background image
background image

Książka   ta   jest   powieścią.   Wszystkie   występujące   w   niej  

postacie   są   fikcyjne,   ewentualna   zbieżność   nazwisk   jest  

przypadkowa. Czas i miejsce akcji natomiast są prawdziwe i 
odpowiadają   rzeczywistości,   której   próba   obiektywnego  

odtworzenia została tutaj podjęta.

lesiojot

background image
background image

1

Niedziela   w   „tamtych"  Niemczech.   Ale   nie   było   słychać 

dzwonów kościelnych, nikt nie błogosławił z ambon; nikt też 

nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeństwie. Blade, 
zadymione   światło   otulało   niemal   sto   baraków,   których 

kontury zdawały się rozpływać w tej szarości. Jakby leżały na 
końcu świata.

W   jednym   z  tych   domów,  a  raczej   baraków,   oznakowanym 

11/12,   zjawił   się   esesman   -   ongiś   mały,   nic   nie   znaczący 

urzędnik   -   z   jakąś   karteczką   w   ręku.   W   tej   ciszy   jego   głos 
zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.

-   Wienand,   Erich   -   ryczał,   nie   wymieniając,   jak   to   było   w 

zwyczaju, numeru więźnia.

- Tutaj! - dał się słyszeć czyjś przestraszony głos, dobywający 

się   z   grobowej   ciszy   skąpo   oświetlonego   pomieszczenia.   - 

Jestem tutaj - Wienand, Erich.

Leżał   na   pryczy   z   surowego   drewna,   owinięty   szczelnie   w 

straszliwie  brudny łachman, pełen ciemnych czerwonobrązo-
wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno by 

było nazwać ludźmi, leżały  obok niego. Pięć czy sześć podo-
bnych   postaci   spoczywało   na   najwyższym   piętrze,   tyle   samo 

prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.

Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Werner - Żyd. 

W tych ponurych dla niego dniach stał się przyjacielem Ericha 
Wienanda.   Złapali   się   za   ręce,   trzęsąc   się   ze   strachu,   jakby 

obawiali się śmierci.

Esesman   z   karteczką   w   ręku   znowu   ryknął   przeraźliwie 

głośno.

- Wienand, gdzie jesteś?!

Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za 

chwilę   stanąć   przed   człowiekiem,   który   go   wzywał.   Mały, 

wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie straciły jeszcze 

background image

blasku myślącego człowieka.

- Jestem, panie SS...?

- Żadnych głupich pytań, człowieku! Wychodź przed barak ze 

wszystkim i czekaj!

Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał 

wykonać rozkaz, a więc czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy 

przed   barakiem   „ze   wszystkim",   a   więc   tym,   co   mu   jeszcze 
pozostało z „dobytku".

Erich   Wienand,   który   przybył   tutaj   z   walizką,   „posiadał" 

obecnie   jeszcze   mały   papierowy   karton,   przewiązany   wielo-

krotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostatnie 
już   dosłownie   manatki   -   jeden   komplet   bielizny   na   zmianę, 

koszulę lnianą, która kiedyś była zielona, i szczotkę do zębów.

Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed barakiem i 

czekał.   Pod   pachą   trzymał   też   swój   brudny,   zapla-miony 
zastygłą   krwią,   cieniutki   dziurawy   koc.   Mijały   godziny.  Jego 

przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego 
okna i patrzył w jego stronę przygaszonym wzrokiem. Jakby 

zastygł za tym oknem.

Obaj   dokładnie   wiedzieli,   że   rozkaz   „ze   wszystkim"   może 

oznaczać co najmniej trzy rzeczy. Totalne unicestwienie -które 
tutaj   było   codziennością.   Przeniesienie   do   innego   obozu 

śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazistom, którzy 
byli nad tym esesmanem - zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie 

było rzeczy niemożliwych!

W   końcu,   po   wielogodzinnym   czekaniu,   pod   wejście   do 

baraku podjechał samochód ciężarowy, taki, jaki używany był 
do   zaopatrzenia.   W   kabinie   siedział   kierowca   z   jakąś   osobą 

towarzyszącą.   Platforma   za   nimi   była   szczelnie   zakryta 
plandeką.   Nikt  nie   wysiadł.   Erich   Wienand   został   ponownie 

wyczytany.

Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do 

góry plandekę i zniknął za nią. Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob 
Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za 

Wienandem,   nagle   zobaczył,   jak   przez   szparę   w   plandece 
wysunęła   się   nieznacznie   ręka,  dająca   mu   jakieś   sygnały.   W 

dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.

background image

Jacobowi   Wernerowi   jakby   kamień   spadł   z   serca.   Przez 

moment zrobiło mu się lżej, gdyż to, iż jego przyjaciel znalazł 

tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność! 
Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.

Tej nocy księżyc  nie świecił ani gwiazd nie było widać na 

niebie.   Żadnego   wiatru,   żadnych   chmur,   nic   tylko   czyhająca 

wokół   przygniatająca   ciemność   i   cisza.   W   tym   małym 
miasteczku   nie   paliła   się   żadna   latarnia,   nie   było   też   widać 

nawet najmniejszego światła, któremu by się udało przedostać 
przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.

Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika. 

Jakiś pojazd wjeżdżał na kompletnie pusty o tej porze rynek 

tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie silnika ucichło.

Z tyłu spod plandeki  samochodu ciężarowego  wyskoczył na 

ulicę,   potykając   się,   Erich   Wienand.   Mały,   szary,   zgarbiony. 
Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się także 

obejrzeć.   Prawdopodobnie   wciąż   jednak   jeszcze   nie   mógł 
uwierzyć, że udało mu się ujść ostatecznej męczarni w którejś z 

licznych   komór   śmierci.   Zdążył   się   przez   wiele   miesięcy 
napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się 

już nawet losowi.

- Czy wszystko w porządku, Wienand? - dopytywał się ktoś, 

nawet dość życzliwym głosem, z kabiny kierowcy.

- Dziękuję, tak. Dziękuję stokrotnie. - Erich Wienand podniósł 

karton, który przy wyskakiwaniu z samochodu upadł na ulicę. 
Był teraz  niemal zupełnie  pusty. Wienand miał już na sobie 

cywilne ubranie - pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. - 
Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!

Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce. 

Siedziało tam dwóch mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w 

ciemnościach,   natomiast   ich   rozkazujące   głosy   były   bardzo 
podobne   do   siebie,   jak   mundury,   które   mieli   na   sobie. 

Wienand wiedział, że to byli ci z SS.

-   To,   co   dla   ciebie   zrobiliśmy,   i   to   nawet   chętnie   - 

przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wienand. - 

background image

Co   miało   oznaczać:   Nie   wolno   ci   nas   nigdy   zapo
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie nie. 

Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!

Znał   je.   Poznał   aż   za   dokładnie   w   czasie   pobytu   w   obozie 

koncentracyjnym.   Niezależnie   od   tego   obaj   zapobiegliwie 
przedstawili   mu   się   z   nazwiska   i   imienia   podczas   tego   bły-

skawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner 
Franz - obaj byli członkami załogi SS pilnującej obozu.

-   Wasze   nazwiska   -   zapewniał   ich   Wienand   -   na   pewno 

zapamiętam.

Nie   było   jednak   w   tym   zapewnieniu   żadnej   ironii,   jakby 

można   było   się   tego   spodziewać.   Tego   rodzaju   odruch   był 

Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.

Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną 

mu przez otwarte okienko kabiny samochodu.

- Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.

Wienand   wciąż   trząsł   się   jak   galareta.   Jego   ręce   drżały   jak 

liście na wietrze. Widocznie nadal nie mógł opanować się ze 

szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się głosem, 
uniżonym tonem zwrócił się do nich:

- Czy mogę zapytać, czy wiąże  się z tym jakieś zadanie  dla 

mnie?

- Żadne - odpowiedziano mu wspaniałomyślnie. - Zostałeś po 

prostu   najnormalniej   zwolniony   z   obozu,   Erichu   Wienand. 

Musisz   jedynie   zgłosić   się   teraz   w   przeciągu   dwudziestu 
czterech godzin na policję w swoim miejscu zamieszkania. Tak 

pro   forma   i   dla   porządku.   Po   to,   abyś   tu   znów   został 
odnotowany jako porządny obywatel.

Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka 

podała mu paczuszkę wielkości pudełka cygar.

- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb, 

masło, kawałek  kiełbasy. Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie 

wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich rzeczy. 
Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o 

tym.

Erich   Wienand   próbował   złapać   chciwie   pudełko,   lecz 

wyślizgnęło mu się ono z rąk i poleciało na ulicę. Ukląkł, by je 

background image

podnieść.   Wtedy   z   kabiny   samochodu   dał  się   słyszeć   głuchy 
śmiech.   Któryś   z   nich   zarechotał,   widząc,   jak   pudełko 

wymknęło mu się z rąk.

W   tym   momencie   silnik   samochodu   znów   przeraźliwie 

zaskowyczał,   rozrywając   ciszę.   Samochód   ruszył   i   po   chwili 
zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu 

tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.

Upłynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się 

z odrętwienia i zaczął rozglądać się podejrzliwie dookoła.

Znajdował  się  więc znowu  w  samym środku owego  małego 

miasteczka   w   południowych   Niemczech   nazywającego   się 
Schoenau.   Leżało   ono   nad   sztucznym   ujęciem   wodnym, 

okiełznanym  dzięki  tamie  na dzikim  potoku. Erich  Wienand 
stał na ryneczku otoczony zupełną ciemnością, niemniej powoli 

zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobliżu domy.

W   końcu   widział   je   wielokrotnie.   Zarówno   w   błyszczącym 

słońcu, jak i w uderzającym o szyby deszczu. W jesiennej mgle, 
która   niemal   rozmazywała   wszystko,   jak   i   zimą,   gdy 

zabudowania   przykryte   były   grubymi   warstwami   śniegu   jak 
całunem.   Wokół  średniowiecznego   ryneczku   wybrukowanego 

wielkimi   kamieniami,   stały   solidnie   prezentujące   się   domy 
mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne romantyczne zaułki. 

Teraz jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.

Podczas   tej   nocy   w   Schoenau   nie   słychać   było   nawet 

najmniejszego   dźwięku,   żadnego   szczekającego   psa,   nie   było 
też   widać   żadnego   światła   czy   przemykającego   gdzieś   kota 

-jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W 
tych ostatnich już - jak należało przypuszczać - dniach wojny 

panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.

Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak 

najprędzej   wydostać.   Wciąż   jeszcze   trzęsącymi   się   rękoma 
schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu. Potem 

schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył 
na  bruku. Gdy się  wyprostował i  chciał  odejść, spostrzegł  w 

niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Najpierw dostrzegł 

background image

wysokie   błyszczące   buty,   potem   wyprasowane   w   kancik 
bryczesy,   wreszcie   bluzę   munduru   policyjnego.   Tak,   to   był 

policjant!

Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal 

bezkonturowa, jakby ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na 
sobie   badawcze   spojrzenie.   Postanowił   więc   odpowiednio 

zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.

Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przyjaznym 

tonem:

- Czy mogę panu być w czymkolwiek pomocny? Nazywam się 

Strassner. Jestem komendantem tutejszego posterunku.

- Wienand - przedstawił się wysadzony z samochodu. I zaraz 

dodał   jakby   wytresowanym   głosem:   -   Zwolniony   z   obozu 
koncentracyjnego Buchenwald. Odpowiednie dokumenty na to 

posiadam. Czy mogę je panu okazać?

- Ach, to pan jest Erich Wienand? - zapytał policjant, który 

jakby nagle spadł z nieba w tych ciemnościach. To przecież nie 
mógł być przypadek. Strassner należał do niezwykle czujnych i 

bacznych na wszystko policjantów. Nie mógł zatem ujść jego 
uwagi   ten   nocny   najazd   samochodu   na   rynek,   gdy   siedział 

medytując, by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. - 
Erich Wienand z Welpenhof?

- Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.
Na   co   komendant   posterunku   w   Schoenau,   leżącym   nad 

sztucznym   zbiornikiem   wodnym,   zareagował   niemal   ze 
spontaniczną radością:

-   Jak   to   miło,   panie   Wienand,   że   wreszcie   jest   pan   znów 

między nami. Mam nadzieję, że najgorsze ma pan już za sobą. 

Oby. W każdym razie witam pana znowu! Bardzo serdecznie.

- Dziękuję - pospieszył Wienand w odpowiedzi. Lecz tak jak i 

wcześniej   z   pewnym   niedowierzaniem.   Nauczył   się   tego   w 
obozie i jeszcze przedtem, zanim go tam zabrano.

Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż irytująco 

serdeczny:

- Pan może mnie nie znać, panie Wienand, gdyż dopiero kilka 

tygodni temu zostałem tutaj przeniesiony. Ale próbuję sobie ze 

wszystkim jakoś radzić, oczywiście nie bez problemów. O czym 

background image

nie   muszę   chyba   pana   przekonywać.   Ale   szczerze   mówiąc, 
staram się być tutaj porządnym urzędnikiem. Tak więc wiem 

dokładnie, kim pan jest.

-   Kim   ja   naprawdę   jestem   -   odpowiedział   Erich   Wienand 

cicho, jakby sam do siebie - tego sam nie wiem, już teraz nie 
wiem.

- I mnie się nieraz tak wydaje - potwierdził policjant.
- W każdym razie, panie Strassner, nie mam w tej chwili już 

żadnych aspiracji, a już zwłaszcza politycznych. Może jedynie 
ogólnohumanistyczne. Będę teraz próbował pisać książki - jeśli 

to w ogóle będzie możliwe - o ludziach, którzy nie są niestety 
wolni od wad.

- Rozumiem, panie Wienand. - Policjant sprawiał wrażenie, 

jakby   przez   chwilę   zastanawiał   się   nad   tym,   co   powiedział 

Wienand. Po czym życzliwie zapytał: - Tylko co zrobić, panie 
Wienand, żeby pan się mnie nie bał?

- To będzie trudne, panie Strassner - szczerze odpowiedział 

Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym 

znów   zaufać.   Ostatnio,   niestety,   nie   zdarzało   mi   się   to   zbyt 
często.   -   Wienand   westchnął   głęboko.   Po   krótkim   milczeniu 

zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją 
rodziną?

-   Dobrze,   panie   Wienand   -   uspokajał   go   policjant.   -Można 

powiedzieć, że ostatnio nawet całkiem nieźle jej się powodzi. 

Wszyscy są zdrowi, choć niespecjalnie radośni. Ale tym niech 
się pan nie martwi. Jak pan się pewnie domyśla, mam stale na 

oku   pański   Welpenhof.   Ale   wydaje   mi   się,   że   na   razie   jest 
wszystko w porządku.

- Dziękuję, panie Strassner - odpowiedział Wienand z ulgą.
- A jeśli chodzi o moje obowiązki, panie Wienand, to szybko 

się pan zorientuje, jakie one są. Jestem tego pewien. Ale teraz, 
myślę,   że   chciałby   pan   jak   najprędzej   udać   się   do   swego 

Welpenhof.

- Tak, jeśli pan pozwoli.

-   Ja   tu   nie   mam   nic   do   pozwolenia,   panie   Wienand,   i   też 

niczego   nie   chciałbym   panu   zabraniać.   Mogę   panu   jedynie 

zaproponować   swoją   pomoc.   W   końcu   ma   pan   prawie   trzy 

background image

kilometry   do   swego   gospodarstwa.   I   jeśli   pan   sobie   życzy, 
chętnie pana odprowadzę.

- Dziękuję panu za uprzejmość, panie Strassner. Ale zdaje się 

pamiętam   jeszcze   dobrze   okolicę.   Zresztą   po   tylu   spacerach 

odbywanych tu w dzień i w nocy.

- Na pewno. Chciałbym jednak panu zwrócić uwagę, że tu się 

wiele   zmieniło   w   ostatnim   czasie.   To   nie   tak   jak   przedtem. 
Niech pan zatem nie pomyli drogi.

- Mimo wszystko niech mi pan pozwoli wrócić przez te pół 

godziny do moich wspomnień. Sądzę, że droga przez znajome 

okolice pozwoli mi na to.

-   Oczywiście   respektuję   pańskie   życzenie,   panie   Wienand. 

Niech   mi   pan   zatem   pozwoli   tylko   na   kilka   życzliwych   rad. 
Niech   pan   omija,   radzę   panu,   główną   szosę   prowadzącą   do 

pańskiego Welpenhof. Tam może się pan natknąć na resztki 
naszych   oddziałów  wciąż   bujających   w   obłokach   i   snujących 

jeszcze marzenia o zwycięstwie. Jeszcze pana zaaresztują, i co 
wtedy? Lepiej więc omijać szosę, tym bardziej że obowiązuje 

zakaz poruszania się po wojskowym terenie, w dodatku nocą.

- Dziękuję za radę, panie Strassner.

-   Niech   pan   więc   idzie   drogą   wzdłuż   naszego   sztucznego 

jeziora.   Tam   nie   powinno   się   panu   raczej   nic   przykrego 

przytrafić.   A   poza   tym   jest   to   malownicza   droga.   Ale   i   tam 
niech   pan   uważa,   zwłaszcza   w   okolicach   pańskiego   Welpen-

hof. I na tej drodze może pan natrafić na przeszkody.

- Jakiego rodzaju przeszkody ma pan na myśli?

-   Niedawno   rozlokowała   się   tam   pewna   bateria   wiel-

koniemieckiego   Wehrmachtu   i   to,  zdaje   się,  bezpośrednio  w 

pańskiej posiadłości. Musi się pan zatem liczyć z tym, że może 
się pan natknąć na jej posterunki i oczywiście być przez nie 

zatrzymany. I niech pan pamięta, że każda warta jest czujna, 
zwłaszcza po północy. Czy w związku z tym nie byłoby lepiej, 

abym pana jednak odprowadził?

I ta propozycja została ponownie przez Wienanda odrzucona, 

choć   bardzo   uprzejmie.   Policjant   z   równą   uprzejmością 
zaakceptował tę decyzję. W każdym razie rozstali się, podając 

sobie ręce.

background image

Erich   Wienand   udał  się   samotnie   w   swoją   nocną   wę-

drówkę.   Z   rynku   w   Schoenau   poszedł   wprost   w   kierunku 

sztucznego   zbiornika   wodnego,   stamtąd   romantyczną   drogą 
wzdłuż jeziora do swojego Welpenhof, leżącego w pobliżu wsi o 

nazwie   Martinshausen.   Półgodzinną   drogę   wypełniały   mu 
raczej przyjemne wspomnienia.

Pozdrawiał   przy   tym   drzewa,   które   znał.   Szedł   przez   łąki, 

które   były   jakby   przez   niego   utkanymi   dywanami.   Głaskał 

krzewy   swoimi   szorstkimi   dłońmi,   podziwiając   pierwsze 
wiosenne pąki.

Gdy   zbliżał   się   -  nie   bez   niepokoju   -   do   swego   rodzinnego 

Welpenhof, czuł się jak księżyc, który próbuje przecisnąć się 

przez gęste chmury, aby oświetlić miejsce, do którego go tak 
ciągnęło - budowlę jego życia!

Została   postawiona   na   łagodnym   pagórku,   wyłącznie   z 

drewna, w późnobawarskim stylu, choć niezupełnie tak samo 

jak dom pewnego malarza - Ludwiga Thomy'ego -nad jeziorem 
Tegen.  I choć  jego już  nie było, siedziba  rodzinna  pozostała 

nietknięta. Tkwiła jak pomnik, promieniując na okolicę.

Za tym swoim Welpenhof Erich Wienand bardzo tęsknił. Była 

to   nie   tylko   rodzinna   siedziba   pisarza,   ale   nade   wszystko 
solidnie prowadzone gospodarstwo, znakomicie usytuowane - 

ze   stajniami,   stodołami,   pomieszczeniami   gospodarczymi   i 
domem   dla   służby.   Otoczona   zewsząd   lipami   -   ulubionymi 

drzewami jego młodości.

Taki właśnie Welpenhof był zawsze jego marzeniem, można 

powiedzieć - celem życia; w 1930 roku wreszcie spełnionym, 
nabytym,   systematycznie   rozbudowywanym   i   powiększanym. 

Stało   się   to   możliwe   dzięki   honorariom   za   przeszło   tuzin 
książek, opowiadających o samotnym życiu.

Zostały one przetłumaczone na dwadzieścia sześć czy nawet 

na   dwadzieścia   osiem   języków   -   aż   po   Japonię   i   Afrykę 

Południową.   Uzyskały   więc   międzynarodową   sławę,   a   nade 
wszystko   były   chętnie   czytane.   Niejednokrotnie   określane 

mianem   „literatury   światowej",   lecz   nie   przez   panujących 

background image

wszechwładnie   w   Trzeciej   Rzeszy   nazistów.   Oni   przemilczali 
ich   znaczenie   i   ograniczali   jak   mogli   liczbę   wydań   w  języku 

niemieckim. Tolerowali go jedynie jako pisarza przynoszącego 
dewizy.

Prawdopodobnie sądzili, że będzie w dalszym ciągu, jak do tej 

pory, trzymał się z dala od życia publicznego. Co -niestety - nie 

w pełni się sprawdziło, gdyż Erich Wienand nie tylko pozwalał 
sobie na humanistyczne myślenie, ale w dodatku robił to, co 

zresztą wyłącznie potrafił - pisał o tym w swoich książkach.

Opublikował   więc   między   innymi  Nie   odbyte   rozmowy   z 

młodymi Niemcami  i jeśli nawet zawierały one tylko oględną 
krytykę,   to   było   to   już   wystarczająco   dużym   grzechem. 

Zarzucono   mu,   że   bezpodstawnie   domaga   się   od   władz,   a 
zwłaszcza   wszechwładnej   partii,   by   pozwolono   dzieciom 

pozostać dziećmi, jak długo nimi są.

Ale nie tylko za takie postulaty trafił Erich Wienand do obozu 

koncentracyjnego. Była to jedynie mała kropla, która przelała 
od   dawna   wypełniony   zbiornik,   i   to,   jak   twierdzono, 

napełniony   „śmierdzącą   gnojówką".   Całą   jego   twórczość 
uznano oficjalnie za „zdegenerowaną"!

Lecz teraz Erich Wienand - być może nareszcie wychowany, a 

przynajmniej ostrzeżony - dotarł znowu do swego ukochanego 

Welpenhof. Stanął przed wielką żelazną bramą, która została 
wykonana   w   1932   roku   według   jego   własnego   projektu. 

Zdobiona delikatnym ornamentem kwiatowym -pobudzającym 
wyobraźnię. W nim umieszczone zostały jego inicjały: E i W. 

Spojrzał na nie ze wzruszeniem.

Gdy chciał otworzyć bramę, czyjś ostry głos zatrzymał go:

-   Stój!   Ręce   do   góry!   -   szczeknął   ktoś   brutalnie   w   jego 

kierunku. - Jeden fałszywy ruch, a strzelam!

Erich  Wienand schylił się, podnosząc jednocześnie obydwie 

ręce.   To,   co   w   nich   trzymał,   upadło   głucho   na   ziemię.   W 

ciemnościach   spostrzegł   przed   sobą   stojącego   za   bramą 
żołnierza. Jego pistolet maszynowy był wymierzony prosto w 

niego.

- Kim jesteś? Czego tu szukasz? I to o takiej porze!

- Mieszkam tu - odpowiedział drżącym głosem, do jakiego w 

background image

ostatnim czasie zdążył przywyknąć. - To mój dom. Nazywam 
się Erich Wienand.

- Każdy, człowieku, może tak powiedzieć! - Ostro zareagował 

wartownik   z   pistoletem   maszynowym   gotowym   do   strzału. 

Żołnierzy   wielokrotnie   ostrzegano,   że   coś   takiego   może   się 
zdarzyć.   Nagle   wyłoni   się   ktoś   przed   tobą   w   ciemnościach, 

zagadnie cię, a potem załatwi, żeby innym utorować drogę do 
napadu. Ale nie ze mną takie numery -pomyślał wartownik.

-   Na   ziemię!   –   rozkazał   więc.   -   Albo   strzelam   i   zostanie   z 

ciebie kupa gnoju! Ręce i nogi szeroko. I stul pysk, ani słowa.

Erich Wienand położył się - zrezygnowałby, twarzą do ziemi, 

przed bramą własnej posiadłości. Oddychał ciężko, by chwilę 

potem stwierdzić, iż ta „jego ziemia" mimo wszystko pachniała 
niewiarygodnie   miło.   Tak   że   zapomniał   przez   chwilę   o 

otaczającym go świecie.

Wartownik tymczasem zbliżył się do niego i stojąc nad nim w 

rozkroku, przyłożył lufę pistoletu maszynowego do jego pleców. 
Po   czym   nachylił   się   i   zaczął   go   przeszukiwać   z   niezwykłą 

dokładnością,   bez   jakiejkolwiek   żenady   macając   dosłownie 
wszędzie.   Nie   było   to   jednak   żadną   nowością   dla 

przyzwyczajonego   do   tego   od   miesięcy   więźnia   obozu   kon-
centracyjnego.

-   Broni   w   każdym   razie   nie   masz   -   stwierdził   po   chwili 

żołnierz.

-   Mam   jednak   dokumenty,   które   potwierdzają   moją   toż-

samość.

- To się jeszcze  okaże, na razie zostaniesz  tu w tej pozycji, 

jasne? I nie ruszać się!

Erich Wienand leżał więc i nie ruszał się. Długie minuty. Co 

prawda   czuł   się   bardzo   wyczerpany,   ale   przynajmniej   nie 

zagrożony.   W   końcu   przez   te   ostatnie   lata   nauczył   się   in-
stynktownie   rozpoznawać   różnicę   pomiędzy   zwykłym   aktem 

przemocy   a   brutalnym   zamiarem   morderstwa.   Dlatego   też   - 
uśmiechał się, mimo wszystko.

Z   tego   stanu   wyrwał   go   dopiero   głos,   który   dotarł   do   jego 

świadomości.   Brzmiał   rzeczowo   i   łagodnie   rozkazująco. 

Prawdopodobnie   musiał   przybyć   oficer,   który   zwrócił   się   do 

background image

niego:

- Czy mogę prosić, aby pan wstał?

Wienand natychmiast podniósł się, ciekawy człowieka, który 

się w ten sposób do niego zwracał. Lecz gdy spojrzał na niego, 

stwierdził,   że   nie   jest  to   żaden   oficer,   jak   przypuszczał.   Ten 
człowiek nie był nawet w mundurze. Zobaczył przed sobą silnie 

zbudowanego   mężczyznę   o   zaróżowionych   policzkach, 
ubranego w ciemnoniebieski włochaty płaszcz kąpielowy, który 

był jednak wyraźnie dla niego za mały, także za krótki, sięgał 
ledwie   kolan.   Erich   Wienand   natychmiast   rozpoznał   ten 

płaszcz kąpielowy. Przesiedział w nim niejedną noc przy swoim 
biurku, pracując nad książką.

Człowiek ten, oceniając go po budowie, był wysportowanym 

mężczyzną   z   twarzą   Siegfrieda.   Nie   miał   chyba   jeszcze 

trzydziestu lat. Zapalił teraz latarkę, którą przyniósł ze sobą, i 
oświetlił nią osobę stojącą za bramą.

- Znam pana ze zdjęć - powiedział. - Niewiele się pan zmienił.
- To zdjęcia z dawnych lat. Nie jestem już tym, kogo pan na 

nich oglądał.

- Sądziliśmy, że pan nie żyje.

- Za wcześnie wobec tego spisaliście mnie na straty.
- Moje nazwisko Warnhagen - przedstawił się nieznajomy. — 

Jestem   porucznikiem   lotnictwa,   szefem   jednej   z   fun-
kcjonujących   w   jego   ramach   baterii   przeciwlotniczej   -   tu 

właśnie aktualnie stacjonujemy. Proszę pana o zrozumienie. W 
każdym razie witam pana serdecznie.

Erich Wienand nie odpowiedział nic. Tymczasem Warnhagen 

z   niezwykłą   ostrością   przepędził   żołnierza   z   pistoletem 

maszynowym.

- Zjeżdżaj stąd, ty niedorajdo - wołał. - Jeszcze  sobie jutro 

porozmawiamy.   Nawarzyłeś   mi   tylko   piwa.   Dureń!   -   Ten 
zniknął   oczywiście   natychmiast,   jakby   się   rozpłynął   w 

powietrzu.

Porucznik   Warnhagen   znów   z   uprzejmą   zapobiegliwością 

zwrócił się do cierpliwie czekającego Ericha Wienanda:

- Mam nadzieję, że pan nam wybaczy.

- W jakim sensie?

background image

-   Ponieważ,   panie   Wienand,  staram   się   respektować   prawa 

właścicieli   obiektów,   w   których   kwateruję.   Sądzę,   że   pańska 

rodzina to potwierdzi. Choć muszę szczerze wyznać, zająłem 
dość dużą powierzchnię pańskiego domu. Przyrzekam jednak 

panu, że zrewiduję swoje potrzeby.

-   Na   razie,   panie   poruczniku,   nie   jest   to   takie   pilne.   Mam 

nadzieję, że gdzieś jeszcze znajdzie się jakiś kąt dla mnie.

-   To   proszę   wobec   tego   za   mną.   Z   pewnością   jest   pan 

oczekiwany.

- Przez kogo - moją żonę?

- Oczywiście, że miałem na myśli pańską szacowną małżonkę, 

panie Wienand. Z tym że trudno było ją tak nagle obudzić z 

głębokiego snu, ale sądzę, że zaraz się pokaże. Ja oczywiście 
wycofam się wtedy taktownie.

Erich   Wienand   wszedł  teraz   przez   szeroko   otwartą   dla 

niego bramę, kierując się do wejścia domu, którego masywne, 

drewniane drzwi z dębiny zostały wykonane także według jego 
projektu i ozdobione kutymi elementami z brązu. Również i te 

otwarły się przed nim niemal na oścież.

Ukazała   się   w   nich   jego   żona   Elwira,   oświetlona   przez 

latarnię,   podobną   do   stajennej.   Zobaczył   jej   czarne   rozpu-
szczone   włosy.   Stała   w   cienkiej   powiewającej   koszuli   nocnej 

koloru   ciemnoczerwonego;   jej   twarz   była   blada   jak   księżyc. 
Wyciągnięte ręce zdawały się dygotać.

- Jesteś! Nareszcie! - zawołała.
Erich Wienand zatrzymał się jak sparaliżowany. Ona rzuciła 

się   na   niego   i   zaczęła   go   obejmować,   co   robiła   z   widoczną 
gwałtownością w ruchach, a nawet z popędli-wością. Po chwili, 

jak gdyby się nagle opamiętała, cofnęła się nawet, lecz starała 
się nie dać poznać po sobie, jaką poczuła odrazę po przytuleniu 

się do niego.

Na   twarzy   Ericha   Wienanda   pojawił   się   delikatny,   ostatnio 

częsty u niego uśmieszek cierpienia, wyraźnie widoczny nawet 
w tym mdłym oświetleniu.

- Ach, moja droga - powiedział - doskonale wiem, co poczułaś, 

background image

to   musi   odpychać,   zwłaszcza   ciebie,   osobę   o   delikatnym 
powonieniu.

- Nie mów tak, Erichu!
-   Mówię   to,   ponieważ   wiem,   że   moje   ubranie   okropnie 

śmierdzi - lepi się od zaschniętej krwi, przesiąkło odchodami. 
Również bielizny od wielu tygodni nie zmieniałem, nawet nie 

było możliwości porządnie się umyć.

- Jakież to wszystko ma znaczenie! - zawołała Elwira, nie tylko 

jako   żona,   ale   także   jako   jego   towarzyszka   życia. 
-Najważniejsze,   że   znowu   jesteś!   Chodź,   wejdź   wreszcie   do 

domu.

Erich   Wienand   ukłonił   się   przed   nią   i   podążył   za   nią   do 

kuchni, gdzie paliło się kilka świeczek. W centralnym punkcie 
stał olbrzymi piec kuchenny z dużym paleniskiem; posadzka 

wyłożona była flizami, dookoła na ścianach widniały ozdobne 
kafelki. Pod oknem stał barokowy, prawdziwie chłopski stół - 

wygodne miejsce do jedzenia. I tam usiedli. Daleko od siebie, 
na przeciwległych krańcach - by mogli dokładniej przyjrzeć się 

sobie.

- Gdybym wiedziała, Erichu, że przyjdziesz, wszystko byłoby 

dla   ciebie   przygotowane   -   kąpiel,   świeża   bielizna,   ubranie, 
jakieś dobre jedzenie i godne przyjęcie.

- Tymczasem - odpowiedział - niczego więcej nie pragnę, jak 

tylko wyspać się, obojętnie gdzie, zaraz.

Na co Elwira zaczęła prosić o zrozumienie. W jej sypialni nie 

będzie   to   w   tej   chwili   możliwe,   gdyż   tam   w   jej   łóżku   śpi 

Elfrieda, jej córka, nazywana też „Elfie". Śpią razem, bo ciągle 
jest napastowana; poza tym dziś wzięła silny środek nasenny. A 

w pozostałych pokojach rozlokowali się żołnierze.

- Dopiero jutro da się coś zrobić.

[L.J]

- Nie musi być od razu pokój - przerwał jej Erich Wienand - 

wystarczy  mi jakikolwiek  kąt, w którym mógłbym się trochę 

przespać. Coś się przecież znajdzie. - Po czym chciał jeszcze 
dowiedzieć się: - A co jest z tym pomieszczeniem w piwnicy - 

zaraz obok schodów? 

-   Ono   jest   puste,   tyle   że   trochę   zastawione   i   chyba   nie-

specjalnie czyste. Tam stoją teraz skrzynie z twoimi książkami, 

background image

kazałam   tam   również   znieść   twoje   materiały,   dokumenty, 
rękopisy.

- Wciąż wszystko to jeszcze jest?
-   Na   szczęście   jest,   Erichu!   Tak   jak   mnie   o   to   zdążyłeś 

poprosić. Pilnowałam tego.

-  To  wobec  tego  pozwól  mi się  tam   przespać,   Elwiro.  Tam 

będę się na razie  czuł bezpieczny - prosił wciąż  tym samym 
upartym głosem, choć już bardzo zmęczonym. -Wystarczy mi 

materac, mała poduszka, jakiś koc, najlepiej dwa.

- Dobrze, Erichu, zaraz to zorganizuję. Tymczasem odpocznij 

trochę. Czy zrobić ci coś do jedzenia?

-   Chętnie   -   odpowiedział   bardzo   już   senny   -   małą   kromkę 

chleba. Ale jeśli masz, to czerstwego. I daj mi trochę wody z 
naszej studni. Więcej nic.

W czasie gdy siedział w kuchni, drobiąc na kawałeczki podaną 

mu   kromkę   chleba,   by   ją   łatwiej   przełknąć,   Elwira,   pełna 

wewnętrznego niepokoju, znosiła do piwnicy to, o co ją prosił. 
Poza materacem i kocami, także miskę z wodą, kawałek mydła, 

dwa ręczniki, koszulę nocną i świeżą bieliznę. Przyniosła też 
nocnik, gdyż najbliższa toaleta znajdowała się obok głównego 

wejścia.

Jedną ze skrzyń stojących w pomieszczeniu, którą wcześniej 

starannie odkurzyła, nakryła obrusem, który w ciemnościach 
lśnił bielą. Na tym „stole" postawiła dwuramienny świecznik z 

niebieskiego   szkła.   Miał   on,   o   czym   wiedziała,   szczególne 
znaczenie   dla   Ericha.   Był   to   bowiem   prezent   od   niejakiego 

Knuta   Hamsuna   -   „Przyjacielowi   po   fachu"   -zostało   na   nim 
wygrawerowane.

Świeczki   migotały   łagodnie.   Oświetlały   położony   przez   nią 

obok   świecznika   notatnik.   Na   nim   leżały   trzy   ostro 

zatemperowane ołówki. A więc niejako zaproszenie do pracy 
literackiej. Gdy to zobaczył, ponownie zaczęły mu drżeć ręce.

- Dziękuję ci za wszystko - powiedział wzruszony.
- A więc do jutra! Rano pomyślimy, co będziemy robić dalej 

odpowiedziała.

background image

Elwira Wienand wycofała  się szybko. Powłócząc nogami, 

jakby niosła jakiś duży ciężar na plecach, szła powoli schodami 

do góry, chcąc udać się do sypialni. W jej oczach pojawiły się 
łzy.

W   sieni   natknęła   się   na   porucznika   Warnhagena.   Wciąż 

jeszcze był w szlafroku pisarza i sprawiał wrażenie, jakby czekał 

na nią.

- Ciężko było? - zapytał.

-   To   wszystko   jest   straszne.   Po   prostu   straszne!   -   odpo-

wiedziała natychmiast.

-   Doskonale   to   rozumiem,   to   znaczy   mogę   się   wczuć   w   tę 

sytuację,   szanowna   pani  -  stwierdził   Warnhagen   przyjemnie 

brzmiącym, choć niemal rozkazującym tonem.

-   Muszę   powiedzieć,   że   pan   Wienand   wydał   mi   się   jakimś 

duchem, który się tu nagle pojawił. Niepodobny jest zupełnie 
do zdjęć ani do tego, co szanowna pani mi o nim opowiadała. 

Po tym jak mi go szanowna panienka, to znaczy pani córka, 
przedstawiła, też go sobie inaczej wyobrażałem.

- Musiał przejść straszne rzeczy - powiedziała Elwira, jakby w 

zamyśleniu.

-   Może   byłoby   dobrze   -   zaproponował   uprzejmie   zapra-

szającym  gestem porucznik  - gdybyśmy na ten temat chwilę 

porozmawiali.   Może   to   pani   sprawi   ulgę.   Czy   mogę   zapro-
ponować portwajnu albo szampana w swoim pokoju?

Propozycja   -   po   małym   wahaniu   -   została   przez   Elwirę 

przyjęta.   Udali   się   do   „jego"   pokoju,   chodziło   oczywiście   o 

gabinet   Ericha   Wienanda.   Pozostał   niemal   nie   zmieniony, 
wypełniony   książkami,   które   znajdowały   się   w   regałach   na 

wszystkich   ścianach.   Na   podłodze   leżał   przepiękny   jasno-
czerwony dywan, bogaty w ornamenty, okna przysłaniały białe, 

długie zasłony. Na samym środku stało  biurko, przy którym 
wcześniej rodziły się liczne dzieła „literatury światowej" - jak je 

określano. Wśród nich była też Pani pułkownikowa, książka o 
kobiecej rezolutności i niezłomności, jak też hymny sławiące 

wieczne istnienie natury, zatytułowane Rybacy Boga.

Lecz teraz na tym biurku leżała czapka porucznika, jego pas i 

pistolet Walther 7,65, a także schemat organizacyjny  baterii, 

background image

plan szkoleniowy, mapa z nakreślonymi kierunkami udziału w 
działaniach   wojennych.   Na   widocznym   miejscu   leżał   też 

jadłospis baterii na bieżący i następny tydzień.

W   gabinecie   stał   pod   ścianą   tapczan,   zapraszająco   szeroki, 

wyściełany   skórą.   Służył   kiedyś   Erichowi   Wienandowi   jako 
miejsce odpoczynku - w czasie przerw podczas pisania.

W tym celu nie był jednak nigdy użyty. Gdy bowiem pisarz 

potrzebował   odprężenia,   wtedy   szedł   na   spacer   przez   pola   i 

łąki, do lasu albo do swoich zwierząt, wśród których znajdował 
szczególne ukojenie.

Teraz   na   tym   tapczanie   obitym   skórą   znajdowało   się   leże 

Warnhagena - było tylko lekko przykryte. I wprost do niego 

prowadził   panią   Elwirę.   Usiadł   obok   niej   i   podał   jej   pełną 
szklankę szampana.

Szampan był słodkawomdły i za ciepły, piana dziko przelewała 

się za obrzeże szklanki. Napili się trochę.

- Co - zapytała po chwili Elwira - będzie teraz z nami?
-  Z pewnością nic,  czego  należałoby   się obawiać,  szanowna 

pani.

-   On   -   odpowiedziała,   mając   na   myśli   Ericha   Wienan-da   - 

zupełnie się zmienił. Wygląda jak szkielet, w każdym razie jest 
potwornie wychudzony. Musiał chyba bardzo cierpieć, przede 

wszystkim duchowo - to jakby nie ten sam człowiek. Jest jakiś 
taki nieobecny. Zdaje mi się, że jego koniec jest bliski.

Porucznik Warnhagen troskliwie objął Elwirę - przysunął się i 

nachylił nad nią.

- Nie   powinnaś tracić   nadziei - powiedział,   co   zabrzmiało 

szczerze, jakby z wewnętrznego przekonania. -Wiesz przecież, 

co do ciebie czuję. Razem na pewno sobie z tym poradzimy. 
Tym bardziej że jak mi powiedziałaś, dawno już nie był wobec 

ciebie mężczyzną.

- Co z tego! Ale znów jest tutaj.

Pieszczoty   porucznika   stawały   się   coraz   gwałtowniejsze. 

Zaczął ją przechylać, aż znalazła się pod nim.

- Nie ma sprawy, której nie dałoby się rozwiązać - sze- pnął jej 

do ucha.

- Co ty znów ze mną wyprawiasz, Horst-Heinz! - Oddychała 

background image

ciężko, ale nie broniła się.

- Robię tylko to, czego ty chcesz, Elwiro, a ja wciąż pragnę.

Gdy Erich Wienand  pozostał wreszcie sam w piwnicy, w 

pomieszczeniu   pod   schodami,   wydało   mu   się,   że   zmęczenie 

nagle   mu   przeszło.   Ustąpiła   senność,   jakby   dopiero   co   się 
obudził. Zaczął więc spoglądać na wszystko, co było widoczne 

w   świetle   świec   osadzonych   w   świeczniku   otrzymanym   od 
przyjaciela - Knuta Hamsuna.

Regały,   skrzynie,   ubita   glina   z   ziemią   zamiast   podłogi. 

Wysoko nad nim na jednej ze ścian dwa małe okienka, które 

wprost magicznie przyciągały jego wzrok. Podszedł do nich i 
zaczął   je   zasłaniać   workami,   które   leżały   pod   ręką.   Dopiero 

teraz   poczuł   się   w  pełni   bezpieczny,   nie   obserwowany   przez 
nikogo.

Zaczął rozglądać się ostrożnie po pomieszczeniu. Potem stopa 

za   stopą   przesuwać   się   po   nim,   jakby   chciał   je   zmierzyć. 

Najpierw zrobił to od drzwi, wzdłuż ścian do prawego okna. 
Gdy tam doszedł, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo 

i  poszedł w  kierunku  lewej  ściany.  Tam   zatrzymał   się  przed 
skrzynią, wciśniętą między regał a ścianę, na której znajdowały 

się okna.

Ukląkł i zaczął obmacywać dłońmi, jakby chciał ją pogłaskać. 

Potem   zaczął   delikatnie   obstukiwać   najpierw   wierzch,   a 
następnie   boki.   Zbadał   też   dokładnie   gliniastą   podłogę   pod 

skrzynią.   Wreszcie   skinął   z   zadowoleniem   głową,   sam   do 
siebie, jakby nieco uspokojony. Skrzynia nie była pusta.

Wyglądała   na   nie   naruszoną.   Od   miesięcy   nikt   do   niej   nie 

zaglądał   ani   też,   jak   stwierdził,   nie   przesuwał   z   miejsca   na 

miejsce.  W  niej  znajdowały   się  jego  liczne  dzieła,   rękopisy  i 
maszynopisy,   jak   również   szkice   i   założenia   do   dalszych 

utworów.   W   niej   także   przechowywał   ważną   dla   siebie   ko-
respondencję. Lecz teraz wszystko mogło być w niej zakurzone, 

zawilgocone, bliskie zbutwienia. Przestraszył się.

Wstał   i   oparł   się   wyczerpany   o   ścianę,   jakby   nagle   uszło   z 

niego powietrze. Nie miał odwagi od razu jej otworzyć. Dopiero 

background image

po chwili znów nachylił się nad nią, próbując wysunąć ją nieco 
do przodu, co mu się jednak nie udało. Nie miał na tyle siły, 

żeby ją ruszyć. Oddychał ciężko, na jego uduchowioną twarz 
wystąpił   gęsty   pot.   Wienand   znalazł   kawałek   drąga,   który 

podłożył   pod   skrzynię,   i   ponownie   próbował   wysunąć   ją   do 
przodu. Gdy mu się to wreszcie udało, usiadł wyczerpany na 

gliniastej podłodze, opierając się plecami o dłuższy bok skrzyni.

Minęło   niemal   pół   godziny,   nim   drżącymi   rękoma   zaczął 

szukać po kieszeniach łyżki - to jedyny przyrząd, który wolno 
było mieć w obozie, by za jego pomocą móc „żreć". Żadnego 

noża, widelca, pilnika do paznokci, nożyczek, śrubokręta. Nie, 
tego   nie   wolno   było   mieć,   aby   nie   zadać   sobie   czasami 

śmiertelnych ran albo też tym narzędziem nie zabić broń Boże, 
innych.

Teraz w każdym razie tu, w swojej piwnicy, Wienand sięgnął 

po łyżkę, znowu ukląkł i zaczął, trzymając ją w obydwu rękach, 

energicznie rozkopywać lepką glinę stanowiącą podłogę. Przy 
tym   uświadomił   sobie,   do   czego   potrzebne   mu   były   jeszcze 

ręce.

To,   co   zaczął   nimi   odsłaniać   milimetr   po   milimetrze,   było 

twarzą   z   ciemnego   brązu.   Oblicze   pełne   udręki.   Nad   nim 
korona cierniowa, naciśnięta głęboko na czoło. Krople potu, łez 

i krwi zdawały się spływać po tej twarzy boleści. 

Ten  Zbawiciel  z   brązu,   teraz   cały   wysmarowany   brudną 

gliniastą ziemią, został przez niego i jeszcze innego mężczyznę 
z   narażeniem   życia   uratowany   kilka   miesięcy   temu   przed 

zniszczeniem.

Miał zostać przetopiony. Wienand pochylił się teraz głęboko 

nad wykopaną figurą Chrystusa. Szczęśliwy zaczął całować jej 
twarz,  nim znów wróciła  do jego świadomości  otaczająca go 

ponura rzeczywistość.

Wtedy   zakopał   ponownie   starannie   figurę,   zamaskował 

miejsce, po czym dopiero położył się i zasnął długim, głębokim 
snem, być może mając nadzieję, że się z niego już nigdy nie 

obudzi. Lecz to nie było mu jeszcze dane.

background image

Życiorys Ericha Wienanda 

Część pierwsza

Należy zaraz na początku zaznaczyć, iż być może najistot-

niejszych szczegółów tego niemieckiego życiorysu nie da się  
całkowicie odtworzyć. Tym bardziej iż tak zwane dokumenty  

źródłowe, jak na przykład listy, zostały tylko w pojedynczych  
przypadkach odnalezione. Erich Wienand dbał, żeby tak było,  

prawdopodobnie czynił to z pełną świadomością, świadczą o  
tym  liczne  wywiady z  dziennikarzami, jak też z  krytykami  

literackimi. Zresztą jak żył - a raczej jak musiał żyć - nie jest  
tutaj istotne. Rozstrzygające jest to, co pozostawił jako „swoje  

dzieło". Tylko to!

Pewne jest, że Erich Wienand urodził się 18 stycznia 1886  

roku w Priesnitz na Pomorzu. Ojciec: Hagen Wienand - radca  
sądowy.   Matka:   Elizabeth   Wienand,   nazwisko   panieńskie  

Goldach.

Bardzo szczegółowo - jak się wydaje - udało się opisać ten  

okres   niejakiej   Konstanzy   Reibert.   Ona,   zaraz   po   śmierci  
Ericha Wienanda, wystąpiła jako pierwsza najpełniejsza jego  

biografka, poświęcając mu aż trzy książki. W jednej z nich  
znalazły się następujące informacje:

Jego miejsce urodzenia, Priesnitz na Pomorzu, położone jest  

na północ od Szczecina i znajduje się mniej więcej w połowie  

drogi pomiędzy stolicą regionu a wybrzeżem morskim. Wów-
czas, w  1886  roku,   było  to  solidne,  dobrze  zorganizowane,  

choć   stosunkowo   niewielkie   miasto.   Dwanaście   tysięcy  
mieszkańców,   dwie   szkoły   podstawowe,   jedno   gimnazjum,  

trzy kościoły  -  wyłącznie ewengelickie; do tego dwa hotele,  
osiemnaście restauracji, jeden lekarz, dwóch weterynarzy - i  

właśnie ów sąd rejonowy, w którym pracował ojciec Ericha  
Wienanda,   w   Priesnitz   oczywiście   znajdował   się   także  

garnizon wojskowy.

Panował tam z pewnością ów znany na całym świecie porzą-

dek   tak   zwany   prusko-niemiecki,   czyli   cesarski.   Jego  
najbardziej   wpływowymi   siłami,   według   zgodnej   opinii  

świadków,   były   niewątpliwie   urzędy,   to   znaczy   ich  

background image

przedstawiciele: policja spełniała w tym rolę wiodącą, jako  
urząd najbardziej czujny, ale i też zdecydowanie obywatelski.  

Porządnie  zachowujący   się  obywatele  znajdowali   w  niej  w 
każdej   chwili   ochronę   i   stosowną   pomoc.   Przy   kształceniu  

tamtejszych uczniów dbano przede wszystkim o wychowanie  
gorliwych   i   posłusznych   obywateli.   Różne   „ojczyźniane"  

stowarzyszenia i kluby  działały w myśl tej zasady. A poza 
tym dużo czasu poświęcano na gimnastykę i śpiew -także dla 

pomyślności   obywateli.   Priesnitz   miało   co   najmniej  
dwanaście takich „patriotycznych" organizacji, z których, jak  

należy sądzić, było dumne.

W podjętych przez Konstanzę Reibert próbach opisania pisa-

rza,   stworzenia   w   każdym   razie   jego   solidnej   biografii  - 
można znaleźć to, co nazywa się charakterystyką epoki, w  

której twórcy przyszło żyć.

-  W roku 1886, w którym urodził się Erich Wienand, król  

bawarski Ludwik - wyśmiewany i wyszydzany - został uz-
nany za umysłowo chorego, ubezwłasnowolniony i zmuszony  

do samobójstwa. Jednocześnie Strindberg, Tołstoj i Leopold  
Rankę pisali swoje najważniejsze dzieła. Pewien aptekarz, z  

odległej   wówczas   i   znajdującej   się   jakby   na   końcu   świata  
Ameryki, opracował przepis na napój, który potem nazwano  

coca-colą. Wtedy też w porcie nowojorskim stawiano Statuę  
Wolności.

Lecz najważniejszym dokumentem, który Konstanza Reibert  

zamieściła, jest wspomnienie akuszerki, nazwiskiem Hausbit-

ner, wówczas jeszcze bardziej młodej, która odbierała poród  
małego Ericha. 

-  Mimo   podeszłego   wieku   doskonale   przypominam   sobie

narodziny   Ericha   Wienanda,   ponieważ   nie   były   zwykłym

przyjściem na świat. Należy podkreślić, iż radca sądowy Ha-
gen   Wienand   był   wielce   znaczącą   osobistością   w   naszym  

Priesnitz. Człowiekiem powszechnie szanowanym cieszącym  
się dużym uznaniem, także moim. Można powiedzieć, że na  

równi   z   burmistrzem,   dyrektorem   szkoły   i   komendantem  
garnizonu.

Przy   jego   narodzinach,   które   oczywiście   nastąpiły   z   moją  

background image

pomocą, pani Elisabeth Wienand omal nie umarła, taka była  
słaba. Zdaje się, że nie była dostatecznie przyzwyczajona do  

twardego   życia   na   prowincji   jako   osoba   pochodząca   z  
Berlina. Choć specjalnych komplikacji przy tym nie było, o  

czym   mogłam   poinformować   czekającego   przy   butelce  
czerwonego   wina   na   rezultat   rozwiązania   pana   radcą  

sądowego.

Ten zaś zareagował jak typowy mężczyzna. Nie pytał, czy  

wszystko   przebiegło   dobrze,   czy   też   jak   się   czuje   żona.   On  
chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej: czy to  

jest chłopak?

Co mogłam mu potwierdzić, a wtedy wydał mi się szczęśli-

wy. Pamiętam, że popędził schodami na górę. Wienandowie  
zamieszkiwali   dwupiętrowy   dom,   pod   najlepszym   z  

możliwych wówczas adresów przy Merktplatz 5. Gdy wbiegł  
do   sypialni   swej   bladej,   leżącej   w   łóżku   żony,   objął   ją   i  

zawołał na cały głos:

- Dziękuję ci za syna! Nazwiemy go, jak zaplanowaliśmy,

Erich - na cześć brata mojej matki, tego leśnika.

Potem dopiero obejrzał syna, swojego drugiego już, którego  

właśnie po raz pierwszy kąpałam: różowiutkie napęczniałe  
ciałko   z   kaprawymi   oczkami   i   malinowymi   ustami,   które  

dopiero co oswobodziło się z ciała matki. Wtedy jego żona,  
mimo że była bardzo osłabiona, radosnym głosem zapytała:

- Czyż nie jest on uroczy i do tego taki delikatny?
-  Nawet trochę za delikatny - stwierdził na to pan radca.  

-Może przez to taki malutki. - Był wyraźnie tym zatroskany.  
-Powinniśmy go zważyć.

Co też potem nastąpiło. Po czym pan radca sądowy z dez-

aprobatą stwierdził:

- Ma blisko czterysta gram niedowagi! To mi się nie podoba.
Dalej pan radca nie mógł się jednak zajmować synem, gdyż  

ten   dzień,   właśnie   18   stycznia,   był   jak   by   to   powiedzieć   -  
dniem historycznym. Tego dnia bowiem, 18 stycznia, urodził  

się   również   cesarz   niemiecki,   a   to   oznaczało   naturalnie  
urzędowe obowiązki dla pana radcy!

background image

2

Następny   dzień  w   połowie   kwietnia   1945   roku   -   był 

naprawdę wiosenny, miał przyjemną temperaturę, pola wokół 

rozciągających   się   łąk   lśniły   świeżą   zielenią.   Było   tak,   jakby 
rozwijającej   się   natury   nic  nie   obchodziło,   nic,   co   się   działo 

wokół.

A wokół trwała gorączka wojenna, wojna wszystkich wojen, 

której fronty po krótkiej mobilizacji kolejno rozsypywały się jak 
domki   z   kart.   Ongiś   błyszczący   i   dumny   ze   swej   potęgi 

wielkoniemiecki   Wehrmacht   teraz   żałośnie   rozpadał   się   - 
uciekał, chowając się po różnych dziurach, z których czasami 

próbował się jeszcze przeciwstawić napastnikom.

Jedna   z   jego   części   znajdowała   się   właśnie   tutaj,   w   połu-

dniowych   Niemczech,   w   górnej   Bawarii,   proponując   swoje 
usługi.   Nazywano   ją   też   wówczas   „ostoją   Niemiec"   albo 

„twierdzą",   której   wróg   nie   zdobędzie,   tak   przynajmniej 
oficjalnie   głoszono.   Tu   w   każdym   razie   wokół   Bertesgaden, 

czyli   bunkra   Hitlera   -   kanclerza   i   naczelnego   wodza   Wehr-
machtu,   w   okolicach   Obersalzberga,   zgromadzono   resztki 

wspaniałej niegdyś armii.

W tym kotle, a raczej piekle, możliwe były wszelkie odmiany 

ostatnich zagrywek w tak zwanej obronie Rzeszy. O przeżycie 
walczyli   nie   tylko   ludzie   rozsądnie   myślący,   ale   również   i 

niczego nie widzący głupcy, wciąż jeszcze wierzący w końcowe 
zwycięstwo.   Wszyscy   oni   -   te   resztki   -   podzieleni   byli   na   w 

miarę   dające   się  jeszcze   określić   jednostki   i   oddziały,   jak   ta 
bateria obrony przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Była 

częścią   pewnego   rozmieszczonego   po   okolicy   pułku,   ale   na 
dobrą   sprawę   zdana   wyłącznie   już   tylko   na   własne   siły   i 

inwencję,   jeśli   chodzi   o   ochronę   przeciwlotniczą   twierdzy 
Führera.

Tu   także   zgromadziły   się   różne   wycofujące   się   sztaby, 

background image

prawdopodobnie   z   wieloma   tajnymi   materiałami   i   aktami. 
Znalazły   się   pospiesznie   przerzucane   zapasy,  w  tym   również 

żywnościowe. Tutaj na nowo usiłowano jeszcze kompletować 
rozbite   oddziały,   ściągano   pospiesznie   szpitale   polowe, 

likwidowane   gdzie   indziej   szkoły   wojskowe   i   różnego   typu 
jednostki specjalne. Wszystko, co jeszcze mogło się przydać. I 

w   tym   rozgardiaszu   znaleźli   się   również   pozostawieni 
własnemu   losowi   różnego   typu   więźniowie,   robotnicy   przy-

musowi,   jeńcy   wojenni   -   w   tym   także   więźniowie   obozów 
koncentracyjnych.

W tych jakby wyplutych resztkach wielkich Niemiec pojawiły 

się   również   powracające   wiosną   do   swych   gniazd   ptaki 

wędrowne.   Bezbłędnie   odnajdywały   swoje   stare   miejsca, 
usadawiając się na drzewach, pod dachami domów, na polach i 

łąkach. Wraz z nimi, jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, 
widoczne stały się także ptaki zimujące w okolicy - wszystko 

radośnie   odżywało   -   śpiewało,   wiwatowało,   kwiliło, 
wykrzykiwało, ćwierkało.

I to cudowne manifestowanie życia, mimo okropności przeżyć 

zimy i nocy, śniegu i lodu, deszczu i mgieł - chłonął teraz Erich 

Wienand.

Stał   przy   jednym   z  dwu   małych   okienek   w  swojej   piwnicy. 

Zdjął   najpierw   worki,   którymi   w   nocy   przysłonił   okna,   a 
następnie   szeroko   je   otworzył.   W   końcu   znał   się   na  śpiewie 

ptaków,   potrafił   rozróżniać   ich   głosy   -   wiele   jego   opisów 
przyrody bazowało na tym doświadczeniu.

Radośnie i pełen nadziei spoglądał więc na wschodzące słońce 

tego wiosennego poranka. Po czym zwrócił uwagę na małego, 

szarego, zwykłego wróbelka, który nagle pojawił się przed nim i 
wesoło   wymachiwał   skrzydełkami   w   porannym   słońcu.   Dla 

niego   Wienand   kruszył   teraz   resztki   z   kromki   chleba,   którą 
miał   w   kieszeni,   delikatnie   wysuwając   je   na   dłoni   w   jego 

kierunku. Ptaszek, o dziwo, przyfrunął i zaczął je wydziobywać, 
ale nagle zerwał się spłoszony.

Widocznie   usłyszał,   podobnie   jak   Erich   Wienand,   mocne 

pukanie do drzwi piwnicy. Erich Wienand, jakby zbudzony ze 

snu, cofnął się nieco od okna, odwrócił i z powrotem znalazł się 

background image

w półmroku.

- Proszę - zawołał delikatnym głosem. Usłyszał za drzwiami 

głos swojej żony Elwiry.

