Pedersen Bente
Roza znad Fiordów 19
Pokrewne dusze
Lily i Michael, dzieci Rozy i Seamusa, przeżywają trudne chwile. Choć rozdzielono je w
niemowlęctwie, teraz już sześciolatki, w tajemniczy sposób dowiadują się o sobie nawzajem. Lily
mieszka z Rozą w Norwegii, Michaelem zaś opiekuje się Adam, brat Seamusa, który wyjechał do
Nowej Zelandii. Dzieci bardzo tęsknią za sobą i pragną się spotkać. Dzieli je jednak ogromna
odległość. Czy dorośli będą w stanie spełnić ich marzenia i ukoić ból?
Rozdział 1
Powierzchnia lustra była matowa i nierówna. Z trudem dawało się dostrzec odbicie. Nic
dziwnego, lustro było stare. Należało do jej matki i Roza zatrzymała je wyłącznie z
sentymentu. Mogła wtedy myśleć o Nannie bez uczucia bólu.
Roza wiedziała, że także matka odziedziczyła to mosiężne lustro. Nie było wartościowe
ani szczególnie ładne, ale wcześniej należało do Lei. Dlatego Nanna traktowała je z
szacunkiem takim samym jak Roza.
Spoczywało w wyściełanej aksamitem szkatułce, którą Edvard przywiózł kiedyś z Rosji
swojej ślicznej córce, gdy miała zaledwie pięć lat.
Nie sposób się było zobaczyć wyraźnie w tym starym zwierciadle, ale dla Rozy nigdy to
nie miało znaczenia. Nigdy nie chciała widzieć dokładnie swojej twarzy.
Także i tym razem dostrzegała aż nazbyt wiele.
Roza nosiła na sobie ślady pożaru, ale go prawie nie pamiętała. Dym zamroczył ją, zanim
uświadomiła sobie, że coś się pali. Na pewno by umarła, gdyby Mattias z poświęceniem
nie rzucił się do płonącego domu, by ją ratować.
To byłaby miłosierna śmierć.
Nawet nie poczułaby płomieni.
Ale on wyniósł ją z duszącego dymu.
Z trudem zmuszała się do uczucia wdzięczności, mimo że Mattias był jej mężem. To
zachwiało równowagę sił pomiędzy nimi. Choć nie rozmawiali na ten temat, Roza
wiedziała, on w ten sposób nie myślał.
Ale ona tak.
Dotychczas uznawała ich oboje za równie silnych. Pożar to zmienił.
Tym razem nic nie pamiętała z pożaru domu w dolinie Al ta, ale ogień odcisnął swój ślad
na jej skórze.
Znowu.
To było przecież oparzenie. Coś, co ją bolało, kradło jej spokój i poczucie bezpieczeństwa,
odsuwało wszystko, co zwyczajne.
Nikt inny tego nie dostrzegał, nawet Mattias. Przed wyjazdem z Olem nie miał czasu, by
spojrzeć na nią dokładnie. Roza nie wiedziała, czy była zawiedziona czy zadowolona.
Była pewna, że zapłakałby nad nią, a ona nie chciała łez. Chciała życia. Pragnęła tylko
zwyczajnego życia.
Żadnych snów, żadnych głosów, żadnych niewypowiedzianych żądań, które śpiewały jej
w żyłach, że jest inna, że ma coś nieść dalej, że istnieje jakiś przeklęty obowiązek, który
musi spełnić.
Ona pragnęła jedynie zwyczajności!
Tego, czego nigdy nie miała.
Opuszkami palców dotknęła zagłębienia pomiędzy obojczykami. Skóra była tam delikatna
od czasu, gdy Mattias, narażając własne życie, wyniósł ją z ognia.
Długo ją piekła tam skóra, ale nie mogła obejrzeć jej od razu. Nawet nie wiedziała, czego
powinna szukać. Bolało ją przecież wszystko.
Dopiero dzisiaj uniosła zwierciadło przed twarz i spojrzała w nie.
Złoty ptaszek Ailo naznaczył ją swoim piętnem.
Gorąco było tak intensywne, że klejnot, który zawsze nosiła na rzemyku owiniętym dwa
razy wokół szyi, rozgrzał się i sparzył jej białą, delikatną skórę.
Miała teraz tam czerwony ślad ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Jeszcze jedna blizna,
którą będzie nosić z uniesionym czołem przez resztę życia.
Wszystko w jej życiu przypominało zniszczony, pokryty bliznami policzek.
Roza opuściła lustro i odłożyła je na niebieski aksamit rosyjskiej szkatułki. Nie miała
powodu, by się oszukiwać. Zawsze to wiedziała, mimo że wspominała o tym rzadko.
