background image

 

 

 

J

ACK 

L

ONDON

 

 

 

 

 

 

 

S

KARBY 

S

EZAMU

 

 

 

 

background image

 

Jest to historia - prawdziwsza zresztą, niżby się zdawać mogło - z krainy złota, nic więc 

dziwnego, że będzie w niej mowa o niepowodzeniach. Co to jest niepowodzenie - zdania są 

podzielone.  Nie  ulega  jednak  wątpliwości,  że  słowo  to  wydałoby  się  zbyt  blade  Kinkowi 

Mitchellowi i Hootchinoo Billowi, gdyby mieli nazwać to, co ich spotkało. Że obaj mają w tej 

sprawie wyrobione zdanie, powszechnie wiadomo w całym północnym kraju. 

Jesienią 1896 roku obaj wspólnicy zeszli na wschodni brzeg Yukonu i z okrytej mchem 

kryjówki  wydobyli  kanadyjskie  czółno.  Wyglądali  niezbyt  zachęcająco.  Lato  spędzili  na 

poszukiwaniu  złota, przy  czym  zmordowali się  setnie, jedli  zaś całkiem kiepsko.  Z odzieży 

zostały strzępy, a z nich samych skóra i kości. Nad głowami bzykały im, na kształt nimbów, 

roje  moskitów.  Twarze  oblepili  niebieskawą  gliną.  W  ręku  nieśli  mokre  bryły  i  smarowali 

gliną miejsca na twarzy, w których wykruszyła się zeschnięta skorupa. Kłótliwa, żałosna nuta 

w  ich  głosach,  a  nadto  nerwowe  ruchy  i  gesty  świadczyły  o  nie  przespanych  nocach  i 

bezskutecznej  walce  ze  skrzydlatą  zmorą.  Czółno  złapało  dziobem  prąd  i  odskoczyło  od 

brzegu.  -  Do  grobu  mnie  wpędzi  to  paskudztwo  -  jęknął  Kink  Mitchell,  -  Trzymaj,  bracie, 

fason.  Do  domu  niedaleko  -  odparł  Hootchinoo  Bill  udając  zucha,  co  w  połączeniu  z 

grobowym głosem sprawiało żałosne wrażenie. - Za trzy kwadranse będziemy w Czterdziestej 

Mili, a wtedy... ach, ty fąflu przeklęty! 

Jedną ręką przytrzymał wiosło, drugą trzasnął się w kark. Nałożył świeżą warstwę gliny 

w miejscu, gdzie ugryzł go moskit. Klął przy tym siarczyście. Kinka Mitchella wcale to nie 

bawiło. Skorzystał tylko z okazji i grubo wysmarował gliną własny kark. 

Podpłynęli  ku  zachodniemu  brzegowi  Yukonu  i  lekko  uderzając  wiosłami  pomknęli  z 

prądem.  W  czterdzieści  minut  później  prześliznęli  się  między  cyplem  wyspy  a  lewym 

brzegiem rzeki. Nagle ujrzeli Czterdziestą Milę. Wyprostowali grzbiety i spojrzeli na widok, 

jaki  roztaczał  się  przed  ich  oczami.  Unoszeni  prądem  długo  i  bacznie  patrzyli  przed  siebie. 

Ich twarze przybierały z wolna wyraz zdumienia i konsternacji. Ani jednej smugi dymu nad 

paru setkami chałup! Nie słychać odgłosu siekier, których kły zajadle tną drzewo, ani stukania 

młotków, skrzypienia piły. Nie widać ciżby psów i ludzi przed wielkim sklepem. W przystani 

nie ma statków parowych, nie ma czółen, promów i łodzi. Na rzece pusto, w osadzie głucho, 

jakby życie wymarło. 

- Wygląda na to, że archanioł Gabriel zagrał już na trąbce i tylko myśmy się spóźnili  - 

zauważył Hootchinoo Bill. 

Powiedział  to  od  niechcenia,  jak  gdyby  nic  nadzwyczajnego  się  nie  stało.  Odpowiedź 

Kinka Mitchella świadczyła, że i on nie widzi powodu do obaw, 

background image

 

-  A  może  mieszkali  tu  sami  baptyści  i  wzięli  łódki,  aby  wodą  się  dostać  na  sąd 

ostateczny? - uzupełnił domysły wspólnika. 

- Mój stary był baptystą - rozwijał dalej temat Bill - i zawsze mówił, że wodą jest bliżej o 

czterdzieści tysięcy mil. 

Na tym skończyły się żarty. Wpłynęli do przystani i wspięli się na wysoki brzeg. Gdy szli 

opustoszałymi  ulicami,  zaczęło  ich  ogarniać  uczucie  bogobojnej  trwogi.  Przygrzewało 

słoneczko.  Łagodny  wietrzyk  trzepotał  linkami  o  maszt  na  chorągiew  przed  zamkniętymi 

drzwiami  sali  tańca  “Kaledonia”.  Słychać  było  bzykanie  moskitów  i  pogwizdywanie 

drozdów,  głodne  sójki  skakały  między  domami  szukając  jedzenia.  Ale  ani  śladu  ludzkiego 

życia. 

- Skonani, jeśli się czegoś nie napiję - powiedział Hootchinoo Bill, mimo woli zniżając 

głos do ochrypłego szeptu. 

