław rozglądał się i nagle zawołał:
— Gdzie pies? Nie ma psa!
I zwrócił się do mnie wzburzony:
— Widzicie, co za bałwan?! Pobiegł za wilkami. Rozszarpią go.
Nie rozszarpały. Jak kilka godzin temu, zbliżał się w lesie
128
...Zaszliśmy drogę starszemu Indianinowi o długich, zwisających włosach i
wydatnym brzuszku, nieco zbyt obfitym jak na potomka sławnych wojowników... (s.
89)
...Opowiadał mi stary Zagiewicz z Macazy, zawołany myśliwy... (s. 147)
y ZateffiTÓ'Tafb'd:' wał przeciwnika.
W jeziorze spłukałem z niego brud i farbę. Łapę husky sam sobie wylizał.
Stanisław patrzył na niego przyjaźniej i wyraził się z uznaniem:
— Co prawda, to prawda. Śmiały jest, szelma.
Zabraliśmy psa do lasu, by przekonać się o wynikach strzelaniny. Niestety,
żadnych śladów: ani wilka, ani farby. Wszystkie cztery strzały chybiły.
Roznieciliśmy ognisko, sparzyliśmy herbatę, przetrawiliśmy przygodę Potem
wróciliśmy do namiotu i położyliśmy się spać
Ostatni wtłoczył się do środka chyłkiem, cichaczem, po zło-dziejsku — pies.
Poczuwał się przy tym do winy, bo łypał podejrzliwym ślepiem w stronę
Stanisława, tamował ze strachu oddech i natychmiast zwinął się u moich stóp w
kłąb tak mały, że aż dziw brał, gdzie podziało się całe ogromne cielsko.
Teraz nikt go nie wypędzał. Dobry kanadyjski zwyczaj poszedł w zapomnienie.
Najpierw zasnął Stanisław, potem pies, w końcu ja Na piasz czystym brzegu
wielkiego jeziora kanadyjskiego dwaj mężczyźni i jeden pies spali w rzetelnej
harmonii pod wspólnym namiotem.
W roku 1891 urodził się Stanisław Szyszka, syn włościanina z Nowej Wsi, w
powiecie krotoszyńskim, w Poznańskiem.
Jako siedemnastoletni wyrostek wyjechał do Kanady — został górnikiem, pracował w
kopalniach prowincji Ontario.
W roku 1914 — miał właśnie 23 lata — towarzyszył jesienią na polowaniu
dyrektorowi kopalni w Cobald, w której dawniej pracował. Płynął z nim rzeką
Hurricane na północ i nocował na nieznanej wyspie jeziora Kenawisek. Nocą
dręczyły go niespokojne sny. Zajechali tu późnym wieczorem, ledwo był czas na
rozbicie namiotu; potem ściemniło się. W nocy nagle Szyszka uprzytomnił sobie
wygląd wyspy; zerwał się z posłania, majaczył. Przy świetle księżyca gorączkowo
biegał dokoła obozu. Skoro świt, zbudził dyrektora i zaproponował mu wspólny
interes.
— Zostaniemy milionerami! — wołał. — Na tej wyspie musi być złoto!
Dyrektor patrzał na Szyszkę jak na kiepskiego wariata, uśmiechnął się i wycedził
spokojnie:
— Wełl, gadasz głupstwa: źle spałeś!
Szyszka zaklinał się, że wie, co mówi. Prowadził Yorecka — tak bowiem nazywał
się jego towarzysz — do miejsca, gdzie najwyraźniej z ziemi wyłaniała się skała
kwarcowa. A wiadomo, że w takich żyłach kwarcowych było złoto.
139
.Cli QO UUUZ.U.'
A Szyszce1 trzęsły się ręce z podniecenia.
— Będziemy bogaci, su, tu leżą krocie... Złoto...
— Uspokój się i nie wariuj! Krocie czy nie krocie, idź sobie z nimi do
diabła i nie 2awracaj mi głowy! Przygotuj lepiej śniadanie!
— To pan nie chce brać udziału w tym złocie? — Szyszka nie ukrywał swego
zdumienia.
— Nie, nie chcę! — rozzłościł się Yoreck. — Ja chcę strzelać łosie!... Sam
załóż claim, działkę, i zatknij sobie kołkami!
Szyszka przygotował śniadanie, zatknął na wyspie nie jedną działkę, lecz trzy,
natomiast dalej na łowy nie płynął. Pożegnał się i wrócił do Timmins, do swoich.
W następnym roku, 1915, wczesną wiosną — jeszcze kra rozbijała się na rzekach —
Szyszka płynął znów na północ. Z nim kilku zapalonych wąsali. Było ich razem
sześciu: obok Szyszki jego brat Piotr, dalej Andrzej Bałach, Stanisław Hejdysz,
Wojciech Janiec, Pluta. Sami górnicy z kopalni złota w Timmins i sami swoi,
sprzysiężone chwackie wiarusy spod Krotoszyna. Do spółki należało jeszcze pięciu
innych, ale tamci na razie pozostali w Timmins.
Szóstka ledwo pomieściła się w trzech łódkach obok zapasów żywności, łopat,
kilofów i dynamitu. Płynęła po złote runo, wierzyła v; Szyszkę.
Przed świtem śmiałkowie opuścili mieścinę Amos, wieczorem wylądowali na wyspie.
Umilkli i tylko spozierali. Wyspa, obejmująca blisko sto pięćdziesiąt hektarów,
była pokryta lasem świerków, przerywanym tu i ówdzie małymi moczarami lub
skalistym podłożem.
— Mówcie, do cholery! — powstał Szyszka na przyjaciół. ¦—• Jest złoto, no co?
— Ano, spróbujma! — rzekł Andrzej Bałach i pierwszy uderzył oskardem w skałę.
Przez miesiąc, od świtu do zmierzchu, sześciu zatraceaców kopało ziemię w pocie
czoła, wyrywało korzenie drzew, rozbi-
••
131
ani
W kilku miejscach odkopywali żyły kwarcu, wżerali się w głąb ziemi, rozsadzali.
Ale kwarc był jakoś jałowy, ani śladu złota. Trudno poruszyć koło fortuny.
Deszcze pada|y, komary dokuczały dniem i nocą.
— Adyć jest! "<*-»- zawołał nagle jeden z nich.
Nie, złota nie było. Były tylko ślady miedzi i niklu. Ale gdzie te minerały, tam
i złoto być powinno.
Tymczasem rzucił śię na śmiałków i zmusił ich do ucieczki niezmożony wróg:
komary. Czarne chmary komarów. Ludzie uciekli z wyspy. Nie znaleźli złota, ale
nie tracili otuchy. Wierzyli w jego istnienie.
Przez cały czas nie było między nimi kłótni. Wracali do normalnej pracy w
Timmins.
Rok 1916. Wiosną znowu płynęli, na wyspę. Tym razem byli wszyscy: cała
jedenastka. Szukali dalej. Znajdowali nowe żyły kwarcu, wyjątkowo wiele ich
było. Najtęższą, dochodzącą do trzech stóp grubości, rozwalili dynamitem.
Wtedy rozległ się chrapliwy okrzyk Antoniego Drygasa:
— Złoto! Jest złoto!
Wszyscy doskoczyli. To nie była złuda. W rozbitej skale tkwiło złoto. Tu, tam, w
szczelinach i w szparach błyszczało od złotego pyłu. Niewiele tego, ale był!
Wiara ich i upór odniosły pierwsze zwycięstwo. Wszyscy dokazywali jak dzieci,
zataczali się jak pijani, a najwięcej Szyszka. Chwytali go za bary i tarmosili
pełni wesołego uniesienia.
— Zostaniesz milionerem, Stachu! — krzyczeli mu do ucha.
— A zostanę, żebyście wiedzieli! — odkrzykiwał im. — Razem z wami.
— Ale kto będzie ci nosił walizki? .:— Nie bójta się, znajdą się tacy!...
W tym szczęśliwym dniu świętowali, dopiero nazajutrz podjęli pracę. Od nowa
wytężoną i celową pracę: nie zaniedbując dalszych poszukiwań wznieśli dwie mocne
chałupy, na spanie i na kuchnię.
132
"• 1"---------
gowały. Lecz nic naszym już nie groziło. Każdy miał bfzy sobie strzelbę lub
rewolwer, a wyspa była ich prawną własnością. Wystarał się w urzędach o prawo
eksploatacji Szyszka, wielki spryciarz, chwacki łeb, ich głowa.
|
Znów tygodniami ani śladu złota, ale potem natrafili w żyle na czarną skałę, tak
zwany tumalin, i już wiedzieli, co to znaczyło: gdzie występuje tumalin, tam
wiele złota. Teraz każdy nawet gołym okiem odkrywał złoty proch w bryle
tumalinu.
Szyszka wskazując na wyspę mówił przez zaciśnięte zęby, jakby na zaklęcie:
— Tu jest złoto!
— Będzie pewnie ze dziesięć tysięcy dolarów! — oceniał Wojciech Janiec drżącym
ze wzruszenia głosem,.
— Za sto tysięcy! — poprawił go chełpliwie Szyszka. I on się mylił: było za
miliony.
Plaga komarów stała się znów nieznośna. Po dwumiesięcznej pracy na wyspie —
odpłynęli. Przez cały czas nie było kłótni.
Odpływali pełni otuchy, ale bez złota. Trudno było poruszyć koło fortuny.
Tego roku jeszcze założyli w Tirnmins spółkę akcyjną: Siscoe Syndieate.
Rozebrali między sobą większość akcji, resztę sprzedali publicznie po wysokiej
cenie: ogół wiedział już o odkryciu i ubiegał się o udział i akcje.
Rok 1917. Za zdobyte pieniądze kupili maszyny <5o wydobywania i kruszenia skały
kwarcowej, kotły parole, świdry, dźwigi. W maju zawieźli je na wyspę i teraz na
serio dobierali się do skały. Huk wybuchów i zgrzyt maszyn, H-ys tras żyły łosie
z okolicznych lasów. W krótkim czasie doby14 n» dzienne światło całą żyłę jedną,
drugą, trzecią. Nad zierU^ r^ty §óry skalistego złomu, zawierającego w wysokim
st^i^u złoto.
Już nie byli sami. Ażeby sprawniej działać, z0o(W* ^P stałej pracy czterech
Francuzów jako drwali tlo "w*1*a lasu
133
pewnili sobie regularną dostawę mięsa łosi.
Nieostrożny palacz wzniecił pożar. Chałupy i cały ich dobytek zginął w
płomieniach z wyjątkiem maszyn i szopy z narzędziami.
— Dobra nasza! — wołają bez żalu. — Teraz postawimy budynki, że ha!
I zbudowali wielką chatę do spania na piętnastu chłopa, solidną kuchnię oraz dom
na biuro. Kopalnia zdrowo się rozrastała.
Piętrzyły się góry złotodajnego złomu'. Wiedzieli górnicy, że byli na drodze do
bogactwa. Wypadało tylko rozemleć kamień i z miału chemicznym procesem wyciągnąć
złoto. Ale to na później. Zaszła w nich zmiana, ucichli, przyczaili się, zaczęli
być podejrzliwi wobec siebie, stali się bogaci.
Opuszczając jesienią wyspę obliczali, ile zarobią. Jedni marzyli o własnych
przedsiębiorstwach w mieście, inni o farmie z licznym inwentarzem. Wrócili do
Timmins i przez całą zimę pracowali znów jako robotnicy w kopalniack.
Rok 1918. Jeszcze pod koniec poprzedniego roku przyjechał Samuel Milkman z
inżynierem geologiem, kazał mu zbadać wartość kopalni i za wyspę ofiarował
dwadzieścia tysięcy dolarów. Śmiali się z niego i odmówili.
Po kwartale przyjechał znowu Milkman i zaproponował im osiemset pięćdziesiąt
tysięcy dolarów, a mianowicie 150 000 gotówką, resztę udziałami w kopalni.
Odkryte bogactwo przekraczało ich siły; ażeby zemleć złom i wypłukać z niego
złoto, potrzeba było wielkiego kapitału. Oni go nie posiadali. Więc kopalnię
sprzedali Milkmanowi, a sami, już tylko jako najęci robotnicy, pracowali w niej.
Obok innych robotników pracowali przez wiosnę, lato, jesień. Niestety okazało
się, że Milkman wywiódł ich w pole. Nie tylko nic nie dostali tytułem umowy za
kopalnię, ale ani grosza za półroczną pracę. Kupiec, niezdolny wypełnić warunków
umowy, wycofał się i uciekł. Kopalnia wróciła do
134
Nagle nie wiedzieli, co począć z tym bogactwem na wyspie. Wyspa opustoszała na
całe lata, nikt tam nie zaglądał, maszyny rdzewiały. Cały dotychczasowy trud
szedł na marne. Złota było w bród, o tym wszyscy wiedzieli, ale było nieuchwytne
dla jego odkrywców.
Ongiś w Kalifornii i później w Klondike złoto leżało ziarnami i bryłami w piasku
i każdy biedak pracą własnych rąk mógł uzbierać majątek, gdy miał szczęście. We
wschodniej Kanadzie odkrywano znacznie bogatsze pokłady złota, lecz w twardej
skale, którą kruszyć można było tylko skomplikowaną maszynerią. Najtańszy młyn
kosztował dziesięć tysięcy dolarów i wymagał drogich zabiegów. Złoto wschodniej
Kanady dostępne było tylko dla wielkiego kapitału.
Z rozpaczą i osłupieniem spoglądali na swe nie dokończone dzieło bezradni
górnicy spod Krotoszyna, bogaci, a biedni. By nie cierpieć głodu, pracowali znów
w obcych kopalniach i liczyli na spryt Szyszki.
Mijały lata. Szyszka, łeb tęgi, bystry i nie od parady, przeobrażał się w
Siscoe, amerykańskiego businessmana. Siscoe to twarda pięść, giętkie sumienie,
bezwzględna szczęka, przenikliwe oko, zimny rachunek i chorobliwa ambicja,
prowadzą ca do celu poprzez trupy: amerykańska ambicja Rockefelle-rów i
Vanderbildtów. Siscoe przyciągnął pieniądze ze Stanów Zjednoczonych i stworzył w
roku 1923 towarzystwo akcyjne Siscoe-Gold-Mine z kapitałem jednego miliona
dolarów, kapitałem podniesionym w następnym roku do trzech milionów dolarów, a
później do pięciu milionów.
Towarzystwo zbyło dziesięciu Polaków ochłapem, dając im po dwadzieśteia cztery
tysiące dolarów, jedną trzecią gotówką, resztę w papierach. Natomiast jedenasty
Polak, Siscoe, zrobił karierę i został dyrektorem kopalni. Kopalnia później
odebrała kilku Polakom akcje i już im nic nie zwróciła. Narzekali na podstęp,
prosili, zaklinali, wreszcie skarżyli. I kopalnię, i Szyszkę. Proces trwał całe
lata, zanim go Polacy wygrali
To ich coraz bardziej "W szary Kąt, i nrniony, Które um odkryć, płynęły już w
innym kierunku.
Złota była nieprzebrana miara. S. A. Siseoe-Gold-Mine w roku 1929 postawiła młyn
i od tego cza<su wyprodukowała złota ogółem za przeszło trzydzieści milionów
dolarów. W roku 1937 produkcja roczna doszła do przeszło dwóch i pół miliona
dolarów, by później nieco opaść. Lecz na wyspie z nieprawdziwego zdarzenia
górnicy odkrywali coraz to nowe żyły, złotonośne pasy falowały wszędzie,
nurtowały wyspę, krzyżowały się, wnikały głęboko pod jezioro, nie widać było ich
końca. Człowiek dotarł do tysiąca metrów pod powierzchnię ziemi.
Na Siscoe-Gold-Mine bogacili się Amerykanie, Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Francuzi
i jeden Polak. Nie bogacili się tylko ci, którzy odkryli złoto i pierwsi zaczęli
je wykopywać.
A Szyszka? Rósł, wybijał się, tworzył potęgę. Przerastał wnet Siscoe-Gołd-Mine,
zakładał nowe towarzystwa, zdobywał miliony, tracił miliony, znów ja odbijał.
Rodził zuchwałe pomysły, ziszczał niezwykłe plany. Nie znał wytchnienia, pędziły
go wariackie, niebosiężne ambicje. Dokąd? Sam nie wiedział. Chorobliwie łakomy
na zysk, sprawiał czasem wrażenie obłąkańca. Niewolnik pieniędzy, nie znał już
uciech zv/ykłego życia. Pałał żądzą czynu, kochał ruch dla ruchu — Amerykanin
Siscoe.
Gdy niemiecki pisarz i podróżnik, Colin Ross, zwiedził około 1930 roku Kanadę,
uważał za konieczne poznać sławnego Siscoe. Uzyskał posłuchanie w Amos. W
przedpokoju busińessma-na czekało kikunastu petentów i odkrywców nowych min
złota. Ross znalazł to, czego oczekiwał: ciekawą indywidualność.
W kwietniu 1935 roku Siscoe zginął tragiczną śmiercią. Leciał samolotem w
poszukiwaniu nowych terenów złotodajnych. Maszyna -wskutek uszkodzenia motoru
musiała lądować w głuchej puszczy i szczęśliwie dokonała tego na wodzie
zamarzniętego jeziora. Zniecierpliwiony Siscoe nie chciał czekać na odsiecz
ratunkową i postanowił sam przedrzeć się piechotą do osiedli ludzkich, lecz
zbłądził pod drodze, padł wycieńczony
nefeYfg, o sto pięćdziesląl mil od rzeki Hurflćang I y której przed
dwudziestu przeszło laty niepokoił go w noc księżycową inny, brzemienny, twórczy
sen.---------
Rzeka Oscelsnoe, na której byliśmy, płynęła w tym samym okręgu Abitibi, przez
który toczyła się rzeka Hurricane. Na wielu wyspach rozciągały się skaliste
podłoża i przez te skały przechodziły dziwne, pasiaste warstwy, rzekłbyś: żyły.
Na tych żyłach rozbijaliśmy obozy i nocowaliśmy. Jednak nocą mi nie dręczyły nas
niespokojne złote marzenia Śniliśmy o łosiach.
136
Tutejsza puszcza oszałamiała swą bezbrzeżną, pustą przestrzenią. Był to mocny
narkotyk. Była to potęga fantastyczna, zniewalająca, nieprzebrana. I
niebezpieczna.
Płynęliśmy już trzy dni od stacji Oskelanoe, a wciąż jeszcze nie widzieliśmy po
drodze żadnego człowieka, natomiast co krok podziwialiśmy widoki coraz bardziej
nęcące. Od czasu do czasu uświadamiałam sobie: gdyby woda za miesiąc nie
zamarzła, moglibyśmy tak płynąć w kierunku północno-zacho-ćnim przez calusieński
rok i co kwadrans podziwiać nowy, bezludny krajobraz. Bogactwo wrażeń
oszałamiające i — powtarzam — niebezpieczna.
W przeddzień wyjazdu z Montrealu czytałem w gazetach o dwóch wypadkach. Jakiś
drwal nad Jeziorem Sw. Jana w prowincji Quebec zbłądził w lesie, przez pięć dni
szukał daremnie wyjścia, aż przypadkiem odnaleźli go ludzie. Biedak stracił
rozum i bredził jak pijany. Ciężko chorego umieszczono w sanatorium.
Drugi notowany w tym miesiącu wypadek: dwóch spokojnych strażników leśnych,
wypróbowanych przyjaciół, pełniło od szeregu miesięcy służbę na wysuniętej
placówce w bezludnym lesie nad rzeką Nottaway. Pewnego dnia pokłócili się o
jakiś drobiazg i jeden drugiego zastrzelił. Zabójca nie umiał przed sędzią
wytłumaczyć powodu swego postępku; twierdził tylko, że nie pił, a jednak czuł
się nieprzytomny w chwili,
133
Północna puszcza pochłaniała rocznie pokaźną ilość ludzi zabłąkanych. Nawet
myśliwi, od lat obyci z życiem, leśnym, doznawali niekiedy zaćmienia umysłu i
zatracali na przykład poczucie kierunku. Był niedawno traper, podobno jeden z
wytrawnie jszych, który na skutek osobliwego pomieszania zmysłów wędrował
tygodniami na północ zamiast na południe, idąc niechybnie ku śmierci głodowej.
Tylko przypadkiem samolot odkrył go i uratował.
Największą zmorą Północy była samotność. Prawie każdy traper, przebywający przez
kilka lat w lasach baz towarzysza,, dziwaczał i takich cudaków często tu się
spotykało. Szczególnie uciążliwe dla samotnych ludzi były zimowe miesiące, kiedy
nawet zwierz rzadko wychylał się z kryjówek, a jedyny żywy dźwięk, jaki człowiek
słyszał to własne kroki i własny głos. Kto wtedy nie był prawdziwym człowiekiem
lasu, mocno tam zakorzenionym, zupełnie zżytym z przyrodą i wszelkimi jej
zasadzkami, temu cisza i pustka wświdrowywały się w nerwy i gotowały groźne
niespodzianki.
Zdawałoby się, że łatwy na to środek: dobrać sobie towarzysza. Lecz wielu
kresowców Północy nie znosiło towarzystwa. Stronili od ludzi, ba, nie lubili
ich, a zetknąwszy się z nimi,. tracili równowagę i popełniali głupstwa.
I jeszcze zdawałoby się, źe łatwo uniknąć tego piekła: po prostu uciec z
Północy, nie wracać do niej, bezpiecznie żyć aa południu w okolicach
zaludnionych. To okazywano się także niemożliwe. Kto raz rzetelnie poznał smak
życia na Północy, życia pełnego wszelkich cierpień i wyrzeczeń, ale zarazem
nieograniczonej wolności i męstwa, ten już przepadł: nie oderwie się od niego,
pozostania mu wierny do końca. Gdyby odszedł z Północy, tęskniłby i wrócił,
zawsze wróciłby. Owa tęsknota za Północą była również jakąś chorobą.
Co rok Kanadę zelewała powódź powieści, romansideł i nowel, których akcja
rozgrywała się na Dalekiej Północy. Naśladowców Londona był legion. Romantyka
Far Westu sprzed
I przestrzeni by i poarozem i osią lycn utworów. we"wszysmcn prawie wątkach tak
się działo, że dziarski, młody Tom czy Jack gonił przez tysiące mil swe
szczęście w postaci uroczej Alice czy Liłian, pokonywał po drodze moc
uciążliwych przeszkód, jakie mu stawiała przyroda, w końcu kładł na obydwie
łopatki łotra spod ciemnej gwiazdy i oddawał go policji, bogdankę zaś nad
Jeziorem Wielkiego Niedźwiedzia czy Athabaska porywał w męskie objęcia i tulił
do serca. I on, i ona byli w znakomitej formie ciała, ducha i kostiumu.
Niestety, ja w taki kappy end nie wierzyłem. Połowa zakochanych Tomów na pewno
nie wytrzymałaby tysiącmiłowej gonitwy przez puszcze kanadyjskie, załamałaby się
po drodze, machnęła ręką i wróciła bez Lilian. Zuchowaty przystojniak z miasta
musiałby niechybnie zabłądzić i zginąć marną śmiercią, co autorowi dałoby może
sposobność do dramatycznego opisu, ale w diabły poszedłby happy end. A dobrze
zakończyć się musiały owe powieści, to grunt.
Więc o tym powieści i nowele milczały, nie podawały, jakie spustoszenie poczynił
w duszy Toma narkotyk przestrzeni.
Bo narkotyk ten istniał i działał. Najwyraźniej działał. Czułem to po sobie w
trzecim dniu naszej jazdy. Brzegi niby wciąż te same, te same skały, świerki i
powierzchnia wody, a przecież stało się coś nowego. To już nie zwykłe
krajobrazy. Czasem wydawało się, że od brzegu szły na nas tajemnicze promienie;
że oto wdzierały się nam w nerwy i w mózg; wpływały na tok myśli, zastrzykiwały
do krwi osad, nie wiadomo: trujący czy odżywczy — w każdym razie osad
oszałamiający.
Rytmicznie zanurzaliśmy w wodę wiosła, canoe sunęło chyżo naprzód. Lecz czasem
wkradało się podejrzenie — złuda aż dotkliwa w swej natarczywości —¦ że to my
staliśmy w miej-scu, a obok nas posuwał się brzeg, mijały drzewa, zatoki, płynął
cały świat.
Przedziwny rytm wioseł: tysiące razy zanurzaliśmy je w wodzie i tym samym
precyzyjnym ruchem tysiące razy napinaliśmy mięśnie. Tysiące razy wciągaliśmy
głęboko w płuca po-
140
y MOZe Siąu pu<Jii.uu.Lii uauuiiai oi± i uuuujigiuu j^wu^u
wość? Bo skądże u nas ta chętka do zwady o byle co?
A może to tylko zwykłe przemęczenie i dlatego podlegałem widziadłom? Przez kilka
godzin ostatniej nocy nie spaliśmy, bo pokazały się wilki. Ale to przecież fakt,
a nie złudzenie, że przez trzy dni nie widzieliśmy żadnego człowieka.
Zdumiewający fakt.
I to fakt: obok nas zerwała się czapla. W powolnym locie szybowała nisko nad
naszymi głowami, widzieliśmy dokładnie pióra i każdy szpon. Wymachiwałem do niej
ręką. Ptak oczywiście musiał nas też zauważyć. Mimo to nie leciał dalej niż
pięćdziesiąt kroków, siadał spokojnie na kamieniu i pozostawał tak w
niezrozumiałej, niepojętej beztrosce.
Obojętność jej, niezdawanie sprawy z niebezpieczeństwa miało w sobie coś
niesamowitego: czułem się jak gdyby przeniesiony w inny świat, do innego
wymiaru. Wywoływało to niezwykłe skojarzenia.
— Patrzcie, Stanisławie — ponosiło mnie. — Czapla nie zna dzisiejszego
tyranosaurai
— Tyranosaura? Co to za bies? — pytał Stanisław.
W rozochoceniu wypadłem z rytmu wioseł i straciłem kilka uderzeń.
— To największy z drapieżników, jakie kiedykolwiek łaziły po tej ziemi. Ale
nie, nie największy! Ten dzisiejszy, ho, ho, to jeszcze gorszy niż tamten. Po
prostu człowiek...
— Bluźnicie — gorszył się Stanisław.
— A ten dawniejszy, sprzed pięćdziesięciu milionów lat, był paskudnym potworem
i należał do panującego ongiś rodu dinosaurów...
_ Ech — rzucił towarzysz z ironią. — Pięćdziesiąt milionów lat? Tak długo
świat nie istnieje...
Gdy do czapli podpływaliśmy na piętnaście, dwadzieścia kroków, wzbijała się
leniwie i po kilku uderzeniach skrzydeł opadała na błotnistą łąkę. Nie, na pewno
nie znała jeszcze człowieka.
nas. Chyba zwariował! Zbliżał się niebezpiecznie do naszych głów, następnie
podrywał się wysoko w powietrze, by za chwilę ponowić atak z góry. Rzucał się w
ten sposób kilka razy. Widocznie uznał nas za jakieś potulne zwierzęta,
nieświadomy tego, co mu groziło. Więc i on nie znał człowieka? W końcu
zaprzestał napaści w sam czas, by nie zginąć z naszej fuzji.
Jeziora, wyspy, zatoki, nowe jeziora, półwyspy, rozlewiska; wielki, bujny chaos
wody, ziemi, skał i lasu.
Mapy nasze były niezbyt dokładne. Gdy około południa wpłynęliśmy w labirynt
jezior, straciłem orientację; przed nami zamykały drogę trzy zatoki i nie
wiedziałem, która właściwa. Wybraliśmy w końcu środkową. Według mapy powinno
było istnieć na północy ujście rzeki. W istocie znaleźliśmy ujście, lecz raczej
na północnym wschodzie, zatem mapa nie dopisywała.
Wpłynęliśmy w tę rzekę. Spodziewałem się, że łożysko niebawem skręci ku północy,
we właściwym kierunku. Tymczasem nie skręciło. Minęliśmy jedną milę, drugą milę;
potem rzeka nieznacznie zmieniła kierunek na wschodni, potem nawet na wschodnio-
południowy. To trochę dziwne. Stanisław nagłe przestał wiosłować.
— Zbłądziliśmy! — oświadczył. — Niemożliwe, żebyśmy się dłużej tak kręcili.
Spojrzałem jeszcze raz na mapę. Licho nadało! Zbłądziliśmy rzeczywiście. Teraz
widziałem. Trzeba było wpłynąć nie w środkową zatokę, lecz w tę po lewej
stronie. Tam było wyjście na północ. Jakże się stało, że tego przedtem nie
widziałem! A to wsypa! Wstydziłem się przed samym sobą i przed Stanisławem.
Przecież umiałem czytać mapy! Zżyłem się z nimi od dzieciństwa, pokochałem je i
na nich budowałem swe światy. Nie poznawałem siebie, coś mnie od południa
urzekło. Narkotyk puszczy.
142
po południu wylądowaliśmy na noc w m sady można było nazwać rajskim ustroniem.
Wyjątkowo zacisznie i miło rozpościerał się krajobraz nad jeziorem o
pagórkowatych brzegach, naprzeciw trzech małych, lecz wysokich wysp, z widokiem
na lasy zalane słońcem. Było przy tym ciepło.
Przed zachodem słońca wziąłem sznur z niklowaną błyszczką, zepchnąłem canoe na
wodę i wypłynąłem na jezioro. W nieprawdopodobnie krótkim czasie, w ciągu
jedenastu minut —•
— patrzałem na zegarek — zdobyłem dostateczny zapas ryb na dzisiejszą kolację.
Złowiłem trzy szczupaki, po jednym dla każdego z nas, dla Stanisława, dla psa i
dla siebie.
Potem zawróciłem. Widziałem z daleka, jak Stanisław już wzniecał w obozie
wysokie ognisko. Przyszło mi wtedy na myśl, że sprytny człowiek wymyślił sobie
tysiące pięknych narzędzi
— ot, chociażby canoe, strzelbę, błyszczkę, sznur, zegarek —
— ażeby narzędziami i dowcipem swoim ujarzmić przyrodę. Ujarzmić? Dotykał
człowiek zaledwie jej powierzchni i był przy tym nieporadnie ślepy i słaby,
niezdolny wniknąć w to, co tkwiło głębiej. A głębiej tkwiła potęga o
fantastycznych zgolą możliwościach i spiętrzonych kontrastach; trzy szczupaki w
jedenastu minutach i — obłęd drwala znad Jeziora Sw. Jana; sielanka słonecznych
krajobrazów, nagły wicher na jeziorze i — zabójczy strzał przyjaciela. Czy
człowiek zrozumie kiedyś zawiłą łączność zjawisk tutejszej przyrody?
Podczas kolacji ściemniło się i usłyszeliśmy z daleka krzyk nieznanego stworu.
Prawdopodobnie ptaka. Drażniło go nasze ognisko. Powoli się zbliżając wyrażał
głośno swą podnieconą ciekawość. Krzyk jego, rzucany w naszą stronę, brzmiał jak
trwożne pytanie: Co to? Co to?
Czy ptak znajdzie zadowalającą odpowiedź? Wątpiłem. I on nie zrozumie związku
między zjawiskiem człowieka i otaczającą go przyrodą.
Kilkanaście szczupaków, złowionych dwa dni temu, zaczęło wieczorem mięknąć i
psuć się. Więc wyrzuciłem je na piasek w pobliżu naszego obozu. Na to nie
zgodził się Stanisław i kazał mi je ukryć głęboko w krzakach, ażeby wyrzuconych
ryb nikt nie widział.
— Dlaczego? — spytałem zdumiony.
— Bo nie wolno tu marnotrawić darów przyrody i łowić bez powodu tyle ryb. Jest
za to kara. Ludzie mogliby tu przypadkiem przejeżdżać, zobaczyliby szczupaki i
stwierdzili po śladach nawet za miesiąc, że popełniliśmy przestępstwo.
— I poznają, że to akurat myśmy byli?!
— Tak, poznają, że to my! Ludzie tu wszystko wyczytają ze śladów, kto, co i
kiedy robił! — oświadczył Stanisław nie bez przechwałki.
Wobec tego zgarnąłem szczupaki i zaniosłem je w głąb lasu.
Wtedy to właśnie, z nastaniem nocy, odezwał się tajemniczy zwierz. Najpierw
bardzo daleko, po drugiej stronie jeziora. Potem krzyk jego słyszeliśmy coraz
wyraźniej. Zbliżał się brzegiem wody, wzdłuż lasu. Wołał co kilka minut. Miał
głos zniecierpliwiony, gniewny, a zarazem zdziwiony. Zdawał się pytać w naszą
stronę: Co to? Co to?
— Co to za stwór? — zagadnąłem towarzysza. Stanisław odwrócił twarz od ogniska
i długo wsłuchiwał
144
waf sobie z" me] "pomyłki"
oszczędzając go odpłacałem pięknym za nadobne:
— Znajomość tutejszej przyrody to sztuka niełatwa. Nie każdy zdolny ją
ogarnąć...
Odpoczywaliśmy po kolacji, która dobrze nam smakowała. Wygodnie leżeliśmy na
ziemi obok ogniska. Ziemia była sucha i niechłodna. Dokładałem opału do ognia.
Stanisław uśmiechnął się pobłażliwie, bynajmniej nie dotknięty:
— Dogryzacie mi, bom uczciwy i nie chcę was bujać...
— Aha.
— Niezbyt trudno mógłbym warn nagadać, że to Ioon*albo jakowyś inny ptak,
przyznajcie.
— Przyznaję.
— Ale po co mi łgać? Niepewny jestem, jaki to tam gałgan buczy, i szlus, co tu
wiele gadać...
Obozowaliśmy nad samym skrajem puszczy, o kilkanaście kroków od brzegu jeziora.
Było ciemno jak w worku, księżyc jeszcze nie wyszedł ponad lasy.
W takim nastroju, kiedy gęsty mrok oddzielał nas od reszty świata, a życie
zdawało się istnieć jedynie w wąskim kręgu ogniska, człowiek skory był do
zwierzeń i chętnie snuł opowieści.
—• Jean Martin — przypomniałem sobie — ten by nam wszystko zaraz wyjaśnił.
Chcecie posłuchać o nim?
I opowiedziałem o największym tropicielu wszystkich puszcz, o Jeanie Martinie.
Był to kanadyjski Francuz, sławny coureur des bois, traper, o którym głośno w
starych kronikach. Skory do wypitki i wybitki, do tańca, mniej do różańca,
świetny gawędziarz, wesoły kompan, nieustraszony kamrat, lecz przede wszystkim
arcymistrz lasu. Nawet Indian o niebo przewyższał. Drukowanych książek, szelma,
czytać nie umiał, natomiast przyroda była mu otwartą księgą; czytał w niej każdy
10 Ker.ada pachnąca żywicę
145
*nla zwierząt poznawai, czy Ltyu uiuti zeia-uęiy się i. u^uj wiekiem. Z
nieomylną dokładnością ze smaku ubitej zwierzyny przepowiadał pogodę. Ze śpiewu
ptaków wnosił o zmianie ciepłoty powietrza, a nawet wygląd wody i drzew miał dla
niego znaczenie na. przyszłość. Posiadał przy tym oko tak bystre, a rękę tak
pewną, że strzelał bez składania się i kulą trafiał jelenia w skoku, indyka w
locie, orła podczas uderzenia. Nic na ziemi nie uchodziło jego uwagi. W nocy
widział jak ryś.
Pił za trzech, lecz to jego zdrowiu nie szkodziło. Dopiero w późniejszym wieku
podupadł. Zmarnowało go hulaszcze życie,
— Kiedy żył ten człowiek? — spytał Stanisław.
— Blisko dwieście lat temu, kiedy Ameryka dopiero się rozkręcała i puszcze były
mało zbadane. Dziś tak wspaniałych tropicieli chyba już nie ma.
— Są! — zaprzeczył Stanisław cichym jak zwykle, umiarkowanym głosem. — Są, ale
innego pokroju.
Narzucił na ogień wielki pień drzewa cipio, suchy i prawie biały. Świeży płomień
buchnął ku niebu, iskry wylatywały jak roje szerszeni, drzewo pękało i wydawało
trzaski. Gdy ognisko się uspokoiło, Stanisław opowiedział, co następuje:
Od wielu lat w Kanadzie nie wclno było zabijać bobra. Przepisy istniały
niezmiernie ostre: kłusownika czekała dotkliwa kara więzienia, suta nagroda zaś
tego, który przestępcę przychwycił. W lasach koło Maniwaki pewien strażnik leśny
odkrył przypadkiem miejsce, w którym jakiś kłusownik złapał bobra i ściągnął z
niego skórę. Niestety, niemożliwe było dociec, kto bobra zabił. Działo się to na
kilka tygodni przed odkryciem, a od tego czasu były na przemian przymrozki,
odwilże i burze. Kłusownik żadnego śladu po sobie nie pozostawił, z wyjątkiem
bobrowego ciała, nadgryzionego przez zwierzęta leśne, rozwianych resztek ogniska
i pnia drzewa ściętego na ogień. Strażnik przez godzinę przeszukiwał całe
otoczenie, -Zaglądał do każdej grudki ziemi, badał każdą gałązkę, lecz da-
146
A jednak po pięciu latach cierpliwy strażnik wyśledził winowajcę o dwieście mil
dalej, nad jeziorem Abitibi. I to wcale nie przypadkiem. Przez pięć lat szukał w
lasach siekiery, którą miał kłusownik, gdy ścinał drzewo na opał. Z naciętego
pnia bowiem wynikało, że siekiera miała maleńką, charakterystyczną szczerbę.
Szczerbatą siekierę strażnik znalazł nad jeziorem Abitibi. Właściciel jej
przyznał się do winy.
— I takich dzielnych tropicieli mamy wielu w Kanadzie —•• — zakończył Stanisław
swą opowieść.
Słuchałem go z zacfekawieniem, pomimo że od kilku chwil uwagę moją przykuwało
to, co działo się w ciemnościach. Po dłuższej przerwie znowu odezwał się
tajemniczy zwierz, wołający: Co to? Krzyk jego zbliżył się jeszcze bardziej i ze
stałego lądu przeniósł się na jedną z trzech wysp, sterczących z jeziora tuż
naprzeciw naszego obozu.
— A więc to ptak! — rzekłem uradowany do Stanisława. Sprawiało nam przyjemność,
że odsłonił się chociaż rąbek
tajemnicy. Poszliśmy nad brzeg wody, by słyszeć lepiej. Lecz jak na złość ptak
wtedy zamilkł. Wróciliśmy do ogniska.
— Uparty i czujny! — stwierdził Stanisław.
— O czujnym lisie i upartym traperze opowiadał mi stary Żagiewicz z Macazy,
dzielny myśliwy, którego niedawno odwiedziłem — powiedziałem do towarzysza. —
Proszę posłuchać!
Było to jeszcze przed pierwszą wojną światową. Pewien Francuz, traper spod La
Tuque, ujrzał zimą z daleka na śniegu srebrnego lisa. Srebrny lis, jak wiadomo,
miał wtedy wartość ogromną, kosztował podobno 1500 dolarów. Na jego widok traper
zadrżał w głębi serca i prawie oszalał. Lecz jak zdobyć, skórkę? Wiedział, że
gdy podejdzie nieostrożnie do lisa i chociaż go raz spłoszy, cenny zwierz
ucieknie mu za siódmą górę i przepadnie na zawsze. W końcu traper wpadł na
niezwykły pomysł: postanowił, ni mniej, ni więcej, tylko lisa oswoić
10'
147
iaiiauiu
uaiui.uia&i
rzem trup W liup zwaiai, uy
pokazywać się wciąż lisowi z daleka i ciągle z daleka go niepokoić. Wycierpiał
wiele; było mroźno, a sypiać musiał pod gołym niebem, ale przez siedem dni nie
spuszczał lisa z oczu i jak pijawka trzymał się jego śladu. Nic z tropu go nie
zbiło. Wytrwał. Na ósmy dzień mógł już zbliżyć się do lisa, dać strzał na
czterdzieści kroków i zdobyć majątek.
Gdy przestałem mówić, Stanisław spojrzał mi nieufnie w oczy. Chuda jego twarz
jeszcze bardziej się wydłużyła. Niespokojny wzrok nie dowierzał mi:
— Kto wam to opowiadał?
— Stary Zagiewicz z Macazy, zawołany myśliwy.
— Wszystko to być może! — zamruczał Stanisław pod nosem, lecz czynił to z taką
miną, jakby chciał dodać w myśl Krasickiego: lecz ja to między bajki włożę.
Wtem znowu odezwał się tajemniczy ptak. Wykrzyknął całą kaskadą swoje: Co to?
Zaczepnie, pytająco i zupełnie blisko, koło sąsiedniej wyspy.
— Tam do licha! — zniecierpliwił się Stanisław. — Jakby się z nas natrząsał...
Co to może być? Na nurka ma głos jakby za wysoki, na gęś — za niski, na sowę —
zanadto urywany... Może to jaki rzadki gatunek nurka?
— Albo zwykły nurek, tylko ze zniekształconym dziobem?
— I to możliwe— przyznał Stanisław. — W każdym razie ptak najwyraźniej kpi
sobie z nas...
Tego wrażenia nie odnosiłem. To po prostu nasz ogień dręczył go i drażnił.
Weszliśmy tu brutalnie w krajobraz i zmącili jego ciszę. Nic dziwnego więc, że
ptak się niepokoił.
I rzeczywiście, gdy zgasiliśmy ognisko i schowaliśmy się do snu w namiocie,
umilkł. Uważał widocznie sprawę za załatwioną: pewnie nawet odleciał. Ani tej
nocy, ani później już go nie słyszeliśmy.
Gdy zasypiałem, wydało mi się rzeczą śmieszną, że nieznany ptak przez cały
wieczór panował nad nami. Dwóch doros-
148
"zenTeTn. '
Co więcej: byliśmy przekonani, że krzyk jego wyrażał niecierpliwe pytanie:.Co
to? — a tymczasem to my, ludzie, ciągle niecierpliwiliśmy się i zaprzątali sobie
głowę tajemniczością ptaka.
W BEZLUDNEJ PUSZCZY
Już od trzech dni płynęliśmy na północ. Ostatni raz widzieliśmy ludzi na stacji
Oskelanoe. Po drodze nie było ich wcale i prawie zapomnieliśmy, jak wyglądali.
Jakże łatwo odwyknąć od człowieka.
Wiedzieliśmy za to, jak wyglądała łuna pożaru leśnego i jak wyły wilki nocą.
Wiedzieliśmy też, że chciał nas po drodze oblać złośliwy śmierdziel i że mu się
to nie udało, i że chciał nas podniecić tajemniczy ptak, i to mu się udało.
Zapachniały nam wonne lasy. Zasmakował nam sen na skalistej ziemi. Namiot był
szczelny, pogodne były dni. Kochaliśmy nasze wiosła, pruliśmy wodę czystych jak
kryształ jezior, mięśnie z rozkoszy ledwo nie wyskakiwały ze skóry. Opaliło nas
słońce, staliśmy się dzikusami, piliśmy wielkimi haustami nieskażoną pierwot-
ność przyrody. Dobrze nam było w tym pijaństwie. Aż wstyd, że wieźliśmy ze sobą
kupione w mieście zapasy żywności i konserwy. Za nami pozostała cywilizacja.
Dokoła otaczała nas nieokiełznana puszcza, a w pośrodku niej było nas trzech
zgranych towarzyszy: Stanisław, pies husky i ja.
Na czwarty dzień rano przypomniałem Stanisławowi:
— Dziś zobaczymy człowieka!
Brzmiało to nieprawdopodobnie, a jednak zobaczymy człowieka na północnym brzegu
jeziora Obijuan. Na. mapie była tam wyrysowana mała kropka z napisem H. B. C.
Post. To zr-a-
150
waz'byliśmy podócn"6ce'hirwolrir0'riam oyio ,
fantazje, więc wyobrażałem sobie, że agent tejże kampanii bradzie mężem
barczystym, o ponurej, brodatej twarzy, a sercu gołębim. Jak w kanadyjskich
powieściach. Przywita nas niby resłanych z nieba — jakiś „latarnik" w
kanadyjskim wydaniu - i ucieszy się, że po wielu tygodniach samotności ujrzał
oto
białych ludzi.
A może samotny starzec będzie miał córkę przy boku, jak lo pokazują na filmach?
Czarowną, dziką dziewczynę w bryczesach, wychowaną w puszczy i marzącą o
wielkiej przygodzie? Wszystko było możliwe. Wypadało się ogolić.
