11
11
11
11
JANE ODZYSKAŁA PRZYTOMNOŚĆ. Czuła, że przez jej ciało przechodzą gwałtowne
impulsy, takie jak w tanich świątecznych lampkach zapalających się i gasnących. Jej umysł
rejestrował dźwięki, które nagle cichły, by za chwilę ponownie zabrzmieć. Była bardzo
osłabiona, a zarazem spięta i pełna niepokoju. Miała sucho w ustach i dreszcze, a przecież
czuła uderzenia gorąca.
Wzięła głęboki oddech. Poczuła przeraźliwy ból głowy.
Jednak w powietrzu roznosiła się przyjemna woń. Boże, ten zapach dookoła był
niesamowity... przypominał trochę zapach tytoniu, jaki palił jej ojciec, a trochę mieszaninę
olejków ze sklepu indyjskiego.
Uniosła powieki. Wszystko było zamglone, prawdopodobnie dlatego, że nie miała
okularów, ale rozpoznawała, że znajduje się w ciemnym, pustym pokoju, w którym... Jezu,
wszędzie były regały pełne książek. Zobaczyła też, że krzesło, na którym siedzi, stoi przy
samym grzejniku i pewnie stąd uczucie gorąca. Poza tym głowę opierała o krawędź łóżka, co
było przyczyną tego okropnego bólu.
W pierwszej chwili chciała się podnieść, ale nagle zorientowała się, że nie jest sama. Na
wszelki wypadek nie ruszała się więc. Po drugiej stronie pokoju dostrzegła mężczyznę o
kolorowych włosach, pochylającego się nad wielkim, królewskim łożem, na którym ktoś
leżał. Człowiek ten wyglądał na bardzo zajętego... kładł rękawicę na czole...
...jej pacjenta. Na tym łożu leżał jej pacjent, od pasa w dół przykryty prześcieradłem,
ubrany jeszcze w szpitalną koszulę. Chryste, co takiego się stało? Pamiętała, że
go operowała... i że odkryła u niego nieprawdopodobną wadę serca. Potem zmieniła Manello
na Oddziale Intensywnej Terapii, a potem... Cholera, została uprowadzona przez tego
człowieka, który stał przy łożu, boga seksu i kogoś, kto nosił czapkę bejsbolową Red Soxów.
Ogarnęła ją panika. Poczuła, jak oblewa ją pot, a gwałtowny przypływ adrenaliny
pobudza. Mrugnęła powiekami i starała skupić się na tym, co działo się wokół niej, ale
jednocześnie nie chciała zwracać na siebie uwagi.
Wytrzeszczyła oczy najmocniej jak potrafiła.
Do pokoju wszedł mężczyzna w czapeczce Red Soxów, w towarzystwie zdumiewającej,
jasnowłosej piękności. Trzymał się tak blisko niej, że nawet nie musiał jej dotykać, a od razu
można było zauważyć, że stanowią parę. Po prostu należeli do siebie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie – wyszeptał pacjent.
– Musisz – odparł Red Sox.
– Powiedziałeś mi... że mnie zabijesz, jeśli kiedykolwiek.
– Okoliczności łagodzące,
– Layla...
– Dzisiejszego popołudnia nakarmiliśmy Rankohra i już nie możemy przyprowadzić
innej Wybranki bez uzgodnienia tego z przełożoną. A to zajęłoby trochę czasu, którego
przecież nie masz.
Jasnowłosa kobieta podeszła do łoża pacjenta i powoli przy nim usiadła. Miała na sobie
czarny kostium prostego kroju, a jej długie, wspaniałe włosy sprawiały, że wyglądała bardzo
kobieco.
– Weź mnie. – Przystawiła nadgarstek do ust pacjenta. – Tylko dlatego, że
potrzebujemy ciebie w pełni sił. Musisz się nim zaopiekować.
Nie pojawiło się pytanie, o kogo chodzi, a Red Sox wyglądał na jeszcze bardziej chorego
niż wtedy, gdy Jane widziała go po raz pierwszy. Zastanawiała się, na czym miało polegać to
„zaopiekowanie się”.
Red Sox zaczął się cofać, aż uderzył w ścianę. Blondynka odezwała się miękkim głosem:
– Rozmawiałam z nim o tym. Tak dużo dla nas zrobiłeś...
– Nie... Dla ciebie.
– On żyje dzięki tobie. Dlatego to wszystko. – Blondynka zrobiła taki ruch ręką, jakby
chciała pogładzić pacjenta po włosach, ale gdy zrobił unik, cofnęła dłoń. – Pozwól nam
zaopiekować się sobą. Tylko ten jeden raz.
Pacjent spojrzał w stronę tego w czapce Red Soxów. Kiedy tamten skinął twierdząco,
zaklął i zamknął oczy. Następnie rozchylił usta...
Jasny gwint. Wyraźne wydłużyły mu się kły. Wcześniej małe, szpiczaste, teraz wyglądały
bardzo okazale.
W porządku, najwyraźniej śniła. Tak. Przecież coś takiego jest niemożliwe. Niemożliwe.
Kiedy pacjent obnażył kły, mężczyzna z kolorowymi włosami stanął przed tym w czapce
Red Soxów, oparł obie dłonie o ścianę i przycisnął swą pierś do piersi tamtego.
Ale pacjent pokręcił głową i odsunął się od nadgarstka kobiety.
– Nie mogę.
– Potrzebuję cię – wyszeptał Red Sox. – Jestem chory przez to, co robię. Potrzebuję
cię.
Pacjent popatrzył na Red Soxa z wielką tęsknotą w diamentowych oczach.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Tylko dla... ciebie... a nie dla mnie...
– Dla nas obydwóch.
– Dla nas wszystkich – dorzuciła jasnowłosa kobieta.
Pacjent wziął głęboki oddech, a potem – o Chryste! – wgryzł się w nadgarstek blondynki.
Atak był szybki i zdecydowany, zupełnie jak u kobry, a kiedy cel został osiągnięty, kobieta
podskoczyła, następnie odetchnęła jakby z ulgą. Po drugiej stronie pokoju Red Sox trząsł się i
wyglądało na to, że już nie ma dla niego nadziei. Nagle ten o kolorowych włosach zablokował
mu drogę, nawet go nie dotykając.
Pacjent rytmicznie poruszał głową, zupełnie jak niemowlę trzymane przy piersi. Ale jak
on mógł stamtąd pić?
Tak, do diabła, to niemożliwe.
Sen. To wszystko było snem. Snem rodem z domu wariatów. O Boże, miała nadzieję, że
to tylko sen. W przeciwnym razie wplątała się w jakiś gotycki koszmar.
Po zakończonej akcji jej pacjent opadł na poduszki, a kobieta zaczęła wylizywać ślad po
ugryzieniu,
– Odpocznij teraz – powiedziała, potem zwróciła się do Red Soxa: – Dobrze się
czujesz?
Odwrócił głowę w jedną, potem w drugą stronę.
– Chcę cię dotknąć, ale nie mogę... Pragnę cię, ale nie mogę.
Pacjent podniósł głos:
– Połóż się przy mnie. Ale już.
– Nie dasz rady – odezwał się Red Sox ochrypłym głosem.
– Ty tego teraz potrzebujesz, a ja jestem gotowy.
– Jesteś, do diabła. A ja muszę się położyć i wypocząć. Wrócę później...
Drzwi rozwarły się na oścież i w świetle docierającym z pomieszczenia
przypominającego ogromny hol ukazał się potężny mężczyzna o czarnych, sięgających mu do
pasa włosach. To oznaczało chyba kłopoty. Jego okrutna twarz zdradzała, że prawdopodobnie
dręczył swe ofiary, a ten błysk w oku świadczył, że właśnie ma zamiar to uczynić. Jane,
mając nadzieję, że nie zostanie przez niego zauważona, zacisnęła powieki i starała się nawet
nie oddychać.
Jego głos był niezwykle twardy.
– Jeżeli do tej pory nie umiałeś tego załatwić, sam to zrobię. Co ty, kurwa, sobie
myślałeś, przyprowadzając ją tutaj?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Wybacz nam – powiedział Red Sox. Rozległo się szuranie nogami i drzwi się
zamknęły.
– Nie ciebie pytałem.
– Przypuśćmy, że z nami przyszła – powiedział pacjent.
– Przypuśćmy? Przypuśćmy? Czy ty straciłeś cholerny rozum?
– Może... ale nie krzywdź jej.
Jane rozchyliła lekko powieki i przez rzęsy obserwowała, co robi ten gigantyczny facet.
– Chcę was widzieć za pół godziny w moim gabinecie. Musimy zdecydować co, do
diabła, z nią zrobić.
– Ale... beze mnie... – powiedział pacjent tonem świadczącym o tym, że odzyskuje już
siły.
– Ty nie masz prawa głosu.
Pacjent uniósł się nieco, pomimo że wciąż trzęsły mu się ramiona.
– Dostanę wszystkie głosy, kiedy o nią chodzi.
Olbrzym pokazał mu środkowy palec.
– Odpierdol się.
Jane poczuła, że jeszcze bardziej skacze jej adrenalina, Sen czy nie sen, powinna chyba
włączyć się do tej rozmowy. Wyprostowała się i odchrząknęła.
Wszystkie oczy skierowały się na nią.
– Chcę się stąd wydostać. – Starała się, aby jej głos brzmiał bardzo stanowczo. –
Natychmiast.
Olbrzym przyłożył dłoń do nasady nosa i potarł oczy.
– Dzięki niemu nie ma nic natychmiast. Furiath, zajmij się nią znowu. Zrobisz to?
– Macie zamiar mnie zabić? – zapytała pospiesznie.
– Nie – odparł pacjent. – Nic złego ci się nie stanie. Masz moje słowo.
W ułamku sekundy uwierzyła mu. Co nie było rozsądne. Nie wiedziała przecież, gdzie
się znajduje ani czy ci mężczyźni mieli czyste intencje...
Jeden z tych wspaniałowłosych stanął przed nią.
– Po prostu musisz jeszcze trochę odpocząć.
śółte oczy spotkały się z jej oczami i nagle poczuła się tak, jakby ktoś właśnie wyciągnął
wtyczkę z telewizora – wszystko zniknęło z ekranu.
Vrhedny obserwował z łóżka swoją panią chirurg, która ponownie się osunęła.
– Wszystko z nią w porządku? – zapytał Furiatha. – Nie spaliłeś jej, prawda?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nie, ale przyznaję, ma tęgi umysł. Musimy pozbyć się jej tak szybko, jak to możliwe.
Głos Ghroma rozbrzmiewał w powietrzu.
– Ona nigdy nie powinna się tu znaleźć.
Vrhedny ułożył się ostrożnie na łóżku, czując, jakby coś dźgnęło go w pierś. Właściwie
nie dbał o to, że Ghrom miał go w garści. Jego pani chirurg musiała tu być.
– Ona może pomóc mi wrócić do zdrowia. Agrhes jest zbyt zajęty z powodu sytuacji
Butcha.
Ghrom przeszył go spojrzeniem.
– Sądzisz, że po tym porwaniu będzie chciała ci pomóc? Czy przysięga Hipokratesa
sięga tak daleko?
– Należę do niej. – V zmarszczył brwi. – Mam na myśli to, że ona się mną zaopiekuje,
ponieważ mnie operowała.
– Zbyt lekkomyślnie to oceniasz...
Czyżby? Właśnie miałem operację na otwartym sercu, ponieważ zostałem postrzelony w
pierś. Nie zachowuj się wobec mnie w ten sposób. Chcesz komplikacji?
Ghrom zerknął na panią chirurg, potem znów przetarł oczy.
– Cholera. Jak długo ona ma tu zostać?
– Do czasu, aż mi się poprawi.
Okulary przeciwsłoneczne króla opadły mu na nos.
– Szybko dochodzę do siebie, bracie. Chcę tylko, żeby mi pomogła.
Ghrom wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami.
– Dobrze poszło – powiedział V do Furiatha. Furiath mruczał coś na temat, że każdy
był pod wpływem stresu i tak dalej, potem podszedł do komody, wziął kilka skrętów,
zapalniczkę i popielniczkę.
– Wiem, że będziesz tego chciał. W jaki sposób ona będzie cię traktować?
V czuł się już znacznie lepiej. Nakarmiony krwią Marissy, szybko dochodził do siebie.
Problem w tym, że sam nie chciał tak szybko wracać do zdrowia.
– Ona będzie również potrzebowała trochę ubrań – powiedział – i żywności.
– Zadbam o to. – Furiath skierował się do drzwi. – Chcesz coś zjeść?
– Nie. Ale sprawdzisz, czy u Butcha wszystko w porządku?
– Oczywiście.
Kiedy Furiath wyszedł, V znowu wlepił wzrok w tę samiczkę człowieków.
Stwierdził, że wygląda bardzo naturalnie. Miała kanciastą twarz, o męskich rysach. Małe,
niewydatne usta. Cienkie, rzadkie rzęsy. Jej brwi nie były wyregulowane jak u większości
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
kobiet. I nie miała wielkich piersi, które wypychałyby biały kitel, no i żadnych widocznych
zaokrągleń.