- Czy nie przeszkadzam, Erichu?

- Ty nigdy mi nie przeszkadzasz - zapewnił.
Elwira weszła do środka po wąskich drewnianych schodach, 

które prowadziły do tego piwnicznego pomieszczenia. Jej krok 
był  zdecydowany   -  w  jednej  ręce   miała   dzban   z   wodą,  a  na 

drugiej   stosik   świeżej   odzieży:   ubranie,   koszule,   sweter, 
skarpetki, buty. Położyła to wszystko przed nim.

- Czy miałeś dobrą noc? - chciała wiedzieć.
-   Nawet   bardzo   dobrą!   -   odpowiedział   natychmiast.

Może dlatego, że nareszcie znowu w domu.

Powiedział tak, choć w rzeczywistości ta noc była wyjątkowo 

okropna dla niego, jak zresztą wiele innych przez ostatnie kilka 
miesięcy. Śniły mu się jakieś niesamowite, straszne rzeczy, we 

śnie   drżał   cały   ze   strachu,   oblewał   się   wielokrotnie   zimnym 
potem.   Przebudził   się   w   momencie,   kiedy   próbował   uciec   z 

obozu, gdziekolwiek zniknąć, schować się.

Odetchnął,   dopiero   gdy   uświadomił   sobie,   że   znajduje   się 

przecież   we   własnym   domu.   W   swojej   piwnicy,   tuż   obok 
skrzyni   ze   swoimi   dziełami,   pod   którymi   spoczywał   jego 

Chrystus.

Elwira podeszła do niego. Położyła ręce na jego ramionach, 

jakby go chciała objąć, na co z wdzięcznością jej pozwolił.

- Przygotowałam ci kąpiel, Erichu - powiedziała po chwili. - W 

kuchni stoi też przygotowane dla ciebie jedzenie. 

Podczas tego pierwszego posiłku przez jakiś czas będą tylko 

we dwoje; później dopiero, jeśli pozwoli, dołączy  do nich jej 
córka.

- Elfie bardzo chce cię zobaczyć. Jest bardzo podenerwowana, 

odkąd   dowiedziała   się,   że   wróciłeś.   Czy   nie   będzie  ci 

przeszkadzać?

- Ależ nie - w żadnym wypadku! Jak się czuje nasze kochane, 

dobre dziecko?

-   W   zasadzie   bez   zmian,   Erichu.   -   Co   oznaczało:   Elfie   jest 

ciągle,   jak   przedtem,   chorowita,   na   ogół   apatyczna   i   nieco 

background image

pobudliwa. Cierpiała na zaburzenia trawienia, miała również 
kłopoty z sercem. Także jej krótkowzroczność pogłębiła się. - 

Trzeba jej po prostu okazywać dużo miłości.

- Co za cudowne słowo, Elwiro - miłość! - powtórzył. -Słucham 

go   z   wyjątkowym   wzruszeniem.   Czuję   się   w   tym   momencie 
zupełnie jak nowo narodzony... Jakby wszystko wokół mnie na 

nowo odżyło.

Gdy Erich Wienand porządnie się wykąpał, zaczął się ubierać. 

Stwierdził z satysfakcją, iż Elwira przygotowała mu te rzeczy, w 
których   lubił   chodzić   na   swoje   długie   spacery.   Było   to 

myśliwskie   lodenowe   ubranie,   szarozielone,   nieco   już 
podniszczone, chętnie noszone w Bawarii - zatem nie rzucające 

się w oczy.

Ubrany   w   ten   strój,   Erich   Wienand,   wchodził   schodami   z 

piwnicy do sieni, a stamtąd do kuchni. Nie usiadł jednak od 
razu do zastawionego dla niego stołu, tylko najpierw podszedł 

do dużego okna.

Wyjrzał przez nie - na świat, swój świat, z którego wyłączono 

go na długie miesiące w obozie koncentracyjnym. Ale teraz ten 
świat znów egzystował dla niego. „Żeby móc przeżyć w domu, 

choć tylko jedną wiosnę, mój Boże!" -prosił Boga wielokrotnie 
w  swoich   rozpaczliwych   obozowych   modlitwach.   I   prośba  ta 

została wysłuchana.

-  Popatrz   tylko  na   to!   -   zawołał   uszczęśliwiony   do   swojej

żony. - Jak duże są już liście  na tych  drzewach  owocowych.
Jakie   duże   pąki   mają   już   te   drzewa.   Lada   dzień   zaczną

kwitnąć! Wczesną mamy w tym roku wiosnę. Zapowiada się
dobry urodzaj.

Wtedy   spostrzegł   w  ogrodzie   między   drzewami   owocowymi 

jakiegoś   mężczyznę   w   mundurze.   Stał   tak,   jak   gdyby   i   on 

również podziwiał piękno wiosny. Dopiero po chwili Wienand 
zobaczył, że rozpiął spodnie, odsłonił tyłek i przykucnął. Erich 

Wienand odwrócił się od okna.

Jego wzrok padł teraz na zastawiony stół. Leżał tam świeżo 

upieczony biały  chleb, złotożółte masło, miseczka z miodem, 

background image

druga z marmoladą, zrobioną z owoców z jego drzew. Obok 
stały jeszcze trzy dzbany: z kawą zbożową, herbatą owocową i 

mlekiem. Mleko pochodziło, jak zapewniała go Elwira, od jego 
ulubionej krowy, Eddy.

-   To   dobrze   -   powiedział,   uśmiechając   się   do   siebie   -

że   jest   jeszcze   moja   Edda.   -   Lecz   nie   odważył   się   pytać

alej,   co   jeszcze   pozostało   z   jego   świata.   Elwira   również   nie
zachęcała   go   do   tego.   Może   dlatego,   że   ten   świat   już

nie   istniał.   Nie   było   także   już   Lottchen,   jego   ulubionej
jamniczki.

Zawsze dbał o to, aby po każdym powrocie do domu otaczać 

się swoimi zwierzętami. Z nimi chciał przebywać, jak długo im 

dane było żyć. Nigdy nie chciał być hodowcą, a już w żadnym 
razie   dostarczycielem   zwierząt   do   rzeźni.   To   była   zawsze 

demonstrowana   przez   niego   cecha,   ona   też   szybko   została 
zauważona   przez   sąsiadów,   którzy   określali   go   jako 

„sentymentalnego wariata" albo „sanitariusza zwierząt" i tym 
podobne.

Elwira ani nie namawiała go do jedzenia, ale też nie odciągała 

od   stołu.   W   trosce   o   jego   zdrowie   wcześniej   zadzwoniła   do 

doktora   Gansa,   lekarza   w   Schoenau,   który   w   razie   potrzeby 
opiekował się Wienandem. Teraz zresztą bardzo się ucieszył, 

gdy się dowiedział, że jego czcigodny pacjent znów wrócił do 
domu. Kazał go bardzo serdecznie pozdrowić i powiedział, że 

jak najszybciej go odwiedzi.

Doktor Gans radził:

-   Szklanka   świeżego   mleka,   możliwie   nie   za   tłustego,   nie

powinna   zaszkodzić.   Również   łyżeczka   miodu   do   tego   po

winna   dobrze   zrobić,   zwłaszcza   że   to   miód   lipowy,   którego
tak wiele macie w Welpenhof.

Właśnie   to   pił   teraz   Erich   Wienand,   małymi   łykami   -z 

wyraźnym   zadowoleniem,   lecz   nie   wziął   do   ust   świeżo 

upieczonego białego chleba, co prawda sięgnął po dwie kromki, 
ale   tylko   powąchał   je,   by   po   chwili   schować   w   swoich 

kieszeniach w marynarce. Elwira z uwagą śledziła każdy nawet 
najmniejszy jego ruch.

Potem   pokazała   się   Elfie,   jej   córka.   Otworzyła   drzwi   i 

background image

zatrzymała   się   w   nich   --   ubrana   w  prostą   sukienkę   z   grubo 
tkanego   lnu.   Jej   łagodna   twarz,   przypominająca   księżyc   w 

pełni,   była   mocno   zaczerwieniona.   Oddychała   szybko 
otwartymi ustami, sprawiając wrażenie, że inaczej nie potrafi.

-   Wejdź,   dziecko,   nie   denerwuj   ojca   -   powiedziała   tro

skliwie Elwira.

Lecz było to zbyteczne. Erich Wienand wstał, rozwarł szeroko 

ramiona i przytulił do siebie opiekuńczo Elfie. Tkwili tak przez 

jakiś   czas   w   ucisku,   uśmiechając   się   do   siebie.   Potem,   nie 
wypuszczając Elfie z objęć, poprosił ją, aby usiadła koło niego.

Nie był jej ojcem. Elwira, jego druga żona, wniosła ze sobą do 

ich małżeństwa Elfie. Było to dwanaście lat temu. Lecz Erich 

Wienand kochał Elfie dosłownie od pierwszego spojrzenia. Ta 
delikatna   dziewczynka,   niezwykle   wrażliwa   i   chorowita,   była 

stworzeniem,  które   kazało   mu  myśleć  o  kruchości   ludzkiego 
ciała, wręcz nakazywała mu to. Była dziewczynką nieszczęśliwą 

- z nieskoordynowanymi ruchami, jakimiś ciągłymi wysypkami 
na skórze. Głos jej brzmiał jak echo tłuczonej blachy. Cała jej 

postać   była   bez   wyrazu.   Płaskie   piersi,   ledwie   zarysowane 
biodra. 

Lecz  właśnie  dlatego, ale  nie  tylko  dlatego, była dla Ericha 

Wienanda   stworzeniem   Boga,   które   potrzebowało   jego 

pomocy, zrozumienia, ciągle potwierdzanej miłości. Przy tym 
miała   coś   szczególnego   w   oczach;   one   przemawiały   jakąś 

niezwykłą   siłą,   były   zwierciadłem   jej   duszy   -   czystym, 
klarownym, pełnym naiwnej szczerości. Miały w każdym razie 

swój niezwykły wyraz i siłę.

I   ta   niezwykle   ujmująca   dla   niego   istota,   potrzebująca 

życzliwej opieki, teraz oczekiwała jego odpowiedzi na pytanie:

- Co się tu dzieje, tato?

- Moje dziecko - odpowiedział. - Tego nie wiem.
-   Skoro   ty   nie   wiesz,   to   kto   może   wiedzieć?   -   spytała 

zdziwiona. - W końcu żyją na świecie ludzie, którzy wierzą w 
ciebie   -   także   tutaj.   I   dla   nich   ty   jesteś,   jak   i   dla   mnie, 

absolutnie   jedynym   autorytetem,   który   może   rozwiewać 
dręczące   ich   wątpliwości.   Tylko   ty   posiadasz   mądrość,   aby 

odpowiedzieć na każde pytanie.

background image

- Może tak było, moje dziecko. Teraz już nie.
- Ależ, proszę cię, Elfie, nie obciążaj ojca takimi dodatkowymi 

problemami - zwróciła się Elwira do córki tyle troskliwie, co 
żądające

Elfie nie była jednak skłonna usłuchać matki. Przytuliła się 

mocno   do   swego   „ojca"   -   był   jedynym   mężczyzną,   któremu 

okazywała tego rodzaju uczucia i zaufanie.

   - Czy naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje, czy też po prostu 

nie chcesz wiedzieć?

Erich   Wienand   sięgnął   po   szklankę   z   mlekiem   i   miodem   i 

wypił kilka łyków; chyba po to, aby oszukać swój domagający 
się jedzenia żołądek. Po czym zaczął ciężko oddychać, wreszcie 

ledwo wykrztusił z siebie:

- To, co mnie teraz gnębi, to okropne uczucie, że Bóg się od 

nas odwrócił! A za jego plecami bezkarnie harcują diabły.

Chwilę potem Erich Wienand gwałtownie się podniósł.

- Jest mi niedobrze - wyznał. - Czuję się, jakbym za chwilę 

miał   się   udusić,   lecz   proszę,   moi   kochani,   nie   róbcie   sobie 

żadnych   zmartwień;   coś   takiego   zdarzało   mi   się   niemal 
codziennie. Poradzę sobie z tym.

Nie   chciał,   by  mu  towarzyszono,   sam  poszedł  do  toalety   w 

dolnej sieni i tam zwymiotował.

Gdy Erich  Wienand  wrócił do kuchni, był bardzo blady; 

niemniej   sprawiał   wrażenie   uspokojonego,   niemal   opanowa-

nego.   Już   się   nie   zataczał.   W   kuchni   zobaczył   jeszcze   jedną 
osobę.

Był   to   porucznik   Horst-Heinz   Warnhagen.   Mężczyzna, 

którego poznał już ubiegłej nocy. Tym razem był w mundurze 

lotnika   z   czerwonymi   wyłogami   na   kołnierzu.   Warnhagen, 
wyraźnie ugrzeczniony, siedział na krześle w pobliżu drzwi.

-   Pan   porucznik   Warnhagen   -   wyjaśniła   mu   Elwira,   gdy

tylko wszedł do kuchni - był zawsze dla nas bardzo życzliwy

i troskliwy. Powinieneś o tym wiedzieć, Erichu.

Ten   spojrzał   na   swoją   żonę   trochę   uważniej   i   od   razu 

stwierdził,   że   jej   sympatia   do   porucznika   była   wyraźna.   Po 

background image

czym spojrzał na swoją córkę, ale i ta, nie wyrażająca spon-
tanicznie   swoich   uczuć   młoda   kobieta,   również   rozpromie-

nionym wzrokiem spoglądała na Warnhagena.

Teraz z kolei zaczął się dokładnie przypatrywać porucznikowi. 

Uznał to nawet w tym momencie za niezbędne. Warnhagen w 
świetle   dnia   prezentował   się   jeszcze   korzystniej   niż   w   nocy. 

Miał sportową sylwetkę, był prawdopodobnie przy tym bardzo 
wytrzymałym  i zdecydowanym człowiekiem. Twarz  bohatera: 

typowo niemiecka pod krótko przystrzyżonymi blond włosami.

Horst-Heinz   Warnhagen   próbował   być   teraz   niezwykle 

uprzejmy.
- Szanowny panie Wienand - zaczął. - Proszę pozwolić wyrazić 

mi swoją radość z powodu pańskiego powrotu do domu, do 
pańskiego Wolpenhof. Proszę mi powiedzieć, co mogę zrobić, 

aby pański pobyt uczynić jak najbardziej przyjemnym?

- Czy pan może, panie poruczniku, już się nad tym zastanawiał 

i ma jakieś propozycje?

- Ja, panie Wienand, razem ze swoją baterią musiałem tutaj 

zakwaterować, zresztą zgodnie z rozkazem, przy czym pański 
dom ze wszystkich w okolicy najbardziej się do tego nadawał. 

Ale jestem oczywiście gotów, zwłaszcza po bliższym poznaniu 
pańskiej   czcigodnej   rodziny,   przestrzegać   wszystkich 

obowiązujących tutaj zwyczajów. Nawet je pielęgnować.

-   Co   mogę   absolutnie   potwierdzić!   -   wyrwało   się   Elwirze 

spontanicznie.

- I ja też! - zapewniła Elfie. Spoglądała przy tym na porucznika 

jak na niezwykłe zjawisko.

Warnhagen   zaczął   więc   przedstawiać,   jego   zdaniem   wy-

chodzące   naprzeciw,   z   pewnością   też   wcześniej   dokładnie 
przemyślane,   propozycje.   On   osobiście   mógłby   natychmiast 

wynieść się z zajętego przez siebie gabinetu pana Wienanda, o 
który dbał i starał się, by nic tam nie zmieniać. Również duża 

jadalnia,   w   której   obecnie   znajduje   się   kancelaria   baterii, 
mogłaby zostać niewątpliwie szybko oddana. I dalej: kuchnia 

polowa, magazyn żywnościowy i warsztat naprawczy - całe tak 
zwane   kwatermistrzostwo   baterii   mogłoby   również   być 

przeniesione do pomieszczeń przy stajni.

background image

-   Czy   mam   być   panu   wdzięczny   za   to?   -   dało   się   usłyszeć 

pytanie Wienanda.

-   Nie   mnie   -   zapewnił   natychmiast   Warnhagen.   -   Raczej 

pańskiej   szanownej   małżonce   i   wyjątkowo   cenionej   także 

przeze mnie czcigodnej pana córce.

Erich   Wienand   zadał   sobie   trud,   aby   na   te   obiecujące 

propozycje odpowiednio zareagować:

- Nie wiem, czy tego rodzaju propozycje mają w ogóle jakiś 

sens, zważywszy na moją osobę i obecne położenie.

- Czego się pan obawia? - chciał dowiedzieć się Warnhagen. - 

Co pan wobec tego proponuje? 

- Nie wydaje mi się właściwe, w każdym razie nie sądzę, aby 

było wskazane, żeby od razu coś tu teraz zmieniać. To mogłoby 
być w obecnych czasach poczytane za błąd.

- Sądzę, że masz całkowitą rację - przyznała żona Elwira po 

krótkiej   wymianie   spojrzeń   z   Wamhagenem.   -   Będziesz 

niewątpliwie,   Erichu,   pilnie   tutaj   obserwowany,   po   tym 
wszystkim, co masz za sobą.

- Pan Warnhagen z pewnością będzie to robił, ale to daje ci 

jednocześnie gwarancję - wtrąciła się żarliwie Elfie.

Porucznik poczuł się doceniony. Był za to wdzięczny.
-   To   na   pewno   nie   jest   przyjemna   sytuacja,   ale   musimy

ją   uczynić   możliwie   najbardziej   znośną.   Tym   bardziej   że
należy   przypuszczać,   iż   panujące   obecnie   stosunki   w   każdej

chwili mogą się zmienić. I kto wie, czy nawet nie z dnia na
dzień.   Ale   w   takiej   sytuacji   jestem   gotów   się   wstawić   za

panem,   za   wami   wszystkimi.   Jeśli   oczywiście   państwo   sobie
tego życzą.

Wienand   udał,   że   nie   dosłyszał   tej   propozycji.   Zauważył 

jedynie:

- Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że najlepiej jest 

siedzieć   cicho   i   nie   wychylać   się,   wtedy   unika   się   wszelkieh 

komplikacji.   Dlatego   też   sądzę,   iż   najwłaściwiej   będzie,   jeśli 
tymczasem pozostanę w piwnicy.

- Jeśli to uważasz za słuszne, Erichu...
-   Sądzę,   że   tak   będzie   mi   na   razie   najlepiej,   Elwiro.   Tym 

bardziej że nie jest wykluczone, że będę musiał się troszeczkę 

background image

rozejrzeć po najbliższej okolicy.

-   Pańska   rodzina,   panie   Wienand,   będzie   się   panem 

opiekować - stwierdził porucznik. - Ja natomiast będę się czuł 
w obowiązku pana ochraniać.

- Ochraniać? To piękne! Lecz przed kim to, panie poruczniku?
- Po prostu przed wszystkim; przed wszystkim, co może się 

panu przytrafić.

-   Zagrożeniem   -   powiedział   Erich   Wienand,   jednocześnie 

przyglądał   się   badawczo   obecnym   -   mogą   być   dwojakiego 
rodzaju ludzie. Z jednej strony policja, a z drugiej gestapo - ci z 

SS. Ale jeśli się pojawią, to z całą pewnością uzbrojeni - i co 
wtedy?

Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Cała trójka spoglądała na 

niego z troską. Co on wydawał się przyjmować z zadowoleniem.

Po   tej   rozmowie  Erich   Wienand   wybrał   się   na   pierwszy 

spacer po swoim gospodarstwie. Sam. Każdą propozycję towa-

rzyszenia   mu   grzecznie,   ale   i   stanowczo   odrzucił.   Z   bijącym 
sercem, stawiając ostrożnie krok za krokiem, wiedziony niemal 

dziecięcą   ciekawością   -   ruszył   więc   w   ten   swój   pierwszy 
„gospodarski" obchód.

Najpierw wszedł do obory, która znajdowała się niemal tuż za 

domem.   Tam   zobaczył   swoją   ulubioną   krowę   Eddę.   Niemal 

uroczystym krokiem poszedł w jej kierunku. Ona zdawała się 
go   poznawać;   w   jej   spojrzeniu   pojawiło   się   coś   w   rodzaju 

sygnalizowanej radości. Poczuł ciepło, gdy położył ręce na jej 
głowie, jej pysk był jedwabisty, delikatny i gładki.

Obok   Eddy   miejsca   były   jednak   puste.   Jego   pozostałych 

dwóch krów, Olgi i Emmy, już nie było. A z jego pięciu świń 

były   jeszcze   tylko   dwie.   Świnie   to   stworzenia   o   zupełnie 
zaskakującej mądrości, co dawno już stwierdził. Nadawał więc 

im imiona, na które, o dziwo, reagowały. Gdy zatem na te dwie 
pozostałe   zawołał:   Willibald,   Kunegun-de!   -   podreptały 

radośnie, węsząc w jego kierunku. Chciały, żeby je podrapał po 
nosie i za uszami. Co też zrobił. Chrzą-kały zadowolone...

Zwierzęta, i to niemal wszystkie, stanowiły dla niego zawsze 

background image

prawdziwie chłopską egzystencję. Bez nich trudno byłoby sobie 
wyobrazić życie na wsi. Psy były strażnikami, koty sprawdzały 

się   jako   policja   domowa   i   w   gospodarstwie,   krowy   dawały 
mleko,  owce   wełnę,   kozy   kosiły   trawę.   A  świnie?  Te   wielkie 

żarłoki   zjadały   wszystko,   aby   nic   się   nie   zmarnowało   i   nie 
trzeba było niczego wyrzucać. Żywność była święta. A do tego 

te zwierzęta dawały jeszcze nawóz, na którym rosły warzywa, 
wschodziły zboża, kwitły kwiaty!

Lecz tutaj nie było teraz żadnego kota, żadnej owcy, żadnej 

gęsi. Pozostały tylko nieliczne kury, które uciekały przestraszo-

ne na widok człowieka. Lottchen, jego jamniczka, również już 
nie szczekała i nie podskakiwała radośnie na jego widok. Nie 

pytał   o   nią,   nikt   nie   musiał   mu   też   o   tym   opowiadać.   Jego 
najważniejszy przyjaciel, ten mały piesek, nie żył.

Gdy   Erich   Wienand   opuścił   oborę,   wydawał   się   jeszcze 

bardziej   przygnębiony,   jakby   dźwigał   na   plecach   jakiś   duży 

ciężar. To była jednak tylko oznaka wewnętrznego zamyślenia; 
zamknął się cały w sobie, oddając się własnym myślom. I w tym 

stanie ducha zaczął ostrożnie obchodzić swój dom. Aż doszedł 
do miejsca, które znajdowało się dokładnie pod oknami jego 

gabinetu, gdzie do tej pory nie odważył się jeszcze wejść.

Lecz z tego miejsca mógł zobaczyć znów to, na co tak często 

spoglądał,   robiąc   sobie   krótkie   przerwy   w   czasie   pracy   przy 
biurku i na co z takim wewnętrznym zadowoleniem, dającym 

odprężenie,   lubił   patrzeć.   Widział   rozrzucony   łańcuch 
pagórków o łagodnych kształtach; teraz znów usłanych zielenią 

mieniącą   się   różnymi   odcieniami   łąk,   krzewów,   drzew.   A 
pomiędzy nimi ten wijący się dziki potok, radośnie pieniący się 

i połyskujący w słońcu. A dalej za nimi już prawdziwe góry! 
Błyszczące   w   wiosennym   słońcu   resztkami   śniegu.   I   one 

świeciły i jeśli nawet tylko bladym światłem, to jednak na tyle, 
aby   przyciągać   wzrok,   jak   gdyby   stanowiły   linię   horyzontu 

wszystkich krańców.

Widok, od którego Erich Wienand przez dłuższą chwilę nie 

mógł   oderwać   oczu,   przesłonił   mu   rzeczywistość.   Wreszcie 
zmusił się, aby bez zatrzymywania iść dalej! Zobaczyć to, co 

niegdyś, a więc jeszcze przed wieloma miesiącami, było przez 

background image

długie lata jego własnym światem. Ruszył zatem znowu wolno, 
teraz   w   kierunku   południowym,   gdzie   znajdowała   się 

posiadłość jego najbliższego sąsiada, Lehmanna. 

I wyglądało na to, jakby tamten czekał już na jego przybycie, 

jak przed laty, niezmiennie. Był to korpulentny, przysadzisty 
mężczyzna   z   ogorzałą   twarzą   poganiacza   bydła   i   grubym, 

ochrypłym   od   piwa   głosem.   Jego   rubaszne   usposobienie 
nakazywało Wienanowi zachowanie pewnej ostrożności.

-   A   więc   jest   pan   znowu!   -   zawołał   wyraźnie   uradowany 

Leitmann. - Chylę czoło, panie sąsiedzie! Jak pan się z tego 

wydostał?   Przecież   zawsze   się   mówiło:   Im   nikt   się   nie   wy-
ślizgnie;   nawet   mysz!   A  panu   jednak   się  udało!   Jak   to   było 

możliwe?

- Tego nie wiem, panie Leitmann - odpowiedział Wienand nie 

bez pewnego zadowolenia. - Po prostu mnie wypuścili.

- Jak to, tak po prostu wypuścili, panie sąsiedzie? -Otworzył 

szeroko oczy ze zdziwienia, spoglądając z niedowierzaniem na 
Ericha   Wienanda.   -  Z   tego,   co   ja  słyszałem,   to   ci   faceci   nie 

wypuszczają  nikogo,  kto się  już  raz  dostał  w  ich  szpony.  To 
znaczy, może jeśli im ktoś wlezie w dupę, idzie na współpracę, 

sypie nazwiskami i tak dalej, i tak dalej. Ale tego pan chyba nie 
zrobił, co?

- Nie wiem, panie Leitmann, o czym pan mówi - bronił się 

Erich Wienand. Jego uprzejmość zabrzmiała teraz sztucznie.

- No tak - stwierdził Leitmann, kręcąc głową i przyglądając 

mu   się   uważniej.   -   Na   szczególnie   odżywionego   pan   nie 

wygląda. Ale chorować, to pan zawsze chorował, przynajmniej 
w ostatnim okresie naszej znajomości. Widzę, że gęby panu ci 

faceci nie zniekształcili, chyba że jakieś inne części ciała, ale 
tego nie da się od razu zobaczyć. To podobno, jak mówią, jest 

ich specjalnością.  .

- O tego rodzaju szczegóły proszę mnie jednak nie pytać, panie 

Leitmann - ostrzegał Wienand niemal z troską w głosie. - W 
pańskim własnym interesie, lepiej nie.

Leitmann jednak uparcie i z niedowierzaniem pytał dalej, co 

jednak nie było u niego niczym dziwnym.

- A więc, niech mi pan powie, jak jest w zasadzie z panem: 

background image

Jest pan przeciwko czy za? - Miał oczywiście na myśli nazistów. 
-  Prawdopodobnie   za,  co?  Bo   inaczej   dlaczego   mieliby   pana 

wypuścić?

-   Niech   pan   bezpośrednio   ich   o   to   zapyta,   jeśli   pan   już 

koniecznie chce wiedzieć.

Szeroki   jak   szafa   Leitmann   przytaknął   głową,   prawie   z 

uznaniem.   Wiedział,   że   tego   Wienanda   nie   można   było 
traktować jak głupca. Jeśli nawet nie był człowiekiem potra-

fiącym gospodarować na roli, to jednak z całą pewnością nie 
był idiotą. Prędzej udawał wariata, niźli nim był.

-   No   dobrze,   tak   więc   może   pan   sobie   znowu   chodzić   na 

spacery, szlajać się po okolicy, ot tak, żeby po prostu posłuchać, 

jak   ptaki   śpiewają,   zobaczyć,   jak   trawa   rośnie,   tak?   Czy   też 
rozgląda się pan przy okazji za kimś, kto pana wpakował w to 

obozowe   gówno?   Czy   już   się   pan   domyśla,   komu   to 
zawdzięczać?

- Możliwe, że i panu, panie Leitmann. Choć nie chcę tak od 

razu twierdzić. Trudno byłoby mi to nawet sobie wyobrazić, ale 

może jednak powinienem?

Leitmann   dość   szybko   opanował   swój   widoczny   lęk,   że 

Wienandowi   mogło   to   przyjść   do   głowy.   W   końcu   wiadomo 
było, że Wienand nie był podejrzliwy. Raczej uchodził tutaj w 

okolicy   za   marzyciela   i   nieszkodliwego   spacerowicza. 
Człowiekiem   czynu   to   on   nie   był.   Mimo   iż   twierdził,   że   ma 

chłopską   duszę,   to   pługa   nie   potrafił   prowadzić   ani   wiadra 
mleka udoić, a cóż dopiero wymłócić metr zboża.

-   Mimo   wszystko   -   zauważył   Leitmann   odprężony   -   nie

stracił   pan   humoru.   W   końcu   może   pan   mieć   do   mnie

zaufanie. Jestem, bądź co bądź, katolikiem.

To   się   rzeczywiście   zgadzało,   tyle   że   nie   miało   żadnego 

znaczenia.   Leitmann,   hodowca   zwierząt   i   dostawca   warzyw, 
zawsze przykładał wagę do tego, aby być osobą zdecydowanie 

apolityczną. Czasami deklarował to, mrugał porozumiewawczo, 
gdy mówił: „Do tak zwanych wyższych celów jestem po prostu 

za głupi!".

- Ja w każdym razie - zapewniał teraz przymilnie - chętnie tu 

pana znów widzę i sądzę, że pan mnie też. Rozmowa z panem 

background image

daje jakąś nadzieję, choćby w sprawie tej łąki po południowej 
stronie koło bagna. Mógłby pan, panie sąsiedzie, wreszcie mi ją 

przekazać. Byłbym za to panu niezmiernie wdzięczny.

- Co pan rozumie pod tym, że „byłby mi pan za to niezmiernie 

wdzięczny"?

-   No,   wtedy   chwaliłbym   pana,   powiedzmy,   we   wszystkich 

możliwych  publicznych  miejscach;  także   w  radzie  kościelnej, 
do   której   znowu   należę.   Chwaliłbym   jako   dobrego   sąsiada 

wychodzącego   ludziom   naprzeciw.   I   mimo   że   jest   pan 
spacerowiczem, głosiłbym, że ma pan pełne zrozumienie dla 

miejscowych interesów. I co pan na to?

-   Bardzo   panu   dziękuję   za   tyle   pięknych   słów,   panie 

Leitmann. Ale niestety nie będę panu mógł przekazać tej łąki 
południowej. Potrzebuję jej do swoich krów.

- Mój Boże, przecież została panu już tylko jedna. I jeśli nawet 

dojdą inne, to wystarczy panu przecież w zupełności ogród.

- Ach, szanowny panie Leitmann, kto to może wiedzieć, co nas 

teraz jeszcze czeka?

- W każdym razie łąkę koło bagna mógłby mi pan wreszcie 

odpalić.   Tym   bardziej   że   usadowiła   się   tam   pańska   bateria 

przeciwlotnicza.   Tak,   tak,   także   tam,   nie   tylko   w   pańskim 
domu, ale i w pańskiej rodzinie. Ci faceci udający obrońców 

zupełnie ją poryli, mówię panu. Coś okropnego. Porobili jakieś 
okopy,   szykują   dziury   na   te   swoje   działa.   Nic   tylko   jedno 

wielkie kretowisko! Tak że, może pan spokojnie przekazać mi 
ten   zniszczony   kawałek   ziemi   -   no,   powiedzmy,   po   jakiejś 

przyjacielskiej cenie sąsiedzkiej.

Leitmann od lat chciał mieć tę łąkę dla siebie. Nigdy nie było 

okazji, aby o tym porozmawiać. Może też wcześniej nie miał 
odwagi podjąć tego tematu. Teraz jednak to zrobił.

-  Nie mogę niczego  panu  w tej  chwili  obiecać  - powiedział 

Wienand,   próbując   delikatnie   odnieść   się   do   sprawy.   -Może 

jedynie to, że zastanowię się nad pańską propozycją.

-   Niech   się   pan   zastanowi,   niech   się   pan   zastanowi,   panie 

sąsiedzie! Bo w końcu jest pan, jak to się mówi, myślicielem. 
Lecz   niech   pan   tym   razem   zbytnio   nie   przesadza   z   tym 

myśleniem. W naszych czasach potrzebuje się przyjaciół. A ja 

background image

jestem jednym z nich.

- No, dobrze, sąsiedzie Leitmann. Twierdzi pan więc, że jest 

moim   przyjacielem.   Lecz   co   by   było,   gdybym   pańskie 
zapewnienie   nie   tylko   zachował   dla   siebie,   ale   także   upubli-

cznił. A więc rozgłosił, że pan i ja jesteśmy przyjaciółmi!

- Niech pan od razu mi tym nie grozi - odpowiedział sąsiad, 

ponownie przestraszony. - Mój Boże, Wienand, co z pana za 
podstępny typ!

Erich Wienand pożegnał się, rozmyślając po drodze o tym 

przypadkowym   spotkaniu.   Poszedł   w   kierunku   leżącej   w 

pobliżu wsi Martinshausen, do której po niecałym kilometrze 
dotarł.   Miejscowość   ta   charakteryzowała   się   dużą   prostotą: 

podniszczone   domy,   przed   nimi   „miejskie"   śmieci,   za   nimi 
zardzewiałe maszyny rolnicze.

Była tam tylko jedna ulica, teraz gęsto podziurawiona od kul i 

pocisków. Każdy przejeżdżający tamtędy pojazd wzbijał za sobą 

tumany kurzu, kładące się całunem na całą wieś, która ginęła w 
tym obłoku.

W   tej   nędznie   teraz   wyglądającej   wsi   znajdowała   się   jedna 

jedyna   gospoda   -   „Pod   Czerwonym   Bykiem".   Była   to   długa 

wyblakła   już,   obszerna   stodoła   o   spróchniałych   ścianach. 
Otoczona   teraz   była   stojącymi   ciasno  obok   siebie   pojazdami 

wehrmachtowców,   wyglądającymi   jak   stado   brudnych   bla-
szanych krów. Nie było przy nich widać żadnego człowieka, lecz 

za   to   liczne   głosy   wydobywały   się   z   wnętrza   tej   obskurnej 
szopy. Ale nie był to, jak Wienand wiedział, żaden centralny 

punkt   w   Martinshausen.   Za   taki   uchodził   tutaj   niewątpliwie 
kościół.   Dom   modlitwy,   dom   Boga.   Na   zewnątrz   gładko 

tynkowane wysokie mury, zwieńczone niby koroną dzwonnicą. 
Od   wewnątrz   typowo   kościelne   barwy:   wapienna   biel, 

ciemnobrązowe ławy, w niszach figury świętych pokryte złotą 
farbą.

A w centrum główny ołtarz - mieniący się w świetle, jak gdyby 

wszystkie okna tego budynku były przeznaczone wyłącznie dla 

niego   -   by   był   oświetlony   od   pierwszego   do   ostatniego 

background image

promienia słonecznego, dzień w dzień. Oczywiście w słoneczne 
dni.  Tam  znajdowała   się  Madonna  z   Dzieciątkiem   z   drewna 

bukowego,   niemal   koloru   ziemi,   wyrzeźbiona   w   sposób 
niezwykle   prosty.   A   pod   nią   stały   ciągle   świeże   kwiaty, 

ustawione w wazonach na białym, jedwabnym obrusie.

Do   tego   kościoła   udał   się   Erich   Wienand.   Główne   drzwi 

wejściowe były szeroko otwarte, wewnątrz nie było ani jednego 
człowieka.   Ukląkł   w   ostatniej   ławce   i   złożył   ręce   jak   do 

modlitwy;   nie   umiejąc   się   modlić.   Spoglądał   na   Madonnę   z 
Dzieciątkiem,   jakby   oczekiwał   od   niej   jakiegoś   cudu,   który 

mógłby go zbawić.

Te   cudowne   figury   zostały   wyrzeźbione   przez   Rienensch-

neidera albo któregoś z jego uczniów. To, co zawsze na nowo 
urzekało   w   nich   Ericha   Wienanda,   to   piękno   i   wewnętrzny 

spokój,   którymi   wprost   emanowały;   była   w   tym   matczyna 
miłość i wybaczenie.

Nie pozostał jednak zbyt długo sam ze swoimi rozważaniami. 

Po chwili ukląkł obok niego gruby mężczyzna w sutannie. Był 

to ksiądz Geisberger, proboszcz tej małej parani. Duszpasterz 
tego wyjątkowego kościoła.

Miał woskowobladą okrągłą twarz, włosy już zupełnie siwe, 

przy tym lekko drżący głos starszego człowieka. Bił od niego 

łagodny, ale wyraźny zapach mieszaniny kadzidła, wina i potu. 
Taki pot strachu - jak stwierdził Wienand. Znał to z własnego 

doświadczenia z obozu.

-   Bóg   cię   pozdrawia,   mój   drogi   panie   Wienand.   -Ksiądz 

pochylił się z ufnością do niego. - Było ciężko? 

-   Szczęśliwie   to   jakoś   przeżyłem   -   odpowiedział   Wie-nand 

ulegle. - Lecz zupełnie nie wiem, co mnie teraz jeszcze może 
czekać. Muszę przyznać, że się boję.

-   Obawa   jest   nieodłącznym   losem   człowieka.   A   w   naszych 

czasach   szczególnie   się   to   uwidacznia.   Ale   nie   należy   się 

poddawać,   trzeba   ufać   Panu   naszemu.   -   Geisberger   był 
wspaniałym kaznodzieją i to nie tylko wtedy, gdy przemawiał z 

ambony.   Po   chwili,   jakby   chciał   uzyskać   odpowiedź   na 
dręczące go pytanie, zapytał: - Czy on jeszcze istnieje? •  ' Mając 

na myśli swojego, ich Chrystusa.

background image

- Tak. Ciągle jeszcze istnieje.
Ten   „ich"   Chrystus,   o   którego   zapytał,   był   figurą   wielkości 

człowieka,   odlaną   z   brązu   we   Włoszech   pod   koniec   XVIII 
wieku, w jakiejś znanej pracowni we Florencji. Był to tak zwany 

Chrystus cierpiący z Florencji, stojący od wielu dziesiątków lat 
pod   kościołem   w   Martinshausen   na   postumencie   z   dużych 

polnych   kamieni.   I   nikt,   kto   wchodził   do   tego   kościoła   z 
Madonną,   nie   mógł   go   ominąć.   Dlatego   że   przed   tym 

postumentem z cierpiącym Chrystusem rozwidlała się droga do 
kościoła, by za nim znów się połączyć. Tak więc spotkanie z 

„Nim"   było   dla   wszystkich   udających   się   do   kościoła 
nieuniknione.

Potem jednak nastąpiły ciężkie czasy. Już w tysiąc dziewięćset 

czterdziestym   drugim   roku   zapowiadano,   a   od   tysiąc 

dziewięćset   czterdziestego   trzeciego   roku   bezwzględnie 
realizowano   zbiórkę   szlachetnych   metali   dla   przemysłu 

zbrojeniowego, a więc dla dobra ojczyzny i jej świętej obrony. 
Nadawano   temu,   oczywiście,   za   każdym   razem   uroczystą 

oprawę. Należało bezwzględnie oddać do przetopienia dzwony 
kościelne,   miedziane   dachy,   wszelkie   przedmioty   z   brązu, 

srebra, ołowiu i cyny. Co miało się naturalnie przyczynić do 
ostatecznego zwycięstwa - i ten Chrystus też miał się do tego 

przyczynić.

Podobno   Geisberger   wystosował   wówczas   błagalny   list   do 

swoich   władz   -   pełniącego   nadal   funkcję   kardynała, 
czcigodnego Faulchabera w Monachium. A ten nie zawahał się 

zwrócić   do   okręgowego   szefa   partii   z   uniżoną   prośbą 
zrewidowania decyzji oddania tej wartościowej statuetki Jezusa 

Chrystusa.   Zbadanie   tej   sprawy   z   wysłaniem   odpowiedniej 
komisji   na   miejsce   zostało   mu   z   urzędowym   chłodem 

przyrzeczone.

W   rezultacie   do   Martinshausen   zjechał   tak   zwany   znawca 

kultury i sztuki, naturalnie z odpowiednimi pełnomocnictwami 
okręgowego kierownictwa partii. Był to niejaki doktor Gernot-

Grosser, rzekomy ekspert muzealny i miłośnik sztuki. Ponadto 
uważał się, jak się okazało, również za kompetentnego znawcę 

literatury.

background image

Gdy przybył przed kościół, popatrzył i oświadczył:
- Tej figury nie można w żadnym wypadku uznać za dzieło

sztuki, nawet nie jest to przedmiot nadający się do sakralnego
kultu.   -   Tak   więc   na   podstawie   jego   udokumentowanych

wysokich kwalifikacji  Chrystus cierpiący  został oceniony jako
kicz   i   to  kicz   wręcz   obrażający   uczucia   wierzących.   -   Takich

odlewów   istnieją   dziesiątki.   Ten   był   tylko   odpowiednio   pod
retuszowany   -   stwierdził.   Oznaczało   to   oczywiście   jednozna

cznie, że figura jest absolutnie bezwartościowa, nic nie znaczą
ca, nadająca się jedynie do przetopienia.

Wkrótce Chrystus zniknął. Którejś nocy po prostu zniknął; był 

nie do odnalezienia.

Poszukiwania jednak trwały  bez przerwy. W Martinshausen 

pojawiła się w tym celu specjalna grupa gestapo. Rozpoczęto 

przykre dla wielu przesłuchania, pociczas których próbowano 
wydobyć prawdę o zniknięciu figury; nawet wielce czcigodny 

Geisberger nie został oszczędzony. On nie, lecz Wienand - tak.

Nie   stało   się   to   przypadkowo.   Gdyż   ci   „chwytacze" 

prawdopodobnie myśleli tak: Ten Wienand, mimo że to literat 
bałamucący umysły, jest jednak ewangelikiem. A więc nie może 

mieć nic wspólnego z tymi katolickimi machinacjami.

Lecz Chrystus ciągle pozostawał nie odnaleziony.

-   To   było   straszne   -   wyznał   Geisberger,   klęczący   obok 

Wienanda - co tu się wówczas działo. - Na samo wspomnienie 

glos jeszcze teraz mu się załamywał.

Przy czym miał na myśli nie tylko swoje krwawe przesłuchanie 

czy brutalne bicie kościelnego, ale także znęcanie się nad całą 
radą   kościelną   i   to   w   samej   zakrystii.   Działo   się   to   przy 

otwartych drzwiach wychodzących na ołtarz, tak że niemal w 
obecności Madonny i Dzieciątka, co oczywiście było nietaktem.

- Nawet teraz nie dają nam jeszcze spokoju w tej sprawie.
- Czy czuje się pan prześladowany albo obserwowany, panie 

Geisberger?

- Niemal śledzony! I to w podły sposób. I kto wie, za czyją 

sprawą? Z pewnością nie przez moją gosposię, ale na pewno 
przez   policję,   burmistrza.   Nawet   dzieci   przychodzące   do 

kościoła  sprawiają   nieraz   wrażenie,   jak   gdyby   śledziły   każdy 

background image

mój ruch, uważały na każde moje słowo - nawet to, którego nie 
wypowiadam.   I   w   końcu   pozostaje   jeszcze   pan   -ewangelik, 

który spotyka się tu z katolickim księdzem. Czy coś takiego nie 
wygląda podejrzanie?

-   Tak,   to   może   oczywiście   wyglądać   podejrzanie   -   przyznał 

Erich   Wienand   rozważnie   -   gdy   spotyka   się   dwóch   ludzi 

różnych   wyznań.   W   tym   wypadku   jednak   wierny,   czyli   ja, 
poszukuje tutaj swojego kapłana.

- Panie Wienand, pan zawsze imponował mi swoją fantazją, 

ale czym teraz chce mnie pan zaskoczyć?

Na co Erich Wienand, bardzo wolno i rzeczowo, odpowiedział:
-   Wiem,   że   pan   wie,   iż   jestem   od   urodzenia   ewangeli

kiem.   Lecz   moje   straszne   przeżycia   w   ostatnich   miesiącach
kazały   mi   zrobić   korektę   wartości   mojego   wyznania.   W   mo

ich   cierpieniach   nie   towarzyszył   mi   żaden   duchowny   moje
go   kościoła.   Za   to   wywodzący   się   z   pańskiego,   którzy   wraz

ze mną cierpieli, stali mi się bardzo bliscy. Przyczynił się do
tego   także   pewien   Żyd,   do   którego   nabrałem   pełnego   zaufa

nia. Czy to nic panu nie mówi, nie tłumaczy mojej decyzji? 

- Nie, drogi panie Wienand. W końcu trzeba pamiętać o tym, 

że nasz Chrystus też był Żydem.

-   I   właśnie   bezgraniczna   wiara   pańskich   braci,   których   nie 

odstraszała   nawet   śmierć,   bardzo   mnie   poruszyła.   Żeby   być 
Żydem, na to czułem się za słaby, ale żeby przyznawać się do 

waszego Kościoła - tego się nie bałem. Tak więc i nadal pragnę 
do niego należeć.

- Jeśli tak jest, panie Wienand, to przyjmuję pana do naszego 

Kościoła - w imię Boga. Choć przyznaję, że zaskoczył mnie pan. 

Pan ze swoim niezależnym światopoglądem.

Geisberger kręcił z niedowierzaniem głową. Jakby nie mógł 

jeszcze uwierzyć w to, co się przed chwilą dokonało.

W  tym  czasie  Elwira  Wienand   odszukała   Horsta-Heinza 

Warnhagena. Weszła do jego pokoju, zamknęła za sobą drzwi - 
zatrzymała się przy nich, jakby sprawdzała, czy nikt nie podsłu-

chuje, po czym popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

background image

Porucznik siedział za biurkiem Ericha Wienanda, ubrany w 

dobrze   leżący   na   nim   mundur,   w   starannie   oczyszczonych 

oficerkach. Natychmiast wstał i uśmiechając się, podszedł do 
niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Jak dobrze, że przyszłaś - powiedział.
Ona   natomiast   próbowała   się   oswobodzić   z   jego   ramion, 

demonstrując przy tym pewną obojętność, można powiedzieć - 
nawet chłód.

-   Przyszłam   tutaj,   Horscie-Heinzu   -   oświadczyła   zdecy

dowanym   głosem   -   aby   ci   powiedzieć,   że   to,   co   zaszło

między   nami   wczorajszej   nocy,   nie   może   się   już   nigdy
powtórzyć. Musimy o tym jak najprędzej zapomnieć!

Uśmiechał   się   do   niej   dalej   przyjaźnie,   nie   wypuszczając   z 

ramion,   które   odpowiednio   mocno,   ale   zarazem   delikatnie 

obejmowały jej postać.

-   Ach,   moja   droga,   o   czym   ty   mówisz,   to   przecież   było 

nieuchronne.   Ty   tego   chciałaś   i   ja   też   tego   pragnąłem,   nic 
więcej.

Szukał jej ust, których mu nie odmówiła. Ich ciała przylgnęły 

do siebie. Z najwyższym trudem udało się Elwirze oswobodzić z 

tego uścisku.

- Ty znaczysz bardzo wiele dla mnie, lecz mało o mnie wiesz.

- A jednak, moja kochana Elwiro, wiem to, co najważniejsze. 

Przede wszystkim jesteś cudowną kobietą i robisz to jak żadna 

inna.   Czułem   to   zresztą   od   pierwszego   wejrzenia.   Żadna 
kobieta nie może się z tobą w tym równać!

- Proszę cię, Horscie-Heinzu, nie mów tak, jeszcze nie. Musisz 

najpierw trochę więcej o mnie wiedzieć. Usiądźmy na chwilę. - 

Wskazała mu skórzaną kanapę. - Ale nie dotykaj mnie, proszę 
cię, nim wszystkiego ci nie powiem, właśnie tobie, przed tobą 

nie powinnam niczego przemilczeć.

-   Czuję   się   -   zaczęła   mu   potem   opowiadać   -   bardzo 

zobowiązana wobec Ericha Wienanda. On ożenił się ze mną bez 
jakichkolwiek   zastrzeżeń   i   przyjął   także   bez   zastrzeżeń   moje 

dziecko, Elfie. Różnica wieku między nami, wynosząca prawie 
siedemnaście lat, z początku nie przeszkadzała. Sądzę, że nawet 

dała   mu   wiele   przyjemnych   chwil,   choć   jak   widać,   bez 

background image

potomstwa. Ale mimo to byłam mu wierna. A coś takiego jak 
teraz zdarzyło mi się po raz pierwszy.

- I nie po raz ostatni, jeżeli tylko chcesz.
-   Lecz   z   czasem   -   dalej   opowiadała   Elwira   -   pojawiły   się 

między nami, powiedzmy, pewne przeszkody.

- W dodatku, po roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, 

Erich   Wienand   był   psychicznie   kompletnie   zdruzgotany, 
brutalnie   odepchnięty   na   bok   i   w   obrzydliwy   sposób 

prześladowany  i  dręczony.  I wtedy  zaczął   się ze   wszystkiego 
wycofywać,   zamykać   w   sobie,   ograniczając   się   wyłącznie   do 

własnego hermetycznego świata: domu, najbliższego otoczenia, 
rodziny. Wpadł niemal w jakąś obsesję, koncentrując się wyłą-

cznie na swojej pracy, na tak zwanym „dziele życia". Pisanie 
stało się dla niego ucieczką od otaczającej go rzeczywistości.

- A pobyt w obozie - dodała jeszcze z przekonaniem -zdaje się 

dobił go do reszty. Zachowuje się - mówiła dalej -jak ciężko 

ranne zwierzę. A te czasami potrafią być bardzo niebezpieczne.

- W gruncie rzeczy, moja droga Elwiro, taki układ może być 

dla nas bardzo korzystny. Możemy więc spokojnie być ze sobą - 
nie wchodząc mu w paradę. Niczego mu zatem nie zabieramy, 

skoro   i   tak   już   tego   nie   miał.   I   ty   możesz   tylko   na   tym 
skorzystać. - Miał na myśli oczywiście siebie, ale przecież i ona 

tego chciała.

Elwira   była   gotowa   przytoczyć   jeszcze   dalsze   argumenty   w 

odpowiedzi na to pytanie, nie próbując się już wyswobodzić z 
jego   uścisku.   Lecz   na   jego   propozycję   bardziej   intymnego 

zbliżenia nie zgodziła się jeszcze, nie od razu.

- Jeśli nawet będziemy żyli ze sobą, Horscie-Heinzu, to i tak 

nie zmieni to faktu  - powiedziała - że będę musiała się nim 
opiekować i to również tak, jak żona mężem. Przecież  nadal 

jesteśmy   małżeństwem,   a   ponadto   winna   mu   jestem 
wdzięczność.

-   Na   pewno   wszystko   będzie   dobrze.   Sądzę,   że   nie   będzie 

wymagał od ciebie spełniania małżeńskich obowiązków. A poza 

tym   wydaje   się,   że   jest   dostatecznie   mądrym   i   wspaniało-
myślnym człowiekiem - to wynika z jego książek.

- Kochasz mnie, Horscie-Heinzu?

background image

- Czy nie udowodniłem ci tego jeszcze, Elwiro?
- I jak długo będzie to trwało?

-   Tak   długo,   jak   długo   będziemy   mieli   okazje!   Będziemy 

musieli umieć je sobie organizować. We dwójkę na pewno coś 

wymyślimy.

Podniosła się z tapczana, oswabadzając się delikatnie z jego 

uścisku i pełna niepokoju podeszła do okna, wygładzając po 
drodze   nieco   pogniecioną   sukienkę.   Oparła   się   o   parapet   i 

zaczęła spoglądać przez szybę.

- Gdzie on teraz może być? - zapytała. 

-   W   kościele   w   Martinshausen,   jeśli   zostałem   dobrze 

poinformowany - odpowiedział Warnhagen. Podszedł do niej i 

nachylił   się.   -   Wysłałem   za   nim   podoficera,   niejakiego 
Tiimmlera - żeby go w razie  czego chronił, a ten widział go 

mniej   więcej   godzinę   temu   wchodzącego   do   tamtejszego 
kościoła.   Poinformował   mnie   o   tym   telefonicznie.   Jeśli   twój 

mąż będzie wracał stamtąd do domu, to będzie go można przez 
to okno zobaczyć. Musi bowiem przyjść tą drogą, którą stąd 

widzisz.

- To dobrze - odpowiedziała, od razu dodając: - Więc jeśli tu 

będziemy,   to   go   wcześniej   zobaczymy,   i   nie   zaskoczy   nas! 
Nawet   jeśli   jest   wyrozumiały   i   tolerancyjny,   jak   mówisz,   to 

jednak lepiej go nie drażnić. Powinniśmy na to uważać.

-   Zgadzam   się,   moja   droga,   ale   nie   rób   sobie   żadnych 

wyrzutów.   On   będzie   miał   swoje   życie,   a  my   swoje!   Ale  nie 
musisz wciąż myśleć tylko o nim, czasem pomyśl i o nas!

Elwira oparta o parapet, a Horst z tyłu, przytulony do niej, 

patrzyli   przez   okno,   widząc   drogę   na   kilka   kilometrów   od 

domu.   Po   chwili   zobaczyli   idącego   wolno   w   kierunku   domu 
Ericha   Wienanda.   Szedł   pochylony   mocno   do   przodu, 

powłócząc   nogami,   oświetlony   późnowiosennym   słońcem. 
Znała   dobrze   jego   krok   -   stąpał   niepewnie   po   ziemi,   jak 

marynarz, który po długim rejsie opuszcza statek.

Horst-Heinz delikatnie całował od tyłu włosy Elwiry upięte w 

kok. Potem zaczął je wolno rozpuszczać na jej okrągłe ramiona 
i gładki kark. Sięgały niemal końca pleców, może nawet jeszcze 

niżej, gdy stała nachylona przed nim, opierając się o parapet.

background image

Wtedy sięgnął ręką pod suknię, zsunął delikatnie jej majtki i 

przyciągnął   do  siebie   jej okrągłe,   jędrne  pośladki,  które   pod 

jego   rękoma   zaczęły   drżeć.   Nawet   Rubens   nie   mógłby 
namalować czegoś bardziej przekonywającego.

- Co ty ze mną robisz? - jęknęła, gdy już go poczuła w sobie.
- Tylko to, czego sama chcesz. I ja też! - zapewnił ją.

Życiorys Ericha Wienanda 

Część druga

W 1896 roku obchodził dziesiąte urodziny, nie opuszczając  

dotąd jeszcze nigdy Pńesnitz, miasta, w którym się urodził.  
Jego ojciec był niezwykłym patriotą miejscowości, w której  

mieszkali. Każdego powszedniego dnia przebywał w swoim  
ukochanym   sądzie   od   ósmej   rano   do   szóstej   wieczorem.  

Niedziele i świata poświęcał rodzinie i kościołowi.

Chodził tam ze swoją żoną Elisabeth, odświętnie ubrany, a  

obydwaj synowie - Hermann i Erich - musieli kroczyć tuż ża  
nimi, ubrani przeważnie w ubranka marynarskie: lniane, w  

białym kolorze — zawsze od pierwszego maja; a w wełniane  
niebieskie - od pierwszego października.

Wakacje   spędzali   wspólnie   za   miastem,   w   letnim   domku,  

zbudowanym   tuż   nad   jeziorem   Pńesnitz.   Mieli   tam   łódkę,  

która   zdaniem   ojca   i   pod   jego   nadzorem   spełniała   ważną  
funkcję   w   rozwoju   fizycznym   chłopców.   Codziennie   musieli  

więc   obydwaj   wiosłować,   z   początku   sto   metrów,   potem  
trzysta, aż wreszcie pięćset.

Przy czym osiągany czas był przez ojca dokładnie mierzony  

za   pomocą   jego   złotego   zegarka   kieszonkowego   z  

automatycznie   otwieraną   pokrywką   i   zapisywany   w  
specjalnej   tabeli,   która   wisiała   na   drzwiach   domku  

letniskowego.   Za   szczególnie   dobry   wynik   otrzymywali  
nawet rozsądnie wymyślane nagrody, na przykład udział w  

ognisku z pieczeniem kiełbasek i kartofli w mundurkach i ze  
wspólnym śpiewaniem. 

Wkrótce jednak okazało się, że Erich jest bardzo trudnym, a  

background image

nawet wręcz stwarzającym problemy dzieckiem - na nieszczę-
ście! W gruncie rzeczy chodziło o to, że zawsze przeciwstawiał  

się   próbie  narzucenia   mu   czyjejś   woli,  nie   chciał   się   nigdy  
nikomu  tak  do  końca  podporządkować.  Z  czego  oczywiście  

wynikały ustawiczne konflikty, jakie ojciec miał przez niego i  
tylko z nim. O dwa lata starszy brat Hermann był zupełnie  

inny i zapowiadał się na wspaniałego człowieka. Ten - tak.

Do tego zagadnienia Konstanza Reibert, późniejsza biograf-

ka   Wienanda,   odnalazła   stosowną   korespondencję  
prowadzoną   przez   panią   Elisabeth   Wienand,   z   domu  

Goldach, z jej matką Emmą w Berlinie.

„Mój Erich, musisz wiedzieć - pisała pani Elisabeth Wienand 

—   jest   przecudownym   i   niezwykle   miłym   i   kochanym  
dzieckiem.   Tylko   nieco   zbyt   delikatnym.   Za   to   bardzo  

mądrym i wrażliwym. Lecz w związku z tym ma kłopoty i nie  
potrafi   sobie   poradzić   z   samym   sobą.   Próbuję   mu   w   tym  

pomóc,   lecz   z   przykrością   muszę   ci   donieść,   Mamo,   iż   z  
miernym efektem. Mój Boże, jak ten chłopiec nieraz na mnie  

patrzy! A ja wtedy czuję się jeszcze bardziej bezradna".

Na ten list pani Elisabeth otrzymała wkrótce życzliwą, lecz  

pełną   troski   odpowiedź   -   skierowaną   wprost   do   radcy  
sądowego w Priesnitz przez jego teściową z Berlina. Ten zaś  

odpowiedział jej niemal natychmiast.

„Pragnę   Panią   bardzo   prosić,   moja   kochana,   najdroższa  

teściowo,   aby   Pani   nie   wątpiła   w   moją   dobrą   wolę   jak  
najlepszego   wychowania   w   dyscyplinie   i   posłuszeństwie  

mojego syna -przy czym miał na myśli Ericha. -  Ten jednak 
sprawia mi wiele kłopotów, a nawet wyłamuje się spod mojej  

kontroli. Proszę mi pozwolić tylko na jeden drobny przykład,  
choć   mógłbym   ich   przytoczyć   znacznie   więcej.   Gdy   mu  

doradziłem, aby zapisał się do naszego chóru mieszanego i  
udzielał   się   w   nim  -  pozwolił   sobie   na   wielce   nietaktowną  

uwagę: - Ja nie będę Maklerem! — tak mi odpowiedział. A ja  
chciałem   tylko,   aby   przez   przebywanie   w   tak   zwanym 

środowisku   kształtowała   się   jego   świadomość   narodowa.  
Chciałem   mu   przez   to   dać   jednoznacznie   do   zrozumienia:  

«Taki chór, mój  synu, pragnie  być dyrygowanym.  Czy nie  

background image

czujesz również tego rodzaju potrzeby?» ".