Wspólnik skinął głową bojąc się usłyszeć własny głos pośród grobowej ciszy. Szli dalej 

powłócząc  nogami  i  milcząc  jak  zaklęci,  aż  nagle  ujrzeli  otwarte  drzwi.  Nad  wejściem, 

zajmując  cały  front  domu,  wisiał  szyld,  który  koślawymi  literami  obwieszczał  ni  mniej,  ni 

więcej  tylko  “Monte  Carlo”.  Obok  drzwi,  na  krześle  przechylonym  w  tył,  W  kapeluszu 

nasuniętym  na  oczy  siedział  i  wygrzewał  się  w  słońcu  jakiś  człowiek.  Brodę  i  włosy  miał 

długie, siwe, patriarchalne. 

-  Czy  to  nie  stary  Jim  Cummings?  Widocznie,  tak  jak  my,  spóźnił  się  na 

zmartwychwstanie - powiedział Kink Mitchell. 

- Pewnie nie dosłyszał trąbki archanioła. 

- Hej, Jim! Wstawaj! - huknął Bill. 

Stary zerwał się, zatoczył i mrużąc oczy odruchowo wybełkotał: 

- Co dla panów? Czego się panowie napiją? 

Weszli  za  nim  do  środka  i  stanęli  przy  długim  szynkwasie,  za  którym  swego  czasu 

uwijało się bez chwili wytchnienia pół tuzina zwinnych barmanów. W dużej izbie zazwyczaj 

pełnej zgiełku cicho było i smutno jak w grobie. Nie pobrzękiwały fiszki, nie dudniły głucho 

bilardowe kule. Pokryte płótnem stoły ruletki i faraona wyglądały jak nagrobki. Z sali tańca w 

głębi  nie  dolatywały  wesołe  głosy  kobiet.  Stary  Jim  Cummings  drżącymi  rękami  wycierał 

szklankę, a Kink Mitchell gryzmolił swe inicjały na okrytej kurzem ladzie. 

- A gdzie dziewczynki? - zawołał Hootchinoo Bill udając, że strasznie mu wesoło. 

- Pojechały  - odparł sędziwy barman słabiutkim głosem, zgrzybiałym  jak on i  drżącym 

jak jego ręce. 

- A gdzie Bidwell i Barlow? 

background image

 

- Pojechali. 

- Sweetwater Charley? 

- Pojechał. 

- Jego siostra? 

- Też. 

- A twoja córka Sally z dzieciakiem na ręku? 

-  Pojechała,  wszyscy  pojechali.  -  Stary  smutno  pokiwał  głową  i  z  roztargnieniem 

przestawiał zakurzone butelki. 

- Nasssypali piasku! Dokąd?! - wybuchnął Kink Mitchell tracąc już panowanie nad sobą. 

- Nie powiesz mi chyba, że wymiotła ich morowa zaraza? 

- Toś pan nic nie słyszał? - zachichotał staruszek. - Wszyscy pojechali do Dawson. 

- A cóż to za licho? - spytał Bill. - Potok? Knajpa? Osada? 

- Nigdyś pan nie słyszał o Dawson, hę? - stary aż się krztusił ze śmiechu. - Toć to miasto, 

duże  miasto,  większe  od  Czterdziestej  Mili.  Tak,  panie  łaskawy,  większe  od  Czterdziestej 

Mili. 

-  Jestem  w  tym  kraju  od  siedmiu  lat  -  oświadczył  Bill  z  wielką  powagą  -  i  śmiem 

twierdzić, że pierwszy raz słyszę o Dawson. Czekaj! Nalej  no jeszcze tej whisky. A toś  mi 

wbił klina! Gdzież to całe Dawson leży? 

-  W  wielkiej  dolinie,  poniżej  ujścia  Klondike  -  odparł  stary  Jim.  -  A  wy  gdzieście  się 

obracali przez całe lato? 

-  Dużo  cię  to  obchodzi,  gdzieśmy  byli  -  opryskliwie  odpowiedział  Kink  Mitchell.  - 

Byliśmy  tam,  gdzie  te  psiekrwie  komary  unoszą  się  nad  ziemią  chmurą  tak  gęstą,  że  jak 

chcesz  spojrzeć  na  słońce  i  dowiedzieć  się,  która  godzina,  to  musisz  kij  rzucić  w  górę. 

Prawda, Bill? 

- Święta prawda. Ale wracając do tego Dawson, jak to się stało, Jim? 

- W potoku, który się nazywa Bonanza, dobywają uncję złota z każdej patelni, a jeszcze 

nie dobrali się do głównej żyły. 

- Kto to odkrył?  

- Carmack. 

Gdy  wspólnicy usłyszeli nazwisko odkrywcy, wymienili spojrzenia pełne niesmaku, po 

czym z ogromną powagą zrobili do siebie oko. 

- George Siwasz - skrzywił sio Hootchinoo Bill. - Mąż Indianki - sarknął Kink Mitchell. 

- Komu by się chciało lecieć do złota, które odkrył Carmack? Mnie by szkoda było na to 

mokasynów - oświadczył Bill. 

background image

 

- Mnie też - zapewnił wspólnik. - Wałkoń, jakich mało. Sam nawet łososia by nie złowił. 

Dlatego skumał się z Indianami. Pewnie ten brudas, jego szwagier - jakże mu? Skookum Jim, 

co? - maczał w tym palce? 

Stary barman skinął głową. 

- Ma się rozumieć - powiedział. - A za nimi poleciała cała Czterdziesta Mila, prócz mnie 

i paru kalek. 

- I pijaków - dodał Kink Mitchell. 

- Mylisz się, hrabio! - gorąco zaprotestował staruszek. 

- Założę się o kolejkę, że Honkins nie poleciał! - zawołał Bill.  

Twarz starego Jima rozpromieniła się. 

- Przyjmuję zakład. Bill, przegrałeś. 

