background image

11

11

11

11    

JANE ODZYSKAŁA PRZYTOMNOŚĆ. Czuła, Ŝe przez jej ciało przechodzą gwałtowne 

impulsy,  takie  jak  w  tanich  świątecznych  lampkach  zapalających  się  i  gasnących.  Jej  umysł 

rejestrował  dźwięki,  które  nagle  cichły,  by  za  chwilę  ponownie  zabrzmieć.  Była  bardzo 

osłabiona,  a  zarazem  spięta  i  pełna  niepokoju.  Miała  sucho  w  ustach  i  dreszcze,  a  przecieŜ 

czuła uderzenia gorąca. 

Wzięła głęboki oddech. Poczuła przeraźliwy ból głowy. 

Jednak  w  powietrzu  roznosiła  się  przyjemna  woń.  BoŜe,  ten  zapach  dookoła  był 

niesamowity...  przypominał  trochę  zapach  tytoniu,  jaki  palił  jej  ojciec,  a  trochę  mieszaninę 

olejków ze sklepu indyjskiego. 

Uniosła  powieki.  Wszystko  było  zamglone,  prawdopodobnie  dlatego,  Ŝe  nie  miała 

okularów,  ale  rozpoznawała,  Ŝe  znajduje  się  w  ciemnym,  pustym  pokoju,  w  którym...  Jezu, 

wszędzie  były  regały  pełne  ksiąŜek.  Zobaczyła  teŜ,  Ŝe  krzesło,  na  którym  siedzi,  stoi  przy 

samym grzejniku i pewnie stąd uczucie gorąca. Poza tym głowę opierała o krawędź łóŜka, co 

było przyczyną tego okropnego bólu. 

W pierwszej chwili chciała się podnieść, ale nagle zorientowała się, Ŝe nie jest sama. Na 

wszelki  wypadek  nie  ruszała  się  więc.  Po  drugiej  stronie  pokoju  dostrzegła  męŜczyznę  o 

kolorowych  włosach,  pochylającego  się  nad  wielkim,  królewskim  łoŜem,  na  którym  ktoś 

leŜał. Człowiek ten wyglądał na bardzo zajętego... kładł rękawicę na czole... 

...jej  pacjenta.  Na  tym  łoŜu  leŜał  jej  pacjent,  od  pasa  w  dół  przykryty  prześcieradłem, 

ubrany jeszcze w szpitalną koszulę. Chryste, co takiego się stało? Pamiętała, Ŝe 

 go operowała... i Ŝe odkryła u niego nieprawdopodobną wadę serca. Potem zmieniła Manello 

na  Oddziale  Intensywnej  Terapii,  a  potem...  Cholera,  została  uprowadzona  przez  tego 

człowieka, który stał przy łoŜu, boga seksu i kogoś, kto nosił czapkę bejsbolową Red Soxów. 

Ogarnęła  ją  panika.  Poczuła,  jak  oblewa  ją  pot,  a  gwałtowny  przypływ  adrenaliny 

pobudza.  Mrugnęła  powiekami  i  starała  skupić  się  na  tym,  co  działo  się  wokół  niej,  ale 

jednocześnie nie chciała zwracać na siebie uwagi. 

Wytrzeszczyła oczy najmocniej jak potrafiła. 

Do pokoju wszedł męŜczyzna w czapeczce Red Soxów, w towarzystwie zdumiewającej, 

jasnowłosej piękności. Trzymał się tak blisko niej, Ŝe nawet nie musiał jej dotykać, a od razu 

moŜna było zauwaŜyć, Ŝe stanowią parę. Po prostu naleŜeli do siebie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie – wyszeptał pacjent. 

–  Musisz – odparł Red Sox. 

–  Powiedziałeś mi... Ŝe mnie zabijesz, jeśli kiedykolwiek. 

–  Okoliczności łagodzące, 

–  Layla... 

–  Dzisiejszego  popołudnia  nakarmiliśmy  Rankohra  i  juŜ  nie  moŜemy  przyprowadzić 

innej Wybranki bez uzgodnienia tego z przełoŜoną. A to zajęłoby trochę czasu, którego 

przecieŜ nie masz. 

Jasnowłosa kobieta podeszła do łoŜa pacjenta i powoli przy nim usiadła. Miała na sobie 

czarny kostium prostego kroju, a jej długie, wspaniałe włosy sprawiały, Ŝe wyglądała bardzo 

kobieco. 

–  Weź  mnie.  –  Przystawiła  nadgarstek  do  ust  pacjenta.  –  Tylko  dlatego,  Ŝe 

potrzebujemy ciebie w pełni sił. Musisz się nim zaopiekować. 

Nie pojawiło się pytanie, o kogo chodzi, a Red Sox wyglądał na jeszcze bardziej chorego 

niŜ wtedy, gdy Jane widziała go po raz pierwszy. Zastanawiała się, na czym miało polegać to 

„zaopiekowanie się”. 

Red Sox zaczął się cofać, aŜ uderzył w ścianę. Blondynka odezwała się miękkim głosem: 

–  Rozmawiałam z nim o tym. Tak duŜo dla nas zrobiłeś... 

–  Nie... Dla ciebie. 

–  On Ŝyje dzięki tobie. Dlatego to wszystko. – Blondynka zrobiła taki ruch ręką, jakby 

chciała pogładzić pacjenta po włosach, ale gdy zrobił unik, cofnęła dłoń. – Pozwól nam 

zaopiekować się sobą. Tylko ten jeden raz. 

Pacjent  spojrzał  w  stronę  tego  w  czapce  Red  Soxów.  Kiedy  tamten  skinął  twierdząco, 

zaklął i zamknął oczy. Następnie rozchylił usta... 

Jasny gwint. Wyraźne wydłuŜyły mu się kły. Wcześniej małe, szpiczaste, teraz wyglądały 

bardzo okazale. 

W porządku, najwyraźniej śniła. Tak. PrzecieŜ coś takiego jest niemoŜliwe. NiemoŜliwe. 

Kiedy pacjent obnaŜył kły, męŜczyzna z kolorowymi włosami stanął przed tym w czapce 

Red Soxów, oparł obie dłonie o ścianę i przycisnął swą pierś do piersi tamtego. 

Ale pacjent pokręcił głową i odsunął się od nadgarstka kobiety. 

–  Nie mogę. 

–  Potrzebuję  cię  –  wyszeptał  Red  Sox.  –  Jestem  chory  przez  to,  co  robię.  Potrzebuję 

cię. 

Pacjent popatrzył na Red Soxa z wielką tęsknotą w diamentowych oczach. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Tylko dla... ciebie... a nie dla mnie... 

–  Dla nas obydwóch. 

–  Dla nas wszystkich – dorzuciła jasnowłosa kobieta. 

Pacjent wziął głęboki oddech, a potem – o Chryste! – wgryzł się w nadgarstek blondynki. 

Atak był szybki i zdecydowany, zupełnie jak u kobry, a kiedy cel został osiągnięty, kobieta 

podskoczyła, następnie odetchnęła jakby z ulgą. Po drugiej stronie pokoju Red Sox trząsł się i 

wyglądało na to, Ŝe juŜ nie ma dla niego nadziei. Nagle ten o kolorowych włosach zablokował 

mu drogę, nawet go nie dotykając. 

Pacjent rytmicznie poruszał głową, zupełnie jak niemowlę trzymane przy piersi. Ale jak 

on mógł stamtąd pić? 

Tak, do diabła, to niemoŜliwe. 

Sen. To wszystko było snem. Snem rodem z domu wariatów. O BoŜe, miała nadzieję, Ŝe 

to tylko sen. W przeciwnym razie wplątała się w jakiś gotycki koszmar. 

Po zakończonej akcji jej pacjent opadł na poduszki, a kobieta zaczęła wylizywać ślad po 

ugryzieniu, 

–  Odpocznij  teraz  –  powiedziała,  potem  zwróciła  się  do  Red  Soxa:  –  Dobrze  się 

czujesz? 

Odwrócił głowę w jedną, potem w drugą stronę. 

–  Chcę cię dotknąć, ale nie mogę... Pragnę cię, ale nie mogę. 

Pacjent podniósł głos: 

–  PołóŜ się przy mnie. Ale juŜ. 

–  Nie dasz rady – odezwał się Red Sox ochrypłym głosem. 

–  Ty tego teraz potrzebujesz, a ja jestem gotowy. 

–  Jesteś, do diabła. A ja muszę się połoŜyć i wypocząć. Wrócę później... 

Drzwi  rozwarły  się  na  ościeŜ  i  w  świetle  docierającym  z  pomieszczenia 

przypominającego ogromny hol ukazał się potęŜny męŜczyzna o czarnych, sięgających mu do 

pasa włosach. To oznaczało chyba kłopoty. Jego okrutna twarz zdradzała, Ŝe prawdopodobnie 

dręczył  swe  ofiary,  a  ten  błysk  w  oku  świadczył,  Ŝe  właśnie  ma  zamiar  to  uczynić.  Jane, 

mając nadzieję, Ŝe nie zostanie przez niego zauwaŜona, zacisnęła powieki i starała się nawet 

nie oddychać. 

Jego głos był niezwykle twardy. 

–  JeŜeli  do  tej  pory  nie  umiałeś  tego  załatwić,  sam  to  zrobię.  Co  ty,  kurwa,  sobie 

myślałeś, przyprowadzając ją tutaj? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Wybacz  nam  –  powiedział  Red  Sox.  Rozległo  się  szuranie  nogami  i  drzwi  się 

zamknęły. 

–  Nie ciebie pytałem. 

–  Przypuśćmy, Ŝe z nami przyszła – powiedział pacjent. 

–  Przypuśćmy? Przypuśćmy? Czy ty straciłeś cholerny rozum? 

–  MoŜe... ale nie krzywdź jej. 

Jane rozchyliła lekko powieki i przez rzęsy obserwowała, co robi ten gigantyczny facet. 

–  Chcę  was  widzieć  za  pół  godziny  w  moim  gabinecie.  Musimy  zdecydować  co,  do 

diabła, z nią zrobić. 

–  Ale... beze mnie... – powiedział pacjent tonem świadczącym o tym, Ŝe odzyskuje juŜ 

siły. 

–  Ty nie masz prawa głosu. 

Pacjent uniósł się nieco, pomimo Ŝe wciąŜ trzęsły mu się ramiona. 

–  Dostanę wszystkie głosy, kiedy o nią chodzi. 

Olbrzym pokazał mu środkowy palec. 

–  Odpierdol się. 

Jane poczuła, Ŝe jeszcze bardziej skacze jej adrenalina, Sen czy nie sen, powinna chyba 

włączyć się do tej rozmowy. Wyprostowała się i odchrząknęła. 

Wszystkie oczy skierowały się na nią. 

–  Chcę  się  stąd  wydostać.  –  Starała  się,  aby  jej  głos  brzmiał  bardzo  stanowczo.  – 

Natychmiast. 

Olbrzym przyłoŜył dłoń do nasady nosa i potarł oczy. 

–  Dzięki niemu nie ma nic natychmiast. Furiath, zajmij się nią znowu. Zrobisz to? 

–  Macie zamiar mnie zabić? – zapytała pospiesznie. 

–  Nie – odparł pacjent. – Nic złego ci się nie stanie. Masz moje słowo. 

W  ułamku  sekundy  uwierzyła  mu.  Co  nie  było  rozsądne.  Nie  wiedziała  przecieŜ,  gdzie 

się znajduje ani czy ci męŜczyźni mieli czyste intencje... 

Jeden z tych wspaniałowłosych stanął przed nią. 

–  Po prostu musisz jeszcze trochę odpocząć. 

śółte oczy spotkały się z jej oczami i nagle poczuła się tak, jakby ktoś właśnie wyciągnął 

wtyczkę z telewizora – wszystko zniknęło z ekranu. 

Vrhedny obserwował z łóŜka swoją panią chirurg, która ponownie się osunęła. 

–  Wszystko z nią w porządku? – zapytał Furiatha. – Nie spaliłeś jej, prawda? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nie, ale przyznaję, ma tęgi umysł. Musimy pozbyć się jej tak szybko, jak to moŜliwe. 

Głos Ghroma rozbrzmiewał w powietrzu. 

–  Ona nigdy nie powinna się tu znaleźć. 

Vrhedny ułoŜył się ostroŜnie na łóŜku, czując, jakby coś dźgnęło go w pierś. Właściwie 

nie dbał o to, Ŝe Ghrom miał go w garści. Jego pani chirurg musiała tu być. 

–  Ona moŜe pomóc mi wrócić do zdrowia. Agrhes jest zbyt zajęty z powodu sytuacji 

Butcha. 

Ghrom przeszył go spojrzeniem. 

–  Sądzisz,  Ŝe  po  tym  porwaniu  będzie  chciała  ci  pomóc?  Czy  przysięga  Hipokratesa 

sięga tak daleko? 

–  NaleŜę do niej. – V zmarszczył brwi. – Mam na myśli to, Ŝe ona się mną zaopiekuje, 

poniewaŜ mnie operowała. 

–  Zbyt lekkomyślnie to oceniasz... 

CzyŜby? Właśnie miałem operację na otwartym sercu, poniewaŜ zostałem postrzelony w 

pierś. Nie zachowuj się wobec mnie w ten sposób. Chcesz komplikacji? 

Ghrom zerknął na panią chirurg, potem znów przetarł oczy. 

–  Cholera. Jak długo ona ma tu zostać? 

–  Do czasu, aŜ mi się poprawi. 

Okulary przeciwsłoneczne króla opadły mu na nos. 

–  Szybko dochodzę do siebie, bracie. Chcę tylko, Ŝeby mi pomogła. 

Ghrom wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami. 

–  Dobrze poszło – powiedział V do Furiatha. Furiath mruczał coś na temat, Ŝe kaŜdy 

był  pod  wpływem  stresu  i  tak  dalej,  potem  podszedł  do  komody,  wziął  kilka  skrętów, 

zapalniczkę i popielniczkę. 

–  Wiem, Ŝe będziesz tego chciał. W jaki sposób ona będzie cię traktować? 

V czuł się juŜ znacznie lepiej. Nakarmiony krwią Marissy, szybko dochodził do siebie. 

Problem w tym, Ŝe sam nie chciał tak szybko wracać do zdrowia. 

–  Ona będzie równieŜ potrzebowała trochę ubrań – powiedział – i Ŝywności. 

–  Zadbam o to. – Furiath skierował się do drzwi. – Chcesz coś zjeść? 

–  Nie. Ale sprawdzisz, czy u Butcha wszystko w porządku? 

–  Oczywiście. 

Kiedy Furiath wyszedł, V znowu wlepił wzrok w tę samiczkę człowieków. 

Stwierdził, Ŝe wygląda bardzo naturalnie. Miała kanciastą twarz, o męskich rysach. Małe, 

niewydatne  usta.  Cienkie,  rzadkie  rzęsy.  Jej  brwi  nie  były  wyregulowane  jak  u  większości 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

kobiet. I nie miała wielkich piersi, które wypychałyby biały kitel, no i Ŝadnych widocznych 

zaokrągleń. 

Pragnął jej takiej jak teraz, pięknej, nagiej królowej błagającej o ocalenie. 