Pragnął jej takiej jak teraz, pięknej, nagiej królowej błagającej o ocalenie.
Moja. Biodra V zaczęły poruszać się w przód i w tył, aż dostał wypieków, chociaż nie
miał jeszcze tyle sił, aby uprawiać seks.
Boże, prawda była taka, że w ogóle nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu
porwania. Właściwie tak musiało się stać. Kiedy tylko Butch i Rankohr pokazali mu tę salę
szpitalną, doznał pierwszej od tygodni wizji. Widział swą panią chirurg stojącą w drzwiach,
otoczoną białym światłem. Patrzyła na niego z miłością, wioząc go przez korytarz; To nie
była zwykła uprzejmość, jaką mu oferowała. Emanowało z niej ciepło i wydawała się tak
miękka jak skóra, tak kojąca jak chłodna woda, tak podnosząca na duchu jak światło
słoneczne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznał.
Nadal nie odczuwał wyrzutów sumienia, winił się tylko za ten strach i złość, jakie
odmalowały się na jej twarzy, kiedy weszła. Dzięki matce miał paskudny wygląd i bał się, że
odstraszy nim tę, która ocaliła mu życie.
Cholera. Zastanawiał się, czy zrobiłby to, gdyby nie ta wizja. Gdyby w ogóle nie
doznawał wizji przyszłości. Czy zostawiłby ją tam? Tak. Oczywiście, że tak. Pomimo że
słowo „moja” przemknęło mu przez głowę, pozwoliłby jej zostać w jej świecie.
Ale pieprzona wizja zadecydowała o jej losie. Cofnął się myślami w przeszłość. Do czasu
swojej pierwszej wizji...
Umiejętność czytania i pisania nie jest ceniona w obozie wojskowym, gdyż tym nie
zabijesz.
Vrhedny nauczył się czytać w Starym Języku tylko dlatego, że jeden z żołnierzy był trochę
wyedukowany i odpowiadał za prowadzenie elementarnej dokumentacji dotyczącej obozu.
Ponieważ zupełnie nie dbał o tę pracę, która najwyraźniej go nudziła, V na ochotnika zgodził
się przejąć jego obowiązki, jeżeli tylko tamten nauczy go czytać i pisać. To była idealna
wymiana. V zachwycało to, że ostatecznie sam decyduje o każdym wydarzeniu, od niego
zależało, w jaki sposób je przedstawi i że w ogóle może je uwiecznić. Dla potomności.
Uczył się szybko, a potem przetrząsnął cały obóz w poszukiwaniu książek. Wreszcie
znalazł kilka w opuszczonych, zapomnianych miejscach, takich jak na przykład sterta starej,
zepsutej broni czy porzucony namiot. Zbierał te zniszczone, oprawione w skórę skarby i
ukrywał je w tej części obozu, gdzie trzymano skóry zwierząt, śaden żołnierz nigdy tam nie
wchodził, bo to było jakby terytorium samic, a samice, jeżeli już wchodziły, to tylko po to, aby
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
wziąć skórę potrzebną na odzież lub posłanie. Poza tym miejsce to nie tylko było bezpieczne
dla samych książek, ale też idealnie nadawało się do tego, aby tam czytać. Była to jaskinia z
niskim sklepieniem i kamienną posadzką, kiedy więc ktoś przekraczał jej próg, jego kroki było
słychać, nim zdążył zbliżyć się do V.
Dla jednej książki nie znalazł jednak wystarczająco bezpiecznego schowka.
Najcenniejszy w jego skromnej kolekcji był pamiętnik napisany przez mężczyznę, który
przebywał w tym obozie około trzydziestu lat wcześniej. Autor pochodził z arystokracji, ale
wylądował w obozie jako żołnierz po tragedii, jaka spotkała jego rodzinę. Pamiętnik był
napisany pięknym pismem, wzniosłymi słowami, których znaczenia V mógł się tylko domyślać,
i przedstawiał trzy lata z życia tego człowieka. Kontrast pomiędzy dwiema częściami – jedną,
opisującą wydarzenia, które miały miejsce przed przybyciem do obozu, a drugą,
opowiadającą o obozie, był bardzo wyraźny. Na początku życie tego mężczyzny wypełniały
same wspaniałe chwile, często bywał na balach, otaczały go śliczne samice, żył w świecie
dobrych manier. Potem wszystko się skończyło. Rozpacz, dokładnie taka sama, z jaką borykał
się Vrhedny, wypełniła strony księgi, odkąd jego życie na zawsze się odmieniło.
Vrhedny czytał i czytał ten pamiętnik, odczuwając więź z autorem. Udzielał mu się jego
smutek. A po każdym czytaniu dotykał okładki i przesuwał koniuszkami palców po
wygrawerowanych w skórze literach imienia.
HARDHY, SYN MROKHA
V często rozmyślał, co też stało się z tym mężczyzną. Zapiski urywały się na dniu, w
którym nic szczególnego się nie wydarzyło, więc trudno było stwierdzić, czy zginął, czy też
znudziło mu się pisanie. V miał nadzieję dowiedzieć się czegoś o losie tego żołnierza,
zważywszy na to, że przebywał wystarczająco długo w obozie, aby móc go w końcu opuścić.
Gdyby zgubił pamiętnik, poczułby się bardzo osamotniony, dlatego też ukrywał go w
miejscu, do którego żywy duch nie zaglądał. Zanim obóz zajął jaskinię, musiała być ona
siedzibą jakiegoś starożytnego ludu, gdyż jej poprzedni mieszkańcy pozostawili po sobie
prymitywne rysunki na ścianach. Niewyraźne podobizny bizonów i koni, rysunki
przedstawiające same oczy, a także odciski dłoni sprawiały, że miejsce to spowite było jakąś
mroczną tajemnicą i dlatego wszyscy żołnierze bez wyjątku unikali go. Na początku labiryntu
znajdowała się mała komora, w której rysunki tworzyły jedną całość. Vrhedny wiedział,
dlaczego jego ojciec się ich nie pozbył. Krhviopij lubił znęcać się nad żołnierzami i kobietami
za pomocą drwin, grożąc im, że duchy tych zwierząt ich opętają albo też że podobizny ze
ścian ożyją i będą zaciekle wszystkich tępić.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V jednak nie bał się rysunków. Kochał je. Ich prostota ukazywała wdzięk i moc, lubił
także przykładać swe dłonie do tych odciśniętych na ścianie. Tak naprawdę to było wspaniałe
odczucie wiedzieć, ze w tym miejscu wiele lat wcześniej żyli jacyś ludzie. Być może mieli dużo
lepsze życie.
V ukrywał pamiętnik w głębokiej szczelinie pomiędzy dwiema największymi podobiznami
bizonów. W ciągu dnia, kiedy inni wypoczywali, zawsze mógł wymknąć się do swej kryjówki i
oderwać od wszystkiego, zatapiając się w lekturze.
Zaledwie po roku znalezione książki zostały zniszczone. Jego jedyna radość spłonęła,
czego zawsze się obawiał. Ale to zdarzenie wcale go nie zaskoczyło.
Chorował przez kilka tygodni, coś się miało zmienić, chociaż w tym momencie jeszcze o
tym nie wiedział. Nie mogąc zasnąć, sięgnął po jedną ze skrywanych książek i nim się
zorientował, baśnie pochłonęły go bez reszty. Zasnął z książką na kolanach.
Kiedy się obudził, ujrzał nad sobą młodzieńca. To był jeden z tych najokrutniejszych
chłopaków, który miał stalowe spojrzenie i mocną budowę ciała.
– Jak możesz tak się lenić, kiedy wszyscy inni pracują? – szydził tamten. – Czyżbyś
trzymał książkę w ręku? Może trzeba się jej pozbyć, skoro odciąga cię od zajęć.
Mógłbym dostać większy przydział żarcia za zrobienie czegoś takiego.
Vrhedny odsunął dalej swój zbiór książek i wstał, nie odzywając się ani słowem. Gotów
był walczyć o te książki tak samo, jak walczyłby o przydział jedzenia czy o dodatkową odzież.
A ci, co istnieli przed nim, walczyliby o przywilej posiadania książek. Zawsze było o co
walczyć.
Chłopak szybko podszedł do V i pchnął go na ścianę jaskini. V uderzył głową o skałę, aż
stracił na chwilę oddech, szybko jednak się pozbierał, waląc przeciwnika książką w twarz.
Zbiegli się inni i przyglądali się całemu zdarzeniu, a V wciąż bił swego przeciwnika. Nie miał
żadnej broni pod ręką, ale kiedy powalił tamtego na ziemię, chciało mu się płakać, że użył tak
cennej rzeczy, aby kogoś zranić. Niestety, musiał to zrobić. Gdyby stracił przewagę, zostałby
nie tylko pokonany, ale odebrano by mu wszystkie książki, nim zdążył by je ubyć w innym
miejscu.
W końcu tamten chłopak padł. Miał spuchniętą twarz, a gdy V chwycił go za gardło,
wydał charczący dźwięk. Tom baśni ociekał krwią, grzbiet oderwał się od skórzanej okładki.
Ale to jeszcze nie był koniec. Ktoś strzelił i kula trafiła V w dłoń, którą trzymał
przeciwnika, więc upuścił go na posadzkę jaskini. Wtedy pojawił się niesamowity cień, który
był cieniem płomienia pochodzącego z dłoni V. W jednej chwili leżący u jego stóp młodzieniec
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
zaczął się rzucać, uderzając rękami i nogami o kamienie, jakby jego ciało opanował okropny
ból.
V stał w miejscu i przerażony, gapił się na swoją dłoń.
Kiedy obejrzał się na mężczyznę, uderzyła go niesamowita wizja. Aż oniemiał. Miał
mgliste złudzenie, że ujrzał twarz chłopaka z rozwianymi włosami i oczami utkwionymi w
jakimś odległym punkcie. Za nim rozpościerały się wielkie skały, zza których przedzierały się
promienie słońca, rozświetlając bezwładne ciało młodzieńca.
Martwy. Chłopak był martwy.
Naraz wyszeptał:
– Twoje oko... twoje oko... jak to się stało?
Słowa same wypłynęły z ust V, nie miał nad nimi kontroli:
– Śmierć znajdzie cię w górach, a gdy natkniesz się na wiatr, powinieneś uważać.
V wziął głęboki oddech i wszystko wróciło do normy. Jedna z kobiet wpatrywała się w
niego z przerażeniem, jakby te słowa skierowane były do niej.
– Co się tutaj dzieje? – rozległ się nagle donośny głos.
V przeskoczył młodzieńca i wybiegł na spotkanie ojcu. Krhviopij stał przed nim w
rozpiętych bryczesach, najwyraźniej przed chwilą jeszcze obracał jedną z dziewek
kuchennych. To wyjaśniało, dlaczego akurat znalazł się w tej części obozu.
– Co masz w ręce? – zapytał Krhviopij, zbliżając się do V.– Daj mi to natychmiast.
V nie miał wyboru, musiał zrezygnować z książki. Była przeklęta.
– Rozsądnie jej użyłeś tylko wtedy, gdy się nią broniłeś. – Ciemne, przenikliwe oczy
zwęziły się w gniewie, więc V odruchowo się skulił. – Wylegiwałeś się w tych skórach,
co? Marnowałeś tu czas.
Kiedy V nie odpowiadał, ojciec zbliżył się do niego.
– Co tutaj robisz? Czytasz jeszcze inne? Z pewnością tak i myślę, że powinieneś mi je
oddać.
– Może to ja powinienem czytać, zamiast zajmować się tym, co jest przydatne.
V zawahał się... i w tej samej chwili otrzymał tak silny cios w twarz, że aż się przewrócił.
Z nosa
kapała mu krew prosto na okładkę jednej z książek.
– Czy znowu mam cię uderzyć? Czy dasz mi to, o co cię prosiłem? – zapytał znudzony
Krhviopij.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
V położył dłoń na książce i pogładził miękką, skórzaną okładkę. śal ścisnął mu serce, ale
przecież okazywanie emocji było czymś absolutnie niepożądanym. To, na czym mu zależało,
musiało być zniszczone, a on nic nie mógł na to poradzić. Książki już dla niego przepadły.
V spojrzał na Krhviopija i poznał prawdę, która zmieniła jego życie: jego ojciec gotów
jest zniszczyć wszystko, co tylko V będzie cenił, bo sprawi mu to przyjemność. Robił to
wcześniej nieskończoną ilość razy, na nieskończoną ilość sposobów i będzie robił to zawsze.
Te książki były tylko epizodem na niekończącym się szlaku, który mógł być wiele razy
przecierany.
I nagle V przestał cierpieć. W jego życiu zabrakło miejsca dla emocji, wszystkie zostały
stłumione. Pozbył się ich całkowicie.
Podniósł książki, z którymi wcześniej obchodził się tak delikatnie, i zbliżył się do ojca.