- Jakim cudem, ta gąbka umaczana w alkoholu ruszyła się z miejsca? - zapytał Mitchell. 

-  Związali  go  i  rzucili  na  dno  łodzi  -  wyjaśnił  Jim.  -  Przyszli  i  zabrali  go  z  tamtego 

krzesła w rogu, a trzech innych strąbionych gości wyciągnęli spod fortepianu. Mówię wam, 

że  wszyscy  wyrwali  Yukonem  do  Dawson,  jakby  ich  diabeł  gonił,  kobity,  dzieciarnia, 

niemowlaki  na  ręku  -  cała  hałastra.  Przychodzi  do  mnie  Bidwell  i  mówi:  “Jim,  chciałbym, 

żebyś miał oko na «Monte Carlo». Jadę”. 

“A Barlow gdzie?” - pytam. - “Pojechał, a ja lecę za nim z zapasem whisky” - powiada. 

Nie pyta, czy się zgadzam, goni do łodzi i już płynie obracając wiosłem, jakby go bies opętał. 

No to siedzę tutaj. Przez trzy dni nikomu nie nalewałem whisky. Wy jesteście pierwsi. 

Wspólnicy spojrzeli na siebie. 

-  A  bodaj  mi  nóżka  spuchła!  -  zawołał  Hootchinoo  Bill.  -  Wygląda  na  to,  że  obaj 

jesteśmy z tych, co postarali się o widelce, kiedy zupa leje się strumieniami. 

-  Czy  to  by  ci  dogadzało?  -  odparł  Kink  Mitchell.  -  Gonitwa  niedojdów,  pijusów  i 

obiboków? 

- I mężów Indianek - uzupełnił Bill. - Ani jednego prawdziwego kopacza w tym całym 

tałałajstwie. 

-  Wszyscy  fachowcy,  tacy  jak  ty  i  ja  -  ciągnął  Bill  z  wielką  powagą  -  pracują  teraz  w 

pocie czoła nad Brzozowym Potokiem. A w całej tej zwariowanej wyprawie na Dawson nie 

ma  jednego  specjalisty.  Oświadczam  więc,  że  ani  krokiem  nie  ruszę  się  za  jakimś  tam 

Carmackiem. Musiałbym zobaczyć najpierw kolor jego piaseczku. 

- Słusznie. Ja też - powiedział Mitchell. - Napijemy się. 

Po  oblaniu  tej  decyzji  wyciągnęli  łódkę  na  brzeg,  przenieśli  bagaż  do  swej  chaty  i 

ugotowali  obiad.  A  jednak  po  południu  zrobiło  im  się  nieswojo.  Przywykli  do  ciszy 

background image

 

niezmierzonego  pustkowia,  ale  grobowe  milczenie,  jakie  zalegało  miasto,  działało  im  na 

nerwy.  Chwytali  się  na  tym,  że  nasłuchują  znajomych  odgłosów,  “czekają  aż  narobi  hałasu 

rzecz,  która  nigdy  nie  robi  hałasu”  -  jak  to  trafnie  określił  Bill.  Pustymi  ulicami  poszli  do 

“Monte  Carlo”,  wypili  i  brzegiem  rzeki  podążyli  do  przystani,  gdzie  słychać  było  tylko 

bulgotanie  wody  zmąconej  przez  wiry  przybrzeżne,  a  czasem  skoczył  łosoś  i  błysnął  w 

słońcu. 

Usiedli  w  cieniu  przed  sklepem.  Wdali  się  w  pogawędkę  z  magazynierem  gruźlikiem. 

Częste  krwotoki  usprawiedliwiały  dostatecznie  jego  obecność  w  Czterdziestej  Mili.  Bill  i 

Kink powiedzieli mu, że chcą posiedzieć w domu i porządnie odpocząć po ciężkiej harówce 

przez  całe  lato.  Zapewniali  go  usilnie  -  po  to,  żeby  im  dał  wiarę,  ale  i  po  to,  żeby  się 

sprzeciwił - iż z największą radością będą się teraz pławić w lenistwie. Jednakże magazyniera 

temat ten wcale nie interesował. Ustawicznie wracał do odkrycia złota w Klondike i na nic się 

zdały  ich  próby  zmiany  tematu  rozmowy.  O  niczym  innym  nie  mógł  myśleć  ani  mówić. 

Wreszcie Hootchinoo wstał, zdjęty gniewem i oburzeniem. 

- Do cholery z tym Dawson! - zawołał. 

- Ja się przyłączam - oświadczył Kink Mitchell i twarz mu się rozjaśniła. - Myślałby kto, 

że tam się naprawdę coś dzieje, a to tylko żółtodzioby i pętaki robią tłok. 

Właśnie w dole rzeki ukazała się łódź. Była długa i smukła. Płynęła przy samym brzegu. 

Stało w niej trzech ludzi. Za pomocą długich bosaków walczyli z bystrym prądem. 

- Wyprawa z Circle City - objaśnił magazynier. - Spodziewałem się ich dopiero późnym 

popołudniem.  Z  Czterdziestej  Mili  jest  o  sto  siedemdziesiąt  mil  bliżej  do  Dawson.  No  i 

widzicie! Chłopaki nie tracą czasu! 

- Posiedzimy tu sobie i pogapimy się, jak będą przejeżdżali - oświadczył Bill, bardzo z 

siebie zadowolony. 

Gdy to mówił, pojawiła się druga łódź, a krótko potem dwie następne. Pierwsza łódź już 

ich  mijała.  W  czasie  wymiany  okrzyków  powitalnych  załoga  ani  na  chwilę  nie  poniechała 

bosaków. W pół godziny później łódź, choć posuwała się wolno, zniknęła w górze rzeki. 