Lustra nie były dla niej.
- Proszę, proszę, to wy! - rzucił Nikołaj na powitanie, gdy ujrzał Olego i Mattiasa. Nie
wyglądał na zachwyconego. Jego reakcja zniechęciłaby każdego, ale przybysze nie ruszyli
się z miejsca. - No to teraz lepiej rozumiem pewne sprawy - dodał znacząco, strzykając
daleko brązową od przeżuwanego tytoniu śliną.
Nucił pod nosem, rozglądając się wokół niby od niechcenia, obserwując jednak uważnie
wysiłki stojącego w rzece wędkarza.
Ole zaśmiał się i ukucnął, opierając przedramiona na udach. Jego śmiech zabrzmiał jednak
złowrogo. Bujał się na piętach, jego uśmięch był szeroki, ale niebieskie oczy przybrały
twardy wyraz. Nikołaj nie znał Olego na tyle dobrze, by zrozumieć, że posunął się za
daleko. Kiedyś Ole mógłby takie traktowanie przełknąć. Ale wtedy był młodzieńcem.
Teraz jest mężczyzną. I nie należał do rodu łagodnych ludzi.
-Ja zawsze wiedziałem, że poczciwi mieszkańcy wioski widzieli coś... niezwykłego w
mojej siostrze - zaczął powoli. Zerknął na Mattiasa.
Ten domyślił się, do czego zmierza Ole. Wiedział, że jego uprzejmość jest udawana.
- Czy ty kiedykolwiek to odczułeś, Mattiasie?
- Nie - odparł.
Ole znów się zaśmiał i spod zmrużonych powiek zerknął na Nikołaja, który zaczynał się
domyślać, że Ole nie jest tak po prostu przyjacielski. Zaczynał zauważać, że słowa
młodego niosły ze sobą ostrzeżenie. Wyczuł mróz poza słowami i przypomniał sobie
Wielkiego Samuela. Może syn nie jest tak niepodobny do ojca...
-Ty, Mattias, byś pewnie tego nie dostrzegł -poprawił się Ole po chwili. - Byłbyś już
dawno zaczarowany, gdyby moja siostra rzeczywiście była wiedźmą. Ciebie nie byłoby
sensu pytać. To głupie z mojej strony. A jeśli ona jest tak zwykła, jak my utrzymujemy, to
nic niezwykłego nie byłoby można zauważyć. Nic poza tym, na co zwracają uwagę
mężowie u swoich żon, a o czym większość z nich niechętnie opowiadałaby każdemu.
Zaśmiał się rozgłośnie.
Mattias odłożył na ziemię plecak. Pośrodku rzeki stał mężczyzna i rzucał długą, cienką
linką.
Śmiesznie to wyglądało. Mattias nie mógł pojąć, jakim cudem ci ludzie oczekują, że w ten
sposób coś złowią. Jemu wydawało się to czystą stratą czasu i niepotrzebnym igraniem z
szansą. O ileż pewniej jest zarzucić sieci i dać im robić swoje, jak robiły przez minione
stulecia. To tutaj wydawało się zabawą, rozrywką dla tych, którzy mają za dużo czasu i
pieniędzy. Ludzie, którzy potrzebowali łososi jako pożywienia, wierzyli w sieci.
O ile mógł dostrzec, to nie Maxwell stał niemal do pasa w wodzie, ale odległość była zbyt
duża, by ocenić, czy to ktoś od niego starszy, czy młodszy.
- Maxwell to nasz stary znajomy - rzucił Ole, zapominając jakby, że sam starał się o robotę
i wioślarza, i przewodnika dla Anglików.
Nikołaj złożył brązowe, pomarszczone dłonie na wyblakłej koszuli. Miał rozpięty jedynie
guzik pod szyją, mimo że słońce nieźle przygrzewało z wysoka. Kurtkę zwinął i podłożył
pod kark. Wyglądało na to, że zamierzał tak odpoczywać jeszcze przez długi czas.
-Czy czegoś tu nie rozumiem? - spytał Ole, unosząc brwi i marszcząc gładkie czoło.
Podszedł do starego i ukucnął obok niego, zsuwając kapelusz na tył głowy i odsłaniając
jasne, potargane włosy. Czoło błyszczało mu od potu. Skóra Olego zaczynała różowieć.
Dzień był gorący, słońce piekło. Ole nigdy nie opalał się na brązowo. Latem dostawał
jedynie piegów. Mógł się przypiekać na czerwono, skóra schodziła mu płatami, ale nigdy
nie brązowiał.