Wręczył mu to, co stanowiło pewien rozdział jego życia, zupełnie tak, jakby te tomy nie miały
dla niego żadnego znaczenia. Jakby nigdy wcześniej nie widział tych książek. Krhviopij nie
wziął ich.
– Dajesz mi je, mój synu?
– Daję.
– Tak... hmm. Wiesz, że prawdopodobnie wcale nie zamierzam ich przeczytać. Pewnie
wolałbym nimi walczyć, jak przystało na mężczyznę. Dla potomności i mego honoru. –
Wyciągnął potężne ramię i wskazał na piec kuchenny. – Wrzuć je tam i spal. W czasie
zimy ciepło jest czymś cennym.
Oczy Krhviopija zwęziły się, gdy patrzył, jak V spokojnie wrzuca książki w płomienie.
Potem przyjrzał mu się uważnie.
– Co tamten chłopak powiedział o twoim oku? – wymamrotał –Już wcześniej coś
słyszałem.
– Powiedział: „Twoje oko, twoje oko, jak to się stało?” – powtórzył V bez wahania.
Nastała cisza. Krew sączyła się z nosa V, ściekając ciepłą strużką na jego wargi i
policzek. Miał obolałe ramiona, ból rozsadzał mu głowę. Nie przejmował się tym jednak.
Odczuwał w sobie wielką moc.
– Czy wiesz, dlaczego ten chłopak powiedział coś takiego?
– Nie wiem.
Wpatrywali się w siebie bez słowa.
Wreszcie Krhviopij odezwał się jak gdyby nigdy nic:
– To znak, że mój syn lubi czytać. Chcę poznać zainteresowania mojego potomka,
dlatego powinienem być informowany, jeżeli ktoś zauważy, czym on się zajmuje.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Osobiście poparłbym to i dorzucił do tego swoje błogosławieństwo. – Ojciec V obrócił
się na pięcie, złapał jedną z samic w talii i pociągnął ją w kierunku głównej groty. – A
teraz trochę sportu, moi żołnierze! Do groty!
Rozległ się gromki okrzyk radości i wszyscy się rozbiegli.
V zdał sobie sprawę, że nie odczuwa nienawiści. Zazwyczaj, widząc odwracającego się
ojca, zaczynał nim gardzić. Teraz nie czuł nic. Zupełnie tak samo, kiedy spoglądał na ojca
znad książek, zanim je wrzucił do pieca. Nic nie czuł... V spojrzał na mężczyznę, którego
pobił.
– Jeżeli jeszcze kiedykolwiek zbliżysz się do mnie, połamię ci obie nogi i ręce i sprawię,
że nigdy już nic nie zobaczysz. Rozumiemy się?
Mężczyzna uśmiechnął się, mimo że jego usta były opuchnięte jak po użądleniu pszczoły.
– A jeśli ja zrobię to pierwszy?
V oparł dłonie na kolanach i nachylił się.
– Jestem synem mojego ojca. Dlatego jestem zdolny do wszystkiego. Nieważne, co by
to miało być.
Źrenice chłopaka rozszerzyły się na dowód, że prawda ta nie podlegała wątpliwości: sam
z siebie Vrhedny nie mógłby stać się taki.
Stał się taki, jakim zawsze był jego ojciec– lekceważący i bezduszny. Wyciągnął wnioski z
tej lekcji.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
12
12
12
12
KIEDY JANE ZNÓW DOSZŁA DO SIEBIE, stwierdziła, że przerażający sen wcale się
skończył. Śniło jej się coś, co nie istnieje, i co najważniejsze, sama też była w tym śnie:
widziała ostre kły swojego pacjenta i jego usta na nadgarstku kobiety, widziała, jak wysysał
krew z żyły.
W pamięci wciąż miała zamglone obrazy, przerażające jak płachta, która się rusza, bo coś
– nie wiadomo jednak co – pod nią siedzi. Coś, co może cię zranić.
Coś, co może cię ugryźć.
Wampir.
Początkowo niby się nie bała, strach zaczął narastać dopiero wtedy, gdy powoli się
podniosła. Rozejrzała się po spartańsko urządzonej sypialni i nagle uświadomiła sobie z
przerażeniem, że to nie sen. Naprawdę została uprowadzona. A co z resztą wydarzeń? Sama
nie miała pewności, co było majakiem, a co jawą, ponieważ w jej pamięci były liczne luki.
Pamiętała operację pacjenta, pamiętała też człowieka, który ją uprowadził. Ale co stało się
później? Nagłe wszystko się urywało.
Wzięła głęboki wdech i wyczuła zapach jedzenia. Tuż przy jej krześle stała taca.
Podniosła srebrną pokrywę... Jezu, to był naprawdę wspaniały talerz. Z porcelany, taki sam
jak te, które posiadała jej matka. A posiłek doprawdy był wykwintny: jagnięcina i młode
ziemniaki. Obok dzbanek soku owocowego, szklanka i talerzyk z kawałkiem ciasta
czekoladowego.
Rozejrzała się, poszukując swego pacjenta.
Leżał na łóżku w czarnej pościeli, a przyćmione światło lampki ledwie oświetlało
zamknięte oczy, rozrzucone na poduszce czarne włosy oraz masywne ramiona. Jego pierś
delikatnie się unosiła. Twarz nabrała już żywego koloru i nie było widać najmniejszych oznak
gorączki. Mimo ściągniętych brwi i zaciętych ust wyglądał... jakby wracał do zdrowia.
Wydawało jej się to niemożliwe.
Wstała ostrożnie, potem przeciągnęła się i po cichu podeszła do mężczyzny. Zbadała jego
puls. Nawet dość wysoki.
Cholera. Nie było w tym żadnej logiki. Pacjenci mający dwie rany, do tego po operacji na
otwartym sercu, nie dochodzą tak szybko do siebie. To niemożliwe.
Wampir.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
„Och, zamknij się wreszcie”.
Spojrzała na elektroniczny zegarek stojący na stoliku nocnym. Piątek. Piątek? Chryste,
był piątek, godzina dziesiąta rano. Operowała go zaledwie osiem godzin temu i wyglądał
wtedy tak, jakby potrzebował tygodni na dojście do siebie.
Może to wszystko było jednak snem. Może zasnęła w pociągu na Manhattan i obudzi się
na Penn Station. Roześmieje się, wypije filiżankę kawy i pójdzie na rozmowę w Columbii, tak
jak planowała, uznając, że wszystkiemu winne jest jedzenie z wagonu restauracyjnego.
Czekała. Miała nadzieję, że obudzi ją dudnienie pociągu.
Zamiast tego mijały minuty na elektronicznym zegarku.
Dobrze. Powrót do tej cholernej rzeczywistości. Jane podeszła do drzwi, pociągnęła za
klamkę – zamknięte. Zaskoczenie. Była skłonna w nie walnąć, ale co by to dało? Przecież
nikt nie wypuści jej stąd, a poza tym nie chciała, aby ktoś się dowiedział, że odzyskała
przytomność.
Rozejrzała się raz jeszcze. Całe otoczenie było osobliwe: okna zasłonięte grubymi
okiennicami, tak że ani jeden promień słońca nie mógł przedostać się do środka. Drzwi nie do
pokonania. Solidne ściany. śadnego telefonu. śadnego komputera.
Przy łóżku pacjenta stała solidna szafka zamykana na kłódkę, na której leżały czarne
ciuchy, obok niej, na podłodze, stały ogromne buciory.
Z łazienki też nie było jak uciec. śadnego okna ani innego otworu, przez który
ewentualnie mogłaby się przecisnąć.
Wróciła do sypialni. A raczej do celi.
I wcale nie śniła.
Skoczyła jej adrenalina, serce trzepotało w piersi jak oszalałe. Uspokajała samą siebie, że
przecież policja musi jej poszukiwać. Musi. Przecież w szpitalu było pełno ludzi, wszędzie
był monitoring, ktoś musiał widzieć, jak ją zabierają razem z pacjentem. Poza tym, skoro nie
zjawiła się na rozmowie, na pewno posypały się pytania, co mogło być tego przyczyną.
Jane postanowiła wziąć się w garść. Zamknęła się w łazience na klucz, umyła twarz i
chwyciła ręcznik wiszący przy drzwiach. Poczuła cudowny zapach, dosłownie zapierający
dech w piersiach. To był zapach tego pacjenta. Musiał użyć tego ręcznika prawdopodobnie
zanim został postrzelony.
Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Pierwszą, a zarazem ostatnią myślą, jaka przyszła
jej do głowy, było pragnienie seksu. Boże, gdyby można było napełniać fiolki tym zapachem,
byłby to legalny sposób narkotyzowania się.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nagle poczuła do siebie odrazę. Upuściła ręcznik na podłogę jak jakiś śmieć. Na
marmurowej posadzce zobaczyła brzytwę, taką golili się aktorzy w westernach. Podniosła ją,
uważnie przyglądając się błyszczącemu ostrzu.
„To świetna broń”, pomyślała. Diabelsko świetna broń.
Kiedy tylko usłyszała skrzypnięcie drzwi od sypialni, narzuciła na siebie biały kitel, a
wychodząc z łazienki, trzymała ręce w kieszeniach i czujnie patrzyła, co się dzieje. Red Sox
wrócił z dwiema torbami. Nie wyglądały na ciężkie, przynajmniej dla kogoś tak krzepkiego, a
jednak uginał się pod nimi.
– To powinno na początek wystarczyć – powiedział zdyszany. Mówił z akcentem
charakterystycznym dla mieszkańców Bostonu.
– Na początek czego?
– Ćwiczeń.
– Słucham?
Red Sox nachylił się i otworzył jedną z toreb. W środku znajdowały się bandaże i gaza
opatrunkowa, rękawice lateksowe, buteleczki wypełnione pigułkami.
– Powiedział nam, czego będziesz potrzebować.
– Czyżby? – Do diabła z tym. Nie miała żadnego interesu w odgrywaniu lekarza.
Wystarczało, że grała rolę Uprowadzonej Ofiary. Wielkie dzięki.
Mężczyzna wyprostował się ostrożnie, jakby coś go zamroczyło.
– Zaopiekujesz się nim.
– Zaopiekuję się?
– Tak. A zanim zapytasz, owszem, zajmiesz się nim tutaj. śywa.
– Zakładając, że udzielę mu pomocy medycznej, prawda?
– Dokładnie. Ale o to się nie martwię. Przecież to zrobisz?
Jane wlepiła wzrok w mężczyznę. Nie widziała zbyt dobrze jego twarzy, gdyż zasłaniał ją
opuszczony daszek czapki bejsbolowej, ale jego szczęka wydawała jej się jakoś znajoma.
– Czy ja ciebie znam? – zapytała.
– Nie sądzę.
Przyjrzała mu się okiem lekarza. Miał szarą, ziemistą cerę, zapadnięte policzki i trzęsące
się ręce. Wyglądał jak po dwutygodniowej popijawie, ledwo trzymał się na nogach i ciężko
oddychał. A co to był za zapach? Boże, przypominał jej babcię: zatęchłe perfumy i zasypka.
Albo... może to było coś innego, coś, co przenosiło ją pamięcią do szkoły medycznej... Tak,
to było coś stamtąd. Woń formaldehydu z Instytutu Anatomii Człowieka.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Był blady jak trup. I wyglądał tak, jakby coś mu dolegało. Zaczęła się zastanawiać, czy
byłaby w stanie sobie z nim poradzić.
Oceniała odległość, jaka ich dzieliła, i ostatecznie zrezygnowała z ataku. Co z tego, że
był słaby, drzwi pozostawały zamknięte. Mogłaby zostać ranna i nie wydostałaby się stąd.
Mogłaby też zginąć. Jedyny sposób to zaczaić się przy drzwiach, czekając, aż ktoś się zjawi.
Musi ich czymś zaskoczyć, inaczej nie będzie miała z nimi żadnych szans.
Poza tym dokąd miałaby uciekać? Czy znajdowała się w jakimś wielkim domu? A może
małym? Odnosiła wrażenie, że cały budynek był obwarowany jak Fort Knox.
– Chcę się stąd wydostać – powiedziała.
Red Sox odetchnął ciężko, jakby był wyczerpany.
– Za parę dni wrócisz do swojego świata i nie będziesz niczego pamiętała.
– Tak, jasne. Nikogo nie porywa się po to, aby go potem wypuścić.
– Przekonasz się. Albo i nie, to zależy. – Red Sox, opierając się o komodę, a potem o
ścianę, podszedł do łóżka. – Wygląda lepiej.
Miała ochotę go zastrzelić, aby tylko uciec.
– V? – Red Sox usiadł ostrożnie przy chorym. – V? Po chwili pacjent otworzył oczy i
wyszeptał:
– Glina.
Padli sobie w objęcia. Pomyślała, że muszą być braćmi, chociaż nie dostrzegła żadnego
podobieństwa. A może tylko bliskimi przyjaciółmi? Albo kochankami?