A co mu na to odpowiedziała jego czcigodna teściowa?

„ Tego rodzaju muzyka nie interesuje mnie specjalnie - w ta-

kim   przypadku   gotowa   jestem   nawet   udawać   osobę  

absolutnie niemuzykalną ".

Później doszły   do  tego jeszcze  informacje  o  bracie Ericha,  

Hermannie. Konstanza Reibert uznała za stosowne umieścić  
je  również  w swojej  książce.  Otóż  ten  brat  był  otwarty  na  

wszystkie tego rodzaju inspiracje. Był to człowiek oddany tak  
zwanej   niemieckiej   tradycji,   przekonany   o   jej   wyższej  

wartości,   udekorowany   wieloma   odznaczeniami.   Oficer 
pierwszej   wojny   światowej,   potem   major   Reichswehry,  

następnie   generał   w   Trzeciej   Rzeszy.   Najpierw   gorący  
zwolennik Hitlera, potem prawdopodobnie jego przeciwnik. 

Zdecydowany   strateg,   nawet   w   rodzinnych   układach,   w 
typowo nacjonalistycznym pojęciu. To on uważał za stosowne  

wygłaszanie tego rodzaju opinii, mając na myśli swego o dwa  
lata młodszego brata Ericha:

„ Ten mały znów wrzeszczał na naszych wspaniałych chłop-

ców. On sądzi, że ma do czynienia wyłącznie z gówniarzami i  

cwaniakami!" - Hermann śmiał się przy tym głośno. - „No  
tak,   on   zawsze   był   nieco   zwariowanym   marzycielem   -  

niemniej   jest   moim   bratem.   Oczywiście,   że   go   kocham,   to  
przecież jest normalne — tak jest! Jeśli nawet nie zasługiwał  

na to. Już zawsze był taki jakiś niezrównoważony; dziwny w  
pewnym sensie".

- Wtedy jednak, panie Wienand, działo się w tym kraju coś  

bardzo   szczególnego   -   próbowała   przerwać   mu   Konstanza  

Reibert. - Jak pan sądzi, co to było takiego?

- Co nieco sobie przypominam. No, przede wszystkim to, że  

mój kochany brat przeciwstawiał się wioślarskim żądaniom  
naszego   ojca.   Ze   szkoły   przynosił   również   nie   najlepsze  

świadectwa. Pamiętam, z religii miał bardzo dobry, za to z  
rachunków  kompletną  pałę;   z   niemieckiego  zwykle   bywała  

trójka; z historii i geografii również. Nie był w każdym razie  
specjalnie chętny do nauki, raczej zajmował się stawianiem  

pytań. Robił to chyba po to, żeby tuszować swój niedostatek  

background image

zainteresowania   prawdziwą   nauką.   Lecz   to   się   nie   mogło  
przecież udać. Jego o dwa lata starszy brat wspominał dalej:

-   Niezależnie   od   tego,   podczas   pewnego   wielce   nieprzyje-

mnego przeszukania znaleziono na jego regale iw jego biurku  

różne   problematyczne,   jak   twierdził,   literackie   książki.   Do  
tego jeszcze napisane przez niego - dziesięcioletniego chłopca!  

-   pani   wybaczy!   -   różne   dwuznaczne   wiersze.   Oczywiście  
wielce   niemoralne.   I   ma   się   rozumieć,   katastrofa   była  

gotowa.

- Jaka to była wówczas katastrofa? - chciała wiedzieć Kon-

stanza Reibert.

- Sprawa wyglądała następująco: Nasz czujący się absolut-

nie biegły w prawie ojciec zawołał do siebie Ericha. I tam, w  
gabinecie, wygarnął mu, wrzeszcząc na niego: Do czego ty  

mnie zmuszasz!

Wtedy ojciec wpadł w szał i odpowiednio „pouczył" Ericha  

tak, że ten był zielony i siny od razów. Tak dostał. A ojciec  
cały czas krzyczał przy tym:

-  Mój Boże, mój Boże - do czego mnie zmuszasz, mój synu!

Zaraz po tym Erich Wienand zniknął z Priesnitz. Tak jak stał,  

niczego ze sobą nie zabrał. Nie pozostawił też żadnej kartki,  
żadnego słowa  -  gdzie, co, jak. I długo go nie było. Nikt nie  

wiedział, gdzie się podziewa.

Gdy Erich Wienand wiosną 1945 roku, po swoim pierwszym 

spacerze,   znów   wrócił   do   domu,   było   mu   wyraźnie   lżej   na 
duszy.   Czuł   się   również   zadowolony,   że   nikt   w   domu   nie 

interesował się specjalnie jego nieobecnością. W kuchni stała 
przygotowana dla niego kolacja.

Sięgnął po parę kromek chleba, dzbanek z   kawą z mlekiem 

Eddy, wziął kilka kostek cukru i poszedł z tym do swej piwnicy. 

Gdy otworzył drzwi do pomieszczenia, zatrzymał się w progu, 
przed dłuższą chwilę nie mogąc wyjść z podziwu.

To, co zobaczył w swojej norze, było więcej niż porządkiem. 

To   wszystko   zostało   zrobione   podczas   jego   nieobecności. 

Dokonały tego z pewnością zręczne dłonie jego żony. Wełniane 

background image

koce na jego łóżku polowym, czyste ręczniki przy misce z wodą, 
a   obok   świecznika   od   Knuta   Hamsuna,   na   jego   pulpicie   do 

pisania leżały dwie dodatkowe świeczki i pudełko zapałek. Do 
tego   jeszcze   papier   i   cała   masa   starannie   zatemperowanych 

ołówków.

Przed   pulpitem   stało   krzesło,   i   to   nie   byle   jakie,   ale   jego 

własny fotel, stojący dotąd za biurkiem w jego gabinecie. Był to 
angielski   mebel,   wyjątkowo   okazały,   masywny,   a   nade 

wszystko bardzo wygodny. W tej małej norze prezentował się 
jak   tron   w   wielkim   pałacu.   Erich   Wienand   usiadł   w   nim, 

wyciągając daleko przed siebie nogi, przyjemnie zmęczony.

Z   tego   miejsca   zaczął   po   chwili   spoglądać   pożądliwie   na 

skrzynię, pod którą znajdował się jego Chrystus. Nikt jej nie 
ruszał. Przykryta była zielonym lnianym obrusem, na którym 

leżało   teraz   kilka   jego   ulubionych   książek:   Kanta  Krytyka 
czystego rozumu,  
Kraussa Zmierzch świata mieszczańskiego, 

jak   też   Henryka   Manna  Henryk   IV   i  jeszcze   prace   Seneki, 
Homera,   Owidiusza,   Stendhala,   Heinego   i   Fontanego.   Na 

samym   wierzchu   położono  Błogosławieństwo   ziemi  Knuta 
Hamsuna; co było oczywiste. Ku tym książkom, jakby je chciał 

pobłogosławić, wyciągnął chciwie obydwie ręce.

Chwilę   później   zobaczył   jeszcze   na   stole,   stojącym   między 

wąskimi oknami piwnicznymi, butelkę czerwonego wina; była 
odkorkowana.   Obok   stał   jego   ulubiony   kieliszek,   ozdobny, 

zabytkowy, kryształowy kielich z XVIII wieku -którego zwykle 
używał. Nabył go kiedyś osobiście u Behei-mera w Monachium.

Wziął go do ręki, przyglądał mu się, a po krótkim wahaniu 

nalał   do   niego   troszeczkę   wina   -   przy   czym   butelkę   trzymał 

troskliwie  oburącz, aby nie wymknęła mu się z drżącej  ręki. 
Było to włoskie wino dobrego gatunku, którego większą ilość w 

szczęśliwych czasach lubił przechowywać w piwnicy. I mimo iż 
wiedział, że nawet niewielka ilość tego wina może zakręcić mu 

w głowie, wypił to, co miał 

W   pucharze.   Momentalnie   poczuł,   jak   charakterystyczne 

ciepło rozeszło się po jego ciele.

Po chwili jakby automatycznie zaczął sobie ustawiać fotel do 

pracy na odpowiedniej wysokości, sięgnął po papier i ołówek. 

background image

Prawdopodobnie chciał teraz pisać - widocznie gnany pokusą 
utrwalenia   dręczących   go   licznych   przeżyć   -   o   doznanych 

cierpieniach, marzeniach, zdobytych doświadczeniach.

Co   w   nich   było   jednak   najważniejsze?   Od   czego   powinien 

zacząć?   Jak   zakończyć?   Gdy   tylko   osadzono   go   w   obozie 
koncentracyjnym,   próbował   robić   sobie   notatki,   szkic   do 

„dziennika więźnia obozowego". Notował dosłownie wszędzie, 
na   papierze   listowym,   kopertach,   między   linijkami   pewnej 

książki, którą mu pozostawiono. I sprytnie, jak sądził, wybrał 
sobie do tego celu Pieśni pogańskie niejakiego Lönsa, których 

mu nie skonfiskowano.

O   jego   zamiarach,   to   jest   próbach   utrwalenia   przeżyć

obozowych,   wiedział   jedynie   jego   przyjaciel   -   Żyd   Jacob
Werner, który jednak odwodził go od tego zamiaru.

-   Takie   potworne   piekło,   Erichu   -   przekonywał   go   -   nie

wymaga żadnej dokumentacji. W nim nawet papier jest tylko

popiołem, przekleństwem, ogniem nie do ugaszenia. Uwolnij
lepiej swój umysł od tego! Zresztą nie pozwolę ci na to.

Jacob   Werner   miał   rację,   gdyż   notatki   Wienanda   szybko 

odkryto, odebrano mu i na jego oczach spalono.

-   Co   to   za   siki,   ty   kretynie?   -   wrzeszczano   na   Wienan

da. - Te twoje literackie szczochy sam teraz wychlasz!

Potem Erich Wienand po dłuższym rozpamiętywaniu zaczął 

spisywać   swoje   spostrzeżenia   na   papierze   toaletowym   i 

pakowym. Te notatki chował do butów jako wkładki. Ale i tę 
kryjówkę   doświadczeni   dozorcy   szybko   wykryli.   Tym   razem 

jednak już nie tylko dziwiono się, jak poprzednio, ale jeszcze 
przykładnie go skatowano.

-   Możesz   teraz   tym   wycierać   sobie   krew   na  własnym   ciele,

a potem jeszcze gówno z dupy. Ty przeklęty sukinsynu!

I   teraz,   w   tym   migoczącym   świetle   świec,   Erich   Wienand

ogarnięty tymi wspomnieniami na nowo stwierdził, iż opisanie 

tego, co przeżył, byłoby nie tylko trudne, ale i być może także 
bezcelowe.   Musiałoby   dotyczyć   wyłącznie   upokorzeń,   jakich 

doznał,   a   to   oznaczałoby,   że   człowiek   zostałby   odarty 
absolutnie ze wszystkiego, i w końcu nie znalazłoby się w tym 

nic, co zachęcałoby do życia. Nie, opisywanie ruiny człowieka 

background image

nie miałoby sensu. „Nie, zeżryj to Wienand - albo umieraj "- 
Znów   przemknęły   mu   przez   myśl   wrzaski   obozowych 

nadzorców.

A jego ukochany Jacob z pewnością dodałby do tego: „Ciało da 

się   zniszczyć,   ale   myśli   nie   zawsze.   Trzeba   zatem   umieć   je 
zachowywać,   aby   całkowicie   nie   zdechnąć".   To   było   mądre 

stwierdzenie,   które   także   teraz   sobie   przypomniał   Erich 
Wienand, opierając się pokusie natychmiastowego pisania.

Odłożył więc papier, potem ołówek, dolał wina do kieliszka i 

po chwili poczuł się przyjemnie odurzony. Nalał sobie jeszcze 

trochę   wina,   znów   wypił  -   potem   jeszcze   jeden   kieliszek.   W 
końcu rzucił się na swoje łóżko polowe i nim stracił kontakt z 

otoczeniem, powiedział jeszcze do siebie: Gdyby było tak jak 
kiedyś   -   to   teraz   przyszłaby   do   niego   jego   Lottchen,   by   go 

obwąchać i zorientować się, jak się czuje.

Lottchen   -   ukochana   suczka,   była   nie   tylko   wierną   towa-

rzyszką jego długich spacerów, ale również wytrwałym stwo-
rzeniem, które siedziało z nim po nocach, towarzysząc w pi-

saniu.   Nigdy   nie   leżała   pod   jego   nogami   -   raczej   w   pewnej 
odległości od niego, 2, które) mogła go obserwować. Chciała 

patrzeć na niego, ale i też być widzianą.

Dlaczego Lottchen już nie było, dowiedział się Erich Wienand 

dopiero   później.   Jego   jamniczka   została   przejechana   przez 
ciągnik   należący   do   baterii   przeciwlotniczej   porucznika 

Warnhagena.   Temu   wyzywającemu   monstrum   wojennemu 
Lottchen najprawdopodobniej próbowała zagrodzić drogę.

Jego przyjaciel Jacob z pewnością powiedziałby na to: Gdyby 

nawet istniała tylko jedna istota w życiu, która kochała albo 

była kochana to już spełniłoby się dużo.

background image

3

Następnego ranka  Erich Wienand z trudem próbował się 

podnieść   ze   swego   posłania.   Przez   dłuższą   chwilę   siedział 

skulony na skraju łóżka polowego, ciężko dysząc, patrząc bez 
celu przed siebie. Potem zaczął wycierać twarz z potu, który 

zrosił   jego   czoło,   zerkając   przy   tym   od   czasu   do   czasu   w 
kierunku okien, w których pojawiło się słońce.

Wyciągnął   ręce   w   jego   kierunku,   jakby   je   chciał   ująć. 

Spostrzegł przy tym, co go ucieszyło, że przed oknem siedzi 

znów   ten   mały,   szary   wróbelek,   którego   wczoraj   czy   przed-
wczoraj   karmił   okruchami   chleba.   Niedaleko   za   nim   pod-

skakiwał drugi, którego widocznie przyprowadził ze sobą.

Erich   Wienand   uśmiechnął   się.   Ogarnęła   go   radość.   Nie 

trwała   jednak   długo.  Popatrzył   w   lustro,   niechętnie   przyglą-
dając się sobie. Zaczął się myć, ubrał się skromnie, po chłopsku 

i poszedł do kuchni, gdzie już czekały na niego żona i córka.

- Czy miałeś dobrą noc? - zapytała Elwira.

-   Bardzo   dobrą   -   zapewnił   ją.   -   Spałem   spokojnie   i   bez 

męczących   snów,   widocznie   pod   wpływem   tego   cudownego 

wina, które prawie do połowy wypiłem.

- Czy aby trochę nie za dużo? - chciała wiedzieć Elfie.

-   Na   pewno   było   za   dużo   tego   dobrego,   ale   jak   widać,   nie 

zaszkodziło mi.

-   Dzwonił   już   dzisiaj   nasz   lekarz   domowy,   doktor   Gans   - 

powiedziała Elwira - radził, abyś próbował możliwie regularnie 

jeść.   Nawet   kilka   razy   dziennie   w   małych   ilościach   i   coś 
lekkiego. To, jego zdaniemjest w tej chwili najważniejsze.

-   Ale   nie   wyraził   życzenia,   aby   mnie   zbadać,   co?   -   pu-

wiedział łagodnie Erich Wienand.

Co to miało oznaczać, Elwira natychmiast zrozumiała.
Gdybyśmy   teraz   chcieli,   aby   wydał   orzeczenie   lekarskie   o 

stanie zdrowia Ericha, to mogłoby to być kłopotliwe dla niego - 

background image

pomyślała. Głośno zaś dodała:

- Musi się przed tym w jakiś sposób na razie ustrzec -pewnie 

w obawie przed nazistami. Czy możesz to zrozumieć?

-   Oczywiście   -   odpowiedział   Erich   Wienand,   kończąc   talerz 

zupy mlecznej. - Chciałem po śniadaniu udać się do Schoenau.

- Czy mogę ci towarzyszyć, tato? - zaproponowała Elfie.

-   Nie,   moje   dziecko.   Nie   powinniśmy   w   tej   chwili   niczego 

specjalnie demonstrować. Twoja mama wie, co mam na myśli. 

Istnieje między nami pewne ciche porozumienie. To znaczy, że 
to,   co   kiedykolwiek   zrobiłem   lub   robię,   napisałem   lub 

powiedziałem, jest wyłącznie moją sprawą i wyłącznie sam za 
to odpowiadam.

- Zawsze czułam, że tak uważasz, Erichu - potwierdziła Elwira. 

- I zastosowałem się do tego, choć nie zawsze przychodziło mi 

to łatwo. Ale chyba tylko dzięki mojemu milczeniu tak długo 
pozostajemy ze sobą.

- Tak to chyba należy traktować - przyznał Erich Wienand. - 

Trudno jest przejść bezpośrednio z piekła do nieba. Potrzebne 

są   do   tego   stacje   pośrednie,   pytanie   tylko   -   jakie?   Możemy 
spróbować zastanowić się nad tym.

Erich   Wienand  szedł  do   Schoenau   wzdłuż   sztucznego 

jeziora. Ta mała miejscowość o pięknie brzmiącej nazwie po raz 

pierwszy została wymieniona w 1246 roku. Teraz zbliżała się do 
siedemsetnej rocznicy istnienia.

W tym mieście znajdowała się rejonowa i miejska organizacja 

NSDAP, działał burmistrz, który teraz stał się odpowiedzialny 

również  za pobliskie   wioski. Była  tam  też  zawsze   i wszędzie 
obecna policja! A od niedawna także rejonowa komendantura 

Wehrmachtu. Wszystkie te instytucje znajdowały się obecnie w 
ograniczonych pomieszczeniach, lecz ciągle zabiegała o to, aby 

rozszerzyć swoje locum.

Gdy Erich Wienand dotarł do centrum miasteczka, udał się do 

tak zwanej paki, a więc budynku, w którym mieściła się policja 
i   jednocześnie   niewielki   areszt   śledczy.   Na   korytarzu   było 

tłoczno od oczekujących, przestraszonych, niespokojnych ludzi. 

background image

Siedzieli na ławkach, walizkach, a nawet na podłodze. I kto to 
mógł wiedzieć, po co oni tutaj wszyscy przybyli. Czy w sprawie 

zameldowania, czy wymeldowania, przydziału kwatery czy też 
by odwiedzić kogoś z aresztowanych. A może musieli po prostu 

tutaj się meldować?

Erich   Wienand   z   wysiłkiem   stąpał   przez   koszyki,   różnego 

rodzaju kartony, ponad głowami dzieci. Jednocześnie starał się 
nikogo nie dotknąć, nikogo nie zepchnąć na bok. Aż dotarł do 

stolika, który dzielił oczekujących od tak zwanej władzy.

Siedział za nim dobrze wypasiony policjant, akurat ziewając, 

jakby był zmęczony napierającym tłumem.

- Każdy tu czegoś chce, a pan czego? - zapytał szorstko Ericha 

Wienanda.

- Chciałbym zobaczyć się z panem Strassnerem.

- Człowieku, każdy chce się z nim zobaczyć!
- Mam jednak prawo sądzić, że pan Strassner mnie oczekuje. 

Nazywam   się   Wienand.   Czy   mogę   pana   prosić   o 
poinformowanie pana Strassnera o moim przybyciu?

Zwrócenie się w takiej uprzejmej formie do policjanta było tu 

raczej  wyjątkiem. Toteż  siedzący  przy  stoliku policjant przez 

chwilę nie mógł opanować swego zdziwienia, po czym jednak 
podniósł się i poszedł powiadomić komendanta. Ten wyszedł 

natychmiast ze swego pokoju i już z daleka pozdrawiał Ericha 
Wienanda.

-   Serdecznie   witam   -   wołał   do   niego   nieco   przytłumionym 

głosem.   To   z   pewnością   ze   względu   na   wielu   innych 

czekających w budynku - i natychmiast zapraszającym gestem 
poprosił go do swego gabinetu.

- Przyszedłem tutaj, panie Strassner - wyjaśnił Wienand - aby 

oficjalnie się u pana zameldować.

- Ależ, panie Wienand, proszę pana! - odpowiedział łagodnie 

komendant   posterunku   policji   w   Schoenau.   -   Nie   musi   pan 

tego   tak   podkreślać   od   razu   na   początku!   Niemniej   jestem 
panu   wdzięczny,   że   pan   mnie   odwiedza,   przyjmuję   to   jako 

dowód   zaufania   do   mnie.   Gdyby   pan   nie   przyszedł   - 
odszukałbym   pana   w   ciągu   dnia,   ale   tylko   po   to,   aby   się 

dowiedzieć, jak się panu wiedzie. Przypuszczam, że dobrze - 

background image

czy się nie mylę?

- Tak, mniej więcej, panie Strassner - zapewnił Erich Wienand 

bardzo ostrożnie.

Tej   ostrożności   nauczył   się   w   obozie   koncentracyjnym. 

Instynkt   podpowiadał   mu,   że   nie   wiadomo,   czy   komendant 
miejscowej policji nie odgrywał czasami roli myśliwego wobec 

niego albo przynajmniej gajowego opiekującego się zwierzyną.

-   Stwierdzam   wobec   tego   -   uśmiechnął   się   Strassner   z 

demonstracyjną   uprzejmością   -   że   w   zasadzie   czuje   się   pan 
dobrze, co mnie cieszy. Bo musi pan wiedzieć, panie Wienand, 

że jestem gotów wziąć  pana pod moją szczególną opiekę, to 
znaczy zapewnić panu osobistą ochronę.

-   Za   co   jestem   oczywiście   panu   bardzo   wdzięczny,   panie 

Strassner.

- Zrobię dla pana wszystko, co będę mógł, panie Wienand. 

Tym   bardziej   iż   mam   wobec   pana   czyste   sumienie.   Gdy 

bowiem zabierali  pana stąd, pełniłem służbę  we wschodnich 
Niemczech. Tak więc nie musi się pan niczego obawiać z mojej 

strony.

- Tak to też oceniam, panie Strassner.

- Ja dopiero kilka tygodni temu wylądowałem w Schoenau, 

zostałem tu po prostu zwyczajnie odkomenderowany. Dlatego 

też nie bardzo znam pański przypadek, co ewentualnie teraz się 
planuje, jakie są zamiary wobec pańskiej osoby; chcę jednak o 

wszystko   dokładnie   się   wywiedzieć.   Uważam   to   nie   tylko   za 
swój   obowiązek,   ale   nawet   za   konieczność   -   dla   pańskiego 

bezpieczeństwa.   Muszę   wiedzieć,   panie   Wienand,   przed   kim 
powinienem pana chronić.

-   Ależ,   panie   Strassner,   czasami   jest   lepiej,   gdy   się   za

dużo nie wie.

To nie odpowiada mojemu policyjnemu sposobowi myślenia. 

Nie należę do tych, którzy udają, że nic nie widzą - przymykają 

oko na pewne sprawy albo od razu obydwa. Ja chcę widzieć, by 
wiedzieć,   na   co   muszę   mieć   szczególne   baczenie.   Chcę   też 

wiedzieć, kto jest odpowiedzialny za to, że pan znalazł się w 
tym   obozie   koncentracyjnym?   A   może   -   nie   jest   pan   wciąż 

jeszcze przekonany, że można mi zaufać?

background image

-   Dlaczego   miałbym   nie   mieć   do   pana   zaufania?   -   odpo-

wiedział   Erich   Wienand   znów   bardzo   ostrożnie,   mimo   że 

wcześniej   odpowiadał   już   niemal   normalnie   na   postawione 
pytania. Tej nieufności nauczył się od swego przyjaciela -Żyda, 

Jacoba   Wernera   -   współtowarzysza   niedoli   wszystkich 
nieskończenie dręczących godzin obozowych. I wydało mu się, 

jakby ten wciąż jeszcze stał obok niego. Tak, Jacob Werner żył 
dla   niego   i   zawsze   będzie   mu   bezgranicznie   oddany;   nawet 

wtedy, gdyby go już nie było.

- Wiem tylko tyle, panie Strassner, że zostałem któregoś dnia 

zabrany z domu i odtransportowany do obozu. Nie było przy 
tym   żadnego   uzasadnienia;   nie   postawiono   mi   żadnych 

zarzutów i nie wręczono mi żadnych dokumentów - nawet ani 
razu nie wymieniono przy tym mojego nazwiska. I nic więcej 

nie mam na ten temat do powiedzenia.

- Czy byłby pan gotów, panie Wienand, porozmawiać o tym z 

naszym   burmistrzem?   W   mojej   obecności?   -   Co   prawda 
Strassner zapytał o to niezwykle uprzejmie, lecz zabrzmiało to 

jednocześnie jak polecenie, któremu nie wolno się sprzeciwić. - 
Zdaje się, że on czeka na taką rozmowę, a nawet przykłada do 

niej pewną wagę, co osobiście przyjąłem z zadowoleniem. Czy 
jest pan może innego zdania?

-   Jeśli   pan   sobie   tego   życzy,   panie   Strassner   -   odpowie

dział   Wienand   prawie   z   zainteresowaniem,   jakby   sam   cie

kaw był tej rozmowy - dlaczego nie miałbym tego zrobić?

Burmistrzem   Schoenau,   którego   obaj   po   tej   rozmowie 

odwiedzili, był niejaki Alfred Breisgrauer. I chociaż był mniej 
więcej w wieku Ericha Wienanda, to jednak sprawiał wrażenie 

człowieka   bardziej   ruchliwego,   dobrze   odżywionego,   o 
gościnności   oberżysty.   Również   jego   gabinet   wyglądał   jak 

zadbany salonik jakiejś lepszej klasy gospody - „tylko dla gości 
z tak zwanej elity".

- Dowiedziałem się, Erichu Wienand, że pan życzył sobie ze 

mną rozmawiać.

- Jak pan to ładnie sformułował, panie burmistrzu.

background image

- Oczywiście jestem do pana dyspozycji, szczególnie pańskiej, 

panie Wienand. Nawet gdybym miał nie wiadomo ile roboty w 

tych coraz gorszych czasach.

Po serdecznym uścisku  rąk  wskazał  swoim gościom krzesła 

przy małym stoliku, za którym sam usiadł pierwszy. Spoglądał 
na Wienanda z wyraźnym zadowoleniem i wyczekująco. Jego 

zaróżowiona twarz sygnalizowała „ojco-wsko-burmistrzowskie" 
zainteresowanie.

- A więc, mój drogi, o czym chciał pan ze mną porozmawiać?
Zamiast   niego   -   ponieważ   Erich   Wienand   przez   chwilę 

wydawał   się   jakby   przestraszony   i   nie   odzywał   się   -   odpo-
wiedział burmistrzowi Strassner:

- Erich Wienand chciałby się najprawdopodobniej dowiedzieć, 

jak  doszło  do  jego  aresztowania   i  umieszczenia   go w  obozie 

koncentracyjnym? Kto się do tego bezpośrednio przyczynił?

-   Ta   cała   historia   to   w   ogóle   okropne   zdarzenie!   Byłem 

naprawdę zaszokowany, gdy się o tym dowiedziałem! 

W każdym razie nie miałem osobiście z tym nic wspólnego. A 

może jest pan innego zdania, wielce szanowny panie Wienand?

Ja miałbym być innego zdania? I ta forma: wielce szanowny 

panie   Wienand.   Co   się   też   za   tym   może   kryć?   -przemknęło 
przez myśl Wienandowi.

-   Nie   sądzę,   abym   był   innego   zdania,   panie   burmistrzu,

nie mógłbym przecież być, nie chciałbym nawet być.

Breisgrauer, co dało się zauważyć, jakby odetchnął. Spojrzał 

teraz  porozumiewawczo  na swego  komendanta  policji,  a ten 

delikatnie   skinął   głową,   co   burmistrza   zachęciło   do 
przedstawiania swoich prawd; te zaś wyglądały następująco:

On,   Breisgrauer,   już   od   1930   roku   jest   tutaj   w   Schoenau 

członkiem rady gminy, wtedy wybrany do pełnienia tej funkcji 

z   ramienia   niemiecko-chrześcijańsko-katolickiej   partii 
„Centrum". Gdy w roku 1933 został wybrany  na burmistrza, 

bardzo bronił się przed przyjęciem tego urzędu. Jeśli zgodził 
się w końcu przyjąć tę funkcję, to dlatego, aby nie przekazać 

„steru okrętu gminnego" w ręce zabiegającego o to nachalnie 
nazisty.

-   Świadomość   tego   i   naciski   moich   przyjaciół   z   „Cen

background image

trum",   czyli   miejscowych   katolików,   spowodowała,   że   ustą
piłem i zgodziłem się objąć ten urząd.

Po   czym   próbował,   jak   dalej   wyjaśniał,   uczynić   wszystko, 

dosłownie wszystko, aby wprowadzić tutaj rozsądne rządy, tak 

by   zapanowały   w   tej   okolicy   dobre   bawarskie   obyczaje   i 
porządek.   A   więc   zabiegał   ciągle   o   to,   aby   nie   znikły   nagle 

wpływy Kościoła i religii na miejscowe zwyczaje; troszczył się o 
zachowanie   regionalnych   tradycji   i   obyczajów   ludowych. 

Wszystko   po   to,   aby   tylko   nie   rozpanoszył   się   nowy   duch 
czasów. Co oczywiście już wówczas nie było łatwe.

Erich Wienand z najwyższym trudem przysłuchiwał się temu 

potokowi słów, czuł, jak pot oblewa jego ciało. Marzył już tylko 

o powrocie do swojej piwnicy.

Tymczasem   Breisgrauer   ciągnął   dalej   swój   wywód,   jakby 

przemawiał z mównicy. W każdym razie twierdził, że starał się 
przez   cały   czas   czynić   wiele,   aby   zachować   tutaj   określoną 

równowagę  sił. Dbał  zarówno  o  ludzi  na  świeczniku,  jak  też 
starał się chronić prześladowanych.

- Nieraz stawałem w obronie nie domyślającego się nawet tego 

naszego proboszcza, tego biedaka z Martinshausen. Ale także w 

pańskiej, panie Wienand! No, co pan powie na to?

- Jeśli pan tak twierdzi, panie burmistrzu, to z pewnością tak 

było.

-   Cieszę   się,   panie   Wienand,   że   pan   to   potwierdza.   -Tupet 

Breisgrauera zdawał się nie mieć granic, wkrótce miał sięgnąć 
jeszcze dalej.

- Moglibyśmy na chwilę zostawić tę relację z historii urzędu i 

ustalić kilka szczegółów - wmieszał się Strassner rzeczowo. - 

Zatem   pan,  panie   Wienand   -   kontynuował   -został   wtedy,   to 
znaczy na początku albo w połowie czerwca tysiąc dziewięćset 

czterdziestego czwartego...
  -   Dwudziestego   piątego   maja   -   skorygował   uprzejmie   bur-

mistrz.

-   ...a   więc   dwudziestego   piątego   maja   tysiąc   dziewięćset 

czterdziestego czwartego roku został pan aresztowany. I to, jak 
mi pan w zaufaniu powiedział, bez sprecyzowania konkretnego 

zarzutu.   W   każdym   razie   nie   otrzymał   pan   żadnego 

background image

uzasadnienia tej decyzji. Został pan jednak później jeszcze raz 
przesłuchany. O co chodziło w tym przesłuchaniu?

-   Wyłącznie   o   moje   prace   literackie,   jeśli   dobrze   się   zo-

rientowałem.

- Przy tym nie padły wówczas żadne nazwiska osób czy też 

organizacji bądź grup, które pana zadenuncjowały?

- Nie, nic takiego - zapewnił Erich Wienand szczerze. Może 

nawet   trochę   za   szczerze.   Nawet   lisom   zdarza   się   popełniać 

błędy - przemknęło mu przez myśl, gdyż teraz Strassner zaczął 
uważnie mu się przypatrywać.

Burmistrz zareagował na to z widocznym niezadowoleniem.
- No więc! - zawołał. - Został pan aresztowany bez udziału w 

tym kogokolwiek z Schoenau, a już na pewno bez mojej wiedzy.

Na co jeszcze po chwili dodał:

- Ja w każdym razie, panie Wienand, ciągle starałem się panu 

pomagać, żeby mógł pan żyć w tej swojej posiadłości swoim 

życiem.   Ileż   to   donosów,   pochodzących   od   tego   czy   innego 
sąsiada   -   a   od   jednego   w   szczególności   -   oddalałem.   Ciągle 

musiałem   wyjaśniać,   że   pan,   nawet   jeśli   nie   urodzony   tutaj, 
jednak należy do nas. Jest nawet jednym z naszych najlepszych 

obywateli!

-   Co   za   miła   wiadomość,   muszę   szczerze   przyznać,   panie 

Breisgrauer.

- Zatem widzę, że się rozumiemy, panie Wienand. Może uda 

nam   się   wspólnie,   tu   i   teraz,   zmienić   to   i   owo   dotąd 
niemożliwe.   Przykładam   do   tego   dużą   wagę.   Sądzę,   że   pan 

chyba też.

Erich Wienand ani chwili  nie wahał się, żeby odpowiedzieć 

pozytywnie.   Wkrótce   potem   pożegnał   się,   jakby   chciał   jak 
najprędzej uciec z tego miejsca. Dostał silnych boleści żołądka.

Burmistrz   i   komendant  policji   patrzyli   najpierw   za   od-

chodzącym   Erichem   Wienandem,   potem   na  siebie,  wyraźnie 

coś rozważając. Mieli czas.

-   Co   -   zapytał   potem   burmistrz   z   lekką   drwiną  w  głosie   - 

należy sądzić o tym człowieku?

background image

- Co za pytanie - odpowiedział komendant policji po namyśle. 

- W końcu znasz go już od dość dawna, niemal piętnaście lat. 

Lecz co wiesz o nim naprawdę?

Gdy   obaj   byli   sami,   ale   tylko   wówczas,   mówili   sobie   po 

imieniu. Szybko znaleźli  wspólny język, jak dwaj bracia tego 
samego wyznania. Planowali więc, wspólnie działając, wiele tu 

jeszcze zrobić.

-   Ten   Wienand   -   próbował   wolno   wyjaśniać   Breisgrauer 

pasuje tutaj do nas, do naszej okolicy, jak pięść do nosa. 

W każdym razie myśmy go sobie nie wybierali, on się tu do 

nas   sprowadził.   To   było,   zdaje   się,   w   1930   roku.   To   facet 
piszący książki, na których chyba wcale nie najgorzej zarabiał. 

A   poza   tym   wędrował   często   po   okolicy,   od   czasu   do   czasu 
usiłując coś tam zrobić także w swoim gospodarstwie. Ale to 

mu nigdy nie wychodziło. Zupełnie nierentowne gospodarstwo. 
Za to przystroił je różnymi ozdóbkami - ale widać było go na to 

stać.   Mawiano   o   nim,   że   to   biedny,   nieuciążliwy,   nieco 
pomylony człowiek, ale nieszkodliwy. Czyż nie mam racji?

- Nieco pomylony, ale nieszkodliwy człowiek - powtórzył jak 

echo Strassner, nie bez  wyraźnego  podtekstu. -W końcu ten 

Wienand to bardzo inteligentny człowiek. I jeżeli nawet teraz 
wydaje się być kompletnie załamany, to jednak swoje wie. Nie 

zdradza   się   teraz   z   tym,  bo   niewątpliwie   zorientował   się,   że 
byłoby to zbyt ryzykowne. Ale to człowiek, który może przejrzeć 

nasze myśli.

- Jest wobec tego nadal niebezpieczny, czy to chciałeś przez to 

powiedzieć?

W   tym   momencie   komendant   policji   Strassner   uznał   za 

stosowne wyłożyć swoje przemyślenia.

-   Jestem   pewien   tego,   że   niedługo   tu   wszystko   szlag   trafi, 

chyba zgadzasz się ze mną. I to niebawem, może nawet już za 
tydzień, no, najpóźniej za miesiąc. Chyba że zdarzy się jakiś 

cud - ale trudno już wierzyć, że istnieją jeszcze jakiekolwiek 
szanse. W tym okresie, jak uzgodniliśmy, musimy zdążyć wiele 

tutaj  oczyścić  i  jeszcze  uporządkować.  Jeśli  obaj, oczywiście, 
nie chcemy przegrać. Tu chodzi, człowieku, o naszą przyszłość.

- I ten Wienand, sądzisz, ma nam w tym pomóc?

background image

-   Tak,   tym   bardziej   że   ty   nie   miałeś   nic   wspólnego, 

przynajmniej oficjalnie, z jego zesłaniem do obozu.

-   Toż   nie   miałem,   daję   ci   swoje   słowo   honoru   na   to! 

Przynajmniej   nic   na   piśmie   w   tej   sprawie   nie   dałoby   się 

udowodnić. Tego jestem pewien. Prawie.

- To może jednak nie wystarczyć! Musimy się w stu procen-

tach zabezpieczyć i dokładnie znać wszystkie szczegóły, które 
doprowadziły   do   jego   aresztowania,   kto   to   zainspirował   i 

dlaczego. Nie wolno nam w tej sprawie niczego przeoczyć - ani 
w   gestapo,   ani   w   kierownictwie   obozowym.   Musimy   jak 

najdokładniej wszystkiego się dowiedzieć, co nie powinno być 
wielkim   kłopotem   dla   twego   przyjaciela,   szefa   rejonowego 

komitetu partyjnego.

-   Przez   niego   nie   da   się   tego   niestety   zrobić   -   musiał   z 

widocznym niepokojem na twarzy poinformować burmistrz. - 
Ten mój znajomy nagle zachorował, odnajdując w sobie jakieś 

od   lat   ciągnące   się   podobno   uszkodzenie   wątroby;   tak 
przynajmniej oficjalnie stwierdził. Lecz gdzie się w tej chwili 

naprawdę znajduje, tego nie wiem. Wcześniej tylko mianował 
mnie swoim zastępcą.

-   Ach,   ty   stary   byku!   -   Strassner   poderwał   się   i   stanął   na 

środku   pokoju,   jakby   go   kto   zdzielił   obuchem   w   głowę.   - 

Jeszcze nam czegoś takiego tu brakowało!

- A co ja miałem zrobić, człowieku! Nie mogłem mu przecież 

powiedzieć: pocałuj mnie w dupę, albo po prostu: nie.

-   Po   pierwsze   -   Strassner   zareagował   jak   doświadczony 

policjant   i   tak,   jakby   chciał   teraz   podyktować   dodatkowe 
punkty do zawartej przez nich wcześniej umowy. - Musisz teraz 

koniecznie wywołać wrażenie - coś, co później ludzie mogliby 
potwierdzić - że tej nominacji praktycznie nigdy nie przyjąłeś i 

że nigdy też nie przystąpiłeś do pełnienia tej funkcji. Tak więc - 
i to jest drugie - nie możesz się teraz pokazywać w żadnym 

wyższym towarzystwie. A po trzecie: Nie podpisuj niczego, co 
wynikałoby  z  tej nominacji.  Niech robi to ktoś za ciebie, na 

przykład   twój   dyrektor   organizacyjny,   ale   też   nie   z   twojego 
upoważnienia.   Po   czwarte:   Gdybyś   musiał   wydać   teraz 

jakiekolwiek   zarządzenie,   to   rób   to   wyłącznie   w  cztery   oczy, 

background image

najlepiej  telefonicznie  -  w  każdym  razie  nie  na  papierze.  Po 
piąte: Spowoduj, aby informacji  na temat Wienanda zażądał 

rejon, ale też bez powoływania się na twoje nazwisko. 

Nie rozmawiali o tym, że rejonowy szef partii, udając chorego, 

po prostu zdezerterował ze swego stołka. Uznali, że podjęcie 
tego tematu byłoby zwykłą stratą czasu. Ważne, co Strassner 

uznał za rozstrzygające, że dominująca pozycja Breisgrauera w 
Schoenau nie została sztucznie stworzona. On tutaj się urodził, 

wychował,   zdążył   się   dorobić   dwóch   restauracji,   firmy 
transportowej,   magazynu   przedsiębiorstwa   budowlanego. 

Posiadał też udziały w miejscowym browarze, zresztą bardzo 
dobrym i znakomicie prosperującym. Teraz chodziło jedynie o 

to,   aby   tę   całą   sytuację   przeżyć   z   możliwie   najmniejszymi 
stratami - razem ze Strassnerem, ma się rozumieć. Ich wspólne 

perspektywy zapowiadałyby się wtedy dość znośnie.

- To okropne, co nas tu jeszcze może spotkać, co? -Burmistrz 

mimo to nie upadał na duchu.  -  Być może, będziemy musieli 
wyłączyć jeszcze z obiegu tego Wienanda.

-   Jeśli   miałoby   się   to   okazać   konieczne,   to   tak.   Ale   tylko 

wtedy. Liczyć jednak musimy się ze wszystkim.

Kulisy   tego   wszystkiego   stały   się   teraz   bardzo   wyraźne.   W 

okolicy pojawiły się liczne bandy, najprawdopodobniej byłych 

żołnierzy, które plądrowały domy, gwałciły kobiety, podpalały 
gospodarstwa.   Oprócz   tego   działały   jeszcze   oddziały,   które 

pilnowały   sowieckich   jeńców   wojennych,   obozów 
koncentracyjnych,   jakichś   domniemanych   kryminalistów. 

Wciąż   podejmowano   próby   pozbycia   się   tego   balastu;   także 
przez odsprzedaż miejscowym władzom więźniów i jeńców jako 

taniej siły roboczej. Zacierano ślady.

Rezultatem tego było też coraz więcej trupów, które po prostu 

pozostawiono w rowach, lasach, opuszczonych bunkrach.

Zakopywano   je   też   w   zbiorowych   grobach,   wrzucano   do 

jeziora,   topiono   w   bagnach.   Trupów   w   każdym   razie   było 
wkrótce więcej niż kamieni na polach.

-   W   tej   sytuacji   da   się   niemal   wszystko   zrobić   -   zauważył 

burmistrz.

- Ciekawe tylko - powiedział Strassner, jakby wczuwa-jąc się w 

background image

sytuację   -   dlaczego   zwolniono   tego   Wienanda   z   obozu   i   to 
niemal w ostatniej  chwili? Może dlatego, że znaleźli  się tam 

nagle jacyś „dobrzy" dla więźniów. W każdym razie nie mógł to 
być przypadek, tak sądzę. Komuś musiał do głowy przyjść taki 

pomysł.

- Dlaczego nie, mój drogi! To w końcu są dążenia, do których 

możemy się podłączyć.

- Być może albo i nie! - Strassner sprawiał wrażenie głęboko 

zastanawiającego się nad tym wszystkim. -Ja mogę tylko tyle 
powiedzieć, że w swojej dotychczasowej praktyce policyjnej nie 

natrafiłem  jeszcze  na taki  przypadek. Jest to dla mnie jakaś 
zupełnie   niezrozumiała   sprawa   z   tym   Wie-nandem.   Jakaś, 

przyznaję, cholernie skomplikowana sprawa. Może jest w tym 
dla nas jakaś nadzieja, a może i nie.

Również i tego  dnia  Elwira odwiedziła porucznika w zaj-

mowanym   przez   niego   gabinecie   jej   męża.   Ten   podniósł   się 

ucieszony na jej widok, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli 
się   mocno,   po   chwili   leżeli   już   na   skórzanym   tapczanie   - 

podążając ku swojej szczęśliwej chwili.

Oboje   oddali   się   więc   najpierw   swojej   namiętności.   I   jeżeli 

tym razem nie trwało to dłużej niż piętnaście minut, to jednak 
odczuli  cudowną ulgę. Ich gorące  ciała zdawały  się stanowić 

jedno.

Gdy   potem   Elwira   znów   otworzyła   oczy,   zobaczyła   swego 

Horsta-Heinza leżącego obok niej; uniosła się nieco i nachyliła 
nad nim, szepcząc w uniesieniu:

- Kochanie, to było cudowne!
- Cieszę się, jeśli tak to odbierasz - odpowiedział jej. -  Mnie 

też było cudownie.

- Tylko jak nasze sprawy mają potoczyć się dalej?

- Tego w tej chwili jeszcze nie można przewidzieć -odparł z 

troskliwą ostrożnością. - Wiem tylko, że cię kocham, Elwiro, i 

to z pożądaniem, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie odczuwałem. 
Ażeby   tego   cudownego   uczucia   nie   stracić,   jestem   gotów   na 

wszystko. Absolutnie na wszystko.

background image

Elwira wydawała się niezwykle szczęśliwa. Nie wahała się więc 

oddać mu się ponownie. Gdy potem leżeli jeszcze spleceni ze 

sobą rozkosznie wyczerpani, szepnął jej:

-   Ach,   moja   cudowna,   na   niczym   mi   bardziej   nie   zależy,

jak   na   tym,   żeby   stale   przebywać   z   tobą.   Chciałbym   z   tobą
zostać. Ty, tylko ty, stałaś się teraz moim światem. I bardzo

chciałbym go zatrzymać.

Teraz Elwira położyła się wygodnie, tak by móc spojrzeć w 

jego   męską,   wspaniale   prezentującą   się   twarz,   której   bo-
haterskie oblicze tak ją urzekło.

-   Mój   kochany   Horscie-Heinzu,   i   ja   nie   życzyłabym   sobie 

niczego innego, jak spokojnego życia z tobą. To byłoby wprost 

cudowne! Tylko jak to zrealizować?

-   Tego   jeszcze   nie   wiem,   moja   Elwiro,   ale   mam   pewne 

pomysły. Na razie, sądzę, powinniśmy zrobić wszystko, abyśmy 
mogli dalej, w sposób możliwie niezakłócony, kontynuować to, 

co robimy i co oboje chcemy robić! Obecnie stwarza nam taką 
możliwość mój oficjalny tutaj pobyt - tu, w tym domu, a nawet 

w kręgu twojej rodziny.

- Ach, mój kochany Horscie-Heinzu, wszystko dałabym za to, 

żeby to było możliwe, żeby tak pozostało. Wiesz przecież o tym, 
czujesz to na pewno. No powiedz, że czujesz. - Elwira po raz 

trzeci   zapragnęła   go   tego   dnia   -   choć   były   wczesne   godziny 
przedpołudniowe.

Lecz   nim   do   tego   doszło,   on   dalej   przedstawiał   jej   swoje 

pomysły.

-   Jako   dowódca   baterii   przeciwlotniczej   nie   będę   tu   mógł 

oczywiście wiecznie przebywać; a już na pewno nie jako przy-

jaciel domu. Ale, powiedzmy, jako opiekun, w pewnym sensie 
obrońca waszej rodziny, może byłoby to możliwe. Niestety i tak 

mogłyby - być może - powstać wtedy poważne kłopoty, które 
trzeba by usunąć. - Jego dłonie przesuwały się wzdłuż jej łona i 

niżej, i na nowo zaczęły pieszczoty.

- O czym myślisz? - zapytała, poddając się im.

- O twojej córce, Elfie, którą twój mąż uznaje za swoją córkę. 

Co by było - pytam sam siebie, ale i też ciebie - gdybym tak, że 

tak   powiem,   niby   oficjalnie   jej   się   poświęcił?   Ale   to   jedynie 

background image

przez wzgląd na ciebie, kochanie, na nas. Czy nie sądzisz, że z 
tego   mogłyby   wyniknąć   rodzinne   układy,   dzięki   którym 

mógłbym wtedy bezpośrednio należeć, powiedzmy, do rodziny 
Wienand. Gotów jestem zająć się tym, jeśli ty tego też chcesz.

- I to też - jęknęła ciężko z zadowoleniem, gdy znów znalazła 

się pod nim - chcesz dla mnie zrobić?

- Dlaczego by nie! Jeśli to byłoby jakimś rozwiązaniem i to 

takim, które dałoby się w zasadzie zrealizować bez większego 

wysiłku. Odnoszę bowiem wrażenie, że twoja córka mnie lubi, 
nawet  bardzo.  Tak   więc  mógłbym,  że  tak  powiem, oficjalnie 

zacząć zalecać się do niej. Oczywiście tylko pro forma, ale też 
tak, żeby doprowadzić do zaręczyn; trzeba nadać temu jakąś 

bardziej oficjalną formę - ale to wyłącznie w naszym interesie. 
Co ty na to?

Elwira znowu w pełni zaspokojona, jeszcze ciężko oddychając, 

zawołała:

 - Ależ tak! Tak! Tak! Zrób to i wszystko, co tylko chcesz!

Gdy Erich Wienand udał się w drogę powrotną z Schoenau 

do   swego   Welpenhof   -   zdecydował   się   na   drogę   okrężną.   A 
mianowicie przez Martinshausen. Chciał po drodze jeszcze raz 

wstąpić   do   kościoła   i   odszukać   proboszcza.   Dla  kamuflażu   - 
gdyby   ktoś   miał   go   sprawdzać   -   miał   w   kieszeni   kartkę   z 

licznymi   pytaniami,   dotyczącymi   wiary,   a   przede   wszystkim 
wyznania katolickiego.

Lecz   nim   dotarł   do   przewielebnego   Geisbergera,   musiał   po 

drodze   otrzeć   się  o  dalsze   oznaki  zbliżającego   się   końca.  To 

było   jednak   niczym   w   porównaniu   z   jego   dotychczasowymi 
doświadczeniami.   W   końcu   przez   ostatnie   miesiące 

przyzwyczaił się do widoku całych stosów trupów - splecionych 
ze sobą, ułożonych warstwami, jak cegły w murze i ostatecznie 

palonych. Pozostawał po nich jedynie popiół. 

To, co tutaj zobaczył, idąc z Schoenau do Martinshausen, było 

tylko nikłym obliczem piekła, którego doświadczył. Nie spotkał 
po   drodze   żadnego   psa,   żadnego   kota   jakby   były   zupełnie 

wytrzebione, wymarłe. Nawet one nie posiadały już prawa do 

background image

istnienia. Zobaczył jedynie konia przywiązanego do słupa przy 
czyjejś bramie, ale tak wychudzonego, o zmętniałych oczach, 

jakby za chwilę miał zdechnąć.

Wiele   wraków   samochodów   leżało   jak   blaszane   szkielety   w 

rowach   -   plądrowanych,   bez   kół,   wypalonych.   Jakieś   resztki 
skrzyń   i   kartonów   walały   się   obok   -   rozerwane,   zgniecione, 

podeptane. A pomiędzy nimi całe stosy: błota, kału, gruzów, 
rozkładającego się pożywienia. Przy jakimś kawałku spleśnia-

łego   chleba   Erich   Wienand   zatrzymał   się,  ukląkł   i   zaczął   go 
przysypywać   piaskiem,  jakby   chciał   pogrzebać.   W  końcu   był 

więźniem, dla którego kawałek chleba był świętością.

Gdy szedł dalej w kierunku kościoła, poczuł nagle gwałtowne 

pragnienie - w związku z czym zdecydował się najpierw wejść 
do gospody w Martinshausen. W jej pobliżu stało wiele różnego 

rodzaju   pojazdów   wojskowych,   które   parkowały   na   ciasnych 
podwórkach   okolicznych   domostw.   W   pomieszczeniu,   do 

którego wszedł, znajdowało się bardzo wielu umundurowanych 
mężczyzn, spoconych, zakurzonych, niezwykle ożywionych.

Przepychał   się   przez   ten   tłum,   podchodząc   do   szynku.   Za 

kontuarem, jak oficer w punkcie dowodzenia, stał przysadzisty 

szynkarz. Poznał oczywiście  od razu Wienanda, mimo iż ten 
nigdy nie był bywalcem gospody; wręcz unikał chodzenia do 

jakiegokolwiek   lokalu.   Mimo   to   otrzymał   natychmiast,   nie 
zdążywszy   nawet   poprosić,   kufel   dobrego,   średnio   mocnego 

miejscowego piwa. Szynkarz postawił go przed nim bez słowa.

Wywołało   to   oczywiście   natychmiast   głośne   protesty 

znajdujących się w sali żołnierzy.

-   Jak   to,   jak   to!   -   wołano   jednocześnie   z   wielu   miejsc. 

-Wchodzi tu jakiś cywil i od razu otrzymuje porządne piwo? A 
my nie! Nam każe się pić farbowaną wodę! 

-   Nie   wodę,   ale   tak   zwane   lekkie   piwo   -   wyjaśnił   szyn-

karz,   na   którym   te   krzyki   nie   robiły   większego   wrażenia.   -

Pijecie   piwo   warzone   według   najnowszych   oficjalnych   zale
ceń.   Porządne   piwo,   sporządzane   według   starej   receptury,

należy   dziś   do   rzadkości,   ma   też   odpowiednio   wyższą   cenę.
A   ponieważ   posiadam   niewielki   jego   zapas,   nie   sprzedaję

go   na   żadne   karty   kredytowe   ani   wasze   bony   wehrmach-

background image

towskie,   tylko   za   gotówkę.   W   końcu   tu   nie   jest   poidło   -
szczególnie dla wędrownych ptaków.

Kilku żołnierzy zareagowało na to, grożąc:
- Czy chcesz, abyśmy ci w budzie trochę poprzestawiali?

- Lepiej tego nie próbujcie, ludzie. - Szynkarz sprawiał dalej 

wrażenie,   jakby   się   tym   nie   przejął.   -   Mam   tu   pod   ręką   na 

wszelki wypadek załadowaną flintę z obciętą lufą - a to rozwali 
nawet byka. A ponadto dwa domy dalej mieści się filia waszej 

żandarmerii,   z   którą   mam   całkiem   niezłe   układy.   Nie 
chcielibyście chyba mieć z nimi nic wspólnego, co?

Tego oczywiście nie chcieli. Ale również i Erich Wienand nie. 

W każdym razie niekoniecznie. Po chwili dał się usłyszeć jego 

głos:

-   A   co   byście   panowie   powiedzieli   na   jedną   kolejkę   -   na

mój koszt?

Szynkarz  spojrzał z niedowierzaniem  na Ericha Wienan-da. 

Po czym skinął z zadowoleniem głową i zaczął napełniać kufle 
piwem, o którym wszyscy obecni marzyli - mocno pieniące się, 

o odpowiedniej mocy; produkowane w miejscowym browarze. 
W chwilę potem w sali zapanował radosny nastrój. Fundator 

został szczelnie  otoczony przez żołnierzy. Różni sanitariusze, 
kierowcy, artylerzyści podnosili kufle na jego zdrowie.

- Kim ty jesteś? - zapytano.
- Mieszkam tutaj - tu, niedaleko stąd; na nowo od jakiegoś 

czasu. A co wy robicie tu u nas?

Na   to   nie   było   żadnej   konkretnej   odpowiedzi.   Otaczali   go 

coraz ciaśniej, napierali na niego, chuchali mu prosto w twarz - 
nie   miał   żadnych   szans   obrony   przed   ich   życzliwą 

natarczywością.   Szynkarz   tymczasem   zerkał   wyczekująco, 
zastanawiając się, co z tego wyniknie.

Żołnierze   chcieli   się   dowiedzieć   od   Wienanda,   czy   może 

dostarczyć do ich oddziałów trochę żywności:

- Może masz na sprzedaż jajka? A kurczaki?
- Niestety, nie mam.

- A masło albo smalec? Kiełbasę, mięso, kartofle, mąkę albo 

słoninę?

- Też niestety, nie mam.

background image

- Nie masz! - Poklepywali go poufale po ramionach i plecach. - 

Człowieku,   to   każdy   nam   mówi!   A   my   przecież   nie   chcemy 

niczego   za   darmo,   w   zamian   za   to   możemy   zaproponować 
znakomity towar. Na przykład: benzynę, ogumienie, lekarstwa, 

bieliznę, buty - nawet dywany. No co? Chcesz czy nie chcesz z 
nami handlować? Chyba nie masz nic przeciwko nam?

Od  tego   rodzaju  narastającej   napastliwości   Erich   Wie-nand 

próbował   się   teraz   jak   najszybciej   wyzwolić.   Skinął   więc   na 

szynkarza, który nadal był wszystkim wyraźnie znudzony i dla 
którego   nie   było   to   zresztą   nic   nowego.   Zauważywszy   znak 

Wienanda, powiedział głośno:

-   Dokładnie   zapisałem,   co   pan   komu   tu   postawił.   Niech

pan teraz lepiej jak najszybciej stąd znika.

Niemal   jak   posłuszny   uczeń   Erich   Wienand   czym   prędzej 

opuścił   gospodę.   Lecz   niektórzy   z   tych   typów,   niby   sfora 
spuszczonych   z   łańcucha   psów,   podążyli   za   nim.   Prawdopo-

dobnie ci niezadowoleni z jego odmowy handlu z nimi. Dopadli 
go na podwórzu przed gospodą.

Rzucili   się   na   niego,   popychając   i   szturchając,   aż   wreszcie 

przewrócili go na ziemię. Zaczęli opróżniać jego kieszenie, w 

których   była   tylko   kartka   papieru,   ołówek,   grzebień,   dwie 
chusteczki. Nie znaleziono żadnych pieniędzy, żadnych warto-

ściowych przedmiotów. Nie miał przy sobie nawet zegarka.

Stwierdziwszy,   że   nie   ma   niczego,   co   by   im   się   przydało, 

rozczarowani odstąpili od niego, pogardliwie machając rękoma 
w jego kierunku. 

- Szkoda było czasu na niego! - wołali niektórzy.
- Był goły jak święty turecki - dopowiadali inni.

Gdy Erich Wienand się ocknął, zobaczył stojącego nad sobą 

szynkarza, właściciela gospody.

- Tak to teraz wygląda - powiedział do niego, jakby mówił o 

pogodzie.   -   Cała   masa   tu   takich   kręcących   się   nie   wiadomo 

skąd podejrzanych  typów. - Po chwili  stwierdził:  - Ale mam 
nadzieję, panie Wienand, że nie jest pan szczególnie zdener-

wowany tym, co te psubraty panu zrobiły.

- A dlaczego miałbym być zdenerwowany? - Erich Wienand z 

trudem podnosił się i zaczął otrzepywać z kurzu. Trząsł się przy 

background image

tym jak pies, który dopiero co wyszedł z wody. - Ci ludzie - 
powiedział   po   chwili   -   i   tak   zachowali   się   stosunkowo 

porządnie. Nie zbili mnie ani nie skopali. Nie skaleczyli mnie 
nawet. Jedynie przewrócili i przeszukali.

- Jeśli pan chce, mogę wezwać żandarmerię - zaproponował 

właściciel gospody. - Oni na pewno zrobią z nimi porządek.

Wienand uśmiechnął się.
- A zaświadczy pan, że mnie napadnięto?

-   Tego   oczywiście   nie   mogę   zrobić,   panie   Wienand 

-oświadczył natychmiast. - Jeszcze mi życie nie zbrzydło.

- Także i mnie - odpowiedział cicho Wienand. - Jesteśmy więc 

zgodni.

Na podwórzu za gospodą Erich Wienand obmył sobie twarz 

i   ręce.   Próbował   też   doczyścić   swoje   ubranie,   lecz   woda   ta 

miała jakiś  dziwny nieprzyjemny zapach, była również  nieco 
brązowawa.   Pośpieszenie   więc   oddalił   się   od   gospody. 

Najpierw   w   kierunku   plaży   nad   sztucznym   jeziorem   -   na 
wypadek,   gdyby   go   ktoś   śledził   -   a   stamtąd   dopiero,   już 

najkrótszą drogą do swego Welpenhof.