Na stacji Oskelanoe informowano nas, że w pobliżu Obijuan koczują Indianie-
myśliwi i że jest wiele łosi. Zobaczymy. Dotychczas łosi nie było. Widzielśmy
tylko stare tropy.
Około południa wypłynęliśmy na jezioro Obijuan — i naraz, przerażeni, osłupiali,
przestaliśmy wiosłować. Na północnym brzegu jeziora, w odległości pięciu mniej
więcej kilometrów, zamiast jednej samotnej chaty agenta spostrzegliśmy całą,
prawdziwą wieś. Kilkadziesiąt domów stało wzdłuż brzegu i w głębi lądu,
porządnych, drewnianych domów z oknami i drzwiami. Wśród nich wyniosły, biały
kościół. A zatem to wielka wieś. Zatkało nas. Skądże tu, po tylodniowym zupełnym
bezludziu, wzięło się nagle takie ludzkie mrowie? Przez cztery dni patrzyliśmy
ustawicznie na zieleń i słońce waliło się nam na głowy. Wydawało się, że żadnego
już skupiska ludzkiego nie znajdziemy na Północy.
Może to ułuda zmysłów? Spojrzałem przez lornetkę, widziałem wieś, w niej ludzi
dorosłych i dzieci, a wciąż nie chciało mi się wierzyć. Ale wierzyć należało; to
była wieś. Mapy nas ocyganiły. Życie realne pomieszało się tu ze sceną jakiejś
ekscentrycznej operetki i spłatało doskonałego figla. Stworzyło niby zamek na
lodzie: w bezludnej puszczy ludną, wielką wieś. Po czterech dniach jazdy, pijani
ozonem, rozkochani w samotności, rozpędzeni ku północy, natrafiliśmy
niespodziewanie na cywilizację. I żeby wstrząs był tym silniejszy, operetka nie
151
j
— Tef, tef, tef, tef! — nagły warkot przerwał ciszę na jeziorze. Motorówka. A
raczej canoe z przyczepnym motorem. Wypływało z jakieś zatoki i kierowało się ku
wsi. Przy motorze siedział kto? Hej, Stanisławie, kto tam siedział? Indianin!
Czerwony sportsmen trzymał z godnością ster i mijając nas w tempie dwudziestu
kilometrów na godzinę (my płynęliśmy cztery kilometry) pokiwał do nas
protekcjonalnie a uprzejmie ręką. Zawołałem do niego, czyja to motorówka?
— Moja własna! — odpowiedział na migi.
Okazało się, że nie umiał wcale mówić po angielsku, po francusku tylko kilka
słów. Zresztą, trudno o porozumienie. Indianin szybko nas wyprzedził i nie
myślał swego rozpędu hamować.
Niedaleko wsi minęła nas druga motorówka. Znów prowadził ją Indianin. To tu
zapewne taki zwyczaj: Indianie jeździli motorówkami, biali wiosłowali. Zwykłe
canoe dobre widocznie tylko dla nas, zacofanych Europejczyków.
Wylądowaliśmy we wsi. Otoczyła nas hurmem gromada dzieci i przyglądała się nam z
życzliwą ciekawością. Same India-niątka. Nie okazywały żadnego lęku. Między sobą
szczebiotały w swoim języku, a nam okruchami francuszczyzny tłumaczyły, gdzie
jest agent Kompanii, W zielonym wielkim domu. Zaprowadzą nas. Zaczynało nam
świtać w głowie. Obijuan to indiańska wieś.
Od brzegu jeziora do domu agenta prowadził wykwit cywilizacji: drewniany pomost
zbudowany z precyzyjnych desek, prosty jak sznur, gładki jak stół. Weszliśmy nań
jak na świętość. Przez cztery dni krzywiliśmy sobie nogi po głazach, kłodach i
korzeniach. Teraz stąpając po deptaku czuliśmy się jak w niebie.
Jedynie husky, mój przyjaciel, nie dowierzał rozkoszom cywilizacji: szedł obok
pomostu, po matce ziemi, poprzez burzany i kamienie.
Przechodząc koło pierwszego domu stanęliśmy jak wryci.
152
7.3. serce
we mnie, włóczęgę leśnego, jak obuchem.
W uszach miałem jeszcze pełno nieartykułowanych głosów wody, lasu i wiatru, a tu
nagle Grieg z całym przepychem.
— Radio! — wyjaśniały rzeczowo grzeczne dzieci na widok mego zdumienia i
spokojnie prowadziły dalej. A oto dom mieszkalny agenta, podczas gdy jego storę
(skład) był trochę dalej. Poszliśmy do storę.
— Halo, gdzie Mr. Frankland? — spytałem kilku próżnujących mężczyzn w składzie.
Byli to sami Indianie, a między nimi tylko jeden biały, bardzo młody człowiek.
To on, Mr. Frankland, agent Hudson's
Bay Company.
Zawiódł wszelkie „powieściowe" nadzieje. Nie miał brody ani ponurego wejrzenia.
Ubrany po miejsku, był gładko ogolony, miał jasne spojrzenie, był uprzedzająco
miły i dobrze wychowany. Wcale nie leśny człowiek. Dwudziestotrzyletni
Kanadyjczyk. Typ przeciętny, jakich jest milion w Ameryce Północnej, lecz
którego nie było w powieściach kanadyjskich.
Przeczytał moje listy polecające, bardzo się ucieszył, zaprosił do siebie,
ugościł nas. Wszystko będzie all righł. Jutro da nam przewodnika i wyśle na
łosie. Oczywiście motorówką. Teraz chodźmy do domu na przekąskę.
Wtem weszła do składu dama. Jedyna w Obijuan przedstawicielka białej rasy,
Francuzka, nauczycielka indiańskiej szkółki. Zegnaj uroczy śnie filmowy o
dzikiej a młodej dziewczynie: nauczycielka miała lat pięćdziesiąt. Była
matronowato miła, zasypała nas serdecznością, pomagał jej w tym Frankland;
ogromnie się zawstydziłem: wśród wszystkich obecnych obijuańskich obywateli, nie
wyłączając Indian, my dwaj przybysze byliśmy najgorzej ubrani. Obdartusy wśród
elegantów. Spodnie moje, rozdarte na oścież we wstydliwym miejscu,
wyglądały nikczemnie. Szczęściem uwagę naszą zwrócił na siebie silny warkot na
153
Tylko jakiś myśliwy
do hranEianaa:....... ....................*
— Halo, Jack, jest coś nowego?
— Nie — rzekł nasz: gospodarz. przyjechał z Polski...
Lotnik na to machnął ręką (nie wiedziałem dlaczego) i nie zatrzymując motoru,
dał gazu. Samolot poderwał się w powietrze. Leciał na północ. Stalowy gołąb
pocztowy, przewodnik cywilizacji, przywoził pewnie dla Indian motory przyczepne
do canoe.
— Co dzień przelatuje! — powiedział agent i zaprosił do swego domu.
Kolację spożywaliśmy tego dnia w nastroju czarów. Wszystko wydało nam się
niezwykłe. Fotele, w których siedzieliśmy, ilustrowane magazyny, które
przeglądaliśmy, tapety. Na ścianie wisiał i patrzył na nas portret króla
Jerzego, pana w nieskazitelnym mundurze.
Frankland to przyjemny młodzian. Opowiadał ciekawie
0 Londynie, który zwiedził. Ja opowiadałem o Amazonce. Przygrywała nam przez
radio muzyka z Montrealu. Sto przeszło książek w bibliotece Franklanda nęciło
jak widmo z innego świata. Siedzieliśmy przy autentycznym stole.
Dobyłem z walizy butelkę naszej wyborowej, przywiezioną z Polski, i od
pierwszego kieliszka upiliśmy się. Zmętniał nam wzrok. Na dworze robiło się
ciemno i zrywał się wicher. Fale jeziora biły z hukiem o brzeg. Jutro nie
wyruszymy, oświadczył Frankland.
Nastawił radio: w Nowym Jorku jakiś Murzyn powala! w boksie przeciwnika.
Wielotysięczny tłum bił brawa i ryczał.
Frankland wskazał na aparat radiowy i zawołał śmiejąc się:
— Postęp zabił romantykę puszczy.
Zakrztusiłem się od wódki. Zaprotestowałem. Postęp nie zabił romantyki. Właśnie
dziś było jej więcej niż kiedykolwiek. Romantyka żyła. Wciąż jeszcze tłum w
Nowym Jorku ryczał
1 bił żywiołowe brawa. Równocześnie jezioro Obijuan huczało bijąc falami o
brzeg.
154
Ż ciepłej,' dusznej iżby'¦wyszliśmy na dWór. Ściemniało "ZU-'1 pełnie. Porywisty
wiatr, huczący na jeziorze, przyjemnie ochładzał nam twarze i targał włosy. W
oddali widzieliśmy las, chwiejące się szczyty świerków i jodeł. Jakoś raźno by!o
na duszy: ów kanadyjski wiatr jak gdyby poruszał w nas niewidzialne skrzydła.
Przynosił krzepiący oddech rozległej puszczy, i więcej: przy wiewał wspomnienia
dawnych, wielkich wydarzeń, jakie rozgrywały się w tych stronach.
GNIEWEM
as;
Była wczesna jesień 1652 roku. Trzech młodych Francuzów z Trois Rhderes nad
Rzeką Sw. Wawrzyńca wybrało się na polowanie.
Pewnego dnia rozbili obóz na skraju polany, na której przed chwilą upolowali
łosia. Pierre Radisson, najmłodszy myśliwy — gołowąs szesnastoletni, przybyły
zaledwie przed rokiem z Francji do Kanady — rozniecił właśnie ognisko zważając,
by mało wzbijało się dymu: w puszczy ponoć grasowały bandy Irokezów, które
przeprawiły się na północny brzeg Rzeki Sw. Wawrzyńca.
Nagle przeraźliwe okrzyki wojenne poderwały myśliwych na nogi. Ze wszystkich
stron zwaliły się na nich straszliwe postacie wojowników. Dwóch Francuzów padło
na miejscu od maczug, trzeci, Pierre, bronił się zaciekle. Powalił jednego i
drugiego napastnika, zanim zdołano go obezwładnić i skrępować.
W owych czasach, w połowie XVII wieku, było to zdarzenie zwykłe, kiedy Irokezom
się zdawało, że po wytępieniu Huronów potrafią zgotować podobny los i Francuzom.
Tak młody Pierre Radisson dostał się do niewoli Mohawków, najwaleczniejszego
szczepu Irokezów. Zawleczony do ich siedziby i skazany na śmierć, nie zginął:
jeden z. wodzów iro-keskich, który właśnie stracił syna, ujęty dzielną obroną
młokosa, usynowił go i wcielił do szczepu.
156
zorną uległością, a gdy pewnego dnia wysłali go na polowanie w towarzystwie
trzech wojowników, on wszystkich trzech zabił i uciekł. Nie miał szczęścia.
Zanim dotarł do swoich nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, wpadł powtórnie w ręce
rozjątrzonych Irokezów. Zaznał ich tortur. Lecz jeszcze raz wybawił go od
śmierci wódz, przybrany ojciec. Teraz chłopak poddał się na dobre.
Przez dwa lata przebywał wśród Indian. Zasmakował w ich życiu, całą duszą im
oddany, a twarda szkoła, jaką przeszedł, znakomicie mu się przydała w następnych
latach, kiedy zasłynął jako ,,król wędrowców leśnych". U Mohawków poznał tajniki
puszczy jak nikt inny. Walcząc przy boku wojowników przeciw innym szczepom,
podpatrzył ich wojenne podstępy. Co więcej, pół-Irokeza nie .raziły już tortury
zadawane jeńcom.
Kiedyś nadarzyła mu się sposobność powrotu nad Rzekę Sw. Wawrzyńca, gdy pewien
żołnierz francuski chciał go wykupić z niewoli; Radisson odmówił. Wszakże w
następnych miesiącach odżyła w nim tęsknota za swoimi. Młodzian, który nie znał
lęku i przed niczym się nie cofał, dokonał szczęśliwej ucieczki ze szczepu i
zbiegł do Holendrów nad rzeką Hudsona Stamtąd popłynął do Europy, z Europy
wrócił do Kanady, gdzie po dwuletniej nieobecności zjawił się w Trois Rivieres —
mło dzik jeszcze, a jakże już doświadczany, okrzepły w przeciw nościach i
bogatych przygodach, które wypełnić mogłyby nie jeden tom porywającej powieści.
Pobyt wśród Indian napełnił go namiętnym umiłowaniem puszczy i teraz junak,
wiedziony tęsknotą, do puszczy po wrócił. Lecz nie do sadyb Mohawków. Nęciły go
niezmierzone obszary na zachodzie, za Wielkimi Jeziorami. Tam w towarzystwie
swego szwagra, Chouarta Groseilliersa, przebiegał krainy nie tknięte dotychczas
stopą białego człowieka.
Oni pierwsi, na długo przed innymi odkrywcami, zwiedzili źródła rzeki
Mississippi i prerie. Zawierali przyjaźń z różnymi szczepami i dotarli także do
nieposkromionych Siouxów. Zanim
157
zuchwalszego couieui des bois i bfeglejsźegóTzfiaWey lesnyca tajemnic niż on.
Nieugiętego ducha, nie znosił jakichkolwiek pęt. Był człowiekiem puszczy.
Jago wytrawna znajomość zwyczajów indiańskich oddała w roku 1658 wielką
przysługę rodakom kanadyjskim. W tym okresie kruchego pokoju między Irokezami a
Francuzami ci ostatni padli ofiarą niezwykłego podstępu Indian. Irokezi
zaprosili swych dotychczasowych wrogów, by przybyli do nich i osiedlili się na
ich terenie. Dwóch misjonarzy i około pięćdziesięciu Francuzów dało posłuch
wezwaniu, ażeby poniewczasie stwierdzić, że wpadli w' pułapkę: Irokezi — był to
szczep Onondagów — mając garstkę znienawidzonych białych zupełnie w swym ręku,
postanowili wszystkich wyciąć w pień przy lada sposobności.
Wśród zwabionych był przypadkiem Pierre Radisson. Stwierdziwszy, że czujność
Indian udaremniała zwykłą ucieczkę, wymyślił sprytny wybieg. Jeden z Francuzów
udał, że jest chory, wobec czego zaproszono wszystkich obecnych w okolicy Iro-
kezów na wielką obrzędową ucztę, mającą według indiańskich wierzeń przynieść mu
uzdrowienie. W takich wypadkach obyczaj zabraniał nie tylko odmowy przybycia,
lecz również przerwania uczty, póki starczyło żywności. Wojownicy obżarli się i
opili prawie do nieprzytomności. Powiodło się. Podczas ich twardego snu Francuzi
pierzchnę] i cichcem z obozu i na przygotowanych poprzednio łodziach cało
unieśli życie. Udany podstęp przysporzył Radissonowi nowej sławy.
Wyprawy jego, pierwotnie podejmowane dla przygód i wy-szumienia się, z biegiem
czasu nabrały określonego celu: chodziło o zdobycie skórek. Namiętność, której
hołdowali wszyscy kanadyjscy Francuzi, od gubernatora począwszy, porwała także
Radissona i towarzyszącego mu stale Groseilliersa. Nie dziw, że niestrudzeni
wędrowcy odkryli najbogatsze w Ameryce łowiska, o jakich dotychczas nie śniło
się handlarzom skórek. Były to północne lasy dokoła Zatoki Hudsońskiej. Stamtąd
przywieźli do Quebecu — staczając po drodze zwy-
158
rzece biły na ich cześć ź arrriat. Gdyby lie oni, statki miisia-łyby odpłynąć do
Europy bez ładunku. „Radisson i Groseil-liers onego roku zamieszek z Irokezami
uratował kolonię Nowej Francji od bankructwa" — zgodnie pisali o tych
zdarzeniach historycy.
Podczas gdy zadowoleni szczęśliwcy przygotowywali się do nowej wyprawy,
gromadząc wymienne towary dla Indian, w kierownictwie kolonii zaszła zmiana.
Dotychczasowy rozumny gubernator ustąpił, władzę objął nowy, Avaugour. Głupiec,
drań i chciwiec na odpowiedzialnym stanowisku, szkodliwy pokurcz protekcji,
rządzący się ludziom na pohybel, a państwu na szkodę.
Avaugour zazdrościł dwom wędrowcom powodzenia i zażądał dla siebie połowy ich
przyszłych zbiorów, mając prawo tylko do jednej czwartej skórek. Poza tym chciał
narzucić wyprawie, swego zausznika, ażeby wyśledził szlaki pionierów. Gdy
oburzeni wędrowcy odrzucili jego roszczenia, po prostu zakazał im wyruszać na
zachód.
Zmyliwszy jego straże jednak wyruszyli. Krótkowzroczny gubernator nie rozumiał,
że zawadiaki typu Radissona nie możną zafukać ani ujarzmić. Wędrowcy dotarli do
samego wybrzeża Zatoki Hudsońskiej nawiązując wszędzie stosunki handlowe z
Indianami. Nad James Bay bystry Radisson odkrył, że do bogatych terenów
skórkowych łatwiej dotrzeć drogą morską, poprzez Zatokę Hiidsona, niż drogą
lądową. Już wtedy opanowała go myśl założenia nowej kompanii dla "wykorzystania
bogactw Zatoki Hudsońskiej.
Rozmach jego energii, dalekosiężne pomysły rozbić się miały o upartą złośliwość
despoty i zawiść ludzi monopolu. Dwaj wędrowcy przywieźli tym razem do Quebecu
jeszcze obfitszy ładunek; takiego plonu kolonia francuska dotąd nie widziała.
Wszakże na nic zdały się ich trudy i radość. Cyniczny gubernator obłożył cały
zbiór aresztem, po prostu zrabował go, a jego
I5t
wał nawet"tio więzienia............
Tymczasem grono rzutkich kupców ąuebeckich podjęło myśl Radissona, by utworzyć
nową placówkę dla eksploatacji Zatoki Hudsońskiej. Lecz i tu pokrzyżowano dobre
chęci. Zachłanna Kompania Indii Zachodnich, dzierżąca monopol, zniweczyła w
zarodku wszelką postronną przedsiębiorczość, a złośliwy gubernator poparł
burzycieli.
Wobec tylu jaskrawych krzywd Groseilliers wyjechał do Francji, by na dworze
królewskim uzyskać sprawiedliwość. Niestety. Wszędzie potykał się o
zacietrzewionych popleczników gubernatora i Kompanii. Nic nie wskórał, na domiar
wydrwiono go.
Dramat lasów kanadyjskich spiętrzał się ku brzemiennym rozstrzygnięciom. Już nie
tylko los poszczególnych ludzi, ale los kontynentu zawisł na szali. Radisson był
twardy i nieustępliwy. Czuł się władcą ustroni leśnych. Nie chciał dopuścić, by
łupiono jego zdobycze i odzierano go z dokonanych odkryć. Brutalnie oszukany i
odepchnięty przez swoich, szukał innego wyjścia.
• _,
Udał się do Bostonu w angielskiej kolonii. Ale tamtejsi bojażliwi kupcy, nie
bardzo ufający opowiadaniom o północnych bogactwach, nie kwapili się do wielkich
przygód. Z Bostonu dostał się Radisson do Londynu. Król Karol II na gwałt
potrzebował pieniędzy. Dwór angielski, słuchając relacji Radissona, widział
dalej niż kupcy bostońscy, a książę Rupert, kuzyn króla, był pełen zachwytu dla
planu.
Angielska admiralicja na własne ryzyko wypożyczyła dwa okręty, które pod
kierownictwem Radissona i Groseilliersa wyruszyły do Zatoki Hudsońskiej. Dwaj
wędrowcy dobrze znali okolice zatoki i wśród tamtejszych Indian Cree i Odżi-
buejów mieli oddanych sobie przyjaciół. Wyprawa nie zawiodła nadziei, chociaż
tylko jeden statek dotarł do celu. Wrócił nad Tamizę z tak obfitym plonem
skórek, że teraz wszystkich ogarnął izirozumiały zapał.
160
pana łaską monarszą":'nadanFlejriie Tylko wyłączne prawo handlu na ziemiach
dokoła zatoki, lecz także oddano w suwerenne posiadanie kilka milionów
kilometrów kwadratowych ziemi, która — co zresztą, było najmniejszej wagi —
nigdy nie należała do króla angielskiego. Był to istny „koncern książąt".
Kapitału dla Kompanii dostarczyli bogaci kupcy londyńscy, zyskami zaś dzielić
się mieli — i szczodrze się dzielili — owi kupcy, tudzież książęta angielscy.
I to jakimi zyskami! Już od samego początku wynosiły corocznie od pięćdziesięciu
do stu i więcej procent od włożonego kapitału. Tak z inicjatywy dwóch
francuskich wędrowców leśnych powstała jedna z najbogatszych kompanii
eksploatacyjnych, wyrastająca na. główny filar imperium1 brytyjskiego.
A R.adisson, a Groseilliers? Im los nie sprzyjał, teraz.dopiero zaczęła się
prawdziwa męka. Wielcy couiems des bois, podobnie jak zwierzyna w ostępie, nie
powinni opuszczać swej kniei, bo jedynie tam byli silni i niezwyciężeni.
Radisson i Groseilliers wśród chytrych ludzi wielkiego świata zgubili swą
ścieżkę i przegrali, rzuceni jak lekkie bańki na burzliwą wodę. Ufnie wskazali
ludziom drogę do olbrzymich bogactw, ale gdy przyszło do czerpania zysków, ich
dwóch, właściwych odkrywców, znów brutalnie odepchnięto od zasłużonych owoców.
Okpionym Anglicy nie przyznali żadnych, praw Nawet nie dali im ani jednej akcji
Kompanii, a co więcej, nadal haniebnie wykorzystywali wielkie doświadczenie
wędrowców, najmując ich za groszowe pensje na... przewodników.
Następne lata to jedno pasmo daremnych porywów i ustawicznych buntów, wobec
których wrzące dotychczas życie niepohamowanego couieui de bois wydaje się
sielanką. To" szalony zwierz, wyrwany z puszczy i zamknięty w klatce, rzucający
się od szczebla do szczebla, szarpiący łańcuch na wszystkie strony, walczący o
swe prawo coraz rozpaczliwiej
11 Kanada pachnąca żywicą
161
Hit:,
Wystarczy powiedzieć, że zrażony do Anglików, wrócił do Francuzów, ale
zniechęcony ich nieufnością, przeszedł znów do Anglików, potem ponownie do
Francuzów. Piłka, rzucana od jednej skrajności do drugiej.
W końcu Francuzom przetarły się powoli oczy, nareszcie docenili pożytek
Radissona i wagę jego odkryć. Skorzystali z jego doświadczenia. Radisson,
półoficjalnie, raczej na własną rękę, lecz za cichą zgodą władz ąuebeckich,
popłynął do Zatoki Hudsońskiej. Tam zbrojnym zamachem odbił dla Francji
¦wszystkie północne ziemie. Anglikom nielicho zalał sadła za ,skórę zdobywając
ich faktorie, do niewoli zagarniając agentów ?Kompanii, przechwytując angielskie
statki. Ale gdy zwycięski Radisson z jeńcami i bogatym zapasem skórek wrócił do
GJuebecu, niesłowne a tchórzliwe władze umyły ręce, udzieliły mu publicznej
nagany i na domiar odebrały — po raz to który? — cały przywieziony majątek.
Już nie stać go było na rozpoczęcie nowej walki. Zgnębiony wrócił do Francji,
gdzie nie przyznano mu ani słuszności, ani zdobytych skórek.
Tęsknił za żoną przebywającą w Londynie. Anglicy nie chcieli mieć przeciw sobie
tak niebezpiecznego rębacza: ułatwili mu przybycie do Anglii obiecując
dożywotnią rentę, ale gdy go już mieli u siebie, rychło zapomnieli o
przyrzeczeniu.
Radisson zadowolić się musiał cichym szczęściem małżeńskim i podrzędną posadką w
Londynie. Tak samo zresztą jak jego szwagier i y/ierny towarzysz Groseilliers,
który zmęczony osiadł w Trois Rivieres i tam na stałe pozostał. Radisson
pogrzebał wielkie ambicje, przestał był orłem, miał połamane skrzydła: już
nikomu nie zakłócał spokoju. Umilkł, przygasł, zszedł ze sceny i szybko utonął w
niepamięci. Żył jeszcze przez wiele lat na ustroniu, w ubogiej dzielnicy
londyńskiego przedmieścia, ale mało kto go wspominał, a kroniki Kompanii Zatoki
Hudsońskiej już ani razu nie wymieniły jego nazwiska, jak
162
¦ J ¦ J. ' - " ¦
swej historii.
W następnych latach, kiedy możni udziałowcy Kompanii zgarniali olbrzymie fortuny
niby z bajki, on, Radisson, przedwcześnie przygarbiony, schorzały człowiek,
bajdurzył swym zasłuchanym dzieciom niestworzone rzeczy, które były również niby
z bajki. Opowiadał, że daleko za morzem żył wielki władca wędrowców leśnych,
który zuchwałej wojował niźli sami Indianie, a odkrywał niezmierzone krainy i
królom stwarzał najśmielsze nadzieje. Władca wędrowców leśnych mocował się z
ministrami, a złośliwym gubernatorom grając na nosie, z puszczy przywoził
skarby, aliści źli czarownicy, czciciele złotego cielca, gnębili go na każdym
kroku i wciąż obdzierali ze zdobyczy...
Z zapartym oddechem dzieci słuchały dziwnej bajki.
1NC0RPORATŁ0 2'!? MAY 1679
Tak to zapoczątkowana przez dwóch Francuzów angielska Kompania Zatoki
Hudsońskiej w krótkim czasie rozrosła się do niesłychanej potęgi. Wystarczy
powiedzieć, że wyposażona w wyjątkowe przywileje, była przez długie lata
wyłączną właścicielką czterech piątych całego obszaru Kanady i na tych włościach
absolutną panią o prawach suwerennych. ,,Hudson's Bay Company" brzmiała jej
skrócona nazwa, a nazywano ją potocznie „Szacowną Kompanią". Siedzibę miała
zawsze w Londynie. Istnieje do dziś, zasobna i wciąż żywotna, chociaż już bez
przywilejów.
Zaraz w pierwszych latach swego powstania wzbogaciła się na skutek przypadkowej,
dziwnej koniunktury. Złe widocznie ¦wiatry owiewały wówczas Anglię, bo ludziska
chorowali na jakieś reumatyzmy, tudzież zawroty głowy i stąd w modę weszło
noszenie futrzanych czapek. Gdy nastały bobrowe skórki, przekonano się, że koją
bóle skuteczniej niż inne futra. Bobry zatem stały się pociechą wszystkich
łysali i "reumatyków, a z biegiem czasu, prócz głowy, chronić poczęły i
przyozdabiać także inne części ciała. Zyskały popularność również i wśród
kobiet. Wtedy to rocznie przywożono do Anglii przeszło pół miliona skórek.
Znamienne, że ^z Anglii wywożono do Rosji wiele skórek bobrowych, stanowiących
ważną pozycję w ożywionych naon-czas stosunkach handlowych między obydwoma
krajami. Po
164
ku i założeniu tam poftu, Kompania rozwinęia oogaiy zamorski na Pacyfiku. Za
wywożone do Chin skórki przywoziła stamtąd wielkie zapasy herbaty, które
sprzedawane w Europie przysparzały jej kapitalnych zysków.
Główna czynność Kompanii polegała na handlu wymiennym z kanadyjskimi Indianami.
Myśliwym płacono za skórki futerkowe towarem, strzelbami, prochem, kocami,
narzędziami. Jednostkę monetarną stanowiła skóra bobra. Na przykład za strzelbę
pistonówkę musiał Indianin płacić tyle bobrowych skórek, ile dało się ich
złożyć, jedną na drugiej, na stosie tak wysokim jak długość tejże strzelby Był
to piękny dla Kompanii interes, tym bardziej że Anglicy, nieodmienni spryciarze,
zaczęli celowo wyrabiać rusznice o wyjątkowo długich lufach.
Zaledwie wiosną pękały lody na rzekach, Indianie rojnie spływali ku Zatoce
Hudsońskiej setkami łódek, obładowanych po brzegi skórkami. Każdy czerwony
przybysz dostawał natychmiast dwie szklanice rumu. Po tym wstępnym zabiegu czuł
się jak w niebie i już handel szedł raźno po myśli Kompanii. Przez parę tygodni
trwała dzika zabawa i używano życia, po czym myśliwi z bólem głowy, schorzali i
ze znikomym dobytkiem przepadali w. swej kniei, a udziałowcom Kompanii w
Londynie przypadały bajeczne zyski. Od czasu do czasu, ażeby uspokoić sumienie,
wydawano na papierze zakazy rozpijania Indian. Ale przecież takie zakazy
szkodziły interesom. i szły szybko w zapomnienie. Sto dwadzieścia tysięcy litrów
rumu, oficjalnie przewiezionego w jednym na przykład roku 1692, więcej
wyrządziło spustoszenia wśród ludności tubylczej niż przegrana wojna, ale za to
dało sto dwadzieścia tysięcy skórek bobrowych Szacownej Kompanii.
Kompania Zatoki Hudsońskiej była dla Anglików znakomitą szkołą, jak tworzyć i
rozbudowywać kolonie zamorskie — — dziedzina, w której później doszli do tak
wyjątkowej wprawy. Nad Zatoką Hudsońską Anglicy już nie mordowali tubylców, jak
to czynili bardziej na południu, u wybrzeży Atlantyku. Natomiast wyzyskiwali ich
pokojowo, ile wlazło, obłupiali ze
165
ploatacjt gospodarczej, później tak udoskonalonej w'systemie " kolonialnym w
krajach o ludności kolorowej. Wystarczy pozostać choćby przy wymienionym wyżej
przykładzie: skórki bobrowe, nabyte w Kanadzie za cenę jednej strzelby, 'miały w
Anglii stokrotną wartość tejże strzelby.
Konkurencja luzem chodzących Francuzów nie była groźna dla Kompanii, za to
prawdziwe niebezpieczeństwo spiętrzyło się od strony własnych rodaków. Pod
koniec XVIII wieku kilku przedsiębiorczych Szkotów, mieszkaiicÓY/
Montrealu, wówczas już pod panowaniem angielskim, założyło konkurencyjne
towarzystwo. North West Company. Umiało ono wykorzystać leśne doświadczenie
francuskich, handlarzy i myśliwych. Służyli w nim najdzielniejsi wędrowcy leśni
i Metysi, nic więc dziwnego, że nowa kompania z tęgim rozmachem weszła w lasy.
Jej to wysłannicy pierwsi dotarli do Pacyfiku, a Mackenzie pierwszy dopłynął do
Morza Arktycznego wielką rzeką, nazwaną później jego imieniem.
North West Company zaczęła odbierać na dobre wpływy i skórki rywalce znad Zatoki
Hudsońskiej. Wtedy rywalka przebudziła się, znad morza zaczęła wysyłać także i
swoich agentów w głąb puszczy, chętniej niż dotychczas uśmiechała się do Indian;
co więcej, dla interesu tłumiła własne uprzedzenia rasowe i kazała swym ludziom
żenić się z Indiankami wzorem tamtych z przeciwnego, obozu.
Nie kończyło się na tym: konkurencyjna nienawiść, jaka zapłonęła w północnych
lasach, doprowadzała w XIX wieku do rozlewu krwi. Rozlegały się skrytobójcze
strzały, rozsrożyła się istna wojna domowa. Ludzie ginęli z tej i z tamtej
strony.
(I pomyśleć: wszystkie te zabójstwa, napady, spazmy nienawiści działy się o co?
O skórkę biednego bobra).
Wtedy opinia publiczna zawrzała w Anglii i zmusiła koła rządowe do wkroczenia.
Obydwie rywalizujące kompanie musiały się połączyć. Hudson's Bay Company wyszła,
rzecz prosta, obronną ręką i zachowała kierownictwo. Od tego czasu przez
kilkadziesiąt lat sprawowała dosłownie rządy nad całym
265
Morza' Arktycznego:
Sieć przeszło stu faktorii pokrywała lasy kanadyjskie. Co śmielszych agentów
nęcił ogromny, mało zbadany kompleks lasów na zachodzie, bogaty spichlerz
skórek, myśliwskie Eldorado. Tam w pustkowie szli ludzie o najtwardszej woli i
bogatym doświadczeniu, nieugięci pionierzy i odkrywcy. Budowali dla swych
towarów silne blokhauzy, istne warownie, które nazywano ,,fortami". Posterunki
te, przeważnie obsadzone przez jednego tylko człowieka, oddalone od siebie
nieraz o kilkaset kilometrów, zdane wyłącznie na siebie, stawiały czoło licznym
przypadłościom. Były to bastiony przygód.
„Taki agent — cytuję opis z połowy XIX wieku — był absolutnym panem w swym
rejonie, słowo jego miało moc najwyższego prawa. Podczas ostrych zim, kiedy
Indianie przymierali z głodu, on rozstrzygał o życiu i śmierci całych szczepów.
Miał poczucie własnej godności, nikt nie śmiał podnieść na niego ręki. Jak
papież uchodził za nieomylnego".
Brutalną swawolę niektórych agentów znamy z opowieści Curwooda i Londona.
W miarę postępu cywilizacji i zagęszczania się ludności europejskiej — tak
olbrzymi rezerwat myśliwski i tak dziwne państwo nie mogły się ostać. Żyzne
połacie Kanady znakomicie nadawały się do rolnictwa, osadnicy z pługiem wnikali
już w lasy i na prerie; „własność feudalnej Kompanii" — jak ją nazywano —
stawała się coraz bardziej hamulcem postępu i solą w oku.
W roku 1869, po okrzepnięciu władz państwowych w zachodnich prowincjach Kanady,
suwerenne prawa przeszły we władanie rządu kanadyjskiego i Kompania straciła swe
przywileje. Ale tracąc pozorne wartości, ileż istotnych na tym zyskała! Przede
wszystkim nieszpetne odszkodowanie gotówką, "tudzież przyznanie jej na własność
kilku milionów hektarów ziemi akurat tam, gdzie dobywało się najcenniejsze
kopaliny. Oczywiście Kompania zatrzymała wszystkie faktorie
16?
poi ów siłą rzeczy pozostał w jej ręku dó"3nTa dzisiejszego. ..........
Właśnie po utracie praw politycznych Kompania rozwinęła •się, jak nigdy
dotychczas, w niebywałą potęgę gospodarczą, o której nawet nie marzyli pierwsi
akcjonariusze XVII wieku. W większych miastach kanadyjskich HBC posiadała dziś
olbrzymie domy handlowe, na rzekach uwijało się wielo jej parowców, na dwóch
oceanach pływała flota morska pod jej banderą. Czy dziwić się, że dyrektorzy
Kompanii dochodzili do bajecznych fortun i że jeden z nich, wdzięczny, lord
Strath-cona, mógł własnym sumptem wystawić koronie angielskiej pułk kawalerii w
wojnie przeciw Burom?
I tak do dnia dzisiejszego jej przemożny wpływ obejmował w Kanadzie wszystkie
leśne obszary wszędzie tam, gdzie kończyła się cywilizacja, a rozpoczynała
otchłań puszczy i tundry. "Wciąż jeszcze „Szacowna Kompania" stała na straży
lasów i wciąż jeszcze, jak ongi, roztaczała urok niezwykłych zda-rzeń/
podniecała wyobraźnię młodzieży brytyjskiej i nie tylko młodzieży.------------
Prankland, agent Hudson's Bay Corapany w Obijuan, z dumą pokazywał mi na
ściennej mapie Kanady wyrysowane placówki Kompanii. Były wszędzie: od
wschodniego cypla Labradoru do ujścia rzeki Mackenzie. Tam to, w forcie
Macpherson, urzędował właśnie przyjaciel i kolega Franklanda. Na froncie jego
składnicy widniał zupełnie ten sam napis, co tutaj, w Obijuan, archaicznym
pismem złożony:
INCORPORATED 2"?? MAY 1670
Te same litery i słowa, nie zmienione od blisko trzech wieków, widniały
wszędzie, zarówno w Obijuan, jak \v Montrealu i w Londynie, na wszystkich
listach i kopertach Kompanii,
168
starej tradycji i wielkich ongiś przywilejów. Frankland kochał Kompanię jak syn
matkę.
Dawniej agenci, żyjący w głuchej, wielomiesięcznej samotności, popełniali często
szaleństwa, odludzie przyprawiało ich
0 obłęd. Dziś Kompania dawała irn radio. I dawała czasopismo „Beaver" („Bóbr"),
najgorliwiej chyba czytane i najdobroczyn-niejsze pismo w języku angielskim.
Wydane bogato, z okazałą ilością fotografii, redagowane przez samych urzędników
Kompanii, ciekawe jak dobry magazyn, odtwarzało życie na placówkach, przynosiło
informacje z najdalszych ustroni puszczy
1 także z wielkich ośrodków ludzkich, opromienionych neonami Montrealu czy
Londynu. Obłęd samotności już nie istniał. Zwalczyły go skutecznie ,,Beaver" i
radioodbiorniki.
INDIANIE CREE
W Obijuanie mieszkało przeszło sześćdziesiąt rodzin Indian Cree. Był to odłam
potężnego szczepu, żyjącego w rozproszeniu na wielkiej przestrzeni w lasach na
południe i na zachód od Zatoki Hudsońskiej. Ludzie kształtni, postawni, dorodni,
a przy tym cisi, pogodni, uczciwi.
Zanim biali wetknęli myśliwym Cree broń palną do rąk, nie śniły im się rozboje
wojenne jak Irokezom lub Siouxom. Lecz posiadłszy strzelby, wychodzili z
zachodnich lasów na południe, na prerie, by zdobywać mięso bizonów. Wtenczas
przedsiębrali zuchwałe wyprawy, docierające aż do Gór Skalistych, i zwalczali
inne szczepy, zwłaszcza Siouxów i Czarne Stopy. Mając lepszą broń, odnosili
zwycięstwa. Nie myśleli jednak o podbojach. Na swej północy mieli dosyć lasów.
Przeciwnie, gdy Assiniboinowie, odłam Siouxów, zwrócił się do Cree o pomoc,
leśni Indianie wielkodusznie odstąpili im część własnych łowisk na stałe
siedziby i od tego czasu aż po dzień dzisiejszy łączyła obydwa szczepy
niezmącona przyjaźń.
Także z białymi, Francuzami esy Anglikami, Cree nigdy nie wojowali. Czerwoni
myśliwi dostarczali przybyszom skórek stając się główną podporą Kompanii Zatoki
Hudsońskiej. Myślistwo leśne zawsze było i pozostało do dziś podstawą ich bytu.
Lubiłem Indian Cree. Ich świat był moim światem. Ich żywiołem był las.
łych, zachwalała piękno ich miast. Lecz po ukończeniu szkoły dzieci Cree nie
chciały bliżej poznać świata białych. Podobno żadne jeszcze nie wywędrowało do
miasta Quebec. W las szła cała nauka, na północ uciekała młodzież. Tam ją
ciągnęła natura i głos krwi, na tropy wilków, łosi, niedźwiedzi i bobrów. W
Obijuanie biali wybudowali także kościółek. Schludny, sympatyczny, jasny.
Indianie Cree łatwo przyjęli chrześcijaństwo, gdyż nieobca im była religia o
jednym Bogu i nieobca-im miłość bliźniego: wszakże już przedtem uznawali
wielkiego ducha Manitu i kochali ludzi i zwierzęta.
Dwa lub trzy razy w roku przyjeżdżał do Obijuanu misjonarz: władający językiem
Cree i odbywał nabożeństwa, prawił kazania. Trochę uboga wydała się Indianom
nowa wiara, twierdząca chełpliwie, że tylko człowiek posiadał duszę. Jak to, a
niedźwiedź, a bóbr, a drzewa duszy nie miały? Rodziły się, żyły, czuły, a duszy
nie miały? Mimo wątpliwości Indianie uczęszczali na nabożeństwa, gdyż lubili
misjonarza, który nieraz opowiadał im ciekawe historyjki i przywoził małe
podarki dla. dorosłych, a łakocie dla dzieci.
Nikt lepiej niż Indianie Cree nie znał puszczy i jej wymowy. Biali ludzie nigdy
im w tym nie dorównywali, z wyjątkiem chyba jednego, francuskiego trapera Jeana
Martina. Ale Jean Martin żył dwieście lat temu i przeszedł już do legendy.
Natomiast legendą nie była dzisiejsza umiejętność Indian Cree: przepowiadali
pogodę z wyglądu roślinności, wyczuwali głos ptaka, określali dzieje złamanego
źdźbła trawy, odsłaniali tajemnicę tropu. Mądry bóbr był ich bratem, tylko
przybrał zwierzęcą postać; silny niedźwiedź był ich kuzynem, cierpli-: we drzewo
ich przyjacielem. Cree nie czuli się lepszymi niż one. Na równi z nimi byli
mieszkańcami puszczy i dlatego, jak puszcza, byli czujni, uczciwi,
wspaniałomyślni i pełni godności. Zdolności ich wyzyskali biali ludzie. Indianie
służyli im za przewodników w kniei, gdy szukali ukrytych w ziemi minerałów.
Pomimo że wielu białych traperów nastawiało że-!
171
170
futerkowych dziś jeszcze pochodziła z Indiańskich łówow. tego Indianie byli
potrzebni. Dlatego otaczano ich życzliwą opieką, budowano im szkółki, przysyłano
misjonarza i stawiano schludne domki w takim Obijuanie. W domkach były maszyny
do szycia i tarki do prania. Lecz obok domostw Indianie rozbijali swe namioty z
płótna. Za dnia przebywali w domkach, zwyczajem białych ludzi. Nocą spali w
namiotach na ziemi, zwyczajem ojców.
Na początku jesieni wszyscy Indianie z kobietami i dziećmi opuszczali Obijuan i
rozpraszali się w północnych lasach aż po jezioro Mistassini i Zatokę Sw.
Jakuba. Była to pora wielkich łowów i nastawiania samotrzasków na zwierzęta
futerkowe. Myśliwi płynęli dziesiątki mil na motorówkach, wracali zaś pod koniec
zimy saniami, zaprzężonymi w psy huskies. Każda rodzina zdobywała przeciętnie za
500 do 600 dolarów skórek, które sprzedawała w Obijuanie Franklandowi, agentowi
Hudson's Bay Company. Otrzymywała za to towar, benzynę, mąkę, ubrania, pułapki.
Nie za wiele towaru, ażeby dobrym ludziom od zbytków nie przewróciło się w
głowie; akurat tyle, że trzymało się ich w stałej zależności od siebie, a
Kompania dobrze na tym zarabiała.
Poza łowem zwierząt futerkowych Indianie Cree nie mieli innego zarobku,
utrzymywali się zatem wyłącznie z myślistwa i rybołówstwa. Łowiectwo dostarczało
im pożywienia na co dzień: przez cały rok bez ograniczenia wolno im było polować
na łosie. Obijuan spożywało rocznie sto pięćdziesiąt łosi, za to nie miało ani
piędzi uprawnej ziemi.
W roku 1776 Europejczycy obdarzyli lasy Północy drugą — obok rozpijania
alkoholem — straszliwą klęską: ospą. Zabójcza epidemia w tym jednym roku
wygubiła połowę Indian Cree.
Trzecią chorobę przywieźli im biali tuż przed pierwszą wojną światową. W roku
1911 ukończono wielkie dzieło cywilizacji, budowę północnej kolei żelaznej z
Quebecu (poprzez stację Oskelanoe) na zachód do Winnipegu, lecz równocześnie
biali,
272
piero po latach opanowano klęskę. Czerwony człowiek wyszedł
z niej porażony i poniżony.
Nieco później przyplątała się czwarta choroba — gruźlica. Tragiczną drogą szła
cywilizacja białych ludzi w Ameryce. Dotyk jej, nieszczęsny dla ludów
czerwonych, był jak dotknięcie rubasznym palcem motylich skrzydeł: zdzierał
barwę i niszczył. Niszczył nawet wtedy, gdy biały człowiek okazywał przyjaźń i
pragnął — czego nie zawsze pragnął — zachować tubylców przy życiu.
Biały człowiek niby otacza! życzliwością Indian Cree. Oświadczał głośno, że chce
ich dobra. Więc dawał im swoją broń do walki o byt. Motor przyczepiał do ich
canoe, ciało ich pokrywał ubraniem z wełny, karmił swoim pożywieniem, mąką,
cukrem, chlebem. Wynikiem tych darów cywilizacji były choroby płuc. Bo Indianin
to człowiek lasu. A człowiek lasu chodził zawsze w ubraniu ze skóry łosiowej,
chroniącej go od deszczu lepiej niż wełna; nigdy nie znał wełny. Człowiek lasu
zawsze jadł pokarm leśny: mięso zwierzyny, i obcy był mu pokarm pól: chleb i
mąka.