Jedna  łódź  za  drugą  nadpływały  teraz  nie  kończącym  się  korowodem.  Niepokój  Billa  i 

Kinka  wzrastał.  Spoglądali  na  siebie  ukradkiem  i  świdrowali  się  wzrokiem,  ale  gdy  ich 

spojrzenia się spotkały, zmieszani odwracali głowy. Nadeszła jednak chwila, kiedy spojrzeli 

sobie prosto w oczy i żaden nie ustąpił. 

Kink  otworzył  usta.  Chciał  coś  powiedzieć,  ale  brakło  mu  słów  i  tylko  z  otwartą  gębą 

wpatrywał się we wspólnika. 

background image

 

- Właśnie to samo sobie myślałem, Kink - powiedział Bill. Nieśmiało uśmiechnęli się do 

siebie. Nastąpiło nieme porozumienie. 

Wstali i poszli. Po drodze wciąż przyśpieszali kroku. Chaty dopadli biegiem. 

- Nie mamy ani chwili do stracenia, bo już się zrobił ścisk  - wykrztusił zdyszany Kink 

jedną  ręką  wrzucając  puszkę  z  zakwasem  do  garnka  na  fasolę,  a  drugą  łapiąc  patelnię  i 

imbryk do kawy. 

-  No  pewnie  -  odparł  zduszonym  głosem  Bill  z  głową  zanurzoną  głęboko  w  worek,  w 

którym  przechowywali  wełniane  skarpetki  i  ciepła  bieliznę.  -  Słuchaj,  Kink,  nie  zapomnij 

sody. Leży na półce, w kącie za piecem. 

W pół godziny później spuszczali czółno na wodę i ładowali je przy wtórze dowcipnych 

uwag magazyniera na temat słabości natury ludzkiej i zaraźliwości gorączki złota. Gdy jednak 

uderzyli bosakami o dno rzeki i pchnęli czółno pod prąd, zawołał za nimi: 

- Czołem chłopcy! Powodzenia! A nie zapomnijcie tam zająć jedną lub dwie działki dla 

mnie! 

Energicznie  skinęli  głowami.  Zrobiło  im  się  żal  biedaka,  którego  choroba  przykuła  do 

miejsca. 

Kink  i  Bill  oblewali  się  potem.  Zgodnie  z  wersją  Pisma  świętego  obowiązującą  na 

Północy  gonitwa jest dla szybkonogich, działki  należą do mocnych, a złoto zgarnia Korona 

tytułem  należnej  jej  daniny.  Kink  i  Bill  byli  szybcy  i  mocni.  Ruszyli  podmokłym  szlakiem 

kołysząc  się  w  biodrach  i  tak  wyciągając  nogi,  że  doprowadzili  do  rozpaczy  dwóch 

żółtodziobów,  którzy  usiłowali  dotrzymać  im  kroku.  Z  tyłu,  między  nimi  a  Dawson  (gdzie 

porzucono  łodzie  i  zaczęła  się  piesza  wędrówka),  ciągnął  się  długi  sznur  straży  przedniej 

wyprawy  z  Circle  City.  W  wyścigu  z  Czterdziestej  Mili  dwaj  wspólnicy  minęli  wszystkie 

łodzie  wyprzedzając  tuż  przed  lądowaniem  w  Dawson  o  jedną  długość  tę,  która  płynęła  na 

czele. Nim jej załoga zdążyła wysiąść, Kink i Bill zrobili już kawał drogi. 

-  Uff!  Tyle  nas  widzieli!  -  zachichotał  Hootchinoo  Bill  ścierając  gryzący  pot  z  czoła  i 

spoglądając za siebie na przebytą drogę. 

Z  tyłu,  zza  drzew  wynurzyło  się  trzech  mężczyzn.  Dalszych  dwóch  deptało  im  po 

piętach, a po chwili pokazała się jeszcze jedna para: mężczyzna i kobieta. 

- Dalej, Kink! Nie żałuj nóg! Ciągnij! 

Bill przyśpieszył kroku. Mitchell obejrzał się spokojnie. 

- Założę się, że bokami robią - powiedział. 

- Masz tu jednego, który już nic nie zrobi - zauważył Bill wskazując na skraj szlaku. 

background image

 

Jakiś mężczyzna leżał na plecach ciężko dysząc, ledwo żywy z wyczerpania. Twarz miał 

upiornie bladą, oczy nabiegłe krwią i szkliste - widać było, że walczy ze śmiercią. 

- Chechaquo! - burknął Kink Mitchell i w tym jednym słowie wyraziła się cała pogarda 

wygi, “kwaśnego chłopaka” do żółtodzioba, który zaopatruje się na drogę w “samorosnącą” 

mąkę i używa proszku do pieczenia sucharów. 

Wspólnicy, wierni tradycji starej gwardii Północy, zamierzali pójść z biegiem strumienia 

i  wytyczyć  działkę  poniżej  miejsca  odkrycia.  Kiedy  jednak  ujrzeli  “81  poniżej”  wyryte  na 

drzewie, co oznaczało okrągłe osiem mil od miejsca odkrycia, zmienili zamiar. Odległość tę 

przeszli w niecałe dwie  godziny. Tempo  było  zabójcze, tym  bardziej że szli nie udeptanym 

szlakiem. Po drodze spotykali dziesiątki ludzi, którzy padli ze zmęczenia. 

W  miejscu  odkrycia  niewiele  mogli  się  dowiedzieć  o  górnym  biegu  potoku.  Szwagier 

Carmacka, Indianin Skookum Jim, słyszał, że podobno w górę wytyczono trzydzieści działek. 