Tam, przed domem, czekano już na niego. Tym razem była to 

Elfie - córka jego żony. Jej widok - jako że nigdy nie ukrywała 
swego przywiązania, a nawet miłości do niego, a ponadto była 

szczerą zwolenniczką jego książek - zawsze go uszczęśliwiał. I 
tym razem, gdy tylko ją zobaczył, spostrzegł uśmiech radości 

na jej twarzy.

Rzuciła   się   na   niego,   obejmując   go   tak   mocno,   że   aż   w 

pewnym momencie zabrakło mu tchu.

-   Cieszę   się,   że   jesteś,   że   w   ogóle   istnieją   tacy   jak   ty,   mój 

kochany,   najdroższy   tatusiu!   -   Gdy   po   chwili   stwierdziła,   że 
jego ubranie w wielu miejscach jest mokre, zapytała troskliwie: 

- Czy coś się stało, tatusiu? - Puściła go i przyglądała mu się 
teraz uważnie.

- Nie, moje dziecko, nie - zapewniał ją. Przy czym udało mu 

się to zrobić dość przekonywająco. - Chciałem się wykąpać w 

jeziorze,   ale   woda   jest   jeszcze   trochę   za   zimna.   Więc 

background image

zanurzyłem tylko twarz w wodzie i chyba przy tym zmoczyłem 
nieco   ubranie.   Ale   w   każdym   razie   odświeżyłem   się   trochę. 

Nawet poczułem się w tej chwili nieco głodny.

Położył   rękę   na   jej   szczupłym,   kościstym   ramieniu.   Nie 

wiadomo, czy chciał ją po prostu uspokoić, czy nagle musiał się 
na jej ramieniu oprzeć, żeby nie upaść.

-   Na   razie,   kochany   tatusiu,   jeśli   masz   ochotę,   chodźmy

trochę   do   ogrodu.   Tam   na   trawniku   pasie   się   twoja   krowa

Edda.   Od   czasu   gdy   wróciłeś,   znów   ma   apetyt   i   żre   jak
dawniej.   Dała   wczoraj   nawet   o   dwa   litry   mleka   więcej   niż

normalnie   ostatnio.   Do   kuchni   pójdziemy   później.   W   tej
chwili jedzą tam jeszcze stacjonujący u nas żołnierze.

Elfie   była   wyraźnie   czymś   podniecona.   Radośnie   dalej 

informowała: - To w zasadzie są mili ludzie, choć niektórzy z 

nich bardzo prymitywni. Ale poza tym nie można nic złego na 
nich powiedzieć; są uczynni i grzeczni. Zadbał o to porucznik 

Warnhagen - to jest wspaniały człowiek! Niezwykle taktowny i 
skromny   w   towarzystwie.   W   każdym   razie   nie  przeciętny 

mężczyzna.

Erich Wienand przysłuchiwał się temu z uwagą. Nawet bardzo 

uważnie,   w   momencie   gdy   zaczęła   mówić   o   Warn-hagenie. 
Usiadł  na  pierwszej  ławce,  koło  której  akurat  przechodzili,  i 

zaczął spoglądać  w kierunku  pasącej  się jego w czarno-białe 
plamy Eddy. Ta, zobaczywszy go, odezwała się swoim krowim 

„muu" i zaczęła zbliżać się do niego. Zatrzymała się przed nim, 
wyciągając   swój   miękki   jedwabisty   pysk.   A   on   pogłaskał   go 

delikatnie.

Elfie, przypatrując się tej idyllicznej scenie, zauważyła:

- Jeszcze nie wszystko stracone z tego, co kiedyś było naszym 

światem, to jest twoim, kochany tatusiu.

- Jeszcze nie wszystko - powtórzył.
- Niejedno więc jeszcze przed nami, prawda, kochany tatusiu?

-   Czy   można   z   tego   wnioskować,   moja   droga   córeczko 

-powiedział - że masz jakieś konkretne plany, które chciałabyś, 

żeby się spełniły?

- Tak, ale tylko takie, które tobie - nam razem mają przynieść 

radość i szczęście.

background image

Nim Erich Wienand  zasiadł do przygotowanego dla niego 

troskliwie obiadu, pozostał jeszcze przez kilkanaście minut w 

ogrodzie.   Przez   ten   czas   obok   niego,   Elfie   i   krowy   Eddy 
przeszło kilku mężczyzn w mundurach. Byli to stacjonujący w 

jego domostwie żołnierze.

Wszystko   to   odbyło   się   bardzo   elegancko,   z   uniżonym, 

uprzejmym,   tradycyjnym   niemieckim   żołnierskim   pozdro-
wieniem, a przy czym niektórzy wykonywali przy tym głęboki 

cywilny   ukłon.   Wszyscy   przechodzący   z   ciekawością 
przypatrywali mu się, jakby mieli przed sobą egzotyczny okaz, 

który należało podziwiać. Być może wiedzieli, i to kazało im 
przechodzić   właśnie   tędy,   że   mają   przed   sobą   wielkiego 

pisarza!   Kogoś,   kogo   niecodziennie   można   oglądać.   A   może 
patrzyli na niego jak na człowieka z obozu.

To,   że   mu   się   przyglądają,   Wienand   spostrzegł   oczywiście 

natychmiast. Także i to, że okazywano mu przy tym szacunek. 

Być może - pomyślał - wynika to z tego, że widzą przed sobą 
starszego, steranego ciężkimi przeżyciami, człowieka? A może 

dziwi ich stojąca obok krowa? Albo Elfie? Młoda, choć niezbyt 
atrakcyjna przecież dziewczyna?

Owszem, była sympatyczna, ale nie na tyle, by mogła pobudzić 

fantazje,   jakie   żołnierze   zwykle   miewają   nocą.   Jeśli   już 

rozbudził ktoś w nich pożądanie, to nie Elfie, lecz raczej Elwira 
- jego żona! Mimo że nie była już przecież pierwszej młodości. 

Nadal   miała   jednak   kształtne   piersi   i   jakby   wyrzeźbiony 
tyłeczek, którym potrafiła skutecznie kręcić, i to tak, że oglądał 

się za nią niejeden przebywający tu mężczyzna.

Ale i tak dla tych przyzwyczajonych do miłosnych sukcesów 

wojaków   była   tylko   nędznym   ochłapem   w   porównaniu   z 
pięknymi, chętnymi i doświadczonymi Francuzkami, dającymi 

tyle radości w czasie kampanii przeciwko ich ojczyźnie. Albo - 
wzdychali   -   gdzie   się   podziały   te   czekające   wiecznie   z 

utęsknieniem   przecudowne   polskie   i   rosyjskie   dziewczyny   z 
okresu ich zwycięstw na tych ziemiach? Co gorsza, znikły też 

nagle te wielkoniemieckie kobiety, które gotowe były na każde 

background image

żądanie   uszczęśliwiać   niemieckich   bohaterów?   Jeszcze   kilka 
miesięcy temu było ich pełno po knajpach, w bramach domów, 

schronach, na bocznych ulicach, w ubikacjach kolejowych.

Lecz  teraz   - wszystko  minęło!  Teraz   sami  znajdowali  się  w 

„dupie świata". Pies z kulawą nogą nawet na wsi się nimi nie 
interesował - żadnej czekającej na zaczepki wdowy wojennej, 

nawet płatne kurwy gdzieś znikły. Wszystko, co tak wspaniale 
prosperowało   w  wielkich   niemieckich   czasach,   wydawało   się 

być   teraz   całkowicie   wymarłe.   Elfie   była   więc   dla   żołnierzy 
jedynie małym wróbelkiem i to siedzącym gdzieś wysoko na 

dachu.   Lecz   Elwira   obiektem,   owszem,   niezłym   -   ale 
obsługującym wyłącznie oficerów.

Porucznik Warnhagen szedł w kierunku Wienanda i jego 

„córki",   wciąż   przebywających   w   ogrodzie.   Był   w   pełnym 

umundurowaniu, z fantazyjnie nasadzoną na głowę połówką, 
trzymając  w lewej  ręce  ciężki  hełm. Gdy zbliżył się do nich, 

zatrzymał się w przepisowej odległości - wprosto-wał jak struna 
i   zasalutował   hitlerowskim   pozdrowieniem,   jak   gdyby   miał 

przed sobą generała.

-   Czy   wolno   mi   zapytać,   panie   Wienand,   czy   nie   ma   pan 

jakichś życzeń, które mógłbym spełnić? Niech pan pamięta, że 
jestem w pełni również do pana dyspozycji.

- Dziękuję, ale nie mam żadnego życzenia.
-   To   proszę   mi   pozwolić,   że   panu   na   moment   uprowadzę 

córkę. - Mimo wszystko - pomyślał Wienand - styl kasynowy 
ciągle jest jeszcze pielęgnowany. - Szanowna panienka życzyła 

sobie zobaczyć urządzone przez moich żołnierzy boisko do piłki 
nożnej.   Urządzili   je   tuż   obok   stanowisk   ogniowych.   Pozwoli 

pan?

- Jeśli masz ochotę, Elfie - zwrócił się Wienand do córki. - 

Masz na to ochotę?

-   Chętnie,   tatusiu,   jeśli   nie   masz   nic   przeciwko   temu.

Zostało to powiedziane tak, jakby Elfie nie oczekiwała żadnej 
innej,   jak   tylko   potwierdzającej   odpowiedzi.   Ta   „jego"   córka 

spoglądała   teraz   na   porucznika   z   wielkim,   zauważalnym 

background image

uwielbieniem,   by   nie   rzec   -   z   bezgranicznym   oddaniem.   Jej 
czyste źródlane oczy zabłysły na widok tego mężczyzny, jej ciało 

zaczęło drżeć. Wienand zauważył to oczywiście i przez chwilę 
nawet odebrało mu mowę.

Skinął   więc   tylko   głową,   dając   znak   oczekiwanego   przy-

zwolenia.   Elfie   i   porucznik   zaczęli   się   oddalać,   lecz   Erich 

Wienand nie patrzył za nimi.

Ciężkim   krokiem,   powłócząc   nogami,   poszedł   w   kierunku 

własnego domu.

Życiorys Ericha Wienanda 

Część trzecia

Gdy w roku 1896 zniknął z Priesnitz dziesięcioletni wówczas  

chłopiec, ojciec jego najpierw był bardzo oburzony na swego  

niesfornego   syna.   Ale   gdy   po   dwóch   dniach   Erich   wciąż  
jeszcze   nie   wracał   do   domu,   przejęty   tym   radca   sądowy  

poważnie   się   zaniepokoił,   prawdopodobnie   obawiając   się  
utraty w miasteczku opinii dobrego ojca. Taki wielce zacny  

obywatel jak on ma syna, który uciekł? Coś takiego właśnie  
jemu nie powinno było się zdarzyć! Tak więc trzeciego dnia  

zamierzał   udać   się   ze   swoją   sprawą,   by   przekazać   je   -   w  
wielkim zaufaniu oczywiście -miejscowej policji.

Lecz   to   zostało   mu   na   szczęście   oszczędzone.   Jego   żona  

bowiem, Elisabeth - tak przynajmniej później opisała to Kon-

stanza Reibert - również tym faktem bardzo przejęta, oświad-
czyła, iż domyśla się, dokąd mógł się udać ich niezdyscyplino-

wany   syn.   Najprawdopodobniej   do   jej   matki   Emmy   do  
Berlina.   Nie   obyło   się   to   oczywiście   bez   oskarżającego  

spojrzenia   w   stronę   męża,   choć   nie   odważyła   się   niczego  
powiedzieć głośno.

Ponieważ teściowie nie posiadali telefonu, pan radca wysłał  

do   nich   telegram   z   zapytaniem:   „Czy   Erich   jest   u   was?  

Pozdrowienia, Wienand, radca sądowy". Odpowiedź mająca  
zawierać   dziesięć   słów   została   przez   niego   opłacona.  

Nadeszła następnego dnia. „Erich jest tutaj, stop". Dalej już  

background image

bez   podpisu;   żadnego   dodatkowego   słowa.   Na   to   ojciec  
Wienand   wysłał   jeszcze   jeden   telegram:   „Wracaj  

natychmiast!".

Jak się później okazało, Erich Wienand faktycznie udał się  

do swej babci do Berlina, mimo że nie znał jej dotąd osobiście,  
przynajmniej   do   tego   dnia.   Mama   jednak   dużo   mu   o   niej  

opowiadała.   Daleka   podróż   do   Berlina   musiała   być   dla  
młodego   chłopca   nie   lada   przygodą,   gdyż   większość   drogi  

odbył   pieszo,   śpiąc   po   stodołach,   odżywiając   się   owocami,  
podróżując   wprawdzie   pociągami,   ale   stojąc   na   stopniu   i  

trzymając   się   drzwi   lub   zderzaka   ostatniego   wagonu.  
Porządnie wygłodzony i z pewnością brudny, dotarł wreszcie 

po trzech dniach do celu.

W Berlinie został serdecznie przyjęty przez babcię. Była to  

doświadczona kobieta, której nic co ludzkie nie mogło już w  
życiu zaskoczyć. Nauczyły ją tego długie lata pożycia z mę-

żem. Nie zawsze układało się między nimi najlepiej, choć mieli  
ze sobą aż siedmioro dzieci.

Wszystkie już były dorosłe. Jedna córka była pielęgniarką,  

jeden syn — dozorcą więziennym, drugi - zawodowym żołnie-

rzem,   druga   córka  -  sprzedawczynią   w   sklepie,   najpierw  
odzieżowym,   potem   spożywczym,   wreszcie   znów   odzieżo-

wym;   trzeci   syn   został   dziennikarzem   o   dość   lewicowo-
demokratycznych poglądach; trzecia córka była nauczycielką  

niemieckiego o zdecydowanie nacjonalistycznych zapatrywa-
niach. Natomiast najstarsza córka, Elisabeth, wyszła za mąż  

za radcę sądowego, który studiował w Berlinie i u rodziny  
Goldachów wynajmował pokój w okresie nauki.

To berlińskie mieszkanie, przechodzące z pokolenia na poko-

lenie, a więc już zamieszkane przez prapradziadków, znajdo-

wało się na Steinstrasse, niedaleko Kurfurstendamm. Miało  
pięć wysokich, dużych pomieszczeń. Trzy z nich należały do  

rodziny.   Czwarte   było   regularnie   wynajmowane  -  zawsze 
trzem, czterem studentom, przy czym każdy z nich miał do  

dyspozycji biurko, regał z szafą i łóżko.

Lecz najważniejszym pomieszczeniem, tym piątym, a w za-

sadzie   pierwszym,   była   duża   rodzinna   kuchnia,   bardzo  

background image

praktycznie i przytulnie urządzona. W samym jej środku stał  
duży piec kuchenny, a dookoła niego stoły i ławki. I to było  

miejsce   codziennych   wieczornych   spotkań   całej   rodziny   i  
wszystkich, którzy do tej tak już dużej rodziny jeszcze chcieli  

należeć. Tu spożywano posiłki, pito piwo i rozmawiano. Było  
wiele wspaniałych wieczorów, ale i takich, podczas których  

prowadzono   ostre   spory.   Tutaj   każdy   mógł   być   sobą,  
ujawniać   swoją   osobowość,   ba,   był   nawet   do   tego   niemal  

zmuszany.

Ta swobodna atmosfera wymiany poglądów, przeradzająca  

się często w kłótnie, a następnie pojednania, była  możliwa  
dzięki   Alfredowi,   dziadkowi   Ericha.   Był   to   człowiek  

niewielkiego wzrostu, zazwyczaj uśmiechający się pod nosem,  
niezwykle   skromny   jak   na   swoją   wyuczoną   specjalność   -  

inżyniera budowy parowozów.

Za jego przyczyną firma, w której pracował, zrobiła -jak to  

się mówi — duży interes. W ciągu trzydziestu przeszło lat opa-
tentował dla niej wiele własnych wynalazków, które cieszyły  

się   międzynarodowym   uznaniem.   Były   to   wentyle   bezpie-
czeństwa,   ciągłe   udoskonalenia   hamulców,   jakieś   systemy  

przeciwpożarowe, rozwiązania sprzętu wagonowego i wiele  
innych, które przyniosły mu swego rodzaju sławę, a przede  

wszystkim pieniądze.

U teściów pojawił się radca sądowy Wienand, aby odebrać  

swego   syna.   Nieważne,   jak   się   potoczyła   rozmowa,   jakich  
wzajemnie użyto argumentów, co przemawiało za, a co prze-

ciw — ważny jest jej rezultat, w wyniku którego Erich mógł  
pozostać u swoich dziadków Goldachów w Berlinie.

Powstał przy tej okazji jedyny - można by rzec — w swoim 

rodzaju   dokument,   podpisany   nawet   przez   samego   Jego  

Wysokość Cesarza Wilhelma II. Obaj mieli bowiem określone  
zasługi   dla   narodu   niemieckiego   i   cesarstwa.   Otrzymali  

nawet z tej okazji wysokie odznaczenia na pięćdziesięciolecie  
swej pracy zawodowej.

Tak   więc   Erich   Wienand   otrzymał   nawet   coś   w   rodzaju  

błogosławieństwa samego cesarza na pozostanie w Berlinie.  

Rodzice i dziadkowie ustalili w zawartym porozumieniu, że  

background image

mały   Erich   ukończy   w   Berlinie   najpierw   gimnazjum,  
następnie studia - możliwie prawnicze, pozostając oczywiście  

przez cały ten czas w ścisłym kontakcie ze swoimi kochanymi  
rodzicami   i   ze   swoim   dobrym   starszym   bratem.  Wszystkie  

wakacje  -  co   również   zostało   ujęte   w   zawartej   umowie  - 
spędzać będzie w Pries-nitz na Pomorzu, to znaczy na łonie  

swojej   najbliższej   rodziny.   To   zostało   zagwarantowane.  
Pisemnie potwierdzone. Radca sądowy domagał się tego.

W równie dużej  kuchni  w Welpenhof na Ericha Wienan-

da czekała jego żona Elwira.

-   Musisz   jak   najszybciej   nam   wyzdrowieć   -   potrzebuje

my   cię   wszyscy!   I   nie   tylko   my!   -   Możliwe,   że   miała   na
myśli jego świat literatury.

Próbował coś zjeść. Z początku bardzo ostrożnie, po chwili z 

coraz   większym   apetytem.   Zapytał   ją,   gdyż   chciał   się 

dowiedzieć:

-   Jak   myślisz,   komu   prócz   ciebie   zawdzięczam   jeszcze   te 

pyszności? - Instynktownie wyczuł, że było to akurat pytanie, 
które ona z wyraźnym zadowoleniem przyjęła.

- Nam w tych miesiącach, w których cię zabrano, nie wiodło 

się początkowo najlepiej. Musieliśmy prawie wszystko oddać i 

nic   nie   mogliśmy   na   to   poradzić.   Szczególnie   dotkliwie 
przeżyliśmy   zabranie   nam   inwentarza   i   oficjalną   konfiskatę 

niemal całych ubiegłorocznych zbiorów. Nie mieliśmy, jak się 
okazało, Erichu, dobrych sąsiadów.

- Mój Boże, kto dziś takich ma?
-   Raz   po   raz   do   nas   zaglądali   jako   członkowie   partii   i 

powoływali się na jej polecenie. Zwykle w towarzystwie tych 
umundurowanych   nazistów   albo   policjantów.   Pewne   osoby 

spośród   nich   znałam,   udało   mi   się   też   ustalić,   kim   byli 
pozostali   i   jak   się   nazywali.   Zapamiętałam   ich   niemal 

wszystkich - i jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, kto to był.

- Czy niejaki Strassner także był wśród nich?

- Nie, niemniej pojawił się tu u nas, bodajże dwa razy. Ale za 

background image

każdym razem tylko po to, aby zapytać, czy nie mam jakichś 
skarg albo czy nie chciałabym złożyć jakiegoś meldunku. Przy 

tym był zawsze bardzo grzeczny i uprzejmy.

- Ale nie składałaś chyba żadnych skarg? 

- Ależ, Erichu, skądże! Przecież dobrze znamy tych ludzi. Ale 

oni   -   mam   nadzieję   -   nas   też   jeszcze   poznają,   prawda?   Nie 

zapomnimy ich przecież tak łatwo. Nie można darować im tego 
wszystkiego, czego się wobec nas dopuścili, szczególnie wobec 

ciebie.

- Czy wciąż jeszcze tu się zjawiają, by kontrolować, jak oni to 

nazywają? A w rzeczywistości rekwirować?

-   W   ostatnim   czasie   jakoś   nie!   -   oznajmiła   mu   nie   bez 

zadowolenia. - Gdyż od około trzech  tygodni, od kiedy tutaj 
zakwaterował porucznik Warnhagen ze swoją baterią, wszystko 

zmieniło   się   nie   do   poznania.   Co   prawda   musiał   on   zająć 
większą część naszego domu i gospodarstwa dla swoich ludzi i 

sprzętu; i te południowe łąki dla swoich dział. A jednocześnie 
osłonił   nas   swoją   osobą,   zaczął   nas   ochraniać,   określił 

gospodarstwo jako zarekwirowane przez Wehrmacht. Co nas 
niewątpliwie uchroniło przed dalszymi nieprzyjemnościami ze 

strony naszych sąsiadów. Jakoś nie pojawili się od tego czasu.

Erich Wienand jadł spokojnie dalej.

- Czy powinienem, jak sądzisz - zapytał Elwirę, patrząc na nią 

- traktować go jako naszego dobroczyńcę? - Powiedział to bez 

cienia ironii, raczej ze zrozumieniem wychodzącym naprzeciw 
jej zwierzeniom.

-   Porucznik   Warnhagen   -   wyjaśniła   mu   natychmiast   -jest 

bardzo uczynnym i niezwykle wyrozumiałym człowiekiem. Nie 

wyobrażasz sobie nawet, jak od razu stanął w naszej obronie - 
niemal tak, jakby należał do naszej rodziny.

Teraz Erich Wienand przestał jeść - czuł się najedzony, ale nie 

przejedzony.   Nie   dał   jednak   poznać   po   sobie,   z   ja-kiego 

powodu poczuł się zaniepokojony. Zapytał ją:

-   Jak   to   przed   chwilą   określiłaś?   Jakby   należał   do   naszej

rodziny?

Spostrzegł, że przytaknęła, jakby chciała potwierdzić.

-   A   do   jakiej   części   naszej   rodziny   czuje   się   najbardziej

background image

przywiązany? 

-   Oczywiście   nie   do   mnie   -   stwierdziła   bez   najmniejszej

żenady Elwira. - W końcu mogłabym być prawie jego matką.

Erich Wienand słuchał pilnie, tak by nic nie uszło teraz jego 

uwagi, a więc także i to, że „prawie" mogłaby być jego matką. 
Wciąż jeszcze, gdy tylko chciał, potrafił z każdej wypowiedzi 

wychwycić ukryte w niej podteksty, nie dopowiedziane myśli. 
Tym razem chciał je dokładnie rozpoznać. Sam więc milczał, 

pozwalając jej mówić dalej.

-   Porucznik   Warnhagen   pochodzi,   o   ile   wiem,   z   dość 

przeciętnej rodziny, ale mimo to można go określić jako bardzo 
wykształconego.   W   jego   bagażu   znalazłam   dzieła   Kanta, 

Holderlina   i   Goethego.   On   też   dość   dokładnie   wie,   kim   ty 
jesteś.

- Ja w każdym razie nie jestem ani Kantem, ani Hólderlinem, 

a   już   na   pewno   nie   Goethem.   -   Stwierdzenie   to   Wienand 

wypowiedział z pełnym przekonaniem. Zawsze dbał o to, aby 
nie   przeceniano   jego   zasług   ani   talentu.   Czasami   nawet 

zaprzeczał,   że   takie   posiada,   był   z   natury   skromnym 
człowiekiem   i   nie   lubił   rozgłosu.   Tym   razem   jednak 

interesowało go zupełnie coś innego.

- Trudno przypuszczać, aby porucznik Warnhagen poświęcał 

się   tutaj   wyłącznie   współczesnej   literaturze,   zwłaszcza   że   ty 
mogłabyś być jego matką, ale w naszej rodzinie istnieje jeszcze 

trzecia możliwość. Choć trudno mi o niej wprost myśleć - ale 
kto wie? Czy nie sądzisz, że Horst--Heinz Warnhagen zbytnio 

interesuje się twoją - naszą córką Elfie?

- To, Erichu, zupełnie możliwe. Czy jest w tym coś złego?

-   Jak   dalece   mogą   sięgać   jego   zainteresowania,   jak   to 

oceniasz, Elwiro?

- No, po prostu, interesuje się nią! A nasza Elfie wydaje się 

odwzajemniać to zainteresowanie!

- W jakim sensie?
-   Ależ   proszę   cię,   Erichu,   tego   przecież   nigdy   nie   da   się 

dokładnie określić. Po prostu spotkali się tutaj, przypadli sobie 
do gustu - całkiem normalnie albo zwyczajnie czują do siebie 

słabość.   Czy   tobie   się   coś   w   tym   nie   podoba?   -   Co   miało 

background image

znaczyć:   Czy   ciebie   coś   w   tym   niepokoi   albo   wygląda 
podejrzanie?

Zaraz potem dodała:
- Gdyby się okazało, że się kochają, to czy nie powinniśmy im 

na   to   pozwolić,   zważywszy   na   twoje   głęboko   tolerancyjne 
poglądy - humanistyczną wspaniałomyślność.

- Czuję się bardzo zmęczony w tej chwili - oświadczył jej w 

odpowiedzi.

- To prześpij się teraz parę godzin - zachęcała go. - Na pewno 

ci to dobrze zrobi i wzmocni przed tym, co cię dziś po południu 

jeszcze czeka.

Zaraz wyjaśniła, o co jej chodziło, nie czekając na jego pytanie:

-   Był   telefon   z   szefostwa   partyjnego   okręgu.   Kierownik 

wydziału kultury, niejaki doktor Grosser, dzwonił osobiście do 

ciebie   i   chce   cię   odwiedzić   dziś   po   południu.   Był   niezwykle 
uprzejmy przez telefon.

- Są widać i uprzejmi kaci - stwierdził Erich Wienand, nim 

udał   się   do   swej   piwnicy,   by   tam   w   niej   się   zakopać,   obok 

swego Chrystusa, oświetlonego światłem świec ze świecznika 
otrzymanego od przyjaciela Knuta Hamsuna.

background image

4

To, że Erich Wienand  po tej rozmowie w czasie obiadu 

zaśnie, było wątpliwe. Z zamkniętymi oczyma leżał na swym 

łóżku polowym w piwnicy - wyciągnięty na plecach, z nogami 
przylegającymi   jedna   do   drugiej   i   rękoma   złożonymi   na 

piersiach. Sprawiało to wrażenie, że się modli, ale nie wymyślał 
sobie żadnej modlitwy.

Myśli jego, przekraczając granicę czasu, uleciały z piwnicy ku 

obozowi i zdawało  mu się, że leży znów na swej drewnianej 

pryczy.   Otoczony   smrodem   potu,   moczu   i   wymiotów   - 
prześladowany   dławiąco-słodkawym   zapachem   palonych   i 

spalonych   zwłok.   Nad   nim   nachylała   się   trupio   blada   twarz 
Jacoba Wernera.

- Próbuj nie myśleć już o tym - powiedział do niego. -Uciekaj, 

jeżeli możesz, jak najdalej od tych obrazów pamięci. Staraj się 

raczej   w   takich   momentach   przypomnieć   sobie   jakiś   wiersz 
albo zanuć jakąś piosenkę. Albo też zacznij najzwyczajniej w 

świecie   po   prostu   liczyć,   na   przykład   jakieś   stado   gęsi   czy 
pszczoły w ulu albo mrówki w mrowisku.

Teraz Erich Wienand, który nadal leżał jak trup, sztywno i 

cicho na swoim łóżku polowym, pomyślał o Elfie. Miała pięć 

lat, gdy Elwira wniosła ją do ich małżeństwa. Nadzwyczaj miłe, 
czułe i wrażliwe, ciągle samo bawiące się grzecznie dziecko. O 

delikatnej,   promieniującej   wówczas   urodzie.   Potem   jednak, 
mając siedem lat, zachorowała na jakąś dziwną, długo trwającą 

i rzadko spotykaną chorobę. Gorączkowała długi czas.

Nie   można   było   stwierdzić,   na   co   choruje.   Doktor   Gans   z 

Schoenau,   który   już   wówczas   ją   leczył,   bezskutecznie   łamał 
sobie   głowę.   Wtedy,   na   żądanie   Wienanda,   sprowadzono 

innego lekarza.

-   Prawdopodobnie   -   stwierdził   -   jest   to   infekcja   spowo

dowana bliskim kontaktem ze zwierzętami.

background image

Ze zwierzętami  -  jego zwierzętami! Cóż mogło być dla niego 

wówczas bardziej bolesne?

Z tej choroby Elfie w zasadzie nigdy się nie wyleczyła w stu 

procentach. Jej ciało zaczęło tracić dawny wdzięk i grację, bóle 

w kościach nie ustawały, przy tym od czasu do czasu pojawiała 
się wysoka gorączka. Do tego dochodziły jeszcze częste sensacje 

żołądkowe. Wyglądało na to, że została skazana na całe życie na 
te dolegliwości i cierpienia.

Właśnie wtedy Elfie  stała się dla Ericha Wienanda jedną z 

najbliższych   na   świecie   istot,   za   które   czuł   się   głęboko 

odpowiedzialny.

Do niej dołączyła w tym czasie jeszcze jedna osoba. Jedyny 

przyjaciel, którego miał poznać w swoich najbardziej gorzkich 
godzinach. Człowiek z ciałem wątłego dziecka, twarzą starca, 

drżącym, cichym głosem. To był Jacob Werner, Żyd.

On właśnie w obozie koncentracyjnym zaopiekował się nim, 

„mieszkał"   obok   niego   na   pryczy,   przekazywał   mu   wiedzę 
medyczną,   jaką   zdobył   przez   lata   doświadczeń.   Do   tego   też 

potrafił tchnąć w niego ducha przetrwania. Tylko jemu, swemu 
Jacobowi,   zawdzięcza,   że   udało   mu   się   przeżyć.   Ich   nocne 

rozmowy,   gdy   leżeli   ciasno   obok   siebie,   były   tym,   co   nie 
pozwoliło mu się poddać przeciwnościom losu.

-   Mój   Boże,   mój   biedny,   drogi   Jacob   -   westchnął   Erich

Wienand. - Jak on się teraz czuje? Czy aby jeszcze żyje?

Erich Wienand nie usłyszał jednak swego własnego głosu, lecz 

głos żony, która stała na schodach prowadzących do piwnicy, 

wołając stamtąd do niego:

- Erichu, wstań, jesteś proszony!

Erich Wienand podniósł  się natychmiast bezwiednie  ze 

swego   łóżka   polowego,   niemal   jak   na   rozkaz,   tak   jak   tego 

wymagano w obozie koncentracyjnym. Wołano go, więc musiał 
się natychmiast pojawić. Rozkaz to rozkaz.

Na chwiejnych nogach udał się zatem na górę. W ten sposób 

pozbył   się   przynajmniej   dręczących   go   wspomnień.   Elwira 

bacznie   popatrzyła   na   niego   przez   chwilę,   by   z   pewną   ulgą 

background image

stwierdzić, że choć na jego twarzy malował się strach, to jednak 
oczy wyrażały koncentrację i siłę.

- Doktor Gross, który się zapowiedział, właśnie przyjechał - 

wyjaśniła mu. - Czeka w ogrodzie.

- Z jakąś konkretną sprawą - jak zwykle?
-   Chyba   tym   razem   nie   -   odpowiedziała   Elwira.   -   Sprawia 

wrażenie bardzo uprzejmego i czymś zatroskanego. -Wymienili 
znaczące spojrzenia; przynajmniej w tej mierze nadal rozumieli 

się dobrze, nawet bardzo dobrze. Nie trzeba było wielu słów.

Następnie Erich Wienand skierował się do ogrodu do swego 

gościa.   Czekał   tam   już   na   niego   doktor   Gernot   Grosser,   lat 
około   pięćdziesięciu   -   szef   wydziału   kultury   okręgowego 

kierownictwa partii w Monachium. Tak zwany  znawca sztuk 
pięknych,   sprawiający   wrażenie   człowieka   otwartego,   lecz 

całkowicie podporządkowany hasłu nazistów: „Kim byśmy byli 
bez naszej kultury!".

Ten   oto   doktor   Gernot   Grosser,   ubrany   w   brązowy   aksa-

mitno-jedwabny połyskujący mundur partyjny był człowiekiem 

niskiego   wzrostu,   a  przy   tym   energicznym,   co   nie   przeszka-
dzało mu przemawiać łagodnym, niemal księżowskim głosem, 

jeżeli to było konieczne. Jego twarz, przez niego samego nazy-
wana obliczem, sprawiała wrażenie uduchowionej i myślącej; 

miała klasyczne wymiary i kształt. Tak przynajmniej uważał.

Najchętniej,   co   często   podkreślał,   zostałby   poetą   zawie-

szonym   gdzieś   między   niebem   a   ziemią,   ciągle   bujającym   w 
obłokach. Lecz potem miał okazję wreszcie zająć się kulturą i 

sztuką   w   szerszej   skali,   poświęcić   pisarzom,   artystom   i   tym 
podobnym.   Tak   więc   musiał   niestety   odłożyć   swoje   osobiste 

ambicje   poetyckie,   oddając   się   -   jak   twierdził   -   sprawom   o 
szerszym znaczeniu dla ludzkości.

Oczywiście nie przeszkadzało mu to należeć do elity władzy, 

wręcz odwrotnie. Wskazywał na to jego duży, czarny mercedes 

300, który stał przed domem. Wewnątrz siedział kierowca ze 
znudzoną miną, a obok samochodu stali dwaj - jak to się mówi 

- goryle.

- Mój drogi, wielce szanowny panie Wienand - zawołał doktor 

Grosser,   gdy   tylko   go   spostrzegł.   -   Jak   dobrze   pana   znów 

background image

spotkać.   -   Ponieważ   Erich   Wienand   zatrzymał   się,   Grosser 
ruszył w jego kierunku. - Mam nadzieję, że czuje się pan już 

dobrze, choć specjalnie kwitnąco, mój drogi, nie wygląda pan, 
jak widzę.

-   Spodziewał   się   pan   zobaczyć   mnie   kwitnącego,   panie 

kierowniku wydziału kultury?

- Czy możemy obaj troszeczkę pospacerować - sami? - zapro-

ponował.

Przeszli koło krowy, cofającej się teraz w przestrachu Eddy, 

udając się w kierunku jeziora. Wyglądali, jakby byli turystami, 

którzy przypadkowo spotkali się na szlaku, a teraz podążają w 
tym samym kierunku.

Mniej więcej po piętnastu minutach wspólnej drogi przebytej 

w   milczeniu   doktor   Grosser   wskazał   na   ławkę,   która 

znajdowała się w pobliżu. Kilkanaście takich ławek kazał swego 
czasu Erich Wienand ustawić na swój koszt na drodze wokół 

jeziora nie tylko dla siebie, ale i dla tych, którzy pragnęli zaznać 
trochę   spokoju   w   tym   pięknym   podgórskim   krajobrazie.   Na 

jednej z nich usiedli.

Po   małej   chwili   doktor   Gernot   Grosser   zaczął   Erichowi 

Wienandowi - pisarzowi (!) wyjaśniać:

-   Sądzę,   że   pan   do   tej   pory   przekonał   się,   mój   wielce 

szanowny,   kto   naprawdę   -   naprawdę   -   jest   pańskim   przyja-
cielem i obrońcą.

- Czy pan może nim jest, panie Grosser?
- Oczywiście, że ja - zawsze nim byłem wobec pana, mój drogi, 

czcigodny, panie Wienand. Nawet wtedy, gdy tego szczególnie 
nie demonstrowałem. Lecz któregoś dnia dowie się pan, komu 

udało   się   wydostać   pana   z   tego   przykrego   obozu 
koncentracyjnego.

Erich   Wienand   szczerze   się   zdziwił.   Wiedział   bowiem 

dokładnie, że tym, który wpędził go tam, był nie kto inny, jak 

właśnie Grosser.

-  A   więc   tak   to   jest   naprawdę,   mój   drogi!   Od   dawna

znajduje   się   pan   pod   moją   opieką   -   ja   jestem   naprawdę
szczerze   panu   oddanym   przyjacielem.   Może   pan   jak   zawsze 

żądać   ode   mnie,   czego   pan   tylko   zechce.   Ja   niczego   sobie 

background image

bardziej   nie  życzę,  jak   tego, aby  pan  znów mógł  pracować   i 
wzbogacać literaturę światową!

Erich Wienand z wyraźnym sceptycyzmem odniósł się do tego 

oświadczenia.

-   Widzi   pan,   panie   Grosser   -   odpowiedział   -   nie   jesteśmy 

niestety sami na tym świecie. Obok nas istnieją wciąż jeszcze 

dyspozycyjni policjanci, urzędnicy gestapo i tak zwani uczynni 
sąsiedzi lubiący wszystko wiedzieć.

-   No   tak   -   przyznał   Grosser   po   krótkim   namyśle. 

-Wszechwładny, niestety, nie jestem - nawet ja; jeszcze nie w 

tej chwili. Ale zostawię panu swój adres i telefon, do biura i 
prywatny.   W   każdej   chwili,   w   razie   potrzeby,   może   pan   do 

mnie   zadzwonić;   podejmę   każdą   interwencję   w   pańskiej 
sprawie.

To może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne dla pana.
- Oczywiście, jeśli nie będziemy działać rozważnie, to może to 

być niebezpieczne  dla nas obu. Pan  jednak, panie Wienand, 
może   się   czuć   w   tej   chwili   zupełnie   bezpieczny.   Na   razie 

posiadam tu jeszcze jakie takie wpływy - a pan należy do moich 
najbliższych,   a   nawet   faworyzowanych   przeze   mnie 

podopiecznych.   Uczynię   wszystko,   żeby   pana   uchronić,   ale 
oczywiście   muszę   to   robić   w   rękawiczkach,   z   pewną 

ostrożnością, co pan chyba rozumie. Nie, lekkomyślny to ja nie 
jestem, ale i zbyt bojaźliwy też nie. Mam nadzieję, że pan mnie 

właściwie rozumie? 

- I dlatego tu jestem - kontynuował doktor Grosser -zupełnie 

oficjalnie. Nie specjalnie w pana sprawie, żeby pan to wiedział. 
Ja tu po prostu, przypadkowo przejeżdżając, wstąpiłem. Mój 

cel bytności tutaj jest dziś zupełnie inny.

-  Jaki   mianowicie?   -  chciał   dowiedzieć   się  Wienand,  jakby 

czegoś się domyślając.

- Chodzi mi o Geisbergera, tego księdza z Martinshau-sen. Z 

jego   powodu   tutaj   przyjechałem.   Nie   odpowiedział   mi   on 
bowiem   na   pytanie,   jakie   już   wielokrotnie   mu   zadałem.   A 

mianowicie - co się stało z tym zaginionym Chrystusem. Figura 
znikła i już, tak? I ja mam w to uwierzyć!

-   Nie!   -   wyrwało   się   Erichowi   Wienandowi   spontanicznie, 

background image

jakby zapomniał o nakazanej sobie ostrożności. - Nie, proszę 
tylko nie tak!  Proszę, aby pan nie okazywał zainteresowania 

moją osobą kosztem proboszcza!

- A dlaczego by nie? - podchwytliwie, zamieniając się cały w 

słuch, zapytał Grosser.

-   Dlatego,   iż   Geisberger   jest   dobrym,   niczego   nie   prze-

czuwającym człowiekiem, można by nawet powiedzieć -bardzo 
naiwnym  pod   pewnym   względem!   Jemu   -   proszę   o  to   -   nie 

może pan wyrządzić nic złego - a już w żadnym razie nie moim 
kosztem. Tego jednego proszę mi oszczędzić.

- Rozumiem - odpowiedział po chwili Grosser z uśmieszkiem 

wyrażającym zadowolenie. - Obiecuję panu, mój drogi, że będę 

się obchodził z tym, przez pana tak cenionym, duchownym w 
aksamitnych   rękawiczkach,   ale   tak   zupełnie   zostawić   go   w 

spokoju nie mogę. Nie tylko z pana powodu.

-   Jeżeli   pan   może,   panie   Grosser,   uchronić   tego   biednego 

księdza   od   najgorszego,   to   byłbym   panu   wdzięczny,   bardzo 
wdzięczny. - Wienand zasygnalizował tym samym daleko idące 

zaangażowanie w obronie księdza. - Mógłby pan wtedy liczyć 
na moją pomoc, jeśli pan czegoś ode mnie oczekuje!

- Bardzo cieszy mnie ta propozycja, panie Wienand. - Grosser 

wydał mu się teraz nieomal szczęśliwy. - Bardzo proszę, mój 

drogi   -   powiedział   -   niech   pan   mi   to   potwierdzi   na   piśmie. 
Ułoży pan stosowny tekst sam czy mam go panu podyktować?

- Ułożę sam, panie Grosser! Tylko proszę, bardzo proszę tego 

duchownego oszczędzić - niech pan to zrobi dla mnie.

-   Postaram   się   o   to,  skoro   pan   sobie   tego   życzy,   ale   także 

dlatego,   że   obaj   doszliśmy   do   porozumienia.   To   powinno 

przynieść  owoce,  panie Wienand.  A  jeśli  chodzi  o tego  pań-
skiego duchownego, to mogę mieć tylko nadzieję, że jest nie 

tylko dobrym, ale i uczciwym, prawdomównym człowiekiem.

- Bardzo proszę tak go traktować.

- Mam nadzieję, że się takim okaże i że wszystko obejdzie się 

bez   specjalnych   komplikacji,   jeśli   chodzi   o   jego   osobę.   Ale 

niech pan pamięta, panie Wienand - mówię to panu w zaufaniu 
- proszę przede wszystkim myśleć o sobie! To znaczy pomyśleć 

o tym, że żyjemy w czasach, w których każdy musi być przede 

background image

wszystkim sobie najbliższy. A oprócz tego niech pan pamięta, 
że najbliższą osobą dla pana jestem ja. Niech pan o tym nigdy 

nie zapomina - radzę to panu. Szczerze radzę.

Erich Wienand przez kilka godzin po tej rozmowie szukał 

uspokojenia wśród zwierząt, które mu jeszcze pozostały.

Dopiero potem odważył się udać do kościoła Matki Boskiej w 

Martinshausen. Dźwigał ze sobą dość grubą, jakąś bardzo starą 
i mocno już zaczytaną książkę. Tkwiły w niej liczne zakładki, by 

łatwo mógł znaleźć miejsca, które chciał pokazać znajomemu 
duchownemu. Był niespokojny o niego.

Najpierw   jednak,   nim   udał   się   na   plebanię,   wstąpił   do 

kościoła,   jakby   miał   zamiar   pomodlić   się;   tym   razem   nawet 

mogło mu się to udać - nawet czuł, że było to konieczne. 

Odważył   się   teraz   podejść   kilka   ławek   bliżej   ołtarza.   Tam 

ukląkł na przyniesionej ze sobą książce.

Potem dopiero poszukał plebanii, gdzie w drzwiach natknął 

się na gosposię Geisbergera, niejaką panią Renatę Busch. Była 
to   typowa,   żeby   ją   właściwie   określić,   przedstawicielka 

bawarskiego  ludu. Mądra i rubaszna jednocześnie, krzepka i 
zdrowa, energiczna i kłótliwa.

W   każdym   razie   ten   solidnie   wyglądający   „archanioł" 

zareagował   dość   nieprzyjaźnie   na   widok   Wienanda   przed 

drzwiami:

- Tylko pana nam tutaj brakowało! Czy i pan musi akurat tu 

do nas przychodzić? Czy nie mógł pan pozostać tam, gdzie pan 
był?

-   To   znaczy   w   obozie   koncentracyjnym?   -   zapytał   Erich 

Wienand z przerażeniem. - Chyba nie to miała pani na myśli?

-  Dokładnie   właśnie   to!  -  odpowiedziała   mu  Renata   Busch 

stanowczo; z jej okrągłej, zaróżowionej twarzy biło oburzenie. - 

W   końcu   przyzwyczaił   się   pan   chyba   do   swojej   sytuacji? 
Dlaczego więc wciąga pan w to śmiercionośne bagno jeszcze 

innych? Akurat jego, który muchy by nie skrzywdził.

-   Czy   pani   ma   na   myśli   naszego   księdza   Geisbergera? 

-Wienand   poczuł   się   szczerze   zakłopotany.   -   Jak   pani   może 

background image

mnie tak źle sądzić! On i ja jesteśmy przecież przyjaciółmi!

- Ach, człowieku, co to znaczy dziś - przyjaciółmi! Każdy teraz 

tak mówi, by ukryć swoją prawdziwą twarz. Dzisiaj już nie ma 
prawdziwych przyjaźni jak kiedyś, na śmierć i życie. Te czasy 

minęły.

-   Ależ   pani   Busch   -   zareagował   Wienand   coraz   bardziej 

zdenerwowany - o czym pani mówi?

-   I   tak   tu   już   wszystko   było   ostatnio   okropne   i   nie   do 

zniesienia. A teraz, gdy pan się tu pojawił, dopiero zaczęło się 
piekło.

- Co też za brednie pani wygaduje! To przecież nie może być 

prawdą! - zawołał niemal na cały głos Erich Wienand, z rzadko 

u   niego   spotykaną   gwałtownością.   -   Chyba   pani   sama   nie 
wierzy w to, co pani mówi! A już chyba w ogóle nie ma to nic 

wspólnego z pani przewielebnym Geisbergerem. On to pani na 
pewno potwierdzi. Chodźmy do niego, a on już pani wyjaśni, 

kim dla niego jestem, tak  żeby pani nie miała w przyszłości 
takich wątpliwości.

- Czy pan naprawdę jest taki, jak pan twierdzi? Albo należy 

pan   do   tych,   którzy   po  trupach   innych   ratują   swoją  nędzną 

skórę?

-   Proszę   mi   wreszcie   powiedzieć,   gdzie   znajdę   księdza 

Geisbergera!

- Czy ja to wiem gdzie? Został zabrany. Po prostu zabrany!

- Przez kogo? Kto to zrobił?
-   Jakieś   wyższe   bydlę   partyjne   z   Monachium.   Przyjechał   z 

dwoma policjantami po cywilnemu. I nic się nie dało zrobić.

- I te świnie - Erich Wienand zaraz się poprawił, nie chcąc 

obrazić   tych   zwierząt   -   i   ci   podludzie   odważyli   się   zabrać 
duchownego,   mego   przyjaciela?   Na   jakiej   podstawie,   jakim 

prawem to zrobili, pani Busch? Czy pani może to wie?

Wiedziała.   Widocznie   szczere   zdenerwowanie   Wienanda 

spowodowało, że mówiła już teraz łagodniejszym tonem.

-   Ci   faceci   najpierw   go   solidnie   o   wszystko   wypytali. 

Słyszałam   to,   gdyż   drzwi   nie   były   dokładnie   zamknięte; 
chciałam też podsłuchać, o co chodzi, rozumie mnie pan. Bez 

przerwy   krzyczeli   na   niego,   chcąc   się   dowiedzieć,   gdzie   się 

background image

podziała   ta   figura   Chrystusa   spod   kościoła.   Tylko   to   chcieli 
wiedzieć.

- Coś powiedział?
- Nic. A co pan sobie myśli, panie Wienand? Czego mój ksiądz 

nie chce powiedzieć, tego nikomu nie powie. Nawet gdyby go 
stłukli albo nie wiem co zrobili.

- A bili go?
- Tu nie. Ale grozili, że to zrobią, i wciąż mówili przy tym, że 

zrobią to, mimo że ma tu przyjaciół, którzy się o niego martwią. 
Ale że to się na gówno zda! Przepraszam, ale dosłownie tak 

mówili.

- Ale nie bili go tutaj!

- Chyba dlatego, żeby nie krwawił im w samochodzie.
I   po   co   im   jacyś   świadkowie?   Pan   chyba   te   ich   metody

zdążył   osobiście   poznać,   co?   A   może   nie   chce   pan   już   nic
o   tych   metodach   wiedzieć?   Jak   to   w   zasadzie   jest,   gdy   czło

wieka się bije i bije? Mówi się wtedy? Czy rzyga się wreszcie
tym, czego się od bitego żąda? I czy to jest to, czego się pan

boi? Albo nawet najbardziej obawia?

Erich   Wienand   czuł   się   w   tym   momencie   kompletnie 

wycieńczony,   bliski   omdlenia.   Usiadł   na   schodach   przed 
wejściem do plebanii i trwał tak  ze spuszczoną głową, skur-

czony i zgięty niemal wpół. Jego zlana potem twarz zdawała się 
dotykać ziemi.

-   Niech   pan   wejdzie!   -   zaproponowała   kobieta   wyraźnie 

przestraszona jego stanem. Chwyciła go pod pachy i dźwignęła 

do   góry.   Zaprowadziła   go   do   pustego   pokoju   księdza, 
usadawiając na jego krześle.

- Dam panu trochę wina z wodą - stwierdziła. - To dobrze 

panu zrobi. Pił to też często ostatnio ksiądz proboszcz, gdy się 

źle   czuł.   Ostatnimi   czasy   nawet   bardzo   często.   Na   szczęście 
zostało nam trochę wina w zapasie. Dobrze, że zawczasu o to 

zadbałam.

Przygotowała   pospiesznie   Erichowi   Wienandowi   rozcień-

czone   wodą   wino.   A   ten   chwycił   szklankę   i   wypił   niemal 
jednym  haustem,  jakby   miał ogromne  pragnienie.  Ona  tym-

czasem, mimo iż była znacznie młodsza, przypatrywała mu się 

background image

z matczyną troskliwością.

Po chwili odezwała się:

- Nie, oni nie zabrali go siłą, nawet go nie dotknęli. Poprosili 

go tylko, żeby z nimi pojechał - przynajmniej takie to sprawiało 

wrażenie   -   że   poszedł   z   nimi   dobrowolnie.   Przy   czym,   jak 
zapewniali go, miało to być tylko na kilka godzin.

- I poszedł z nimi bez żadnego nawet słowa? 
-   Wziął   tylko   jedną   z   dwu   stale   przygotowanych   toreb 

podróżnych. W jednej miał zawsze wszystko, co niezbędne do 
udzielenia   ostatnich   sakramentów   umierającemu.   W   drugiej 

zaś   zapakowaną   bieliznę   na   zmianę,   przybory   do   golenia   i 
mycia, szczoteczkę do zębów - jakby przewidywał, że może to 

być mu potrzebne. Przekazał mi po drodze tylko jedną uwagę.

- Jaką?

-   Powiedział,   gdy   przez   moment   byliśmy   sami:   „Proszę   w 

razie   czego   powiedzieć   każdemu,   że   poszedłem   z   nimi 

całkowicie  dobrowolnie. I proszę zanotować  i położyć mi na 
biurku motto do mojego najbliższego kazania - «Śmierć jest 

nieunikniona.   A   grób   jest   grobem   -   nakazuje   wieczne   mil-
czenie»".

- Co za niezwykły  człowiek! - zawołał Wienand, nie mogąc 

ukryć   swego   szczerego   podziwu.   Na   chwilę   zapomniał   o 

strachu, który przez cały czas go gnębił. Ale tylko na chwilę. 
Bardzo krótką chwilę.

- Powiedziałam to panu, bo pomyślałam sobie, że może panu 

się   to   na   coś   przyda.   -   Renata   Busch   uważnie   przy   tym 

przyglądała się Wienandowi. - Ale niech pan tym się zbytnio 
nie przejmuje.

Zdaje się, że ta myśl jest wszystkim na ogół znana. Ludzie nie 

pamiętają tylko o tym. Albo też nie chcą pamiętać.

Na północ od Schoenau, mniej więcej trzy kilometry od 

miasta,   znajdowała   się   elitarna   podoficerska   szkoła   artylerii 

przeciwlotniczej, której aktualnym i przypuszczalnie ostatnim 
komendantem był pułkownik Wonnegut. Oficer z tak zwanej 

dobrej,   bo   starej   jeszcze   niemieckiej,   a   ściślej   rzecz   biorąc, 

background image

pruskiej   szkoły.   Dostojny,   wykształcony,   dbający   o 
suwerenność, wychowany w dyscyplinie i dbający o dyscyplinę 

żołnierz. Ale gdyby mógł, najchętniej byłby jednocześnie ojcem 
dla swych żołnierzy. 

Lecz teraz, w tych z dnia na dzień coraz gorszych czasach i w 

obliczu zbliżającego się niewątpliwie końca wojny, pułkownik 

Wonnegut czuł się niezwykle zgaszony, a także przemęczony. 
Jeszcze   kilka   tygodni   temu   panowały   tutaj   zupełnie   inne 

zwyczaje. Lecz tym, co go mocno załamało, było coraz więcej 
pojawiających się wokół rozbitych pododdziałów, uciekinierów, 

żołnierzy mających dość wszystkiego, nie chcących już walczyć 
ani słuchać nikogo. Trudnych do ponownego zmobilizowania. 

Choć   instrukcje   w   tej   sprawie   nadchodziły   jednoznaczne. 
Rozbite   pododdziały,   bez   wyraźnego   dowództwa,   należy 

zatrzymać,   przeformować   i   pod   nowym   dowództwem   jak 
najpilniej ponownie skierować do walki z wrogiem.

Lecz te wycofujące się w popłochu gromady żołnierzy były już 

nie   do   skontrolowania.   Zachwiało   to   jego   wiarą   w   kunszt 

wojenny, a nawet groziło całkowitą jej utratą. Teraz bowiem 
murowane budynki i drewniane baraki, z takim trudem przez 

niego   wypielęgnowana   szkoła,   musiały   zmieścić   co   najmniej 
trzykrotnie   więcej   żołnierzy   niż   uprzednio   zaplanowano.   Na 

wyasfaltowanych drogach koszarowych stało mnóstwo różnego 
rodzaju pojazdów. Wszędzie kręciło się dużo narzekających na 

wszystko   żołnierzy.   Możliwości   wyżywienia   tej   masy   ludzi 
kurczyły się z dnia na dzień. Nawet w znajdującym się zwykle 

pod jego osobistą opieką kasynie nie można już było niczego 
dostać. No, może nie dotyczyło to tylko oficerów jego sztabu.

Ale to, co w tym wszystkim było najgorsze i co natychmiast 

spostrzegł   doświadczony   pułkownik   -   teraz   mocno 

przemęczony - to fakt, że wśród oficerów, którzy znaleźli się w 
jakimś   momencie   na   terenie   szkoły,   doliczył   się   aż   trzech 

oficerów   politycznych,   czyli   tak   zwanych   nazistowskich   po-
litruków. Od razu trzech tej maści w obrębie jego działania! A 

więc trudne, i to w trójnasób, do skontrolowania zagrożenie, 
które należało jak najszybciej zminimalizować.

Pułkownik Wonnegut, jak też inni wehrmachtowscy dowódcy 

background image

przebywający  w tym   trudnym  czasie   na jego  terenie,  szybko 
doszli do porozumienia, że taki oficer jak on - dowódca ważnej 

szkoły,   ma   prawo   sam   dobrać   sobie   odpowiedniego   oficera 
politycznego - odpowiadającego jego zamiarom, skłonnościom 

i poglądom.

Lecz   tym   razem   musiał   się   przyznać,   że   przy   ostatnim 

wyborze   politruka   do   szkoły   mocno   się   pomylił.   Gdyż   ten 
wybrany   podporucznik,   nazwiskiem   Himmlinger,   wcześniej 

funkcyjny działacz Hitlerjugend, zagroził mu tu wkrótce świętą 
wojną - głoszoną przez Hitlera. A on - żadnej takiej wojny już 

nie akceptował. Tak więc obojętnie kim był ten Himmlinger - 
pułkownik   sam   postarał   się   o   to,   aby   wysłano   go   na   front. 

Zasługiwał na awans!

Po   naradach   z   oficerami   swego   sztabu,   przy   czym   przede 

wszystkim   za   radą   swego   najbardziej   zaufanego   oficera, 
porucznika Rabę, zastąpił „awansowanego" politruka innym - 

podporucznikiem Karstenem. Ten miał za sobą długą karierę 
działacza   partyjnego,   przy   czym   interesował   się   szczególnie 

kulturą   -   dziedziną,   która   w   zasadzie   nie   powinna   być 
szkodliwa,   nawet   w   obecnym,   bardzo   już   zredukowanym 

działaniu szkoły.

Ale problem wynikł wkrótce z innym oficerem politycznym, 

który   w   tym   czasie   wylądował   przypadkowo   na   terenie   jego 
działania. Był w stopniu kapitana i nazywał się Abend-rot. Jak 

się   okazało,   chciał   być   nieporównywalnie   ważniejszy   od 
jakiegoś tam podporucznika, którego wybrał sobie pułkownik 

Wonnegut.

-   Stawiam   się   do   całkowitej   dyspozycji   pana,   panie   puł-

kowniku, i proszę o powierzenie mi politycznego kierownictwa, 
a więc dbanie o odpowiednie poglądy i morale zgromadzonych 

tu pododdziałów.

- Dziękuję panu za propozycję, panie kapitanie. Ale mam już 

oficera,   który   się   tutaj   tymi   sprawami   zajmuje,   mianowicie 
podporucznika Karstena.

- Chciałbym jednak zwrócić panu uwagę, panie pułkowniku, 

że posiadam wyższy od pana Karstena stopień i w związku z 

tym także większe doświadczenie.    

background image

-   Czy   mogę   zobaczyć   pańskie   dokumenty?   -   zapytał

pułkownik, prawdopodobnie by zyskać na czasie.

I   otrzymał   te   dokumenty.   Wynikało   z   nich,   że   kapitan 

Abendrot był wieloletnim już członkiem partii i to należącym 

do   tak   zwanych   wyższych   sfer   partyjnych.   Był   swego   czasu 
zastępcą szefa komitetu rejonowego w Tilsit, następnie szefem 

jednego   z   komitetów   okręgowych   na   Śląsku,   po   czym 
awansował bezpośrednio do ekipy kierowniczej Ro-senberga, a 

więc   działał   także   już   na   szczeblu   centralnym.   Jak   się   tu 
znalazł,   tego   nie   zdążył   jeszcze   ustalić.   W   każdym   razie   był 

supernazistą.

- Moje uznanie - oświadczył pułkownik. Ale właśnie dlatego 

nie będę mógł pana zaangażować tu u siebie w szkole. Gdyż na 
ten   skromny   zakres   obowiązków   jest   pan   po   prostu   o   parę 

numerów za duży.

- To znaczy, że nie chce pan? - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

- Ależ oczywiście, że chcę, tylko już nie mogę. Musiałbym na 

to   uzyskać   odpowiednie   dodatkowe   zezwolenie   moich 

przełożonych,  a  to,  jak   pan   wie,   wymaga   czasu.   Tymczasem 
mógłby   się   pan   tu   zająć   czymś,   co   bardziej   odpowiadałoby 

pańskiemu   dużemu   doświadczeniu   i   z   pewnością   byłoby   też 
bardziej odpowiednie dla pana.

Kapitan Abendrot natychmiast uczepił się tego.
- A gdzie, sądzi pan, to znaczy co to takiego miałoby być?

