Książka ta jest powieścią. Wszystkie występujące w niej
postacie są fikcyjne, ewentualna zbieżność nazwisk jest
przypadkowa. Czas i miejsce akcji natomiast są prawdziwe i
odpowiadają rzeczywistości, której próba obiektywnego
odtworzenia została tutaj podjęta.
lesiojot
1
Niedziela w „tamtych" Niemczech. Ale nie było słychać
dzwonów kościelnych, nikt nie błogosławił z ambon; nikt też
nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeństwie. Blade,
zadymione światło otulało niemal sto baraków, których
kontury zdawały się rozpływać w tej szarości. Jakby leżały na
końcu świata.
W jednym z tych domów, a raczej baraków, oznakowanym
11/12, zjawił się esesman - ongiś mały, nic nie znaczący
urzędnik - z jakąś karteczką w ręku. W tej ciszy jego głos
zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.
- Wienand, Erich - ryczał, nie wymieniając, jak to było w
zwyczaju, numeru więźnia.
- Tutaj! - dał się słyszeć czyjś przestraszony głos, dobywający
się z grobowej ciszy skąpo oświetlonego pomieszczenia. -
Jestem tutaj - Wienand, Erich.
Leżał na pryczy z surowego drewna, owinięty szczelnie w
straszliwie brudny łachman, pełen ciemnych czerwonobrązo-
wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno by
było nazwać ludźmi, leżały obok niego. Pięć czy sześć podo-
bnych postaci spoczywało na najwyższym piętrze, tyle samo
prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.
Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Werner - Żyd.
W tych ponurych dla niego dniach stał się przyjacielem Ericha
Wienanda. Złapali się za ręce, trzęsąc się ze strachu, jakby
obawiali się śmierci.
Esesman z karteczką w ręku znowu ryknął przeraźliwie
głośno.
- Wienand, gdzie jesteś?!
Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za
chwilę stanąć przed człowiekiem, który go wzywał. Mały,
wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie straciły jeszcze
blasku myślącego człowieka.
- Jestem, panie SS...?
- Żadnych głupich pytań, człowieku! Wychodź przed barak ze
wszystkim i czekaj!
Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał
wykonać rozkaz, a więc czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy
przed barakiem „ze wszystkim", a więc tym, co mu jeszcze
pozostało z „dobytku".
Erich Wienand, który przybył tutaj z walizką, „posiadał"
obecnie jeszcze mały papierowy karton, przewiązany wielo-
krotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostatnie
już dosłownie manatki - jeden komplet bielizny na zmianę,
koszulę lnianą, która kiedyś była zielona, i szczotkę do zębów.
Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed barakiem i
czekał. Pod pachą trzymał też swój brudny, zapla-miony
zastygłą krwią, cieniutki dziurawy koc. Mijały godziny. Jego
przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego
okna i patrzył w jego stronę przygaszonym wzrokiem. Jakby
zastygł za tym oknem.
Obaj dokładnie wiedzieli, że rozkaz „ze wszystkim" może
oznaczać co najmniej trzy rzeczy. Totalne unicestwienie -które
tutaj było codziennością. Przeniesienie do innego obozu
śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazistom, którzy
byli nad tym esesmanem - zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie
było rzeczy niemożliwych!
W końcu, po wielogodzinnym czekaniu, pod wejście do
baraku podjechał samochód ciężarowy, taki, jaki używany był
do zaopatrzenia. W kabinie siedział kierowca z jakąś osobą
towarzyszącą. Platforma za nimi była szczelnie zakryta
plandeką. Nikt nie wysiadł. Erich Wienand został ponownie
wyczytany.
Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do
góry plandekę i zniknął za nią. Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob
Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za
Wienandem, nagle zobaczył, jak przez szparę w plandece
wysunęła się nieznacznie ręka, dająca mu jakieś sygnały. W
dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.
Jacobowi Wernerowi jakby kamień spadł z serca. Przez
moment zrobiło mu się lżej, gdyż to, iż jego przyjaciel znalazł
tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność!
Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.
Tej nocy księżyc nie świecił ani gwiazd nie było widać na
niebie. Żadnego wiatru, żadnych chmur, nic tylko czyhająca
wokół przygniatająca ciemność i cisza. W tym małym
miasteczku nie paliła się żadna latarnia, nie było też widać
nawet najmniejszego światła, któremu by się udało przedostać
przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.
Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika.
Jakiś pojazd wjeżdżał na kompletnie pusty o tej porze rynek
tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie silnika ucichło.
Z tyłu spod plandeki samochodu ciężarowego wyskoczył na
ulicę, potykając się, Erich Wienand. Mały, szary, zgarbiony.
Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się także
obejrzeć. Prawdopodobnie wciąż jednak jeszcze nie mógł
uwierzyć, że udało mu się ujść ostatecznej męczarni w którejś z
licznych komór śmierci. Zdążył się przez wiele miesięcy
napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się
już nawet losowi.
- Czy wszystko w porządku, Wienand? - dopytywał się ktoś,
nawet dość życzliwym głosem, z kabiny kierowcy.
- Dziękuję, tak. Dziękuję stokrotnie. - Erich Wienand podniósł
karton, który przy wyskakiwaniu z samochodu upadł na ulicę.
Był teraz niemal zupełnie pusty. Wienand miał już na sobie
cywilne ubranie - pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. -
Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!
Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce.
Siedziało tam dwóch mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w
ciemnościach, natomiast ich rozkazujące głosy były bardzo
podobne do siebie, jak mundury, które mieli na sobie.
Wienand wiedział, że to byli ci z SS.
- To, co dla ciebie zrobiliśmy, i to nawet chętnie -
przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wienand. -
Co miało oznaczać: Nie wolno ci nas nigdy zapo
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie nie.
Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!
Znał je. Poznał aż za dokładnie w czasie pobytu w obozie
koncentracyjnym. Niezależnie od tego obaj zapobiegliwie
przedstawili mu się z nazwiska i imienia podczas tego bły-
skawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner
Franz - obaj byli członkami załogi SS pilnującej obozu.
- Wasze nazwiska - zapewniał ich Wienand - na pewno
zapamiętam.
Nie było jednak w tym zapewnieniu żadnej ironii, jakby
można było się tego spodziewać. Tego rodzaju odruch był
Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.
Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną
mu przez otwarte okienko kabiny samochodu.
- Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.
Wienand wciąż trząsł się jak galareta. Jego ręce drżały jak
liście na wietrze. Widocznie nadal nie mógł opanować się ze
szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się głosem,
uniżonym tonem zwrócił się do nich:
- Czy mogę zapytać, czy wiąże się z tym jakieś zadanie dla
mnie?
- Żadne - odpowiedziano mu wspaniałomyślnie. - Zostałeś po
prostu najnormalniej zwolniony z obozu, Erichu Wienand.
Musisz jedynie zgłosić się teraz w przeciągu dwudziestu
czterech godzin na policję w swoim miejscu zamieszkania. Tak
pro forma i dla porządku. Po to, abyś tu znów został
odnotowany jako porządny obywatel.
Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka
podała mu paczuszkę wielkości pudełka cygar.
- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb,
masło, kawałek kiełbasy. Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie
wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich rzeczy.
Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o
tym.
Erich Wienand próbował złapać chciwie pudełko, lecz
wyślizgnęło mu się ono z rąk i poleciało na ulicę. Ukląkł, by je
podnieść. Wtedy z kabiny samochodu dał się słyszeć głuchy
śmiech. Któryś z nich zarechotał, widząc, jak pudełko
wymknęło mu się z rąk.
W tym momencie silnik samochodu znów przeraźliwie
zaskowyczał, rozrywając ciszę. Samochód ruszył i po chwili
zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu
tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.
Upłynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się
z odrętwienia i zaczął rozglądać się podejrzliwie dookoła.
Znajdował się więc znowu w samym środku owego małego
miasteczka w południowych Niemczech nazywającego się
Schoenau. Leżało ono nad sztucznym ujęciem wodnym,
okiełznanym dzięki tamie na dzikim potoku. Erich Wienand
stał na ryneczku otoczony zupełną ciemnością, niemniej powoli
zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobliżu domy.
W końcu widział je wielokrotnie. Zarówno w błyszczącym
słońcu, jak i w uderzającym o szyby deszczu. W jesiennej mgle,
która niemal rozmazywała wszystko, jak i zimą, gdy
zabudowania przykryte były grubymi warstwami śniegu jak
całunem. Wokół średniowiecznego ryneczku wybrukowanego
wielkimi kamieniami, stały solidnie prezentujące się domy
mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne romantyczne zaułki.
Teraz jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.
Podczas tej nocy w Schoenau nie słychać było nawet
najmniejszego dźwięku, żadnego szczekającego psa, nie było
też widać żadnego światła czy przemykającego gdzieś kota
-jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W
tych ostatnich już - jak należało przypuszczać - dniach wojny
panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.
Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak
najprędzej wydostać. Wciąż jeszcze trzęsącymi się rękoma
schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu. Potem
schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył
na bruku. Gdy się wyprostował i chciał odejść, spostrzegł w
niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Najpierw dostrzegł
wysokie błyszczące buty, potem wyprasowane w kancik
bryczesy, wreszcie bluzę munduru policyjnego. Tak, to był
policjant!
Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal
bezkonturowa, jakby ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na
sobie badawcze spojrzenie. Postanowił więc odpowiednio
zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.
Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przyjaznym
tonem:
- Czy mogę panu być w czymkolwiek pomocny? Nazywam się
Strassner. Jestem komendantem tutejszego posterunku.
- Wienand - przedstawił się wysadzony z samochodu. I zaraz
dodał jakby wytresowanym głosem: - Zwolniony z obozu
koncentracyjnego Buchenwald. Odpowiednie dokumenty na to
posiadam. Czy mogę je panu okazać?
- Ach, to pan jest Erich Wienand? - zapytał policjant, który
jakby nagle spadł z nieba w tych ciemnościach. To przecież nie
mógł być przypadek. Strassner należał do niezwykle czujnych i
bacznych na wszystko policjantów. Nie mógł zatem ujść jego
uwagi ten nocny najazd samochodu na rynek, gdy siedział
medytując, by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. -
Erich Wienand z Welpenhof?
- Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.
Na co komendant posterunku w Schoenau, leżącym nad
sztucznym zbiornikiem wodnym, zareagował niemal ze
spontaniczną radością:
- Jak to miło, panie Wienand, że wreszcie jest pan znów
między nami. Mam nadzieję, że najgorsze ma pan już za sobą.
Oby. W każdym razie witam pana znowu! Bardzo serdecznie.
- Dziękuję - pospieszył Wienand w odpowiedzi. Lecz tak jak i
wcześniej z pewnym niedowierzaniem. Nauczył się tego w
obozie i jeszcze przedtem, zanim go tam zabrano.
Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż irytująco
serdeczny:
- Pan może mnie nie znać, panie Wienand, gdyż dopiero kilka
tygodni temu zostałem tutaj przeniesiony. Ale próbuję sobie ze
wszystkim jakoś radzić, oczywiście nie bez problemów. O czym
nie muszę chyba pana przekonywać. Ale szczerze mówiąc,
staram się być tutaj porządnym urzędnikiem. Tak więc wiem
dokładnie, kim pan jest.
- Kim ja naprawdę jestem - odpowiedział Erich Wienand
cicho, jakby sam do siebie - tego sam nie wiem, już teraz nie
wiem.
- I mnie się nieraz tak wydaje - potwierdził policjant.
- W każdym razie, panie Strassner, nie mam w tej chwili już
żadnych aspiracji, a już zwłaszcza politycznych. Może jedynie
ogólnohumanistyczne. Będę teraz próbował pisać książki - jeśli
to w ogóle będzie możliwe - o ludziach, którzy nie są niestety
wolni od wad.
- Rozumiem, panie Wienand. - Policjant sprawiał wrażenie,
jakby przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedział
Wienand. Po czym życzliwie zapytał: - Tylko co zrobić, panie
Wienand, żeby pan się mnie nie bał?
- To będzie trudne, panie Strassner - szczerze odpowiedział
Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym
znów zaufać. Ostatnio, niestety, nie zdarzało mi się to zbyt
często. - Wienand westchnął głęboko. Po krótkim milczeniu
zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją
rodziną?
- Dobrze, panie Wienand - uspokajał go policjant. -Można
powiedzieć, że ostatnio nawet całkiem nieźle jej się powodzi.
Wszyscy są zdrowi, choć niespecjalnie radośni. Ale tym niech
się pan nie martwi. Jak pan się pewnie domyśla, mam stale na
oku pański Welpenhof. Ale wydaje mi się, że na razie jest
wszystko w porządku.
- Dziękuję, panie Strassner - odpowiedział Wienand z ulgą.
- A jeśli chodzi o moje obowiązki, panie Wienand, to szybko
się pan zorientuje, jakie one są. Jestem tego pewien. Ale teraz,
myślę, że chciałby pan jak najprędzej udać się do swego
Welpenhof.
- Tak, jeśli pan pozwoli.
- Ja tu nie mam nic do pozwolenia, panie Wienand, i też
niczego nie chciałbym panu zabraniać. Mogę panu jedynie
zaproponować swoją pomoc. W końcu ma pan prawie trzy
kilometry do swego gospodarstwa. I jeśli pan sobie życzy,
chętnie pana odprowadzę.
- Dziękuję panu za uprzejmość, panie Strassner. Ale zdaje się
pamiętam jeszcze dobrze okolicę. Zresztą po tylu spacerach
odbywanych tu w dzień i w nocy.
- Na pewno. Chciałbym jednak panu zwrócić uwagę, że tu się
wiele zmieniło w ostatnim czasie. To nie tak jak przedtem.
Niech pan zatem nie pomyli drogi.
- Mimo wszystko niech mi pan pozwoli wrócić przez te pół
godziny do moich wspomnień. Sądzę, że droga przez znajome
okolice pozwoli mi na to.
- Oczywiście respektuję pańskie życzenie, panie Wienand.
Niech mi pan zatem pozwoli tylko na kilka życzliwych rad.
Niech pan omija, radzę panu, główną szosę prowadzącą do
pańskiego Welpenhof. Tam może się pan natknąć na resztki
naszych oddziałów wciąż bujających w obłokach i snujących
jeszcze marzenia o zwycięstwie. Jeszcze pana zaaresztują, i co
wtedy? Lepiej więc omijać szosę, tym bardziej że obowiązuje
zakaz poruszania się po wojskowym terenie, w dodatku nocą.
- Dziękuję za radę, panie Strassner.
- Niech pan więc idzie drogą wzdłuż naszego sztucznego
jeziora. Tam nie powinno się panu raczej nic przykrego
przytrafić. A poza tym jest to malownicza droga. Ale i tam
niech pan uważa, zwłaszcza w okolicach pańskiego Welpen-
hof. I na tej drodze może pan natrafić na przeszkody.
- Jakiego rodzaju przeszkody ma pan na myśli?
- Niedawno rozlokowała się tam pewna bateria wiel-
koniemieckiego Wehrmachtu i to, zdaje się, bezpośrednio w
pańskiej posiadłości. Musi się pan zatem liczyć z tym, że może
się pan natknąć na jej posterunki i oczywiście być przez nie
zatrzymany. I niech pan pamięta, że każda warta jest czujna,
zwłaszcza po północy. Czy w związku z tym nie byłoby lepiej,
abym pana jednak odprowadził?
I ta propozycja została ponownie przez Wienanda odrzucona,
choć bardzo uprzejmie. Policjant z równą uprzejmością
zaakceptował tę decyzję. W każdym razie rozstali się, podając
sobie ręce.
Erich Wienand udał się samotnie w swoją nocną wę-
drówkę. Z rynku w Schoenau poszedł wprost w kierunku
sztucznego zbiornika wodnego, stamtąd romantyczną drogą
wzdłuż jeziora do swojego Welpenhof, leżącego w pobliżu wsi o
nazwie Martinshausen. Półgodzinną drogę wypełniały mu
raczej przyjemne wspomnienia.
Pozdrawiał przy tym drzewa, które znał. Szedł przez łąki,
które były jakby przez niego utkanymi dywanami. Głaskał
krzewy swoimi szorstkimi dłońmi, podziwiając pierwsze
wiosenne pąki.
Gdy zbliżał się - nie bez niepokoju - do swego rodzinnego
Welpenhof, czuł się jak księżyc, który próbuje przecisnąć się
przez gęste chmury, aby oświetlić miejsce, do którego go tak
ciągnęło - budowlę jego życia!
Została postawiona na łagodnym pagórku, wyłącznie z
drewna, w późnobawarskim stylu, choć niezupełnie tak samo
jak dom pewnego malarza - Ludwiga Thomy'ego -nad jeziorem
Tegen. I choć jego już nie było, siedziba rodzinna pozostała
nietknięta. Tkwiła jak pomnik, promieniując na okolicę.
Za tym swoim Welpenhof Erich Wienand bardzo tęsknił. Była
to nie tylko rodzinna siedziba pisarza, ale nade wszystko
solidnie prowadzone gospodarstwo, znakomicie usytuowane -
ze stajniami, stodołami, pomieszczeniami gospodarczymi i
domem dla służby. Otoczona zewsząd lipami - ulubionymi
drzewami jego młodości.
Taki właśnie Welpenhof był zawsze jego marzeniem, można
powiedzieć - celem życia; w 1930 roku wreszcie spełnionym,
nabytym, systematycznie rozbudowywanym i powiększanym.
Stało się to możliwe dzięki honorariom za przeszło tuzin
książek, opowiadających o samotnym życiu.
Zostały one przetłumaczone na dwadzieścia sześć czy nawet
na dwadzieścia osiem języków - aż po Japonię i Afrykę
Południową. Uzyskały więc międzynarodową sławę, a nade
wszystko były chętnie czytane. Niejednokrotnie określane
mianem „literatury światowej", lecz nie przez panujących
wszechwładnie w Trzeciej Rzeszy nazistów. Oni przemilczali
ich znaczenie i ograniczali jak mogli liczbę wydań w języku
niemieckim. Tolerowali go jedynie jako pisarza przynoszącego
dewizy.
Prawdopodobnie sądzili, że będzie w dalszym ciągu, jak do tej
pory, trzymał się z dala od życia publicznego. Co -niestety - nie
w pełni się sprawdziło, gdyż Erich Wienand nie tylko pozwalał
sobie na humanistyczne myślenie, ale w dodatku robił to, co
zresztą wyłącznie potrafił - pisał o tym w swoich książkach.
Opublikował więc między innymi Nie odbyte rozmowy z
młodymi Niemcami i jeśli nawet zawierały one tylko oględną
krytykę, to było to już wystarczająco dużym grzechem.
Zarzucono mu, że bezpodstawnie domaga się od władz, a
zwłaszcza wszechwładnej partii, by pozwolono dzieciom
pozostać dziećmi, jak długo nimi są.
Ale nie tylko za takie postulaty trafił Erich Wienand do obozu
koncentracyjnego. Była to jedynie mała kropla, która przelała
od dawna wypełniony zbiornik, i to, jak twierdzono,
napełniony „śmierdzącą gnojówką". Całą jego twórczość
uznano oficjalnie za „zdegenerowaną"!
Lecz teraz Erich Wienand - być może nareszcie wychowany, a
przynajmniej ostrzeżony - dotarł znowu do swego ukochanego
Welpenhof. Stanął przed wielką żelazną bramą, która została
wykonana w 1932 roku według jego własnego projektu.
Zdobiona delikatnym ornamentem kwiatowym -pobudzającym
wyobraźnię. W nim umieszczone zostały jego inicjały: E i W.
Spojrzał na nie ze wzruszeniem.
Gdy chciał otworzyć bramę, czyjś ostry głos zatrzymał go:
- Stój! Ręce do góry! - szczeknął ktoś brutalnie w jego
kierunku. - Jeden fałszywy ruch, a strzelam!
Erich Wienand schylił się, podnosząc jednocześnie obydwie
ręce. To, co w nich trzymał, upadło głucho na ziemię. W
ciemnościach spostrzegł przed sobą stojącego za bramą
żołnierza. Jego pistolet maszynowy był wymierzony prosto w
niego.
- Kim jesteś? Czego tu szukasz? I to o takiej porze!
- Mieszkam tu - odpowiedział drżącym głosem, do jakiego w
ostatnim czasie zdążył przywyknąć. - To mój dom. Nazywam
się Erich Wienand.
- Każdy, człowieku, może tak powiedzieć! - Ostro zareagował
wartownik z pistoletem maszynowym gotowym do strzału.
Żołnierzy wielokrotnie ostrzegano, że coś takiego może się
zdarzyć. Nagle wyłoni się ktoś przed tobą w ciemnościach,
zagadnie cię, a potem załatwi, żeby innym utorować drogę do
napadu. Ale nie ze mną takie numery -pomyślał wartownik.
- Na ziemię! – rozkazał więc. - Albo strzelam i zostanie z
ciebie kupa gnoju! Ręce i nogi szeroko. I stul pysk, ani słowa.
Erich Wienand położył się - zrezygnowałby, twarzą do ziemi,
przed bramą własnej posiadłości. Oddychał ciężko, by chwilę
potem stwierdzić, iż ta „jego ziemia" mimo wszystko pachniała
niewiarygodnie miło. Tak że zapomniał przez chwilę o
otaczającym go świecie.
Wartownik tymczasem zbliżył się do niego i stojąc nad nim w
rozkroku, przyłożył lufę pistoletu maszynowego do jego pleców.
Po czym nachylił się i zaczął go przeszukiwać z niezwykłą
dokładnością, bez jakiejkolwiek żenady macając dosłownie
wszędzie. Nie było to jednak żadną nowością dla
przyzwyczajonego do tego od miesięcy więźnia obozu kon-
centracyjnego.
- Broni w każdym razie nie masz - stwierdził po chwili
żołnierz.
- Mam jednak dokumenty, które potwierdzają moją toż-
samość.
- To się jeszcze okaże, na razie zostaniesz tu w tej pozycji,
jasne? I nie ruszać się!
Erich Wienand leżał więc i nie ruszał się. Długie minuty. Co
prawda czuł się bardzo wyczerpany, ale przynajmniej nie
zagrożony. W końcu przez te ostatnie lata nauczył się in-
stynktownie rozpoznawać różnicę pomiędzy zwykłym aktem
przemocy a brutalnym zamiarem morderstwa. Dlatego też -
uśmiechał się, mimo wszystko.
Z tego stanu wyrwał go dopiero głos, który dotarł do jego
świadomości. Brzmiał rzeczowo i łagodnie rozkazująco.
Prawdopodobnie musiał przybyć oficer, który zwrócił się do
niego:
- Czy mogę prosić, aby pan wstał?
Wienand natychmiast podniósł się, ciekawy człowieka, który
się w ten sposób do niego zwracał. Lecz gdy spojrzał na niego,
stwierdził, że nie jest to żaden oficer, jak przypuszczał. Ten
człowiek nie był nawet w mundurze. Zobaczył przed sobą silnie
zbudowanego mężczyznę o zaróżowionych policzkach,
ubranego w ciemnoniebieski włochaty płaszcz kąpielowy, który
był jednak wyraźnie dla niego za mały, także za krótki, sięgał
ledwie kolan. Erich Wienand natychmiast rozpoznał ten
płaszcz kąpielowy. Przesiedział w nim niejedną noc przy swoim
biurku, pracując nad książką.
Człowiek ten, oceniając go po budowie, był wysportowanym
mężczyzną z twarzą Siegfrieda. Nie miał chyba jeszcze
trzydziestu lat. Zapalił teraz latarkę, którą przyniósł ze sobą, i
oświetlił nią osobę stojącą za bramą.
- Znam pana ze zdjęć - powiedział. - Niewiele się pan zmienił.
- To zdjęcia z dawnych lat. Nie jestem już tym, kogo pan na
nich oglądał.
- Sądziliśmy, że pan nie żyje.
- Za wcześnie wobec tego spisaliście mnie na straty.
- Moje nazwisko Warnhagen - przedstawił się nieznajomy. —
Jestem porucznikiem lotnictwa, szefem jednej z fun-
kcjonujących w jego ramach baterii przeciwlotniczej - tu
właśnie aktualnie stacjonujemy. Proszę pana o zrozumienie. W
każdym razie witam pana serdecznie.
Erich Wienand nie odpowiedział nic. Tymczasem Warnhagen
z niezwykłą ostrością przepędził żołnierza z pistoletem
maszynowym.
- Zjeżdżaj stąd, ty niedorajdo - wołał. - Jeszcze sobie jutro
porozmawiamy. Nawarzyłeś mi tylko piwa. Dureń! - Ten
zniknął oczywiście natychmiast, jakby się rozpłynął w
powietrzu.
Porucznik Warnhagen znów z uprzejmą zapobiegliwością
zwrócił się do cierpliwie czekającego Ericha Wienanda:
- Mam nadzieję, że pan nam wybaczy.
- W jakim sensie?
- Ponieważ, panie Wienand, staram się respektować prawa
właścicieli obiektów, w których kwateruję. Sądzę, że pańska
rodzina to potwierdzi. Choć muszę szczerze wyznać, zająłem
dość dużą powierzchnię pańskiego domu. Przyrzekam jednak
panu, że zrewiduję swoje potrzeby.
- Na razie, panie poruczniku, nie jest to takie pilne. Mam
nadzieję, że gdzieś jeszcze znajdzie się jakiś kąt dla mnie.
- To proszę wobec tego za mną. Z pewnością jest pan
oczekiwany.
- Przez kogo - moją żonę?
- Oczywiście, że miałem na myśli pańską szacowną małżonkę,
panie Wienand. Z tym że trudno było ją tak nagle obudzić z
głębokiego snu, ale sądzę, że zaraz się pokaże. Ja oczywiście
wycofam się wtedy taktownie.
Erich Wienand wszedł teraz przez szeroko otwartą dla
niego bramę, kierując się do wejścia domu, którego masywne,
drewniane drzwi z dębiny zostały wykonane także według jego
projektu i ozdobione kutymi elementami z brązu. Również i te
otwarły się przed nim niemal na oścież.
Ukazała się w nich jego żona Elwira, oświetlona przez
latarnię, podobną do stajennej. Zobaczył jej czarne rozpu-
szczone włosy. Stała w cienkiej powiewającej koszuli nocnej
koloru ciemnoczerwonego; jej twarz była blada jak księżyc.
Wyciągnięte ręce zdawały się dygotać.
- Jesteś! Nareszcie! - zawołała.
Erich Wienand zatrzymał się jak sparaliżowany. Ona rzuciła
się na niego i zaczęła go obejmować, co robiła z widoczną
gwałtownością w ruchach, a nawet z popędli-wością. Po chwili,
jak gdyby się nagle opamiętała, cofnęła się nawet, lecz starała
się nie dać poznać po sobie, jaką poczuła odrazę po przytuleniu
się do niego.
Na twarzy Ericha Wienanda pojawił się delikatny, ostatnio
częsty u niego uśmieszek cierpienia, wyraźnie widoczny nawet
w tym mdłym oświetleniu.
- Ach, moja droga - powiedział - doskonale wiem, co poczułaś,
to musi odpychać, zwłaszcza ciebie, osobę o delikatnym
powonieniu.
- Nie mów tak, Erichu!
- Mówię to, ponieważ wiem, że moje ubranie okropnie
śmierdzi - lepi się od zaschniętej krwi, przesiąkło odchodami.
Również bielizny od wielu tygodni nie zmieniałem, nawet nie
było możliwości porządnie się umyć.
- Jakież to wszystko ma znaczenie! - zawołała Elwira, nie tylko
jako żona, ale także jako jego towarzyszka życia.
-Najważniejsze, że znowu jesteś! Chodź, wejdź wreszcie do
domu.
Erich Wienand ukłonił się przed nią i podążył za nią do
kuchni, gdzie paliło się kilka świeczek. W centralnym punkcie
stał olbrzymi piec kuchenny z dużym paleniskiem; posadzka
wyłożona była flizami, dookoła na ścianach widniały ozdobne
kafelki. Pod oknem stał barokowy, prawdziwie chłopski stół -
wygodne miejsce do jedzenia. I tam usiedli. Daleko od siebie,
na przeciwległych krańcach - by mogli dokładniej przyjrzeć się
sobie.
- Gdybym wiedziała, Erichu, że przyjdziesz, wszystko byłoby
dla ciebie przygotowane - kąpiel, świeża bielizna, ubranie,
jakieś dobre jedzenie i godne przyjęcie.
- Tymczasem - odpowiedział - niczego więcej nie pragnę, jak
tylko wyspać się, obojętnie gdzie, zaraz.
Na co Elwira zaczęła prosić o zrozumienie. W jej sypialni nie
będzie to w tej chwili możliwe, gdyż tam w jej łóżku śpi
Elfrieda, jej córka, nazywana też „Elfie". Śpią razem, bo ciągle
jest napastowana; poza tym dziś wzięła silny środek nasenny. A
w pozostałych pokojach rozlokowali się żołnierze.
- Dopiero jutro da się coś zrobić.
[L.J]
- Nie musi być od razu pokój - przerwał jej Erich Wienand -
wystarczy mi jakikolwiek kąt, w którym mógłbym się trochę
przespać. Coś się przecież znajdzie. - Po czym chciał jeszcze
dowiedzieć się: - A co jest z tym pomieszczeniem w piwnicy -
zaraz obok schodów?
- Ono jest puste, tyle że trochę zastawione i chyba nie-
specjalnie czyste. Tam stoją teraz skrzynie z twoimi książkami,
kazałam tam również znieść twoje materiały, dokumenty,
rękopisy.
- Wciąż wszystko to jeszcze jest?
- Na szczęście jest, Erichu! Tak jak mnie o to zdążyłeś
poprosić. Pilnowałam tego.
- To wobec tego pozwól mi się tam przespać, Elwiro. Tam
będę się na razie czuł bezpieczny - prosił wciąż tym samym
upartym głosem, choć już bardzo zmęczonym. -Wystarczy mi
materac, mała poduszka, jakiś koc, najlepiej dwa.
- Dobrze, Erichu, zaraz to zorganizuję. Tymczasem odpocznij
trochę. Czy zrobić ci coś do jedzenia?
- Chętnie - odpowiedział bardzo już senny - małą kromkę
chleba. Ale jeśli masz, to czerstwego. I daj mi trochę wody z
naszej studni. Więcej nic.
W czasie gdy siedział w kuchni, drobiąc na kawałeczki podaną
mu kromkę chleba, by ją łatwiej przełknąć, Elwira, pełna
wewnętrznego niepokoju, znosiła do piwnicy to, o co ją prosił.
Poza materacem i kocami, także miskę z wodą, kawałek mydła,
dwa ręczniki, koszulę nocną i świeżą bieliznę. Przyniosła też
nocnik, gdyż najbliższa toaleta znajdowała się obok głównego
wejścia.
Jedną ze skrzyń stojących w pomieszczeniu, którą wcześniej
starannie odkurzyła, nakryła obrusem, który w ciemnościach
lśnił bielą. Na tym „stole" postawiła dwuramienny świecznik z
niebieskiego szkła. Miał on, o czym wiedziała, szczególne
znaczenie dla Ericha. Był to bowiem prezent od niejakiego
Knuta Hamsuna - „Przyjacielowi po fachu" -zostało na nim
wygrawerowane.
Świeczki migotały łagodnie. Oświetlały położony przez nią
obok świecznika notatnik. Na nim leżały trzy ostro
zatemperowane ołówki. A więc niejako zaproszenie do pracy
literackiej. Gdy to zobaczył, ponownie zaczęły mu drżeć ręce.
- Dziękuję ci za wszystko - powiedział wzruszony.
- A więc do jutra! Rano pomyślimy, co będziemy robić dalej -
odpowiedziała.
Elwira Wienand wycofała się szybko. Powłócząc nogami,
jakby niosła jakiś duży ciężar na plecach, szła powoli schodami
do góry, chcąc udać się do sypialni. W jej oczach pojawiły się
łzy.
W sieni natknęła się na porucznika Warnhagena. Wciąż
jeszcze był w szlafroku pisarza i sprawiał wrażenie, jakby czekał
na nią.
- Ciężko było? - zapytał.
- To wszystko jest straszne. Po prostu straszne! - odpo-
wiedziała natychmiast.
- Doskonale to rozumiem, to znaczy mogę się wczuć w tę
sytuację, szanowna pani - stwierdził Warnhagen przyjemnie
brzmiącym, choć niemal rozkazującym tonem.
- Muszę powiedzieć, że pan Wienand wydał mi się jakimś
duchem, który się tu nagle pojawił. Niepodobny jest zupełnie
do zdjęć ani do tego, co szanowna pani mi o nim opowiadała.
Po tym jak mi go szanowna panienka, to znaczy pani córka,
przedstawiła, też go sobie inaczej wyobrażałem.
- Musiał przejść straszne rzeczy - powiedziała Elwira, jakby w
zamyśleniu.
- Może byłoby dobrze - zaproponował uprzejmie zapra-
szającym gestem porucznik - gdybyśmy na ten temat chwilę
porozmawiali. Może to pani sprawi ulgę. Czy mogę zapro-
ponować portwajnu albo szampana w swoim pokoju?
Propozycja - po małym wahaniu - została przez Elwirę
przyjęta. Udali się do „jego" pokoju, chodziło oczywiście o
gabinet Ericha Wienanda. Pozostał niemal nie zmieniony,
wypełniony książkami, które znajdowały się w regałach na
wszystkich ścianach. Na podłodze leżał przepiękny jasno-
czerwony dywan, bogaty w ornamenty, okna przysłaniały białe,
długie zasłony. Na samym środku stało biurko, przy którym
wcześniej rodziły się liczne dzieła „literatury światowej" - jak je
określano. Wśród nich była też Pani pułkownikowa, książka o
kobiecej rezolutności i niezłomności, jak też hymny sławiące
wieczne istnienie natury, zatytułowane Rybacy Boga.
Lecz teraz na tym biurku leżała czapka porucznika, jego pas i
pistolet Walther 7,65, a także schemat organizacyjny baterii,
plan szkoleniowy, mapa z nakreślonymi kierunkami udziału w
działaniach wojennych. Na widocznym miejscu leżał też
jadłospis baterii na bieżący i następny tydzień.
W gabinecie stał pod ścianą tapczan, zapraszająco szeroki,
wyściełany skórą. Służył kiedyś Erichowi Wienandowi jako
miejsce odpoczynku - w czasie przerw podczas pisania.
W tym celu nie był jednak nigdy użyty. Gdy bowiem pisarz
potrzebował odprężenia, wtedy szedł na spacer przez pola i
łąki, do lasu albo do swoich zwierząt, wśród których znajdował
szczególne ukojenie.
Teraz na tym tapczanie obitym skórą znajdowało się leże
Warnhagena - było tylko lekko przykryte. I wprost do niego
prowadził panią Elwirę. Usiadł obok niej i podał jej pełną
szklankę szampana.
Szampan był słodkawomdły i za ciepły, piana dziko przelewała
się za obrzeże szklanki. Napili się trochę.
- Co - zapytała po chwili Elwira - będzie teraz z nami?
- Z pewnością nic, czego należałoby się obawiać, szanowna
pani.
- On - odpowiedziała, mając na myśli Ericha Wienan-da -
zupełnie się zmienił. Wygląda jak szkielet, w każdym razie jest
potwornie wychudzony. Musiał chyba bardzo cierpieć, przede
wszystkim duchowo - to jakby nie ten sam człowiek. Jest jakiś
taki nieobecny. Zdaje mi się, że jego koniec jest bliski.
Porucznik Warnhagen troskliwie objął Elwirę - przysunął się i
nachylił nad nią.
- Nie powinnaś tracić nadziei - powiedział, co zabrzmiało
szczerze, jakby z wewnętrznego przekonania. -Wiesz przecież,
co do ciebie czuję. Razem na pewno sobie z tym poradzimy.
Tym bardziej że jak mi powiedziałaś, dawno już nie był wobec
ciebie mężczyzną.
- Co z tego! Ale znów jest tutaj.
Pieszczoty porucznika stawały się coraz gwałtowniejsze.
Zaczął ją przechylać, aż znalazła się pod nim.
- Nie ma sprawy, której nie dałoby się rozwiązać - sze- pnął jej
do ucha.
- Co ty znów ze mną wyprawiasz, Horst-Heinz! - Oddychała
ciężko, ale nie broniła się.
- Robię tylko to, czego ty chcesz, Elwiro, a ja wciąż pragnę.
Gdy Erich Wienand pozostał wreszcie sam w piwnicy, w
pomieszczeniu pod schodami, wydało mu się, że zmęczenie
nagle mu przeszło. Ustąpiła senność, jakby dopiero co się
obudził. Zaczął więc spoglądać na wszystko, co było widoczne
w świetle świec osadzonych w świeczniku otrzymanym od
przyjaciela - Knuta Hamsuna.
Regały, skrzynie, ubita glina z ziemią zamiast podłogi.
Wysoko nad nim na jednej ze ścian dwa małe okienka, które
wprost magicznie przyciągały jego wzrok. Podszedł do nich i
zaczął je zasłaniać workami, które leżały pod ręką. Dopiero
teraz poczuł się w pełni bezpieczny, nie obserwowany przez
nikogo.
Zaczął rozglądać się ostrożnie po pomieszczeniu. Potem stopa
za stopą przesuwać się po nim, jakby chciał je zmierzyć.
Najpierw zrobił to od drzwi, wzdłuż ścian do prawego okna.
Gdy tam doszedł, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo
i poszedł w kierunku lewej ściany. Tam zatrzymał się przed
skrzynią, wciśniętą między regał a ścianę, na której znajdowały
się okna.
Ukląkł i zaczął obmacywać dłońmi, jakby chciał ją pogłaskać.
Potem zaczął delikatnie obstukiwać najpierw wierzch, a
następnie boki. Zbadał też dokładnie gliniastą podłogę pod
skrzynią. Wreszcie skinął z zadowoleniem głową, sam do
siebie, jakby nieco uspokojony. Skrzynia nie była pusta.
Wyglądała na nie naruszoną. Od miesięcy nikt do niej nie
zaglądał ani też, jak stwierdził, nie przesuwał z miejsca na
miejsce. W niej znajdowały się jego liczne dzieła, rękopisy i
maszynopisy, jak również szkice i założenia do dalszych
utworów. W niej także przechowywał ważną dla siebie ko-
respondencję. Lecz teraz wszystko mogło być w niej zakurzone,
zawilgocone, bliskie zbutwienia. Przestraszył się.
Wstał i oparł się wyczerpany o ścianę, jakby nagle uszło z
niego powietrze. Nie miał odwagi od razu jej otworzyć. Dopiero
po chwili znów nachylił się nad nią, próbując wysunąć ją nieco
do przodu, co mu się jednak nie udało. Nie miał na tyle siły,
żeby ją ruszyć. Oddychał ciężko, na jego uduchowioną twarz
wystąpił gęsty pot. Wienand znalazł kawałek drąga, który
podłożył pod skrzynię, i ponownie próbował wysunąć ją do
przodu. Gdy mu się to wreszcie udało, usiadł wyczerpany na
gliniastej podłodze, opierając się plecami o dłuższy bok skrzyni.
Minęło niemal pół godziny, nim drżącymi rękoma zaczął
szukać po kieszeniach łyżki - to jedyny przyrząd, który wolno
było mieć w obozie, by za jego pomocą móc „żreć". Żadnego
noża, widelca, pilnika do paznokci, nożyczek, śrubokręta. Nie,
tego nie wolno było mieć, aby nie zadać sobie czasami
śmiertelnych ran albo też tym narzędziem nie zabić broń Boże,
innych.
Teraz w każdym razie tu, w swojej piwnicy, Wienand sięgnął
po łyżkę, znowu ukląkł i zaczął, trzymając ją w obydwu rękach,
energicznie rozkopywać lepką glinę stanowiącą podłogę. Przy
tym uświadomił sobie, do czego potrzebne mu były jeszcze
ręce.
To, co zaczął nimi odsłaniać milimetr po milimetrze, było
twarzą z ciemnego brązu. Oblicze pełne udręki. Nad nim
korona cierniowa, naciśnięta głęboko na czoło. Krople potu, łez
i krwi zdawały się spływać po tej twarzy boleści.
Ten Zbawiciel z brązu, teraz cały wysmarowany brudną
gliniastą ziemią, został przez niego i jeszcze innego mężczyznę
z narażeniem życia uratowany kilka miesięcy temu przed
zniszczeniem.
Miał zostać przetopiony. Wienand pochylił się teraz głęboko
nad wykopaną figurą Chrystusa. Szczęśliwy zaczął całować jej
twarz, nim znów wróciła do jego świadomości otaczająca go
ponura rzeczywistość.
Wtedy zakopał ponownie starannie figurę, zamaskował
miejsce, po czym dopiero położył się i zasnął długim, głębokim
snem, być może mając nadzieję, że się z niego już nigdy nie
obudzi. Lecz to nie było mu jeszcze dane.
Życiorys Ericha Wienanda
Część pierwsza
Należy zaraz na początku zaznaczyć, iż być może najistot-
niejszych szczegółów tego niemieckiego życiorysu nie da się
całkowicie odtworzyć. Tym bardziej iż tak zwane dokumenty
źródłowe, jak na przykład listy, zostały tylko w pojedynczych
przypadkach odnalezione. Erich Wienand dbał, żeby tak było,
prawdopodobnie czynił to z pełną świadomością, świadczą o
tym liczne wywiady z dziennikarzami, jak też z krytykami
literackimi. Zresztą jak żył - a raczej jak musiał żyć - nie jest
tutaj istotne. Rozstrzygające jest to, co pozostawił jako „swoje
dzieło". Tylko to!
Pewne jest, że Erich Wienand urodził się 18 stycznia 1886
roku w Priesnitz na Pomorzu. Ojciec: Hagen Wienand - radca
sądowy. Matka: Elizabeth Wienand, nazwisko panieńskie
Goldach.
Bardzo szczegółowo - jak się wydaje - udało się opisać ten
okres niejakiej Konstanzy Reibert. Ona, zaraz po śmierci
Ericha Wienanda, wystąpiła jako pierwsza najpełniejsza jego
biografka, poświęcając mu aż trzy książki. W jednej z nich
znalazły się następujące informacje:
Jego miejsce urodzenia, Priesnitz na Pomorzu, położone jest
na północ od Szczecina i znajduje się mniej więcej w połowie
drogi pomiędzy stolicą regionu a wybrzeżem morskim. Wów-
czas, w 1886 roku, było to solidne, dobrze zorganizowane,
choć stosunkowo niewielkie miasto. Dwanaście tysięcy
mieszkańców, dwie szkoły podstawowe, jedno gimnazjum,
trzy kościoły - wyłącznie ewengelickie; do tego dwa hotele,
osiemnaście restauracji, jeden lekarz, dwóch weterynarzy - i
właśnie ów sąd rejonowy, w którym pracował ojciec Ericha
Wienanda, w Priesnitz oczywiście znajdował się także
garnizon wojskowy.
Panował tam z pewnością ów znany na całym świecie porzą-
dek tak zwany prusko-niemiecki, czyli cesarski. Jego
najbardziej wpływowymi siłami, według zgodnej opinii
świadków, były niewątpliwie urzędy, to znaczy ich
przedstawiciele: policja spełniała w tym rolę wiodącą, jako
urząd najbardziej czujny, ale i też zdecydowanie obywatelski.
Porządnie zachowujący się obywatele znajdowali w niej w
każdej chwili ochronę i stosowną pomoc. Przy kształceniu
tamtejszych uczniów dbano przede wszystkim o wychowanie
gorliwych i posłusznych obywateli. Różne „ojczyźniane"
stowarzyszenia i kluby działały w myśl tej zasady. A poza
tym dużo czasu poświęcano na gimnastykę i śpiew -także dla
pomyślności obywateli. Priesnitz miało co najmniej
dwanaście takich „patriotycznych" organizacji, z których, jak
należy sądzić, było dumne.
W podjętych przez Konstanzę Reibert próbach opisania pisa-
rza, stworzenia w każdym razie jego solidnej biografii -
można znaleźć to, co nazywa się charakterystyką epoki, w
której twórcy przyszło żyć.
- W roku 1886, w którym urodził się Erich Wienand, król
bawarski Ludwik - wyśmiewany i wyszydzany - został uz-
nany za umysłowo chorego, ubezwłasnowolniony i zmuszony
do samobójstwa. Jednocześnie Strindberg, Tołstoj i Leopold
Rankę pisali swoje najważniejsze dzieła. Pewien aptekarz, z
odległej wówczas i znajdującej się jakby na końcu świata
Ameryki, opracował przepis na napój, który potem nazwano
coca-colą. Wtedy też w porcie nowojorskim stawiano Statuę
Wolności.
Lecz najważniejszym dokumentem, który Konstanza Reibert
zamieściła, jest wspomnienie akuszerki, nazwiskiem Hausbit-
ner, wówczas jeszcze bardziej młodej, która odbierała poród
małego Ericha.
- Mimo podeszłego wieku doskonale przypominam sobie
narodziny Ericha Wienanda, ponieważ nie były zwykłym
przyjściem na świat. Należy podkreślić, iż radca sądowy Ha-
gen Wienand był wielce znaczącą osobistością w naszym
Priesnitz. Człowiekiem powszechnie szanowanym cieszącym
się dużym uznaniem, także moim. Można powiedzieć, że na
równi z burmistrzem, dyrektorem szkoły i komendantem
garnizonu.
Przy jego narodzinach, które oczywiście nastąpiły z moją
pomocą, pani Elisabeth Wienand omal nie umarła, taka była
słaba. Zdaje się, że nie była dostatecznie przyzwyczajona do
twardego życia na prowincji jako osoba pochodząca z
Berlina. Choć specjalnych komplikacji przy tym nie było, o
czym mogłam poinformować czekającego przy butelce
czerwonego wina na rezultat rozwiązania pana radcą
sądowego.
Ten zaś zareagował jak typowy mężczyzna. Nie pytał, czy
wszystko przebiegło dobrze, czy też jak się czuje żona. On
chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej: czy to
jest chłopak?
Co mogłam mu potwierdzić, a wtedy wydał mi się szczęśli-
wy. Pamiętam, że popędził schodami na górę. Wienandowie
zamieszkiwali dwupiętrowy dom, pod najlepszym z
możliwych wówczas adresów przy Merktplatz 5. Gdy wbiegł
do sypialni swej bladej, leżącej w łóżku żony, objął ją i
zawołał na cały głos:
- Dziękuję ci za syna! Nazwiemy go, jak zaplanowaliśmy,
Erich - na cześć brata mojej matki, tego leśnika.
Potem dopiero obejrzał syna, swojego drugiego już, którego
właśnie po raz pierwszy kąpałam: różowiutkie napęczniałe
ciałko z kaprawymi oczkami i malinowymi ustami, które
dopiero co oswobodziło się z ciała matki. Wtedy jego żona,
mimo że była bardzo osłabiona, radosnym głosem zapytała:
- Czyż nie jest on uroczy i do tego taki delikatny?
- Nawet trochę za delikatny - stwierdził na to pan radca.
-Może przez to taki malutki. - Był wyraźnie tym zatroskany.
-Powinniśmy go zważyć.
Co też potem nastąpiło. Po czym pan radca sądowy z dez-
aprobatą stwierdził:
- Ma blisko czterysta gram niedowagi! To mi się nie podoba.
Dalej pan radca nie mógł się jednak zajmować synem, gdyż
ten dzień, właśnie 18 stycznia, był jak by to powiedzieć -
dniem historycznym. Tego dnia bowiem, 18 stycznia, urodził
się również cesarz niemiecki, a to oznaczało naturalnie
urzędowe obowiązki dla pana radcy!
2
Następny dzień w połowie kwietnia 1945 roku - był
naprawdę wiosenny, miał przyjemną temperaturę, pola wokół
rozciągających się łąk lśniły świeżą zielenią. Było tak, jakby
rozwijającej się natury nic nie obchodziło, nic, co się działo
wokół.
A wokół trwała gorączka wojenna, wojna wszystkich wojen,
której fronty po krótkiej mobilizacji kolejno rozsypywały się jak
domki z kart. Ongiś błyszczący i dumny ze swej potęgi
wielkoniemiecki Wehrmacht teraz żałośnie rozpadał się -
uciekał, chowając się po różnych dziurach, z których czasami
próbował się jeszcze przeciwstawić napastnikom.
Jedna z jego części znajdowała się właśnie tutaj, w połu-
dniowych Niemczech, w górnej Bawarii, proponując swoje
usługi. Nazywano ją też wówczas „ostoją Niemiec" albo
„twierdzą", której wróg nie zdobędzie, tak przynajmniej
oficjalnie głoszono. Tu w każdym razie wokół Bertesgaden,
czyli bunkra Hitlera - kanclerza i naczelnego wodza Wehr-
machtu, w okolicach Obersalzberga, zgromadzono resztki
wspaniałej niegdyś armii.
W tym kotle, a raczej piekle, możliwe były wszelkie odmiany
ostatnich zagrywek w tak zwanej obronie Rzeszy. O przeżycie
walczyli nie tylko ludzie rozsądnie myślący, ale również i
niczego nie widzący głupcy, wciąż jeszcze wierzący w końcowe
zwycięstwo. Wszyscy oni - te resztki - podzieleni byli na w
miarę dające się jeszcze określić jednostki i oddziały, jak ta
bateria obrony przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Była
częścią pewnego rozmieszczonego po okolicy pułku, ale na
dobrą sprawę zdana wyłącznie już tylko na własne siły i
inwencję, jeśli chodzi o ochronę przeciwlotniczą twierdzy
Führera.
Tu także zgromadziły się różne wycofujące się sztaby,
prawdopodobnie z wieloma tajnymi materiałami i aktami.
Znalazły się pospiesznie przerzucane zapasy, w tym również
żywnościowe. Tutaj na nowo usiłowano jeszcze kompletować
rozbite oddziały, ściągano pospiesznie szpitale polowe,
likwidowane gdzie indziej szkoły wojskowe i różnego typu
jednostki specjalne. Wszystko, co jeszcze mogło się przydać. I
w tym rozgardiaszu znaleźli się również pozostawieni
własnemu losowi różnego typu więźniowie, robotnicy przy-
musowi, jeńcy wojenni - w tym także więźniowie obozów
koncentracyjnych.
W tych jakby wyplutych resztkach wielkich Niemiec pojawiły
się również powracające wiosną do swych gniazd ptaki
wędrowne. Bezbłędnie odnajdywały swoje stare miejsca,
usadawiając się na drzewach, pod dachami domów, na polach i
łąkach. Wraz z nimi, jak na skinienie czarodziejskiej różdżki,
widoczne stały się także ptaki zimujące w okolicy - wszystko
radośnie odżywało - śpiewało, wiwatowało, kwiliło,
wykrzykiwało, ćwierkało.
I to cudowne manifestowanie życia, mimo okropności przeżyć
zimy i nocy, śniegu i lodu, deszczu i mgieł - chłonął teraz Erich
Wienand.
Stał przy jednym z dwu małych okienek w swojej piwnicy.
Zdjął najpierw worki, którymi w nocy przysłonił okna, a
następnie szeroko je otworzył. W końcu znał się na śpiewie
ptaków, potrafił rozróżniać ich głosy - wiele jego opisów
przyrody bazowało na tym doświadczeniu.
Radośnie i pełen nadziei spoglądał więc na wschodzące słońce
tego wiosennego poranka. Po czym zwrócił uwagę na małego,
szarego, zwykłego wróbelka, który nagle pojawił się przed nim i
wesoło wymachiwał skrzydełkami w porannym słońcu. Dla
niego Wienand kruszył teraz resztki z kromki chleba, którą
miał w kieszeni, delikatnie wysuwając je na dłoni w jego
kierunku. Ptaszek, o dziwo, przyfrunął i zaczął je wydziobywać,
ale nagle zerwał się spłoszony.
Widocznie usłyszał, podobnie jak Erich Wienand, mocne
pukanie do drzwi piwnicy. Erich Wienand, jakby zbudzony ze
snu, cofnął się nieco od okna, odwrócił i z powrotem znalazł się
w półmroku.
- Proszę - zawołał delikatnym głosem. Usłyszał za drzwiami
głos swojej żony Elwiry.
- Czy nie przeszkadzam, Erichu?
- Ty nigdy mi nie przeszkadzasz - zapewnił.