Wzrok pacjenta pomału skierował się w jej stronę. Zmierzył ją od stóp do głów, jakby
sprawdzał, czy na pewno nie jest niebezpieczna. Potem zatrzymał się na posiłku, którego nie
tknęła. Na ten widok zmarszczył się, jakby tego nie pochwalał.
– Czy właśnie tego nie zrobiliśmy? – wymamrotał Red Sox. – Czyż nie leżałem już w
łóżku? Jak to teraz nazwać bez ładowania się w ten syf?
Lodowate spojrzenie jasnych oczu przeniosło się na drugiego mężczyznę, ale grymas nie
zniknął z twarzy pacjenta.
– Wyglądasz, jakbyś wrócił z piekła.
– A ty niby jesteś Miss Ameryki.
Pacjent wydobył drugą rękę spod kołdry z taką trudnością, jakby ważyła co najmniej
tonę.
– Pomóż mi zdjąć rękawicę.
– Zapomnij o tym. Nie jesteś gotowy.
– Stajesz się coraz gorszy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Jutro...
– Teraz. Zróbmy to teraz. – Głos pacjenta zamienił się w szept. – Jutro nie będziesz w
stanie utrzymać się na nogach. I wiesz, jak to się skończy. Red Sox spuścił głowę, jakby
mu strasznie ciążyła. Potem nachylił się delikatnie i chwycił przyodzianą w rękawicę
dłoń pacjenta.
Jane cofnęła się i cichutko opadła na krzesło. Ta ręka powaliła jedną z pielęgniarek na
podłogę, a potem jeszcze dwóch mężczyzn, którzy pospieszyli z pomocą.
Red Sox delikatnie zsunął czarną skórę, spod której ukazała się ręka pokryta tatuażami.
Dobry Boże, skóra ręki zdawała się żarzyć.
– Podejdź tu – powiedział pacjent do tamtego, rozkładając szeroko ramiona. – Połóż
się przy mnie.
Jane zaparło dech w piersi.
Cormia spacerowała na bosaka korytarzami świątyni. Było cicho, nawet jej biała szata
nie szeleściła, nawet oddech nie był słyszalny. Po prostu jako Wybranka powinna być
niewidoczna i niesłyszalna.
Poza tym miała na względzie własny interes, a to nie było dobre. Przecież miała zawsze
służyć Pani Kronik i wszystkie swoje sprawy poświęcać wyłącznie dla Niej.
Jednak interes Cormii nie podlegał dyskusji.
Świątynia Ksiąg znajdowała się na końcu długiej kolumnady, a podwójne drzwi zawsze
stały otworem. Spośród wszystkich budynków sanktuarium ten był najważniejszy: tutaj
mieściły się wszelkie zapiski na temat rasy, z jakiej wywodziła się Pani Kronik, wielki
pamiętnik obejmujący tysiąclecia. Na rozkaz Jej Świątobliwości jedna z Wybranek,
odpowiednio przyuczona, spisała całą historię.
Cormia stąpała po marmurowej posadzce, mijając niezliczoną ilość półek, nerwowo
przyspieszając kroku. Tomy pamiętnika ustawione były chronologicznie, podzielone według
lat, ale tego, którego szukała, brakowało w głównym księgozbiorze.
Rozejrzała się, czy nikogo poza nią nie ma, i ruszyła korytarzem prowadzącym do
błyszczących czerwonych drzwi, na których wyrzeźbione były skrzyżowane dwa czarne
sztylety z ostrzami skierowanymi w dół. Wokół ich rękojeści widniały wyryte złote litery,
układające się w motto pisane w Starym Języku:
BRACTWO CZARNEGO SZTYLETU
BRONIĆ I OCHRANIAĆ
NASZĄ MATKĘ, NASZĄ RASĘ, NASZYCH BRACI
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Gdy dotknęła złotej klamki, ręka jej zadrżała. Ten teren objęty był nadzorem i gdyby ją
złapano, zostałaby ukarana. Ale nie dbała o to. Nawet jeśli prawda okazałaby się straszna,
musiała ją poznać. Za drzwiami znajdowała się okazała sala z wysokim, pozłacanym
sklepieniem żebrowym, a regały były nie białe, tylko czarne, błyszczące. W książkach
oprawionych w czarną skórę ze złoconymi grzbietami odbijały się cienie płonących świec.
Posadzka wyścielona była krwistoczerwonym dywanem, miękkim jak najdelikatniejsze futro.
W powietrzu unosił się niezwykły zapach, przywołujący na myśl najwykwintniejsze
przyprawy. Bracia przychodzili do tej sali, aby poznać historię, być może ich własną, być
może ich przodków. Próbowała ich sobie wyobrazić, ale nie potrafiła, skoro żadnego z nich
nigdy nie widziała. W ogóle nigdy nie widziała żadnego mężczyzny.
Cormia w pośpiechu szukała spisu tomów. Znalazła, podział według lat. Ale zaraz, był
również podział na biografie.
Przyklękła. Na każdym tomie widniał kolejny numer, a pod spodem imię brata napisane
ozdobnymi literami. Pierwsza była księga dziejów starożytnych z zachowanymi archaicznymi
symbolami, niektóre z nich widziała w najstarszej części pamiętnika Pani Kronik. Na temat
pierwszego wojownika znalazła kilka tomów, a kolejni dwaj bracia uznawani byli za jego
synów.
Wzięła jedną z książek z niższej półki. Strona tytułowa była olśniewająca, ozdobiona
portretem brata otoczonym imieniem, datą urodzenia i przystąpienia do Bractwa, jak również
opisami jego męstwa i sztuki wojennej. Następna strona przedstawiała genealogię wojownika,
wymienione też były kobiety, z którymi się związał, i potomstwo, które spłodził. A potem,
rozdział po rozdziale, całe jego życie.
Jeden z braci, Thyran, żył wyjątkowo długo i zyskał sławę na polu walki. Spisano o nim
trzy księgi, a na końcu wspomniano o radości, jakiej zaznał, gdy jego jedyny żyjący syn,
Rankohr, wstąpił do Bractwa.
Cormia odłożyła książkę i przespacerowała się wzdłuż regałów, przesuwając palcem
wskazującym po grzbietach, dotykając wypisanych na nich imion. Ci mężczyźni walczyli,
aby zapewnić jej bezpieczeństwo, jako jedyni nadciągnęli z pomocą, gdy dziesiątki lat temu
zaatakowano Wybranki Jako jedyni zapewniali też ochronę cywilną.
Być może porozumienie przedstawicieli rasy Najsamców po tym wszystkim wyszłoby na
dobre. Czyż ten, którego misją było osłaniać niewinnych, zraniłby ją?
Skoro nie przychodziło jej do głowy, ile lat miała jej przepowiednia ani kiedy Najsamiec,
z którym miała się związać, dołączył do Bractwa, zaglądała do każdej księgi. Było ich tak
wiele. Całe regały...
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zatrzymała palec na grzbiecie jednego z czterech grubych tomów.
KRHVIOPIJ
356
Na widok imienia ojca rasy Najsamców przeszył ją zimny dreszcz. Czytała o nim
wcześniej, i jasna Panienko, być może się myliła. Jeśli opowieści o tym mężczyźnie były
prawdą, nawet ten, kto był znakomitym wojownikiem, mógł okazać się okrutny.
I nie było żadnych wiadomości o jego przodkach ani o kobietach, z którymi się wiązał.
Przeszła dalej, śledząc kolejne grzbiety i wyryte na nich imiona.
VRHEDNY
SYN KRHVIOPIJA
428
Jemu poświęcono tylko jeden tom, cieńszy niż jej palec. Kiedy go wyciągnęła, przesunęła
dłonią po okładce, a serce jej zadrżało. Oprawa była sztywna, książka wyglądała tak, jakby
rzadko ją wyciągano. Faktycznie tak musiało być. Nie było tam ani portretu, ani dokładnej
wzmianki o zasługach tego mężczyzny w walkach, tylko data urodzenia, z której wynikało, że
wkrótce miał skończyć trzysta trzy lata, oraz data przystąpienia do Bractwa. Przerzuciła
stronę. Nic na temat jego pochodzenia. Pozostałe kartki były puste.
Odłożyła tom na półkę i wróciła do tych poświęconych jego ojcu. Wyciągnęła trzeci.
Czytała o ojcu, mając nadzieję, że dowie się czegoś na temat jego syna i uspokoi swe obawy.
Ale znalazła tylko informacje o jego okrucieństwie, a to sprawiło, że zaczęła się modlić, aby
przeznaczony jej Najsamiec był podobny do matki, kimkolwiek ona była. Imię Krhviopij
naprawdę nadawało się dla wojownika, brutalnego, jak na wampira przystało.
Na ostatniej stronie odnalazła datę jego śmierci, ale nie podano, w jaki sposób zginął.
Wróciła do tomu pierwszego, by dokładniej obejrzeć zamieszczony tam portret. Krhviopij
miał czarne jak smoła włosy, bujną brodę i takie spojrzenie, że zapragnęła szybko odłożyć
księgę i nigdy więcej jej nie otwierać.
Odstawiła ją na półkę i usiadła na podłodze. Według przepowiedni Pani Kronik, syn
Krhviopija miał przybyć po Cormię i prawowicie posiąść jej ciało. Nie miała pojęcia, co to
dokładnie znaczy, ani co mężczyzna miał zrobić, a lekcje na temat seksu przerażały ją.
Jedno było pocieszające, jako Najsamiec mógł też dzielić łoże z innymi kobietami. Z
wieloma innymi kobietami, a zadaniem niektórych spośród nich było wyłącznie dawanie
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
przyjemności mężczyznom. Wiadomo, że wolałby takie. Gdyby miała szczęście, rzadko by ją
odwiedzał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
13
13
13
13
BUTCH WYCIĄGNĄŁ SIĘ NA ŁÓśKU VRHEDNEGO. V wiele razy zastanawiał się
nad tym, co by w takiej sytuacji czuł. Teraz cieszył się, że musiał skoncentrować się
wyłącznie na ocaleniu Butcha. W przeciwnym razie zbyt mocno by to odczuwał i musiałby
jakoś odreagować.
Przyciskał swą pierś do piersi Butcha i próbował sobie wmówić, że nigdy o tym nie
marzył. Próbował udawać, że nie pragnął zaznać ciężaru innej osoby, leżącej na nim, że taka
bliskość nie była mu przyjemna.
I że ocalenie gliny nie mogło ocalić jego samego.
Ale to wszystko oczywiście było bzdurą. Kiedy V otoczył Butcha ramionami i otworzył
się na przyjęcie złego ducha Omegi, wiedział, że tego potrzebował. Wizyta jego matki, a
później strzelanina sprawiły, że łaknął bliskości innych. Chciał czuć otaczające go ramiona i
odwzajemniać uścisk. Chciał czuć bicie czyjegoś serca tuż przy swoim.
Tak wiele czasu spędził z dala od innych. Wierzył, że jeśli zdradzi dla kog os swą
gwardię, nie zazna przez to spokojni
Dzięki temu nigdy nie płakał. Ani jedna łza nie zrosiła jego policzków.
Gdy ciało Butcha doznało wstrząsu, Vrhedny poczuł drżenie jego ramion i bioder.
Wiedział, że to było zabronione, ale nie mógł się powstrzymać, i położył wytatuowane ramię
na karku przyjaciela. Kiedy glina wydał kolejny jęk i jeszcze bardziej się zbliżył, V przeniósł
wzrok na swoją panią chirurg.
Siedziała na krześle, obserwując ich wielkimi ze zdziwienia oczami, z lekko otwartymi
ustami.
Jedynym powodem, dla którego V nie czuł się niezręcznie w tej sytuacji, była
świadomość, że po opuszczeniu tego miejsca ona nie będzie niczego pamiętać. W
przeciwnym razie nie zniósłby tego. Cholera, nigdy jeszcze coś takiego nie zdarzyło się w
jego życiu, ponieważ nigdy do tego nie dopuścił. I czułby się diabelsko źle, gdyby ktoś obcy
zapamiętał tę scenę.
Z wyjątkiem... Właściwie nie traktował jej jak kogoś obcego.
Pani chirurg pochyliła się do przodu, podpierając podbródek na dłoni. Czas płynął, a ona
siedziała tak skulona jak leniwy pies w mglistą letnią noc, nie spuszczając z niego wzroku. On
też nie odrywał od niej oczu.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jedno słowo cisnęło mu się na usta: Moja.
Tylko kogo właściwie miał na myśli? Butcha? Ją? Ją, uświadomił sobie. To była ta
kobieta, która przywiodła ze sobą to słowo.
V poczuł przez kołdrę, że Butch wyprostował nogi. Z poczuciem winy przywołał
wspomnienia, jak to wyobrażał sobie siebie z Butchem, że obaj leżą tak jak teraz i że... OK,
wtedy wcale nie chodziło o ocalenie. Dziwne. Teraz, kiedy wreszcie się spełniło, V nie czuł
pociągu seksualnego do Butcha. Nie... swój pociąg seksualny i uczucie kierował ku cichej
samicy człowieków, która znajdowała się w tym pokoju i właśnie przeżywała szok.