Moja.  Biodra  V  zaczęły  poruszać  się  w  przód  i  w  tył,  aŜ  dostał  wypieków,  chociaŜ  nie 

miał jeszcze tyle sił, aby uprawiać seks. 

BoŜe,  prawda  była  taka,  Ŝe  w  ogóle  nie  odczuwał  wyrzutów  sumienia  z  powodu 

porwania. Właściwie tak musiało się stać. Kiedy tylko Butch i Rankohr pokazali mu tę salę 

szpitalną, doznał pierwszej od tygodni wizji. Widział swą panią chirurg stojącą w drzwiach, 

otoczoną  białym  światłem.  Patrzyła  na  niego  z  miłością,  wioząc  go  przez  korytarz;  To  nie 

była  zwykła  uprzejmość,  jaką  mu  oferowała.  Emanowało  z  niej  ciepło  i  wydawała  się  tak 

miękka  jak  skóra,  tak  kojąca  jak  chłodna  woda,  tak  podnosząca  na  duchu  jak  światło 

słoneczne. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznał. 

Nadal  nie  odczuwał  wyrzutów  sumienia,  winił  się  tylko  za  ten  strach  i  złość,  jakie 

odmalowały się na jej twarzy, kiedy weszła. Dzięki matce miał paskudny wygląd i bał się, Ŝe 

odstraszy nim tę, która ocaliła mu Ŝycie. 

Cholera.  Zastanawiał  się,  czy  zrobiłby  to,  gdyby  nie  ta  wizja.  Gdyby  w  ogóle  nie 

doznawał  wizji  przyszłości.  Czy  zostawiłby  ją  tam?  Tak.  Oczywiście,  Ŝe  tak.  Pomimo  Ŝe 

słowo „moja” przemknęło mu przez głowę, pozwoliłby jej zostać w jej świecie. 

Ale pieprzona wizja zadecydowała o jej losie. Cofnął się myślami w przeszłość. Do czasu 

swojej pierwszej wizji... 

Umiejętność  czytania  i  pisania  nie  jest  ceniona  w  obozie  wojskowym,  gdyŜ  tym  nie 

zabijesz. 

Vrhedny nauczył się czytać w Starym Języku tylko dlatego, Ŝe jeden z Ŝołnierzy był trochę 

wyedukowany  i  odpowiadał  za  prowadzenie  elementarnej  dokumentacji  dotyczącej  obozu. 

PoniewaŜ zupełnie nie dbał o tę pracę, która najwyraźniej go nudziła, V na ochotnika zgodził 

się  przejąć  jego  obowiązki,  jeŜeli  tylko  tamten  nauczy  go  czytać  i  pisać.  To  była  idealna 

wymiana.  V  zachwycało  to,  Ŝe  ostatecznie  sam  decyduje  o  kaŜdym  wydarzeniu,  od  niego 

zaleŜało, w jaki sposób je przedstawi i Ŝe w ogóle moŜe je uwiecznić. Dla potomności. 

Uczył  się  szybko,  a  potem  przetrząsnął  cały  obóz  w  poszukiwaniu  ksiąŜek.  Wreszcie 

znalazł kilka w opuszczonych, zapomnianych miejscach, takich jak na przykład sterta starej, 

zepsutej  broni  czy  porzucony  namiot.  Zbierał  te  zniszczone,  oprawione  w  skórę  skarby  i 

ukrywał  je  w  tej  części  obozu,  gdzie  trzymano  skóry  zwierząt,  śaden  Ŝołnierz  nigdy  tam  nie 

wchodził, bo to było jakby terytorium samic, a samice, jeŜeli juŜ wchodziły, to tylko po to, aby 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

wziąć skórę potrzebną na odzieŜ lub posłanie. Poza tym miejsce to nie tylko było bezpieczne 

dla samych ksiąŜek, ale teŜ idealnie nadawało się do tego, aby tam czytać. Była to jaskinia z 

niskim sklepieniem i kamienną posadzką, kiedy więc ktoś przekraczał jej próg, jego kroki było 

słychać, nim zdąŜył zbliŜyć się do V. 

Dla jednej ksiąŜki nie znalazł jednak wystarczająco bezpiecznego schowka. 

Najcenniejszy  w  jego  skromnej  kolekcji  był  pamiętnik  napisany  przez  męŜczyznę,  który 

przebywał  w  tym  obozie  około  trzydziestu  lat  wcześniej.  Autor  pochodził  z  arystokracji,  ale 

wylądował  w  obozie  jako  Ŝołnierz  po  tragedii,  jaka  spotkała  jego  rodzinę.  Pamiętnik  był 

napisany pięknym pismem, wzniosłymi słowami, których znaczenia V mógł się tylko domyślać, 

i przedstawiał trzy lata z Ŝycia tego człowieka. Kontrast pomiędzy dwiema częściami – jedną, 

opisującą  wydarzenia,  które  miały  miejsce  przed  przybyciem  do  obozu,  a  drugą, 

opowiadającą  o  obozie,  był  bardzo  wyraźny.  Na  początku  Ŝycie  tego  męŜczyzny  wypełniały 

same  wspaniałe  chwile,  często  bywał  na  balach,  otaczały  go  śliczne  samice,  Ŝył  w  świecie 

dobrych manier. Potem wszystko się skończyło. Rozpacz, dokładnie taka sama, z jaką borykał 

się Vrhedny, wypełniła strony księgi, odkąd jego Ŝycie na zawsze się odmieniło. 

Vrhedny czytał i czytał ten pamiętnik, odczuwając więź z autorem. Udzielał mu się jego 

smutek.  A  po  kaŜdym  czytaniu  dotykał  okładki  i  przesuwał  koniuszkami  palców  po 

wygrawerowanych w skórze literach imienia. 

HARDHY, SYN MROKHA 

V  często  rozmyślał,  co  teŜ  stało  się  z  tym  męŜczyzną.  Zapiski  urywały  się  na  dniu,  w 

którym  nic  szczególnego  się  nie  wydarzyło,  więc  trudno  było  stwierdzić,  czy  zginął,  czy  teŜ 

znudziło  mu  się  pisanie.  V  miał  nadzieję  dowiedzieć  się  czegoś  o  losie  tego  Ŝołnierza, 

zwaŜywszy na to, Ŝe przebywał wystarczająco długo w obozie, aby móc go w końcu opuścić. 

Gdyby  zgubił  pamiętnik,  poczułby  się  bardzo  osamotniony,  dlatego  teŜ  ukrywał  go  w 

miejscu,  do  którego  Ŝywy  duch  nie  zaglądał.  Zanim  obóz  zajął  jaskinię,  musiała  być  ona 

siedzibą  jakiegoś  staroŜytnego  ludu,  gdyŜ  jej  poprzedni  mieszkańcy  pozostawili  po  sobie 

prymitywne  rysunki  na  ścianach.  Niewyraźne  podobizny  bizonów  i  koni,  rysunki 

przedstawiające same oczy, a takŜe odciski dłoni sprawiały, Ŝe miejsce to spowite było jakąś 

mroczną tajemnicą i dlatego wszyscy Ŝołnierze bez wyjątku unikali go. Na początku labiryntu 

znajdowała  się  mała  komora,  w  której  rysunki  tworzyły  jedną  całość.  Vrhedny  wiedział, 

dlaczego jego ojciec się ich nie pozbył. Krhviopij lubił znęcać się nad Ŝołnierzami i kobietami 

za  pomocą  drwin,  groŜąc  im,  Ŝe  duchy  tych  zwierząt  ich  opętają  albo  teŜ  Ŝe  podobizny  ze 

ścian oŜyją i będą zaciekle wszystkich tępić. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V  jednak  nie  bał  się  rysunków.  Kochał  je.  Ich  prostota  ukazywała  wdzięk  i  moc,  lubił 

takŜe przykładać swe dłonie do tych odciśniętych na ścianie. Tak naprawdę to było wspaniałe 

odczucie wiedzieć, ze w tym miejscu wiele lat wcześniej Ŝyli jacyś ludzie. Być moŜe mieli duŜo 

lepsze Ŝycie. 

V ukrywał pamiętnik w głębokiej szczelinie pomiędzy dwiema największymi podobiznami 

bizonów. W ciągu dnia, kiedy inni wypoczywali, zawsze mógł wymknąć się do swej kryjówki i 

oderwać od wszystkiego, zatapiając się w lekturze. 

Zaledwie  po  roku  znalezione  ksiąŜki  zostały  zniszczone.  Jego  jedyna  radość  spłonęła, 

czego zawsze się obawiał. Ale to zdarzenie wcale go nie zaskoczyło. 

Chorował przez kilka tygodni, coś się miało zmienić, chociaŜ w tym momencie jeszcze o 

tym  nie  wiedział.  Nie  mogąc  zasnąć,  sięgnął  po  jedną  ze  skrywanych  ksiąŜek  i  nim  się 

zorientował, baśnie pochłonęły go bez reszty. Zasnął z ksiąŜką na kolanach. 

Kiedy  się  obudził,  ujrzał  nad  sobą  młodzieńca.  To  był  jeden  z  tych  najokrutniejszych 

chłopaków, który miał stalowe spojrzenie i mocną budowę ciała. 

–  Jak  moŜesz  tak  się  lenić,  kiedy  wszyscy  inni  pracują?  –  szydził  tamten.  –  CzyŜbyś 

trzymał  ksiąŜkę  w  ręku?  MoŜe  trzeba  się  jej  pozbyć,  skoro  odciąga  cię  od  zajęć. 

Mógłbym dostać większy przydział Ŝarcia za zrobienie czegoś takiego. 

Vrhedny odsunął dalej swój zbiór ksiąŜek i wstał, nie odzywając się ani słowem. Gotów 

był walczyć o te ksiąŜki tak samo, jak walczyłby o przydział jedzenia czy o dodatkową odzieŜ. 

A  ci,  co  istnieli  przed  nim,  walczyliby  o  przywilej  posiadania  ksiąŜek.  Zawsze  było  o  co 

walczyć. 

Chłopak szybko podszedł do V i pchnął go na ścianę jaskini. V uderzył głową o skałę, aŜ 

stracił  na  chwilę  oddech,  szybko  jednak  się  pozbierał,  waląc  przeciwnika  ksiąŜką  w  twarz. 

Zbiegli się inni i przyglądali się całemu zdarzeniu, a V wciąŜ bił swego przeciwnika. Nie miał 

Ŝadnej broni pod ręką, ale kiedy powalił tamtego na ziemię, chciało mu się płakać, Ŝe uŜył tak 

cennej rzeczy, aby kogoś zranić. Niestety, musiał to zrobić. Gdyby stracił przewagę, zostałby 

nie  tylko  pokonany,  ale  odebrano  by  mu  wszystkie  ksiąŜki,  nim  zdąŜył  by  je  ubyć  w  innym 

miejscu. 

W  końcu  tamten  chłopak  padł.  Miał  spuchniętą  twarz,  a  gdy  V  chwycił  go  za  gardło, 

wydał charczący dźwięk. Tom baśni ociekał krwią, grzbiet oderwał się od skórzanej okładki. 

Ale  to  jeszcze  nie  był  koniec.  Ktoś  strzelił  i  kula  trafiła  V  w  dłoń,  którą  trzymał 

przeciwnika, więc upuścił go na posadzkę jaskini. Wtedy pojawił się niesamowity cień, który 

był cieniem płomienia pochodzącego z dłoni V. W jednej chwili leŜący u jego stóp młodzieniec 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

zaczął się rzucać, uderzając rękami i nogami o kamienie, jakby jego ciało opanował okropny 

ból. 

V stał w miejscu i przeraŜony, gapił się na swoją dłoń. 

Kiedy  obejrzał  się  na  męŜczyznę,  uderzyła  go  niesamowita  wizja.  AŜ  oniemiał.  Miał 

mgliste  złudzenie,  Ŝe  ujrzał  twarz  chłopaka  z  rozwianymi  włosami  i  oczami  utkwionymi  w 

jakimś odległym punkcie. Za nim rozpościerały się wielkie skały, zza których przedzierały się 

promienie słońca, rozświetlając bezwładne ciało młodzieńca. 

Martwy. Chłopak był martwy. 

Naraz wyszeptał: 

–  Twoje oko... twoje oko... jak to się stało? 

Słowa same wypłynęły z ust V, nie miał nad nimi kontroli: 

–  Śmierć znajdzie cię w górach, a gdy natkniesz się na wiatr, powinieneś uwaŜać. 

V  wziął  głęboki  oddech  i  wszystko  wróciło  do  normy.  Jedna  z  kobiet  wpatrywała  się  w 

niego z przeraŜeniem, jakby te słowa skierowane były do niej. 

–  Co się tutaj dzieje? – rozległ się nagle donośny głos. 

V  przeskoczył  młodzieńca  i  wybiegł  na  spotkanie  ojcu.  Krhviopij  stał  przed  nim  w 

rozpiętych  bryczesach,  najwyraźniej  przed  chwilą  jeszcze  obracał  jedną  z  dziewek 

kuchennych. To wyjaśniało, dlaczego akurat znalazł się w tej części obozu. 

–  Co masz w ręce? – zapytał Krhviopij, zbliŜając się do V.– Daj mi to natychmiast. 

V nie miał wyboru, musiał zrezygnować z ksiąŜki. Była przeklęta. 

–  Rozsądnie  jej  uŜyłeś  tylko  wtedy,  gdy  się  nią  broniłeś.  –  Ciemne,  przenikliwe  oczy 

zwęziły się w gniewie, więc V odruchowo się skulił. – Wylegiwałeś się w tych skórach, 

co? Marnowałeś tu czas. 

Kiedy V nie odpowiadał, ojciec zbliŜył się do niego. 

–  Co tutaj robisz? Czytasz jeszcze inne? Z pewnością tak i myślę, Ŝe powinieneś mi je 

oddać. 

–  MoŜe to ja powinienem czytać, zamiast zajmować się tym, co jest przydatne. 

V zawahał się... i w tej samej chwili otrzymał tak silny cios w twarz, Ŝe aŜ się przewrócił. 

Z nosa 

kapała mu krew prosto na okładkę jednej z ksiąŜek. 

–  Czy znowu mam cię uderzyć? Czy dasz mi to, o co cię prosiłem? – zapytał znudzony 

Krhviopij. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

V połoŜył dłoń na ksiąŜce i pogładził miękką, skórzaną okładkę. śal ścisnął mu serce, ale 

przecieŜ  okazywanie  emocji  było  czymś  absolutnie  niepoŜądanym.  To,  na  czym  mu  zaleŜało, 

musiało być zniszczone, a on nic nie mógł na to poradzić. KsiąŜki juŜ dla niego przepadły. 

V  spojrzał  na  Krhviopija  i  poznał  prawdę,  która  zmieniła  jego  Ŝycie:  jego  ojciec  gotów 

jest  zniszczyć  wszystko,  co  tylko  V  będzie  cenił,  bo  sprawi  mu  to  przyjemność.  Robił  to 

wcześniej nieskończoną ilość razy, na nieskończoną ilość sposobów i będzie robił to zawsze. 

Te  ksiąŜki  były  tylko  epizodem  na  niekończącym  się  szlaku,  który  mógł  być  wiele  razy 

przecierany. 