Obijuan Y/ciągnięto w kolisko światowej gospodarki. Innymi słowy, biały człowiek
potrzebował skórek futerkowych. Posyłał po nie do lasu prostych Indian Cree i
płacił im towarem wyrafinowanym: motorami, benzyną, wełną. Ubrania z wełny
torowały wśród Indian drogę chorobie płuc. Cywilizacja wiedziała o tym, ale w
Manchesterze przecież nie fabrykowano ubrań ze skóry łosiowej! A więc w
Obijuanie Indianie musieli ubierać się w wełnę i pluć krwią.
Do najpoważniejszych Indian Cree, żyjących w Obijuanie, zalicza się John
Iserhoff, rześki starzec sześćdziesięcioletni o pięknie rzeźbionej twarzy i
rozumnych oczach. John był prawą ręką Franklanda. Miał łagodny uśmiech i patrzył
prosto w -oczy. Znał tajemnice lasu. Znał podobno wszystkie ostoje łosi. Za
poradą Franklanda zgodziłem go na przewodnika. John
173
be, gdzie "Był poaoDiio raj iuy»unj>.ii, wv,.^—_____ ,.»,,
stąd, o czterdzieści mil od Obijuanu.
Szukałem na mapie jeziora Perchaud czy Perchambe, lecz nie znalazłem. Jeziora
takiego prawdopodobnie w ogóle nie było, to pewnie fantazja Johna Iserhoffa.
Wymyślił je, żeby wycyganić ode mnie* więcej benzyny do motoru. Benzyna to droga
rzecz, a bujać nauczył się od białych ludzi.
Było to jedyne krętactwo starego Johna. Odtąd John mówił prawdę. Zawoził nas nad
Jezioro Chapmana i pokazywał wspaniałą zwierzynę. Przez wiele długich nocy
sypiał w swym namiocie tuż obok naszego. Wspólnym pulsem wioseł podpływaliśmy
pod zwierza. John był dobrym towarzyszem w lesie. Zaczynał tajać, gdy przekonał
się, że nie byłem białym człowiekiem takim jak inni; że gotów byłem nawret
uwierzyć, iż drzewa mają duszę. Lecz zanim Indianin odtajał zupełnie, trzeba
było rozstać się z nim i wracać do swoich.
Przed rozstaniem John zaproponował mi, żebym na zimę pojechał z nim do puszczy
na połów zwierząt futerkowych. Otwierały mi się nagle widoki doznania wielkiej
przygody, zbliżenia się do jądra leśnej poezji, gdzie panowała ,,biała cisza"
Jacka Londona. Lecz odmówiłem, gdyż w domu czekały mnie obowiązki.
— Prawda! — uśmiechnął się wtedy John z ubolewaniem. —-"My należymy do lasu i do
drzew, a wy, biali, do kamiennych miast.
Nagle John Iserhoff, Indianin ze szczepu Cree, o twarzy pięknie rzeźbionej,
zakrztusił się długim, przykrym kaszlem: więc i jego nie ominął zgubny dar,
przywieziony z kamiennych miast białego człowieka.
BIEDNEJ POKAHONTAS
Na placówkach Kompanii Zatoki Hudsońskiej krzyżowały się szlaki wszystkich ludzi
lasu, tędy wiodła i przygoda.
Na trzeci dzień naszego pobytu w Obijuanie wczesnym rankiem ktoś z grzmotem
dobijał się do domu Franklanda i zbudził nas. Czterech przybyszów ze Stanów
Zjednoczonych: profesor jakiegoś uniwersytetu i trzech młodych studentów.
Odbywali wycieczkę wodną. Od dwóch tygodni płynęli przez lasy. Byli opaleni na
brązowo słońcem, rozhukani od nadmiaru powietrza, pijani puszczą — tak jak my
trzy dni temu. Śmiali się i dokazywali, jak rozbrykani chłopcy. Cały dom i nas
wszystkich zarazili żywiołową wesołością.
Z triumfem przynieśli swe zapasy żywności, krzyknęli „hu-la", profesor pitrasił
naleśniki — hura! — Frankland gotował kawę — hip, hip, hura! Ja otworzyłem
mięsne konserwy. Pyszne to było śniadanie, sute w żer, we wrzawę i okrzyki
serdeczności. Nogi kładli na stół i na półki z książkami, ale nie mieliśmy im
tego zbytnio za złe: czynili to z chłopięcym wdziękiem i humorem, sami
pokpiwając z tej racji z siebie.
Któryś odkrył moją montrealską gazetę sprzed tygodnia.
— Świeża gazeta! — huknął profesor i rzucił się na nią jak lew na łup.
Gorączkowo szukał wyników baseballu.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu bractwo się uspokajało. Opowiadało o swych
przeżyciach po drodze. Słyszałem, jak do
175
nazwisko.
Amerykanie widzieli moje poruszenie i potwierdzili weso-łyift okrzykiem:
--- Tak, to prawdziwy Rolfe!.
Teraz przypomniałem sobie: niedawno czytałem dzieje owej słynnej królewny
indiańskiej sprzed trzech i pół wieku, której życie było chyba jedną z
najromantyczniejszych powieści, jaką usnuła dola ludzka.
Dziewczyna nazywała się Pokahontas. Zanim Anglicy wybili jej szczep do nogi, ona
wyszła za jednego z nich, Rolfera. Potomkowie jej podobno żyli do dziś, dumni z
takiego pochodzenia.
— Rołfe! Ale niestety nie z tych ,,prawdziwych"! — zawołał student śmiejąc się
tak samo jak inni.
Lecz profesor i koledzy nie przyjmowali jego zaprzeczeń i rozbawieni twierdzili,
że „on właśnie z tych prawdziwych". Brali mmi za świadka. Przyjrzałem mu się.
Rolfe, przystojny atletyczny młodzieniec o brązowych włosach i ciemnych oczach
miał w istocie śniadą twarz, nietypową dla Amerykanów.
— A widzisz? — żartobliwie wytykał mu profesor. — Zaraz poznać, że w tobie krew
indiańska!
— Moja babka — klął się Rolfe na wszystkie świętości — moja babka była
Greczynką!...
I podczas gdy rozochoceni goście kłócili się na niby i dowcipkowali, zapytałem
Franklanda, czy wśród swoich książek ma historię Pokahontas. Oczywiście miał...
Nie byłoby imperium brytyjskiego, gdyby Anglicy nie mieli w dawnych wiekach
niesfornych awanturników, wśród których — obok ludzi uczciwych i wartościowych —
znajdowało się wielu nicponi, szumowin i piratów spod czarnej bandery. Pierwsze
lata kolonii wirginijskiej były najlepszym tego dowodem i odnosi się Y/rażenie,
że dzisiejszy gangsteryzm, tak rozpowszechniony w Stanach Zjednoczonych, nie
był obcy
176
-# piefwsźyfch latach XVII wielu.
Oto na przełomie XVI i XVII wieku — John Smith. Czar nie człowiek, taki
temperament. Zdawałoby się, zatracony ladaco. Chociaż dobrze mu było w zamożnym
domu, uciekł jako trzy-nastoletni.smarkacz na morze. Szukał po świecie przygód,
zwiedzał tylko te kraje, gdzie była wojna. Cztery lata walczył w Holandii
przeciw Hiszpanom. Bił się potem we Francji. Miewał pojedynki o piękne kobiety.
Wszędzie zdobywał oddanych przyjaciół i zawziętych wrogów. Był, widać, diablo
przy-stojny i niewiasty leciały na niego jak muchy na lep. Z Marsylii wypłynął
na morze, lecz w czasie sztormu majtkowie wyrzucili go za burtę, jako że był
heretykiem, a więc sprawcą burzy. Wyratował się cudem. Walczył potem przeciw
Turkom, wpadł im w ręce i sprzedany jako niewolnik, został darowany pięknej
Tragabizandzie, sułtańskiej nałożnicy. Wybuchła miłość. John przeżywał w
Carogrodzie boskie czasy: za dwóch jadł i pił, i kochał, nawet przybierał na
tuszy. Sielankę zepsuł Timur, brat niewiasty. Gacha porwał i chciał go
zakatrupić. John uwolniwszy się zabił Timura i uciekł na jego własnym koniu na
północ, do Kozaków. Tam go przy hołubili, po czym awanturnik przez Polskę,
Niemcy i Holandię wrócił do Anglii, ażeby krótko potem dokonać wiekopomnego
dzieła: zostać wielkim pionierem kolonizacji, „ojcem Wirginii", bohaterem narodu
angielskiego.
W roku 1607 z polecenia rządu angielskiego przepłynął przez Atlantyk na czele
105 wychodźców i nad dzisiejszą James River w stanie Wirginia założył pierwszą
angielską osadę na ziemi amerykańskiej, Jamestown. Smith okazał się świetnym
dowódcą i organizatorem. Natomiast wnet wyszło na jaw, że jego ludzie to
najgorsza hołota, skończone darmozjady, łowcy fortuny, marnotrawni synowie
szlacheccy, wykolejeńcy. Pracować im się nie chciało. Już po kilku tygodniach do
kolonii zajrzał głód.
Smith odbywał w głąb kraju wycieczki wywiadowcze, a przede wszystkim złożył
wizytę królowi Pohattanowi, osiadłemu
II
12 Kanada pachnąc żywicą
17?
Algonkinów przyjął go z wrogą pówśćiągliWdScią, j
w końcu ujęty pociągającą postawą Smitha, nie tylko uznał
obecność białych przybyszów nad swoją rzeką, lecz ofiarował
irn pomoc żywnościową.
Podczas tej wizyty nieszpetną postać Smitha dostrzegło także dwoje młodych oczu,
gorących i czarnych, i w serduszko dwunastoletniej pannicy zapaść musiało
urzekające ziarno. Lecz o tym na razie ani Smith, ani nikt inny nie wiedział.
W kolonii białych działo się coraz gorzej. Ludzie próżnowali marząc o łatwym
bogactwie i odkrywaniu złota. Tymczasem skarbów nie było, więc rozgoryczeni i
zawiedzeni zaczęli wichrzyć i gryźć się między sobą. Również coraz częściej
zdarzały się wypadki napadania na Indian; wnet Pohattan zaczął żałować swej
dobrotliwości wobec bezczelnych i niewdzięcznych najeźdźców.
Podczas jednej z wypraw myśliwskich towarzysze Smitha wbrew jego nakazom znowu
zaczepili Indian i przebrali tym miarkę cierpliwości. Tubylcy wyrżnęli oddział w
pień, Smitha zaś wzięli żywcem i związanego przywiedli do stóp Pohattana. Rada
wojenna uchwaliła śmierć jeńca przez ścięcie. Lecz kiedy przystąpiono do
ceremonii wykonania wyroku, zaszła rzecz zgoła nieprzewidziana.
Z orszaku królewskiego jak z procy wyprysło dziewczątko, dopadło skazańca i
zakryło go własnym ciałem protestując czynnie a głośno przeciw wyrokowi.
Podlotek rezolutnie oświadczył, że życzy sobie jeńca za męża, i żądał, w myśl
obyczaju, jego natychmiastowego zwolnienia. W niemym osłupieniu król Pohattan
wywalił gały na swą dwunastoletnią córką Pokahontas. Rada wojenna długo
zgrzytała zębami. Lecz trudno było przeciwstawić się odważnej dziewczynie. Stał
za nią obyczaj. Przecięto tedy więzy Smithowi, który najbardziej może ze
wszystkich osłupiały, na własnej skórze doświadczył, że i na nowej ziemi nie
opuściło go dawne szczęście u podwik. Tak więc zmieniło się jego położenie i
Smith jako narzeczony królewny przebywał przez kilka tygodni na dworze Pohat-
178
dziewczynę. W Pokahontas odkrył niezwykłą dstotęl Pomimo młodego wieku była
rozgarnięta, wielkoduszna i silnego charakteru, przy tym powabna i urodziwa.
Wdziękiem wybijała się ponad swe otoczenie.
Gdy po kilku tygodniach Smith wrócił do Jamestown, włosy stanęły mu dęba na
widok tego, co zastał. Choroby, brak żywności, niezaradność i zabójstwa —
znamienne klęski wielu, nie tylko angielskich, poczynań pionierskich —
zmniejszyły ilość osadników ze 105 do 38 niedobitków, zdziczałych szkieletów,
złych i rozprzężonych. Z trudem Smith zaprowadził ład.
Krótko potem przypłynęła z Anglii nowa partia wychodźców; niestety, przysłano
znów same szumowiny i rozbitki życiowe. Smith miał z nimi jeszcze większy krzyż
i mękę. Gdy był na miejscu, jako tako panował nad bandą; gdy jednak wypadało mu
zwiedzać dalsze ustronia, wtedy natychmiast instynkty zbrodnicze i próżniactwo
brały w osadzie górę. Niesławnie układały się początki kolonizacji
wirginijskiej.
Z Indianami wybuchały często zatargi. Winę ponosili przeważnie biali. Dawno
czerwoni wojownicy wytępiliby gniazdo wrogiego niepokoju, gdyby nie Pokahontas.
Jak anioł-stróż czuwała nad osadą białych, jak wilczyca walczyła o ich życie,
łagodziła gorycz braci, kilkakrotnie udaremniała napad na Jamestown. Kochała, i
wierna swej miłości, zdradzała sprawę swego narodu. Było to tragiczne
bohaterstwo młodziutkiej dziewczyny: życia dwustu rozwydrzonych Anglików broniła
miłość małej Indianki.
Nadszedł nowy statek z Anglii i nareszcie przywiózł trochę spokojnego ludu,
nastawionego na uczciwszą pracę. Lecz wtedy właśnie spadł na kolonię dotkliwy
cios. John Smith uległ wypadkowi przy eksplozji prochu i ażeby ratować zagrożone
życie, musiał czym prędzej wracać do Anglii. Odjeżdżając przyrzekł strapionej
dziewczynie natychmiastowy powrót po odzyskaniu zdrowia.
Teraz dopiero wszyscy przekonali się, jak. potrzebna była
«•
, 179
v,r«l6 ,0 Ja^s.own.
SssSp
też wydała na świat synka, Tomasza Rolfe a. 180
nym' kochankiem, zwodniczym bmitliem. przeszyta Doiem, odwróciła się i milcząc
odeszła. Stary lowelas, który we wszystkich biedach dawał sobie radę, i teraz
znalazł wyjście. Przekonał ją, że równie dobrze może być teraz ojcowskim
przyjacielem, jak ongiś był narzeczonym.
W ojczyźnie jej, nad rzeką Pohattana, szumiały głębokie lasy i rozciągało się
nad nimi jasne, błękitne niebo. Nad Tamizą nie było lasów, panowały gęste mgły.
Nad Tamizą mgły wdzierały się do płuc, serce rwało się ku ojczystym lasom.
Pokahontas, mimo że otoczona w Anglii miłością, szacunkiem i wygodami, pożyła
niedługo. Umarła w dwudziestym pierwszym roku życia. Uległa tęsknocie i
gruźlicy.
Krew jej jednak nie wyginęła. Tomasz Rolfe, jej syn, stał się protoplastą wielu
rodzin żyjących do dnia dzisiejszego w Ameryce. Potomkowie szlachetnej Indianki
Pokahontas byli dumni, że mieli takiego przodka, lecz ile z tymi dziejami
kojarzyło się tragedii i krzywdy wyrządzonej Indianom przez białych ludzi?
29. 1NDIAMĄTKA, ICH PIESKI 1 MÓJ PIES
*s f
W Obijuanie żyło niezwykłe plemię, strasznie wesołe, zuchowate, rozbawione a
żywotne: to dzieci Indian Cree. Były pu-cułowate jak pączki, ruchliwe jak muchy
i prawie wszystkie bardzo ładne. Nie dotknęła ich jeszcze gruźlica, choroba
rodziców, zdrowie tryskało im z tłustych policzków i śmiejących się czarnych
śiepiąt.
Miały swój własny świat. Zamykał się w obrębie wsi, między kościółkiem a składem
Hudson's Bay Company i między składem a przystanią nad jeziorem. Tu
baraszkowały, wyprawiały harce, miały swe kryjówki, doznawały wzruszeń na widok
kołującego w powietrzu rybołowa lub na widok ubitej zwierzyny; tu też snuły swe
dziecięce marzenia, poznawały czary i były
szczęśliwe.
Wszystkie bajki indiańskich dzieci rozgrywały się w lesie. W głębokim,
tajemniczym lesie. Taki to las rozpoczynał się tuż za ostatnią chałupą Obijuanu
i ciągnął się, jak okiem sięgnąć, bez końca. W owym lesie, w wyobraźni dzieci,
działy się dziwy i uroki, chodzili czarodzieje i niezwykłe zwierzęta. Więc w
czepku rodziły się dzieci Indian Cree: nie tylko otaczała je ogólna miłość
dorosłych, nie tylko wolno im było dokazywać od rana do wieczora, lecz na domiar
patrzały cały czas na las, w którym rozgrywały się ich bajki i spełniały
marzenia.
W ostatnich dniach ogarnęło dzieci podniecenie. Wkrótce razem z rodzicami
wyruszą do puszczy na zimowe łowy. Cała
182
dziel sanki", smarowała pułapki, szykowała zap" asy. Żywiej biły młode
serduszka. Brzdące na swój sposób przygotowywały się do wyprawy: uczyły się
rzucać kamieniami. Za cel służyły im zimorodki na brzegu jeziora, a w braku
tychże — psy.
Gdziekolwiek pojawiło się Indianiątko, tam nieodzownie niby cień postępował za
nim zwierzęcy orszak, z kilku składający się piesków. Były to kundle, mniej lub
więcej podejrzanego pochodzenia, mieszańce; mało wśród nich prawdziwych huskies.
Chuderlaki przeżywały teraz letni okres bezrobocia, biedy i głodu. Latem
Indianie nie karmili psów. Zimą tylko, gdy pełniły ciężką służbę przy sankach,
dostawały od ludzi żarcie; natomiast latem „schodziły na psy" dokarmiając się
często gęsto — o nędzo sobacza! — słodkimi jagodami w lesie.
Sercowe to mimo wszystko i wierne były stworzenia. Nie opuszczały Indian. Przede
wszystkim ich dzieciom okazywały przywiązanie bez zastrzeżeń, niewolnicze, na
zabój; brały udział we wszystkich ich zabawach, znosiły cierpliwie wszystkie
udręki i doznawały, zdaje się, tych samych tęsknot: marzyły również o wyprawie
do lasu, gdzie było w bród wszelakich przygód i mięsa. Sympatyczne, czworonożne
hultaje.
Pięcioletni, pękatobrzuchy Cree rzucał kamieniem na psa. Całą swą dziecięcą
pasję wkładał w tę czynność, jak gdyby dopełniał ważnego obrządku. Pies rozumiał
wagę chwili. Lecące kamienie przyjmował cierpliwie jak zrządzenie losu.
Oczywiście doświadczony szelma nie czekał na ich uderzenie, lecz jak tancmistrz
zgrabnie i lekko wymijał wszystkie celniejsze pociski. Cwaniak, witał przy tym
każdy kamień radosnym skowytem niby głosem uznania. A po chwali obie strony
miały dosyć zabawy. Pies lizał twarz przyjaciela, dzieciak gorąco obejmował jego
szyję. Potem patrzały razem w stronę lasu.
Nasz przyjazd do Obijuanu stanowił wielkie wydarzenie także i dla dzieci.
Wstępnym bojem zdobyłem sobie ich przychylność, a zawdzięczałem to dwom
przyczynom: aparatowi fotograficznemu i psu husky. Dzieci indiańskie znały
aparaty fotograficzne, owszem, widziały je już i pani nauczycielka
183
0 dwóch obiektywach. Na jego matowej szybce można było i widzieć cały piękny,
barwny świat. Więc zaglądały tam czarne! śiepięta i aż iskrzyły się z nagłej
radości. Cuda: wszystko, coj się działo w rzeczywistości, widać było na maleńkim
obrazku. Oto pies biegł przez ścieżkę, tam stał namiot, tu ojciec wbijałj gwóźdź
w canoe. Czarodziejstwo! Potężny zapał ogarniał mło-| dzież, cały dziecięcy
naród wędrował do tej magii, a ty, przy-j byszu, siedź cierpliwie na ziemi i
.podtykaj aparat. Zbijały j się główki, właziły ci bachory na kolana, na plecy,
wychylały! się przez ramię.
Pies husky, mój przyjaciel, był szlachetnym olbrzymem. Szeroka to natura,
otwarte serce, gorąca głowa. Nie miał za. grosz zwykłej psiej obowiązkowości,
ale za to odznaczał siej przerostem uczuć i tęskonotą za dalą. Wielki włóczęga.
Dlatego niezbyt go cenił Stanisław i właśnie dlatego husky i ja przywarliśmy do
siebie. Łączyło nas coś więcej niż normalna przyjaźń między człowiekiem a psem,
bo pewnie i jakieś tani j pokrewieństwo wspólnych zamiłowań. Wędrował z nami i
miał j te same co i my prawa do naszego ogniska, do pokarmu, daj namiotu.
I oto mój husky zrobił w Obijuanie furorę. Indianiątka po-« dziwiały go i
przepadały za nim. Część tego blasku spadała.
1 na mnie, pies torował mi drogę. Matki powierzały mi nawet; niemowlęta.
Pomiędzy wygłodniałymi kundlami Obijuanu mój husky był"' jak potężny, dumny
król. Starał się nie widzieć ich wyszczerzonych kłów, a gdy wchodziły mu w
drogę, przewracał po prostu napastników pchnięciem swej szerokiej piersi, nawet
wcale na nich nie warcząc.
Wśród indiańskiej dziatwy przypomniał mi się pewien epizod z życia mojej Baśki.
Wiele lat temu — córeczka wtedy jeszcze żyła i miała sześć lat — po powrocie z
mej pierwszej ¦wyprawy brazylijskiej opowiadałem jej o życiu Indian. Szczególnie
interesowały ją dzieci. W trakcie rozmowy Basia nagle oświadczyła, że dzieci
indiańskie jeżdżą na psach jak na ko-
184
przemą3r'zaia"riym"'rażern"obstaWała pf2y"'SWoim i uporczywie ¦"<¦ twierdziła,
że wie na pewno, iż dzieci indiańskie jeżdżą na
pieskach.
To wspomnienie nasunęło mi nagle pomysł. Chwyciłem pierwszego z brzegu
chłopczyka i posadziłem go okrakiem na tnoini husky. Zdumione psisko
podskoczyło, lecz po chwili domyśliło się, że to zabawa, i zgodziło się na rolę
wierzchowca. Zuchowaty Indianinek, pyszny jak paw, jeździł dokoła wśród okrzyków
triumfu. Rówieśnicy zazdrościli mu powodzenia i sami próbowali. Mój husky uczył
się cierpliwości, mężnie znosił dziwną zabawę i posłusznie obwoził jeźdźców. W
przeciągu kilku godzin nowa mania, niby zaraza, szerzyła się po całej wsi.
Wszystkie bachory dosiadały piesków. Nowe stąd wzruszenia, było wiele krzyków,
wiele radości.
Lecz najbardziej cieszyłem się ja: na przekór rzeczywistości moja Basia jednak
miała rację. Oto mali Indianie jeździli na psach.
Zapał ujeżdżania psów trwał równy dzień. Potem ostygł szybko i psia jazda poszła
w zapomnienie.
Od tego czasu lubiłem mego husky jeszcze bardziej. Należałoby nabyć go na
własność. Lecz właściciel jego, rybak znad rzeki Oskalanoe był nieuchwytny.
Wyjechał gdzieś w lasy i nikt nie wiedział, kiedy wróci, a bez porozumienia się
z nim nie wypadało mi zabierać ze sobą psa. Mogłyby wyniknąć z tego kłopoty —
życzliwie wyjaśnił mi Frankiand. Więc, niestety, agent zachował psa u siebie i w
chwili naszego wyjazdu siłą przytrzymywał go za kark, stojąc u brzegu jeziora.
Był to odjazd uroczysty. Na przystani zebrała się kupa Indian, moc dzieci i
psów. Nagle, w chwili odbijania łodzi od brzegu, mój husky, bestia silna, wyrwał
się z rąk Franklanda, "wskoczył do canoe i przywarł mi do nóg. Zamieszanie. Nie
sposób było go wygnać. Głuchy na wszelkie nakazy i groźby, płaszczył się na dnie
łodzi. — Ja go nie ruszę! — wołałem rozdrażniony przykrym zaj-
185
cony z żalu.
Ale pies musiał pozostać w Obijuanie. Stanisław chwycił go mocno za kark i za
sierść na zadzie i wyrzucił z łodzi do wody. Biedaczysko błagał mnie ostatnim,
rozpaczliwym spojrzeniem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego rozdzierali naszą
przyjaźń.
Warknął motor, łodzie poderwały się. John Iserhoff ujął! ster. Oddalaliśmy się
szybko. Husky dopłynął do brzegu i za-] czął wyć. Głośno, urywanie, straszliwie.
Teraz wiedziałem, jak płaczą psy.
in
RAJ MYŚLIWSKI
Pełno było tropóv/ łosi. Pełno odcisków starych i zatartych, choć nie brak i
świeżych, czasem tak wyraźnych, jak gdyby przed chwilą wyciśniętych. Widzieliśmy
je w trawie, w błocie, w piasku, wszędzie na brzegach wód. W miarę oddalania się
od Obijuanu spostrzegaliśmy coraz więcej śladów: znak, że docieraliśmy do
bogatych łowisk. Nasza wyprawa dobijała do celu; wskazywały na to liczne tropy,
lecz — do diaska! — gdzież sama zwierzyna? Już mi obmierzł widok samych tylko
tropów.
Gdy spotykaliśmy ślady nad rzeką Oskelanoe, tydzień temu, radowały nas i
rozpalały żywo wyobraźnię jako zapowiedź przyszłych wzruszeń. Teraz przestały
mnie radować, sprzykrzyły się. Tropy były jak piękne obietnice, zbyt długo nie
spełniane. Drażniły i męczyły; były czcze i jałowe.
Kilka razy zatrzymywaliśmy motor i wysiadaliśmy na ląd. Badaliśmy brzegi wodząc
dokoła uważnym wzrokiem niby agenci śledczy. Ma tropach najmniej znałem się ja.
Lepiej czytał je Stanisław, jeszcze lepiej, oczywiście stary Indianin Cree, John
Iserhoff; ale prawdziwym mistrzem, jak się okazało, był Lisim, nasz czwarty
towarzysz.
Lisim, młodszy o trzydzieści lat od Johna, wysuwał się na czoło wyprawy jako
niepospolity przewodnik. Był to w ogóle nieprzeciętny Indianin: nosił okulary,
rysy miał mongolskie i umiał naprawiać motory. Kiedy w czasie jazdy psuł nam się
189
a motor znowu chodził.
Przy oględzinach brzegów Lisim czynił jakieś spostrzeżenia i odkrycia; cichym
głosem, w języku Cree, udzielał tych wiadomości Johnowi, a John powiadał do nas
po angielsku, że tam wczoraj pławiły się dwie sztuki, tu dziś przechodził siaby
byk, a tu znowu stała kiedyś klępa.
— Tu są na pewno łosie! — kończył wykład.
— Gdzie są te łosie? — pytałem urągliwie i demonstracyjnie toczyłem wzrokiem
dokoła. — Widzę tylko same tropy! No-thing but tracksl
Nad jeziorem rozpościerał się rozległy krajobraz, piękny jak marzenie, lecz
pusty, jakby wymieciony zarazą.
John, mający łagodne usposobienie, uśmiechał się z zakłopotaniem i uprzejmie
mruczał coś pod nosem: że biały człowiek "był niecierpliwy.
Po przepłynięciu przeszło trzydziestu kilometrów dostaliśmy się w okolicę o
zmienionym nieco krajobrazie: w zwarte dotychczas ostępy iglicowych lasów
wplatały się coraz częściej jaśniejsze plamy drzew liściastych. Osiki i
białopienne brzozy wyrastały liczniej wśród jodeł i świerków. Równocześnie
częste wyrwy i wyłomy przerywały skalisty brzeg; to w puszczę wrzynały się łąki
i bagna, ulubione bobrowiska łosi.
Płynęliśmy na południowy wschód przez ogromnie wydłużone jezioro o zawiłych
zatokach i licznych wyspach: Lakę Marmette. Ciągnęło się przeszło dwadzieścia
kilometrów. Na jego południowym końcu wyrastał półwysep, cienki i długi jak
sztylet wbity w jezioro. Na tym cyplu wylądowaliśmy. John oświadczył, że
stanęliśmy u celu. Byliśmy w samym środku dobrych terenów łosiowych. Stąd
mogliśmy wypływać na polowanie na wszystkie strony, na zachód, południe, wschód
i nawet na północ, skąd właśnie przybyliśmy. Wszędzie w pobliżu napotkamy łosie.
Półwysep miał na brzegu piaszczystą smugę, za którą wznosił się lasek, długi i
wąski jak sam cypel. W lasku, w nieznacznej wklęsłości terenu, założyliśmy obóz
pod cieniem brzóz
190
ska. Do wody było niedaleko, niespełna czterdzieści kroków. Podobał mi się
zakątek.
Podczas rozbijania namiotów (dwóch, gdyż Indianie wznosili swój własny) zjawił
się nagle w obozie dziwny gość. Leśna kuropatwa. Siadła na powalonym pniu, tuż,
tuż, nie dalej od nas niż o dwadzieścia kroków, nie okazując żadnego lęku.
Przeciwnie. W śmieszny i wyzywający sposób wyciągała i kurczyła szyję, a głowę
to podnosiła, to schylała. Widocznie oburzona, podniecona ciekawością, chciała
dociec, jacy to wdziercy mącili spokój puszczy. Fool hen — narwaną kurą — nazwał
ją Lisim, i zdaje się, że słusznie. Z upierzenia przypominała naszego jarząbka,
tylko była nieco większa.
Lisim zabrał z sobą sześciomilimetrowy winczester. Teraz dobył broni z tłumoka —
i podczas gdy John usprawiedliwiał przede mną strzał, który nie będzie zbyt
głośny i grubszej zwierzyny nie spłoszy — Lisim spokojnie nabijał karabinek,
mierzył chwilkę i wypalił. Piękny strzał! Ptak, trafiony kulką w głowę, padł na
miejscu. Lekkomyślność swą przypłacił śmiercią, nam zaś odkrył znakomitego
strzelca i przysporzył smacznej pieczonki.
O kilka kroków za obozem, na piasku, Indianie pokazali mi tropy łosia. Tęgi byk,
chwalił go John,- przechodził tędy wczoraj. Rzeczywiście, ostro rysowały się
wielkie, owalne wgłębienia. Lecz śladów miałem po same uszy.
— Znów tropy! — parsknąłem z udanym zgorszeniem i śmiałem się Johnowi w oczy.
Stary Indianin cierpiał. Gryzły go moje drwiny. Naradzał się z Lisimem, po czym
zaproponował mi, ażebyśmy dziś jesz-sze, pomimo spóźnionej pory, urządzili
krótką przejażdżkę na zwiady. Za godzinę dopiero nastanie zmrok.
— Zgoda, jedziemy! — zawołałem.
Nasze canoe, jako lżejsze, zepchnęliśmy na wodę i popłynęli w kierunku
południowym; John, lisim i ja. Stanisław pozostał •w obozie, by przygotować
kolację. Płynąc wzdłuż półwyspu
191
mniejsze niż poprzednie, długie może na kilometr. Nazwaliśmy je później Jeziorem
Śmiałego Szczupaka.
Nad jeziorem wisiała przed nami wspaniała tęcza o wyjątkowo jaskrawych barwach.
Jednym ramieniem spływała na brzeg wody niedaleko nas i przeistaczała łączkę w
promieniejące ustronie. Tęcza tworzyła jakby czarodziejską bramę powitalną; może
to w istocie była brama do raju myśliwskiego? Zjawisko poruszyło także Indian;
coś szeptem do siebie gadali.
Po chwili słońce ukryło się za lasem i zgasiło tęczę. Cienia gęstniały pod
drzewami, nastawał powoli mrok.
Po przebyciu jeziora zapuściliśmy się w wąskie, kręte koryto, ni to w rzekę, ni
to w martwą odnogę. Z powierzchni rozlewiska wystawały tu różne kamienie i kępy
mułu. Trudno było między nimi wiosłować, lecz Indianie zwinnie omijali wysepki.
Podziwiałem ich zręczność. Wiosłując zanurzali wiosła tak czujnie, że nie
słyszało się żadnego szelestu prócz spadających kropel wody.
Niezmącona cisza zalegała las. Liście i źdźbła1 trawy, znieruchomiałe, zapadały
w przedwieczorny sen.
Nagle John, siedzący za moimi plecami, trącił mnie i bez słowa pokazał palcem
przed siebie. Szukałem wzrokiem po chaotycznych wybojach brzegu; pełno tam było
głazów; Y/reszcie ujrzałem: łoś! Dalibóg, by i łcś. Fala gwałtownego gorąca
uderzyła we mnie. Stał nad samym brzegiem, nie dalej od nas niż kilkadziesiąt
kroków, zwierz kolos, wcielenie potęgi, pyszny olbrzym puszczy. Wydawał się
stworem prawie przedpotopowym. Na tle popielatego brzegu rysował się wyraźnie
jego szarobrązowy pośladek i białawe, tylne badyle, podczas gdy głowę i bark
zakrywał nabrzeżny głaz. Jeszcze nie wiedziałem — byk to czy łosza. Jeżeli byk,
to chyba kapitalny. Dotychczas nie zauważył nas.
Ostrożnie odbezpieczyłem remington, ostrożnie Indianie podsuwali łódź. Serce
biło mi młotem, oczy ze wzruszenia zachodziły wilgocią. Podniosłem broń do
strzału.
192
...Plemię to strasznie wesołe, zuchowate, rozbawione, a żywotne... (s. 182)
p~
ków, jeszcze dwadzieścia pięć. Wreszcie dotarliśmy do ściany głazu, cichuteńko
wychyliliśmy się spoza węgła. Naraz gwałtowne szarpnięcie zwierza i z
podrywającego się łba patrzały na nas wystraszone świece. Na głowie zwierza
sterczały wielkie łyżki-uszy, lecz poza tyra nic, żadnych rosochów. Zawiedziony
opuściłem broń.
Wylękniona łosza zadarła chrapy, okręciła się na tylnych badylach i dała susa,
aby uciec. Lecz w pośpiechu źle obliczyła stromość brzegu i zjechała znów z
powrotem do wody. Przy tym komicznie rozkraczała tylne badyle, wypinając na nas
swój szeroki zad.
Naprężenie nerwów minęło. Zabawny widok pobudził naszą wesołość. Zaczęliśmy się
śmiać wszyscy trzej jak dzieci, zanosiliśmy się tłumionym chichotem, śmialiśmy
się radośnie* rzetelnie, głośno, bez opamiętania, bez końca, coraz spazmatycznie
j wybuchając od nowa. Warto było się śmiać: niebo zachodziło pogodne, klępa
nareszcie uciekła, ustąpiły żale, zabłysły nadzieje.
Gdy zbieraliśmy się do powrotu, stary John wskazał na ślady, jakie na brzegu
pozostawiła po sobie łosza, i przedrzeźniając mnie żartobliwie, rzekł z
przesadną żałością:
— I znowu same tropy! Nothing but tracks!
...Czarne cielsko zamajaczyło wśród zarośli i zginęło... (s. 207)
Powróciwszy do obozu zastaliśmy Stanisława z gotową już wieczerzą. Pięknie się
spisał i nie szczędziliśmy mu pochwał: usmażona na maśle fool hen smakowała
wyśmienicie, że palce lizać. Wędzonka i fasola z puszki, biszkopty, konserwowe
brzoskwinie i mocna herbata uzupełniały biesiadę. Potem jakże było przyjemnie
człowiekowi rozciągnąć się jak długi na ziemi obok ogniska, zapalić dobrego
papierosa i czuć się szczęśliwym w tej puszczy.
Całodzienna podróż łodzią z motorem przyczepnym nie zmęczyła nas. Nie chciało
się spać. Radość, że ujrzałem pierwszego łosia, już się ułożyła, za to
przejmowały mnie obiecujące widoki na dzień jutrzejszy i następne.
Dwaj Indianie, siedzący z drugiej strony ogniska, wrzucali do niego co .chwila
suche gałęzie i milcząc palili swe fajki. Stanisław też mało co mówił. Tyle w
tych lasach już się na-wałęsał i nastrzelał, że pewnie niewiele myślał o
jutrzejszym polowaniu.
Nagle podniósł na mnie wzrok i odezwał się cichym głosem, zawsze jakby o nutę
zbyt poważnym i uroczystym:
— Wiecie... Kiedy tak siedzę przy ognisku i dokoła mnie same lasy i jeziora,
czy wiecie, kto mi przychodzi na myśl? Nasi Kaszubi.
— Kaszubi?
194
— Coś niecoś słyszałem. Ale niewiele.
— Ja tam u nich kilka lat przeżyłem w Otter Lakę, jak wiecie, i trochę w
Wilnie... Siła nasłuchałem się ich gadek
0 pierwszych Kaszubach, o tych, co prawie sto lat temu przywędrowali do
zupełnie dzikiej i bezludnej puszczy... Musiało to być pustkowie zbliżone do
tego tutaj, i ci Kaszubi tak samo jak my musieli przeobozować niejeden miesiąc.
Jeszcze dziś pozostały tam lasy, ale to już nie to, co wtedy... Trzeba
koniecznie, ażebyście zobaczyli Wilno!
— Że to najstarsza polska parafia w Kanadzie?
— I dlatego, ale nie tylko dlatego. Nigdzie indziej w Kanadzie czegoś podobnego
nie spotkacie: kawał kaszubskiej ojczyzny, żywcem przeniesionej z Puszczy
Tucholskiej w te lasy. Ludzie, ciągle mówią tą samą gwarą co przed wiekiem
1 takie same pielęgnują obyczaje... A co za pobożność! Jaka głęboka wiara w
Boga! Jakie tam kościoły!
Na samo wspomnienie tej religijności oczy Stanisława zachodziły wzruszeniem. Ale
szybko gasły, natomiast odbijał się w nich cień niepokoju, gdy towarzysz zwrócił
się do mnie całą twarzą.
— Muszę wam coś powiedzieć — rzekł zakłopotany. — Jam z sumieniem w rozterce,
gryzie mnie...
— Ależ słucham... Proszę! — zachęcałem go zdziwiony i dźwignąłem się
z miejsca, na którym leżałem, siadając teraz w kucki.
— Czy przypominacie sobie, jakeśmy to w Val de Bois rozmawiali o moim dawnym
życiu?
— Naturalnie, przypominam sobie.
— Jakeście pytali, czy spotkał mnie kiedy zawód w uczuciach... a ja
odpowiedziałem, że nie?
— No, tak.
— Nie mówiłem wtedy całej prawdy, pewnie się wstydziłem. Było inaczej. Spotkała
mnie w życiu przykrość. Teraz mi ¦wstyd, żem zataił prawdę przed wami...
a L/l G. W V ( O Lilii UlGiil &*¦<L JtL ^UU^ULUllZi^ TY U>-
^U.L*t- YV iii U. (4|V- y Wj Z.C t*-*
nieważne, że to sprawa czysto osobista.
— Osobista, ma się rozumieć, a jednak...
Stanisława to dręczyło. Poczuwał się do obowiązku wyjaśnienia, był w nastroju do
wynurzeń.
— Czy chce wam się spać? — spytał.
— Jeszcze nie.
— To dobrze. Opowiem wszystko...
W tym „wszystkim" mieściły się nie tylko jego własne, raczej uboczne, choć
bolesne przeżycia, lecz nade wszystko dzieje niezwykłej społeczności nieugiętych
Kaszubów.
Przybyli do Kanady około 1860 roku, wygnani z ziemi kaszubskiej. Prześladowani
przez rząd pruski podczas Kułtur-kampfu za język i religię, nie pozwolili sobie
wydrzeć tych. dwóch świętości, woleli wygnanie i tułaczkę.
Najdalej w lasy wdarła się grupa kilkudziesięciu rodzin, stukających takiego
ustronia, które by najbardziej przypominało im stary kraj. Ci Kaszubi byli
ubodzy, ale uparci i przejęci. To, czego szukali, znaleźli w Ontario, jakie sto
sześćdziesiąt kilometrów na zachód od miasta Ottawy, a blisko sto kilometrów za
stacją Renfrew.
Nie mieli koni ani wozów, na własnych barkach nieśli chudobę i małe dzieci. Pięć
dni przedzierali się pizez okropne manowce, zanim dobrnęli. Były tani kamienne
wzgórza, gęste lasy i pełne ryb jeziora: krajobraz zadziwiająco podobny do
kaszubskiej ojczyzny, tylko dziki i bezludny, i niestety, o równie lichej glebie
jak w lasach tucholskich. Mimo to, zdjęci tęsknotą za rodzinną stroną, tu
właśnie pozostali.
Las stał wszędzie ogromny i straszny, niebo im zakrywając i resztę świata.
Rzuceni na ślepy los, otoczeni obcą przyrodą i obcymi ludźmi, nie znając języka
kraju, przecież nie stracili ducha ani na chwilę. Mieli żylaste dłonie, mieli
mocne siekiery i łopaty, mieli niezachwianą wiarę, odwagę i upór.
Było to pokolenie Jakuba Moriocha, który złamaną lewą rękę zagrożoną gangreną
sam sobie siekierą odciął i żywo
wszystKicm truaow, jaiae tyiso pionier w taK aziiam
kraju napotkać mógł, i wszystkie przezwyciężali. Aż w końcu wytrwałą
pracowitością dopięli swego. Chaty wznieśli, las w pobliżu ujarzmili, na
krnąbrnej ziemi wymogli żyto. Mieli co jeść.
I chociaż obok mroczyła się ciągle puszcza kanadyjska, już nie była im tak
straszna: dawała moc pokarmu. Las roił się od jeleni, łosi i niedźwiedzi,
jeziora od pstrągów i szczupaków. Jesienią wzgórza czerniły się urodzajem
słodkich a oibrzy- mich jagód. Już nie groził im głód.
Idealnie czyste, żywiczne powietrze nie dopuszczało do nich chorób, w cudownym
wprost klimacie zdrowie wszystkich kwitło nadzwyczajnie.
W ciągu dziesięciu lat osiedle wgryzło się mocno w ziemię i nabrało sił. Wtedy
zbudowano sobie kościół — pierwszy polski kościół w Kanadzie — ii sprowadzono
własnego księdza. Gdy potem powstała w pobliżu poczta, miejscowość na życzenie
proboszcza nazwano Wilnem, jako że proboszcz, ksiądz Ludwik Dembski, pochodził
właśnie z tego miasta. Tym tłumaczy się paradoks, że poczciwi Kaszubi mieszkali
w kanadyjskim Wilnie, a nie w jakim Pucku czy Wejherowie.
Niebywała pracowitość i schludność obyczajów szybko do-pro\/adziły do dobrobytu.
U tych Kaszubów uderzała nieprawdopodobna rozrodczość. Wiele rodzin, może ich
połowa w tej gromadzie, miała więcej niż po dziesięcioro dzieci, a rodziny,
liczące posad dwadzieścioro, nie należały do rzadkości. Odbijał się w tym
przemożny wpływ ambony, tak samo jak wśród Francuzów w Gjiebecu i tak samo
pierwotna garstka ludności, z niewielkim dopływem z zewnątrz, rozmnożyła się
sama w nieprawdopodobny sposób: dziś mieszkało w tej okolicy z pnia kaszubskiego
przeszło cztery tysiące.
Co najciekawsze, dzieci Kaszubów nie uciekały do miast, nie rozpraszały się po
świecie jak dzieci z innych osiedli kanadyjskich. Wierni synowie tej ziemi,
pozostawali na miejscu, karczowali las pod nowe zagrody, ba, wykupywali od
Irland-
196
19?
W bezpośrednim sąsiedztwie powstała druga parafia w Barry's Bay i trzecia w
Round Lakę, Kto z jakichkolwiek przyczyn opuszczał kaszubski matecznik,
niechybnie do niego wracał; nawet żołnierze, poznający szeroki świat na
niejednym froncie wojennym, znów tu. się stawiali do swych parafii.