Nikołaj zaśmiał się ze swojego ukrycia pod brzozami dochodzącymi tu do kamienistego
brzegu
rzeki. Nie było mu gorąco, a komary wolały krew spoconych mężczyzn, którzy odsłaniali
skórę, i zaraz otoczyły chmarą Olego i Mattiasa.
- Chłopak złamał wczoraj nogę - rzucił.
Jego syn skończył już dwadzieścia lat, ale Nikołaj nie przestał nazywać go chłopakiem.
Może nic dziwnego, skoro miał tylko tego jednego syna i pięć córek. Mimo to Mattias nie
chciałby, by to jego ktoś nazywał chłopakiem, gdy był już mężczyzną, choćby własny
ojciec.
-No, i? - spytał Ole, nie rozumiejąc związku. Wpatrywał się w Nikołaja uważnie.
-Wiem przecież, że też chciałeś zostać przewodnikiem Anglików... - odparł stary.
- Teraz to ty nim jesteś, Nikołaj - przerwał mu Mattias, bo przeczuwał, do czego ten
zmierzał i wcale mu się to nie podobało.
Nikołaj zaśmiał się gardłowo. Był z siebie całkiem zadowolony.
- No bo jesteś jeszcze sprawny - dodał Mattias. -Bo inaczej można by było powiedzieć, że
to
Rallarroza zasiała kilka ziaren - rzucił stary z uśmiechem. Uważał, by nie powiedzieć zbyt
wiele. - Widzieliście, jak ten kwiat rozsiewa ziarna jesienią? Wygląda zupełnie, jakby
padał śnieg! Co by było, gdyby można by... rozsiewać to, co się chce, w ten sam sposób...
- Przyszliśmy tu, by się przywitać, a nie zabierać robotę innym, którzy jej potrzebują -
rzucił Ole kwaśno.
Nikołaj nie odpowiedział. Włożył do ust kolejną porcję tytoniu i udawał, że nie czuje się
obrażony.
-Jeśli chcesz przywitać się z synem, powinieneś pójść dalej w górę rzeki - powiedział w
końcu Nikołaj. Uczynił to z wyraźną niechęcią. - Tu jest ojciec. - Wskazał kciukiem rzekę.
- Dyrektora Thomasa nie ma dzisiaj, ale ja tak zrozumiałem młodego pana, że mam tu
zaczekać razem z jego ojcem. On sam poszedł w górę rzeki z drugim panem, z tym, który
nie mówi po norwesku. I jeszcze się tym szczyci. Młody pan Hart taki nie jest, ale on już
przyjeżdżał tu wcześniej. Nie rozmawiałem z nim wtedy, ale nie zmienił się.
Teraz była kolej Nikołaja na uśmieszek. Nadal nie doceniał Olego i jego pamiętliwości.
- Zakładam, że to żona Mattiasa nauczyła tego Anglika mówić po norwesku? W swoim
czasie byli dobrymi przyjaciółmi...
Zerknął na młodszych z ukosa. Oni nie mogli mu zaprzeczyć, zwłaszcza że nie powiedział
niczego nieprzystojnego, więc milczeli. Ale obaj zapamiętali jego słowa. One miały
obrazić. Nikołaj nie powiedział otwarcie, co sądzi o Rozie, ale to było oczywiste.
Wszyscy pamiętali, że Roza pojechała jako służąca do Anglii razem z angielskim
inżynierem i jego żoną. I równie dobrze, jak pamiętali ten fakt, pamiętali brata żony tego
inżyniera. Niewielu przy fiordzie uważało, że to przypadek, iż Roza pojechała do Anglii z
rodziną młodego Maxwella Harta.
Nikt nie wiedział na pewno, ale wszyscy się domyślali.
Nadal myśleli swoje, gdy Roza po latach wróciła do domu, może nie z podkulonym
ogonem, ale z dzieckiem na ręku.
A teraz, gdy miody Anglik znów się tu pojawił, plotki zakwitły.
Nikołaj wiedział, o czym wszyscy gadają, i był pewien, że doszło to do brata i męża Rozy.
Był przekonany, że Mattiasowi nie podoba się to gadanie. Mattias był porządnym
chłopem, nikt nie mógł mu niczego zarzucić poza jego dziwnym wyborem żony. Pewnie,
że potrzebował matki dla swego syna, ale wszyscy uważali, że mógłby lepiej wybrać...
- Ole, nie!
To Mattias powstrzymał szwagra ostrym tonem i ostrzegawczym spojrzeniem. Stał,
wysoki, w cieniu i wciskał kamienie butem. Najmniej ze wszystkiego pragnął wymiany
zdań na temat Rozy. A jeśli już, to on powinien brać w niej udział, a nie Ole.