-   No,   jeśli   mogę   coś   panu   podpowiedzieć,   to   sądzę,   że   w 

komitecie   rejonowym   w   Schoenau   byłby   pan   bardziej 

potrzebny.   Co   prawda   mieliśmy   z   tym   komitetem   dość 
przyjemne   kontakty,   co   owocowało   oczywiście   z   korzyścią   w 

wielu   dziedzinach,   lecz   w   ostatnim   czasie   wyraźnie   się   ta 
współpraca pogorszyła.

- A co się takiego stało - czyżby oni nie chcieli?
-   Tak   nie   chciałbym   od   razu   tego   określić,   drogi   panie 

kapitanie Abendrot. Ale czuję się w obowiązku stwierdzić, że 
nasze   dotąd   tak   dobrze   funkcjonujące   kontakty   partyjne   jak 

gdyby uległy ostatnio ochłodzeniu. Sądzę więc, że taki człowiek 
jak pan, z takimi kwalifikacjami i doświadczeniem, mógłby je z 

powrotem wprowadzić na właściwe tory.

background image

- Zobowiązuję się do tego przyczynić, panie pułkowniku, jeśli 

tylko będzie mi to dane.

-   Niech   pan   wobec   tego   to   zrobi   -   potwierdził   pułkownik 

Wonnegut,   nie   przypuszczając   nawet,   jakie   będą   skutki   tej 

rozmowy. Na razie jednak miał kapitana z głowy, a to było w tej 
chwili dla niego najważniejsze. Odsunąć jeszcze jednego z tych 

ludzi od siebie. Za wszelką cenę pozbyć się ich!

Lecz   to,   co   miało   z   tego   wyniknąć   dla   małego   miasta 

Schoenau i jego okolic, które i Erich Wienand zamieszkiwał, 
wkrótce   miało   się   dopiero   okazać.   Rozpoczęło   się   nowe 

przedstawienie   w   tym   i   tak   już   brudnym   i   zasmrodzonym 
„teatrze" miejskim. Niejeden miał sobie w nim jeszcze  przy-

trzasnąć swoje wyciągnięte do tej gry łapy.

Wraz   z   pojawieniem   się   Abendrota   rozpoczęła   się   tutaj 

bowiem bezpardonowa walka.

Erich Wienand zmęczonym  krokiem powracał do swego 

domu.   Chciał   jak   najprędzej   znów   znaleźć   się   w   swojej 
bezpiecznej, jak mu się wydawało, piwnicy. Najszybciej można 

było do niej dojść przez ogród i wchodząc tylnymi drzwiami. 
Spostrzegł   przy   tym   swoją   żonę   Elwirę;   do   tego   jeszcze   z 

porucznikiem Warnhagenem. Siedzieli na ławce, na której sam 
zwykle   odpoczywał.   Wyglądało   tak,   jakby   czekali   na   niego. 

Uśmiechnęli   się   nieśmiało,   przyjaźnie,   gdy   go   zobaczyli;   on 
również   odpowiedział   im   takim   uprzejmym   uśmiechem   i 

zatrzymał   się   w   odpowiedniej   odległości   od   nich   - 
przypuszczalnie celowo.

- Jak się czujesz? - chciała się dowiedzieć Elwira. - Czy mogę 

coś dla ciebie zrobić?

- Dziękuję - zapewnił ją, zbliżając się nieco do nich, ale dalej 

zachowując wyraźny dystans. - Czuję się nawet nieźle, tak to 

nazwijmy. 

-   To   dobrze!   -   zawołała   z   zadowoleniem   Elwira.   -   Chy

ba   więc   nie   będziesz   miał   nic   przeciwko   temu,   aby   przez
chwilę porozmawiać z panem Warnhagenem.

Porucznik   podniósł   się   i   stanął   przed   nim   w   poprawnej 

background image

postawie. Nie był przy tym ani szczególnie radosny, ani zbyt 
chłodny.

- Na dwa słowa, panie Wienand, jeśli pan pozwoli.
- Czy ja mam tu coś panu do pozwalania? - odpowiedział mu 

Wienand, mrugając przy tym do niego żartobliwie.

- Ma pan, panie Wienand, ma pan i to zawsze.

- A o co chodzi, to pan Warnhagen zaraz ci wyjaśni -wtrąciła 

się Elwira, mrugając do niego z ufnością.

Elwira wycofała się po chwili, tak że Erich Wienand nie miał 

w   zasadzie   innej   możliwości,   jak   przyjąć   zaproszenie   na 

rozmowę.   Szedł   więc   za   Warnhagenem,   który   ciągnął   go   do 
domu na pierwsze piętro, do pokoju, który był wcześniej jego 

własnym gabinetem.

Znalazł się w tym pomieszczeniu  po raz  pierwszy po wielu 

miesiącach.   Zobaczył   znów   swój   lśniący   czerwony 
ornamentowy   dywan   na   podłodze,   a   także   wypełnione   po 

brzegi półki z książkami; w oknach tiulowe firanki, któze dało 
się   opuszczać   przy   nadmiernym   słońcu.   Wszystko  wyglądało 

tak, jakby nic się tu nie zmieniło przez te kilka miesięcy. Ale 
cóż, kiedy nic z tego nie należało teraz do niego.

Erich   Wienand   usiadł   na   jednym   z   dwóch   wygodnych 

skórzanych foteli stojących tuż przed oknami mansardowymi. 

Nie   czuł   się   tu   teraz   dobrze   i   najchętniej   opuściłby   jak 
najszybciej ten tak bliski mu do niedawna gabinet. Zwrócił się 

zatem bez specjalnego ociągania się do porucznika:

- A więc co takiego pragnie mi pan przekazać?

Nie zrobił tym razem wstępu typu - jeśli pan pozwoli, panie 

Warnhagen.

Za to Warnhagen zaczął niezwykle uprzejmie:
-   Jeśli   pan   pozwoli,   panie   Wienand,   to   pragnę   pana

poinformować o pewnej ważnej sprawie. - Jego głos stawał się 
z każdą sekundą pewniejszy, jakby to, co miał przekazać, nie 

podlegało   dyskusji.   -   Jest   to   bowiem   pewna   sprawa,   co   do 
której   nie   chciałbym   pana   zbyt   długo   trzymać   w   nieświa-

domości. Zwłaszcza pana.

- Co to za sprawa i kogo dotyczy, panie Warnhagen?

- W jakimś sensie nas wszystkich, to jest pańskiej szanownej 

background image

małżonki, także pana; ale i mnie. Natomiast szczególnie albo 
mówiąc inaczej to jest przede wszystkim -dotyczy to pańskiej 

córki.

Wienand nie okazał, że go ta wiadomość zaskoczyła. Nadal 

zachowywał ostrożną obojętność.

- Co pan ma na myśli, panie Warnhagen? - zapytał.

- Tylko tyle - kontynuował Warnhagen - że mogę oświadczyć, 

iż łączy nas wzajemna duża sympatia. Że pańska córka i ja - co 

chyba widać - mamy się ku sobie.

Mój   Boże   -   pomyślał   Wienand   -   czyżby   uważali   mnie   za 

ślepca! Żeby urządzić takie przedstawienie! Tego nie zakładał 
nawet w najśmielszej wyobraźni. I on miałby w to uwierzyć? Z 

jednej strony wielkoniemiecki bohater, a z drugiej -przytulona 
do   niego   jakaś   słabowita,   spłoszona,   zalękniona   -   do   tego 

chorowita dziewczyna? To tak jakby wpuścić do jednej klatki 
przestraszonego   królika   i   dobrze   wykarmio-nego   i 

wytresowanego owczarka.

- Pan twierdzi, że kocha pan Elfie?

- Może nie zaraz to, panie Wienand! Pan przecież w którejś ze 

swoich książek napisał: „Miłość bez echa jest martwa". Czy coś 

takiego. I napisał pan też: „Tylko ten kocha prawdziwie, kto 
czuje,   że   też   jest   kochanym!".   Ja  w  każdym   razie   wyznałem 

pańskiej córce swój zachwyt i zainteresowanie. Co się z tego 
wyłoni, to się pewnie dopiero okaże.

- A co sądzi o tym moja żona? Czy rozmawialiście może na ten 

temat?

- W pewnym sensie tak. Pańska wielce szanowna małżonka 

nie   jest   w   zasadzie   przeciwna   naszemu   wzajemnemu 

zainteresowaniu. I zdaje mi się, że można liczyć na jej poparcie, 
ale oczywiście tylko wtedy, jeśli pan, szanowny panie Wienand, 

nie potępi tego rodzaju związku.

- Ja nie - oznajmił Erich Wienand z zamkniętymi oczyma. - 

Nie ma niczego, czego bym swojej córce nie życzył, jeśli to tylko 
uczyni   ją   szczęśliwą!   Ona   jest   niezwykle   kochanym   i 

nadzwyczaj wartościowym stworzeniem. Nie zasługuje jednak 
na to, aby kiedykolwiek miała się czuć zawiedziona. - Chciał 

powiedzieć „oszukana" albo „wykorzystana", lecz zrezygnował z 

background image

tego; nie był w żadnym  razie  człowiekiem złośliwym  ani  też 
niegrzecznym.

- Może pan całkowicie polegać na mnie, panie Wienand. Na 

moim honorze - moim poczuciu taktu, szacunku wobec pana i 

pańskiej rodziny. Czy mogę wobec tego przyjąć, że pan moich 
starań nie odrzuci! Nie będzie im przynajmniej przeszkadzał?

- Nie mogę ich ani aprobować, ani odrzucić. Decyzja w tej 

sprawie   należy   wyłącznie   do   Elfie.   Jeśli   ona   ją   potwierdzi, 

uszanuję jej wybór i przyjmę do wiadomości.

Co do tego Warnhagen był zdaje się przekonany. Wienand 

wypowiadał   te   słowa   z   niezwykłą   uprzejmością   -   tak 
rzeczywiście   myślał.   Warnhagenowi   wydawało   się   nawet,   że 

Wienand przytakiwał przy tym głową. Jeśli nawet nie jemu, to 
z pewnością samemu sobie.

Gdy   tylko   Erich  Wienand   wyszedł   ze   swego   byłego 

gabinetu,   natychmiast   pojawiła   się   w   nim   jego   żona   Elwira. 

Rzuciła się na Horsta-Heinza całym swoim ciałem, czuła, jak ją 
obejmował, przywarł do niej i zaczął gorąco całować jej włosy, 

czoło, policzki. Ona jednak najpierw chciała się dowiedzieć:

- No i jak poszło?

-   Dobrze,   sądzę,   że   dobrze.   -   Zaczął   głaskać   jej   plecy, 

zachłannie przesuwać obydwie ręce coraz niżej.

Poczuł, jak jej ciało pod wpływem jego dotyku zaczęło drżeć, 

ale nie broniła się. 

- Dobrze, mówisz? Cieszę się, że się udało. Czy próbował robić 

jakieś trudności? Jak go znam, to tak?

- Specjalnie nie, w każdym razie żadne konkretne.
-   A   więc   jednak!   Na   pewno   czegoś   żądał,   stawiał   jakieś 

warunki. To musiała być dla niego duża niespodzianka; ale on 
taki jest. Czego tym razem zażądał?

-   Najważniejsze   z   tego,   co   powiedział,   było   to,   aby   Elfie   o 

wszystkim   sama   decydowała,   a   on   uszanuje   jej   decyzję.   Co 

sądzisz,   czy   można   mu   zaufać,   że   tak   będzie?   Czy   też   może 
zmienić zdanie z dnia na dzień?

- Nie, to, co powie, zawsze potem realizuje. To trzeba mu już 

background image

przyznać, ale ważny jest dobór słów. Trzeba na to dokładnie 
zwracać uwagę. Czy to faktycznie było jego jedyną uwagą?

- Tak, niczego innego nie wysuwał.
-   To   wobec   tego   -   zapewniła   go   -   nie   powinno   być   z   tym 

żadnego problemu. - Teraz  dopiero pozwoliła, by ją położył. 
Jego   silne   ramiona   delikatnie   układały   ją,   tym   razem,   na 

czerwonym dywanie. - Zróbmy to tu - szepnęła.

Mieli   wypełnione   rozkoszą   blisko   piętnaście   minut,   które 

potem się jeszcze przedłużyły o dalsze prawie dziesięć minut. 
Gdy   wreszcie   oderwali   się   od   siebie   -   musieli   oderwać   - 

obowiązki ją wzywały, byli pełni nadziei. Wszystko układało się 
dobrze, jak zaplanowali - tak przynajmniej im się wydawało.

Gdy tylko Elwira oddaliła się, w byłym gabinecie Wie-nanda 

natychmiast pojawił się podoficer Thomas Tummler. Tak jakby 

czekał pod drzwiami na jej wyjście. Okrągły, dobrze odżywiony 
jegomość w mundurze, o różowej cerze i fałszywym spojrzeniu. 

Tummler   trzykrotnie   co   prawda   zapukał   do   drzwi,   ale   nie 
czekając   na   zaproszenie,   otworzył   je   i   po   prostu   wszedł   do 

środka.

-   No,   widzę   -   stwierdził   poufale   -   że   znów   ją   wyrucha-

łeś, co? I jak, dobrze było? Musi być niezła, co? Zresztą głód
jest najlepszym kucharzem.

Widocznie   ten   podoficer   mógł   sobie   pozwolić   przy   swoim 

poruczniku,   oczywiście   tylko   w   cztery   oczy,   na   te   dość 

ordynarne   uwagi.   Tummler   był   od   trzech   lat   najbardziej 
zaufanym   podoficerem   Warnhagena,   więcej   -   niemal   jego 

opiekunem, a przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Niektórzy 
określali go jako cień porucznika i to nawet w najtrudniejszych 

godzinach. Odpowiedzialny za żarcie, alkohol i baby, a także 
związane z tym lekarstwa na trawienie, od bólu głowy i środki 

antykoncepcyjne.

-   Mógłbyś   mi   oszczędzić   swoich   obleśnych   uwag,   Tho

masie   -   odpowiedział   mu   Horst-Heinz,   będąc   w   dobrym
nastroju.   -   Chociażby   dlatego,   że   to,   co   tutaj   podejmuję,

nie   odbywa   się   tak   zupełnie   bez   twojej   inspiracji.   Chodzi
tylko   o   to,   abyśmy   obaj,   możliwie   zdrowo   i   cało   i   w   odpo

wiednim momencie wyszli z tego szczęścia.

background image

Był to temat, na który dosyć często rozmawiali, czasami nawet 

przez   długie   godziny,   przy   wielu   butelkach.   Ale   teraz   te 

dobrodziejstwa   wojny   zdawały   się   nieuchronnie   zbliżać   do 
końca.  Obaj   chcieli   wyjść  z   niej,  jak   to  się   mówi,  z   tarczą   - 

zwycięsko.   Przegranymi   i   to   głupio   przegranymi   w   żadnym 
wypadku   nie   chcieli   być.   Przynajmniej   w   tym   punkcie 

absolutnie zgadzali się ze sobą.

Tummler usiadł w skórzanym fotelu, w którym jeszcze przed 

niecałą   godziną   siedział   Erich   Wienand.   Z   tego   miejsca 
musztrował   teraz   swego   porucznika,   by   przynajmniej 

doprowadził do porządku rozporek. Tummler mrugał przy tym 
do niego poufale i uśmiechał się ze zrozumieniem.

- Wszystko wskazuje na to, że na koniec uda ci się tu wreszcie 

założyć gniazdo.

- A jak idą twoje specjalne starania? - zapytał Warnhagen.
-   Również   zgodnie   z   planem   -   odpowiedział   Tummler.   - 

Wygląda na to, że dogadałem się już z tym sąsiadem Wienanda, 
no, jak mu tam - Leitmannem. Może nie tak zupełnie, ale mniej 

więcej. To jednak jest niezły drań, ale może właśnie  dlatego 
łatwiej nam się porozumiewać.

-   Cieszę   się,   Thomasie.   Bo   w   ten   sposób   koniec   wojny

nie rozdzieli nas - będziemy dalej blisko siebie. 

-   Też   się   z   tego   cieszę,   Horscie-Heinzu,   zwłaszcza   jeśli   ty 

jesteś zadowolony. Ale takie zupełnie pewne to jeszcze nie jest. 

- Tummler zrobił ruch, dając do zrozumienia, że spodziewa się 
sporych komplikacji. - Co prawda ten Leitmann ma żonę, ale 

żeby ją dosiąść, trudno nawet sobie wyobrazić. Chyba jednak 
nie   da   rady.   A   tę   Magdę,   która   tam   pracuje   u   niego, 

zarezerwował   dla   siebie!   Nawet   ostrzegł   mnie,   żebym   mu 
czasami nie właził w drogę.

- Ale słyszałem, że on ma też i córkę?
- Ma! I to jaką. Ładna krowa i z dobrym mięsem i do tego 

jeszcze   odpowiednio   wyposażona   w   wielkie   cycki.   Tylko   że 
wobec niej ten Leitmann z góry zrobił mi na wszelki wypadek 

odpowiedni wykład. - Ona nie jest - jak mi powiedział - do 
„wyjadania" i ma zostać jego spadkobierczynią, więc szuka dla 

niej odpowiedniej partii. Ale nie takiej jak ja!

background image

-   Przyjdzie   czas,   że   zmięknie   -   rzekł   Warnhagen   pełen 

współczucia. - Zacznij z nim najpierw rozmawiać o tak zwanych 

wyższych wartościach. Przecież posiadamy jeszcze dostatecznie 
dużo różnych zapasów, żeby skutecznie pohandlować.

-   Owszem   i   zdaje   się,   że   na   to   pójdzie.   Jest   gotów   mnie 

zatrudnić   u   siebie   i   to   nawet   oficjalnie   jako   stajennego. 

Oczywiście   jeśli   będę   miał  odpowiednie   papiery,   zwalniające 
mnie   z   wojska,   które   mi   zresztą   obiecałeś.   Na   razie 

uzgodniliśmy, że będę mógł u niego zostać na sześć tygodni, do 
tej   pory   całe   to   gówno   powinno   się   przewalić.   Chce   za   to: 

dziesięć   kilogramów   masła,   trzydzieści   półkilogramowych 
konserw   ze   smalcem,   wieprzowiną   i   wołowiną,   dwanaście 

koniaków   albo   winiaków   -   i   jeszcze   do   tego   dwieście   litrów 
benzyny.

- To dla ciebie małe piwo - zauważył Warnhagen.
- Zgadza się, tym bardziej że mam na oku pewien magazyn, tu 

niedaleko, z którego będzie można wszystko dostać za papiery 
zwalniające do cywila albo za stempel i podpis w odpowiednim 

miejscu w książeczce wojskowej lub żołdu. 

-   Przy   czym   ty   -   zareagował   Warnhagen   -   powinieneś   się 

raczej nastawić na odpowiednie orzeczenie lekarskie.

-   Na   wszelki   wypadek   dogadałem   się   z   pewnym   lekarzem 

sztabowym w tej zapchanej teraz po uszy podoficerskiej szkole 
artylerii   w   Schoenau.   I   ten   jest   gotów   zrobić   to   niemal   za 

półdarmo,   za   każde   orzeczenie   po   jednej   butelce,   najlepiej 
francuskiego   koniaku   albo   starego   aschbacha   lub   coś 

podobnego.

- Zrób to - zachęcał go Warnhagen. - Niczego nie wolno nam 

pominąć.   Ale   trzeba   przy   tym   być   maksymalnie   ostrożnym, 
żeby   tylko   coś   nie   pokrzyżowało   nam   planów.   Chuchać   i 

dmuchać na zimne. Chodzi o to, abyśmy zdążyli ze wszystkim 
przed przyjściem Amerykanów.

- Jesteś mądrzejszy od lisa, Horscie-Heinzu! A jednocześnie 

jesteś   moim   najlepszym   przyjacielem,   tak   przynajmniej 

uważam.

- Niewątpliwie jesteśmy przyjaciółmi - potwierdził porucznik. 

- Ale co nam to faktycznie przyniesie, to dopiero się okaże.

background image

Życiorys Ericha Wienanda 

Część czwarta

W roku 1899 miał trzynaście lat. Ostatnie trzy lata - z wy-

jątkiem ferii i świąt - spędzał u swoich dziadków w Berlinie. I  
to nie w pokoju wynajmowanym dla studentów, ale w tym,  

który babcia Emma zajmowała wraz z dziadkiem Alfredem.  
Tam   właśnie   kazała   wstawić   łóżko   dla   swego   kochanego  

„małego".

Istniała fotografia tego pokoju, na którą niemal pół wieku  

później natrafiła Konstanza Reibert w gabinecie Ericha Wie-
nanda.   Ta   fotografia   leżała   w   jakimś   rogu   na   półce,   w  

wąskim   pudełku   pełnym   starych   dokumentów.   Na   zdjęciu  
widoczny   był   duży   pokój   z   ogromnym   stołem   pośrodku.  

Ściany były zastawione regałami, na których stały „legiony"  
książek.   Łóżka   wciśnięte   między   te   regały   w   trzech  

narożnikach   sprawiały   wrażenie   zagubionych   w   tym  
olbrzymim pokoju.

Jeszcze   inna   fotografia   przedstawiała   pomieszczenie  

piwniczne   zastawione   różnymi   przedmiotami,   aparatami,  

przyrządami, tablicami matematycznymi. To była pracownia  
dziadka -naukowca, w której mimo pozornego chaosu istniał  

w pełni przemyślany porządek. W każdym razie oznaczało to,  
że   niezwykły   dziadek   Ericha   Wienanda   dysponował   aż  

dwoma pomieszczeniami. Gabinetem do pracy, w którym się  
także spało, oraz pracownią, w której przeprowadzał swoje  

badania i przygotowywał nowe rozwiązania patentowe.

Pilna   i   niewątpliwie   pracowita   Konstanza   Reibert,  

wiedziona   swoim   twórczym   instynktem,   dokonała   również  
odkrycia   pewnej   niewielkiej   książeczki,   która   nosiła   tytuł  

Czary   wielkich   przeobrażeń.   Wspomnienia   pewnego  
niemieckiego inżyniera.

Jej autorem był niejaki Emanuel Merker, profesor doktor,  

który   zyskał   sławą   jako   budowniczy   okazałych   mostów  

kolejowych. Był to jeden z tych studentów, którzy w czasie  

background image

nauki   w   Berlinie   znaleźli   kwaterą   i   opiekę   u   rodziny  
Goldachów.

„Goldach,   Steinstrasse   koło   Kurfurstendamm,   uchodził   za  

jeden z najlepszych domów dla studentów, dla takich jak ja,  

którzy musieli się liczyć z groszem" - napisał w swych wspo-
mnieniach Emanuel Merker.

„   U   Goldachów   można   było   znaleźć   szczerą,   rodzinną  

atmosferę,   pełne   utrzymanie   i   to   za   zaledwie   sześćdziesiąt  

marek miesięcznie. Nie było łatwo dostać jedno z czterech do  
sześciu miejsc, które wynajmowali studentom. Lecz ten, kto  

miał szczęście tam wylądować, chciał już do końca studiów  
tam   pozostać.   I   to   prawdopodobnie   nie   tylko   z   powodu  

stosunkowo niskiej ceny.

«Mama   Emma»,  jak   z   wymaganym   respektem   zwracano  

się do niej, wszystkich traktowała jak własne dzieci; z równą  
miłością,   jak   i   surowością.   Zwracała   uwagę   na   czystość,  

dbała   też   o   spokój,   opiekując   się   każdym   z   wyważoną  
serdecznością.   Była   tolerancyjna,   a   równocześnie   sroga,   z 

matczyną energią. Bez przerwy otoczona co najmniej tuzinem  
osób, którymi musiała się zajmować.

Jej  mąż, Alfred  Goldach,  wynalazca  i  pracujący  niemalże  

naukowo, w porównaniu z jej rubasznym usposobieniem był  

raczej delikatnym człowiekiem. Niezwykle oszczędny w sło-
wach,   który   jeśli   pozostawał   po   wspólnej   kolacji   w   dużej  

kuchni — wypijał co najmniej ćwierć litra francuskiego wina.  
Natomiast   odzywał   się   wówczas,   jeśli   ktokolwiek   ze  

studentów   potrzebował   jego   rady;   a   w   szczególności   gdy  
dotyczyła   ona   spraw   rozwoju   techniki.   Posiadał   w   tym  

zakresie nie tylko wiedzą praktyczną, ale głęboką znajomość  
praw fizyki, matematyki, geometrii. Od niego więcej można  

się było nauczyć niż od niejednego profesora uniwersytetu.  
Jego   wykłady   nacechowane   były   prostotą,   sprowadzeniem  

wszystkiego   do   jasnych   reguł.   Był   człowiekiem   absolutnie  
wyjątkowym.

Przebywał   tam   również   w   tym   czasie,   o   ile   dobrze   sobie  

przypominam,   pewien   chłopiec   imieniem   Erich.  

Prawdopodobnie   jeden   z   wnuków   wielce   czcigodnych  

background image

państwa Goldachów, który kilka lat później ujawnił się jako  
pisarz. Nie wypowiadając się na temat jego twórczości, mogę  

tylko   powiedzieć,   iż   wówczas   był   małym,   skromnym,  
powściągliwym chłopcem. Często siedział z nami w kuchni,  

przeważnie milcząc, albo przebywał w pracowni dziadka. Nic  
z   technicznego   geniuszu   dziadka   nie   znalazło   jednak,   o   ile  

wiem, odbicia w jego książkach".

Erich Wienand uczęszczał wówczas do gimnazjum Cesarza  

Wilhelma w Berlinie - Charlottenburg. Ale i tam okazał się  
raczej   samotnikiem,   a   jego   oceny   były   dość   przeciętne.  

Świadectwa, jakie otrzymywał, z pewnością nie zadowalały  
ambicji jego ojca. W jednej z opinii na jego temat można było  

przeczytać:

„ Uczeń E. W. jest bardzo uzdolniony, choć brakuje mu umie-

jętności   dłuższej   koncentracji.   Również   jego   umiejętność  
współżycia   ze   społecznością   szkolną   pozostawia   wiele   do  

życzenia.   Szczególnie   odstaje   od   kolegów   pod   względem  
rozwoju fizycznego. Nie można mu jednak odmówić wielkiej  

pracowitości i samozaparcia ".

Opinia   ta   w   sumie   jest   nie   najgorsza,   tak   więc   i   radca  

sądowy Wienand uznał w końcu tego rodzaju wyniki za zado-
walające.   Wiedzę   syna   starał   się   jednak   uzupełniać   przy  

każdej   nadarzającej   się   okazji,   szczególnie   podczas   ferii  
wielkanocnych,   Zielonych   Świąt,   letnich   wakacji,   Bożego  

Narodzenia i Nowego Roku. Gdyż te Erich, zgodnie z umową,  
spędzał na łonie rodziny, a więc w Priesnitz na Pomorzu.

Na   ten   temat,   kilkadziesiąt   lat   później,   wypowiedział   się  

jego   o   dwa   lata   starszy   brat   Hermann,   wówczas   już  

emerytowany generał.

„Nie chcę od razu twierdzić, że nasz ładny i miły, wówczas  

maminsynek, od początku wydał mi się jakiś inny. Nie, nawet  
bardzo starał się, żeby tak nie było. Był bardzo rodzinny, gdy  

byliśmy razem — robił wszystko, aby się przypodobać. Miał  
nawet wiele ciekawych pomysłów. Dużo, zawsze dużo czytał,  

w   zasadzie   wszystko,   co   wpadało   w   rękę   -   nawet   książki  
prawnicze   ojca   i   zbierane   przez   niego   czasopisma  

specjalistyczne.

background image

To   było   wręcz   nieprawdopodobne,   jak   on   wówczas  

próbował się podlizywać ojcu. Chodził z nim do sądu. Potrafił  

godzinami   cierpliwie   przesiadywać   na   różnego   rodzaju  
rozprawach, a wieczorem jeszcze prosić o wyjaśnienie i jakieś  

dodatkowe   komentarze.   Co   oczywiście   przez   ojca  
przyjmowane było z wielkim zadowoleniem - on starał się w  

każdym razie być jego kochanym, ulubionym synem. Jakby  
mu   było   tego   jeszcze   mało,   przy   każdej   okazji   zabiegał  

również   o   względy   matki   —   nosił   jej   wodę,   rąbał   drzewo,  
uważnie przyglądał jej się przy gotowaniu. Bardzo starał się 

wejść również  nawet w mój świat zainteresowań i brać w  
nim jakiś udział.

Ujawniło się to szczególnie wtedy, gdy otrzymałem zaszczyt-

ne zadanie urządzenia w naszym mieście wzorowego klubu  

młodzieżowego.   Na   jego   ścianach,   obok   flagi,   godła   i  
proporczyków,   umieściliśmy   różne,   rdzennie   niemieckie  

powiedzenia. Nie musiałem nawet specjalnie prosić Ericha,  
aby   pomógł   mi   w   ich   ułożeniu.   Miał   od   ręki   bardzo   wiele  

pomysłów, niektóre z nich, muszę przyznać, były naprawdę  
bardzo efektowne.

Na   przykład   takie   powiedzenie:     «Niemiecka   młodzież   —  

niemiecką cnotą; nigdy skłóconą - zawsze zjednoczoną!» Albo  

takie: «Niemiec nie pyta, wie, że serce ma niemieckie!». Albo  
jeszcze inne, jakie pamiętam: «Ten świat jest zdrowy dzięki  

młodym niemieckim istotom».

I tak w tym duchu, jeśli nawet przeze mnie inspirowanych,  

to   jednak   przez   niego   sformułowanych.   Bardzo   na   czasie  
wówczas.   Ich   wymowa   w   każdym   razie   przyniosła   mi  

znaczny   rozgłos.   A   on   nic   tylko   uśmiechał   się   na   widok  
mojego  zadowolenia. Coś  już wtedy  kryło  się za  tym  -  tak 

sądzę dzisiaj".

Gdy   Erich   Wienand  znów   znalazł   się   w   swojej   piwnicy, 

pojawił     się     u     niego     Strassner,     komendant   policji w 
Schoenau. Niezapowiedziany.

Zszedł do niego na dół. Już ze schodów wołał głośno: 

background image

-   Niech   się   pan   niczego   nie   obawia,   panie   Wienand! 

Chciałbym panu złożyć tylko małą, przyjacielską wizytę! 

To, co przede wszystkim zainteresowało Strassnera, to było 

samo   pomieszczenie   piwniczne,   w   którym   zamieszkiwał 

Wienand.   Zaczął   się   po   nim   dokładnie   rozglądać   z   przy-
mrużonymi, ale uważnie rejestrującymi wszystko, oczyma. Po 

chwili stwierdził:

- Dobrze, panie Wienand! W tym pomieszczeniu może się pan 

czuć przynajmniej bezpiecznie. Po pierwsze ma pan tu także 
niezależne   wyjście   w   razie   czego,   a   po   wtóre   -jeszcze   okno, 

przez   które   też   dałoby   się   wyjść   -   gdyby   zachodziła   taka 
potrzeba. Czy zgadza się pan ze mną?

- A czy to konieczne, panie Strassner?
-   Może   niekonieczne,   ale   ważne!   -   przyznał   doświadczony 

bądź co bądź fachowiec. - W pana sytuacji szczególnie. Może 
pan w każdej chwili niepostrzeżenie dla domowników - tutaj 

wejść albo wyjść, pojawić się i zniknąć. A to trzeba by nawet 
ćwiczyć.

- Jeżeli pan tak uważa...
Komendant   miejscowej   policji   przytaknął.   Znów   zaczął   się 

dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, jakby badał wzrokiem 
przedmiot po przedmiocie. Po chwili ponownie stwierdził:

- Zupełnie niezła kwatera, panie Wienand. Pozwala panu na 

dużą niezależność. I niech pan tu pozostanie.

- Takie samo jest i moje zdanie, panie Strassner.
- No, widzi pan - powiedział Strassner, ale już jakby nieco 

ostrzejszym tonem. - Lecz ledwie pan się tu znalazł, a zaraz 
gdzieś niesie pana po okolicy.

-   Rozglądam   się   tylko   tak   troszeczkę,   nic   więcej.   Czasami 

rozmawiam przez chwilę z sąsiadami...

- Przy tym zdążył pan już podjąć jeden konkretny kontakt, a 

mianowicie z księdzem Geisbergerem. Już parę razy odwiedził 

go pan przez ten czas, a nawet odbył dłuższą rozmowę. Może 
mi pan powiedzieć, w jakim celu?

-   Chodziło   mi   jedynie   o   problemy   wiary.   Jako   ewangelik 

chciałem   nieco   więcej   dowiedzieć   się   o   Kościele   katolickim. 

Rozważam ewentualność przejścia do tego Kościoła. 

background image

-   To   argument   -   stwierdził   policjant   -   który   jednak   nie 

najlepiej brzmi w dzisiejszych czasach. Czy nie wiedział pan, 

nie   przeczuwał,   że   ten   ksiądz   znajduje   się   pod   stałą 
obserwacją? Także i pan? Że odnotowano też wasze kontakty?

- Czy coś w tym złego? - zapytał Wienand naiwnie.
- Ale może się stać okropne - odpowiedział Strassner. -Tym 

bardziej że już aresztowano tego księdza. A wie pan dlaczego?

- Nie - rzekł szczerze Erich Wienand, nawet z pewną odwagą 

w głosie, choć nie przyszło mu to łatwo.

Oczy   komendanta   policji   jeszcze   bardziej   się   zmniejszyły; 

może po to, by nie można było z nich nic wyczytać.

-   Ale   chyba   panu   wiadomo,   kto   tego   osobiście   dokonał?

Na to już musiał Wienand odpowiedzieć pozytywnie:

- O ile się prawidłowo domyślam, to mógł to być kierownik 

wydziału   kultury   partii   z   Monachium,   doktor   Gros-ser, 
ponieważ składał mi też wizytę.

- Czego chciał od pana?
- Chciał, jak twierdził, osobiście przekonać się, jak się czuję. 

Okazał mi przy tym gotowość służenia pomocą, ale -szczerze 
mówiąc - nie czuję się na siłach, aby skorzystać z jego pomocy.

- Nie chciał, żeby pan mu coś za to podpisywał? Nie było przy 

tym żadnych ostrzeżeń czy gróźb? - w związku z kontaktami z 

Geisbergerem? Nie? To prawie niemożliwe, nie do uwierzenia! 
A może jest pan dla niego teraz złotą żyłą albo czymś w tym 

rodzaju, na czym się da zrobić po prostu dobry interes?

Ostatnie promienie słoneczne oświetlały piwnicę, także  ich, 

by   wkrótce   ześliznąć   się   do   ich   stóp.   Szybko   zapadająca 
ciemność   obejmowała   ich   twarze,   jak   welon,   który   coraz 

bardziej otulał ich postacie.

Strassner zapytał:

- Czy ten duchowny wie cokolwiek, co by dla pana mogło się 

okazać niebezpieczne?

- Raczej nie. Nic, czego musiałbym się obawiać - odpowiedział 

Wienand   głosem   zdradzającym   nadzieję,   jak   i   pewność.   Ale 

tym razem bał się powiedzieć tego, co naprawdę wiedział.

-   Do   diabła,   człowieku!   -   zawołał   Strassner   ze   szczerym 

rozczarowaniem.   -   Odnoszę   wrażenie,   jakby   mnie   pan   pró-

background image

bował w tej chwili oszukać. Czuję to niemal instynktownie. Coś 
próbuje pan ukryć przede mną. Ale jak mogę pana ochraniać, 

ubezpieczać, skoro pan nie jest ze mną szczery!

-   Może,   panie   Strassner,   ale   tylko   dlatego,   żeby   panu 

zaoszczędzić kłopotów.

- Pan - mnie? Absurd! Czy pan nie czuje niebezpieczeństwa, 

które panu znów w tej chwili zagraża? Tego Geisber-gera na 
pewno podduszą, aż coś powie. Boję się, że nie wytrzyma tego 

długo i wypluje wszystko razem z krwią -wszystko, czego będą 
chcieli dowiedzieć się od niego. W tym również sprawy, które 

pana   mogą   obciążać.   Co   będzie   oznaczało   ponowne 
aresztowanie   pana   i   odtransportowanie   do   obozu.  Chce   pan 

tego?

- Nie.

- To istnieje jeszcze jedna możliwość. Ten duchowny da się 

zakatować na śmierć. Tego pan chce?

Wienand   zaniemówił.   Ponownie.   Na   bardzo   długo.   Ko-

mendant Strassner ruszył powoli w kierunku schodów, ale nim 

zaczął   na   nie   wchodzić,   zatrzymał   się   i   powiedział   niemal 
rozkazująco:

-   Gdyby   ktoś   próbował   się   tu   do   pana   dostać,   to   niech

pan   ucieka   -   po   prostu   znika.   Niech   pan   podczas   następ

nego   spaceru   rozejrzy   się   za   jakąś   kryjówką.   Niech   pan
poprosi   żonę   o   mój   numer   telefonu.   A   teraz,   panie   Wie

nand - dużo szczęścia.

Nim   Erich   Wienand   zdążył   zareagować,   komendant   policji 

zniknął. Erich podszedł pospiesznie do okna i spuścił grube, 
nie   przepuszczające   światła   zasłony.   W   piwnicy   zrobiło   się 

nagle ciemno. Jakby zapadła wokół niego noc.

background image

5

W godzinach wieczornych tego dnia, w połowie kwietnia 

1945   roku,   do   Schoenau   przybyła   swego   rodzaju   grupa 

specjalna   transportująca   więźniów.   Na   jej   czele   stał   pewien 
podporucznik   nazwiskiem   Schwarzdorf;   w   jej   skład   ponadto 

wchodził:   jeden   sierżant,   jeden   podoficer   i   dwóch   starszych 
szeregowych. Przewozili w starym, niemal rozwalającym się już 

samochodzie   ciężarowym   dwunastu   więźniów.   „Ładunek 
specjalny", jak to się nazywało.

Ten   tak   zwany   ładunek   pochodził   z   Noch-Lebenwesen   i 

ubrany był w obozowe pasiaki. Siedzieli na gołych deskach na 

podłodze w przykrytym szczelnie plandeką samochodzie. Mieli 
zabronione  wyglądanie  spod  plandeki,  nawet  przez  szczeliny 

znajdujące się w niej. Byli to - jak ich określano -szczególnie 
niebezpieczni   więźniowie   obozu   koncentracyjnego   -   w   tym   i 

Żydzi.   Prawdopodobnie   grupa   specjalistów   od   urządzeń 
elektronicznych pracujących na potrzeby przemysłu lotniczego. 

Mieli   zostać   przerzuceni   do   bezpieczniejszego   rejonu,   jak 
zakładano, w okolice Norymbergi.

Lecz ten cel podróży - południowe rejony Norymbergi -został 

w   tym   czasie   zajęty   przez   Amerykanów,   a   więc   tym   samym 

odcięty od Rzeszy. Zatem ich cel podróży przestał po prostu 
istnieć!   Tak   więc   „ładunek"   w   zasadzie   przewożono   nie 

wiadomo   dokąd.   Tymczasem   transportujący   byli   wielce 
zainteresowani, niemal obsesyjnie, pozbyciem się gdziekolwiek 

kłopotliwego, a nawet niebezpiecznego w tym momencie dla 
nich   „frachtu".  By   potem  także   móc  samemu  po  prostu   dać 

drapaka, gdzieś rozpłynąć się, zniknąć.

Tymczasem   jednak   dotarli   do   Schoenau,   gdzie   odpowie-

dzialny   za   „ładunek"   podporucznik   Schwarzdorf   ponownie 
próbował  się go pozbyć. Udał się  więc przede  wszystkim  do 

najwłaściwszego,   jak   sądził,   miejsca   -   na   posterunek   policji. 

background image

Tam   zamierzał   przekazać   więźniów   na   przechowanie.   Lecz 
pech   chciał,   że   podporucznik   Schwarzdorf   trafił   akurat   na 

takiego,   a   nie   innego   Strassnera,   który   zbywającym   tonem 
oświadczył:

- Ależ panie podporuczniku, u nas nie da się tego zrobić! Po 

pierwsze, jesteśmy kompletnie przepełnieni, a poza tym policja 

nie jest właściwym adresem dla transportu wojskowego.

- Zatem kto?

Strassner zawsze chemie lubił udzielać rad, zwłaszcza takich, 

które go nic nie kosztują.

-   Ponieważ   należycie   do   Wehrmachtu,   panie   podporu

czniku,   proszę   się   zameldować   u   komendanta   wojskowego

miasta.   Od   jakiegoś   czasu   mamy   takiego,   może   będzie   się
czuł   kompetentny   w   waszej   sprawie.   A   jeżeli   nie,   to   mogli

byście   spróbować   szczęścia   w   szkole   artylerii,   jaką   tutaj   też
mamy.   Już   ktoś   z   nich   panu   chyba   pomoże,   my   w   każdym

razie nie.

Gdy   dojechali   kilka   kilometrów   dalej   do   koszar   szkoły 

artylerii, nie chciano ich tam wpuścić. Przy bramie pojawił się 
oficer   dyżurny,   obejrzał   transport   i   dokumenty,   które   mu 

przedstawił   podporucznik.   I   -   uprzejmie   rozkładając   ręce 
-oświadczył:

-   Bardzo   mi   przykro,   panie   kolego,   ale   u   nas   nie   ma   już

gdzie szpilki wetknąć i to już od kilkunastu  dni. Raz  po raz

lądują   tu   jakieś   rozbite   pododdziały,   i   wszystko,   nawet   hala
sportowa,   piwnice,   pomieszczenie   kantyny,   jest   dokładnie

zajęte.   Może   znalazłoby   się   jakieś   miejsce   dla   pana,   pań
skich żołnierzy i pojazdu, ale absolutnie nie możemy przyjąć

waszego towaru. Nie, w żadnym razie tych ludzi. 

Gdy kilkanaście minut później transport zatrzymał się przed 

wojskową komendanturą miasta - podporucznik przeczytał na 
tablicy,   iż   poszukiwany   przez   niego   urząd   jest   już   oficjalnie 

zamknięty.   Godziny   pracy   komendantury   były   od   9.00   do 
12.00,   a   po   południu   od   15.00   do   18.00.   Mimo   to 

podporucznik   Schwarzdorf   udał   się   do   środka   -   już   tym 
wszystkim   zmęczony,   rozdrażniony,   nie   mogąc   od   kilku   dni 

pozbyć   się   swego   ładunku.   W   budynku   natrafił   na   zastępcę 

background image

komendanta, także podporucznika, który z pewnym wyraźnym 
zdziwieniem, rozłożywszy ręce, wyjaśniał:

- Widzę, panie kolego, że pan w ogóle nie ma pojęcia, co się tu 

dzieje! Jesteśmy absolutnie przepracowani, mimo to staramy 

się, tam gdzie można, pomóc. Ale, proszę wybaczyć, pańskiego 
bagażu   przyjąć   tu   nie   możemy.   W   naszych   pomieszczeniach 

często nocują oficerowie, czasami nawet po trzech w jednym 
pokoju.   Ale,   jeśli   pan   chce,   to   trochę   żywności   dla   pana 

znajdziemy.

-   No,  przynajmniej   to   już  jest   coś!   Na   ile   dni   możecie   nas 

zaopatrzyć?

- Ależ panie kolego, nasze zapasy się kończą! Nie na dni, ale 

powiedzmy,   na   jeden   dzień   możemy   wam   pomóc,   krótko 
mówiąc   -   jedną  racją   żywnościową.   To  znaczy,   żeby   nie   być 

nadto skąpym - po dwieście gramów chleba na osobę, do tego 
dwadzieścia gramów masła, pół puszki, czyli sto dwadzieścia 

pięć   gramów   wieprzowiny.   No,   powiedzmy,   do   tego   jeszcze 
butelkę rumu - ale tę, ma się rozumieć, wyłącznie dla pańskich 

żołnierzy.   W   żadnym   wypadku   dla   transportowanych   przez 
pana   ludzi.   To   wszystko,   co   mogę   dla   pana   zrobić,   ma   się 

rozumieć za pokwitowaniem - za darmo nic tu u nas nie ma.

- Żadnych możliwości przenocowania?

-   Żadnych!   Niech   pan   gdzieś   zakwateruje   na   świeżym 

powietrzu, w jakiejś stodole czy czymś takim. To w końcu o tej 

porze roku jest już możliwe. Noce już nie są takie zimne. Tylko 
proszę nie nocować na jakichś podmokłych łąkach. Tam nad 

ranem   są   okropne   mgły;   ostrzegam,   przyjacielu,   to   się   lubi 
rzucać na płuca. To wszystko, drogi kompanie - Sieg Heil! Albo 

-   dużo   szczęścia,   żeby   wreszcie   gdzieś   pozbyć   się   swojego 
balastu.

Podporucznik Schwarzdorf pożegnał się i odjechał ze swymi 

ludźmi,   którzy   przez   cały   czas   bacznie   strzegli   dwunastu 

transportowanych   więźniów.   Zainspirowany   przez 
podporucznika   z   wojskowej   komendy   miasta,   Schwarzdorf 

skierował   transport   w   kierunku   południowych   zabudowań 
Schoenau. Tam zatrzymali się przy jednej ze stodół, stojącej na 

skraju łąki. Dowódca konwoju zarządził rozpalenie ogniska, tak 

background image

żeby   można   było   odgrzać   otrzymane   konserwy   i   zagotować 
wodę na herbatę. Gdy już rozpalono ognisko, ni stąd, ni zowąd 

pojawił się jakiś patrol wojskowy.

Było to dwóch żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszynowe. 

Stanęli na szeroko rozstawionych nogach, przybierając groźne 
miny. Jeden z nich poinformował:

- Tutaj nie ma miejsca dla intruzów. Rozkaz szefa! -Jakiegoś 

tam szefa, takich teraz było tu wielu.

-   Przekażcie   waszemu   szefowi   -   zareagował   podporucznik 

Schwarzdorf,   solidnie   zirytowany   -   że   może   mnie   w   dupę 

pocałować.

- Przekażemy mu to, panie podporuczniku, dokładnie co do 

słowa!

- Niech się czasami nie odważy wtykać tu swego nosa, to też 

mu   przekażcie!   Inaczej   może   tu   mieć   trochę   trupów,   a   nie 
sądzę, by chciał.

Gdy   patrol   się   oddalił,   nie   bez   wyrażenia   wcześniej   swego 

niezadowolenia,   podporucznik   Schwarzdorf   odszedł   kawa-

łeczek   od   ogniska,   siadając   na   niewielkim   pieńku.   Z   tej 
odległości   obserwował   swoich   żołnierzy,   a   w   szczególności 

sierżanta. Potem rzucił okiem na dwunastu więźniów, których 
transportował   -   ubranych   w   workowate   pasiaste   ubrania, 

drżących,   przerażonych,   a   mimo   to   wykonujących   wszystkie 
polecenia. Musieli być głodni, ale żaden z nich nie odważył się 

sięgnąć po cokolwiek z ogniska. Niewątpliwie też marzli, jak 
zresztą podporucznik i jego żołnierze, którzy co chwilę chuchali 

w dłonie. Kwietniowe noce były wciąż jeszcze bardzo zimne.

Schwarzdorf podniósł się, by również ogrzać sobie zmarznięte 

nogi. Jego sierżant - nazwiskiem Krüger, Adolf -natychmiast, 
mimo iż nie wołany, pojawił się przy nim.

W milczeniu przeszli przez łąkę w kierunku pobliskiego lasu 

brzozowego.   Niedaleko   przed   nim   natrafili   na   ciemno 

połyskujące bagnisko. Zatrzymali się i oddali najpierw mocz, 
stojąc obok siebie.

- Musimy się ich pozbyć - stwierdził sierżant zdecydowanie, 

mając   na   myśli   transportowany   „fracht".   -   Inaczej   daleko   z 

nimi nie zajedziemy.

background image

-   Zdaję   sobie   z   tego   sprawę   -   przyznał   Schwarzdorf   zre-

zygnowanym tonem. - Tylko jak?

- Wystarczy, że pan nam rozkaże, panie podporuczniku - jak 

zwykle zresztą. A my już to wykonamy; to znaczy ja ze swoimi 

ludźmi.

-   Niech   więc   tak   będzie   -   powiedział   podporucznik,   ma-

chnąwszy ręką, jakby się poddał.

Co   też   zaraz   potem   zostało   faktycznie   wykonane.   Gdzieś   w 

końcu trzeba było upłynnić tych, dla których nigdzie nie można 
było znaleźć żadnej kwatery.

Te biedne kreatury wylądowały więc w głębokim bagnie - w 

środku   romantycznie   rozciągającego   się   wokół   krajobrazu: 

świeżo zazielenionych brzózek, rosnących tuż za bagnem, przed 
którym rozciągała się wiosenna zielona łąka jak miękki gruby 

dywan. A nad nią, na przejrzystym wiosennym niebie migotały 
gwiazdy   zgrupowane   wokół   wielkiego   wozu,   widocznego   w 

całej okazałości jak na dłoni.

Nie musieli zatem nawet kopać grobu, jak to zresztą często 

było praktykowane. W tym bagnie cała załatwiona dwunastka 
znikła   szybko   pod   powierzchnią.   Została,   jak   to   się   mówi, 

wchłonięta   przez   ziemię.   Bez   słowa   zapadali   się   w   tym 
głębokim grzęzawisku.

Między   nimi   znajdowali   się,   jak   się   potem   okazało   -   znani 

naukowcy,  również  były  asystent Alberta  Einsteina, któremu 

nawet dane było przez długi czas prowadzić zajęcia nad pra-
ktycznym   wdrażaniem   jego   teorii   pola.   Było   także   dwóch 

innych jego uczniów, jeden chemik - prawdopodobnie nawet 
laureat Nagrody Nobla, jak też jeden światowej sławy balista. 

Cała ta elita znalazła swój koniec w tym bagnie.

Sierżant   zastosował   w   tym   celu   karabin   maszynowy,   który 

osobiście obsłużył. Pozostali musieli jedynie przenieść zwłoki i 
wrzucić je do bagna. Przy tym trzech, którzy okazywali jeszcze 

oznaki   życia,   zostało   dobitych   strzałem   w   potylicę. 
Zobowiązany   do   tego   poczuł   się   osobiście   podporucznik 

Schwarzdorf.

-   To   -   jak   to   potem   określił   z   pełnym   przekonaniem   -

było   aktem   tak   zwanej   wyższej   konieczności.   Zrobił   to,   by

background image

ci ludzie nie musieli cierpieć - a więc było to swego rodzaju
humanitarnym aktem łaski i tak należałoby na to popatrzeć.

Zresztą   gdyby   nie   wyraźna   sugestia   miejscowej   wojskowej
komendantury, może by w ogóle tego nie zrobił.

Miejsce   tego   zabójstwa   i   utopienia  zwłok   znajdowało   się   w 

bezpośredniej   bliskości   Welpenhof;   dokładnie   na   granicy 

między   posiadłością   Ericha   Wienanda   a   jego   najbliższego 
sąsiada - Leitmanna.

Następny   poranek,   który   wkrótce   nastąpił,   zapowiadał 

wspaniały dzień. Wschodzące słońce pokrywało to miejsce, jak 

wszystkie inne wokół, niezwykle przyjaznymi promieniami. Nie 
było jednak na nim ludzi.

Wczesnym   przedpołudniem  tego   dnia   porucznik   Horst 

-Heinz Warnhagen, obudzony rano przez Elwirę i przez nią - 

ku   swojemu   zadowoleniu   -   uszczęśliwiony,   udał   się   na 
śniadanie   do   przestronnej   kuchni   Welpenhof.   Jedzenie 

przygotowane dla niego stało już na stole. I do tego oczekiwała 
tutaj, z pewnością na niego, Elfie.

-   Jak   miło   pana   zobaczyć   z   samego   rana   -   zawołała   ra

dośnie.   -   Dobrze   się   więc   zaczyna   dla   mnie   dzień.   Nawet

bardzo dobrze.

 

-   Milszego   powitania,   szanowna   panienko,   kochana,

najdroższa Elfie, nie mógłbym sobie nawet życzyć.

Spoglądała   na   niego   rozpromienionym,   ale   nie   uległym 

wzrokiem. Może tylko nieco przestraszonym.

-   Przygotowałam   panu,   za   namową   mamy,   dobre   śnia

danie.   Mam   nadzieję,   że   mi   się   to   udało   i   będzie   panu
smakowało.

Zapewnił ją, że jest o tym przekonany. Usiedli obok siebie na 

ławce   przy   stole,   który   stał   pod   samym   oknem.   Przy   czym 

porucznik uznał za właściwe wziąć jej ręce w swoje dłonie. Elfie 
gwałtownie   jednak   wyrwała   je,   jakby   dotknęła   gorącego 

żelazka.

-   Ależ   panie   poruczniku!   -   powiedziała,   rozkosznie 

uśmiechając   się   i   spoglądając   na  niego.   -   kim   ja  jestem   dla 

background image

pana?

- Ja właśnie, moja kochana Elfie, zamierzałem postawić pani 

też   to   pytanie,   kim   ja   dla   pani   jestem?   Pani   jest   dla   mnie 
absolutnie niezwykłą kobietą!

- Niestety nie jestem! - próbowała z pewną żarliwością bronić 

się Elfie. - Nie mam, niestety, ładnej twarzy, także moje ciało 

niczym specjalnie się nie wyróżnia. Wydaje mi się, że jestem 
absolutnie przeciętna.

Spoglądała na niego jak na kogoś z niebios. Dla niej on był 

bowiem   Zygfrydem   i   Lohengrinem   jednocześnie   -   postacią 

symbolizującą najbardziej znanych jej bohaterów legend. Był 
wszystkim,   co   znała   dotąd   najlepszego;   tak   też   patrzyła   na 

niego w tej chwili.

- Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, moja kochana. Na to też 

zwraca   przecież   wielokrotnie   uwagę   twój   szanowny   ojciec   w 
swoich książkach. Nie jest ważne, jak człowiek wygląda, ważne, 

kim jest.

- Mój ojciec z pewnością zna się lepiej na ludzkiej naturze niż 

ja.

- I dlatego właśnie podkreśla tak często w swoich książkach, 

że w efekcie o wartości człowieka rozstrzyga jego wnętrze, a nie 
wygląd. Tylko ono jest ponadczasowe. 

-   I   to   wnętrze,   Horscie-Heinzu,   dostrzega   pan   u   mnie?   - 

chciała się dowiedzieć, widać, że ogarnięta wypełniającym ją 

uczuciem szczęścia.

- Najważniejsze jest to - zapewniał ją - że się rozumiemy. - 

Mówiąc to, przyciągnął ją do siebie, nie od razu tak, jakby miał 
zamiar ją zacząć całować, a raczej przyjacielsko, serdecznie. - I 

to, Elfie, uważam za najważniejsze, za coś, co daje szczęście; to 
jest w ogóle najistotniejsze. Czy nie uważasz?

- Ależ tak - przyznała. - W jakimś sensie - dodała po chwili 

jakby w zamyśleniu.

Czuł wyraźnie, co miała na myśli. Pewną bo jaźń i strach przed 

tym, co może w wyniku tego nastąpić. Ufać jego słowom czy też 

uciec   w   tej   chwili   jak   najdalej   od   niego.   Uznał   jednak   za 
przedwczesne,   aby   objąć   ją   w   tej   chwili   tak   prawdziwie,   po 

męsku,   i   przytulić;   nie,   na   to   było   jeszcze   za   wcześnie   - 

background image

przemknęło   mu   przez   myśl.   Może   będzie   można   to   zrobić 
podczas   wieczornego   spaceru,   jak   sobie   w   tej   chwili 

zaplanował.

-   Musimy   zrobić   jak   najlepszy   użytek   z   naszego   uczu

cia - powiedział cicho do niej. - Że się na to zgadzasz, moja
kochana Elfie, o tym jestem mocno przekonany.

Tymczasem jednak szef stacjonującej w Welpenhof baterii 

przeciwlotniczej, czyli porucznik Heinz-Horst Warnhagen, po-

stanowił udać się na stanowisko ogniowe do swych żołnierzy, 
by ich podtrzymać na duchu. Był w dobrym humorze, po wielce 

obiecującym porannym spotkaniu z małą Elfie.

Idąc przez ogród, natknął się niespodziewanie na podoficera 

Tummlera. Ten wydawał się mieć jakieś zmartwienie, gdyż gdy 
tylko spostrzegł swego szefa, od razu zagrodził mu drogę.

-   Tylko   nie   mów,   że   masz   jakieś   kłopoty!   -   zawołał   do

niego już z daleka Warnhagen. - Wyglądasz, jakby nie wiem 

jakie nieszczęście cię spotkało. Tymczasem wszystko układa się 
przecież pomyślnie, zgodnie z planem. Czyżby było inaczej?

- A czy nie może być inaczej? - niemal jako echo zagrzmiał 

ponurym głosem Tummler. - Czy nie słyszałeś, że w nocy ktoś 

tu   w   okolicy   strzelał?   Wyraźnie   było   słychać   kilka   serii   z 
karabinu   maszynowego;   to   trwało   nawet   dłużej   niż   minutę. 

Bezpośrednio   potem   ktoś   jeszcze   opróżnił   cały   magazynek   z 
pistoletu.

- No i co z tego? - stwierdził Warnhagen, widać nie przejmując 

się   tym,   co   usłyszał.   -   Prawdopodobnie   któryś   ze 

stacjonujących   w   pobliżu   pododdziałów   chciał   w   ten   sposób 
zwrócić uwagę na siebie. Albo jakiś pijany po prostu wygłupiał 

się;   to   się   przecież   zdarza.   A   ostatnio   nawet   dość   często. 
Najważniejsze, że nikt z naszych nie brał w tym udziału.

- Ale może też być, że w tej nocnej strzelaninie - kto to wie - 

chodziło   o   jakiegoś   grubego   zwierza.   Może   nawet   o   coś,   co 

może do góry nogami przewrócić nasze plany.

- No, bądźże wreszcie konkretny, człowieku!

Na co Tummler, gdy już szli obok siebie przez ogród, zaczął 

background image

informować:

-   Krótko   przed   północą   zauważono   z   naszych   stanowisk

ogniowych   niewielkie   ognisko.   Rozpalili   je   jacyś   ludzie.
Nawet   dość   niedaleko   od   naszych   pozycji,   o   czym   natych

miast   poinformowano   „małego   Karlemanna".   Ten   wysłał
dwóch   ludzi   na   zwiad.   Ot,   żeby   sprawdzić,   kto,   co   -   tak   na

wszelki wypadek. Tyle to on się już nauczył.

Karlemann   był   świeżo   upieczonym   podporucznikiem; 

zupełnie   niedawno   ukończył   szkołę   oficerską   i   od   razu   wy-
lądował jako oficer w baterii Warnhagena, a ten przydzielił mu 

plutony ogniowe. Wraz z żołnierzami mieszkał pod namiotem, 
podczas gdy Warnhagen z Welpenhof dyrygował całością.

- No i czego dowiedział się Karlemann?
- Nic, po prostu nic. To jeszcze żółtodziób! 

- Za to ty z pewnością wiesz albo przynajmniej przypuszczasz, 

co tam się wydarzyło czy też mogło się wydarzyć, co?

- Prawdopodobnie zlikwidowano kilku ludzi - na krótko przed 

północą. I to w naszym sąsiedztwie. Czy z tego nie wyniknie 

jakieś gówno, które będzie śmierdziało pod naszym nosem?