Kiedy  wreszcie  ujrzeli  żerdki  narożne  numeru  “79  powyżej”,  zrzucili  tobołki  z  pleców  i 

usiedli zapalić papierosa. Na próżno się mordowali. Potok Bonanza został zaJQty od ujścia aż 

do źródeł. 

-  Jak  okiem  sięgnąć,  aż  do  najbliższego  działu  wód!  -  żalił  się  Bill,  gdy  wieczorem 

podsmażali bekon i gotowali kawę przy ognisku Carmacka w miejscu odkrycia. 

- Spróbujcie tej strużyny - poradził im Carmack na drugi dzień rano. 

“Ta  strużyna”  była  szerokim  potokiem,  który  wpadał  do  Bonanzy  koło  numeru  “7 

powyżej”.  Wspólnicy  przyjęli  radę  z  wyniosłą  pogardą,  na  jaką  zasługiwał  mąż  Indianki  w 

oczach “starej wiary”, i zamiast go posłuchać spędzili cały dzień nad potokiem Adama, innym 

dopływem Bonanzy, budzącym większe zaufanie niż “strużyna”. Ale powtórzyła się ta sama 

historia: potok był zajęty aż do horyzontu. 

Przez trzy dni Carmack powtarzał swą radę i przez trzy dni spotykał się tylko z pogardą. 

Ale czwartego dnia, nie mając nic innego do roboty, poszli w górę “strużyny”. Wiedzieli, że 

potok nie został jeszcze podzielony, ale ani im się śniło wytyczać działki. Wycieczkę zrobili 

głównie  po  to,  by  dać  upust  złym  humorom.  Stali  się  bowiem  zdeklarowanymi  cynikami  i 

niedowiarkami. Kpili i szydzili z wszystkiego, lżyli każdego chechaquo, jakiego spotkali po 

drodze. 

Ostatnia  była  działka  numer  23.  Dalej  górny  bieg  strumienia  czekał  na  tych,  którzy  go 

zajmą. 

- Jeleni wygon! - zadrwił Kink Mitchell. 

background image

 

Ale  Bill  z  niezmąconą  powagą  odmierzył  pięćset  kroków  w  górę  strumienia  i  zatknął 

żerdki  w  czterech  rogach  działki.  Potem  znalazł  wieko  skrzyni  od  świec  i  na  jego  gładkiej 

strome wypisał: 

 

Ten jeleni wygon zarezerwowany jest dla  

Szwedów i Dudków 

( - ) Bill Rader 

 

Taką  tablicę  Bill  przybił  na  środkowej  żerdzi.  Kink  przeczytał  napis  z  uznaniem  i 

powiedział: 

-  To  samo  mi  w  sercu  gra,  wobec  czego  niech  mi  wolno  będzie  złożyć  również  mój 

własnoręczny podpis. 

W  ten  sposób  imię  i  nazwisko  Mitchella  znalazło  się  na  tablicy.  Owego  dnia  niejedno 

oblicze starego wygi rozjaśniło się na widok ręcznej roboty bratniej duszy. 

- Jak tam strużyna? - zapytał Carmack, gdy wmaszerowali do obozu. 

- Do diabła ze strużynami! - brzmiała odpowiedź Hootchinoo Billa. - Ja i Kink, jak tylko 

trochę odsapniemy, wybieramy się na poszukiwanie Skarbów Sezamu. 

Skarbami  Sezamu  nazywano  legendarny  potok,  o  którym  śniły  wszystkie  stare  wygi. 

Opowiadano,  że  warstwa  kruszcu  jest  tam  tak  gęsta,  iż  przed  płukaniem  trzeba  najpierw 

przesypać złote bryły do rynienki. 

W  czasie  kilkudniowego  odpoczynku  przed  wyprawą  przyjaciele  zmienili  jednak  nieco 

swój plan, na co wpłynęło pojawienie się niejakiego Ansa Handersona, Szweda. 

Ans  Handerson  przez  całe  lato  pracował  jako  robotnik  nad  potokiem  Millera,  powyżej 

Sześćdziesiątej Mili. Pod jesień powędrował nad Bonanzę, unoszony wraz z wielu podobnymi 

mu  ofiarami  na  fali  złotej  gorączki,  która  miotała  nimi  po  całym  północnym  kraju.  Był  to 

chłop wielki i chudy jak szczapa. Ramiona miał długie niczym  człowiek jaskiniowy, dłonie 

wielkości głębokich talerzy, niekształtne i sękate od ciężkiej pracy. Był powolny w mowie i 

ociężały  w  ruchach,  oczy  miał  bladoniebieskie,  a  włosy  słomiane.  Oczy  te  zdawały  się 

marzyć o jakichś nieziemskich sprawach, ale jakich  - tego nikt nie wiedział, a już najmniej 

sam  Handerson.  Wygląd  nieziemskiego  marzyciela  Szwed  zawdzięczał  być  może  temu,  że 

był niewinny jak głąb kapuściany. W każdym razie tak go zakwalifikowali ludzie ulepieni ze 

zwyczajnej gliny, do których należeli Hootchinoo Bill i Kink Mitchell. 

Wspólnicy spędzili dzień na wizytach i plotkach, a wieczorem zjawili się w tymczasowej 

siedzibie  “Monte  Carlo”  -  obszernym  namiocie,  gdzie  poszukiwacze  złota  rozprostowywali 

background image

 

strudzone kości i gdzie sprzedawano podłą whisky po dolarze szklaneczka. Skoro zaś jedyną 

walutą  obiegową  był  złoty  piasek,  a  ważono  go  tutaj  z  dodatkiem  na  rozkurz,  szklaneczka 

kosztowała nieco więcej niż dolara. Bill i Kink nie pili, głównie z tej przyczyny, że ich jedyny 

i wspólny mieszek nie był dostatecznie tęgi, aby mógł wytrzymać więcej wycieczek do wagi. 