Elwira weszła do środka po wąskich drewnianych schodach,
które prowadziły do tego piwnicznego pomieszczenia. Jej krok
był zdecydowany - w jednej ręce miała dzban z wodą, a na
drugiej stosik świeżej odzieży: ubranie, koszule, sweter,
skarpetki, buty. Położyła to wszystko przed nim.
- Czy miałeś dobrą noc? - chciała wiedzieć.
- Nawet bardzo dobrą! - odpowiedział natychmiast.
Może dlatego, że nareszcie znowu w domu.
Powiedział tak, choć w rzeczywistości ta noc była wyjątkowo
okropna dla niego, jak zresztą wiele innych przez ostatnie kilka
miesięcy. Śniły mu się jakieś niesamowite, straszne rzeczy, we
śnie drżał cały ze strachu, oblewał się wielokrotnie zimnym
potem. Przebudził się w momencie, kiedy próbował uciec z
obozu, gdziekolwiek zniknąć, schować się.
Odetchnął, dopiero gdy uświadomił sobie, że znajduje się
przecież we własnym domu. W swojej piwnicy, tuż obok
skrzyni ze swoimi dziełami, pod którymi spoczywał jego
Chrystus.
Elwira podeszła do niego. Położyła ręce na jego ramionach,
jakby go chciała objąć, na co z wdzięcznością jej pozwolił.
- Przygotowałam ci kąpiel, Erichu - powiedziała po chwili. - W
kuchni stoi też przygotowane dla ciebie jedzenie.
Podczas tego pierwszego posiłku przez jakiś czas będą tylko
we dwoje; później dopiero, jeśli pozwoli, dołączy do nich jej
córka.
- Elfie bardzo chce cię zobaczyć. Jest bardzo podenerwowana,
odkąd dowiedziała się, że wróciłeś. Czy nie będzie ci
przeszkadzać?
- Ależ nie - w żadnym wypadku! Jak się czuje nasze kochane,
dobre dziecko?
- W zasadzie bez zmian, Erichu. - Co oznaczało: Elfie jest
ciągle, jak przedtem, chorowita, na ogół apatyczna i nieco
pobudliwa. Cierpiała na zaburzenia trawienia, miała również
kłopoty z sercem. Także jej krótkowzroczność pogłębiła się. -
Trzeba jej po prostu okazywać dużo miłości.
- Co za cudowne słowo, Elwiro - miłość! - powtórzył. -Słucham
go z wyjątkowym wzruszeniem. Czuję się w tym momencie
zupełnie jak nowo narodzony... Jakby wszystko wokół mnie na
nowo odżyło.
Gdy Erich Wienand porządnie się wykąpał, zaczął się ubierać.
Stwierdził z satysfakcją, iż Elwira przygotowała mu te rzeczy, w
których lubił chodzić na swoje długie spacery. Było to
myśliwskie lodenowe ubranie, szarozielone, nieco już
podniszczone, chętnie noszone w Bawarii - zatem nie rzucające
się w oczy.
Ubrany w ten strój, Erich Wienand, wchodził schodami z
piwnicy do sieni, a stamtąd do kuchni. Nie usiadł jednak od
razu do zastawionego dla niego stołu, tylko najpierw podszedł
do dużego okna.
Wyjrzał przez nie - na świat, swój świat, z którego wyłączono
go na długie miesiące w obozie koncentracyjnym. Ale teraz ten
świat znów egzystował dla niego. „Żeby móc przeżyć w domu,
choć tylko jedną wiosnę, mój Boże!" -prosił Boga wielokrotnie
w swoich rozpaczliwych obozowych modlitwach. I prośba ta
została wysłuchana.
- Popatrz tylko na to! - zawołał uszczęśliwiony do swojej
żony. - Jak duże są już liście na tych drzewach owocowych.
Jakie duże pąki mają już te drzewa. Lada dzień zaczną
kwitnąć! Wczesną mamy w tym roku wiosnę. Zapowiada się
dobry urodzaj.
Wtedy spostrzegł w ogrodzie między drzewami owocowymi
jakiegoś mężczyznę w mundurze. Stał tak, jak gdyby i on
również podziwiał piękno wiosny. Dopiero po chwili Wienand
zobaczył, że rozpiął spodnie, odsłonił tyłek i przykucnął. Erich
Wienand odwrócił się od okna.
Jego wzrok padł teraz na zastawiony stół. Leżał tam świeżo
upieczony biały chleb, złotożółte masło, miseczka z miodem,
druga z marmoladą, zrobioną z owoców z jego drzew. Obok
stały jeszcze trzy dzbany: z kawą zbożową, herbatą owocową i
mlekiem. Mleko pochodziło, jak zapewniała go Elwira, od jego
ulubionej krowy, Eddy.
- To dobrze - powiedział, uśmiechając się do siebie -
że jest jeszcze moja Edda. - Lecz nie odważył się pytać
alej, co jeszcze pozostało z jego świata. Elwira również nie
zachęcała go do tego. Może dlatego, że ten świat już
nie istniał. Nie było także już Lottchen, jego ulubionej
jamniczki.
Zawsze dbał o to, aby po każdym powrocie do domu otaczać
się swoimi zwierzętami. Z nimi chciał przebywać, jak długo im
dane było żyć. Nigdy nie chciał być hodowcą, a już w żadnym
razie dostarczycielem zwierząt do rzeźni. To była zawsze
demonstrowana przez niego cecha, ona też szybko została
zauważona przez sąsiadów, którzy określali go jako
„sentymentalnego wariata" albo „sanitariusza zwierząt" i tym
podobne.
Elwira ani nie namawiała go do jedzenia, ale też nie odciągała
od stołu. W trosce o jego zdrowie wcześniej zadzwoniła do
doktora Gansa, lekarza w Schoenau, który w razie potrzeby
opiekował się Wienandem. Teraz zresztą bardzo się ucieszył,
gdy się dowiedział, że jego czcigodny pacjent znów wrócił do
domu. Kazał go bardzo serdecznie pozdrowić i powiedział, że
jak najszybciej go odwiedzi.
Doktor Gans radził:
- Szklanka świeżego mleka, możliwie nie za tłustego, nie
powinna zaszkodzić. Również łyżeczka miodu do tego po
winna dobrze zrobić, zwłaszcza że to miód lipowy, którego
tak wiele macie w Welpenhof.
Właśnie to pił teraz Erich Wienand, małymi łykami -z
wyraźnym zadowoleniem, lecz nie wziął do ust świeżo
upieczonego białego chleba, co prawda sięgnął po dwie kromki,
ale tylko powąchał je, by po chwili schować w swoich
kieszeniach w marynarce. Elwira z uwagą śledziła każdy nawet
najmniejszy jego ruch.
Potem pokazała się Elfie, jej córka. Otworzyła drzwi i
zatrzymała się w nich -- ubrana w prostą sukienkę z grubo
tkanego lnu. Jej łagodna twarz, przypominająca księżyc w
pełni, była mocno zaczerwieniona. Oddychała szybko
otwartymi ustami, sprawiając wrażenie, że inaczej nie potrafi.
- Wejdź, dziecko, nie denerwuj ojca - powiedziała tro
skliwie Elwira.
Lecz było to zbyteczne. Erich Wienand wstał, rozwarł szeroko
ramiona i przytulił do siebie opiekuńczo Elfie. Tkwili tak przez
jakiś czas w ucisku, uśmiechając się do siebie. Potem, nie
wypuszczając Elfie z objęć, poprosił ją, aby usiadła koło niego.
Nie był jej ojcem. Elwira, jego druga żona, wniosła ze sobą do
ich małżeństwa Elfie. Było to dwanaście lat temu. Lecz Erich
Wienand kochał Elfie dosłownie od pierwszego spojrzenia. Ta
delikatna dziewczynka, niezwykle wrażliwa i chorowita, była
stworzeniem, które kazało mu myśleć o kruchości ludzkiego
ciała, wręcz nakazywała mu to. Była dziewczynką nieszczęśliwą
- z nieskoordynowanymi ruchami, jakimiś ciągłymi wysypkami
na skórze. Głos jej brzmiał jak echo tłuczonej blachy. Cała jej
postać była bez wyrazu. Płaskie piersi, ledwie zarysowane
biodra.
Lecz właśnie dlatego, ale nie tylko dlatego, była dla Ericha
Wienanda stworzeniem Boga, które potrzebowało jego
pomocy, zrozumienia, ciągle potwierdzanej miłości. Przy tym
miała coś szczególnego w oczach; one przemawiały jakąś
niezwykłą siłą, były zwierciadłem jej duszy - czystym,
klarownym, pełnym naiwnej szczerości. Miały w każdym razie
swój niezwykły wyraz i siłę.
I ta niezwykle ujmująca dla niego istota, potrzebująca
życzliwej opieki, teraz oczekiwała jego odpowiedzi na pytanie:
- Co się tu dzieje, tato?
- Moje dziecko - odpowiedział. - Tego nie wiem.
- Skoro ty nie wiesz, to kto może wiedzieć? - spytała
zdziwiona. - W końcu żyją na świecie ludzie, którzy wierzą w
ciebie - także tutaj. I dla nich ty jesteś, jak i dla mnie,
absolutnie jedynym autorytetem, który może rozwiewać
dręczące ich wątpliwości. Tylko ty posiadasz mądrość, aby
odpowiedzieć na każde pytanie.
- Może tak było, moje dziecko. Teraz już nie.
- Ależ, proszę cię, Elfie, nie obciążaj ojca takimi dodatkowymi
problemami - zwróciła się Elwira do córki tyle troskliwie, co
żądające
Elfie nie była jednak skłonna usłuchać matki. Przytuliła się
mocno do swego „ojca" - był jedynym mężczyzną, któremu
okazywała tego rodzaju uczucia i zaufanie.
- Czy naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje, czy też po prostu
nie chcesz wiedzieć?
Erich Wienand sięgnął po szklankę z mlekiem i miodem i
wypił kilka łyków; chyba po to, aby oszukać swój domagający
się jedzenia żołądek. Po czym zaczął ciężko oddychać, wreszcie
ledwo wykrztusił z siebie:
- To, co mnie teraz gnębi, to okropne uczucie, że Bóg się od
nas odwrócił! A za jego plecami bezkarnie harcują diabły.
Chwilę potem Erich Wienand gwałtownie się podniósł.
- Jest mi niedobrze - wyznał. - Czuję się, jakbym za chwilę
miał się udusić, lecz proszę, moi kochani, nie róbcie sobie
żadnych zmartwień; coś takiego zdarzało mi się niemal
codziennie. Poradzę sobie z tym.
Nie chciał, by mu towarzyszono, sam poszedł do toalety w
dolnej sieni i tam zwymiotował.
Gdy Erich Wienand wrócił do kuchni, był bardzo blady;
niemniej sprawiał wrażenie uspokojonego, niemal opanowa-
nego. Już się nie zataczał. W kuchni zobaczył jeszcze jedną
osobę.
Był to porucznik Horst-Heinz Warnhagen. Mężczyzna,
którego poznał już ubiegłej nocy. Tym razem był w mundurze
lotnika z czerwonymi wyłogami na kołnierzu. Warnhagen,
wyraźnie ugrzeczniony, siedział na krześle w pobliżu drzwi.
- Pan porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu Elwira, gdy
tylko wszedł do kuchni - był zawsze dla nas bardzo życzliwy
i troskliwy. Powinieneś o tym wiedzieć, Erichu.
Ten spojrzał na swoją żonę trochę uważniej i od razu
stwierdził, że jej sympatia do porucznika była wyraźna. Po
czym spojrzał na swoją córkę, ale i ta, nie wyrażająca spon-
tanicznie swoich uczuć młoda kobieta, również rozpromie-
nionym wzrokiem spoglądała na Warnhagena.
Teraz z kolei zaczął się dokładnie przypatrywać porucznikowi.
Uznał to nawet w tym momencie za niezbędne. Warnhagen w
świetle dnia prezentował się jeszcze korzystniej niż w nocy.
Miał sportową sylwetkę, był prawdopodobnie przy tym bardzo
wytrzymałym i zdecydowanym człowiekiem. Twarz bohatera:
typowo niemiecka pod krótko przystrzyżonymi blond włosami.
Horst-Heinz Warnhagen próbował być teraz niezwykle
uprzejmy.
- Szanowny panie Wienand - zaczął. - Proszę pozwolić wyrazić
mi swoją radość z powodu pańskiego powrotu do domu, do
pańskiego Wolpenhof. Proszę mi powiedzieć, co mogę zrobić,
aby pański pobyt uczynić jak najbardziej przyjemnym?
- Czy pan może, panie poruczniku, już się nad tym zastanawiał
i ma jakieś propozycje?
- Ja, panie Wienand, razem ze swoją baterią musiałem tutaj
zakwaterować, zresztą zgodnie z rozkazem, przy czym pański
dom ze wszystkich w okolicy najbardziej się do tego nadawał.
Ale jestem oczywiście gotów, zwłaszcza po bliższym poznaniu
pańskiej czcigodnej rodziny, przestrzegać wszystkich
obowiązujących tutaj zwyczajów. Nawet je pielęgnować.
- Co mogę absolutnie potwierdzić! - wyrwało się Elwirze
spontanicznie.
- I ja też! - zapewniła Elfie. Spoglądała przy tym na porucznika
jak na niezwykłe zjawisko.
Warnhagen zaczął więc przedstawiać, jego zdaniem wy-
chodzące naprzeciw, z pewnością też wcześniej dokładnie
przemyślane, propozycje. On osobiście mógłby natychmiast
wynieść się z zajętego przez siebie gabinetu pana Wienanda, o
który dbał i starał się, by nic tam nie zmieniać. Również duża
jadalnia, w której obecnie znajduje się kancelaria baterii,
mogłaby zostać niewątpliwie szybko oddana. I dalej: kuchnia
polowa, magazyn żywnościowy i warsztat naprawczy - całe tak
zwane kwatermistrzostwo baterii mogłoby również być
przeniesione do pomieszczeń przy stajni.
- Czy mam być panu wdzięczny za to? - dało się usłyszeć
pytanie Wienanda.
- Nie mnie - zapewnił natychmiast Warnhagen. - Raczej
pańskiej szanownej małżonce i wyjątkowo cenionej także
przeze mnie czcigodnej pana córce.
Erich Wienand zadał sobie trud, aby na te obiecujące
propozycje odpowiednio zareagować:
- Nie wiem, czy tego rodzaju propozycje mają w ogóle jakiś
sens, zważywszy na moją osobę i obecne położenie.
- Czego się pan obawia? - chciał dowiedzieć się Warnhagen. -
Co pan wobec tego proponuje?
- Nie wydaje mi się właściwe, w każdym razie nie sądzę, aby
było wskazane, żeby od razu coś tu teraz zmieniać. To mogłoby
być w obecnych czasach poczytane za błąd.
- Sądzę, że masz całkowitą rację - przyznała żona Elwira po
krótkiej wymianie spojrzeń z Wamhagenem. - Będziesz
niewątpliwie, Erichu, pilnie tutaj obserwowany, po tym
wszystkim, co masz za sobą.
- Pan Warnhagen z pewnością będzie to robił, ale to daje ci
jednocześnie gwarancję - wtrąciła się żarliwie Elfie.
Porucznik poczuł się doceniony. Był za to wdzięczny.
- To na pewno nie jest przyjemna sytuacja, ale musimy
ją uczynić możliwie najbardziej znośną. Tym bardziej że
należy przypuszczać, iż panujące obecnie stosunki w każdej
chwili mogą się zmienić. I kto wie, czy nawet nie z dnia na
dzień. Ale w takiej sytuacji jestem gotów się wstawić za
panem, za wami wszystkimi. Jeśli oczywiście państwo sobie
tego życzą.
Wienand udał, że nie dosłyszał tej propozycji. Zauważył
jedynie:
- Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że najlepiej jest
siedzieć cicho i nie wychylać się, wtedy unika się wszelkieh
komplikacji. Dlatego też sądzę, iż najwłaściwiej będzie, jeśli
tymczasem pozostanę w piwnicy.
- Jeśli to uważasz za słuszne, Erichu...
- Sądzę, że tak będzie mi na razie najlepiej, Elwiro. Tym
bardziej że nie jest wykluczone, że będę musiał się troszeczkę
rozejrzeć po najbliższej okolicy.
- Pańska rodzina, panie Wienand, będzie się panem
opiekować - stwierdził porucznik. - Ja natomiast będę się czuł
w obowiązku pana ochraniać.
- Ochraniać? To piękne! Lecz przed kim to, panie poruczniku?
- Po prostu przed wszystkim; przed wszystkim, co może się
panu przytrafić.
- Zagrożeniem - powiedział Erich Wienand, jednocześnie
przyglądał się badawczo obecnym - mogą być dwojakiego
rodzaju ludzie. Z jednej strony policja, a z drugiej gestapo - ci z
SS. Ale jeśli się pojawią, to z całą pewnością uzbrojeni - i co
wtedy?
Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Cała trójka spoglądała na
niego z troską. Co on wydawał się przyjmować z zadowoleniem.
Po tej rozmowie Erich Wienand wybrał się na pierwszy
spacer po swoim gospodarstwie. Sam. Każdą propozycję towa-
rzyszenia mu grzecznie, ale i stanowczo odrzucił. Z bijącym
sercem, stawiając ostrożnie krok za krokiem, wiedziony niemal
dziecięcą ciekawością - ruszył więc w ten swój pierwszy
„gospodarski" obchód.
Najpierw wszedł do obory, która znajdowała się niemal tuż za
domem. Tam zobaczył swoją ulubioną krowę Eddę. Niemal
uroczystym krokiem poszedł w jej kierunku. Ona zdawała się
go poznawać; w jej spojrzeniu pojawiło się coś w rodzaju
sygnalizowanej radości. Poczuł ciepło, gdy położył ręce na jej
głowie, jej pysk był jedwabisty, delikatny i gładki.
Obok Eddy miejsca były jednak puste. Jego pozostałych
dwóch krów, Olgi i Emmy, już nie było. A z jego pięciu świń
były jeszcze tylko dwie. Świnie to stworzenia o zupełnie
zaskakującej mądrości, co dawno już stwierdził. Nadawał więc
im imiona, na które, o dziwo, reagowały. Gdy zatem na te dwie
pozostałe zawołał: Willibald, Kunegun-de! - podreptały
radośnie, węsząc w jego kierunku. Chciały, żeby je podrapał po
nosie i za uszami. Co też zrobił. Chrzą-kały zadowolone...
Zwierzęta, i to niemal wszystkie, stanowiły dla niego zawsze
prawdziwie chłopską egzystencję. Bez nich trudno byłoby sobie
wyobrazić życie na wsi. Psy były strażnikami, koty sprawdzały
się jako policja domowa i w gospodarstwie, krowy dawały
mleko, owce wełnę, kozy kosiły trawę. A świnie? Te wielkie
żarłoki zjadały wszystko, aby nic się nie zmarnowało i nie
trzeba było niczego wyrzucać. Żywność była święta. A do tego
te zwierzęta dawały jeszcze nawóz, na którym rosły warzywa,
wschodziły zboża, kwitły kwiaty!
Lecz tutaj nie było teraz żadnego kota, żadnej owcy, żadnej
gęsi. Pozostały tylko nieliczne kury, które uciekały przestraszo-
ne na widok człowieka. Lottchen, jego jamniczka, również już
nie szczekała i nie podskakiwała radośnie na jego widok. Nie
pytał o nią, nikt nie musiał mu też o tym opowiadać. Jego
najważniejszy przyjaciel, ten mały piesek, nie żył.
Gdy Erich Wienand opuścił oborę, wydawał się jeszcze
bardziej przygnębiony, jakby dźwigał na plecach jakiś duży
ciężar. To była jednak tylko oznaka wewnętrznego zamyślenia;
zamknął się cały w sobie, oddając się własnym myślom. I w tym
stanie ducha zaczął ostrożnie obchodzić swój dom. Aż doszedł
do miejsca, które znajdowało się dokładnie pod oknami jego
gabinetu, gdzie do tej pory nie odważył się jeszcze wejść.
Lecz z tego miejsca mógł zobaczyć znów to, na co tak często
spoglądał, robiąc sobie krótkie przerwy w czasie pracy przy
biurku i na co z takim wewnętrznym zadowoleniem, dającym
odprężenie, lubił patrzeć. Widział rozrzucony łańcuch
pagórków o łagodnych kształtach; teraz znów usłanych zielenią
mieniącą się różnymi odcieniami łąk, krzewów, drzew. A
pomiędzy nimi ten wijący się dziki potok, radośnie pieniący się
i połyskujący w słońcu. A dalej za nimi już prawdziwe góry!
Błyszczące w wiosennym słońcu resztkami śniegu. I one
świeciły i jeśli nawet tylko bladym światłem, to jednak na tyle,
aby przyciągać wzrok, jak gdyby stanowiły linię horyzontu
wszystkich krańców.
Widok, od którego Erich Wienand przez dłuższą chwilę nie
mógł oderwać oczu, przesłonił mu rzeczywistość. Wreszcie
zmusił się, aby bez zatrzymywania iść dalej! Zobaczyć to, co
niegdyś, a więc jeszcze przed wieloma miesiącami, było przez
długie lata jego własnym światem. Ruszył zatem znowu wolno,
teraz w kierunku południowym, gdzie znajdowała się
posiadłość jego najbliższego sąsiada, Lehmanna.
I wyglądało na to, jakby tamten czekał już na jego przybycie,
jak przed laty, niezmiennie. Był to korpulentny, przysadzisty
mężczyzna z ogorzałą twarzą poganiacza bydła i grubym,
ochrypłym od piwa głosem. Jego rubaszne usposobienie
nakazywało Wienanowi zachowanie pewnej ostrożności.
- A więc jest pan znowu! - zawołał wyraźnie uradowany
Leitmann. - Chylę czoło, panie sąsiedzie! Jak pan się z tego
wydostał? Przecież zawsze się mówiło: Im nikt się nie wy-
ślizgnie; nawet mysz! A panu jednak się udało! Jak to było
możliwe?
- Tego nie wiem, panie Leitmann - odpowiedział Wienand nie
bez pewnego zadowolenia. - Po prostu mnie wypuścili.
- Jak to, tak po prostu wypuścili, panie sąsiedzie? -Otworzył
szeroko oczy ze zdziwienia, spoglądając z niedowierzaniem na
Ericha Wienanda. - Z tego, co ja słyszałem, to ci faceci nie
wypuszczają nikogo, kto się już raz dostał w ich szpony. To
znaczy, może jeśli im ktoś wlezie w dupę, idzie na współpracę,
sypie nazwiskami i tak dalej, i tak dalej. Ale tego pan chyba nie
zrobił, co?
- Nie wiem, panie Leitmann, o czym pan mówi - bronił się
Erich Wienand. Jego uprzejmość zabrzmiała teraz sztucznie.
- No tak - stwierdził Leitmann, kręcąc głową i przyglądając
mu się uważniej. - Na szczególnie odżywionego pan nie
wygląda. Ale chorować, to pan zawsze chorował, przynajmniej
w ostatnim okresie naszej znajomości. Widzę, że gęby panu ci
faceci nie zniekształcili, chyba że jakieś inne części ciała, ale
tego nie da się od razu zobaczyć. To podobno, jak mówią, jest
ich specjalnością. .
- O tego rodzaju szczegóły proszę mnie jednak nie pytać, panie
Leitmann - ostrzegał Wienand niemal z troską w głosie. - W
pańskim własnym interesie, lepiej nie.
Leitmann jednak uparcie i z niedowierzaniem pytał dalej, co
jednak nie było u niego niczym dziwnym.
- A więc, niech mi pan powie, jak jest w zasadzie z panem:
Jest pan przeciwko czy za? - Miał oczywiście na myśli nazistów.
- Prawdopodobnie za, co? Bo inaczej dlaczego mieliby pana
wypuścić?
- Niech pan bezpośrednio ich o to zapyta, jeśli pan już
koniecznie chce wiedzieć.
Szeroki jak szafa Leitmann przytaknął głową, prawie z
uznaniem. Wiedział, że tego Wienanda nie można było
traktować jak głupca. Jeśli nawet nie był człowiekiem potra-
fiącym gospodarować na roli, to jednak z całą pewnością nie
był idiotą. Prędzej udawał wariata, niźli nim był.
- No dobrze, tak więc może pan sobie znowu chodzić na
spacery, szlajać się po okolicy, ot tak, żeby po prostu posłuchać,
jak ptaki śpiewają, zobaczyć, jak trawa rośnie, tak? Czy też
rozgląda się pan przy okazji za kimś, kto pana wpakował w to
obozowe gówno? Czy już się pan domyśla, komu to
zawdzięczać?
- Możliwe, że i panu, panie Leitmann. Choć nie chcę tak od
razu twierdzić. Trudno byłoby mi to nawet sobie wyobrazić, ale
może jednak powinienem?
Leitmann dość szybko opanował swój widoczny lęk, że
Wienandowi mogło to przyjść do głowy. W końcu wiadomo
było, że Wienand nie był podejrzliwy. Raczej uchodził tutaj w
okolicy za marzyciela i nieszkodliwego spacerowicza.
Człowiekiem czynu to on nie był. Mimo iż twierdził, że ma
chłopską duszę, to pługa nie potrafił prowadzić ani wiadra
mleka udoić, a cóż dopiero wymłócić metr zboża.
- Mimo wszystko - zauważył Leitmann odprężony - nie
stracił pan humoru. W końcu może pan mieć do mnie
zaufanie. Jestem, bądź co bądź, katolikiem.
To się rzeczywiście zgadzało, tyle że nie miało żadnego
znaczenia. Leitmann, hodowca zwierząt i dostawca warzyw,
zawsze przykładał wagę do tego, aby być osobą zdecydowanie
apolityczną. Czasami deklarował to, mrugał porozumiewawczo,
gdy mówił: „Do tak zwanych wyższych celów jestem po prostu
za głupi!".
- Ja w każdym razie - zapewniał teraz przymilnie - chętnie tu
pana znów widzę i sądzę, że pan mnie też. Rozmowa z panem
daje jakąś nadzieję, choćby w sprawie tej łąki po południowej
stronie koło bagna. Mógłby pan, panie sąsiedzie, wreszcie mi ją
przekazać. Byłbym za to panu niezmiernie wdzięczny.
- Co pan rozumie pod tym, że „byłby mi pan za to niezmiernie
wdzięczny"?
- No, wtedy chwaliłbym pana, powiedzmy, we wszystkich
możliwych publicznych miejscach; także w radzie kościelnej,
do której znowu należę. Chwaliłbym jako dobrego sąsiada
wychodzącego ludziom naprzeciw. I mimo że jest pan
spacerowiczem, głosiłbym, że ma pan pełne zrozumienie dla
miejscowych interesów. I co pan na to?
- Bardzo panu dziękuję za tyle pięknych słów, panie
Leitmann. Ale niestety nie będę panu mógł przekazać tej łąki
południowej. Potrzebuję jej do swoich krów.
- Mój Boże, przecież została panu już tylko jedna. I jeśli nawet
dojdą inne, to wystarczy panu przecież w zupełności ogród.
- Ach, szanowny panie Leitmann, kto to może wiedzieć, co nas
teraz jeszcze czeka?
- W każdym razie łąkę koło bagna mógłby mi pan wreszcie
odpalić. Tym bardziej że usadowiła się tam pańska bateria
przeciwlotnicza. Tak, tak, także tam, nie tylko w pańskim
domu, ale i w pańskiej rodzinie. Ci faceci udający obrońców
zupełnie ją poryli, mówię panu. Coś okropnego. Porobili jakieś
okopy, szykują dziury na te swoje działa. Nic tylko jedno
wielkie kretowisko! Tak że, może pan spokojnie przekazać mi
ten zniszczony kawałek ziemi - no, powiedzmy, po jakiejś
przyjacielskiej cenie sąsiedzkiej.
Leitmann od lat chciał mieć tę łąkę dla siebie. Nigdy nie było
okazji, aby o tym porozmawiać. Może też wcześniej nie miał
odwagi podjąć tego tematu. Teraz jednak to zrobił.
- Nie mogę niczego panu w tej chwili obiecać - powiedział
Wienand, próbując delikatnie odnieść się do sprawy. -Może
jedynie to, że zastanowię się nad pańską propozycją.
- Niech się pan zastanowi, niech się pan zastanowi, panie
sąsiedzie! Bo w końcu jest pan, jak to się mówi, myślicielem.
Lecz niech pan tym razem zbytnio nie przesadza z tym
myśleniem. W naszych czasach potrzebuje się przyjaciół. A ja
jestem jednym z nich.
- No, dobrze, sąsiedzie Leitmann. Twierdzi pan więc, że jest
moim przyjacielem. Lecz co by było, gdybym pańskie
zapewnienie nie tylko zachował dla siebie, ale także upubli-
cznił. A więc rozgłosił, że pan i ja jesteśmy przyjaciółmi!
- Niech pan od razu mi tym nie grozi - odpowiedział sąsiad,
ponownie przestraszony. - Mój Boże, Wienand, co z pana za
podstępny typ!
Erich Wienand pożegnał się, rozmyślając po drodze o tym
przypadkowym spotkaniu. Poszedł w kierunku leżącej w
pobliżu wsi Martinshausen, do której po niecałym kilometrze
dotarł. Miejscowość ta charakteryzowała się dużą prostotą:
podniszczone domy, przed nimi „miejskie" śmieci, za nimi
zardzewiałe maszyny rolnicze.
Była tam tylko jedna ulica, teraz gęsto podziurawiona od kul i
pocisków. Każdy przejeżdżający tamtędy pojazd wzbijał za sobą
tumany kurzu, kładące się całunem na całą wieś, która ginęła w
tym obłoku.
W tej nędznie teraz wyglądającej wsi znajdowała się jedna
jedyna gospoda - „Pod Czerwonym Bykiem". Była to długa
wyblakła już, obszerna stodoła o spróchniałych ścianach.
Otoczona teraz była stojącymi ciasno obok siebie pojazdami
wehrmachtowców, wyglądającymi jak stado brudnych bla-
szanych krów. Nie było przy nich widać żadnego człowieka, lecz
za to liczne głosy wydobywały się z wnętrza tej obskurnej
szopy. Ale nie był to, jak Wienand wiedział, żaden centralny
punkt w Martinshausen. Za taki uchodził tutaj niewątpliwie
kościół. Dom modlitwy, dom Boga. Na zewnątrz gładko
tynkowane wysokie mury, zwieńczone niby koroną dzwonnicą.
Od wewnątrz typowo kościelne barwy: wapienna biel,
ciemnobrązowe ławy, w niszach figury świętych pokryte złotą
farbą.
A w centrum główny ołtarz - mieniący się w świetle, jak gdyby
wszystkie okna tego budynku były przeznaczone wyłącznie dla
niego - by był oświetlony od pierwszego do ostatniego
promienia słonecznego, dzień w dzień. Oczywiście w słoneczne
dni. Tam znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem z drewna
bukowego, niemal koloru ziemi, wyrzeźbiona w sposób
niezwykle prosty. A pod nią stały ciągle świeże kwiaty,
ustawione w wazonach na białym, jedwabnym obrusie.
Do tego kościoła udał się Erich Wienand. Główne drzwi
wejściowe były szeroko otwarte, wewnątrz nie było ani jednego
człowieka. Ukląkł w ostatniej ławce i złożył ręce jak do
modlitwy; nie umiejąc się modlić. Spoglądał na Madonnę z
Dzieciątkiem, jakby oczekiwał od niej jakiegoś cudu, który
mógłby go zbawić.
Te cudowne figury zostały wyrzeźbione przez Rienensch-
neidera albo któregoś z jego uczniów. To, co zawsze na nowo
urzekało w nich Ericha Wienanda, to piękno i wewnętrzny
spokój, którymi wprost emanowały; była w tym matczyna
miłość i wybaczenie.
Nie pozostał jednak zbyt długo sam ze swoimi rozważaniami.
Po chwili ukląkł obok niego gruby mężczyzna w sutannie. Był
to ksiądz Geisberger, proboszcz tej małej parani. Duszpasterz
tego wyjątkowego kościoła.
Miał woskowobladą okrągłą twarz, włosy już zupełnie siwe,
przy tym lekko drżący głos starszego człowieka. Bił od niego
łagodny, ale wyraźny zapach mieszaniny kadzidła, wina i potu.
Taki pot strachu - jak stwierdził Wienand. Znał to z własnego
doświadczenia z obozu.
- Bóg cię pozdrawia, mój drogi panie Wienand. -Ksiądz
pochylił się z ufnością do niego. - Było ciężko?
- Szczęśliwie to jakoś przeżyłem - odpowiedział Wie-nand
ulegle. - Lecz zupełnie nie wiem, co mnie teraz jeszcze może
czekać. Muszę przyznać, że się boję.
- Obawa jest nieodłącznym losem człowieka. A w naszych
czasach szczególnie się to uwidacznia. Ale nie należy się
poddawać, trzeba ufać Panu naszemu. - Geisberger był
wspaniałym kaznodzieją i to nie tylko wtedy, gdy przemawiał z
ambony. Po chwili, jakby chciał uzyskać odpowiedź na
dręczące go pytanie, zapytał: - Czy on jeszcze istnieje? • ' Mając
na myśli swojego, ich Chrystusa.
- Tak. Ciągle jeszcze istnieje.
Ten „ich" Chrystus, o którego zapytał, był figurą wielkości
człowieka, odlaną z brązu we Włoszech pod koniec XVIII
wieku, w jakiejś znanej pracowni we Florencji. Był to tak zwany
Chrystus cierpiący z Florencji, stojący od wielu dziesiątków lat
pod kościołem w Martinshausen na postumencie z dużych
polnych kamieni. I nikt, kto wchodził do tego kościoła z
Madonną, nie mógł go ominąć. Dlatego że przed tym
postumentem z cierpiącym Chrystusem rozwidlała się droga do
kościoła, by za nim znów się połączyć. Tak więc spotkanie z
„Nim" było dla wszystkich udających się do kościoła
nieuniknione.
Potem jednak nastąpiły ciężkie czasy. Już w tysiąc dziewięćset
czterdziestym drugim roku zapowiadano, a od tysiąc
dziewięćset czterdziestego trzeciego roku bezwzględnie
realizowano zbiórkę szlachetnych metali dla przemysłu
zbrojeniowego, a więc dla dobra ojczyzny i jej świętej obrony.
Nadawano temu, oczywiście, za każdym razem uroczystą
oprawę. Należało bezwzględnie oddać do przetopienia dzwony
kościelne, miedziane dachy, wszelkie przedmioty z brązu,
srebra, ołowiu i cyny. Co miało się naturalnie przyczynić do
ostatecznego zwycięstwa - i ten Chrystus też miał się do tego
przyczynić.
Podobno Geisberger wystosował wówczas błagalny list do
swoich władz - pełniącego nadal funkcję kardynała,
czcigodnego Faulchabera w Monachium. A ten nie zawahał się
zwrócić do okręgowego szefa partii z uniżoną prośbą
zrewidowania decyzji oddania tej wartościowej statuetki Jezusa
Chrystusa. Zbadanie tej sprawy z wysłaniem odpowiedniej
komisji na miejsce zostało mu z urzędowym chłodem
przyrzeczone.
W rezultacie do Martinshausen zjechał tak zwany znawca
kultury i sztuki, naturalnie z odpowiednimi pełnomocnictwami
okręgowego kierownictwa partii. Był to niejaki doktor Gernot-
Grosser, rzekomy ekspert muzealny i miłośnik sztuki. Ponadto
uważał się, jak się okazało, również za kompetentnego znawcę
literatury.
Gdy przybył przed kościół, popatrzył i oświadczył:
- Tej figury nie można w żadnym wypadku uznać za dzieło
sztuki, nawet nie jest to przedmiot nadający się do sakralnego
kultu. - Tak więc na podstawie jego udokumentowanych
wysokich kwalifikacji Chrystus cierpiący został oceniony jako
kicz i to kicz wręcz obrażający uczucia wierzących. - Takich
odlewów istnieją dziesiątki. Ten był tylko odpowiednio pod
retuszowany - stwierdził. Oznaczało to oczywiście jednozna
cznie, że figura jest absolutnie bezwartościowa, nic nie znaczą
ca, nadająca się jedynie do przetopienia.
Wkrótce Chrystus zniknął. Którejś nocy po prostu zniknął; był
nie do odnalezienia.
Poszukiwania jednak trwały bez przerwy. W Martinshausen
pojawiła się w tym celu specjalna grupa gestapo. Rozpoczęto
przykre dla wielu przesłuchania, pociczas których próbowano
wydobyć prawdę o zniknięciu figury; nawet wielce czcigodny
Geisberger nie został oszczędzony. On nie, lecz Wienand - tak.
Nie stało się to przypadkowo. Gdyż ci „chwytacze"
prawdopodobnie myśleli tak: Ten Wienand, mimo że to literat
bałamucący umysły, jest jednak ewangelikiem. A więc nie może
mieć nic wspólnego z tymi katolickimi machinacjami.
Lecz Chrystus ciągle pozostawał nie odnaleziony.
- To było straszne - wyznał Geisberger, klęczący obok
Wienanda - co tu się wówczas działo. - Na samo wspomnienie
glos jeszcze teraz mu się załamywał.
Przy czym miał na myśli nie tylko swoje krwawe przesłuchanie
czy brutalne bicie kościelnego, ale także znęcanie się nad całą
radą kościelną i to w samej zakrystii. Działo się to przy
otwartych drzwiach wychodzących na ołtarz, tak że niemal w
obecności Madonny i Dzieciątka, co oczywiście było nietaktem.
- Nawet teraz nie dają nam jeszcze spokoju w tej sprawie.
- Czy czuje się pan prześladowany albo obserwowany, panie
Geisberger?
- Niemal śledzony! I to w podły sposób. I kto wie, za czyją
sprawą? Z pewnością nie przez moją gosposię, ale na pewno
przez policję, burmistrza. Nawet dzieci przychodzące do
kościoła sprawiają nieraz wrażenie, jak gdyby śledziły każdy
mój ruch, uważały na każde moje słowo - nawet to, którego nie
wypowiadam. I w końcu pozostaje jeszcze pan -ewangelik,
który spotyka się tu z katolickim księdzem. Czy coś takiego nie
wygląda podejrzanie?
- Tak, to może oczywiście wyglądać podejrzanie - przyznał
Erich Wienand rozważnie - gdy spotyka się dwóch ludzi
różnych wyznań. W tym wypadku jednak wierny, czyli ja,
poszukuje tutaj swojego kapłana.
- Panie Wienand, pan zawsze imponował mi swoją fantazją,
ale czym teraz chce mnie pan zaskoczyć?
Na co Erich Wienand, bardzo wolno i rzeczowo, odpowiedział:
- Wiem, że pan wie, iż jestem od urodzenia ewangeli
kiem. Lecz moje straszne przeżycia w ostatnich miesiącach
kazały mi zrobić korektę wartości mojego wyznania. W mo
ich cierpieniach nie towarzyszył mi żaden duchowny moje
go kościoła. Za to wywodzący się z pańskiego, którzy wraz
ze mną cierpieli, stali mi się bardzo bliscy. Przyczynił się do
tego także pewien Żyd, do którego nabrałem pełnego zaufa
nia. Czy to nic panu nie mówi, nie tłumaczy mojej decyzji?
- Nie, drogi panie Wienand. W końcu trzeba pamiętać o tym,
że nasz Chrystus też był Żydem.
- I właśnie bezgraniczna wiara pańskich braci, których nie
odstraszała nawet śmierć, bardzo mnie poruszyła. Żeby być
Żydem, na to czułem się za słaby, ale żeby przyznawać się do
waszego Kościoła - tego się nie bałem. Tak więc i nadal pragnę
do niego należeć.
- Jeśli tak jest, panie Wienand, to przyjmuję pana do naszego
Kościoła - w imię Boga. Choć przyznaję, że zaskoczył mnie pan.
Pan ze swoim niezależnym światopoglądem.
Geisberger kręcił z niedowierzaniem głową. Jakby nie mógł
jeszcze uwierzyć w to, co się przed chwilą dokonało.
W tym czasie Elwira Wienand odszukała Horsta-Heinza
Warnhagena. Weszła do jego pokoju, zamknęła za sobą drzwi -
zatrzymała się przy nich, jakby sprawdzała, czy nikt nie podsłu-
chuje, po czym popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.
Porucznik siedział za biurkiem Ericha Wienanda, ubrany w
dobrze leżący na nim mundur, w starannie oczyszczonych
oficerkach. Natychmiast wstał i uśmiechając się, podszedł do
niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.
- Jak dobrze, że przyszłaś - powiedział.
Ona natomiast próbowała się oswobodzić z jego ramion,
demonstrując przy tym pewną obojętność, można powiedzieć -
nawet chłód.
- Przyszłam tutaj, Horscie-Heinzu - oświadczyła zdecy
dowanym głosem - aby ci powiedzieć, że to, co zaszło
między nami wczorajszej nocy, nie może się już nigdy
powtórzyć. Musimy o tym jak najprędzej zapomnieć!
Uśmiechał się do niej dalej przyjaźnie, nie wypuszczając z
ramion, które odpowiednio mocno, ale zarazem delikatnie
obejmowały jej postać.
- Ach, moja droga, o czym ty mówisz, to przecież było
nieuchronne. Ty tego chciałaś i ja też tego pragnąłem, nic
więcej.
Szukał jej ust, których mu nie odmówiła. Ich ciała przylgnęły
do siebie. Z najwyższym trudem udało się Elwirze oswobodzić z
tego uścisku.
- Ty znaczysz bardzo wiele dla mnie, lecz mało o mnie wiesz.
- A jednak, moja kochana Elwiro, wiem to, co najważniejsze.
Przede wszystkim jesteś cudowną kobietą i robisz to jak żadna
inna. Czułem to zresztą od pierwszego wejrzenia. Żadna
kobieta nie może się z tobą w tym równać!
- Proszę cię, Horscie-Heinzu, nie mów tak, jeszcze nie. Musisz
najpierw trochę więcej o mnie wiedzieć. Usiądźmy na chwilę. -
Wskazała mu skórzaną kanapę. - Ale nie dotykaj mnie, proszę
cię, nim wszystkiego ci nie powiem, właśnie tobie, przed tobą
nie powinnam niczego przemilczeć.
- Czuję się - zaczęła mu potem opowiadać - bardzo
zobowiązana wobec Ericha Wienanda. On ożenił się ze mną bez
jakichkolwiek zastrzeżeń i przyjął także bez zastrzeżeń moje
dziecko, Elfie. Różnica wieku między nami, wynosząca prawie
siedemnaście lat, z początku nie przeszkadzała. Sądzę, że nawet
dała mu wiele przyjemnych chwil, choć jak widać, bez
potomstwa. Ale mimo to byłam mu wierna. A coś takiego jak
teraz zdarzyło mi się po raz pierwszy.
- I nie po raz ostatni, jeżeli tylko chcesz.
- Lecz z czasem - dalej opowiadała Elwira - pojawiły się
między nami, powiedzmy, pewne przeszkody.
- W dodatku, po roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim,
Erich Wienand był psychicznie kompletnie zdruzgotany,
brutalnie odepchnięty na bok i w obrzydliwy sposób
prześladowany i dręczony. I wtedy zaczął się ze wszystkiego
wycofywać, zamykać w sobie, ograniczając się wyłącznie do
własnego hermetycznego świata: domu, najbliższego otoczenia,
rodziny. Wpadł niemal w jakąś obsesję, koncentrując się wyłą-
cznie na swojej pracy, na tak zwanym „dziele życia". Pisanie
stało się dla niego ucieczką od otaczającej go rzeczywistości.
- A pobyt w obozie - dodała jeszcze z przekonaniem -zdaje się
dobił go do reszty. Zachowuje się - mówiła dalej -jak ciężko
ranne zwierzę. A te czasami potrafią być bardzo niebezpieczne.
- W gruncie rzeczy, moja droga Elwiro, taki układ może być
dla nas bardzo korzystny. Możemy więc spokojnie być ze sobą -
nie wchodząc mu w paradę. Niczego mu zatem nie zabieramy,
skoro i tak już tego nie miał. I ty możesz tylko na tym
skorzystać. - Miał na myśli oczywiście siebie, ale przecież i ona
tego chciała.
Elwira była gotowa przytoczyć jeszcze dalsze argumenty w
odpowiedzi na to pytanie, nie próbując się już wyswobodzić z
jego uścisku. Lecz na jego propozycję bardziej intymnego
zbliżenia nie zgodziła się jeszcze, nie od razu.
- Jeśli nawet będziemy żyli ze sobą, Horscie-Heinzu, to i tak
nie zmieni to faktu - powiedziała - że będę musiała się nim
opiekować i to również tak, jak żona mężem. Przecież nadal
jesteśmy małżeństwem, a ponadto winna mu jestem
wdzięczność.
- Na pewno wszystko będzie dobrze. Sądzę, że nie będzie
wymagał od ciebie spełniania małżeńskich obowiązków. A poza
tym wydaje się, że jest dostatecznie mądrym i wspaniało-
myślnym człowiekiem - to wynika z jego książek.
- Kochasz mnie, Horscie-Heinzu?
- Czy nie udowodniłem ci tego jeszcze, Elwiro?
- I jak długo będzie to trwało?
- Tak długo, jak długo będziemy mieli okazje! Będziemy
musieli umieć je sobie organizować. We dwójkę na pewno coś
wymyślimy.
Podniosła się z tapczana, oswabadzając się delikatnie z jego
uścisku i pełna niepokoju podeszła do okna, wygładzając po
drodze nieco pogniecioną sukienkę. Oparła się o parapet i
zaczęła spoglądać przez szybę.
- Gdzie on teraz może być? - zapytała.
- W kościele w Martinshausen, jeśli zostałem dobrze
poinformowany - odpowiedział Warnhagen. Podszedł do niej i
nachylił się. - Wysłałem za nim podoficera, niejakiego
Tiimmlera - żeby go w razie czego chronił, a ten widział go
mniej więcej godzinę temu wchodzącego do tamtejszego
kościoła. Poinformował mnie o tym telefonicznie. Jeśli twój
mąż będzie wracał stamtąd do domu, to będzie go można przez
to okno zobaczyć. Musi bowiem przyjść tą drogą, którą stąd
widzisz.
- To dobrze - odpowiedziała, od razu dodając: - Więc jeśli tu
będziemy, to go wcześniej zobaczymy, i nie zaskoczy nas!
Nawet jeśli jest wyrozumiały i tolerancyjny, jak mówisz, to
jednak lepiej go nie drażnić. Powinniśmy na to uważać.
- Zgadzam się, moja droga, ale nie rób sobie żadnych
wyrzutów. On będzie miał swoje życie, a my swoje! Ale nie
musisz wciąż myśleć tylko o nim, czasem pomyśl i o nas!
Elwira oparta o parapet, a Horst z tyłu, przytulony do niej,
patrzyli przez okno, widząc drogę na kilka kilometrów od
domu. Po chwili zobaczyli idącego wolno w kierunku domu
Ericha Wienanda. Szedł pochylony mocno do przodu,
powłócząc nogami, oświetlony późnowiosennym słońcem.
Znała dobrze jego krok - stąpał niepewnie po ziemi, jak
marynarz, który po długim rejsie opuszcza statek.
Horst-Heinz delikatnie całował od tyłu włosy Elwiry upięte w
kok. Potem zaczął je wolno rozpuszczać na jej okrągłe ramiona
i gładki kark. Sięgały niemal końca pleców, może nawet jeszcze
niżej, gdy stała nachylona przed nim, opierając się o parapet.
Wtedy sięgnął ręką pod suknię, zsunął delikatnie jej majtki i
przyciągnął do siebie jej okrągłe, jędrne pośladki, które pod
jego rękoma zaczęły drżeć. Nawet Rubens nie mógłby
namalować czegoś bardziej przekonywającego.
- Co ty ze mną robisz? - jęknęła, gdy już go poczuła w sobie.
- Tylko to, czego sama chcesz. I ja też! - zapewnił ją.
Życiorys Ericha Wienanda
Część druga
W 1896 roku obchodził dziesiąte urodziny, nie opuszczając
dotąd jeszcze nigdy Pńesnitz, miasta, w którym się urodził.
Jego ojciec był niezwykłym patriotą miejscowości, w której
mieszkali. Każdego powszedniego dnia przebywał w swoim
ukochanym sądzie od ósmej rano do szóstej wieczorem.
Niedziele i świata poświęcał rodzinie i kościołowi.
Chodził tam ze swoją żoną Elisabeth, odświętnie ubrany, a
obydwaj synowie - Hermann i Erich - musieli kroczyć tuż ża
nimi, ubrani przeważnie w ubranka marynarskie: lniane, w
białym kolorze — zawsze od pierwszego maja; a w wełniane
niebieskie - od pierwszego października.
Wakacje spędzali wspólnie za miastem, w letnim domku,
zbudowanym tuż nad jeziorem Pńesnitz. Mieli tam łódkę,
która zdaniem ojca i pod jego nadzorem spełniała ważną
funkcję w rozwoju fizycznym chłopców. Codziennie musieli
więc obydwaj wiosłować, z początku sto metrów, potem
trzysta, aż wreszcie pięćset.
Przy czym osiągany czas był przez ojca dokładnie mierzony
za pomocą jego złotego zegarka kieszonkowego z
automatycznie otwieraną pokrywką i zapisywany w
specjalnej tabeli, która wisiała na drzwiach domku
letniskowego. Za szczególnie dobry wynik otrzymywali
nawet rozsądnie wymyślane nagrody, na przykład udział w
ognisku z pieczeniem kiełbasek i kartofli w mundurkach i ze
wspólnym śpiewaniem.
Wkrótce jednak okazało się, że Erich jest bardzo trudnym, a
nawet wręcz stwarzającym problemy dzieckiem - na nieszczę-
ście! W gruncie rzeczy chodziło o to, że zawsze przeciwstawiał
się próbie narzucenia mu czyjejś woli, nie chciał się nigdy
nikomu tak do końca podporządkować. Z czego oczywiście
wynikały ustawiczne konflikty, jakie ojciec miał przez niego i
tylko z nim. O dwa lata starszy brat Hermann był zupełnie
inny i zapowiadał się na wspaniałego człowieka. Ten - tak.
Do tego zagadnienia Konstanza Reibert, późniejsza biograf-
ka Wienanda, odnalazła stosowną korespondencję
prowadzoną przez panią Elisabeth Wienand, z domu
Goldach, z jej matką Emmą w Berlinie.
„Mój Erich, musisz wiedzieć - pisała pani Elisabeth Wienand
— jest przecudownym i niezwykle miłym i kochanym
dzieckiem. Tylko nieco zbyt delikatnym. Za to bardzo
mądrym i wrażliwym. Lecz w związku z tym ma kłopoty i nie
potrafi sobie poradzić z samym sobą. Próbuję mu w tym
pomóc, lecz z przykrością muszę ci donieść, Mamo, iż z
miernym efektem. Mój Boże, jak ten chłopiec nieraz na mnie
patrzy! A ja wtedy czuję się jeszcze bardziej bezradna".
Na ten list pani Elisabeth otrzymała wkrótce życzliwą, lecz
pełną troski odpowiedź - skierowaną wprost do radcy
sądowego w Priesnitz przez jego teściową z Berlina. Ten zaś
odpowiedział jej niemal natychmiast.
„Pragnę Panią bardzo prosić, moja kochana, najdroższa
teściowo, aby Pani nie wątpiła w moją dobrą wolę jak
najlepszego wychowania w dyscyplinie i posłuszeństwie
mojego syna -przy czym miał na myśli Ericha. - Ten jednak
sprawia mi wiele kłopotów, a nawet wyłamuje się spod mojej
kontroli. Proszę mi pozwolić tylko na jeden drobny przykład,
choć mógłbym ich przytoczyć znacznie więcej. Gdy mu
doradziłem, aby zapisał się do naszego chóru mieszanego i
udzielał się w nim - pozwolił sobie na wielce nietaktowną
uwagę: - Ja nie będę Maklerem! — tak mi odpowiedział. A ja
chciałem tylko, aby przez przebywanie w tak zwanym
środowisku kształtowała się jego świadomość narodowa.
Chciałem mu przez to dać jednoznacznie do zrozumienia:
«Taki chór, mój synu, pragnie być dyrygowanym. Czy nie
czujesz również tego rodzaju potrzeby?» ".
A co mu na to odpowiedziała jego czcigodna teściowa?
„ Tego rodzaju muzyka nie interesuje mnie specjalnie - w ta-
kim przypadku gotowa jestem nawet udawać osobę
absolutnie niemuzykalną ".