Może nie mogła znieść widoku dwóch mężczyzn leżących na sobie? I nie chodziło
konkretnie o niego i Butcha.
Z jakiegoś pieprzonego, głupiego powodu powiedział do niej:
– To mój najlepszy kumpel.
Wydawała się zaskoczona jego wyjaśnieniem.
Jane nie mogła oderwać oczu od łóżka. Pacjent i Red Sox parzyli się. Delikatny blask
emanował z ich ciał i coś się działo pomiędzy nimi, coś w rodzaju jakiejś wymiany. Jezu,
wydzielał się przy tym taki słodki zapach...
Najlepsi kumple? Przyjrzała się palcom pacjenta wplecionym we włosy Red Soxa i temu,
jak czule jego silne ramiona obejmowały drugiego mężczyznę. Z pewnością byli kumplami,
ale jak daleko to mogło się posunąć?
Tylko jeden Bóg to wiedział. Red Sox naraz odetchnął głęboko i podniósł głowę. Ich
twarze oddalone były teraz zaledwie o kilka cali. Jane poczuła narastające napięcie. Nie miała
nic przeciwko sypiającym ze sobą mężczyznom, ale z jakiegoś niewiadomego powodu nie
mogła patrzeć, jak jej pacjent całuje się z przyjacielem. Ani z kimkolwiek innym.
– Wszystko w porządku? – zapytał Red Sox.
Głos pacjenta zabrzmiał nisko i miękko.
– Tak. Jestem zmęczony.
– Nie dziwię się.
Red Sox energicznym ruchem wyskoczył z łóżka. Do diabła, wyglądał teraz, jakby
spędził cały miesiąc w spa. Odzyskał kolory, a oczy miał teraz pogodne i czujne. I zniknął ten
wrogi zapach.
Pacjent odwrócił się na plecy, potem, wyraźnie cierpiąc, na bok. I znowu próbował
odwrócić się na plecy. Cały czas trzymał nogi skrzyżowane pod kołdrą, tak jakby próbował
wyprzedzić to, co odczuwało jego ciało.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Czy coś cię boli? – zapytał Red Sox. Kiedy tamten nie odpowiedział, mężczyzna
obejrzał się na Jane. – Czy pani doktor może mu pomóc?
Najchętniej by odmówiła. Cisnęłaby parę przekleństw i zażądała uwolnienia. No i miała
ochotę skopać tego fana Red Soxów za to, że przez niego, przez to, co się stało, jej pacjent
jeszcze bardziej stracił siły.
Przysięga Hipokratesa sprawiła jednak, że poczuła się zobowiązana. Podeszła do toreb z
lekarskim wyposażeniem.
– Zależy, czego ode mnie oczekujesz.
Poszperała trochę i wyciągnęła najpopularniejszy środek przeciwbólowy. Wszystkie leki,
które znalazła w torbie, bez wątpienia pochodziły ze szpitala, nie mogli zdobyć ich nigdzie
indziej, nawet na czarnym rynku. Do diabła, ci mężczyźni pewnie sami bawili się w czarny
rynek.
Aby się upewnić, że niczego nie przegapiła, zajrzała do drugiej torby i... znalazła swój
ulubiony dres, w którym ćwiczyła jogę, i pozostałe rzeczy, które spakowała na podróż z
Manhattanu do Columbii.
Byli w jej domu. Ci dranie byli w jej domu.
– Musieliśmy wziąć twój samochód – wyjaśnił Red Sox. – I wiedzieliśmy, że będziesz
potrzebowała świeżych ubrań, a to akurat leżało przyszykowane.
Jechali jej audi, chodzili po jej pokojach, byli u niej, do cholery.
Jane wstała i kopnęła torbę z taką siłą, że przeleciała przez cały pokój, a wszystkie
rzeczy, które się w niej znajdowały, wysypały się na podłogę. Następnie wsunęła rękę do
kieszeni i ujęła w dłoń brzytwę, gotowa rzucić się Soxowi do gardła.
I wtedy pacjent odezwał się ostro:
– Przeproś.
Spojrzała na niego.
– Za co? Wzięliście mnie wbrew mojej...
– Nie ty. On.
Red Sox odezwał się skruszony.
– Bardzo przepraszam, że weszliśmy do twojego domu. Chcieliśmy po prostu
wszystko ci ułatwić.
Ułatwić? To nie przestępstwo, ale pieprzę te twoje przeprosiny. Wiecie, że ludzie
zauważą, że mnie nie ma. Zacznie mnie szukać policja.
– Zajęliśmy się tym, nawet spotkaniem na Manhattanie. Znaleźliśmy bilety kolejowe
oraz plan spotkania. Oni już na ciebie nie czekają.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Furia na moment odebrała jej głos.
– Jak śmieliście!
– Byli całkiem zadowoleni, że muszą to przesunąć, kiedy dowiedzieli się, że jesteś
chora.
Tak jakby wszystko zostało naprawione.
Jane już otwarła usta, aby im przygadać, ale nagle coś sobie uświadomiła. Jej dalszy los
zależy od porywaczy, więc wzbudzenie w nich wrogości nie byłoby dobrym posunięciem.
Popatrzyła na pacjenta z lękiem.
– Kiedy zamierzacie mnie stąd wypuścić?
– Kiedy tylko stanę na nogach.
Przyjrzała się uważnie jego twarzy, koziej bródce, diamentowym oczom i drobnej
siwiźnie na skroni.
– Daj mi słowo — powiedziała odruchowo. – Przysięgnij na życie, które ci
uratowałam, że mnie nie tkniesz.
Nawet się nie zawahał. Nawet nie wziął głębszego oddechu.
– Na mój honor i krew w moich żyłach, będziesz wolna, jak tylko wydobrzeję.
Wymyślając w duchu sobie i im, wyciągnęła rękę z kieszeni, pochyliła się nad większą
torbą i wyjęła z niej fiolkę demerolu.
– Nie ma tu żadnych strzykawek.
– Ja mam kilka. – Red Sox poderwał się i podał kilka sterylnie zapakowanych. Kiedy
sięgnęła po nie, przytrzymał je mocniej. – Wiem, że będziesz rozsądna.
– Rozsądna? – Wyciągnęła z jego ręki strzykawkę. – Nie mam zamiaru wbić mu jej w
oko, gdyż tego nas uczyli na medycynie.
Pochyliła się znowu, poszperała w torbie i wyciągnęła rękawiczki, paczkę chusteczek
nasączonych alkoholem, trochę gazy i opakowanie opatrunków.
Pomimo że jeszcze przed operacją podała profilaktycznie antybiotyk, aby zmniejszyć
ryzyko infekcji, zapytała:
– Czy tolerujesz antybiotyki?
– Wszystko, co konieczne.
Tak, coś ich łączyło ze szpitalem.
– Mogłabym podać trochę ciprofloxaciny albo amoxicilliny. Zależy, co jest w tym
opakowaniu.
Odłożyła igłę, fiolkę i pozostałe akcesoria na stolik nocny, naciągnęła rękawice i rozdarła
opakowanie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Proszę się wstrzymać na sekundę, pani doktor – powiedział Red Sox.
– Słucham?
Oczy Red Soxa przeszyły ją jak kule z pistoletu.
– Z całym szacunkiem muszę poinformować, że jeśli specjalnie mu zaszkodzisz, zabiję
cię gołymi rękoma. Nie zważając na fakt, że jesteś kobietą.
Coś jakby strzał przeszyło jej kręgosłup. W pokoju rozległ się narastający dźwięk, taki
jaki wydają brytany przed atakiem.
Oboje spojrzeli na pacjenta.
Miał wywiniętą górną wargę, odsłonięte ostre kły, które teraz zrobiły się dwa razy
dłuższe.
– Nikt jej nie tknie. I nie dbam o to, co zrobi ani komu.
Red Sox zmarszczył się, jakby jego kumpel postradał zmysły.
– Chodzi o nasze porozumienie współmieszkańców. Zapewniam ci bezpieczeństwo,
dopóki sam o to nie możesz zadbać. Nie podoba ci się to? Bierz dupę w troki i potem
możesz martwić się o nią.
– Nikt.
Nastała chwila ciszy, potem Red Sox patrzył to na Jane, to na pacjenta, jakby badał
prawa fizyki i miał problemy z matematyką.
Jane poderwała się, czując potrzebę załagodzenia sytuacji.
– W porządku. W porządku. Dajmy spokój tym wrogim postawom, dobrze?
Spojrzeli na nią z jeszcze większym zaskoczeniem niż wtedy, gdy zawróciła Red Soxa z
drogi.
– Jeśli masz zamiar tutaj zostać, pohamuj agresję. Tym mu nie pomożesz. – Przeniosła
wzrok na pacjenta. – A ty... ty się po prostu zrelaksuj.
Po chwili grobowej ciszy Red Sox odchrząknął, a pacjent ściągnął rękawicę i zamknął
oczy.
– Dziękuję – mruknęła. – A teraz, chłopcy, czy będzie wam przeszkadzać, że
wykonam swoją pracę tylko po to, aby się stąd wydostać?
Podała pacjentowi dawkę demerolu i przez chwilę jego cienkie brwi wyglądały tak, jakby
ktoś poluzował podtrzymujące je śrubki. Kiedy jego ciało zwiotczało, odwinęła bandaż z jego
piersi i zdjęła opatrunek..
– Dobry... Boże – westchnęła.
Red Sox spojrzał jej przez ramię.
– Coś nie tak? Goi się świetnie.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Delikatnie dotknęła szwów i różowej blizny pod nimi.
– Mogłabym je teraz zdjąć.
– Potrzebujesz pomocy?
– To po prostu nie jest normalne..
Pacjent otworzył oczy i od razu było widać, że wie, co o nim pomyślała: Wampir.
Nie oglądając się na Red Soxa, powiedziała:
– Podasz mi nożyce chirurgiczne? Aha, i przynieś mi antybiotyk w spreju.
Kiedy usłyszała, jak Red Sox szeleści w poszukiwaniu tego, o co prosiła, wyszeptała:
– Jak tam?
– śyję – odparł pacjent. – Dziękuję ci.
– Proszę.
Jane poderwała się. Red Sox podał jej narzędzia, ale zupełnie nie pamiętała, dlaczego go
o nie prosiła.
– Szwy – wymamrotała wreszcie pod nosem.
– Co? – zapytał Red Sox.
– Zdejmę szwy. – Chwyciła nożyce i spryskała pierś pacjenta antybiotykiem w spreju.
Pomimo że dosłownie kotłowało jej się w głowie, zaczęła przecinać i wyciągać każdy z
dwudziestu metalowych klipsów, wyrzucając je do kosza stojącego przy łóżku. Kiedy
skończyła, powycierała drobne krople krwi i ponownie spryskała pierś pacjenta sprejem
antybakteryjnym.
Kiedy spojrzała w jego brylantowe oczy, wiedziała od razu, że nie jest człowiekiem.
Widziała wnętrza zbyt wielu ciał i zbyt wiele razy była świadkiem walki o życie, aby inaczej
myśleć.
Jak to możliwe? Istniał inny świat istot przypominających ludzi? I jak to się stało, że nie
wyszło to na jaw?
Jane położyła opatrunek i przykleiła go plastrem. Kiedy skończyła, pacjent skrzywił się i
ułożył rękę, tę w rękawicy, na brzuchu.
– Wszystko w porządku? – zapytała, kiedy jego twarz straciła nagle kolor.
– Mdli mnie. – Nad jego górną wargą widać było krople potu.
Spojrzała na Red Soxa.
– Chyba będzie chciał, żebyś stąd wyszedł.
– Dlaczego?
– Bierze go na wymioty.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Nic mi nie jest – wymamrotał pacjent, zamykając oczy. Jane schyliła się do torby po
basen i zwróciła się do Red Soxa:
– Teraz wyjdź. Pozwól, żebym została z nim sama. Nie potrzebujemy audytorium.
Piekielny demerol. Świetnie uśmierzał ból, ale czasami efekty uboczne były sporym
problemem dla pacjentów.
Red Sox wahał się, dopóki V nie jęknął i nie zaczął gwałtownie przełykać.
– Hmm, dobrze, pójdę. Ale może miałabyś ochotę coś zjeść? Przynieść ci coś? Coś
specjalnego?
– Robisz mnie w konia, prawda? Mam zapomnieć o porwaniu i groźbach, że mnie
zabijesz, i poprosić o jedzenie?
– Nie ma powodu głodować, skoro już tu jesteś. – Sięgnął po tacę.
Boże, ten jego głos... ten szorstki, chrapliwy głos z bostońskim akcentem.
– Znam cię. Muszę cię skądś znać. Zdejmij czapkę. Chcę zobaczyć twoją twarz.
Mężczyzna przeszedł przez pokój, zabierając nietknięte jedzenie.
– Przyniosę ci coś innego.
Kiedy zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku, poczuła dziecięcą chęć
ruszenia w ich kierunku i walnięcia w nie pięścią.
Pacjent jęknął. Spojrzała na niego.