I nagle V przestał cierpieć. W jego Ŝyciu zabrakło miejsca dla emocji, wszystkie zostały 

stłumione. Pozbył się ich całkowicie. 

Podniósł  ksiąŜki,  z  którymi  wcześniej  obchodził  się  tak  delikatnie,  i  zbliŜył  się  do  ojca. 

Wręczył mu to, co stanowiło pewien rozdział jego Ŝycia, zupełnie tak, jakby te tomy nie miały 

dla  niego  Ŝadnego  znaczenia.  Jakby  nigdy  wcześniej  nie  widział  tych  ksiąŜek.  Krhviopij  nie 

wziął ich. 

–  Dajesz mi je, mój synu? 

–  Daję. 

–  Tak... hmm. Wiesz, Ŝe prawdopodobnie wcale nie zamierzam ich przeczytać. Pewnie 

wolałbym nimi walczyć, jak przystało na męŜczyznę. Dla potomności i mego honoru. – 

Wyciągnął potęŜne ramię i wskazał na piec kuchenny. – Wrzuć je tam i spal. W czasie 

zimy ciepło jest czymś cennym. 

Oczy  Krhviopija  zwęziły  się,  gdy  patrzył,  jak  V  spokojnie  wrzuca  ksiąŜki  w  płomienie. 

Potem przyjrzał mu się uwaŜnie. 

–  Co  tamten  chłopak  powiedział  o  twoim  oku?  –  wymamrotał  –JuŜ  wcześniej  coś 

słyszałem. 

–  Powiedział: „Twoje oko, twoje oko, jak to się stało?” – powtórzył V bez wahania. 

Nastała  cisza.  Krew  sączyła  się  z  nosa  V,  ściekając  ciepłą  struŜką  na  jego  wargi  i 

policzek.  Miał  obolałe  ramiona,  ból  rozsadzał  mu  głowę.  Nie  przejmował  się  tym  jednak. 

Odczuwał w sobie wielką moc. 

–  Czy wiesz, dlaczego ten chłopak powiedział coś takiego? 

–  Nie wiem. 

Wpatrywali się w siebie bez słowa. 

Wreszcie Krhviopij odezwał się jak gdyby nigdy nic: 

–  To  znak,  Ŝe  mój  syn  lubi  czytać.  Chcę  poznać  zainteresowania  mojego  potomka, 

dlatego  powinienem  być  informowany,  jeŜeli  ktoś  zauwaŜy,  czym  on  się  zajmuje. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Osobiście poparłbym to i dorzucił do tego swoje błogosławieństwo. – Ojciec V obrócił 

się na pięcie, złapał jedną z samic w talii i pociągnął ją w kierunku głównej groty. – A 

teraz trochę sportu, moi Ŝołnierze! Do groty! 

Rozległ się gromki okrzyk radości i wszyscy się rozbiegli. 

V  zdał  sobie  sprawę,  Ŝe  nie  odczuwa  nienawiści.  Zazwyczaj,  widząc  odwracającego  się 

ojca,  zaczynał  nim  gardzić.  Teraz  nie  czuł  nic.  Zupełnie  tak  samo,  kiedy  spoglądał  na  ojca 

znad  ksiąŜek,  zanim  je  wrzucił  do  pieca.  Nic  nie  czuł...  V  spojrzał  na  męŜczyznę,  którego 

pobił. 

–  JeŜeli jeszcze kiedykolwiek zbliŜysz się do mnie, połamię ci obie nogi i ręce i sprawię, 

Ŝe nigdy juŜ nic nie zobaczysz. Rozumiemy się? 

MęŜczyzna uśmiechnął się, mimo Ŝe jego usta były opuchnięte jak po uŜądleniu pszczoły. 

–  A jeśli ja zrobię to pierwszy? 

V oparł dłonie na kolanach i nachylił się. 

–  Jestem synem mojego ojca. Dlatego jestem zdolny do wszystkiego. NiewaŜne, co by 

to miało być. 

Źrenice chłopaka rozszerzyły się na dowód, Ŝe prawda ta nie podlegała wątpliwości: sam 

z siebie Vrhedny nie mógłby stać się taki. 

Stał się taki, jakim zawsze był jego ojciec– lekcewaŜący i bezduszny. Wyciągnął wnioski z 

tej lekcji. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

12

12

12

12    

KIEDY JANE ZNÓW DOSZŁA DO SIEBIE, stwierdziła, Ŝe przeraŜający sen wcale się 

skończył.  Śniło  jej  się  coś,  co  nie  istnieje,  i  co  najwaŜniejsze,  sama  teŜ  była  w  tym  śnie: 

widziała ostre kły swojego pacjenta i jego usta na nadgarstku kobiety, widziała, jak wysysał 

krew z Ŝyły. 

W pamięci wciąŜ miała zamglone obrazy, przeraŜające jak płachta, która się rusza, bo coś 

– nie wiadomo jednak co – pod nią siedzi. Coś, co moŜe cię zranić. 

Coś, co moŜe cię ugryźć. 

Wampir. 

Początkowo  niby  się  nie  bała,  strach  zaczął  narastać  dopiero  wtedy,  gdy  powoli  się 

podniosła.  Rozejrzała  się  po  spartańsko  urządzonej  sypialni  i  nagle  uświadomiła  sobie  z 

przeraŜeniem, Ŝe to nie sen. Naprawdę została uprowadzona. A co z resztą wydarzeń? Sama 

nie  miała  pewności,  co  było  majakiem,  a  co  jawą,  poniewaŜ  w  jej  pamięci  były  liczne  luki. 

Pamiętała  operację  pacjenta,  pamiętała  teŜ  człowieka,  który  ją  uprowadził.  Ale  co  stało  się 

później? Nagłe wszystko się urywało. 

Wzięła  głęboki  wdech  i  wyczuła  zapach  jedzenia.  TuŜ  przy  jej  krześle  stała  taca. 

Podniosła  srebrną  pokrywę...  Jezu,  to  był  naprawdę  wspaniały  talerz.  Z  porcelany,  taki  sam 

jak  te,  które  posiadała  jej  matka.  A  posiłek  doprawdy  był  wykwintny:  jagnięcina  i  młode 

ziemniaki.  Obok  dzbanek  soku  owocowego,  szklanka  i  talerzyk  z  kawałkiem  ciasta 

czekoladowego. 

Rozejrzała się, poszukując swego pacjenta. 

LeŜał  na  łóŜku  w  czarnej  pościeli,  a  przyćmione  światło  lampki  ledwie  oświetlało 

zamknięte  oczy,  rozrzucone  na  poduszce  czarne  włosy  oraz  masywne  ramiona.  Jego  pierś 

delikatnie się unosiła. Twarz nabrała juŜ Ŝywego koloru i nie było widać najmniejszych oznak 

gorączki. Mimo ściągniętych brwi i zaciętych ust wyglądał... jakby wracał do zdrowia. 

Wydawało jej się to niemoŜliwe. 

Wstała ostroŜnie, potem przeciągnęła się i po cichu podeszła do męŜczyzny. Zbadała jego 

puls. Nawet dość wysoki. 

Cholera. Nie było w tym Ŝadnej logiki. Pacjenci mający dwie rany, do tego po operacji na 

otwartym sercu, nie dochodzą tak szybko do siebie. To niemoŜliwe. 

Wampir. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

„Och, zamknij się wreszcie”. 

Spojrzała  na  elektroniczny  zegarek  stojący  na  stoliku  nocnym.  Piątek.  Piątek?  Chryste, 

był  piątek,  godzina  dziesiąta  rano.  Operowała  go  zaledwie  osiem  godzin  temu  i  wyglądał 

wtedy tak, jakby potrzebował tygodni na dojście do siebie. 

MoŜe to wszystko było jednak snem. MoŜe zasnęła w pociągu na Manhattan i obudzi się 

na Penn Station. Roześmieje się, wypije filiŜankę kawy i pójdzie na rozmowę w Columbii, tak 

jak planowała, uznając, Ŝe wszystkiemu winne jest jedzenie z wagonu restauracyjnego. 

Czekała. Miała nadzieję, Ŝe obudzi ją dudnienie pociągu. 

Zamiast tego mijały minuty na elektronicznym zegarku. 

Dobrze.  Powrót  do  tej  cholernej  rzeczywistości.  Jane  podeszła  do  drzwi,  pociągnęła  za 

klamkę  –  zamknięte.  Zaskoczenie.  Była  skłonna  w  nie  walnąć,  ale  co  by  to  dało?  PrzecieŜ 

nikt  nie  wypuści  jej  stąd,  a  poza  tym  nie  chciała,  aby  ktoś  się  dowiedział,  Ŝe  odzyskała 

przytomność. 

Rozejrzała  się  raz  jeszcze.  Całe  otoczenie  było  osobliwe:  okna  zasłonięte  grubymi 

okiennicami, tak Ŝe ani jeden promień słońca nie mógł przedostać się do środka. Drzwi nie do 

pokonania. Solidne ściany. śadnego telefonu. śadnego komputera. 

Przy  łóŜku  pacjenta  stała  solidna  szafka  zamykana  na  kłódkę,  na  której  leŜały  czarne 

ciuchy, obok niej, na podłodze, stały ogromne buciory. 

Z  łazienki  teŜ  nie  było  jak  uciec.  śadnego  okna  ani  innego  otworu,  przez  który 

ewentualnie mogłaby się przecisnąć. 

Wróciła do sypialni. A raczej do celi. 

I wcale nie śniła. 

Skoczyła jej adrenalina, serce trzepotało w piersi jak oszalałe. Uspokajała samą siebie, Ŝe 

przecieŜ  policja  musi  jej  poszukiwać.  Musi.  PrzecieŜ  w  szpitalu  było  pełno  ludzi,  wszędzie 

był monitoring, ktoś musiał widzieć, jak ją zabierają razem z pacjentem. Poza tym, skoro nie 

zjawiła się na rozmowie, na pewno posypały się pytania, co mogło być tego przyczyną. 

Jane  postanowiła  wziąć  się  w  garść.  Zamknęła  się  w  łazience  na  klucz,  umyła  twarz  i 

chwyciła  ręcznik  wiszący  przy  drzwiach.  Poczuła  cudowny  zapach,  dosłownie  zapierający 

dech  w  piersiach.  To  był  zapach  tego  pacjenta.  Musiał  uŜyć  tego  ręcznika  prawdopodobnie 

zanim został postrzelony. 

Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Pierwszą, a zarazem ostatnią myślą, jaka przyszła 

jej do głowy, było pragnienie seksu. BoŜe, gdyby moŜna było napełniać fiolki tym zapachem, 

byłby to legalny sposób narkotyzowania się. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Nagle  poczuła  do  siebie  odrazę.  Upuściła  ręcznik  na  podłogę  jak  jakiś  śmieć.  Na 

marmurowej posadzce zobaczyła brzytwę, taką golili się aktorzy w westernach. Podniosła ją, 

uwaŜnie przyglądając się błyszczącemu ostrzu. 

„To świetna broń”, pomyślała. Diabelsko świetna broń. 

Kiedy  tylko  usłyszała  skrzypnięcie  drzwi  od  sypialni,  narzuciła  na  siebie  biały  kitel,  a 

wychodząc z łazienki, trzymała ręce w kieszeniach i czujnie patrzyła, co się dzieje. Red Sox 

wrócił z dwiema torbami. Nie wyglądały na cięŜkie, przynajmniej dla kogoś tak krzepkiego, a 

jednak uginał się pod nimi. 

–  To  powinno  na  początek  wystarczyć  –  powiedział  zdyszany.  Mówił  z  akcentem 

charakterystycznym dla mieszkańców Bostonu. 

–  Na początek czego? 

–  Ćwiczeń. 

–  Słucham? 

Red Sox nachylił się i otworzył jedną z toreb. W środku znajdowały się bandaŜe i gaza 

opatrunkowa, rękawice lateksowe, buteleczki wypełnione pigułkami. 

–  Powiedział nam, czego będziesz potrzebować. 

–  CzyŜby?  –  Do  diabła  z  tym.  Nie  miała  Ŝadnego  interesu  w  odgrywaniu  lekarza. 

Wystarczało, Ŝe grała rolę Uprowadzonej Ofiary. Wielkie dzięki. 

MęŜczyzna wyprostował się ostroŜnie, jakby coś go zamroczyło. 

–  Zaopiekujesz się nim. 

–  Zaopiekuję się? 

–  Tak. A zanim zapytasz, owszem, zajmiesz się nim tutaj. śywa. 

–  Zakładając, Ŝe udzielę mu pomocy medycznej, prawda? 

–  Dokładnie. Ale o to się nie martwię. PrzecieŜ to zrobisz? 

Jane wlepiła wzrok w męŜczyznę. Nie widziała zbyt dobrze jego twarzy, gdyŜ zasłaniał ją 

opuszczony daszek czapki bejsbolowej, ale jego szczęka wydawała jej się jakoś znajoma. 

–  Czy ja ciebie znam? – zapytała. 

–  Nie sądzę. 

Przyjrzała mu się okiem lekarza. Miał szarą, ziemistą cerę, zapadnięte policzki i trzęsące 

się ręce. Wyglądał jak po dwutygodniowej popijawie, ledwo trzymał się na nogach i cięŜko 

oddychał. A co to był za zapach? BoŜe, przypominał jej babcię: zatęchłe perfumy i zasypka. 

Albo... moŜe to było coś innego, coś, co przenosiło ją pamięcią do szkoły medycznej... Tak, 

to było coś stamtąd. Woń formaldehydu z Instytutu Anatomii Człowieka. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Był blady jak trup. I wyglądał tak, jakby coś mu dolegało. Zaczęła się zastanawiać, czy 

byłaby w stanie sobie z nim poradzić. 

Oceniała  odległość,  jaka  ich  dzieliła,  i  ostatecznie  zrezygnowała  z  ataku.  Co  z  tego,  Ŝe 

był  słaby,  drzwi  pozostawały  zamknięte.  Mogłaby  zostać  ranna  i  nie  wydostałaby  się  stąd. 

Mogłaby teŜ zginąć. Jedyny sposób to zaczaić się przy drzwiach, czekając, aŜ ktoś się zjawi. 

Musi ich czymś zaskoczyć, inaczej nie będzie miała z nimi Ŝadnych szans. 

Poza tym dokąd miałaby uciekać? Czy znajdowała się w jakimś wielkim domu? A moŜe 

małym? Odnosiła wraŜenie, Ŝe cały budynek był obwarowany jak Fort Knox. 

–  Chcę się stąd wydostać – powiedziała. 

Red Sox odetchnął cięŜko, jakby był wyczerpany. 

–  Za parę dni wrócisz do swojego świata i nie będziesz niczego pamiętała. 

–  Tak, jasne. Nikogo nie porywa się po to, aby go potem wypuścić. 

–  Przekonasz się. Albo i nie, to zaleŜy. – Red Sox, opierając się o komodę, a potem o 

ścianę, podszedł do łóŜka. – Wygląda lepiej. 

Miała ochotę go zastrzelić, aby tylko uciec. 

–  V? – Red Sox usiadł ostroŜnie przy chorym. – V? Po chwili pacjent otworzył oczy i 

wyszeptał: 

–  Glina. 