Później doszły do tego jeszcze informacje o bracie Ericha,
Hermannie. Konstanza Reibert uznała za stosowne umieścić
je również w swojej książce. Otóż ten brat był otwarty na
wszystkie tego rodzaju inspiracje. Był to człowiek oddany tak
zwanej niemieckiej tradycji, przekonany o jej wyższej
wartości, udekorowany wieloma odznaczeniami. Oficer
pierwszej wojny światowej, potem major Reichswehry,
następnie generał w Trzeciej Rzeszy. Najpierw gorący
zwolennik Hitlera, potem prawdopodobnie jego przeciwnik.
Zdecydowany strateg, nawet w rodzinnych układach, w
typowo nacjonalistycznym pojęciu. To on uważał za stosowne
wygłaszanie tego rodzaju opinii, mając na myśli swego o dwa
lata młodszego brata Ericha:
„ Ten mały znów wrzeszczał na naszych wspaniałych chłop-
ców. On sądzi, że ma do czynienia wyłącznie z gówniarzami i
cwaniakami!" - Hermann śmiał się przy tym głośno. - „No
tak, on zawsze był nieco zwariowanym marzycielem -
niemniej jest moim bratem. Oczywiście, że go kocham, to
przecież jest normalne — tak jest! Jeśli nawet nie zasługiwał
na to. Już zawsze był taki jakiś niezrównoważony; dziwny w
pewnym sensie".
- Wtedy jednak, panie Wienand, działo się w tym kraju coś
bardzo szczególnego - próbowała przerwać mu Konstanza
Reibert. - Jak pan sądzi, co to było takiego?
- Co nieco sobie przypominam. No, przede wszystkim to, że
mój kochany brat przeciwstawiał się wioślarskim żądaniom
naszego ojca. Ze szkoły przynosił również nie najlepsze
świadectwa. Pamiętam, z religii miał bardzo dobry, za to z
rachunków kompletną pałę; z niemieckiego zwykle bywała
trójka; z historii i geografii również. Nie był w każdym razie
specjalnie chętny do nauki, raczej zajmował się stawianiem
pytań. Robił to chyba po to, żeby tuszować swój niedostatek
zainteresowania prawdziwą nauką. Lecz to się nie mogło
przecież udać. Jego o dwa lata starszy brat wspominał dalej:
- Niezależnie od tego, podczas pewnego wielce nieprzyje-
mnego przeszukania znaleziono na jego regale iw jego biurku
różne problematyczne, jak twierdził, literackie książki. Do
tego jeszcze napisane przez niego - dziesięcioletniego chłopca!
- pani wybaczy! - różne dwuznaczne wiersze. Oczywiście
wielce niemoralne. I ma się rozumieć, katastrofa była
gotowa.
- Jaka to była wówczas katastrofa? - chciała wiedzieć Kon-
stanza Reibert.
- Sprawa wyglądała następująco: Nasz czujący się absolut-
nie biegły w prawie ojciec zawołał do siebie Ericha. I tam, w
gabinecie, wygarnął mu, wrzeszcząc na niego: Do czego ty
mnie zmuszasz!
Wtedy ojciec wpadł w szał i odpowiednio „pouczył" Ericha
tak, że ten był zielony i siny od razów. Tak dostał. A ojciec
cały czas krzyczał przy tym:
- Mój Boże, mój Boże - do czego mnie zmuszasz, mój synu!
Zaraz po tym Erich Wienand zniknął z Priesnitz. Tak jak stał,
niczego ze sobą nie zabrał. Nie pozostawił też żadnej kartki,
żadnego słowa - gdzie, co, jak. I długo go nie było. Nikt nie
wiedział, gdzie się podziewa.
Gdy Erich Wienand wiosną 1945 roku, po swoim pierwszym
spacerze, znów wrócił do domu, było mu wyraźnie lżej na
duszy. Czuł się również zadowolony, że nikt w domu nie
interesował się specjalnie jego nieobecnością. W kuchni stała
przygotowana dla niego kolacja.
Sięgnął po parę kromek chleba, dzbanek z kawą z mlekiem
Eddy, wziął kilka kostek cukru i poszedł z tym do swej piwnicy.
Gdy otworzył drzwi do pomieszczenia, zatrzymał się w progu,
przed dłuższą chwilę nie mogąc wyjść z podziwu.
To, co zobaczył w swojej norze, było więcej niż porządkiem.
To wszystko zostało zrobione podczas jego nieobecności.
Dokonały tego z pewnością zręczne dłonie jego żony. Wełniane
koce na jego łóżku polowym, czyste ręczniki przy misce z wodą,
a obok świecznika od Knuta Hamsuna, na jego pulpicie do
pisania leżały dwie dodatkowe świeczki i pudełko zapałek. Do
tego jeszcze papier i cała masa starannie zatemperowanych
ołówków.
Przed pulpitem stało krzesło, i to nie byle jakie, ale jego
własny fotel, stojący dotąd za biurkiem w jego gabinecie. Był to
angielski mebel, wyjątkowo okazały, masywny, a nade
wszystko bardzo wygodny. W tej małej norze prezentował się
jak tron w wielkim pałacu. Erich Wienand usiadł w nim,
wyciągając daleko przed siebie nogi, przyjemnie zmęczony.
Z tego miejsca zaczął po chwili spoglądać pożądliwie na
skrzynię, pod którą znajdował się jego Chrystus. Nikt jej nie
ruszał. Przykryta była zielonym lnianym obrusem, na którym
leżało teraz kilka jego ulubionych książek: Kanta Krytyka
czystego rozumu, Kraussa Zmierzch świata mieszczańskiego,
jak też Henryka Manna Henryk IV i jeszcze prace Seneki,
Homera, Owidiusza, Stendhala, Heinego i Fontanego. Na
samym wierzchu położono Błogosławieństwo ziemi Knuta
Hamsuna; co było oczywiste. Ku tym książkom, jakby je chciał
pobłogosławić, wyciągnął chciwie obydwie ręce.
Chwilę później zobaczył jeszcze na stole, stojącym między
wąskimi oknami piwnicznymi, butelkę czerwonego wina; była
odkorkowana. Obok stał jego ulubiony kieliszek, ozdobny,
zabytkowy, kryształowy kielich z XVIII wieku -którego zwykle
używał. Nabył go kiedyś osobiście u Behei-mera w Monachium.
Wziął go do ręki, przyglądał mu się, a po krótkim wahaniu
nalał do niego troszeczkę wina - przy czym butelkę trzymał
troskliwie oburącz, aby nie wymknęła mu się z drżącej ręki.
Było to włoskie wino dobrego gatunku, którego większą ilość w
szczęśliwych czasach lubił przechowywać w piwnicy. I mimo iż
wiedział, że nawet niewielka ilość tego wina może zakręcić mu
w głowie, wypił to, co miał
W pucharze. Momentalnie poczuł, jak charakterystyczne
ciepło rozeszło się po jego ciele.
Po chwili jakby automatycznie zaczął sobie ustawiać fotel do
pracy na odpowiedniej wysokości, sięgnął po papier i ołówek.
Prawdopodobnie chciał teraz pisać - widocznie gnany pokusą
utrwalenia dręczących go licznych przeżyć - o doznanych
cierpieniach, marzeniach, zdobytych doświadczeniach.
Co w nich było jednak najważniejsze? Od czego powinien
zacząć? Jak zakończyć? Gdy tylko osadzono go w obozie
koncentracyjnym, próbował robić sobie notatki, szkic do
„dziennika więźnia obozowego". Notował dosłownie wszędzie,
na papierze listowym, kopertach, między linijkami pewnej
książki, którą mu pozostawiono. I sprytnie, jak sądził, wybrał
sobie do tego celu Pieśni pogańskie niejakiego Lönsa, których
mu nie skonfiskowano.
O jego zamiarach, to jest próbach utrwalenia przeżyć
obozowych, wiedział jedynie jego przyjaciel - Żyd Jacob
Werner, który jednak odwodził go od tego zamiaru.
- Takie potworne piekło, Erichu - przekonywał go - nie
wymaga żadnej dokumentacji. W nim nawet papier jest tylko
popiołem, przekleństwem, ogniem nie do ugaszenia. Uwolnij
lepiej swój umysł od tego! Zresztą nie pozwolę ci na to.
Jacob Werner miał rację, gdyż notatki Wienanda szybko
odkryto, odebrano mu i na jego oczach spalono.
- Co to za siki, ty kretynie? - wrzeszczano na Wienan
da. - Te twoje literackie szczochy sam teraz wychlasz!
Potem Erich Wienand po dłuższym rozpamiętywaniu zaczął
spisywać swoje spostrzeżenia na papierze toaletowym i
pakowym. Te notatki chował do butów jako wkładki. Ale i tę
kryjówkę doświadczeni dozorcy szybko wykryli. Tym razem
jednak już nie tylko dziwiono się, jak poprzednio, ale jeszcze
przykładnie go skatowano.
- Możesz teraz tym wycierać sobie krew na własnym ciele,
a potem jeszcze gówno z dupy. Ty przeklęty sukinsynu!
I teraz, w tym migoczącym świetle świec, Erich Wienand
ogarnięty tymi wspomnieniami na nowo stwierdził, iż opisanie
tego, co przeżył, byłoby nie tylko trudne, ale i być może także
bezcelowe. Musiałoby dotyczyć wyłącznie upokorzeń, jakich
doznał, a to oznaczałoby, że człowiek zostałby odarty
absolutnie ze wszystkiego, i w końcu nie znalazłoby się w tym
nic, co zachęcałoby do życia. Nie, opisywanie ruiny człowieka
nie miałoby sensu. „Nie, zeżryj to Wienand - albo umieraj "-
Znów przemknęły mu przez myśl wrzaski obozowych
nadzorców.
A jego ukochany Jacob z pewnością dodałby do tego: „Ciało da
się zniszczyć, ale myśli nie zawsze. Trzeba zatem umieć je
zachowywać, aby całkowicie nie zdechnąć". To było mądre
stwierdzenie, które także teraz sobie przypomniał Erich
Wienand, opierając się pokusie natychmiastowego pisania.
Odłożył więc papier, potem ołówek, dolał wina do kieliszka i
po chwili poczuł się przyjemnie odurzony. Nalał sobie jeszcze
trochę wina, znów wypił - potem jeszcze jeden kieliszek. W
końcu rzucił się na swoje łóżko polowe i nim stracił kontakt z
otoczeniem, powiedział jeszcze do siebie: Gdyby było tak jak
kiedyś - to teraz przyszłaby do niego jego Lottchen, by go
obwąchać i zorientować się, jak się czuje.
Lottchen - ukochana suczka, była nie tylko wierną towa-
rzyszką jego długich spacerów, ale również wytrwałym stwo-
rzeniem, które siedziało z nim po nocach, towarzysząc w pi-
saniu. Nigdy nie leżała pod jego nogami - raczej w pewnej
odległości od niego, 2, które) mogła go obserwować. Chciała
patrzeć na niego, ale i też być widzianą.
Dlaczego Lottchen już nie było, dowiedział się Erich Wienand
dopiero później. Jego jamniczka została przejechana przez
ciągnik należący do baterii przeciwlotniczej porucznika
Warnhagena. Temu wyzywającemu monstrum wojennemu
Lottchen najprawdopodobniej próbowała zagrodzić drogę.
Jego przyjaciel Jacob z pewnością powiedziałby na to: Gdyby
nawet istniała tylko jedna istota w życiu, która kochała albo
była kochana - to już spełniłoby się dużo.
3
Następnego ranka Erich Wienand z trudem próbował się
podnieść ze swego posłania. Przez dłuższą chwilę siedział
skulony na skraju łóżka polowego, ciężko dysząc, patrząc bez
celu przed siebie. Potem zaczął wycierać twarz z potu, który
zrosił jego czoło, zerkając przy tym od czasu do czasu w
kierunku okien, w których pojawiło się słońce.
Wyciągnął ręce w jego kierunku, jakby je chciał ująć.
Spostrzegł przy tym, co go ucieszyło, że przed oknem siedzi
znów ten mały, szary wróbelek, którego wczoraj czy przed-
wczoraj karmił okruchami chleba. Niedaleko za nim pod-
skakiwał drugi, którego widocznie przyprowadził ze sobą.
Erich Wienand uśmiechnął się. Ogarnęła go radość. Nie
trwała jednak długo. Popatrzył w lustro, niechętnie przyglą-
dając się sobie. Zaczął się myć, ubrał się skromnie, po chłopsku
i poszedł do kuchni, gdzie już czekały na niego żona i córka.
- Czy miałeś dobrą noc? - zapytała Elwira.
- Bardzo dobrą - zapewnił ją. - Spałem spokojnie i bez
męczących snów, widocznie pod wpływem tego cudownego
wina, które prawie do połowy wypiłem.
- Czy aby trochę nie za dużo? - chciała wiedzieć Elfie.
- Na pewno było za dużo tego dobrego, ale jak widać, nie
zaszkodziło mi.
- Dzwonił już dzisiaj nasz lekarz domowy, doktor Gans -
powiedziała Elwira - radził, abyś próbował możliwie regularnie
jeść. Nawet kilka razy dziennie w małych ilościach i coś
lekkiego. To, jego zdaniem, jest w tej chwili najważniejsze.
- Ale nie wyraził życzenia, aby mnie zbadać, co? - pu-
wiedział łagodnie Erich Wienand.
Co to miało oznaczać, Elwira natychmiast zrozumiała.
Gdybyśmy teraz chcieli, aby wydał orzeczenie lekarskie o
stanie zdrowia Ericha, to mogłoby to być kłopotliwe dla niego -
pomyślała. Głośno zaś dodała:
- Musi się przed tym w jakiś sposób na razie ustrzec -pewnie
w obawie przed nazistami. Czy możesz to zrozumieć?
- Oczywiście - odpowiedział Erich Wienand, kończąc talerz
zupy mlecznej. - Chciałem po śniadaniu udać się do Schoenau.
- Czy mogę ci towarzyszyć, tato? - zaproponowała Elfie.
- Nie, moje dziecko. Nie powinniśmy w tej chwili niczego
specjalnie demonstrować. Twoja mama wie, co mam na myśli.
Istnieje między nami pewne ciche porozumienie. To znaczy, że
to, co kiedykolwiek zrobiłem lub robię, napisałem lub
powiedziałem, jest wyłącznie moją sprawą i wyłącznie sam za
to odpowiadam.
- Zawsze czułam, że tak uważasz, Erichu - potwierdziła Elwira.
- I zastosowałem się do tego, choć nie zawsze przychodziło mi
to łatwo. Ale chyba tylko dzięki mojemu milczeniu tak długo
pozostajemy ze sobą.
- Tak to chyba należy traktować - przyznał Erich Wienand. -
Trudno jest przejść bezpośrednio z piekła do nieba. Potrzebne
są do tego stacje pośrednie, pytanie tylko - jakie? Możemy
spróbować zastanowić się nad tym.
Erich Wienand szedł do Schoenau wzdłuż sztucznego
jeziora. Ta mała miejscowość o pięknie brzmiącej nazwie po raz
pierwszy została wymieniona w 1246 roku. Teraz zbliżała się do
siedemsetnej rocznicy istnienia.
W tym mieście znajdowała się rejonowa i miejska organizacja
NSDAP, działał burmistrz, który teraz stał się odpowiedzialny
również za pobliskie wioski. Była tam też zawsze i wszędzie
obecna policja! A od niedawna także rejonowa komendantura
Wehrmachtu. Wszystkie te instytucje znajdowały się obecnie w
ograniczonych pomieszczeniach, lecz ciągle zabiegała o to, aby
rozszerzyć swoje locum.
Gdy Erich Wienand dotarł do centrum miasteczka, udał się do
tak zwanej paki, a więc budynku, w którym mieściła się policja
i jednocześnie niewielki areszt śledczy. Na korytarzu było
tłoczno od oczekujących, przestraszonych, niespokojnych ludzi.
Siedzieli na ławkach, walizkach, a nawet na podłodze. I kto to
mógł wiedzieć, po co oni tutaj wszyscy przybyli. Czy w sprawie
zameldowania, czy wymeldowania, przydziału kwatery czy też
by odwiedzić kogoś z aresztowanych. A może musieli po prostu
tutaj się meldować?
Erich Wienand z wysiłkiem stąpał przez koszyki, różnego
rodzaju kartony, ponad głowami dzieci. Jednocześnie starał się
nikogo nie dotknąć, nikogo nie zepchnąć na bok. Aż dotarł do
stolika, który dzielił oczekujących od tak zwanej władzy.
Siedział za nim dobrze wypasiony policjant, akurat ziewając,
jakby był zmęczony napierającym tłumem.
- Każdy tu czegoś chce, a pan czego? - zapytał szorstko Ericha
Wienanda.
- Chciałbym zobaczyć się z panem Strassnerem.
- Człowieku, każdy chce się z nim zobaczyć!
- Mam jednak prawo sądzić, że pan Strassner mnie oczekuje.
Nazywam się Wienand. Czy mogę pana prosić o
poinformowanie pana Strassnera o moim przybyciu?
Zwrócenie się w takiej uprzejmej formie do policjanta było tu
raczej wyjątkiem. Toteż siedzący przy stoliku policjant przez
chwilę nie mógł opanować swego zdziwienia, po czym jednak
podniósł się i poszedł powiadomić komendanta. Ten wyszedł
natychmiast ze swego pokoju i już z daleka pozdrawiał Ericha
Wienanda.
- Serdecznie witam - wołał do niego nieco przytłumionym
głosem. To z pewnością ze względu na wielu innych
czekających w budynku - i natychmiast zapraszającym gestem
poprosił go do swego gabinetu.
- Przyszedłem tutaj, panie Strassner - wyjaśnił Wienand - aby
oficjalnie się u pana zameldować.
- Ależ, panie Wienand, proszę pana! - odpowiedział łagodnie
komendant posterunku policji w Schoenau. - Nie musi pan
tego tak podkreślać od razu na początku! Niemniej jestem
panu wdzięczny, że pan mnie odwiedza, przyjmuję to jako
dowód zaufania do mnie. Gdyby pan nie przyszedł -
odszukałbym pana w ciągu dnia, ale tylko po to, aby się
dowiedzieć, jak się panu wiedzie. Przypuszczam, że dobrze -
czy się nie mylę?
- Tak, mniej więcej, panie Strassner - zapewnił Erich Wienand
bardzo ostrożnie.
Tej ostrożności nauczył się w obozie koncentracyjnym.
Instynkt podpowiadał mu, że nie wiadomo, czy komendant
miejscowej policji nie odgrywał czasami roli myśliwego wobec
niego albo przynajmniej gajowego opiekującego się zwierzyną.
- Stwierdzam wobec tego - uśmiechnął się Strassner z
demonstracyjną uprzejmością - że w zasadzie czuje się pan
dobrze, co mnie cieszy. Bo musi pan wiedzieć, panie Wienand,
że jestem gotów wziąć pana pod moją szczególną opiekę, to
znaczy zapewnić panu osobistą ochronę.
- Za co jestem oczywiście panu bardzo wdzięczny, panie
Strassner.
- Zrobię dla pana wszystko, co będę mógł, panie Wienand.
Tym bardziej iż mam wobec pana czyste sumienie. Gdy
bowiem zabierali pana stąd, pełniłem służbę we wschodnich
Niemczech. Tak więc nie musi się pan niczego obawiać z mojej
strony.
- Tak to też oceniam, panie Strassner.
- Ja dopiero kilka tygodni temu wylądowałem w Schoenau,
zostałem tu po prostu zwyczajnie odkomenderowany. Dlatego
też nie bardzo znam pański przypadek, co ewentualnie teraz się
planuje, jakie są zamiary wobec pańskiej osoby; chcę jednak o
wszystko dokładnie się wywiedzieć. Uważam to nie tylko za
swój obowiązek, ale nawet za konieczność - dla pańskiego
bezpieczeństwa. Muszę wiedzieć, panie Wienand, przed kim
powinienem pana chronić.
- Ależ, panie Strassner, czasami jest lepiej, gdy się za
dużo nie wie.
- To nie odpowiada mojemu policyjnemu sposobowi myślenia.
Nie należę do tych, którzy udają, że nic nie widzą - przymykają
oko na pewne sprawy albo od razu obydwa. Ja chcę widzieć, by
wiedzieć, na co muszę mieć szczególne baczenie. Chcę też
wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za to, że pan znalazł się w
tym obozie koncentracyjnym? A może - nie jest pan wciąż
jeszcze przekonany, że można mi zaufać?
- Dlaczego miałbym nie mieć do pana zaufania? - odpo-
wiedział Erich Wienand znów bardzo ostrożnie, mimo że
wcześniej odpowiadał już niemal normalnie na postawione
pytania. Tej nieufności nauczył się od swego przyjaciela -Żyda,
Jacoba Wernera - współtowarzysza niedoli wszystkich
nieskończenie dręczących godzin obozowych. I wydało mu się,
jakby ten wciąż jeszcze stał obok niego. Tak, Jacob Werner żył
dla niego i zawsze będzie mu bezgranicznie oddany; nawet
wtedy, gdyby go już nie było.
- Wiem tylko tyle, panie Strassner, że zostałem któregoś dnia
zabrany z domu i odtransportowany do obozu. Nie było przy
tym żadnego uzasadnienia; nie postawiono mi żadnych
zarzutów i nie wręczono mi żadnych dokumentów - nawet ani
razu nie wymieniono przy tym mojego nazwiska. I nic więcej
nie mam na ten temat do powiedzenia.
- Czy byłby pan gotów, panie Wienand, porozmawiać o tym z
naszym burmistrzem? W mojej obecności? - Co prawda
Strassner zapytał o to niezwykle uprzejmie, lecz zabrzmiało to
jednocześnie jak polecenie, któremu nie wolno się sprzeciwić. -
Zdaje się, że on czeka na taką rozmowę, a nawet przykłada do
niej pewną wagę, co osobiście przyjąłem z zadowoleniem. Czy
jest pan może innego zdania?
- Jeśli pan sobie tego życzy, panie Strassner - odpowie
dział Wienand prawie z zainteresowaniem, jakby sam cie
kaw był tej rozmowy - dlaczego nie miałbym tego zrobić?
Burmistrzem Schoenau, którego obaj po tej rozmowie
odwiedzili, był niejaki Alfred Breisgrauer. I chociaż był mniej
więcej w wieku Ericha Wienanda, to jednak sprawiał wrażenie
człowieka bardziej ruchliwego, dobrze odżywionego, o
gościnności oberżysty. Również jego gabinet wyglądał jak
zadbany salonik jakiejś lepszej klasy gospody - „tylko dla gości
z tak zwanej elity".
- Dowiedziałem się, Erichu Wienand, że pan życzył sobie ze
mną rozmawiać.
- Jak pan to ładnie sformułował, panie burmistrzu.
- Oczywiście jestem do pana dyspozycji, szczególnie pańskiej,
panie Wienand. Nawet gdybym miał nie wiadomo ile roboty w
tych coraz gorszych czasach.
Po serdecznym uścisku rąk wskazał swoim gościom krzesła
przy małym stoliku, za którym sam usiadł pierwszy. Spoglądał
na Wienanda z wyraźnym zadowoleniem i wyczekująco. Jego
zaróżowiona twarz sygnalizowała „ojco-wsko-burmistrzowskie"
zainteresowanie.
- A więc, mój drogi, o czym chciał pan ze mną porozmawiać?
Zamiast niego - ponieważ Erich Wienand przez chwilę
wydawał się jakby przestraszony i nie odzywał się - odpo-
wiedział burmistrzowi Strassner:
- Erich Wienand chciałby się najprawdopodobniej dowiedzieć,
jak doszło do jego aresztowania i umieszczenia go w obozie
koncentracyjnym? Kto się do tego bezpośrednio przyczynił?
- Ta cała historia to w ogóle okropne zdarzenie! Byłem
naprawdę zaszokowany, gdy się o tym dowiedziałem!
W każdym razie nie miałem osobiście z tym nic wspólnego. A
może jest pan innego zdania, wielce szanowny panie Wienand?
Ja miałbym być innego zdania? I ta forma: wielce szanowny
panie Wienand. Co się też za tym może kryć? -przemknęło
przez myśl Wienandowi.
- Nie sądzę, abym był innego zdania, panie burmistrzu,
nie mógłbym przecież być, nie chciałbym nawet być.
Breisgrauer, co dało się zauważyć, jakby odetchnął. Spojrzał
teraz porozumiewawczo na swego komendanta policji, a ten
delikatnie skinął głową, co burmistrza zachęciło do
przedstawiania swoich prawd; te zaś wyglądały następująco:
On, Breisgrauer, już od 1930 roku jest tutaj w Schoenau
członkiem rady gminy, wtedy wybrany do pełnienia tej funkcji
z ramienia niemiecko-chrześcijańsko-katolickiej partii
„Centrum". Gdy w roku 1933 został wybrany na burmistrza,
bardzo bronił się przed przyjęciem tego urzędu. Jeśli zgodził
się w końcu przyjąć tę funkcję, to dlatego, aby nie przekazać
„steru okrętu gminnego" w ręce zabiegającego o to nachalnie
nazisty.
- Świadomość tego i naciski moich przyjaciół z „Cen
trum", czyli miejscowych katolików, spowodowała, że ustą
piłem i zgodziłem się objąć ten urząd.
Po czym próbował, jak dalej wyjaśniał, uczynić wszystko,
dosłownie wszystko, aby wprowadzić tutaj rozsądne rządy, tak
by zapanowały w tej okolicy dobre bawarskie obyczaje i
porządek. A więc zabiegał ciągle o to, aby nie znikły nagle
wpływy Kościoła i religii na miejscowe zwyczaje; troszczył się o
zachowanie regionalnych tradycji i obyczajów ludowych.
Wszystko po to, aby tylko nie rozpanoszył się nowy duch
czasów. Co oczywiście już wówczas nie było łatwe.
Erich Wienand z najwyższym trudem przysłuchiwał się temu
potokowi słów, czuł, jak pot oblewa jego ciało. Marzył już tylko
o powrocie do swojej piwnicy.
Tymczasem Breisgrauer ciągnął dalej swój wywód, jakby
przemawiał z mównicy. W każdym razie twierdził, że starał się
przez cały czas czynić wiele, aby zachować tutaj określoną
równowagę sił. Dbał zarówno o ludzi na świeczniku, jak też
starał się chronić prześladowanych.
- Nieraz stawałem w obronie nie domyślającego się nawet tego
naszego proboszcza, tego biedaka z Martinshausen. Ale także w
pańskiej, panie Wienand! No, co pan powie na to?
- Jeśli pan tak twierdzi, panie burmistrzu, to z pewnością tak
było.
- Cieszę się, panie Wienand, że pan to potwierdza. -Tupet
Breisgrauera zdawał się nie mieć granic, wkrótce miał sięgnąć
jeszcze dalej.
- Moglibyśmy na chwilę zostawić tę relację z historii urzędu i
ustalić kilka szczegółów - wmieszał się Strassner rzeczowo. -
Zatem pan, panie Wienand - kontynuował -został wtedy, to
znaczy na początku albo w połowie czerwca tysiąc dziewięćset
czterdziestego czwartego...
- Dwudziestego piątego maja - skorygował uprzejmie bur-
mistrz.
- ...a więc dwudziestego piątego maja tysiąc dziewięćset
czterdziestego czwartego roku został pan aresztowany. I to, jak
mi pan w zaufaniu powiedział, bez sprecyzowania konkretnego
zarzutu. W każdym razie nie otrzymał pan żadnego
uzasadnienia tej decyzji. Został pan jednak później jeszcze raz
przesłuchany. O co chodziło w tym przesłuchaniu?
- Wyłącznie o moje prace literackie, jeśli dobrze się zo-
rientowałem.
- Przy tym nie padły wówczas żadne nazwiska osób czy też
organizacji bądź grup, które pana zadenuncjowały?
- Nie, nic takiego - zapewnił Erich Wienand szczerze. Może
nawet trochę za szczerze. Nawet lisom zdarza się popełniać
błędy - przemknęło mu przez myśl, gdyż teraz Strassner zaczął
uważnie mu się przypatrywać.
Burmistrz zareagował na to z widocznym niezadowoleniem.
- No więc! - zawołał. - Został pan aresztowany bez udziału w
tym kogokolwiek z Schoenau, a już na pewno bez mojej wiedzy.
Na co jeszcze po chwili dodał:
- Ja w każdym razie, panie Wienand, ciągle starałem się panu
pomagać, żeby mógł pan żyć w tej swojej posiadłości swoim
życiem. Ileż to donosów, pochodzących od tego czy innego
sąsiada - a od jednego w szczególności - oddalałem. Ciągle
musiałem wyjaśniać, że pan, nawet jeśli nie urodzony tutaj,
jednak należy do nas. Jest nawet jednym z naszych najlepszych
obywateli!
- Co za miła wiadomość, muszę szczerze przyznać, panie
Breisgrauer.
- Zatem widzę, że się rozumiemy, panie Wienand. Może uda
nam się wspólnie, tu i teraz, zmienić to i owo dotąd
niemożliwe. Przykładam do tego dużą wagę. Sądzę, że pan
chyba też.
Erich Wienand ani chwili nie wahał się, żeby odpowiedzieć
pozytywnie. Wkrótce potem pożegnał się, jakby chciał jak
najprędzej uciec z tego miejsca. Dostał silnych boleści żołądka.
Burmistrz i komendant policji patrzyli najpierw za od-
chodzącym Erichem Wienandem, potem na siebie, wyraźnie
coś rozważając. Mieli czas.
- Co - zapytał potem burmistrz z lekką drwiną w głosie -
należy sądzić o tym człowieku?
- Co za pytanie - odpowiedział komendant policji po namyśle.
- W końcu znasz go już od dość dawna, niemal piętnaście lat.
Lecz co wiesz o nim naprawdę?
Gdy obaj byli sami, ale tylko wówczas, mówili sobie po
imieniu. Szybko znaleźli wspólny język, jak dwaj bracia tego
samego wyznania. Planowali więc, wspólnie działając, wiele tu
jeszcze zrobić.
- Ten Wienand - próbował wolno wyjaśniać Breisgrauer
pasuje tutaj do nas, do naszej okolicy, jak pięść do nosa.
W każdym razie myśmy go sobie nie wybierali, on się tu do
nas sprowadził. To było, zdaje się, w 1930 roku. To facet
piszący książki, na których chyba wcale nie najgorzej zarabiał.
A poza tym wędrował często po okolicy, od czasu do czasu
usiłując coś tam zrobić także w swoim gospodarstwie. Ale to
mu nigdy nie wychodziło. Zupełnie nierentowne gospodarstwo.
Za to przystroił je różnymi ozdóbkami - ale widać było go na to
stać. Mawiano o nim, że to biedny, nieuciążliwy, nieco
pomylony człowiek, ale nieszkodliwy. Czyż nie mam racji?
- Nieco pomylony, ale nieszkodliwy człowiek - powtórzył jak
echo Strassner, nie bez wyraźnego podtekstu. -W końcu ten
Wienand to bardzo inteligentny człowiek. I jeżeli nawet teraz
wydaje się być kompletnie załamany, to jednak swoje wie. Nie
zdradza się teraz z tym, bo niewątpliwie zorientował się, że
byłoby to zbyt ryzykowne. Ale to człowiek, który może przejrzeć
nasze myśli.
- Jest wobec tego nadal niebezpieczny, czy to chciałeś przez to
powiedzieć?
W tym momencie komendant policji Strassner uznał za
stosowne wyłożyć swoje przemyślenia.
- Jestem pewien tego, że niedługo tu wszystko szlag trafi,
chyba zgadzasz się ze mną. I to niebawem, może nawet już za
tydzień, no, najpóźniej za miesiąc. Chyba że zdarzy się jakiś
cud - ale trudno już wierzyć, że istnieją jeszcze jakiekolwiek
szanse. W tym okresie, jak uzgodniliśmy, musimy zdążyć wiele
tutaj oczyścić i jeszcze uporządkować. Jeśli obaj, oczywiście,
nie chcemy przegrać. Tu chodzi, człowieku, o naszą przyszłość.
- I ten Wienand, sądzisz, ma nam w tym pomóc?
- Tak, tym bardziej że ty nie miałeś nic wspólnego,
przynajmniej oficjalnie, z jego zesłaniem do obozu.
- Toż nie miałem, daję ci swoje słowo honoru na to!
Przynajmniej nic na piśmie w tej sprawie nie dałoby się
udowodnić. Tego jestem pewien. Prawie.
- To może jednak nie wystarczyć! Musimy się w stu procen-
tach zabezpieczyć i dokładnie znać wszystkie szczegóły, które
doprowadziły do jego aresztowania, kto to zainspirował i
dlaczego. Nie wolno nam w tej sprawie niczego przeoczyć - ani
w gestapo, ani w kierownictwie obozowym. Musimy jak
najdokładniej wszystkiego się dowiedzieć, co nie powinno być
wielkim kłopotem dla twego przyjaciela, szefa rejonowego
komitetu partyjnego.
- Przez niego nie da się tego niestety zrobić - musiał z
widocznym niepokojem na twarzy poinformować burmistrz. -
Ten mój znajomy nagle zachorował, odnajdując w sobie jakieś
od lat ciągnące się podobno uszkodzenie wątroby; tak
przynajmniej oficjalnie stwierdził. Lecz gdzie się w tej chwili
naprawdę znajduje, tego nie wiem. Wcześniej tylko mianował
mnie swoim zastępcą.
- Ach, ty stary byku! - Strassner poderwał się i stanął na
środku pokoju, jakby go kto zdzielił obuchem w głowę. -
Jeszcze nam czegoś takiego tu brakowało!
- A co ja miałem zrobić, człowieku! Nie mogłem mu przecież
powiedzieć: pocałuj mnie w dupę, albo po prostu: nie.
- Po pierwsze - Strassner zareagował jak doświadczony
policjant i tak, jakby chciał teraz podyktować dodatkowe
punkty do zawartej przez nich wcześniej umowy. - Musisz teraz
koniecznie wywołać wrażenie - coś, co później ludzie mogliby
potwierdzić - że tej nominacji praktycznie nigdy nie przyjąłeś i
że nigdy też nie przystąpiłeś do pełnienia tej funkcji. Tak więc -
i to jest drugie - nie możesz się teraz pokazywać w żadnym
wyższym towarzystwie. A po trzecie: Nie podpisuj niczego, co
wynikałoby z tej nominacji. Niech robi to ktoś za ciebie, na
przykład twój dyrektor organizacyjny, ale też nie z twojego
upoważnienia. Po czwarte: Gdybyś musiał wydać teraz
jakiekolwiek zarządzenie, to rób to wyłącznie w cztery oczy,
najlepiej telefonicznie - w każdym razie nie na papierze. Po
piąte: Spowoduj, aby informacji na temat Wienanda zażądał
rejon, ale też bez powoływania się na twoje nazwisko.
Nie rozmawiali o tym, że rejonowy szef partii, udając chorego,
po prostu zdezerterował ze swego stołka. Uznali, że podjęcie
tego tematu byłoby zwykłą stratą czasu. Ważne, co Strassner
uznał za rozstrzygające, że dominująca pozycja Breisgrauera w
Schoenau nie została sztucznie stworzona. On tutaj się urodził,
wychował, zdążył się dorobić dwóch restauracji, firmy
transportowej, magazynu przedsiębiorstwa budowlanego.
Posiadał też udziały w miejscowym browarze, zresztą bardzo
dobrym i znakomicie prosperującym. Teraz chodziło jedynie o
to, aby tę całą sytuację przeżyć z możliwie najmniejszymi
stratami - razem ze Strassnerem, ma się rozumieć. Ich wspólne
perspektywy zapowiadałyby się wtedy dość znośnie.
- To okropne, co nas tu jeszcze może spotkać, co? -Burmistrz
mimo to nie upadał na duchu. - Być może, będziemy musieli
wyłączyć jeszcze z obiegu tego Wienanda.
- Jeśli miałoby się to okazać konieczne, to tak. Ale tylko
wtedy. Liczyć jednak musimy się ze wszystkim.
Kulisy tego wszystkiego stały się teraz bardzo wyraźne. W
okolicy pojawiły się liczne bandy, najprawdopodobniej byłych
żołnierzy, które plądrowały domy, gwałciły kobiety, podpalały
gospodarstwa. Oprócz tego działały jeszcze oddziały, które
pilnowały sowieckich jeńców wojennych, obozów
koncentracyjnych, jakichś domniemanych kryminalistów.
Wciąż podejmowano próby pozbycia się tego balastu; także
przez odsprzedaż miejscowym władzom więźniów i jeńców jako
taniej siły roboczej. Zacierano ślady.
Rezultatem tego było też coraz więcej trupów, które po prostu
pozostawiono w rowach, lasach, opuszczonych bunkrach.
Zakopywano je też w zbiorowych grobach, wrzucano do
jeziora, topiono w bagnach. Trupów w każdym razie było
wkrótce więcej niż kamieni na polach.
- W tej sytuacji da się niemal wszystko zrobić - zauważył
burmistrz.
- Ciekawe tylko - powiedział Strassner, jakby wczuwa-jąc się w
sytuację - dlaczego zwolniono tego Wienanda z obozu i to
niemal w ostatniej chwili? Może dlatego, że znaleźli się tam
nagle jacyś „dobrzy" dla więźniów. W każdym razie nie mógł to
być przypadek, tak sądzę. Komuś musiał do głowy przyjść taki
pomysł.
- Dlaczego nie, mój drogi! To w końcu są dążenia, do których
możemy się podłączyć.
- Być może albo i nie! - Strassner sprawiał wrażenie głęboko
zastanawiającego się nad tym wszystkim. -Ja mogę tylko tyle
powiedzieć, że w swojej dotychczasowej praktyce policyjnej nie
natrafiłem jeszcze na taki przypadek. Jest to dla mnie jakaś
zupełnie niezrozumiała sprawa z tym Wie-nandem. Jakaś,
przyznaję, cholernie skomplikowana sprawa. Może jest w tym
dla nas jakaś nadzieja, a może i nie.
Również i tego dnia Elwira odwiedziła porucznika w zaj-
mowanym przez niego gabinecie jej męża. Ten podniósł się
ucieszony na jej widok, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli
się mocno, po chwili leżeli już na skórzanym tapczanie -
podążając ku swojej szczęśliwej chwili.
Oboje oddali się więc najpierw swojej namiętności. I jeżeli
tym razem nie trwało to dłużej niż piętnaście minut, to jednak
odczuli cudowną ulgę. Ich gorące ciała zdawały się stanowić
jedno.
Gdy potem Elwira znów otworzyła oczy, zobaczyła swego
Horsta-Heinza leżącego obok niej; uniosła się nieco i nachyliła
nad nim, szepcząc w uniesieniu:
- Kochanie, to było cudowne!
- Cieszę się, jeśli tak to odbierasz - odpowiedział jej. - Mnie
też było cudownie.
- Tylko jak nasze sprawy mają potoczyć się dalej?
- Tego w tej chwili jeszcze nie można przewidzieć -odparł z
troskliwą ostrożnością. - Wiem tylko, że cię kocham, Elwiro, i
to z pożądaniem, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie odczuwałem.
Ażeby tego cudownego uczucia nie stracić, jestem gotów na
wszystko. Absolutnie na wszystko.
Elwira wydawała się niezwykle szczęśliwa. Nie wahała się więc
oddać mu się ponownie. Gdy potem leżeli jeszcze spleceni ze
sobą rozkosznie wyczerpani, szepnął jej:
- Ach, moja cudowna, na niczym mi bardziej nie zależy,
jak na tym, żeby stale przebywać z tobą. Chciałbym z tobą
zostać. Ty, tylko ty, stałaś się teraz moim światem. I bardzo
chciałbym go zatrzymać.
Teraz Elwira położyła się wygodnie, tak by móc spojrzeć w
jego męską, wspaniale prezentującą się twarz, której bo-
haterskie oblicze tak ją urzekło.
- Mój kochany Horscie-Heinzu, i ja nie życzyłabym sobie
niczego innego, jak spokojnego życia z tobą. To byłoby wprost
cudowne! Tylko jak to zrealizować?
- Tego jeszcze nie wiem, moja Elwiro, ale mam pewne
pomysły. Na razie, sądzę, powinniśmy zrobić wszystko, abyśmy
mogli dalej, w sposób możliwie niezakłócony, kontynuować to,
co robimy i co oboje chcemy robić! Obecnie stwarza nam taką
możliwość mój oficjalny tutaj pobyt - tu, w tym domu, a nawet
w kręgu twojej rodziny.
- Ach, mój kochany Horscie-Heinzu, wszystko dałabym za to,
żeby to było możliwe, żeby tak pozostało. Wiesz przecież o tym,
czujesz to na pewno. No powiedz, że czujesz. - Elwira po raz
trzeci zapragnęła go tego dnia - choć były wczesne godziny
przedpołudniowe.
Lecz nim do tego doszło, on dalej przedstawiał jej swoje
pomysły.
- Jako dowódca baterii przeciwlotniczej nie będę tu mógł
oczywiście wiecznie przebywać; a już na pewno nie jako przy-
jaciel domu. Ale, powiedzmy, jako opiekun, w pewnym sensie
obrońca waszej rodziny, może byłoby to możliwe. Niestety i tak
mogłyby - być może - powstać wtedy poważne kłopoty, które
trzeba by usunąć. - Jego dłonie przesuwały się wzdłuż jej łona i
niżej, i na nowo zaczęły pieszczoty.
- O czym myślisz? - zapytała, poddając się im.
- O twojej córce, Elfie, którą twój mąż uznaje za swoją córkę.
Co by było - pytam sam siebie, ale i też ciebie - gdybym tak, że
tak powiem, niby oficjalnie jej się poświęcił? Ale to jedynie
przez wzgląd na ciebie, kochanie, na nas. Czy nie sądzisz, że z
tego mogłyby wyniknąć rodzinne układy, dzięki którym
mógłbym wtedy bezpośrednio należeć, powiedzmy, do rodziny
Wienand. Gotów jestem zająć się tym, jeśli ty tego też chcesz.
- I to też - jęknęła ciężko z zadowoleniem, gdy znów znalazła
się pod nim - chcesz dla mnie zrobić?
- Dlaczego by nie! Jeśli to byłoby jakimś rozwiązaniem i to
takim, które dałoby się w zasadzie zrealizować bez większego
wysiłku. Odnoszę bowiem wrażenie, że twoja córka mnie lubi,
nawet bardzo. Tak więc mógłbym, że tak powiem, oficjalnie
zacząć zalecać się do niej. Oczywiście tylko pro forma, ale też
tak, żeby doprowadzić do zaręczyn; trzeba nadać temu jakąś
bardziej oficjalną formę - ale to wyłącznie w naszym interesie.
Co ty na to?
Elwira znowu w pełni zaspokojona, jeszcze ciężko oddychając,
zawołała:
- Ależ tak! Tak! Tak! Zrób to i wszystko, co tylko chcesz!
Gdy Erich Wienand udał się w drogę powrotną z Schoenau
do swego Welpenhof - zdecydował się na drogę okrężną. A
mianowicie przez Martinshausen. Chciał po drodze jeszcze raz
wstąpić do kościoła i odszukać proboszcza. Dla kamuflażu -
gdyby ktoś miał go sprawdzać - miał w kieszeni kartkę z
licznymi pytaniami, dotyczącymi wiary, a przede wszystkim
wyznania katolickiego.
Lecz nim dotarł do przewielebnego Geisbergera, musiał po
drodze otrzeć się o dalsze oznaki zbliżającego się końca. To
było jednak niczym w porównaniu z jego dotychczasowymi
doświadczeniami. W końcu przez ostatnie miesiące
przyzwyczaił się do widoku całych stosów trupów - splecionych
ze sobą, ułożonych warstwami, jak cegły w murze i ostatecznie
palonych. Pozostawał po nich jedynie popiół.
To, co tutaj zobaczył, idąc z Schoenau do Martinshausen, było
tylko nikłym obliczem piekła, którego doświadczył. Nie spotkał
po drodze żadnego psa, żadnego kota jakby były zupełnie
wytrzebione, wymarłe. Nawet one nie posiadały już prawa do
istnienia. Zobaczył jedynie konia przywiązanego do słupa przy
czyjejś bramie, ale tak wychudzonego, o zmętniałych oczach,
jakby za chwilę miał zdechnąć.
Wiele wraków samochodów leżało jak blaszane szkielety w
rowach - plądrowanych, bez kół, wypalonych. Jakieś resztki
skrzyń i kartonów walały się obok - rozerwane, zgniecione,
podeptane. A pomiędzy nimi całe stosy: błota, kału, gruzów,
rozkładającego się pożywienia. Przy jakimś kawałku spleśnia-
łego chleba Erich Wienand zatrzymał się, ukląkł i zaczął go
przysypywać piaskiem, jakby chciał pogrzebać. W końcu był
więźniem, dla którego kawałek chleba był świętością.
Gdy szedł dalej w kierunku kościoła, poczuł nagle gwałtowne
pragnienie - w związku z czym zdecydował się najpierw wejść
do gospody w Martinshausen. W jej pobliżu stało wiele różnego
rodzaju pojazdów wojskowych, które parkowały na ciasnych
podwórkach okolicznych domostw. W pomieszczeniu, do
którego wszedł, znajdowało się bardzo wielu umundurowanych
mężczyzn, spoconych, zakurzonych, niezwykle ożywionych.
Przepychał się przez ten tłum, podchodząc do szynku. Za
kontuarem, jak oficer w punkcie dowodzenia, stał przysadzisty
szynkarz. Poznał oczywiście od razu Wienanda, mimo iż ten
nigdy nie był bywalcem gospody; wręcz unikał chodzenia do
jakiegokolwiek lokalu. Mimo to otrzymał natychmiast, nie
zdążywszy nawet poprosić, kufel dobrego, średnio mocnego
miejscowego piwa. Szynkarz postawił go przed nim bez słowa.
Wywołało to oczywiście natychmiast głośne protesty
znajdujących się w sali żołnierzy.
- Jak to, jak to! - wołano jednocześnie z wielu miejsc.
-Wchodzi tu jakiś cywil i od razu otrzymuje porządne piwo? A
my nie! Nam każe się pić farbowaną wodę!
- Nie wodę, ale tak zwane lekkie piwo - wyjaśnił szyn-
karz, na którym te krzyki nie robiły większego wrażenia. -
Pijecie piwo warzone według najnowszych oficjalnych zale
ceń. Porządne piwo, sporządzane według starej receptury,
należy dziś do rzadkości, ma też odpowiednio wyższą cenę.
A ponieważ posiadam niewielki jego zapas, nie sprzedaję
go na żadne karty kredytowe ani wasze bony wehrmach-
towskie, tylko za gotówkę. W końcu tu nie jest poidło -
szczególnie dla wędrownych ptaków.
Kilku żołnierzy zareagowało na to, grożąc:
- Czy chcesz, abyśmy ci w budzie trochę poprzestawiali?
- Lepiej tego nie próbujcie, ludzie. - Szynkarz sprawiał dalej
wrażenie, jakby się tym nie przejął. - Mam tu pod ręką na
wszelki wypadek załadowaną flintę z obciętą lufą - a to rozwali
nawet byka. A ponadto dwa domy dalej mieści się filia waszej
żandarmerii, z którą mam całkiem niezłe układy. Nie
chcielibyście chyba mieć z nimi nic wspólnego, co?
Tego oczywiście nie chcieli. Ale również i Erich Wienand nie.
W każdym razie niekoniecznie. Po chwili dał się usłyszeć jego
głos:
- A co byście panowie powiedzieli na jedną kolejkę - na
mój koszt?
Szynkarz spojrzał z niedowierzaniem na Ericha Wienan-da.
Po czym skinął z zadowoleniem głową i zaczął napełniać kufle
piwem, o którym wszyscy obecni marzyli - mocno pieniące się,
o odpowiedniej mocy; produkowane w miejscowym browarze.
W chwilę potem w sali zapanował radosny nastrój. Fundator
został szczelnie otoczony przez żołnierzy. Różni sanitariusze,
kierowcy, artylerzyści podnosili kufle na jego zdrowie.
- Kim ty jesteś? - zapytano.
- Mieszkam tutaj - tu, niedaleko stąd; na nowo od jakiegoś
czasu. A co wy robicie tu u nas?
Na to nie było żadnej konkretnej odpowiedzi. Otaczali go
coraz ciaśniej, napierali na niego, chuchali mu prosto w twarz -
nie miał żadnych szans obrony przed ich życzliwą
natarczywością. Szynkarz tymczasem zerkał wyczekująco,
zastanawiając się, co z tego wyniknie.
Żołnierze chcieli się dowiedzieć od Wienanda, czy może
dostarczyć do ich oddziałów trochę żywności:
- Może masz na sprzedaż jajka? A kurczaki?
- Niestety, nie mam.
- A masło albo smalec? Kiełbasę, mięso, kartofle, mąkę albo
słoninę?
- Też niestety, nie mam.
- Nie masz! - Poklepywali go poufale po ramionach i plecach. -
Człowieku, to każdy nam mówi! A my przecież nie chcemy
niczego za darmo, w zamian za to możemy zaproponować
znakomity towar. Na przykład: benzynę, ogumienie, lekarstwa,
bieliznę, buty - nawet dywany. No co? Chcesz czy nie chcesz z
nami handlować? Chyba nie masz nic przeciwko nam?
Od tego rodzaju narastającej napastliwości Erich Wie-nand
próbował się teraz jak najszybciej wyzwolić. Skinął więc na
szynkarza, który nadal był wszystkim wyraźnie znudzony i dla
którego nie było to zresztą nic nowego. Zauważywszy znak
Wienanda, powiedział głośno:
- Dokładnie zapisałem, co pan komu tu postawił. Niech
pan teraz lepiej jak najszybciej stąd znika.
Niemal jak posłuszny uczeń Erich Wienand czym prędzej
opuścił gospodę. Lecz niektórzy z tych typów, niby sfora
spuszczonych z łańcucha psów, podążyli za nim. Prawdopo-
dobnie ci niezadowoleni z jego odmowy handlu z nimi. Dopadli
go na podwórzu przed gospodą.
Rzucili się na niego, popychając i szturchając, aż wreszcie
przewrócili go na ziemię. Zaczęli opróżniać jego kieszenie, w
których była tylko kartka papieru, ołówek, grzebień, dwie
chusteczki. Nie znaleziono żadnych pieniędzy, żadnych warto-
ściowych przedmiotów. Nie miał przy sobie nawet zegarka.
Stwierdziwszy, że nie ma niczego, co by im się przydało,
rozczarowani odstąpili od niego, pogardliwie machając rękoma
w jego kierunku.
- Szkoda było czasu na niego! - wołali niektórzy.
- Był goły jak święty turecki - dopowiadali inni.
Gdy Erich Wienand się ocknął, zobaczył stojącego nad sobą
szynkarza, właściciela gospody.
- Tak to teraz wygląda - powiedział do niego, jakby mówił o
pogodzie. - Cała masa tu takich kręcących się nie wiadomo
skąd podejrzanych typów. - Po chwili stwierdził: - Ale mam
nadzieję, panie Wienand, że nie jest pan szczególnie zdener-
wowany tym, co te psubraty panu zrobiły.
- A dlaczego miałbym być zdenerwowany? - Erich Wienand z
trudem podnosił się i zaczął otrzepywać z kurzu. Trząsł się przy
tym jak pies, który dopiero co wyszedł z wody. - Ci ludzie -
powiedział po chwili - i tak zachowali się stosunkowo
porządnie. Nie zbili mnie ani nie skopali. Nie skaleczyli mnie
nawet. Jedynie przewrócili i przeszukali.
- Jeśli pan chce, mogę wezwać żandarmerię - zaproponował
właściciel gospody. - Oni na pewno zrobią z nimi porządek.
Wienand uśmiechnął się.
- A zaświadczy pan, że mnie napadnięto?
- Tego oczywiście nie mogę zrobić, panie Wienand
-oświadczył natychmiast. - Jeszcze mi życie nie zbrzydło.
- Także i mnie - odpowiedział cicho Wienand. - Jesteśmy więc
zgodni.
Na podwórzu za gospodą Erich Wienand obmył sobie twarz
i ręce. Próbował też doczyścić swoje ubranie, lecz woda ta
miała jakiś dziwny nieprzyjemny zapach, była również nieco
brązowawa. Pośpieszenie więc oddalił się od gospody.
Najpierw w kierunku plaży nad sztucznym jeziorem - na
wypadek, gdyby go ktoś śledził - a stamtąd dopiero, już
najkrótszą drogą do swego Welpenhof.