- Tylko powoli, powoli, przyjacielu Tummler! My nic oficjalnie 

o   tym   nie   wiemy,   nic   takiego   nikt   nam   nie   meldował.   Nic 
takiego - przy czym porucznik miał na myśli ewentualne trupy 

- nie mogło się na naszym terenie zdarzyć. Jasne?! - niemal 
rozkazującym tonem stwierdził twardo porucznik. - Z kłopotem 

musimy się jednak liczyć. Takie czy inne kłopoty zawsze będą 
istniały. Ale nie należy nigdy niczego wyolbrzymiać ani też nie 

wpadać od razu w panikę czy zbytnio przejmować się każdą 
duperelą. Jeśli pod tym względem, mój przyjacielu, będziemy 

zgodni - to z pewnością zrealizujemy nasze plany.

Tym,   który   teraz  wkroczył   do   akcji   w   Schoenau,   był 

uważający się za superważnego kapitan Abendrot - oddany bez 
reszty partii i działający w Schoenau w jej imieniu. Udał się do 

kierownictwa   partyjnego   rejonu,   z   którym   utrzymywanie 
łączności,   bez   względu   na  to   gdzie   się   znajdował,   uważał   za 

swój święty obowiązek.

background image

Doskonale wiedział, iż nie zastanie tam szefa - chciał jednak z 

nim rozmawiać. Spotkany  w sekretariacie  urzędnik partyjny, 

zapytany   o   szefa,   rozłożył   przed   nim   w   znaczącym   geście 
obydwie ręce i pokręcił przecząco głową.

- To prawie niemożliwe, żeby go w takich chwilach nie było! - 

sapał z pogardą Maximilian Abendrot.

-   W   każdym   środowisku   znajdzie   się   zawsze   taki   nieod-

powiedzialny   osobnik,   a   więc   zdarza   się,   że   i   w   naszym   - 

odpowiedział urzędnik.

-   Takich   sukinsynów  powinno  się  po  prostu   likwidować;   w 

każdym razie nie przechodzić nad tym do porządku dziennego 
- grzmiał oburzony Abendrot.

- A kto go zastępuje?
- Tutaj ja, panie kapitanie. Ale oficjalnym swoim zastępcą mój 

szef mianował przed wyjazdem pana burmistrza Breisgauera. 
Pełni teraz dwie funkcje partyjne - zastępcy szefa rejonu oraz 

sekretarza partii miasta, gdyż tamten został ostatnio powołany 
do wojska.

- Jak to - udawał zdziwienie Abendrot - miasto, leżące teraz 

niemal na linii frontu, zostaje bez prawdziwego kierownictwa 

partyjnego?   To   może   przecież   doprowadzić   do   absolutnego 
bałaganu,   który   trudno   będzie   potem   posprzątać,  o   ile  to  w 

ogóle jeszcze da się zrobić - jednoznacznie sugerował Abendrot. 
- I zdaje się, na to wygląda.

Po   tych   słowach   kapitan   Abendrot   bezzwłocznie   odszukał 

burmistrza. Nie pytając nikogo o pozwolenie, wszedł do jego 

gabinetu, rzucając mu na biurko swoje dokumenty.
  - Niech pan na to popatrzy! Tylko dokładnie, radzę panu!

Burmistrz   wziął   je   do   ręki   i   po   zapoznaniu   się   z   nimi 

stwierdził, że oto stał przed nim jeden z tych dotąd „wielkich" 

Niemców. Na to jednoznacznie  wskazywały  jego dokumenty. 
Tym bardziej więc postanowił je teraz - w obawie przed utratą 

stanowiska   -   respektować.   Zapytał   zatem   z   niezwykłą 
uprzejmością:

- A zatem co mogę dla pana zrobić?
-   Dla   mnie   nic.   Dla   naszej   sprawy   natomiast   -   wiele!   W 

każdym razie o wiele więcej niż dotąd, jak mogłem to do tej 

background image

pory zaobserwować.

Breisgauer   poczuł   się   osaczony,   jak   ciężko   ranne   zwierzę, 

które wpadło w sidła i czuje, że koniec jest bliski.

-   Chętnie   zrobię   wszystko   dla   naszej   sprawy,   co   będzie 

możliwe.

- A ja chętnie będę panu w tym pomagał, jak kolega partyjny 

koledze   partyjnemu.   -   Abendrot   kontynuował   zapalczywie 
dalej: - Sądzę, że bez większych kłopotów dałoby się uzyskać 

specjalne   upoważnienie   dla   mnie   w   kierownictwie   okręgu   w 
Monachium   -   żebym   ja   objął   tutaj   czasowo   komisarycznie 

kierownictwo partyjne rejonu.

- Tak, chyba tak. Ja w każdym razie powitałbym taką decyzję z 

uznaniem.   Tylko   czego,   panie   kapitanie,   kolego   partyjny 
Abendrot, należałoby się wtedy tutaj spodziewać?

-   Przede   wszystkim   postawimy   wszystko   na   jedną   kartę   i 

skupimy   się   na   obronie   okolicy!   Zbudowalibyśmy   zapory   i 

barykady,   a   także   wyeliminowali   wszystkie,   że   tak   powiem, 
wrogie   elementy.   Zmobilizowalibyśmy   również   ludność   cy-

wilną do obrony miasta. Jednocześnie nawiązalibyśmy  ścisłą 
współpracę   ze   wszystkimi   jednostkami   i   oddziałami   wojsko-

wymi znajdującymi się na tym terenie. Zażądalibyśmy również 
od   nich   bezwzględnego   kontaktowania   się   z   nami.   To   małe, 

zagubione   i   śpiące   miasteczko   uczynilibyśmy   twierdzą   dla 
ostatecznego zwycięstwa naszego Fiihrera. Jasne?

- Tak jest - potwierdził Breisgauer z największym trudem.
-   Dobrze,   wobec   tego   jesteśmy   zgodni.   Niech   pan   zatem 

zarządzi   teraz,   i   to   pilnie,   aby   mi   przede   wszystkim   przy-
dzielono   odpowiednią   kwaterę   i   do   tego   kierowcę   z   samo-

chodem   oraz   dwóch   pomocników.   Sądzę,   że   najodpowied-
niejszym   lokalem   byłoby   mieszkanie   dotychczasowego   rejo-

nowego   szefa   partii.   Jeśli   się   nie   mylę,   to   jest   to   dość 
reprezentacyjny   i   wygodny   dom,   będący   chyba   własnością 

miasta, co?

- To dałoby się załatwić.

- Jeżeli to jest załatwione, to moglibyśmy teraz zjeść obiad - 

tylko we dwóch. Przy czym pozwalam panu zaprosić mnie na 

ten obiad - dla lepszego poznania się. Zaraz potem odbędziemy 

background image

pierwszą   naradę   roboczą   z   udziałem   wszystkich   będących 
jeszcze do dyspozycji sił z miasta i okolicznych wsi i oczywiście 

także policji. Jasne?

Burmistrz skinął głową. Poczuł w tym momencie nawet taką 

ulgę,  że   aż   z  zadowoleniem  potajemnie   zacierał   ręce.  W   ten 
sposób   bowiem   pozbył   się   kłopotliwego   urzędu   oficjalnego 

zastępcy szefa rejonowego komitetu partyjnego. A przy okazji 
także   nadzoru   nad   Strassnerem.   A   może   nie?   Tymczasem 

Abendrot kontynuował niewzruszenie swoją wizję zatrzymania 
wroga i ostatecznego zwycięstwa.

-   Dwa   cele   będą   teraz   nas   jednoczyły:   myślenie   o   naszej 

niemieckiej   przyszłości   i   czystka,   bezwzględne   pozbycie   się 

wszystkich   możliwych   wrogich   elementów!   A   z   Schoenau 
zrobimy twierdzę! Wolną od wszelkiej maści wrogów.

- Wrogów? Wolną od wrogich elementów? - pozwolił sobie 

Breisgauer prawie bezwiednie zapytać.

-   Tak!   Musimy   się   pozbyć   wszystkich   podejrzanych.   - 

Wszystkich   niepewnych,   zaliczymy   do   nich   także   tchórzy 

partyjnych, notorycznych dekowników też. Do tego oczywiście 
również   tych   niby-intelektualistów,   na   których   nigdy   nie 

można było liczyć, a teraz chyba tym bardziej - a więc lekarzy, 
nauczycieli,  duchownych. Kto  się  za  nami  jednoznacznie  nie 

opowie albo będzie nam przeszkadzał, tego nauczymy rozumu; 
mówiąc   krócej   -   załatwimy.   Sądzę,   że   kilka   przykładów   na 

początek przywróci innym rozum.

Breisgauer   miał   już   w   tym   momencie   fatalne   przeczucie. 

Czyżby   Abendrot   miał   na   myśli   tego   na   przykład   Ericha 
Wienanda? W końcu nie byłoby to aż takie znowu przesadzone. 

Ale jak powinien na to zareagować? Jak zareaguje Strassner?

Życiorys Ericha Wienanda 

Część piąta

Przez następne lata - mniej więcej do 1902 roku, gdy ukoń-

czył szesnaście lat - niewiele wydarzyło się godnego uwagi w  

życiu   Ericha   Wienanda.   Dowodem   tego   mogą   być   przede  

background image

wszystkim   rozmowy,   jakie   Konstanza   Reibert  
przeprowadziła   na   jego   temat   z   najmłodszymi   dziećmi  

Goldachów, a zwłaszcza z Ireną, tą wielostronnie uzdolnioną  
sprzedawczynią.   Wyszła   ona   potem   za   mąż   za   oficera   z  

pierwszej wojny światowej, który po wojnie wstąpił do SA i  
został w tej organizacji gruppenführerem.

Irena - z domu Goldach, po mężu Ouandt-Burgenlander -jej  

mąż   zmarł   w   ostatnim   roku   wojny   po   „ciężkiej   chorobie".  

Przy   czym   szeptano  tu   i   ówdzie,  że   po  prostu   zapił   się   na  
śmierć. Ale niektórzy mówili, iż ten tajemniczy zgon nastąpił  

w   wyniku   jakiegoś   oszczerstwa.   Natomiast   w   oficjalnym  
powiadomieniu o śmierci znalazły się sformułowania: „Oddał  

życie... za naród i ojczyznę... Filhrera i Rzeszę... ".

No   dobrze,   tyle   o   jej   mężu.   Nie   mniej   interesujące   są   jej  

wyznania na temat Ericha.

- Mały, lecz bardzo miły i niezwykle skromny, dobrze uło-

żony   chłopiec.   Zwykle   przesiadywał   gdzieś   w   kącie.  
Widywałam go niemal zawsze z jakąś książką w ręku, wziętą  

z   biblioteki   ojca.   Miał   specjalne   pozwolenie   ojca   na  
korzystanie   ze   wszystkich   znajd-ijących   się   tam   książek,  

podczas gdy my pozostali -jeśli chcieliśmy stamtąd coś wziąć  
- musieliśmy mieć za każdym razem osobne zezwolenie ojca.  

To samo dotyczyło mieszkających u nas studentów.

Wkrótce   okazało   się,   że   ten   mały,   ale   bystry   chłopak   nie  

tylko   uważnie   przysłuchiwał   się   wszystkim   rozmowom   w  
kuchni, ale jeszcze zabierał w nich głos. Nic zdawało się nie  

uchodzić jego uwagi. Nawet nasze spory prywatne, jak też  
naszych   przyjaciół,   które   jako   dzieci   i   dorastająca   potem  

młodzież,   nieraz   mieliśmy.   Nasza   mama   Emma   pozwalała  
nam, a nawet zachęcała nas, aby przyprowadzać do domu  

każdego, kto w danej chwili bywał dla nas w jakiś sposób  
bliski - a więc koleżanki i kolegów, przyjaciół i narzeczonych.

Przy czym Erich - szczególnie w moim wypadku — zaczął się 

mieszać w moje prywatne sprawy. No tak, byłam w końcu  

tylko o parę lat starsza od niego i - tak mi się wydawało -  
podobałam mu się. W każdym razie zalecał się do mnie —  

traktował   mnie   jak   kobietę   —   nie   wiem,   czy   to   jest  

background image

dostatecznie   jasne,   co   przez   to   pragnę   powiedzieć.   Ten  
chłopiec   w   każdym   razie,   w   jakimś   sensie,   zdaje   się,  

przedwcześnie dojrzał.

W dodatku Erich zaczął zazdrośnie traktować przyprowa-

dzanych przeze mnie kolegów. I nawet z czasem ich oceniać.  
Wydawać na ich temat opinie, czasami nawet dość uszczypli-

we   -   mimo   iż   działo   się   to   zawsze   w   zaufaniu,   że   tak   się  
wyrażę - w cztery oczy.

Na przykład przypominam sobie — i to dość dokładnie — że  

jednego z moich przyjaciół, pewnego nauczyciela pracującego  

w   szkole   podstawowej,   nazwał   typem   -   „dyrygenta,   który  
chce   wszystkimi   dyrygować".   Przezwał   go   nawet   złośliwie  

„chórmi-strzem".   A   innego   mojego   znajomego,   pewnego  
urzędnika   bankowego,   który   zabiegał   o   moje   względy,  

scharakteryzował   mniej   więcej   w   ten   sposób:   „Co   prawda  
nosi ciągle białe koszule, nawet czarne muszki i usztywnione  

kołnierzyki  - ale mimo to czuć od niego. Czy wąchałaś już  
kiedyś,   Ireno   -   zapytał   mnie   wówczas   bezczelnie   -   jego  

kalesony? Zrób to jak najprędzej".

Przy tym wszystkim - zdaje się - chodziło mu jedynie o mnie.  

Być   może   wiele   sobie   obiecywał.   Czasami   nawet   mi   to  
pochlebiało, ale bywało, i to nierzadko, że przeszkadzało. Lecz  

potem,   gdy   wprowadziłam   do   rodziny   mojego   męża   -  
wówczas jeszcze zwykłego żołnierza, jednak wyglądającego  

już wtedy na człowieka o wyższych aspiracjach, zapytałam  
Ericha,   jak   ocenia   Konstantina   Quandta-Burgenldndera. 

Odpowiedział   mi   wtedy:   „Na   jego   temat   nie   znajdują  
właściwych słów".

Obojętne, co sobie myślała Konstanza Reibert podczas tych  

rozmów, jednego, niewątpliwie ważnego wydarzenia w życiu  

Ericha   Wienanda   nie   dostrzegła   —   jego   pierwszej   wielkiej  
miłości i pożądania, najprawdopodobniej nie spełnionego, ale  

jednak przeżytego.

To,   co   natomiast   pracowita   biografka   doskonale  

wychwyciła,   to   jego   stosunek   -   niemal   uwielbienie   -   do  
dziadka.   Był   on   niewątpliwie   dużym   dziwakiem   —   co  

naprawdę   myślał,   nikt   chyba   nie   wiedział   poza   babcią  

background image

Emmą.   Ale   ten   chłopiec   Erich,   zdaje   się,   doskonale   go  
rozumiał. Obaj potrafili znaleźć wspólny język.

Wskazują na to co najmniej trzy pozostałe jeszcze fotografie.  

Na jednej z nich Erich stoi obok swego dziadka na rynku -w  

czasie pewnej niedzielnej wycieczki do Brandenburga. Obaj  
wybrali się do muzeum Theodora Fontanego, które tam się  

znajduje. Na drugim - obaj, lekko oparci o siebie, siedzą na  
łódce podczas wycieczki po Szprewie. Jeszcze teraz połyskuje  

na zdjęciu przezroczysta woda, oświetlona przez igrające z  
nią słońce. Na trzecim z kolei  -  dziadek opiera się dłonią o 

ramię   swego   wnuka,   który   tuli   się   do   niego,   obaj   stoją   w  
obłokach   mgły,   w   połyskującej   wokół   wilgoci,   pod   jakimś  

drogowskazem w górach Harzu, na którym daje się odczytać  
napis: Szlak Goethego.

W nocy z 1 na 2 maja 1902 roku zmarł nagle - ten niewąt

pliwie   umiłowany   przez   Ericha,   a   skądinąd   bardzo  

szanowany
również przez  innych — dziadek. Cicho i skromnie, tak jak

skromnie i cicho żył. Wieczorem około dziesiątej położył się do  
łóżka - z butelką czerwonego wina i książką. I więcej już się  

nie obudził.

Tego   przedpołudnia  w   ostatnich   dniach   kwietnia   1945 

roku   Erich   Wienand   stosunkowo   późno   wyszedł   ze   swej 
piwnicy. Wyglądał na wyspanego - jak po grzecznie spędzonej 

nocy.   Był   też   starannie   ogolony;   jego   łagodne,   mądre   oczy 
spoglądały na świat czystym, jasnym wzrokiem. Udał się jak 

zwykle najpierw do kuchni, gdzie oczekiwała go już jego córka 
Elfie. Skinął do niej zachęcająco po ojcowsku głową i usiadł do 

przygotowanego   dla   niego   śniadania.   Zaczął   je   nawet   jeść   z 
wyraźnym smakiem i zadowoleniem. Po chwili, jakby sobie coś 

przypominając, zapytał:

- A jak się czuje twoja kochana matka? Co porabia teraz?

- Na pewno jest czymś pilnym zajęta - zapewniła go Elfie. - Ma 

przecież   tak   wiele   na   głowie:   dom,   inwentarz,   ogród.   Musi 

nakarmić   wszystkie   zwierzęta.   Staramy   się,   jak   możemy, 

background image

pomagać jej przy tym - nawet nasz pan Warnha-gen nie stroni 
od tego.

-   To   dobrze   o   nim   świadczy   -   stwierdził   Erich   Wienand. 

Sięgnął   po   kromkę   żytniego   chleba,   którą   posmarował   dość 

grubo masłem, nakładając jeszcze na to łyżeczką trochę miodu. 
-   Ten   porucznik   musi   być   porządnym   człowiekiem,   prawda, 

Elfie?

-   Tak,   kochany   tatusiu,   nawet   bardzo   porządnym!   - 

potwierdziła   niezwłocznie.   -   Bardzo,   jest   zawsze   uprzejmy   i 
uczynny - rycerski przy tym, ma się rozumieć.

- Sądzisz zatem, że panu Warnhagenowi powinienem okazać 

jakąś wdzięczność za to?

- Tak, tato, to wcale nie byłoby takie złe, gdybyś to zrobił. Czy 

masz może coś przeciwko temu?

- Ten świat - powiedział po małym zastanowieniu się Erich 

Wienand - jest jednym wielkim lustrem. Ale nie wszyscy lubią 

do niego zaglądać, bo czasami mogliby zobaczyć to, czego nie 
chcą   -   rzeczywistość   inną   od   tej,   o   której   marzą.   Czy   ty, 

kochana   Elfie,   przeglądasz   się   czasami   w   takim   lustrze?   I 
widzisz tam koło siebie jeszcze i Warnhagena? Bardzo blisko 

siebie?

- Próbuję, próbuję w to uwierzyć, kochany tato. Choć czasami 

mam wątpliwości, ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko 
było prawdą.

- No, dobrze już, kochana córeczko, zostawmy to -powiedział, 

widać było, że z ciężkim sercem. - Na miłość nie ma lekarstwa. 

Człowiek staje się bezradny wobec jej potęgi. A ja nigdy nie 
czułem się potężny. Musimy zatem przyjąć fakty takimi, jakimi 

są.

- Dziękuję ci, mój kochany tatusiu. Byłam pewna, że tak, tylko 

tak to przyjmiesz. Twoja dobroć każe ci tak postępować.

Zaraz  potem, a więc  niemal już w południe, Erich  Wie-

nand udał się na spacer, najpierw do ogrodu. Tam spostrzegł 
pasącą się swoją ulubioną krowę Eddę. Zwierzę, gdy tylko go 

zobaczyło,   zbliżyło   się   do   niego,   zatrzymało   przed   nim, 

background image

wypuszczając powietrze prosto w jego twarz.

-   Moja   kochana   krowo   -   powiedział   do   swojej   Eddy.   -

W   zasadzie   jesteś   jeszcze   bardziej   zależna   od   ludzi   niż   ja.
I   niczego   nie   da   się   zmienić.   Nie   mam   innego   wyboru,   jak

tylko   im   zaufać.   Mogę   cię   głaskać,   co   uwielbiam   -   wiesz
o tym. Inni tylko czekają na twoje mleko. Są i tacy, kochana

Eddo,   którzy   chętnie   by   cię   sprzedali   albo   ubili   na   mięso.
Ty   tymczasem   jesteś   moim   ulubionym   stworzeniem,   więc

na   razie   nie   mogą   tego   zrobić.   Ale,   widzisz,   czasy   są   takie,
że to  samo, co  z  wami, dzieje  się i  z  ludźmi,  więc wszystko

może się jeszcze zdarzyć.

Poklepawszy   ją,   Erich   Wienand   udał   się   dalej   na   spacer. 

Powoli zbliżył się do płotu, za którym rozciągała się łagodna 
pagórkowata dal, gdzie nie było ludzi. Krowa Edda podążyła za 

nim   i   jak   olbrzymi   pies,   łasząc   się,   zatrzymała   obok   niego. 
Poczuł jej ciepło, które zaczęło go rozgrzewać, zrobiło mu się 

jakoś tak przytulnie, że zapomniał na moment o dręczącym go 
niepokoju, ściskającym gdzieś w głębi serca.

Gdy znowu spojrzał na pola, zobaczył w pewnej odległości - 

mogło   być   to   ze   dwieście   metrów   -   jakąś   postać   kobiecą.   Z 

daleka wyglądała na bardzo młodą jeszcze i zgrabną. Żwawym 
krokiem podążała w jego kierunku. W każdym razie nie widział 

jej nigdy przedtem.

I teraz ta oto dziewczęco-kobieca postać stanęła przed nim i 

przypatrywała   mu   się.   Bez   słowa   i   bez   ruchu.   Niemal 
wyzywająco.

Ericha Wienanda znów ogarnęło dławiące uczucie niepokoju, 

coś ściskało w środku jego serce, poczuł się zagrożony - choć 

nie wiedział dlaczego.

Niemal   o   tej   samej  godzinie   komendant   szkoły   artylerii 

koło   Schoenau   pułkownik   Wonnegut   próbował   odwieść 
swojego nowego oficera politycznego, podporucznika Kerste-

na,   od   jego   pomysłów   kulturalnych.   Ten   bowiem   zamierzał 
zaserwować przebywającym na terenie szkoły żołnierzom kon-

certy muzyki klasycznej, w wykonaniu małych orkiestr kame-

background image

ralnych, kwartetów - także muzyki fortepianowej ze skrzypcami 
w   połączeniu   z   recytacjami   utworów   wielkich   niemieckich 

poetów - Weinbergera, Bindinga i Hólderlina.

- Niech pan zostawi na razie tych geniuszy w spokoju -radził 

mu pułkownik. - Jeżeli już koniecznie pragnie pan coś zrobić 
dla zgromadzonych u nas żołnierzy, drogi Kersten, to niech pan 

przede wszystkim zadba o zaopatrzenie i dodatkowe kwatery 
dla nich. Żarcie i spanie jest w wojsku najważniejsze.

- Za kilka dni, panie pułkowniku - upierał się przy swoim - 

przypada   dwudziesty   kwietnia,   a   więc   urodziny   naszego 

Führera.   Trzeba   będzie   niewątpliwie   przygotować   jakąś 
stosowną uroczystość z tej okazji.

-   Ależ   mój   drogi,   dobry   człowieku   -   odpowiedział   mu 

pułkownik, rozkładając ręce. - Pan myśli już, co będzie za dwa 

albo trzy dni. A ja boję się myśleć, co będzie się tutaj działo za 
kilka godzin. Ale jeśli o mnie chodzi, niech pan w tej sprawie 

robi, co pan uważa za konieczne.

Jednocześnie w bagnisku koło lasku brzozowego, pomię-

dzy posiadłościami Wienanda i Leitmanna, zaczęło gnić dwa-
naście trupów; wkrótce ciała ich stały się nie do rozpoznania. 

Poranna rosa starannie usuwała resztki śladów krwi, wypłuku-
jąc ją w ziemię. Ptaki, jak zawsze wiosną, radośnie ćwierkały. 

Młoda zieleń wypuszczających liście brzózek tworzyła idyllicz-
ny nastrój. Słońce przygrzewało coraz mocniej,

Porucznikowi Warnhagenowi  ponownie udało się zado-

wolić   panią   Elwirę.   Dodatkowo   mógł   pochwalić   się 

wiadomością, iż mała, kochana Elfie przystała jednoznacznie 
na jego propozycję. Ale uszczęśliwić jej jeszcze nie zdążył - miał 

zamiar uczynić to nieco później.

-   Jesteś   wprost   niezwykły!   -   zapewniła   go   Elwira.   -   Ra

zem na pewno nam się to uda.

O czym i on był przekonany.

background image

W tym samym czasie podoficerowi Tiimmlerowi udało się 

za   pomocą   przekonywającego   argurfientu   przeprowadzić 
kolejną   rozmową   z   tak   zwanym   dobrym   sąsiadem   Ericha 

Wienanda. Jako argumentu użył tyrń razem dwudziestu pięciu 
kilogramów   tłustego   sera   żółtego   -   najlepszego   gatunku   z 

Allgau i dodatkowo łóżka na sprężynach z dwoma kołdrami. Do 
tego   gwarantował   dostarczenie   każdego   ranka   co   najmniej 

jednego   litra   świeżego   mleka,   jak   też  jednego   chleba,   kostki 
masła i trzech jajek.

-   Czuję,   że   się   dogadamy   -   zapewnił   go   Leitmann   -   jeśli

oczywiście nie będziesz sknerą.

W tym czasie doktor Gernot Grosser, szef wydziału kultury 

okręgowego   kierownictwa   partii   w   Monachium,   postanowił 

osobiście porozmawiać z księdzem Geisbergerem, przy udziale 
gestapowców.   Działo   się   to   w   pewnej   piwnicy   więziennej   w 

budynku gestapo w Monachium.

-   No,   czuję,   że   wreszcie   zmądrzejesz   i   coś   nam   powiesz,

ty   przeklęty   klecho!   Przyznaj   się,   co   zrobiłeś,   kto   ci   w   tym
pomógł,   ich   nazwiska   -   jeśli   w   ogóle   chcesz   stąd   jeszcze

kiedykolwiek wyjść.

Duchowny   ocierał  twarz   z  krwi   i  próbował  wypluć  krew  ze 

spuchniętych ust. Mówił przy tym:

- Nie wiem, panowie, o co wam chodzi! Czy o tego Chrystusa, 

który gdzieś zniknął? Czy o moją działalność kościelną? Czy o 
kogoś innego jeszcze? Naprawdę nie wiem!

- Ja tu jestem tym, który stawia pytania, wielebny  księże - 

odpowiedział   mu   doktor   Grosser   z   wyraźnym   zniecier-

pliwieniem i złością. - Twoim zadaniem jest odpowiadać, i to 
na   wszystko,   co   chcę   od   ciebie   usłyszeć.   Muszę!   Nie   próbuj 

tylko   nas   zwodzić   albo   kłamać,   bo   ciężko   tego   pożałujesz; 
potem może już być za późno.

Milczący i zmaltretowany ksiądz pozwolił im na nową akcję, 

którą można by porównać jedynie do cierpień Chrystusa w jego 

drodze krzyżowej. Nie zachował się jednak jak Chrystus, bo gdy 

background image

skończyli, plunął krwią pomieszaną ze śliną na znawcę sztuki. 
Prosto w twarz, nawet gdyby to miało oznaczać jego koniec. 

Plunął!

W tym czasie różne  pojedyncze grupy żołnierzy włóczyły 

się   i   wegetowały   po   ulicach   tego   niewątpliwie   uroczego 
skądinąd   Schoenau.   Całe   miasteczko   było   zapchane   tego 

rodzaju resztkami do niedawna imponującego wszystkim wiel-
kiego Wehrmachtu. Stacjonowali po szopach, piwnicach, sto-

dołach, a nawet chlewach. Tylko nielicznym udało się znaleźć 
kwatery w domach. Czuli się spisani na straty, rozrzuceni jak 

piasek na silnym wietrze, zdani na łaskę losu. Nie tak wyobra-
żali sobie ten koniec. A że może się jeszcze cokolwiek zmienić - 

nie, o tym nie śmieli już nawet myśleć.

Dla nich najważniejsze było w tym momencie zarejestrować 

się gdziekolwiek, by otrzymać choćby najskromniejsze żarcie i 
jeśli   się   uda,   to   także   kilka   nowych   śmierdzących   wojskiem 

ciuchów. Wzajemne stosunki pomiędzy nimi z dnia na dzień 
stawały się coraz bardziej pogardliwe i żałosne. To, za czym się 

teraz najbardziej rozglądali, to znalezienie przystanku do tak 
zwanej ostatniej odskoczni - mogła być to jakakolwiek nora; 

nawet   ziemianka   w   środku   lasu   -byleby   daleko   od   głównej 
szosy. Gdzieś, gdzie mogliby -jeżeli to w ogóle będzie możliwe - 

bezpiecznie zniknąć, rozpłynąć się, zaczął żyć od nowa.

Front zbliżał się z każdym dniem coraz bardziej do nich, był 

już   bardzo   blisko.   Tymczasem   przez   tych   wyniosłych 
Amerykanów   została   zajęta   Norymberga.   Również   los   Mo-

nachium   wydawał   się   już   przesądzony.   W   każdym   razie 
podążyły   już   w   jego   kierunku   niezliczone   ilości   czołgów   i 

wozów   opancerzonych   ze   znakiem   US-Army.   Szli   -   jak   się 
chwalili   -   na   tak   zwaną   twierdzę   Fiihrera,   znajdującą   się   u 

bram Alp. O jej uzbrojeniu opowiadano legendy. Lecz nie dało 
się specjalnie odczuć, żeby to coś zmieniało.

Tak więc zagrożenie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej 

wyczuwalne.   Wielu   zaczęło   gorączkowo   szukać   sobie   gdzieś 

miejsca   do   przeżycia,   próbować   się   jakoś   zabezpieczyć. 

background image

Prowadziło   to   oczywiście   niejednokrotnie   do   małych   wojen 
tych   opuszczonych   i   rozproszonych   -   jeden   przeciwko 

drugiemu;   każdy   z   każdym!   Prowadzonych   dla   zdobycia 
kwatery,   niezbędnych   dokumentów   czy   nawet   naj-

skromniejszych racji żywnościowych.

Dochodziło   przy   tym   bardzo   często   do   strzelaniny   -   jak

ostatnio  w  pewnym  domu  na  skraju   miasta,   gdzie  zabito  aż
dwoje   ludzi.   W   pobliżu   Martinshausen   napadnięto   na

transport   chleba,   masła   i   mięsa,   zabijając   konwojentów,
rabując   zawartość   i   podpalając   samochód.   Stwierdzono   tak

że   gwałt   połączony   z   zabójstwem,   na   szczęście   tylko   na
jakiejś   Polce   przebywającej   tu   na   przymusowych   robotach.

Ale   to   wszystko   powodowało   niemałe   zamieszanie   i   strach
przed tym, co może jeszcze nastąpić.

Tymczasem   kapitan  Abendrot   objął   w   posiadanie   przy-

dzielony   mu   do   urzędowania   dom   byłego   szefa   rejonowego 

komitetu partii. Nieprzypadkowo nazwany willą. Ten okazały 
budynek   znajdował   się   w   pobliżu   rynku   w   Schoe-nau.   Przy 

pewnej   małej   uliczce,   obok   pozostałości   byłego 
średniowiecznego muru obronnego, nadal jednak dekoracyjnie 

się prezentującego. Stamtąd rozciągał się przepiękny widok na 
naturalnie wyglądające sztuczne jezioro.

Na kilka rzeczy trzeba przy tym jeszcze wskazać. Mianowicie 

żona   tchórzliwego   szefa   komitetu   rejonowego   partii 

bezwzględnie musiała opuścić swój dom po ucieczce męża. A 
wraz   z   nią   trójka   ich   dzieci:   dwie   dziewczynki   i   chłopczyk, 

liczące   od   sześciu   do   trzynastu   lat.   I   one   również   zostały 
potraktowane   jako   osoby   niepożądane   i   musiały,   jak 

przegonione kury, wynieść się do pomieszczeń na poddaszu.

-   Nie   mogło   być   inaczej!   -   skomentował   to   krótko   oficer

polityczny,   nowy   komisaryczny   rejonowy   szef   partii,   kapitan
Abendrot.   -   Nareszcie   znów   zostanie   tu   zaprowadzony   po

rządek,   przez   co   z   pewnością   rozumiał,   że   wreszcie   mu   się
udało   -   to   nic,   że   niemal   na   koniec   -   zrealizować   swoje

wielkoniemieckie cele życiowe: Teraz on był tu szefem!

background image

Uczucie   zadowolenia,   jakie   go   wypełniało,   zostało   wkrótce 

jeszcze spotęgowane, gdy zobaczył tak zwaną sekretarkę byłego 

szefa   komitetu   rejonowego,   obecnie   swoją   sekretarkę. 
Nazywała się Waltraut Degenhard. Lat około dwudziestu paru; 

dobrze   prezentująca   się,   o   typowo   bawarskim   wyglądzie.   W 
dodatku chętna do wszystkiego.

- Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie kapitanie! - 

zapewniła go z wielce obiecującym uśmiechem.

- Bardzo mnie to cieszy, panno Degenhard.
- Może pan do mnie mówić po prostu Waltraut - zachęcała go.

- Wszystko w swoim czasie, moja droga - odpowiedział jej, 

puszczając oko. - Ale przede wszystkim jestem tu po to, aby 

czegoś nowego dokonać. Musimy pozbyć się wrogów, których 
nigdy nie brakowało, a teraz tym bardziej trzeba będzie ich jak 

najszybciej   wyeliminować.   To   zaś   jako   doświadczony   strateg 
partyjny   będę   chciał   przeprowadzić   szybko,   to   znaczy 

zademonstrować jakąś odstraszającą akcję. Uważam, że każde 
przekonywające   załatwienie   rozpoznanego   wroga   będzie 

wzmacniało naszą pozycję. Przynajmniej zabezpieczy nam tyły. 
-   Przy   tym   zupełnie   nieświadomie   mógł   mieć   na   myśli 

Wienanda - choć go jeszcze nawet nie znał ani też chyba nie 
słyszał o nim.

Burmistrz Breisgauer postanowił całą rzecz skonsultować 

najpierw z komendantem miejscowej policji. Odszukawszy go, 

postanowił   zaznajomić   go   z   wszystkimi   nowymi 
okolicznościami, które zaistniały. A więc przede wszystkim ze 

sprawą tego kapitana Abendrota, który, zdaje się, może tutaj, 
jeśli się go nie powstrzyma, nawarzyć piwa.

Strassner   wysłuchał   wszystkiego   ze   stoickim   spokojem,   nie 

wydając się tym specjalnie przejęty.

- Nic jak tylko kupa gówna. Z czymś takim zawsze trzeba się 

liczyć.

- Naprawdę nie wiesz, co ten narwany partyjniak może nam tu 

jeszcze   wywinąć.   Zdaje   się,   że   posiada   nieograniczone 

pełnomocnictwa   albo   się   o   nie   wystara.   Po   nim   można   się 

background image

wszystkiego   spodziewać,   nawet   tego,   że   któregoś   dnia   i   nas 
postawi pod ścianą. Jak sądzisz, może powinniśmy mu wyjść 

naprzeciw i rzucić coś na pożarcie? I to kogoś, kim się może 
udławić. W każdym razie miałby przez jakiś czas zajęcie i dał 

nam spokój.

- Chyba nie masz na myśli tego Ericha Wienanda?

-   Oczywiście,   że   o   nim   pomyślałem,   drogi   przyjacielu 

Strassner. Przecież sam bym na to nie wpadł, gdybyś mi nie 

zwrócił uwagi na jego przypadek! Ale skoro mi już zwróciłeś na 
niego uwagę - to może nie byłby to wcale taki głupi pomysł - 

podsunąć mu go!

-   Tę   myśl,   drogi   przyjacielu   Breisgauer           radził   teraz 

energicznym tonem komendant posterunku miejscowej policji 
-   powinieneś   jak   najszybciej   od   siebie   odsunąć.   To   zupełnie 

poroniony pomysł, funta kłaków niewart, wręcz przeciwnie - 
jeśli tak zrobimy, to i nas szlag trafi. Czy nie kapujesz, że ten 

Wienand jest dla nas jedyną gwarancją przeżycia! Czy jest coś 
ważniejszego?

-   Już   mi   nieraz   o   tym   wspominałeś,   drogi   przyjacielu 

Strassner, i wierzę ci. Ale z tym facetem, który się tu pojawił, 

no z tym, jak mu tam - kapitanem Abendrotem, też się musimy 
liczyć.

- Ale liczyć - o czym Strassner był absolutnie przekonany - 

musi   on   się   również   z   nami!   Bo   co   on   tu   zrobi   bez   nas?   I 

dokładnie   w   tym   upatruję   naszych   szans.   Być   może   jest   to 
jedna z ostatnich już naszych szans.

- Jeżeli więc cię dobrze zrozumiałem, to pod żadnym pozorem 

nie chcesz, abyśmy tego Ericha Wienanda poświęcili?

- Jedynie w ostateczności!

background image

6

Po krótkiej, poobiedniej, lecz potrzebnej jednak drzemce 

w   swojej   piwnicznej   norze   Erich   Wienand   poczuł   się   znów 

wzmocniony. Zaplanował sobie poświęcić popołudnie na dalsze 
spotkania   i   rozmowy   z   ludźmi   zamieszkującymi   jego   dom. 

Tylnym wyjściem udał się do ogrodu, by tam od razu natknąć 
się   na   swoją   ulubioną   krowę   -   Eddę.   Ona   także   sprawiała 

wrażenie, jakby się ucieszyła na jego widok.

Oparł   się   o   nią   i   zaczął   głaskać   jej   gładką,   czystą,   lśniącą 

sierść. Edda była, jak to się mówi, zdrowa i dobrze wypasiona. 
Ukląkł   i   sprawdził   jej   wymię.   Było   napięte,   nabrzmiałe 

mlekiem, jeszcze nie zwiotczałe.

O Eddę zatem dbano - stwierdził z zadowoleniem - regularnie 

dojono   i   to   z   widoczną   wprawą.   Z   pewnością   ma   to   do 
zawdzięczenia   swej   żonie   Elwirze,   z   pewnością   nie   tylko   to. 

Odczuwał   też   -   na   swój   sposób   -   pewną   dla   niej   za   to 
wdzięczność.

Był to raczej dziwny widok - człowiek i zwierzę oparci o siebie, 

jakby  ze sobą zespoleni. Ta idylla nie trwała jednak  długo - 

szybko   została   przerwana.   Tym   razem   przez   panią   Busch, 
gosposię księdza proboszcza, która nagle się zjawiła.

- Ach, kochana pani Busch  -  zwrócił się do niej pierwszy. - 

Zwierzęta tak jak i my łakną słońca na wiosnę, świeżej trawy, 

kontaktu z naturą. Powinniśmy im na to pozwalać.

- Ale nie teraz! Czy nie zauważył pan, że im bardziej dorodne, 

tym szybciej stają się okazją do dużego żarcia dla wielu ludzi? 
Czy nigdy pan nie zaglądał w oczy takim ludziom, którzy tylko 

czyhają na to, aby coś zarżnąć?

-   Nie   chciałbym   nawet.   Ale   to   nie   takie   ważne   w   tym 

momencie. Co innego interesuje mnie w tej chwili najbardziej. 
A   mianowicie,   czy   ma   pani   jakieś   wiadomości   o   naszym 

czcigodnym panu Geisbergerze?

background image

- Niestety nie, panie Wienand. - Usiadła obok niego na ławce. 

-   Naturalnie   poinformowałam   natychmiast   biskupa   o   jego 

zabraniu,   ale   ten   jak   zwykle,   zresztą   od   dwunastu   już   lat, 
odpowiedział   mi   to   samo:   Wszystko   w   rękach   naszego 

miłosiernego   Boga.   Możemy   się   tylko   modlić   za   zacnego 
Geisbergera. - Nie wiem, czy to źle - a może dobrze? Jak pan 

sądzi, panie Wienand?

- Niech pani nie oczekuje ode mnie odpowiedzi na to pytanie. 

Nie znam jej.

-   Bo   nie   chce   pan   znać,   panie   Wienand.   Musi   pan   jednak 

przyjąć do wiadomości, że bądź co bądź ja, jak chyba nikt inny, 
wiem o swoim duchownym to i owo. A więc także o panu. I to 

przynajmniej   o   jednej   bardzo   konkretnej   sprawie,   o   którą 
zresztą zdaje się chodzi.

-   O  czym   jednak,   szanowna   pani   Busch,   powinna   pani   jak 

najszybciej zapomnieć. Bardzo panią o to proszę. Bardzo.

-   O   czym   jednak   nie   mogę   zapomnieć,   panie   Wienand.   Ja 

bowiem wiem, i to zupełnie przypadkowo zresztą, coście obaj 

wspólnie pewnej nocy w ubiegłym roku zrobili. Niestety muszę 
teraz o tym powiedzieć.

-   Nie   wiem,   o   czym   pani   mówi,   droga   pani   Busch   -rzekł 

Wienand niemal błagalnie.

- Ja mówię o tym, co widziałam, panie Wienand, a mianowicie 

o   tym   zniknięciu   Chrystusa.   Bo   mój   ksiądz   i   pan   wspólnie 

żeście tego Chrystusa spod naszego kościoła gdzieś wywieźli. 
Nocą, na ręcznym wózku. Ale dokąd?

- Akurat tym, szanowna pani Busch, nie powinna pani sobie 

zaprzątać   głowy   -   prosił   ją   Wienand,   wciąż   tym   samym 

błagalnym tonem. - O tym nic pani nie wie. Proszę! 

- Ale co się stanie, jeśli mój biedny, schorowany, dręczony, a 

może i torturowany duchowny powie, gdzieście zawieźli tego 
Chrystusa? Co wtedy?

-   Wtedy   -  odpowiedział   Wienand   zrezygnowanym   głosem   - 

przyznam się do tego. Ale tylko ja sam. Pani, szanowna pani 

Busch, nic o tym nie wie i nie słyszała.

- Ale czy my musimy oboje wtedy tylko tak na to zareagować? 

Czy   nie   moglibyśmy   spróbować,   my   oboje,   razem,   wspólnie 

background image

tego Chrystusa gdzieś przenieść? W jakieś bardziej bezpieczne 
miejsce - gdzie go nikt, żadne gestapo nie znajdzie?

-   Dziękuję!   Dziękuję   pani,   moja   droga,   kochana,   szanowna 

pani Busch! - zapewnił ją teraz nie bez widocznej  radości. - 

Lecz na coś takiego nie mogę się zgodzić. Po prostu nie mogę 
pani teraz wplątywać w tę sprawę. Niech pani to ryzyko, proszę 

panią o to, zostawi wyłącznie na moich barkach, bardzo pragnę 
tego Chrystusa u siebie zatrzymać. Lecz pani nic nie wie, gdzie 

on się znajduje.

-   Ach,  wy   starzy,   niepoprawni   ludzie!   Zachowujecie   się   jak 

małe dzieci. Wiecie, co teraz sobie o was naprawdę myślę - że 
jesteście   obaj   marzycielami!   Okropnie   naiwni!   Ulegacie 

waszym świętym uczuciom jak dzieci kochające swe lalki.

- Bo pragniemy przeżyć. Możliwie przyzwoicie, jeśli to tylko 

się uda.

-   A   czy   w   ogóle   jeszcze   żyjecie?   -   zapytała   Busch   swoim 

rubasznym głosem. - Czy wam się tylko tak zdaje?

Tego   popołudnia   w  Schoenau   została   zwołana   pierwsza 

duża     narada.       Przewodniczył     jej,       oczywiście,       nowy 
komisaryczny rejonowy szef partii - Abendrot.

Ściągnął na nią całe kierownictwo partyjne rejonu: sekretarza 

organizacyjnego, słabego, podporządkowującego się wszystkim 

człowieka, który przybył na naradę w mundurze partyjnym, w 
jego   towarzystwie   przybyło   dwóch   innych   urzędników 

partyjnych,   ważnych   funkcjonariuszy   regionalnych   -   jeden 
odpowiedzialny   za   sprawy   rolniczo-leśne,   drugi   za   finanse   i 

zarządzanie; obecna była naturalnie także Waltraut, sekretarka 
szefa   -   kobieta   o   prawdziwie   germańskich   kształtach,   oraz 

siedzący   nieco   z   boku   dowódca   miejscowego   SA   w   randze 
unterstrumführera.

Nowy   komisaryczny   rejonowy   szef   partii   odnotował   także 

oczywiście obecność burmistrza Breisgauera i siedzącego tuż za 

nim,   po   jego   prawej   stronie,   urzędnika   pełniącego   funkcję 
dyrektora   organizacyjnego   zarządu   miasta   -   osobnika   o 

okrągłej, różowej twarzy, z niespokojnie rozbieganymi oczyma. 

background image

Natomiast   na   lewo   od   Breisgauera   siedział   zachowujący   się 
powściągliwie,   blady,   lecz   niezwykle   uważny   na   wszystko, 

aktualny szef posterunku policyjnego w Schoe-nau - Strassner. 
Z nim właśnie - co wyczuł niemal instynktownie Abendrot - 

trzeba   będzie   się   liczyć.   Wszystkich   innych,   jak   mu   się 
wydawało, mógł potraktować ulgowo.

Niemniej   z   początku   starał   się   zachować   wobec   wszystkich 

uprzejmy   dystans.   Nie   przegapił   jednak   okazji,   zgodnie   z 

wypróbowaną   metodą,   by   po   zorientowaniu   się   w   słabych 
stronach swoich partnerów nie dać jednemu z nich pokazowej 

lekcji.

Dostrzeganie   takich   mankamentów   u   podwładnych,   i   to 

zwykle   ze stuprocentową  pewnością,  było  jego specjalnością. 
Tak   przynajmniej   sądził   Strassner   po   tym,   co   zobaczył.   Ten 

czujący się już teraz całą gębą szefem partii w rejonie zwrócił 
się   do   wyraźnie   spiętego   i   przestraszonego   sytuacją 

untersturmführera   SA   -   klocowatego   człowieczka   o   głupko-
watej twarzy.

Od   niego   właśnie   Abendrot   chciał   się   dowiedzieć,   dlaczego 

widząc, że chodzi tu o służbową, partyjną naradę, przychodzi 

sobie w zwykłym cywilnym ubraniu.

-   Muszę   powiedzieć   szczerze,   że   jestem   tym   trochę 

zaskoczony.   W   końcu   jest   pan   tutaj   dowódcą   oddziału 
szturmowego   SA   -   a   może   nie   chce   pan   już   nim   być?   - 

zakończył. 

- Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - odpowiedział pytany 

potulnie, chcąc wyraźnie dać do zrozumienia, że należy tutaj do 
najbardziej   posłusznych   istot.   -   Jestem   dowódcą 

untersturmführerem SA, ale w tej chwili bez przynależnego mi 
oddziału. - Moi ludzie wszyscy zostali powołani do wojska. A co 

się tyczy mojego munduru, to jest on chwilowo nie do użytku. 
Moja żona wypaliła w nim bowiem dziurę, przestraszywszy się 

nisko   lecącego   samolotu.   Z   przerażenia   zapomniała   zdjąć 
żelazko.

-   Co   za   świństwo,   jeszcze   jedno!   -   stwierdził   rozczarowany 

Abendrot. - A to, czy pan jest teraz młodszym, czy starszym 

dowódcą oddziału, nie ma znaczenia! Inaczej mówiąc, gówno 

background image

mnie to obchodzi! Pan ma dawać przykład i przewodzić innym. 
A jeżeli chodzi o pański mundur, to mam nadzieję, że nie jest 

to   wykręt.   Niech   pan   jak   najszybciej   sprawi   sobie   nowy! 
Najpóźniej do jutra po południu, to jest do następnej naszej 

narady. Zrozumiano?

- Tak jest - zapewnił, zaciskając mocno zęby, zmaltretowany 

dowódca SA, zupełnie załamany.

Tak   więc   teraz   dopiero   Abendrot   mógł   rozpocząć   swoją 

naradę.

-   Wasze   miasto   -   oświadczył   -   znajduje   się   w   bezpo

średniej   bliskości   twierdzy   naszego   Führera   -   Berchtesga-
den,   co   nakłada   na   nas   szczególne   obowiązki.   Nie   jest

jednak,   co   muszę   z   przykrością   stwierdzić,   odpowiednio
przygotowane   do   obrony   i   odparcia   ataku.   Ani   też   dobrze

w   tej   chwili   zarządzane,   ponieważ   wśród   nas   znajdują   się
wewnętrzni   wrogowie.   Musimy   ich   jak   najszybciej   wytropić

i   zlikwidować.   Zrobić   z   tego   pokazówkę,   przestrzec   innych!
Po   to   właśnie   są   szubienice   -   skutecznie   odstraszające,   gdy

parę osób na nich zadynda.

Abendrot poczuł się w transie. Czuł się doskonale w tej roli. 

Wyciągnął jakieś papiery, rozłożył je przed sobą, by po chwili 
oznajmić swoje pierwsze decyzje:

-   Po   pierwsze:   Konieczna   jest   pilna   współpraca   wszyst

kich znajdujących się w naszym terenie oddziałów wojskowych 

- musimy jak najszybciej zmobilizować je do skutecznej obrony 
i   połączyć   z   naszymi   siłami   obronnymi.  To   zadanie,   a  także 

doprowadzenie do współpracy ze szkołą artylerii i oczywiście 
komendanturą Wehrmachtu, biorę osobiście na swoje barki.

Po   drugie:   Wszystkie   możliwe   punkty   zdobycia   żywności 

muszą zostać jak najszybciej zewidencjonowane i odpowiednio 

zabezpieczone. Od zaraz wprowadzam w Schoenau i w całym 
rejonie obowiązek posiadania zezwolenia na ubój i to każdego 

rodzaju zwierząt. Nawet kur i królików, które oczywiście muszą 
wcześniej   zostać   zgłoszone   i   zarejestrowane.   Czynię   za   to 

odpowiedzialnym przed burmistrzem obecnego tu eksperta od 
gospodarki rolnej i leśnej, którego niniejszym włączam na stałe 

do naszej grupy kierowniczej i zobowiązuję do uczestnictwa w 

background image

naszych naradach.

Po trzecie: Należy natychmiast zewidencjonować wszystkich 

mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat; możliwe 
są  wyjątki   poniżej   i  powyżej  tego   wieku.   Najważniejsze,   aby 

rozpoznać przy tym, jakimi siłami obronnymi dysponujemy w 
razie   potrzeby.   Odpowiedzialnym   za   to   czynię   dyrektora 

organizacyjnego zarządu miasta. Jasne?

Po czwarte: Z tych możliwych  do zmobilizowania mężczyzn 

należy   natychmiast   stworzyć   jeden   lub   dwa   oddziały 
szturmowe tak zwanego pospolitego ruszenia. Wyznaczonych 

do   tych   oddziałów   mężczyzn   należy   bezzwłocznie   uzbroić   i 
przeszkolić w jak najkrótszym czasie. Odpowiedzialnym za to 

będzie   untersturmführer   SA.   Przy   czym   do   szkolenia   należy 
wykorzystać   zasłużonych   byłych   niemieckich   żołnierzy 

wszystkich frontów i nimi obsadzić stanowiska dowódcze.

Po piąte: Wszystkie meldunki o postępie prac, mam nadzieję, 

że   tylko   pozytywne,   należy   od   tego   momentu   kierować 
bezpośrednio   do   partyjnego   kierownictwa   rejonu,   czyli   do 

mnie. Będą one analizowane w najdrobniejszych szczegółach 
przez   moich   najbliższych   współpracowników.   Rolę 

koordynatora w zbieraniu tych meldunków powierzam swojej 
sekretarce. Przez nią także będę przekazywał swoje decyzje i 

informacje.

Na   tym,   moi   drodzy   koledzy   partyjni,   kończę   naszą

dzisiejszą   naradę.   Zdaje   się,   że   wszystko   już   zostało   powie
dziane.   Życzę   wam   wobec   tego   tylko   sukcesów   w   realizacji

zadań. A więc - do dzieła!

Niespodziewane wizyty  w domu Ericha Wienanda prze-

stały   być   rzadkością,   ponadto   wzmogły   zainteresowanie   jego 
osobą.   Bo   oto   ponownie,   gdy   chciał   spędzić   czas   w   swoim 

ogrodzie,   pojawił   się   w   nim   Leitmann,   czyli   jego   tak   zwany 
dobry   sąsiad.   Spostrzegłszy   go   Erich   Wienand,   po   krótkim 

pozdrowieniu z daleka, postanowił wycofać się pospiesznie z 
ogrodu.

Leitmann podążył jednak uparcie za nim - aż do piwnicy. Gdy 

background image

tam wszedł, zaczął się ze zdziwieniem rozglądać. Gdyż to, co 
zobaczył,   z   pewnością   go   zaskoczyło.   Na   glinianej   podłodze 

leżał czerwony, bogaty w ornamenty luksusowy dywan, a na 
małych   piwnicznych   oknach   wisiały,   sięgające   aż   do   ziemi, 

falujące, kosztowne tiulowe firanki. Prymitywne łóżko polowe 
nakryte   było   pikowaną   kołdrą,   na   której   leżało   jedwabne 

nakrycie.

-   Człowieku,   ty   masz   tutaj   jak   w   pałacu!   -   zauważył   z 

uznaniem Leitmann.

- Nie mam specjalnie ochoty na rozmowę, panie Leitmann. 

Czy przybył pan może w sprawie tej łąki południowej?

- Akurat ten śmierdzący kawałek bagna chętnie zostawię na 

razie panu, panie sąsiedzie. - Leitmann rozsiadł się bez pytania 
na   łóżku   Wienanda.   -   Jak   pan   to   z   pewnością   może 

potwierdzić,   zawsze   byłem   panu   przychylny;   zawsze   robiłem 
dla pana to, co mogłem. Pan wie - ręka rękę myje.

Leitmann   zawsze   zachowywał   się   bezceremonialnie,   taki

już był, prosty i naturalny. Tym razem jednak w jego głosie

wyczuwało się jakieś zatroskanie.  

- Nadarza się okazja, panie Wienand, aby tym razem pan mógł 

mi wyświadczyć pewną przysługę. Sąsiedzką, powiedzmy.

-  Słucham,  panie Leitmann,  czego  pan ode mnie oczekuje? 

Sądzę jednak, że w mojej obecnej sytuacji trafił pan raczej pod 
zły adres.

- Niech pan tak nie mówi, panie sąsiedzie. Zdaje się, że znów 

są   tacy,   którzy   usłuchają   pana.   Co   mogę   tylko   przyjąć   z 

uznaniem.   Jak   pan   wie,   jestem   kompletnie   apolitycznym 
człowiekiem,   staram   się   być   dobrym   katolikiem,   porządnym 

ojcem rodziny, dbać o gospodarstwo. To wszystko.

- No to czego pan jeszcze więcej chce? O tym wie przecież tutaj 

każdy.

- Mimo to - informował dalej - znaleziono w moim życiorysie 

coś, co próbuje się teraz wykorzystać.

-   Naprawdę?   -  zapytał   Erich   Wienand,  niemal  uśmiechając 

się.

Leitmann wściekły pokiwał głowaj chyba też zdziwiony tym, 

co się na tym świecie wyprawia.

background image

-   Byłem   rzeczywiście   wtedy,   w   czasie   tej   pierwszej   wojny 

światowej, podoficerem; później nawet sierżantem i dowódcą 

plutonu piechoty. Dostałem za to Żelazny  Krzyż  - na krótko 
przed tamtym końcem. A teraz coś takiego.

-   Może   pan   być   wobec   tego   dumny   jako   Niemiec   ze   swej 

przeszłości. Czyż nie?

- Diabli mnie biorą i chyba wezmą, jeśli nie uda mi się z tego 

wywinąć.   Mój   Boże,   sąsiedzie,   co   znaczy   być   dumnym   z 

tamtego? Nie w takiej sytuacji! Nie jestem idiotą.

- To na pewno nie - stwierdził z powagą Wienand. -Niemniej 

nie rozumiem, co pana tak zdenerwowało?

-   To,   że   jakiś   dupek   z   rejonu,   a   mianowicie   ten 

untersturmfiihrer   SA,   próbuje   mnie   ubabrać   w   większym 
gównie. Żąda ode mnie, akurat ode mnie, żebym - jako stary 

doświadczony żołnierz - założył tutaj coś w rodzaju pospolitego 
ruszenia.

- A dlaczego nie miałby pan tego zrobić? 
- Dlatego, że nie chcę, sąsiedzie Wienand! Dlatego, że jak już 

panu   powiedziałem,   nie   jestem   idiotą.   Jeszcze   zupełnie   nie 
zwariowałem. I dlatego, że nie chcę zwariować.

- I co, przypuszcza pan, że we mnie znajdzie pan obrońcę?
-   Oczywiście,   człowieku,   oczywiście,   jeśli   pan   będzie   dalej 

uprawiał swoją wizjonerską działalność! Czy pan nie czuje, co 
tu się będzie działo, jeśli będę musiał stanąć na czele takiego 

oddziału?

- A co ja miałbym mieć z tym wspólnego?

- Pan - dość dużo. Bo wtedy ja włączę pana pierwszego.
- Mnie? - zapytał z niedowierzaniem Wienand. - Ależ proszę 

pana,   już   dawno   zostałem   uznany   za   niezdolnego   do 
jakiejkolwiek   służby.   W  pierwszej   wojnie   światowej   również. 

Co ja bym miał w takim  zgromadzeniu  robić? Jaki  byłby ze 
mnie pożytek?

- Jaki? A mianowicie  taki, że ja chciałbym się ubezpieczyć. 

Jasne,   człowieku?   Jeżeli   mnie   do   tego   zmuszą,   pan   będzie 

musiał też w tym uczestniczyć. Jako swego rodzaju gwarancja 
dla mnie, żeby z tego gówna możliwie bez szwanku wyjść. Czy 

pan jest gotów na to?

background image

- Nie bardzo - przyznał szczerze, będący pod wrażeniem tego, 

co usłyszał, Erich Wienand. Czas, w którym przyszło mu żyć, 

nie znosił  wyjątków.  -  Co ja, pana zdaniem, mógłbym w tej 
sprawie zrobić? Akurat ja?

-   Całą   masę,   człowieku,   przy   pańskich   specjalnych   usto-

sunkowaniach, o których się znów mówi.

- O moich specjalnych ustosunkowaniach? Jakich?
- No, panie sąsiedzie, niech pan nie udaje! Nasz burmistrz, 

słyszałem,   je   panu   z   ręki;   a   jego   komendant   policji,   ten 
Strassner, podobno gotów jest panu nawet w tyłek wleźć. On w 

każdym   razie   głośno   wszystkim   oznajmił:   Łapy   precz   od 
Wienanda - on należy wyłącznie do mnie! Lecz sądzę, że tego 

nie będzie mógł powiedzieć, jeśli mnie, że tak powiem, zmusi 
się do dowodzenia pospolitym ruszeniem. Pan zaś stanie się - 

jako tutejszy znawca regionu - członkiem mojego „wojska". 