Była to przytulna — jak widać — wyspa nieodpartej swoj-skości w obcym morzu.
Stary język tu nie wygasł, a chociaż dzieci już często nim nie władały, chętnie
przysłuchiwały się gwarze rodziców i ją rozumiały. Gdy wstępowali goście do domu
albo ludzie spotykali się na ścieżce w lesie, nieodmiennie rozlegały się pod
kanadyjskimi jodłami słowa pozdrowienia: ,,Niech będzie pochwalony Jezus
Chrystus" i odpowiedź: „Na wieki wieków, amen". Odchodzącemu zawsze życzono, by
szedł z Bogiem. Wciąż jeszcze na Wielkanoc młodzież swawoliła przy dyngusie, w
wigilię Gwiazdki ludzie łamiąc opłatek składali sobie życzenia, na hucznych
weselach poczet drużbów rej wodził.
W tej społeczności rolników i drwali nie było wcale ludzi z wyższym
wykształceniem, prócz księży. Co więcej, nikt się stąd nie garnął do miast, by
zdobyć oświatę, i nikogo nie zachęcano do tego. Wszyscy wierzyli, że w miastach,
skupiskach występku, grzechu li -rozpusty, łatwo wykoleić się z drogi cnoty. Z
Wilna czy Barry's Bay nie -wyszedł żaden lekarz, prawnik ani inżynier, natomiast
wielu wyszło stąd księży i wiele zakonnic. Niejeden z nich powrócił. Proboszcz w
Earry's Bay, wielki myśliwy, tu się urodził: jiko Kaszub i tu wrócił jako
pasterz Kaszubów.
Nigdzie indziej, nawet w najodleglejszych francuskich wioskach Guebecu, księża
nie mieli takiej władzy i takiego głosu jak tutaj. Ich autorytet był
nieograniczony, bezwzględny. Stanisław, który przecież poznał trochę życia i
ludzi, uświadamiał sobie, że księża, tak nieustępliwie broniąc swych wiernych od
wpływów zdrożnego świata, zamykali ich równocześnie jak pod kopułą szklaną, z
dala od iuirtów postępu.
Ale Stanisław nie ukrywał swego zadowolenia 2 takiego sta-
198
w służbie Boga,Tu'3ego więEszej chwale*i" z Jego "błogosławieństwem...
— A wasze własne przeżycia, Stanisławie? — przypomniałem mu. — Przykrość, jakiej
doznaliście...
Stanisław dostał się do Kaszubów w Otter Lalce jeszcze przed pierwszą wojną
światową i jakkolwiek z początku nieufnie przyjęty, przecież z biegiem czasu swą
żarliwą pobożnością zyskał ich uznanie i przyjaźń. Dobrze się czuł wśród
bogobojnych osadników-, owych Lorbieckich, Burchatów, Etmań-skich, Szczypiorów.
Tęgo pracował dla nich, z lasu znosił im zwierzynę.
Ale w Otter Lakę nie było parafii, tylko misja, więc żeby być bliżej kościoła,
przeprowadził się do samego Wilna. Tu pracował jako parobek u jednego z
gospodarzy.
Stanisław był wtedy młody i choć żył w pokorze i bo jaźni bożej, nie stronił od
ludzi ani od godziwej rozrywki. Chętnie zapraszali go sąsiedzi do swych domów, a
gdzie bywał, wszędzie widział szczęście rodzinne i ludzie pytali go. kiedy on
sam założy rodzinę.
U jego gospodarzy pracowała Agnieszka, daleka krewna gospodyni, sierota,
dziewczyna zdrowa, mocna, postawna i bardzo pobożna, ale że biedna, jakoś
dotychczas nie przyciągała chłopaków- z poważniejszą myślą. Ogromnie się
spodobała Stanisławowi, a i on nie by! jej obojętny. Postanowił zatem nabyć
kawał puszczy w pobliżu, założyć własne gospodarstwo i ożenić się z Agnieszką.
Chętnie na to przystała.
Wtedy przybył w gościnę do plebanii młody proboszcz z Renfrew> Irlandczyk, który
mając wśród swych parafian Polaków trochę mówił po polsku. Krucze włosy i
czarne, pełne żaru oczy podkreślały szczególną urodę księdza, który słynął jako
jeden z najlepszych kaznodziejów.
Jego dotychczasowa gosposia wyszła za mąż i on potrzebował teraz nowej, dlatego
zjawił się u zaprzyjaźnionych Kaszubów. Rada w radę uchwalono na plebanii i
wśród gospodarzy, że na tę zaszczytną posadę pójdzie Agnieszka. Dziewczyna
199
ale ksiądz irlandzki pocieszył go, ze tylko na krótko ją zabiera na parę
miesięcy, a może tygodni
Wyznaczony czas minął, Agnieszka nie wróciła. Stanisław odczuwał niepokój, było
mu tęskno. Wreszcie którejś niedzieli pojechał do Renfrew. Gdy go ujrzała okryła
się pąsem i oniemiała, ale zaraz przywitała go bardzo miło i wylewnie Wy
jaśniła, że dotychczas nie mogła wrócić, bo jeszcze nie przyjechała następczyni,
ale wkrótce to nastąpi. Życie na plebanii służyło jej, wydobrzała, wypiękniała.
Stanisława zabrała ze sobą do kościoła. Ksiądz irlandzki miał wzniosłe kazanie i
szlachetnymi słowy wszystkich -wzruszał, Ślicznie wyglądał na ambonie, gdy z
gorących jego oczu szły natchnione promienie. Agnieszka była w niego wpatrzona
jak w obraz. I nie tylko ona, wszyscy.
Stanisław wrócił do Wilna i czekał. Znowu mijały tygodnie dziewczyna nie dawała
znaku życia. Powoli godził się z losem, tak widać było mu pisane. Z pokorą
przyzwyczaił się do myśli, że ona już nie wróci do niego. I nie czuł żalu:
widocznie Agnieszka służyła chwalebniejszej sprawie, widocznie tam bliżej była
źródłom wielkiego świata i wiecznej prawdy, aniżeli byłaby przy jego,
Stanisława, skromnym boku.
Ale raz wezbrała w nim gorycz buntu. Dwóch podchmielonych wyrostków — bo takie
gorszące rzeczy bywały czasem w Wilnie — wzięło go sobie na złośliwe języki i
zaczęło stroić z niego prześmieszki, a pod nosem chichotać i niby w stronę
Agnieszki rzucać jakieś głupkowate niedomówienia. Ukłuło go to. Postanowił pójść
jeszcze raz do Renfrew.
Dziewczyna przywitała go nie tak chętnie jak poprzednio Stanisław zauważył
lekkie ściągnięcie brwi, czego dawniej nie było. Unikała jego wzroku. Patrzała
wciąż w dal i Stanisław nie poznawał wyrazu jej twarzy: była w niej jakaś nowa,
obca moc i coś dziwnie nieokreślonego. Aż się przeląkł. Zrozumiał wszystko,
zanim jeszcze otworzyła usta.
Powiedziała mu, że postanowiła wyrzec się przyziemnych uciech życia i nie wyjść
za mąż ani za niego, ani za kogo inne-
200
taego postanowienia Stanisław uchylił czoła i składając pocałunek na jej jasnej
skroni pożegnał się w zgodzie i przy-laźni.
— W Wilnie — kończył swe opowiadanie — długo już nie pobawiłem, jakoś nie
wypadało. Opuściłem szczęśliwych Kaszubów, bo można chwalić Boga i gdzie
indziej. Tak znalazłem moją polanę w Val de Bois. Przestałem myśleć o kobietach.
— A Agnieszka?
— Dotrzymała słowa i nie wyszła za mąż. Tylko...
Oczy Stanisława nieznacznie zamigotały. Może tak mi się wydało w świetle
ogniska, że czytałem w nich jakby odblask niepokoju, smutku, czy zawstydzenia?
— Tylko co? — spytałem.
— Tylko — rzekł cicho, zgaszonym głosem — nie poszła do zakonu. Pozostała w
Renfrew na stałe, na plebanii u księdza Irlandczyka...
Indianie dawno już pokładli się w siwym namiocie. Czas na spoczynek. Noc stała
się chłodna, ziąb przenikał do kości. Zanim poszliśmy spać, Stanisław nawalił na
ognisko wiele paliwa.
— Ażeby odegnać chłód i strapienie — uśmiechnął się niewyraźnie.
MYSŁIWSJU
-.- .«! ,-,
Gęsta mgła zasłaniała następnego dnia rano las i wodę. Ponuro i beznadziejnie
wstawał dzień, który później cudownie się wypogodził i ukazał olśnionym oczom
tyle wspaniałych niespodzianek. Dzień chwały tutejszej puszczy.
Z obozu wyruszyliśmy świtaniem, wśród mgieł, w nastroju posępnym. Tak samo jak
wczoraj — w łodzi płynęło nas trzech, obaj Indianie i ja; Stanisław pozostał
znów w obozie. I tą samą rozpoczęliśmy drogą, poprzez Jezioro Śmiałego
Szczupaka. W miejscu, w którym wczoraj wieczorem ujrzeliśmy klępę, spłoszyliśmy
stado dzikich kaczek. Było ich siedem. Nieproszone oczajdusze zerwały się z
ogromnym szumem i świszcząc zataczały koła nad nami. Przerazimy świst
odczuwaliśmy jak cięcie bicza: wdzierał się brutalnie w ciszę poranku i
niepokoił okolicę. Wreszcie zginął w oddali.
Wkrótce powstał lekki wietrzyk, przepędzający w kilka mi nut mgłę. Otworzył się
widok. Na wschodnim skłonie nieba wypłynęło słońce i w jego czerwonych
promieniach doznaliśmy pierwszego w tyra dniu wzruszenia. Kaczki, na szczęście
nie zaraziły popłochem innej zwierzyny: oto przed nami, na mieliźnie w środku
rzeczki, prawie po kolana w wodzie, stal łoś i pił spokojnie. Można było na
pierwsze wejrzenie pomyśleć, że to tęgie konisko. Niestety, już z daleka
poznaliśmy, że to słaby byk. Szóstak. Chłystek niewart strzału. Odłożyłem broń.
202
naszą łódź i z przerażenia zapomniał o ucieczce. Patrzył na "nas jak urzeczony.
— Wy strzelajcie — szepnąłem do Indian i uczyniłem nieznacznie zapraszający
ruch ręką w kierunku zwierzyny.
— Nie, nie strzelą — odpowiedział John; nie chcieli mi płoszyć wystrzałem
innej, lepszej zwierzyny. Z wdzięcznością przyjąłem ich wstrzemięźliwość.
Wiedziałem, że było to poświęcenie, gdyż wśród Indian w Obijuan odczuwało się
dotkliwy brak mięsa i w ogóle pożywienia.
Łoś w końcu ruszył i oddalił się. Czynił to powoli, ociągając się, jak gdyby nie
przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Jak gdyby nie znał ludzi. John
wyjaśnił, że człowiek po raz ostatni płynął tędy rok temu.
Niebawem rzeka skończyła się w błotnistych źródłach i trzeba było łódkę
przenieść przez lądowy przesmyk do następnego jeziora. Taki portaż stanowił
nieraz udrękę dla wioślarzy,, gdy rozdział wód był zbyt szeroki, a bagaż zbyt
ciężki. Ale w ten sposób, poprzez nieodzowne portaże, można było przepłynąć od
rzeki do rzeki przez całą Kanadę.
Tym razem tylko sto kroków do przebycia. Rosły tu krzewy zwane sumak, o
dziwacznych, czerwonych jak krew kiściach owoców. Ulubiony żer leśnych kuropatw.
I rzeczywiście, dwie kuropatwy wyrwały nam się spod nóg i uleciały kilkadziasiąt
kroków. Nie patrzyliśmy na nie wcale.
Nowe jezioro, o kilku kilometrach kwadratowych powierzchni, nie miało nazwy. Nie
było go też na mapie. Za to odznaczało się koszmarną osobliwością. Z wody
sterczały w wielu miejscach wysokie na kilka metrów suche pnie obumarłych drzew
niby grożące komuś olbrzymie piszczele. Był to zatopiony las, las trupów.
Płynęliśmy nim ze zdwojoną ostrożnością, by uniknąć wypadku. Poruszony słup,
przegniły od spodu, mógł stracić kruchą równowagę i padając zatopić łódkę.
John zwrócił moją uwagę na brzeg. W zagłębieniu ziemi, między powalonymi
kłodami, widać było grzbiet łosia.
203
działem, po czym to pozriaT/12wierzrmiał"g?owę':uIćryfą".''"''''''T '"
Z ciekawości podpłynęliśmy bliżej. Cichy zgrzyt naszej łodzi o gałąź przestrzegł
łosia. Zwierz szybko podniósł łeb; rzeczywiście — klępa. Wytrzeszczała na nas
zdumione świece i zaniepokoiła się. Dręczyła ją niepewność co do nas: czy to
wróg, czy stworzenie przyjazne? W końcu, wśród objawów lęku, zaczęła się
wycofywać wołając trwożnie: ue, ue.
Na ten krzyk odezwał się w pobliżu podobny głos i teraz zrozumieliśmy trwogę
łoszy: niewielki cielak-sysak ukazał się wśród rumowiska drzew i becząc żałośnie
pędził za matką. Zwierzęta znikły w lesie.
Lecz nie na długo. Zjawiła się wnet sama łosza i pobekując wyzywająco
przybliżyła się do brzegu. Łyżki położyła na karku jak zły koń; na grzbiecie
zjeżyła sierść. Wydłużyła przy tym sztywny kark i hardo stawiała badyle; całe
jej zachowanie zdradzało wojownicze zamiary. Gotowa była rzucić się na nas.
Nie trzeba, urażona matko! Już uciekaliśmy. Indianie silnymi uderzeniami wioseł
wyprowadzili łódź na środek jeziora. Niemiłą przygodą groziło bliskie spotkanie
z łoszą, gdy miała przy sobie swoją latorośl.
Znów portaż. Tym razem wypadło nam przenosić łódź prawie kilometr przez
grzęzawiska pokryte bujną trawą i chojakarai. Kilka razy przecinaliśmy głębokie
tropy w trawie, odmienne, szersze niż dotychczasowe tropy łosie. Przy
największym z nich Indianie zatrzymali się. Przechodził tu rano tęgi niedźwiedź.
Było tych zwierząt więcej w okolicy. Wszystkie ich ślady prowadziły w jednym
kierunku, do wysokich wzgórz, wznoszących się na ukos przed nami, na lewo.
Góry Niedźwiedzia! — wyjaśnił John i patrzył na nie zadumany.
Po wyjściu z gąszczu stanęliśmy nad rozległą zatoką, za którą błękitniało
wielkie jezioro. To Jezioro Chapmana, okolone Górami Niedźwiedzia.
John prosił, żebym zbadał przez lornetkę ciemną plamę,
204
poznałem, ze iu lus^a.
Siedliśmy w canoe i płynęliśmy na południe. Góry Niedźwiedzia wyrastały przed
nami coraz wyraźniejsze i wyższe. Najbliższa z nich wzbijała się na jakieś
dwieście metrów ponad poziom jeziora. Pokrywał ją gęsty, wspaniały bór,
przerywany gdzieniegdzie jaskrawymi bliznami gołych skał. Na samym szczycie
jaśniała otwarta halizna, oblana przedpołudniowym słońcem. Musiało tam być
ładnie; wierzchołek nęcił.
— Chciałbym być tam u góry! — odezwałem się do Jchna. Dobrze. Wejdziemy.
Po okrążeniu szerokiego półwyspu podpłynęliśmy do podnóża góry i wylądowaliśmy.
Zaczęliśmy wchodzić. Niekiedy należało piąć się na czworakach, lecz na ogół
wejście było łatwe; wśród drzew odkryliśmy wiele golizn, z dołu niewidocznych.
Po godzinie dotarliśmy spoceni do szczytu.
Widok, jakiego się spodziewałem. U stóp naszej góry ciemne Jezioro Chapmana,
wygięte w półksiężyc, z zatoką, nad którą wciąż jeszcze włóczyła się łosza.
Nieco na uboczu Jezioro bez Nazwy, gdzie była zaczepna klępa z cielakiem. Dalej
na północy jezioro Marmette. Lecz półwyspu z naszym obozem nie dostrzegliśmy;
był za daleko.
Pod nami wszędzie lasy, nieograniczona, zwarta zieleń lasów; morze zieleni, a w
tym morzu białe, wyspy: jeziora. Dopiero patrząc z góry poznawało się prawdziwą
treść puszczy, widziało się namacalnie jej najwłaściwszą cechę: ogrom.
Doświadczało jej się zmysłami, prawie doytkało jej majestatu, jej
nieskończoności. Puszcza, na którą patrzałem, nie miała końca.
I pachniała.
Z dołu zerwał się podmuch wiatru i buchnął na nas silnym zapachem żywicy, dobrze
mi znanym, upajającym zapachem spruce'ów. Było to radosne powitanie jak odruch
życzliwości. Lasy, rozgrzane wrześniowym słońcem, pachniały.
Indianie mieli sokole oczy, wykrywali zwierzynę i kazali mi patrzeć przez
lornetkę: tam, na północny brzeg Jeziora Chapmana. Spojrzałem i zobaczyłem
łoszę. Trochę bliżej obok
na tej łące? Znów łosza. Niech je gęś kopnie. Same klępy i cielaki. Toż to istny
babiniec. Na osiem spotkanych dziś sztuk był jeden byk, i to słaby, szóstak.
Podczas gdy Lisim na szczycie góry rozniecał ognisko i przyrządzał z
przyniesionych zapasów posiłek, John cichym, nieco gardłowym głosem wyjawiał mi
tajemnice łosi.
Mówił: Słońce wciąż grzało, noce nie miały przymrozków, nie nadszedł jeszcze
czas. Byki były,»ałe ukrywały się w gąszczach: spały leniwie i miały wciąż
chłodną krew. Jeszcze nie zaczął się okres godowy. Łopatacze wyjdą, gdy krew ich
się przebudzi, gdy zapragną samic. Wtedy rycząc będą niespokojnie szukały i
tłukły się po kniei. Nastąpi to, gdy nastanie pierwsza prawdziwie mroźna noc. W
tę noc ukaże się pewnie na niebie wielka zorza polarna. Zanim nie ukaże się
zonza, nie będzie byków i nie warto polować. Dlatego John i Lisim opuszczają nas
jutro i pojadą do swoich w Obijuan, a wrócą po pierwszym przymrozku. Nastąpi to
wkrótce. Za Mika dni, za tydzień, może dwa.
Podczas opowiadania Jołma ciepłe powiewy z dolin przynosiły wciąż mocną woń
żywicy. Naraz uświadomiłem sobie niezmierną, nadziemską prawie pogodność rozlaną
we wszystkim dokoła: w pachnącym jesienią powietrzu, na słonecznych stokach
wzgórz, w cichej, przytulonej do ziemi puszczy, a przede wszystkim pogodność w
żerujących na dole łoszach, pełnych spokoju i zaufania. Rozsiadł się pod nami
pokój raju. Raju? Chyba tak. Jakże usilnie i przekonywająco nasuwała się myśl,
że właśnie tu można było żyć w wymarzonym szczęściu, w niezmąconej zgodności z
niebem, z sobą i z przyrodą, właśnie tu być cichym, dobrym i mocnym człowiekiem
Łez wstrząsów, bez złych namiętności.
I ogarniało człowieka jeszcze inne wzruszenie: nadzwyczajne poczucie swobody.
Cały ten kraj leśny, na ile niezmierzonych mil objęty wzrokiem, stał nam
otworem, mogliśmy czerpać jego przemożny urok aż do przesytu, do zachłyśnięcia
pławić się w jego bogactwie, karmić się do %voli wszystkim,
206
syciwszy się — każdej godziny odejść "bez źalii. '
Nie wiem, czy to wpływ tak czystego powietrza, jego fantastycznej wprost
świeżości, dość że człowieka upajała tu bezmierna radość i niebywała gdzie
indziej otucha.
Nagle John szarpnąwszy mnie wskazał ma zbocze sąsiedniej góry:' czarne cielsko
zamajaczyło tam wśród zarośli i zginęło. Mała to chwila, lecz wystarczyła, żeby
szybciej zabiło mi serce i poniosła mnie znowu żądza zabijania. Na zboczu
pojawił się niedźwiedź.
' r
Jak oparzeni zerwaliśmy się z murawy i wytężony wzrok wbiliśmy w leśny gąszcz na
zboczach sąsiedniej góry. Czy niedźwiedź znikając spostrzegł nas? Wiatr wiał dla
nas korzystny, od strony zwierza, którego daremnie jednak wypatrywaliśmy.
Niedźwiedź zaszył się. Zakryły go jodły i gęste krzewy.
Z palcem na cynglu, stąpając jak najciszej, zeszliśmy na dół kilkaset kroków. W
miejscu, gdzie go ujrzeliśmy, znaleźliśmy liczne i .rozmaite tropy. Wzrokiem i
słuchem staraliśmy się przeniknąć knieję. Nic. Staliśmy na połowie wysokości
między szczytem a brzegiem jeziora. Biała powierzchnia wody migotała pod nami
wśród gałęzi drzew. Wszędzie głębokie milczenie, na całym stoku nic się nie
ruszało.
Indianie odkryli coś szczególnego. Szeptali między sobą z ożywieniem i od nowa
oglądali ślady. John "wytłumaczył mi, że nie jeden, lecz trzy niedźwiedzie
przechodziły tędy. Niedźwiedzica z dość wyrośniętymi piastunami. Należało mieć
się na baczności. W takich okolicznościach niedźwiedzica stawała się
niebezpiecznym wrogiem i często rzucała się aa człowieka.
Ostrożnie, cichaczem wdzieraliśmy się, w leśne podszycie śladem zwierząt. Pod
jakimś drzewsm znaleźliśmy niedźwiedzie bobki, dość pokaźne. John dotkną! lek
tękĄ i sadowolony stwierdził:
— Ciepłe!
208
stroih V Je-
Po chwili tropy wyszły na łączkę, szeroljB p^zeszło s:q J^ro-ków, i przecinając
ją przez sam środek, cssły po przeci\ ległej stronie, w lesie. Zatrzymaliśmy się
jy jaju, polany w Moez-piecznym ukryciu.
Dalej ścigać nie było warto, oświadczony i przeds.^^ł taki plan polowania:
Niedźwiedzie pelisy \v^dłuż jex". -ora» między jego brzegiem a pasmem ¦wienójow
g^rskiich.^psirn zbiegnie co tchu do łodzi, wypłynie najesro i *?zybko
\;i.Tknąwszy się na dobrą milę, wyląduje i iś>m ^astąpi d^ Czując przed sobą
człowieka niedźwiefe:a pewno za\v i przyjdą do nas własnymi tropami. Ty^zie^y
ich r wali. Na boki na pewno nie umkną ma$! jecj^ zioro, z drugiej strony góry o
odkryty zczyj;ach i dą widzialnych haliznach. Więc jeżeli %ito jasnym p^
;-prosto na nas.
Plan był chyba dobry. Lisim popędził siół, ą ^y, Johi} i i ja, zostaliśmy na
brzegu lasu patrząc na pcigs. • l
Ciszę, która nastała, przerwał nagle ijjeaic^y' odgłos \ sed-dali. To trzask
drzewa, to chrzęst povtŁ!2&c6g'° się łoi^ ',cric:u. John chwycił mnie kurczowo
za rani; i fze}cj zdławio^ głosem:
— Niedźwiedzie rozrywają kłody igiają \/ drzewi^, bakóv/!...
Z zaciekawieniem słuchałem tych oćjiosóy^ ałe z \ szym zdumieniem patrzałem na
drżącąr$śad%^ina i na . twarz. John był podniecony. Wydało njsie.to jpiezrozu^^
wprost niespodzianką; czyżby Indiauiis iepoj^/oiła do i^f ^o stopnia bliskość
niedźwiedzi? "'¦'
Spytałem go znienacka:
— Czy Indianie Cree wciąż jeszcze ^ą, żq niedźwic,, aeiie mają ludzką duszę?
^
John, nagle zażenowany, cofnął ręk°isSrałs|ię ukryć i—sve zmieszanie.
Odpowiedział zbywająco i żgsólityj^i że ^ wierzyli w różne gusła, ale
dzisiaj, ho, jo, wiele się
14 Kanad* pachnąca żywicą
m
Jak oparzeni zerwaliśmy się z murawy i wytężony wzrok •wbiliśmy w leśny gąszcz
na zboczach sąsiedniej góry. Czy niedźwiedź znikając spostrzegł nas? Wiatr wiał
dla nas korzystny, od strony zwierza, którego daremnde jednak wypatrywaliśmy.
Niedźwiedź zaszył się. Zakryły go jodły i gęste krzewy.
Z palcem na cynglu, stąpając jak najciszej, zeszliśmy .na dół kilkaset kroków. W
miejscu, gdzie go ujrzeliśmy, znaleźliśmy liczne i rozmaite tropy. Wzrokiem i
słuchem staraliśmy się przeniknąć knieję. Nic. Staliśmy na połowie wysokości
między szczytem a brzegiem jeziora. Biała powierzchnia wody migotała pod nami
wśród gałęzi drzew. Wszędzie głębokie milczenie, na całym stoku nic się nie
ruszało.
Indianie odkryli coś szczególnego. Szeptali między sobą z ożywieniem i od nowa
oglądali ślady* John wytłumaczył mi, że nie jeden, lecz trzy niedźwiedzie
przechodziły tędy. Niedźwiedzica z dość wyrośniętymi piastunami Należało mieć
się na baczności. W takich okolicznościach niedźwiedzica stawała się
niebezpiecznym wrogiem i często rzucała się na człowieka.
Ostrożnie, cichaczem wdzieraliśmy się w leśne podszycie śladem zwierząt. Pod
jakimś drzewem znaleźliśmy niedźwiedzie bobki, dość pokaźne. John dotknął Ich
xą\Ą 1 sadowolony stwierdził:
— Oepłel
Po chwili tropy wyszły na łączkę, szeroką na przeszło sto kroków, i przecinając
ją przez sam środek, ginęły po przeciwległej stronie, w lesie. Zatrzymaliśmy się
na skraju polany w bezpiecznym ukryciu.
Dalej ścigać nie było warto, oświadczył John i przedstawił taki plan polowania:
Niedźwiedzie pomykały wzdłuż jeziora, między jego brzegiem a pasmem wierzchołków
górskich. Lisim zbiegnie co tchu do łodzi, wypłynie ca jezioro i szybko
wysunąwszy się na dobrą milę, wyląduje i misiom zastąpi drogę. Czując przed sobą
człowieka niedźwiedzie na pewno zawrócą i przyjdą do nas własnymi tropami. Tu
będziemy ich oczekiwali. Na boki na pewno nie umkną mając z jednej strony
jezioro, z drugiej strony góry o odkrytych szczytach i daleko widzialnych
haliznach. Więc jeżeli wrócą, to leśnym pasem prosto na nas.
Plan był chyba dobry. Lisim popędził na dół, a my, John i ja, zostaliśmy na
brzegu lasu patrząc na polanę.
Ciszę, która nastała, przerwał nagle tajemniczy odgłos z oddali. To trzask
drzewa, to chrzęst powtarzającego się łomotu. John chwycił mnie kurczowo za
ramię i rzekł zdławionym głosem:
—• Niedźwiedzie rozrywają kłody i szukają w drzewie robaków!...
Z zaciekawieniem słuchałem tych odgłosów, ale z większym zdumieniem patrzałem na
drżącą rękę Indianina i na jego twarz. John był podniecony. Wydało mi się.to
niezrozumiałą wprost niespodzianką; czyżby Indianina niepokoiła do tego stopnia
bliskość niedźwiedzi?
Spytałem go znienacka:
— Czy Indianie Cree wciąż jeszcze wierzą, że niedźwiedzie mają ludzką duszę?
John, nagle zażenowany, cofnął rękę i starał się ukryć swe zmieszanie.
Odpowiedział zbywająco i żartobliwie, że dawniej wierzyli w różne gusła, ale
dzisiaj, ho, ho, wiele się zmieniło.
209
14 Kanod* pachnąca żywicą
209
T
gom przyrody, lecz ściągał z niego skórę i korzystnie "sprzedawał białym.
Powiadomił mnie przy tej sposobności, że Indian nie obowiązywał zakaz polowania
na bobry.
To prawda, że John był wyjątkowym Indianinem. To samo mówił mi Frankland
określając Johna jako postępowego i jednego z najświatlejszych Indian Cree.
Już od długiej chwili panowało w puszczy głuche milczenie. Łoskot łamanego
drzewa ustał. Tylko wścibskie osy brzęczały nam nad uchem. W leśnej ciszy taiła
się dokuczliwa niepewność i z każdą chwilą rosła obawa, że może daremnie
czekaliśmy, a niedźwiedzie umknęły tak daleko, że już nie zawrócą.
Wysoko na niebie leciały trzy wrony. Wałęsały się, widać, bez celu i od czasu do
czasu pokrzykiwały szczekając jak psy. Śmieszna to rzecz: tutejsze wrony
szczekały jak psy. Tak dosłownie: hau, hau.
Przeleciały nad nami, potem nad polaną, potem nad tamtym lasem. Naraz coś się
zmieniło: ptaki zaszczekały kilka razy szybko po sobie, zachłyśnięte, jakby
strwożone, i nagle urwały. Umilkły na dobre.
John trącił mnie — tym razem lekko, nieznacznie — i wskazał z uśmiechem w
kierunku uciekających ptaków: — Wrony zobaczyły niedźwiedzia!...
Nastał znowu spokój. Trwał dobry kwadrans. Wtem na .szlaku wronim, nad naszymi
głowami, pojawiły się dwie sojki, hlue-jays. To obwiesie lasu i krzykały,
wrzeszczące zawsze na całe gardło, gdy coś niezwykłego dostrzegły na ziemi.
Śledziliśmy ich lot i nasłuchiwaliśmy uważnie. Lecz ptaki zawiodły. Snadź
żadnych zwierząt nie dojrzały na dole. Przelatywały nad lasem spokojne i
milczące. Niedźwiedzi albo nie było, albo się dobrze schowały.
Popołudniowe słońce staczało się coraz niżej na zachód. O tej porze dnia igrały
wesoło wśród gałęzi kanadyjskie wiewiórki. Co chwila rozlegał się ich gromki
terkot: trrrrr, trrrrrr. Jedną wiewiórkę słychać było hen, nisko, nad samym
jezio-
w gąszcz wcnoazuy tropy meazwieazi.
Wtem bliższa wiewiórka odmieniła glos. Zaczęła cmokać szybko, urywanie, potem
gromko fukała i na przemian świstała: puch-ciik, puch-ciik. Ujrzała coś; była
wzburzona i głośno zdradzała swą tajemnicę. Zdradzała obecność wielkiego
zwierza. Wymyślała mu, złorzeczyła, ostrzegała innych. Pełno było teraz jej
hałasu.
Na krawędzi lasu rosły bujne paprocie, nie pozwalające wejrzeć w głąb. Jedna z
kęp, wystrzelająca ponad inne dwumetrowym pióropuszem, nagle silnie zatrzęsła
się i zakołysa-ła. Teraz wiedzieliśmy,- niedźwiedzie wróciły. Zatrzymały się
przed polaną. Mijały długie chwile napięcia. Paproć tymczasem wyprostowała się i
znieruchomiała. Wytrzeszczone oczy zachodziły mgłą. Ale zwierząt, ciągłe jeszcze
nie było widać.
Jak gdyby wynagradzając nam długie chwile oczekiwania, następne wypadki
rozegrały się w tempie błyskawicznym.
Lekki trzask gałązki. Tuż z lewego boku, znacznie bliżej
1 nie tam przed nami, gdzieśmy się spodziewali. Trzy czarne kłęby mignęły wśród
drzew, mknęły chyłkiem a raźno, bokiem do nas. Strzeliłem do pierwszego z nich,
największego. Ściągając cyngiel równocześnie zdałem sobie sprawę, że chybiam.
Drugi strzał lepszy. Trafił: niedźwiedź, jak kosą ścięty, zwinął się
i stoczył bezwładnie po pochyłości. Dyszał ciężko.
Dwa pozostałe niedźwiedzie, a raczej niedźwiadki, nieprzytomne z przerażenia,
rzucały się w kółko jak opętane. Potem uciekły.
Raniony niedźwiedź wgryzł się w korzenie i przeraźliwie rzęził. Pazurami szarpał
ziemię. Przyskoczyłem do niego na kilkanaście kroków i wpakowałem mu kulę w
kark. Straszliwe łapy po chwili osłabły. Cłiarkot ustawał. Ostatnim skurczem
niedźwiedź wpijał się szczękami w pień drzewa i tak pozostał:
2 wyszczerzonymi kłami, z wywalonym jęzorem, czarny, kudłaty, groźny,
wspaniały.
Miałem niedźwiedzia, przeszyła mnie nagła radość.
Była to niedźwiedzica. Druga kula strzaskała jej kręgosłup.
210
211
"bliskich krzakach. Stamtąd" Fóziegł siCTińgle ich Kr2yK. to nie
ryczenie ani pomruk, to właśnie krzyk. Zawodziły głośno i żaliły się. Głos
rozdzierający, przenikliwy, targał nerwy.
Zrazu słuchałem zdumiony, potem zgasła moja dzika radość; odezwało się sumienie,
wzbierała w sercu gorycz. Niesmak. 2le zrobiłem, psiakrew! Nie wolno było
zabijać matki.
Niedźwiadki nie milkły; wciąż zanosiły się od skarg. Ogarnął mnie w końcu szał.
Z nabitą strzelbą pędziłem w las. Na szczęście zwierzęta były czujne. Umknęły
niepostrzeżenie w głąb puszczy i dopiero z dalszych stoków, ze sporej
odległości, odezwały się od nowa — tym razem już wściekłe, rykiem pełnym groźby.
Gdy rozbity i przygnębiony wróciłem na polanę, stanąłem jak wryty: John! Chełpił
się poprzednio swą postępowością, •a oto porwało go. Obchodził teraz
niedźwiedzicę dokoła jakimś uroczystym, rytualnym krokiem, wymachiwał rękami w
jej stronę i coś do niej żywo prawił: pewnie tajemnicze zaklęcia. Surowa powaga
odbijała się na jego twarzy.
Gdy chrząknąwszy, powoli podchodziłem, John tprtiłkł i wrócił go rzeczywistości.
Stał się znów Johnem Iserhoffem, normalnym obywatelem Dominium Kanady i
przewodnikiem uśmiechniętym łagodnie i wstydliwie. Dotykał szybko niedźwiedzicy,
skrzętnie tłumaczył, pokazywał, objaśniał rzeczowo:
— Kula zdruzgotała krzyż. Tędy weszła, tamtędy y/yszła... Był to zabójczy
strzał... Druga kula...
Mówił głośno, gorliwie, niepotrzebnie, jak gdyby starał się zagadać i ukryć swe
zawstydzenie.
Nie ukrywaj, John! To ja się wstydziłem! Pomimo pozornie zadowolonej miny na
zdjęciu fotograficznym.
I nie wiedząc, że mimo woli potęgował moje zawstydzenie, Indianin domyślał się
słusznie mych skrupułów sumienia i starał się je uspokoić:
— To nic. Piastuny, które uciekły, są dość wielkie... Same dadzą sobie radę...
Nie o to chodziło, John, nie o to tylko!
212
Następnego dnia rano wypłynąłem na jezioro na połów ryb i miałem przygodę z
wielkim szczupakiem, którego wydobywałem z głębiny dopiero przy pomocy Indian.
Po powrocie do obozu, zanim John i Lisim nas opuścili, podzieliliśmy się mięsem
niedźwiedzicy. Oni dostali lwią część, my zachowaliśmy tylko jedną szynkę i
łapy.
— Wystarczy dla na na kilka dni — rzekł Stanisław. — Więcej nam nie potrzeba, bo
zepsuje się w cieple...
Cieszyło mnie, że mogliśmy wsi indiańskiej przysporzyć żywności.
Stanisław powiesił mięso na pobliskiej jodle, w cieniu gałęzi, ażeby uchronić je
zarówno od promieni słońca, jak małych drapieżników na ziemi. Obok wysychało
wyprawione futro. Potem, pożegnawszy się z Indianami, wypłynęliśmy, Stanisław i
ja, na polowanie.
Dzień był łagodny i słoneczny: typowe „lato indiańskie" Płynęliśmy znowu tą samą
trasą co wczoraj, przez Je2ioro Śmiałego Szczupaka aż do portażu. Już dawno
poranek minął, więc nie dziwiło nas, że zwierzyny nigdzie ani słychu, ani widu.
Na portażu wysiedliśmy. Brzegi Jeziora bez Nazwy — jak okiem sięgnąć — puste.
Postanowiliśmy wrócić do obozu, ale przedtem wypocząć na soczystej polanie z
widokiem na jezioro.
213
sto Kf5TLo"W od nas. ias samu y y
kicały tu i tam, żerując na trawie.
Naraz obydwa zastrzygły słuchami i stanęły słupka. W powietrzu zamigotało.
Jastrząb! Uderzył z góry! Zające zerwały się do ucieczki. Czyniły gwałtowne
obroty, a unikając drapieżnika sadziły w prawo, w lewo. Ale zanim dopadły do
gąszczu, jastrząb schwycił jednego szponami. Bił go na ziemi dziobem i
skrzydłem. Rozlegało się rozpaczliwe kniazienie duszonego.
— Zwykły koniec — rzekł Stanisław z ubolewaniem.
Ale okazało się, że jeszcze nie koniec! Drugi szarak, zamiast umykać w gęstwinę
i ratować swe życie, zachował się bezprzykładnie. Oszalał. Wrócił. Desperacko
natarł na napastnika. Skoczył w górę i silnym uderzeniem przednich skoków
strącił ptaszysko na ziemię. Oswobodzony zając dał susa. Jastrząb zerwał się i
wzbił do ponownego ataku, ale o sekundę za późno: szaraki przepadły w krzakach.
— „Tchórzliwy jak zając" — odezwałem się. — Takie przysłowie nie dotyczy na
pewno tego zająca.
— Kanadyjskie zające — stwierdził Stanisław nie bez cheł-pliwości — są inne niż
europejskie.
W drodze powrotnej opowiadał mi o tutejszych szarakach. Były to bielaki,
bytujące wszędzie w lasach i noszące zimą biały kożuch. Obficie się
rozmnażające, stanowiły główny pokarm mniejszych drapieżników skrzydlatych i
czworonożnych, puchaczy, lisów i kun, i tym prawdopodobnie tłumaczyła się duża
stosunkowo ilość zwierząt futerkowych w puszczy kanadyjskiej. Co kilka lat —
niektórzy twierdzą, że co siedem —¦ zajęcy było tak wiele, że tworzyły wówczas
istną plagę. Ku rozpaczy traperów wpadały nieustannie w pułapki nastawione na
szlachetniejszą zwierzynę i niejednego myśliwego doprowadzały do ostatniej
pasji. Gdziekolwiek nastawiał sa-motrzaski, już po godzinie łapały się
przebrzydłe gryzonie.
Ale właśnie w okresie tego nasilenia przychodziła zwykle na nie zabójcza
epidemia. Niemal wszystkie ginęły nagle,
214.
lćfc1'trupy 'roźsiane^pśtdn^^Ieimrczasem leżące'"kupa-"' mi po kilkanaście
sztuk. Później przez parę lat nie było widać zajęcy w kniei i zmniejszał się
także ród lisi, aż znów się rozpleniały do rozmiarów plagi — i cykl siq
powtarzał.
Gdy dobijaliśmy do brzegu w pobliżu naszego obozu — zdumienie. Leżała tam
wyciągnięta z wody łódź z motorem przyczepnym.
— Czyżby Indianie zawrócili? — spytałem zaintrygowany.
— Przecież to nie ich canoe — wyjaśnił Stanisław. — Ktoś inny przypłynął.
— Więc mamy gościa!
— Tak się wydaje...
Jeszcze nie przemierzyliśmy do końca owych kilkudziesięciu kroków dzielących nas
od obozu, gdy spod drzew wyłonił się człowiek. Natychmiast poznać było Francuza:
czarne, żywe oczy, niewysoka postać, twarz wesoło uśmiechnięta, jakby za-
żenowana, żwawe ruchy. Gość miał pewnie czterdzieści lat. Uderzały wystające
nieco kości policzkowe i zaciśnięte usta, były mniej francuskie, raczej
indiańskie.
Obcy uprzejmie się przedstawił: Jean Maurepas. Był inży-Dierem wodnym i pracował
w kompanii wielkich zapór wodnych w dolnym biegu rzeki St. Maurice. Znajdował
się obecnie na inspekcji jezior zasilających rzekę, a znanych pod nazwą
Rezerwuaru Gouin. Dziś po drodze spotkał znajomych IncBofl, Johna i Lisima,
którzy mu opisali położenie obozu. Od "kilku dni nie rozmawiał z ludźmi ze
świata, więc postanowił tu aajj-rzeć. Czy przeszkadzał?
le bienvenu. Zaprosiliśmy go do obozu I zaraz wciągnęliśmy" do pracy; w trójkę
przygotowaliśmy obiad. Główne danie to niedźwiedź.
John musiał mń naopowiadać o nas sporo szczegółów; o tym, że piszę książki i ża
jestem przyjaźnie nastawiony do Indian.
— Miałem babko Indiankę — zwierzył się w pewnej chwili Mfeurepas, jak gdyby
trochę onieśmielony. — Jestem Mety-sem.
I dodał z uśmiechem:
— Tak samo jak Louis Riel.
— Ma pan na myśli słynnego buntownika z XIX y/ieku? — spy Lałem.
— Tak. Ale buntownikiem nazwali go tylko wrogowie. My nie..
M''-- •'! to bez urazy i grzecznie, lecz z powagą i stanow-czoś.
M -..pac pochodził z 1," '.toby. W,młodych latach przybył z zachodu do Quebecu c
nauki i tu pozostał. Był nieźle oczytany, posiadał otwarł," ::iysł. Bystre
błyski w jego oczach były nie bez kozery. O Kanadzis i jej dziejach nabył
rozległej wiedzy, a zwłaszcza o przeszłości Indian i Meiysów, i swych
•wiadomo::ci nie ukrywał pod korcem. Był nader rozmowny, ale nie natr /.
Odznacza! się rzadką u takich gawędziarscy cnotą: wiedzia .iedy zamilknąć.
— Jei ...,:.:o.y pobitym narodem — odezwał się znienacka po długiej chwili
milczenia.
— Kogo pan właściwe ma na myśli? Francuzów? Indian?
— Ani jednych, ani drugich — rzekł. — Metysów.
— Nazywa pan Metysów narodem? — spytałem.
• — Otóż to, właśniel — odparł żywo. — Był okres w zeszłym .wieku, że rodził się
w Kanadzie nowy naród, o własnym ciels i duchu, naród francuskich Metysów.
Rodził się tam na zachodzie, w Manitobie i Saskatchewan. Ale nie dali mu się
rozwinąć. Przyszli z brutalną przemocą, ujarzmili, ciało roebili, ducha
zdeptali...
217
— Ależ gdzie tam, mówię o całkiem realnych faktach!
— Kto przyszedł z brutalną przemocą?
— Ludzie z Ontario. Świat mało wie o tych walkach, a przecież były zacięte i
krwawe... Rozgromili nas, bo było ich mrowie. Tylko niewielka garstka ludzi
weszła, jak na przykład ja, do społeczeństwa francuskiego i stała się
Francuzami, ale całą resztę Metysów rozpędzono jak proch po lasach, skazano na
nędzę i poniewierkę... Widzę po panu, że mało o tym wiecie...
— Bardzo mało — przyznałem.
— Są to dzieje zbyt dla nas ważne, abyście o nich nie wiedzieli. Wybaczcie,
muszę wam opowiedzieć!...
Zdumiewający był pionierski rozmach dawnych Francuzów kanadyjskich! Ledwie
uporali się z irokeskim niebezpieczeństwem nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, ledwie
stanęli pewniejszą stopą nad Wielkimi Jeziorami, już ich wędrowcy leśni poszli
dalej na zachód, spłynęli rzeką Mississippi do Zatoki Meksykańskiej, a na
północy już w pierwszej połowie XVIII wieku wtargnęli na prerie i pierwsi
ujrzeli śnieżne szczyty Gór Skalistych.