Padli sobie w objęcia. Pomyślała, Ŝe muszą być braćmi, chociaŜ nie dostrzegła Ŝadnego 

podobieństwa. A moŜe tylko bliskimi przyjaciółmi? Albo kochankami? 

Wzrok  pacjenta  pomału  skierował  się  w  jej  stronę.  Zmierzył  ją  od  stóp  do  głów,  jakby 

sprawdzał, czy na pewno nie jest niebezpieczna. Potem zatrzymał się na posiłku, którego nie 

tknęła. Na ten widok zmarszczył się, jakby tego nie pochwalał. 

–  Czy właśnie tego nie zrobiliśmy? – wymamrotał Red Sox. – CzyŜ nie leŜałem juŜ w 

łóŜku? Jak to teraz nazwać bez ładowania się w ten syf? 

Lodowate spojrzenie jasnych oczu przeniosło się na drugiego męŜczyznę, ale grymas nie 

zniknął z twarzy pacjenta. 

–  Wyglądasz, jakbyś wrócił z piekła. 

–  A ty niby jesteś Miss Ameryki. 

Pacjent  wydobył  drugą  rękę  spod  kołdry  z  taką  trudnością,  jakby  waŜyła  co  najmniej 

tonę. 

–  PomóŜ mi zdjąć rękawicę. 

–  Zapomnij o tym. Nie jesteś gotowy. 

–  Stajesz się coraz gorszy. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Jutro... 

–  Teraz. Zróbmy to teraz. – Głos pacjenta zamienił się w szept. – Jutro nie będziesz w 

stanie utrzymać się na nogach. I wiesz, jak to się skończy. Red Sox spuścił głowę, jakby 

mu  strasznie  ciąŜyła.  Potem  nachylił  się  delikatnie  i  chwycił  przyodzianą  w  rękawicę 

dłoń pacjenta. 

Jane  cofnęła  się  i  cichutko  opadła  na  krzesło.  Ta  ręka  powaliła  jedną  z  pielęgniarek  na 

podłogę, a potem jeszcze dwóch męŜczyzn, którzy pospieszyli z pomocą. 

Red Sox delikatnie zsunął czarną skórę, spod której ukazała się ręka pokryta tatuaŜami. 

Dobry BoŜe, skóra ręki zdawała się Ŝarzyć. 

–  Podejdź  tu  –  powiedział  pacjent  do  tamtego,  rozkładając  szeroko  ramiona.  –  PołóŜ 

się przy mnie. 

Jane zaparło dech w piersi. 

Cormia  spacerowała  na  bosaka  korytarzami  świątyni.  Było  cicho,  nawet  jej  biała  szata 

nie  szeleściła,  nawet  oddech  nie  był  słyszalny.  Po  prostu  jako  Wybranka  powinna  być 

niewidoczna i niesłyszalna. 

Poza tym miała na względzie własny interes, a to nie było dobre. PrzecieŜ miała zawsze 

słuŜyć Pani Kronik i wszystkie swoje sprawy poświęcać wyłącznie dla Niej. 

Jednak interes Cormii nie podlegał dyskusji. 

Świątynia Ksiąg znajdowała się na końcu długiej kolumnady, a podwójne drzwi zawsze 

stały  otworem.  Spośród  wszystkich  budynków  sanktuarium  ten  był  najwaŜniejszy:  tutaj 

mieściły  się  wszelkie  zapiski  na  temat  rasy,  z  jakiej  wywodziła  się  Pani  Kronik,  wielki 

pamiętnik  obejmujący  tysiąclecia.  Na  rozkaz  Jej  Świątobliwości  jedna  z  Wybranek, 

odpowiednio przyuczona, spisała całą historię. 

Cormia  stąpała  po  marmurowej  posadzce,  mijając  niezliczoną  ilość  półek,  nerwowo 

przyspieszając kroku. Tomy pamiętnika ustawione były chronologicznie, podzielone według 

lat, ale tego, którego szukała, brakowało w głównym księgozbiorze. 

Rozejrzała  się,  czy  nikogo  poza  nią  nie  ma,  i  ruszyła  korytarzem  prowadzącym  do 

błyszczących  czerwonych  drzwi,  na  których  wyrzeźbione  były  skrzyŜowane  dwa  czarne 

sztylety  z  ostrzami  skierowanymi  w  dół.  Wokół  ich  rękojeści  widniały  wyryte  złote  litery, 

układające się w motto pisane w Starym Języku: 

BRACTWO CZARNEGO SZTYLETU 

BRONIĆ I OCHRANIAĆ 

NASZĄ MATKĘ, NASZĄ RASĘ, NASZYCH BRACI 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Gdy dotknęła złotej klamki, ręka jej zadrŜała. Ten teren objęty był nadzorem i gdyby ją 

złapano,  zostałaby  ukarana.  Ale  nie  dbała  o  to.  Nawet  jeśli  prawda  okazałaby  się  straszna, 

musiała  ją  poznać.  Za  drzwiami  znajdowała  się  okazała  sala  z  wysokim,  pozłacanym 

sklepieniem  Ŝebrowym,  a  regały  były  nie  białe,  tylko  czarne,  błyszczące.  W  ksiąŜkach 

oprawionych  w  czarną  skórę  ze  złoconymi  grzbietami  odbijały  się  cienie  płonących  świec. 

Posadzka wyścielona była krwistoczerwonym dywanem, miękkim jak najdelikatniejsze futro. 

W  powietrzu  unosił  się  niezwykły  zapach,  przywołujący  na  myśl  najwykwintniejsze 

przyprawy.  Bracia  przychodzili  do  tej  sali,  aby  poznać  historię,  być  moŜe  ich  własną,  być 

moŜe ich przodków. Próbowała ich sobie wyobrazić, ale nie potrafiła, skoro Ŝadnego z nich 

nigdy nie widziała. W ogóle nigdy nie widziała Ŝadnego męŜczyzny. 

Cormia  w  pośpiechu  szukała  spisu  tomów.  Znalazła,  podział  według  lat.  Ale  zaraz,  był 

równieŜ podział na biografie. 

Przyklękła. Na kaŜdym tomie widniał kolejny numer, a pod spodem imię brata napisane 

ozdobnymi literami. Pierwsza była księga dziejów staroŜytnych z zachowanymi archaicznymi 

symbolami,  niektóre  z  nich  widziała  w  najstarszej  części  pamiętnika  Pani  Kronik.  Na  temat 

pierwszego  wojownika  znalazła  kilka  tomów,  a  kolejni  dwaj  bracia  uznawani  byli  za  jego 

synów. 

Wzięła  jedną  z  ksiąŜek  z  niŜszej  półki.  Strona  tytułowa  była  olśniewająca,  ozdobiona 

portretem brata otoczonym imieniem, datą urodzenia i przystąpienia do Bractwa, jak równieŜ 

opisami jego męstwa i sztuki wojennej. Następna strona przedstawiała genealogię wojownika, 

wymienione  teŜ  były  kobiety,  z  którymi  się  związał,  i  potomstwo,  które  spłodził.  A  potem, 

rozdział po rozdziale, całe jego Ŝycie. 

Jeden z braci, Thyran, Ŝył wyjątkowo długo i zyskał sławę na polu walki. Spisano o nim 

trzy  księgi,  a  na  końcu  wspomniano  o  radości,  jakiej  zaznał,  gdy  jego  jedyny  Ŝyjący  syn, 

Rankohr, wstąpił do Bractwa. 

Cormia  odłoŜyła  ksiąŜkę  i  przespacerowała  się  wzdłuŜ  regałów,  przesuwając  palcem 

wskazującym  po  grzbietach,  dotykając  wypisanych  na  nich  imion.  Ci  męŜczyźni  walczyli, 

aby zapewnić jej bezpieczeństwo, jako jedyni nadciągnęli z pomocą, gdy dziesiątki lat temu 

zaatakowano Wybranki Jako jedyni zapewniali teŜ ochronę cywilną. 

Być moŜe porozumienie przedstawicieli rasy Najsamców po tym wszystkim wyszłoby na 

dobre. CzyŜ ten, którego misją było osłaniać niewinnych, zraniłby ją? 

Skoro nie przychodziło jej do głowy, ile lat miała jej przepowiednia ani kiedy Najsamiec, 

z  którym  miała  się  związać,  dołączył  do  Bractwa,  zaglądała  do  kaŜdej  księgi.  Było  ich  tak 

wiele. Całe regały... 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Zatrzymała palec na grzbiecie jednego z czterech grubych tomów. 

KRHVIOPIJ 

356 

Na  widok  imienia  ojca  rasy  Najsamców  przeszył  ją  zimny  dreszcz.  Czytała  o  nim 

wcześniej,  i  jasna  Panienko,  być  moŜe  się  myliła.  Jeśli  opowieści  o  tym  męŜczyźnie  były 

prawdą, nawet ten, kto był znakomitym wojownikiem, mógł okazać się okrutny. 

I nie było Ŝadnych wiadomości o jego przodkach ani o kobietach, z którymi się wiązał. 

Przeszła dalej, śledząc kolejne grzbiety i wyryte na nich imiona. 

VRHEDNY 

SYN KRHVIOPIJA 

428 

Jemu poświęcono tylko jeden tom, cieńszy niŜ jej palec. Kiedy go wyciągnęła, przesunęła 

dłonią  po  okładce,  a  serce  jej  zadrŜało.  Oprawa  była  sztywna,  ksiąŜka  wyglądała  tak,  jakby 

rzadko  ją  wyciągano.  Faktycznie  tak  musiało  być.  Nie  było  tam  ani  portretu,  ani  dokładnej 

wzmianki o zasługach tego męŜczyzny w walkach, tylko data urodzenia, z której wynikało, Ŝe 

wkrótce  miał  skończyć  trzysta  trzy  lata,  oraz  data  przystąpienia  do  Bractwa.  Przerzuciła 

stronę. Nic na temat jego pochodzenia. Pozostałe kartki były puste. 

OdłoŜyła  tom  na  półkę  i  wróciła  do  tych  poświęconych  jego  ojcu.  Wyciągnęła  trzeci. 

Czytała o ojcu, mając nadzieję, Ŝe dowie się czegoś na temat jego syna i uspokoi swe obawy. 

Ale znalazła tylko informacje o jego okrucieństwie, a to sprawiło, Ŝe zaczęła się modlić, aby 

przeznaczony  jej  Najsamiec  był  podobny  do  matki,  kimkolwiek  ona  była.  Imię  Krhviopij 

naprawdę nadawało się dla wojownika, brutalnego, jak na wampira przystało. 

Na  ostatniej  stronie  odnalazła  datę  jego  śmierci,  ale  nie  podano,  w  jaki  sposób  zginął. 

Wróciła  do  tomu  pierwszego,  by  dokładniej  obejrzeć  zamieszczony  tam  portret.  Krhviopij 

miał  czarne  jak  smoła  włosy,  bujną  brodę  i  takie  spojrzenie,  Ŝe  zapragnęła  szybko  odłoŜyć 

księgę i nigdy więcej jej nie otwierać. 

Odstawiła  ją  na  półkę  i  usiadła  na  podłodze.  Według  przepowiedni  Pani  Kronik,  syn 

Krhviopija  miał  przybyć  po  Cormię  i  prawowicie  posiąść  jej  ciało.  Nie  miała  pojęcia,  co to 

dokładnie znaczy, ani co męŜczyzna miał zrobić, a lekcje na temat seksu przeraŜały ją. 

Jedno  było  pocieszające,  jako  Najsamiec  mógł  teŜ  dzielić  łoŜe  z  innymi  kobietami.  Z 

wieloma  innymi  kobietami,  a  zadaniem  niektórych  spośród  nich  było  wyłącznie  dawanie 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

przyjemności męŜczyznom. Wiadomo, Ŝe wolałby takie. Gdyby miała szczęście, rzadko by ją 

odwiedzał. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

13

13

13

13    

BUTCH WYCIĄGNĄŁ SIĘ NA ŁÓśKU VRHEDNEGO. V wiele razy zastanawiał się 

nad  tym,  co  by  w  takiej  sytuacji  czuł.  Teraz  cieszył  się,  Ŝe  musiał  skoncentrować  się 

wyłącznie  na  ocaleniu  Butcha.  W  przeciwnym  razie  zbyt  mocno  by  to  odczuwał  i  musiałby 

jakoś odreagować. 

Przyciskał  swą  pierś  do  piersi  Butcha  i  próbował  sobie  wmówić,  Ŝe  nigdy  o  tym  nie 

marzył. Próbował udawać, Ŝe nie pragnął zaznać cięŜaru innej osoby, leŜącej na nim, Ŝe taka 

bliskość nie była mu przyjemna. 

I Ŝe ocalenie gliny nie mogło ocalić jego samego. 

Ale to wszystko oczywiście było bzdurą. Kiedy V otoczył Butcha ramionami i otworzył 

się  na  przyjęcie  złego  ducha  Omegi,  wiedział,  Ŝe  tego  potrzebował.  Wizyta  jego  matki,  a 

później strzelanina sprawiły, Ŝe łaknął bliskości innych. Chciał czuć otaczające go ramiona i 

odwzajemniać uścisk. Chciał czuć bicie czyjegoś serca tuŜ przy swoim. 

Tak  wiele  czasu  spędził  z  dala  od  innych.  Wierzył,  Ŝe  jeśli  zdradzi  dla  kog  os  swą 

gwardię, nie zazna przez to spokojni 

Dzięki temu nigdy nie płakał. Ani jedna łza nie zrosiła jego policzków. 

Gdy  ciało  Butcha  doznało  wstrząsu,  Vrhedny  poczuł  drŜenie  jego  ramion  i  bioder. 

Wiedział, Ŝe to było zabronione, ale nie mógł się powstrzymać, i połoŜył wytatuowane ramię 

na karku przyjaciela. Kiedy glina wydał kolejny jęk i jeszcze bardziej się zbliŜył, V przeniósł 

wzrok na swoją panią chirurg. 

Siedziała  na  krześle,  obserwując  ich  wielkimi  ze  zdziwienia  oczami,  z  lekko  otwartymi 

ustami. 

Jedynym  powodem,  dla  którego  V  nie  czuł  się  niezręcznie  w  tej  sytuacji,  była 

świadomość,  Ŝe  po  opuszczeniu  tego  miejsca  ona  nie  będzie  niczego  pamiętać.  W 

przeciwnym  razie  nie  zniósłby  tego.  Cholera,  nigdy  jeszcze  coś  takiego  nie  zdarzyło  się  w 

jego Ŝyciu, poniewaŜ nigdy do tego nie dopuścił. I czułby się diabelsko źle, gdyby ktoś obcy 

zapamiętał tę scenę. 

Z wyjątkiem... Właściwie nie traktował jej jak kogoś obcego. 

Pani chirurg pochyliła się do przodu, podpierając podbródek na dłoni. Czas płynął, a ona 

siedziała tak skulona jak leniwy pies w mglistą letnią noc, nie spuszczając z niego wzroku. On 

teŜ nie odrywał od niej oczu. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Jedno słowo cisnęło mu się na usta: Moja. 

Tylko  kogo  właściwie  miał  na  myśli?  Butcha?  Ją?  Ją,  uświadomił  sobie.  To  była  ta 

kobieta, która przywiodła ze sobą to słowo. 