– Przestaniesz wreszcie walczyć z odruchem wymiotnym?
– Pieprzyć... to... – odwracając się na bok, zaczął się dławić.
Basen nie był potrzebny, gdyż pacjent miał pusty żołądek. Jane przyniosła z łazienki
ręcznik i wcisnęła mu go w usta. Przyłożył dłoń do swej piersi, tak jakby chciał zapobiec
otwarciu się rany.
– Wszystko w porządku – uspokoiła go, kładąc rękę na jego gładkich plecach. – Nie
musisz się obawiać, że blizna się otworzy.
– Czuję... że....ja... kurwa...
Boże, jak on cierpiał. Jego twarz była czerwona i napięta, lał się z niego pot.
– Już dobrze, tylko wyrzuć to z siebie. Im mniej z tym będziesz walczyć, tym łatwiej
będzie ci to zrobić. Tak... dobrze ci idzie... oddychaj głęboko. W porządku, teraz...
Gładziła go po kręgosłupie i wciąż trzymała ręcznik, nie mogąc mu inaczej pomóc. I
wciąż do niego szeptała. Kiedy było już po wszystkim, pacjent położył się nieruchomo,
oddychając przez usta i kurczowo ściskając pościel palcami.
– To wcale nie było śmieszne – zazgrzytał.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Znajdziemy ci inny sposób na uśmierzenie bólu – mruknęła, odgarniając mu włosy z
oczu. – Nie dostaniesz więcej demerolu. Posłuchaj, chciałabym obejrzeć twoje rany,
dobrze?
Skinął głową i odwrócił się na plecy. Jego klatka piersiowa była ogromna. Ostrożnie
odkleiła plaster, delikatnie zdjęła gazę. Dobry Boże... Jeszcze piętnaście minut temu w tym
miejscu były rany po szwach, teraz została tylko lekka różowa linia na mostku.
– Jak się czujesz? – zapytała.
Pacjent spojrzał w jej kierunku.
– Zmęczony.
Nawet się nie zastanawiając, znów zaczęła go gładzić. Przesuwała rękę w górę i w dół...
Po chwili zauważyła, że mięśnie jego ramion zrobiły się twarde... a to, czego dotykała, było
ciepłe i bardzo męskie.
Cofnęła dłoń.
– Proszę. – Złapał ją za nadgarstek, nie otwierając oczu. – Dotknij mnie albo... cholera,
potrzymaj. Jestem... taki zagubiony. Jakbym miał odpłynąć. Niczego nie czuję. Ani
łóżka... ani mojego ciała.
Przyjrzała mu się, zbadała bicepsy i obwód w klatce piersiowej. Przez chwilę pomyślała,
że mógłby spokojnie odgryźć jej ramię, ale wiedziała, że nie zrobiłby tego. Niespełna pół
godziny temu gotów był skoczyć do gardła jednemu ze swych najbliższych przyjaciół w jej
obronie...
Zatrzymaj się.
Nie czuj się przy nim bezpieczna. To syndrom sztokholmski, on nie jest twoim
przyjacielem.
– Proszę – powiedział drżącym głosem przepełnionym wstydem.
Boże, nigdy nie rozumiała, jak to się dzieje, że ofiary porwania nawiązują relacje z
prześladowcą. Działo się to wbrew logice.
Ale wyrzeczenie się tego ciepła bijącego od niego było nie do przyjęcia.
– Potrzebuję ręki.
– Masz przecież dwie. Użyj tej drugiej. – Zacisnął swoją dłoń na jej dłoni, a pościel
obsunęła się z jego torsu.
– To przynajmniej pozwól mi ją zmienić– wymamrotała, uwalniając się z jego uścisku
i kładąc mu dłoń na ramieniu.
Jego skórę pokrywała złotawobrązowa opalenizna. Była taka gładka i miękka w dotyku...
Gładziła go między łopatkami, potem po karku i zanim się zorientowała, jej palce wplotły się
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
w jego błyszczące włosy. Z tyłu krótkie, dookoła twarzy nieco dłuższe – zastanawiała się, czy
nosił taką fryzurę, aby zakryć tatuaże na skroni. A jeśli miały być na pokaz – to dlaczego nie
zrobił ich sobie w bardziej widocznym miejscu?
Nagle odwrócił się z głośnym pomrukiem i szarpnął ją za ramię. Wyraźnie chciał, aby się
przy nim położyła. Ale kiedy mu się oparła, zrezygnował.
Wpatrując się w swe ramię pozostające w uścisku jego bicepsa, rozmyślała o tym, kiedy
ostatni raz przytulała się do jakiegoś mężczyzny. I szczerze mówiąc, nigdy nie było jej tak
dobrze.
W myślach zobaczyła ciemne oczy Manello...
– Nie myśl o nim.
Jane drgnęła.
– Skąd wiedziałeś, o kim myślę?
Pacjent zdał sobie sprawę z tego, że obejmuje jej ramię, więc puścił je i odsunął się od
niej.
– Przepraszam, to nie moja sprawa.
– Skąd wiedziałeś?
– Spróbuję zasnąć, OK?
– OK.
Jane wróciła na swoje krzesło, rozmyślając o jego sześciokomorowym sercu. O jego
niezwykłej krwi. O kłach zaciśniętych na nadgarstku tamtej blondynki. Spoglądając w
kierunku okna, zastanawiała się, czy te szczelne okiennice założono tylko ze względów
bezpieczeństwa, czy może miały nie przepuszczać światła dziennego.
Gdzie ją zamknięto? W jednym pokoju z... wampirem?
Z jednej strony postąpiła rozsądnie, opierając mu się, ale gdzieś w głębi duszy czuła co
innego. Przywołała z pamięci swój ulubiony cytat z Sherlocka Holmesa: „Jeżeli
wyeliminujesz wszystkie możliwe wyjaśnienia, wtedy odpowiedź jest niemożliwa”. Logika i
biologia nie okłamywały. To był jeden z powodów, dlaczego zdecydowała się zostać
lekarzem.
Popatrzyła na pacjenta, czując się w tym wszystkim zagubiona. Zastanawiała się nad
możliwościami ewolucji, ale rozważała też bardziej praktyczne sprawy. Pomyślała o
lekarstwach w torbie i o tym, że jej pacjent przebywał z dala od niebezpiecznej części miasta,
kiedy go postrzelono. I zaraz, przecież oni ją porwali.
Jak właściwie mogła ufać jemu i jego słowom?
Wsunęła rękę do kieszeni i namacała brzytwę. Odpowiedź była prosta. Nie mogła.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
14
14
14
14
FURIATH SIEDZIAŁ NA GÓRZE w SYPIALNI, opierając się plecami o zagłówek.
Nogi miał przykryte niebieską, aksamitną kołdrą, a jego proteza stała z boku. Odłożony skręt
dopalał się w popielniczce z grubego szkła. Z ukrytych głośników płynęła muzyka Mozarta.
Przed nim leżała kartka papieru, a jako podkładki użył atlasu broni palnej. Portret był
gotowy. Skończył go jakąś godzinę temu, a teraz zbierał się na odwagę, aby go zgnieść i
wyrzucić. Chociaż nigdy nie był zadowolony ze swoich rysunków, ten prawie mu się
spodobał. Naszkicowana twarz kobiety – jej szyja i włosy – wypełniała prawie całą kartkę,
nie pozostawiając ani kawałka białego tła. Wzrok Belli skierowany był w lewą stronę, usta w
lekkim uśmiechu, kosmyk ciemnych włosów przesłaniał jej policzek. Natchnienie naszło go
tego wieczoru podczas przedświtka. Patrzyła na Zbihra, co wyjaśniało ten skryty uśmiech.
We wszystkich pozycjach, w jakich ją rysował, jej oczy zawsze utkwione były gdzieś w
dal. Gdyby patrzyła wprost na niego, wydawałoby się to nieodpowiednie. Do diabła, w ogóle
rysowanie jej portretu było nie na miejscu.
Przetarł czoło, przygotowując się do zgniecenia kartki.
W ostatniej chwili sięgnął po skręta. Ostatnio dużo palił. Więcej niż zazwyczaj. I chociaż
taki sposób uspokajania się zanieczyszczał jego płuca, nigdy nie przyszło mu na myśl, aby z
tym skończyć. Nie wyobrażał sobie przeżycia dnia bez takiej pomocy.
Zaciągając się i wypuszczając dym, myślał o początkach przygody z heroiną.
Zrezygnował z niej w grudniu, ale nie sam dokonał takiego wyboru. To John Matthew w
odpowiednim momencie przerwał ten jego nałóg.
Zaciągając się, wpatrywał się w końcówkę skręta. Wróciła pokusa, aby spróbować
czegoś mocniejszego. Korciło go, żeby udać się do Wielebnego i uniżenie poprosić o jeszcze
jedną działkę. Może wtedy zaznałby wreszcie trochę spokoju.
Rozległo się stukanie do drzwi, a następnie głos Z:
– Mogę wejść?
Furiath schował rysunek pod atlas.
– Tak.
Z wszedł i nie powiedział ani słowa. Z rękoma wsparty mi na biodrach kręcił się w tę i z
powrotem po pokoju. Furiath czekał, zapalając kolejnego skręta. Bez słowa patrzył jak jego
bliźniak Z niszczy dywan.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nie dawało się z Z niczego wydusić, tak samo jak nie dałoby się namówić ryby do
połknięcia haczyka. Zdziałać coś można było tylko milczeniem.
W końcu brat odezwał się.
– Ona krwawi.
Serce Furiatha gwałtownie drgnęło, aż ręka zsunęła mu się z książki.
– Jak bardzo i od jak dawna?
– Ukrywała to przede mną, więc nie wiem.
– Jak się o tym dowiedziałeś?
– Znalazłem paczkę alwaysów wetkniętą z tyłu szafki w toalecie.
– Może to stara paczka.
– Poprzednim razem, kiedy wpadła mi tam brzytwa, nie było jej tam.
Cholera.
– Zatem musi iść do Agrhesa.
– Ale nie ma wyznaczonej kolejnej wizyty. – Z znów zaczął spacerować, patrząc w
górę. – Wiem, że mi nie powiedziała, bo boi się, że zwariuję.
– A może to, co znalazłeś, zostało użyte z innego powodu?
Z przystanął.
– No jasne. Racja. Ponieważ takie rzeczy są wielofunkcyjne. A może byś z nią
pogadał?
– Co? To prywatna sprawa. Pomiędzy tobą i nią.
Z podrapał się w czubek wygolonej głowy.
– Jesteś lepszy w te klocki niż ja. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekuje ode mnie, to abym
się załamał, albo gorzej, nakrzyczał na nią, ponieważ jestem śmiertelnie przerażony i
nieodpowiedzialny.
Furiath próbował wziąć głęboki oddech, ale powietrze nie chciało przejść przez jego
tchawicę. Tak bardzo chciał się w to wmieszać. Chciał zejść na dół do holu, potem wejść do
pokoju, usiąść przy Belli i wszystkiego się od niej dowiedzieć. Chciał być bohaterem. Ale to
nie było miejsce dla niego.
– Ty jesteś jej brońcem. Ty musisz przeprowadzić tę rozmowę. – Furiath dopalił
blanta, skręcił nowego i zapalił zapalniczkę. – Możesz to zrobić.
Zbihr zaklął, zrobił jeszcze kilka kroków i w końcu skierował się do drzwi.
– Rozmowa o tych wszystkich sprawach związanych z jej ciążą uświadamia mi, że
gdybym ją stracił, wszystko by się spierdoliło. Czuję się tak cholernie bezsilny.
Po wyjściu bliźniaka Furiath oparł głowę o zagłówek.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Jezu. Jeśliby Bella poroniła, oni obaj, on i Z wpadliby w depresję, a na to żaden z
samców nie mógł sobie pozwolić.
Czuł się winny, rozmyślając o tym. Naprawdę nie powinien tak bardzo troszczyć się o
samicę brata bliźniaka.
Niepokój sprawił, że poczuł się tak, jakby połknął chmarę szarańczy, więc palił, żeby się
uspokoić. Naraz jego wzrok zatrzymał się na zegarze. Cholera. Za godzinę miał prowadzić
lekcję na temat broni palnej. Lepiej byłoby, gdyby wziął prysznic i spróbował zachować
trzeźwość.
John obudził się zdezorientowany, ledwie uświadamiając sobie, gdzie jest, a w pokoju
słychać było coś jakby beczenie owcy.
Uniósł głowę znad zeszytu i potarł nos. Wyczuł tam ślad w kształcie spirali, więc od razu
przyszedł mu na myśl Worf ze Star Trek – Następne Pokolenie. A ten hałas to był budzik.
Trzecia piętnaście po południu. Lekcje zaczynały się o czwartej.
John wstał od biurka, chwiejnym krokiem wszedł do łazienki i stanął nad toaletą. Kiedy
poczuł, że to dla niego zbyt duży wysiłek, odwrócił się i usiadł.