Varennes de la Verandrye w roku 1731 z synami i gromadą, pięćdziesięciu
śmiałkÓYf przebił się przez lasy Ontario i założył nad Riviere Rouge —
późniejszą Red River — francuską osadę. Nawiązawszy z Indianami przyjazne
stosunki przezwyciężył początkowe trudności, a gdy w trzydzieści lat później
Kanada przeszła w ręce angielskie, tu w dorzeczu Red Riverf
0 dwa i pół tysiąca kilometrów od macierzystego QuebecuP istniała żywotna,
dziarska ludność francuska, rozsiadła w kilku osadach.
Wrosła mocno w ziemię, chociaż nie przepadała za orką. Namiętnie oddawała się
wszelkiemu myśliwstwu, łowiła bobry
1 inne zwierzęta, a najchętniej włóczyła się wśród szczepów indiańskich,
skupywała skórki. Przeważnie przybywali tu Francuzi nieżonaci, więc szybko
wchodzili w związki z Indiankami.
218
kiem jej był francuski, z Quebecu czerpała patriotyzm i kulturę, choć w końcu
rdzennych Francuzów było wśród niej niewielu.
Owi Metysi posiadali męstwo i znajmość puszczy wszystkich coureurs des bois,
byli gościnni, obrotni, bystrzy, weseli, zdolni do wielkich uczuć, ale i do
pochopnych namiętności. Niestety, byli także zbyt skorzy do wypitki i jak i ich
przodkowie indiańscy niewiele dbali o dzień jutrzejszy. Większość wiodła
prymitywny tryb życia i niewiele się różniła od okolicznych Indian Cree czy
Odżibuejów, ale byli i tacy, którzy mieli wykształcenie, i to nawet szkoły
wyższe, ukończone w Quebe-cu czy Montrealu.
Łowy zwierząt futerkowych i handel skórkami z początku uprawiali na własną rękę,
potem byli oddanymi współpracownikami North West Conipany, a gdy ta zlała się w
1821 roku z Kompanią Zatoki Hudsońskiej, nowej zwierzchniczce służyli ochoczo i
wiernie. Kompania Zatoki ze swej strony wprowadzała do kraju wielu agentów
Szkotów, których potomkowie, krwi również mieszanej z Indianami, żyli w zgodzie
obok Metysów francuskich.
Aż do połowy XIX wieku było na ogół spokojnie w lasach północnego zachodu. Każda
rodzina bytowała na swym skrawku ziemi, odziedziczonym po ojcach i matkach,
polowała w okolicznej kniei i nie. brakowało jej pokarmu ani pogody ducha.
Ale potom się zmieniło. W roku 1867 cztery wschodnie prowincje kanadyjskie
połączyły się w Dominium Kanady i gruchnęła wieść, że Kompania Zatoki
Hudsońskiej będzie musiała oddać swe olbrzymie tereny nowemu rządowi. Obcy
ludzie mieli przyjść nad Red River i wprowadzić nowe porządki. Jakie porządki?
Jacy to ludzie? Oczywiście Anglicy z Ontario, którzy zawsze odnosili się wrogo
do wszystkiego, co francuskie, a tym bardziej wrogo do Metysów. W dorzeczu Red
River zawiało niepokojem, zawrzało.
219
"TTF"""
wymierzać dla przyszłych angielskich osadników ziemie, które od pokoleń Metysi
uważali za swoje. Protesty zasiedziałych gospodarzy zbywano opryskiiwośclą i
pogardliwą drwiną i żądano przedłożenia urzędowych dokumentów własności, tych
zaś nie było: takimi błahostkami zbytnio nie zaprzątała sobie głowy Kompania
Zatoki Hudsońskiej, rządząca dotychczas krajem.
Louis Riel, Francuz z domieszką krwi indiańskiej, należał do młodych bojowników,
jasno uświadamiających sobie niebezpieczeństwo. Szybko wybił się na czoło ruchu
oporu jako gorący mówca i niezły organizator. Dwudziestosześcioletni wychowanek
uniwersytetu montrealskiego, o twarzy ,,otwartej, inteligentnej i ujmującej" —
według opisu współczesnego mu kronikarza — posiadał typowe właściwości Metysów
francuskich: żywy umysł i namiętne serce, ale poza tym umiał z wytrwałością
zmierzać ku wytkniętym celom.
Nasłanie komisji mierniczych było przysłowiowym kijem wetkniętym w mrowisko, ale
wnet nastroje jeszcze się pogorszyły: nominacja osławionego MacDougalła na
gubernatora prowincji, której jeszcze nie utworzono, podziałała jak oliwa dolana
do ognia. Zarozumiały i bezwzględny Mac Dou-gaii słynął jako zajadły wróg
Francuzów.
Ma wieść o jego zbliżaniu się na czele orszaku urzędników, przywożących wielkie
zapasy broni i amunicji., powstał w obronie praw Metysów, zarówno francuskich
jak szkockich, Komitet Narodowy, a uzbrojone oddziały kresowców przeciwstawiły
się inwazji.
MacDougall, wściekły na zuchwałość „dzikich", wolał uniknąć starcia i wycofał
się na teren Stanów Zjednoczonych. Wszakże tam nie zasypiał gruszek w popiele.
Posyłał nad ReJ River swych agentów, by poszczególne odłamy ludności poróżnić
między sobą, a przede wszystkim na nieustępliwych Metysów francuskich poszczuć
Metysów szkockich i Angli-
Wybuchła wojna domowa. Tym samym rozpadł się Komitet Narodowy, a Metysi
francuscy z Rielem na czele zagarnęli władzę. Ludność angielska, poparta i
zasilana przez MacDougalla, wypowiedziała im ,,wojnę na śmierć i życie", ale
wobec brawury tuziemców ponosiła klęski. MacDougall usiłował także podburzyć
przeciw powstańcom Indian Siouxów, lecz ci nie dali się wciągnąć do awantury.
Utworzony przez Metysów francuskich rząd prowizoryczny nie dążył do zerwania
więzów z resztą Kanady, chciał jedynie, by uznano słuszne prawa zasiedziałej nad
Red River ludności. Odpowiednią deklarację, ujętą w umiarkowanym duchu, wysłał
do rządu kanadyjskiego.
Wtedy wybuchła afera Tomasza Scotta, która rozpętała nową burzę. Był to rok
1870.
Scott, fanatyk angielski i pieniacz znad Red River, pełen pogardy dla tubylców,
w jednej z potyczek wzięty do niewoli przez oddział Metysów francuskich, zdołał
uciec, po czym zaciekle buntował angielską część ludności przeciw francuskiej.
Ujęty powtórnie, postawiony przed sąd wojenny, został skazany na śmierć i
rozstrzelany.
Śmierć jego — jeden z epizodów wojny domowej nad Red Rivex —¦ posłużyła za
pretekst do wywołania histerycznego oburzenia wśród angielskiej ludności całej
Kanady i wszczęcia wielkiej nagonki przeciw Metysom. Rząd kanadyjski wyznaczył
nagrodę na głowę Riela i jego współpracowników, a pod wodzą wyniosłego sir
Garnett Wolseleya wystawił pokaźną armię.
Wszakże nie orężem, lecz zręczną dyplomacją obezwładniono powstańców, Rząd
kanadyjski co tchu sprowadził z Rzymu biskupa Tache, cieszącego się wśród
Metysów francuskich ogromną wziętością. Gładkiemu duszpasterzowi udało się
rozbroić opór ludności tym łatwiej, że rząd kanadyjski równocześnie przyrzekł
uznanie wszystkich praw Metysów i amnestię dla walczących oddziałów. Sir
Garnett Wołseley mógł
220
221
'WN
Ale po objęciu przez ludzi z Ontario władzy nad Red River przyrzeczenia poszły w
niepamięć i Metysi znaleźli się w pułapce. Zacietrzewieni przeciwnicy
prześladowali ich wszelkimi sposobami, urządzali zaciekłe łowy. Wielu Metysów
ginęło od. zbrodniczej ręki, a sądy zwalniały zabójców od winy. Nie przyznawana
Metysom pełnych praw ani całkowitych swobód. Zepchnięci do niemal ostatniej
kategorii obywateli, ustępować musieli przybyszom, chciwym nade wszystko ich
żyznych ziem. Louis Riel, w nowym ustroju wybrany przez rodaków do parlamentu w
Ottawie, był szczuty jak zwierz i w końcu ratował się ucieczką do Stanów
Zjednoczonych. W Mcntanie osiadł jako farmer.
Tymczasem wielu Metysów i Indian, brutalnie wypartych znad Red River, poszło
dalej na zachód, gdzie wśród szczepów zamieszkałych nad rzeką Saskatchewan i
wśród tamtejszych Metysów znalazło oparcie, ziemię i łowiska. Ale w kilkanaście
lat później i tutaj dosięgnął ich nieubłagany pochód kolonizacji. Znów zachłanni
ludzie napływali ze %vschodu, z Ontario, przywłaszczając sobie ziemię i lasy, i
znów przybycie rządowych komisji mierniczych, pełnych pogardy dla tubylców i ich
praw, oznaczało jawny rabunek i zagładę.
Kiedy biali strzelacze na preriach wytępili ostatnie bizony, ¦nędza i głód
przyszły na Indian w Kanadzie, jak również na wielu Metysów. Ogarnęło ich
zrozumiałe rozdrażnienie. Indian, wpakowanych przemocą do jałowych rezerwatów i
oszukiwanych na każdym kroku przez agentów rządowych, doprowadzono do ostatniej
rozpaczy. Nie lepiej wiodło się Metysom, którzy poza tym, że zagrożeni na swej
ziemi, znosić musieli nienawiść i wyzywającą pogardę ze strony zaborców.
Gnębieni tubylcy przypomnieli sobie człowieka, który ongiś nad Red River tak
dzielnie bronił ich praw, i wysłali do niego delegację. Louis Riel nie zawiódł
ich. Przybiegł nad Saskatchewan. Organizował wielkie wiece Metysów, umiał
dogadać się z Indianami i nawet z niektórymi białymi. W wyniku tych
222
1
słuszne rzeczy, jak zatwierdzenie tytułów własności posiadanych gruntów,
reprezentację w parlamencie, zarezerwowanie odpowiedniej ilości hektarów ziemi
na utrzymanie szkół. Ziemi było pod dostatkiem, ale dobrej woli ze strony rządu
— mniej. .
Chcąc ująć w karby ogólne wzburzenie wśród Indian i Metysów Riel utworzył rząd
prowizoryczny, a Metys Gabriel Du-mont przystąpił do formowania zbrojnych
oddziałów.
— Rebelia! — krzyknęły władze kanadyjskie na równi z .całą prasą reakcyjną i by
buntowników przykładnie poskromić, wysłały przeciw nim pułkownika Croziera na
czele słynnej North West Mounted Police*. Ale pod Duck Lakę policja dostała
cięgi i cofając się w panice wznieciła przerażenie wśród białych osadników. Z
wyjątkiem Czarnych Stóp wszystkie szczepy indiańskie tej części Kanady poparły
sprawę Metysów francuskich i chwyciły za broń. Wiosną. 1885 roku lasy dorzecza
Saskatchewan należały znów do Indian.
Wieść o zwycięskim powstaniu ludności tubylczej poruszyła. całą Kanadę. Rząd
dominialny rzucił na ognisko buntu wszelkie siły zbrojne, jakie miał pod ręką.
Akcją kierował generał armii brytyjskiej Middleton.
W pobliża miejscowości Batoche, ośrodka władz powstańczych, Metysi wznieśli
silne szańce. Middleton, dufny w swą liczebną i organizacyjną przewagę, chciał
złamać ich opór frontalnym natarciem. Wszakże w celnym ogniu myśliwych i
wojowników załamały się jego oddziały, zmuszone do wycofania się ze stratami.
Ponowny atak również spełzł na niczym: dzień zakończył się zwycięstwem
powstańców.
Middleton, nauczony porażką, wolał teraz zaczekać na przybycie nowych posiłków.
Upłynęły dwa tygodnie, zanim natarł powtórnie. Tymczasem powstańcy wycofali się
do samego Ba-
* Póinocno-Zachodnia Policja Konna
22$
zdawało się, iż zwyciężą.
Nie zwyciężyli. W nierównej walce ulegli przemocy. Wróg wdarł się na tyły
Batoche. Był wielokrotnie liczniejszy. W krwawym natarciu, sarn ponosząc
olbrzymie straty, rozbił szeregi Metysów i zdobył miejscowość.
Wzięcie Batoche rozstrzygnęło losy powstania, ale nie stłumiło walki gdzie
indziej. Indianie po lasach bronili się dalej z rozpaczą ludzi przywiedzionych
do ostateczności. Wojownicy wodza Poundmaker rozgromili oddział pułkownika
Ottera, a wódz Big Bear przez wiele tygodni skutecznie odgryzał się najeźdźcom w
swych ostępach leśnych. Lecz w końcu i oni nie zdołali utrzymać się wobec
przytłaczającej przewagi.
Odwet zwycięzców — w opinii kanadyjskich historyków — był „łagodny": pojmany
Louis Rieł i inni wodzowie powstania zginęli na szubienicy lub od kuli pod
murem, wielu na szereg lat dostało się do więzienia, szczepy indiańskie
wtłoczono do rezerwatów mocno okrojonych po ostatnich zajściach, a Metysów po
prostu wyzuto z ziemi, odbierając im mniej więcej wszystko co posiadali...
— Czynniki oficjalne Kanady —¦ kończył opowieść Jean Maurepas — chwalą się, że
nie miały tyle kłopotów z tu-ziemczą ludnością, co Stany Zjednoczone, i że
obejmowania kraju szło gładko, bez sprzeciwu Indian i Metysów, jak w sielance.
Gdzież ta sielanka! Wypadki nad Red River i nad Sas katchewan zadają temu kłam.
W obronie wolności krwią spłynęły rzeki kanadyjskie...
O WOLNOŚĆ KANADY
Następnego poranku Maurepas opuścił nass obóz. powiedział, że przez cały dzień
pozostanie w okolicy, by badać stan wody w jeziorach. Miłego gościa prosiliśmy
oczywiście na następną noc do siebie, tym bardziej że i ja chciałbym jemu i
Stanisławowi opowiedzieć niezwykłe dzieje innego bojownika o wolność Kanady,
Polaka, Mikołaja Gustawa Szulca.
— Wrócą na pewno! — ochoczo wołał Maurepas na odjezd-nym.
Tego dnia dzikie gęsi ciągnęły gęstymi kluczami na wyraj, do krain słońca.
Daleki świst ich skrzydeł, stłumione gęganie, potem chrapiiwsze odgłosy
ciągnących w mroku żurawi, a tu bliżej wesoły trzask ogniska — czyż można było
życzyć sobie lepszych odgłosów do wtóru i żywszej podniety dla
opowiadającego?...
A. NIESPOKOJNI, KAPRYŚNI
Było ich kilkuset, odłam naszej Wielkiej Emigracji. Po przebyciu burzliwego
Atlantyku — burzliwego jak ich własne dzieje ostatnich kilku lat — zawitali w
marcu 1834 roku do Nowego Jorku. Los podwójnie ich doświadczył, bo i klęską
orężną w Polsce w wojnie roku 1831 i potem dwuletnim wię-
bujała, nieograniczoną, różową nadzieję — pokładali w arrisry-kańskiej
przystani.
Dziwna to była kompania. Zachowały się do dziś pamiętniki pisane podczas tej
amerykańskiej wyprawy, toteż łatwo sobie odtworzyć nieszczęsnych emigrantów i
ich nastroje. Niemal wszyscy pochodzili z polskiego dwora lub z folwarku, wielu
z nich było oficerami zawodowymi. Przebyta niedola wybiła na nich żałosne piętno
i wytrąciła z równowagi ducha. Niespokojni, rozdrażnieni, kłótliwi, kapryśni,
szastający na prawo i lewo „honorem i ojczyzną", obnosili w sobie zdumiewającą
mieszaninę.zarozumiałości i łez, pychy i kajania. Przede wszystkim zaś cechowała
ich niepojęta wprost niezaradność życiowa,- były to dzieci, wąsate dzieci, a
najbardziej dziecinne były ich złote miraże, snute na temat tego, co im
przyniesie Ameryka.
Nieliczne trzeżwiejsze głosy zafukiwano niecierpliwym warknięciem, topiono w
sprawach honorowych. Major Szulc, łnimo że oględnymi słowami doradzał
towarzyszom opamiętanie i rozwagę, niechcący wszystkim na statku się narażał.
Do-skakiwali mu do oczu:
— Więc Ameryka, kraj rewolucji i wolności, nie miałaby godnie przyjąć żołnierzy
rewolucji, którzy walczyli o wolność?
— Przyjmie, ale nie tak jak sobie wyobrażacie — odpowiadał spokojnie Szulc.
— Solnik! — z pogardliwym uśmiechem przezywano go za jego plecami.
Major Mikołaj Szulc nie był oficerem zawodowym. Polak rodem z Galicji, zanim w
1830 roku wstąpił do szeregów powstańczych, pracował jako młody inżynier w
kopalni soli w Wieliczce, tak samo jak i jego ojciec. Więc na „solnika" patrzano
w tym towarzystwie trochę z góry i trochę spode łba, lecz nawet notoryczni
zawadiacy — a takich nie brakowało na pokładzie — woleli tłumić wobec niego swe
zapędy: Szulc miał wojenną kartę zbyt dobrze zapisaną. Podczas kampanii w od-
226
a yuy ojciec poiegi, sam ODjąr jcomenaę. Pod Jabłonną i Wawrem wyróżnił się
składając dowody niepowszedniej dzielności i odwagi, i tam na polu walki zdobył
awans i odznaczenie. „Szulc posiadał duży zasób wiedzy wojskowej, posiadał
ujmujący charakter i był ceniony przez wszystkich, którzy go znali" — napisze o
nim po latach w swych wspomnieniach historycznych Donald M Leod, Szkot
kanadyjski. Więc chociaż na statku Szulc raził towarzyszy swymi „zbyt trzeźwymi"
poglądami, jakoś obyło się przez całą podróż bez większych awantur.
Gdy przybyli wreszcie do Nowego Jorku, powitanie, jakie zgotowali im Amerykanie,
przeszło najśmielsze oczekiwania, tak było serdeczne. Amerykanie nieledwie ze
skóry wychodzili chcąc przybyszom dogodzić. Utworzyli szereg komitetów
obywatelskich, które dzielnym szermierzom wolności dostarczały wszystkiego: i
funduszów, i dachu nad głową, serca i nawet ucha, skorego do słuchania
.niezrozumiałych opowiadań. Gospodarze pragnęli, żeby Polacy napierw dobrze
sobie odpoczęli.
Potem, po wielu tygodniach, przystąpiono do realizacji dalszego planu:
Amerykanie zaofiarowali weteranom uczciwe warsztaty pracy, by przybysze stanęli
na własnych nogach i poczuli się jak równi wśród równych. Wtedy zdziwieni Jan-
kesi natrafili na nieprzezwyciężone trudności. Przybysze przeważnie odmawiali;
nie mogli pracować, nie chcieli, nie umieli. Nie umieli ^włączyć się w
praktyczne tryby życia amerykańskiego. Patetyczni, chcieli być —- żeby użyć
niepokojących przydomków, nadanych w późniejszych latach Polakom —¦ chcieli być
Chrystusem narodów i natchnieniem ludów.
W ciągu następnych miesięcy narastało nieporozumienie, aż doszło do kresu:
Polacy, zawiedzeni i rozgoryczeni, wsiedli na statek i popłynęli do Francji, by
tam ostatecznie zlać się z głównym nurtem Wielkiej Emigracji.
Tylko bardzo nieliczni pozostali w Ameryce, a między nimi Mikołaj Szulc.
22?
Ażeby należycie zrozumieć i ocenić fantastyczne wypadki, jakie rozegrały się w
życiu Szuka w cztery lata później, wypada poznać nieco jego oblicze duchowe,
zajrzeć w jego zacisze prywatne.
Mikołaj Szulc byl nie tylko patriotą i walecznym żołnierzem, i nie tylko
posiadał ujmujący charakter, jak o tym pret-wił kronikarz kanadyjski; Szulc
odznaczał się również wyjątkowo bystrym umysłem i otwartym sercem. Wiosenne
podmuchy, jakie zaczęły wtedy owiewać Europę, nie były mu obce; przyswajał je
sobie pełnym oddechem i żył nimi. Postępowe idee Lelewela odbijały się w jego
poglądach silnym echem. Z entuzjazmem wchłaniał również pełne młodzieńczej pasji
słowa współtowarzysza broni spod Ostrołęki, radykała Maurycego Mocłmackiego.
Fo zaśniedziałej Europie, w owych czasach kontynencie da spotyzmu i więzień,
Amsryka wydała się Szulcowi prawdziwym rajem wolności. „Azylum ludzkości", jak
już w drugiej połowie XVIII stulecia nazywał ją amerykański patriota Tom Paine,
była także dla Szuka jakimś uroczym schroniskiem, krajem-objawieniem, w którym
poglądy Lelewela i zaklęcia Mochnackiego stawały się, w mniemaniu
prześladowanego wygnańca, żywym ciałem i pulsującą krwią.
Nie, ażeby-panowały tu idealne stosunki. Widział także rysy na budowli. Ale
Ameryka była wtedy młodym krajem o pustych przestrzeniach i rozlicznych
możliwościach: masy jeszcze nie dały się brać za łeb.
Szulc z zachwytem obserwował na każdym kroku, jak trafne było, utarte zresztą,
porównanie amerykańskiego społeczeń-* stwa z dziarskim junakiem. Junak cenił
swoją wolność, kipiał energią, rozbudowywał sobie przestronny dom. Miał różnych
architektów, dobrych i mniej dobrych, ale żaden z nich jeszcze nie śmiał
zapominać o prawach konstytucji. Amerykańska Deklaracja Niepodległości nie była
wtedy pustym dźwiękiem.
228
rozglądać się po kraju i szukać zatrudnienia we własnym zawodzie. Udało mu się
uzyskać posadę w kopalni soli, jakkolwiek podrzędną. Poznając dokładnie
amerykańskie metody dobywania soli inżynier nie mógł się dość nadziwić, że były
tak prymitywne i niewydajne, znacznie gorsze niż te, które poznał w Wieliczce.
Zabrał się do wypracowania własnych sposobów ulepszonej produkcji, dostosowanych
do kopalń amerykańskich, i osiągnął na tym polu pełne powodzenie. Przełożeni
chwalili go, przyjmowali w swych domach, powierzali mu bardziej odpowiedzialne
stanowiska. Nie tylko awansował zawodowo, lecz dorabiał się niezłej fortuny, bo
— wcześnie orientując się w obyczajach kraju ¦— nie omieszkał opatentować swych
pomysłów.
W czwartym roku po przybyciu do Ameryki należał już do grona zamożnych obywateli
w Salinas, niedaleko miasta Syra-cuse, w stanie New York. Zdobył tam sobie wielu
oddanych przyjaciół. Władając angielskim językiem jak rodowity Amerykanin,
zagospodarował się na do^rs I wrósł wszystkimi korzeniami w glebą przybranej
ojczyzny. Był nie tylko majętny i cieszący się ogólnym szacunkiem; ponadto
pozyskał sobie szczerą miłość pięknej i szlachetnej kobiety, z którą wkrótce
miał się ożenić.
Jedna tylko była różnica między nim a tysiącami innych emigrantów, Irlandczyków,
Niemców, Norwegów, Szwedów, Anglików — ta różnica, że on nie tylko dążył do
materialnego dobrobytu, lecz był wrażliwy na przeciwieństwa losu bliźnich i na
krzywdy narodów. O wolność przecież walczył na polach bitew w Polsce. Tego
dziedzictwa nie wyzbył się. W wygodzie amerykańskiego życia nie mógł zapomnieć,
że gdzie indziej ludzie są mniej szczęśliwi. Uśmiech losu nis zagłuszył jego
sumienia i Szulc wyostrzonym słuchem wychwytywał skargę ludzi uciskanych na
całym świecie, skargę płynącą i stamtąd, zza morza, i nawet stąd, zza granicy
kanadyjskiej.
229
W owe czasy w Kanadzie nie działo się dobrze. Panował tam despotyzm reakcji.
Dawna kolonia francuska, zdobyta przez Anglików przed osiemdziesięciu laty,
doznała w dwadzieścia lat później poważnego przypływu ludności ze Stanów
Zjednoczonych, tak zwanych lojalistów, którzy wierni koronie angielskiej, nie
chcieli uznać amerykańskiej rewolucji ani demokracji.
Był to element skrajnie nacjonalistyczny, zapamiętale zachowawczy, fanatycznie
wrogi jakiejkolwiek idei postępu — i samolubny. Mając poparcie centralnych władz
w Londynie owi lojaliści uważali się za istotną arystokrację Kanady. W krótkim
czasie zagarnęli wszystkie intratne urzędy i patrzyli na kraj jak na własną,
prywatną domenę. Ów wszechpotężny „Pakt Rodzinny", zawarty jawnie w tym celu, by
grupa nielicznych uprzywilejowanych trzymać mogła w jarzmie cały kraj wraz z
jego polityką i finansami, może uchodzić za klasyczny przykład brutalnego
cynizmu klasy rządzącej, nie ukrywającej swej drapieżności.
Dowodziło to również ciasnoty myśli politycznej ówczesnych mężów stanu w
Londynie. Szerokie warstwy społeczeństwa kanadyjskiego domagały się od
dziesiątków lat naprawy istniejących stosunków. Przecież o krok, sa miedzą
graniczną, rozwijał się demokratyczny eksperyment Amerykanów, jakże urzekający i
zaraźliwy dla innych. Anglia tego nie chciała widzieć, zamykała oczy na
niebezpieczeństwo, wolała wierzyć słowom księcia Welłingtona, który wołał w
parlamencie, że „w Kanadzie lokalnego samorządu nie można absolutnie pogodzić z
suwerennością Wielkiej Brytanii".
Więc w Kanadzie narastał ferment coraz burzliwszy, i to zarówno w angielskim
Ontario, jak francuskim Ouebecu. Na czoło niezadowolonych Francuzów wybił się
Papineau, a wśród angialskojęzycznych Kanadyjczyków — Lyons Mackenzie. Obydwaj
patrioci gorliwie walczyli o demokratyzację kraju, umieli porywać masy, lecz
jakkolwiek domagali się umiarko-
230
lojalistom nie lśniło"się" uślę^wac'*cl'dcT)y''ó""]otę."'"*...........""
"¦"¦""¦""""
W lecie 1837 roku wrzenie doszło do szczytu. Jesienią wybuchły zbrojne powstania
w Toronto i w okolicy miasta Montreal. Ludzi ani broni powstańcom nie brakło,
lecz organizacja była nieudolna, toteż wojsko i milicja porządkowa, od dawna w
pogotowiu, stłumiły wybuch w kilku tygodniach.
Zwycięzcy nie oszczędzali krwi przeciwników. Kto z powstańców nie zginął w
walce, tego czekało więzienie, dowódców zaś publicznie wieszano na szubienicach.
Wielu ratowało się ucieczką do sąsiednich Stanów, dokąd schronił się również i
Lyons Mackenzie.
W Stanach Mackenzie i jego przyjaciele nie zaprzestali agitacji znajdując, rzecz
zrozumiała, w społeczeństwie amerykańskim żywy oddźwięk. Oburzenia było tak
powszechne, że wnet zaczęły się tworzyć w północnych stanach tajne oddziały do
walki z kanadyjską tyranią, tak zwane loże strzeleckie, które w ciągu 1838 roku
rozwinęły się potężnie. Rząd w Waszyngtonie, jakkolwiek z pewnością o nich
wiedział, na razie nie wkraczał w te sprawy.
We wrześniu tego roku odbył się w Cleveland zjazd, na którym uchodźcy kanadyjscy
i dowódcy lóż uchwalili konstytucję republiki kanadyjskiej i opracowali plan
zbrojnego najazdu na Kanadę. Odbywało się to wszystko pod wpływem porywających
zapewnień Lyonsa Mackenzie, że cala Kanada powstanie, skoro tylko pierwsze
oddziały przekroczą granicę.
Mikołaj Szulc oczywiście nie mógł być obojętny na to, co działo się dokoła
niego. Stał duszą i sercem po stronie uciśnionych i szczerze życzył zwycięstwa
bojownikom wolności. Dom swój pod Syracuse otworzył wygnańcom na oścież, i
gościł przez pewien czas Lyonsa Mackenzie, z którym się zaprzyjaźnił. Miewał z
nim długie rozmowy. Utwierdził się w przekonaniu, że chodzi tu o obronę
najświętszych praw człowieka i o walkę, w której on nie mógł pozostać biemy.
Przystępując więc do ruchu ofiarował rewolucjonistom większość swego majątku,
sto tysięcy dolarów, sam zaś zorganizował i wypo-
231
ków, zgłaszając się na jego czele óo akcji.
Wojskowi i historycy kanadyjscy odsądzili tych zapaleńców (można cierpko dodać:
naturalnie!) od czci i honoru, nazywając ich zwykłymi bandytami pogranicza,
żądnymi tylko grabieży i niczego więcej.
Tymczasem nie ulega wątpliwości, że większość ochotników, przeważnie bardzo
młodych, kierowała się szlachetnymi pobudkami. A już chyba co do czystych
zamiarów Mikołaja Szulca nie może być dwóch zdań: musiała to być dla niego
sprawa szczytna, skoro jej poświęcał i majątek, i zacisze dostatniego domu, i
osobiste szczęście, ślub z ukochaną kobietą odraczając na niewiadomy okres.
D. WALECZNI I TCHÓRZLIWI
Szulc udał się ze swym oddziałem na północ, gdzie kazano mu dołączyć się do
wojsk — jeśli wojskami nazwać można te luźne grupy amerykańskich ochotników —
będących pod dowództwem niejakiego „generała" Birge. W pierwszych dniach
listopada nastąpiło spotkanie. „Szulca godne zachowanie się, jego męska postawa,
bystrość umysłu i wymowa zapewniły mu wdzięczne przyjęcie" — pisał E. A.
Theiler, Irlandczyk kanadyjski. Równocześnie okazało się, że poza powyższymi
walorami Szulc posiadał z tych wszystkich wojaków najwięcej odwagi i ducha
wojskowego.
Pierwsze taktyczne zadanie Birge'a polegało na zajęciu miejscowości Prescott na
kanadyjskim brzegu granicznej Rzeki Sw. Wawrzyńca, co generał wykonać miał przy
pomocy trzech oddziałów: swego własnego oraz grup Szulca i pułkownika Johnsona.
Ochotników, doskonale uzbrojonych w karabiny, było najpierw kilka tysięcy. Gdy
przyszło jednak do właściwej akcji, pozostało tylko kilkuset. Uznano, że i ta
siła wystarczy dla zdobycia miasta Prescott.
232
"czonyW~p"bwodz"enTem. Birge" załadował swych łudzi, prYebra-nych za turystów,
na amerykański parowiec w Oswego, nad jeziorem Erie, a po wejściu statku na
Rzekę Sw. Wawrzyńca poprosił nie podejrzewającego nic kapitana, by wzięto tam na
cumy dwa wielkie żaglowce pokryte brezentami. Gdy to nastąpiło, turyści wydobyli
na wierzch broń i zmusili kapitana do posłuszeństwa. Tymczasem spod brezentów
dwóch żaglowców wyłoniły się oddziały Szulca i Johnsona wraz z kilkoma
armatkami.
Podczas dalszej jazdy w dół rzeki między wrogim brzegiem kanadyjskim z lewej
strony, a amerykańskim z prawej, Birge zwołał dowódców oddziałów na ostatnią
odprawę. Ku osłupieniu Szulca oświadczył, że na razie nie uderzy na Prescott,
lecz wpierw zawinie do amerykańskiej mieściny Ogdensburg, by zabrać stamtąd
więcej ochotników.
— To wykluczone! —¦ zawołał Szulc. — Jeśli nie uderzymy dziś, i to natychmiast,
nieprzyjaciel dowie się o wyprawie i stracimy przewagę zaskoczenia.
—• To nic! — odparł niewzruszony Birge. — Jutro weźmiemy Prescott.
—¦ Jutro będzie za późno.
Szulc wyraził gotowość wzięcia na siebie najtrudniejszej części zadania,
frontalnego uderzenia na samo Prescott, podczas gdy oddziały Birge'a i Johnsona
miały tylko ubezpieczać jego skrzydła. Lecz plan ten, tak rozsądny i przez
historyków uznany za jedynie celowy, spotkał się z upartym sprzeciwem J3irgera i
innych.
Szulc powiódł zdumionym wzrokiem po towarzyszach, jak. gdyby po raz pierwszy ich
ujrzał — czy przejrzał.
W końcu jednak stanęło na tym, że on i Johnson sami zaatakują tej nocy Prescott,
podczas gdy Birge ze swym oddziałem' pośpieszy na parowcu do Ogdensburga,
zaokrętuje tam nowych ochotników i wróci natychmiast z odsieczą.
Na krótko przed pomocą — była to niedziela, dzień 11 listopada — wszystkie trzy
statki, spuszczone z lin, poszły każdy
233'
dwa inne ku swej niesławie.
Żaglowiec z oddziałem Johnsona jakimś tajemniczym przypadkiem osiadł wnet na
mieliźaie, a że to było akurat tuż przy brzegu amerykańskim, wojacy dopłynęli do
lądu i gdzieś w ciemnościach się zawieruszyli. Tymczasem Birge płynął dalej na
parowcu i dobił szczęśliwie w poniedziałek rano do Ogdensburga, lecz gdy tylko
poczuł się na ziemi amerykańskiej, zachorował, a wraz z nim większość jego
oficerów i ludzi, którzy wszyscy rozproszyli się po domach. I ten oddział, tak
samo jak Johnsona, przestał istnieć jako jednostka bojowa.
Jedynie Szulc udał się na swym żaglowcu w wyznaczonym kierunku i nad ranem
podpłynął pod Prescott. Lecz zastał miasto już zaalarmowane i gotowe do obrony.
Ponieważ z nastaniem dnia nie widział Johnsona na rzece, słusznie zaniechał
ataku i tylko płynąc jakie trzy kilometry w dół rzeki, wylądował na brzegu
kanadyjskim w pobliżu opuszczonego wiatraka. Stało tam kilka masywnych budynków
jakby stworzonych na redutę. Obsadził je swymi .ludźmi i zaczął skrzętnie
wznosić szańce, ażeby stworzyć przyczółek, zanim nadpłyną posiłki z
amerykańskiego brzegu. Wierzył, że lada chwila nadpłyną.
Tak oto Mikołaj Szulc, były major wojsk polskich, wszedł do wojny z Kanadą —
awangarda sił mających wyzwolić kraj od jarzma i krzywdy.
S. BITWA O WIATRAK
Spodziewane posiłki oczywiście nie nadeszły, bo trudno było nazwać posiłkami
tych kilku zuchów, którzy zdjęci wyrzutami sumienia, w ciągu poniedziałku,
przypłynęli na łódkach z Ogdensburga. Oni to przywieźli Szuleowi hiobowe wieści
ciosach odsieczy.
Cytowany już E. A. Theller określa sprawę następująco: „Historia zapisała
niewiale przykładów takiego tchórzostwa, wiarołomstwa i braku decyzji jak u J.
Ward Birge'a..."
Kanady. W tej decyzji był heroizm, nie było szaleństwa. Doświadczony żołnierz
trzeźwo oceniał sytuację wojskową. Był niezłomnie przekonany, że jego pojawienie
się w ciemiężonym kraju stanie się hasłem do ogólnego powstania, jak o tym przez
całe lato Lyons Mackenzie i wszyscy uchodźcy kanadyjscy przekonywali jego i loże
strzeleckie. Trochę też wierzył, że amerykańscy towarzysze broni w końcu się
opamiętają i przybędą z pomocą.
Tak minął poniedziałek i tylko pod koniec dnia pojawiła się: na rzece angielska
kanonierka. Dała kilka razy ognia do zabudowań, ale przywitana armatkami
przyczółka, szybko się-wycofała. Ochotnicy nadstawiali ucha w stronę lądu,
spodziewając się lada chwila przybycia powstańców kanadyjskich,. lecz ląd był
głuchy i nie odpowiadał. Przez całą noc nikt się nie zjawił.
We wtorek o świcie usłyszano odgłos zbliżającego się od Ogdensburga parowca i
gdy w mgle porannej patrioci ujrzeli na pokładzie postacie żołnierskie, ogarnęła
ich szalona radość::
— Posiłki idą, posiłki!
Nie. Był to oddział rządowego wojska amerykańskiego. Stany Zjednoczone nie
chciały mieć zatargu dyplomatycznego^ więc oto zabierały Szulcowi żaglowiec, na
którym znajdowała się jeszcze nie wyładowana część amunicji i żywności. Była to
dotkliwa strata. Zaledwie Amerykanie się oddalili, przypłynęło kilka angielskich
kanonierek i otworzyło regularny ogień artyleryjski, na który zresztą
energicznie odpowiadano.
Na lądzie zauważono wreszcie grupy uzbrojonych łudzi. Znów przykre
rozczarowanie! To wierna Anglii milicja, zawzięta, dysząca nienawiścią do
„bandytów", ta sama, która przed rokiem szalała żądzą wieszania powstańców. Gdy
zebrało się tych ludzi około pół tysiąca, przypuścili atak zasypując oblężonych
obfitym gradem ołowiu. Odparci, nacierali drugi raz i trzeci, i czwarty, dufni w
swą liczebną przewagę, rozjuszeni. Dopiero poważne straty, jakie ponieśli, i
ciągłe
234
23$
Oddział amerykańskich ochotników Szulca znakomicie zdał próbę ognia. Była to
młodzież ideowa, dość karna, od kilku tygodni przebywając pod wpływem i musztrą
polskiego majora. Składała się przeważnie z rodowitych Amerykanów, a wśród nich
było także kilku Polaków i kilkunastu Niemców. Gdy pod wieczór przeciwnik
zaprzestał ataków, by! pobity i porażony. Okazało się jednak, że również i
oddział Szulca poniósł straty dochodzące w zabitych i rannych do jednej trzeciej
całości, nie licząc kilkunastu ochotników odciętych przez wroga i wziętych do
niewoli.
Szerokość rzeki, w tym miejscu chyba nie większa niż półtora kilometra,
pozwalała z amerykańskiego brzegu dokładnie obserwować przebieg walki. Brzeg
oblepiły tysiące gapiów, między nimi wojacy Birge'a i Johnsona. Wszyscy ogromnie
byli zaintrygowani przebiegiem walki, cmokali: „ii is a iine show — jest ładne
widowisko" i czynili zakłady.
Tej nocy cisza znowu zaległa okolicę i oblężeni daremnie nadstawiali ucha na
szmery w głębi lądu. Gdzież powstańcy kanadyjscy? Nie było powstańców. Była
złowroga cisza.
Szulc zaczął domyślać się tragicznej prawdy, że spodziewana rewolucja zawiodła,
że zeszłoroczne szubienice widocznie zrobiły swoje. Jeszcze tej nocy wyprawił
więc na tratwie zaufanego posłańca do Ogdensburga 2 żądaniem, by przysłano mu
.statek dla wycofania oddziału. Posłaniec przepłynął szczęśliwie, lecz nikczemni
krętacze nawet teraz nie umieli pomóc towarzyszom: zwlekali, a gdy w końcu, w
trzecią dopiero noc, statek ratunkowy wypuścili na rzekę, było za późno. Rzeka
roiła się od angielskich kanonierek i nie było już odwrotu dla walecznego
oddziału.
Walecznego: bo tymczasem po wtorkowych cięgach milicja kanadyjska przez dwa dni
lizała sobie rany i dopiero w czwartek po południu, liczebnie wzmocniona,
zdobyła się na nowy, ostry atak. I jeszcze raz pomimo przewagi została krwawo
odparta.
236
nych, głodnych straceńców o twarzach wynędzniałych, oczach zaognionych, lecz
pałających srogą zawziętością.
W nocy, poprzez jęki rannych na pobojowisku, ochotnicy wciąż jeszcze wytężali
słuch w stronę lądu i rzeki nie tracąc nadziei. Od rzeki miały przyjść pomoc i
ratunek, od lądu niepomiernie więcej: znak, że upiorna ich walka ma w ogóle
sens, że Kanada jest 2 nimi. Ale i rzeka, i ląd głuche, nie odpowiadały; tak
samo jak wróg nie znały litości.
Szulc i jego ludzie wiedzieli tylko jedno: że muszą walczyć dalej, do końca,-
straceńcy bez wyjścia.
F. SZLACHETNY DO OSTATNIEJ CHWILI
Następnego dnia, w piątek, od samego rana zauważono na lądzie wzmożony ruch od
strony Prescott: pojawiły się oddziały regularnego wojska angielskiego i chmary,
dosłownie chmary kanadyjskiej ochotniczej milicji. Równocześnie przybyła
artyleria. Liczbę pięciu tysięcy oblegających, podaną przez M'Leoda, inni
kronikarze uważają za przesadzoną, mimo to jednak liczebna przewaga
nadciągających sił była wprost przygniatająca. Zbliżał się końcowy akt tragedii
dzielnej garstki.
Dowódca angielskich wojsk, pułkownik Dundas, przysłał do Szulca parlamentariusza
z lakonicznym rozkazem bezwarunkowego poddania się. Szulc, widząc beznadziejność
swego położenia, gotów był poddać się pod warunkiem, że przeciwnik uzna oddział
jego za stronę walczącą.
— Nie, tylko za buntowników i morderców, zdanych na łaskę i niełaskę! —
zakomunikował szorstko Anglik.
Znaczyło to, że będę znów w robocie szubienice.
•— Walczymy dalej! — odparł mu Szulc.
Wtedy Dundas zażądał jednogodzinnego zawieszenia broni celem pogrzebania
poległych, pozostałych na przedpolu reduty z dnia poprzedniego. „Buntownik" nie
tylko się zgodził, lecz
23?
nym piśmie do przeciwnika Szułc wytłumaczył ten ludzki gest: brakowało mu
opatrunków, więc nie mógł udzielić rannym potrzebnej opieki, i tylko prosił w
zamian o dobre traktowanie jego własnych jeńców, wziętych przez Anglików. Potem,
jak gdyby godząc się już na bezwarunkowe poddanie się i żądając tylko skromnej
furtki honorowego wyjścia, dopisał do listu: „Jeżeli pod słowem honoru może mnie
pan zapewnić, że ludność kanadyjska nie wita nas jako oswobodzicieli, od Pana
zależy wstrzymanie dalszego rozlewu krwi".
Lecz hardy dowódca angielski nie chciał się wdawać w żadne subtelności ani
układy i pogardliwie odpalił, że z bandytami nie ma pertraktacji.
Huragan z dział i karabinów otworzył ostatnią walkę. Ochotnicy bronili się z
bezprzykładnym męstwem. Sypał się na nich deszcz żelaza i gruzu, lecz oni spod
gruzów prażyli zadając straty. Nie dopuszczali wroga do siebie. Wiedzieli, że.
to ostatni ich opór, lecz nie tracili ducha. Szulc był wszędzie; widziano go na
każdym zagrożonym odcinku przyczółka. Porywał swym przykładem ludzi, dowódca
czujny, żołnierz nieulękły. Mimo to trudno zrozumieć, jak ochotnicy mogli
utrzymać się w tym piekle przez tyle godzin, od południa do wieczora.
Dopiero pod wieczór ogień ich zaczął słabnąć. Obrońcom zajrzała w ślepia zmora
żołnierza: brak amunicji. O zmroku wystrzelali ostatnie naboje. Milicja
kanadyjska, spostrzegłszy to, ze zdwojoną furią rzuciła się na łatwy żer. Łupem
jej padał prawie bez oporu budynek po budynku, w których niewiele pozostało
życia. Ostatniego obezwładniono Szulca. W tych końcowych chwilach walki działy
się ohydne rzeczy. Rozbestwiona milicja mordowała pojmanych ochotników, dobijała
rannych. Niewiele brakowało, a wybuchłaby nowa bójka, tym razem między
regularnymi żołnierzami angielskimi a ochotniczą milicją. Z trudem żołnierze
poskromili szaleńców.
238
o wiatrak, ihe Baitle ot the Windmill Point.
Dni Szulca, wziętego na pół żywcem do niewoli, były oczywiście policzone. W
kraju, trawionym społeczną gorączką, zwycięzca, zaniepokojony o swe przywileje,
bezwzględnie tępił jednostki typu Szulca — osobnika szczególnie niebezpiecznego
dla lojalistóv»T kanadyjskich. W kilka dni po ujęciu Szulca sąd wojenny skazał
go — jako bandytę, rzecz prosta! — na śmierć, oczywiście przez powieszenie, i
wyrok wykonano niezwłocznie, dnia 8 grudnia.