Tam, przed domem, czekano już na niego. Tym razem była to
Elfie - córka jego żony. Jej widok - jako że nigdy nie ukrywała
swego przywiązania, a nawet miłości do niego, a ponadto była
szczerą zwolenniczką jego książek - zawsze go uszczęśliwiał. I
tym razem, gdy tylko ją zobaczył, spostrzegł uśmiech radości
na jej twarzy.
Rzuciła się na niego, obejmując go tak mocno, że aż w
pewnym momencie zabrakło mu tchu.
- Cieszę się, że jesteś, że w ogóle istnieją tacy jak ty, mój
kochany, najdroższy tatusiu! - Gdy po chwili stwierdziła, że
jego ubranie w wielu miejscach jest mokre, zapytała troskliwie:
- Czy coś się stało, tatusiu? - Puściła go i przyglądała mu się
teraz uważnie.
- Nie, moje dziecko, nie - zapewniał ją. Przy czym udało mu
się to zrobić dość przekonywająco. - Chciałem się wykąpać w
jeziorze, ale woda jest jeszcze trochę za zimna. Więc
zanurzyłem tylko twarz w wodzie i chyba przy tym zmoczyłem
nieco ubranie. Ale w każdym razie odświeżyłem się trochę.
Nawet poczułem się w tej chwili nieco głodny.
Położył rękę na jej szczupłym, kościstym ramieniu. Nie
wiadomo, czy chciał ją po prostu uspokoić, czy nagle musiał się
na jej ramieniu oprzeć, żeby nie upaść.
- Na razie, kochany tatusiu, jeśli masz ochotę, chodźmy
trochę do ogrodu. Tam na trawniku pasie się twoja krowa
Edda. Od czasu gdy wróciłeś, znów ma apetyt i żre jak
dawniej. Dała wczoraj nawet o dwa litry mleka więcej niż
normalnie ostatnio. Do kuchni pójdziemy później. W tej
chwili jedzą tam jeszcze stacjonujący u nas żołnierze.
Elfie była wyraźnie czymś podniecona. Radośnie dalej
informowała: - To w zasadzie są mili ludzie, choć niektórzy z
nich bardzo prymitywni. Ale poza tym nie można nic złego na
nich powiedzieć; są uczynni i grzeczni. Zadbał o to porucznik
Warnhagen - to jest wspaniały człowiek! Niezwykle taktowny i
skromny w towarzystwie. W każdym razie nie przeciętny
mężczyzna.
Erich Wienand przysłuchiwał się temu z uwagą. Nawet bardzo
uważnie, w momencie gdy zaczęła mówić o Warn-hagenie.
Usiadł na pierwszej ławce, koło której akurat przechodzili, i
zaczął spoglądać w kierunku pasącej się jego w czarno-białe
plamy Eddy. Ta, zobaczywszy go, odezwała się swoim krowim
„muu" i zaczęła zbliżać się do niego. Zatrzymała się przed nim,
wyciągając swój miękki jedwabisty pysk. A on pogłaskał go
delikatnie.
Elfie, przypatrując się tej idyllicznej scenie, zauważyła:
- Jeszcze nie wszystko stracone z tego, co kiedyś było naszym
światem, to jest twoim, kochany tatusiu.
- Jeszcze nie wszystko - powtórzył.
- Niejedno więc jeszcze przed nami, prawda, kochany tatusiu?
- Czy można z tego wnioskować, moja droga córeczko
-powiedział - że masz jakieś konkretne plany, które chciałabyś,
żeby się spełniły?
- Tak, ale tylko takie, które tobie - nam razem mają przynieść
radość i szczęście.
Nim Erich Wienand zasiadł do przygotowanego dla niego
troskliwie obiadu, pozostał jeszcze przez kilkanaście minut w
ogrodzie. Przez ten czas obok niego, Elfie i krowy Eddy
przeszło kilku mężczyzn w mundurach. Byli to stacjonujący w
jego domostwie żołnierze.
Wszystko to odbyło się bardzo elegancko, z uniżonym,
uprzejmym, tradycyjnym niemieckim żołnierskim pozdro-
wieniem, a przy czym niektórzy wykonywali przy tym głęboki
cywilny ukłon. Wszyscy przechodzący z ciekawością
przypatrywali mu się, jakby mieli przed sobą egzotyczny okaz,
który należało podziwiać. Być może wiedzieli, i to kazało im
przechodzić właśnie tędy, że mają przed sobą wielkiego
pisarza! Kogoś, kogo niecodziennie można oglądać. A może
patrzyli na niego jak na człowieka z obozu.
To, że mu się przyglądają, Wienand spostrzegł oczywiście
natychmiast. Także i to, że okazywano mu przy tym szacunek.
Być może - pomyślał - wynika to z tego, że widzą przed sobą
starszego, steranego ciężkimi przeżyciami, człowieka? A może
dziwi ich stojąca obok krowa? Albo Elfie? Młoda, choć niezbyt
atrakcyjna przecież dziewczyna?
Owszem, była sympatyczna, ale nie na tyle, by mogła pobudzić
fantazje, jakie żołnierze zwykle miewają nocą. Jeśli już
rozbudził ktoś w nich pożądanie, to nie Elfie, lecz raczej Elwira
- jego żona! Mimo że nie była już przecież pierwszej młodości.
Nadal miała jednak kształtne piersi i jakby wyrzeźbiony
tyłeczek, którym potrafiła skutecznie kręcić, i to tak, że oglądał
się za nią niejeden przebywający tu mężczyzna.
Ale i tak dla tych przyzwyczajonych do miłosnych sukcesów
wojaków była tylko nędznym ochłapem w porównaniu z
pięknymi, chętnymi i doświadczonymi Francuzkami, dającymi
tyle radości w czasie kampanii przeciwko ich ojczyźnie. Albo -
wzdychali - gdzie się podziały te czekające wiecznie z
utęsknieniem przecudowne polskie i rosyjskie dziewczyny z
okresu ich zwycięstw na tych ziemiach? Co gorsza, znikły też
nagle te wielkoniemieckie kobiety, które gotowe były na każde
żądanie uszczęśliwiać niemieckich bohaterów? Jeszcze kilka
miesięcy temu było ich pełno po knajpach, w bramach domów,
schronach, na bocznych ulicach, w ubikacjach kolejowych.
Lecz teraz - wszystko minęło! Teraz sami znajdowali się w
„dupie świata". Pies z kulawą nogą nawet na wsi się nimi nie
interesował - żadnej czekającej na zaczepki wdowy wojennej,
nawet płatne kurwy gdzieś znikły. Wszystko, co tak wspaniale
prosperowało w wielkich niemieckich czasach, wydawało się
być teraz całkowicie wymarłe. Elfie była więc dla żołnierzy
jedynie małym wróbelkiem i to siedzącym gdzieś wysoko na
dachu. Lecz Elwira obiektem, owszem, niezłym - ale
obsługującym wyłącznie oficerów.
Porucznik Warnhagen szedł w kierunku Wienanda i jego
„córki", wciąż przebywających w ogrodzie. Był w pełnym
umundurowaniu, z fantazyjnie nasadzoną na głowę połówką,
trzymając w lewej ręce ciężki hełm. Gdy zbliżył się do nich,
zatrzymał się w przepisowej odległości - wprosto-wał jak struna
i zasalutował hitlerowskim pozdrowieniem, jak gdyby miał
przed sobą generała.
- Czy wolno mi zapytać, panie Wienand, czy nie ma pan
jakichś życzeń, które mógłbym spełnić? Niech pan pamięta, że
jestem w pełni również do pana dyspozycji.
- Dziękuję, ale nie mam żadnego życzenia.
- To proszę mi pozwolić, że panu na moment uprowadzę
córkę. - Mimo wszystko - pomyślał Wienand - styl kasynowy
ciągle jest jeszcze pielęgnowany. - Szanowna panienka życzyła
sobie zobaczyć urządzone przez moich żołnierzy boisko do piłki
nożnej. Urządzili je tuż obok stanowisk ogniowych. Pozwoli
pan?
- Jeśli masz ochotę, Elfie - zwrócił się Wienand do córki. -
Masz na to ochotę?
- Chętnie, tatusiu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zostało to powiedziane tak, jakby Elfie nie oczekiwała żadnej
innej, jak tylko potwierdzającej odpowiedzi. Ta „jego" córka
spoglądała teraz na porucznika z wielkim, zauważalnym
uwielbieniem, by nie rzec - z bezgranicznym oddaniem. Jej
czyste źródlane oczy zabłysły na widok tego mężczyzny, jej ciało
zaczęło drżeć. Wienand zauważył to oczywiście i przez chwilę
nawet odebrało mu mowę.
Skinął więc tylko głową, dając znak oczekiwanego przy-
zwolenia. Elfie i porucznik zaczęli się oddalać, lecz Erich
Wienand nie patrzył za nimi.
Ciężkim krokiem, powłócząc nogami, poszedł w kierunku
własnego domu.
Życiorys Ericha Wienanda
Część trzecia
Gdy w roku 1896 zniknął z Priesnitz dziesięcioletni wówczas
chłopiec, ojciec jego najpierw był bardzo oburzony na swego
niesfornego syna. Ale gdy po dwóch dniach Erich wciąż
jeszcze nie wracał do domu, przejęty tym radca sądowy
poważnie się zaniepokoił, prawdopodobnie obawiając się
utraty w miasteczku opinii dobrego ojca. Taki wielce zacny
obywatel jak on ma syna, który uciekł? Coś takiego właśnie
jemu nie powinno było się zdarzyć! Tak więc trzeciego dnia
zamierzał udać się ze swoją sprawą, by przekazać je - w
wielkim zaufaniu oczywiście -miejscowej policji.
Lecz to zostało mu na szczęście oszczędzone. Jego żona
bowiem, Elisabeth - tak przynajmniej później opisała to Kon-
stanza Reibert - również tym faktem bardzo przejęta, oświad-
czyła, iż domyśla się, dokąd mógł się udać ich niezdyscyplino-
wany syn. Najprawdopodobniej do jej matki Emmy do
Berlina. Nie obyło się to oczywiście bez oskarżającego
spojrzenia w stronę męża, choć nie odważyła się niczego
powiedzieć głośno.
Ponieważ teściowie nie posiadali telefonu, pan radca wysłał
do nich telegram z zapytaniem: „Czy Erich jest u was?
Pozdrowienia, Wienand, radca sądowy". Odpowiedź mająca
zawierać dziesięć słów została przez niego opłacona.
Nadeszła następnego dnia. „Erich jest tutaj, stop". Dalej już
bez podpisu; żadnego dodatkowego słowa. Na to ojciec
Wienand wysłał jeszcze jeden telegram: „Wracaj
natychmiast!".
Jak się później okazało, Erich Wienand faktycznie udał się
do swej babci do Berlina, mimo że nie znał jej dotąd osobiście,
przynajmniej do tego dnia. Mama jednak dużo mu o niej
opowiadała. Daleka podróż do Berlina musiała być dla
młodego chłopca nie lada przygodą, gdyż większość drogi
odbył pieszo, śpiąc po stodołach, odżywiając się owocami,
podróżując wprawdzie pociągami, ale stojąc na stopniu i
trzymając się drzwi lub zderzaka ostatniego wagonu.
Porządnie wygłodzony i z pewnością brudny, dotarł wreszcie
po trzech dniach do celu.
W Berlinie został serdecznie przyjęty przez babcię. Była to
doświadczona kobieta, której nic co ludzkie nie mogło już w
życiu zaskoczyć. Nauczyły ją tego długie lata pożycia z mę-
żem. Nie zawsze układało się między nimi najlepiej, choć mieli
ze sobą aż siedmioro dzieci.
Wszystkie już były dorosłe. Jedna córka była pielęgniarką,
jeden syn — dozorcą więziennym, drugi - zawodowym żołnie-
rzem, druga córka - sprzedawczynią w sklepie, najpierw
odzieżowym, potem spożywczym, wreszcie znów odzieżo-
wym; trzeci syn został dziennikarzem o dość lewicowo-
demokratycznych poglądach; trzecia córka była nauczycielką
niemieckiego o zdecydowanie nacjonalistycznych zapatrywa-
niach. Natomiast najstarsza córka, Elisabeth, wyszła za mąż
za radcę sądowego, który studiował w Berlinie i u rodziny
Goldachów wynajmował pokój w okresie nauki.
To berlińskie mieszkanie, przechodzące z pokolenia na poko-
lenie, a więc już zamieszkane przez prapradziadków, znajdo-
wało się na Steinstrasse, niedaleko Kurfurstendamm. Miało
pięć wysokich, dużych pomieszczeń. Trzy z nich należały do
rodziny. Czwarte było regularnie wynajmowane - zawsze
trzem, czterem studentom, przy czym każdy z nich miał do
dyspozycji biurko, regał z szafą i łóżko.
Lecz najważniejszym pomieszczeniem, tym piątym, a w za-
sadzie pierwszym, była duża rodzinna kuchnia, bardzo
praktycznie i przytulnie urządzona. W samym jej środku stał
duży piec kuchenny, a dookoła niego stoły i ławki. I to było
miejsce codziennych wieczornych spotkań całej rodziny i
wszystkich, którzy do tej tak już dużej rodziny jeszcze chcieli
należeć. Tu spożywano posiłki, pito piwo i rozmawiano. Było
wiele wspaniałych wieczorów, ale i takich, podczas których
prowadzono ostre spory. Tutaj każdy mógł być sobą,
ujawniać swoją osobowość, ba, był nawet do tego niemal
zmuszany.
Ta swobodna atmosfera wymiany poglądów, przeradzająca
się często w kłótnie, a następnie pojednania, była możliwa
dzięki Alfredowi, dziadkowi Ericha. Był to człowiek
niewielkiego wzrostu, zazwyczaj uśmiechający się pod nosem,
niezwykle skromny jak na swoją wyuczoną specjalność -
inżyniera budowy parowozów.
Za jego przyczyną firma, w której pracował, zrobiła -jak to
się mówi — duży interes. W ciągu trzydziestu przeszło lat opa-
tentował dla niej wiele własnych wynalazków, które cieszyły
się międzynarodowym uznaniem. Były to wentyle bezpie-
czeństwa, ciągłe udoskonalenia hamulców, jakieś systemy
przeciwpożarowe, rozwiązania sprzętu wagonowego i wiele
innych, które przyniosły mu swego rodzaju sławę, a przede
wszystkim pieniądze.
U teściów pojawił się radca sądowy Wienand, aby odebrać
swego syna. Nieważne, jak się potoczyła rozmowa, jakich
wzajemnie użyto argumentów, co przemawiało za, a co prze-
ciw — ważny jest jej rezultat, w wyniku którego Erich mógł
pozostać u swoich dziadków Goldachów w Berlinie.
Powstał przy tej okazji jedyny - można by rzec — w swoim
rodzaju dokument, podpisany nawet przez samego Jego
Wysokość Cesarza Wilhelma II. Obaj mieli bowiem określone
zasługi dla narodu niemieckiego i cesarstwa. Otrzymali
nawet z tej okazji wysokie odznaczenia na pięćdziesięciolecie
swej pracy zawodowej.
Tak więc Erich Wienand otrzymał nawet coś w rodzaju
błogosławieństwa samego cesarza na pozostanie w Berlinie.
Rodzice i dziadkowie ustalili w zawartym porozumieniu, że
mały Erich ukończy w Berlinie najpierw gimnazjum,
następnie studia - możliwie prawnicze, pozostając oczywiście
przez cały ten czas w ścisłym kontakcie ze swoimi kochanymi
rodzicami i ze swoim dobrym starszym bratem. Wszystkie
wakacje - co również zostało ujęte w zawartej umowie -
spędzać będzie w Pries-nitz na Pomorzu, to znaczy na łonie
swojej najbliższej rodziny. To zostało zagwarantowane.
Pisemnie potwierdzone. Radca sądowy domagał się tego.
W równie dużej kuchni w Welpenhof na Ericha Wienan-
da czekała jego żona Elwira.
- Musisz jak najszybciej nam wyzdrowieć - potrzebuje
my cię wszyscy! I nie tylko my! - Możliwe, że miała na
myśli jego świat literatury.
Próbował coś zjeść. Z początku bardzo ostrożnie, po chwili z
coraz większym apetytem. Zapytał ją, gdyż chciał się
dowiedzieć:
- Jak myślisz, komu prócz ciebie zawdzięczam jeszcze te
pyszności? - Instynktownie wyczuł, że było to akurat pytanie,
które ona z wyraźnym zadowoleniem przyjęła.
- Nam w tych miesiącach, w których cię zabrano, nie wiodło
się początkowo najlepiej. Musieliśmy prawie wszystko oddać i
nic nie mogliśmy na to poradzić. Szczególnie dotkliwie
przeżyliśmy zabranie nam inwentarza i oficjalną konfiskatę
niemal całych ubiegłorocznych zbiorów. Nie mieliśmy, jak się
okazało, Erichu, dobrych sąsiadów.
- Mój Boże, kto dziś takich ma?
- Raz po raz do nas zaglądali jako członkowie partii i
powoływali się na jej polecenie. Zwykle w towarzystwie tych
umundurowanych nazistów albo policjantów. Pewne osoby
spośród nich znałam, udało mi się też ustalić, kim byli
pozostali i jak się nazywali. Zapamiętałam ich niemal
wszystkich - i jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, kto to był.
- Czy niejaki Strassner także był wśród nich?
- Nie, niemniej pojawił się tu u nas, bodajże dwa razy. Ale za
każdym razem tylko po to, aby zapytać, czy nie mam jakichś
skarg albo czy nie chciałabym złożyć jakiegoś meldunku. Przy
tym był zawsze bardzo grzeczny i uprzejmy.
- Ale nie składałaś chyba żadnych skarg?
- Ależ, Erichu, skądże! Przecież dobrze znamy tych ludzi. Ale
oni - mam nadzieję - nas też jeszcze poznają, prawda? Nie
zapomnimy ich przecież tak łatwo. Nie można darować im tego
wszystkiego, czego się wobec nas dopuścili, szczególnie wobec
ciebie.
- Czy wciąż jeszcze tu się zjawiają, by kontrolować, jak oni to
nazywają? A w rzeczywistości rekwirować?
- W ostatnim czasie jakoś nie! - oznajmiła mu nie bez
zadowolenia. - Gdyż od około trzech tygodni, od kiedy tutaj
zakwaterował porucznik Warnhagen ze swoją baterią, wszystko
zmieniło się nie do poznania. Co prawda musiał on zająć
większą część naszego domu i gospodarstwa dla swoich ludzi i
sprzętu; i te południowe łąki dla swoich dział. A jednocześnie
osłonił nas swoją osobą, zaczął nas ochraniać, określił
gospodarstwo jako zarekwirowane przez Wehrmacht. Co nas
niewątpliwie uchroniło przed dalszymi nieprzyjemnościami ze
strony naszych sąsiadów. Jakoś nie pojawili się od tego czasu.
Erich Wienand jadł spokojnie dalej.
- Czy powinienem, jak sądzisz - zapytał Elwirę, patrząc na nią
- traktować go jako naszego dobroczyńcę? - Powiedział to bez
cienia ironii, raczej ze zrozumieniem wychodzącym naprzeciw
jej zwierzeniom.
- Porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu natychmiast -jest
bardzo uczynnym i niezwykle wyrozumiałym człowiekiem. Nie
wyobrażasz sobie nawet, jak od razu stanął w naszej obronie -
niemal tak, jakby należał do naszej rodziny.
Teraz Erich Wienand przestał jeść - czuł się najedzony, ale nie
przejedzony. Nie dał jednak poznać po sobie, z ja-kiego
powodu poczuł się zaniepokojony. Zapytał ją:
- Jak to przed chwilą określiłaś? Jakby należał do naszej
rodziny?
Spostrzegł, że przytaknęła, jakby chciała potwierdzić.
- A do jakiej części naszej rodziny czuje się najbardziej
przywiązany?
- Oczywiście nie do mnie - stwierdziła bez najmniejszej
żenady Elwira. - W końcu mogłabym być prawie jego matką.
Erich Wienand słuchał pilnie, tak by nic nie uszło teraz jego
uwagi, a więc także i to, że „prawie" mogłaby być jego matką.
Wciąż jeszcze, gdy tylko chciał, potrafił z każdej wypowiedzi
wychwycić ukryte w niej podteksty, nie dopowiedziane myśli.
Tym razem chciał je dokładnie rozpoznać. Sam więc milczał,
pozwalając jej mówić dalej.
- Porucznik Warnhagen pochodzi, o ile wiem, z dość
przeciętnej rodziny, ale mimo to można go określić jako bardzo
wykształconego. W jego bagażu znalazłam dzieła Kanta,
Holderlina i Goethego. On też dość dokładnie wie, kim ty
jesteś.
- Ja w każdym razie nie jestem ani Kantem, ani Hólderlinem,
a już na pewno nie Goethem. - Stwierdzenie to Wienand
wypowiedział z pełnym przekonaniem. Zawsze dbał o to, aby
nie przeceniano jego zasług ani talentu. Czasami nawet
zaprzeczał, że takie posiada, był z natury skromnym
człowiekiem i nie lubił rozgłosu. Tym razem jednak
interesowało go zupełnie coś innego.
- Trudno przypuszczać, aby porucznik Warnhagen poświęcał
się tutaj wyłącznie współczesnej literaturze, zwłaszcza że ty
mogłabyś być jego matką, ale w naszej rodzinie istnieje jeszcze
trzecia możliwość. Choć trudno mi o niej wprost myśleć - ale
kto wie? Czy nie sądzisz, że Horst--Heinz Warnhagen zbytnio
interesuje się twoją - naszą córką Elfie?
- To, Erichu, zupełnie możliwe. Czy jest w tym coś złego?
- Jak dalece mogą sięgać jego zainteresowania, jak to
oceniasz, Elwiro?
- No, po prostu, interesuje się nią! A nasza Elfie wydaje się
odwzajemniać to zainteresowanie!
- W jakim sensie?
- Ależ proszę cię, Erichu, tego przecież nigdy nie da się
dokładnie określić. Po prostu spotkali się tutaj, przypadli sobie
do gustu - całkiem normalnie albo zwyczajnie czują do siebie
słabość. Czy tobie się coś w tym nie podoba? - Co miało
znaczyć: Czy ciebie coś w tym niepokoi albo wygląda
podejrzanie?
Zaraz potem dodała:
- Gdyby się okazało, że się kochają, to czy nie powinniśmy im
na to pozwolić, zważywszy na twoje głęboko tolerancyjne
poglądy - humanistyczną wspaniałomyślność.
- Czuję się bardzo zmęczony w tej chwili - oświadczył jej w
odpowiedzi.
- To prześpij się teraz parę godzin - zachęcała go. - Na pewno
ci to dobrze zrobi i wzmocni przed tym, co cię dziś po południu
jeszcze czeka.
Zaraz wyjaśniła, o co jej chodziło, nie czekając na jego pytanie:
- Był telefon z szefostwa partyjnego okręgu. Kierownik
wydziału kultury, niejaki doktor Grosser, dzwonił osobiście do
ciebie i chce cię odwiedzić dziś po południu. Był niezwykle
uprzejmy przez telefon.
- Są widać i uprzejmi kaci - stwierdził Erich Wienand, nim
udał się do swej piwnicy, by tam w niej się zakopać, obok
swego Chrystusa, oświetlonego światłem świec ze świecznika
otrzymanego od przyjaciela Knuta Hamsuna.
4
To, że Erich Wienand po tej rozmowie w czasie obiadu
zaśnie, było wątpliwe. Z zamkniętymi oczyma leżał na swym
łóżku polowym w piwnicy - wyciągnięty na plecach, z nogami
przylegającymi jedna do drugiej i rękoma złożonymi na
piersiach. Sprawiało to wrażenie, że się modli, ale nie wymyślał
sobie żadnej modlitwy.
Myśli jego, przekraczając granicę czasu, uleciały z piwnicy ku
obozowi i zdawało mu się, że leży znów na swej drewnianej
pryczy. Otoczony smrodem potu, moczu i wymiotów -
prześladowany dławiąco-słodkawym zapachem palonych i
spalonych zwłok. Nad nim nachylała się trupio blada twarz
Jacoba Wernera.
- Próbuj nie myśleć już o tym - powiedział do niego. -Uciekaj,
jeżeli możesz, jak najdalej od tych obrazów pamięci. Staraj się
raczej w takich momentach przypomnieć sobie jakiś wiersz
albo zanuć jakąś piosenkę. Albo też zacznij najzwyczajniej w
świecie po prostu liczyć, na przykład jakieś stado gęsi czy
pszczoły w ulu albo mrówki w mrowisku.
Teraz Erich Wienand, który nadal leżał jak trup, sztywno i
cicho na swoim łóżku polowym, pomyślał o Elfie. Miała pięć
lat, gdy Elwira wniosła ją do ich małżeństwa. Nadzwyczaj miłe,
czułe i wrażliwe, ciągle samo bawiące się grzecznie dziecko. O
delikatnej, promieniującej wówczas urodzie. Potem jednak,
mając siedem lat, zachorowała na jakąś dziwną, długo trwającą
i rzadko spotykaną chorobę. Gorączkowała długi czas.
Nie można było stwierdzić, na co choruje. Doktor Gans z
Schoenau, który już wówczas ją leczył, bezskutecznie łamał
sobie głowę. Wtedy, na żądanie Wienanda, sprowadzono
innego lekarza.
- Prawdopodobnie - stwierdził - jest to infekcja spowo
dowana bliskim kontaktem ze zwierzętami.
Ze zwierzętami - jego zwierzętami! Cóż mogło być dla niego
wówczas bardziej bolesne?
Z tej choroby Elfie w zasadzie nigdy się nie wyleczyła w stu
procentach. Jej ciało zaczęło tracić dawny wdzięk i grację, bóle
w kościach nie ustawały, przy tym od czasu do czasu pojawiała
się wysoka gorączka. Do tego dochodziły jeszcze częste sensacje
żołądkowe. Wyglądało na to, że została skazana na całe życie na
te dolegliwości i cierpienia.
Właśnie wtedy Elfie stała się dla Ericha Wienanda jedną z
najbliższych na świecie istot, za które czuł się głęboko
odpowiedzialny.
Do niej dołączyła w tym czasie jeszcze jedna osoba. Jedyny
przyjaciel, którego miał poznać w swoich najbardziej gorzkich
godzinach. Człowiek z ciałem wątłego dziecka, twarzą starca,
drżącym, cichym głosem. To był Jacob Werner, Żyd.
On właśnie w obozie koncentracyjnym zaopiekował się nim,
„mieszkał" obok niego na pryczy, przekazywał mu wiedzę
medyczną, jaką zdobył przez lata doświadczeń. Do tego też
potrafił tchnąć w niego ducha przetrwania. Tylko jemu, swemu
Jacobowi, zawdzięcza, że udało mu się przeżyć. Ich nocne
rozmowy, gdy leżeli ciasno obok siebie, były tym, co nie
pozwoliło mu się poddać przeciwnościom losu.
- Mój Boże, mój biedny, drogi Jacob - westchnął Erich
Wienand. - Jak on się teraz czuje? Czy aby jeszcze żyje?
Erich Wienand nie usłyszał jednak swego własnego głosu, lecz
głos żony, która stała na schodach prowadzących do piwnicy,
wołając stamtąd do niego:
- Erichu, wstań, jesteś proszony!
Erich Wienand podniósł się natychmiast bezwiednie ze
swego łóżka polowego, niemal jak na rozkaz, tak jak tego
wymagano w obozie koncentracyjnym. Wołano go, więc musiał
się natychmiast pojawić. Rozkaz to rozkaz.
Na chwiejnych nogach udał się zatem na górę. W ten sposób
pozbył się przynajmniej dręczących go wspomnień. Elwira
bacznie popatrzyła na niego przez chwilę, by z pewną ulgą
stwierdzić, że choć na jego twarzy malował się strach, to jednak
oczy wyrażały koncentrację i siłę.
- Doktor Gross, który się zapowiedział, właśnie przyjechał -
wyjaśniła mu. - Czeka w ogrodzie.
- Z jakąś konkretną sprawą - jak zwykle?
- Chyba tym razem nie - odpowiedziała Elwira. - Sprawia
wrażenie bardzo uprzejmego i czymś zatroskanego. -Wymienili
znaczące spojrzenia; przynajmniej w tej mierze nadal rozumieli
się dobrze, nawet bardzo dobrze. Nie trzeba było wielu słów.
Następnie Erich Wienand skierował się do ogrodu do swego
gościa. Czekał tam już na niego doktor Gernot Grosser, lat
około pięćdziesięciu - szef wydziału kultury okręgowego
kierownictwa partii w Monachium. Tak zwany znawca sztuk
pięknych, sprawiający wrażenie człowieka otwartego, lecz
całkowicie podporządkowany hasłu nazistów: „Kim byśmy byli
bez naszej kultury!".
Ten oto doktor Gernot Grosser, ubrany w brązowy aksa-
mitno-jedwabny połyskujący mundur partyjny był człowiekiem
niskiego wzrostu, a przy tym energicznym, co nie przeszka-
dzało mu przemawiać łagodnym, niemal księżowskim głosem,
jeżeli to było konieczne. Jego twarz, przez niego samego nazy-
wana obliczem, sprawiała wrażenie uduchowionej i myślącej;
miała klasyczne wymiary i kształt. Tak przynajmniej uważał.
Najchętniej, co często podkreślał, zostałby poetą zawie-
szonym gdzieś między niebem a ziemią, ciągle bujającym w
obłokach. Lecz potem miał okazję wreszcie zająć się kulturą i
sztuką w szerszej skali, poświęcić pisarzom, artystom i tym
podobnym. Tak więc musiał niestety odłożyć swoje osobiste
ambicje poetyckie, oddając się - jak twierdził - sprawom o
szerszym znaczeniu dla ludzkości.
Oczywiście nie przeszkadzało mu to należeć do elity władzy,
wręcz odwrotnie. Wskazywał na to jego duży, czarny mercedes
300, który stał przed domem. Wewnątrz siedział kierowca ze
znudzoną miną, a obok samochodu stali dwaj - jak to się mówi
- goryle.
- Mój drogi, wielce szanowny panie Wienand - zawołał doktor
Grosser, gdy tylko go spostrzegł. - Jak dobrze pana znów
spotkać. - Ponieważ Erich Wienand zatrzymał się, Grosser
ruszył w jego kierunku. - Mam nadzieję, że czuje się pan już
dobrze, choć specjalnie kwitnąco, mój drogi, nie wygląda pan,
jak widzę.
- Spodziewał się pan zobaczyć mnie kwitnącego, panie
kierowniku wydziału kultury?
- Czy możemy obaj troszeczkę pospacerować - sami? - zapro-
ponował.
Przeszli koło krowy, cofającej się teraz w przestrachu Eddy,
udając się w kierunku jeziora. Wyglądali, jakby byli turystami,
którzy przypadkowo spotkali się na szlaku, a teraz podążają w
tym samym kierunku.
Mniej więcej po piętnastu minutach wspólnej drogi przebytej
w milczeniu doktor Grosser wskazał na ławkę, która
znajdowała się w pobliżu. Kilkanaście takich ławek kazał swego
czasu Erich Wienand ustawić na swój koszt na drodze wokół
jeziora nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy pragnęli zaznać
trochę spokoju w tym pięknym podgórskim krajobrazie. Na
jednej z nich usiedli.
Po małej chwili doktor Gernot Grosser zaczął Erichowi
Wienandowi - pisarzowi (!) wyjaśniać:
- Sądzę, że pan do tej pory przekonał się, mój wielce
szanowny, kto naprawdę - naprawdę - jest pańskim przyja-
cielem i obrońcą.
- Czy pan może nim jest, panie Grosser?
- Oczywiście, że ja - zawsze nim byłem wobec pana, mój drogi,
czcigodny, panie Wienand. Nawet wtedy, gdy tego szczególnie
nie demonstrowałem. Lecz któregoś dnia dowie się pan, komu
udało się wydostać pana z tego przykrego obozu
koncentracyjnego.
Erich Wienand szczerze się zdziwił. Wiedział bowiem
dokładnie, że tym, który wpędził go tam, był nie kto inny, jak
właśnie Grosser.
- A więc tak to jest naprawdę, mój drogi! Od dawna
znajduje się pan pod moją opieką - ja jestem naprawdę
szczerze panu oddanym przyjacielem. Może pan jak zawsze
żądać ode mnie, czego pan tylko zechce. Ja niczego sobie
bardziej nie życzę, jak tego, aby pan znów mógł pracować i
wzbogacać literaturę światową!
Erich Wienand z wyraźnym sceptycyzmem odniósł się do tego
oświadczenia.
- Widzi pan, panie Grosser - odpowiedział - nie jesteśmy
niestety sami na tym świecie. Obok nas istnieją wciąż jeszcze
dyspozycyjni policjanci, urzędnicy gestapo i tak zwani uczynni
sąsiedzi lubiący wszystko wiedzieć.
- No tak - przyznał Grosser po krótkim namyśle.
-Wszechwładny, niestety, nie jestem - nawet ja; jeszcze nie w
tej chwili. Ale zostawię panu swój adres i telefon, do biura i
prywatny. W każdej chwili, w razie potrzeby, może pan do
mnie zadzwonić; podejmę każdą interwencję w pańskiej
sprawie.
To może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne dla pana.
- Oczywiście, jeśli nie będziemy działać rozważnie, to może to
być niebezpieczne dla nas obu. Pan jednak, panie Wienand,
może się czuć w tej chwili zupełnie bezpieczny. Na razie
posiadam tu jeszcze jakie takie wpływy - a pan należy do moich
najbliższych, a nawet faworyzowanych przeze mnie
podopiecznych. Uczynię wszystko, żeby pana uchronić, ale
oczywiście muszę to robić w rękawiczkach, z pewną
ostrożnością, co pan chyba rozumie. Nie, lekkomyślny to ja nie
jestem, ale i zbyt bojaźliwy też nie. Mam nadzieję, że pan mnie
właściwie rozumie?
- I dlatego tu jestem - kontynuował doktor Grosser -zupełnie
oficjalnie. Nie specjalnie w pana sprawie, żeby pan to wiedział.
Ja tu po prostu, przypadkowo przejeżdżając, wstąpiłem. Mój
cel bytności tutaj jest dziś zupełnie inny.
- Jaki mianowicie? - chciał dowiedzieć się Wienand, jakby
czegoś się domyślając.
- Chodzi mi o Geisbergera, tego księdza z Martinshau-sen. Z
jego powodu tutaj przyjechałem. Nie odpowiedział mi on
bowiem na pytanie, jakie już wielokrotnie mu zadałem. A
mianowicie - co się stało z tym zaginionym Chrystusem. Figura
znikła i już, tak? I ja mam w to uwierzyć!
- Nie! - wyrwało się Erichowi Wienandowi spontanicznie,
jakby zapomniał o nakazanej sobie ostrożności. - Nie, proszę
tylko nie tak! Proszę, aby pan nie okazywał zainteresowania
moją osobą kosztem proboszcza!
- A dlaczego by nie? - podchwytliwie, zamieniając się cały w
słuch, zapytał Grosser.
- Dlatego, iż Geisberger jest dobrym, niczego nie prze-
czuwającym człowiekiem, można by nawet powiedzieć -bardzo
naiwnym pod pewnym względem! Jemu - proszę o to - nie
może pan wyrządzić nic złego - a już w żadnym razie nie moim
kosztem. Tego jednego proszę mi oszczędzić.
- Rozumiem - odpowiedział po chwili Grosser z uśmieszkiem
wyrażającym zadowolenie. - Obiecuję panu, mój drogi, że będę
się obchodził z tym, przez pana tak cenionym, duchownym w
aksamitnych rękawiczkach, ale tak zupełnie zostawić go w
spokoju nie mogę. Nie tylko z pana powodu.
- Jeżeli pan może, panie Grosser, uchronić tego biednego
księdza od najgorszego, to byłbym panu wdzięczny, bardzo
wdzięczny. - Wienand zasygnalizował tym samym daleko idące
zaangażowanie w obronie księdza. - Mógłby pan wtedy liczyć
na moją pomoc, jeśli pan czegoś ode mnie oczekuje!
- Bardzo cieszy mnie ta propozycja, panie Wienand. - Grosser
wydał mu się teraz nieomal szczęśliwy. - Bardzo proszę, mój
drogi - powiedział - niech pan mi to potwierdzi na piśmie.
Ułoży pan stosowny tekst sam czy mam go panu podyktować?
- Ułożę sam, panie Grosser! Tylko proszę, bardzo proszę tego
duchownego oszczędzić - niech pan to zrobi dla mnie.
- Postaram się o to, skoro pan sobie tego życzy, ale także
dlatego, że obaj doszliśmy do porozumienia. To powinno
przynieść owoce, panie Wienand. A jeśli chodzi o tego pań-
skiego duchownego, to mogę mieć tylko nadzieję, że jest nie
tylko dobrym, ale i uczciwym, prawdomównym człowiekiem.
- Bardzo proszę tak go traktować.
- Mam nadzieję, że się takim okaże i że wszystko obejdzie się
bez specjalnych komplikacji, jeśli chodzi o jego osobę. Ale
niech pan pamięta, panie Wienand - mówię to panu w zaufaniu
- proszę przede wszystkim myśleć o sobie! To znaczy pomyśleć
o tym, że żyjemy w czasach, w których każdy musi być przede
wszystkim sobie najbliższy. A oprócz tego niech pan pamięta,
że najbliższą osobą dla pana jestem ja. Niech pan o tym nigdy
nie zapomina - radzę to panu. Szczerze radzę.
Erich Wienand przez kilka godzin po tej rozmowie szukał
uspokojenia wśród zwierząt, które mu jeszcze pozostały.
Dopiero potem odważył się udać do kościoła Matki Boskiej w
Martinshausen. Dźwigał ze sobą dość grubą, jakąś bardzo starą
i mocno już zaczytaną książkę. Tkwiły w niej liczne zakładki, by
łatwo mógł znaleźć miejsca, które chciał pokazać znajomemu
duchownemu. Był niespokojny o niego.
Najpierw jednak, nim udał się na plebanię, wstąpił do
kościoła, jakby miał zamiar pomodlić się; tym razem nawet
mogło mu się to udać - nawet czuł, że było to konieczne.
Odważył się teraz podejść kilka ławek bliżej ołtarza. Tam
ukląkł na przyniesionej ze sobą książce.
Potem dopiero poszukał plebanii, gdzie w drzwiach natknął
się na gosposię Geisbergera, niejaką panią Renatę Busch. Była
to typowa, żeby ją właściwie określić, przedstawicielka
bawarskiego ludu. Mądra i rubaszna jednocześnie, krzepka i
zdrowa, energiczna i kłótliwa.
W każdym razie ten solidnie wyglądający „archanioł"
zareagował dość nieprzyjaźnie na widok Wienanda przed
drzwiami:
- Tylko pana nam tutaj brakowało! Czy i pan musi akurat tu
do nas przychodzić? Czy nie mógł pan pozostać tam, gdzie pan
był?
- To znaczy w obozie koncentracyjnym? - zapytał Erich
Wienand z przerażeniem. - Chyba nie to miała pani na myśli?
- Dokładnie właśnie to! - odpowiedziała mu Renata Busch
stanowczo; z jej okrągłej, zaróżowionej twarzy biło oburzenie. -
W końcu przyzwyczaił się pan chyba do swojej sytuacji?
Dlaczego więc wciąga pan w to śmiercionośne bagno jeszcze
innych? Akurat jego, który muchy by nie skrzywdził.
- Czy pani ma na myśli naszego księdza Geisbergera?
-Wienand poczuł się szczerze zakłopotany. - Jak pani może
mnie tak źle sądzić! On i ja jesteśmy przecież przyjaciółmi!
- Ach, człowieku, co to znaczy dziś - przyjaciółmi! Każdy teraz
tak mówi, by ukryć swoją prawdziwą twarz. Dzisiaj już nie ma
prawdziwych przyjaźni jak kiedyś, na śmierć i życie. Te czasy
minęły.
- Ależ pani Busch - zareagował Wienand coraz bardziej
zdenerwowany - o czym pani mówi?
- I tak tu już wszystko było ostatnio okropne i nie do
zniesienia. A teraz, gdy pan się tu pojawił, dopiero zaczęło się
piekło.
- Co też za brednie pani wygaduje! To przecież nie może być
prawdą! - zawołał niemal na cały głos Erich Wienand, z rzadko
u niego spotykaną gwałtownością. - Chyba pani sama nie
wierzy w to, co pani mówi! A już chyba w ogóle nie ma to nic
wspólnego z pani przewielebnym Geisbergerem. On to pani na
pewno potwierdzi. Chodźmy do niego, a on już pani wyjaśni,
kim dla niego jestem, tak żeby pani nie miała w przyszłości
takich wątpliwości.
- Czy pan naprawdę jest taki, jak pan twierdzi? Albo należy
pan do tych, którzy po trupach innych ratują swoją nędzną
skórę?
- Proszę mi wreszcie powiedzieć, gdzie znajdę księdza
Geisbergera!
- Czy ja to wiem gdzie? Został zabrany. Po prostu zabrany!
- Przez kogo? Kto to zrobił?
- Jakieś wyższe bydlę partyjne z Monachium. Przyjechał z
dwoma policjantami po cywilnemu. I nic się nie dało zrobić.
- I te świnie - Erich Wienand zaraz się poprawił, nie chcąc
obrazić tych zwierząt - i ci podludzie odważyli się zabrać
duchownego, mego przyjaciela? Na jakiej podstawie, jakim
prawem to zrobili, pani Busch? Czy pani może to wie?
Wiedziała. Widocznie szczere zdenerwowanie Wienanda
spowodowało, że mówiła już teraz łagodniejszym tonem.
- Ci faceci najpierw go solidnie o wszystko wypytali.
Słyszałam to, gdyż drzwi nie były dokładnie zamknięte;
chciałam też podsłuchać, o co chodzi, rozumie mnie pan. Bez
przerwy krzyczeli na niego, chcąc się dowiedzieć, gdzie się
podziała ta figura Chrystusa spod kościoła. Tylko to chcieli
wiedzieć.
- Coś powiedział?
- Nic. A co pan sobie myśli, panie Wienand? Czego mój ksiądz
nie chce powiedzieć, tego nikomu nie powie. Nawet gdyby go
stłukli albo nie wiem co zrobili.
- A bili go?
- Tu nie. Ale grozili, że to zrobią, i wciąż mówili przy tym, że
zrobią to, mimo że ma tu przyjaciół, którzy się o niego martwią.
Ale że to się na gówno zda! Przepraszam, ale dosłownie tak
mówili.
- Ale nie bili go tutaj!
- Chyba dlatego, żeby nie krwawił im w samochodzie.
I po co im jacyś świadkowie? Pan chyba te ich metody
zdążył osobiście poznać, co? A może nie chce pan już nic
o tych metodach wiedzieć? Jak to w zasadzie jest, gdy czło
wieka się bije i bije? Mówi się wtedy? Czy rzyga się wreszcie
tym, czego się od bitego żąda? I czy to jest to, czego się pan
boi? Albo nawet najbardziej obawia?
Erich Wienand czuł się w tym momencie kompletnie
wycieńczony, bliski omdlenia. Usiadł na schodach przed
wejściem do plebanii i trwał tak ze spuszczoną głową, skur-
czony i zgięty niemal wpół. Jego zlana potem twarz zdawała się
dotykać ziemi.
- Niech pan wejdzie! - zaproponowała kobieta wyraźnie
przestraszona jego stanem. Chwyciła go pod pachy i dźwignęła
do góry. Zaprowadziła go do pustego pokoju księdza,
usadawiając na jego krześle.
- Dam panu trochę wina z wodą - stwierdziła. - To dobrze
panu zrobi. Pił to też często ostatnio ksiądz proboszcz, gdy się
źle czuł. Ostatnimi czasy nawet bardzo często. Na szczęście
zostało nam trochę wina w zapasie. Dobrze, że zawczasu o to
zadbałam.
Przygotowała pospiesznie Erichowi Wienandowi rozcień-
czone wodą wino. A ten chwycił szklankę i wypił niemal
jednym haustem, jakby miał ogromne pragnienie. Ona tym-
czasem, mimo iż była znacznie młodsza, przypatrywała mu się
z matczyną troskliwością.
Po chwili odezwała się:
- Nie, oni nie zabrali go siłą, nawet go nie dotknęli. Poprosili
go tylko, żeby z nimi pojechał - przynajmniej takie to sprawiało
wrażenie - że poszedł z nimi dobrowolnie. Przy czym, jak
zapewniali go, miało to być tylko na kilka godzin.
- I poszedł z nimi bez żadnego nawet słowa?
- Wziął tylko jedną z dwu stale przygotowanych toreb
podróżnych. W jednej miał zawsze wszystko, co niezbędne do
udzielenia ostatnich sakramentów umierającemu. W drugiej
zaś zapakowaną bieliznę na zmianę, przybory do golenia i
mycia, szczoteczkę do zębów - jakby przewidywał, że może to
być mu potrzebne. Przekazał mi po drodze tylko jedną uwagę.
- Jaką?
- Powiedział, gdy przez moment byliśmy sami: „Proszę w
razie czego powiedzieć każdemu, że poszedłem z nimi
całkowicie dobrowolnie. I proszę zanotować i położyć mi na
biurku motto do mojego najbliższego kazania - «Śmierć jest
nieunikniona. A grób jest grobem - nakazuje wieczne mil-
czenie»".
- Co za niezwykły człowiek! - zawołał Wienand, nie mogąc
ukryć swego szczerego podziwu. Na chwilę zapomniał o
strachu, który przez cały czas go gnębił. Ale tylko na chwilę.
Bardzo krótką chwilę.
- Powiedziałam to panu, bo pomyślałam sobie, że może panu
się to na coś przyda. - Renata Busch uważnie przy tym
przyglądała się Wienandowi. - Ale niech pan tym się zbytnio
nie przejmuje.
Zdaje się, że ta myśl jest wszystkim na ogół znana. Ludzie nie
pamiętają tylko o tym. Albo też nie chcą pamiętać.
Na północ od Schoenau, mniej więcej trzy kilometry od
miasta, znajdowała się elitarna podoficerska szkoła artylerii
przeciwlotniczej, której aktualnym i przypuszczalnie ostatnim
komendantem był pułkownik Wonnegut. Oficer z tak zwanej
dobrej, bo starej jeszcze niemieckiej, a ściślej rzecz biorąc,
pruskiej szkoły. Dostojny, wykształcony, dbający o
suwerenność, wychowany w dyscyplinie i dbający o dyscyplinę
żołnierz. Ale gdyby mógł, najchętniej byłby jednocześnie ojcem
dla swych żołnierzy.
Lecz teraz, w tych z dnia na dzień coraz gorszych czasach i w
obliczu zbliżającego się niewątpliwie końca wojny, pułkownik
Wonnegut czuł się niezwykle zgaszony, a także przemęczony.
Jeszcze kilka tygodni temu panowały tutaj zupełnie inne
zwyczaje. Lecz tym, co go mocno załamało, było coraz więcej
pojawiających się wokół rozbitych pododdziałów, uciekinierów,
żołnierzy mających dość wszystkiego, nie chcących już walczyć
ani słuchać nikogo. Trudnych do ponownego zmobilizowania.
Choć instrukcje w tej sprawie nadchodziły jednoznaczne.
Rozbite pododdziały, bez wyraźnego dowództwa, należy
zatrzymać, przeformować i pod nowym dowództwem jak
najpilniej ponownie skierować do walki z wrogiem.
Lecz te wycofujące się w popłochu gromady żołnierzy były już
nie do skontrolowania. Zachwiało to jego wiarą w kunszt
wojenny, a nawet groziło całkowitą jej utratą. Teraz bowiem
murowane budynki i drewniane baraki, z takim trudem przez
niego wypielęgnowana szkoła, musiały zmieścić co najmniej
trzykrotnie więcej żołnierzy niż uprzednio zaplanowano. Na
wyasfaltowanych drogach koszarowych stało mnóstwo różnego
rodzaju pojazdów. Wszędzie kręciło się dużo narzekających na
wszystko żołnierzy. Możliwości wyżywienia tej masy ludzi
kurczyły się z dnia na dzień. Nawet w znajdującym się zwykle
pod jego osobistą opieką kasynie nie można już było niczego
dostać. No, może nie dotyczyło to tylko oficerów jego sztabu.
Ale to, co w tym wszystkim było najgorsze i co natychmiast
spostrzegł doświadczony pułkownik - teraz mocno
przemęczony - to fakt, że wśród oficerów, którzy znaleźli się w
jakimś momencie na terenie szkoły, doliczył się aż trzech
oficerów politycznych, czyli tak zwanych nazistowskich po-
litruków. Od razu trzech tej maści w obrębie jego działania! A
więc trudne, i to w trójnasób, do skontrolowania zagrożenie,
które należało jak najszybciej zminimalizować.
Pułkownik Wonnegut, jak też inni wehrmachtowscy dowódcy
przebywający w tym trudnym czasie na jego terenie, szybko
doszli do porozumienia, że taki oficer jak on - dowódca ważnej
szkoły, ma prawo sam dobrać sobie odpowiedniego oficera
politycznego - odpowiadającego jego zamiarom, skłonnościom
i poglądom.
Lecz tym razem musiał się przyznać, że przy ostatnim
wyborze politruka do szkoły mocno się pomylił. Gdyż ten
wybrany podporucznik, nazwiskiem Himmlinger, wcześniej
funkcyjny działacz Hitlerjugend, zagroził mu tu wkrótce świętą
wojną - głoszoną przez Hitlera. A on - żadnej takiej wojny już
nie akceptował. Tak więc obojętnie kim był ten Himmlinger -
pułkownik sam postarał się o to, aby wysłano go na front.
Zasługiwał na awans!
Po naradach z oficerami swego sztabu, przy czym przede
wszystkim za radą swego najbardziej zaufanego oficera,
porucznika Rabę, zastąpił „awansowanego" politruka innym -
podporucznikiem Karstenem. Ten miał za sobą długą karierę
działacza partyjnego, przy czym interesował się szczególnie
kulturą - dziedziną, która w zasadzie nie powinna być
szkodliwa, nawet w obecnym, bardzo już zredukowanym
działaniu szkoły.
Ale problem wynikł wkrótce z innym oficerem politycznym,
który w tym czasie wylądował przypadkowo na terenie jego
działania. Był w stopniu kapitana i nazywał się Abend-rot. Jak
się okazało, chciał być nieporównywalnie ważniejszy od
jakiegoś tam podporucznika, którego wybrał sobie pułkownik
Wonnegut.
- Stawiam się do całkowitej dyspozycji pana, panie puł-
kowniku, i proszę o powierzenie mi politycznego kierownictwa,
a więc dbanie o odpowiednie poglądy i morale zgromadzonych
tu pododdziałów.
- Dziękuję panu za propozycję, panie kapitanie. Ale mam już
oficera, który się tutaj tymi sprawami zajmuje, mianowicie
podporucznika Karstena.
- Chciałbym jednak zwrócić panu uwagę, panie pułkowniku,
że posiadam wyższy od pana Karstena stopień i w związku z
tym także większe doświadczenie.
- Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? - zapytał
pułkownik, prawdopodobnie by zyskać na czasie.
I otrzymał te dokumenty. Wynikało z nich, że kapitan
Abendrot był wieloletnim już członkiem partii i to należącym
do tak zwanych wyższych sfer partyjnych. Był swego czasu
zastępcą szefa komitetu rejonowego w Tilsit, następnie szefem
jednego z komitetów okręgowych na Śląsku, po czym
awansował bezpośrednio do ekipy kierowniczej Ro-senberga, a
więc działał także już na szczeblu centralnym. Jak się tu
znalazł, tego nie zdążył jeszcze ustalić. W każdym razie był
supernazistą.
- Moje uznanie - oświadczył pułkownik. Ale właśnie dlatego
nie będę mógł pana zaangażować tu u siebie w szkole. Gdyż na
ten skromny zakres obowiązków jest pan po prostu o parę
numerów za duży.
- To znaczy, że nie chce pan? - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.
- Ależ oczywiście, że chcę, tylko już nie mogę. Musiałbym na
to uzyskać odpowiednie dodatkowe zezwolenie moich
przełożonych, a to, jak pan wie, wymaga czasu. Tymczasem
mógłby się pan tu zająć czymś, co bardziej odpowiadałoby
pańskiemu dużemu doświadczeniu i z pewnością byłoby też
bardziej odpowiednie dla pana.