Boże, był wyczerpany. Przez kilka ostatnich miesięcy sypiał na fotelu Tohra w gabinecie
ośrodka treningowego, ale kiedy Ghrom postawił na swoim i Johna przeniesiono do
rezydencji, znów zaczął sypiać w normalnym łóżku. Można by pomyśleć, że poczuł się kimś
wobec takiej wygody. A on wciąż czuł się nikim.
Spuścił wodę i zapalił światło. Oślepiło go. Do diabła. Rezygnacja z ciemności nie była
dobrym pomysłem, nie tylko z powodu nieprzyzwyczajonego wzroku. W pełnym świetle jego
drobne ciało wyglądało okropnie. Nic poza białą skórą wiszącą na kościach. Skrzywił się,
zasłonił ręką penis wielkości kciuka i zgasił światło.
Nie było czasu na prysznic. Szybko wyszczotkował zęby, przepłukał twarz wodą, nie
przejmując się już włosami.
Po wyjściu z łazienki chwycił swoje dżinsy w rozmiarze dziecięcym, a po zapięciu
rozporka skrzywił się. Były za luźne w biodrach. Dosłownie wisiały na nim, mimo że starał
się naprawdę sporo jeść.
Wspaniale. Zamiast mężnieć, niknął w oczach.
Zastanawiał się nad odpowiedzią na pytanie, co będzie, jeśli nigdy mu się nie uda?
Bzdura. Czuł się tak, jakby w każdym jego oczodole siedział mały człowieczek pracujący
zawzięcie młotkiem.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Zabrał książki z biurka, wrzucił je do plecaka i wyszedł. Przemierzając hol, musiał
przysłonić oczy ramieniem. Od tego blasku okropnie rozbolała go głowa, potknął się,
uderzając w grecki posąg. I wtedy uświadomił sobie, że nie założył koszuli.
Klnąc pod nosem, wrócił do pokoju, narzucił na siebie pierwszą z brzegu koszulę i po
chwili znów był na dole. Wszystko działało mu na nerwy. Odgłos butów szurających po
posadzce był jak podążająca za nim zgraja piskliwych myszy. Skrzypnięcie drzwi do tajnego
przejścia zdawało się tak głośne jak strzał z broni. A wędrówka przez podziemia do ośrodka
szkoleniowego wydawała się wiecznością.
Nie zanosiło się na udany dzień. Aż kipiał narastającą od miesiąca złością. Wiedział, że
jeśli zaraz się jej nie pozbędzie, trudniej będzie mu z nią dłużej wytrzymać.
A kiedy tylko wkroczył do klasy, nie miał wątpliwości, że właśnie nadszedł na to czas.
John siadł samotnie w ławce z tyłu. Nagle w drzwiach stanął... Lahser.
Co za dupek! Przyszedł z niewielkim plecakiem. A przecież facet był wielki i
napakowany, jakby stworzony do walki. I paradował, naśladując G.I. Joe. Wcześniej nosił
ciuchy szyte na miarę i biżuterię od Jacob & Co, teraz miał na sobie czarne pantalony i
obcisłą, czarną, nylonową koszulę. Jasne włosy, wcześniej na tyle długie, że spinał je w kitkę,
teraz były krótkie jak u żołnierza.
To było tak, jakby wiedział, że ma wszystkich bogów po swojej stronie.
Jedna rzecz pozostała niezmieniona: Wciąż miał cwane spojrzenie, szarą cerę i
uporczywie wpatrywał się w Johna. A John nie miał wątpliwości, że gdyby tamten dorwał go
samego, miałby poważne kłopoty. Ostatnim razem mógł pokonać Lahsera, ale to już by się
nie powtórzyło, a co więcej, Lahser bez wątpienia miał zamiar go dopaść. Obietnica zapłaty
była fikcją, świadczyły o tym te wielkie ramiona i półuśmieszek mówiący „odwal się”.
John zajął miejsce obok Blastha. Czuł się tak przerażony, jakby znalazł się w ciemnej,
głuchej uliczce.
– Hej, kolego – odezwał się miękko przyjaciel.– Nie przejmuj się tym draniem,
dobrze?
John nie chciał wyglądać na tak bezradnego, jakim się czuł, wzruszył więc tylko
ramionami i rozpakował plecak. Boże, ból rozsadzał mu czaszkę. Ale naraz przypomniał
sobie o pustym żołądku, więc nie było mowy o dawce efedryny.
Khill odwrócił się lekko i podał Johnowi karteczkę. Wiadomość brzmiała: „Mamy cię”.
John mrugnął, wyrażając wdzięczność, kiedy otrzymał atlas broni palnej i pomyślał o
tym, że jeszcze dziś trzeba ukryć się w klasie. Jak bardzo przydałaby się teraz broń. I właśnie
poczuł się tak, jakby ktoś przyłożył mu ją z tyłu czaszki.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Spojrzał do tyłu. Lahser jakby tylko na to czekał Pochylił się do przodu i położył na stole
swój atlas. Powoli zacisnął pięści, które wydawały się tak duże jak głowa Johna, a kiedy się
uśmiechnął złowrogo, obnażył nowe, bielutkie kły, ostre jak noże.
Cholera. John wiedział, że już po nim, jeżeli nic się nie zmieni.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
15
15
15
15
VRHEDNY OBUDZIŁ SIĘ I PIERWSZYM, co ujrzał, była jego pani chirurg siedząca
na krześle. Nawet przez sen odczuwał jej obecność.
Ona również go obserwowała.
– Jak się czujesz? – spytała, a on pomyślał, że w jej glosie nie było słychać głębszej
troski.
– Lepiej. – Tak naprawdę nie wyobrażał sobie, że mógłby czuć się jeszcze gorzej niż
wtedy, kiedy wymiotował.
– Czy coś cię boli?
– Tak, ale to mi nie przeszkadza.
Zmierzyła go wzrokiem, ale znowu zrobiła to machinalnie, jak lekarz badający pacjenta.
– Nabrałeś kolorów.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież im dłużej wyglądał jak kupka nieszczęścia, tym
dłużej ona mogła zostać Zdrowie nie było teraz mile widziane.
– Czy pamiętasz cokolwiek? – zapytała. – Coś z tamtej strzelaniny?
– Nie bardzo.
Skłamał. Coś tam pamiętał, jakieś przebłyski, urywki wydarzeń. Pamiętał aleję. Walkę z
przeciwnikiem. Użycie broni. I jak bracia zabierali go ze szpitala.
– Dlaczego ktoś chciał cię zastrzelić?
– Jestem głodny. Czy jest tu coś do jedzenia?
– Jesteś dilerem narkotyków albo może alfonsem?
Przetarł twarz dłonią.
– Dlaczego tak myślisz?
– Postrzelono cię na Trade Street. Sanitariusze twierdzili, że miałeś przy sobie broń.
– Nie przyszło ci do głowy, że mógłbym być tajnym agentem policji?
– Gliniarze w Caldwell nie noszą sztyletów z rzeźbioną rękojeścią, a tacy jak ty nie
chadzają tą drogą.
Oczy V zwęziły się.
– Tacy jak ja?
– Dziwacy. Poza tym nie martwiłbyś się tak bardzo o utrzymanie porządku wśród innej
rasy.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Nie miał siły z nią dyskutować. A poza tym nie chciał, aby traktowała go jak odmieńca.
– Jedzenie – powiedział, zerkając na tacę stojącą na komodzie. – Mogę coś dostać?
Wstała, opierając ręce na biodrach. Miał przeczucie, że zaraz powie: „Sam sobie weź, ty
dziwolągu”.
Ale ona zrobiła tylko parę kroków po pokoju.
– Skoro jesteś głodny, możesz jeść. Nie tknęłam tego, co przyniósł mi ten Red Sox, a
nie ma sensu tego wyrzucać.
Zmarszczył czoło.
– Nie tknę jedzenia przeznaczonego dla ciebie.
– Ale ja nie będę tego jadła. To całe porwanie odebrało mi apetyt.
V zaklął pod nosem, wściekły, że przez niego znalazła się w takiej sytuacji.
– Przepraszam.
– Zamiast mnie przepraszać, powiedz lepiej, jak będzie z uwolnieniem mnie.
– Jeszcze nie teraz. – Chociaż chciałby powiedzieć
Och, Chryste, żeby to nigdy nie nastąpiło.
Moja.
Oddałby wszystkie skarby świata, aby tylko zatrzymać ją tutaj. Pragnął, by znalazła się
pod nim naga, chciał, aby przejęła jego zapach, podczas gdy on zanurzałby się w jej ciele.
Oczami wyobraźni widział, jak skóra ociera się o skórę, jak leżą na łóżku, on na górze, ona z
szeroko rozłożonymi nogami, aby wygodnie mógł wsunąć między nie swoje biodra.
Podsunęła mu tacę z jedzeniem. Nagle poczuł, jak wzrasta mu temperatura i coś zaczyna
się dziać pomiędzy jego nogami. Mocniej naciągnął kołdrę, aby niczego nie było widać.
Postawiła tacę przy jego łóżku i podniosła srebrną pokrywę z talerza.
– Więc jak bardzo musi ci się polepszyć, abym mogła odejść? – Okiem lekarza
spojrzała na jego klatkę piersiową, jakby usiłowała zobaczyć to, co zakrywały bandaże.
Ach, do diabła. Chciał, aby patrzyła na niego jak na mężczyznę. Chciał, aby jej
spojrzenie wędrowało po jego skórze nie po to, by przyglądać się ranom, ale po to, by
pobudzić jej wyobraźnię. By zaczęła marzyć o tym, że kładzie na nim ręce, zastanawiając się,
od czego zacząć.
V zamknął oczy i odwrócił się, czując ból w piersi. Wmawiał sobie, że to efekt operacji,
chociaż podejrzewał, że chodzi o coś więcej.
– Ale ty nic nie jadłaś.
– Jedz, potrzebujesz tego bardziej niż ja. I martwię się o poziom twoich płynów.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Wypił wystarczająco dużo krwi i czuł się już zupełnie dobrze. Dokrwione wampiry
mogły przeżyć kilka dni bez pożywienia.
Miało to i swoją dobrą stronę – mniej wycieczek do łazienki.
– Chcę jednak, żebyś coś zjadł – powiedziała, bacznie mu się przyglądając. – Jako
twój lekarz...
– Nie tknę niczego z twojego talerza. – Na miłość boską, żaden szanujący się samiec
nie zabierałby jedzenia swojej kobiecie, nawet gdyby cierpiał z głodu. Jej potrzeby
zawsze stawia się na pierwszym miejscu...
V czuł się tak, jakby ktoś kilkanaście razy przytrzasnął mu głowę drzwiami od
samochodu. Jakby ktoś wgrał w jego umysł nowe oprogramowanie.
– W porządku – powiedziała, odwracając się. – Jak chcesz.
Następne, co usłyszał, to był łomot. Z całych sił waliła w drzwi.
V podniósł się gwałtownie.
– Co ty, u licha, wyprawiasz?
Butch wpadł do pokoju, niemal zwalając panią chirurg z nóg.
– Co się dzieje?
– Nic takiego – uspokoił go V.
Pani chirurg zwróciła się do nich obu najspokojniej w świecie:
– On potrzebuje pożywienia, a nie chce zjeść tego, co jest na tacy. Przynieś mu więc
coś lekkostrawnego. Ryż. Kurczaka. Wodę. Krakersy.
– Dobrze. – Butch spojrzał na V. – Jak się czujesz?
„Wal się”.
– W porządku.
Najważniejsze, że glina wyraźnie wracał do zdrowia. Trzymał się mocno na nogach,
znów miał błysk w oku, pachniał trochę Marissą, trochę swym dawnym zapachem. I
oczywiście znów zaczynał być zajęty.
Interesujące. Ilekroć V rozmyślał o Butchu i Marissie, czuł się tak, jakby jego pierś
owijał drut kolczasty. Tak było kiedyś. A teraz? Po prostu cieszył się, że jego przyjaciel
wyzdrowiał.
– Dobrze wyglądasz, glino. Butch pogładził jedwabną koszulę w paski.
– Gucci może każdego zamienić w gwiazdę rocka
– Wiesz, co mam na myśli.
Znajome piwne oczy spoważniały.
– Tak, dzięki... jak zawsze.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Sytuacja była niezręczna. Niewypowiedziane słowa zawisły gdzieś w powietrzu
pomiędzy nimi. To były sprawy o których nikt inny nie mógł słyszeć.
– Więc... zaraz wracam z żarciem.
Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Jane obejrzała się przez ramię.
– Od jak dawna jesteście kochankami?
Ich spojrzenia spotkały się i nie było możliwości wymigania się od odpowiedzi.
– Nie jesteśmy.
– Jesteś tego pewien?
– Zaufaj mi. – Spojrzał na jej biały kitel. – Doktor Jane Whitcomb – przeczytał napis
widoczny na przypiętej do kieszonki plakietce. – Urazówka.
To by miało sens. Była tak pewna siebie.
– Więc byłem w bardzo złym stanie, kiedy mnie przywieźli?