Na kilka dni przed śmiercią Szulca dopuszczono do niego młodego adwokata, Johna
A. MacDonalda późniejszego premiera Kanady, by spisał ostatnie życzenia
skazańca. Zarówno treść testamentu, jak i rozmowy z Szulcem wywarły ha nim
głębokie wrażenie. Młody, postępowy adwokat nie mógł ocalić mu życia, ale
postanowił obronić jego pamięć.
Jak przez cała życie Mikołaja Szulca snuł się motyw jakiejś niepospolitej
wielkoduszności, wzniosłych uniesień, a przy tym trzeźwej rozwagi, tak też i
ostatnie jego dni cechowały szlachetna godność i podziw budzące opanowanie. Po
ogłoszeniu wyroku śmierci Szulc żegnał się spokojnie ze światem pisząc do swych
przyjaciół w Stanach listy pełne męskiej równowagi, niemal pogody, jak również
spisując swój testament. Warto z tego podkreślić dwa szczegóły, rzucające
jaskrawe światło na jego prawy charakter i rycerskość.
Wrażliwość Szuka na każdy objaw ludzkiej przyzwoitości, choćby spostrzeżonej u
wroga, była tak wielka, że nawet fakt, iż żołnierze kanadyjscy wzięli w obronę
ochotników przed mściwą milicją, wywołał u Szulca uczucie wdzięczności.
Zawiadamiając o tej obronie swych przyjaciół w Stanach skazaniec prosił, by
wiedzieli o niej wszyscy jego ideowi sprzymierzeńcy i w razie zetknięcia się z
żołnierzami tego pułku — osiemdziesiątego trzeciego pułku piechoty kanadyjskiej
— okazywali im serdeczność i gościnność. O tym myślał ów
239
"hierże'mieli go"p'rdwa(!zić7
Jeszcze lepiej mówi o nim drugi fakt, który jest być może jeden jedyny w całej
historii ludzkich wojen. Szułc zrozumiawszy, że Kanada nie dojrzała jeszcze do
wolności, że zatem walka jego była przedwczesna, a żołnierze kanadyjscy, których
zabił jego oddział, zginęli niepotrzebnie — ze znamienną uczciwością i odwagą
wziął ten moralny dług na siebie objawiając to pięknym odruchem: oto w
testamencie zapisał część swego majątku na rzecz osieroconych rodzin tychże
poległych żołnierzy.
Taki przykład wielkoduszności wobec zwycięskiego przeciwnika, mściwego i
karzącego szubienicą, zaiste niełatwo znaleźć w historii.
G. ZWYCIĘSTWO PO ŚMIERCI
W owej tragedii polskiego bojownika najdziwniejszą sprawą jest to, że bitwę o
wiatrak Szulc w istocie wygrał, a jego przeciwnicy ponieśli tam klęskę.
Kapryśnie wiją się i krzyżują ścieżki ludzkich zwycięstw i klęsk.
Wieść o krwawym starciu dotarła do Anglii. Czynniki oficjalnie starały się ją
zbagatelizować i wykoślawić twierdząc, że to tylko afera pogranicznych bandytów,
lecz usiłowania te pozostały bez skutku, nie znalazły wiary. Coraz liczniejsze
przeciekały szczegóły o nieskazitelnym charakterze dowódcy powstania. Kwestia,
jaki był charakter Szułca, nabrała nagłe znaczenia w rozgrywkach politycznych i
chociaż koła reakcyjne mieszały go z błotem, zaniepokojonej opinii publicznej w
Anglii to już nie wystarczało. Tej opinii, która w krytycznych momentach
imperium brytyjskiego bywała potęgą większą od stronnictw i ministrów, a która
wtedy zrozumiała lepiej niż zaśniedziałe mamuty w ministerstwie kolonii, czym
grozi Anglii polityczny fanatyzm w Kanadzie: odpadnięciem kolonii od macierzy i
pójściem śladami Stanów Zjednoczonych.
249
ment wysłał do Kanady lorda burhama z wielkimi pełnomocnictwami, by zbadał
stosunki na miejscu i zdał raport.
Durham nie był ślepy ani tępy i zdał odważny raport o konieczności ukrócenia
bezprawia w Kanadzie i przyznania jej samorządu. Za tę odwagę Durham ponoć
zapłacił zwichnięciem raz na zawsze kariery politycznej, lecz kolonię dla Anglii
uratował. Kanada w 1840 roku otrzymała zalążki rządów parlamentarnych, pierwszy
krok do wywalczenia sobie statutu dominium.
Więc ofiara Szuka i jego mężnejo oddziału, jak również walka bojowników z lat
1837 i 1833 nie poszły na marne. Szulc zginął na szubienicy tak samo jak w pół
wieku później inny żarliwy bojownik kanadyjski, Louis Riel, walczący o lepszą
dolę Metysów i Indian. Riel niestety nie dopiął swego,, natomiast Szulc
zwyciężył, jakkolwiek dopiero po śmierci.
Nie miała granic, była w przyrodzie bez przykładu okropna, przerażająca
drapieżność szczupaków. Wywodziła się chyba wprost z samego koszmaru, od bestii
apokaliptycznych. Drapieżność nieposkromniona, obłąkana, ślepa: szczupak nie
tylko pożerał drugiego szczupaka, lecz z równą zajadłością rzucał się na
błyszczącą blaszkę, na płynący kawał drewna lub rękę człowieka. Drapieżność
zuchwała, bezwstydna, niczym się nie krępująca, bez maski: szczupak nie znał
obłudy, nie kłamał, nie uśmiechał się, chciwe ślepia wyrażały zawsze
okrucieństwo, szeroką paszczę jawnie szczerzył wieczny głód. Szczupak rzucał się
na ofiarę jak błyskawica i natychmiast, żywą, połykał. Rzucał się jeden raz,
zwyczajem wielkich drapieżników. Gdy chybił, nie gonił. Chybiał rzadko.
John powiadał, że w jeziorze Marmette, nad którym cbecnie obozowaliśmy, żyły
olbrzymie szczupaki: bywały tam potwory ponoć stuletnie, dochodzące do półtora
metra długości. Wierzyłem. Bez wielkich zabiegów łowiliśmy okazy dziesięcio-
piętnastofuntowe.
Rzecz dziwna, że ani w jeziorze Marmatte, długim na blisko dwadzieścia
kilometrów i miejscami bardzo głębokim, ani w połączonych z nim jeziorach, jak
na przykład Chapmana, nie widzieliśmy żadnych innnych ryb, jak tylko szczupaki.
Same szczupaki. A co jeszcze dziwniejsze, to ich nieprzebrana obfitość,
niewiarygodna, prawie upiorna: wystarczało gdzie
242
Wody tutejsze to niebywałe mateczniki szczupaków, istne rezerwuary drapieżności.
Łowiliśmy szczupaki z łodzi na błyszczkę, którą tu nazywano — troll. Niklowana
blaszka była wygięta w kształt śmigła i dzięki temu obracała się wśród lśnień
dokoła własnej osi, gdy ją ciągnęliśmy na długim sznurze za łódką. Do blaszki
przymocowany był mocny haczyk. Ruch i migocące błyski wywierały magiczny wpływ;
szczupaki z pasją uderzały na świecidełko i porywały je w paszczę razem ze
zdradzieckim hakiem.
Była to chwila potężnego wzruszenia. Mając ręce zajęte wiosłem trzymało się
sznurek w zębach. Naraz gwałtowne, głuche szarpnięcie wykręcało człowiekowi
głowę w bok, wbrew jego woli, tyle w tym szarpnięciu było przemocy. Na obydwóch
końcach sznura stawały przeciw sobie dwa wrogie światy: tam zęby drapieżnika —
tu zęby człowieka, w tej chwili nie mniej drapieżnego niż tamten pod
powierzchnią wody. Od zębów do krzyża, do nóg przeszywała łowcę rozkosz.
Atawistyczna rozkosz jaskiniowca, szarpiącego zębami swą zdobycz.
Wówczas wiosło kładło się do łodzi i rękoma wyciągało sznur. Powstawała zacięta,
krótka walka. Szczupak rozpaczliwie się bronił, pogrążał w głębię, szamotał,
trząsł łódką. Dobywał ostatnich sił. Czasem skoczył wysoko w powietrze. Wszystko
daremnie. Raz wciągnięty do czółna, przegrywał życie.
Z początku zastanawiałem się, z czego żyło tyle szczupaków nie mając innych ryb
na pokarm. Badania żołądków wyjaśniły sprawę. Małe szczupaczki, na palec długie,
połykały przeważnie pchły wodne, od których roiło się w jeziorach. Jedno-,
dwufuntowe wyrostki żywiły się tymiż szczupakami i rakami; większe, kilku- i
kilkunastofuntowe pożerały wyłącznie inne szczupaki, nieco mniejsze od siebie.
Tak więc świat podwodny zasadzał się tutaj na hierarchicznym pożeraniu włas-
16'
243
Nazajutrz po upolowaniu niedźwiedzicy wyruszyłem ran'o łódką na szczupaka. W
moim canoe dosłownie się kochałem. Gdy z tyłu siedziałem sam jeden, czub jego
cudownie wystawał z wody i wtedy starczyło jedno uderzenie wiosła, by jak
strzała wyprysnąć naprzód. Jednakże wystarczyło też lekko przechylić się, ażeby
łódkę wywrócić. Canoe było bardzo wywrotne.
Tego rana nie oddalałem się zbytnio od obozu. W pobliżu, niedaleko brzegu, było
głębokie miejsce, kotlina na spodzie jeziora. Woda przybierała tu ponury kolor
ciemnogranatowej przepaści. Przepływając tędy powoli doznałem nagle w zębach
tęgiego wstrząsu i linka uciekła w dół jak świszcząca struna: chwycił dobry
szczupak. Podczas wyciągania go — był na kilkunastometrowej głębinie — zaplątał
mi się sznurek i jakoś nieszczęśliwie owinął dokoła nogi. Chciałem go odwi-kłać,
gdy gwałtowne szarpnięcie ryby udaremniło zamysł. Gorzej; bestia ciągnęła za
nogę tak mocno, że wszystkimi siłami musiałem się zapierać o brzeg łodzi i
trzymać rękoma, by nie wpaść do wody. Byłem unieruchomiony. Inicjatywę objął
szczupak. Był to widocznie olbrzym. Canoe chwiało się przeraźliwie, wciąż
przechylało i groziło wywróceniem.
Jedyne wyjście z przykrego położenia — to dobić z łodzią do brzegu. Lecz gdy
podniosłem wzrok, stwierdziłem z niemiłym osłupieniem, że podczas zmagania się
ze szczupakiem odpłynąłem kawał od brzegu. Dostałem się oto w wietrzyk, dmący od
lądu i wypychający canoe na środek jeziora. Butnie sterczący z wody dziób łodzi
— dotychczas moja duma — działał teraz jak złowieszczy żagiel.
Chwyciłem za wiosło i uderzyłem w wodę, by canoe skierować do lądu. Lecz daremny
to trud; wiatr był silniejszy i nie dopuszczał do zwrotu. Na domiar szczupak w
tejże chwili zaczynał targać ze zdwojoną gwałtownością. Szybko odrzuciłem wiosło
i wparłem się w spód łodzi, by nie stracić równowagi. Kilkakrotne podobne
wysiłki spełzły na niczym.
244
pływać będąc uwiązany do szczupaka. Szczupak natychmiast wciągnie mnie w głąb.
Trzeba będzie trzymać się kurczowo łodzi, dosłownie ostatniej deski ratunku.
Przypomniał mi sią mój nóż. Niestety, leżał na przodzie canoe, poza zasięgiem
ręki.
Liczyłem na znużenie szczupaka. Nie ciągnął już tak uporczywie, czasami
odczuwałem zluźniony nacisk sznurka. Lecz najdrobniejszy mój ruch powodował
natychmiast rozpętanie burzy i ostre zrywy. Szczupak, wciąż silny, czuwał.
Gdy tak z niepokojem rozmyślałem, że wypadnie jeszcze wlec się dobre dwa
kilometry do przeciwległego brzegu, z możliwością wszelkich niespodzianek po
drodze, przyszedł nagle ratunek ze strony, o której nie powinienem był
zapomnieć. Za strony naszego obozu. John i Lisim zauważyli moje niezwykłe ruchy,
spuścili swoją łódź na wodę i oto usłyszałem warkot motoru. Przygoda, w której
zdobyłem wątpliwej wartości laury, miała happy end: wspólnie wyciągnęliśmy z
wody szczupaka. Ważył blisko dwadzieścia funtów.
Pewnego wieczoru, o zachodzie słońca, płynąłem ze Stanisła-wem przez jezioro
leżące na południu, niedaleko obozu między naszym półwyspem a ostojami łosi. Z
przodu canoe wio-sło-wałem ja, z tyłu towarzysz. Zachowywaliśmy zupełne
milczenie, bo w pobliżu mogła stać zwierzyna. Nagle poderwałem się przerażony,
wstrząśnięty do szpiku: tuż za raną rozległ się straszliwy plusk, jak gdyby ktoś
całe drzewo z hukiem cisnął do wody. Odwracając się widziałem ostatnim mgnieniem
blisko Stanisława zanurzający się ogon potwornie wielkiego szczur paka.
Wyskoczył z wody, rozhukany zucirwalec, jakby w zamiarze rzucenia się na
Stanisława, a przynajmniej chwycenia •wiosła. Nie chwycił, za to rzetelnie
opryskał towarzysza i znikł. Od tego czasu jezioro nazwaliśmy Jeziorem Śmiałego
Szczupaka.
245
na i. iiic<_n saun uMua>)iui juuiauu. uiamaiaw ^aiiu^ai tan*
pewnego razu spinning i natychmiast tęga ryba porwała błyszczkę.
Niestety, po kiłku szarpnięciach uwolniła się. W oczach Stanisława osłupienie.
— Co to było? — zawołał zaskoczony.
— Czy nie szczupak? — spytałem.
— Szarpnęło jak czart... Chyba nie szczupak!
Siłą przyzwyczajenia zarzucił jeszcze raz w to samo miejsce i zaledwie pociągnął
linę, raptownie zawołał stłumionym głosem, że jest! Równocześnie sznur wędki,
napięty jak struna, ostro uciekał w bok. Stanisław z wysiłkiem pośpiesznie
wkręcał rolkę. Po chwili ustał.
— Znowu uciekło! — stwierdził melancholijnie z bezradną miną i zgaszony odłożył
wędkę na canoe.
— Do trzech razy sztuka! — żartowałem. — Może jeszcze raz weźmie?
Tym razem ja ująłem wędkę i sceptycznie uśmiechając się rzuciłem błyszczkę do
wody.
W istocie: wzięło. I to zaraz. Bardzo gwałtowne targnięcie i potem szalony,
wściekły opór. Dociągnąłem szamoczącą się rybę tuż pod powierzchnię wody i widać
już było migotanie jasnego ciała, gdy zdobycz ponownie się wyrwała z haka, a
błyszczka ze świstem wyskoczyła w powietrze.
— To nie szczupak! — oświadczył towarzysz stanowczo. — I to wciąż ta sama
bestia!
— Że jej nic nie odstrasza! — dziwiłem się. — Przecież musiała poczuć ostry
hak!...
Widziałem po twarzy Stanisława, że najchętniej przeżegnałby się wobec tak
niesamowitej hecy. Z ponurą zawziętością chwycił wędkę i jeszcze raz zarzucił ją
do wody. Tym razem nic. Ryba widocznie opamiętała się i uciekła. Stanisław
wyciągnął błyszczkę z wody i próbował od nowa to tu, to tam. Głębina była
martwa.
246
zwrócił do mnie twarz i nieswoim głosem:
—- Wzięła!
—¦ Ta sama?
Nie odpowiedział, tylko kiwnął głową, że ta sama. Ostrożnie, z całym spokojem,
nie śpiesząc się zakręcał sznur na rolkę. Ryba w głębinie wyrywała się na
wszystkie strony, walczyła z furią i twardością. Stanisław musiał dobywać siły,
by ją cal po calu przybliżyć do canoe. Wreszcie miał ją tuż pod burtą. Złapałem
ją za łeb i wspólnymi siłami wyciągnęliśmy zdobycz do łodzi.
— Giey trout! — zawołał Stanisław uradowany. — Szaiy pstrągi Ryba zwana tu także
salmon trout, pstrągiem łososiowym, była koloru srebrnego z białymi cętkami.
Nasza nie ważyła chyba sześciu kilogramów, więc ryba stosunkowo niewielka, ale z
jaką zapalczywośóą się broniła!
W zatoce łowiliśmy jeszcze przez dobry kwadrans; nic nie wzięło. Więc był tutaj
zapewne tylko ten jeden pstrąg. Cztery razy pod rząd, niezrażony bólem rany od
haka, rzucał się na przynętę!
Powierzchnia wody była jak kurtyna zasłaniająca tajemniczy świat. W tym świecie
roztaczała się woda i żyły szczupaki. Ludzkość poznała chemię i fizykę wody,
lecz nie wyszła poza doświadczenia naszych pięciu zmysłów. Nie wniknęliśmy
głębiej. A życia szczupaków nie objęliśmy nawet i tym doświadczeniem. Szczupaki
miały zwyczaje osobliwe; mało co o nich wiedzieliśmy. Chodów ich i odruchów nie
znaliśmy, ich instynkt był dla nas mroczną dziedziną. Czasem tylko, przypadkiem,
zabłysła iskierka, mrok na chwilę się rozjaśnił, człowiek, zaskoczony, ujrzał
nagle jedno zadziwiające ogniwo. Ale tylko jedno. Inne pozostały nadal cieniem,
wielką zagadką.
Którejś nocy wiosłowałem w towarzystwie Lisima. Na niebie była pełnia, na
jeziorach cisza; powierzchnia wody srebrzyła się pasmem księżycowych iskier, nie
było prawie żadne-
247
nam płynąć przez mieliznę. Na przestrzeni przeszło stu kr6kóvr™^ł woda nie
sięgała wyżej kolan. Wznosiła się tu jakaś piaszczy- I sta wyspa podwodna,
otoczona zewsząd znaczną głębiną. Znaliśmy dobrze to ustronie z poprzednich
wycieczek.
Gdy wpłynęliśmy na mieliznę, powstała nagle urocza rzecz. Sprzed łodzi
wytryskiwały spłoszone torpedy, nie-torpedy, wcielone diabły, nie-diabły. Sunęły
tuż pod powierzchnią wody wzbijając fale; coraz to nowe strzały wyskakiwały
przed nami, tworzyły dziwaczne pasma, nagłe podwodne rakiety, przerażone L
przerażające; uciekając nieciły nowy popłoch, wyrywały z uśpienia dalsze stwory,
tworzyły rosnącą lawinę grozy. Były to szczupaki. Stało ich na mieliźnie całe
mrowie. I naraz wszędzie dokoła zrobiło się kotłowisko rozplenione} wody,
uciekających ciał, zbiorowego obłędu.
Po chwili makabryczna gonitwa ustała. Szczupaki zniknęły z mielizny i schowały
się w głębinie. Na powierzchni jeziora długo pozostała po nich niespokojna fala.
Był to zrozumiały popłoch wystraszonych przez nas szczupaków. Lecz jaka utajona
siła przyrody wywabiła je z głębi jeziora, w której zwykle przebywały? Jaki
instynkt ściągnął je na mieliznę w takiej niezwykłej ilości? Gdzież się podziała
ich drapieżność? Czy w ogóle były przytomne, czy też spały? A może czymś
oszołomione trwały w upojaniu, może urzeczone promieniami księżyca były
odrętwiałe, chore, rozmarzone?
Indianie wierzyli, że bogu słońca, radości i dobra przeciwstawiał się równie
potężny bóg księżyca, zła i grozy. Może to on wywiódł swe drapieżne hufce na
mieliznę, i szczupaki, niewolnicy nocy i zła, odbywały właśnie ponurą księżycową
odprawę?...
Zasadniczo zdrowy byr-tu kraj. Rzeźwe powietrze, wysokie niebo, słoneczne brzegi
jezior, jasne skały, rozmaita zieleń lasów, spokój wielkiej zwierzyny — wszystko
to były znamiona normalnego zdrowia i porządku w przyrodzie. Więc skądże brało
się nagle w wodzie tyle drapieżności?
Głód — to ©bok miłości, ważna funkcja życiowa. Miłość
"ku. Więc jezan t,^i_z,upaivj. w uit^uj^^ ^»^r»----_,
żerały swój własny płód i niszczyły swój własny rodzaj, to zachodziła tutaj
okrutna nieprawidłowość przyrody. Jakieś straszne nieporozumienie. Przyroda
oszalała i gwałci^ swe podstawowe prawa, prawa rozmnażania się. Dlaczego \ak się
działo, pozostanie chyba ponurą tajemnicą tych jezior. Tylko Indianie znaleźli
swe własne rozwiązanie zagadki wierząc po prostu w istnienie złego boga
Czakenapenoka, boga nocy i niszczenia, zajadłego mąciciela wszelkiego porządku.
Ciekawy byłem, co Lisim, wiosłujący za moimi plecami, sądził o tej szczupakowej
tajemnicy jeziora Marmette. Niestety, Lisim był małomówny.
I
\24t
8. GOŚCIE W OBOZIE
Od naszego namiotu do ogniska nie było daleko; sześć kroków. W połowie drogi,
trochę na uboczu, rósł młody świerk, wysmukły, piękny młokos. To na jego
gałęziach zawiesił Stanisław płaty mięsa wycięte z pośladka ubitej
niedźwiedzicy.
Po dwóch godzinach przyleciał ptaszek obcy, którego nie widziałem dotychczas na
naszym cyplu, siadł na mięsie, wy-dziobywał z niego kawałki i smacznie a łakomie
połykał. Ptaszek należał do rodziny kosów: miał biało-czarną, prążkowaną główką
i białawy brzuszek. Wstałem od ogniska, przybliżyłem się, a ptaszek nic — nie
uciekał. Podszedłem jeszcze krok, mogłem go już prawie dosięgnąć — nie bał się.
Ze zdumieniem patrzałem na odważnego zucha. Śmiałek przyglądał mi się z
ufnością. Miał filuterne, czarne ślepska. Przywołałem Stanisława.
— Meat-biid — uradował się towarzysz, jak gdyby ujrzał dobrego znajomego.
W istocie często spotykał u siebie, w Val des Bois, owego „mięsnego ptaka".
Skrzydlaty zuch słynął z tego, że lubił mięso ubitej zwierzyny i mało bał się
ludzi. Był to natarczywy a wierny uczestnik myśliwskich obozów.
Tegoż popołudnia ptak przyprowadził sobie przyjaciela i razem żwawo rzucili się
na mięso. Lecz Stanisław czuwał nad zapasami i odpędzał żarłoków. Mimo to
następnego dnia zja-
250
dziego nie broniliśmy. Dośyc go się najedliśmy. Ptaki'miały wielkie używanie, a
my — pociesznych kompanów. Rano miłe trzpioty budziły nas gwarnym szczebiotem, a
przez cały dzień radowały igraszkami, wdziękiem i wesołością. Ożywiały
wierzchołki sąsiednich drzew i miały nienasycony apetyt; co chwila zlatywały na
młody świerk do mięsa.
Nowi przyjaciele napełniali mnie dumą i zadowoleniem. Powstał oto serdeczny
pomost między nami, ludźmi, a lasem: pomost, którego brak dawał się odczuwać.
Byli to dla mnie drodzy i cenni goście. Jedynie przykro, że obecność ich
zawdzięczaliśmy przygodzie tak smutnej i dręczącej: zabiciu niedźwiedzicy.
Znajomości obozowe nie kończyły się na ptakach; przyciągnęły do obozu także inna
zwierzęta. Zaraz pierwszej nocy, przed zaśnięciem, usłyszałem liad głową
tajemniczy szurgot. Jakieś zwierzątko właziło na namiot i zadzierzyście biegło
górną krawędzią, aż dudniło płótno. Na chwilę przystało nasłuchując. Widocznie
szpieg, wywiadowca. Potem pędziło dalej, zsunęło się rączo po boku i umknęło.
Następnej nocy działo się to samo, tylko że zwierzątek było już kilka. Goniły po
namiocie jak zwariowane, jak gdyby nie miały innej drogi, a spacer na płótnie
sprawiał im wyjątkową rozkosz. Rano, przed świtem, wdarły się do środka namiotu
i wyprawiały harca poprzez nasze ciała. Zbudziły nas. Gdy zapaliliśmy światło,
nic nie było widać.
Wieczorem pojawiły się już nawet przy ognisku. Tuż za nami, w cieniu gałęzi,
szeleściły, chrobotały, łaziły, czaiły się. W kilku miejscach naraz. A gdy
później weszliśmy do namiotu i podnieśliśmy z ziemi posłanie, wyskakiwały spod
koca przerażoną chmarą. Nagonka. Uśmierciliśmy dwa stwory i tajemnica się
wyjaśniła: leśne myszy.
Nazajutrz dowiedzieliśmy się więcej: była to plaga leśnych myszy. Uwzięły się na
nasze zapasy w kartonach, upodobały sobie płatki owsiane, kaszę, makaron i
boczek wędzony. Wy-
25 Z
r
~.....pMćzaś7 naszego^ obławy?'
Dziennie mordowaliśmy ich cztery, pięć. Mało to pomagało. Zapasy wieszaliśmy na
postronkach na wysokich gałęziach. Niektóre myszy właziły na gałęzie i
spuszczały się po sznurze. Nie było na nie rady. Zastanawialiśmy się nad
przeniesieniem, obozu w inne miejsce.
Pewnej nocy nowy, tajemniczy zwierz gospodarzył przy wygasłym ognisku. Leżąc pod
namiotem słyszeliśmy, że gość' przewracał z brzękiem blaszaną puszkę zostawioną
na dworze. Niedźwiedź? Ogarnął nas niepokój i naradzaliśmy się, co czynić. Lecz
żaden odgłos już nie dochodził. Wyjrzawszy spod płótna widzieliśmy tylko czarną
noc, nic więcej. Namiotu nie opuściliśmy.
Myszy —¦ czy piorun w nie strzelił? — siedziały tej nocy cicho jak pod miotłą.
Przeraziły się.
Rano przekonaliśmy się, kto je przestraszył. Lis, wielki amator myszy. Nie było
wątpliwości. Na naszej blaszance od cukru pozostawił po sobie wyraźny ślad w
postaci łajna, wiadomo, lisim zwyczajem.
Od tego czasu dobry duch odwiedzał nas co noc. Poznać to było po myszach.
Przyszła na nie bieda, opadł je strach; ubywało ich coraz więcej. Znać było te
wizyty także po blaszance od cukru. Co rano, z zadziwiającą regularnością
znajdowaliśmy na niej świeży i wyraźny dokument, że lis miał się dobrze i że
świetnie trawił myszy.
Klęska minęła. Zwyciężyła mądra sprawiedliwość przyrody. Silny był jej miecz
poskramiający wybujały nadmiar. Nienasycony był apetyt lisa pożerającego myszy.
Chociaż nie widzieliśmy lubego gościa na oczy, chwaliliśmy go, kochaliśmy go i
tylko czasem dziwiliśmy się, dlaczego, uparty szelma, uwziął się akurat na
blaszarikę od cukru. Wystawialiśmy mu na noc do wyboru inne puszki, większe,
mniejsze, szerokie, wąskie, ale on brukał zawsze tylko tę jedną: od cukru. Ha,
trudno, taka była pańska wola — taki kaprys lisa, naszego dobroczyńcy.
lasem od brzegu do brzegu, śledziły nas obóz. Kruki u Edgaira Allana Poe
wieściły śmierć wołając: never moie; nad jeziorem Marmette wołały iylko: kluk-
uk, kluk-uk, niby żaby kumki, lecz zdaje się, że również obwieszczały śmierć.
Wpadły im zapewne w oko nasze ptaki meat-birds uwijające się w obozie. Krucze
wołanie słyszeliśmy o każdej porze dnia, czasem daleko, przeważnie blisko.
Płochliwe i ostrożne, nie nabrały jeszcze odwagi do otwartego natarcia na
ptaszki, lecz były, pilnowały, krążyły, straszyły, nie odstępowały. Wisiały nad
obozem jak stałe niebezpieczeństwo. Czy w ogóle spadną i uderzą?... Pewnego
ciemnego wieczoru przesuwał się niedaleko obozu powolny, ciężki zwierz głośno
szurając i łamiąc gałązki. Z lampką elektryczną i ze strzelbą wyskoczyliśmy w
las. Pod krzakiem odkryliśmy przyczynę niepokoju: igłozwierza. Syczał na
postrach, zwijał się w kłąb, nastawiał kolce. Gdy podchodziliśmy całkiem blisko,
trząsł się niby w dreszczach.
— Uwaga! — ostrzegał mnie Stanisław. — Kolce lekko siedzą!
— To co?
— Paskudnie trudno je wyciągnąć, gdy wlezą w ciało... O, jak podskakuje!
W istocie igłozwierz czynił niezdarne podrygi widocznie w tym celu, ażeby wbić w
nas swe kolce.
Zabierając się do niego jak najostrożniej, uwiązaliśmy go za nogę,
przyciągnęliśmy do obozu i przymocowaliśmy na długim postronku do młodego
świerka pomiędzy namiotem a ogniskiem.
Igłozwierz, gryzoń wielkości naszego borsuka, był tu stworem dość^ pospolitym.
Przyroda uzbroiła go w pancerz z rogo-watych kolców, lecz poskąpiła mu energii i
rozumu. Był to osobnik tępy, głupi, ociężały i potulny. Jedyną wiarę i nadzieję
pokładał w swych kolcach, i rzeczywiście broniły go znakomicie. Długie na kilka
do kilkunastu centymetrów, wbijały się jak groty w ciało napastnika: uzbrojone w
kontrhaczyki, wdzierały się coraz głębiej w ciało powodując ciężkie rany. Biada
252
253'
szpikowanym pyskiem i zazwyczaj zginie od uduszenia, "gdy wędrujące kolce dotrą
do gardła. Dzikie drapieżniki i mądre psy wiedziały o tym i unikały go z daleka.
Igłozwierz żywił się korą z drzew i niszczył dotkliwie drzewostan. Dlatego
ludzie nie znosili jego sąsiedztwa i w pobliżu osad zajadle go tępili. Kilka lat
temu było inaczej; chroniły go prawa i pod karą nie wolno było go prześladować.
Zawdzięczał to swej niernrawości i głupocie: stanowił jedyną zwierzynę łatwą do
zdobycia dla bezbronnego człowieka zabłąkanego w lesie. Odgrywał rolę żywej
spiżarni.
Nasz więzień przez chwilę zżymał się, sapał, nastawiał kolce i czynił niedołężne
wysiłki wyswobodzenia się. Po kwadransie przestał walczyć o wolność i zapadł w
głuche milczenie. Spode łba, spoza kolców, patrzył na nas spokojnym, kaprawym
wzrokiem. Podstawiliśmy mu trochę jedzenia z kolacji. Jakże opisać nasze
zdumienie, gdy igłozwierz po krótkich ceregielach zabrał się z apetytem do
jadła! Łatwo pogodził się z losem. Oto stoik! Patrząc na niezdarnego dziwotwora
odczuwaliśmy radość z domieszką lekkiej pogardy.
W nocy zwierzę nie spało i pokutowało z umiarem; nad ranem dopiero nastała
cisza. Po wyjściu z namiotów zobaczyliśmy, dlaczego igłozwieraa nie było
słychać: uciekł. Więc jsdnak nie pogodził się z losem. Ostrymi zębami gryzonia
przepiłował pień młodego świerka i ulotnił się.
Świerk leżał na ziemi. Ten fakt pociągnął za sobą, oprócz ucieczki igłozwierza,
cały łańcuch fatalnych następstw. Zapasy niedźwiedziego mięsa spadły wraz z
drzewkiem na ziemię. Ktoś w nocy zżarł je doszczętnie. Nie zostawił nic. W ciągu
przedpołudnia wszystkie ptaszki meat-biTds opuściły obóz nie mając
niedźwiedziego mięsa. Do następnego dnia wyniosły się z półwyspu kruki.
Nie wyniósł się tylko on, winowajca, igłozwierz. Przygody z człowiekiem nie
zrozumiał, nie wziął jej sobie do serca.
254
naści. Łamał gałązki wlokąc jęrstąpaFciężko i powoli, czasem sapał. Tak to
cierpliwie taszczył się co noc do końca cypla, niefrasobliwy ciemięga, ufny w
skuteczność swych kolców, nie wzruszony niczym, niewrażliwy na nic. Nie
wiedziałeś: cynik czy idiota.
szpikowanym pyskiem i zazwyczaj zginie od uduszenia, gdy wędrujące kolce dotrą
do gardła. Dzikie drapieżniki i mądre psy wiedziały o tym i unikały go z daleka.
Igłozwierz żywił się korą z drzew i niszczył dotkliwie drzewostan. Dlatego
ludzie nie skosili jego sąsiedztwa i w pobliżu osad zajadle go tępili. Kilka lat
temu było inaczej; chroniły go prawa i pod karą nie wolno było go prześladować.
Zawdzięczał to swej niemrawości i głupocie: stanowił jedyną zwierzynę łatwą do
zdobycia dla bezbronnego człowieka zabłąkanego w lesie. Odgrywał rolę żywej
spiżarni.
Nasz więzień przez chwilę zżymał się, sapał, nastawiał kolce i czynił niedołężne
wysiłki wyswobodzenia się. Po kwadransie przestał walczyć o wolność i zapadł w
głuche milczenie. Spode łba, spoza kolców, patrzył na nas spokojnym, kaprawym
wzrokiem. Podstawiliśmy mu trochę jedzenia z kolacji. Jakże opisać nasze
zdumienie, gdy igłozwierz po krótkich ceregielach zabrał się z apetytem do
jadła! Łatwo pogodził się z losem. Oto stoik! Patrząc na niezdarnego dziwotwora
odczuwaliśmy radość z domieszką lekkiej pogardy.
W nocy zwierzę nie spało i pokutowało z umiarem; nad ranem dopiero nastała
cisza. Po wyjściu z namiotów zobaczyliśmy, dlaczego igłozwierza nie było
słychać: uciekł. Więc jednak nie pogodził się z losem. Ostrymi zębami gryzonia
przepiłował pień młodego świerka i ulotnił się.
Świerk leżał na ziemi. Ten fakt pociągnął za sobą, oprócz ucieczki igłozwierza,
cały łańcuch fatalnych następstw. Zapasy niedźwiedziego mięsa spadły wraz z
drzewkiem na ziemię. Ktoś w nocy zżarł je doszczętnie. Nie zostawił nic. W ciągu
przedpołudnia wszystkie ptaszki msat-birds opuściły obóz nie mając
niedźwiedziego mięsa. Do następnego dnia wyniosły się z półwyspu kruki.
Nie wyniósł się tylko on, winowajca, igłozwierz. Przygody z człowiekiem nie
zrozumiał, nie wziął jej sobie do serca.
naści. Łamał gałązki wlokąc swoją ''nieldołężnbiL7 stąpał* ćięzIcT i powoli,
czasem sapał. Tak to cierpliwie taszczył się co noc do końca cypla,
niefrasobliwy ciemięga, ufny w skuteczność swych kolców, nie wzruszony niczym,
niewrażliwy na nic. Nie wiedziałeś: cynik czy idiota.
254
Ile to dni temu Jean Maurepas opuścił nasz obóz? Cztery dni, pięć? Już nie
pamiętałem. Dopóki nie powrócą John i Lisim, nic ważnego nie wydarzy się.
Stanisław i ja żyliśmy w zupełnej beztrosce, z dnia na dzień, korzystając z
najpiękniejszych wywczasów, jakie sobie wyobrazić można w tak uroczym otoczeniu.
W ciągu dnia byliśmy pod czarem przyrody: urządzaliśmy myśliwskie wycieczki,
chociaż grubej zwierzyny mało spotykaliśmy albo bardzo słabą; tęgi zwierz
jeszcze nie wychodził z gęstwiny. Łowiliśmy szczupaki, dobieraliśmy się do
pstrągów w Jeziorze bez Nazwy, wygrzewaliśmy się na słonecznych polanach wśród
czarnych jagód, uciekaliśmy pod świerki przed ulewami, pożądliwym wzrokiem
przepatrywaliśmy rozległe brzegi jezior, upajali wonią żywicy, mięśnie sycili
ruchem wioseł _ słowem, za dnia poddawaliśmy się wszelkim powabom przyrody.
Wieczorem — co innego. Wieczorem byliśmy pod urokiem ogniska i gawęd o ludziach.
O sobie i o innych. Stanisław nieśmiało odkrywał swe życiowe troski, snuł ciche
marzenia. Poznałem powoli dzieje jego doli i doli jego sąsiadów. Jakaż to była
nieopisana rozkosz po dniu pełnym jasnych jezior, zapachów wody i zieleni jodeł,
kiedy w oczach jeszcze roiło się od krajobrazów puszczy, drzew, zY/ierząt,
ptaków, skał —
256
Saprhąć ten natłok gałęzi, świerków, Wodnych plusków i połysków, wyziewów
mokradeł, tropów zwierzyny — by zanurzyć się w rzewne, ludzkie sprawy.
Był to magiczny wpływ ogniska. Płomienie sycząc buchały w górę, gdzieś
niecierpliwie pędziły. Potok ich ciepła i czerwieni porywał również myśli na
dalekie wędrówki, łatwo budził wspomnienia o ludziach. Zatarte odległością
kształty nabierały naraz wyraźnych cech, dokładniej widziało się człowieka. Już
toczyła się o nim opowieść. Stanisław dorzucał gałęzi do ognia. Opowieść o
człowieku stawała się potrzebnym uzupełnieniem tej przyrody, koniecznością
obozowiska.
Kanada w swej krótkiej a burzliwej historii miała licznych zuchwałych pionierów
i miała również zdobywców wielkich fortun, gorących patriotów zasłużonych dla
kraju, mężów postępu i mężów fantastycznej kariery, ale wszystkie te cechy w
jednej osobie połączyć dane było dopiero cudzoziemcowi, który przybył do Ameryki
jako biedny uchodźca, wygnany przez wroga ze swej ojczyzny, słowem, dane było
Polakowi, Kazimierzowi Gzowskiemu.
Jak Kanada Kanadą, nie było przykładu, by jakiś cudzoziemiec dostąpił tylu
zaszczytów i pozyskał tyle uznania, czy to ze strony kanadyjskiego
społeczeństwa, czy rządu, czy wreszcie brytyjskiej królowej Wiktorii. Przyczyną
tego stał się szlachetny charakter Gzowskiego, jego wierność przybranej
ojczyźnie, a przede wszystkim wybitne zasługi, jakie położył dla rozbudowy i
technicznego postępu Kanady.
Pochodząc z Mińszczyzny, ze szlacheckiej rodziny wojaków kresowych, miał ojca,
który po rozbiorach Polski służył jako oficer w carskiej gwardii w Petersburgu.
Ojciec życzył sobie, żeby i syn był żołnierzem, więc posłał go do wojskowej
szkoły inżynierskiej w Kamieńcu Podolskim. Jednak gdy wybuchło powstanie
listopadowe, Kazimierz Gzowski, wówczas podporucznik, zerwał swe więzy z carską
Rosją i przystąpił z bronią w ręku do walki w obronie sprawy polskiej.
17 Kansda pachnąca tywlcą
25*
Ile to dni temu Jean Maurepas opuścił nasz obóz? Cztery dni, pięć? Już nie
pamiętałem. Dopóki nie powrócą John i Lisim, nic ważnego nie wydarzy się.
Stanisław i ja żyliśmy w zupełnej beztrosce, 2 dnia. na dzień, korzystając 2
najpiękniejszych wywczasów, jakie sobie wyobrazić można w tak uroczym otoczeniu.
W ciągu dnia byliśmy pod czarem przyrody: urządzaliśmy myśliwskie wycieczki,
chociaż grubej zwierzyny mało spotykaliśmy albo bardzo słabą; tęgi zwierz
jeszcze nie wychodził z gęstwiny. Łowiliśmy szczupaki, dobieraliśmy się do
pstrągów w Jeziorze bez Nazwy, wygrzewaliśmy się na słonecznych polanach wśród
czarnych jagód, uciekaliśmy pod świerki przed ulewami, pożądliwym wzrokiem
przepatrywaliśmy rozległe brzegi jezior, upajali wonią żywicy, mięśnie sycili
ruchem wioseł — słowem, za dnia poddawaliśmy się wszelkim powabom przyrody.
Wieczorem — co innego. Wieczorem byliśmy pod urokiem ogniska i gawęd o ludziach.
O sobie i o innych. Stanisław nieśmiało odkrywał swe życiowe troski, snuł ciche
marzenia. Poznałem powoli dzieje jego doli i doli jego sąsiadów. Jakaż to była
nieopisana rozkosz po dniu pełnym jasnych jezior, zapachów wody i zieleni jodeł,
kiedy w oczach jeszcze roiło się od krajobrazów puszczy, drzew, zwierząt,
ptaków, skał —
256
Od garnąc ten natłok gałęzi, świerków, wodnych plusków 1 połysków, wyziewów
mokradeł, tropów zwierzyny — by zanurzyć się w rzewne, ludzkie sprawy.
Był to magiczny wpływ ogniska. Płomienie sycząc buchały w górę, gdzieś
niecierpliwie pędziły. Potok ich ciepła i czerwieni porywał również myśli na
dalekie wędrówki, łatwo budził wspomnienia o ludziach. Zatarte odległością
kształty nabierały naraz wyraźnych cech, dokładniej widziało się człowieka. Już
toczyła się o nim opowieść. Stanisław dorzucał gałęzi do ognia. Opowieść o
człowieku stawała się potrzebnym uzupełnieniem tej przyrody, koniecznością
obozowiska.
Kanada w swej krótkiej a burzliwej historii miała licznych zuchwałych pionierów
i miała również zdobywców wielkich fortun, gorących patriotów zasłużonych dla
kraju, mężów postępu i mężów fantastycznej kariery, ale wszystkie te cechy w
jednej osobie połączyć dane było dopiero cudzoziemcowi, który przybył do Ameryki
jako biedny uchodźca, wygnany przez wroga ze swej ojczyzny, słowem, dane było
Polakowi, Kazimierzowi Gzowskiemu.
Jak Kanada Kanadą, nie było przykładu, by jakiś cudzoziemiec dostąpił tylu
zaszczytów i pozyskał tyle uznania, czy to ze strony kanadyjskiego
społeczeństwa, czy rządu, czy wreszcie brytyjskiej królowej Wiktorii. Przyczyną
tego stał się szlachetny charakter Gzowskiego, jego wierność przybranej
ojczyźnie, a przede wszystkim wybitne zasługi, jakie położył dla rozbudowy i
technicznego postępu Kanady.
Pochodząc z Mińszczyzny, ze szlacheckiej rodziny wojaków kresowych, miał ojca,
który po rozbiorach Polski służył jako oficer w carskiej gwardii w Petersburgu.
Ojciec życzył sobie, żeby i syn był żołnierzem, więc posłał go do wojskowej
szkoły inżynierskiej w Kamieńcu Podolskim. Jednak gdy wybuchło powstanie
listopadowe, Kazimierz Gzowski, wówczas podporucznik, zerwał swe więzy z carską
Rosją i przystąpił z bronią w ręku do walki w obronie sprawy polskiej,
17 Kaa«d« pachnąca iywtcą
25*
Jo Galicji; więzienie w Aiiśtrii, WypinTe ao AmeryKi. przechodził prawie te same
koleje losu co Mikołaj Szuk, jego towarzysz niedoli, i tak samo jak on wybijał
się w Stanach Zjed-aoczonych. Dwudziestojednoletniemu młodzikowi spodobał się ad
razu pionierski kraj Jankesów. Wygnaniec posiadał grun-Lowniejsze wyksztaceaie i
lotniejszy umysł niż większość towarzyszy bronij i mocniej umiał zaciąć zęby.
Muzykalny — udzielaniem lekcji muzyki, a także i szermierki, zarabiał początkowo
na twardy chleb.
Potem, spragniony wiedzy, wstąpił do biura adwokackiego aa naukę, Uczył się tam
jednocześnie języka, prawa i zwyczajów nowego kraju. Posiadł ich znajomość
zadziwiająco szybko i już po niewielu latach został adwokatem. Otwierała się
przed nim normalna kariera amerykańskiego prawnika.