- Słuchaj, Bill, zdaje się, że stuknę jednego chechaquo na wór mąki - oznajmił radośnie 

Mitchell. 

Billa wyraźnie to zainteresowało i ucieszyło. Z prowiantem było krucho, a na wyprawę 

do Skarbów Sezamu też nie najlepiej byli zaopatrzeni. 

- Mąka leci po dolarze za funt - odparł. - Ciekawe, jak to skombinowałeś? 

- Opylę pół naszej działki - wyjaśnił Kink. 

- Jakiej znów działki? - zdziwił się Bill. Zaraz jednak przypomniał sobie pastwisko, które 

zarezerwował dla Szwedów, i powiedział tylko “Och!” 

- Ja bym się nie bawił - dodał. - Jeśli trafiła się okazja, sprzedaj im cały kawałek, niech 

znają pana.  

Bill potrząsnął głową. 

-  Gdybym  chciał  tak  zrobić,  facet  się  spietra  i  zwieje.  Wmówiłem  mu,  że  działka 

przedstawia poważną wartość i że puszczamy w kurs połowę, bo się nam prowiant całkiem 

wyprztykał. Jak dobijemy targu, będziemy mu mogli zrobić prezent z reszty tego śmietnika. 

-  Jeśli  ktoś  nie  zlekceważył  naszego  napisu  i  nie  zajął  działki  -  zaoponował  Bill,  choć 

bardzo mu się uśmiechała perspektywa wymiany parceli na worek mąki. 

-  Nikt  jej  nie  capnął  -  uspokoił  go  Kink.  -  Działka  ma  numer  24  i  stoi  nie  tknięta. 

Żółtodzioby wzięli napis na serio i obsadzali działki dalej, za twoimi żerdkami. Dojechali już 

do przełęczy. Mówiłem z jednym, który właśnie stamtąd wrócił i nogi sobie zerwał. 

Wtedy  to  dwaj  przyjaciele  usłyszeli  po  raz  pierwszy  Ansa  Handersona.  Szwed  cedził 

słowa i bardzo się jąkał. 

- Lubię zaryzykować - mówił do barmana. - Myszlę, że kupię działka. 

Wspólnicy zrobili oko do siebie i w parę minut potem zdziwiony i wdzięczny Szwed pił 

podłą whisky z dwoma nieznajomymi, ludźmi o sercach z kamienia. Ale głowę miał tak samo 

mocną, jak oni twarde mieli serca. Ich mieszek raz po raz wędrował do wagi, odprowadzany 

troskliwym  spojrzeniem  Kinka  Mitchella,  a  Handerson  wciąż  trzymał  się  sztywno.  W  jego 

bladoniebieskich  oczach,  jak  morskie  fale  w  letni  dzień,  przetaczały  się  i  płonęły  ogniem 

nieziemskie  marzenia,  aliści  zjawisko  to  wywoływały  opowiadania  o  złotym  kruszcu  na 

patelniach poszukiwaczy, a nie whisky, którą lekką ręką wlewał w gardło. Rozpacz ogarniała 

wspólników, ale nadrabiali tęgimi minami i hałaśliwą wesołością. 

background image

10 

 

-  Nie  krępuj  się,  mój  drogi  -  walcząc  z  czkawką  powiedział  Hootchinoo  Bill  i  klepnął 

Szweda  w  plecy.  -  Jeszcze  jednego.  Właśnie  obchodzimy  dziś  urodziny  Kinka.  To  mój 

wspólnik, Kink, Kink Mitchell. A ty, przyjacielu, jak się zowiesz? 

Gdy  się  dowiedział,  palnął  Kinka  w  plecy  aż  jęknęło.  Kink  udawał,  że  ogromnie  go 

onieśmiela  ta  zabawa  na  jego  cześć,  Szwed  zaś  bardzo  się  ucieszył  i  zaproponował  im 

kolejkę. Wkrótce po tym  poczęstunku role się zmieniły i  skąpa dusza Handersona wzniosła 

się na wyżyny niebywałej szczodrobliwości. Fundując czerpał jednak z dobrze wypasionego 

mieszka. 

- Najmniej osiemset dolarów - oszacowało rysie oko Kinka. W związku z tym odkryciem 

Kink skorzystał z pierwszej sposobności, by pomówić w cztery oczy z Bidwellem, do którego 

należała owa podła whisky i namiot. 

- Słuchaj Bidwell, masz tu mój worek - powiedział z poufałością i pewnością siebie, na 

jaką  mógł  sobie  pozwolić  tylko  jeden  stary  wyga  wobec  drugiego.  -  Odważ  mi  do  niego 

pięćdziesiąt  dolarów.  Oddam  ci  za  parę  dni.  Bill  i  ja  będziemy  ci  wdzięczni  do  grobowej 

deski. 

Od  tej  chwili  mieszek  przyjaciół  coraz  częściej  wędrował  na  wagę,  a  obchód  urodzin 

Kinka ogromnie się ożywił. Solenizant usiłował nawet zaintonować klasyczną pieśń starych 

wyjadaczy, “Więc pijmy, pijmy zakazany owoc”, ale skiksował i utopił swą konsternację w 

nowej kolejce. Sam Bidwell uczcił urodziny Kinka jedną czy dwiema kolejkami na rachunek 

zakładu.  Kink  i  Bill  byli  już  dobrze  ululani,  kiedy  Handersonowi  oczy  zaczęły  się  kleić,  a 

język pomału się rozwiązywał. 