Kapitan Abendrot natychmiast uczepił się tego.
- A gdzie, sądzi pan, to znaczy co to takiego miałoby być?
- No, jeśli mogę coś panu podpowiedzieć, to sądzę, że w
komitecie rejonowym w Schoenau byłby pan bardziej
potrzebny. Co prawda mieliśmy z tym komitetem dość
przyjemne kontakty, co owocowało oczywiście z korzyścią w
wielu dziedzinach, lecz w ostatnim czasie wyraźnie się ta
współpraca pogorszyła.
- A co się takiego stało - czyżby oni nie chcieli?
- Tak nie chciałbym od razu tego określić, drogi panie
kapitanie Abendrot. Ale czuję się w obowiązku stwierdzić, że
nasze dotąd tak dobrze funkcjonujące kontakty partyjne jak
gdyby uległy ostatnio ochłodzeniu. Sądzę więc, że taki człowiek
jak pan, z takimi kwalifikacjami i doświadczeniem, mógłby je z
powrotem wprowadzić na właściwe tory.
- Zobowiązuję się do tego przyczynić, panie pułkowniku, jeśli
tylko będzie mi to dane.
- Niech pan wobec tego to zrobi - potwierdził pułkownik
Wonnegut, nie przypuszczając nawet, jakie będą skutki tej
rozmowy. Na razie jednak miał kapitana z głowy, a to było w tej
chwili dla niego najważniejsze. Odsunąć jeszcze jednego z tych
ludzi od siebie. Za wszelką cenę pozbyć się ich!
Lecz to, co miało z tego wyniknąć dla małego miasta
Schoenau i jego okolic, które i Erich Wienand zamieszkiwał,
wkrótce miało się dopiero okazać. Rozpoczęło się nowe
przedstawienie w tym i tak już brudnym i zasmrodzonym
„teatrze" miejskim. Niejeden miał sobie w nim jeszcze przy-
trzasnąć swoje wyciągnięte do tej gry łapy.
Wraz z pojawieniem się Abendrota rozpoczęła się tutaj
bowiem bezpardonowa walka.
Erich Wienand zmęczonym krokiem powracał do swego
domu. Chciał jak najprędzej znów znaleźć się w swojej
bezpiecznej, jak mu się wydawało, piwnicy. Najszybciej można
było do niej dojść przez ogród i wchodząc tylnymi drzwiami.
Spostrzegł przy tym swoją żonę Elwirę; do tego jeszcze z
porucznikiem Warnhagenem. Siedzieli na ławce, na której sam
zwykle odpoczywał. Wyglądało tak, jakby czekali na niego.
Uśmiechnęli się nieśmiało, przyjaźnie, gdy go zobaczyli; on
również odpowiedział im takim uprzejmym uśmiechem i
zatrzymał się w odpowiedniej odległości od nich -
przypuszczalnie celowo.
- Jak się czujesz? - chciała się dowiedzieć Elwira. - Czy mogę
coś dla ciebie zrobić?
- Dziękuję - zapewnił ją, zbliżając się nieco do nich, ale dalej
zachowując wyraźny dystans. - Czuję się nawet nieźle, tak to
nazwijmy.
- To dobrze! - zawołała z zadowoleniem Elwira. - Chy
ba więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby przez
chwilę porozmawiać z panem Warnhagenem.
Porucznik podniósł się i stanął przed nim w poprawnej
postawie. Nie był przy tym ani szczególnie radosny, ani zbyt
chłodny.
- Na dwa słowa, panie Wienand, jeśli pan pozwoli.
- Czy ja mam tu coś panu do pozwalania? - odpowiedział mu
Wienand, mrugając przy tym do niego żartobliwie.
- Ma pan, panie Wienand, ma pan i to zawsze.
- A o co chodzi, to pan Warnhagen zaraz ci wyjaśni -wtrąciła
się Elwira, mrugając do niego z ufnością.
Elwira wycofała się po chwili, tak że Erich Wienand nie miał
w zasadzie innej możliwości, jak przyjąć zaproszenie na
rozmowę. Szedł więc za Warnhagenem, który ciągnął go do
domu na pierwsze piętro, do pokoju, który był wcześniej jego
własnym gabinetem.
Znalazł się w tym pomieszczeniu po raz pierwszy po wielu
miesiącach. Zobaczył znów swój lśniący czerwony
ornamentowy dywan na podłodze, a także wypełnione po
brzegi półki z książkami; w oknach tiulowe firanki, któze dało
się opuszczać przy nadmiernym słońcu. Wszystko wyglądało
tak, jakby nic się tu nie zmieniło przez te kilka miesięcy. Ale
cóż, kiedy nic z tego nie należało teraz do niego.
Erich Wienand usiadł na jednym z dwóch wygodnych
skórzanych foteli stojących tuż przed oknami mansardowymi.
Nie czuł się tu teraz dobrze i najchętniej opuściłby jak
najszybciej ten tak bliski mu do niedawna gabinet. Zwrócił się
zatem bez specjalnego ociągania się do porucznika:
- A więc co takiego pragnie mi pan przekazać?
Nie zrobił tym razem wstępu typu - jeśli pan pozwoli, panie
Warnhagen.
Za to Warnhagen zaczął niezwykle uprzejmie:
- Jeśli pan pozwoli, panie Wienand, to pragnę pana
poinformować o pewnej ważnej sprawie. - Jego głos stawał się
z każdą sekundą pewniejszy, jakby to, co miał przekazać, nie
podlegało dyskusji. - Jest to bowiem pewna sprawa, co do
której nie chciałbym pana zbyt długo trzymać w nieświa-
domości. Zwłaszcza pana.
- Co to za sprawa i kogo dotyczy, panie Warnhagen?
- W jakimś sensie nas wszystkich, to jest pańskiej szanownej
małżonki, także pana; ale i mnie. Natomiast szczególnie albo
mówiąc inaczej to jest przede wszystkim -dotyczy to pańskiej
córki.
Wienand nie okazał, że go ta wiadomość zaskoczyła. Nadal
zachowywał ostrożną obojętność.
- Co pan ma na myśli, panie Warnhagen? - zapytał.
- Tylko tyle - kontynuował Warnhagen - że mogę oświadczyć,
iż łączy nas wzajemna duża sympatia. Że pańska córka i ja - co
chyba widać - mamy się ku sobie.
Mój Boże - pomyślał Wienand - czyżby uważali mnie za
ślepca! Żeby urządzić takie przedstawienie! Tego nie zakładał
nawet w najśmielszej wyobraźni. I on miałby w to uwierzyć? Z
jednej strony wielkoniemiecki bohater, a z drugiej -przytulona
do niego jakaś słabowita, spłoszona, zalękniona - do tego
chorowita dziewczyna? To tak jakby wpuścić do jednej klatki
przestraszonego królika i dobrze wykarmio-nego i
wytresowanego owczarka.
- Pan twierdzi, że kocha pan Elfie?
- Może nie zaraz to, panie Wienand! Pan przecież w którejś ze
swoich książek napisał: „Miłość bez echa jest martwa". Czy coś
takiego. I napisał pan też: „Tylko ten kocha prawdziwie, kto
czuje, że też jest kochanym!". Ja w każdym razie wyznałem
pańskiej córce swój zachwyt i zainteresowanie. Co się z tego
wyłoni, to się pewnie dopiero okaże.
- A co sądzi o tym moja żona? Czy rozmawialiście może na ten
temat?
- W pewnym sensie tak. Pańska wielce szanowna małżonka
nie jest w zasadzie przeciwna naszemu wzajemnemu
zainteresowaniu. I zdaje mi się, że można liczyć na jej poparcie,
ale oczywiście tylko wtedy, jeśli pan, szanowny panie Wienand,
nie potępi tego rodzaju związku.
- Ja nie - oznajmił Erich Wienand z zamkniętymi oczyma. -
Nie ma niczego, czego bym swojej córce nie życzył, jeśli to tylko
uczyni ją szczęśliwą! Ona jest niezwykle kochanym i
nadzwyczaj wartościowym stworzeniem. Nie zasługuje jednak
na to, aby kiedykolwiek miała się czuć zawiedziona. - Chciał
powiedzieć „oszukana" albo „wykorzystana", lecz zrezygnował z
tego; nie był w żadnym razie człowiekiem złośliwym ani też
niegrzecznym.
- Może pan całkowicie polegać na mnie, panie Wienand. Na
moim honorze - moim poczuciu taktu, szacunku wobec pana i
pańskiej rodziny. Czy mogę wobec tego przyjąć, że pan moich
starań nie odrzuci! Nie będzie im przynajmniej przeszkadzał?
- Nie mogę ich ani aprobować, ani odrzucić. Decyzja w tej
sprawie należy wyłącznie do Elfie. Jeśli ona ją potwierdzi,
uszanuję jej wybór i przyjmę do wiadomości.
Co do tego Warnhagen był zdaje się przekonany. Wienand
wypowiadał te słowa z niezwykłą uprzejmością - tak
rzeczywiście myślał. Warnhagenowi wydawało się nawet, że
Wienand przytakiwał przy tym głową. Jeśli nawet nie jemu, to
z pewnością samemu sobie.
Gdy tylko Erich Wienand wyszedł ze swego byłego
gabinetu, natychmiast pojawiła się w nim jego żona Elwira.
Rzuciła się na Horsta-Heinza całym swoim ciałem, czuła, jak ją
obejmował, przywarł do niej i zaczął gorąco całować jej włosy,
czoło, policzki. Ona jednak najpierw chciała się dowiedzieć:
- No i jak poszło?
- Dobrze, sądzę, że dobrze. - Zaczął głaskać jej plecy,
zachłannie przesuwać obydwie ręce coraz niżej.
Poczuł, jak jej ciało pod wpływem jego dotyku zaczęło drżeć,
ale nie broniła się.
- Dobrze, mówisz? Cieszę się, że się udało. Czy próbował robić
jakieś trudności? Jak go znam, to tak?
- Specjalnie nie, w każdym razie żadne konkretne.
- A więc jednak! Na pewno czegoś żądał, stawiał jakieś
warunki. To musiała być dla niego duża niespodzianka; ale on
taki jest. Czego tym razem zażądał?
- Najważniejsze z tego, co powiedział, było to, aby Elfie o
wszystkim sama decydowała, a on uszanuje jej decyzję. Co
sądzisz, czy można mu zaufać, że tak będzie? Czy też może
zmienić zdanie z dnia na dzień?
- Nie, to, co powie, zawsze potem realizuje. To trzeba mu już
przyznać, ale ważny jest dobór słów. Trzeba na to dokładnie
zwracać uwagę. Czy to faktycznie było jego jedyną uwagą?
- Tak, niczego innego nie wysuwał.
- To wobec tego - zapewniła go - nie powinno być z tym
żadnego problemu. - Teraz dopiero pozwoliła, by ją położył.
Jego silne ramiona delikatnie układały ją, tym razem, na
czerwonym dywanie. - Zróbmy to tu - szepnęła.
Mieli wypełnione rozkoszą blisko piętnaście minut, które
potem się jeszcze przedłużyły o dalsze prawie dziesięć minut.
Gdy wreszcie oderwali się od siebie - musieli oderwać -
obowiązki ją wzywały, byli pełni nadziei. Wszystko układało się
dobrze, jak zaplanowali - tak przynajmniej im się wydawało.
Gdy tylko Elwira oddaliła się, w byłym gabinecie Wie-nanda
natychmiast pojawił się podoficer Thomas Tummler. Tak jakby
czekał pod drzwiami na jej wyjście. Okrągły, dobrze odżywiony
jegomość w mundurze, o różowej cerze i fałszywym spojrzeniu.
Tummler trzykrotnie co prawda zapukał do drzwi, ale nie
czekając na zaproszenie, otworzył je i po prostu wszedł do
środka.
- No, widzę - stwierdził poufale - że znów ją wyrucha-
łeś, co? I jak, dobrze było? Musi być niezła, co? Zresztą głód
jest najlepszym kucharzem.
Widocznie ten podoficer mógł sobie pozwolić przy swoim
poruczniku, oczywiście tylko w cztery oczy, na te dość
ordynarne uwagi. Tummler był od trzech lat najbardziej
zaufanym podoficerem Warnhagena, więcej - niemal jego
opiekunem, a przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Niektórzy
określali go jako cień porucznika i to nawet w najtrudniejszych
godzinach. Odpowiedzialny za żarcie, alkohol i baby, a także
związane z tym lekarstwa na trawienie, od bólu głowy i środki
antykoncepcyjne.
- Mógłbyś mi oszczędzić swoich obleśnych uwag, Tho
masie - odpowiedział mu Horst-Heinz, będąc w dobrym
nastroju. - Chociażby dlatego, że to, co tutaj podejmuję,
nie odbywa się tak zupełnie bez twojej inspiracji. Chodzi
tylko o to, abyśmy obaj, możliwie zdrowo i cało i w odpo
wiednim momencie wyszli z tego szczęścia.
Był to temat, na który dosyć często rozmawiali, czasami nawet
przez długie godziny, przy wielu butelkach. Ale teraz te
dobrodziejstwa wojny zdawały się nieuchronnie zbliżać do
końca. Obaj chcieli wyjść z niej, jak to się mówi, z tarczą -
zwycięsko. Przegranymi i to głupio przegranymi w żadnym
wypadku nie chcieli być. Przynajmniej w tym punkcie
absolutnie zgadzali się ze sobą.
Tummler usiadł w skórzanym fotelu, w którym jeszcze przed
niecałą godziną siedział Erich Wienand. Z tego miejsca
musztrował teraz swego porucznika, by przynajmniej
doprowadził do porządku rozporek. Tummler mrugał przy tym
do niego poufale i uśmiechał się ze zrozumieniem.
- Wszystko wskazuje na to, że na koniec uda ci się tu wreszcie
założyć gniazdo.
- A jak idą twoje specjalne starania? - zapytał Warnhagen.
- Również zgodnie z planem - odpowiedział Tummler. -
Wygląda na to, że dogadałem się już z tym sąsiadem Wienanda,
no, jak mu tam - Leitmannem. Może nie tak zupełnie, ale mniej
więcej. To jednak jest niezły drań, ale może właśnie dlatego
łatwiej nam się porozumiewać.
- Cieszę się, Thomasie. Bo w ten sposób koniec wojny
nie rozdzieli nas - będziemy dalej blisko siebie.
- Też się z tego cieszę, Horscie-Heinzu, zwłaszcza jeśli ty
jesteś zadowolony. Ale takie zupełnie pewne to jeszcze nie jest.
- Tummler zrobił ruch, dając do zrozumienia, że spodziewa się
sporych komplikacji. - Co prawda ten Leitmann ma żonę, ale
żeby ją dosiąść, trudno nawet sobie wyobrazić. Chyba jednak
nie da rady. A tę Magdę, która tam pracuje u niego,
zarezerwował dla siebie! Nawet ostrzegł mnie, żebym mu
czasami nie właził w drogę.
- Ale słyszałem, że on ma też i córkę?
- Ma! I to jaką. Ładna krowa i z dobrym mięsem i do tego
jeszcze odpowiednio wyposażona w wielkie cycki. Tylko że
wobec niej ten Leitmann z góry zrobił mi na wszelki wypadek
odpowiedni wykład. - Ona nie jest - jak mi powiedział - do
„wyjadania" i ma zostać jego spadkobierczynią, więc szuka dla
niej odpowiedniej partii. Ale nie takiej jak ja!
- Przyjdzie czas, że zmięknie - rzekł Warnhagen pełen
współczucia. - Zacznij z nim najpierw rozmawiać o tak zwanych
wyższych wartościach. Przecież posiadamy jeszcze dostatecznie
dużo różnych zapasów, żeby skutecznie pohandlować.
- Owszem i zdaje się, że na to pójdzie. Jest gotów mnie
zatrudnić u siebie i to nawet oficjalnie jako stajennego.
Oczywiście jeśli będę miał odpowiednie papiery, zwalniające
mnie z wojska, które mi zresztą obiecałeś. Na razie
uzgodniliśmy, że będę mógł u niego zostać na sześć tygodni, do
tej pory całe to gówno powinno się przewalić. Chce za to:
dziesięć kilogramów masła, trzydzieści półkilogramowych
konserw ze smalcem, wieprzowiną i wołowiną, dwanaście
koniaków albo winiaków - i jeszcze do tego dwieście litrów
benzyny.
- To dla ciebie małe piwo - zauważył Warnhagen.
- Zgadza się, tym bardziej że mam na oku pewien magazyn, tu
niedaleko, z którego będzie można wszystko dostać za papiery
zwalniające do cywila albo za stempel i podpis w odpowiednim
miejscu w książeczce wojskowej lub żołdu.
- Przy czym ty - zareagował Warnhagen - powinieneś się
raczej nastawić na odpowiednie orzeczenie lekarskie.
- Na wszelki wypadek dogadałem się z pewnym lekarzem
sztabowym w tej zapchanej teraz po uszy podoficerskiej szkole
artylerii w Schoenau. I ten jest gotów zrobić to niemal za
półdarmo, za każde orzeczenie po jednej butelce, najlepiej
francuskiego koniaku albo starego aschbacha lub coś
podobnego.
- Zrób to - zachęcał go Warnhagen. - Niczego nie wolno nam
pominąć. Ale trzeba przy tym być maksymalnie ostrożnym,
żeby tylko coś nie pokrzyżowało nam planów. Chuchać i
dmuchać na zimne. Chodzi o to, abyśmy zdążyli ze wszystkim
przed przyjściem Amerykanów.
- Jesteś mądrzejszy od lisa, Horscie-Heinzu! A jednocześnie
jesteś moim najlepszym przyjacielem, tak przynajmniej
uważam.
- Niewątpliwie jesteśmy przyjaciółmi - potwierdził porucznik.
- Ale co nam to faktycznie przyniesie, to dopiero się okaże.
Życiorys Ericha Wienanda
Część czwarta
W roku 1899 miał trzynaście lat. Ostatnie trzy lata - z wy-
jątkiem ferii i świąt - spędzał u swoich dziadków w Berlinie. I
to nie w pokoju wynajmowanym dla studentów, ale w tym,
który babcia Emma zajmowała wraz z dziadkiem Alfredem.
Tam właśnie kazała wstawić łóżko dla swego kochanego
„małego".
Istniała fotografia tego pokoju, na którą niemal pół wieku
później natrafiła Konstanza Reibert w gabinecie Ericha Wie-
nanda. Ta fotografia leżała w jakimś rogu na półce, w
wąskim pudełku pełnym starych dokumentów. Na zdjęciu
widoczny był duży pokój z ogromnym stołem pośrodku.
Ściany były zastawione regałami, na których stały „legiony"
książek. Łóżka wciśnięte między te regały w trzech
narożnikach sprawiały wrażenie zagubionych w tym
olbrzymim pokoju.
Jeszcze inna fotografia przedstawiała pomieszczenie
piwniczne zastawione różnymi przedmiotami, aparatami,
przyrządami, tablicami matematycznymi. To była pracownia
dziadka -naukowca, w której mimo pozornego chaosu istniał
w pełni przemyślany porządek. W każdym razie oznaczało to,
że niezwykły dziadek Ericha Wienanda dysponował aż
dwoma pomieszczeniami. Gabinetem do pracy, w którym się
także spało, oraz pracownią, w której przeprowadzał swoje
badania i przygotowywał nowe rozwiązania patentowe.
Pilna i niewątpliwie pracowita Konstanza Reibert,
wiedziona swoim twórczym instynktem, dokonała również
odkrycia pewnej niewielkiej książeczki, która nosiła tytuł
Czary wielkich przeobrażeń. Wspomnienia pewnego
niemieckiego inżyniera.
Jej autorem był niejaki Emanuel Merker, profesor doktor,
który zyskał sławą jako budowniczy okazałych mostów
kolejowych. Był to jeden z tych studentów, którzy w czasie
nauki w Berlinie znaleźli kwaterą i opiekę u rodziny
Goldachów.
„Goldach, Steinstrasse koło Kurfurstendamm, uchodził za
jeden z najlepszych domów dla studentów, dla takich jak ja,
którzy musieli się liczyć z groszem" - napisał w swych wspo-
mnieniach Emanuel Merker.
„ U Goldachów można było znaleźć szczerą, rodzinną
atmosferę, pełne utrzymanie i to za zaledwie sześćdziesiąt
marek miesięcznie. Nie było łatwo dostać jedno z czterech do
sześciu miejsc, które wynajmowali studentom. Lecz ten, kto
miał szczęście tam wylądować, chciał już do końca studiów
tam pozostać. I to prawdopodobnie nie tylko z powodu
stosunkowo niskiej ceny.
«Mama Emma», jak z wymaganym respektem zwracano
się do niej, wszystkich traktowała jak własne dzieci; z równą
miłością, jak i surowością. Zwracała uwagę na czystość,
dbała też o spokój, opiekując się każdym z wyważoną
serdecznością. Była tolerancyjna, a równocześnie sroga, z
matczyną energią. Bez przerwy otoczona co najmniej tuzinem
osób, którymi musiała się zajmować.
Jej mąż, Alfred Goldach, wynalazca i pracujący niemalże
naukowo, w porównaniu z jej rubasznym usposobieniem był
raczej delikatnym człowiekiem. Niezwykle oszczędny w sło-
wach, który jeśli pozostawał po wspólnej kolacji w dużej
kuchni — wypijał co najmniej ćwierć litra francuskiego wina.
Natomiast odzywał się wówczas, jeśli ktokolwiek ze
studentów potrzebował jego rady; a w szczególności gdy
dotyczyła ona spraw rozwoju techniki. Posiadał w tym
zakresie nie tylko wiedzą praktyczną, ale głęboką znajomość
praw fizyki, matematyki, geometrii. Od niego więcej można
się było nauczyć niż od niejednego profesora uniwersytetu.
Jego wykłady nacechowane były prostotą, sprowadzeniem
wszystkiego do jasnych reguł. Był człowiekiem absolutnie
wyjątkowym.
Przebywał tam również w tym czasie, o ile dobrze sobie
przypominam, pewien chłopiec imieniem Erich.
Prawdopodobnie jeden z wnuków wielce czcigodnych
państwa Goldachów, który kilka lat później ujawnił się jako
pisarz. Nie wypowiadając się na temat jego twórczości, mogę
tylko powiedzieć, iż wówczas był małym, skromnym,
powściągliwym chłopcem. Często siedział z nami w kuchni,
przeważnie milcząc, albo przebywał w pracowni dziadka. Nic
z technicznego geniuszu dziadka nie znalazło jednak, o ile
wiem, odbicia w jego książkach".
Erich Wienand uczęszczał wówczas do gimnazjum Cesarza
Wilhelma w Berlinie - Charlottenburg. Ale i tam okazał się
raczej samotnikiem, a jego oceny były dość przeciętne.
Świadectwa, jakie otrzymywał, z pewnością nie zadowalały
ambicji jego ojca. W jednej z opinii na jego temat można było
przeczytać:
„ Uczeń E. W. jest bardzo uzdolniony, choć brakuje mu umie-
jętności dłuższej koncentracji. Również jego umiejętność
współżycia ze społecznością szkolną pozostawia wiele do
życzenia. Szczególnie odstaje od kolegów pod względem
rozwoju fizycznego. Nie można mu jednak odmówić wielkiej
pracowitości i samozaparcia ".
Opinia ta w sumie jest nie najgorsza, tak więc i radca
sądowy Wienand uznał w końcu tego rodzaju wyniki za zado-
walające. Wiedzę syna starał się jednak uzupełniać przy
każdej nadarzającej się okazji, szczególnie podczas ferii
wielkanocnych, Zielonych Świąt, letnich wakacji, Bożego
Narodzenia i Nowego Roku. Gdyż te Erich, zgodnie z umową,
spędzał na łonie rodziny, a więc w Priesnitz na Pomorzu.
Na ten temat, kilkadziesiąt lat później, wypowiedział się
jego o dwa lata starszy brat Hermann, wówczas już
emerytowany generał.
„Nie chcę od razu twierdzić, że nasz ładny i miły, wówczas
maminsynek, od początku wydał mi się jakiś inny. Nie, nawet
bardzo starał się, żeby tak nie było. Był bardzo rodzinny, gdy
byliśmy razem — robił wszystko, aby się przypodobać. Miał
nawet wiele ciekawych pomysłów. Dużo, zawsze dużo czytał,
w zasadzie wszystko, co wpadało w rękę - nawet książki
prawnicze ojca i zbierane przez niego czasopisma
specjalistyczne.
To było wręcz nieprawdopodobne, jak on wówczas
próbował się podlizywać ojcu. Chodził z nim do sądu. Potrafił
godzinami cierpliwie przesiadywać na różnego rodzaju
rozprawach, a wieczorem jeszcze prosić o wyjaśnienie i jakieś
dodatkowe komentarze. Co oczywiście przez ojca
przyjmowane było z wielkim zadowoleniem - on starał się w
każdym razie być jego kochanym, ulubionym synem. Jakby
mu było tego jeszcze mało, przy każdej okazji zabiegał
również o względy matki — nosił jej wodę, rąbał drzewo,
uważnie przyglądał jej się przy gotowaniu. Bardzo starał się
wejść również nawet w mój świat zainteresowań i brać w
nim jakiś udział.
Ujawniło się to szczególnie wtedy, gdy otrzymałem zaszczyt-
ne zadanie urządzenia w naszym mieście wzorowego klubu
młodzieżowego. Na jego ścianach, obok flagi, godła i
proporczyków, umieściliśmy różne, rdzennie niemieckie
powiedzenia. Nie musiałem nawet specjalnie prosić Ericha,
aby pomógł mi w ich ułożeniu. Miał od ręki bardzo wiele
pomysłów, niektóre z nich, muszę przyznać, były naprawdę
bardzo efektowne.
Na przykład takie powiedzenie: «Niemiecka młodzież —
niemiecką cnotą; nigdy skłóconą - zawsze zjednoczoną!» Albo
takie: «Niemiec nie pyta, wie, że serce ma niemieckie!». Albo
jeszcze inne, jakie pamiętam: «Ten świat jest zdrowy dzięki
młodym niemieckim istotom».
I tak w tym duchu, jeśli nawet przeze mnie inspirowanych,
to jednak przez niego sformułowanych. Bardzo na czasie
wówczas. Ich wymowa w każdym razie przyniosła mi
znaczny rozgłos. A on nic tylko uśmiechał się na widok
mojego zadowolenia. Coś już wtedy kryło się za tym - tak
sądzę dzisiaj".
Gdy Erich Wienand znów znalazł się w swojej piwnicy,
pojawił się u niego Strassner, komendant policji w
Schoenau. Niezapowiedziany.
Zszedł do niego na dół. Już ze schodów wołał głośno:
- Niech się pan niczego nie obawia, panie Wienand!
Chciałbym panu złożyć tylko małą, przyjacielską wizytę!
To, co przede wszystkim zainteresowało Strassnera, to było
samo pomieszczenie piwniczne, w którym zamieszkiwał
Wienand. Zaczął się po nim dokładnie rozglądać z przy-
mrużonymi, ale uważnie rejestrującymi wszystko, oczyma. Po
chwili stwierdził:
- Dobrze, panie Wienand! W tym pomieszczeniu może się pan
czuć przynajmniej bezpiecznie. Po pierwsze ma pan tu także
niezależne wyjście w razie czego, a po wtóre -jeszcze okno,
przez które też dałoby się wyjść - gdyby zachodziła taka
potrzeba. Czy zgadza się pan ze mną?
- A czy to konieczne, panie Strassner?
- Może niekonieczne, ale ważne! - przyznał doświadczony
bądź co bądź fachowiec. - W pana sytuacji szczególnie. Może
pan w każdej chwili niepostrzeżenie dla domowników - tutaj
wejść albo wyjść, pojawić się i zniknąć. A to trzeba by nawet
ćwiczyć.
- Jeżeli pan tak uważa...
Komendant miejscowej policji przytaknął. Znów zaczął się
dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, jakby badał wzrokiem
przedmiot po przedmiocie. Po chwili ponownie stwierdził:
- Zupełnie niezła kwatera, panie Wienand. Pozwala panu na
dużą niezależność. I niech pan tu pozostanie.
- Takie samo jest i moje zdanie, panie Strassner.
- No, widzi pan - powiedział Strassner, ale już jakby nieco
ostrzejszym tonem. - Lecz ledwie pan się tu znalazł, a zaraz
gdzieś niesie pana po okolicy.
- Rozglądam się tylko tak troszeczkę, nic więcej. Czasami
rozmawiam przez chwilę z sąsiadami...
- Przy tym zdążył pan już podjąć jeden konkretny kontakt, a
mianowicie z księdzem Geisbergerem. Już parę razy odwiedził
go pan przez ten czas, a nawet odbył dłuższą rozmowę. Może
mi pan powiedzieć, w jakim celu?
- Chodziło mi jedynie o problemy wiary. Jako ewangelik
chciałem nieco więcej dowiedzieć się o Kościele katolickim.
Rozważam ewentualność przejścia do tego Kościoła.
- To argument - stwierdził policjant - który jednak nie
najlepiej brzmi w dzisiejszych czasach. Czy nie wiedział pan,
nie przeczuwał, że ten ksiądz znajduje się pod stałą
obserwacją? Także i pan? Że odnotowano też wasze kontakty?
- Czy coś w tym złego? - zapytał Wienand naiwnie.
- Ale może się stać okropne - odpowiedział Strassner. -Tym
bardziej że już aresztowano tego księdza. A wie pan dlaczego?
- Nie - rzekł szczerze Erich Wienand, nawet z pewną odwagą
w głosie, choć nie przyszło mu to łatwo.
Oczy komendanta policji jeszcze bardziej się zmniejszyły;
może po to, by nie można było z nich nic wyczytać.
- Ale chyba panu wiadomo, kto tego osobiście dokonał?
Na to już musiał Wienand odpowiedzieć pozytywnie:
- O ile się prawidłowo domyślam, to mógł to być kierownik
wydziału kultury partii z Monachium, doktor Gros-ser,
ponieważ składał mi też wizytę.
- Czego chciał od pana?
- Chciał, jak twierdził, osobiście przekonać się, jak się czuję.
Okazał mi przy tym gotowość służenia pomocą, ale -szczerze
mówiąc - nie czuję się na siłach, aby skorzystać z jego pomocy.
- Nie chciał, żeby pan mu coś za to podpisywał? Nie było przy
tym żadnych ostrzeżeń czy gróźb? - w związku z kontaktami z
Geisbergerem? Nie? To prawie niemożliwe, nie do uwierzenia!
A może jest pan dla niego teraz złotą żyłą albo czymś w tym
rodzaju, na czym się da zrobić po prostu dobry interes?
Ostatnie promienie słoneczne oświetlały piwnicę, także ich,
by wkrótce ześliznąć się do ich stóp. Szybko zapadająca
ciemność obejmowała ich twarze, jak welon, który coraz
bardziej otulał ich postacie.
Strassner zapytał:
- Czy ten duchowny wie cokolwiek, co by dla pana mogło się
okazać niebezpieczne?
- Raczej nie. Nic, czego musiałbym się obawiać - odpowiedział
Wienand głosem zdradzającym nadzieję, jak i pewność. Ale
tym razem bał się powiedzieć tego, co naprawdę wiedział.
- Do diabła, człowieku! - zawołał Strassner ze szczerym
rozczarowaniem. - Odnoszę wrażenie, jakby mnie pan pró-
bował w tej chwili oszukać. Czuję to niemal instynktownie. Coś
próbuje pan ukryć przede mną. Ale jak mogę pana ochraniać,
ubezpieczać, skoro pan nie jest ze mną szczery!
- Może, panie Strassner, ale tylko dlatego, żeby panu
zaoszczędzić kłopotów.
- Pan - mnie? Absurd! Czy pan nie czuje niebezpieczeństwa,
które panu znów w tej chwili zagraża? Tego Geisber-gera na
pewno podduszą, aż coś powie. Boję się, że nie wytrzyma tego
długo i wypluje wszystko razem z krwią -wszystko, czego będą
chcieli dowiedzieć się od niego. W tym również sprawy, które
pana mogą obciążać. Co będzie oznaczało ponowne
aresztowanie pana i odtransportowanie do obozu. Chce pan
tego?
- Nie.
- To istnieje jeszcze jedna możliwość. Ten duchowny da się
zakatować na śmierć. Tego pan chce?
Wienand zaniemówił. Ponownie. Na bardzo długo. Ko-
mendant Strassner ruszył powoli w kierunku schodów, ale nim
zaczął na nie wchodzić, zatrzymał się i powiedział niemal
rozkazująco:
- Gdyby ktoś próbował się tu do pana dostać, to niech
pan ucieka - po prostu znika. Niech pan podczas następ
nego spaceru rozejrzy się za jakąś kryjówką. Niech pan
poprosi żonę o mój numer telefonu. A teraz, panie Wie
nand - dużo szczęścia.
Nim Erich Wienand zdążył zareagować, komendant policji
zniknął. Erich podszedł pospiesznie do okna i spuścił grube,
nie przepuszczające światła zasłony. W piwnicy zrobiło się
nagle ciemno. Jakby zapadła wokół niego noc.
5
W godzinach wieczornych tego dnia, w połowie kwietnia
1945 roku, do Schoenau przybyła swego rodzaju grupa
specjalna transportująca więźniów. Na jej czele stał pewien
podporucznik nazwiskiem Schwarzdorf; w jej skład ponadto
wchodził: jeden sierżant, jeden podoficer i dwóch starszych
szeregowych. Przewozili w starym, niemal rozwalającym się już
samochodzie ciężarowym dwunastu więźniów. „Ładunek
specjalny", jak to się nazywało.
Ten tak zwany ładunek pochodził z Noch-Lebenwesen i
ubrany był w obozowe pasiaki. Siedzieli na gołych deskach na
podłodze w przykrytym szczelnie plandeką samochodzie. Mieli
zabronione wyglądanie spod plandeki, nawet przez szczeliny
znajdujące się w niej. Byli to - jak ich określano -szczególnie
niebezpieczni więźniowie obozu koncentracyjnego - w tym i
Żydzi. Prawdopodobnie grupa specjalistów od urządzeń
elektronicznych pracujących na potrzeby przemysłu lotniczego.
Mieli zostać przerzuceni do bezpieczniejszego rejonu, jak
zakładano, w okolice Norymbergi.
Lecz ten cel podróży - południowe rejony Norymbergi -został
w tym czasie zajęty przez Amerykanów, a więc tym samym
odcięty od Rzeszy. Zatem ich cel podróży przestał po prostu
istnieć! Tak więc „ładunek" w zasadzie przewożono nie
wiadomo dokąd. Tymczasem transportujący byli wielce
zainteresowani, niemal obsesyjnie, pozbyciem się gdziekolwiek
kłopotliwego, a nawet niebezpiecznego w tym momencie dla
nich „frachtu". By potem także móc samemu po prostu dać
drapaka, gdzieś rozpłynąć się, zniknąć.
Tymczasem jednak dotarli do Schoenau, gdzie odpowie-
dzialny za „ładunek" podporucznik Schwarzdorf ponownie
próbował się go pozbyć. Udał się więc przede wszystkim do
najwłaściwszego, jak sądził, miejsca - na posterunek policji.
Tam zamierzał przekazać więźniów na przechowanie. Lecz
pech chciał, że podporucznik Schwarzdorf trafił akurat na
takiego, a nie innego Strassnera, który zbywającym tonem
oświadczył:
- Ależ panie podporuczniku, u nas nie da się tego zrobić! Po
pierwsze, jesteśmy kompletnie przepełnieni, a poza tym policja
nie jest właściwym adresem dla transportu wojskowego.
- Zatem kto?
Strassner zawsze chemie lubił udzielać rad, zwłaszcza takich,
które go nic nie kosztują.
- Ponieważ należycie do Wehrmachtu, panie podporu
czniku, proszę się zameldować u komendanta wojskowego
miasta. Od jakiegoś czasu mamy takiego, może będzie się
czuł kompetentny w waszej sprawie. A jeżeli nie, to mogli
byście spróbować szczęścia w szkole artylerii, jaką tutaj też
mamy. Już ktoś z nich panu chyba pomoże, my w każdym
razie nie.
Gdy dojechali kilka kilometrów dalej do koszar szkoły
artylerii, nie chciano ich tam wpuścić. Przy bramie pojawił się
oficer dyżurny, obejrzał transport i dokumenty, które mu
przedstawił podporucznik. I - uprzejmie rozkładając ręce
-oświadczył:
- Bardzo mi przykro, panie kolego, ale u nas nie ma już
gdzie szpilki wetknąć i to już od kilkunastu dni. Raz po raz
lądują tu jakieś rozbite pododdziały, i wszystko, nawet hala
sportowa, piwnice, pomieszczenie kantyny, jest dokładnie
zajęte. Może znalazłoby się jakieś miejsce dla pana, pań
skich żołnierzy i pojazdu, ale absolutnie nie możemy przyjąć
waszego towaru. Nie, w żadnym razie tych ludzi.
Gdy kilkanaście minut później transport zatrzymał się przed
wojskową komendanturą miasta - podporucznik przeczytał na
tablicy, iż poszukiwany przez niego urząd jest już oficjalnie
zamknięty. Godziny pracy komendantury były od 9.00 do
12.00, a po południu od 15.00 do 18.00. Mimo to
podporucznik Schwarzdorf udał się do środka - już tym
wszystkim zmęczony, rozdrażniony, nie mogąc od kilku dni
pozbyć się swego ładunku. W budynku natrafił na zastępcę
komendanta, także podporucznika, który z pewnym wyraźnym
zdziwieniem, rozłożywszy ręce, wyjaśniał:
- Widzę, panie kolego, że pan w ogóle nie ma pojęcia, co się tu
dzieje! Jesteśmy absolutnie przepracowani, mimo to staramy
się, tam gdzie można, pomóc. Ale, proszę wybaczyć, pańskiego
bagażu przyjąć tu nie możemy. W naszych pomieszczeniach
często nocują oficerowie, czasami nawet po trzech w jednym
pokoju. Ale, jeśli pan chce, to trochę żywności dla pana
znajdziemy.
- No, przynajmniej to już jest coś! Na ile dni możecie nas
zaopatrzyć?
- Ależ panie kolego, nasze zapasy się kończą! Nie na dni, ale
powiedzmy, na jeden dzień możemy wam pomóc, krótko
mówiąc - jedną racją żywnościową. To znaczy, żeby nie być
nadto skąpym - po dwieście gramów chleba na osobę, do tego
dwadzieścia gramów masła, pół puszki, czyli sto dwadzieścia
pięć gramów wieprzowiny. No, powiedzmy, do tego jeszcze
butelkę rumu - ale tę, ma się rozumieć, wyłącznie dla pańskich
żołnierzy. W żadnym wypadku dla transportowanych przez
pana ludzi. To wszystko, co mogę dla pana zrobić, ma się
rozumieć za pokwitowaniem - za darmo nic tu u nas nie ma.
- Żadnych możliwości przenocowania?
- Żadnych! Niech pan gdzieś zakwateruje na świeżym
powietrzu, w jakiejś stodole czy czymś takim. To w końcu o tej
porze roku jest już możliwe. Noce już nie są takie zimne. Tylko
proszę nie nocować na jakichś podmokłych łąkach. Tam nad
ranem są okropne mgły; ostrzegam, przyjacielu, to się lubi
rzucać na płuca. To wszystko, drogi kompanie - Sieg Heil! Albo
- dużo szczęścia, żeby wreszcie gdzieś pozbyć się swojego
balastu.
Podporucznik Schwarzdorf pożegnał się i odjechał ze swymi
ludźmi, którzy przez cały czas bacznie strzegli dwunastu
transportowanych więźniów. Zainspirowany przez
podporucznika z wojskowej komendy miasta, Schwarzdorf
skierował transport w kierunku południowych zabudowań
Schoenau. Tam zatrzymali się przy jednej ze stodół, stojącej na
skraju łąki. Dowódca konwoju zarządził rozpalenie ogniska, tak
żeby można było odgrzać otrzymane konserwy i zagotować
wodę na herbatę. Gdy już rozpalono ognisko, ni stąd, ni zowąd
pojawił się jakiś patrol wojskowy.
Było to dwóch żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszynowe.
Stanęli na szeroko rozstawionych nogach, przybierając groźne
miny. Jeden z nich poinformował:
- Tutaj nie ma miejsca dla intruzów. Rozkaz szefa! -Jakiegoś
tam szefa, takich teraz było tu wielu.
- Przekażcie waszemu szefowi - zareagował podporucznik
Schwarzdorf, solidnie zirytowany - że może mnie w dupę
pocałować.
- Przekażemy mu to, panie podporuczniku, dokładnie co do
słowa!
- Niech się czasami nie odważy wtykać tu swego nosa, to też
mu przekażcie! Inaczej może tu mieć trochę trupów, a nie
sądzę, by chciał.
Gdy patrol się oddalił, nie bez wyrażenia wcześniej swego
niezadowolenia, podporucznik Schwarzdorf odszedł kawa-
łeczek od ogniska, siadając na niewielkim pieńku. Z tej
odległości obserwował swoich żołnierzy, a w szczególności
sierżanta. Potem rzucił okiem na dwunastu więźniów, których
transportował - ubranych w workowate pasiaste ubrania,
drżących, przerażonych, a mimo to wykonujących wszystkie
polecenia. Musieli być głodni, ale żaden z nich nie odważył się
sięgnąć po cokolwiek z ogniska. Niewątpliwie też marzli, jak
zresztą podporucznik i jego żołnierze, którzy co chwilę chuchali
w dłonie. Kwietniowe noce były wciąż jeszcze bardzo zimne.
Schwarzdorf podniósł się, by również ogrzać sobie zmarznięte
nogi. Jego sierżant - nazwiskiem Krüger, Adolf -natychmiast,
mimo iż nie wołany, pojawił się przy nim.
W milczeniu przeszli przez łąkę w kierunku pobliskiego lasu
brzozowego. Niedaleko przed nim natrafili na ciemno
połyskujące bagnisko. Zatrzymali się i oddali najpierw mocz,
stojąc obok siebie.
- Musimy się ich pozbyć - stwierdził sierżant zdecydowanie,
mając na myśli transportowany „fracht". - Inaczej daleko z
nimi nie zajedziemy.
- Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Schwarzdorf zre-
zygnowanym tonem. - Tylko jak?
- Wystarczy, że pan nam rozkaże, panie podporuczniku - jak
zwykle zresztą. A my już to wykonamy; to znaczy ja ze swoimi
ludźmi.
- Niech więc tak będzie - powiedział podporucznik, ma-
chnąwszy ręką, jakby się poddał.
Co też zaraz potem zostało faktycznie wykonane. Gdzieś w
końcu trzeba było upłynnić tych, dla których nigdzie nie można
było znaleźć żadnej kwatery.
Te biedne kreatury wylądowały więc w głębokim bagnie - w
środku romantycznie rozciągającego się wokół krajobrazu:
świeżo zazielenionych brzózek, rosnących tuż za bagnem, przed
którym rozciągała się wiosenna zielona łąka jak miękki gruby
dywan. A nad nią, na przejrzystym wiosennym niebie migotały
gwiazdy zgrupowane wokół wielkiego wozu, widocznego w
całej okazałości jak na dłoni.
Nie musieli zatem nawet kopać grobu, jak to zresztą często
było praktykowane. W tym bagnie cała załatwiona dwunastka
znikła szybko pod powierzchnią. Została, jak to się mówi,
wchłonięta przez ziemię. Bez słowa zapadali się w tym
głębokim grzęzawisku.
Między nimi znajdowali się, jak się potem okazało - znani
naukowcy, również były asystent Alberta Einsteina, któremu
nawet dane było przez długi czas prowadzić zajęcia nad pra-
ktycznym wdrażaniem jego teorii pola. Było także dwóch
innych jego uczniów, jeden chemik - prawdopodobnie nawet
laureat Nagrody Nobla, jak też jeden światowej sławy balista.
Cała ta elita znalazła swój koniec w tym bagnie.
Sierżant zastosował w tym celu karabin maszynowy, który
osobiście obsłużył. Pozostali musieli jedynie przenieść zwłoki i
wrzucić je do bagna. Przy tym trzech, którzy okazywali jeszcze
oznaki życia, zostało dobitych strzałem w potylicę.
Zobowiązany do tego poczuł się osobiście podporucznik
Schwarzdorf.
- To - jak to potem określił z pełnym przekonaniem -
było aktem tak zwanej wyższej konieczności. Zrobił to, by
ci ludzie nie musieli cierpieć - a więc było to swego rodzaju
humanitarnym aktem łaski i tak należałoby na to popatrzeć.
Zresztą gdyby nie wyraźna sugestia miejscowej wojskowej
komendantury, może by w ogóle tego nie zrobił.
Miejsce tego zabójstwa i utopienia zwłok znajdowało się w
bezpośredniej bliskości Welpenhof; dokładnie na granicy
między posiadłością Ericha Wienanda a jego najbliższego
sąsiada - Leitmanna.
Następny poranek, który wkrótce nastąpił, zapowiadał
wspaniały dzień. Wschodzące słońce pokrywało to miejsce, jak
wszystkie inne wokół, niezwykle przyjaznymi promieniami. Nie
było jednak na nim ludzi.
Wczesnym przedpołudniem tego dnia porucznik Horst
-Heinz Warnhagen, obudzony rano przez Elwirę i przez nią -
ku swojemu zadowoleniu - uszczęśliwiony, udał się na
śniadanie do przestronnej kuchni Welpenhof. Jedzenie
przygotowane dla niego stało już na stole. I do tego oczekiwała
tutaj, z pewnością na niego, Elfie.
- Jak miło pana zobaczyć z samego rana - zawołała ra
dośnie. - Dobrze się więc zaczyna dla mnie dzień. Nawet
bardzo dobrze.
- Milszego powitania, szanowna panienko, kochana,
najdroższa Elfie, nie mógłbym sobie nawet życzyć.
Spoglądała na niego rozpromienionym, ale nie uległym
wzrokiem. Może tylko nieco przestraszonym.
- Przygotowałam panu, za namową mamy, dobre śnia
danie. Mam nadzieję, że mi się to udało i będzie panu
smakowało.
Zapewnił ją, że jest o tym przekonany. Usiedli obok siebie na
ławce przy stole, który stał pod samym oknem. Przy czym
porucznik uznał za właściwe wziąć jej ręce w swoje dłonie. Elfie
gwałtownie jednak wyrwała je, jakby dotknęła gorącego
żelazka.
- Ależ panie poruczniku! - powiedziała, rozkosznie
uśmiechając się i spoglądając na niego. - kim ja jestem dla
pana?
- Ja właśnie, moja kochana Elfie, zamierzałem postawić pani
też to pytanie, kim ja dla pani jestem? Pani jest dla mnie
absolutnie niezwykłą kobietą!
- Niestety nie jestem! - próbowała z pewną żarliwością bronić
się Elfie. - Nie mam, niestety, ładnej twarzy, także moje ciało
niczym specjalnie się nie wyróżnia. Wydaje mi się, że jestem
absolutnie przeciętna.
Spoglądała na niego jak na kogoś z niebios. Dla niej on był
bowiem Zygfrydem i Lohengrinem jednocześnie - postacią
symbolizującą najbardziej znanych jej bohaterów legend. Był
wszystkim, co znała dotąd najlepszego; tak też patrzyła na
niego w tej chwili.
- Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, moja kochana. Na to też
zwraca przecież wielokrotnie uwagę twój szanowny ojciec w
swoich książkach. Nie jest ważne, jak człowiek wygląda, ważne,
kim jest.
- Mój ojciec z pewnością zna się lepiej na ludzkiej naturze niż
ja.
- I dlatego właśnie podkreśla tak często w swoich książkach,
że w efekcie o wartości człowieka rozstrzyga jego wnętrze, a nie
wygląd. Tylko ono jest ponadczasowe.
- I to wnętrze, Horscie-Heinzu, dostrzega pan u mnie? -
chciała się dowiedzieć, widać, że ogarnięta wypełniającym ją
uczuciem szczęścia.
- Najważniejsze jest to - zapewniał ją - że się rozumiemy. -
Mówiąc to, przyciągnął ją do siebie, nie od razu tak, jakby miał
zamiar ją zacząć całować, a raczej przyjacielsko, serdecznie. - I
to, Elfie, uważam za najważniejsze, za coś, co daje szczęście; to
jest w ogóle najistotniejsze. Czy nie uważasz?
- Ależ tak - przyznała. - W jakimś sensie - dodała po chwili
jakby w zamyśleniu.
Czuł wyraźnie, co miała na myśli. Pewną bo jaźń i strach przed
tym, co może w wyniku tego nastąpić. Ufać jego słowom czy też
uciec w tej chwili jak najdalej od niego. Uznał jednak za
przedwczesne, aby objąć ją w tej chwili tak prawdziwie, po
męsku, i przytulić; nie, na to było jeszcze za wcześnie -
przemknęło mu przez myśl. Może będzie można to zrobić
podczas wieczornego spaceru, jak sobie w tej chwili
zaplanował.
- Musimy zrobić jak najlepszy użytek z naszego uczu
cia - powiedział cicho do niej. - Że się na to zgadzasz, moja
kochana Elfie, o tym jestem mocno przekonany.
Tymczasem jednak szef stacjonującej w Welpenhof baterii
przeciwlotniczej, czyli porucznik Heinz-Horst Warnhagen, po-
stanowił udać się na stanowisko ogniowe do swych żołnierzy,
by ich podtrzymać na duchu. Był w dobrym humorze, po wielce
obiecującym porannym spotkaniu z małą Elfie.
Idąc przez ogród, natknął się niespodziewanie na podoficera
Tummlera. Ten wydawał się mieć jakieś zmartwienie, gdyż gdy
tylko spostrzegł swego szefa, od razu zagrodził mu drogę.
- Tylko nie mów, że masz jakieś kłopoty! - zawołał do
niego już z daleka Warnhagen. - Wyglądasz, jakby nie wiem
jakie nieszczęście cię spotkało. Tymczasem wszystko układa się
przecież pomyślnie, zgodnie z planem. Czyżby było inaczej?
- A czy nie może być inaczej? - niemal jako echo zagrzmiał
ponurym głosem Tummler. - Czy nie słyszałeś, że w nocy ktoś
tu w okolicy strzelał? Wyraźnie było słychać kilka serii z
karabinu maszynowego; to trwało nawet dłużej niż minutę.
Bezpośrednio potem ktoś jeszcze opróżnił cały magazynek z
pistoletu.
- No i co z tego? - stwierdził Warnhagen, widać nie przejmując
się tym, co usłyszał. - Prawdopodobnie któryś ze
stacjonujących w pobliżu pododdziałów chciał w ten sposób
zwrócić uwagę na siebie. Albo jakiś pijany po prostu wygłupiał
się; to się przecież zdarza. A ostatnio nawet dość często.
Najważniejsze, że nikt z naszych nie brał w tym udziału.
- Ale może też być, że w tej nocnej strzelaninie - kto to wie -
chodziło o jakiegoś grubego zwierza. Może nawet o coś, co
może do góry nogami przewrócić nasze plany.
- No, bądźże wreszcie konkretny, człowieku!
Na co Tummler, gdy już szli obok siebie przez ogród, zaczął
informować:
- Krótko przed północą zauważono z naszych stanowisk
ogniowych niewielkie ognisko. Rozpalili je jacyś ludzie.
Nawet dość niedaleko od naszych pozycji, o czym natych
miast poinformowano „małego Karlemanna". Ten wysłał
dwóch ludzi na zwiad. Ot, żeby sprawdzić, kto, co - tak na
wszelki wypadek. Tyle to on się już nauczył.
Karlemann był świeżo upieczonym podporucznikiem;
zupełnie niedawno ukończył szkołę oficerską i od razu wy-
lądował jako oficer w baterii Warnhagena, a ten przydzielił mu
plutony ogniowe. Wraz z żołnierzami mieszkał pod namiotem,
podczas gdy Warnhagen z Welpenhof dyrygował całością.
- No i czego dowiedział się Karlemann?
- Nic, po prostu nic. To jeszcze żółtodziób!
- Za to ty z pewnością wiesz albo przynajmniej przypuszczasz,
co tam się wydarzyło czy też mogło się wydarzyć, co?
- Prawdopodobnie zlikwidowano kilku ludzi - na krótko przed
północą. I to w naszym sąsiedztwie. Czy z tego nie wyniknie
jakieś gówno, które będzie śmierdziało pod naszym nosem?