Ale właśnie wtedy nastąpił u Gzowskiego szczęśliwy przebłysk zrozumienia
własnego powołania, jeden z tych przebłysków, które często rozstrzygają, czy
człowiek pójdzie w górę, zamiast w dół, czy stanie się kimś, zamiast rozpłynąć
się w szarości. Gzowski zrozumiał, że jego powołaniem jest twórcze budowanie, a
nie prowadzenie procesów, więc z właściwą sobie energią porzucił adwokaturę i
przeszedł do inżynierii, powracając do swego pierwszego zawodu z czasów karnie-
nieckich.
Wykonując na pograniczu kanadyjskim prace dla swej firmy, GzowsM znalazł się
pewnego dnia w hotelu w Kingston, ówczesnej stolicy Kanady. Nazajutrz po
przybyciu zjawił się u niego adiutant gubernatora generalnego i zapytał z
urzędową miną, czy młody inżynier jest spokrewniony ze Stanisła-wem Gzowskim,
ongiś oficerem carskiej gwardii w Petersburgu. Młody uchodźca, pełen złych
przeczuć, przyznał się, że jest jego synem, i był przekonany, że i z tego kraju
wypędzą go za udział w polskim powstaniu. Lecz tym razem się mylił.
Sir Charles Bagot, gubernator generalny Kanady, przebywając ongiś w Petersburgu
przyjaźnił się z ojcem Gzowskiego i teraz z radością powitał syna dawnego
przyjaciela. W życzii-
233
wai
— Potrzebujemy takich jak pan w naszym kraju. Gzowski nic nie odrzekł: ile razy
słyszał to samo od Amerykanów w Stanach! Gubernator zrozumiał jego wahanie i
dodał:
— Kanada jest krajem bardziej pionierskim niż Stany i bardziej potrzebuje
rozbudowy!
Młody inżynier ujrzał w swej ambitnej wyobraźni wizję dróg, mostów, kanałów,
których tu jeszcze nie było, ą które mógł stworzyć.
Przystał. Nie wydalony, jak się tego obawiał, lecz właśnie zaproszony do kraju,
w którym czekała go kariera, jaka niewielu przypadła w udziale.
Ludziom zagospodarowanej od wieków Europy trudno sobie wyobrazić, czym dla
krajów dziewiczych, jak Kanada sprzed kilkudziesięciu laty, były środki
komunikacyjne. Zaradny emigrant był tam pożądany, nieulękły rolnik-pionier
jeszcze cenniejszy, lecz najważniejszą rolę w ich pionierskim życiu odgrywały
drogi; bez nich ludzka dzielność gubiłaby się marnie w chaszczach leśnych. Tylko
drogi budziły do życia nieużyteczną dotychczas dzicz kanadyjską.
Inżynier Gzowski,'mianowany kierownikiem robót publicznych w zachodnim Ontario,
włożył od razu w tę pracę cały swój młodzieńczy zapał, i temperament. Był to
bohaterski, pełen chwały epos, tworzony na mapie Kanady i pisany nie zwykłym
słowem, lecz pieśnią mostów, szos, portów, latarń morskich.
Przybysz z Polski okazał się fenomenalnym pracownikiem, uczącym Kanadyjczyków,
jak należy przyswajać krajowi najnowsze zdobycze techniki.
Prowadziło to czasem do zabawnych wypadków, jak na przykład wtedy, gdy Gzowski
zbudował most przez rzekę Tamizę w miejscowości London w Ontario. Poczciwi
obywatele tej mieściny obawiali się używać mostu: nowoczesna konstrukcja żelazna
wydała im się zbyt lekka i pajęcza, niesolidna. Na
259
'dowódcę, by Ha"pro&ę posiai przez most Daienę uziai..........*.....-•¦
Wojak o sumiastym wąsie spojrzał groźnie na młodego inżyniera, zmierzył nieufnie
most — i w oczach zamigotało mu figlarnie.
— Y/ell, zgoda! — odrzekł. —- Ale pod warunkiem, że pan staniesz pod mostem.
Bateria szczęśliwie'przeszła, przeszedł cały pułk. Inżynier i most zdobyli
zaufanie ludności, tak tutaj, jak i wszędzie.
Po sześciu latach nie było okolicy w zachodnim Ontario, w której młody inżynier
nie pozostawiłby widocznych śladów swej działalności. Były tam nowe porty nad
wielkimi je-' ziorami, mosty ponad rzekami, tysiąc kilometrów bitych gościńców.
Prace te budziły do życia drzemiące w ziemi bogactwo i cały ów żyzny trójkąt
między jeziorami Hurońskim a Erie i Ontario, dotychczas na pół dziki, kierowały
na tory szybkiego rozkwitu.
Gzowski, pilnie śledzący wszelkie nowe prądy techniki,- jako jeden z pierwszych
w Kanadzie zrozumiał znaczenie kolei żelaznej, która w owych czasach, w połowie
XIX wieku, rozpoczęła swój zdobywczy pochód w Ameryce. Żądny wiedzy, szybko
przyswajał sobie tajniki nowej dziedziny. Jako główny inżynier budował pierwszą
kolej między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi.
Potem poszedł o krok dalej: założył prywatną spółkę budowy linii kolejowych i
stojąc na jej czele stworzył jedną z najpotężniejszych kompanii w kraju. Linie,
jakie budował dla rządu, słynęły z doskonałego wykonania.
Z tych czasów zachował się raport rządowego inżyniera-in-spektora, rzucający
ciekawe światło na umysłowość Gzow-skiego i na tajemnicę jego powodzenia w
Kanadzie. Mianowicie inspektor nie tylko pochwalił sumienną robotę, lecz
podkreślił z uznaniem, że Gzowski nie podnosząc ceny wykonał więcej, aniżeli był
zobowiązany w myśl kontraktu. Nie było wtedy w Stanach czy w Kanadzie budowy
kolei bez nadużyć
260
Wkrótce niestrudzonemu Gzowskiemu i tego było za mało. Szyny kolejowe, jakie
nabywał, były często pośledniego gatunku. Założył więc własną fabrykę
konstrukcji żelaznych i sam produkował szyny — dobre szyny dia swych śmiałych
przedsięwzięć.
Po kilku latach, około 1850 roku, Gzowski, nie tylko wybitny inżynier, lecz
również obrotny przemysłowiec i bystry finansista, był już jednym z bogatszych
ludzi w Kanadzie. Należy dodać: i jednym z najpopularniejszych, pomimo że
dopiero w 1873 roku dokonał największej ze swych prac inżynierskich, mianowicie
budowy mostu przez rzekę Niagarę.
Był to drugi w ogóle most między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, konstrukcja
olbrzymia, wyjątkowo trudna, wymagająca zarówno przemyślności inżynierskiej, jak
i nadzwyczajnej energii i mocy ducha. Owoc trzyletniej zaciętej walki między
człowiekiem a żywiołami, które sprzysięgły się, by niszczyć wszystko to, co
zaczynał człowiek. Raz zdruzgotaniem fundamentów groziły spiętrzone kry, innym
razem niemal zniweczyła wielomiesięczne prace olbrzymia tratwa, na milę
rozległa. Gzowski, inżynier i człowiek walki, bronił swego dzieła żarliwie,
zawzięty atak żywiołów odpierał nieugiętością coraz to nowych pomysłów. Bitwę o
most ostatecznie wygrał, przeciwności pokonał. Most stanął, a oddany w służbę
ludzkości, został uznany za jeden z cudów ówczesnych dni. Pełen podziwu świat
inżynierów, zazwyczaj pochopniejszych do krytyki niż do pochwał, orzekł, że
„jest to jedna z najbardziej gigantycznych prac na kontynencie amerykańskim".
Nazwano go mostem Międzynarodowym, jako że łączył dwa narody, lecz nazwa ta
odpowiadałaby jeszcze z innej przyczyny: twórczym motorem był przecież geniusz
Polaka — syna trzeciego narodu.
Zainteresowania i zasługi miał Gzowski niezwykle różnorodne. On pierwszy
przewidział ogromne bogactwa mineralne Kanady i władzom przedłożył plan ich
dobywania. Trzeźwy twór-
262
INiayary i p.liiupiuwcn_u,ii_ uia n_u uwaicj uluiuuj
utworzenie tam parku narodowego. Ów injynier wielkich pomysłów był jednocześnie
czułym miłośnikiem kwiatów i cieszył się jak dziecko, gdy wyhodował jakiś nowy
rodzaj chryzantem, za który zdobywał nagrody na wystawach.
Bujny wslot i kariera Gzowslrfego nasuwa na myśl urzekający kontrastem obraz:
tam w głębokiej Mińszczyżnie przodkowie w zatęchłym światku szabelki, wojenek,
koni, .pańszczyzny, tu — ich potomek, zwycięski inżynier-konstruktor, szermierz
technicznego postępu, który nawet we współzawodnictwie z najtęższymi inżynierami
epoki wybijał się na czoło.
Przybranej ojczyźnie chciał służyć także na polu wojskowym. Gdy około 1851 roku
napięte stosunki ze Stanami Zjednoczonymi groziły wybuchem konfliktu zbrojnego,
przedstawił centralnym władzom szczegółowy plan obrony kraju i sam nawet chciał
finansować budowę arsenałów i fabryk broni. Nie doszło do tego, natomiast
inżynier zorganizował w całej Kanadzie związki strzeleckie, która pod jego
kierownictwem i przy jego niemałym wkładzie finansowym rozbudowały się w trwałą
organizację wojskdwo-narodową.
Uszlachcony przez królową Wiktorię, dożywszy osiemdziesięciu pięciu lat umarł w
1898 roku w pełni chwały, otoczony ogólną czcią, opłakiwany przez społeczeństwo
i liczną rodzinę. Ożeniony jeszcze podazas pobytu w Stanach z córką
amerykańskiego lekarza, pozostawił po sobie liczne potomstwo: dzieci, wnuków i
prawnuków. Wiele dzisiejszych rodzin kanadyjskich z dumą wywodzi się od tego
przodka. Niektórzy, noszący jego nazwisko, również są głośnymi inżynierami.
Chociaż większość tych rodzin zalicza się do wybitnych w Kanadzie i w Wielkiej
Brytanii, przecież nikt tamtemu nie dorównał znaczeniem ani zdolnościami.
Czy mąż tylu zalet nie wykazywał żadnych słabostek? Ponad swe wszystkie
zdolności Gzowski posiadał szczególną umiejętność przystosowywania się do
warunków. Więc mimo że był postępowym inżynierem w rozwijającym się kraju, jed-
262
czykiem zapominając języka polskiego; więc nawet zmieni! wyznanie przechodząc w
protestanckim otoczeniu na protestantyzm. Ale czy można mu wziąć to za złe,
jeśli mieć na oku jego żywiołowy wzlot ku szczytom i jego żarliwą chęć służenia
przybranej ojczyźnie?
Jakże okrutnie niejednakowo los ich potraktował: Mikołaja Szulca i Kazimierza
Gzowskiego! Obydwaj równie mężni, dzielni, ambitni, zdolni, a przecież jednego
Kanadyjczycy powiesili na szubienicy, drugiego zaś na rękach nosili i nieba mu
uchylali. Lecz przy tyra — o cudaczności przeznaczenia! — nie wiadomo, który z
tych dwóch był większym dobroczyńcą Kanady: czy ten, który budował jej mosty,
czy ten, który poruszał jej sumienie.
W sto lat po śmierci Szulca w miejscu, gdzie go powieszono, Kanada wystawiła mu
pomnik.
Zamaszyście, buńczucznie, z fanfarą czerwieni wkraczała jesień na naszą puszczę.
Bez posępnych mgieł, bez trwałych deszczów, bez mroków. Nic jeszcze nie
zwiastowało bliskiego iuz, zimowego zamarcia. Przyroda wpadła w jakąś radosną
przesadę; była teatralna, miotał nią roześmiany niepokój, była zapalczywa,
rozkołysana, jakby gotowa do bezceństw i wielkich niespodzianek.
Podziwiałem niebywałą zmienność pogody: w ciągu doby mieliśmy deszcze, słońce,
wiatr, ciszę, ciepło, chłód. Brak było tylko jeszcze mtoza. Gwałtowne burze
uderzały o spienione jezioro, a oto wieczorem cisza wygładzała wodę i stwarzała
gładziuteńkie lustro. Deszcz siekł strugami, a oto nagle słońce strzelało na
jeziora, wybielało skaliste brzegi i rozjaśniało zieleń. W słoneczne południe
prażyło gorąco i trzeba było się rozbierać; wieczorem panował dotkliwy chłód i
zmuszał do grzania się przy ognisku. Na niebie kłębiły się bujne obłoki i
pędziły podarte, białe, czasem kolorowe dziwadła chmur, a niebo samo było
urzeczone i szafirowe, aż czasem ciemne jak toń głębokiego morza. Zachody słońca
mieliśmy czerwone i fantastyczne.
W obłokach, w słońcu, w deszczu tkwił ukryty, sprężony niepokój. Jesień,
odmienna tutaj niż gdzie indziej, tajemnicza, swymi nagłymi wybuchami spazmów
niepokoiła i podniecała. W naładowanym elektrycznością i buntem powietrzu
wisiała
"wiedz: zimy Aiezanim zima nastanie/przyToda ótó gorączkowała, kąpała się w
barwach, podjudzała żywioły: roztaczała przepych, czarowała niby bohaterska
pieśń, nieposkromiona i rozpromieniona. Podniecenie przyrody udzielało się
wszystkim stworzeniom, zwierzynie, roślinom, nam.
Osom ktoś podszepnął, że była u nas wielka wyżera. Przyleciały chmarą i już
pozostały, i wciąż nowre przylatywały W południe, gdy słońce rozgrzewało obóz,
brzęczały i szumiały w powietrzu; żółtymi plamami obsiadywały miski, puszki i
nasze zatłuszczone spodnie; głodne, ruchliwe, rozdrażnione, zjadały obozowe
resztki, zwłaszcza słodycze. Był to poważny i gwarny najazd.
Zaofiarowaliśmy im zawieszenie broni. Przyjęły je. Walka z nimi była
beznadziejna. Wypędzane, rzucały się na nas i cięły żądłami. Natomiast
pozostawione w spokoju, okazywały się wyrozumiałe, rycerskie i zgodne. Łaziły
nam czasem po rękach. Obchodziliśmy się z nimi jak z lalkami; uważaliśmy
trwcżnie, by ich nie obrazić ani rozzłościć, i tak wspólnie jakoś się żyło.
Trochę ich baliśmy się. Owad ten był tyranem jak każdy tyran: łaskawym i dobrym,
gdy mu się nadskakiwało.
Na noc wiele os chowało się do naszego namiotu. Z początku chciały spać pod
plecakami, na których kładliśmy nasze głowy. Stąd wynikało wiele sporów i
przykrości. W końcu osy ustąpiły. Spały teraz u góry, pod sklepieniem namiotu,
nad naszymi głowami. Tworzyły tam żółte kłęby i było im ciepło, a nam
bezpiecznie.
Noce stawały się coraz chłodniejsze. Lada chwila miał nadejść upragniony mróz. W
przenikliwym chłodzie owady zupełnie drętwiały, prawie obumierały. Lecz skoro
tylko słońce przygrzewało, wracały znów do życia, i to od razu do życia raźnego,
zaciekłego, pełnego głodu i porywczości. Budziły niekłamany zachwyt i sympatię.
Były to osy osobliwe. Nie chciały ginąć z zimna. Rozpierała je żywiołowa
namiętność, ta sama, która owładnęła całą przyrodą i przerzucała jesień z jednej
ostateczności w drugą.
265
wieinia laie zatrzymywał nas przez caiy dzień w obozie. Wówczas było nam
niedobrze, zimno, smutno. Z okolicznych brzóz zrywaliśmy korę, niezawodny środek
na podpałkę, przyciągaliśmy do obozu stosy suchych pni i rozniecaliśmy ogień.
Podtrzymywaliśmy tęgie ogniska. Piliśmy Red Rosę Orange Pecoe Tea, herbatę
dobrą, aromatyczną. Słuchaliśmy szumu jeziora i niewiele do siebie mówiliśmy.
Stanisław był równie przygnębiony jak ja i tęsknił do swej chaty w Val des Bois.
Takiego to wieczoru przeżyliśmy Taz niezwykłe wzruszenie. Z wierzchołka
najbliższego świerka, tuż nad nami, oderwało się nagle coś żywego, jasne
zwierzątko; długim, miarowym lotem szybowało przez otwartą przestrzeń ponad
naszym ogniskiem i w końcu opadło na gałęziach przeciwległego drzewa. Nie był to
ptak i nie był to właściwy lot, lecz powolny, olbrzymi, kilkunastometrowy skok
jakiegoś ssaka. Zwierz, oświetlony z dołu ogniskiem, rysował się na tle czarnego
nieba jak nadprzyrodzone zjawisko.
— Assapan, latająca wiewiórka! — rzekł Stanisław pełen zdumienia.
Latająca wiewiórka, czyli polatucha, stwór osobliwy, miał nogi połączone
szerokim płatem skóry, służącym jej za skuteczny spadochron. Dlatego mogła
wykonywać skoki tak potężne i dalekie. A że nasza wiev.riórka pojawiła się nagle
jak duch wprost nad nami i jak duch znikła, wywołała tym większe wrażenie.
Krótko potem w gałęziach drzew nad nami rozległ się donośny, wrzaskliwy odgłos
niby wyzwanie. Poruszeni do żywego, spojrzeliśmy w górę.
— To sowa! — wyjaśnił Stanisław.
Dorzucił moc gałęzi do ogniska, ażeby było widniej. Dostrzegliśmy dwa jaśniejące
w ciemności światła: oczy. Stanisław poznał, że to wielki puchacz północy.
Ptaszysko siedziało na gałęzi pobliskiego świerka i wytrzeszczało na nas ślepia.
266
"przed iiM, dlatego" pTzlskakiWał tak niedaleko"" ognisKa.".'.1"1
Puchacz śledził nas uporczywie i nie myślał odlatywać. Przypomniały mi się
opowieści Curwooda, w których ów Uhumisiu występował jako groźny wróg leśnych
zwierząt. Może i ten uważał nas za leśną zdobycz? W nieustającym przyglądaniu
się nam przebijała drapieżna bezczelność. Może strzelić do niego?
— Szkoda nabpju — machnął Stanisław ręką. Potem oczy zniknęły.
Pomimo że siedzieliśmy schronieni w kotlinie otoczonej gąszczem, wicher wpadał
raz po raz do nas i kładł ognisko na bok. Rwał ogień z trzaskiem i sykiem, a po
każdym takim rozdmuchaniu płomienie powstawały wyższe i jaśniejsze. Wtedy
widziałem dokładnie wymizerowaną twarz Stanisława, z ustami zapadniętymi jakby z
braku zębów; i widziałem także jego jarzące się oczy.
W plecy dokuczał nam przejmujący chłód. Stanisław otrząsnął się i rzekł:
— W Brazylii, gdzie jeździliście, to chyba było gorąco...
— Bardzo gorąco! Słońce przechodziło nad głową. Człowiek się pocił...
Przyjemnie było pozostać przy tym temacie, rozpamiętywać go długo, jak
najdłużej, ogrzewać się wspomnieniem palm kokosowych, widzieć nadobne palmy
assai, pochylone nad Amazonką.
Stanisław namyślał się.
— Jest tam w Brazylii miasto, gdzie podobno najwięcej na świecie kościołów.
Zapomniałem, jak się nazywa...
— To chyba Bahia. Ma podobno sześćset kościołów.
— O Boże! — zawołał Stanisław, nagle wzruszony i zachwycony. — Sześćset
kościołów! Sześćset kościołów!
— Rosną tam też słoneczne palmy, wspaniałe lasy palm — dodałem.
257
l z upuitJj-U Liz,yuiai sitj
Smutno było nam tego wieczoru. W ciągu dnia nie widzieliśmy dzikich gęsi; ani
jedno stado nie ciągnęło z północy. Taki smętek panował przy ognisku, że szybko
gasił obrazy dalekich pairn i kościołów. Zmrożona myśl kuliła się jak skaleczony
ptak i nawet nie chciała wybiegać do wspomnień o ludziach. Tego wieczoru nie
było opowieści.
Nocą srożyła się burza najcięższa. Huk wody słyszeliśmy z obydwu stron półwyspu.
Fale jeziora biły o skalisty brzeg z taką wściekłością, jak gdyby zamierzały
zgładzić cały cypel.
A rano następnego dnia cisza. Wstawał piękny dzień. Ciepły, słoneczny,
rozbzykany osami, błękitny, błyszczący. Dzień marzeń, ochoty i promieni.
Po południu tego dnia działy się na naszym półwyspie wielkie czary. Na końcu
cypla, o kilkadziesiąt kroków od obozu, rosły pod brzozami dzikie czereśnie,
blach, cherries. Były to drzewka i krzewy skromne, niepokaźne, zwyczajnie:
zielone. Gdy wypływaliśmy rano na połów ryb, drzewka nie zwracały niczym naszej
uwagi; jak zwykle nie widzieliśmy ich wcale. Lecz gdy po południu wracaliśmy,
dziw: oczom nie wierzyliśmy, nie poznawaliśmy półwyspu. Tonął cały w czerwieni,
jaskrawej i oszalałej. Dzikie czereśnie dostały furii." Zaczerwieniły się ich
liście. Płonęły teraz purpurą, buchały pąsem, paliły się szkarłatem. Wielkim,
urzekającym ogniem.
A przecież ani to ogień, ani też czary: po prostu jesień wkroczyła na półwysep.
Triumfalnie, hucznie, radośnie, z fanfarą czerwieni.
41. JAN FLIS, LIRNK KANADYJSKI
Dzikie gęsi znowu leciały. Tysiącami ciągnęły z północnych mateczników i
wypełniały powietrze gęganiem i świstem skrzydeł. Z nieba biła ożywcza siła i
radość, ale również niepokój i tęsknota. Chciałoby się wyrwać z tych lasów i
lecieć tak samo na południe, do słońca i ludzi.
W takie dni myśliwy marzył o wieczornej gawędzie i cieszył się, gdy słońce
gasło. Ognisko znowu otwierało gościnny, zaczarowany świat. Świat zwężał się do
kilku przytulnych kroków, poza nim wszystko ginęło w ciemności, nie było już
puszczy, byliśmy tyłka my sami, było i zacisze, i podniecenie czerwonych
płomieni, i była chęć opowiadania.
— Czy chcecie dowiedzieć się, Stanisławie, o ciekawym człowieku, który nie
budował kolei żelaznych, nie gromadził bogactw, nie został angielskim lordem jak
Gzowski, a jednak umiał wskrzesić wiele potężnych uczuć i był jak gdyby
szczodrym inżynierem, budującym nie most żelazny przez Niagarę, lecz most
miłości, który sięgał od wybrzeży Atlantyku po brzegi Oceanu Spokojnego?
A. WIKLINA NAD WISŁOKA
Gdziekolwiek w Kanadzie rozlegała się mowa polska, tam znali i często wspominali
nazwisko Jana Flisa. Na jego brzmienie rozjaśniały się polskie oczy wszędzie: u
górników w Nowej
269
rv uuuuuiy tiy w
U IaTmerOW "Tj
w Beausejour czy w Prince Albert, u drwali nad rzeką Frazer, u ogrodników pod
Vancouver — zewsząd, z całego ogromu kanadyjskiego spływało do Hamilton, gdzie
mieszkał Flis, jednakie uczucie wdzięczności. A
W kraju despotycznej materii i władczych lodowni elektrycznych był to hołd
niebywały. Tym możnym potęgom Flis przeciwstawiał rzeczy tak pozornie nikłe,
nieuchwytne i niepraktyczne, jak miłość do dalekiej Polski, ciepłe, ciche słowa,
które tę miłość wyrażały — i odnosił piękne zwycięstwo. Ale odnosił je jeszcze
na innym polu, znacznie trudniejszym: ciosy, jakie bezlitośnie spadały na niego
przez całe życie, umiał Flis przetapiać w swym sercu na jakieś szczodre pożywki,
krzepiące i jego, i wszystkich rodaków.
Przyszedł na świat pod koniec XIX wieku w Gawłuszowi-cach, u ujścia Wisłoki do
Wisły, a więc w miejscu jak gdyby stworzonym do magicznych napięć uczuciowych:
wszystkie ponoć ujścia rzek i rzeczułek do Wisły rodziły ludzi, którzy oderwani
od tych miejsc, boleśnie i uparcie za nimi tęsknili Była to wieś niezamożnych
włościan, którzy mimo to z pogardą spoglądali na jeszcze uboższych od siebie,
bezrolnych nędzarzy. Ojciec Jasia, wyrabiający z wikliny koszyki, był jednym z
owych nieszczęsnych, i cała młodość chłopca upływała w cieniu tego piętna.
W gminnej szkółce rodzinnej wsi chłopiec pilnie się uczył, ale gdy nadszedł
czas, że Janek powinien był wyjechać na dalszą naukę do miasta powiatowego, nie
sposób było wyrwać go z błędnego koła niedostatku. Więc tylko skwapliwie zbierał
okruchy wiedzy, jakie przynosili mu inni, szczęśliwi rówieśnicy, którzy chodzili
do gimnazjum w mieście i na wa kacje wracali do wsi rodzinnej. A zbierał
wiadomości tak go rliwie i tak pojętnie, że łatwo mógł był złożyć egzamin wstęp
ny do trzeciej klasy gimnazjalnej, gdyby zgodziła się na to rada gminna i
wystawiła ojcu potrzebne świadectwo ubóstwa
270
.— Jeszcze coś! — oświadczył wójt bez ogródek. — Co tam posyłać dziadowskie
dziecko do szkół. Gotowe zostać jeszcze inżynierem!
I na tym stanęło. Janka do gimnazjum nie dopuszczono w wyniku paradoksalnego
rozumowania: Flisowie byli zbyt ubodzy, ażeby otrzymać świadectwo ubóstwa.
A gdy później Jan w osiemnastym roku życia opuszczał Gawłuszowice, by za morzem
szukać chleba, należałoby mniemać, że opuszczał je z goryczą i z urazą
niezatartą, dożywotnią. Nic podobnego. Przez następne dziesiątki lat właśnie
wspomnienie wsi rodzinnej stało się niewyczerpaną krynicą najtkliwszych jego
wzruszeń. Właśnie miłość do ojczystych stron kazała Flisowi pisać urocze
felietony i obdarzać jego kanadyjskich rodaków czymś, czego serca ich najwięcej
potrzebowały.
B. TO W GORĘ, TO W DÓŁ "
Osiemnastoletni Flis posiadał wszystkie cztery warunki, potrzebne wówczas do
wyrwania się w nowy świat: tęgie zdrowie, twórczy niepokój, kanadyjski adres
znajomego rodaka i pieniądze na bilet. Pierwsze trzy rzeczy otrzymał od ojca, a
pieniądze zarobił przez rok pracy jako górnik w Ostrawie Morawskiej.
Gdy w 1913 roku przybył do Hamilton, ziomek, przyjaciel ojca, powitał go
życzliwie, natomiast obcy kraj mniej życzliwie: w tym dolarowym raju
przeraźliwie trudno było o pracę. Flis po kilka godsin dziennie wystawał, jak
wielu innych, przed fabrykami. W barwnych filmach o życiu kolonialnym Indii
Zachodnich zawsze bywa, że nieludzki patron wodzi srogim wzrokiem po szeregu
czarnych niewolników, a na którego zwróci oko i palec, temu biada: czekała
niewolnika ciężka robota. Flis — odwrotnie, błagał los, by który nadzorca
fabryki
271
Tygodnie mijały, on głodował.
Któregoś dnia wpadł na pomysł, by wśliznąć się do fabryki z oddziałem stałych
robotników. Udało się, lecz wewnątrz nie wiedział, co ze sobą począć. Zdybał go
dozorca i znów bieda, bo Flis nie umiał wygadać się po angielsku. Tamten jednak
okazał się Polakiem i już po polsku fukał, czego przybłęda chce.
— Roboty — lękliwym głosem odparł winowajca.
Dozorca zbeształ go dokumentnie, ale Flis miał szczęście, bo tamten był
człowiekiem „sercowym" i do fabryki przyjął.
Wybuch pierwszej wojny światowej zamknął niemal wszystkie fabryki i Flis znalazł
się znów na bruku. Próbował szczęścia w Stanach Zjednoczoych, ale tam nie było
lepiej. Tyle tylko, że przez cztery miesiące pomagał w organizacji „Sokoła" w
Hammond niedaleko Chicago; czynnym członkiem „Sokoła" był już w starym kraju.
Po powrocie do Kanady zatrzymał się w Hamilton, znacznym ośrodku polskim.
Krzewił się tu bujnie ruch w stowarzyszeniach, a 1917 rok był dla nich wielkim
rokiem. W pobliżu, w Niagara on the Lakę, tworzyło się wojsko polskie. „Sokół"
hamiltoński dostarczał ze wszystkich ośrodków polskich największą procentowo
liczbę ochotników. Flis, jakkolwiek zwolniony od służby wojskowej koniecznością
wyżywienia żony i dziecka, cały swój wolny czas i całą energię poświęcał sprawie
wojska.
W 1918 roku przeszła przez Kanadę śmiertelna epidemia influency. Ludzi umierało
tyle, że trudno było nadążyć z pogrzebami. Zachorowała także młoda żona Flisa.
Przedwcześnie powiła drugie dziecko, które zaraz umarło, i również sama uległa
chorobie. Pozostał wdowiec z półtoraroczną córeczką. Otchłań przed nim powstałą
starał się wypełnić pracą zarobkową i społeczną.
Owe lata podczas wojny i przed wojną rzucały młodym emigrantem niby w jakiejś
brutalnej huśtawce: to w górę, to
272
..To ja się wstydziłem. John!... Pomimo pozornie zadowolonej miny na ~ciu
fotograficznym... (s. 212)
C. RUCH I ROZPĘD
Wewnętrzne organizacyjne życia Polonii kanadyjskiej (a z pewnością i
amerykańskiej) podobne było do kiełkującej rośliny: zrazu słabiutkie, starało
się przede wszystkim y/niknąć drobnymi korzeniami w obcą glebę, cały wysiłek
łożąc w jedną tylko troskę, mianowicie, by jego istnienia nie zmiotły
przeciwności; daleko mu było do soczystej łodygi, jeszcze dalej do płodnego
-kwiatu. Była to postawa wyłącznie obronna, i w tej samoobronie Polonia zużywała
większość swych sił.
W roku" 1911 snieszkało w mieście Hamilton przeszło sto rodzin polskich.
Najpotężniejszy ich popęd duchowy, przywieziony ze starego kraju, religia, kazał
im przede wszystkim zorganizować parafię i postawić sobie kościół. Po parafii —
organizować obronę materialną. W następnym roku, 1912, zawiązało się Towarzystwo
Wzajemnej Pomocy, które członków, płacących drobne składki, ubezpieczało na
wypadek choroby, kalectwa lub śmierci. Potem zbudziły się potrzeby kulturalne i
powstawały ruchliwe ,,przybudówki": koło dramatyczne, chór, biblioteka polskich
książek.
W 191? roku, roku obfitości, w krzepnącym społeczeństwie polskim dojrzewały
intencje uniezależnienia się od parafii: założone w tym celu Towarzystwo Domu
Polskiego zbudowało sobie własną siedzibę. Przy końcu wojny dokoła tych dwóch
ognisk, kościoła i Domu Polskiego, krzewił się ożywiony ruch i Polonia
hamiltońska wkraczała w okres powojenny ze zdrowym rozmachem, już bardaiej
obronna, okrzepła, urządzona.
Na tym tle wyróżniała się chwalebnie działalność Jana Flisa. Wolny od
małostkowych ambicji, pełen młodzieńczej werwy, rzucał się wszędzie tam, gdzie
potrzeba było rzetelnej pracy: czy to jako sekretarz finansowy towarzystw, czy
jako kie-
Autor z łosiem w obozie nad jeziorem Marmette (s. 299)
18 Kaaada pachnąca żywicą
273
kę języka polskiego utworzoną w 1917 roku. Tu, w godzinach wieczornych, zaczął
się rodzić ów prawdziwy, nieporównany Flis: był świadomy coraz bardziej swej
twórczej miłości do kraju i do ludzi nad Wisłą i umiał tę miłość coraz lepiej
wyrażać w cichych, mocnych, przejmujących słowach.
Przy tym nie zaniedbywał walki o chleb codzienny. Pilnie uczył się rzeczy
podstawowej, języka angielskiego, uczęszczając do szkoły wieczorowej, potem
zapisując sję na wyższy kurs korespondencyjny. Po wojnie porzucił tułaczkę po
fabrykach i wstąpił jako urzędnik do banku. Kształcił się nadal, uczęszczał na
wykłady literatury angielskiej, na uniwersytecki kurs buchalteryjno-bąnkowy.
Gdy stwierdził, że w banku wstrzymywali mu zasłużony-awans, przeszedł do innego
przedsiębiorstwa, w którym przez długie lata pracował jako główny księgowy. Jak
zaszczytną opinię fachowca wyrobił sobie Flis, świadczyła okoliczność, że
równocześnie był inspektorem finansowym kilku innych pokrewnych fabryk. Awans
społeczny, jak na emigranta, który 2 tak małymi zasobami przybył do Ameryki —
wyjątkowy.
D. WIELKIE SERCE
Po pierwszej wojnie światowej napływały do Hamilton świeże fale polskich
emigrantów, temperamentem i doświadczeniem życiowym różniących się od
-poprzednich: byli bardziej wyrobieni, rozgarnięci, lecz i niespokojni,
swarliwi. Wnosili ożywczy powiew i większe ambicje, zakładali nowe koła i
towarzystwa; niestety, wywoływali często fermenty, zawiści, waśnie. Polacy
kłócili się nie wiadomo o co.
Flis łagodził spory, jak mógł, i w owym okresie zaczął także pisać, jak gdyby z
tym zamiarem, by skłóconym przypomnieć jedno wielkie uczucie łączące ich
wszystkich. W polskich gazetach w Kanadzie i w Stanach pojawiały się jego fe-
274
szą nutę, z łagodną zadumą, z dobrotliwym uśmiechem, o wsi rodzimej nad Wisłoka.
Polska Ameryka poznawała Gawłuszo-wice jak własny zaułek (raczej lepiej) i
czytając o modrzewiowym kościółku, wiklinach nadbrzeżnych, domach pod
strzechami, o ludziach i ich obyczajach, rodacy miewali łzy w oczach.
W tych felietonach był cały Flis, skromny a kochający. W otoczeniu natarczywej,
powiedzmy nawet: chamskiej krzy-kliwości amerykańskiej prasy jego felietony
ujmowały kojącym spokojem, mistrzowską oszczędnością słowa, były jak gdyby
mówione przenikliwym szeptem, i dlatego może tak głęboko przemawiały do serca i
wyobraźni. Poruszając najczulsze tęsknoty twardych ludzi, stwardniałych w obcym,
srogim dla nich świecie, wyświadczały im wielką przysługę.
O szerokiej rozpiętości jego tematów świadczą tytuły choćby takich felietonów:
„Wielkanoc w Gawłuszowicach", „Dożynki w Polsce", „Polskie piękne zwyczaje
ludowe latem", „Wieś rodzinna", „Moje spotkania z wnuczką", „Wspomnienia z
trzydziestoletniego okresu na emigracji", „Noc wigilijna", „Syn twój zginął",
„Strach — obawa — bojaźń", „Mafze-nia o bogactwach", „Czy zabawki są
potrzebne?", „Kobiety a piękność" itd.
Wielka popularność Flisa najlepiej uwidoczniła się podczas trzeciego zjazdu
Zjednoczenia Zrzeszeń Polskich w Kanadzie, odbytego w Hamilton w 1934 roku.
Działacze społeczni, przybyli ze wszystkich stron dominium, w serdecznych
uściskach dłoni, w składaniu mu wizyt, w różnorakich przemówieniach wyrażali to,
co czuła dla niego cała Polonia: wdzięczność i tkliwą cześć.
Mimo wszystko nie sypały mu się róże na drodze. Kłótliwość polskiego podwórka i
jego dosięgała. Najulubieńszym jego zajęoiem było uczenie dzieci emigrantów
polskiego języka. Umiał wszczepiać do setek młodych serc tak ogromne ukochanie
polskości, że pozostawało im ono już na całe życie.
lł*
275
szczące zapałem.
Otóż małe, zawistne dusze i tego mu pozazdrościły przeprowadzając zwolnienie go
z kierownictwa polskiej szkoły. Akt brutalny i nierozumny, bo bijący we własną
młodzież, która już po kilku tygodniach nie miała w ogóle nauki polskiego. Oczy
wiście Flis chętnie wrócił do szkoły, gdy go przepraszając, ponownie wezwano i
wszystko wybaczył: i te, i podobne kłucia, ale wrażliwe jego serce — także
fizycznie — na tym cierpiało.
Majątku się nie dorobił, zbyt wiele poświęcał się innym. Miał miły, maleńki
domek w Hamilton, i to wszystko. Za to posiadł znacznie cenniejsze bogactwo:
szczęście rodzinne. U jego boku stała dzielna, urocza żona, z którą ożenił się w
cztery lata po śmierci pierwszej. Lepszej towarzyszki nie mógł sobie dobrać.
E. CHLEB RAZOWY
Niejeden emigrant w Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych chwyta! się pióra, by
przelać na papier to, co mu serce dyktowało, ale nikt inny chyba nie umiał
wyrażać tak szczerze i dosadnie tęsknot emigrantów jak Flis. Weźmy pierwsze
lepsze zdanie na przykład z felietonu o wsi rodzinnej w starym kraju, słowa,
które emigrantów wzruszały do łez:
„...Chleb z razowej żytniej mąki smakował do ostatniego kęska, nawet po dwóch
tygodniach. A jak jeszcze do niego matusia dała kawał sera, twarogu albo dziurki
chleba zakryła szczyptą masła, to teraz ani befsztyk tak nie smakuje, jak ten
chleb wtedy..."
A ileż w tej wizji rzewnej żartobliwości, jak jędrnie, jak kapitalnie ujętej:
r,...W Gawłuszowicach w skwarne dni, podczas nabożeństwa i ciasnoty wewnątrz
kościoła, ludziska w cieniu lip klęczeli
276
Sz|c'o pogodę, bBsiMośTcosiłi, ffini o aeszez, w zasaaKi Kapusty i buraków
wysychały. Lipy, szumiąc delikatnie, przy-wtarzały ludzkiej modlitwie i działo
się pewnie, jak dla ludzi najlepiej. Były deszcze, były i pogody..."
Były deszcze, były i pogody. Ale u Plisa deszcze były na zewnątrz, pogoda zaś w
jego sercu. Dlatego zdobywał i pociągał ku sobie tyle serc polskich w Kanadzie.
-a3SgKS.gr
Kilka lat przed pierwszą wojną światową, gdy nosiłem jeszcze krótkie spodnie,
miałem z ojcem ważną rozmowę w Ro-galinie nad Wartą. Z połowu ryb — łowiliśmy
szczupaki na wędkę — wracaliśmy właśnie ścieżką przez łąki, ścieżką głęboko
wydeptaną wśród bujnej trawy. Dokoła z rzadka rosły olbrzymie dęby, owe sławne,
rogalińskie dęby.
Naraz odezwał się ojciec:
— Pamiętaj, że każda ścieżka, nawet najniepozorniejsza wyprowadza na szeroki
świat.
— Jak to na szeroki świat? — zapytałem zdumiony. — Każda ścieżka? Nawet ta,
tutaj nad Wartą?
—¦ Tak, nawet ta.
Było to dla mnie prawdziwą rewelacją. Marzyłem wtedy o Beniowskim i o szerokim
świacie, mgliście odległym i zawiłym, ale nie wiedziałem, że i z tej ścieżki
rogalińskiej, tak dobrze mi znanej, można się było wydostać na świat. Nagle
szeroki świat wydał mi się inny: bliski i uchwytny.
Od czasu tej pamiętnej rozmowy inaczej patrzałem na ścieżki. Stawały się
odbiciem czegoś ważniejszego aniżeli samych nóg; odbijał się w nich instynkt
ludzki. Ścieżki ożywały i nabierały treści. Były mi bliskie. Obce mi były i
nieme wielkie trakty, rojne gościńce, ale ścieżki lubiłem. Przemawiały do mnie.
Wiele zawdzięczam im w życiu, wiele życia spędziłem na nich.
Gdy pierwszego dnia lądowaliśmy na naszym półwyspie, od
a aragnn Kroczyliśmy gęsiego, jonn, Lisim, ja i sław. Wracaliśmy w tej samej
kolejności. Za trzecim nawrotem spostrzegłem, że stąpaliśmy po smudze, wyraźnie
odcinającej się w piasku i ży wirze: wydeptaliśmy ścieżkę. Zanim na półwyspie
stanął cbóz i wyrosły namioty, powstała już ścieżka. „Ścieżka Indian", gdyż
rozpoczęli ją John i Lisim.
Ścieżka nie zmierzała prosto do celu: była kręta. Okrążała kępę stłoczonych
krzewów na brzegu lasku. Poza tym, wiodąc przez piaszczysty pas nadbrzeży, wiła
się w dziwacznych zakrętach i wymijała różne przeszkody: to suche drzewko, to
leżącą kłodę, to gruby kamień. Zdumienie ogarniało, ile to przeszkód stało na
tak małej przestrzeni. Jak trudno było chodzić prostą drogą.
Przez kilka dni podejrzewałem Johna o fantazję i swawolę. Wytknął ścieżkę dokoła
rozległej płyty kamiennej, zamiast po prostu przejść po kamieniu i skrócić sobie
i nam drogę. Tu John niepotrzebnie nadłożył drogi, śmiałem się do siebie za
każdym razem, gdy przechodziłem; tu John strzelił głupstwo, urągałem w duchu.
Lecz gdy spadł deszcz, płyta kamienna stała się śliska jak lód. Zbiłem sobie
kolano i natychmiast spo-korniały uznałem ścieżkę Johna, a swój błąd. Teraz
sumiennie okrążałem kamień.
Z biegiem czasu ścieżka nasiąkała uczuciem, kojarzyła się z różnymi nastrojami.
Rano wprawiała nas w zachwyt pierwszym widokiem na jezioro, gdy pełni otuchy
szliśmy do łodzi. Wieczorem, gdy zmęczeni wracaliśmy z polowania, ścieżka zawsze
zapowiadała nam wielkie przyjemności: bliskie ognisko, kolację, gawędę, namiot,
sen. Miałem słabość do ścieżki.
Inaczej Stanisław. Nie lubił jej, kręcił nosem, a gdy Indianie odjechali
któregoś dnia, otwarcie podniósł bunt. Szukał innej ścieżki, krótszej. Znalazł
krótszą, lecz niemożliwą; niewygodną, przecinającą gęsty las, najeżoną wybojami
i korzeniami. Stanisław wychwalał jej doskonałość. Tej samej nocy przewrócił się
przez korzeń. Mimo to obstawał przy swoim. Później
279
ło przez kilka dni.^ala rzecz, upór wielki.
Ja pozostałem przy starej ścieżce Indian.
W całej okolicy jeziora Marmette była to jedyna ścieżka ludzka. Mało:
czterdzieści kroków w promieniu czterdziestu kilometrów.
Natomiast często n?p ' "^liśmy w puszczy inne ścieżki, zwierzęce. Zwierzęta i.
udzie, swe stałe chody, utrwa-
lone odwiecznym oby. sktóre drożyny w pobliżu na-
szego obozu były jak , .' , lębokie bruzdy; tysiące racic tysiące łap wyżłobiły
je przez długie lata. Wiedzieliśmy: tam na dnie doliny, w najgęstszej kniei
prowadził szlak niedźwiedzi; na pagórkach, wzdłuż grani, to droga łosi. Ale poza
tym nie wiedzieliśmy nic. Ścieżki ginęły w bezmiernym lesie. Wiodły od
nieznanych miejsc do nieznanych przeznaczeń. Symbole życia w puszczy, a
równocześnie symbole zwierzęcej tajemnicy i ukrytej w zaroślach doli i niedoli.
Za Jeziorem Śmiałego Szczupaka spotykaliśmy często łoszę z sysakiern. Znajoma to
była, poważna łosza i figlarny, sympatyczny sysak. Wychodziły nad wodę co dzień
o tym samym czasie i stanowiły nieodłączną ozdobę krajobrazu. Zbliżały się
wierzchołkami pagórków i tą samą drogą oddalały się — starą, udeptaną ścieżką.