Bill zrobił się sentymentalny i skłonny do zwierzeń. Spowiadał się ze swych smutków i 

nieszczęść  barmanowi  oraz  całemu  światu  w  ogóle,  a  Handersonowi  w  szczególności. 

Niepotrzebne mu były zdolności aktorskie. Podła whisky podpowiedziała mu, jak ma zagrać 

swą rolę. Ogromnie się martwił o siebie i Kinka, a kiedy powiedział, że wraz ze wspólnikiem 

noszą się z myślą sprzedaży połowy cennej działki, bo nie mają co jeść, zapłakał rzewnymi 

łzami. Nawet Kink pilnie słuchał i wierzył. 

W oczach Handersona pojawiły się niedobre błyski, gdy zapytał: - Ile myszlicie wziąć? 

Bill i Kink zdawali się nie słyszeć. Musiał powtórzyć pytanie. Zwlekali z odpowiedzią. 

Szwed wyraźnie się rozpalał. Trzymając się lady huśtał się w przód i w tył na stołku strzygąc 

uszami, żeby nie uronić ani słowa z tego, co tamci mówili na boku. A oni zawzięcie spierali 

się,  czy  sprzedać  czy  nie,  i  teatralnym  szeptem  targowali  się  między  sobą  o  cenę,  jakiej 

zażądać. 

background image

11 

 

-  Dwieście  -  hep  -  pięćdziesiąt  -  oznajmił  w  końcu  Bill  -  ale  właściwie  to  nie  mamy 

zamiaru sprzedać. 

- I bardzo mądrze robicie. Panowie wybaczą, że wtrącam swoje trzy grosze - podparł ich 

Bidwell. 

- Ma się rozumieć - podchwycił Kink. - Nie jesteśmy instytucją dobroczynną, żeby hojną 

ręką rozdawać majątek Szwedom i tym podobnym. 

- Ja myszlę, my sze napijemy - powiedział przy wtórze czkawki Ans Handerson, zręcznie 

odkładając tamtą sprawę na bardziej stosowną chwilę. 

Wówczas, aby przybliżyć tę stosowniejszą chwilę, mieszek Handersona zaczął kursować 

między tylną kieszenią jego spodni a szalą wagi. Bill i Kink długo się opierali, aż w końcu 

ulegli  namowom  Szweda.  Wtedy  on  się  zawahał.  Odciągnął  Bidwella  na  bok.  Zataczał  się 

niemożliwie i musiał objąć szynkarza, żeby nie upaść. 

- Czy ci goście to porządni faceci, jak pan uważasz? 

- Mur - z całego serca zapewnił  Bidwell.  - Znam  ich od lat. Stara wiara. Jak sprzedają 

działkę, to sprzedają działkę. Powietrzem nie handlują. 

-  Myszlę,  że  ja  kupię  -  oświadczył  Ans  Handerson  chwiejnym  krokiem  zmierzając  w 

stronę pary wspólników. 

Tym razem jednak rozmarzył się na dobre i oznajmił, że albo kupi. całą działkę, albo nic. 

Ogromnie to zabolało Hootchinoo Billa. We wspaniałej tyradzie gromił świńską żarłoczność 

Szwedów i żółtodziobów. Podczas tej mowy kilka razy zasypiał, głos przechodził mu wtedy 

w  ciche,  nieartykułowane  dźwięki,  a  głowa  opadała  na  pierś.  Ale  ilekroć  obudził  go 

szturchaniec Kinka lub Bidwella, natychmiast z ust jego buchał nowy potok wyzwisk i obelg. 

Ans Handerson znosił to spokojnie. Każde wyzwisko dodawało wartości działce. W tak 

przykry sposób okazywana niechęć sprzedania działki wiele dawała mu do myślenia, doznał 

więc  niezmiernej  ulgi,  gdy  Hootchinoo  Bill  chrapnąwszy  rymnął  na  podłogę  i  można  było 

rozpocząć pertraktacje z dostępniejszym wspólnikiem. 

Kink  Mitchell  istotnie  był  bardziej  ustępliwy,  choć  matematyk  całkiem  kiepski.  Płakał 

jak bóbr, lecz cóż z tego, skoro chciał sprzedać pół działki za dwieście pięćdziesiąt dolarów, a 

całą  za  siedemset  pięćdziesiąt.  Ans  Handerson  i  Bidwell  ciężko  pracowali  starając  się 

sprostować  jego  błędne  poglądy  w  sprawie  ułamków,  ale  na  nic  się  to  nie  zdało.  Kink 

wylewał łzy i żale na szynkwas i ramiona swych towarzyszy, ale nawet potok łez nie zdołał 

zmyć jego przekonania, że jeśli pół działki warte jest dwieście pięćdziesiąt, to dwie połówki 

muszą kosztować trzy razy tyle. 

background image

12 

 

W końcu - nawet Bidwell nie bardzo pamiętał, jak się skończyła ta noc - spisana została 

umowa kupna - sprzedaży, mocą której Bill Rader i Charles Mitchell zrzekają się wszelkich 

praw  i  roszczeń  do  działki  “Nr  24  Eldorado”,  taką  bowiem  nazwę  nadał  potokowi  jakiś 

optymistycznie usposobiony chechaquo. 