- Tylko powoli, powoli, przyjacielu Tummler! My nic oficjalnie
o tym nie wiemy, nic takiego nikt nam nie meldował. Nic
takiego - przy czym porucznik miał na myśli ewentualne trupy
- nie mogło się na naszym terenie zdarzyć. Jasne?! - niemal
rozkazującym tonem stwierdził twardo porucznik. - Z kłopotem
musimy się jednak liczyć. Takie czy inne kłopoty zawsze będą
istniały. Ale nie należy nigdy niczego wyolbrzymiać ani też nie
wpadać od razu w panikę czy zbytnio przejmować się każdą
duperelą. Jeśli pod tym względem, mój przyjacielu, będziemy
zgodni - to z pewnością zrealizujemy nasze plany.
Tym, który teraz wkroczył do akcji w Schoenau, był
uważający się za superważnego kapitan Abendrot - oddany bez
reszty partii i działający w Schoenau w jej imieniu. Udał się do
kierownictwa partyjnego rejonu, z którym utrzymywanie
łączności, bez względu na to gdzie się znajdował, uważał za
swój święty obowiązek.
Doskonale wiedział, iż nie zastanie tam szefa - chciał jednak z
nim rozmawiać. Spotkany w sekretariacie urzędnik partyjny,
zapytany o szefa, rozłożył przed nim w znaczącym geście
obydwie ręce i pokręcił przecząco głową.
- To prawie niemożliwe, żeby go w takich chwilach nie było! -
sapał z pogardą Maximilian Abendrot.
- W każdym środowisku znajdzie się zawsze taki nieod-
powiedzialny osobnik, a więc zdarza się, że i w naszym -
odpowiedział urzędnik.
- Takich sukinsynów powinno się po prostu likwidować; w
każdym razie nie przechodzić nad tym do porządku dziennego
- grzmiał oburzony Abendrot.
- A kto go zastępuje?
- Tutaj ja, panie kapitanie. Ale oficjalnym swoim zastępcą mój
szef mianował przed wyjazdem pana burmistrza Breisgauera.
Pełni teraz dwie funkcje partyjne - zastępcy szefa rejonu oraz
sekretarza partii miasta, gdyż tamten został ostatnio powołany
do wojska.
- Jak to - udawał zdziwienie Abendrot - miasto, leżące teraz
niemal na linii frontu, zostaje bez prawdziwego kierownictwa
partyjnego? To może przecież doprowadzić do absolutnego
bałaganu, który trudno będzie potem posprzątać, o ile to w
ogóle jeszcze da się zrobić - jednoznacznie sugerował Abendrot.
- I zdaje się, na to wygląda.
Po tych słowach kapitan Abendrot bezzwłocznie odszukał
burmistrza. Nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do jego
gabinetu, rzucając mu na biurko swoje dokumenty.
- Niech pan na to popatrzy! Tylko dokładnie, radzę panu!
Burmistrz wziął je do ręki i po zapoznaniu się z nimi
stwierdził, że oto stał przed nim jeden z tych dotąd „wielkich"
Niemców. Na to jednoznacznie wskazywały jego dokumenty.
Tym bardziej więc postanowił je teraz - w obawie przed utratą
stanowiska - respektować. Zapytał zatem z niezwykłą
uprzejmością:
- A zatem co mogę dla pana zrobić?
- Dla mnie nic. Dla naszej sprawy natomiast - wiele! W
każdym razie o wiele więcej niż dotąd, jak mogłem to do tej
pory zaobserwować.
Breisgauer poczuł się osaczony, jak ciężko ranne zwierzę,
które wpadło w sidła i czuje, że koniec jest bliski.
- Chętnie zrobię wszystko dla naszej sprawy, co będzie
możliwe.
- A ja chętnie będę panu w tym pomagał, jak kolega partyjny
koledze partyjnemu. - Abendrot kontynuował zapalczywie
dalej: - Sądzę, że bez większych kłopotów dałoby się uzyskać
specjalne upoważnienie dla mnie w kierownictwie okręgu w
Monachium - żebym ja objął tutaj czasowo komisarycznie
kierownictwo partyjne rejonu.
- Tak, chyba tak. Ja w każdym razie powitałbym taką decyzję z
uznaniem. Tylko czego, panie kapitanie, kolego partyjny
Abendrot, należałoby się wtedy tutaj spodziewać?
- Przede wszystkim postawimy wszystko na jedną kartę i
skupimy się na obronie okolicy! Zbudowalibyśmy zapory i
barykady, a także wyeliminowali wszystkie, że tak powiem,
wrogie elementy. Zmobilizowalibyśmy również ludność cy-
wilną do obrony miasta. Jednocześnie nawiązalibyśmy ścisłą
współpracę ze wszystkimi jednostkami i oddziałami wojsko-
wymi znajdującymi się na tym terenie. Zażądalibyśmy również
od nich bezwzględnego kontaktowania się z nami. To małe,
zagubione i śpiące miasteczko uczynilibyśmy twierdzą dla
ostatecznego zwycięstwa naszego Fiihrera. Jasne?
- Tak jest - potwierdził Breisgauer z największym trudem.
- Dobrze, wobec tego jesteśmy zgodni. Niech pan zatem
zarządzi teraz, i to pilnie, aby mi przede wszystkim przy-
dzielono odpowiednią kwaterę i do tego kierowcę z samo-
chodem oraz dwóch pomocników. Sądzę, że najodpowied-
niejszym lokalem byłoby mieszkanie dotychczasowego rejo-
nowego szefa partii. Jeśli się nie mylę, to jest to dość
reprezentacyjny i wygodny dom, będący chyba własnością
miasta, co?
- To dałoby się załatwić.
- Jeżeli to jest załatwione, to moglibyśmy teraz zjeść obiad -
tylko we dwóch. Przy czym pozwalam panu zaprosić mnie na
ten obiad - dla lepszego poznania się. Zaraz potem odbędziemy
pierwszą naradę roboczą z udziałem wszystkich będących
jeszcze do dyspozycji sił z miasta i okolicznych wsi i oczywiście
także policji. Jasne?
Burmistrz skinął głową. Poczuł w tym momencie nawet taką
ulgę, że aż z zadowoleniem potajemnie zacierał ręce. W ten
sposób bowiem pozbył się kłopotliwego urzędu oficjalnego
zastępcy szefa rejonowego komitetu partyjnego. A przy okazji
także nadzoru nad Strassnerem. A może nie? Tymczasem
Abendrot kontynuował niewzruszenie swoją wizję zatrzymania
wroga i ostatecznego zwycięstwa.
- Dwa cele będą teraz nas jednoczyły: myślenie o naszej
niemieckiej przyszłości i czystka, bezwzględne pozbycie się
wszystkich możliwych wrogich elementów! A z Schoenau
zrobimy twierdzę! Wolną od wszelkiej maści wrogów.
- Wrogów? Wolną od wrogich elementów? - pozwolił sobie
Breisgauer prawie bezwiednie zapytać.
- Tak! Musimy się pozbyć wszystkich podejrzanych. -
Wszystkich niepewnych, zaliczymy do nich także tchórzy
partyjnych, notorycznych dekowników też. Do tego oczywiście
również tych niby-intelektualistów, na których nigdy nie
można było liczyć, a teraz chyba tym bardziej - a więc lekarzy,
nauczycieli, duchownych. Kto się za nami jednoznacznie nie
opowie albo będzie nam przeszkadzał, tego nauczymy rozumu;
mówiąc krócej - załatwimy. Sądzę, że kilka przykładów na
początek przywróci innym rozum.
Breisgauer miał już w tym momencie fatalne przeczucie.
Czyżby Abendrot miał na myśli tego na przykład Ericha
Wienanda? W końcu nie byłoby to aż takie znowu przesadzone.
Ale jak powinien na to zareagować? Jak zareaguje Strassner?
Życiorys Ericha Wienanda
Część piąta
Przez następne lata - mniej więcej do 1902 roku, gdy ukoń-
czył szesnaście lat - niewiele wydarzyło się godnego uwagi w
życiu Ericha Wienanda. Dowodem tego mogą być przede
wszystkim rozmowy, jakie Konstanza Reibert
przeprowadziła na jego temat z najmłodszymi dziećmi
Goldachów, a zwłaszcza z Ireną, tą wielostronnie uzdolnioną
sprzedawczynią. Wyszła ona potem za mąż za oficera z
pierwszej wojny światowej, który po wojnie wstąpił do SA i
został w tej organizacji gruppenführerem.
Irena - z domu Goldach, po mężu Ouandt-Burgenlander -jej
mąż zmarł w ostatnim roku wojny po „ciężkiej chorobie".
Przy czym szeptano tu i ówdzie, że po prostu zapił się na
śmierć. Ale niektórzy mówili, iż ten tajemniczy zgon nastąpił
w wyniku jakiegoś oszczerstwa. Natomiast w oficjalnym
powiadomieniu o śmierci znalazły się sformułowania: „Oddał
życie... za naród i ojczyznę... Filhrera i Rzeszę... ".
No dobrze, tyle o jej mężu. Nie mniej interesujące są jej
wyznania na temat Ericha.
- Mały, lecz bardzo miły i niezwykle skromny, dobrze uło-
żony chłopiec. Zwykle przesiadywał gdzieś w kącie.
Widywałam go niemal zawsze z jakąś książką w ręku, wziętą
z biblioteki ojca. Miał specjalne pozwolenie ojca na
korzystanie ze wszystkich znajd-ijących się tam książek,
podczas gdy my pozostali -jeśli chcieliśmy stamtąd coś wziąć
- musieliśmy mieć za każdym razem osobne zezwolenie ojca.
To samo dotyczyło mieszkających u nas studentów.
Wkrótce okazało się, że ten mały, ale bystry chłopak nie
tylko uważnie przysłuchiwał się wszystkim rozmowom w
kuchni, ale jeszcze zabierał w nich głos. Nic zdawało się nie
uchodzić jego uwagi. Nawet nasze spory prywatne, jak też
naszych przyjaciół, które jako dzieci i dorastająca potem
młodzież, nieraz mieliśmy. Nasza mama Emma pozwalała
nam, a nawet zachęcała nas, aby przyprowadzać do domu
każdego, kto w danej chwili bywał dla nas w jakiś sposób
bliski - a więc koleżanki i kolegów, przyjaciół i narzeczonych.
Przy czym Erich - szczególnie w moim wypadku — zaczął się
mieszać w moje prywatne sprawy. No tak, byłam w końcu
tylko o parę lat starsza od niego i - tak mi się wydawało -
podobałam mu się. W każdym razie zalecał się do mnie —
traktował mnie jak kobietę — nie wiem, czy to jest
dostatecznie jasne, co przez to pragnę powiedzieć. Ten
chłopiec w każdym razie, w jakimś sensie, zdaje się,
przedwcześnie dojrzał.
W dodatku Erich zaczął zazdrośnie traktować przyprowa-
dzanych przeze mnie kolegów. I nawet z czasem ich oceniać.
Wydawać na ich temat opinie, czasami nawet dość uszczypli-
we - mimo iż działo się to zawsze w zaufaniu, że tak się
wyrażę - w cztery oczy.
Na przykład przypominam sobie — i to dość dokładnie — że
jednego z moich przyjaciół, pewnego nauczyciela pracującego
w szkole podstawowej, nazwał typem - „dyrygenta, który
chce wszystkimi dyrygować". Przezwał go nawet złośliwie
„chórmi-strzem". A innego mojego znajomego, pewnego
urzędnika bankowego, który zabiegał o moje względy,
scharakteryzował mniej więcej w ten sposób: „Co prawda
nosi ciągle białe koszule, nawet czarne muszki i usztywnione
kołnierzyki - ale mimo to czuć od niego. Czy wąchałaś już
kiedyś, Ireno - zapytał mnie wówczas bezczelnie - jego
kalesony? Zrób to jak najprędzej".
Przy tym wszystkim - zdaje się - chodziło mu jedynie o mnie.
Być może wiele sobie obiecywał. Czasami nawet mi to
pochlebiało, ale bywało, i to nierzadko, że przeszkadzało. Lecz
potem, gdy wprowadziłam do rodziny mojego męża -
wówczas jeszcze zwykłego żołnierza, jednak wyglądającego
już wtedy na człowieka o wyższych aspiracjach, zapytałam
Ericha, jak ocenia Konstantina Quandta-Burgenldndera.
Odpowiedział mi wtedy: „Na jego temat nie znajdują
właściwych słów".
Obojętne, co sobie myślała Konstanza Reibert podczas tych
rozmów, jednego, niewątpliwie ważnego wydarzenia w życiu
Ericha Wienanda nie dostrzegła — jego pierwszej wielkiej
miłości i pożądania, najprawdopodobniej nie spełnionego, ale
jednak przeżytego.
To, co natomiast pracowita biografka doskonale
wychwyciła, to jego stosunek - niemal uwielbienie - do
dziadka. Był on niewątpliwie dużym dziwakiem — co
naprawdę myślał, nikt chyba nie wiedział poza babcią
Emmą. Ale ten chłopiec Erich, zdaje się, doskonale go
rozumiał. Obaj potrafili znaleźć wspólny język.
Wskazują na to co najmniej trzy pozostałe jeszcze fotografie.
Na jednej z nich Erich stoi obok swego dziadka na rynku -w
czasie pewnej niedzielnej wycieczki do Brandenburga. Obaj
wybrali się do muzeum Theodora Fontanego, które tam się
znajduje. Na drugim - obaj, lekko oparci o siebie, siedzą na
łódce podczas wycieczki po Szprewie. Jeszcze teraz połyskuje
na zdjęciu przezroczysta woda, oświetlona przez igrające z
nią słońce. Na trzecim z kolei - dziadek opiera się dłonią o
ramię swego wnuka, który tuli się do niego, obaj stoją w
obłokach mgły, w połyskującej wokół wilgoci, pod jakimś
drogowskazem w górach Harzu, na którym daje się odczytać
napis: Szlak Goethego.
W nocy z 1 na 2 maja 1902 roku zmarł nagle - ten niewąt
pliwie umiłowany przez Ericha, a skądinąd bardzo
szanowany
również przez innych — dziadek. Cicho i skromnie, tak jak
skromnie i cicho żył. Wieczorem około dziesiątej położył się do
łóżka - z butelką czerwonego wina i książką. I więcej już się
nie obudził.
Tego przedpołudnia w ostatnich dniach kwietnia 1945
roku Erich Wienand stosunkowo późno wyszedł ze swej
piwnicy. Wyglądał na wyspanego - jak po grzecznie spędzonej
nocy. Był też starannie ogolony; jego łagodne, mądre oczy
spoglądały na świat czystym, jasnym wzrokiem. Udał się jak
zwykle najpierw do kuchni, gdzie oczekiwała go już jego córka
Elfie. Skinął do niej zachęcająco po ojcowsku głową i usiadł do
przygotowanego dla niego śniadania. Zaczął je nawet jeść z
wyraźnym smakiem i zadowoleniem. Po chwili, jakby sobie coś
przypominając, zapytał:
- A jak się czuje twoja kochana matka? Co porabia teraz?
- Na pewno jest czymś pilnym zajęta - zapewniła go Elfie. - Ma
przecież tak wiele na głowie: dom, inwentarz, ogród. Musi
nakarmić wszystkie zwierzęta. Staramy się, jak możemy,
pomagać jej przy tym - nawet nasz pan Warnha-gen nie stroni
od tego.
- To dobrze o nim świadczy - stwierdził Erich Wienand.
Sięgnął po kromkę żytniego chleba, którą posmarował dość
grubo masłem, nakładając jeszcze na to łyżeczką trochę miodu.
- Ten porucznik musi być porządnym człowiekiem, prawda,
Elfie?
- Tak, kochany tatusiu, nawet bardzo porządnym! -
potwierdziła niezwłocznie. - Bardzo, jest zawsze uprzejmy i
uczynny - rycerski przy tym, ma się rozumieć.
- Sądzisz zatem, że panu Warnhagenowi powinienem okazać
jakąś wdzięczność za to?
- Tak, tato, to wcale nie byłoby takie złe, gdybyś to zrobił. Czy
masz może coś przeciwko temu?
- Ten świat - powiedział po małym zastanowieniu się Erich
Wienand - jest jednym wielkim lustrem. Ale nie wszyscy lubią
do niego zaglądać, bo czasami mogliby zobaczyć to, czego nie
chcą - rzeczywistość inną od tej, o której marzą. Czy ty,
kochana Elfie, przeglądasz się czasami w takim lustrze? I
widzisz tam koło siebie jeszcze i Warnhagena? Bardzo blisko
siebie?
- Próbuję, próbuję w to uwierzyć, kochany tato. Choć czasami
mam wątpliwości, ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko
było prawdą.
- No, dobrze już, kochana córeczko, zostawmy to -powiedział,
widać było, że z ciężkim sercem. - Na miłość nie ma lekarstwa.
Człowiek staje się bezradny wobec jej potęgi. A ja nigdy nie
czułem się potężny. Musimy zatem przyjąć fakty takimi, jakimi
są.
- Dziękuję ci, mój kochany tatusiu. Byłam pewna, że tak, tylko
tak to przyjmiesz. Twoja dobroć każe ci tak postępować.
Zaraz potem, a więc niemal już w południe, Erich Wie-
nand udał się na spacer, najpierw do ogrodu. Tam spostrzegł
pasącą się swoją ulubioną krowę Eddę. Zwierzę, gdy tylko go
zobaczyło, zbliżyło się do niego, zatrzymało przed nim,
wypuszczając powietrze prosto w jego twarz.
- Moja kochana krowo - powiedział do swojej Eddy. -
W zasadzie jesteś jeszcze bardziej zależna od ludzi niż ja.
I niczego nie da się zmienić. Nie mam innego wyboru, jak
tylko im zaufać. Mogę cię głaskać, co uwielbiam - wiesz
o tym. Inni tylko czekają na twoje mleko. Są i tacy, kochana
Eddo, którzy chętnie by cię sprzedali albo ubili na mięso.
Ty tymczasem jesteś moim ulubionym stworzeniem, więc
na razie nie mogą tego zrobić. Ale, widzisz, czasy są takie,
że to samo, co z wami, dzieje się i z ludźmi, więc wszystko
może się jeszcze zdarzyć.
Poklepawszy ją, Erich Wienand udał się dalej na spacer.
Powoli zbliżył się do płotu, za którym rozciągała się łagodna
pagórkowata dal, gdzie nie było ludzi. Krowa Edda podążyła za
nim i jak olbrzymi pies, łasząc się, zatrzymała obok niego.
Poczuł jej ciepło, które zaczęło go rozgrzewać, zrobiło mu się
jakoś tak przytulnie, że zapomniał na moment o dręczącym go
niepokoju, ściskającym gdzieś w głębi serca.
Gdy znowu spojrzał na pola, zobaczył w pewnej odległości -
mogło być to ze dwieście metrów - jakąś postać kobiecą. Z
daleka wyglądała na bardzo młodą jeszcze i zgrabną. Żwawym
krokiem podążała w jego kierunku. W każdym razie nie widział
jej nigdy przedtem.
I teraz ta oto dziewczęco-kobieca postać stanęła przed nim i
przypatrywała mu się. Bez słowa i bez ruchu. Niemal
wyzywająco.
Ericha Wienanda znów ogarnęło dławiące uczucie niepokoju,
coś ściskało w środku jego serce, poczuł się zagrożony - choć
nie wiedział dlaczego.
Niemal o tej samej godzinie komendant szkoły artylerii
koło Schoenau pułkownik Wonnegut próbował odwieść
swojego nowego oficera politycznego, podporucznika Kerste-
na, od jego pomysłów kulturalnych. Ten bowiem zamierzał
zaserwować przebywającym na terenie szkoły żołnierzom kon-
certy muzyki klasycznej, w wykonaniu małych orkiestr kame-
ralnych, kwartetów - także muzyki fortepianowej ze skrzypcami
w połączeniu z recytacjami utworów wielkich niemieckich
poetów - Weinbergera, Bindinga i Hólderlina.
- Niech pan zostawi na razie tych geniuszy w spokoju -radził
mu pułkownik. - Jeżeli już koniecznie pragnie pan coś zrobić
dla zgromadzonych u nas żołnierzy, drogi Kersten, to niech pan
przede wszystkim zadba o zaopatrzenie i dodatkowe kwatery
dla nich. Żarcie i spanie jest w wojsku najważniejsze.
- Za kilka dni, panie pułkowniku - upierał się przy swoim -
przypada dwudziesty kwietnia, a więc urodziny naszego
Führera. Trzeba będzie niewątpliwie przygotować jakąś
stosowną uroczystość z tej okazji.
- Ależ mój drogi, dobry człowieku - odpowiedział mu
pułkownik, rozkładając ręce. - Pan myśli już, co będzie za dwa
albo trzy dni. A ja boję się myśleć, co będzie się tutaj działo za
kilka godzin. Ale jeśli o mnie chodzi, niech pan w tej sprawie
robi, co pan uważa za konieczne.
Jednocześnie w bagnisku koło lasku brzozowego, pomię-
dzy posiadłościami Wienanda i Leitmanna, zaczęło gnić dwa-
naście trupów; wkrótce ciała ich stały się nie do rozpoznania.
Poranna rosa starannie usuwała resztki śladów krwi, wypłuku-
jąc ją w ziemię. Ptaki, jak zawsze wiosną, radośnie ćwierkały.
Młoda zieleń wypuszczających liście brzózek tworzyła idyllicz-
ny nastrój. Słońce przygrzewało coraz mocniej,
Porucznikowi Warnhagenowi ponownie udało się zado-
wolić panią Elwirę. Dodatkowo mógł pochwalić się
wiadomością, iż mała, kochana Elfie przystała jednoznacznie
na jego propozycję. Ale uszczęśliwić jej jeszcze nie zdążył - miał
zamiar uczynić to nieco później.
- Jesteś wprost niezwykły! - zapewniła go Elwira. - Ra
zem na pewno nam się to uda.
O czym i on był przekonany.
W tym samym czasie podoficerowi Tiimmlerowi udało się
za pomocą przekonywającego argurfientu przeprowadzić
kolejną rozmową z tak zwanym dobrym sąsiadem Ericha
Wienanda. Jako argumentu użył tyrń razem dwudziestu pięciu
kilogramów tłustego sera żółtego - najlepszego gatunku z
Allgau i dodatkowo łóżka na sprężynach z dwoma kołdrami. Do
tego gwarantował dostarczenie każdego ranka co najmniej
jednego litra świeżego mleka, jak też jednego chleba, kostki
masła i trzech jajek.
- Czuję, że się dogadamy - zapewnił go Leitmann - jeśli
oczywiście nie będziesz sknerą.
W tym czasie doktor Gernot Grosser, szef wydziału kultury
okręgowego kierownictwa partii w Monachium, postanowił
osobiście porozmawiać z księdzem Geisbergerem, przy udziale
gestapowców. Działo się to w pewnej piwnicy więziennej w
budynku gestapo w Monachium.
- No, czuję, że wreszcie zmądrzejesz i coś nam powiesz,
ty przeklęty klecho! Przyznaj się, co zrobiłeś, kto ci w tym
pomógł, ich nazwiska - jeśli w ogóle chcesz stąd jeszcze
kiedykolwiek wyjść.
Duchowny ocierał twarz z krwi i próbował wypluć krew ze
spuchniętych ust. Mówił przy tym:
- Nie wiem, panowie, o co wam chodzi! Czy o tego Chrystusa,
który gdzieś zniknął? Czy o moją działalność kościelną? Czy o
kogoś innego jeszcze? Naprawdę nie wiem!
- Ja tu jestem tym, który stawia pytania, wielebny księże -
odpowiedział mu doktor Grosser z wyraźnym zniecier-
pliwieniem i złością. - Twoim zadaniem jest odpowiadać, i to
na wszystko, co chcę od ciebie usłyszeć. Muszę! Nie próbuj
tylko nas zwodzić albo kłamać, bo ciężko tego pożałujesz;
potem może już być za późno.
Milczący i zmaltretowany ksiądz pozwolił im na nową akcję,
którą można by porównać jedynie do cierpień Chrystusa w jego
drodze krzyżowej. Nie zachował się jednak jak Chrystus, bo gdy
skończyli, plunął krwią pomieszaną ze śliną na znawcę sztuki.
Prosto w twarz, nawet gdyby to miało oznaczać jego koniec.
Plunął!
W tym czasie różne pojedyncze grupy żołnierzy włóczyły
się i wegetowały po ulicach tego niewątpliwie uroczego
skądinąd Schoenau. Całe miasteczko było zapchane tego
rodzaju resztkami do niedawna imponującego wszystkim wiel-
kiego Wehrmachtu. Stacjonowali po szopach, piwnicach, sto-
dołach, a nawet chlewach. Tylko nielicznym udało się znaleźć
kwatery w domach. Czuli się spisani na straty, rozrzuceni jak
piasek na silnym wietrze, zdani na łaskę losu. Nie tak wyobra-
żali sobie ten koniec. A że może się jeszcze cokolwiek zmienić -
nie, o tym nie śmieli już nawet myśleć.
Dla nich najważniejsze było w tym momencie zarejestrować
się gdziekolwiek, by otrzymać choćby najskromniejsze żarcie i
jeśli się uda, to także kilka nowych śmierdzących wojskiem
ciuchów. Wzajemne stosunki pomiędzy nimi z dnia na dzień
stawały się coraz bardziej pogardliwe i żałosne. To, za czym się
teraz najbardziej rozglądali, to znalezienie przystanku do tak
zwanej ostatniej odskoczni - mogła być to jakakolwiek nora;
nawet ziemianka w środku lasu -byleby daleko od głównej
szosy. Gdzieś, gdzie mogliby -jeżeli to w ogóle będzie możliwe -
bezpiecznie zniknąć, rozpłynąć się, zaczął żyć od nowa.
Front zbliżał się z każdym dniem coraz bardziej do nich, był
już bardzo blisko. Tymczasem przez tych wyniosłych
Amerykanów została zajęta Norymberga. Również los Mo-
nachium wydawał się już przesądzony. W każdym razie
podążyły już w jego kierunku niezliczone ilości czołgów i
wozów opancerzonych ze znakiem US-Army. Szli - jak się
chwalili - na tak zwaną twierdzę Fiihrera, znajdującą się u
bram Alp. O jej uzbrojeniu opowiadano legendy. Lecz nie dało
się specjalnie odczuć, żeby to coś zmieniało.
Tak więc zagrożenie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej
wyczuwalne. Wielu zaczęło gorączkowo szukać sobie gdzieś
miejsca do przeżycia, próbować się jakoś zabezpieczyć.
Prowadziło to oczywiście niejednokrotnie do małych wojen
tych opuszczonych i rozproszonych - jeden przeciwko
drugiemu; każdy z każdym! Prowadzonych dla zdobycia
kwatery, niezbędnych dokumentów czy nawet naj-
skromniejszych racji żywnościowych.
Dochodziło przy tym bardzo często do strzelaniny - jak
ostatnio w pewnym domu na skraju miasta, gdzie zabito aż
dwoje ludzi. W pobliżu Martinshausen napadnięto na
transport chleba, masła i mięsa, zabijając konwojentów,
rabując zawartość i podpalając samochód. Stwierdzono tak
że gwałt połączony z zabójstwem, na szczęście tylko na
jakiejś Polce przebywającej tu na przymusowych robotach.
Ale to wszystko powodowało niemałe zamieszanie i strach
przed tym, co może jeszcze nastąpić.
Tymczasem kapitan Abendrot objął w posiadanie przy-
dzielony mu do urzędowania dom byłego szefa rejonowego
komitetu partii. Nieprzypadkowo nazwany willą. Ten okazały
budynek znajdował się w pobliżu rynku w Schoe-nau. Przy
pewnej małej uliczce, obok pozostałości byłego
średniowiecznego muru obronnego, nadal jednak dekoracyjnie
się prezentującego. Stamtąd rozciągał się przepiękny widok na
naturalnie wyglądające sztuczne jezioro.
Na kilka rzeczy trzeba przy tym jeszcze wskazać. Mianowicie
żona tchórzliwego szefa komitetu rejonowego partii
bezwzględnie musiała opuścić swój dom po ucieczce męża. A
wraz z nią trójka ich dzieci: dwie dziewczynki i chłopczyk,
liczące od sześciu do trzynastu lat. I one również zostały
potraktowane jako osoby niepożądane i musiały, jak
przegonione kury, wynieść się do pomieszczeń na poddaszu.
- Nie mogło być inaczej! - skomentował to krótko oficer
polityczny, nowy komisaryczny rejonowy szef partii, kapitan
Abendrot. - Nareszcie znów zostanie tu zaprowadzony po
rządek, przez co z pewnością rozumiał, że wreszcie mu się
udało - to nic, że niemal na koniec - zrealizować swoje
wielkoniemieckie cele życiowe: Teraz on był tu szefem!
Uczucie zadowolenia, jakie go wypełniało, zostało wkrótce
jeszcze spotęgowane, gdy zobaczył tak zwaną sekretarkę byłego
szefa komitetu rejonowego, obecnie swoją sekretarkę.
Nazywała się Waltraut Degenhard. Lat około dwudziestu paru;
dobrze prezentująca się, o typowo bawarskim wyglądzie. W
dodatku chętna do wszystkiego.
- Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie kapitanie! -
zapewniła go z wielce obiecującym uśmiechem.
- Bardzo mnie to cieszy, panno Degenhard.
- Może pan do mnie mówić po prostu Waltraut - zachęcała go.
- Wszystko w swoim czasie, moja droga - odpowiedział jej,
puszczając oko. - Ale przede wszystkim jestem tu po to, aby
czegoś nowego dokonać. Musimy pozbyć się wrogów, których
nigdy nie brakowało, a teraz tym bardziej trzeba będzie ich jak
najszybciej wyeliminować. To zaś jako doświadczony strateg
partyjny będę chciał przeprowadzić szybko, to znaczy
zademonstrować jakąś odstraszającą akcję. Uważam, że każde
przekonywające załatwienie rozpoznanego wroga będzie
wzmacniało naszą pozycję. Przynajmniej zabezpieczy nam tyły.
- Przy tym zupełnie nieświadomie mógł mieć na myśli
Wienanda - choć go jeszcze nawet nie znał ani też chyba nie
słyszał o nim.
Burmistrz Breisgauer postanowił całą rzecz skonsultować
najpierw z komendantem miejscowej policji. Odszukawszy go,
postanowił zaznajomić go z wszystkimi nowymi
okolicznościami, które zaistniały. A więc przede wszystkim ze
sprawą tego kapitana Abendrota, który, zdaje się, może tutaj,
jeśli się go nie powstrzyma, nawarzyć piwa.
Strassner wysłuchał wszystkiego ze stoickim spokojem, nie
wydając się tym specjalnie przejęty.
- Nic jak tylko kupa gówna. Z czymś takim zawsze trzeba się
liczyć.
- Naprawdę nie wiesz, co ten narwany partyjniak może nam tu
jeszcze wywinąć. Zdaje się, że posiada nieograniczone
pełnomocnictwa albo się o nie wystara. Po nim można się
wszystkiego spodziewać, nawet tego, że któregoś dnia i nas
postawi pod ścianą. Jak sądzisz, może powinniśmy mu wyjść
naprzeciw i rzucić coś na pożarcie? I to kogoś, kim się może
udławić. W każdym razie miałby przez jakiś czas zajęcie i dał
nam spokój.
- Chyba nie masz na myśli tego Ericha Wienanda?
- Oczywiście, że o nim pomyślałem, drogi przyjacielu
Strassner. Przecież sam bym na to nie wpadł, gdybyś mi nie
zwrócił uwagi na jego przypadek! Ale skoro mi już zwróciłeś na
niego uwagę - to może nie byłby to wcale taki głupi pomysł -
podsunąć mu go!
- Tę myśl, drogi przyjacielu Breisgauer radził teraz
energicznym tonem komendant posterunku miejscowej policji
- powinieneś jak najszybciej od siebie odsunąć. To zupełnie
poroniony pomysł, funta kłaków niewart, wręcz przeciwnie -
jeśli tak zrobimy, to i nas szlag trafi. Czy nie kapujesz, że ten
Wienand jest dla nas jedyną gwarancją przeżycia! Czy jest coś
ważniejszego?
- Już mi nieraz o tym wspominałeś, drogi przyjacielu
Strassner, i wierzę ci. Ale z tym facetem, który się tu pojawił,
no z tym, jak mu tam - kapitanem Abendrotem, też się musimy
liczyć.
- Ale liczyć - o czym Strassner był absolutnie przekonany -
musi on się również z nami! Bo co on tu zrobi bez nas? I
dokładnie w tym upatruję naszych szans. Być może jest to
jedna z ostatnich już naszych szans.
- Jeżeli więc cię dobrze zrozumiałem, to pod żadnym pozorem
nie chcesz, abyśmy tego Ericha Wienanda poświęcili?
- Jedynie w ostateczności!
6
Po krótkiej, poobiedniej, lecz potrzebnej jednak drzemce
w swojej piwnicznej norze Erich Wienand poczuł się znów
wzmocniony. Zaplanował sobie poświęcić popołudnie na dalsze
spotkania i rozmowy z ludźmi zamieszkującymi jego dom.
Tylnym wyjściem udał się do ogrodu, by tam od razu natknąć
się na swoją ulubioną krowę - Eddę. Ona także sprawiała
wrażenie, jakby się ucieszyła na jego widok.
Oparł się o nią i zaczął głaskać jej gładką, czystą, lśniącą
sierść. Edda była, jak to się mówi, zdrowa i dobrze wypasiona.
Ukląkł i sprawdził jej wymię. Było napięte, nabrzmiałe
mlekiem, jeszcze nie zwiotczałe.
O Eddę zatem dbano - stwierdził z zadowoleniem - regularnie
dojono i to z widoczną wprawą. Z pewnością ma to do
zawdzięczenia swej żonie Elwirze, z pewnością nie tylko to.
Odczuwał też - na swój sposób - pewną dla niej za to
wdzięczność.
Był to raczej dziwny widok - człowiek i zwierzę oparci o siebie,
jakby ze sobą zespoleni. Ta idylla nie trwała jednak długo -
szybko została przerwana. Tym razem przez panią Busch,
gosposię księdza proboszcza, która nagle się zjawiła.
- Ach, kochana pani Busch - zwrócił się do niej pierwszy. -
Zwierzęta tak jak i my łakną słońca na wiosnę, świeżej trawy,
kontaktu z naturą. Powinniśmy im na to pozwalać.
- Ale nie teraz! Czy nie zauważył pan, że im bardziej dorodne,
tym szybciej stają się okazją do dużego żarcia dla wielu ludzi?
Czy nigdy pan nie zaglądał w oczy takim ludziom, którzy tylko
czyhają na to, aby coś zarżnąć?
- Nie chciałbym nawet. Ale to nie takie ważne w tym
momencie. Co innego interesuje mnie w tej chwili najbardziej.
A mianowicie, czy ma pani jakieś wiadomości o naszym
czcigodnym panu Geisbergerze?
- Niestety nie, panie Wienand. - Usiadła obok niego na ławce.
- Naturalnie poinformowałam natychmiast biskupa o jego
zabraniu, ale ten jak zwykle, zresztą od dwunastu już lat,
odpowiedział mi to samo: Wszystko w rękach naszego
miłosiernego Boga. Możemy się tylko modlić za zacnego
Geisbergera. - Nie wiem, czy to źle - a może dobrze? Jak pan
sądzi, panie Wienand?
- Niech pani nie oczekuje ode mnie odpowiedzi na to pytanie.
Nie znam jej.
- Bo nie chce pan znać, panie Wienand. Musi pan jednak
przyjąć do wiadomości, że bądź co bądź ja, jak chyba nikt inny,
wiem o swoim duchownym to i owo. A więc także o panu. I to
przynajmniej o jednej bardzo konkretnej sprawie, o którą
zresztą zdaje się chodzi.
- O czym jednak, szanowna pani Busch, powinna pani jak
najszybciej zapomnieć. Bardzo panią o to proszę. Bardzo.
- O czym jednak nie mogę zapomnieć, panie Wienand. Ja
bowiem wiem, i to zupełnie przypadkowo zresztą, coście obaj
wspólnie pewnej nocy w ubiegłym roku zrobili. Niestety muszę
teraz o tym powiedzieć.
- Nie wiem, o czym pani mówi, droga pani Busch -rzekł
Wienand niemal błagalnie.
- Ja mówię o tym, co widziałam, panie Wienand, a mianowicie
o tym zniknięciu Chrystusa. Bo mój ksiądz i pan wspólnie
żeście tego Chrystusa spod naszego kościoła gdzieś wywieźli.
Nocą, na ręcznym wózku. Ale dokąd?
- Akurat tym, szanowna pani Busch, nie powinna pani sobie
zaprzątać głowy - prosił ją Wienand, wciąż tym samym
błagalnym tonem. - O tym nic pani nie wie. Proszę!
- Ale co się stanie, jeśli mój biedny, schorowany, dręczony, a
może i torturowany duchowny powie, gdzieście zawieźli tego
Chrystusa? Co wtedy?
- Wtedy - odpowiedział Wienand zrezygnowanym głosem -
przyznam się do tego. Ale tylko ja sam. Pani, szanowna pani
Busch, nic o tym nie wie i nie słyszała.
- Ale czy my musimy oboje wtedy tylko tak na to zareagować?
Czy nie moglibyśmy spróbować, my oboje, razem, wspólnie
tego Chrystusa gdzieś przenieść? W jakieś bardziej bezpieczne
miejsce - gdzie go nikt, żadne gestapo nie znajdzie?
- Dziękuję! Dziękuję pani, moja droga, kochana, szanowna
pani Busch! - zapewnił ją teraz nie bez widocznej radości. -
Lecz na coś takiego nie mogę się zgodzić. Po prostu nie mogę
pani teraz wplątywać w tę sprawę. Niech pani to ryzyko, proszę
panią o to, zostawi wyłącznie na moich barkach, bardzo pragnę
tego Chrystusa u siebie zatrzymać. Lecz pani nic nie wie, gdzie
on się znajduje.
- Ach, wy starzy, niepoprawni ludzie! Zachowujecie się jak
małe dzieci. Wiecie, co teraz sobie o was naprawdę myślę - że
jesteście obaj marzycielami! Okropnie naiwni! Ulegacie
waszym świętym uczuciom jak dzieci kochające swe lalki.
- Bo pragniemy przeżyć. Możliwie przyzwoicie, jeśli to tylko
się uda.
- A czy w ogóle jeszcze żyjecie? - zapytała Busch swoim
rubasznym głosem. - Czy wam się tylko tak zdaje?
Tego popołudnia w Schoenau została zwołana pierwsza
duża narada. Przewodniczył jej, oczywiście, nowy
komisaryczny rejonowy szef partii - Abendrot.
Ściągnął na nią całe kierownictwo partyjne rejonu: sekretarza
organizacyjnego, słabego, podporządkowującego się wszystkim
człowieka, który przybył na naradę w mundurze partyjnym, w
jego towarzystwie przybyło dwóch innych urzędników
partyjnych, ważnych funkcjonariuszy regionalnych - jeden
odpowiedzialny za sprawy rolniczo-leśne, drugi za finanse i
zarządzanie; obecna była naturalnie także Waltraut, sekretarka
szefa - kobieta o prawdziwie germańskich kształtach, oraz
siedzący nieco z boku dowódca miejscowego SA w randze
unterstrumführera.
Nowy komisaryczny rejonowy szef partii odnotował także
oczywiście obecność burmistrza Breisgauera i siedzącego tuż za
nim, po jego prawej stronie, urzędnika pełniącego funkcję
dyrektora organizacyjnego zarządu miasta - osobnika o
okrągłej, różowej twarzy, z niespokojnie rozbieganymi oczyma.
Natomiast na lewo od Breisgauera siedział zachowujący się
powściągliwie, blady, lecz niezwykle uważny na wszystko,
aktualny szef posterunku policyjnego w Schoe-nau - Strassner.
Z nim właśnie - co wyczuł niemal instynktownie Abendrot -
trzeba będzie się liczyć. Wszystkich innych, jak mu się
wydawało, mógł potraktować ulgowo.
Niemniej z początku starał się zachować wobec wszystkich
uprzejmy dystans. Nie przegapił jednak okazji, zgodnie z
wypróbowaną metodą, by po zorientowaniu się w słabych
stronach swoich partnerów nie dać jednemu z nich pokazowej
lekcji.
Dostrzeganie takich mankamentów u podwładnych, i to
zwykle ze stuprocentową pewnością, było jego specjalnością.
Tak przynajmniej sądził Strassner po tym, co zobaczył. Ten
czujący się już teraz całą gębą szefem partii w rejonie zwrócił
się do wyraźnie spiętego i przestraszonego sytuacją
untersturmführera SA - klocowatego człowieczka o głupko-
watej twarzy.
Od niego właśnie Abendrot chciał się dowiedzieć, dlaczego
widząc, że chodzi tu o służbową, partyjną naradę, przychodzi
sobie w zwykłym cywilnym ubraniu.
- Muszę powiedzieć szczerze, że jestem tym trochę
zaskoczony. W końcu jest pan tutaj dowódcą oddziału
szturmowego SA - a może nie chce pan już nim być? -
zakończył.
- Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - odpowiedział pytany
potulnie, chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że należy tutaj do
najbardziej posłusznych istot. - Jestem dowódcą
untersturmführerem SA, ale w tej chwili bez przynależnego mi
oddziału. - Moi ludzie wszyscy zostali powołani do wojska. A co
się tyczy mojego munduru, to jest on chwilowo nie do użytku.
Moja żona wypaliła w nim bowiem dziurę, przestraszywszy się
nisko lecącego samolotu. Z przerażenia zapomniała zdjąć
żelazko.
- Co za świństwo, jeszcze jedno! - stwierdził rozczarowany
Abendrot. - A to, czy pan jest teraz młodszym, czy starszym
dowódcą oddziału, nie ma znaczenia! Inaczej mówiąc, gówno
mnie to obchodzi! Pan ma dawać przykład i przewodzić innym.
A jeżeli chodzi o pański mundur, to mam nadzieję, że nie jest
to wykręt. Niech pan jak najszybciej sprawi sobie nowy!
Najpóźniej do jutra po południu, to jest do następnej naszej
narady. Zrozumiano?
- Tak jest - zapewnił, zaciskając mocno zęby, zmaltretowany
dowódca SA, zupełnie załamany.
Tak więc teraz dopiero Abendrot mógł rozpocząć swoją
naradę.
- Wasze miasto - oświadczył - znajduje się w bezpo
średniej bliskości twierdzy naszego Führera - Berchtesga-
den, co nakłada na nas szczególne obowiązki. Nie jest
jednak, co muszę z przykrością stwierdzić, odpowiednio
przygotowane do obrony i odparcia ataku. Ani też dobrze
w tej chwili zarządzane, ponieważ wśród nas znajdują się
wewnętrzni wrogowie. Musimy ich jak najszybciej wytropić
i zlikwidować. Zrobić z tego pokazówkę, przestrzec innych!
Po to właśnie są szubienice - skutecznie odstraszające, gdy
parę osób na nich zadynda.
Abendrot poczuł się w transie. Czuł się doskonale w tej roli.
Wyciągnął jakieś papiery, rozłożył je przed sobą, by po chwili
oznajmić swoje pierwsze decyzje:
- Po pierwsze: Konieczna jest pilna współpraca wszyst
kich znajdujących się w naszym terenie oddziałów wojskowych
- musimy jak najszybciej zmobilizować je do skutecznej obrony
i połączyć z naszymi siłami obronnymi. To zadanie, a także
doprowadzenie do współpracy ze szkołą artylerii i oczywiście
komendanturą Wehrmachtu, biorę osobiście na swoje barki.
Po drugie: Wszystkie możliwe punkty zdobycia żywności
muszą zostać jak najszybciej zewidencjonowane i odpowiednio
zabezpieczone. Od zaraz wprowadzam w Schoenau i w całym
rejonie obowiązek posiadania zezwolenia na ubój i to każdego
rodzaju zwierząt. Nawet kur i królików, które oczywiście muszą
wcześniej zostać zgłoszone i zarejestrowane. Czynię za to
odpowiedzialnym przed burmistrzem obecnego tu eksperta od
gospodarki rolnej i leśnej, którego niniejszym włączam na stałe
do naszej grupy kierowniczej i zobowiązuję do uczestnictwa w
naszych naradach.
Po trzecie: Należy natychmiast zewidencjonować wszystkich
mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat; możliwe
są wyjątki poniżej i powyżej tego wieku. Najważniejsze, aby
rozpoznać przy tym, jakimi siłami obronnymi dysponujemy w
razie potrzeby. Odpowiedzialnym za to czynię dyrektora
organizacyjnego zarządu miasta. Jasne?
Po czwarte: Z tych możliwych do zmobilizowania mężczyzn
należy natychmiast stworzyć jeden lub dwa oddziały
szturmowe tak zwanego pospolitego ruszenia. Wyznaczonych
do tych oddziałów mężczyzn należy bezzwłocznie uzbroić i
przeszkolić w jak najkrótszym czasie. Odpowiedzialnym za to
będzie untersturmführer SA. Przy czym do szkolenia należy
wykorzystać zasłużonych byłych niemieckich żołnierzy
wszystkich frontów i nimi obsadzić stanowiska dowódcze.
Po piąte: Wszystkie meldunki o postępie prac, mam nadzieję,
że tylko pozytywne, należy od tego momentu kierować
bezpośrednio do partyjnego kierownictwa rejonu, czyli do
mnie. Będą one analizowane w najdrobniejszych szczegółach
przez moich najbliższych współpracowników. Rolę
koordynatora w zbieraniu tych meldunków powierzam swojej
sekretarce. Przez nią także będę przekazywał swoje decyzje i
informacje.
Na tym, moi drodzy koledzy partyjni, kończę naszą
dzisiejszą naradę. Zdaje się, że wszystko już zostało powie
dziane. Życzę wam wobec tego tylko sukcesów w realizacji
zadań. A więc - do dzieła!
Niespodziewane wizyty w domu Ericha Wienanda prze-
stały być rzadkością, ponadto wzmogły zainteresowanie jego
osobą. Bo oto ponownie, gdy chciał spędzić czas w swoim
ogrodzie, pojawił się w nim Leitmann, czyli jego tak zwany
dobry sąsiad. Spostrzegłszy go Erich Wienand, po krótkim
pozdrowieniu z daleka, postanowił wycofać się pospiesznie z
ogrodu.
Leitmann podążył jednak uparcie za nim - aż do piwnicy. Gdy
tam wszedł, zaczął się ze zdziwieniem rozglądać. Gdyż to, co
zobaczył, z pewnością go zaskoczyło. Na glinianej podłodze
leżał czerwony, bogaty w ornamenty luksusowy dywan, a na
małych piwnicznych oknach wisiały, sięgające aż do ziemi,
falujące, kosztowne tiulowe firanki. Prymitywne łóżko polowe
nakryte było pikowaną kołdrą, na której leżało jedwabne
nakrycie.
- Człowieku, ty masz tutaj jak w pałacu! - zauważył z
uznaniem Leitmann.
- Nie mam specjalnie ochoty na rozmowę, panie Leitmann.
Czy przybył pan może w sprawie tej łąki południowej?
- Akurat ten śmierdzący kawałek bagna chętnie zostawię na
razie panu, panie sąsiedzie. - Leitmann rozsiadł się bez pytania
na łóżku Wienanda. - Jak pan to z pewnością może
potwierdzić, zawsze byłem panu przychylny; zawsze robiłem
dla pana to, co mogłem. Pan wie - ręka rękę myje.
Leitmann zawsze zachowywał się bezceremonialnie, taki
już był, prosty i naturalny. Tym razem jednak w jego głosie
wyczuwało się jakieś zatroskanie.
- Nadarza się okazja, panie Wienand, aby tym razem pan mógł
mi wyświadczyć pewną przysługę. Sąsiedzką, powiedzmy.
- Słucham, panie Leitmann, czego pan ode mnie oczekuje?
Sądzę jednak, że w mojej obecnej sytuacji trafił pan raczej pod
zły adres.
- Niech pan tak nie mówi, panie sąsiedzie. Zdaje się, że znów
są tacy, którzy usłuchają pana. Co mogę tylko przyjąć z
uznaniem. Jak pan wie, jestem kompletnie apolitycznym
człowiekiem, staram się być dobrym katolikiem, porządnym
ojcem rodziny, dbać o gospodarstwo. To wszystko.
- No to czego pan jeszcze więcej chce? O tym wie przecież tutaj
każdy.
- Mimo to - informował dalej - znaleziono w moim życiorysie
coś, co próbuje się teraz wykorzystać.
- Naprawdę? - zapytał Erich Wienand, niemal uśmiechając
się.
Leitmann wściekły pokiwał głowaj chyba też zdziwiony tym,
co się na tym świecie wyprawia.
- Byłem rzeczywiście wtedy, w czasie tej pierwszej wojny
światowej, podoficerem; później nawet sierżantem i dowódcą
plutonu piechoty. Dostałem za to Żelazny Krzyż - na krótko
przed tamtym końcem. A teraz coś takiego.
- Może pan być wobec tego dumny jako Niemiec ze swej
przeszłości. Czyż nie?
- Diabli mnie biorą i chyba wezmą, jeśli nie uda mi się z tego
wywinąć. Mój Boże, sąsiedzie, co znaczy być dumnym z
tamtego? Nie w takiej sytuacji! Nie jestem idiotą.
- To na pewno nie - stwierdził z powagą Wienand. -Niemniej
nie rozumiem, co pana tak zdenerwowało?
- To, że jakiś dupek z rejonu, a mianowicie ten
untersturmfiihrer SA, próbuje mnie ubabrać w większym
gównie. Żąda ode mnie, akurat ode mnie, żebym - jako stary
doświadczony żołnierz - założył tutaj coś w rodzaju pospolitego
ruszenia.
- A dlaczego nie miałby pan tego zrobić?
- Dlatego, że nie chcę, sąsiedzie Wienand! Dlatego, że jak już
panu powiedziałem, nie jestem idiotą. Jeszcze zupełnie nie
zwariowałem. I dlatego, że nie chcę zwariować.
- I co, przypuszcza pan, że we mnie znajdzie pan obrońcę?
- Oczywiście, człowieku, oczywiście, jeśli pan będzie dalej
uprawiał swoją wizjonerską działalność! Czy pan nie czuje, co
tu się będzie działo, jeśli będę musiał stanąć na czele takiego
oddziału?
- A co ja miałbym mieć z tym wspólnego?
- Pan - dość dużo. Bo wtedy ja włączę pana pierwszego.
- Mnie? - zapytał z niedowierzaniem Wienand. - Ależ proszę
pana, już dawno zostałem uznany za niezdolnego do
jakiejkolwiek służby. W pierwszej wojnie światowej również.
Co ja bym miał w takim zgromadzeniu robić? Jaki byłby ze
mnie pożytek?
- Jaki? A mianowicie taki, że ja chciałbym się ubezpieczyć.
Jasne, człowieku? Jeżeli mnie do tego zmuszą, pan będzie
musiał też w tym uczestniczyć. Jako swego rodzaju gwarancja
dla mnie, żeby z tego gówna możliwie bez szwanku wyjść. Czy
pan jest gotów na to?
- Nie bardzo - przyznał szczerze, będący pod wrażeniem tego,
co usłyszał, Erich Wienand. Czas, w którym przyszło mu żyć,
nie znosił wyjątków. - Co ja, pana zdaniem, mógłbym w tej
sprawie zrobić? Akurat ja?
- Całą masę, człowieku, przy pańskich specjalnych usto-
sunkowaniach, o których się znów mówi.
- O moich specjalnych ustosunkowaniach? Jakich?
- No, panie sąsiedzie, niech pan nie udaje! Nasz burmistrz,
słyszałem, je panu z ręki; a jego komendant policji, ten
Strassner, podobno gotów jest panu nawet w tyłek wleźć. On w
każdym razie głośno wszystkim oznajmił: Łapy precz od
Wienanda - on należy wyłącznie do mnie! Lecz sądzę, że tego
nie będzie mógł powiedzieć, jeśli mnie, że tak powiem, zmusi
się do dowodzenia pospolitym ruszeniem. Pan zaś stanie się -
jako tutejszy znawca regionu - członkiem mojego „wojska".
- W normalnych warunkach - zauważył Wienand po namyśle -
mógłbym to nazwać wywieraniem presji na mnie.