Z zachowania się łoszy poznaliśmy, że nie nadszedł jeszcze czas rui. Pani była
spokojna, i zrównoważona; niczym nie zmąconą miłością otaczała swe młode. Nie
płoszyliśmy ich. Z daleka okrążaliśmy na łodzi zaciszne ustronie ciesząc się
widokiem pięknych zwierząt. Wdzięk rozbawionego łoszaka i przywiązanie matki
wzruszały nas. Podpatrywaliśmy ich ciche szczęście; przyjemnie nam było w tej
roli życzliwych opiekunów.
Pewnego dnia nie spostrzegliśmy zwierząt. Gdy brak ich było także w ciągu
następnych dni, domyśliliśmy się z żalem, że opuściły okolice, widocznie
spłoszone. Zwiedziliśmy ich ścieżkę. Typowy łosi szlak, ciągnący się wśród jodeł
od wzgó-
280
Naraz Stanisław gwizdnął z cicha na znak zdziwienia. Patrzył na ziemię. Pokazał
mi tropy olbrzymiego niedźwiedzia. Zwierz chciał przeciąć ścieżkę łosi; tu
jednak przystanął, namyślił się i zmienił kierunek: poszedł ścieżką za łosiami.
Było to kilka dni temu.
— To źle! — oświadczył Stanisław. — On łosie przepędził. Panował ponoć w
puszczy uznany i zakorzeniony od dawna
zwyczaj, że zwierzęta szanowały obce ścieżki. Niedźwiedź ścieżki łosi nie
uszanował. Była w tym zła wola. Niedźwiedź knuł złe zamiary.
Już kilkaset kroków dalej wyszło na jaw, jakie 1o zamiary. W poprzek ścieżki
leżało martwe ciało łoszy, poszarpane straszliwie na szyi i brzuchu. Poszarpał
ją niedźwiedź.
Stanisław wyczytał ze śladów przebieg tragedii. Gdy niedźwiedź zbliżył się do
ścieżki, zapewne mijały go właśnie łosza z młodym i niedźwiedź nagle złakomił
się na mięso. Poszedł za nimi i przydybał łoszaka. Klępa stanęła w obronie. Lecz
niedźwiedź był wyjątkowo silny. Udało mu się zadać jej cios W szyję i powalić.
Wyrwał jej potem jelita i oddalił się zabierając młodego. Wlókł go po ziemi.
Oko nieszczęsnej łoszy było wciąż szeroko otwarte i przeraźliwie puste. Martwota
jego przejmowała grozą. Urwała się nagle ścieżka łoszy, nieodwołalnie, raz na
zawsze.
Jednocześnie z życiem łosi skończył się byt ścieżki. Niebawem zarośnie
zielskiem, przestanie istnieć.
Znałem w kniei kilka takich zapuszczonych ścieżek.
Gdy tego dnia późnym wieczorem lądowaliśmy na półwyspie i wkraczaliśmy na
ścieżkę Indian, kroki nasze zadudniły ostrzej niż zwykle o ziemię i głośniej
zastukały. Ścieżka skostniała.
— Mróz!! — zawołał uradowany Stanisław.
Tego wieczoru ścieżka oprócz bliskiego ogniska, gawędy i snu zapowiadała bliskie
łowy.
281
7,
Przez cały dzień rozlegały się tylko dwa głosy: plusk fal i szum drzew. Od
trzeciej godziny począwszy nastała cisza uroczysta, zastygł zupełnie wiatr.
Jezioro znieruchomiało.
Nagle o szóstej godzinie z tamtej strony zatoki odezwał się ryk. Przygaszony
odległością, ledwo dosłyszalny, był jak głębokie westchnienie, jak głuchy jęk.
Nad jeziorem Marmette przemówił pierwszy łoś, że pragnie miłości. Ocknął się i
rozpoczął okres bukowania.
Po burzliwym preludium jesieni — nieobliczalnych wiatrach, krwawych zachodach,
rozpętanym niepokoju — wybuchał najważniejszy niepokój, wichrzył się
gwałtowniejszy żywioł: żądza łosia. Przez wielki las Kanady, od Labradoru po
Alaskę, przebiegał tajemniczy dreszcz: łoś szukał łoszy. Majestatyczny zwierz
wychodził z ukrycia, potężny, wypoczęty, trawiony ogniem, głuchy na
niebezpieczeństwo, sam niebezpieczny i ślepy, wściekły: chciał kochać. Wielkie
misterium przyrody, kłąb pomieszanych zmysłów, obłęd namiętności: łoś chciał
kochać.
Od szumu rozhukanej krwi łoś mało co widział, mało co słyszał; chwile jego
słabości wyzyskiwała wszelkiego rodzaju drapieżność, niedźwiedzia, wilcza,
rysia, ludzka.
O zmierzchu przepłynęliśmy przez zatokę. Cicho skradając się ostrożnym
uderzeniem wioseł, czając się po wodzie dobiliśmy.
282.
ką las. Dostrzegaliśmy las, chociaż było riem&o. Tu gdzieś ryczał łoś. Ukryliśmy
się wśród nadbrzeżnych jodeł. Nie było wiatru.
Stanisław oderwał po południu ze staraj brzozy wielki kawał kory i Zwinął go w
trąbkę. Teraz przyłożył ją do ust, lecz nie trąbił. Ociągał się; fałszywy ton
mógł zwichnąć polowanie i przepłoszyć zwierzynę. Dałem towarzyszowi przyjaznego
szturchańca na odwagę. Stanisław westchnął; spojrzał na niebo, wreszcie
zatrąbił.
Udało się. Przytłumiony stek jakby spod ziemi: ueeee. Naśladował wołanie klępy
tęskniącej do łosia. W ten sposób wabiło się byka.
Na łące niezmącona cisza, żadnej odpowiedzi. Czyżby łoś wywędrował? Po kilku
minutach Stanisław zatrąbił powtórnie, donośniej.
Tym razem skutecznie. Z głębi bagniska rozległ się chrapliwy głos niby zduszony
pomruk. Byk! Łąka, dotychczas martwa otchłań, nagle wypełniła się żywą treścią.
To świadomość, że gdzieś tam, na jej krańcu, stał upragniony zwierz. Stanisław
dotknął znacząco mej strzelby. Byłem gotów! — odpowiedziałem skinieniem głowy.
Towarzysz znów zatrąbił. Łoś w ciemności odezwał się, lecz dziwnie
powściągliwie, jakby niechętnie. Stanisław co pewien "czas próbował nie
szczędząc wysiłku. Ale wytrwałe kuszenie było na próżno. Łoś pozostał ziimny i
tylko z cicha pomrukiwał, jakby od niechcenia. Stanisław wołał na pustyni.
Osobliwy to dialog: tu umizgi, przyzywanie, proszenie, tam umiar, obojętność,
niechęć. Tu żarliwe: ueee, tam leniwe: oooo. Trochę śmieszna to była rozmowa,
lecz w każdej chwili goto-Wa przeobrazić się w dramat: remington czekał
odbezpieczo-ffy.
Naraz do rozmowy dwóch wmieszał się głos trzeci. Oprócz łosiowego jęku
usłyszeliśmy na łące stłumiony, lecz wyzywający szloch: ueee — i nagle cała
sprawa się wyjaśniła. Łoś
1
— Dość zalecanek na dziś — szepnął towarzysz. — Przyjedziemy tu jutro.
Zeszliśmy chyłkiem na brzeg wody i wróciliśmy do obozu.
Nie ulega wątpliwości: łosie ruszyły. Tejże nocy zbudził nas ze snu hałaśliwy
plusk wody. Byk sadził przez mieliznę niedaleko obozu. Za późno wybiegliśmy. Łoś
zginął w gąszczu wzburzywszy fale.
Przez cały następny dzień było pusto na łące. Lecz gdy wieczorem znowu
przepływaliśmy, słyszeliśmy już z daleka niezwykłe odgłosy. Silne uderzenia,
powtarzane od czasu do czasu. Jakieś szamotanie się, jakieś niebywałe ożywienie.
Przestaliśmy wiosłować i pilnie nasłuchiwaliśmy. Potem porwał się Stanisław:
— To dwa byki! Dalibóg, dwa byki!
I wiosłowaliśmy dalej jak najostrożniej. Wylądowaliśmy na skraju lasu, gdzie
zaczynała się łąka.
Ciemno; słabo świeciły gwiazdy na niebie. Na ziemi nic nie było widać. Na ziemi
tylko słychać. Rozwarły się chyba czeluście piekieł, taki zgiełk. Podniecające
słuchowisko: łomot łamanych drzew, wściekłe chrapanie, nagły tupot, to sa-pliwe
rechoty, to rzężący poryk, a od czasu do czasu suche, twarde uderzenia,
straszliwy trzask rosochów. Dwa byki walczyły ze sobą. Lecz w ciemności, w tym
otoczeniu, w ogólnej ciszy walka ich nabierała widmowej potęgi. To ukryte w
puszczy moce zerwały się i biły o siebie; wpadły w szał, ścierały się, szarpały.
Zacząłem dygotać na całym ciele. Zwalczałem drżenie jak mogłem, lecz daremnie.
Postępując za Stanisławem stawiałem nogi ostrożnie, by nie deptać gałązek.
Sunęliśmy brzegiem lasu kierując się słuchem. Stanisław odwrócił się i udzielał
ostatnich wskazówek. Kończył:
— Strzelicie do prawego zwierza, ja ewentualnie do lewego.
284
yuyuy w y az.cjJi.aiic oiuwu ojjiqvyuu ^itii um.icjaa.cj Luytj.
— Ostrożniej! — mrukliwie upominał mnie Stanisław co chwila.
Od kilku minut cisza panowała na łące, a równocześnie widoczna zmiana zaszła w
powietrzu. Rozjaśniło się. Spojrzałem w niebo; na północy wystąpiła
sinoniebieska łuna: zorza polarna. To dobrze, będzie widniej i lepiej celować.
Znów usłyszeliśmy łosie. Tętent i ciężki oddech. I już nawet było widać. Dwa
niewyraźne cienie majaczyły na łące. Bardzo mgliste i na pozór odległe. Biegały
i z łoskotem wpadały na siebie. Zwarte łosie tworzyły teraz jedną masę,
zataczającą się. Zgrzytliwiie tarły się rosochy, głośno dyszały płuca.
Wspaniały przejaw pierwotności: ile sił naładowanych w zwierzęcych mięśniach,
ile gwałtowności w niepohamowanym rozjuszeniu. Wybuch rozpętanych żywiołów
urzekał. W tym zestawieniu człowiek był jak słaby, marny robak o kruchym ciele i
wątłych członkach. Uciekłby w obawie o swe życie, gdyby nie podstępny sojusznik,
strzelba. Bez niej i bez kul człowiek nie miałby tu żadnego prawa. A tak miał.
Niezawodny to i potężny sojusznik, lecz barbarzyński i straszliwie obcy. Obcy
istocie wałki, jaka wrzała; obcy wobec otaczającej puszczy; obcy wobec zorzy
polarnej, wyrastającej coraz wyżej na niebo.
— Bliżej! Podejdźmy bliżej! — słyszałem szept Stanisława. Skradaliśmy się od
krzewu dc krzewu, od drzewa do drsewa.
Zadanie było łatwe, gdyż rozjątrzone byki nie widziały nic prócz siebie. Lecz
nagle tuż przed nami zerwał się z gąszczu trzeci zwierz, uciekał panicznie z
łoskotem i wyrzucił przenikliwy ryk ostrzeżenia.
— Ueee!!!
Łosza! Podczas gdy łosie walczyły o jej względy, ona stała na uboczu i czuwała.
Byki, jak rażone, w oka mgnieniu oprzytomniały. Rozczepiw-szy się pomknęły w
wielkich susach do lasu i zniknęły jak
285
*B-J----J-J
Potem Stanisław wyszedł śmiało z gąszczu i orzekł głośno, z oburzeniem:
%
— Szkaradna klępal
Ludzki głos dziwnie niedorzecznie i grobowo rozchodził sią po opustoszałej łące.
Na jeziorze Marmette, daleko na północno-zachodnim widnokręgu zamajaczyło
zbliżające się canoe. Patrzeliśmy przez lornetkę i z radością: poznaliśmy
znajomą postać:
— John! Indianin John!
— Przymrozek go ściąga do nas. Jak przyrzekł...
— Ale sam płynie? Bez Lisima?
— Sam płynie.
John minął cypel, gdzie nasz półwysep płytami kamiennymi łagodnie schodził do
jeziora — i wnet serdecznie się witaliśmy. Przybysz tłumaczył, że wszystko w
porządku, a Lisim przypłynie do obozu jutro, pojutrze. Nasze wieści o.łosiach
John przyjmował dość obojętnie.
— Mamy czas — mówił.
Otworzyliśmy puszki konserw, zajadaliśmy. Świeżego mięsa już nie było, mieliśmy
tylko szczupaki. Podczas posiłku John, który nie był tak małomówny jak Lisim,
szeroko nam opowiadał, jak żmudnie od wczoraj płynął, bo był wicher przeciwny, a
wszystkie psy Hiawathy spuszczone. Nie miałem pojęcia, co taki zwrot oznaczał,
ale nie chciałem przerywać mu smacznego jedzenia. Dopiero później, przy
papierosie, napomknąłem o tym: co to za psy?
— Aha! — uśmiechnął się Indianin z żartobliwą złośliwością. — Tu was boli! Tak,
psy Hiawathy.
— Czy to psy kogoś żyjącego, czy tego Hiawathy z legendy?
287
Uleli Z.CŁ1 SItJ
Hiawatha, jak wiadomo, był wielkim prorokiem czerwonych ludów, mężem pełnym cnót
i niestrudzonym wychowawcą, od którego wywodziło się wszystko, co było wzniosłe
i szlachetne w charakterze Indian. Uczył on ludzi doskonałości, zwalczał wojny
bratobójcze i żądał, by wszyscy wzajemnie kochali się jak bracia. Hiawatha to
niekoniecznie twór Wyobraźni; prawdopodobnie taki Indianin żył, tylko późniejsze
pokolenia otoczyły go obłokiem urojeń i legend.
Legenda wieściła, że Hiawatha ujrzawszy pierwsze żagle białych przybyszów
przeczuł nieuchronny los czerwonych ludzi. Więc pogrążony w smutku przywołał swe
psy, wilki, łosie, bobry, ptaki, z którymi żył jak równy z równymi, i z tą
czeredą wsiadłszy na wielkie canoe opuścił na zawsze ludzi. Wpłynął do głębokiej
pieczary i tam w gronie zwierząt ułożył się do długiego snu, ażeby kiedyś, gdy
nadejdzie właściwy czas, wrócić na ziemię i uwolnić ujarzmionych braci.
Ale raz do roku, w jesieni, Hiawatha budził się na krótką chwilę i przebiegał
północną puszczę. Razem z nim pędziły jego zwierzęta — psy, które zamieniały się
w skowyczące wichry, wilki przeistoczone w groźne obłoki, ptaki w szum listowia.
Gdy wilki wyły w dziczy leśnej, Indianie domyślali się, że to wilki Hiawathy.
Po tej szalonej gonitwie corocznej Hiawatha stwierdzał, że jeszcze nie nadeszła
chwila wyzwolenia, więc ze swą drużyną wracał do pieczary na spoczynek, a po
burzach jesiennych nastawała biała cisza zimy.
— Teraz wiesz — kończył John z uśmiechem — dlaczego trudno było mi wiosłować:
psy Hiawathy pędziły w powietrzu.
— Pomysłowa odmiana — zwróciłem się do Stanisława — naszych śpiących rycerzy w
Tatrach...
Opowiadanie legendy o Hiawacie nie odrywało Johna od spraw ziemskich i nie
usypiało jego czujności na odgłosy z lasu. Ucho Indianina wyłowiło tam coś
osobliwego. Gdy skończył
288
— To John narobi mięsa! — mówił rzeczowym głosem i biorąc małokalibrowy
winczester Lisima, który przywiózł z sobą, pomknął do lasu.
Ja razem z nim.
Zrazu kroczyliśmy szybko, niemal że biegiem. Po dwustu mniej więcej krokach
stąpaliśmy ostrożniej, a John bacznie rozglądał się w gęstwinie. Rosło tu wiele
młodych buków i modrzewi wśród jodeł. Nagle Indianin przystanął wskazując przed
siebie.
Były tam ptaki. Całe stado lool hens, „narwanych kur", w mniej potocznym języku
zwanych spruce partridge, czyli „jodłowymi kuropatwami". Taką narwaną kurę Lisim
zastrzelił w pierwszy dzień naszego pobytu w obozie nad jeziorem Marmette.
Widzieliśmy ich teraz siedem, osiem. Niektóre żerowały w trawie na ziemi, inne
siedziały na krzakach i niższych gałęziach drzew.
— Ile ubić? — spytał mnie John, jak gdyby chodziło o kupno jakiejś rzeczy w
sklepie, a nie o polowanie. — Czy pięć wystarczy?
Wydało mi się trochę nieprawdopodobne, by z jednego stada można było tyle
ustrzelić, lecz John tłumaczył sobie moje wahanie na opak.
— Pięć nie jest za wiele — mówił. — Pamiętaj, Lisim przyjedzie...
Z większą niż dotychczas ostrożnością zbliżaliśmy się do stada. Dotarliśmy do
najbliższych kur na odległość trzydziestu kroków.
Ukryty za pniem jodły, John strzelił. Trafił dobrze, w samą główkę. Kura padła
na miejscu. Inne, nie zrażone hukiem wystrzału, zachowywały się, jak gdyby nic
ich to nie obchodziło.
Drugi celny strzał strącił ptaka z gałęzi krzewu, aż z głuchym klapnięciem spadł
na ziemię. Siedząca obok kura zdzi-
19 Kanada pachnąca żywicą
289
gdakała: g"OK, goK, co zupeime orzimaio, juk: pupau*., pupauz.: ¦¦¦¦-
Dwa nowe strzały, szybko jeden po drugim, i znowu dwa ptaki: to już trzeci i
czwarty. Czwarty dostał w szyję, na ziemi trzepotał się. Reszta stada,
zaciekawiona tym osobliwym zachowaniem, wydawała swe zdumione: gok, gok, ale
odlatywać nie myślała.
Zadziwiający zanik przezorności, najzwyklejszego instynktu życia! Trudno pojąć,
że takie beztroskie dziwadła żyły w puszczy pełnej drapieżników i że podobno
miejscami było ich mnóstwo.
Po piątym strzale wyszliśmy spoza jodły, by pozbierać zdobycz. Żywa kanonada nie
wzruszała pozostałych ptaków i dopiero gdy widziały nas podchodzących, zaczęły
uciekać. Odleciały kilkadziesiąt kroków.
Pięć strzałów — pięć ptaków.
W dawnych czasach, kiedy w XVIII wieku Indianie mężnie walczyli z białym
najeźdźcą i posiadali już broń palną, uchodzili powszechnie za tak lichych
strzelców, że ich kiepskie oko i nieumiejętność strzelania stały się prawie
przysłowiowe. Jakież nieporozumienie! Indianie zawsze mieli bystry wzrok, za to
diabelnie mało prochu, skąpo im przez białych dostarczanego. Strzelby swe
nabijali zbyt słabo —• i oczywiście chybiali.
— Świetnie! — chwaliłem celność Johna i w nagrodę dałem mu całą paczkę
papierosów.
John nie tylko się ucieszył, ale także dziwnie zachichotał chowając papierosy;
coś zabawnego mu się przypomniało.
Dopiero w godzinę później, gdy znów wygodnie siedzieliśmy przy ognisku, wyjaśnił
swój dobry humor podczas wręczania mu papierosów.
— Grey Owi — mówił John pocierając nos — Grey Owi opowiadał mi...
— To znałeś Szarą Sowę osobiście? — przerwałem mu.
— Znałem, a jakże! Często razem byliśmy przewodnikami
290
— I jaki on byl? Czy w istocie był Metysem? Czy pochodził od Indian?
Twarz Johna wydłużyła się grymasem niepewności, z oczu strzelały drwiące ogniki.
— A diabli tam wiedzą! Nie znałem jego matki, nie zaglądałem mu do kołyski...
— Jednak jako chłopiec żył wśród Indian?
— Żył, to prawda. I przejął się nimi tak bardzo, że był ¦później więcej
Indianinem niż my wszyscy razem... To mu
się bardzo podobało — i Amerykanom także!
John wskazał z politowaniem na swe stare spodnie i wytartą wełnianą kurtkę,
powszechnie noszoną w lasach przez wszystkich Kanadyjczyków, i pokręcił nosem:
— Tak ubrany Grey Owi nigdy by się nie pokazał... Zwłaszcza
przy gościu jak ty...
— Tylko jak ubrany?
— Jak do obrzędu; po indiańsku, ale jak na uroczystość. Strój nosił zawsze ze
skóry jeleniej, pełno było na niej skórzanych frędzli, na piersi, na plecach,
rękawach, zatrzęsienie frędzli. Lubił błyszczeć... Za to Amerykanie chętnie z
nim się fotografowali.
— A czy wewnątrz był także frędzlowaty? Czy był próżny? John namyślał się
chwilę:
— Trudno powiedzieć. Czasem był próżny, czasem wydawał się inny.
— Ale puszczę znał chyba doskonale?
— Doskonale znał! — potwierdził John z całym naciskiem. — Znał może lepiej niż
niejeden Indianin... Ale teraz posłuchaj, co Grey Owi kiedyś mi opowiadał...
Zanim Grey Owi poświęcił się swcim bobrom, żył, wiadomo, jako przewodnik
myśliwych. Przeważnie miał klientelę amerykańską i. zarabiał dziennie swoje
sześć do ośmiu dolarów. Ale często dostawał jeszcze dodatkowe nagrody, bo
świetnie znając lasy kanadyjskie był tropicielem, co się zowie, i myśli-
19*
29t
fzynę, fosie czy niedźwiedzie." *..........""......
Razu pewnego prowadził Amerykanina bardzo ciętego na zwierzynę, ale myśliwego od
siedmiu boleści. Jankes był bogaty, kostium miał prosto z igły, nosił przy sobie
kosztowną papierośnicę ze złota i przyrzekał Szarej Sowie złote góry, jeśli
naprowadzi go na porządną zwierzynę.
— Jeśli upoluję coś rzetelnego, wynagrodzę ciebie po królewsku! — zapewniał
Grey Owla patrząc wymownie na swą papierośnicę.
W Stanach miał narzeczoną, której chciał zaimponować okazałym trofeum, więc
gotów był wiele poświęcić.
Szara Sowa starał się, jak mógł, by mu dogodzić, ale niecierpliwy nerarod to
płoszył łosie, to chybiał do nich, kąpany w zbyt gorącej wodzie. Wreszcie z
pomocą Grey Owla udało mu się zastrzelić dobrego łopatacza. Gdy dobiegł do
leżącej zdobyczy, był tak porwany radością, że czynił wrażenie człowieka
oszalałego ze szczęścia. Rzucił winczester na ziemię, szarpał za rosochy, bił
Szarą Sowę po plecach i ściskał go bełkocąc urywane słowa podzięki. Potem, jakby
przypomniał sobie obietnicę nagrody, zaczął nerwowo szukać po kieszeniach.
— No, goddam you, gdzież ta papierośnica! — dyszał z wypiekami na
twarzy. — Jestem ci winien, Grey Owi, ooo, należy ci się... Zasłużyłeś sobie...
Szara Sowa w swej skromności chciał już protestować na tak hojną nagrodę, ale
rozgorączkowany myśliwy nie dopuścił go do słowa. Dobywając nareszcie
papierośnicy i otwierając jej wieko, gwałtownym ruchem podetknął ją pod nos
przewodnika i krzyczał serdecznie, a groźnie:
— Weź! Weź wszystkie! Weź wszystkie papierosy, nie krępuj się!
Śmiało, Grey Owi!!
A gdy Szara Sowa, nieco stropiony, chwilę się wahał, Amerykanin sam mu pomógł:
porywczo wyciągnął ze złotej papierośnicy kilkanaście papierosów i wsadził je do
kieszeni Grey Owla, cały płonąc od szczodrej życzliwości. Po tym
292
— Więc to przyszło mi na pamięć — kończył John zwracając się ku mnie — kiedy
dawałeś mi papierosy za (ool heny.
Zbieraliśmy opał na wieczorne ognisko, liczyliśmy klucze ciągnących gęsi. John
oświadczył, że dopiero po przybyciu Lisima zacznie się właściwe polowanie na
łosie. Kuropatwy upiekł w popiele wraz z pierzem i był zadowolony, że upieczone
ptaki smakowały nam bajecznie. Potem poczęstował nas papierosem z darowanej mu
paczki i oświadczył, że Metys Maurepas, z którym się jeszcze raz widział, kazał
nas pozdrowić, a jeg©, Johna, upominał, by mnie jako piszącemu książki,
opowiadał dużo ciekawych rzeczy.
— Ale co tu opowiadać? — namyślał się Indianin. Później zadał nam pytanie:
— Czy wierzycie, że dusza wędruje po śmierci?
•— Naturalnie, że wierzymy! — skwapliwie odparł Stanisław.
— Ja też wierzę — potwierdził John.
Wziął czaszkę ubitej niedźwiedzicy i zatknął ją na konarze pobliskiego świerka,
przy czym włożył do jej wnętrza trochę tytoniu.
— To stary zwyczaj — tłumaczył nam — ażeby przeprosić i uszanować duszę
niedźwiedzicy...
Stanisław nie ukrywał swego zawodu, bo przypuszczał, że John miał na myśli
ludzką duszę.
Indianin tymczasem siadł w kucki obok nas. Pod poważną powłoką w kącikach jego
oczu zdawały się czaić chybotliwe iskierki. Czy to przebłyski ukrytego
szyderstwa? John był niezwykle spostrzegawczy i domyślny: dostrzegł zawiedzioną
minę Stanisława. Teraz odezwał się do niego, jakby wyjaśniając jego pomyłkę:
¦— Miałeś słuszność, Stanley. Myślałem o ludzkiej duszy...
— I chcesz pewnie opowiedzieć coś ciekawego? — zawołałem.
293
Sto lat temu pewien młody Indianin, który stał się chrześcijaninem, wkrótce
potem wyzionął ducha. Niepokój ogarnął cały obóz: dusza zmarłego, na wzór dusz
potępionych, błąkała się wśród namiotów, pokutowała między ludźmi, dręczyła ich,
a najczęściej kołatała do wigwamu jego rodziców. Wszakże raz udało się rodzicom
przytrzymać ją i zmusić do rozmowy. A oto co wyjawiła im dusza syna:
Jako dusza chrześcijanina poleciała do raju, ale aniol-stróż, przyjrzawszy się
dokładniej, nie wpuścił jej do środka.
— Jesteś duszą czerwonego człowieka! — oświadczył. — Idź precz! Tu raj tylko
dla białych.
Strącona dusza spadała głęboko z olbrzymiej wysokości, aż uderzyła o bramę
piekła, gdzie czyhał diabeł.
— Co za bezczelny łobuz!? — huknął Belzebub. — Czerwony człowiek? Znikaj! Tu
tylko miejsce dla grzeszników białej rasy!
Wtedy dusza Indianina przypomniała sobie raj ojców i pośpieszyła na szczęśliwe
błonia wiecznych łowisk. Ale, o srogi losie, znak chrztu zdradził ją i Wielki
Manitu odpędził nieszczęsną.
— Oto dlaczego — dusza syna zwierzała się rodzicom — odepchnięta przez boga
białych i przez boga czerwonych ludzi, błąkam się między waszymi wigwamami i tak
długo nie znajdę spokoju, dopóki wasze modły i wasza wierność starym obyczajom
nie przebłaga niechęci Wielkiego Manitu...
Gdy John przestał mówić, nikomu przy ognisku nie śpieszyło się do podjęcia
rozmowy. Wyczuwaliśmy za zasłoną naiwnej pozornie bajki głęboką prawdę tragedii
Indian, zawieszonych w głuchej próżni między ich starym światem, który utracili,
a wciąż obcym i mało dostępnym dla nich światem białych ludzi,
Ostry warkot motoru na jeziorze. Wybiegliśmy z obozu: hura! Lisim przyjeżdżał.
Nareszcie. Kamień spadł nam z serca.
Indianin przy powitaniu serdecznie się uśmiechał i był jak zwykle małomówny.
Skupiony, uczynny> zamknięty w sobie. Trzeba było wciąż zgadywać jego myśli. Gdy
Stanisław pokazał mu swoją trąbę, zrobioną z kory brzozowej, Lisim spojrzał
uważnie na nią, potem uważniej na Stanisława; nic nie powiedział, poszedł do
lasu, przyniósł korę brzozową i skręcił nową trąbę: dwa razy większą niż
Stanisława.
Następnie zjadł obiad za dwóch i położył się pod namiotem. Spał do wieczora,
zjadł kolację za trzech i powiedział, że jedziemy na polowanie. Ja i on;
Stanisław i John pozostaną w obozie. Starałem się dowiedzieć bliższych
szczegółów.
— Czy na długo wyjeżdżamy?
— Ubierz sią grubo! — odrzekł na to Lisim łagodnie, fran-cusko-angielską
mieszaniną.
Ubrałem się grubo i wypłynęliśmy na ciemne jezioro. Był początek nocy.
Wiosło miało urzekający rytm; cichym pluskiem wnikało do wody; następował słaby,
przeciągły bulgot, potem nagłe wyrwanie z wody, przeskok z tyłu do przodu —
powiewna kaskada kropel — i znów to samo: pióro wiosła zanurzało się w wodę, a
łódź pomykała o kilkanaście kroków. Nieustający rytm podsuwał duszy śpiewne,
gorące słowa. Wyrastała jakaś
295
dwieście lat temu słynni francuscy 'cóureułś'"des""b'dls'""me-" ustraszeni
wioślarze, wdzierając się w głąb puszczy kanadyjskiej.
Dziś Lisim i ja nie mieliśmy w duszy słów o miłości i bohaterstwie; chcieliśmy
ubić łosia. Co kwandrans przestawaliśmy wiosłować i Lisim rzucał w ciemną
puszczę wyzwanie. Nabrzmiały, niski ryk z długiej trąby naśladował wołanie łoszy
głębszym tonem niż wczorajszy głos Stanisława. Łosza Lisima wabiła natarczywiej.
Dawno już opuściliśmy jezioro Marmette. Płynęliśmy od dwóch godzin labiryntem
cieków i rozlewisk wśród nieznanej puszczy. Świeciły nam gwiazdy, lecz niewiele
było widać. Obawiałem się o celność strzału. Pełni skupienia wsłuchiwaliśmy się
w noc, czy na hasło rzucone przez Lisima przyjdzie odzew.
Przyszedł. Gdzieś nad boczną zatoką odpowiedział łoś. Podpłynęliśmy do brzegu,
on także zbliżył się do nas. Lecz nie dopisywało nam szczęście. Zwierz wykrył
nas węchem i uciekł. Woń człowieka to koszmar puszczy. Mroziła nawet miłosny
szał.
O milę dalej usłyszeliśmy innego byka. Lisim ożywił się i oświadczył, że to
wielki łoś:
— Big moose!
Cicho wylądowaliśmy na łące. Przed nami o kilkadziesiąt kroków czarna ściana
lasu. Z głębi gąszczu wychodził basowy jęk. Stanęliśmy na samym brzegu wody za
małym krzakiem. Czekaliśmy.
Znowu Lisim wabił. Teraz dopiero poznawałem prawdziwego mistrza. Wołanie klępy
słyszałem już kilka razy w przyrodzie i znałem jej głos. Lisim nie tylko
naśladował wiernie dźwięki natury, lecz doprawdy wołał lepiej niż żywa łosza.
Goręcej wyrażał pragnienie, namiętnej wybuchał, bardziej obwieszczał wzburzoną
krew. Brzmiało to, ułożone, jak uooauuch
296
kusą: losza
A tam w lesie byk odchodził od zmysłów. Porwało go, siychać to wyraźnie.
Oczarowało go. Trzaskały gałęzie. Za każdym naszym trąbieniem łoś odpowiadał.
Miotało nim. y/ ryku jego było tyle jawnej, niepowściągliwej żądzy, że glos
nabierał jakiejś szczególnej wagi. Rzekłbyś, oddźwięk całej puszczy, wcielenie
wszechmiłości odzywało się i zbliżało. To płomienny poryw przyrody, jej
najwalniejszy popęd, jej najgłębszy nurt toczył się na nas. Szedł łoś ogłuszony
miłością
Lisim dobierając z trudem słów tłumaczył mi szeptem, kiedy mam strzelać. Nie za
rychło. Wtedy, gdy byk będzie na środku łąki, o dwadzieścia kroków od nas; nie
rychlej, ale też, broń Boże, nie później strzelać.
—¦ A jeżeli nie strzelę? — spytałem.
— Musisz strzelić!! — mruknął groźnie Indianin. — Byk przyjdzie i potratuje nas
na śmierć.
A jeśli jednak nie strzelę? Spojrzałem na remington. Lufa przyćmionym połyskiem
odbijała światło gwiazd. Prosta, stalowa, znana mi lufa, zwrócona w stronę lasu.
Dobra broń. Spróbowałem, czy drżały mi ręce ze wzruszenia. Nie drżały.
A jeżeli nie strzelę?
Coś działo się ze mną. Wszystko dokoła było w porządku: remington — precyzyjna
broń; Lisim wypełniający obowiązek _ w porządku; łoś trawiony żądzą — w
porządku. Tylko we mnie coś się załamywało. Gdzieś na dnie duszy powstawał bunt,
jeszcze mglisty, jeszcze nieświadomy, ale już gorzki; budził się niesmak.
Jakże doskonale Lisim naśladował łoszęl W jego oszustwie tkwiła szatańska
przewrotność: na zimno, ż wyrachowaniem, cwanymi sztuczkami produkował złudą
najpiękniejszego impulsu przyrody. Był w tym ogień zmysłów, była namiętność i
było łajdackie kłamstwo Lisim łgał wybornie, z niezawodnym skutkiem, z
nieodpartą siłą pizyciągania. We mnie coś się buntowało.
29?
piec, opętana onara. roryKując przedzierał się gwartern przez bliski gąszcz. Byk
snadź kapitalny: z głuchym łoskotem huczały rosochy o drzewa. Spieszno mu było
do nas. Już docierał do skraju lasu.
Nie, nie strzelę. Płomień trawiący go — to najświętszy szał puszczy. Przyroda
rozpaliła tu najszlachetniejszy swój znicz. Nie wolno było gasić go podstępem.
Temu samemu prawu podlegał w najwyższej ekstazie zarówno człowiek, jak zwierz.
Obydwaj czerpali z tego samego źródła, obydwóch przeszywał ten sam popęd. Łoś
był mi bliski. Był mi bliższy niż człowiek, chytrze go okłamujący. Nie strzelę.
— Strzelaj! — wołał we umie myśliwy. — Jedyna to może w życiu okazja.
Zwierz wyszedł już na łąkę. Możny, okazały, dorodny. W ciemnościach leb
rozrastał mu się do niesamowitych, nieprawdopodobnych rozmiarów: to potężne
rosochy. Mocna sztuka. Zbliżał się szybko, w oczach olbrzymiał.
— Shoot! — strzelaj! — szepnął mi Lisim do ucha.
W tej sekundzie przypomniałem sobie przykre uczucie, jakiego doznałem zabijając
niedawno temu niedźwiedzicę. Nie strzelę.
Łoś wyrastał ponad łąkę jak majestatyczny posąg. Rozpoznać już można było
wysokie badyle, wyniosły bark, pochyloną głowę. Oddzielało nas tylko kilkanaście
kroków.
— Shootl — domagał się Lisim rozpaczliwie i głośno. Łoś zniżył już groźnie
głowę do ataku. Lecz nie chciałem
nie mogłem strzelać. Niestety, było już za późno, nie było innego wyjścia.
Wcisnąłem strzelbę do rąk Lisima wołając:
— Strzelaj ty!!
Indianin rzucił na mnie przerażone spojrzenie, jak gdybym postradał rozum.
Chwycił broń, w ostatniej chwili strzelił. Dwa razy, błyskawicznie po sobie,
przykładając lufę prawie do głowy zwierza.
Głuchy upadek, ostry jęk, dygot badyli, cisza.
298
" ne rosocuy. wiauuc yumu ^u łj^u, -.^*.k^. j^~ Łi»— c.^___
trofeum.
Lisim był wciąż jeszcze przerażony. Spoglądał na mnie ukradkiem, z
zaciekawieniem, jakiś niespokojny, niepewny, zachwiany, inny. Zapewne w
indiańskiej duszy coś świtało. Może Indianin zaczynał rozumieć białego
człowieka?
Wracaliśmy. Znów rytm wioseł. Nie poznawałem mrukliwego Lisima: nucił. Śpiewał
radosną, porywczą pieśń. O zdobyczy i zwycięstwie. Pieśń prostą i twardą jak
uderzenie wiosłem, mocną i buńczuczną jak triumf zwycięzcy.
Tymczasem północne niebo rozgorzało światłem zorzy polarnej. Ktoś — wielki
czarownik — rozpościerał za widnokręgiem rozpętany wachlarz blasków. Wachlarz
wzbijał się w górę i sięgał prawie ponad nasze głowy. Roztaczał nieziemski urok.
Rzucał smugi jasnoniebieskie, zielonkawe, różowe, białe. Magiczny wachlarz,
ciągle w ruchu, ciągle rozedrgany, to się zamykał,- to szeroko się rozwierał.
Promienne snopy przesuwały się przez niebo, to strzelały błyskami do zenitu, to
nagle opadały, to od nowa rozpinały świetność, splendor i szaleństwo — i tak od
skłonu do skłonu przewalało się tajemnicze, niezmierzone potężne widowisko.
Wielki hymn roztańczonego światła.
Od nieba nie mogłem oderwać wzroku. Od pieśni Indianina nie mogłem oderwać
słuchu.
I w rozpętanym niebie, i w zuchwałej pieśni była przejmująca, przykuwająca moc.
Naraz wydało mi się, jak gdyby w tym zaczarowanym kole obracały się wszystkie
zdarzenia północnej puszczy; jak gdyby w tym samym magicznym blasku kąpali się
wszyscy: niezłomny La Salle i nieszczęsny Logan: rozsierdzony Pierre Radisson i
biedna Pokahontas; milioner Szyszka i stary Indianin John Iserhoff, i tragiczny
bohater Mikołaj Szulc, i wierny pies husky, mądre bobry Grey Owla, kochająca
niedźwiedzica, płaczące niedźwiadki i wonne żywicą świerki, skaliste wyspy i
pełne drapieżnych szczupaków
299
upojony poszukiwaniem "miłości, znalazł ńielitośćiwą śmierć. Ich wszystkich —
zdawało się — spowijał magiczny blask, łączyło jedno koło. Zaczarowane koło
północnej puszczy.
I. ZACZYNA PACHNIEĆ
U Wicher od Labradoni ....
2. Kanada pachnąca benzyną .
3. Bogactwo i nędza.....
4. Voltaire zapomniał.....
5. Między puszczą a Bogiem .
6. Sąsiedzi........
7. Robert Cavc1ier, sieur de la Salle .
7 11 17 2L 27 32 37
8. Bobry................43
9. Grey Owi i bobry............
10. Los białego Hurona...........
11. Pon-pon...............
12. Niebezpieczne niedźwiadki..........
13. Trzydziestoletnia wojna z wróblem.......
14. Irokezi — Indianie wśród Indian........
50 56 65 71 ¦76 81
15. Nieszczęsny przyjaciel białych dzieci........91
II. WYPRAWA
16. Płyniemy na północ............S9
17. Skały, jodły i czarne oczy...........105
13.. Puszcza płonie..............112
19. Zdobywam nowego przyjaciela......... 117
20. Cztery strzały do wilków........... 124
21. Siscoe-Gold-Mine............. 130
22. Narkotyk puszczy............. 138
23. Tajemniczy ptak............. 144
24. Ludna wieś w bezludnej puszczy......... 150
25. Dwóch śmiałków wybucha gniewem........ 156
26. Hudson's Bay Company........... 164
27. Indianie Cree......•....... 17°
28. Miłość biednej Pokahontas.......... 175
29. Indianiątka, ich pieski i mój pies......... 182
III. RAJ MYŚLIWSKI '¦ 30. Tropy... same tropy
189 194
34. Dwa zające i jastrząb . . . . . . . . .
. . . 213
35. „Gdzież ta sielanka?!"............ 216
36. Polski bojownik o wolność Kanady........ 225
37. Upiorna drapieżność............ 242
38. Coście w obozie............. 250
39. Zwycięzca Niagary........¦ 256
40. Triumlalnie, hucznie, z laniarą czerwieni....... 264
41. Jan Flis, lirnik kanadyjski........... 269
42. Ssieżki................ 278
43. Łosie ruszyły.............. 282
44. Indianin John.............. 287
45. Strzelaj tyl............... 295
Prlnted in Poland
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1986
Wydanie XIV. Nakład 50 008+300 egz. Ark. wyd. 16,8 ark. druk.
19,0+2. Druk ukończono we wrześniu 1986 roku
Zam. nr 45/85. A-ll/885. Zlec. nr 9030/1121/6
ZAKŁADY GRAFICZNE W KATOWICACH
Zakład nr 5 w Bytomiu ul. Stania 2
V
JEZIORO MARMETTE
JEZIORO
UIALEGO SZCZUPAKA
JEZIORO CHAPMANA
JEZIORO BEZ NAZWY
OBÓZ NAD JEZIOREM MARMETTE I
MIEDŹ U IEDZ1!
., n.u^w-^Mui*vauKu. ł.«wu. niewsKu. rumuńsku, siow«naKU7 rosyjsku, węgiersku,
bułgarsku, lotewsku. estońsku. ZWIERZĘTA Z LASU DZIEWICZEGO — po polsku,
slowacku, niemiecku, hebrajsku. KANADA PACHNĄCA ŻYWICĄ —po polsku, niemiecku (w
Szwajcarii i NRD), slowacku, czesku, rosyjsku, estońsku, rumuńsku, serbsko-
chorwacku, bułgarsku, gruzińsku. ZDOBYWAMY AMAZONKĘ — po polsku, rosyjsku,
niemiecku. DYWIZJON 303 — po polsku, angielsku (w W. Brytanii i USA),
portugalsku (w Brazylii), francusku (w Kanadzie), holendersku. ŻARLIWA WYSPA
BENIOWSKIEGO — po polsku, angielsku, holendersku, hebrajsku. DZIĘKUJĘ Cl,
KAPITANIE — po polsku, angielsku RIO DE ORO — po polsku, niemiecku, rosyjsku,
litewsku, lotewsku MAŁY BIZON—po polsku, niemiecku, rosyjsku, serbsko-chorwacku,
tlowacku, czesku, ukraińsku, litewsku, lotewsku. GORĄCA WIEŚ AMBINANITELO — po
polsku, niemiecku, estońsku. rosyjsku, węgiersku, chorwacku, hebrajsku,
bułgarsku, macedotSsku, serbsko-chorwacku. WYSPA ROBINSONA — po polsku,
hebrajsku, niemiecku, ukraińsku, węgiersku, czesku, serbsko-chorwacku, rosyjsku.
ORINOKO — po polsku, ukraińsku, niemiecku, czesku, bułgarsku, węgiersku,
rosyjsku. WYSPA KOCHAJĄCYCH LEMUfiOW — po polsku, serbsko-chorwacku. DZIKIE
BANANY — po polsku, niemiecku, ukraińsku, czMku, sloweńsku. NOWA PRZYGODA:
GWINEA —po polsku, słowacku, niemiecku, czesku, węgiersku, rosyjsku. I ZNOWU
KUSZĄCA KANADA —po polsku, niemiecku, slowacku, czesku SPOTKAŁEM SZCZĘŚLIWYCH
INDIAN —po polsku, niemiecku. MADAGASKAR, OKRUTNY CZARODZIEJ — po polsku,
slowacku. czesku. PIĘKNA, STRASZNA AMAZONIA —po polsku, czesku. 8IAŁY JAGUAR —po
polsku, czesku.
Tylko po polsku wyszły. PRZEZ WIRY I POROHY DNIESTRU; BICHOS. MOI BRAZYLIJSCY
PRZYJACIELE; WSROD INDIAN KOROADOW; JUTRO NA MADAGASKAR; RADOSNY PTAK DRONGO;
MOJ OJCIEC I DĘBY; WIEK MĘSKI—ZWYCIĘSKI.