Gdy Kink podpisał umowę, wszyscy trzej zespolili swe siły, żeby ocucić Billa. Z piórem 

w ręce długo kiwał się nad dokumentem, ilekroć zaś chybnął się w tył lub w przód, w oczach 

Ansa  Handersona  zapalały  się  i  gasły  blaski  cudownej  złotej  wizji.  Kiedy  wreszcie  cenny 

podpis został złożony, a cena wypłacona w złotym piasku, Szwed westchnął głęboko i osunął 

się pod stół, gdzie snem sprawiedliwego przespał do rana. 

Dzień wstał szary i chłodny. Szwed czuł się kiepsko. Gdy się obudził, odruchowo sięgnął 

ręką  do  mieszka.  Zdziwił  się.  bardzo,  że  mieszek  jest  taki  lekki.  Pomału  wspomnienia 

ostatniej  nocy  napływały  do  głowy  Szweda.  Czyjeś  ochrypłe  głosy  nie  dawały  mu  spać. 

Otwarł  oczy  i  wyjrzał  spod  stołu.  Dwa  ranne  ptaszki,  a  raczej  dwóch  ludzi,  którzy  spędzili 

całą noc na szlaku, wykrzykiwało, że potok Eldorado diabła jest wart. Szwed przestraszył się, 

sięgnął do kieszeni i znalazł akt sprzedaży działki “Nr 24 Eldorado”. 

W dziesięć minut później dziko łypiąc ślepiami wyciągnął spod koców Hootchinoo Billa 

i Kinka Mitchella i chciał im koniecznie wcisnąć w ręce zabazgrany atramentem i poplamiony 

jak nieszczęście kawałek papieru. 

- Myszlę, że odbiorę moje pieniądze - mamrotał. - Myszlę, że odbiorę moje pieniądze. 

Miał łzy w oczach, szlochał. Łzy płynęły mu po policzkach, gdy ukląkł i błagał o litość. 

Bill i Kink wcale się nie śmiali. Serca im trochę zmiękły. 

- Pierwszy raz widzę, żeby ktoś beczał po kupnie działki - odezwał się Bill. - I pozwolę 

sobie nadmienić, że mi się to w głowie nie mieści. 

- Mnie też - zapewnił Kink Mitchell. - Z kupnem działki jest jak z kupnem konia. 

Byli szczerze zdziwieni. W głowie im się nie mieściło, żeby mogli uderzyć w płacz po 

zawarciu transakcji handlowej i dlatego zupełnie nie rozumieli Szweda. 

- Biedny, zasmarkany chechaquo - mruknął Hootchinoo Bill. Wraz z Kinkiem patrzył za 

znikającym na ścieżce zgnębionym Szwedem. 

- W każdym razie nie były to Skarby Sezamu - uśmiechnął się Kink Mitchell. 

Nim  minął  dzień  za  złoty  piasek  Ansa  Handersona  kupili  mąki  i  bekonu  po  szalonych 

cenach i przekroczyli dział wód zmierzając ku potokom, płynącym między Klondike i Rzeką 

Indiańską. 

W trzy miesiące później wracając wśród śnieżnej zamieci przeszli przełęcz i wkroczyli na 

ścieżkę  prowadzącą  do  “Nr  24  Eldorado”.  Był  to  zwykły  przypadek.  Wcale  nie  szukali 

background image

13 

 

działki. Wśród białej zadymki niewiele było widać i zorientowali się, gdzie są, dopiero gdy 

wstąpili  na  działkę.  Trochę  się  rozwidniło.  Zobaczyli  dół,  a  nad  nim  kołowrót  w  ruchu. 

Człowiek  przy  kołowrocie  wyciągnął  wiadro  żwiru  i  przechylił  je  nad  dołem.  Ujrzeli  też 

drugiego  człowieka,  dziwnie  jakoś  znajomego,  który  nabrał  patelnię  świeżego  żwiru.  Ręce 

miał  ogromne, a włosy słomiane. Nim  zdążyli podejść, odwrócił się i  pobiegł  z patelnią do 

chaty. Nie miał na głowie kapelusza i śpieszył się, bo śnieg sypał mu za kołnierz. Bill i Kink 

pobiegli za nim i weszli do chaty. Klęczał przy piecu i płukał żwir w misce wody. 

Był tak pochłonięty pracą, że nawet się nie odwrócił, żeby zobaczyć, kto wszedł do izby. 

Stanęli  za  jego  plecami  i  patrzyli.  Potrząsał  patelnią  szybkim,  okrągłym  ruchem,  po  czym 

wybierał palcami większe grudki żwiru. Woda była mętna i nie mogli dostrzec, co się mieści 

na zanurzonej w wodzie patelni. Nagle facet podniósł patelnię i jednym szarpnięciem odcedził 

wodę. Ukazała się żółta masa, podobna do masła na dnie tłuczki. 

Hootchinoo Bill przełknął ślinę. Nigdy w życiu nie marzył o tak bogatej próbie. 

- Gęsto, przyjacielu? - odezwał się ochrypłym głosem. - Jak pan myślisz, ile tego jest? 

Ans Handerson nie podnosząc głowy odparł: 

- Myszlę, że pięćdziesiąt uncji. 

- Toś pan okropnie bogaty, co? 

Wciąż  nie  podnosząc  głowy,  Ans  Handerson  lekko  potrząsał  patelnią  i  wyławiał  resztę 

drobnych kawałków żwiru. 

- Myszlę, że można mnie liczyć na pięćset tysięcy dolarów. 

- Diabli nadali! - powiedział Hootchinoo Bill, a w jego głosie zabrzmiała nuta szacunku. 

-  Tak,  Bill,  diabli  nadali!  -  przytaknął  Kink  Mitchell.  Wyszli  na  palcach  i  zamknęli  za 

sobą drzwi.