- W normalnych warunkach - zauważył Wienand po namyśle - 

mógłbym to nazwać wywieraniem presji na mnie.

- Słusznie, panie sąsiedzie - w normalnych warunkach! Lecz 

teraz zachodzi potrzeba obrony koniecznej.

- Niech pan pozwoli mi teraz zastanowić się nad tym -poprosił 

Erich Wienand.

- Niech pan nie zmarnuje jednak przy tym zbyt wiele czasu, 

szanowny sąsiedzie. Szczerze panu radzę.

Leitmann, ten dobry sąsiad, opuszczał piwnicę na pewno w 

lepszym   nastroju,   niźli   do   niej   wchodził.   I   z   pewnością   w 
przeświadczeniu, że Wienand, ten biedny, stary Wienand, był 

po prostu dupą wołową, skoro nie ma nic lepszego do roboty, 
jak rozmyślać o kłopotach.

Lecz tym razem Erich Wienand nie mógł nawet zastanowić się 

nad nowo powstałą sytuacją, gdyż zaraz po wyjściu Leitmanna 

zeszła do niego Elfie, mocno czymś poruszona.

- Horst-Heinz kocha mnie - oświadczyła. - Podczas spaceru 

dzisiaj   po   południu   poprosił   mnie   nawet   o   rękę,   kochany 
tatusiu.

- Tak, zrobił to? I jak sądzisz - chce, żebyś się na to zgodziła?
- Horst-Heinz - odpowiedziała spokojnie - chce się ze mną 

ożenić! I to możliwie szybko; jutro lub pojutrze. I powiedział 

background image

mi przy tym, że chętnie dostosuje się do terminu, który tobie 
będzie odpowiadał.

Erichowi   Wienandowi   nie   od   razu   udało   się   na   to   znaleźć 

właściwą odpowiedź. Zaczął głośno obliczać.

-   Dzisiaj   mamy   -   stwierdził   -   osiemnasty   dzień   kwiet

nia   1945   roku.   Jutro   będzie   dziewiętnasty,   pojutrze   dwu

dziesty   kwietnia.   I   on   chce   akurat   dwudziestego   ożenić   się
z   tobą.   To   dzień   urodzin   tego   Fiihrera.   -   Myślę,   córeczko,

że   poinformowałaś   też   o   tym   fakcie   również   swoją   matkę,
czy tak?

-   Ona   nie   miała   nic   przeciwko   temu,   kochany   tatusiu.

Lecz   powiedziała,   że   ostatecznie   ty   powinieneś   o   tym   zade

cydować. 

- Pozwól mi więc trochę się nad tym zastanowić - powiedział, 

jakby nieco sparaliżowanym głosem.

- Ale nad czym trzeba się tutaj zastanawiać, kochany tatusiu?

-   No,   chociażby   nad   konsekwencjami   tego   rodzaju   decyzji 

obecnie. Na przykład: W jakim celu doszło tak szybko do tego 

związku? Jak wyglądają wasze plany na przyszłość? Jaki czas 
jest na to przeznaczony? W związku z czym proponuję odbyć 

dzisiaj spokojną, rzeczową rozmowę na ten temat w naszym 
gronie   rodzinnym.   Z   udziałem   oczywiście   twojego 

narzeczonego. Nazwijmy go tak tymczasem. Chodzi o to, aby 
wszystko   jak   najsensowniej   postanowić   i   uregulować   -   po 

twojej myśli, córeczko.

-   Jesteś   wyjątkowy,   kochany   tatusiu   -   zapewniła   go 

uszczęśliwiona i niczego nieświadoma.

Erichowi   Wienandowi   tym   razem   wyjątkowo   bardzo   się 

spieszyło,   aby   pożegnać   się   ze   swoją   ukochaną   Elfie.   Posta-
nowił   udać   się   bez   zwłoki   do   Schoenau   na   rozmowę   z   ko-

mendantem policji. Ten przyjął go natychmiast.

-   Co   mogę   dla   pana   zrobić,   panie   Wienand?   Czy   ma   pan

może jakieś problemy? Jakie? Chętnie pomogę.

Wienand tym razem przedstawił je policjantowi bez owijania 

w bawełnę, po prostu tak, jak mu je przedstawił Leitmann, ten 
„dobry sąsiad". A więc że zmusi go do udziału w pospolitym 

ruszeniu, jeśli sam zostanie zmuszony do objęcia w nim funkcji 

background image

dowódcy.   Wienand   nie   omieszkał   poinformować   swego 
rozmówcy, w którym znalazł cierpliwego słuchacza, o sposobie 

myślenia Leitmanna.

Wysłuchawszy tego, Strassner, bez specjalnego zastanowienia 

się, oświadczył:

- To wcale nie jest, panie Wienand, taka sobie błaha sprawa. 

To może stać się nawet niebezpieczne. Dobrze zatem, że o tym 
wiem. Może da się to jeszcze jakoś przyhamować. W każdym 

razie dziękuję za zaufanie.

- Tak więc ten Leitmann może, pana zdaniem, zrealizować to, 

co zamierza? 

- Sądzę, że tak, panie Wienand. Bo to jest w rzeczywistości 

człowiek bez skrupułów. I obojętne, czy wymyślił to sobie sam, 
czy   też   ktoś   mu   ten   pomysł   podsunął   -   w   każdym   razie 

wyraźnie   się   określił.   To   znaczy,   jeśli   faktycznie   zostanie 
powołany na dowódcę tego pospolitego ruszenia, to wówczas, 

tak   jak   zapowiedział,   może   nam   przysporzyć   licznych 
kłopotów, a przede wszystkim oczywiście panu. Ale także nam 

obu razem. Brońmy się zatem.

- A jak długo, jak pan sądzi, panie Strassner, może trwać ta 

niepewna sytuacja?

- Tu wyraźnie zaczyna zbierać się jakiś wrzód, ale nim dojrzeje 

- i ewentualnie pęknie - sądzę, upłynie ze dwa, trzy dni. Mamy 
zatem trochę czasu, który powinniśmy wykorzystać. Bo później 

będzie tu prawdziwe piekło.

- Co pan zatem sądzi, panie Strassner?

-   Przede   wszystkim   to,   żeby   pan   uważał   na   siebie,   panie 

Wienand.   Jakby   była   jakaś   próba,   nazwijmy   to,   skasowania 

pana, niech pan natychmiast znika. Ucieka. Dokąd - na pewno 
zdążył pan już sobie coś wymyślić przez ten czas.

-   Tak,   myślałem   o   tym   podczas   wczorajszego   spaceru,   po 

zainspirowaniu przez pana. I wybrałem sobie, panie Strassner, 

na ten cel pewną stodołę, niedaleko mojej południowej łąki, 
koło tego bagniska przed laskiem brzozowym.

- Źle, to wyjątkowo niedobre miejsce - od razu zdecydował 

Strassner. - Absolutnie odradzam panu tę okolicę. Niech pan 

jak   najszybciej   z   niej   zrezygnuje   i   wymyśli   sobie   jakąś   inną 

background image

kryjówkę, możliwie daleko od tego miejsca.

- A dlaczego, może mi pan to powiedzieć? - Erich Wienand, 

nawet   trochę   wbrew   swojej   woli,   był   tym   razem   niezwykle 
czujnym słuchaczem. - Wiem tylko tyle, co mój dobry sąsiad 

powiedział o tej okolicy. Stwierdził, że tam czuć trupy.

- Naprawdę tak powiedział? - zapytał policjant z zauważalnym 

zainteresowaniem.   -   To   jest   sprawa,   którą   powinienem   się 
zainteresować.   Pan   niech   się   w   to,   broń   Boże,   nie   wtrąca, 

szczerze panu radzę. Niech pan teraz zajmuje się tylko jedną 
sprawą, to znaczy szuka sobie nowej kryjówki. 

Zna pan w końcu te okolice jak nikt inny, każdy najmniejszy 

kamień, łąkę, szopę, lasek. Niech pan poszuka sobie takiego 

miejsca, gdzie mógłby pan czuć się bezpiecznie.

- A jeśli nie znajdę, co wtedy?

- Niech pan wtedy przyjdzie do mnie - możliwie tak, żeby pana 

nikt nie widział - nocą czy w czasie mgły. Ja już wtedy zadbam 

osobiście o pańskie bezpieczeństwo.

Następne dwa, trzy  dni przebiegały w Schoenau w miarę; 

normalnie;   tak   jak   to   zresztą   przewidywał   komendant 
miejscowej policji, Strassner. Co prawda wrzało już porządnie 

w tym kotle, ale nie groziło jeszcze jego eksplozją.

Przez   to   wszystko   próbował   energicznie   przebić   się   nowy 

komisaryczny   rejonowy   szef   partii;   jednak   z   dość,   trzeba 
powiedzieć,   mizernym   efektem.  Znalazł   się   on   bowiem   tutaj 

wśród   nieznanych   ludzi   o   określonej   górnobawarskiej   men-
talności. Jego zdaniem typów nieco ograniczonych.

Mimo   to   na   przykład   urzędnik   partyjny   odpowiedzialny   za 

rolnictwo   i   leśnictwo   wydał   mu   się   zupełnie   dobrze   zor-

ganizowanym   człowiekiem.   Udało   mu   się   w   krótkim   czasie 
zabezpieczyć odpowiednie zapasy żywności i zmagazynować je 

jako   swego   rodzaju   depozyt,   w   pewnym   -   również 
zarekwirowanym - magazynie zbożowym. Zrobił to oczywiście z 

pomocą zaprzyjaźnionego z nim Breisgauera, zdecydowanego 
od lat partyjniaka. W każdym przypadku tego rodzaju sukcesy 

kończyły   się   podsumowującym   spotkaniem   tak   zwanych   sił 

background image

kierowniczych   rejonu.   Komisaryczny   szef   partii   grał   w   nich 
oczywiście pierwsze skrzypce.

Również   untersturmführerowi   SA,   który   przede   wszystkim 

znowu   pojawiał   się   w   mundurze,   udało   się   dość   szybko 

stworzyć nowy oddział szturmowy, mimo że ten, jak to określał 
złośliwie Abendrot - stał na mocno już sfatygowanych nogach.

W   Schoenau   można   było   teraz   spotkać   dwuosobowe 

uzbrojone   miejskie   patrole,   które   również   zostały   ustawione 

przy   bramach   wjazdowych   do   miasta,   przed   budynkiem 
kierownictwa partyjnego rejonu, przed centralnym magazynem 

zaopatrzeniowym   i   miejscowym   aresztem.   Ludzie   ci 
-zmobilizowani do tak zwanego pospolitego ruszenia - nosili na 

rękach białe opaski z umieszczoną na nich okrągłą pieczątką ze 
swastyką i widocznym numerem.

Odpowiednio wyposażona w karabiny 98 K została też straż 

miejska, licząca na razie osiemnastu mężczyzn. Były one łatwe 

w   obsłudze,   przydatne   również   do   walki   wręcz,   co   już   na 
pierwszym   szkoleniu   zademonstrował   im   unter-sturmführer 

SA.

-   Walniesz   kolbą   w   klatkę   piersiową   -   zgruchoczesz   mu

żebra;   rąbniesz   w   brzuch   -   powalisz   go   na   ziemię;   trze-
pniesz   w   głowę   -   rozwalisz   mu   ją   i   facet   kituje!   -   wyjaś

niał im.

Coś zaczęło się nareszcie znowu dziać. Ale przy planowanym 

sformowaniu   pospolitego   ruszenia   pojawiły   się   nie-
przewidziane   trudności.   Ostrożnie,   ale   z   rozmysłem   formu-

łowane, przekazywane były nowemu komisarycznemu szefowi 
partii   przez   burmistrza,   za   którym   stał   jak   cień   komendant 

miejscowego posterunku policji.

-   Jeśli   pan   pozwoli,   panie   kapitanie   -   zagaił   burmistrz   -to 

pragnę   panu   zwrócić   uwagę   na   kilka   spraw.   Niestety,   nie 
wszystko, co pan tak wzorowo wręcz zaplanował, da się u nas w 

Schoenau zrealizować.

- A dlaczego nie, panie burmistrzu? - podniesionym głosem 

zdradzającym zniecierpliwienie zapytał Abendrot.

- Bo u nas ludzie przyzwyczajeni są do naszych - myślał przy 

tym „moich" - porządków. To nie dotyczy oczywiście - dodał 

background image

natychmiast - w żadnym wypadku zarządzeń  pana kapitana. 
Ale   na   przykład   na   dowódcę   naszej   straży   z   pospolitego 

ruszenia   został   przewidziany   przez   untersturmführera   SA 
niejaki   Leitmann.   Jest   on   co   prawda   doświadczonym 

żołnierzem, ma za sobą pierwszą wojnę światową, ale szczerze 
mówiąc,   nie   posiada   sprawdzonych   zdolności   dowódczych. 

Żaden w każdym razie z niego oficer. Ponadto można by go 
określić jako niespecjalnie zainteresowanego naszymi ideami; 

taki sobie gderacz i zrzęda, w dodatku praktykujący katolik.

- Jako taki nie powinien zostać wyznaczony do takiej funkcji - 

jak echo potwierdził Strassner. - Chyba że robi się to w jakimś 
celu.

-   Świństwo!   -   zawołał   Abendrot   oburzony.   -   Żeby   mnie 

podsunąć takiego faceta! Akurat mnie. Czy nie da się z niego 

zrobić osobnika do przykładnego ukarania! Nie można by go 
postawić po prostu pod ścianą - dla przykładu! To zdaje się 

byłoby konieczne!

- Zdaje się, że nie. Akurat nie jego. To jest w zasadzie obojętny 

człeczyna.   Takie   nic.   W   każdym   razie   nie   nadaje   się   do 
dowodzenia oddziałem pospolitego ruszenia.

- Czy ja muszę to wszystko robić sam? - zawołał komisaryczny 

szef rejonowego komitetu partii ze złością. Lecz nie byłby dziś 

tym, kim jest, gdyby nie miał w takich sytuacjach twórczych 
pomysłów. - Untersturmführer SA -do mnie! - zawołał nagle 

energicznie. Ten oczywiście zjawił się natychmiast, jak gdyby 
czekał w pokoju obok na to przywołanie.

- Zeszmaciłeś się! - krzyknął w jego kierunku Abendrot, gdy 

tylko   go   zobaczył.   -   To   nie   pozostanie   bez   konsekwencji! 

Przygotowany już awans  na sturmführera został tym samym 
anulowany,   a   ponadto   Abendrot   zarządził:   -   Odbieram   ci 

wszelkie   pełnomocnictwa   związane   z   tworzeniem   oddziałów 
pospolitego ruszenia.

- Tak jest, panie szefie!
- Powierzam tę funkcję, a zwłaszcza mianowanie dowódców 

oddziałów, rozbudowę szeregów, szkolenie i wszystko, co z tym 
związane   -   miejscowemu   komendantowi   policji,   czyli   panu 

Strassnerowi.   On   od   tej   pory   jest   za   to   przede   mną 

background image

odpowiedzialny.

Burmistrz   zamierzał   już   zaprotestować,   gdy   Strassner 

uprzedził go, zwracając się do Abendrota:

- W porządku, panie kapitanie. 

- No więc! - zawołał tamten, nie bez zadowolenia. -Tak też 

powinno być! Jakoś sobie razem z tą sprawą poradzimy, co? 

Wobec tego do dzieła, koledzy partyjni.

Jak to jego dzieło miało być zrealizowane, wkrótce się okazało. 

Szybko też stało się publiczną tajemnicą, a to dzięki temu, że 
kapitan   Abendrot   -   prawdopodobnie   dla   odprężenia   po 

ciężkich   służbowych   obowiązkach   -   poczuł   się   przyjemnie 
rozluźniony i swobodny ze swoją sekretarką.

A Waltraut Degenhard zdawało się, że wreszcie trafiła -i tego 

była   absolutnie   pewna   -   na   mężczyznę   z   prawdziwego 

zdarzenia,   odpowiedniego   dla   niej.   To   nie   był   dobroduszny 
partyjniak jak ten jego poprzednik, który dał drapaka, ani też 

biurokrata jak ten specjalista od organizacji i zarządzania czy 
ten malutki od rolnictwa i leśnictwa. To był nareszcie ktoś całą 

gębą. I nie tylko mocny w gębie! Służyć mu, i to wszystkimi 
swoimi możliwościami, uważała za obowiązek.

Życiorys Ericha Wienanda 

Część szósta

Z okresu od 1904 do 1908, w którym ukończył dwadzieścia  

lat,   nie   znaleziono   prawie   żadnych   wiarygodnych  
dokumentów   i   relacji   o   nim,   mimo   że   Konstanza   Reibert  

zadała sobie wiele trudu, aby takie odszukać. Niemniej udało  
jej się ustalić kilka ważnych faktów:

1. Erich Wienand odbył dwuletnią służbę wojskową w cesar-

sko-pruskim pułku piechoty.

2. Nastąpiła śmierć jego ojca, Hagena, radcy sądowego; w  

szczególnie tragicznych okolicznościach.

3.   Wynikły   z   tego   nowe,   zupełnie   odmienne   stosunki  

rodzinne.

Konstanza Reibert próbuje niezależnie od tego skomentować

background image

jakoś ten okres w swojej książce.
„Wbrew   usilnym   staraniom   całej   rodziny   coraz   bardziej  

widoczna   stawała   się   «inność»   młodego  Ericha   Wienanda.  
Jego   życiowe   dążenia   były   trudne   do   określenia.   Dbał  

szczególnie   o   to,   aby   nigdy   nie   zdradzić   się   ze   swoimi  
prywatnymi planami. Nie prowadził, jak to zwykle czyniło  

wielu   pisarzy,   żadnego   zapisu   swego   życia,   przeżyć   czy  
przemyśleń; gdyby nawet prowadził coś w rodzaju dziennika,  

z pewnością zniszczyłby go potem".

Można próbować zrozumieć, dlaczego tak robił, lecz nie da  

się tego łatwo wytłumaczyć. W swoich wywiadach, których  
później udzielał już jako znany pisarz, wciąż powracały na  

temat   tego   okresu   mniej   więcej   takie   sformułowania:   „Co  
było,   to   było   w   mojej   młodości,   i   nikogo   nie   powinno   to  

obchodzić.   To   było   moje   życie,   wyłącznie   moje!".   Albo   też:  
„Kim   jestem   lub   kim   chciałbym   być,   można   się   w   końcu  

dowiedzieć z moich książek. Swego rodzaju samotność zawsze  
była moim życiem. Nic poza tym się nie liczy".

Wtedy w każdym razie, co potwierdzają fakty, Erich Wie-

nand   musiał   odbyć   dwuletnią   służbę   wojskową,  

obowiązującą   wszystkich   młodych   mężczyzn,   jeśli   nie   mieli  
odchyleń   od   normy   albo   nie   byli   kryminalistami.   Jego  

jednostka wojskowa stacjonowała w Bernau koło Berlina. Był  
to pułk  piechoty, lecz z tego okresu jego życia nie pozostał  

żaden,   nawet   najmniejszy   ślad.   Nigdy   na   ten   temat   nie  
wypowiadał się ani też nie napisał słowa w żadnej ze swoich  

książek.   Musiały   to   więc  być   wspomnienia,  do  których   nie  
chciał wracać ani utrwalać ich w jakiejkolwiek formie.

O tym okresie trochę, choć też niewiele, dowiadujemy się już  

po   wielu   latach   od   jego   o   dwa   lata   starszego   brata,  

Hermanna.

-  No tak, wybitnym żołnierzem, muszę powiedzieć, to Erich  

nie był. Choć jak wiem, starał się jak należy. Został w tym  
wojsku,   jak   to   się   mówi,   porządnie   przećwiczony   i   chyba  

złamany.   Dostał   się   później   również   w   łapy   kolegów!   Czy  
cierpiał   z   tego   powodu?   Co   za   głupie   pytanie,   pardon,  

chciałem powiedzieć, co za humanitarne współczucie! Że też  

background image

na   tym   świecie   zawsze   jeszcze   znajdą   się   tacy,   którzy   tak  
myślą   i   chcą   stanąć   w   obronie   takich   niewydarzony   eh  

żołnierzy.

Ja wówczas miałem już konkretny cel w życiu. Zdecydowa-

łem się na drogę zawodowego niemieckiego żołnierza. Wtedy,  
któregoś razu po dość długim niewidzeniu, spotkaliśmy się.  

Było to na pogrzebie naszego czcigodnego ojca, na cmentarzu  
w Pries-nitz na Pomorzu. Obaj byliśmy w mundurach - on  

szeregowego,   ja   już   wówczas   podoficera   -   przewidziany  
wkrótce do akademii wojskowej w Poczdamie.

Nasz   ojciec   zginął   na   jesieni   1907   roku   podczas   jakiegoś  

ekskluzywnego polowania na jelenie. Brał w nim udział jeden  

z książąt Hohenzollernów, dwóch generałów, jeden premier  
landu, dwóch starostów i cała masa dostojnych i honorowych  

gości.

Nasz   ojciec,   podobno,   podszedł   zbyt   blisko   do   jakiegoś  

zwierza i został „odstrzelony". Okazało się, że jakiś starszy  
radca   sądu   krajowego,   który   był   krótkowidzem,   wziął  

naszego ojca za jelenia. Tak więc radca sądowy sądu niższego  
został zastrzelony przez radcę sądowego sądu wyższego.

Za to pogrzeb miał niezwykle okazały. Uroczyste mowy nad  

otwartą   mogiłą   następowały   jedna   po   drugiej.   Do   tego  

melodyjnie   przygrywał   jakiś   kwartet   trąbek   myśliwskich.  
Śpiewały dwa chóry, męski i wojskowy — oczywiście same  

patriotyczne, narodowe pieśni. Również pewien ksiądz był w  
niezłej formie. Na grobie dominował olbrzymi wieniec od jego  

książęcej wysokości, który na szarfie miał, jak sobie dokładnie  
przypominam,   napis:   „Spoczywaj   w   spokoju.   Wejdź   do  

królestwa myśliwych. Bóg cię do niego wprowadzi".

No, to tyle o pogrzebie. Sądzę, że to wszystko było godne jego  

stanowiska. Zaraz potem nasza matka Elisabeth uznała za  
właściwe   zwołać   coś   w   rodzaju   narady   rodzinnej.  

Poinformowała   nas   przy   tym,   to   znaczy   mnie   i   Ericha,  że  
postanowiła zlikwidować nasz dom w Priesnitz i że zamieszka  

razem ze swoją matką Emmą w Berlinie.

-   Możecie   pojechać   ze   mną,   moi   kochani   synowie,   jeśli

chcecie. Tam dalej będę się o was troszczyła.

background image

Tę propozycję mały Erich bez namysłu przyjął, a ja bardzo  

uprzejmie   i   grzecznie   podziękowałem,   oświadczając,  

pamiętam to dokładnie:

- Moją ojczyzną, moją rodziną jest armia!

Tak   więc   każdy   z   nas   wybrał   i   określił   wówczas   swoją  

drogę.   Oczywiście   nie   oznaczało   to,   że   zrezygnowaliśmy   z  

dalszych   kontaktów   rodzinnych.   Nie,   tak   tego   nie   należy  
rozumieć. Myśmy w zasadzie odtąd nigdy nie stracili się z  

oczu. A to również dlatego, iż w końcu na całe życie czułem się  
zobowiązany do opiekowania się swoim młodszym bratem.

Mimo wszystko!

Wieczorem   dwudziestego  kwietnia   1945   roku   w   Wel-

penhof Erich Wienand zebrał swoją najbliższą rodzinę, to jest: 
żonę   Elwirę,   córkę   Elfie   i   starającego   się   o   jej   rękę   Horsta-

Heinza   Warnhagena.   Po   czym   z   niezwykłą   serdecznością   w 
głosie zapytał:

-   Czy   dobrze   rozumiem,   moi   kochani,   że   możliwy   jest

trwały związek w tym gronie?

Na co Elfie, na którą przy tym spoglądał swoim łagodnym i 

mądrym wzrokiem, natychmiast zapewniła go:

- Tak, kochany tatusiu.
-   Tak   jest   -   powiedział   Warnhagen,   spoglądając   z 

wdzięcznością na Elfie.

- A co ty sądzisz o tym, moja kochana Elwiro? - zapytał swoją 

żonę.
 - Ja jestem zawsze tego samego zdania, co nasza córka, Erichu.

- Wobec tego  - oświadczył Erich  Wienand, uśmiechając się 

przy   tym,   zwłaszcza   do   Elfie   -   najważniejsze   zostało 

powiedziane.   Chciałem   wobec   tego   teraz   zapytać:   Co   to   jest 
takiego   narzeczeństwo   w   takich   czasach   jak   obecne?   Prze-

pustka do nowego życia? Rozwiązanie  z konieczności? Jakaś 
krótkotrwała umowa? Wiem, że planować cokolwiek dzisiaj nie 

jest sprawą łatwą - ale może właśnie dlatego, panie poruczniku, 
chętnie   bym   usłyszał,   jak   pan   wyobraża   sobie   przyszłość   z 

naszą córką.

background image

-   Ja   kocham   Elfie.   I   ona   mnie   kocha   także.   Czy   to   nie 

wystarczy?

-   Nie   mnie!   Narzeczeństwo   jest   tylko   swego   rodzaju 

przyrzeczeniem, wzajemną obietnicą. Jednak - jak dalece?

Elwira instynktownie poczuła się zaniepokojona.
- Do czego zmierzasz? - zapytała.

Erich Wienand, lekko uśmiechając się, unikał jej spojrzenia.
-   Dlaczego   -   kontynuował   niezwykle   przy   tym   opano

wanym i rzeczowym głosem - nawet w tych trudnych czasach, 
w których liczy się każda godzina, mamy podejmować decyzje 

tylko połowiczne? Dlaczego mają to być tylko zaręczyny, a nie 
od razu ślub?

- Ale czy ty nie idziesz w tym momencie za daleko?! Czy nie 

przesadzasz?   -   zawołała   Elwira   wyraźnie   podniecona   i 

zdenerwowana.   -   Tak   chyba   jest   lepiej   z   uwagi   na   skom-
plikowaną   sytuację   -   dodała   pospiesznie,   lecz   nieco   już 

spokojniejszym tonem. - Nie powinieneś zatem przesadzać ani 
żądać za wiele! - ostrzegała Elwira.

-   Nic   podobnego   nie   miałem   na   myśli.   Zrobiłem   tylko 

propozycję, która wydała mi się uzasadniona. „Wielkie czasy" 

wymagają zdecydowanych rozstrzygnięć. - Spoglądał teraz na 
Elfie, jakby oczekiwał jej stanowiska. - A co ty sądzisz na ten 

temat?

Ona   najpierw   spojrzała   na   Horsta-Heinza   i   dopiero   potem 

powiedziała:

- To propozycja, którą chętnie bym zaakceptowała, kochany 

tatusiu, ale decyzja nie należy wyłącznie do mnie.

- Wobec tego sprawa spoczywa teraz w pańskich rękach, panie 

Warnhagen. A więc - co pan o tym sądzi?

-   Pańską   propozycję,   panie   Wienand,   uważam   za   zasadną. 

Mam   tylko   nadzieję,   że   jest   ona   równie   ważna   dla   pańskiej 
szanownej małżonki. Jeśli tak, to jestem gotów przyjąć pańską 

ofertę, i to ze szczerą wdzięcznością.

A   ja   niechętnie   przystałabym   na   takie   rozwiązanie   i   to 

wyłącznie   ze   względu   na   Elfie.   Czegoś   takiego   nie   da   się 
przecież   zorganizować   z   dnia   na   dzień   -   Elwira   z   trudem 

hamowała   swoje   widoczne   zdenerwowanie.   Próbowała   za 

background image

wszelką cenę się uspokoić. - Nie w takim tempie, jeśli mogę o 
to prosić.

-   Jeśli   pozwolisz,   moja   kochana   Elwiro,   to   ja   to   widzę

jednak   nieco   inaczej   -   próbował   Erich   skorygować   jej   uwa

gi,   co   czynił   teraz   z   wytworną   wprost   uprzejmością.   -   Na-
rzeczeństwo,   widzisz,   jest   jedynie   wzajemnym   przyrzecze

niem,   które   nie   ma   jednak   żadnego   prawnego   skutku;   ślub 
natomiast, jeśli zostaje oficjalnie zawarty, daje określone prawa 

obydwu małżonkom. Jest więc czymś znacznie ważniejszym. I z 
tego   względu   uważam   za   uzasadnione   tak   na   tę   kwestię 

spojrzeć.

Elwira spogląda wściekle na swego męża - ten znów był sobaj 

cały on! Przynajmniej w tym przypadku. Ten zwykle bujający 
gdzieś w obłokach poczciwiec, gdy chciał, potrafił być uparty w 

przeprowadzaniu swoich zamierzeń.

Tak   więc   Erich   Wienand   kontynuował   teraz   swoje   prze-

konywające wywody.

-   Zawarcie   urzędowego   małżeństwa   jest   w   każdej   chwili

możliwe,   bez   wielkich   przygotowań   i   oczekiwania.   Wystar
czy, że zrobią to zaraz  jutro, że się zwrócą w tej sprawie do

burmistrza.   Kościelny   ślub,   jeśli   będą   sobie   życzyć,   mógłby
się   odbyć   później.   Gdy   tylko   miejscowy   proboszcz,   z   któ

rym jestem zaprzyjaźniony, szczęśliwie wróci.

Wienand   kontynuował   swój   zdecydowany   i   sugestywny 

wywód:

-   Trzeba   też   pomyśleć   o   jakimś   lokum   dla   młodej   pa

ry;   na   razie   przejściowym.   Proponuję   przeznaczyć   na   to,
na   początek,   dość   przestronną   sypialnię   na   piętrze,   teraz

zajmowaną   przez   matkę   i   córkę;   kiedyś   należącą   do   mnie
i   mojej   żony.   W   związku   z   tym   musielibyśmy   dokonać

małego   przemieszczenia:   Elwira   mogłaby   zająć   mój   były
gabinet,   a   porucznik,   dotychczas   go   zajmujący,   przenie-

sie   się   do   Elfie.   A   ja   chętnie   pozostanę   nadal   w   swojej
piwnicy.

Czuł, że Elfie patrzy na niego z podziwem. Horst-Heinz widać 

był zaskoczony obrotem sprawy, Elwira zaś spoglądała smutnie 

przed siebie. Swoim osiągnięciem Erich Wienand nie mógł się 

background image

zbyt   długo   delektować.   Doświadczenie   nauczyło   go,   że   nie 
należy   zbyt   długo   kazać   zaproszonym   gościom   czekać   na 

podanie głównego dania.
  -   Czy   pan,   panie   Warnhagen,   akceptuje   tego   rodzaju 

rozwiązanie? 

- Tak jest, panie Wienand - potwierdził. - Jeśli pan i pańska 

małżonka uważacie to za słuszne.

- Zgadzasz się, Elwiro? - zapytał Wienand swoją żonę.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem - oznajmiła niemal cierpiąc - 

co o tym wszystkim sądzić.

- Chodzi mi przy tym wszystkim, moi kochani - zapewnił teraz 

niemal uroczyście i wyraźnie zadowolony Erich Wienand - wy-

łącznie o dobro naszej Elfie. Chciałbym, żeby była szczęśliwa.

background image

7

Był dzień dwudziesty  kwietnia 1945 roku - niewątpliwie 

niezwykła   data.   Szczególnie   dla   tak   zwanych   wielkich 

Niemców, których tutaj, w Schoenau, wciąż jeszcze egzystowała 
cała masa. Byli zdecydowani nie zapomnieć o znaczeniu tego 

dnia.

Dzień był dla  nich wyjątkowy,  gdyż  pewnego dwudziestego 

kwietnia,   a   mianowicie   w   roku   1889,   w   Braunau   w   Austrii, 
urodził   się   ich   Adolf   Hitler.   Jeszcze   teraz   określany   jako: 

Führer   i   Kanclerz   Rzeszy,   dowódca   naczelny   Wehrmachtu. 
Jego   pięćdziesiąte   szóste   urodziny   należało   więc   uroczyście 

świętować - albo obchodzić.

Lecz   zaledwie   dziesięć   dni   później,   trzeciego   maja   po 

południu, popełni samobójstwo zażywając truciznę; by ponadto 
kazać się oblać benzyną i całkowicie spalić, tak by nic po nim 

nie zostało. Nie należał, niestety, do ostatnich, którzy za jego 
„tysiącletnią" Rzeszę musieli zdychać. Tu w każdym razie, w 

Schoenau,   jego   wielkonietniecka   Rzesza   trochę   szybciej 
dokonała   swego   żywota.   Wszystko   stało   się   w   przeciągu 

zaledwie kilku dni.

Lecz   na   razie   jeszcze   postanowiono   obchodzić   uroczyście 

urodziny Adolfa Hitlera, już ostatnie. Było to jakieś zupełnie 
niebywałe  przedsięwzięcie  w tej sytuacji  - święto nie mające 

precedensu.

Już we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego nie-

wątpliwie   pamiętnego   dnia   oficer   polityczny   szkoły   artylerii 
przeciwlotniczej   w   Schoenau,   porucznik   Kersten,   postanowił 

przystąpić do akcji. Był zdecydowany zorganizować uroczystą 
akademię   dla   uczczenia   rocznicy   urodzin   swojego   Adolfa 

Hitlera.   Na   co   oczywiście   musiał   uzyskać   zgodę   swego 

background image

przełożonego. Tymczasem pułkownik Wonnegut nie przykładał 
już   do   tego   większej   wagi,   zwłaszcza   w   tych   ostatnich 

godzinach   -   mogło   mu   to   tylko   przysporzyć   dodatkowych 
kłopotów. Niemniej jego oficer polityczny mógł przystąpić do 

realizacji swego uroczystego dzieła. W tym celu kazał najpierw 
opróżnić przepełnioną do ostatniego miejsca salę sportową.

-   To   tylko   na   kilka   godzin,   przyjaciele,   by   uczcić   naszega 

Führera;   macie   chyba   zrozumienie   dla   tej   uroczystości 

-komenderował.

Niestety nie mieli go ci, którzy musieli się na ten czas usunąć 

z hali. Wynosili zatem swoje manele na tak zwane łono natury, 
co na szczęście  umożliwiała,  jakby  zamówiona na ten dzień, 

pogoda. Świeciło słońce i było ciepło.

Tymczasem porucznik Kersten kazał w hali zbudować małe 

podium,   na   którym   ustawiono   mównicę.   Specjalnie   na   tę 
okazję   naprędce   wykonaną.   Na   tej   mównicy   położył   swoją 

nocną pracę w postaci grubego rękopisu, który był uroczystą 
mową   przygotowaną   na  tę   okazję.  Po   prawej   i  lewej   stronie 

podium   zostały   ustawione   drzewka   laurowe,   przyniesione   z 
kasyna. A za podium usadowiono kwartet smyczkowy, który 

przed jego wystąpieniem miał zagrać którąś z serenad Mozarta, 
a po niej zwrotkę kwartetu cesarskiego Haydna. Wszystko po 

to, aby stworzyć odpowiedni nastrój.

To niezwykłe przedsięwzięcie, będące dziełem niepoprawnego 

idealisty,   do   tego   jeszcze   nieco   przygłupkowatego,   sprawiało 
wrażenie   komedii   o   makabrycznym   wydźwięku.   W   dodatku 

impreza odbywała się dwukrotnie, aby każdy, znajdujący się na 
terenie   szkoły   mógł,   a   raczej   musiał,   wziąć   udział   w 

uroczystości. 

Już przy pierwszej grupie, o godzinie siódmej rano, a więc 

zaraz   po   śniadaniu,   udział   w   uroczystości   wziął   sam 
komendant   szkoły,   z   większością   oficerów   swego   sztabu. 

Siedzieli   na   krzesłach   w   pierwszym   rzędzie.   Pozostałe   rzędy 
stanowiły poustawiane, nieco zniszczone drewniane ławki. Przy 

czym stwierdzono później, że siedzący sztywno w pierwszym 
rzędzie na swym krześle pułkownik Wonnegut zasnął w czasie 

przemówienia. Raz po raz bowiem głowa opadała mu na piersi.

background image

I   to   wtedy,   gdy   porucznik   Kersten   wygłaszał   swoje   naj-

cenniejsze myśli o roli i funkcji, ważności i znaczeniu geniuszu 

niezwykłego   Führera,   mając   przy   tym   na   myśli   swojego 
ukochanego Hitlera. Nie musiał jednak wymieniać z imienia i 

nazwiska swego Boga, gdyż wszyscy i tak dokładnie wiedzieli, o 
kogo chodziło.

-   Bo   prawdziwy   geniusz   -   kontynuował   w   swoim   zapale

ten kundel kulturalny - nie potrzebuje żadnego uzasadnienia. 

Jest nieogarnięty w swoich wizjach, ślepy w ich realizacji.

A i tak trudno by było zrozumieć jego niczym nie ograniczone 

poświęcenie dla narodu niemieckiego, które sobą ucieleśnia i 
dla   którego   żyje   -   los   narodu   jest   jego   losem,   czy   my   tego 

chcemy, czy nie.

-   Kto   więc   -   dopytywał   się   Kersten   głośno   obecnych

w sali - chce go opuścić w tych ostatnich chwilach?

To, że ktoś właśnie w tym momencie głośno pierdnął, było 

widocznie jedynie przypadkowym zakłóceniem wynikającym z 
nadmiernej ilości nagromadzonych w jego jelitach gazów. 

W czasie odbywającego  się w kasynie zaraz  po tej uro-

czystości śniadania dla tak zwanej kadry, pułkownik Wonnegut 

nie   odezwał   się   ani   jednym   słowem.   Siedział   milczący 
pomiędzy oficerami swego sztabu, w związku z czym i oni nie 

odważali   się   wyrazić   swych   opinii   na   temat   dopiero   co 
zakończonej akademii. Zatem wszyscy skupili się na podanym 

jedzeniu: kromkach chleba z masłem i marmoladą - ostatnią 
już   zresztą,   na   co   pułkownik   zwrócił   im   uwagę,   i   tak   już 

zrobioną z zebranych w okolicznych lasach jagód.

Gdy się tym posilili, pułkownik Wonnegut zarządził:

- Proszę panów teraz na odprawę do mojego gabinetu.
Obecni byli na niej, oprócz niego, jego nieodłączny adiutant, 

kapitan o ponurej twarzy; dalej zaufany major odpowiedzialny 
za   sprawy   szkolenia,   z   niewinną   twarzą   dorodnej   lalki; 

następnie jakiś porucznik nazywający się Franz-Jochen Rabę. 
Był   to   krępy,   silny   mężczyzna,   o   ostrym   spojrzeniu,   sygna-

lizującym czujność, mający ponadto otwartą głowę, to znaczy 

background image

człowiek,   który   zawsze   wiedział,   o   co   w   danym   momencie 
chodziło.

Ci panowie, których pułkownik zaprosił do siebie, rozsiedli się 

wokół jego biurka. Gdy już każdy siedział na swoim miejscu, 

adiutant   najpierw   podał   każdemu   kieliszek   Schwarzwalder 
Kirschwasser, dobrego gatunku likieru wiśniowego.

-   Na   to   chyba   zasłużyliśmy   -   stwierdził   Wonnegut.   Miał

z pewnością na myśli - po tej komedii, w której musieliśmy

przed chwilą uczestniczyć.

Gdy wypili te wzmacniające krople i poczuli się nieco raźniej, 

pułkownik zapytał:

-   A   teraz,   moi   panowie,   powiedzcie,   co   sądzicie,   jak 

powinniśmy   się   zachować   w   tej   sytuacji,   w   której   się
znaleźliśmy?

Na co jego oficerowie spojrzeli na niego z pewną widoczną 

uległością,   jakby   byli   nieprzygotowani   do   odpowiedzi   na   to 

pytanie.   I   tak   nie   powiedzieliby   nic,   dopóki   pułkownik   nie 
dałby  im na to swego ukierunkowanego  zezwolenia.  Jedynie 

porucznik   Franz-Jochen   Rabę   wykorzystał   okazję,   by 
odpowiedzieć na pytanie bez owijania w bawełnę.

-   Panie   pułkowniku   -   zaczął,   akcentując   dobitnie   stopień 

wojskowy swego szefa. - Nadeszła, jak to się nazywa, godzina 

prawdy. A więc taka, w której musimy się określić.

-   W   jakim   sensie,   Rabę?   -   zapytał   Wonnegut   ostrożnie.   - 

Opowiedzieć   się   za   kimś,   co?   Ale   i   tym   samym   również 
przeciwko komuś? To pan ma na myśli?

- Nasza obecna sytuacja, panie pułkowniku, jest chyba jasna. 

W każdym razie dla niektórych moich kolegów.

-   Kim   są,   Rabę,   ci   pańscy   „niektórzy   koledzy"?

Na to pytanie porucznik wydawał się przygotowany.

-   Nazwisk,   panie   pułkowniku,   co   pan   chyba   doskonale 

rozumie, nie chciałbym w tym momencie jeszcze wymieniać - 

jeszcze nie teraz. Powiedzmy, że nie chcę, aby pan tym obarczał 
swoją cenną pamięć.

- Rozumiem - odpowiedział Wonnegut, po krótkim zastano-

wieniu,  niemal z  wdzięcznością.   -  A więc,   proszę, może  pan 

dalej, poruczniku Rabę, prezentować nam swoje stanowisko.

background image

- Musimy, i to jak najszybciej, oczyścić nasze przedpole. To 

znaczy zdystansować się od wszelkich podejrzanych elementów 

-   jak   najszybciej   je   stąd   przepędzić.   Chociażby   tego   naszego 
oficera politycznego, Kerstena. Jego powinniśmy natychmiast 

wysłać do diabła. - Mówiąc „do diabła", miał pewnie na myśli 
„na front".

Major   odpowiedzialny   za   szkolenie   pokiwał   z   uwagą   swoją 

lalkowatą głową.

- Ależ panie poruczniku, nie od razu on! Przecież jeśli chodzi 

o niego, to mamy do czynienia z idealistą, pewnego rodzaju 

marzycielem, człowiekiem bujającym w obłokach, a tacy, jak 
wiemy, nie są nigdy specjalnie niebezpieczni. Można ich nawet 

wykorzystać, jeśli się ich dobrze ustawi.

-   Jednak   takie   typy   mogą   się   okazać   teraz   bardzo   niebez-

pieczne. - Rabę opróżnił kolejny kieliszek likieru wiśniowego, 
którego mu w tym czasie dolał adiutant.

- W końcu musimy się liczyć z tym, że Amerykanie wkrótce tu 

się zjawią - to już naprawdę tylko kwestia dni. I co wtedy? Czy 

mamy   z   nimi   jeszcze   walczyć   o   ostateczne   zwycięstwo?   To 
przecież   byłby   nonsens   -   zważywszy   na   ich   przewagę   w 

uzbrojeniu. Czy nie byłoby zatem sensowniej wyjść im w jakiś 
sposób naprzeciw?

- Im naprzeciw? W jaki sposób, przyjacielu Rabę? - zapytał 

adiutant, wyraźnie chcąc zastąpić w tym swego komendanta. - 

Co,   mamy   wywiesić   białą   chorągiew?   Albo   wymachiwać   do 
nich rękoma?

- Sądzę, że najważniejsze - kontynuował dalej Rabę -abyśmy 

oczyścili   teren   ze   wszystkich   aktywnych   jeszcze   nazistów   i 

resztek   tych   ślepców,   którzy   wciąż   jeszcze   nie   chcą   spojrzeć 
prawdzie   w  oczy.  Myślę   przy   tym  nie   tylko   o  terenie   naszej 

szkoły, bo to, jak sądzę, Amerykanów by mało interesowało. 
Żeby   z   nimi   wejść   w   jakiś   kontakt,   trzeba   by   im   od   razu 

zaproponować jakiś większy kąsek -powiedzmy całe Schoenau, 
a nawet przyległe tereny.

-  Z   taktycznego   punktu   widzenia   słuszna  uwaga   -  przyznał 

major   odpowiedzialny   za   szkolenie.   -   Ale   zdaje   się,   że   w 

ostatnich   dniach   to   miasteczko   bardzo   się   usamodzielniło   i 

background image

wymknęło spod naszej opieki. Dzieje się tak od czasu, gdy ten 
Abendrot zaczął tam urzędować. Coś mi się wydaje, że trochę 

za szybko pozbyliśmy się go stąd.

- Nawet z kimś takim - zapewniał Rabę - damy sobie radę. W 

końcu   nie   po   to   tolerowaliśmy   tutaj   grupkę   opozycjonistów, 
przeciwników Hitlera - ten cały, jak to się nazywa, Bawarski 

Front   Narodowy.   Tych   żołnierzyków   o   demokratycznej 
orientacji! Nie nazwa jest tutaj ważna, ale rola, jaką może ona 

dla   nas   odegrać.   Mam   nadzieję,   że   pan   pułkownik   to 
zaakceptuje   i   będzie   miał   zrozumienie   dla   tego   pomysłu. 

Jestem o tym przekonany.

-   Nie   -   powiedział   ten   ostrym   tonem.   -   Nie   od   razu   coś 

takiego. I mimo że się bardzo staram, a nawet przyznaję rację 
pańskiej argumentacji, poruczniku Rabę, to jednak nie mogę 

jej zaakceptować i to z zupełnie osobistego powodu.

- Nie mógłbym nawet wyobrazić sobie, panie pułkowniku, aby 

pan   miał   się   zgodzić,   żeby   nas   tu   wszystkich   tak   po   prostu 
załatwili. 

Pułkownik spojrzał uważnie na wszystkich, potem na swoje 

ręce, które złożył jak do modlitwy.

- Panowie  - powiedział - zważcie  na to, że złożyłem  swego 

czasu   przysięgę   i   to   na   wierność   Hitlerowi.   Może   to   była 

głupota, ale stało się i jest faktem. I bez względu na to, co nas - 
mnie czeka, raz dane słowo zobowiązuje. Muszę go dotrzymać. 

Po   prostu   inaczej   nie   potrafię.   Nie   nadaję   się   na   żadnego 
rebelianta   -   byłem,   jestem   i   pozostanę   wierny   złożonej 

przysiędze.

- Mimo to, jak zrozumiałem, panie pułkowniku, nie odrzuca 

pan zaproponowanego przez nas sposobu działania.

-   Ależ,   mój   drogi   Rabę,   niech   pan  robi   możliwie   najlepszy 

użytek ze swej propozycji - ale proszę, beze mnie. W żadnym 
wypadku   -   przykro,   że   to   muszę   powiedzieć   -bez   mojej 

bezpośredniej zgody na to.

Tego   przedpołudnia  dowódca   baterii   przeciwlotniczej, 

stacjonującej na południe od Schoenau, porucznik Warnhagen, 

background image

otrzymał rozkaz, którego się spodziewał, a nawet od kilku dni 
oczekiwał.   Rozkaz   pochodził   od   jego   dowódcy   pułku,   który 

znajdował   się   gdzieś   w   rejonie   Weil-heim.   W   każdym   razie 
kawał drogi od Schoenau.

Rozkaz brzmiał: Bateria Warnhagena zostaje rozwiązana; ma 

podzielić   się   na   cztery   samodzielne   oddziały   -   głównie 

obsługujące działa 88 mm. Te należy rozlokować w kierunku 
południowym od Schoenau w odległości od ośmiu do dziesięciu 

kilometrów.   Było   to   prawdopodobnie   w   tworzonym   pasie 
obrony   rejonu   przedalpejskiego.   Ich   zadanie:   zwalczanie 

poruszających się drogami amerykańskich czołgów i pojazdów 
opancerzonych.

Zaraz po tym dotarł do porucznika Warnhagena drugi rozkaz, 

który   jego   przyjaciel   i   zaufany   podoficer   Tummler   również 

przewidywał. Zezwalał on na niszczenie po drodze wszystkiego, 
co  wadziło  bądź  stawało na przeszkodzie. 

Szczególnie ten rozkaz, gdyby nie został przez Warnhagena i 

Tummlera   zatajony,   znalazłby   z   pewnością   wielu   gorliwych 

wykonawców.   Byli   bowiem   w   owym   czasie   i   tacy,   którzy 
sprzedaliby własną matkę.

A i  tak  oficer   ogniowy,  podporucznik   Karleman,  ten   ciołek 

nieokrzesany,   zabrał   się   z   ochotą   do   wykonania   rozkazu 

przegrupowania   baterii.   Widział   w   tym   nawet   swoją   szansę: 
strzelania   do   Amerykanów!   Jak   gdyby   liczył,   że   jeszcze   na 

koniec zdąży otrzymać Żelazny Krzyż za zasługi. Zdarzali się 
jeszcze i tacy.

Lecz   najważniejsze   było   w  tym   wszystkim   to,   że   porucznik 

Horst-Heinz   Warnhagen   pozostał   z   resztką   swej   baterii   w 

Welpenhof.   I   tym   samym   mógł   bez   specjalnych   zakłóceń 
poświęcić się swojej nowej szansie życiowej, a więc zaręczynom 

i ewentualnemu ślubowi. WszystJso układało się dobrze.

Ten dzień, dwudziestego  kwietnia 1945 roku, również  i 

kapitan Abendrot w Schoenau postanowił obchodzić uroczyście 
- jako rejonowy szef partii. Został on w końcu zaakceptowany 

przez   resztki   istniejącego   jeszcze   kierownictwa   okręgu   w 

background image

Monachium   do   pełnienia   tej   funkcji.   Tak   więc   postanowił, 
nareszcie   teraz   już   z   oficjalną   nominacją,   zorganizować 

odpowiednią uroczystość, również i dla uczczenia tego faktu.

Początkowo   zamierzał   zorganizować   coś   w   rodzaju   festynu 

ludowego na rynku w Schoenau. To jednak zdecydowanie mu 
odradzono. Drugim pomysłem było przeniesienie uroczystości 

do   dużej   sali   w   ratuszu.   Również   i   tej   skromniejszej   już 
imprezy nie było mu dane tam urządzić.

A   to   dlatego,   iż   jego   najbliżsi   współpracownicy,   to   znaczy 

burmistrz plus jego nieodłączny  cień, czyli  komendant miej-

scowego   posterunku   policji,   twierdzili,   iż   zamiar   zorganizo-
wania   takiej   imprezy   należy   koniecznie   zgłosić   wyższym 

władzom. 

-   Dziś   -   powiedziano   mu   -   wszystko   jest   już   tak   mało

czytelne   i   trudne   do   opanowania.   W   razie   czego   więc   lepiej
nie organizować - jeśli nie ma rozkazu!

Wobec   tego   nowy,   oficjalnie   już   urzędujący   rejonowy   szef 

partii - Abendrot postanowił zaprosić po południu parę osób na 

przyjęcie   do   swej   prywatnej   rezydencji.   Miało   to   być   grono 
najbliższych zaufanych współpracowników, a więc zasłużonych 

towarzyszy partyjnych z żonami. Sporządzono więc listę ponad 
osiemdziesięciu   nazwisk   ludzi   najbardziej   oddanych,   lecz 

jedynie około trzydziestu-czterdziestu przybyło.

-   Wszystkich   obecnych   zanotować   -   szepnął   Abendrot

do   ucha   swej   sekretarce.   -   I   jak   najszybciej   wyjaśnić   przy
czyny nieobecności pozostałych. Jeszcze ich sobie kupię!

Mimo  tej   niezadowalającej   go   frekwencji   wszystko   zdawało 

się   przebiegać   w   miłej   atmosferze.   Kapitan,   czyli   nowy 

rejonowy  szef partii, osobiście  kroił olbrzymi  tort. Odpowie-
dnio też duże kawałki nakładał na talerzyki swym partyjnym 

przyjaciołom.   Spotkało   się   to   z   odpowiednio   uprzejmym 
uśmiechem wdzięczności z ich strony.

Gospodarz   tej   imprezy   nie   przypuszczał   chyba,   że   około 

tysiąca   kilometrów   od   Schoenau   niemal   o   tej   samej   porze 

odbywało   się   podobne   przedstawienie.   Miało   to   miejsce   w 
mocno   już   naciskanym   z   zewnątrz   bunkrze   Führera   znaj-

dującym się koło kancelarii  Rzeszy w Berlinie. Tam również 

background image

Hitler zebrał wokół siebie swoich ostatnich najwierniejszych, 
by   im   osobiście,   choć   mocno   drżącymi   rękoma,   nakładać 

kawałki ciasta na talerze.

Tutaj jednak, na tym przyjęciu u „najwyższego" w Schoenau 

doszło   dodatkowo   do   pewnego   aktu.   W   pewnym   momencie 
Abendrot - gdy już wszyscy zebrali się wokół stołu - przywołał 

do   siebie   untersturmführera   SA,   by   jemu   i   wszystkim 
zebranym głośno oznajmić:

-   Nam,   przyjaciele,   jeszcze   jest   dane   doceniać   prawdzi

we   zasługi,   co   też   chciałbym   teraz   uczynić.   Mam   zaszczyt

ogłosić   awans   naszego   przyjaciela   na   sturmführera   SA.
Oczywiście w imieniu Führera. 

Oklaski jak zawsze towarzyszyły takiej chwili. Tym bardziej 

więc wyróżniony poczuł się doceniony i uskrzydlony do nowych 

czynów. Odbierał z wyraźnym zadowoleniem liczne gratulacje i 
życzenia.

Korzystając   z   małej   wolnej   chwili,   kapitan   Abendrot 

uśmiechnął   się   poufale   do   swojej   sekretarki,   Waltraut.   Przy 

tym   niemal   nie   zwracał   uwagi   na   damy   swoich   przyjaciół 
partyjnych. Były to, co niewątpliwie  musiał stwierdzić, prze-

ważnie   mocno   już   zużyte   kobiety;   kukły   ze   zwisającymi 
ramionami i piersiami, tłustymi brzuchami i tyłkami, twarzami 

pooranymi   zmarszczkami,   obficie   przypudrowanymi. 
Prezentowały   w   każdym   razie   nie   to,   co   można   by   nazwać 

wielkogermańskimi cechami. Ale po ostatecznym zwycięstwie, 
w które święcie wierzył, na pewno znów wszystko się zmieni.

Podszedł   do   burmistrza   Breisgauera,   obok   którego   stał   jak 

przyklejony komendant miejscowej policji, Strassner -tak jakby 

był przyprowadzoną przez niego jego żoną. Mały żart, pomyślał 
Abendrot - który może wcale nie byłby taki zły.

Pozdrowił ich obu słowami:
- Co za piękny, uroczysty dzień, moi panowie. Lecz jakoś nie 

widzę, abyście byli szczególnie szczęśliwi. Właściwie dlaczego?

- Mam swoje kłopoty, panie kapitanie. Czy panu wiadomo, że 

niemal   w   centrum   naszego   miasta   znajduje   się   olbrzymi 
magazyn amunicji, wypełniony po brzegi granatami, różnego 

rodzaju materiałami wybuchowymi i bronią?

background image

- O tym rzeczywiście nie wiedziałem. - Abendrot, jakby przez 

chwilę zastanawiał się, po czym zdecydowanie powiedział: - To 

dobrze, w razie czego opróżnimy go.

- W jakim celu, co pan ma na myśli?

Abendrot   przywołał   do   siebie   nowo   mianowanego 

sturmführera   SA.   Ten   podszedł   natychmiast,   jak   dobrze 

wytresowany piesek, z błyszczącą obrożą na szyi.

- Na rozkaz, mój szefie! - zameldował się. 

-   Czy   rzeczywiście,   panie   sturmführer,   jest   to   prawda,   że 

niemal   w   centrum   naszego   miasta   znajduje   się   magazyn 

wypełniony amunicją?

- Tak jest, szefie.

- Wobec tego ma pan zadanie dla swego oddziału! Proszę jak 

najszybciej  opróżnić to składowisko! Przenieść to wszystko  - 

jeszcze   możliwie   dzisiaj.   I   umieścić   gdziekolwiek,   parę 
kilometrów   stąd.   Ale   tak,   aby   w   każdej   chwili   był   do   niego 

dostęp. Jasne?!

-   Załatwione,   szefie   -   zapewnił   sturmführer   z   gotowością 

natychmiastowego   wykonania   polecenia;   nawet   wyraźnie 
zadowolony   z   tego   zadania.   -   Już   nawet   wiem,   dokąd 

przeniesiemy ten magazyn - może pan całkowicie zdać się na 
moich ludzi.

Ten osobliwy dzień był również w innych miejscowościach, 

o ile znajdowały się jeszcze w niemieckich rękach, uroczyście 

obchodzony. Na przykład w Monachium.

Tego, że miasto było już niemal okrążone przez Amerykanów, 

nikt   z   pracowników   jeszcze   tam   funkcjonujących   urzędów 
jakoś  nie   chciał   przyjąć   do   wiadomości.  Do  nich   należał   też 

oddział okręgowego gestapo, który rozlokował się w piwnicach 
budynku   Führera   przy   byłym   Königlichen   Platz.   Miał   on 

oczywiście, zresztą nie tylko tego dnia, więcej niż pełne ręce 
roboty.

W tym czasie szefem tego oddziału był niejaki brigadeführer 

SS,   Weidemann,   który   nie   zapomniał   swoim   wiernym 

poddanym przypomnieć:

background image

- Dziś, moi panowie, nie jest zwyczajny dzień. Odpowiednio 

go uczcimy, nie zaniedbując oczywiście naszych obowiązków.

Niczego   więc   starali   się   nie   przepuścić.   Już   na   śniadanie 

otrzymali jajka na szynce. Do tego coś na rozgrzanie żołądka - 

po   szklance   porządnej,   mocnej   śliwowicy.   Na   obiad 
zaserwowano im grochówkę z kiełbasą, gęstą jak śmietana, i po 

solidnej   golonce.   Do   tego   każdy   otrzymał   po   litrze   piwa 
Hofbrau - najlepszego gatunku.

Ale obowiązki, jak zapowiedziano, tego dnia również ich nie 

ominęły. Za nie odpowiedzialny był dominujący w podziemiach 

sturmanführer   SS   Muller,   nazywany   też   „Plutonem", 
pilnującym według starogermańskiej legendy wrót piekła.

Podlegało   mu   dwunastu   wartowników;   skądinąd   zupełnie 

miłych ludzi, bardzo uczonych. Nie byłoby od rzeczy określić 

ich jako pomocników kata, wciąż jeszcze wierzących całkowicie 
w „Niemcy - ponad wszystko", przyzwyczajonych do tego, aby 

wykonywać   wyłącznie   rozkazy.   Brutalność   wobec   innych 
sprawiała im autentyczną przyjemność.

W końcu na tym polegała ich służba, to nie był żaden cukierek 

na osłodę. W tym czasie pod ich opieką w podziemiach tego 

budynku   -   w   pojedynczych   celach   -   znajdowało   się   blisko 
czterdziestu   zatrzymanych.   Codziennie   kilku   dochodziło   i 

ubywało.

Znajdujący się pod ich dozorem więźniowie nazywali się w ich 

żargonie „kuracjuszami" i stanowili aspołeczne męty, na które 
składali   się   niepoprawni   komuniści,   wykolejeni   oficerowie, 

ogłupiali   nauczyciele   albo   też,   jak   to   akurat   teraz   miało 
miejsce, jakiś starszy duchowny, podobno organizator prowo-

kacyjnych modłów czy czegoś innego przeciwko partii.