- Słusznie, panie sąsiedzie - w normalnych warunkach! Lecz
teraz zachodzi potrzeba obrony koniecznej.
- Niech pan pozwoli mi teraz zastanowić się nad tym -poprosił
Erich Wienand.
- Niech pan nie zmarnuje jednak przy tym zbyt wiele czasu,
szanowny sąsiedzie. Szczerze panu radzę.
Leitmann, ten dobry sąsiad, opuszczał piwnicę na pewno w
lepszym nastroju, niźli do niej wchodził. I z pewnością w
przeświadczeniu, że Wienand, ten biedny, stary Wienand, był
po prostu dupą wołową, skoro nie ma nic lepszego do roboty,
jak rozmyślać o kłopotach.
Lecz tym razem Erich Wienand nie mógł nawet zastanowić się
nad nowo powstałą sytuacją, gdyż zaraz po wyjściu Leitmanna
zeszła do niego Elfie, mocno czymś poruszona.
- Horst-Heinz kocha mnie - oświadczyła. - Podczas spaceru
dzisiaj po południu poprosił mnie nawet o rękę, kochany
tatusiu.
- Tak, zrobił to? I jak sądzisz - chce, żebyś się na to zgodziła?
- Horst-Heinz - odpowiedziała spokojnie - chce się ze mną
ożenić! I to możliwie szybko; jutro lub pojutrze. I powiedział
mi przy tym, że chętnie dostosuje się do terminu, który tobie
będzie odpowiadał.
Erichowi Wienandowi nie od razu udało się na to znaleźć
właściwą odpowiedź. Zaczął głośno obliczać.
- Dzisiaj mamy - stwierdził - osiemnasty dzień kwiet
nia 1945 roku. Jutro będzie dziewiętnasty, pojutrze dwu
dziesty kwietnia. I on chce akurat dwudziestego ożenić się
z tobą. To dzień urodzin tego Fiihrera. - Myślę, córeczko,
że poinformowałaś też o tym fakcie również swoją matkę,
czy tak?
- Ona nie miała nic przeciwko temu, kochany tatusiu.
Lecz powiedziała, że ostatecznie ty powinieneś o tym zade
cydować.
- Pozwól mi więc trochę się nad tym zastanowić - powiedział,
jakby nieco sparaliżowanym głosem.
- Ale nad czym trzeba się tutaj zastanawiać, kochany tatusiu?
- No, chociażby nad konsekwencjami tego rodzaju decyzji
obecnie. Na przykład: W jakim celu doszło tak szybko do tego
związku? Jak wyglądają wasze plany na przyszłość? Jaki czas
jest na to przeznaczony? W związku z czym proponuję odbyć
dzisiaj spokojną, rzeczową rozmowę na ten temat w naszym
gronie rodzinnym. Z udziałem oczywiście twojego
narzeczonego. Nazwijmy go tak tymczasem. Chodzi o to, aby
wszystko jak najsensowniej postanowić i uregulować - po
twojej myśli, córeczko.
- Jesteś wyjątkowy, kochany tatusiu - zapewniła go
uszczęśliwiona i niczego nieświadoma.
Erichowi Wienandowi tym razem wyjątkowo bardzo się
spieszyło, aby pożegnać się ze swoją ukochaną Elfie. Posta-
nowił udać się bez zwłoki do Schoenau na rozmowę z ko-
mendantem policji. Ten przyjął go natychmiast.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Wienand? Czy ma pan
może jakieś problemy? Jakie? Chętnie pomogę.
Wienand tym razem przedstawił je policjantowi bez owijania
w bawełnę, po prostu tak, jak mu je przedstawił Leitmann, ten
„dobry sąsiad". A więc że zmusi go do udziału w pospolitym
ruszeniu, jeśli sam zostanie zmuszony do objęcia w nim funkcji
dowódcy. Wienand nie omieszkał poinformować swego
rozmówcy, w którym znalazł cierpliwego słuchacza, o sposobie
myślenia Leitmanna.
Wysłuchawszy tego, Strassner, bez specjalnego zastanowienia
się, oświadczył:
- To wcale nie jest, panie Wienand, taka sobie błaha sprawa.
To może stać się nawet niebezpieczne. Dobrze zatem, że o tym
wiem. Może da się to jeszcze jakoś przyhamować. W każdym
razie dziękuję za zaufanie.
- Tak więc ten Leitmann może, pana zdaniem, zrealizować to,
co zamierza?
- Sądzę, że tak, panie Wienand. Bo to jest w rzeczywistości
człowiek bez skrupułów. I obojętne, czy wymyślił to sobie sam,
czy też ktoś mu ten pomysł podsunął - w każdym razie
wyraźnie się określił. To znaczy, jeśli faktycznie zostanie
powołany na dowódcę tego pospolitego ruszenia, to wówczas,
tak jak zapowiedział, może nam przysporzyć licznych
kłopotów, a przede wszystkim oczywiście panu. Ale także nam
obu razem. Brońmy się zatem.
- A jak długo, jak pan sądzi, panie Strassner, może trwać ta
niepewna sytuacja?
- Tu wyraźnie zaczyna zbierać się jakiś wrzód, ale nim dojrzeje
- i ewentualnie pęknie - sądzę, upłynie ze dwa, trzy dni. Mamy
zatem trochę czasu, który powinniśmy wykorzystać. Bo później
będzie tu prawdziwe piekło.
- Co pan zatem sądzi, panie Strassner?
- Przede wszystkim to, żeby pan uważał na siebie, panie
Wienand. Jakby była jakaś próba, nazwijmy to, skasowania
pana, niech pan natychmiast znika. Ucieka. Dokąd - na pewno
zdążył pan już sobie coś wymyślić przez ten czas.
- Tak, myślałem o tym podczas wczorajszego spaceru, po
zainspirowaniu przez pana. I wybrałem sobie, panie Strassner,
na ten cel pewną stodołę, niedaleko mojej południowej łąki,
koło tego bagniska przed laskiem brzozowym.
- Źle, to wyjątkowo niedobre miejsce - od razu zdecydował
Strassner. - Absolutnie odradzam panu tę okolicę. Niech pan
jak najszybciej z niej zrezygnuje i wymyśli sobie jakąś inną
kryjówkę, możliwie daleko od tego miejsca.
- A dlaczego, może mi pan to powiedzieć? - Erich Wienand,
nawet trochę wbrew swojej woli, był tym razem niezwykle
czujnym słuchaczem. - Wiem tylko tyle, co mój dobry sąsiad
powiedział o tej okolicy. Stwierdził, że tam czuć trupy.
- Naprawdę tak powiedział? - zapytał policjant z zauważalnym
zainteresowaniem. - To jest sprawa, którą powinienem się
zainteresować. Pan niech się w to, broń Boże, nie wtrąca,
szczerze panu radzę. Niech pan teraz zajmuje się tylko jedną
sprawą, to znaczy szuka sobie nowej kryjówki.
Zna pan w końcu te okolice jak nikt inny, każdy najmniejszy
kamień, łąkę, szopę, lasek. Niech pan poszuka sobie takiego
miejsca, gdzie mógłby pan czuć się bezpiecznie.
- A jeśli nie znajdę, co wtedy?
- Niech pan wtedy przyjdzie do mnie - możliwie tak, żeby pana
nikt nie widział - nocą czy w czasie mgły. Ja już wtedy zadbam
osobiście o pańskie bezpieczeństwo.
Następne dwa, trzy dni przebiegały w Schoenau w miarę;
normalnie; tak jak to zresztą przewidywał komendant
miejscowej policji, Strassner. Co prawda wrzało już porządnie
w tym kotle, ale nie groziło jeszcze jego eksplozją.
Przez to wszystko próbował energicznie przebić się nowy
komisaryczny rejonowy szef partii; jednak z dość, trzeba
powiedzieć, mizernym efektem. Znalazł się on bowiem tutaj
wśród nieznanych ludzi o określonej górnobawarskiej men-
talności. Jego zdaniem typów nieco ograniczonych.
Mimo to na przykład urzędnik partyjny odpowiedzialny za
rolnictwo i leśnictwo wydał mu się zupełnie dobrze zor-
ganizowanym człowiekiem. Udało mu się w krótkim czasie
zabezpieczyć odpowiednie zapasy żywności i zmagazynować je
jako swego rodzaju depozyt, w pewnym - również
zarekwirowanym - magazynie zbożowym. Zrobił to oczywiście z
pomocą zaprzyjaźnionego z nim Breisgauera, zdecydowanego
od lat partyjniaka. W każdym przypadku tego rodzaju sukcesy
kończyły się podsumowującym spotkaniem tak zwanych sił
kierowniczych rejonu. Komisaryczny szef partii grał w nich
oczywiście pierwsze skrzypce.
Również untersturmführerowi SA, który przede wszystkim
znowu pojawiał się w mundurze, udało się dość szybko
stworzyć nowy oddział szturmowy, mimo że ten, jak to określał
złośliwie Abendrot - stał na mocno już sfatygowanych nogach.
W Schoenau można było teraz spotkać dwuosobowe
uzbrojone miejskie patrole, które również zostały ustawione
przy bramach wjazdowych do miasta, przed budynkiem
kierownictwa partyjnego rejonu, przed centralnym magazynem
zaopatrzeniowym i miejscowym aresztem. Ludzie ci
-zmobilizowani do tak zwanego pospolitego ruszenia - nosili na
rękach białe opaski z umieszczoną na nich okrągłą pieczątką ze
swastyką i widocznym numerem.
Odpowiednio wyposażona w karabiny 98 K została też straż
miejska, licząca na razie osiemnastu mężczyzn. Były one łatwe
w obsłudze, przydatne również do walki wręcz, co już na
pierwszym szkoleniu zademonstrował im unter-sturmführer
SA.
- Walniesz kolbą w klatkę piersiową - zgruchoczesz mu
żebra; rąbniesz w brzuch - powalisz go na ziemię; trze-
pniesz w głowę - rozwalisz mu ją i facet kituje! - wyjaś
niał im.
Coś zaczęło się nareszcie znowu dziać. Ale przy planowanym
sformowaniu pospolitego ruszenia pojawiły się nie-
przewidziane trudności. Ostrożnie, ale z rozmysłem formu-
łowane, przekazywane były nowemu komisarycznemu szefowi
partii przez burmistrza, za którym stał jak cień komendant
miejscowego posterunku policji.
- Jeśli pan pozwoli, panie kapitanie - zagaił burmistrz -to
pragnę panu zwrócić uwagę na kilka spraw. Niestety, nie
wszystko, co pan tak wzorowo wręcz zaplanował, da się u nas w
Schoenau zrealizować.
- A dlaczego nie, panie burmistrzu? - podniesionym głosem
zdradzającym zniecierpliwienie zapytał Abendrot.
- Bo u nas ludzie przyzwyczajeni są do naszych - myślał przy
tym „moich" - porządków. To nie dotyczy oczywiście - dodał
natychmiast - w żadnym wypadku zarządzeń pana kapitana.
Ale na przykład na dowódcę naszej straży z pospolitego
ruszenia został przewidziany przez untersturmführera SA
niejaki Leitmann. Jest on co prawda doświadczonym
żołnierzem, ma za sobą pierwszą wojnę światową, ale szczerze
mówiąc, nie posiada sprawdzonych zdolności dowódczych.
Żaden w każdym razie z niego oficer. Ponadto można by go
określić jako niespecjalnie zainteresowanego naszymi ideami;
taki sobie gderacz i zrzęda, w dodatku praktykujący katolik.
- Jako taki nie powinien zostać wyznaczony do takiej funkcji -
jak echo potwierdził Strassner. - Chyba że robi się to w jakimś
celu.
- Świństwo! - zawołał Abendrot oburzony. - Żeby mnie
podsunąć takiego faceta! Akurat mnie. Czy nie da się z niego
zrobić osobnika do przykładnego ukarania! Nie można by go
postawić po prostu pod ścianą - dla przykładu! To zdaje się
byłoby konieczne!
- Zdaje się, że nie. Akurat nie jego. To jest w zasadzie obojętny
człeczyna. Takie nic. W każdym razie nie nadaje się do
dowodzenia oddziałem pospolitego ruszenia.
- Czy ja muszę to wszystko robić sam? - zawołał komisaryczny
szef rejonowego komitetu partii ze złością. Lecz nie byłby dziś
tym, kim jest, gdyby nie miał w takich sytuacjach twórczych
pomysłów. - Untersturmführer SA -do mnie! - zawołał nagle
energicznie. Ten oczywiście zjawił się natychmiast, jak gdyby
czekał w pokoju obok na to przywołanie.
- Zeszmaciłeś się! - krzyknął w jego kierunku Abendrot, gdy
tylko go zobaczył. - To nie pozostanie bez konsekwencji!
Przygotowany już awans na sturmführera został tym samym
anulowany, a ponadto Abendrot zarządził: - Odbieram ci
wszelkie pełnomocnictwa związane z tworzeniem oddziałów
pospolitego ruszenia.
- Tak jest, panie szefie!
- Powierzam tę funkcję, a zwłaszcza mianowanie dowódców
oddziałów, rozbudowę szeregów, szkolenie i wszystko, co z tym
związane - miejscowemu komendantowi policji, czyli panu
Strassnerowi. On od tej pory jest za to przede mną
odpowiedzialny.
Burmistrz zamierzał już zaprotestować, gdy Strassner
uprzedził go, zwracając się do Abendrota:
- W porządku, panie kapitanie.
- No więc! - zawołał tamten, nie bez zadowolenia. -Tak też
powinno być! Jakoś sobie razem z tą sprawą poradzimy, co?
Wobec tego do dzieła, koledzy partyjni.
Jak to jego dzieło miało być zrealizowane, wkrótce się okazało.
Szybko też stało się publiczną tajemnicą, a to dzięki temu, że
kapitan Abendrot - prawdopodobnie dla odprężenia po
ciężkich służbowych obowiązkach - poczuł się przyjemnie
rozluźniony i swobodny ze swoją sekretarką.
A Waltraut Degenhard zdawało się, że wreszcie trafiła -i tego
była absolutnie pewna - na mężczyznę z prawdziwego
zdarzenia, odpowiedniego dla niej. To nie był dobroduszny
partyjniak jak ten jego poprzednik, który dał drapaka, ani też
biurokrata jak ten specjalista od organizacji i zarządzania czy
ten malutki od rolnictwa i leśnictwa. To był nareszcie ktoś całą
gębą. I nie tylko mocny w gębie! Służyć mu, i to wszystkimi
swoimi możliwościami, uważała za obowiązek.
Życiorys Ericha Wienanda
Część szósta
Z okresu od 1904 do 1908, w którym ukończył dwadzieścia
lat, nie znaleziono prawie żadnych wiarygodnych
dokumentów i relacji o nim, mimo że Konstanza Reibert
zadała sobie wiele trudu, aby takie odszukać. Niemniej udało
jej się ustalić kilka ważnych faktów:
1. Erich Wienand odbył dwuletnią służbę wojskową w cesar-
sko-pruskim pułku piechoty.
2. Nastąpiła śmierć jego ojca, Hagena, radcy sądowego; w
szczególnie tragicznych okolicznościach.
3. Wynikły z tego nowe, zupełnie odmienne stosunki
rodzinne.
Konstanza Reibert próbuje niezależnie od tego skomentować
jakoś ten okres w swojej książce.
„Wbrew usilnym staraniom całej rodziny coraz bardziej
widoczna stawała się «inność» młodego Ericha Wienanda.
Jego życiowe dążenia były trudne do określenia. Dbał
szczególnie o to, aby nigdy nie zdradzić się ze swoimi
prywatnymi planami. Nie prowadził, jak to zwykle czyniło
wielu pisarzy, żadnego zapisu swego życia, przeżyć czy
przemyśleń; gdyby nawet prowadził coś w rodzaju dziennika,
z pewnością zniszczyłby go potem".
Można próbować zrozumieć, dlaczego tak robił, lecz nie da
się tego łatwo wytłumaczyć. W swoich wywiadach, których
później udzielał już jako znany pisarz, wciąż powracały na
temat tego okresu mniej więcej takie sformułowania: „Co
było, to było w mojej młodości, i nikogo nie powinno to
obchodzić. To było moje życie, wyłącznie moje!". Albo też:
„Kim jestem lub kim chciałbym być, można się w końcu
dowiedzieć z moich książek. Swego rodzaju samotność zawsze
była moim życiem. Nic poza tym się nie liczy".
Wtedy w każdym razie, co potwierdzają fakty, Erich Wie-
nand musiał odbyć dwuletnią służbę wojskową,
obowiązującą wszystkich młodych mężczyzn, jeśli nie mieli
odchyleń od normy albo nie byli kryminalistami. Jego
jednostka wojskowa stacjonowała w Bernau koło Berlina. Był
to pułk piechoty, lecz z tego okresu jego życia nie pozostał
żaden, nawet najmniejszy ślad. Nigdy na ten temat nie
wypowiadał się ani też nie napisał słowa w żadnej ze swoich
książek. Musiały to więc być wspomnienia, do których nie
chciał wracać ani utrwalać ich w jakiejkolwiek formie.
O tym okresie trochę, choć też niewiele, dowiadujemy się już
po wielu latach od jego o dwa lata starszego brata,
Hermanna.
- No tak, wybitnym żołnierzem, muszę powiedzieć, to Erich
nie był. Choć jak wiem, starał się jak należy. Został w tym
wojsku, jak to się mówi, porządnie przećwiczony i chyba
złamany. Dostał się później również w łapy kolegów! Czy
cierpiał z tego powodu? Co za głupie pytanie, pardon,
chciałem powiedzieć, co za humanitarne współczucie! Że też
na tym świecie zawsze jeszcze znajdą się tacy, którzy tak
myślą i chcą stanąć w obronie takich niewydarzony eh
żołnierzy.
Ja wówczas miałem już konkretny cel w życiu. Zdecydowa-
łem się na drogę zawodowego niemieckiego żołnierza. Wtedy,
któregoś razu po dość długim niewidzeniu, spotkaliśmy się.
Było to na pogrzebie naszego czcigodnego ojca, na cmentarzu
w Pries-nitz na Pomorzu. Obaj byliśmy w mundurach - on
szeregowego, ja już wówczas podoficera - przewidziany
wkrótce do akademii wojskowej w Poczdamie.
Nasz ojciec zginął na jesieni 1907 roku podczas jakiegoś
ekskluzywnego polowania na jelenie. Brał w nim udział jeden
z książąt Hohenzollernów, dwóch generałów, jeden premier
landu, dwóch starostów i cała masa dostojnych i honorowych
gości.
Nasz ojciec, podobno, podszedł zbyt blisko do jakiegoś
zwierza i został „odstrzelony". Okazało się, że jakiś starszy
radca sądu krajowego, który był krótkowidzem, wziął
naszego ojca za jelenia. Tak więc radca sądowy sądu niższego
został zastrzelony przez radcę sądowego sądu wyższego.
Za to pogrzeb miał niezwykle okazały. Uroczyste mowy nad
otwartą mogiłą następowały jedna po drugiej. Do tego
melodyjnie przygrywał jakiś kwartet trąbek myśliwskich.
Śpiewały dwa chóry, męski i wojskowy — oczywiście same
patriotyczne, narodowe pieśni. Również pewien ksiądz był w
niezłej formie. Na grobie dominował olbrzymi wieniec od jego
książęcej wysokości, który na szarfie miał, jak sobie dokładnie
przypominam, napis: „Spoczywaj w spokoju. Wejdź do
królestwa myśliwych. Bóg cię do niego wprowadzi".
No, to tyle o pogrzebie. Sądzę, że to wszystko było godne jego
stanowiska. Zaraz potem nasza matka Elisabeth uznała za
właściwe zwołać coś w rodzaju narady rodzinnej.
Poinformowała nas przy tym, to znaczy mnie i Ericha, że
postanowiła zlikwidować nasz dom w Priesnitz i że zamieszka
razem ze swoją matką Emmą w Berlinie.
- Możecie pojechać ze mną, moi kochani synowie, jeśli
chcecie. Tam dalej będę się o was troszczyła.
Tę propozycję mały Erich bez namysłu przyjął, a ja bardzo
uprzejmie i grzecznie podziękowałem, oświadczając,
pamiętam to dokładnie:
- Moją ojczyzną, moją rodziną jest armia!
Tak więc każdy z nas wybrał i określił wówczas swoją
drogę. Oczywiście nie oznaczało to, że zrezygnowaliśmy z
dalszych kontaktów rodzinnych. Nie, tak tego nie należy
rozumieć. Myśmy w zasadzie odtąd nigdy nie stracili się z
oczu. A to również dlatego, iż w końcu na całe życie czułem się
zobowiązany do opiekowania się swoim młodszym bratem.
Mimo wszystko!
Wieczorem dwudziestego kwietnia 1945 roku w Wel-
penhof Erich Wienand zebrał swoją najbliższą rodzinę, to jest:
żonę Elwirę, córkę Elfie i starającego się o jej rękę Horsta-
Heinza Warnhagena. Po czym z niezwykłą serdecznością w
głosie zapytał:
- Czy dobrze rozumiem, moi kochani, że możliwy jest
trwały związek w tym gronie?
Na co Elfie, na którą przy tym spoglądał swoim łagodnym i
mądrym wzrokiem, natychmiast zapewniła go:
- Tak, kochany tatusiu.
- Tak jest - powiedział Warnhagen, spoglądając z
wdzięcznością na Elfie.
- A co ty sądzisz o tym, moja kochana Elwiro? - zapytał swoją
żonę.
- Ja jestem zawsze tego samego zdania, co nasza córka, Erichu.
- Wobec tego - oświadczył Erich Wienand, uśmiechając się
przy tym, zwłaszcza do Elfie - najważniejsze zostało
powiedziane. Chciałem wobec tego teraz zapytać: Co to jest
takiego narzeczeństwo w takich czasach jak obecne? Prze-
pustka do nowego życia? Rozwiązanie z konieczności? Jakaś
krótkotrwała umowa? Wiem, że planować cokolwiek dzisiaj nie
jest sprawą łatwą - ale może właśnie dlatego, panie poruczniku,
chętnie bym usłyszał, jak pan wyobraża sobie przyszłość z
naszą córką.
- Ja kocham Elfie. I ona mnie kocha także. Czy to nie
wystarczy?
- Nie mnie! Narzeczeństwo jest tylko swego rodzaju
przyrzeczeniem, wzajemną obietnicą. Jednak - jak dalece?
Elwira instynktownie poczuła się zaniepokojona.
- Do czego zmierzasz? - zapytała.
Erich Wienand, lekko uśmiechając się, unikał jej spojrzenia.
- Dlaczego - kontynuował niezwykle przy tym opano
wanym i rzeczowym głosem - nawet w tych trudnych czasach,
w których liczy się każda godzina, mamy podejmować decyzje
tylko połowiczne? Dlaczego mają to być tylko zaręczyny, a nie
od razu ślub?
- Ale czy ty nie idziesz w tym momencie za daleko?! Czy nie
przesadzasz? - zawołała Elwira wyraźnie podniecona i
zdenerwowana. - Tak chyba jest lepiej z uwagi na skom-
plikowaną sytuację - dodała pospiesznie, lecz nieco już
spokojniejszym tonem. - Nie powinieneś zatem przesadzać ani
żądać za wiele! - ostrzegała Elwira.
- Nic podobnego nie miałem na myśli. Zrobiłem tylko
propozycję, która wydała mi się uzasadniona. „Wielkie czasy"
wymagają zdecydowanych rozstrzygnięć. - Spoglądał teraz na
Elfie, jakby oczekiwał jej stanowiska. - A co ty sądzisz na ten
temat?
Ona najpierw spojrzała na Horsta-Heinza i dopiero potem
powiedziała:
- To propozycja, którą chętnie bym zaakceptowała, kochany
tatusiu, ale decyzja nie należy wyłącznie do mnie.
- Wobec tego sprawa spoczywa teraz w pańskich rękach, panie
Warnhagen. A więc - co pan o tym sądzi?
- Pańską propozycję, panie Wienand, uważam za zasadną.
Mam tylko nadzieję, że jest ona równie ważna dla pańskiej
szanownej małżonki. Jeśli tak, to jestem gotów przyjąć pańską
ofertę, i to ze szczerą wdzięcznością.
A ja niechętnie przystałabym na takie rozwiązanie i to
wyłącznie ze względu na Elfie. Czegoś takiego nie da się
przecież zorganizować z dnia na dzień - Elwira z trudem
hamowała swoje widoczne zdenerwowanie. Próbowała za
wszelką cenę się uspokoić. - Nie w takim tempie, jeśli mogę o
to prosić.
- Jeśli pozwolisz, moja kochana Elwiro, to ja to widzę
jednak nieco inaczej - próbował Erich skorygować jej uwa
gi, co czynił teraz z wytworną wprost uprzejmością. - Na-
rzeczeństwo, widzisz, jest jedynie wzajemnym przyrzecze
niem, które nie ma jednak żadnego prawnego skutku; ślub
natomiast, jeśli zostaje oficjalnie zawarty, daje określone prawa
obydwu małżonkom. Jest więc czymś znacznie ważniejszym. I z
tego względu uważam za uzasadnione tak na tę kwestię
spojrzeć.
Elwira spogląda wściekle na swego męża - ten znów był sobaj
cały on! Przynajmniej w tym przypadku. Ten zwykle bujający
gdzieś w obłokach poczciwiec, gdy chciał, potrafił być uparty w
przeprowadzaniu swoich zamierzeń.
Tak więc Erich Wienand kontynuował teraz swoje prze-
konywające wywody.
- Zawarcie urzędowego małżeństwa jest w każdej chwili
możliwe, bez wielkich przygotowań i oczekiwania. Wystar
czy, że zrobią to zaraz jutro, że się zwrócą w tej sprawie do
burmistrza. Kościelny ślub, jeśli będą sobie życzyć, mógłby
się odbyć później. Gdy tylko miejscowy proboszcz, z któ
rym jestem zaprzyjaźniony, szczęśliwie wróci.
Wienand kontynuował swój zdecydowany i sugestywny
wywód:
- Trzeba też pomyśleć o jakimś lokum dla młodej pa
ry; na razie przejściowym. Proponuję przeznaczyć na to,
na początek, dość przestronną sypialnię na piętrze, teraz
zajmowaną przez matkę i córkę; kiedyś należącą do mnie
i mojej żony. W związku z tym musielibyśmy dokonać
małego przemieszczenia: Elwira mogłaby zająć mój były
gabinet, a porucznik, dotychczas go zajmujący, przenie-
sie się do Elfie. A ja chętnie pozostanę nadal w swojej
piwnicy.
Czuł, że Elfie patrzy na niego z podziwem. Horst-Heinz widać
był zaskoczony obrotem sprawy, Elwira zaś spoglądała smutnie
przed siebie. Swoim osiągnięciem Erich Wienand nie mógł się
zbyt długo delektować. Doświadczenie nauczyło go, że nie
należy zbyt długo kazać zaproszonym gościom czekać na
podanie głównego dania.
- Czy pan, panie Warnhagen, akceptuje tego rodzaju
rozwiązanie?
- Tak jest, panie Wienand - potwierdził. - Jeśli pan i pańska
małżonka uważacie to za słuszne.
- Zgadzasz się, Elwiro? - zapytał Wienand swoją żonę.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem - oznajmiła niemal cierpiąc -
co o tym wszystkim sądzić.
- Chodzi mi przy tym wszystkim, moi kochani - zapewnił teraz
niemal uroczyście i wyraźnie zadowolony Erich Wienand - wy-
łącznie o dobro naszej Elfie. Chciałbym, żeby była szczęśliwa.
7
Był dzień dwudziesty kwietnia 1945 roku - niewątpliwie
niezwykła data. Szczególnie dla tak zwanych wielkich
Niemców, których tutaj, w Schoenau, wciąż jeszcze egzystowała
cała masa. Byli zdecydowani nie zapomnieć o znaczeniu tego
dnia.
Dzień był dla nich wyjątkowy, gdyż pewnego dwudziestego
kwietnia, a mianowicie w roku 1889, w Braunau w Austrii,
urodził się ich Adolf Hitler. Jeszcze teraz określany jako:
Führer i Kanclerz Rzeszy, dowódca naczelny Wehrmachtu.
Jego pięćdziesiąte szóste urodziny należało więc uroczyście
świętować - albo obchodzić.
Lecz zaledwie dziesięć dni później, trzeciego maja po
południu, popełni samobójstwo zażywając truciznę; by ponadto
kazać się oblać benzyną i całkowicie spalić, tak by nic po nim
nie zostało. Nie należał, niestety, do ostatnich, którzy za jego
„tysiącletnią" Rzeszę musieli zdychać. Tu w każdym razie, w
Schoenau, jego wielkonietniecka Rzesza trochę szybciej
dokonała swego żywota. Wszystko stało się w przeciągu
zaledwie kilku dni.
Lecz na razie jeszcze postanowiono obchodzić uroczyście
urodziny Adolfa Hitlera, już ostatnie. Było to jakieś zupełnie
niebywałe przedsięwzięcie w tej sytuacji - święto nie mające
precedensu.
Już we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego nie-
wątpliwie pamiętnego dnia oficer polityczny szkoły artylerii
przeciwlotniczej w Schoenau, porucznik Kersten, postanowił
przystąpić do akcji. Był zdecydowany zorganizować uroczystą
akademię dla uczczenia rocznicy urodzin swojego Adolfa
Hitlera. Na co oczywiście musiał uzyskać zgodę swego
przełożonego. Tymczasem pułkownik Wonnegut nie przykładał
już do tego większej wagi, zwłaszcza w tych ostatnich
godzinach - mogło mu to tylko przysporzyć dodatkowych
kłopotów. Niemniej jego oficer polityczny mógł przystąpić do
realizacji swego uroczystego dzieła. W tym celu kazał najpierw
opróżnić przepełnioną do ostatniego miejsca salę sportową.
- To tylko na kilka godzin, przyjaciele, by uczcić naszega
Führera; macie chyba zrozumienie dla tej uroczystości
-komenderował.
Niestety nie mieli go ci, którzy musieli się na ten czas usunąć
z hali. Wynosili zatem swoje manele na tak zwane łono natury,
co na szczęście umożliwiała, jakby zamówiona na ten dzień,
pogoda. Świeciło słońce i było ciepło.
Tymczasem porucznik Kersten kazał w hali zbudować małe
podium, na którym ustawiono mównicę. Specjalnie na tę
okazję naprędce wykonaną. Na tej mównicy położył swoją
nocną pracę w postaci grubego rękopisu, który był uroczystą
mową przygotowaną na tę okazję. Po prawej i lewej stronie
podium zostały ustawione drzewka laurowe, przyniesione z
kasyna. A za podium usadowiono kwartet smyczkowy, który
przed jego wystąpieniem miał zagrać którąś z serenad Mozarta,
a po niej zwrotkę kwartetu cesarskiego Haydna. Wszystko po
to, aby stworzyć odpowiedni nastrój.
To niezwykłe przedsięwzięcie, będące dziełem niepoprawnego
idealisty, do tego jeszcze nieco przygłupkowatego, sprawiało
wrażenie komedii o makabrycznym wydźwięku. W dodatku
impreza odbywała się dwukrotnie, aby każdy, znajdujący się na
terenie szkoły mógł, a raczej musiał, wziąć udział w
uroczystości.
Już przy pierwszej grupie, o godzinie siódmej rano, a więc
zaraz po śniadaniu, udział w uroczystości wziął sam
komendant szkoły, z większością oficerów swego sztabu.
Siedzieli na krzesłach w pierwszym rzędzie. Pozostałe rzędy
stanowiły poustawiane, nieco zniszczone drewniane ławki. Przy
czym stwierdzono później, że siedzący sztywno w pierwszym
rzędzie na swym krześle pułkownik Wonnegut zasnął w czasie
przemówienia. Raz po raz bowiem głowa opadała mu na piersi.
I to wtedy, gdy porucznik Kersten wygłaszał swoje naj-
cenniejsze myśli o roli i funkcji, ważności i znaczeniu geniuszu
niezwykłego Führera, mając przy tym na myśli swojego
ukochanego Hitlera. Nie musiał jednak wymieniać z imienia i
nazwiska swego Boga, gdyż wszyscy i tak dokładnie wiedzieli, o
kogo chodziło.
- Bo prawdziwy geniusz - kontynuował w swoim zapale
ten kundel kulturalny - nie potrzebuje żadnego uzasadnienia.
Jest nieogarnięty w swoich wizjach, ślepy w ich realizacji.
A i tak trudno by było zrozumieć jego niczym nie ograniczone
poświęcenie dla narodu niemieckiego, które sobą ucieleśnia i
dla którego żyje - los narodu jest jego losem, czy my tego
chcemy, czy nie.
- Kto więc - dopytywał się Kersten głośno obecnych
w sali - chce go opuścić w tych ostatnich chwilach?
To, że ktoś właśnie w tym momencie głośno pierdnął, było
widocznie jedynie przypadkowym zakłóceniem wynikającym z
nadmiernej ilości nagromadzonych w jego jelitach gazów.
W czasie odbywającego się w kasynie zaraz po tej uro-
czystości śniadania dla tak zwanej kadry, pułkownik Wonnegut
nie odezwał się ani jednym słowem. Siedział milczący
pomiędzy oficerami swego sztabu, w związku z czym i oni nie
odważali się wyrazić swych opinii na temat dopiero co
zakończonej akademii. Zatem wszyscy skupili się na podanym
jedzeniu: kromkach chleba z masłem i marmoladą - ostatnią
już zresztą, na co pułkownik zwrócił im uwagę, i tak już
zrobioną z zebranych w okolicznych lasach jagód.
Gdy się tym posilili, pułkownik Wonnegut zarządził:
- Proszę panów teraz na odprawę do mojego gabinetu.
Obecni byli na niej, oprócz niego, jego nieodłączny adiutant,
kapitan o ponurej twarzy; dalej zaufany major odpowiedzialny
za sprawy szkolenia, z niewinną twarzą dorodnej lalki;
następnie jakiś porucznik nazywający się Franz-Jochen Rabę.
Był to krępy, silny mężczyzna, o ostrym spojrzeniu, sygna-
lizującym czujność, mający ponadto otwartą głowę, to znaczy
człowiek, który zawsze wiedział, o co w danym momencie
chodziło.
Ci panowie, których pułkownik zaprosił do siebie, rozsiedli się
wokół jego biurka. Gdy już każdy siedział na swoim miejscu,
adiutant najpierw podał każdemu kieliszek Schwarzwalder
Kirschwasser, dobrego gatunku likieru wiśniowego.
- Na to chyba zasłużyliśmy - stwierdził Wonnegut. Miał
z pewnością na myśli - po tej komedii, w której musieliśmy
przed chwilą uczestniczyć.
Gdy wypili te wzmacniające krople i poczuli się nieco raźniej,
pułkownik zapytał:
- A teraz, moi panowie, powiedzcie, co sądzicie, jak
powinniśmy się zachować w tej sytuacji, w której się
znaleźliśmy?
Na co jego oficerowie spojrzeli na niego z pewną widoczną
uległością, jakby byli nieprzygotowani do odpowiedzi na to
pytanie. I tak nie powiedzieliby nic, dopóki pułkownik nie
dałby im na to swego ukierunkowanego zezwolenia. Jedynie
porucznik Franz-Jochen Rabę wykorzystał okazję, by
odpowiedzieć na pytanie bez owijania w bawełnę.
- Panie pułkowniku - zaczął, akcentując dobitnie stopień
wojskowy swego szefa. - Nadeszła, jak to się nazywa, godzina
prawdy. A więc taka, w której musimy się określić.
- W jakim sensie, Rabę? - zapytał Wonnegut ostrożnie. -
Opowiedzieć się za kimś, co? Ale i tym samym również
przeciwko komuś? To pan ma na myśli?
- Nasza obecna sytuacja, panie pułkowniku, jest chyba jasna.
W każdym razie dla niektórych moich kolegów.
- Kim są, Rabę, ci pańscy „niektórzy koledzy"?
Na to pytanie porucznik wydawał się przygotowany.
- Nazwisk, panie pułkowniku, co pan chyba doskonale
rozumie, nie chciałbym w tym momencie jeszcze wymieniać -
jeszcze nie teraz. Powiedzmy, że nie chcę, aby pan tym obarczał
swoją cenną pamięć.
- Rozumiem - odpowiedział Wonnegut, po krótkim zastano-
wieniu, niemal z wdzięcznością. - A więc, proszę, może pan
dalej, poruczniku Rabę, prezentować nam swoje stanowisko.
- Musimy, i to jak najszybciej, oczyścić nasze przedpole. To
znaczy zdystansować się od wszelkich podejrzanych elementów
- jak najszybciej je stąd przepędzić. Chociażby tego naszego
oficera politycznego, Kerstena. Jego powinniśmy natychmiast
wysłać do diabła. - Mówiąc „do diabła", miał pewnie na myśli
„na front".
Major odpowiedzialny za szkolenie pokiwał z uwagą swoją
lalkowatą głową.
- Ależ panie poruczniku, nie od razu on! Przecież jeśli chodzi
o niego, to mamy do czynienia z idealistą, pewnego rodzaju
marzycielem, człowiekiem bujającym w obłokach, a tacy, jak
wiemy, nie są nigdy specjalnie niebezpieczni. Można ich nawet
wykorzystać, jeśli się ich dobrze ustawi.
- Jednak takie typy mogą się okazać teraz bardzo niebez-
pieczne. - Rabę opróżnił kolejny kieliszek likieru wiśniowego,
którego mu w tym czasie dolał adiutant.
- W końcu musimy się liczyć z tym, że Amerykanie wkrótce tu
się zjawią - to już naprawdę tylko kwestia dni. I co wtedy? Czy
mamy z nimi jeszcze walczyć o ostateczne zwycięstwo? To
przecież byłby nonsens - zważywszy na ich przewagę w
uzbrojeniu. Czy nie byłoby zatem sensowniej wyjść im w jakiś
sposób naprzeciw?
- Im naprzeciw? W jaki sposób, przyjacielu Rabę? - zapytał
adiutant, wyraźnie chcąc zastąpić w tym swego komendanta. -
Co, mamy wywiesić białą chorągiew? Albo wymachiwać do
nich rękoma?
- Sądzę, że najważniejsze - kontynuował dalej Rabę -abyśmy
oczyścili teren ze wszystkich aktywnych jeszcze nazistów i
resztek tych ślepców, którzy wciąż jeszcze nie chcą spojrzeć
prawdzie w oczy. Myślę przy tym nie tylko o terenie naszej
szkoły, bo to, jak sądzę, Amerykanów by mało interesowało.
Żeby z nimi wejść w jakiś kontakt, trzeba by im od razu
zaproponować jakiś większy kąsek -powiedzmy całe Schoenau,
a nawet przyległe tereny.
- Z taktycznego punktu widzenia słuszna uwaga - przyznał
major odpowiedzialny za szkolenie. - Ale zdaje się, że w
ostatnich dniach to miasteczko bardzo się usamodzielniło i
wymknęło spod naszej opieki. Dzieje się tak od czasu, gdy ten
Abendrot zaczął tam urzędować. Coś mi się wydaje, że trochę
za szybko pozbyliśmy się go stąd.
- Nawet z kimś takim - zapewniał Rabę - damy sobie radę. W
końcu nie po to tolerowaliśmy tutaj grupkę opozycjonistów,
przeciwników Hitlera - ten cały, jak to się nazywa, Bawarski
Front Narodowy. Tych żołnierzyków o demokratycznej
orientacji! Nie nazwa jest tutaj ważna, ale rola, jaką może ona
dla nas odegrać. Mam nadzieję, że pan pułkownik to
zaakceptuje i będzie miał zrozumienie dla tego pomysłu.
Jestem o tym przekonany.
- Nie - powiedział ten ostrym tonem. - Nie od razu coś
takiego. I mimo że się bardzo staram, a nawet przyznaję rację
pańskiej argumentacji, poruczniku Rabę, to jednak nie mogę
jej zaakceptować i to z zupełnie osobistego powodu.
- Nie mógłbym nawet wyobrazić sobie, panie pułkowniku, aby
pan miał się zgodzić, żeby nas tu wszystkich tak po prostu
załatwili.
Pułkownik spojrzał uważnie na wszystkich, potem na swoje
ręce, które złożył jak do modlitwy.
- Panowie - powiedział - zważcie na to, że złożyłem swego
czasu przysięgę i to na wierność Hitlerowi. Może to była
głupota, ale stało się i jest faktem. I bez względu na to, co nas -
mnie czeka, raz dane słowo zobowiązuje. Muszę go dotrzymać.
Po prostu inaczej nie potrafię. Nie nadaję się na żadnego
rebelianta - byłem, jestem i pozostanę wierny złożonej
przysiędze.
- Mimo to, jak zrozumiałem, panie pułkowniku, nie odrzuca
pan zaproponowanego przez nas sposobu działania.
- Ależ, mój drogi Rabę, niech pan robi możliwie najlepszy
użytek ze swej propozycji - ale proszę, beze mnie. W żadnym
wypadku - przykro, że to muszę powiedzieć -bez mojej
bezpośredniej zgody na to.
Tego przedpołudnia dowódca baterii przeciwlotniczej,
stacjonującej na południe od Schoenau, porucznik Warnhagen,
otrzymał rozkaz, którego się spodziewał, a nawet od kilku dni
oczekiwał. Rozkaz pochodził od jego dowódcy pułku, który
znajdował się gdzieś w rejonie Weil-heim. W każdym razie
kawał drogi od Schoenau.
Rozkaz brzmiał: Bateria Warnhagena zostaje rozwiązana; ma
podzielić się na cztery samodzielne oddziały - głównie
obsługujące działa 88 mm. Te należy rozlokować w kierunku
południowym od Schoenau w odległości od ośmiu do dziesięciu
kilometrów. Było to prawdopodobnie w tworzonym pasie
obrony rejonu przedalpejskiego. Ich zadanie: zwalczanie
poruszających się drogami amerykańskich czołgów i pojazdów
opancerzonych.
Zaraz po tym dotarł do porucznika Warnhagena drugi rozkaz,
który jego przyjaciel i zaufany podoficer Tummler również
przewidywał. Zezwalał on na niszczenie po drodze wszystkiego,
co wadziło bądź stawało na przeszkodzie.
Szczególnie ten rozkaz, gdyby nie został przez Warnhagena i
Tummlera zatajony, znalazłby z pewnością wielu gorliwych
wykonawców. Byli bowiem w owym czasie i tacy, którzy
sprzedaliby własną matkę.
A i tak oficer ogniowy, podporucznik Karleman, ten ciołek
nieokrzesany, zabrał się z ochotą do wykonania rozkazu
przegrupowania baterii. Widział w tym nawet swoją szansę:
strzelania do Amerykanów! Jak gdyby liczył, że jeszcze na
koniec zdąży otrzymać Żelazny Krzyż za zasługi. Zdarzali się
jeszcze i tacy.
Lecz najważniejsze było w tym wszystkim to, że porucznik
Horst-Heinz Warnhagen pozostał z resztką swej baterii w
Welpenhof. I tym samym mógł bez specjalnych zakłóceń
poświęcić się swojej nowej szansie życiowej, a więc zaręczynom
i ewentualnemu ślubowi. WszystJso układało się dobrze.
Ten dzień, dwudziestego kwietnia 1945 roku, również i
kapitan Abendrot w Schoenau postanowił obchodzić uroczyście
- jako rejonowy szef partii. Został on w końcu zaakceptowany
przez resztki istniejącego jeszcze kierownictwa okręgu w
Monachium do pełnienia tej funkcji. Tak więc postanowił,
nareszcie teraz już z oficjalną nominacją, zorganizować
odpowiednią uroczystość, również i dla uczczenia tego faktu.
Początkowo zamierzał zorganizować coś w rodzaju festynu
ludowego na rynku w Schoenau. To jednak zdecydowanie mu
odradzono. Drugim pomysłem było przeniesienie uroczystości
do dużej sali w ratuszu. Również i tej skromniejszej już
imprezy nie było mu dane tam urządzić.
A to dlatego, iż jego najbliżsi współpracownicy, to znaczy
burmistrz plus jego nieodłączny cień, czyli komendant miej-
scowego posterunku policji, twierdzili, iż zamiar zorganizo-
wania takiej imprezy należy koniecznie zgłosić wyższym
władzom.
- Dziś - powiedziano mu - wszystko jest już tak mało
czytelne i trudne do opanowania. W razie czego więc lepiej
nie organizować - jeśli nie ma rozkazu!
Wobec tego nowy, oficjalnie już urzędujący rejonowy szef
partii - Abendrot postanowił zaprosić po południu parę osób na
przyjęcie do swej prywatnej rezydencji. Miało to być grono
najbliższych zaufanych współpracowników, a więc zasłużonych
towarzyszy partyjnych z żonami. Sporządzono więc listę ponad
osiemdziesięciu nazwisk ludzi najbardziej oddanych, lecz
jedynie około trzydziestu-czterdziestu przybyło.
- Wszystkich obecnych zanotować - szepnął Abendrot
do ucha swej sekretarce. - I jak najszybciej wyjaśnić przy
czyny nieobecności pozostałych. Jeszcze ich sobie kupię!
Mimo tej niezadowalającej go frekwencji wszystko zdawało
się przebiegać w miłej atmosferze. Kapitan, czyli nowy
rejonowy szef partii, osobiście kroił olbrzymi tort. Odpowie-
dnio też duże kawałki nakładał na talerzyki swym partyjnym
przyjaciołom. Spotkało się to z odpowiednio uprzejmym
uśmiechem wdzięczności z ich strony.
Gospodarz tej imprezy nie przypuszczał chyba, że około
tysiąca kilometrów od Schoenau niemal o tej samej porze
odbywało się podobne przedstawienie. Miało to miejsce w
mocno już naciskanym z zewnątrz bunkrze Führera znaj-
dującym się koło kancelarii Rzeszy w Berlinie. Tam również
Hitler zebrał wokół siebie swoich ostatnich najwierniejszych,
by im osobiście, choć mocno drżącymi rękoma, nakładać
kawałki ciasta na talerze.
Tutaj jednak, na tym przyjęciu u „najwyższego" w Schoenau
doszło dodatkowo do pewnego aktu. W pewnym momencie
Abendrot - gdy już wszyscy zebrali się wokół stołu - przywołał
do siebie untersturmführera SA, by jemu i wszystkim
zebranym głośno oznajmić:
- Nam, przyjaciele, jeszcze jest dane doceniać prawdzi
we zasługi, co też chciałbym teraz uczynić. Mam zaszczyt
ogłosić awans naszego przyjaciela na sturmführera SA.
Oczywiście w imieniu Führera.
Oklaski jak zawsze towarzyszyły takiej chwili. Tym bardziej
więc wyróżniony poczuł się doceniony i uskrzydlony do nowych
czynów. Odbierał z wyraźnym zadowoleniem liczne gratulacje i
życzenia.
Korzystając z małej wolnej chwili, kapitan Abendrot
uśmiechnął się poufale do swojej sekretarki, Waltraut. Przy
tym niemal nie zwracał uwagi na damy swoich przyjaciół
partyjnych. Były to, co niewątpliwie musiał stwierdzić, prze-
ważnie mocno już zużyte kobiety; kukły ze zwisającymi
ramionami i piersiami, tłustymi brzuchami i tyłkami, twarzami
pooranymi zmarszczkami, obficie przypudrowanymi.
Prezentowały w każdym razie nie to, co można by nazwać
wielkogermańskimi cechami. Ale po ostatecznym zwycięstwie,
w które święcie wierzył, na pewno znów wszystko się zmieni.
Podszedł do burmistrza Breisgauera, obok którego stał jak
przyklejony komendant miejscowej policji, Strassner -tak jakby
był przyprowadzoną przez niego jego żoną. Mały żart, pomyślał
Abendrot - który może wcale nie byłby taki zły.
Pozdrowił ich obu słowami:
- Co za piękny, uroczysty dzień, moi panowie. Lecz jakoś nie
widzę, abyście byli szczególnie szczęśliwi. Właściwie dlaczego?
- Mam swoje kłopoty, panie kapitanie. Czy panu wiadomo, że
niemal w centrum naszego miasta znajduje się olbrzymi
magazyn amunicji, wypełniony po brzegi granatami, różnego
rodzaju materiałami wybuchowymi i bronią?
- O tym rzeczywiście nie wiedziałem. - Abendrot, jakby przez
chwilę zastanawiał się, po czym zdecydowanie powiedział: - To
dobrze, w razie czego opróżnimy go.
- W jakim celu, co pan ma na myśli?
Abendrot przywołał do siebie nowo mianowanego
sturmführera SA. Ten podszedł natychmiast, jak dobrze
wytresowany piesek, z błyszczącą obrożą na szyi.
- Na rozkaz, mój szefie! - zameldował się.
- Czy rzeczywiście, panie sturmführer, jest to prawda, że
niemal w centrum naszego miasta znajduje się magazyn
wypełniony amunicją?
- Tak jest, szefie.
- Wobec tego ma pan zadanie dla swego oddziału! Proszę jak
najszybciej opróżnić to składowisko! Przenieść to wszystko -
jeszcze możliwie dzisiaj. I umieścić gdziekolwiek, parę
kilometrów stąd. Ale tak, aby w każdej chwili był do niego
dostęp. Jasne?!
- Załatwione, szefie - zapewnił sturmführer z gotowością
natychmiastowego wykonania polecenia; nawet wyraźnie
zadowolony z tego zadania. - Już nawet wiem, dokąd
przeniesiemy ten magazyn - może pan całkowicie zdać się na
moich ludzi.
Ten osobliwy dzień był również w innych miejscowościach,
o ile znajdowały się jeszcze w niemieckich rękach, uroczyście
obchodzony. Na przykład w Monachium.
Tego, że miasto było już niemal okrążone przez Amerykanów,
nikt z pracowników jeszcze tam funkcjonujących urzędów
jakoś nie chciał przyjąć do wiadomości. Do nich należał też
oddział okręgowego gestapo, który rozlokował się w piwnicach
budynku Führera przy byłym Königlichen Platz. Miał on
oczywiście, zresztą nie tylko tego dnia, więcej niż pełne ręce
roboty.
W tym czasie szefem tego oddziału był niejaki brigadeführer
SS, Weidemann, który nie zapomniał swoim wiernym
poddanym przypomnieć:
- Dziś, moi panowie, nie jest zwyczajny dzień. Odpowiednio
go uczcimy, nie zaniedbując oczywiście naszych obowiązków.
Niczego więc starali się nie przepuścić. Już na śniadanie
otrzymali jajka na szynce. Do tego coś na rozgrzanie żołądka -
po szklance porządnej, mocnej śliwowicy. Na obiad
zaserwowano im grochówkę z kiełbasą, gęstą jak śmietana, i po
solidnej golonce. Do tego każdy otrzymał po litrze piwa
Hofbrau - najlepszego gatunku.
Ale obowiązki, jak zapowiedziano, tego dnia również ich nie
ominęły. Za nie odpowiedzialny był dominujący w podziemiach
sturmanführer SS Muller, nazywany też „Plutonem",
pilnującym według starogermańskiej legendy wrót piekła.
Podlegało mu dwunastu wartowników; skądinąd zupełnie
miłych ludzi, bardzo uczonych. Nie byłoby od rzeczy określić
ich jako pomocników kata, wciąż jeszcze wierzących całkowicie
w „Niemcy - ponad wszystko", przyzwyczajonych do tego, aby
wykonywać wyłącznie rozkazy. Brutalność wobec innych
sprawiała im autentyczną przyjemność.
W końcu na tym polegała ich służba, to nie był żaden cukierek
na osłodę. W tym czasie pod ich opieką w podziemiach tego
budynku - w pojedynczych celach - znajdowało się blisko
czterdziestu zatrzymanych. Codziennie kilku dochodziło i
ubywało.
Znajdujący się pod ich dozorem więźniowie nazywali się w ich
żargonie „kuracjuszami" i stanowili aspołeczne męty, na które
składali się niepoprawni komuniści, wykolejeni oficerowie,
ogłupiali nauczyciele albo też, jak to akurat teraz miało
miejsce, jakiś starszy duchowny, podobno organizator prowo-
kacyjnych modłów czy czegoś innego przeciwko partii.
Po tym sytym jedzeniu i wysłuchaniu przy piwie przemó-
wienia radiowego doktora Goebbelsa z okazji urodzin Fiihrera -
a więc posileni również duchowo, przystąpili do partyjki skata.
Przy czym jak zwykle Pluto-Müller ogrywał ich z drobnych sum
pieniędzy - ku zadowoleniu i radości większości z nich.