– Tak, ale ja uratowałam ci tyłek.
Na chwilę przeszyła go trwoga. Była jego wybawicielką. Byli sobie przeznaczeni... Tak,
cokolwiek to oznaczało. Do tej pory jego wybawicielka stroniła od niego, odsuwała się,
dopóki nie dotknęła plecami muru. Opuścił powieki, świadom, że jego oczy świecą. To
wycofywanie się, przerażenie widoczne na jej twarzy, było czymś strasznym.
– Twoje oczy – pisnęła cienkim głosem.
– Nie przejmuj się nimi.
– Kim ty, do diabła, jesteś? – Ton jej głosu zdradzał, że myśli o nim jak o dziwolągu. I,
Boże, miała przecież rację.
– Kim jesteś? – powtórzyła.
Miał straszną ochotę coś zmyślić, ale pewnie i tak nie kupiłaby tego. Poza tym
okłamywanie jej sprawiało, że czuł się draniem.
Patrząc na nią, powiedział niskim głosem:
– Wiesz przecież, kim jestem. Jesteś wystarczająco bystra, by to wiedzieć.
Zapadła cisza.
– Nie mogę w to uwierzyć.
– Jesteś na to zbyt bystra.
– Wampiry przecież nie istnieją.
Ogarnął go gniew. Tylko czemu ona była winna?
– Nie istniejemy? Więc wyjaśnij mi, dlaczego znajdujesz się teraz w mojej pieprzonej
krainie czarów?
Nabierając gwałtownie powietrza, odpaliła:
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– A ty mi powiedz, czy prawa obywatelskie coś dla was znaczą?
– Przetrwanie znaczy więcej – krzyknął. – A mimo to polowano na nas od pokoleń.
– I to niby usprawiedliwia wszystkie wasze działania. Jak szlachetnie. – Jej głos
brzmiał równie ostro jak jego. – Czy zawsze pod tym pretekstem chwytasz ludzi?
– Nie, ja ich nie lubię.
– Och, z małym wyjątkiem. Jestem ci potrzebna, więc mnie wykorzystasz. Tylko nie
czuję się szczęśliwym wyjątkiem.
Dobrze, do cholery. Nakręcali się wzajemnie. Im więcej okazywał jej agresji, tym
bardziej twardniało jego ciało. Mimo osłabienia czuł narastające podniecenie. Drżały mu uda,
a w myślach widział ją pochyloną nad łóżkiem, ubraną tylko w sam kitel... i siebie
ujeżdżającego ją od tyłu.
Może powinien być wdzięczny, że mu się opierała. Może potrzebował takiej właśnie
kobiety...
Nagle wszystko wyraźnie stanęło mu przed oczami: noc, kiedy został postrzelony, wizyta
matki, jej radość, że syn stał się jednym z Najsamców.
V skrzywił się i klepnął w policzek.
– O... kurwa.
– Co się stało? – spytała bez specjalnego zainteresowania.
– Moje cholerne przeznaczenie.
– Och, naprawdę? Jestem uwięziona w tym pokoju. Ty przynajmniej jesteś wolny i
możesz iść, gdzie chcesz.
– Do licha, jestem.
Przez mniej więcej pół godziny w ogóle nie odzywali się do siebie, wreszcie zjawił się
Butch z kolejną tacą. Glina zachował trzeźwość umysłu, mówił niewiele, szybko się poruszał
– ale na wszelki wypadek od razu przekręcił klucz w zamku. To było bardzo sprytne.
Pani chirurg planowała ucieczkę. Obserwowała gliniarza, jakby coś knuła, i wciąż
wkładała rękę do prawej kieszeni
Cholera, musiała tam mieć jakąś broń.
Kiedy Butch stawiał tacę na stoliku nocnym, V uważnie obserwował Jane i modlił się, by
nie popełniła jakiegoś głupstwa. Na wszelki wypadek usiadł na łóżku, aby w razie czego ją
podtrzymać. Nie chciał, by kto inny to zrobił.
Ale nic się nie stało. Kątem oka zauważyła, że V usiadł i to była odpowiednia chwila, aby
wyprosić Butcha z pokoju.
V rozłożył się wygodnie na poduszkach i przyjrzał się linii jej podbródka.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
– Zdejmij kitel.
– Słucham?
– Zdejmij.
– Nie.
– Chcę, żebyś go zdjęła.
– Weź głęboki oddech. Nie urazisz mnie, a przynajmniej stłumisz swoje żądze.
Ale jego podniecenie rosło. O cholera, tak bardzo chciał jej dotknąć, a opór podnosił jej
wartość. Jakie to by mogło być doznanie! Pewnie by go gryzła i drapała, zanim by uległa. O
ile w ogóle by uległa.
Przeszył go dreszcz, zaczął lekko kołysać biodrami, miał erekcję. Próbował ukryć to pod
pościelą. Jezu...
Był na skraju wytrzymałości.
Musiał ją jakoś ułagodzić.
– Chcę, żebyś mnie nakarmiła.
Uniosła brwi.
– Doskonale poradzisz sobie sam.
– Nakarm mnie, proszę.
Naburmuszona podeszła do łóżka, rozłożyła serwetkę na jego piersi i...
V wkroczył do akcji. Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Zaskoczenie
sparaliżowało ją, ale wiedział, że to tylko chwilowe, działał więc szybko. Zdarł z niej kitel,
podtrzymując ją najdelikatniej, jak tylko potrafił, podczas gdy ona próbowała się za wszelką
cenę wyswobodzić.
Cholera, nic nie mógł na to poradzić, ale pokusa podporządkowania jej sobie wzięła górę.
Zaczął dotykać ją nie po to, aby odciągnąć jej ręce od tego, co trzymała w kieszeni, ale by
przyszpilić ją do łóżka i dać jej odczuć swą moc. Jedną ręką chwycił ją za oba nadgarstki,
rozciągnął jej ręce ponad głową i przydusił jej uda swoimi biodrami.
– Puść mnie! – Obnażyła zęby, a z ciemnozielonych oczu tryskała furia.
Przygniótł ją, nie panując już nad podnieceniem, i zaczął całować jej skórę... Sam lód.
Nie wydzielała zmysłowego zapachu, jak kobieta pragnąca seksu. W ogóle nie była nim
zainteresowana. Wyraźnie ją odrzucał.
Natychmiast ją puścił. Odwrócił się, ale kitla nie oddał. Kiedy tylko poczuła, że jest
wolna, wyskoczyła z łóżka, jakby palił się materac, i stanęła z nim twarzą w twarz. Miała
potargane włosy, koszulkę odwróconą tyłem do przodu, jedną nogawkę spodni ściągniętą aż
do kolana. Dyszała ciężko, wpatrując się w swój kitel.
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
W prawej kieszeni znalazł brzytwę.
– Nie możesz tego mieć. – Położył kitel na łóżku, wiedząc jednak, że nie zbliży się,
nawet gdyby jej zapłacono. – Gdybyś czymś takim zaatakowała mnie albo któregoś z
moich braci, mogłabyś zostać zraniona.
Zaklęła, a potem zaskoczyła go pytaniem:
– Skąd o tym wiedziałeś?
– Ciągle coś macałaś w kieszeni, kiedy Butch przyniósł tacę z jedzeniem.
– Cholera.
– Poza tym mam trochę doświadczenia w ukrywaniu broni.
Otworzył szufladę w stoliku nocnym i wrzucił brzytwę, potem zamknął szufladę na
kluczyk.
Dopiero wtedy spojrzał na nią. Przecierała oczy, jakby płakała. Szybko odwróciła się do
niego plecami i ukryła głowę w ramionach. Nie wydawała żadnego dźwięku, jej ciało ani
drgnęło. Jej godność pozostała nietknięta.
– Jeśli zbliżysz się do mnie – powiedziała wreszcie ochryple – znajdę sposób, żeby cię
zranić. Pewnie to cię tak bardzo nie zaboli, ale... rozumiemy się? Zostaw mnie, do
diabła, w spokoju.
Oparł ręce na łóżku i spuścił głowę. Szarpało mu wnętrzności, kiedy jej słuchał. Wolałby
już dostać młotkiem.
Był przyczyną jej łez.
Naraz odwróciła się do niego i wzięła głęboki oddech. Gdyby nie czerwone obwódki
wokół oczu, nigdy by się nie domyślił, że płakała.
– Dobra. Jesz samodzielnie, czy naprawdę potrzebujesz pomocy?
V zamrugał.
„Jestem zakochany, pomyślał, patrząc na nią. Po prostu się zakochałem”.
John czuł się jak jakiś śmieć zagarnięty na szuflę: obolały, walczący z mdłościami,
wyczerpany. I do tego przeraźliwy ból głowy.
Mrużył oczy, jakby zamiast tablicy miał przed sobą oślepiające reflektory, i z trudem
przełykał ślinę, tak miał wysuszone gardło. Niczego jeszcze nie zapisał w zeszycie i nawet nie
potrafiłby powiedzieć, o czym był wykład Furiatha. Czy nadal na temat broni palnej?
– Hej, John? – wyszeptał Blasth. – Dobrze się czujesz?
John odruchowo przytaknął, bo tak się robi, gdy ktoś pyta o twoje samopoczucie.
– Chcesz się położyć?
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Pokręcił głową, choć uznał, że właśnie tak powinien zrobić. Chciał, żeby przestano się
nim przejmować. Zresztą nie miał powodu, aby robić z siebie ofiarę.
Boże, co się z nim działo? Jego umysł był jak przesłodzony cukierek, galareta zajmująca
przestrzeń, a w gruncie rzeczy będąca niczym.
Furiath zamknął książkę, według której prowadził zajęcia.
– A teraz poznacie prawdziwą broń palną. Wieczorem Zbihr pomoże wam się z nią
zapoznać na strzelnicy, a ja zobaczę się z wami jutro.
John sięgnął po plecak. Przynajmniej nie musieli wykonywać żadnych ćwiczeń
fizycznych. Wystarczyło tylko ruszyć tyłek i przejść na strzelnicę.
Strzelnica znajdowała się za salą gimnastyczną. Przez całą drogę Khill i Blasth
dotrzymywali Johnowi kroku, zupełnie jakby stanowili jego obstawę. Ego Johna tego nie
znosiło, ale rozsądek nakazywał czuć wdzięczność. Ciągle paliło go spojrzenie Lahsera,
zupełnie jakby ktoś włożył mu laskę dynamitu w tylną kieszeń.
Zbihr czekał na nich przy stalowych drzwiach prowadzących na strzelnicę.
– Ustawcie się pod ścianą w kolejce.
John stanął na końcu. Tarcze, na których zarysowane były sylwetki, zamocowane były na
szynach rozciągniętych pod sufitem. Każda mogła być oddzielnie sterowana ze stacji głównej,
można było zmieniać odległość lub wprawić ją w ruch.
Lahser przemaszerował z podniesioną głową na koniec kolejki, jakby wiedział, że zaraz
pośle komuś strzał w tyłek Nie miał nikogo na oku. Oprócz Johna.
Zbihr zamknął drzwi, zmarszczył czoło i sięgnął po komórkę.
– Przepraszam was na chwilę – odszedł na bok, chwilę rozmawiał, potem wrócił jakby
bledszy. – Zmiana instruktora. Zajęcia poprowadzi Ghrom.
W ułamku sekundy w drzwiach pojawił się Ghrom, potężny jak na króla przystało. Był
nawet jeszcze większy niż Zbihr, miał na sobie czarną skórę i czarną koszulę z zakasanymi
rękawami. Przez chwilę rozmawiał z Z, potem poklepał go po ramieniu i uścisnął, jakby
chcąc mu dodać otuchy.
„Bella”, pomyślał John. To musiało dotyczyć Belli i jej ciąży. Cholera, miał nadzieję, że
wszystko jest w porządku.
Ghrom stanął przed klasą, krzyżując wytatuowane ramiona na piersi i demonstrując swą
postawę. Mierzył jedenastu stażystów nieprzeniknionym spojrzeniem. John chciałby
wiedzieć, co też za tajemnicze myśli kryły się w królewskim umyśle.
– Dzisiejsza broń to dziewięciomilimetrowy samoładowacz. Nazwanie takiej broni
ręcznej „półautomatyczną” nie jest właściwe. Będziecie używać glocków. – Wyciągnął
Slonko259
Slonko259
Slonko259
Slonko259
trzymany za plecami zabójczy kawałek czarnego metalu. – Zauważcie, że
bezpieczeństwo tego typu broni zależy od spustu.
Zrobił przegląd broni. Leżało przed nim jedenaście dokładnie takich samych modeli.
– Dziś popracujemy nad postawą i celowaniem.
John wpatrywał się w pistolety. Mógłby się założyć, że ze strzelaniem nie pójdzie mu tak
samo, jak nie szło mu ze wszystkimi innymi ćwiczeniami. Narastał w nim gniew, a przez to
ból głowy stawał się jeszcze trudniejszy do zniesienia.
Chociaż raz chciałby trafić na coś, w czym byłby dobry. Chociaż raz.