V  poczuł  przez  kołdrę,  Ŝe  Butch  wyprostował  nogi.  Z  poczuciem  winy  przywołał 

wspomnienia, jak to wyobraŜał sobie siebie z Butchem, Ŝe obaj leŜą tak jak teraz i Ŝe... OK, 

wtedy wcale nie chodziło o ocalenie. Dziwne. Teraz, kiedy wreszcie się spełniło, V nie czuł 

pociągu  seksualnego  do  Butcha.  Nie...  swój  pociąg  seksualny  i  uczucie  kierował  ku  cichej 

samicy człowieków, która znajdowała się w tym pokoju i właśnie przeŜywała szok. 

MoŜe  nie  mogła  znieść  widoku  dwóch  męŜczyzn  leŜących  na  sobie?  I  nie  chodziło 

konkretnie o niego i Butcha. 

Z jakiegoś pieprzonego, głupiego powodu powiedział do niej: 

–  To mój najlepszy kumpel. 

Wydawała się zaskoczona jego wyjaśnieniem. 

Jane  nie  mogła  oderwać  oczu  od  łóŜka.  Pacjent  i  Red  Sox  parzyli  się.  Delikatny  blask 

emanował  z  ich  ciał  i  coś  się  działo  pomiędzy  nimi,  coś  w  rodzaju  jakiejś  wymiany.  Jezu, 

wydzielał się przy tym taki słodki zapach... 

Najlepsi kumple? Przyjrzała się palcom pacjenta wplecionym we włosy Red Soxa i temu, 

jak czule jego silne ramiona obejmowały drugiego męŜczyznę. Z pewnością byli kumplami, 

ale jak daleko to mogło się posunąć? 

Tylko  jeden  Bóg  to  wiedział.  Red  Sox  naraz  odetchnął  głęboko  i  podniósł  głowę.  Ich 

twarze oddalone były teraz zaledwie o kilka cali. Jane poczuła narastające napięcie. Nie miała 

nic  przeciwko  sypiającym  ze  sobą  męŜczyznom,  ale  z  jakiegoś  niewiadomego  powodu  nie 

mogła patrzeć, jak jej pacjent całuje się z przyjacielem. Ani z kimkolwiek innym. 

–  Wszystko w porządku? – zapytał Red Sox. 

Głos pacjenta zabrzmiał nisko i miękko. 

–  Tak. Jestem zmęczony. 

–  Nie dziwię się. 

Red  Sox  energicznym  ruchem  wyskoczył  z  łóŜka.  Do  diabła,  wyglądał  teraz,  jakby 

spędził cały miesiąc w spa. Odzyskał kolory, a oczy miał teraz pogodne i czujne. I zniknął ten 

wrogi zapach. 

Pacjent  odwrócił  się  na  plecy,  potem,  wyraźnie  cierpiąc,  na  bok.  I  znowu  próbował 

odwrócić się na plecy. Cały czas trzymał nogi skrzyŜowane pod kołdrą, tak jakby próbował 

wyprzedzić to, co odczuwało jego ciało. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Czy  coś  cię  boli?  –  zapytał  Red  Sox.  Kiedy  tamten  nie  odpowiedział,  męŜczyzna 

obejrzał się na Jane. – Czy pani doktor moŜe mu pomóc? 

Najchętniej by odmówiła. Cisnęłaby parę przekleństw i zaŜądała uwolnienia. No i miała 

ochotę skopać tego fana Red Soxów za to, Ŝe przez niego, przez to, co się stało, jej pacjent 

jeszcze bardziej stracił siły. 

Przysięga Hipokratesa sprawiła jednak, Ŝe poczuła się zobowiązana. Podeszła do toreb z 

lekarskim wyposaŜeniem. 

–  ZaleŜy, czego ode mnie oczekujesz. 

Poszperała trochę i wyciągnęła najpopularniejszy środek przeciwbólowy. Wszystkie leki, 

które  znalazła  w  torbie,  bez  wątpienia  pochodziły  ze  szpitala,  nie  mogli  zdobyć  ich  nigdzie 

indziej, nawet na czarnym rynku. Do diabła, ci męŜczyźni pewnie sami bawili się w czarny 

rynek. 

Aby  się  upewnić,  Ŝe  niczego  nie  przegapiła,  zajrzała  do  drugiej  torby  i...  znalazła  swój 

ulubiony  dres,  w  którym  ćwiczyła  jogę,  i  pozostałe  rzeczy,  które  spakowała  na  podróŜ  z 

Manhattanu do Columbii. 

Byli w jej domu. Ci dranie byli w jej domu. 

–  Musieliśmy wziąć twój samochód – wyjaśnił Red Sox. – I wiedzieliśmy, Ŝe będziesz 

potrzebowała świeŜych ubrań, a to akurat leŜało przyszykowane. 

Jechali jej audi, chodzili po jej pokojach, byli u niej, do cholery. 

Jane  wstała  i  kopnęła  torbę  z  taką  siłą,  Ŝe  przeleciała  przez  cały  pokój,  a  wszystkie 

rzeczy,  które  się  w  niej  znajdowały,  wysypały  się  na  podłogę.  Następnie  wsunęła  rękę  do 

kieszeni i ujęła w dłoń brzytwę, gotowa rzucić się Soxowi do gardła. 

I wtedy pacjent odezwał się ostro: 

–  Przeproś. 

Spojrzała na niego. 

–  Za co? Wzięliście mnie wbrew mojej... 

–  Nie ty. On. 

Red Sox odezwał się skruszony. 

–  Bardzo  przepraszam,  Ŝe  weszliśmy  do  twojego  domu.  Chcieliśmy  po  prostu 

wszystko ci ułatwić. 

Ułatwić?  To  nie  przestępstwo,  ale  pieprzę  te  twoje  przeprosiny.  Wiecie,  Ŝe  ludzie 

zauwaŜą, Ŝe mnie nie ma. Zacznie mnie szukać policja. 

–  Zajęliśmy  się  tym,  nawet  spotkaniem  na  Manhattanie.  Znaleźliśmy  bilety  kolejowe 

oraz plan spotkania. Oni juŜ na ciebie nie czekają. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Furia na moment odebrała jej głos. 

–  Jak śmieliście! 

–  Byli  całkiem  zadowoleni,  Ŝe  muszą  to  przesunąć,  kiedy  dowiedzieli  się,  Ŝe  jesteś 

chora. 

Tak jakby wszystko zostało naprawione. 

Jane juŜ otwarła usta, aby im przygadać, ale nagle coś sobie uświadomiła. Jej dalszy los 

zaleŜy od porywaczy, więc wzbudzenie w nich wrogości nie byłoby dobrym posunięciem. 

Popatrzyła na pacjenta z lękiem. 

–  Kiedy zamierzacie mnie stąd wypuścić? 

–  Kiedy tylko stanę na nogach. 

Przyjrzała  się  uwaŜnie  jego  twarzy,  koziej  bródce,  diamentowym  oczom  i  drobnej 

siwiźnie na skroni. 

–  Daj  mi  słowo  —  powiedziała  odruchowo.  –  Przysięgnij  na  Ŝycie,  które  ci 

uratowałam, Ŝe mnie nie tkniesz. 

Nawet się nie zawahał. Nawet nie wziął głębszego oddechu. 

–  Na mój honor i krew w moich Ŝyłach, będziesz wolna, jak tylko wydobrzeję. 

Wymyślając w duchu sobie i im, wyciągnęła rękę z kieszeni, pochyliła się nad większą 

torbą i wyjęła z niej fiolkę demerolu. 

–  Nie ma tu Ŝadnych strzykawek. 

–  Ja mam kilka. – Red Sox poderwał się i podał kilka sterylnie zapakowanych. Kiedy 

sięgnęła po nie, przytrzymał je mocniej. – Wiem, Ŝe będziesz rozsądna. 

–  Rozsądna? – Wyciągnęła z jego ręki strzykawkę. – Nie mam zamiaru wbić mu jej w 

oko, gdyŜ tego nas uczyli na medycynie. 

Pochyliła  się  znowu,  poszperała  w  torbie  i  wyciągnęła  rękawiczki,  paczkę  chusteczek 

nasączonych alkoholem, trochę gazy i opakowanie opatrunków. 

Pomimo  Ŝe  jeszcze  przed  operacją  podała  profilaktycznie  antybiotyk,  aby  zmniejszyć 

ryzyko infekcji, zapytała: 

–  Czy tolerujesz antybiotyki? 

–  Wszystko, co konieczne. 

Tak, coś ich łączyło ze szpitalem. 

–  Mogłabym  podać  trochę  ciprofloxaciny  albo  amoxicilliny.  ZaleŜy,  co  jest  w  tym 

opakowaniu. 

OdłoŜyła igłę, fiolkę i pozostałe akcesoria na stolik nocny, naciągnęła rękawice i rozdarła 

opakowanie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Proszę się wstrzymać na sekundę, pani doktor – powiedział Red Sox. 

–  Słucham? 

Oczy Red Soxa przeszyły ją jak kule z pistoletu. 

–  Z całym szacunkiem muszę poinformować, Ŝe jeśli specjalnie mu zaszkodzisz, zabiję 

cię gołymi rękoma. Nie zwaŜając na fakt, Ŝe jesteś kobietą. 

Coś  jakby  strzał  przeszyło  jej  kręgosłup.  W  pokoju  rozległ  się  narastający  dźwięk,  taki 

jaki wydają brytany przed atakiem. 

Oboje spojrzeli na pacjenta. 

Miał  wywiniętą  górną  wargę,  odsłonięte  ostre  kły,  które  teraz  zrobiły  się  dwa  razy 

dłuŜsze. 

–  Nikt jej nie tknie. I nie dbam o to, co zrobi ani komu. 

Red Sox zmarszczył się, jakby jego kumpel postradał zmysły. 

–  Chodzi  o  nasze  porozumienie  współmieszkańców.  Zapewniam  ci  bezpieczeństwo, 

dopóki sam o to nie moŜesz zadbać. Nie podoba ci się to? Bierz dupę w troki i potem 

moŜesz martwić się o nią. 

–  Nikt. 

Nastała  chwila  ciszy,  potem  Red  Sox  patrzył  to  na  Jane,  to  na  pacjenta,  jakby  badał 

prawa fizyki i miał problemy z matematyką. 

Jane poderwała się, czując potrzebę załagodzenia sytuacji. 

–  W porządku. W porządku. Dajmy spokój tym wrogim postawom, dobrze? 

Spojrzeli na nią z jeszcze większym zaskoczeniem niŜ wtedy, gdy zawróciła Red Soxa z 

drogi. 

–  Jeśli masz zamiar tutaj zostać, pohamuj agresję. Tym mu nie pomoŜesz. – Przeniosła 

wzrok na pacjenta. – A ty... ty się po prostu zrelaksuj. 

Po  chwili  grobowej  ciszy  Red  Sox  odchrząknął,  a  pacjent  ściągnął  rękawicę  i  zamknął 

oczy. 

–  Dziękuję  –  mruknęła.  –  A  teraz,  chłopcy,  czy  będzie  wam  przeszkadzać,  Ŝe 

wykonam swoją pracę tylko po to, aby się stąd wydostać? 

Podała pacjentowi dawkę demerolu i przez chwilę jego cienkie brwi wyglądały tak, jakby 

ktoś poluzował podtrzymujące je śrubki. Kiedy jego ciało zwiotczało, odwinęła bandaŜ z jego 

piersi i zdjęła opatrunek.. 

–  Dobry... BoŜe – westchnęła. 

Red Sox spojrzał jej przez ramię. 

–  Coś nie tak? Goi się świetnie. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Delikatnie dotknęła szwów i róŜowej blizny pod nimi. 

–  Mogłabym je teraz zdjąć. 

–  Potrzebujesz pomocy? 

–  To po prostu nie jest normalne.. 

Pacjent otworzył oczy i od razu było widać, Ŝe wie, co o nim pomyślała: Wampir. 

Nie oglądając się na Red Soxa, powiedziała: 

–  Podasz mi noŜyce chirurgiczne? Aha, i przynieś mi antybiotyk w spreju. 

Kiedy usłyszała, jak Red Sox szeleści w poszukiwaniu tego, o co prosiła, wyszeptała: 

–  Jak tam? 

–  śyję – odparł pacjent. – Dziękuję ci. 

–  Proszę. 

Jane poderwała się. Red Sox podał jej narzędzia, ale zupełnie nie pamiętała, dlaczego go 

o nie prosiła. 

–  Szwy – wymamrotała wreszcie pod nosem. 

–  Co? – zapytał Red Sox. 

–  Zdejmę szwy. – Chwyciła noŜyce i spryskała pierś pacjenta antybiotykiem w spreju. 

Pomimo Ŝe dosłownie kotłowało jej się w głowie, zaczęła przecinać i wyciągać kaŜdy z 

dwudziestu  metalowych  klipsów,  wyrzucając  je  do  kosza  stojącego  przy  łóŜku.  Kiedy 

skończyła,  powycierała  drobne  krople  krwi  i  ponownie  spryskała  pierś  pacjenta  sprejem 

antybakteryjnym. 

Kiedy  spojrzała  w  jego  brylantowe  oczy,  wiedziała  od  razu,  Ŝe  nie  jest  człowiekiem. 

Widziała wnętrza zbyt wielu ciał i zbyt wiele razy była świadkiem walki o Ŝycie, aby inaczej 

myśleć. 

Jak to moŜliwe? Istniał inny świat istot przypominających ludzi? I jak to się stało, Ŝe nie 

wyszło to na jaw? 

Jane połoŜyła opatrunek i przykleiła go plastrem. Kiedy skończyła, pacjent skrzywił się i 

ułoŜył rękę, tę w rękawicy, na brzuchu. 

–  Wszystko w porządku? – zapytała, kiedy jego twarz straciła nagle kolor. 

–  Mdli mnie. – Nad jego górną wargą widać było krople potu. 

Spojrzała na Red Soxa. 

–  Chyba będzie chciał, Ŝebyś stąd wyszedł. 

–  Dlaczego? 

–  Bierze go na wymioty. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Nic mi nie jest – wymamrotał pacjent, zamykając oczy. Jane schyliła się do torby po 

basen i zwróciła się do Red Soxa: 

–  Teraz wyjdź. Pozwól, Ŝebym została z nim sama. Nie potrzebujemy audytorium. 

Piekielny  demerol.  Świetnie  uśmierzał  ból,  ale  czasami  efekty  uboczne  były  sporym 

problemem dla pacjentów. 

Red Sox wahał się, dopóki V nie jęknął i nie zaczął gwałtownie przełykać. 

–  Hmm,  dobrze,  pójdę.  Ale  moŜe  miałabyś  ochotę  coś  zjeść?  Przynieść  ci  coś?  Coś 

specjalnego? 

–  Robisz  mnie  w  konia,  prawda?  Mam  zapomnieć  o  porwaniu  i  groźbach,  Ŝe  mnie 

zabijesz, i poprosić o jedzenie? 

–  Nie ma powodu głodować, skoro juŜ tu jesteś. – Sięgnął po tacę. 

BoŜe, ten jego głos... ten szorstki, chrapliwy głos z bostońskim akcentem. 

–  Znam cię. Muszę cię skądś znać. Zdejmij czapkę. Chcę zobaczyć twoją twarz. 