- Co by było, moi panowie - powiedział w pewnej chwili Pluto-
Müller - gdybyśmy tak urządzili sobie teraz mały przerywnik? -
Padła propozycja, na którą zawsze byli przygotowani, o czym
wiedział i która niekoniecznie musiała zyskać ich aprobatę.
- No, przyjaciele, co by było, gdybyśmy tak z okazji
dzisiejszego święta porozmawiali sobie troszeczkę z naszym
księżulą, tym czcigodnym kaznodzieją i znawcą dobrego
jedzenia i trunków wieczorami. Zobaczmy, czy nadal wierzy
tylko w tego swojego ukochanego Boga, czy też już zmienił
zdanie i wypije z nami za naszego Führera.
Na to dwaj wartownicy zeszli do piwnicy po Geisbergera i
przetransportowali go do kantyny, wpychając niemal siłą do
środka. Geisberger stał przed nimi teraz zrezygnowany, nie
umyty, nie ogolony, nawet nie uczesany - mimo iż próbował
mokrymi rękoma wygładzić nieco swoje rozczochrane siwe
włosy. W oczach swoich prześladowców był obrzydliwym,
postrzępionym workiem, wypełnionym śmierdzącymi
fekaliami.
Pluto-Müller zarządził, by podano mu szklankę piwa. Gdy już
ją otrzymał, Obergestapo, ten zły duch, zwrócił się do niego:
- Czy wiesz, Geisberger, że dziś, dwudziestego kwietnia,
przypadają urodziny naszego i twojego Führera? Czy nie
chciałbyś wygłosić z tej okazji na cześć naszego Adolfa Hitlera
jakiegoś małego toaściku? Jak to zrobisz, będziesz też mógł
wypić jego zdrowie i znów stąd zniknąć, a nawet dostać jeszcze
coś do wypicia w celi. No, jak?
- Żałuję, nawet bardzo żałuję - odezwał się cichutko
Geisberger - ale ja nie piję piwa.
- Coś takiego, coś takiego? - Groźny Pluto-Müller roześmiał
się i zaczął się rozglądać po swoich ludziach, mrugając do nich
porozumiewawczo. - To co, gardzisz wobec tego naszym
zaproszeniem? Masz czelność je odrzucić? Głupi jesteś i ja ci to
mówię, ty stary bałwanie. Czegoś takiego nie wolno ci było
zrobić.
Odczekał tylko kilka sekund na odpowiedź, która jednak nie
nastąpiła. Na co ostrym tonem, nie znoszącym jakiegokolwiek
sprzeciwu, rozkazał:
- Dajcie mu coś do picia!
Dwaj esesmani, którzy przyprowadzili Geisbergera, zaczęli go
szarpać, potem jeden kopnął go w kolana, drugi w brzuch.
Duchowny zgiął się wpół i upadł twarzą na podłogę. Wtedy
odwrócili go na plecy i zaczęli siłą poić piwem.
- Na zdrowie! - wołali przy tym.
Geisberger zaczął się krztusić, zrobił się czerwony na twarzy, a
oni bez przerwy wlewali w niego piwo. Po chwili chwycili go i
postawili na nogach. Ze zwieszoną głową, chwiał się przed
nimi.
- Jednak nieładnie się zachowałeś - powiedział do niego
Pluto-Müller drwiącym tonem. - Do czego ty nas zmu-
szasz. A myśmy chcieli, abyś się z nami jedynie troszeczkę
napił. Ale nie chciałeś, co jest wyjątkowo bezczelnym ge
stem z twojej strony, niewdzięczniku. Nie zasłużyliśmy na
takie traktowanie z twojej strony!
Gdy Geisberger nadal nie odpowiadał, Pluto-Müller wrzasnął:
- Wychlać to wychlałeś, ale toastu na cześć Fiihrera nie było!
- Nie znam żadnego - jęknął z bólem Geisberger.
- Nie chcesz, co?
- Nie - wyszeptał jeszcze cicho z trudem.
Jego koniec był już bliski.
Tego dnia, a więc dwudziestego kwietnia 1945 roku, udało
się również Jacobowi Wernerowi, temu Żydowi, wydostać z
obozu koncentracyjnego. Umożliwił mu to, zupełnie pijany z
okazji urodzin Fiihrera, jeden z wartowników. W kręgu Hitlera,
jak to sam często podkreślał, nie było rzeczy niemożliwych.
Jacob Werner schował się w śmierdzącym pojemniku z
odpadami, czego ten pijany wartownik nie zauważył, i w nim
wyjechał przez główną bramę. Mniej więcej około
pięćdziesięciu metrów za nią był ogromny dół, do którego
wlewano tak zwane resztki i wszelkiego rodzaju odpady.
Pozwolono nawet wspaniałomyślnie okolicznym chłopom
brać stąd żarło dla świń. I do tego to dołu wrzucono go.
Udało mu się wydostać stamtąd, gdy tylko nikogo wokół nie
było. Wylazł z tego strasznie cuchnącego dołu i pod osłoną nocy
podążył - jak zbity pies - w kierunku najbliższego lasu. Biegł i
biegł, aż dotarł do następnego i jeszcze dalej. Po kilku
godzinach resztkami siły, czołgając się i idąc na czworakach,
natknął się na swoich wybawców - żołnierzy amerykańskich.
Podnieśli go i zaczęli mu się przyglądać z nieprawdopo-
dobnym zdziwieniem, jakby mieli przed oczyma jakąś nie-
ziemską zjawę i do tego okropnie cuchnącą, brudną i kom-
pletnie wyczerpaną.
Ale ponieważ to „coś" miało ludzką postać, rozbudziła się w
nich litość i zainteresowanie.
Próbowali mu wcisnąć coś do jedzenia i picia - czekoladę z
orzeszkami i jakąś brązową ciecz. On patrzył na to jedynie
niemal zdziczałym wzrokiem, odsuwał wszystko od siebie,
jakby był niespełna zmysłów. Sprawiał wrażenie cierpiącego
szczura, którego nagle osaczono. Tak zachowywał się Jacob
Werner, ten Żyd, skurczony w kucki na ziemi, pomiędzy
otaczającymi go zdziwionymi Amerykanami.
Po jakiejś pół godzinie zjawił się koło niego pewien kapitan,
chyba specjalnie przywołany. I ten początkowo patrzył na niego
bez słów, jak na jakąś zjawą, z wyraźnym niedowierzaniem, że
człowiek może tak wyglądać. Wreszcie ochłonąwszy widocznie
nieco - ten umundurowany mężczyzna, dobrze odżywiony,
zwrócił się do niego szkolną niemczyzną:
- Kto pan jest, proszę, i skąd jest pan tutaj?
Uważnie przysłuchującemu się kapitanowi Jacob Werner
próbował odpowiedzieć - przerywanymi, z trudem wypo-
wiadanymi słowami. Bez specjalnej nadziei, że zostanie
zrozumiany.
Amerykanin jednak odpowiedział:
- Witam u nas pana, panie Werner. Dobrze będzie teraz udać
się do naszego najbliższego szpitala, gdzie pana lekarz zbadać i
opiekować się.
- To nie jest konieczne, kapitanie, nie od razu.
- Nie tylko to musi być, panie Werner. Ale też poznać pan
naszego oficera dochodzeniowego. Jego bardzo interesować, co
być w tym obozie koncentracyjnym; co tam się działo. Czy dać
pan jeszcze informacji?
- Jeśli tylko sobie tego życzycie, kapitanie. Tylko może nie od
razu, na to będzie jeszcze czas. Na razie chciałbym jak
najszybciej odszukać swego przyjaciela! On kilka dni temu
wyszedł z tego samego co ja obozu. Może mnie potrzebuje, jak
w obozie. Ten człowiek zasługuje, jak nikt inny, na pomoc. Czy
chciałby pan może wiedzieć, o kogo chodzi?
- Tak, proszę o to, panie Werner.
- Nazywa się Erich Wienand, kapitanie. A ponieważ czuję, że
zajmował się pan troszkę w szkole literaturą niemiecką, z
pewnością będzie pan wiedział, o kogo chodzi.
- Oczywiście, że znam - odparł Amerykanin - jeśli myślimy o
tym samym Erichu Wienandzie. - I zaczął wymieniać znane mu
tytuły, które zgadzały się. - A gdzie ten pisarz teraz mieszka? To
dobrze, że on jeszcze jest! Niemożliwe, że on jeszcze jest?!
- Prawdopodobnie wrócił do swej posiadłości koło Schoenau!
I chciałbym, żebyście mnie jak najszybciej tam zawieźli.
- Jak pan to sobie wyobraża, panie Werner?
- Przypuszczam, że tak jest - że wy, Amerykanie, będziecie
zainteresowani, aby z tych gruzów, w jakie rozpadły się te
wielkie Niemcy, wyłuskać ludzi, dla których opłaciło się
zorganizować ten gigantyczny front przeciwko Hitlerowi. To z
pewnością będzie ważne zadanie dla uczciwych zwycięzców.
Nie uważa pan?
- Dlaczego pan uważać, że ja tego nie chcieć, panie Werner -
odpowiedział po chwili zastanowienia kapitan. -Tylko nie
bardzo ja sobie wyobrażać, panie Werner, jak to praktycznie
przeprowadzić.
- Niech pan się zgodzi, panie kapitanie, abyśmy się wspólnie
zastanowili, jak to zrobić. Ja w każdym razie byłbym gotów
pomóc wam w tym.
- A dlaczego, panie Werner, pan uważać, że my tak musimy
zrobić?
- Dlatego, że Erich Wienand jest kimś znaczącym i nie-
zwyczajnym człowiekiem. Ja spędziłem z nim wiele miesięcy w
obozie koncentracyjnym. Jeśli ktoś z nas, Niemców, zasłużył na
to, aby się nim zaopiekować i ochronić go, to przede wszystkim
on! Bo mam jakieś takie dziwne przeczucie, że znów jest w
niebezpieczeństwie, zwłaszcza teraz, jeśli znalazł się w rękach
tych wciąż jeszcze wierzących w swoje zwycięstwo wariatów.
On musi być uratowany!
- No dobrze, panie Werner, czuję się przez pana zainspi-
rowany i ja to sobie przemyśleć.
- To będzie wasza wielka zasługa - dodał wychudzony do
ostateczności niemiecki Żyd, patrząc w oczy amerykańskiemu
kapitanowi. Mówił przy tym sugestywnym głosem dalej: - W
ten sposób, proszę to wziąć pod uwagę, stalibyście się - co na
pewno przyniesie wam światowe uznanie -obrońcami i
wybawicielami uznanego pisarza. Jeśli jeszcze zdążycie.
Kapitan zdawał się rozumieć to wezwanie, a nawet wyglądało
na to, że jest pod jego wrażeniem. Nazywał się zresztą Singer;
Siegfried Singer, urodzony we Frankfurcie; amerykański Żyd.
- A więc dobrze - powiedział - spróbujemy. Może się uda.
Czy koniecznie musimy tam pójść? - zapytał burmistrz
Breisgauer jak gdyby pod wpływem dręczących go wątpliwości;
straciwszy też już ochotę, aby cokolwiek jeszcze w tej sytuacji
robić. Wszystko stawało się bowiem coraz bardziej skompli-
kowane - najchętniej zapadłby się gdzieś pod ziemię i zniknął.
Strassner, jego szef policji, ciągle jednak próbujący się jakoś
urządzić w tej sytuacji, zagrywał więc jak pokerzysta, któremu
wydawało się, że trzyma w ręku dobre karty.
- Nie możemy po prostu nie pójść, skoro pan Wienand
osobiście nas zaprosił na ślub swojej córki Elfie z tym
porucznikiem Warnhagenem.
- To może jednak zostać źle zrozumiane przez Abendro-ta, nie
sądzisz?
- Niekoniecznie. Przecież znajdziemy się tam niby przy-
padkowo, robiąc na przykład obchód inspekcyjny... W razie
czego powiem, że tak wypadało nam z planu. W dodatku będzie
już ciemno; tak więc może tego nawet nikt nie zauważy. A że on
ciebie akurat poprosił o udzielenie ślubu -jako burmistrza, a
mnie jako świadka, to co mieliśmy wtedy innego zrobić!
- Że też ten Wienand ciągle włazi nam w drogę! Dlaczego on
nie wsadzi głowy w piasek i nie próbuje przeczekać tego
wszystkiego?
- Bo jest głupi albo naiwny, takie czasami odnoszę wrażenie.
Albo też jest wyrafinowany - ale to na jedno w sumie wychodzi.
W każdym razie próbuje tu znów prowadzić swoją grę. Może by
tego nie robił, gdyby wiedział, co o nim wiem.
- Co znowu, Strassner? Mów!
- Dosłownie kilka minut temu dowiedziałem się o pewnej
interesującej sprawie, zresztą nie tylko dotyczącej Wie-nanda -
oświadczył z powagą komendant policji. - Znasz przecież moje
rozliczne kontakty, które zresztą jako policjant muszę mieć.
Otóż dowiedziałem się przez jeden z moich kanałów, że tego
księdza z Martinshausen, z którym przyjaźni się Wienand, już
nie ma. Załatwili go dzisiaj po południu.
- Ależ to okropne - stwierdził zaskoczony burmistrz.
- Jeśli Wienand dowie się o tym, to chyba dozna szoku i to
akurat w takim momencie. Ale czy trzeba mu o tym koniecznie
dzisiaj powiedzieć?
- A, widzisz, dobrze to zauważyłeś! - potwierdził Strass-ner,
kiwając głową. - Dzisiaj wieczorem nie musimy mu jeszcze o
tym powiedzieć.
Tego osobliwego dnia w Schoenau i okolicach miało
jeszcze miejsce wiele zdarzeń, które trudno byłoby zaliczyć
kiedy indziej do normalnych, a teraz stały się codziennością.
Różne, nie kontrolowane już, cofające się grupy wojska
zajmowały domy, rekwirowały inwentarz, odbierały mieszkań-
com znajdowaną w ich domach żywność. Jakby tego jeszcze
było mało, przekwaterowywano prawowitych właścicieli do
stodół i obór, na strychy i do piwnic. Prawo w tym miasteczku
jak gdyby przestało istnieć i należało do tych, którzy mieli broń.
Coraz częściej zdarzało się, że schwytane zwierzęta zabijano
od ręki — kwiczące świnie po prostu ogłuszano, waląc kolbą w
łeb, uciekającym owcom podrzynano gardła, kurom i kaczkom
najczęściej bagnetem albo toporkiem obcinano głowy. Czy
należało się dziwić, że żołnierze chcieli przeżyć? A jeśli było
możliwe, to i zabawić się przy tym - na cześć Führera.
Jeżeli po takiej „uczcie" przychodziły do głowy i inne jeszcze
ludzkie zachcianki, to było to zrozumiałe - w końcu byli
mężczyznami, a kobiety często same ich prowokowały do tego.
Wynikły z tego, niestety, czasami straszne zdarzenia.
Pewnego ranka na przykład znaleziono w bramie jednego z
domów zgwałconą i zamordowaną zaledwie czternastoletnią
dziewczynkę, która na dodatek była już wcześniej w ciąży.
W domach przy rynku trudno było znaleźć w tym czasie nawet
staruszki, mimo iż te często nawet chętnie ofiarowywały się za
córki i wnuczki.
Pani Garein, żona piekarza, którego torty uświetniały
uroczystość z okazji urodzin Fiihrera u nowego rejonowego
szefa partii - została brutalnie zgwałcona przez jakąś grupę
żołnierzy; nie chciała jednak bliżej podać żadnych szczegółów
ani też wskazać napastników. Strassner stwierdził wtedy sucho:
- Widocznie sama tego chciała.
Również sztuczne jezioro w Schoenau wyrzucało codziennie
zwłoki kobiet, początkowo były to pojedyncze wypadki i wtedy
jeszcze określano je jako samobójstwa, podając różne powody -
najczęściej zawody miłosne; ale wkrótce przyzwyczajono się do
widoku tych zwłok, których niebawem było wiele, i to nie tylko
młodych kobiet.
Tego wieczoru w jednym z gospodarstw wybuchł gwał
towny pożar, który strawił cały dom aż do piwnicy, prawdo-
podobnie z powodu nieprzybycia miejskiej straży
pożarnej, która nadal przecież w mieście istniała, ale tego
dnia, a raczej nocy - na polecenie Strassnera - otrzymała
wolne. „Abyście i wy mogli odpowiednio godnie uczcić
urodziny naszego Fiihrera!" - powiedział. A pospolite ru
szenie, do którego przywiązywano tak wielką wagę, ciągle
jeszcze znajdowało się w stadium ćwiczeń i również nie
zdołało się zabrać do gaszenia pożaru.
W gospodzie niedaleko kościoła Matki Boskiej w Martins-
hausen doszło tej nocy do bójki pomiędzy początkowo świętu-
jącymi w niej artylerzystami a „zającami", jak w wojsku
nazywano żołnierzy piechoty. Rozbito przy okazji większość
mebli w tym pomieszczeniu. Także szynkarzo-wi -
właścicielowi gospody porządnie się oberwało, dlatego że w
którymś momencie odważył się wtrącić w te rozliczenia, ale
chyba znajdował się wtedy dość daleko od swojej myśliwskiej
flinty.
Wszystko na szczęście się zakończyło - jak to zwykle między
żołnierzami bywa - pogodzeniem się. Tak więc będący jeszcze
na siłach artylerzyści i przedstawiciele piechoty znowu zasiedli
do zgodnego pijaństwa, a nawet zaczęli wspólnie głośno
śpiewać - stukając się kuflami z piwem -o tęsknocie za
pozostawionymi w domach dziewczynami, o niemieckim
pięknym krajobrazie, lasach, górach. Nie zabrakło też
oczywiście sprośnych wspomnień, różnych kawałów,
przekleństw, a nawet, gdy już mieli porządnie w czubie,
usłyszeć też można było gromkie skandowanie... Hitler jest
ogromną świnią - świnią nad świniami! A większej świni od
Hitlera nie było jeszcze wśród... świń! Trzeba przy tym
pamiętać, że w Bawarii świnia jest symbolem powodzenia i
szczęścia.
Późnym wieczorem tego dnia w domu Wienanda odbywała
się zaplanowana ceremonia ślubna. Do tego celu odświętnie
udekorowano jedyne wolne pomieszczenie -czyli kuchnię.
Zadbała o to Elwira. Uzbierała mnóstwo pierwszych wio-
sennych kwiatów i w dekoracyjnych wazonach poustawiała
wokół świec. Duży stół był przykryty białym obrusem, na
którym stały trójramienne świeczniki. Za nim usiadł burmistrz
na przygotowanym krześle, otworzywszy przywieziony ze sobą
rejestr zawieranych ślubów.
Przed nim usiadła para zdecydowanych na małżeństwo
narzeczonych: ubrany w wyjściowy mundur z wieloma od-
znaczeniami bojowymi na piersiach, młody, wyprostowany
oficer, a obok niego skromna, niepozorna, choć bardzo miła,
mimo że niespecjalnej urody młoda dziewczyna, ubrana w
niebieski jedwabny kostium. Na prawo od młodej pary świadek
narzeczonej, czyli Strassner - jak zwykle poważny i opanowany,
z lewej zaś świadek narzeczonego, podoficer Tummler,
rozglądający się ciekawie i niespokojnie dookoła.
Bezpośrednio za młodą parą ustawili się rodzice narzeczonej.
Czyli szczupły, a raczej wychudzony, lekko przygarbiony, lecz
niezwykle dostojnie wyglądający Erich Wienand. Jego oczy
spoglądały przed siebie czystym, mądrym spojrzeniem, choć na
twarzy malowało się zmartwienie. Jego i tak już siwe włosy z
dnia na dzień stawały się jak gdyby coraz bardziej srebrzyste.
Obok niego oczywiście jego Elwira -ubrana, podobnie jak
córka, w jedwabny niebieski kostium i próbująca opanować
widoczne na jej twarzy zdenerwowanie.
Całkiem niezła kobieta - pomyślał Breisgauer, po czym głośno
oznajmił:
- No to przystąpmy do rzeczy.
Najpierw zebrał od młodej pary, jak i od świadków ich
dokumenty; i zaczął je dokładnie sprawdzać, tak jak to jest
wymagane przy takiej okazji w urzędach stanu cywilnego.
Następnie, starannie kaligrafując nazwiska i daty urodzenia,
wpisał do przyniesionej księgi. Użył do tego celu urzędowej
obsadki ze stalówką i kałamarza, które to przedmioty również
przyniósł ze sobą.
I dopiero teraz przystąpił do właściwej ceremonii. Krótko i
konkretnie: „Czy chcesz tę oto..." - zapytał pana młodego. Ten
chciał. - „Czy chcesz tego oto..." - zapytał pannę młodą. I ona
również natychmiast przytaknęła.
- Wobec tego w imieniu mego urzędu ogłaszam was mę
żem i żoną. Ze względu na Wienanda opuścił zwykle używaną
formułę: - „W imieniu Fiihrera i Rzeszy". Teraz poprosił
małżonków o złożenie w księdze czytelnych podpisów. Naj
pierw Horsta-Heinza Warnhagena, potem Elfiriedę - teraz
już - Warnhagen, urodzoną wtedy i wtedy, adoptowaną Wie
nand, córkę obecnej tutaj Elwiry Wienand. Potem nastąpiły
podpisy świadków. Strassner wpisał swoje nazwisko małymi,
ale wyraźnymi literami, Tummler zaś zrobił to z rozmachem,
niemal jednym pociągnięciem pióra. Na koniec podpisał się
pod wszystkim burmistrz Breisgauer - nieco kulfoniastymi,
lecz zdecydowanymi i czytelnymi literami.
A teraz młoda para mogła się po raz pierwszy, zgodnie z
tradycją, oficjalnie pocałować. I oboje uczynili to, choć bez
specjalnej czułości i serdecznaści. Następnie matka przytuliła
do piersi swą córkę, a Wienand wyciągnął rękę, teraz już - do
swojego zięcia.
Podano szampana.
I obecni zdawali się nim delektować.
Życiorys Ericha Wienanda
Część siódma
Również lata od 1908 do 1914 nie zostały dostatecznie
udokumentowane, lecz to z pewnością z powodu nietypowości
tego bez wątpienia niezwykłego człowieka. Nie mniej pewne
fakty udało się Konstanzy Reibert dość jednoznacznie ustalić.
Co ważne, z aprobatą Wienanda i niejednokrotnie też z jego
pomocą.
W każdym razie nadal istniało mieszkanie Goldachów w
Berlinie - Charlottenburg przy Steinstrasse. Głównie dzięki
dożywotniej rencie, jaką zarząd Fabryki Lokomotyw w Span-
dau postanowił przyznać wdowie po swoim znakomitym,
twórczym pracowniku-wynalazcy. Do tego dochodziła wcale
nie taka mała suma, jaką otrzymywała po swoim mężu,
radcy sądowym pani radczyni - Elisabeth Wienand.
Ona wspólnie z matką zamieszkiwała teraz duży pokój,
który kiedyś był sypialnią państwa Goldachów, i prowadziły
- jak to się mówi - wspólne gospodarstwo. A gdy tylko Erich
bywał w Berlinie, zatrzymywał się u nich. Młodszy brat Elisa-
beth, który był dozorcą więziennym, określił to nawet dość
dosadnie, stwierdzając:
— Ten facecik był uwielbiany przez te kobiety.
Tak więc wkrótce bardzo szanowane przez tak zwane środo-
wisko kobiety - a więc Emma i jej ulubiona córka Elisabeth
zaczęły nawet rozbudowywać mieszkanie. Założyły w nim
drugą toaletę z dużą łazienką, co akurat było wówczas
najnowszym krzykiem mody, ale tu miało jednocześnie swój
bardzo praktyczny wymiar. Większość córek i synów tej
licznej rodziny zdążyło już założyć własne rodziny, i można
było jeszcze jedno pomieszczenie wygospodarować dla
studentów. Wkrótce zamieszkiwało ich tam już ośmiu,
znajdując bardzo dobre warunki do życia i nauki.
Jednocześnie zaczęły sią pojawiać niespodziewane kłopoty
— jak zwykle przez tego Ericha. Gdyż ten, skądinąd czuły i ko-
chany chłopak, nie chciał spełnić życzenia testamentowego
swego ojca. Nie chciał po prostu pójść w jego ślady i zająć się
prawem. Bardziej skłaniał się ku temu, aby zostać
nauczycielem, najchętniej w szkole podstawowej. I to nie w
Berlinie lub jego pobliżu -ale gdzieś w dalekich Prusach
Wschodnich. To nawet stało się możliwe dzięki jego dobrym
stopniom, otrzymywanym teraz na kolejnych świadectwach.
Trudno w zasadzie powiedzieć, dlaczego Erich dokonał
takiego wyboru. Dopiero później, na podstawie pewnych
odnalezionych dokumentów, dało się to jakoś wytłumaczyć.
Okazało się bowiem, iż w tamtych okolicach, w których Erich
chciał być nauczycielem, mieszkał brat jego ukochanego
dziadka. I mimo że nosił znamienne imiona - Friedrich-
Wilhelm, po prostu nie pozwalał zwracać się tak do siebie.
Kazał nazywał się Ferdi-nandem albo Fritzem lub Augustem.
Ten człowiek - po bliższym zbadaniu jego losów - okazał się
klasycznym miłośnikiem natury. Już we wczesnych latach
młodości, gdy zorientował się, iż nie wytrzyma długo ze
swoim nadwrażliwym bratem, którego określił jako mola
książkowego, opuścił Berlin. Wyemigrował do Prus
Wschodnich, został tam rolnikiem, biorąc sobie za żonę jakąś
Polkę. Wkrótce stał się nie tylko znanym plantatorem zboża i
hodowcą zwierząt, ale zasłynął również jako rozrabiaka,
pijak i babiarz. I akurat z nim czuł się Erich Wienand po
śmierci dziadka najbardziej związany. Potwierdził to,
wyprowadzając się nawet do niego. Widocznie przyciągał go
jakąś tajemniczą, magiczną siłą.
Gdy potem zapytano Ericha Wienanda podczas jakiegoś
wywiadu, co go tam naprawdę do tego wujka ciągnęło,
odpowiedział: „Każdy może mnie postrzegać tak, jak chce, i
na ogół postrzega tak, jak chce. Na każdą rzecz, a na
człowieka w szczególności, można jednak popatrzeć z różnych
stron. To, co ktoś przypuszcza o innym, niekoniecznie musi
być zawsze prawda. A czy ktoś w ogóle ma prawo oceniać
innego człowieka? Określać, co w nim dobre, a co złe?".
W tamtych latach w każdym razie Erich Wienand został, tak
jak to sobie wymarzył, nauczycielem, i to w miejscowości
Tannenwald, w powiecie Osterode. Miejscowość ta liczyła
wówczas około pięciuset mieszkańców, którzy zamieszkiwali
w domach położonych dość daleko jeden od drugiego. W
szkole uczyło się około sześćdziesięciu-siedemdziesięciu
uczniów, podzielonych na trzy klasy, tyle, ile było
pomieszczeń do nauczania. Pracował w niej jeden nauczyciel
główny i dwóch pomocniczych. We wsi była też oczywiście
gospoda, kościół, niezliczona ilość krów, a po głównej ulicy,
ciągnącej się przez całą wieś, wałęsało się zawsze sporo kur,
kaczek i naturalnie psów, które obszczekiwały każdego.
Ale tylko dwadzieścia kilometrów stamtąd, a więc odległość,
którą można było pokonać na rowerze w niecałą godzinę,
leżało Geierswalde. Tam żył ten sławny z różnych sukcesów
wscho-dniopruski gospodarz, określany też czasami przez
miejscowych jako zakała regionu, czyli jego wuj.
Niezmordowana Konstanza Reibert szukała uparcie każde-
go śladu, mogącego jej dopomóc w określeniu Ericha
Wienanda. Tak dotarła do nauczyciela pomocniczego, który
tam wówczas z Erichem pracował i był jego przyjacielem.
Mówił on:
- W tym samym mniej więcej czasie przybyliśmy do
Tannenwaldu i zameldowaliśmy się u głównego nauczyciela,
czyli dyrektora szkoły, Mischkoreita. Ten przyjął nas
słowami: „Przysłali was tu, żebyście wykonywali wzorowo
wasze obowiązki - co oznacza, że będziecie te durne dzieci
wychowywać tutaj na wiernych poddanych naszego cesarza i
dobrych obywateli naszego kraju. Zamieszkacie obaj w
budynku obok u mojej siostry, która dla każdego z was
przygotowała już oddzielny pokój.
Spodziewam się, że zachowacie się u niej godnie! Nie życzę
sobie też, abyście mojej córce Erice robili czasami jakieś
nieprzyzwoite propozycje. Ona jest na to za porządna i chcę,
żebyście to respektowali".
Niemniej dawał nam często do zrozumienia, że mógłby ją
ewentualnie za jednego z nas wydać. Przy tym nie preferował
wyraźnie żadnego z nas. Natomast wziął nas solidnie w
obroty, bez przerwy nas hospitował, robił złośliwe uwagi;
słowem
-stawiał pod znakiem zapytania naszą
samodzielność. Ale tylko po to, jak nas zapewnił, że pragnie w
nas widzieć swoich następców. Oczywiście mając na uwadze
również przyszłość swojej córki — tak przynajmniej to
ocenialiśmy.
Była to w sumie bardzo męcząca sytuacja, która trwała
długie miesiące. Któregoś dnia Erich wyznał mi, iż związany
jest jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, które musi
wypełnić. Jeśli dobrze zapamiętałem, to chodziło o jakąś
Irenę. Jednocześnie przyznał mi się, że ta córka Mischkoreita
robi na nim niezwykłe wrażenie i stała mu się jakoś
wyjątkowo bliska.
Próbował też, oczywiście w tajemnicy przede mną, ożenić się
z nią. Ale w końcu ja musiałem to zrobić, czując się winnym
wobec niej. On tymczasem uwodził w okolicy wszystkie
dziewczyny, które mu się nawinęły pod rękę. Jeżeli oczywiście
pozostawał we wsi i nie jeździł na sobotę i niedzielę do swego
wuja Goldacha, z którym zwykle się upijał. Ale podobno
prowadzili wtedy rozmowy o życiu i śmierci, które bardzo
lubił.
Burmistrz Breisgauer razem ze swym szefem policji
zaraz po ceremonii opuścił miejsce zaślubin. Mniej więcej przez
piętnaście minut szli obok siebie bez słowa w kierunku
Schoenau. Noc była jasna, ale może dlatego bardzo zimna.
Rozglądali się, gdyż w każdej chwili groził im napad, w tej
niebezpiecznej ostatnio okolicy. I rzeczywiście kilkadziesiąt
metrów dalej z ciemności wyłoniły się dwie postacie, szybko
zbliżając się do nich. Byli to dwaj żołnierze z jakiegoś
prawdopodobnie rozbitego pododdziału, widocznie będący na
nocnych łowach.
- Teczkę! - zażądali. Rzeczywiście wyglądała obiecująco, była
mocno wypchana. Ale tego, że był w niej rejestr zawieranych w
Schoenau małżeństw, oczywiście nie mogli wiedzieć.
- Rekwirujemy ją! Chyba ją sobie gdzieś dobrze napcha-liście,
co? Ale macie pecha. Porządek musi być!
Na to Strassner niemal ze spokojem wyciągnął pistolet i
powiedział:
- Znikajcie stąd czym prędzej albo rozwalę wam tym łby!
Zniknęli dosłownie w sekundzie. Zwłaszcza że spostrzegli, iż
grożący im pistoletem był w mundurze policjanta. Jeszcze
może byłby gotów przeprowadzić jakieś dochodzenie.
Burmistrzowi Breisgauerowi drżały nogi. Zimny pot zrosił mu
czoło. Ciężko przestraszony oddychał z trudem. Po jakiejś
chwili dopiero zapytał:
- Czy naprawdę, Strassner, byś ich załatwił?
- Oczywiście, dlaczego nie - odpowiedział z dużą pewnością
siebie. - Czy ty nie możesz pojąć, że teraz parę trupów więcej
czy mniej nie ma żadnego znaczenia. Chodzi tylko o to, aby to
były te najwłaściwsze trupy - dla dobra naszej przyszłości.
W tym samym mniej więcej czasie w Welpenhof młoda,
dopiero co zaślubiona para szła schodami na górę, do swej
sypialni - mając na to oficjalne błogosławieństwo rodziców
młodej żony. Elfie i Horst-Heinz, przytuleni do siebie -
podążali zatem do przygotowanej dla nich już wcześniej byłej
sypialni Wienandów; w ostatnim czasie zajmowanej tylko przez
matkę i córkę.
- No - powiedział Erich Wienand do swej żony - nareszcie jest
wszystko formalnie uregulowane - ostatecznie!
- Tak, jak tego chciałam - dopowiedziała cicho.
- To zatem, kochana żono, spróbujmy zrobić z tego teraz jak
najlepszy użytek.
- Wiesz, że jestem na to gotowa.
Wiedział o tym.
W tym samym niemal czasie krowa Edda niespokojnie
zaczęła się kręcić w oborze. Do środka weszli bowiem sierżant z
baterii przeciwlotniczej i podoficer zaopatrzeniowy z butelką
wódki. Postanowili tutaj na swój sposób uczcić ślub swego
dowódcy, przy czym złapali najpierw dwie kury, przeznaczając
je na tak zwaną zagrychę po wódce.
Przez cały czas podoficer zaopatrzeniowy uśmiechał się
jednak pod nosem na widok dobrze wypasionej krowy.
- Co za wspaniała wołowina! — zauważył okiem fachow
ca. - Bateria miałaby co jeść przez cały tydzień.
Również i sierżant miał już wielokrotnie oko na tę okazałą
sztukę, ale wzruszył tylko ramionami.
- Jak podwędzimy jeszcze kilka kur, to tego nie zauważą
szybko, ale z tą sztuką mięsa będzie gorzej. W tej sprawie
musielibyśmy chyba najpierw zapytać szefa.
- Ale on jest teraz zajęty zupełnie inną krową, nie sądzisz?
-Podoficer roześmiał się głośno. - Dla nas nie będzie miał teraz
szybko czasu, powinniśmy to zatem sami rozstrzygnąć.
W kuchni Wienanda wciąż jeszcze paliły się świeczki,
rzucając uroczyste światło na stojące w ozdobnych wazonach
wiosenne kwiaty, odbijając się w pustych kieliszkach po
szampanie i oświetlając lekko zaróżowione twarze Elwiry i
Ericha.
On siedział spokojnie, nieco tylko przygarbiony na krześle,
uśmiechając się delikatnie pod nosem. W swojej mocno wychu-
dzonej dłoni trzymał teraz kieliszek czerwonego wina, popijając
z niego od czasu do czasu małymi łykami. Ona patrzyła na
niego wyraźnie zdenerwowana i mocno podniecona.
- Co naprawdę myślałeś podczas tego przedstawienia? -
zapytała, mając oczywiście na myśli ceremonię ślubną. -
Dlaczego to zrobiłeś? Na pewno sobie wszystko dokładnie
przemyślałeś, jeśli nawet nie byłeś zupełnie do tego przeko
nany? Dlaczego więc postawiłeś na swoim? Dlaczego zupeł
nie wyłączyłeś mnie ze współdecydowania o tej sprawie?
Wiesz przecież, że tego nie chciałam?
- Bo z mego punktu widzenia wydało mi się to konieczne.
Przy czym nie wyjaśnił jej tego, co rzeczywiście rozumiał
albo myślał, wyrażając się w ten sposób. Nigdy wcześniej tak
się nie zachowywał. Najwyżej milczał, gdy go coś dręczyło, i na
ogół nie zdradzał się ze swoimi myślami.
- Czyżbyś tym razem, Erichu, zrobił to naumyślnie? -zaczęła
mówić z dużym zdecydowaniem. - Czy chciałeś w ten sposób
bezpośrednio uderzyć we mnie - mnie za coś ukarać? Za co?
- Niczego takiego nie miałem na myśli, kochana Elwiro -
zapewnił ją, przyglądając jej się teraz bardzo uważnie. -Znam
przecież dokładnie twoje potrzeby i swoje możliwości - w
pewnych sprawach.
- Nie mów tak, Erichu! Proszę cię, nie mów tak -zawołała z
żalem. - W końcu jestem twoją żoną, byłam i wciąż jeszcze
jestem! A jeśli masz jakieś kompleksy albo coś sobie wymyśliłeś
w tym obozie na nasz temat, to daj temu wreszcie spokój.
Sądzę, że wszystko znowu może się między nami ułożyć, to
tylko kwestia chęci i czasu.
- W każdym razie chcę ci powiedzieć, kochana Elwiro, że w
moim postępowaniu nie ma niczego, co by było skierowane
przeciwko tobie. Pamiętaj o tym. Albo wyrażając to inaczej:
możesz liczyć w tej sprawie na moją daleko idącą tolerancję.
- Wciąż, Erichu, próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi.
Twoja jakaś dziwna ostatnio gotowość do wychodzenia mi
wciąż naprzeciw doprowadza mnie wprost do szału. Jesteś
ostatnio taki jakiś nieobliczalny! A już w zupełności wykazałeś
to w stosunku do Elfie.
- Tego nie możesz mi zarzucić - powiedział, jakby po głębszym
zastanowieniu - zwłaszcza w odniesieniu do tego dziecka, które
kocham jak swoje własne. Rozczula mnie jej czystość duchowa,
wrażliwość i miłość, jaką mnie darzy. Kogo jak kogo, ale tę
cudowną dziewczynę chciałbym widzieć szczęśliwą- jak długo
będzie to tylko możliwe. Nawet gdyby ona to swoje szczęście
przeżywała sama.
- Myślisz przy tym tylko o niej!
- Tak - przyznał jakby z ciężkim sercem - to jest jedyne, na co
mnie stać w tej chwili.
Gdy Leitmanna, tego „dobrego" sąsiada Ericha Wienan-
da, ponownie odwiedził podoficer Tummler, ten zaprowadził
swego gościa niezwłocznie do stodoły. Tam pokazał mu,
oświetlając lampą naftową przywiezione tu przed godziną
skrzynie i kartony z amunicją, bronią i materiałami
wybuchowymi.
- Popatrz, człowieku - niemal wrzeszczał w zdenerwowaniu -
co tu kazał złożyć ten sukinsyn sturmführer!
- To ci dopiero gówno! - szczerze zdziwił się podoficer, który
sądził, że nic nie jest w stanie go już zaskoczyć. Po chwili,
oceniając fachowym okiem ładunek, stwierdził rzeczowo: -
Będzie ze dwie-trzy fury.
Lehmann nie zrozumiał od razu, co miał na myśli podoficer,
tylko skarżył się dalej.
- Jeśli to wyleci w powietrze, człowieku, to z mojej pięknej
stodoły chyba nic nie zostanie.
- Nie tylko z twojej stodoły, przyjacielu Lehmann - powiedział
podoficer, kiwając ze znawstwem głową - ale również ze
wszystkiego, co tu stoi wokół - a więc z twojej obory i domu.
Możesz to sobie wtedy wszystko skreślić. Także siebie i całą
swoją rodzinę. Was wtedy też szlag trafi. - To właśnie było to,
dzięki czemu Tummler zamierzał tutaj przeżyć koniec wojny.
- O mój Boże! - jęknął przerażony Lehmann. - Żeby coś
takiego mi tutaj przywieźć. Czy to nie jest świństwo ze strony
tego sturmführera w stosunku do mnie?!
- A więc także i wobec mnie - stwierdził stanowczo
Tiimmler - skoro ja tutaj pragnę skorzystać z twojej gościny
i zostać.
Teraz Leitmann, jakby chwytając się tego, zapytał z nadzieją:
- A czy wobec tego, jak sądzisz, nie dałoby się tego gówna
gdzieś wywieźć?
- Musimy coś z tym zrobić, przyjacielu Leitmann, jeśli razem
nie chcemy wylecieć w powietrze. Ale nie będzie to takie proste,
no i co nieco będzie cię kosztowało. No, powiedzmy, że mi o
jedną trzecią obniżysz czynsz, kiedy tu już zamieszkam.
- Tummler, ty mnie chyba chcesz zrujnować! Ale niech już
będzie. Nie mam zresztą wyboru, jeśli nie chcę w strzępkach
wylądować u Pana Boga. A więc zgoda; powiedzmy, że obniżę
ci czynsz o jedną czwartą. No dobrze, niech już stracę, ale teraz
powiedz, jak sobie to wyobrażasz?
- Chodzi o to, abyśmy z tym sprzątaniem trafili na odpowiedni
moment - odpowiedział taktycznie poduczony przez
Warnhagena jego najbardziej zaufany podoficer. -A więc
musimy wynieść się z tym na krótko przed przybyciem tu
Amerykanów. Gdy już będą blisko, wtedy obaj wykonamy
nocną szychtę i wywieziemy stąd to gówno. Ze dwie-trzy fury,
jak powiedziałem.
- Ale dokąd? Jak myślisz?
- Jak najkrótszą drogą, w bezpieczne miejsce! To jest w te
bagna, które znajdują się między posiadłościami twoją a
Wienanda. A gdzie byśmy to mieli daleko wieźć?
- Akurat tam, gdzie prawdopodobnie...
- Co znaczy „prawdopodobnie", człowieku?! Ty o niczym nie
wiesz!
- Ale jeśli w tym bagnie, jak ludzie mówią...
- To załatwimy od razu, że tak powiem, dwie sprawy za
jednym zamachem. Jeśli zatopimy tam skrzynie, to przyciś-
niemy nimi te trupy, ale my o niczym oficjalnie nie wiemy.
Zrozumiano?
- Człowieku, Tümmler, co ja bym zrobił bez ciebie!
- Ale masz mnie, Leitmann. I musisz się z tym już teraz liczyć.
Radzę ci.
Noc poślubną mającą miejsce w Welpenhof, w byłej sy-
pialni Wienandów, Elfie potraktowała jako największe
spełnienie swego dotychczasowego istnienia. I to z pewnością
niebezpodstawnie. Horst-Heinz w każdym razie bardzo się
starał, żeby tak było.
Elfie czuła się więc szczęśliwa, co wyraźnie promieniowało z
jej twarzy. Gdy mocno wyczerpana leżała obok niego, miała
anielsko przymknięte oczy. Niczego więcej w tej chwili nie
pragnęła, tylko przespać się, najlepiej w jego silnych
ramionach. Lecz on, z łagodnie brzmiącym żalem, zwrócił się
do niej:
- Ty, moja najukochańsza żoneczko, odpocznij teraz. Ja na
chwilę muszę udać się do swojej baterii i zobaczyć, co tam się
dzieje. Jak wiesz, bardzo wcześnie rano stanowiska ogniowe
przenosi się w inne miejsce. Mam nadzieję, że się nie gniewasz
i że masz zrozumienie dla moich obowiązków.
- Czyń zawsze to, co musisz, mój kochany Horscie-He-inzu.
Zawsze też będziesz mógł liczyć na moje nieograniczone
zrozumienie dla twoich zadań.
- Bardzo jesteś kochana, moja najdroższa Elfie - zapewniał ją.
- Spróbuj teraz troszeczkę się przespać, ale tylko troszeczkę,
gdyż szybko, bardzo szybko do ciebie wrócę.
Lecz on, oczywiście nie poszedł, jak to jej powiedział „do
swojej baterii". Warnhagen pospieszył górnym korytarzem do
swej dotychczasowej „kwatery" - byłego gabinetu Ericha
Wienanda, do którego wprowadziła się teraz Elwira. A ta
czekała tam na niego - z otwartymi ramionami.
Po chwili jeszcze jedna osoba w tym domu czuła się szczęśliwa
- niemal z wzajemnością. To wszystko działo się z początku bez
słowa, dopiero potem Horst-Heinz szepnął jej do ucha:
- Czego ja nie zrobię dla ciebie. Wyłącznie dla ciebie -
zapewniał ją.
- I ja też - odpowiedziała mu.
Gdy następnie Warnhagen schodził możliwie cichutko po
schodach w kierunku głównego wyjścia - zadowolony, choć
niewątpliwie nieco wyczerpany - pomyślał: Cóż, nie ma
sukcesów bez ofiar. Ale w końcu - jako oficer! - był do tego
przyzwyczajony.
Gdy już miał wyjść z domu, spostrzegł Ericha Wienanda. Ten
siedział najspokojniej w świecie na schodach prowadzących do
jego piwnicy. Światło jedynej, stojącej obok niego, świecy
oświetlało go delikatnie. W ręce, która o dziwo, już nie drżała,
trzymał kieliszek czerwonego wina, jak gdyby chciał nacieszyć
się jego połyskującym w blasku świecy kolorem.
Teraz jednak spojrzał zaciekawiony na zbliżającego się
porucznika.
- Na słóweczko, panie Warnhagen, jeśli pan może?
Warnhagen przez chwilę jakby zawahał się, nie wiedział,
jak na to zareagować. Wyczuł, że ton Wienanda nie zdradzał,
mimo wszystko, przychylności. Ten człowiek był rzeczywiście -
jak Elwira mu to już nieraz próbowała uświadomić - niezwykle
przebiegłym starcem. Lepiej zachowywać się przy nim z dużą
ostrożnością!
- Zapewniam pana, panie Wienand, że zawsze chętnie
spełniam każde pańskie życzenie.
- Jedyna rzecz, na której mi zależy, panie Warnhagen, nawet
bardzo mi zależy, jest samopoczucie, oczywiście dobre
samopoczucie, mojej córki Elfie. Co poza tym pan jeszcze sobie
tutaj organizuje, to mnie specjalnie nie interesuje. Ale Elfie -
tak! Ją chciałbym widywać szczęśliwą! Niech pan ma to na
uwadze. Czy jest pan w stanie jej to zapewnić?
- Będę się starał, panie Wienand!
- Jedynie tego od pana oczekuję - tego jednego. Jeśli się to
panu uda, wtedy będę absolutnie we wszystkich sprawach do
pana dyspozycji. Niech pan ma to zatem na uwadze! Ale tylko
wtedy. Czy dobrze się rozumiemy? Rozumieli się.
Tej samej nocy - w szkole artylerii, leżącej zaledwie kilka
kilometrów na północ od Schoenau opozycyjnie nastawiony
porucznik Franz-Jochen Rabę zebrał wokół siebie pięciu
zaprzysiężonych przyjaciół. Wśród tych oficerów znajdował się
także adiutant komendanta szkoły - jako osobiście
oddelegowany przez niego.
Dla Rabego było to jednoznacznym sygnałem, że ma wolną
rękę w działaniach! Jako pierwszy, ale równy wśród równych, z
czego niebawem wyniknąć miały niespodziewane wydarzenia.
- Tego, co tu, koledzy, ostatnio zdarzyło się w związku z tymi
urodzinami, nie da się inaczej określić jak czyste wariactwo. Że
też wciąż jeszcze egzystują wśród nas tacy idealiści. Oni mogą
nas wszystkich zaprowadzić na szubienicę. Musimy zatem jak
najszybciej wyeliminować tych zdrajców z naszych szeregów.
Po prostu załatwić ich!
- Dosłownie załatwić? - zapytał naiwnie jeden z obecnych
kolegów.
- A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Jeśli my, że tak powiem,
sami nie wykażemy się w tym zakresie, to ci Amerykanie zała-
twią nas wszystkich. Rozumiecie: wszystkich! Chcecie tego?
Nikt oczywiście nie chciał.
- Musimy zatem sami i to w sposób zdecydowany tym
Amerykanom wyjść naprzeciw. Czymś się wykazać. Coś
zaproponować. I to nie tylko naszą szkołę; to byłoby dla nich
chyba za mało. Trzeba by im oddać co najmniej Schoenau i to z
całą okolicą.
- Ci Amerykanie podobno są bardzo nieobliczalni.
- Ależ człowieku, oni stali się już po prostu realistami. Nie
chcą, zwłaszcza teraz, na koniec, niczym ryzykować. Tacy głupi
to oni nie są.
- Czy chcą zatem gwarancji i ty chcesz im je dać?
- Tak, wspólnie z wami, przyjaciele. Jeśli tego nie zrobimy, to
i tak nas tu zdławią. Wystarczy jakiś niewłaściwy ruch, a
ostrzela nas ich artyleria i zasypią bomby. Ale tego powinniśmy
za wszelką cenę uniknąć.
- I co, chcesz wobec tego nawiązać z nimi jakiś kontakt?
- Ktoś - odpowiedział Rabę, jakby był gotów się poświęcić -
musi to zrobić. Tylko gdy ja będę z nimi prowadził rozmowy,
wy przez ten czas musicie tutaj przeprowadzić faktyczną
czystkę. To znaczy wyłączyć tych szwendających się jeszcze
nazistów i innych idiotów i rozbroić to cudaczne pospolite
ruszenie.
- I ty myślisz, że to się tobie uda? - zapytał ktoś z troską w
głosie. - Nie boisz się, że dowiedzą się, że byłeś aktywistą
Hitlerjugend? Każdy z nas czymś się tam przecież w przeszłości
zajmował. Należał do faszystowskiej organizacji studenckiej, do
jakichś paramilitarnych ugrupowań, przekazywał pieniądze na
SS. Czy da się to wszystko tak po prostu zwyczajnie
zatuszować?
- Ależ to, przyjaciele, wszystko było wczoraj!. Minęło, jest za
nami. Do Hitlerjugend należeli też i pułkownik Stauffenberg,
ten zamachowiec, jak i jego najbliższy sponsor hrabia von
Schulenburg, ten był nawet wysokim bonzą partyjnym, i co?
To, co teraz jedynie będzie się liczyło, to wykazanie się jakąś
działalnością opozycyjną! Mimo że nie jest to coś, co mi
odpowiada. I nigdy nie odpowiadało.
- Nikomu z nas coś takiego nie leżało! - zapewniali niemal
wszyscy jednogłośnie.
Tej nocy Erich Wienand, klęcząc w swej piwnicy, odkopał
ponownie głowę swego przechowywanego tam Chrystusa.
Dokonał tego niemal resztkami sił, był kompletnie wyczerpany
i z trudem oddychał. Migocące światło świec osadzonych w
świeczniku od Knuta Hamsuna oświetlało jego zaczerwienioną
i mocno spoconą twarz.
Lecz gdy wreszcie mógł spojrzeć na odkopaną twarz samego
ukochanego Chrystusa, oczyścił ją - poczuł wielką ulgę;
zwyczajnie, jakby nagłe zmęczenie ustąpiło. Przez dłuższą
chwilę klęczał, jakby był z kamienia. Nic tylko patrzył
zachłannie w twarz Chrystusa. Nagle uświadomił sobie, że ten
Chrystus się do niego uśmiecha. Mimo wszystko - uśmiecha się
do niego!
Dopiero po dłuższej chwili Erich Wienand powstał z klęczek.
Usiadł za stołem, za tym niby swoim biurkiem. Sięgnął po
papier, pióro i spróbował znowu zacząć pisać.
Nadaremnie.
Koniec tomu pierwszego.
Hans Hellmut Kirst urodził się 5 grudnia 1914 roku w Osterode w
Prusach Wschodnich. W latach drugiej wojny światowej walczył jako
żołnierz Wehrmachtu na terenach Polski, Francji i Rosji. Po
zakończeniu wojny próbował różnych zawodów. Był urzędnikiem,
drogowcem, ogrodnikiem. Brutalne wspomnienia wojny zdecydowały
jednak, iż postanowił spróbować swoich sił w dziedzinie literatury.
Zadebiutował w roku 1950.
Jego przesycone świadomością moralnego upadku narodu
niemieckiego książki, przedstawiające w krzywym zwierciadle
megalomanię ideologów III Rzeszy, odbijające nurtujące szerokie
rzesze niemieckiego społeczeństwa poczucie winy za udział w obłędzie
historii, szybko zdobyły mu uznanie i popularność na całym świecie. Do
kanonu światowej literatury weszły między innymi: cykl "08/15",
"Fabryka oficerów", "Bunt żołnierzy", "Noc generałów". Za swoją
twórczość uzyskał wiele cenionych literackich nagród, wśród nich
amerykańską nagrodę literacką imienia Edgara Allana Poe. Był
członkiem Związku Pisarzy USA i amerykańskiego PEN-Clubu. Ponad
50 napisanych przez niego książek przetłumaczonych zostało na 30
języków i ukazało się w łącznym nakładzie ponad 15 000 000
egzemplarzy. Zmarł 23 lutego 1989 roku w Bremie.
[Wydawnictwo Interart, 1993]