Ole wzruszył ramionami i wyprostował się. Nikołaj pozostał na ziemi.
Troszkę wyżej na brzegu leżała długa, wąska łódka do pływania po rzece.
- A więc poszli w górę rzeki? - spytał starego, jakby nie padły pomiędzy nimi żadne
nieprzyjemne słowa.
- Tak, w górę - potwierdził Nikołaj.
- No to my zrobimy to samo - stwierdził Ole, zerkając na Mattiasa.
Ten zaczął zakładać plecak. Nie miał nic przeciwko opuszczeniu starego z jego
podejrzeniami, mimo że to zbliżało go do Maxwella Harta.
- Nie powinieneś dawać po sobie poznać, że cię to obchodzi - rzucił Ole, gdy już byli poza
zasięgiem słuchu Nikołaja.
- Wiem.
- To daje pożywkę plotkom.
-Zupełnie jakby one czegokolwiek potrzebowały! - rzucił gorzko Mattias i przyśpieszył
kroku.
Nie pomogło mu to. Ole nie dał się zostawić w tyle. Mattias nadal słyszał głos szwagra
wypowiadający jego własne myśli.
-Jak długo trzymamy fason, nic im do tego -stwierdził Ole rozsądnie.
- To on was tego nauczył, prawda? Wielki Samuel? - spytał Mattias, unosząc do góry
kąciki ust. Tylko trochę, odrobinę. Zawsze tak robił, gdy czuł się zraniony lub zły, jak
teraz. Bruzdy nad nosem, pomiędzy ostrymi łukami brwi pogłębiały się i wyglądały jak
nacięcia na złocistej skórze czoła. Twarz Mattiasa nabierała wyrazu dzikości, gdy mrużył
brązowe oczy, a policzki napinały się, twarde niczym skała. Ole nie mógł dostrzec jego
blizn, ale pamiętał, że w takich razach bledną i sprawiają wrażenie narysowanych kredą.
Mattias wyglądał wtedy na mężczyznę niebezpiecznego, ale opanowanego. Ole żałował,
że sam nie potrafi tak wyglądać.
Kobiety kochały coś takiego. To coś, co je kusiło, a jednocześnie odstraszało. Chciały
dotknąć niebezpieczeństwa i wszystkie wierzyły, że każda jest tą jedyną, której się nic nie
stanie.
Ole żałował, że jego ojciec nie dożył dnia, w którym mógłby zobaczyć, że jednemu z jego
synów się powiodło. Żałował, że nie może zobaczyć wyrazu zawodu na jego twarzy.
Wielki Samuel nigdy nie wierzył w swoje dzieci. Zadbał nawet o to, by odebrać Rozie jej
jedyną zaletę - urodę.
Ale Roza poradziła sobie z nich wszystkich najlepiej.
Mimo wszystko. On też sobie poradzi.
Także Anders przeżywał przygodę życia, o której nie wiedzieli, jak się skończy.
- To było ważne dla mojego ojca - odparł sztywno Ole.
-Ja nauczyłem nie odsłaniać się przed ludźmi z wioski, ale to nie znaczy, że umiem odcinać
się od rzeczy ważnych, które dla mnie wiele znaczą...
- A ja nie pozwalam, by ludzie wiedzieli, że ich gadanie mnie obchodzi. To jest pewne! -
odrzekł Ole gwałtownie.
-Co mówią o niej? - spytał Mattias. Długo nie był w Kopalni i plotki do niego nie
docierały.
- Nie domyślasz się?
- Pewnie gadają, że Lily jest córką Harta. -No to czemu pytasz? - spytał Ole, idąc dwa
kroki za Mattiasem. Ledwo za nim nadążał. - Przecież wiesz.
- My wiemy, że to nieprawda.
- My wiemy - potwierdził Ole. - Ale wieś nie wie. A jeśli mają wątpliwości, możesz się
założyć, że będą tak twierdzić. Wielu będzie się uważnie przyglądać małej, by szukać w jej
twarzy rysów Maxwella. - Ole przybrał żartobliwy ton głosu. -Oczywiście, Lily ma ostro
zarysowaną buzię, ale nie aż tak szczupłą jak Hart. Lily ma minę sprytnego liska. My
wiemy, kogo przypomina, ale jeśli nawet ktoś dostrzeże w jej twarzy rysy Harta, powinien
zrozumieć, że to nie może być prawda.
-1 tak źle, że w ogóle gadają.