MęŜczyzna przeszedł przez pokój, zabierając nietknięte jedzenie. 

–  Przyniosę ci coś innego. 

Kiedy  zamknął  za  sobą  drzwi  i  przekręcił  klucz  w  zamku,  poczuła  dziecięcą  chęć 

ruszenia w ich kierunku i walnięcia w nie pięścią. 

Pacjent jęknął. Spojrzała na niego. 

–  Przestaniesz wreszcie walczyć z odruchem wymiotnym? 

–  Pieprzyć... to... – odwracając się na bok, zaczął się dławić. 

Basen  nie  był  potrzebny,  gdyŜ  pacjent  miał  pusty  Ŝołądek.  Jane  przyniosła  z  łazienki 

ręcznik  i  wcisnęła  mu  go  w  usta.  PrzyłoŜył  dłoń  do  swej  piersi,  tak  jakby  chciał  zapobiec 

otwarciu się rany. 

–  Wszystko  w  porządku  –  uspokoiła  go,  kładąc  rękę  na  jego  gładkich  plecach.  –  Nie 

musisz się obawiać, Ŝe blizna się otworzy. 

–  Czuję... Ŝe....ja... kurwa... 

BoŜe, jak on cierpiał. Jego twarz była czerwona i napięta, lał się z niego pot. 

–  JuŜ dobrze, tylko wyrzuć to z siebie. Im mniej z tym będziesz walczyć, tym łatwiej 

będzie ci to zrobić. Tak... dobrze ci idzie... oddychaj głęboko. W porządku, teraz... 

Gładziła  go  po  kręgosłupie  i  wciąŜ  trzymała  ręcznik,  nie  mogąc  mu  inaczej  pomóc.  I 

wciąŜ  do  niego  szeptała.  Kiedy  było  juŜ  po  wszystkim,  pacjent  połoŜył  się  nieruchomo, 

oddychając przez usta i kurczowo ściskając pościel palcami. 

–  To wcale nie było śmieszne – zazgrzytał. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Znajdziemy ci inny sposób na uśmierzenie bólu – mruknęła, odgarniając mu włosy z 

oczu.  –  Nie  dostaniesz  więcej  demerolu.  Posłuchaj,  chciałabym  obejrzeć  twoje  rany, 

dobrze? 

Skinął  głową  i  odwrócił  się  na  plecy.  Jego  klatka  piersiowa  była  ogromna.  OstroŜnie 

odkleiła  plaster,  delikatnie  zdjęła  gazę.  Dobry  BoŜe...  Jeszcze  piętnaście  minut  temu  w  tym 

miejscu były rany po szwach, teraz została tylko lekka róŜowa linia na mostku. 

–  Jak się czujesz? – zapytała. 

Pacjent spojrzał w jej kierunku. 

–  Zmęczony. 

Nawet się nie zastanawiając, znów zaczęła go gładzić. Przesuwała rękę w górę i w dół... 

Po chwili zauwaŜyła, Ŝe mięśnie jego ramion zrobiły się twarde... a to, czego dotykała, było 

ciepłe i bardzo męskie. 

Cofnęła dłoń. 

–  Proszę. – Złapał ją za nadgarstek, nie otwierając oczu. – Dotknij mnie albo... cholera, 

potrzymaj.  Jestem...  taki  zagubiony.  Jakbym  miał  odpłynąć.  Niczego  nie  czuję.  Ani 

łóŜka... ani mojego ciała. 

Przyjrzała mu się, zbadała bicepsy i obwód w klatce piersiowej. Przez chwilę pomyślała, 

Ŝe  mógłby  spokojnie  odgryźć  jej  ramię,  ale  wiedziała,  Ŝe  nie  zrobiłby  tego.  Niespełna  pół 

godziny  temu  gotów  był  skoczyć do gardła jednemu ze swych najbliŜszych przyjaciół w jej 

obronie... 

Zatrzymaj się. 

Nie  czuj  się  przy  nim  bezpieczna.  To  syndrom  sztokholmski,  on  nie  jest  twoim 

przyjacielem. 

–  Proszę – powiedział drŜącym głosem przepełnionym wstydem. 

BoŜe,  nigdy  nie  rozumiała,  jak  to  się  dzieje,  Ŝe  ofiary  porwania  nawiązują  relacje  z 

prześladowcą. Działo się to wbrew logice. 

Ale wyrzeczenie się tego ciepła bijącego od niego było nie do przyjęcia. 

–  Potrzebuję ręki. 

–  Masz  przecieŜ  dwie.  UŜyj  tej  drugiej.  –  Zacisnął  swoją  dłoń  na  jej  dłoni,  a  pościel 

obsunęła się z jego torsu. 

–  To przynajmniej pozwól mi ją zmienić– wymamrotała, uwalniając się z jego uścisku 

i kładąc mu dłoń na ramieniu. 

Jego skórę pokrywała złotawobrązowa opalenizna. Była taka gładka i miękka w dotyku... 

Gładziła go między łopatkami, potem po karku i zanim się zorientowała, jej palce wplotły się 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

w jego błyszczące włosy. Z tyłu krótkie, dookoła twarzy nieco dłuŜsze – zastanawiała się, czy 

nosił taką fryzurę, aby zakryć tatuaŜe na skroni. A jeśli miały być na pokaz – to dlaczego nie 

zrobił ich sobie w bardziej widocznym miejscu? 

Nagle odwrócił się z głośnym pomrukiem i szarpnął ją za ramię. Wyraźnie chciał, aby się 

przy nim połoŜyła. Ale kiedy mu się oparła, zrezygnował. 

Wpatrując się w swe ramię pozostające w uścisku jego bicepsa, rozmyślała o tym, kiedy 

ostatni  raz  przytulała  się  do  jakiegoś  męŜczyzny.  I  szczerze  mówiąc,  nigdy  nie  było  jej  tak 

dobrze. 

W myślach zobaczyła ciemne oczy Manello... 

–  Nie myśl o nim. 

Jane drgnęła. 

–  Skąd wiedziałeś, o kim myślę? 

Pacjent zdał sobie sprawę z tego, Ŝe obejmuje jej ramię, więc puścił je i odsunął się od 

niej. 

–  Przepraszam, to nie moja sprawa. 

–  Skąd wiedziałeś? 

–  Spróbuję zasnąć, OK? 

–  OK. 

Jane  wróciła  na  swoje  krzesło,  rozmyślając  o  jego  sześciokomorowym  sercu.  O  jego 

niezwykłej  krwi.  O  kłach  zaciśniętych  na  nadgarstku  tamtej  blondynki.  Spoglądając  w 

kierunku  okna,  zastanawiała  się,  czy  te  szczelne  okiennice  załoŜono  tylko  ze  względów 

bezpieczeństwa, czy moŜe miały nie przepuszczać światła dziennego. 

Gdzie ją zamknięto? W jednym pokoju z... wampirem? 

Z jednej strony postąpiła rozsądnie, opierając mu się, ale gdzieś w głębi duszy czuła co 

innego.  Przywołała  z  pamięci  swój  ulubiony  cytat  z  Sherlocka  Holmesa:  „JeŜeli 

wyeliminujesz wszystkie moŜliwe wyjaśnienia, wtedy odpowiedź jest niemoŜliwa”. Logika i 

biologia  nie  okłamywały.  To  był  jeden  z  powodów,  dlaczego  zdecydowała  się  zostać 

lekarzem. 

Popatrzyła  na  pacjenta,  czując  się  w  tym  wszystkim  zagubiona.  Zastanawiała  się  nad 

moŜliwościami  ewolucji,  ale  rozwaŜała  teŜ  bardziej  praktyczne  sprawy.  Pomyślała  o 

lekarstwach w torbie i o tym, Ŝe jej pacjent przebywał z dala od niebezpiecznej części miasta, 

kiedy go postrzelono. I zaraz, przecieŜ oni ją porwali. 

Jak właściwie mogła ufać jemu i jego słowom? 

Wsunęła rękę do kieszeni i namacała brzytwę. Odpowiedź była prosta. Nie mogła. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

14

14

14

14    

FURIATH  SIEDZIAŁ  NA  GÓRZE  w  SYPIALNI,  opierając  się  plecami  o  zagłówek. 

Nogi miał przykryte niebieską, aksamitną kołdrą, a jego proteza stała z boku. OdłoŜony skręt 

dopalał się w popielniczce z grubego szkła. Z ukrytych głośników płynęła muzyka Mozarta. 

Przed  nim  leŜała  kartka  papieru,  a  jako  podkładki  uŜył  atlasu  broni  palnej.  Portret  był 

gotowy.  Skończył  go  jakąś  godzinę  temu,  a  teraz  zbierał  się  na  odwagę,  aby  go  zgnieść  i 

wyrzucić.  ChociaŜ  nigdy  nie  był  zadowolony  ze  swoich  rysunków,  ten  prawie  mu  się 

spodobał.  Naszkicowana  twarz  kobiety  –  jej  szyja  i  włosy  –  wypełniała  prawie  całą  kartkę, 

nie pozostawiając ani kawałka białego tła. Wzrok Belli skierowany był w lewą stronę, usta w 

lekkim uśmiechu, kosmyk ciemnych włosów przesłaniał jej policzek. Natchnienie naszło go 

tego wieczoru podczas przedświtka. Patrzyła na Zbihra, co wyjaśniało ten skryty uśmiech. 

We wszystkich pozycjach, w jakich ją rysował, jej oczy zawsze utkwione były gdzieś w 

dal. Gdyby patrzyła wprost na niego, wydawałoby się to nieodpowiednie. Do diabła, w ogóle 

rysowanie jej portretu było nie na miejscu. 

Przetarł czoło, przygotowując się do zgniecenia kartki. 

W ostatniej chwili sięgnął po skręta. Ostatnio duŜo palił. Więcej niŜ zazwyczaj. I chociaŜ 

taki sposób uspokajania się zanieczyszczał jego płuca, nigdy nie przyszło mu na myśl, aby z 

tym skończyć. Nie wyobraŜał sobie przeŜycia dnia bez takiej pomocy. 

Zaciągając  się  i  wypuszczając  dym,  myślał  o  początkach  przygody  z  heroiną. 

Zrezygnował  z  niej  w  grudniu,  ale  nie  sam  dokonał  takiego  wyboru.  To  John  Matthew  w 

odpowiednim momencie przerwał ten jego nałóg. 

Zaciągając  się,  wpatrywał  się  w  końcówkę  skręta.  Wróciła  pokusa,  aby  spróbować 

czegoś mocniejszego. Korciło go, Ŝeby udać się do Wielebnego i uniŜenie poprosić o jeszcze 

jedną działkę. MoŜe wtedy zaznałby wreszcie trochę spokoju. 

Rozległo się stukanie do drzwi, a następnie głos Z: 

–  Mogę wejść? 

Furiath schował rysunek pod atlas. 

–  Tak. 

Z wszedł i nie powiedział ani słowa. Z rękoma wsparty mi na biodrach kręcił się w tę i z 

powrotem po pokoju. Furiath czekał, zapalając kolejnego skręta. Bez słowa patrzył jak jego 

bliźniak Z niszczy dywan. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Nie  dawało  się  z  Z  niczego  wydusić,  tak  samo  jak  nie  dałoby  się  namówić  ryby  do 

połknięcia haczyka. Zdziałać coś moŜna było tylko milczeniem. 

W końcu brat odezwał się. 

–  Ona krwawi. 

Serce Furiatha gwałtownie drgnęło, aŜ ręka zsunęła mu się z ksiąŜki. 

–  Jak bardzo i od jak dawna? 

–  Ukrywała to przede mną, więc nie wiem. 

–  Jak się o tym dowiedziałeś? 

–  Znalazłem paczkę alwaysów wetkniętą z tyłu szafki w toalecie. 

–  MoŜe to stara paczka. 

–  Poprzednim razem, kiedy wpadła mi tam brzytwa, nie było jej tam. 

Cholera. 

–  Zatem musi iść do Agrhesa. 

–  Ale  nie  ma  wyznaczonej  kolejnej  wizyty.  –  Z  znów  zaczął  spacerować,  patrząc  w 

górę. – Wiem, Ŝe mi nie powiedziała, bo boi się, Ŝe zwariuję. 

–  A moŜe to, co znalazłeś, zostało uŜyte z innego powodu? 

Z przystanął. 

–  No  jasne.  Racja.  PoniewaŜ  takie  rzeczy  są  wielofunkcyjne.  A  moŜe  byś  z  nią 

pogadał? 

–  Co? To prywatna sprawa. Pomiędzy tobą i nią. 

Z podrapał się w czubek wygolonej głowy. 

–  Jesteś lepszy w te klocki niŜ ja. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekuje ode mnie, to abym 

się  załamał,  albo  gorzej,  nakrzyczał  na  nią,  poniewaŜ  jestem  śmiertelnie  przeraŜony  i 

nieodpowiedzialny. 

Furiath  próbował  wziąć  głęboki  oddech,  ale  powietrze  nie  chciało  przejść  przez  jego 

tchawicę. Tak bardzo chciał się w to wmieszać. Chciał zejść na dół do holu, potem wejść do 

pokoju, usiąść przy Belli i wszystkiego się od niej dowiedzieć. Chciał być bohaterem. Ale to 

nie było miejsce dla niego. 

–  Ty  jesteś  jej  brońcem.  Ty  musisz  przeprowadzić  tę  rozmowę.  –  Furiath  dopalił 

blanta, skręcił nowego i zapalił zapalniczkę. – MoŜesz to zrobić. 

Zbihr zaklął, zrobił jeszcze kilka kroków i w końcu skierował się do drzwi. 

–  Rozmowa  o  tych  wszystkich  sprawach  związanych  z  jej  ciąŜą  uświadamia  mi,  Ŝe 

gdybym ją stracił, wszystko by się spierdoliło. Czuję się tak cholernie bezsilny. 

Po wyjściu bliźniaka Furiath oparł głowę o zagłówek. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Jezu.  Jeśliby  Bella  poroniła,  oni  obaj,  on  i  Z  wpadliby  w  depresję,  a  na  to  Ŝaden  z 

samców nie mógł sobie pozwolić. 

Czuł  się  winny,  rozmyślając  o  tym.  Naprawdę  nie  powinien  tak  bardzo  troszczyć  się  o 

samicę brata bliźniaka. 

Niepokój sprawił, Ŝe poczuł się tak, jakby połknął chmarę szarańczy, więc palił, Ŝeby się 

uspokoić.  Naraz  jego  wzrok  zatrzymał  się  na  zegarze.  Cholera.  Za  godzinę  miał  prowadzić 

lekcję  na  temat  broni  palnej.  Lepiej  byłoby,  gdyby  wziął  prysznic  i  spróbował  zachować 

trzeźwość. 

John  obudził  się  zdezorientowany,  ledwie  uświadamiając  sobie,  gdzie  jest,  a  w  pokoju 

słychać było coś jakby beczenie owcy. 

Uniósł głowę znad zeszytu i potarł nos. Wyczuł tam ślad w kształcie spirali, więc od razu 

przyszedł mu na myśl Worf ze Star Trek – Następne Pokolenie. A ten hałas to był budzik. 

Trzecia piętnaście po południu. Lekcje zaczynały się o czwartej. 