Po   tym   sytym   jedzeniu   i   wysłuchaniu   przy   piwie   przemó-

wienia radiowego doktora Goebbelsa z okazji urodzin Fiihrera - 
a więc posileni również duchowo, przystąpili do partyjki skata. 

Przy czym jak zwykle Pluto-Müller ogrywał ich z drobnych sum 
pieniędzy - ku zadowoleniu i radości większości z nich.

- Co by było, moi panowie - powiedział w pewnej chwili Pluto-

Müller - gdybyśmy tak urządzili sobie teraz mały przerywnik? - 

Padła propozycja, na którą zawsze byli przygotowani, o czym 

background image

wiedział i która niekoniecznie musiała zyskać ich aprobatę. 

-   No,   przyjaciele,   co   by   było,   gdybyśmy   tak   z   okazji

dzisiejszego   święta   porozmawiali   sobie   troszeczkę   z   naszym 
księżulą,   tym   czcigodnym   kaznodzieją   i   znawcą   dobrego 

jedzenia   i   trunków   wieczorami.   Zobaczmy,   czy   nadal   wierzy 
tylko   w   tego   swojego   ukochanego   Boga,   czy   też   już   zmienił 

zdanie i wypije z nami za naszego Führera.

Na  to   dwaj   wartownicy   zeszli   do   piwnicy   po  Geisbergera   i 

przetransportowali  go do kantyny, wpychając niemal siłą do 
środka.   Geisberger   stał   przed   nimi   teraz   zrezygnowany,   nie 

umyty, nie ogolony, nawet nie uczesany - mimo iż próbował 
mokrymi   rękoma   wygładzić   nieco   swoje   rozczochrane   siwe 

włosy.   W   oczach   swoich   prześladowców   był   obrzydliwym, 
postrzępionym   workiem,   wypełnionym   śmierdzącymi 

fekaliami.

Pluto-Müller zarządził, by podano mu szklankę piwa. Gdy już 

ją otrzymał, Obergestapo, ten zły duch, zwrócił się do niego:

-   Czy   wiesz,   Geisberger,   że   dziś,   dwudziestego   kwietnia, 

przypadają   urodziny   naszego   i   twojego   Führera?   Czy   nie 
chciałbyś wygłosić z tej okazji na cześć naszego Adolfa Hitlera 

jakiegoś   małego   toaściku?   Jak   to   zrobisz,   będziesz   też   mógł 
wypić jego zdrowie i znów stąd zniknąć, a nawet dostać jeszcze 

coś do wypicia w celi. No, jak?

-   Żałuję,   nawet   bardzo   żałuję   -   odezwał   się   cichutko 

Geisberger - ale ja nie piję piwa.

- Coś takiego, coś takiego? - Groźny Pluto-Müller roześmiał 

się i zaczął się rozglądać po swoich ludziach, mrugając do nich 
porozumiewawczo.   -   To   co,   gardzisz   wobec   tego   naszym 

zaproszeniem? Masz czelność je odrzucić? Głupi jesteś i ja ci to 
mówię,   ty   stary   bałwanie.   Czegoś   takiego   nie   wolno   ci   było 

zrobić.

Odczekał tylko kilka sekund na odpowiedź, która jednak nie 

nastąpiła. Na co ostrym tonem, nie znoszącym jakiegokolwiek 
sprzeciwu, rozkazał:

- Dajcie mu coś do picia!
Dwaj esesmani, którzy przyprowadzili Geisbergera, zaczęli go 

szarpać,   potem   jeden   kopnął   go   w   kolana,   drugi   w   brzuch. 

background image

Duchowny   zgiął   się   wpół  i   upadł   twarzą   na  podłogę.   Wtedy 
odwrócili go na plecy i zaczęli siłą poić piwem.

- Na zdrowie! - wołali przy tym.
Geisberger zaczął się krztusić, zrobił się czerwony na twarzy, a 

oni bez przerwy wlewali w niego piwo. Po chwili chwycili go i 
postawili   na   nogach.   Ze   zwieszoną   głową,   chwiał   się   przed 

nimi.

-   Jednak   nieładnie   się   zachowałeś   -   powiedział   do   niego

Pluto-Müller   drwiącym   tonem.   -   Do   czego   ty   nas   zmu-
szasz.   A   myśmy   chcieli,   abyś   się   z   nami   jedynie   troszeczkę

napił.   Ale   nie   chciałeś,   co   jest   wyjątkowo   bezczelnym   ge
stem   z   twojej   strony,   niewdzięczniku.   Nie   zasłużyliśmy   na

takie traktowanie z twojej strony!

Gdy Geisberger nadal nie odpowiadał, Pluto-Müller wrzasnął:

- Wychlać to wychlałeś, ale toastu na cześć Fiihrera nie było!
- Nie znam żadnego - jęknął z bólem Geisberger.

- Nie chcesz, co?
- Nie - wyszeptał jeszcze cicho z trudem.

Jego koniec był już bliski.

Tego dnia, a więc dwudziestego kwietnia 1945 roku, udało 

się   również   Jacobowi   Wernerowi,   temu   Żydowi,   wydostać   z 
obozu koncentracyjnego. Umożliwił mu to, zupełnie pijany z 

okazji urodzin Fiihrera, jeden z wartowników. W kręgu Hitlera, 
jak to sam często podkreślał, nie było rzeczy niemożliwych.

Jacob   Werner   schował   się   w   śmierdzącym   pojemniku   z 

odpadami, czego ten pijany wartownik nie zauważył, i w nim 

wyjechał   przez   główną   bramę.   Mniej   więcej   około 
pięćdziesięciu   metrów   za   nią   był   ogromny   dół,   do   którego 

wlewano tak zwane resztki i wszelkiego rodzaju odpady.

Pozwolono   nawet   wspaniałomyślnie   okolicznym   chłopom 

brać stąd żarło dla świń. I do tego to dołu wrzucono go.

Udało mu się wydostać stamtąd, gdy tylko nikogo wokół nie 

było. Wylazł z tego strasznie cuchnącego dołu i pod osłoną nocy 
podążył - jak zbity pies - w kierunku najbliższego lasu. Biegł i 

biegł,   aż   dotarł   do   następnego   i   jeszcze   dalej.   Po   kilku 

background image

godzinach resztkami siły, czołgając się i idąc na czworakach, 
natknął się na swoich wybawców - żołnierzy amerykańskich.

Podnieśli   go   i   zaczęli   mu   się   przyglądać   z   nieprawdopo-

dobnym   zdziwieniem,   jakby   mieli   przed   oczyma   jakąś   nie-

ziemską   zjawę   i   do   tego   okropnie   cuchnącą,   brudną   i   kom-
pletnie wyczerpaną.

Ale ponieważ to „coś" miało ludzką postać, rozbudziła się w 

nich litość i zainteresowanie.

Próbowali mu wcisnąć coś do jedzenia i picia - czekoladę z 

orzeszkami   i   jakąś   brązową   ciecz.   On   patrzył   na   to   jedynie 

niemal   zdziczałym   wzrokiem,   odsuwał   wszystko   od   siebie, 
jakby   był   niespełna   zmysłów.   Sprawiał   wrażenie   cierpiącego 

szczura,   którego   nagle   osaczono.   Tak   zachowywał   się   Jacob 
Werner,   ten   Żyd,   skurczony   w   kucki   na   ziemi,   pomiędzy 

otaczającymi go zdziwionymi Amerykanami.

Po jakiejś pół godzinie zjawił się koło niego pewien kapitan, 

chyba specjalnie przywołany. I ten początkowo patrzył na niego 
bez słów, jak na jakąś zjawą, z wyraźnym niedowierzaniem, że 

człowiek może tak wyglądać. Wreszcie ochłonąwszy widocznie 
nieco   -   ten   umundurowany   mężczyzna,   dobrze   odżywiony, 

zwrócił się do niego szkolną niemczyzną:

- Kto pan jest, proszę, i skąd jest pan tutaj?

Uważnie   przysłuchującemu   się   kapitanowi   Jacob   Werner 

próbował   odpowiedzieć   -   przerywanymi,   z   trudem   wypo-

wiadanymi   słowami.   Bez   specjalnej   nadziei,   że   zostanie 
zrozumiany.

Amerykanin jednak odpowiedział: 
- Witam u nas pana, panie Werner. Dobrze będzie teraz udać 

się do naszego najbliższego szpitala, gdzie pana lekarz zbadać i 
opiekować się.

- To nie jest konieczne, kapitanie, nie od razu.
- Nie tylko to musi być, panie Werner. Ale też poznać pan 

naszego oficera dochodzeniowego. Jego bardzo interesować, co 
być w tym obozie koncentracyjnym; co tam się działo. Czy dać 

pan jeszcze informacji?

- Jeśli tylko sobie tego życzycie, kapitanie. Tylko może nie od 

razu,   na   to   będzie   jeszcze   czas.   Na   razie   chciałbym   jak 

background image

najszybciej   odszukać   swego   przyjaciela!   On   kilka   dni   temu 
wyszedł z tego samego co ja obozu. Może mnie potrzebuje, jak 

w obozie. Ten człowiek zasługuje, jak nikt inny, na pomoc. Czy 
chciałby pan może wiedzieć, o kogo chodzi?

- Tak, proszę o to, panie Werner.
- Nazywa się Erich Wienand, kapitanie. A ponieważ czuję, że 

zajmował   się   pan   troszkę   w   szkole   literaturą   niemiecką,   z 
pewnością będzie pan wiedział, o kogo chodzi.

- Oczywiście, że znam - odparł Amerykanin - jeśli myślimy o 

tym samym Erichu Wienandzie. - I zaczął wymieniać znane mu 

tytuły, które zgadzały się. - A gdzie ten pisarz teraz mieszka? To 
dobrze, że on jeszcze jest! Niemożliwe, że on jeszcze jest?!

- Prawdopodobnie wrócił do swej posiadłości koło Schoenau! 

I chciałbym, żebyście mnie jak najszybciej tam zawieźli.

- Jak pan to sobie wyobraża, panie Werner?
- Przypuszczam, że tak  jest - że wy, Amerykanie, będziecie 

zainteresowani,   aby   z   tych   gruzów,   w   jakie   rozpadły   się   te 
wielkie   Niemcy,   wyłuskać   ludzi,   dla   których   opłaciło   się 

zorganizować ten gigantyczny front przeciwko Hitlerowi. To z 
pewnością   będzie   ważne   zadanie   dla   uczciwych   zwycięzców. 

Nie uważa pan?

- Dlaczego pan uważać, że ja tego nie chcieć, panie Werner - 

odpowiedział   po   chwili   zastanowienia   kapitan.   -Tylko   nie 
bardzo ja sobie wyobrażać, panie Werner, jak to praktycznie 

przeprowadzić.

- Niech pan się zgodzi, panie kapitanie, abyśmy się wspólnie 

zastanowili,  jak  to  zrobić.  Ja  w każdym   razie   byłbym  gotów 
pomóc wam w tym.

- A dlaczego, panie Werner, pan uważać, że my tak musimy 

zrobić?

-   Dlatego,   że   Erich   Wienand   jest   kimś   znaczącym   i   nie-

zwyczajnym człowiekiem. Ja spędziłem z nim wiele miesięcy w 

obozie koncentracyjnym. Jeśli ktoś z nas, Niemców, zasłużył na 
to, aby się nim zaopiekować i ochronić go, to przede wszystkim 

on!   Bo  mam  jakieś  takie   dziwne   przeczucie,   że  znów  jest  w 
niebezpieczeństwie, zwłaszcza teraz, jeśli znalazł się w rękach 

tych wciąż  jeszcze  wierzących  w swoje zwycięstwo wariatów. 

background image

On musi być uratowany!

-   No   dobrze,   panie   Werner,   czuję   się   przez   pana   zainspi-

rowany i ja to sobie przemyśleć.

-   To   będzie   wasza   wielka   zasługa   -   dodał   wychudzony   do 

ostateczności niemiecki Żyd, patrząc w oczy amerykańskiemu 
kapitanowi. Mówił przy tym sugestywnym głosem dalej: - W 

ten sposób, proszę to wziąć pod uwagę, stalibyście się - co na 
pewno   przyniesie   wam   światowe   uznanie   -obrońcami   i 

wybawicielami uznanego pisarza. Jeśli jeszcze zdążycie.

Kapitan zdawał się rozumieć to wezwanie, a nawet wyglądało 

na to, że jest pod jego wrażeniem. Nazywał się zresztą Singer; 
Siegfried Singer, urodzony we Frankfurcie; amerykański Żyd.

- A więc dobrze - powiedział - spróbujemy. Może się uda.

Czy   koniecznie  musimy   tam   pójść?   -   zapytał   burmistrz 

Breisgauer jak gdyby pod wpływem dręczących go wątpliwości; 
straciwszy też już ochotę, aby cokolwiek jeszcze w tej sytuacji 

robić.  Wszystko   stawało   się   bowiem   coraz   bardziej   skompli-
kowane - najchętniej zapadłby się gdzieś pod ziemię i zniknął.

Strassner, jego szef policji, ciągle jednak próbujący się jakoś 

urządzić w tej sytuacji, zagrywał więc jak pokerzysta, któremu 

wydawało się, że trzyma w ręku dobre karty.

-   Nie   możemy   po   prostu   nie   pójść,   skoro   pan   Wienand 

osobiście   nas   zaprosił   na   ślub   swojej   córki   Elfie   z   tym 
porucznikiem Warnhagenem.

- To może jednak zostać źle zrozumiane przez Abendro-ta, nie 

sądzisz?

-   Niekoniecznie.   Przecież   znajdziemy   się   tam   niby   przy-

padkowo,   robiąc   na   przykład   obchód   inspekcyjny...   W   razie 

czego powiem, że tak wypadało nam z planu. W dodatku będzie 
już ciemno; tak więc może tego nawet nikt nie zauważy. A że on 

ciebie akurat poprosił o udzielenie ślubu -jako burmistrza, a 
mnie jako świadka, to co mieliśmy wtedy innego zrobić!

- Że też ten Wienand ciągle włazi nam w drogę! Dlaczego on 

nie   wsadzi   głowy   w   piasek   i   nie   próbuje   przeczekać   tego 

wszystkiego?

background image

- Bo jest głupi albo naiwny, takie czasami odnoszę wrażenie. 

Albo też jest wyrafinowany - ale to na jedno w sumie wychodzi. 

W każdym razie próbuje tu znów prowadzić swoją grę. Może by 
tego nie robił, gdyby wiedział, co o nim wiem.

- Co znowu, Strassner? Mów!
-   Dosłownie   kilka   minut   temu   dowiedziałem   się   o   pewnej 

interesującej sprawie, zresztą nie tylko dotyczącej Wie-nanda - 
oświadczył z powagą komendant policji. - Znasz przecież moje 

rozliczne   kontakty,   które   zresztą   jako   policjant   muszę   mieć. 
Otóż dowiedziałem się przez jeden z moich kanałów, że tego 

księdza z Martinshausen, z którym przyjaźni się Wienand, już 
nie ma. Załatwili go dzisiaj po południu.

- Ależ to okropne - stwierdził zaskoczony burmistrz.
- Jeśli Wienand dowie się o tym, to chyba dozna szoku i to 

akurat w takim momencie. Ale czy trzeba mu o tym koniecznie 
dzisiaj powiedzieć?

- A, widzisz, dobrze to zauważyłeś! - potwierdził Strass-ner, 

kiwając głową. - Dzisiaj wieczorem nie musimy mu jeszcze o 

tym powiedzieć.

Tego   osobliwego   dnia  w   Schoenau   i   okolicach   miało 

jeszcze   miejsce   wiele   zdarzeń,   które   trudno   byłoby   zaliczyć 
kiedy indziej do normalnych, a teraz stały się codziennością. 

Różne,   nie   kontrolowane   już,   cofające   się   grupy   wojska 
zajmowały domy, rekwirowały inwentarz, odbierały mieszkań-

com znajdowaną w ich domach  żywność. Jakby tego jeszcze 
było   mało,   przekwaterowywano   prawowitych   właścicieli   do 

stodół i obór, na strychy i do piwnic. Prawo w tym miasteczku 
jak gdyby przestało istnieć i należało do tych, którzy mieli broń.

Coraz częściej zdarzało się, że schwytane zwierzęta zabijano 

od ręki — kwiczące świnie po prostu ogłuszano, waląc kolbą w 

łeb, uciekającym owcom podrzynano gardła, kurom i kaczkom 
najczęściej   bagnetem   albo   toporkiem   obcinano   głowy.   Czy 

należało  się dziwić, że żołnierze chcieli  przeżyć? A jeśli było 
możliwe, to i zabawić się przy tym - na cześć Führera.

Jeżeli po takiej „uczcie" przychodziły do głowy i inne jeszcze 

background image

ludzkie   zachcianki,   to   było   to   zrozumiałe   -   w   końcu   byli 
mężczyznami, a kobiety często same ich prowokowały do tego. 

Wynikły z tego, niestety, czasami straszne zdarzenia.

Pewnego ranka na przykład znaleziono w bramie jednego z 

domów   zgwałconą   i   zamordowaną   zaledwie   czternastoletnią 
dziewczynkę, która na dodatek była już wcześniej w ciąży.

W domach przy rynku trudno było znaleźć w tym czasie nawet 

staruszki, mimo iż te często nawet chętnie ofiarowywały się za 

córki i wnuczki. 

Pani   Garein,   żona   piekarza,   którego   torty   uświetniały 

uroczystość   z   okazji   urodzin   Fiihrera   u   nowego   rejonowego 
szefa   partii   -   została   brutalnie   zgwałcona   przez   jakąś   grupę 

żołnierzy; nie chciała jednak bliżej podać żadnych szczegółów 
ani też wskazać napastników. Strassner stwierdził wtedy sucho:

- Widocznie sama tego chciała.
Również sztuczne jezioro w Schoenau wyrzucało codziennie 

zwłoki kobiet, początkowo były to pojedyncze wypadki i wtedy 
jeszcze określano je jako samobójstwa, podając różne powody - 

najczęściej zawody miłosne; ale wkrótce przyzwyczajono się do 
widoku tych zwłok, których niebawem było wiele, i to nie tylko 

młodych kobiet.       

Tego   wieczoru   w  jednym   z   gospodarstw   wybuchł   gwał

towny pożar, który strawił cały dom aż do piwnicy, prawdo-
podobnie   z   powodu   nieprzybycia   miejskiej   straży

pożarnej,   która   nadal   przecież   w   mieście   istniała,   ale   tego
dnia,   a   raczej   nocy   -   na   polecenie   Strassnera   -   otrzymała

wolne.   „Abyście   i   wy   mogli   odpowiednio   godnie   uczcić
urodziny   naszego   Fiihrera!"   -   powiedział.   A   pospolite   ru

szenie,   do   którego   przywiązywano   tak   wielką   wagę,   ciągle
jeszcze   znajdowało   się   w   stadium   ćwiczeń   i   również   nie

zdołało się zabrać do gaszenia pożaru.

W gospodzie niedaleko kościoła Matki Boskiej w Martins-

hausen doszło tej nocy do bójki pomiędzy początkowo świętu-

background image

jącymi   w   niej   artylerzystami   a   „zającami",   jak   w   wojsku 
nazywano   żołnierzy   piechoty.   Rozbito   przy   okazji   większość 

mebli   w   tym   pomieszczeniu.   Także   szynkarzo-wi   - 
właścicielowi   gospody   porządnie   się   oberwało,   dlatego   że   w 

którymś   momencie   odważył  się   wtrącić   w  te   rozliczenia,   ale 
chyba znajdował się wtedy dość daleko od swojej myśliwskiej 

flinty.

Wszystko na szczęście się zakończyło - jak to zwykle między 

żołnierzami bywa - pogodzeniem się. Tak więc będący jeszcze 
na siłach artylerzyści i przedstawiciele piechoty znowu zasiedli 

do   zgodnego   pijaństwa,   a   nawet   zaczęli   wspólnie   głośno 
śpiewać   -   stukając   się   kuflami   z   piwem   -o   tęsknocie   za 

pozostawionymi   w   domach   dziewczynami,   o   niemieckim 
pięknym   krajobrazie,   lasach,   górach.   Nie   zabrakło   też 

oczywiście   sprośnych   wspomnień,   różnych   kawałów, 
przekleństw,   a   nawet,   gdy   już   mieli   porządnie   w   czubie, 

usłyszeć   też   można   było   gromkie   skandowanie...   Hitler   jest 
ogromną świnią - świnią nad świniami! A większej świni od 

Hitlera   nie   było   jeszcze   wśród...   świń!   Trzeba   przy   tym 
pamiętać,   że   w   Bawarii   świnia   jest   symbolem   powodzenia   i 

szczęścia.

Późnym wieczorem tego dnia w domu Wienanda odbywała 

się  zaplanowana   ceremonia  ślubna.  Do  tego   celu   odświętnie 
udekorowano jedyne wolne pomieszczenie -czyli kuchnię.

Zadbała   o   to   Elwira.   Uzbierała   mnóstwo   pierwszych   wio-

sennych   kwiatów   i   w   dekoracyjnych   wazonach   poustawiała 

wokół   świec.   Duży   stół   był   przykryty   białym   obrusem,   na 
którym stały trójramienne świeczniki. Za nim usiadł burmistrz 

na przygotowanym krześle, otworzywszy przywieziony ze sobą 
rejestr zawieranych ślubów.

Przed   nim   usiadła   para   zdecydowanych   na   małżeństwo 

narzeczonych:   ubrany   w   wyjściowy   mundur   z   wieloma   od-

znaczeniami   bojowymi   na   piersiach,   młody,   wyprostowany 
oficer, a obok niego skromna, niepozorna, choć bardzo miła, 

mimo   że   niespecjalnej   urody   młoda   dziewczyna,   ubrana   w 

background image

niebieski jedwabny kostium. Na prawo od młodej pary świadek 
narzeczonej, czyli Strassner - jak zwykle poważny i opanowany, 

z   lewej   zaś   świadek   narzeczonego,   podoficer   Tummler, 
rozglądający się ciekawie i niespokojnie dookoła.

Bezpośrednio za młodą parą ustawili się rodzice narzeczonej. 

Czyli szczupły, a raczej wychudzony, lekko przygarbiony, lecz 

niezwykle   dostojnie   wyglądający   Erich   Wienand.   Jego   oczy 
spoglądały przed siebie czystym, mądrym spojrzeniem, choć na 

twarzy malowało się zmartwienie. Jego i tak już siwe włosy z 
dnia na dzień stawały się jak gdyby coraz bardziej srebrzyste. 

Obok   niego   oczywiście   jego   Elwira   -ubrana,   podobnie   jak 
córka,   w   jedwabny   niebieski   kostium   i   próbująca   opanować 

widoczne na jej twarzy zdenerwowanie.

Całkiem niezła kobieta - pomyślał Breisgauer, po czym głośno 

oznajmił:

- No to przystąpmy do rzeczy.

Najpierw   zebrał   od   młodej   pary,   jak   i   od   świadków   ich 

dokumenty;   i   zaczął   je   dokładnie   sprawdzać,   tak   jak   to   jest 

wymagane   przy   takiej   okazji   w   urzędach   stanu   cywilnego. 
Następnie,   starannie   kaligrafując   nazwiska   i   daty   urodzenia, 

wpisał   do   przyniesionej   księgi.   Użył  do   tego   celu   urzędowej 
obsadki ze stalówką i kałamarza, które to przedmioty również 

przyniósł ze sobą.

I dopiero teraz przystąpił do właściwej  ceremonii. Krótko i 

konkretnie: „Czy chcesz tę oto..." - zapytał pana młodego. Ten 
chciał. - „Czy chcesz tego oto..." - zapytał pannę młodą. I ona 

również natychmiast przytaknęła.

-   Wobec   tego   w   imieniu   mego   urzędu   ogłaszam   was   mę

żem i żoną. Ze względu na Wienanda opuścił zwykle używaną
formułę:   -   „W   imieniu   Fiihrera   i   Rzeszy".   Teraz   poprosił

małżonków   o   złożenie   w   księdze   czytelnych   podpisów.   Naj
pierw   Horsta-Heinza   Warnhagena,   potem   Elfiriedę   -   teraz

już - Warnhagen, urodzoną wtedy i wtedy, adoptowaną Wie
nand,   córkę   obecnej   tutaj   Elwiry   Wienand.   Potem   nastąpiły

podpisy świadków. Strassner wpisał swoje nazwisko małymi,
ale wyraźnymi literami, Tummler zaś zrobił to z rozmachem,

niemal   jednym   pociągnięciem   pióra.   Na   koniec   podpisał   się

background image

pod   wszystkim   burmistrz   Breisgauer   -   nieco   kulfoniastymi,
lecz zdecydowanymi i czytelnymi literami. 

A   teraz   młoda   para   mogła   się   po   raz   pierwszy,   zgodnie   z 

tradycją,   oficjalnie   pocałować.   I   oboje   uczynili   to,   choć   bez 

specjalnej czułości i serdecznaści. Następnie matka przytuliła 
do piersi swą córkę, a Wienand wyciągnął rękę, teraz już - do 

swojego zięcia.

Podano szampana.

I obecni zdawali się nim delektować.

Życiorys Ericha Wienanda 

Część siódma

  Również   lata   od   1908   do   1914   nie   zostały   dostatecznie  

udokumentowane, lecz to z pewnością z powodu nietypowości  

tego bez wątpienia niezwykłego człowieka. Nie mniej pewne  
fakty udało się Konstanzy Reibert dość jednoznacznie ustalić.  

Co ważne, z aprobatą Wienanda i niejednokrotnie też z jego  
pomocą.

W   każdym   razie   nadal   istniało   mieszkanie   Goldachów   w  

Berlinie  -  Charlottenburg   przy   Steinstrasse.  Głównie   dzięki  

dożywotniej rencie, jaką zarząd Fabryki Lokomotyw w Span-
dau   postanowił   przyznać   wdowie   po   swoim   znakomitym,  

twórczym pracowniku-wynalazcy. Do tego dochodziła wcale  
nie   taka   mała   suma,   jaką   otrzymywała   po   swoim   mężu,  

radcy sądowym pani radczyni - Elisabeth Wienand.

Ona   wspólnie   z   matką   zamieszkiwała   teraz   duży   pokój,  

który kiedyś był sypialnią państwa Goldachów, i prowadziły  
- jak to się mówi - wspólne gospodarstwo. A gdy tylko Erich  

bywał w Berlinie, zatrzymywał się u nich. Młodszy brat Elisa-
beth, który był dozorcą więziennym, określił to nawet dość  

dosadnie, stwierdzając:

— Ten facecik był uwielbiany przez te kobiety.

Tak więc wkrótce bardzo szanowane przez tak zwane środo-

wisko kobiety - a więc Emma i jej ulubiona córka Elisabeth  

zaczęły   nawet   rozbudowywać   mieszkanie.   Założyły   w   nim  

background image

drugą   toaletę   z   dużą   łazienką,   co   akurat   było   wówczas  
najnowszym krzykiem mody, ale tu miało jednocześnie swój  

bardzo  praktyczny   wymiar.   Większość   córek   i   synów   tej  
licznej rodziny zdążyło już założyć własne rodziny, i można  

było   jeszcze   jedno   pomieszczenie   wygospodarować   dla  
studentów.   Wkrótce   zamieszkiwało   ich   tam   już   ośmiu, 

znajdując bardzo dobre warunki do życia i nauki.

Jednocześnie zaczęły sią pojawiać niespodziewane kłopoty  

— jak zwykle przez tego Ericha. Gdyż ten, skądinąd czuły i ko-
chany   chłopak,   nie   chciał   spełnić   życzenia   testamentowego  

swego ojca. Nie chciał po prostu pójść w jego ślady i zająć się  
prawem.   Bardziej   skłaniał   się   ku   temu,   aby   zostać  

nauczycielem, najchętniej w szkole podstawowej. I to nie w  
Berlinie   lub   jego   pobliżu  -ale   gdzieś   w   dalekich   Prusach  

Wschodnich. To nawet stało się możliwe dzięki jego dobrym  
stopniom, otrzymywanym teraz na kolejnych świadectwach.

Trudno   w   zasadzie   powiedzieć,   dlaczego   Erich   dokonał  

takiego   wyboru.   Dopiero   później,   na   podstawie   pewnych  

odnalezionych dokumentów, dało się to jakoś wytłumaczyć.  
Okazało się bowiem, iż w tamtych okolicach, w których Erich  

chciał   być   nauczycielem,   mieszkał   brat   jego   ukochanego  
dziadka.   I   mimo   że   nosił   znamienne   imiona   -   Friedrich-

Wilhelm, po prostu nie pozwalał zwracać się tak do siebie.  
Kazał nazywał się Ferdi-nandem albo Fritzem lub Augustem.

Ten człowiek - po bliższym zbadaniu jego losów - okazał się  

klasycznym   miłośnikiem   natury.   Już   we   wczesnych   latach  

młodości,   gdy   zorientował   się,   iż   nie   wytrzyma   długo   ze  
swoim   nadwrażliwym   bratem,   którego   określił   jako   mola  

książkowego,   opuścił   Berlin.   Wyemigrował   do   Prus  
Wschodnich, został tam rolnikiem, biorąc sobie za żonę jakąś  

Polkę. Wkrótce stał się nie tylko znanym plantatorem zboża i  
hodowcą   zwierząt,   ale   zasłynął   również   jako   rozrabiaka,  

pijak   i   babiarz.   I  akurat   z   nim   czuł   się   Erich   Wienand   po  
śmierci   dziadka   najbardziej   związany.   Potwierdził   to,  

wyprowadzając się nawet do niego. Widocznie przyciągał go  
jakąś tajemniczą, magiczną siłą.

Gdy   potem   zapytano   Ericha   Wienanda   podczas   jakiegoś  

background image

wywiadu,   co   go   tam   naprawdę   do   tego   wujka   ciągnęło,  
odpowiedział: „Każdy może mnie postrzegać tak, jak chce, i  

na   ogół   postrzega   tak,   jak   chce.   Na   każdą   rzecz,   a   na  
człowieka w szczególności, można jednak popatrzeć z różnych  

stron. To, co ktoś przypuszcza o innym, niekoniecznie musi  
być zawsze prawda. A czy ktoś w ogóle ma prawo oceniać  

innego człowieka? Określać, co w nim dobre, a co złe?".

W tamtych latach w każdym razie Erich Wienand został, tak  

jak   to   sobie   wymarzył,   nauczycielem,   i   to   w   miejscowości  
Tannenwald,   w   powiecie   Osterode.   Miejscowość   ta   liczyła  

wówczas około pięciuset mieszkańców, którzy zamieszkiwali  
w   domach   położonych   dość   daleko   jeden   od   drugiego.   W  

szkole   uczyło   się   około   sześćdziesięciu-siedemdziesięciu  
uczniów,   podzielonych   na   trzy   klasy,   tyle,   ile   było  

pomieszczeń do nauczania. Pracował w niej jeden nauczyciel  
główny i dwóch pomocniczych. We wsi była też oczywiście  

gospoda, kościół, niezliczona ilość krów, a po głównej ulicy,  
ciągnącej się przez całą wieś, wałęsało się zawsze sporo kur,  

kaczek i naturalnie psów, które obszczekiwały każdego.

Ale tylko dwadzieścia kilometrów stamtąd, a więc odległość,  

którą   można   było   pokonać   na   rowerze   w   niecałą   godzinę,  
leżało Geierswalde. Tam żył ten sławny z różnych sukcesów  

wscho-dniopruski   gospodarz,   określany   też   czasami   przez  
miejscowych jako zakała regionu, czyli jego wuj.

Niezmordowana Konstanza Reibert szukała uparcie każde-

go   śladu,   mogącego   jej   dopomóc   w   określeniu   Ericha  

Wienanda. Tak dotarła do nauczyciela pomocniczego, który  
tam   wówczas  z   Erichem   pracował   i  był   jego   przyjacielem.  

Mówił on:

-  W   tym   samym   mniej   więcej   czasie   przybyliśmy   do  

Tannenwaldu i zameldowaliśmy się u głównego nauczyciela,  
czyli   dyrektora   szkoły,   Mischkoreita.   Ten   przyjął   nas  

słowami:  „Przysłali   was  tu,  żebyście  wykonywali  wzorowo  
wasze  obowiązki  -  co  oznacza,  że   będziecie  te  durne  dzieci  

wychowywać tutaj na wiernych poddanych naszego cesarza i  
dobrych   obywateli   naszego   kraju.   Zamieszkacie   obaj   w  

budynku   obok   u   mojej   siostry,   która   dla   każdego   z   was  

background image

przygotowała już oddzielny pokój.

Spodziewam się, że zachowacie się u niej godnie! Nie życzę  

sobie   też,   abyście   mojej   córce   Erice   robili   czasami   jakieś  
nieprzyzwoite propozycje. Ona jest na to za porządna i chcę,  

żebyście to respektowali".

Niemniej dawał nam często do zrozumienia, że mógłby ją  

ewentualnie za jednego z nas wydać. Przy tym nie preferował  
wyraźnie   żadnego   z   nas.   Natomast   wziął   nas   solidnie   w  

obroty,   bez   przerwy   nas   hospitował,   robił   złośliwe   uwagi;  
słowem

 -stawiał   pod   znakiem   zapytania   naszą  

samodzielność. Ale tylko po to, jak nas zapewnił, że pragnie w  
nas widzieć swoich następców. Oczywiście mając na uwadze  

również   przyszłość   swojej   córki   —   tak   przynajmniej   to  
ocenialiśmy.

Była   to   w   sumie   bardzo   męcząca   sytuacja,   która   trwała  

długie miesiące. Któregoś dnia Erich wyznał mi, iż związany  

jest   jakimś   wcześniejszym   zobowiązaniem,   które   musi  
wypełnić.   Jeśli   dobrze   zapamiętałem,   to   chodziło   o   jakąś  

Irenę. Jednocześnie przyznał mi się, że ta córka Mischkoreita  
robi   na   nim   niezwykłe   wrażenie   i   stała   mu   się   jakoś  

wyjątkowo bliska.

Próbował też, oczywiście w tajemnicy przede mną, ożenić się  

z nią. Ale w końcu ja musiałem to zrobić, czując się winnym  
wobec   niej.   On   tymczasem   uwodził   w   okolicy   wszystkie  

dziewczyny, które mu się nawinęły pod rękę. Jeżeli oczywiście  
pozostawał we wsi i nie jeździł na sobotę i niedzielę do swego  

wuja   Goldacha,   z   którym   zwykle   się   upijał.   Ale   podobno  
prowadzili  wtedy rozmowy  o życiu  i śmierci,  które  bardzo  

lubił.

Burmistrz   Breisgauer   razem  ze   swym   szefem   policji 

zaraz po ceremonii opuścił miejsce zaślubin. Mniej więcej przez 
piętnaście   minut   szli   obok   siebie   bez   słowa   w   kierunku 

Schoenau. Noc była jasna, ale może dlatego bardzo zimna.

Rozglądali  się, gdyż w każdej chwili  groził im napad, w tej 

niebezpiecznej   ostatnio   okolicy.   I   rzeczywiście   kilkadziesiąt 

background image

metrów dalej z ciemności wyłoniły się dwie postacie, szybko 
zbliżając   się   do   nich.   Byli   to   dwaj   żołnierze   z   jakiegoś 

prawdopodobnie rozbitego pododdziału, widocznie będący na 
nocnych łowach.

- Teczkę! - zażądali. Rzeczywiście wyglądała obiecująco, była 

mocno wypchana. Ale tego, że był w niej rejestr zawieranych w 

Schoenau małżeństw, oczywiście nie mogli wiedzieć.

- Rekwirujemy ją! Chyba ją sobie gdzieś dobrze napcha-liście, 

co? Ale macie pecha. Porządek musi być!

Na   to   Strassner   niemal   ze   spokojem   wyciągnął   pistolet   i 

powiedział:

- Znikajcie stąd czym prędzej albo rozwalę wam tym łby!

Zniknęli dosłownie w sekundzie. Zwłaszcza że spostrzegli, iż 

grożący   im   pistoletem   był   w   mundurze   policjanta.   Jeszcze 

może byłby gotów przeprowadzić jakieś dochodzenie.

Burmistrzowi Breisgauerowi drżały nogi. Zimny pot zrosił mu 

czoło.   Ciężko   przestraszony   oddychał   z   trudem.   Po   jakiejś 
chwili dopiero zapytał:

- Czy naprawdę, Strassner, byś ich załatwił?
- Oczywiście, dlaczego nie - odpowiedział z dużą pewnością 

siebie. - Czy ty nie możesz pojąć, że teraz parę trupów więcej 
czy mniej nie ma żadnego znaczenia. Chodzi tylko o to, aby to 

były te najwłaściwsze trupy - dla dobra naszej przyszłości.

W tym samym mniej  więcej czasie w Welpenhof młoda, 

dopiero   co   zaślubiona   para   szła   schodami   na   górę,   do   swej 
sypialni   -   mając   na   to   oficjalne   błogosławieństwo   rodziców 

młodej   żony.   Elfie   i   Horst-Heinz,   przytuleni   do   siebie   - 
podążali zatem do przygotowanej dla nich już wcześniej byłej 

sypialni Wienandów; w ostatnim czasie zajmowanej tylko przez 
matkę i córkę.

- No - powiedział Erich Wienand do swej żony - nareszcie jest 

wszystko formalnie uregulowane - ostatecznie!

- Tak, jak tego chciałam - dopowiedziała cicho. 
- To zatem, kochana żono, spróbujmy zrobić z tego teraz jak 

najlepszy użytek.

background image

- Wiesz, że jestem na to gotowa. 
Wiedział o tym.

W   tym   samym   niemal  czasie   krowa   Edda   niespokojnie 

zaczęła się kręcić w oborze. Do środka weszli bowiem sierżant z 

baterii  przeciwlotniczej  i podoficer zaopatrzeniowy  z butelką 
wódki.   Postanowili   tutaj   na   swój   sposób   uczcić   ślub   swego 

dowódcy, przy czym złapali najpierw dwie kury, przeznaczając 
je na tak zwaną zagrychę po wódce.

Przez   cały   czas   podoficer   zaopatrzeniowy   uśmiechał   się 

jednak pod nosem na widok dobrze wypasionej krowy.

-   Co   za   wspaniała   wołowina!   —   zauważył   okiem   fachow

ca. - Bateria miałaby co jeść przez cały tydzień.

Również i sierżant miał już wielokrotnie  oko na tę okazałą 

sztukę, ale wzruszył tylko ramionami.

-   Jak   podwędzimy   jeszcze   kilka   kur,   to   tego   nie   zauważą 

szybko,   ale   z   tą   sztuką   mięsa   będzie   gorzej.   W   tej   sprawie 

musielibyśmy chyba najpierw zapytać szefa.

- Ale on jest teraz zajęty zupełnie inną krową, nie sądzisz? 

-Podoficer roześmiał się głośno. - Dla nas nie będzie miał teraz 
szybko czasu, powinniśmy to zatem sami rozstrzygnąć.

W   kuchni   Wienanda  wciąż   jeszcze   paliły   się   świeczki, 

rzucając uroczyste światło na stojące w ozdobnych wazonach 

wiosenne   kwiaty,   odbijając   się   w   pustych   kieliszkach   po 
szampanie   i   oświetlając   lekko   zaróżowione   twarze   Elwiry   i 

Ericha.

On  siedział   spokojnie,  nieco   tylko   przygarbiony   na  krześle, 

uśmiechając się delikatnie pod nosem. W swojej mocno wychu-
dzonej dłoni trzymał teraz kieliszek czerwonego wina, popijając 

z   niego   od   czasu   do   czasu   małymi   łykami.   Ona   patrzyła   na 
niego wyraźnie zdenerwowana i mocno podniecona. 

-   Co   naprawdę   myślałeś   podczas   tego   przedstawienia?   -

zapytała,   mając   oczywiście   na   myśli   ceremonię   ślubną.   -

Dlaczego   to   zrobiłeś?   Na   pewno   sobie   wszystko   dokładnie

background image

przemyślałeś,   jeśli   nawet   nie   byłeś   zupełnie   do   tego   przeko
nany?   Dlaczego   więc   postawiłeś   na   swoim?   Dlaczego   zupeł

nie   wyłączyłeś   mnie   ze   współdecydowania   o   tej   sprawie?
Wiesz przecież, że tego nie chciałam?

-  Bo  z  mego  punktu  widzenia   wydało  mi  się  to  konieczne.

Przy czym nie wyjaśnił jej tego, co rzeczywiście rozumiał

albo myślał, wyrażając się w ten sposób. Nigdy wcześniej tak 

się nie zachowywał. Najwyżej milczał, gdy go coś dręczyło, i na 

ogół nie zdradzał się ze swoimi myślami.

- Czyżbyś tym razem, Erichu, zrobił to naumyślnie? -zaczęła 

mówić z dużym zdecydowaniem. - Czy chciałeś w ten sposób 
bezpośrednio uderzyć we mnie - mnie za coś ukarać? Za co?

-   Niczego   takiego   nie   miałem   na   myśli,   kochana   Elwiro   - 

zapewnił ją, przyglądając jej się teraz bardzo uważnie. -Znam 

przecież   dokładnie   twoje   potrzeby   i   swoje   możliwości   -   w 
pewnych sprawach.

- Nie mów tak, Erichu! Proszę cię, nie mów tak -zawołała z 

żalem.   -   W   końcu   jestem   twoją   żoną,  byłam   i   wciąż   jeszcze 

jestem! A jeśli masz jakieś kompleksy albo coś sobie wymyśliłeś 
w   tym   obozie   na   nasz   temat,   to   daj   temu   wreszcie   spokój. 

Sądzę,   że   wszystko   znowu   może   się   między   nami   ułożyć,   to 
tylko kwestia chęci i czasu.

- W każdym razie chcę ci powiedzieć, kochana Elwiro, że w 

moim   postępowaniu   nie   ma  niczego,   co   by   było   skierowane 

przeciwko   tobie.   Pamiętaj   o   tym.   Albo   wyrażając   to   inaczej: 
możesz liczyć w tej sprawie na moją daleko idącą tolerancję.

- Wciąż, Erichu, próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi. 

Twoja   jakaś   dziwna   ostatnio   gotowość   do   wychodzenia   mi 

wciąż   naprzeciw   doprowadza   mnie   wprost   do   szału.   Jesteś 
ostatnio taki jakiś nieobliczalny! A już w zupełności wykazałeś 

to w stosunku do Elfie.

- Tego nie możesz mi zarzucić - powiedział, jakby po głębszym 

zastanowieniu - zwłaszcza w odniesieniu do tego dziecka, które 
kocham jak swoje własne. Rozczula mnie jej czystość duchowa, 

wrażliwość   i  miłość,  jaką   mnie   darzy.   Kogo   jak   kogo,  ale   tę 
cudowną dziewczynę chciałbym widzieć szczęśliwą- jak długo 

będzie to tylko możliwe. Nawet gdyby ona to swoje szczęście 

background image

przeżywała sama.

- Myślisz przy tym tylko o niej!

- Tak - przyznał jakby z ciężkim sercem - to jest jedyne, na co 

mnie stać w tej chwili.

Gdy Leitmanna, tego  „dobrego" sąsiada  Ericha Wienan-

da, ponownie odwiedził podoficer Tummler, ten zaprowadził 

swego   gościa   niezwłocznie   do   stodoły.   Tam   pokazał   mu, 
oświetlając   lampą   naftową   przywiezione   tu   przed   godziną 

skrzynie   i   kartony   z   amunicją,   bronią   i   materiałami 
wybuchowymi.

- Popatrz, człowieku - niemal wrzeszczał w zdenerwowaniu - 

co tu kazał złożyć ten sukinsyn sturmführer!

- To ci dopiero gówno! - szczerze zdziwił się podoficer, który 

sądził,   że   nic   nie   jest   w   stanie   go   już   zaskoczyć.   Po   chwili, 

oceniając   fachowym   okiem   ładunek,   stwierdził   rzeczowo:  
Będzie ze dwie-trzy fury.

Lehmann nie zrozumiał od razu, co miał na myśli podoficer, 

tylko skarżył się dalej.

- Jeśli to wyleci w powietrze, człowieku, to z mojej pięknej 

stodoły chyba nic nie zostanie.

- Nie tylko z twojej stodoły, przyjacielu Lehmann - powiedział 

podoficer,   kiwając   ze   znawstwem   głową   -   ale   również   ze 

wszystkiego, co tu stoi wokół - a więc z twojej obory i domu. 
Możesz to sobie wtedy wszystko skreślić. Także siebie i całą 

swoją rodzinę. Was wtedy też szlag trafi. - To właśnie było to, 
dzięki czemu Tummler zamierzał tutaj przeżyć koniec wojny.

-   O   mój   Boże!   -   jęknął   przerażony   Lehmann.   -   Żeby   coś 

takiego mi tutaj przywieźć. Czy to nie jest świństwo ze strony 

tego sturmführera w stosunku do mnie?! 

-   A   więc   także   i   wobec   mnie   -   stwierdził   stanowczo

Tiimmler - skoro ja tutaj pragnę skorzystać z twojej gościny
i zostać.

Teraz Leitmann, jakby chwytając się tego, zapytał z nadzieją:
- A czy wobec tego, jak sądzisz, nie dałoby się tego gówna 

gdzieś wywieźć?

background image

- Musimy coś z tym zrobić, przyjacielu Leitmann, jeśli razem 

nie chcemy wylecieć w powietrze. Ale nie będzie to takie proste, 

no i co nieco będzie cię kosztowało. No, powiedzmy, że mi o 
jedną trzecią obniżysz czynsz, kiedy tu już zamieszkam.

- Tummler, ty mnie chyba chcesz zrujnować! Ale niech już 

będzie. Nie mam zresztą wyboru, jeśli nie chcę w strzępkach 

wylądować u Pana Boga. A więc zgoda; powiedzmy, że obniżę 
ci czynsz o jedną czwartą. No dobrze, niech już stracę, ale teraz 

powiedz, jak sobie to wyobrażasz?

- Chodzi o to, abyśmy z tym sprzątaniem trafili na odpowiedni 

moment   -   odpowiedział   taktycznie   poduczony   przez 
Warnhagena   jego   najbardziej   zaufany   podoficer.   -A   więc 

musimy   wynieść   się   z   tym   na   krótko   przed   przybyciem   tu 
Amerykanów.   Gdy   już   będą   blisko,   wtedy   obaj   wykonamy 

nocną szychtę i wywieziemy stąd to gówno. Ze dwie-trzy fury, 
jak powiedziałem.

- Ale dokąd? Jak myślisz?
- Jak najkrótszą drogą, w bezpieczne miejsce! To jest w te 

bagna,   które   znajdują   się   między   posiadłościami   twoją   a 
Wienanda. A gdzie byśmy to mieli daleko wieźć?

- Akurat tam, gdzie prawdopodobnie...
- Co znaczy „prawdopodobnie", człowieku?! Ty o niczym nie 

wiesz!

- Ale jeśli w tym bagnie, jak ludzie mówią...

-   To   załatwimy   od   razu,   że   tak   powiem,   dwie   sprawy   za 

jednym   zamachem.   Jeśli   zatopimy   tam   skrzynie,   to   przyciś-

niemy  nimi  te   trupy, ale  my  o niczym   oficjalnie   nie  wiemy. 
Zrozumiano? 

- Człowieku, Tümmler, co ja bym zrobił bez ciebie!
- Ale masz mnie, Leitmann. I musisz się z tym już teraz liczyć. 

Radzę ci.

Noc   poślubną  mającą   miejsce   w   Welpenhof,   w   byłej   sy-

pialni   Wienandów,   Elfie   potraktowała   jako   największe 
spełnienie swego dotychczasowego istnienia. I to z pewnością 

niebezpodstawnie.   Horst-Heinz   w   każdym   razie   bardzo   się 

background image

starał, żeby tak było.

Elfie czuła się więc szczęśliwa, co wyraźnie promieniowało z 

jej   twarzy.   Gdy   mocno   wyczerpana   leżała   obok   niego,   miała 
anielsko   przymknięte   oczy.   Niczego   więcej   w   tej   chwili   nie 

pragnęła,   tylko   przespać   się,   najlepiej   w   jego   silnych 
ramionach. Lecz on, z łagodnie brzmiącym żalem, zwrócił się 

do niej:

- Ty, moja najukochańsza żoneczko, odpocznij teraz. Ja na 

chwilę muszę udać się do swojej baterii i zobaczyć, co tam się 
dzieje.  Jak  wiesz,  bardzo  wcześnie  rano  stanowiska  ogniowe 

przenosi się w inne miejsce. Mam nadzieję, że się nie gniewasz 
i że masz zrozumienie dla moich obowiązków.

- Czyń zawsze to, co musisz, mój kochany Horscie-He-inzu. 

Zawsze   też   będziesz   mógł   liczyć   na   moje   nieograniczone 

zrozumienie dla twoich zadań.

- Bardzo jesteś kochana, moja najdroższa Elfie - zapewniał ją. 

- Spróbuj teraz  troszeczkę  się przespać, ale tylko troszeczkę, 
gdyż szybko, bardzo szybko do ciebie wrócę.

Lecz   on,   oczywiście   nie   poszedł,   jak   to   jej   powiedział   „do 

swojej baterii". Warnhagen pospieszył górnym korytarzem do 

swej   dotychczasowej   „kwatery"   -   byłego   gabinetu   Ericha 
Wienanda,   do   którego   wprowadziła   się   teraz   Elwira.   A   ta 

czekała tam na niego - z otwartymi ramionami.

Po chwili jeszcze jedna osoba w tym domu czuła się szczęśliwa 

- niemal z wzajemnością. To wszystko działo się z początku bez 
słowa, dopiero potem Horst-Heinz szepnął jej do ucha: 

-   Czego   ja   nie   zrobię   dla   ciebie.   Wyłącznie   dla   ciebie   - 

zapewniał ją.

- I ja też - odpowiedziała mu.
Gdy   następnie   Warnhagen   schodził   możliwie   cichutko   po 

schodach   w   kierunku   głównego   wyjścia   -   zadowolony,   choć 
niewątpliwie   nieco   wyczerpany   -   pomyślał:   Cóż,   nie   ma 

sukcesów bez ofiar. Ale w końcu - jako oficer! - był do tego 
przyzwyczajony.

Gdy już miał wyjść z domu, spostrzegł Ericha Wienanda. Ten 

siedział najspokojniej w świecie na schodach prowadzących do 

jego   piwnicy.   Światło   jedynej,   stojącej   obok   niego,   świecy 

background image

oświetlało go delikatnie. W ręce, która o dziwo, już nie drżała, 
trzymał kieliszek czerwonego wina, jak gdyby chciał nacieszyć 

się jego połyskującym w blasku świecy kolorem.

Teraz   jednak   spojrzał   zaciekawiony   na   zbliżającego   się 

porucznika.

-   Na   słóweczko,   panie   Warnhagen,   jeśli   pan   może?

Warnhagen przez chwilę jakby zawahał się, nie wiedział,

jak na to zareagować. Wyczuł, że ton Wienanda nie zdradzał, 

mimo wszystko, przychylności. Ten człowiek był rzeczywiście - 
jak Elwira mu to już nieraz próbowała uświadomić - niezwykle 

przebiegłym starcem. Lepiej zachowywać się przy nim z dużą 
ostrożnością!

-   Zapewniam   pana,   panie   Wienand,   że   zawsze   chętnie 

spełniam każde pańskie życzenie.

- Jedyna rzecz, na której mi zależy, panie Warnhagen, nawet 

bardzo   mi   zależy,   jest   samopoczucie,   oczywiście   dobre 

samopoczucie, mojej córki Elfie. Co poza tym pan jeszcze sobie 
tutaj organizuje, to mnie specjalnie nie interesuje. Ale Elfie - 

tak!   Ją   chciałbym   widywać   szczęśliwą!   Niech   pan   ma  to   na 
uwadze. Czy jest pan w stanie jej to zapewnić?

- Będę się starał, panie Wienand!
- Jedynie tego od pana oczekuję - tego jednego. Jeśli się to 

panu uda, wtedy będę absolutnie we wszystkich sprawach do 
pana dyspozycji. Niech pan ma to zatem na uwadze! Ale tylko 

wtedy. Czy dobrze się rozumiemy? Rozumieli się.

Tej samej nocy  - w szkole artylerii, leżącej zaledwie kilka 

kilometrów   na   północ   od   Schoenau   opozycyjnie   nastawiony 
porucznik   Franz-Jochen   Rabę   zebrał   wokół   siebie   pięciu 

zaprzysiężonych przyjaciół. Wśród tych oficerów znajdował się 
także   adiutant   komendanta   szkoły   -   jako   osobiście 

oddelegowany przez niego.

Dla Rabego było to jednoznacznym sygnałem, że ma wolną 

rękę w działaniach! Jako pierwszy, ale równy wśród równych, z 
czego niebawem wyniknąć miały niespodziewane wydarzenia.

- Tego, co tu, koledzy, ostatnio zdarzyło się w związku z tymi 

background image

urodzinami, nie da się inaczej określić jak czyste wariactwo. Że 
też wciąż jeszcze egzystują wśród nas tacy idealiści. Oni mogą 

nas wszystkich zaprowadzić na szubienicę. Musimy zatem jak 
najszybciej wyeliminować tych zdrajców z naszych szeregów. 

Po prostu załatwić ich!

-   Dosłownie   załatwić?   -   zapytał   naiwnie   jeden   z   obecnych 

kolegów.

- A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Jeśli my, że tak powiem, 

sami nie wykażemy się w tym zakresie, to ci Amerykanie zała-
twią nas wszystkich. Rozumiecie: wszystkich! Chcecie tego?

Nikt oczywiście nie chciał.
-   Musimy   zatem   sami   i   to   w   sposób   zdecydowany   tym 

Amerykanom   wyjść   naprzeciw.   Czymś   się   wykazać.   Coś 
zaproponować. I to nie tylko naszą szkołę; to byłoby dla nich 

chyba za mało. Trzeba by im oddać co najmniej Schoenau i to z 
całą okolicą.

- Ci Amerykanie podobno są bardzo nieobliczalni.
- Ależ człowieku, oni stali się już po prostu realistami. Nie 

chcą, zwłaszcza teraz, na koniec, niczym ryzykować. Tacy głupi 
to oni nie są. 

- Czy chcą zatem gwarancji i ty chcesz im je dać?
- Tak, wspólnie z wami, przyjaciele. Jeśli tego nie zrobimy, to 

i   tak   nas   tu   zdławią.   Wystarczy   jakiś   niewłaściwy   ruch,   a 
ostrzela nas ich artyleria i zasypią bomby. Ale tego powinniśmy 

za wszelką cenę uniknąć.

- I co, chcesz wobec tego nawiązać z nimi jakiś kontakt?

- Ktoś - odpowiedział Rabę, jakby był gotów się poświęcić - 

musi to zrobić. Tylko gdy ja będę z nimi prowadził rozmowy, 

wy   przez   ten   czas   musicie   tutaj   przeprowadzić   faktyczną 
czystkę.   To   znaczy   wyłączyć   tych   szwendających   się   jeszcze 

nazistów   i   innych   idiotów   i   rozbroić   to   cudaczne   pospolite 
ruszenie.

- I ty myślisz, że to się tobie uda? - zapytał ktoś z troską w 

głosie.   -   Nie   boisz   się,   że   dowiedzą   się,   że   byłeś   aktywistą 

Hitlerjugend? Każdy z nas czymś się tam przecież w przeszłości 
zajmował. Należał do faszystowskiej organizacji studenckiej, do 

jakichś paramilitarnych ugrupowań, przekazywał pieniądze na 

background image

SS.   Czy   da   się   to   wszystko   tak   po   prostu   zwyczajnie 
zatuszować?

- Ależ to, przyjaciele, wszystko było wczoraj!. Minęło, jest za 

nami. Do Hitlerjugend należeli też i pułkownik Stauffenberg, 

ten   zamachowiec,   jak   i   jego   najbliższy   sponsor   hrabia   von 
Schulenburg, ten był nawet wysokim bonzą partyjnym, i co? 

To, co teraz jedynie będzie się liczyło, to wykazanie się jakąś 
działalnością   opozycyjną!   Mimo   że   nie   jest   to   coś,   co   mi 

odpowiada. I nigdy nie odpowiadało.

- Nikomu z nas coś takiego nie leżało! - zapewniali niemal 

wszyscy jednogłośnie.

Tej nocy Erich  Wienand, klęcząc w swej piwnicy, odkopał 

ponownie   głowę   swego   przechowywanego   tam   Chrystusa. 
Dokonał tego niemal resztkami sił, był kompletnie wyczerpany 

i   z   trudem   oddychał.   Migocące   światło   świec   osadzonych   w 
świeczniku od Knuta Hamsuna oświetlało jego zaczerwienioną 

i mocno spoconą twarz. 

Lecz gdy wreszcie mógł spojrzeć na odkopaną twarz samego 

ukochanego   Chrystusa,   oczyścił   ją   -   poczuł   wielką   ulgę; 
zwyczajnie,   jakby   nagłe   zmęczenie   ustąpiło.   Przez   dłuższą 

chwilę   klęczał,   jakby   był   z   kamienia.   Nic   tylko   patrzył 
zachłannie w twarz Chrystusa. Nagle uświadomił sobie, że ten 

Chrystus się do niego uśmiecha. Mimo wszystko - uśmiecha się 
do niego!

Dopiero po dłuższej chwili Erich Wienand powstał z klęczek. 

Usiadł   za   stołem,   za   tym   niby   swoim   biurkiem.   Sięgnął   po 

papier, pióro i spróbował znowu zacząć pisać.

Nadaremnie.

Koniec tomu pierwszego.

background image

Hans Hellmut Kirst urodził się 5 grudnia 1914 roku w Osterode w 

Prusach Wschodnich. W latach drugiej wojny światowej walczył jako 

żołnierz Wehrmachtu na terenach Polski, Francji i Rosji. Po 

zakończeniu wojny próbował różnych zawodów. Był urzędnikiem, 

drogowcem, ogrodnikiem. Brutalne wspomnienia wojny zdecydowały 

jednak, iż postanowił spróbować swoich sił w dziedzinie literatury. 

Zadebiutował w roku 1950. 

Jego przesycone świadomością moralnego upadku narodu 

niemieckiego książki, przedstawiające w krzywym zwierciadle 

megalomanię ideologów III Rzeszy, odbijające nurtujące szerokie 

rzesze niemieckiego społeczeństwa poczucie winy za udział w obłędzie 

historii, szybko zdobyły mu uznanie i popularność na całym świecie. Do 

kanonu światowej literatury weszły między innymi: cykl "08/15", 

"Fabryka oficerów", "Bunt żołnierzy", "Noc generałów". Za swoją 

twórczość uzyskał wiele cenionych literackich nagród, wśród nich 

amerykańską nagrodę literacką imienia Edgara Allana Poe. Był 

członkiem Związku Pisarzy USA i amerykańskiego PEN-Clubu. Ponad 

50 napisanych przez niego książek przetłumaczonych zostało na 30 

języków i ukazało się w łącznym nakładzie ponad 15 000 000 

egzemplarzy. Zmarł 23 lutego 1989 roku w Bremie. 

[Wydawnictwo Interart, 1993]