John wstał od biurka, chwiejnym krokiem wszedł do łazienki i stanął nad toaletą. Kiedy 

poczuł, Ŝe to dla niego zbyt duŜy wysiłek, odwrócił się i usiadł. 

BoŜe, był wyczerpany. Przez kilka ostatnich miesięcy sypiał na fotelu Tohra w gabinecie 

ośrodka  treningowego,  ale  kiedy  Ghrom  postawił  na  swoim  i  Johna  przeniesiono  do 

rezydencji, znów zaczął sypiać w normalnym łóŜku. MoŜna by pomyśleć, Ŝe poczuł się kimś 

wobec takiej wygody. A on wciąŜ czuł się nikim. 

Spuścił wodę i zapalił światło. Oślepiło go. Do diabła. Rezygnacja z ciemności nie była 

dobrym pomysłem, nie tylko z powodu nieprzyzwyczajonego wzroku. W pełnym świetle jego 

drobne  ciało  wyglądało  okropnie.  Nic  poza  białą  skórą  wiszącą  na  kościach.  Skrzywił  się, 

zasłonił ręką penis wielkości kciuka i zgasił światło. 

Nie  było  czasu  na  prysznic.  Szybko  wyszczotkował  zęby,  przepłukał  twarz  wodą,  nie 

przejmując się juŜ włosami. 

Po  wyjściu  z  łazienki  chwycił  swoje  dŜinsy  w  rozmiarze  dziecięcym,  a  po  zapięciu 

rozporka skrzywił się. Były za luźne w biodrach. Dosłownie wisiały na nim, mimo Ŝe starał 

się naprawdę sporo jeść. 

Wspaniale. Zamiast męŜnieć, niknął w oczach. 

Zastanawiał  się  nad  odpowiedzią  na  pytanie,  co  będzie,  jeśli  nigdy  mu  się  nie  uda? 

Bzdura.  Czuł  się  tak,  jakby  w  kaŜdym  jego  oczodole  siedział  mały  człowieczek  pracujący 

zawzięcie młotkiem. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Zabrał  ksiąŜki  z  biurka,  wrzucił  je  do  plecaka  i  wyszedł.  Przemierzając  hol,  musiał 

przysłonić  oczy  ramieniem.  Od  tego  blasku  okropnie  rozbolała  go  głowa,  potknął  się, 

uderzając w grecki posąg. I wtedy uświadomił sobie, Ŝe nie załoŜył koszuli. 

Klnąc  pod  nosem,  wrócił  do  pokoju,  narzucił  na  siebie  pierwszą  z  brzegu  koszulę  i  po 

chwili  znów  był  na  dole.  Wszystko  działało  mu  na  nerwy.  Odgłos  butów  szurających  po 

posadzce był jak podąŜająca za nim zgraja piskliwych myszy. Skrzypnięcie drzwi do tajnego 

przejścia zdawało się tak głośne jak strzał z broni. A wędrówka przez podziemia do ośrodka 

szkoleniowego wydawała się wiecznością. 

Nie zanosiło się na udany dzień. AŜ kipiał narastającą od miesiąca złością. Wiedział, Ŝe 

jeśli zaraz się jej nie pozbędzie, trudniej będzie mu z nią dłuŜej wytrzymać. 

A kiedy tylko wkroczył do klasy, nie miał wątpliwości, Ŝe właśnie nadszedł na to czas. 

John siadł samotnie w ławce z tyłu. Nagle w drzwiach stanął... Lahser. 

Co  za  dupek!  Przyszedł  z  niewielkim  plecakiem.  A  przecieŜ  facet  był  wielki  i 

napakowany,  jakby  stworzony  do  walki.  I  paradował,  naśladując  G.I.  Joe.  Wcześniej  nosił 

ciuchy  szyte  na  miarę  i  biŜuterię  od  Jacob  &  Co,  teraz  miał  na  sobie  czarne  pantalony  i 

obcisłą, czarną, nylonową koszulę. Jasne włosy, wcześniej na tyle długie, Ŝe spinał je w kitkę, 

teraz były krótkie jak u Ŝołnierza. 

To było tak, jakby wiedział, Ŝe ma wszystkich bogów po swojej stronie. 

Jedna  rzecz  pozostała  niezmieniona:  WciąŜ  miał  cwane  spojrzenie,  szarą  cerę  i 

uporczywie wpatrywał się w Johna. A John nie miał wątpliwości, Ŝe gdyby tamten dorwał go 

samego,  miałby  powaŜne  kłopoty.  Ostatnim  razem  mógł  pokonać  Lahsera,  ale  to  juŜ  by  się 

nie powtórzyło, a co więcej, Lahser bez wątpienia miał zamiar go dopaść. Obietnica zapłaty 

była fikcją, świadczyły o tym te wielkie ramiona i półuśmieszek mówiący „odwal się”. 

John  zajął  miejsce  obok  Blastha.  Czuł  się  tak  przeraŜony,  jakby  znalazł  się  w  ciemnej, 

głuchej uliczce. 

–  Hej,  kolego  –  odezwał  się  miękko  przyjaciel.–  Nie  przejmuj  się  tym  draniem, 

dobrze? 

John  nie  chciał  wyglądać  na  tak  bezradnego,  jakim  się  czuł,  wzruszył  więc  tylko 

ramionami  i  rozpakował  plecak.  BoŜe,  ból  rozsadzał  mu  czaszkę.  Ale  naraz  przypomniał 

sobie o pustym Ŝołądku, więc nie było mowy o dawce efedryny. 

Khill odwrócił się lekko i podał Johnowi karteczkę. Wiadomość brzmiała: „Mamy cię”. 

John  mrugnął,  wyraŜając  wdzięczność,  kiedy  otrzymał  atlas  broni  palnej  i  pomyślał  o 

tym, Ŝe jeszcze dziś trzeba ukryć się w klasie. Jak bardzo przydałaby się teraz broń. I właśnie 

poczuł się tak, jakby ktoś przyłoŜył mu ją z tyłu czaszki. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Spojrzał do tyłu. Lahser jakby tylko na to czekał Pochylił się do przodu i połoŜył na stole 

swój atlas. Powoli zacisnął pięści, które wydawały się tak duŜe jak głowa Johna, a kiedy się 

uśmiechnął złowrogo, obnaŜył nowe, bielutkie kły, ostre jak noŜe. 

Cholera. John wiedział, Ŝe juŜ po nim, jeŜeli nic się nie zmieni. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

15

15

15

15    

VRHEDNY  OBUDZIŁ  SIĘ  I  PIERWSZYM,  co  ujrzał,  była  jego  pani  chirurg  siedząca 

na krześle. Nawet przez sen odczuwał jej obecność. 

Ona równieŜ go obserwowała. 

–  Jak  się  czujesz?  –  spytała,  a  on  pomyślał,  Ŝe  w  jej glosie nie było słychać głębszej 

troski. 

–  Lepiej. – Tak naprawdę nie wyobraŜał sobie, Ŝe mógłby czuć się jeszcze gorzej niŜ 

wtedy, kiedy wymiotował. 

–  Czy coś cię boli? 

–  Tak, ale to mi nie przeszkadza. 

Zmierzyła go wzrokiem, ale znowu zrobiła to machinalnie, jak lekarz badający pacjenta. 

–  Nabrałeś kolorów. 

Nie wiedział, co odpowiedzieć. PrzecieŜ im dłuŜej wyglądał jak kupka nieszczęścia, tym 

dłuŜej ona mogła zostać Zdrowie nie było teraz mile widziane. 

–  Czy pamiętasz cokolwiek? – zapytała. – Coś z tamtej strzelaniny? 

–  Nie bardzo. 

Skłamał. Coś tam pamiętał, jakieś przebłyski, urywki wydarzeń. Pamiętał aleję. Walkę z 

przeciwnikiem. UŜycie broni. I jak bracia zabierali go ze szpitala. 

–  Dlaczego ktoś chciał cię zastrzelić? 

–  Jestem głodny. Czy jest tu coś do jedzenia? 

–  Jesteś dilerem narkotyków albo moŜe alfonsem? 

Przetarł twarz dłonią. 

–  Dlaczego tak myślisz? 

–  Postrzelono cię na Trade Street. Sanitariusze twierdzili, Ŝe miałeś przy sobie broń. 

–  Nie przyszło ci do głowy, Ŝe mógłbym być tajnym agentem policji? 

–  Gliniarze  w  Caldwell  nie  noszą  sztyletów  z  rzeźbioną  rękojeścią,  a  tacy  jak  ty  nie 

chadzają tą drogą. 

Oczy V zwęziły się. 

–  Tacy jak ja? 

–  Dziwacy. Poza tym nie martwiłbyś się tak bardzo o utrzymanie porządku wśród innej 

rasy. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Nie miał siły z nią dyskutować. A poza tym nie chciał, aby traktowała go jak odmieńca. 

–  Jedzenie – powiedział, zerkając na tacę stojącą na komodzie. – Mogę coś dostać? 

Wstała, opierając ręce na biodrach. Miał przeczucie, Ŝe zaraz powie: „Sam sobie weź, ty 

dziwolągu”. 

Ale ona zrobiła tylko parę kroków po pokoju. 

–  Skoro jesteś głodny, moŜesz jeść. Nie tknęłam tego, co przyniósł mi ten Red Sox, a 

nie ma sensu tego wyrzucać. 

Zmarszczył czoło. 

–  Nie tknę jedzenia przeznaczonego dla ciebie. 

–  Ale ja nie będę tego jadła. To całe porwanie odebrało mi apetyt. 

V zaklął pod nosem, wściekły, Ŝe przez niego znalazła się w takiej sytuacji. 

–  Przepraszam. 

–  Zamiast mnie przepraszać, powiedz lepiej, jak będzie z uwolnieniem mnie. 

–  Jeszcze nie teraz. – ChociaŜ chciałby powiedzieć 

Och, Chryste, Ŝeby to nigdy nie nastąpiło. 

Moja. 

Oddałby wszystkie skarby świata, aby tylko zatrzymać ją tutaj. Pragnął, by znalazła się 

pod  nim  naga,  chciał,  aby  przejęła  jego  zapach,  podczas  gdy  on  zanurzałby  się  w  jej  ciele. 

Oczami wyobraźni widział, jak skóra ociera się o skórę, jak leŜą na łóŜku, on na górze, ona z 

szeroko rozłoŜonymi nogami, aby wygodnie mógł wsunąć między nie swoje biodra. 

Podsunęła mu tacę z jedzeniem. Nagle poczuł, jak wzrasta mu temperatura i coś zaczyna 

się dziać pomiędzy jego nogami. Mocniej naciągnął kołdrę, aby niczego nie było widać. 

Postawiła tacę przy jego łóŜku i podniosła srebrną pokrywę z talerza. 

–  Więc  jak  bardzo  musi  ci  się  polepszyć,  abym  mogła  odejść?  –  Okiem  lekarza 

spojrzała na jego klatkę piersiową, jakby usiłowała zobaczyć to, co zakrywały bandaŜe. 

Ach,  do  diabła.  Chciał,  aby  patrzyła  na  niego  jak  na  męŜczyznę.  Chciał,  aby  jej 

spojrzenie  wędrowało  po  jego  skórze  nie  po  to,  by  przyglądać  się  ranom,  ale  po  to,  by 

pobudzić jej wyobraźnię. By zaczęła marzyć o tym, Ŝe kładzie na nim ręce, zastanawiając się, 

od czego zacząć. 

V zamknął oczy i odwrócił się, czując ból w piersi. Wmawiał sobie, Ŝe to efekt operacji, 

chociaŜ podejrzewał, Ŝe chodzi o coś więcej. 

–  Ale ty nic nie jadłaś. 

–  Jedz, potrzebujesz tego bardziej niŜ ja. I martwię się o poziom twoich płynów. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Wypił  wystarczająco  duŜo  krwi  i  czuł  się  juŜ  zupełnie  dobrze.  Dokrwione  wampiry 

mogły przeŜyć kilka dni bez poŜywienia. 

Miało to i swoją dobrą stronę – mniej wycieczek do łazienki. 

–  Chcę  jednak,  Ŝebyś  coś  zjadł  –  powiedziała,  bacznie  mu  się  przyglądając.  –  Jako 

twój lekarz... 

–  Nie tknę niczego z twojego talerza. – Na miłość boską, Ŝaden szanujący się samiec 

nie  zabierałby  jedzenia  swojej  kobiecie,  nawet  gdyby  cierpiał  z  głodu.  Jej  potrzeby 

zawsze stawia się na pierwszym miejscu... 

V  czuł  się  tak,  jakby  ktoś  kilkanaście  razy  przytrzasnął  mu  głowę  drzwiami  od 

samochodu. Jakby ktoś wgrał w jego umysł nowe oprogramowanie. 

–  W porządku – powiedziała, odwracając się. – Jak chcesz. 

Następne, co usłyszał, to był łomot. Z całych sił waliła w drzwi. 

V podniósł się gwałtownie. 

–  Co ty, u licha, wyprawiasz? 

Butch wpadł do pokoju, niemal zwalając panią chirurg z nóg. 

–  Co się dzieje? 

–  Nic takiego – uspokoił go V. 

Pani chirurg zwróciła się do nich obu najspokojniej w świecie: 

–  On potrzebuje poŜywienia, a nie chce zjeść tego, co jest na tacy. Przynieś mu więc 

coś lekkostrawnego. RyŜ. Kurczaka. Wodę. Krakersy. 

–  Dobrze. – Butch spojrzał na V. – Jak się czujesz? 

„Wal się”. 

–  W porządku. 

NajwaŜniejsze,  Ŝe  glina  wyraźnie  wracał  do  zdrowia.  Trzymał  się  mocno  na  nogach, 

znów  miał  błysk  w  oku,  pachniał  trochę  Marissą,  trochę  swym  dawnym  zapachem.  I 

oczywiście znów zaczynał być zajęty. 

Interesujące.  Ilekroć  V  rozmyślał  o  Butchu  i  Marissie,  czuł  się  tak,  jakby  jego  pierś 

owijał  drut  kolczasty.  Tak  było  kiedyś.  A  teraz?  Po  prostu  cieszył  się,  Ŝe  jego  przyjaciel 

wyzdrowiał. 

–  Dobrze wyglądasz, glino. Butch pogładził jedwabną koszulę w paski. 

–  Gucci moŜe kaŜdego zamienić w gwiazdę rocka 

–  Wiesz, co mam na myśli. 

Znajome piwne oczy spowaŜniały. 

–  Tak, dzięki... jak zawsze. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Sytuacja  była  niezręczna.  Niewypowiedziane  słowa  zawisły  gdzieś  w  powietrzu 

pomiędzy nimi. To były sprawy o których nikt inny nie mógł słyszeć. 

–  Więc... zaraz wracam z Ŝarciem. 

Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Jane obejrzała się przez ramię. 

–  Od jak dawna jesteście kochankami? 

Ich spojrzenia spotkały się i nie było moŜliwości wymigania się od odpowiedzi. 

–  Nie jesteśmy. 

–  Jesteś tego pewien? 

–  Zaufaj mi. – Spojrzał na jej biały kitel. – Doktor Jane Whitcomb – przeczytał napis 

widoczny na przypiętej do kieszonki plakietce. – Urazówka. 

To by miało sens. Była tak pewna siebie. 

–  Więc byłem w bardzo złym stanie, kiedy mnie przywieźli? 

–  Tak, ale ja uratowałam ci tyłek. 

Na chwilę przeszyła go trwoga. Była jego wybawicielką. Byli sobie przeznaczeni... Tak, 

cokolwiek  to  oznaczało.  Do  tej  pory  jego  wybawicielka  stroniła  od  niego,  odsuwała  się, 

dopóki  nie  dotknęła  plecami  muru.  Opuścił  powieki,  świadom,  Ŝe  jego  oczy  świecą.  To 

wycofywanie się, przeraŜenie widoczne na jej twarzy, było czymś strasznym. 

–  Twoje oczy – pisnęła cienkim głosem. 

–  Nie przejmuj się nimi. 

–  Kim ty, do diabła, jesteś? – Ton jej głosu zdradzał, Ŝe myśli o nim jak o dziwolągu. I, 

BoŜe, miała przecieŜ rację. 

–  Kim jesteś? – powtórzyła. 

Miał  straszną  ochotę  coś  zmyślić,  ale  pewnie  i  tak  nie  kupiłaby  tego.  Poza  tym 

okłamywanie jej sprawiało, Ŝe czuł się draniem. 

Patrząc na nią, powiedział niskim głosem: 

–  Wiesz przecieŜ, kim jestem. Jesteś wystarczająco bystra, by to wiedzieć. 

Zapadła cisza. 

–  Nie mogę w to uwierzyć. 

–  Jesteś na to zbyt bystra. 

–  Wampiry przecieŜ nie istnieją. 

Ogarnął go gniew. Tylko czemu ona była winna? 

–  Nie istniejemy? Więc wyjaśnij mi, dlaczego znajdujesz się teraz w mojej pieprzonej 

krainie czarów? 

Nabierając gwałtownie powietrza, odpaliła: 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  A ty mi powiedz, czy prawa obywatelskie coś dla was znaczą? 

–  Przetrwanie znaczy więcej – krzyknął. – A mimo to polowano na nas od pokoleń. 

–  I  to  niby  usprawiedliwia  wszystkie  wasze  działania.  Jak  szlachetnie.  –  Jej  głos 

brzmiał równie ostro jak jego. – Czy zawsze pod tym pretekstem chwytasz ludzi? 

–  Nie, ja ich nie lubię. 

–  Och,  z  małym  wyjątkiem.  Jestem  ci  potrzebna,  więc  mnie  wykorzystasz.  Tylko  nie 

czuję się szczęśliwym wyjątkiem. 

Dobrze,  do  cholery.  Nakręcali  się  wzajemnie.  Im  więcej  okazywał  jej  agresji,  tym 

bardziej twardniało jego ciało. Mimo osłabienia czuł narastające podniecenie. DrŜały mu uda, 

a  w  myślach  widział  ją  pochyloną  nad  łóŜkiem,  ubraną  tylko  w  sam  kitel...  i  siebie 

ujeŜdŜającego ją od tyłu. 

MoŜe  powinien  być  wdzięczny,  Ŝe  mu  się  opierała.  MoŜe  potrzebował  takiej  właśnie 

kobiety... 

Nagle wszystko wyraźnie stanęło mu przed oczami: noc, kiedy został postrzelony, wizyta 

matki, jej radość, Ŝe syn stał się jednym z Najsamców. 

V skrzywił się i klepnął w policzek. 

–  O... kurwa. 

–  Co się stało? – spytała bez specjalnego zainteresowania. 

–  Moje cholerne przeznaczenie. 

–  Och,  naprawdę?  Jestem  uwięziona  w  tym  pokoju.  Ty  przynajmniej  jesteś  wolny  i 

moŜesz iść, gdzie chcesz. 

–  Do licha, jestem. 

Przez  mniej  więcej  pół  godziny  w  ogóle nie odzywali się do siebie, wreszcie zjawił się 

Butch z kolejną tacą. Glina zachował trzeźwość umysłu, mówił niewiele, szybko się poruszał 

– ale na wszelki wypadek od razu przekręcił klucz w zamku. To było bardzo sprytne. 

Pani  chirurg  planowała  ucieczkę.  Obserwowała  gliniarza,  jakby  coś  knuła,  i  wciąŜ 

wkładała rękę do prawej kieszeni 

Cholera, musiała tam mieć jakąś broń. 

Kiedy Butch stawiał tacę na stoliku nocnym, V uwaŜnie obserwował Jane i modlił się, by 

nie  popełniła  jakiegoś  głupstwa.  Na  wszelki  wypadek  usiadł  na  łóŜku,  aby  w razie czego ją 

podtrzymać. Nie chciał, by kto inny to zrobił. 

Ale nic się nie stało. Kątem oka zauwaŜyła, Ŝe V usiadł i to była odpowiednia chwila, aby 

wyprosić Butcha z pokoju. 

V rozłoŜył się wygodnie na poduszkach i przyjrzał się linii jej podbródka. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

–  Zdejmij kitel. 

–  Słucham? 

–  Zdejmij. 

–  Nie. 

–  Chcę, Ŝebyś go zdjęła. 

–  Weź głęboki oddech. Nie urazisz mnie, a przynajmniej stłumisz swoje Ŝądze. 

Ale jego podniecenie rosło. O cholera, tak bardzo chciał jej dotknąć, a opór podnosił jej 

wartość. Jakie to by mogło być doznanie! Pewnie by go gryzła i drapała, zanim by uległa. O 

ile w ogóle by uległa. 

Przeszył go dreszcz, zaczął lekko kołysać biodrami, miał erekcję. Próbował ukryć to pod 

pościelą. Jezu... 

Był na skraju wytrzymałości. 

Musiał ją jakoś ułagodzić. 

–  Chcę, Ŝebyś mnie nakarmiła. 

Uniosła brwi. 

–  Doskonale poradzisz sobie sam. 

–  Nakarm mnie, proszę. 

Naburmuszona podeszła do łóŜka, rozłoŜyła serwetkę na jego piersi i... 

V  wkroczył  do  akcji.  Chwycił  ją  za  ramiona  i  przyciągnął  do  siebie.  Zaskoczenie 

sparaliŜowało  ją,  ale wiedział, Ŝe to tylko chwilowe, działał więc szybko. Zdarł z niej kitel, 

podtrzymując ją najdelikatniej, jak tylko potrafił, podczas gdy ona próbowała się za wszelką 

cenę wyswobodzić. 

Cholera, nic nie mógł na to poradzić, ale pokusa podporządkowania jej sobie wzięła górę. 

Zaczął  dotykać  ją  nie  po  to,  aby  odciągnąć  jej  ręce  od  tego,  co  trzymała  w  kieszeni,  ale  by 

przyszpilić  ją  do  łóŜka  i  dać  jej  odczuć  swą  moc.  Jedną  ręką  chwycił  ją  za  oba  nadgarstki, 

rozciągnął jej ręce ponad głową i przydusił jej uda swoimi biodrami. 

–  Puść mnie! – ObnaŜyła zęby, a z ciemnozielonych oczu tryskała furia. 

Przygniótł  ją,  nie  panując  juŜ  nad  podnieceniem,  i  zaczął  całować  jej  skórę...  Sam  lód. 

Nie  wydzielała  zmysłowego  zapachu,  jak  kobieta  pragnąca  seksu.  W  ogóle  nie  była  nim 

zainteresowana. Wyraźnie ją odrzucał. 

Natychmiast  ją  puścił.  Odwrócił  się,  ale  kitla  nie  oddał.  Kiedy  tylko  poczuła,  Ŝe  jest 

wolna,  wyskoczyła  z  łóŜka,  jakby  palił  się  materac,  i  stanęła  z  nim  twarzą  w  twarz.  Miała 

potargane włosy, koszulkę odwróconą tyłem do przodu, jedną nogawkę spodni ściągniętą aŜ 

do kolana. Dyszała cięŜko, wpatrując się w swój kitel. 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

W prawej kieszeni znalazł brzytwę. 

–  Nie  moŜesz  tego  mieć.  –  PołoŜył  kitel  na  łóŜku,  wiedząc  jednak,  Ŝe  nie  zbliŜy  się, 

nawet  gdyby  jej  zapłacono.  –  Gdybyś  czymś  takim  zaatakowała  mnie  albo  któregoś  z 

moich braci, mogłabyś zostać zraniona. 

Zaklęła, a potem zaskoczyła go pytaniem: 

–  Skąd o tym wiedziałeś? 

–  Ciągle coś macałaś w kieszeni, kiedy Butch przyniósł tacę z jedzeniem. 

–  Cholera. 

–  Poza tym mam trochę doświadczenia w ukrywaniu broni. 

Otworzył  szufladę  w  stoliku  nocnym  i  wrzucił  brzytwę,  potem  zamknął  szufladę  na 

kluczyk. 

Dopiero wtedy spojrzał na nią. Przecierała oczy, jakby płakała. Szybko odwróciła się do 

niego  plecami  i  ukryła  głowę  w  ramionach.  Nie  wydawała  Ŝadnego  dźwięku,  jej  ciało  ani 

drgnęło. Jej godność pozostała nietknięta. 

–  Jeśli zbliŜysz się do mnie – powiedziała wreszcie ochryple – znajdę sposób, Ŝeby cię 

zranić.  Pewnie  to  cię  tak  bardzo  nie  zaboli,  ale...  rozumiemy  się?  Zostaw  mnie,  do 

diabła, w spokoju. 

Oparł ręce na łóŜku i spuścił głowę. Szarpało mu wnętrzności, kiedy jej słuchał. Wolałby 

juŜ dostać młotkiem. 

Był przyczyną jej łez. 

Naraz  odwróciła  się  do  niego  i  wzięła  głęboki  oddech.  Gdyby  nie  czerwone  obwódki 

wokół oczu, nigdy by się nie domyślił, Ŝe płakała. 

–  Dobra. Jesz samodzielnie, czy naprawdę potrzebujesz pomocy? 

V zamrugał. 

„Jestem zakochany, pomyślał, patrząc na nią. Po prostu się zakochałem”. 

John  czuł  się  jak  jakiś  śmieć  zagarnięty  na  szuflę:  obolały,  walczący  z  mdłościami, 

wyczerpany. I do tego przeraźliwy ból głowy. 

MruŜył  oczy,  jakby  zamiast  tablicy  miał  przed  sobą  oślepiające  reflektory,  i  z  trudem 

przełykał ślinę, tak miał wysuszone gardło. Niczego jeszcze nie zapisał w zeszycie i nawet nie 

potrafiłby powiedzieć, o czym był wykład Furiatha. Czy nadal na temat broni palnej? 

–  Hej, John? – wyszeptał Blasth. – Dobrze się czujesz? 

John odruchowo przytaknął, bo tak się robi, gdy ktoś pyta o twoje samopoczucie. 

–  Chcesz się połoŜyć? 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

Pokręcił  głową,  choć  uznał,  Ŝe  właśnie  tak  powinien  zrobić.  Chciał,  Ŝeby  przestano  się 

nim przejmować. Zresztą nie miał powodu, aby robić z siebie ofiarę. 

BoŜe, co się z nim działo? Jego umysł był jak przesłodzony cukierek, galareta zajmująca 

przestrzeń, a w gruncie rzeczy będąca niczym. 

Furiath zamknął ksiąŜkę, według której prowadził zajęcia. 

–  A  teraz  poznacie  prawdziwą  broń  palną.  Wieczorem  Zbihr  pomoŜe  wam  się  z  nią 

zapoznać na strzelnicy, a ja zobaczę się z wami jutro. 

John  sięgnął  po  plecak.  Przynajmniej  nie  musieli  wykonywać  Ŝadnych  ćwiczeń 

fizycznych. Wystarczyło tylko ruszyć tyłek i przejść na strzelnicę. 

Strzelnica  znajdowała  się  za  salą  gimnastyczną.  Przez  całą  drogę  Khill  i  Blasth 

dotrzymywali  Johnowi  kroku,  zupełnie  jakby  stanowili  jego  obstawę.  Ego  Johna  tego  nie 

znosiło,  ale  rozsądek  nakazywał  czuć  wdzięczność.  Ciągle  paliło  go  spojrzenie  Lahsera, 

zupełnie jakby ktoś włoŜył mu laskę dynamitu w tylną kieszeń. 

Zbihr czekał na nich przy stalowych drzwiach prowadzących na strzelnicę. 

–  Ustawcie się pod ścianą w kolejce. 

John stanął na końcu. Tarcze, na których zarysowane były sylwetki, zamocowane były na 

szynach rozciągniętych pod sufitem. KaŜda mogła być oddzielnie sterowana ze stacji głównej, 

moŜna było zmieniać odległość lub wprawić ją w ruch. 

Lahser przemaszerował z podniesioną głową na koniec kolejki, jakby wiedział, Ŝe zaraz 

pośle komuś strzał w tyłek Nie miał nikogo na oku. Oprócz Johna. 

Zbihr zamknął drzwi, zmarszczył czoło i sięgnął po komórkę. 

–  Przepraszam was na chwilę – odszedł na bok, chwilę rozmawiał, potem wrócił jakby 

bledszy. – Zmiana instruktora. Zajęcia poprowadzi Ghrom. 

W ułamku sekundy w drzwiach pojawił się Ghrom, potęŜny jak na króla przystało. Był 

nawet  jeszcze  większy  niŜ  Zbihr,  miał  na  sobie czarną skórę i czarną koszulę z zakasanymi 

rękawami.  Przez  chwilę  rozmawiał  z  Z,  potem  poklepał  go  po  ramieniu  i  uścisnął,  jakby 

chcąc mu dodać otuchy. 

„Bella”, pomyślał John. To musiało dotyczyć Belli i jej ciąŜy. Cholera, miał nadzieję, Ŝe 

wszystko jest w porządku. 

Ghrom stanął przed klasą, krzyŜując wytatuowane ramiona na piersi i demonstrując swą 

postawę.  Mierzył  jedenastu  staŜystów  nieprzeniknionym  spojrzeniem.  John  chciałby 

wiedzieć, co teŜ za tajemnicze myśli kryły się w królewskim umyśle. 

–  Dzisiejsza  broń  to  dziewięciomilimetrowy  samoładowacz.  Nazwanie  takiej  broni 

ręcznej „półautomatyczną” nie jest właściwe. Będziecie uŜywać glocków. – Wyciągnął 

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

 

trzymany  za  plecami  zabójczy  kawałek  czarnego  metalu.  –  ZauwaŜcie,  Ŝe 

bezpieczeństwo tego typu broni zaleŜy od spustu. 

Zrobił przegląd broni. LeŜało przed nim jedenaście dokładnie takich samych modeli. 

–  Dziś popracujemy nad postawą i celowaniem. 

John wpatrywał się w pistolety. Mógłby się załoŜyć, Ŝe ze strzelaniem nie pójdzie mu tak 

samo, jak nie szło mu ze wszystkimi innymi ćwiczeniami. Narastał w nim gniew, a przez to 

ból głowy stawał się jeszcze trudniejszy do zniesienia. 

ChociaŜ raz chciałby trafić na coś, w czym byłby dobry. ChociaŜ raz.