Ole zatrzymał się.
Znaleźli się na otwartej przestrzeni. Słońce przypiekało. Kapelusze zatrzymywały
najbardziej palące promienie, ale i tak było gorąco. Ole czuł w nogach ich długi marsz w
trudnym terenie. Musiał krzyknąć za Mattiasem, by ten go usłyszał:
-Jesteś o niego zazdrosny!
Mattias zatrzymał się również i rzucił szwagrowi spojrzenie przez ramię.
- Ona zawsze mu się podobała - rzucił krótko. - Ale to nie jest zazdrość - dodał, ruszając z
miejsca.
Ole pozwolił mu iść przodem i zachować dystans.
- Nie rozumiem, dlaczego wy wszyscy mącie do niej taką słabość - powiedział do siebie. -
Ze ja ją kocham, to jedno. Jestem jej bratem i jako rodzeństwo trzymamy się razem i
kochamy. Ale widzę przecież, że ona nawet nie jest ładna! Jak to możliwe? Naprawdę nie
mam pojęcia. Przecież aż tak wspaniała w łóżku nie może być, by wytłumaczyć to
szaleństwo!
Pokręcił głową i przyszły mu na myśl kobiety, które aż nazbyt łatwo dawały się przekonać,
by iść z nim na siano. Nawet nie musiał się wysilać.
- Może to coś, co mamy wszyscy w rodzinie -mruknął do siebie. Najgorsze, że nie mógł o
to nikogo zapytać. A zwłaszcza nie Rozę.
Dogonił Mattiasa, zanim doszli do miejsca, gdzie zatrzymali się dwaj Anglicy. Stanęli w
cieniu. Mattias ukucnął na brzegu schodzącym stromo do wody. Prąd na tym odcinku był
silny. Rzeka płynęła prosto węższym korytem i kryła pod wirami wiele kamieni. Była też
głębsza. Tutaj wioślarz
musiał bardzo dobrze znać teren. Ole rozumiał, dlaczego Nikołaj zatrzymał się wcześniej.
On sam przepłynąłby jednak przez bystrza. Nie znał wielu, którzy by to potrafili, ale
uważał, że do nich należał.
- Zapomnijmy o tym - rzucił Mattias, nabierając wody w dłoń. - Nie rozmawialiśmy o tym.
Nie chcę, by Hart miał mnie za głupca. Nie chcę, by to naprowadziło go na myślenie o niej.
Pewnie już tego nie robi, ja sobie to tylko wyobrażam. Jestem zmęczony. Jestem cholernie
zmęczony, Ole. Wiele głupstw przychodzi mi do głowy, gdy jestem zmęczony.
Olemu było go żal. Źle wyglądał. Cieszył się, że byli sami i że tylko on widział szwagra w
takim stanie. Wiedział, że to minie, wcześniej czy później. Może za pięć lat. Może za
dziesięć. Ale Ole był pewien, ze minie.
To, co było w Mattiasie najbardziej przerażające: jego zamykanie się w sobie, nigdy nie
przeminie. Mattias będzie nosił zadrę w sercu jeszcze długo, aż do starości.
- Samuel nauczył was trzymać maskę, prawda? Ole wzruszył ramionami. Nie chciał
myśleć
o ojcu. Już udawało mu się wspominać go bez pasa z żelazną klamrą w ręku, ale zanim to
nastąpiło, minęło sporo czasu. Potrafił już myśleć o innych cechach ojca, nie tylko o jego...
gwałtowności. Już nie zaciskał pięści, gdy o nim myślał.
Może kiedyś stanie się tak silny, że nie będzie mierzył niechęci i się zastanawiał, gdzie
przebiega granica pomiędzy pogardą a nienawiścią. Bo przecież w samym centrum tych
uczuć znajdowało się
to dziwne, miękkie jądro oddania. Głęboko pod tym, co było twarde, jakby z kamienia i
chłodu, i pewnie dlatego nie bolało, znajdowało się coś miękkiego i kleistego. Nie chciał
nawet tego dotykać, bo wtedy jego dłonie staną się brudne i lepkie.
Ole nie potrzebował lepkich wspomnień.
Ojciec nie żył i powinien pozostać pogrzebany. Jeszcze nastąpi czas, gdy ludzie zapomną o
Wielkim Samuelu i nie będą wspominać jego postępowania, tłumacząc zachowanie jego
dzieci.
Anders już się wyzwolił.
Już nawet nie nazywał się Anders. Był Andrew. Już nie musiał ciągnąć za sobą nazwiska
Samuela. Nie musiał mówić tym językiem, który ojciec wbił im razami, gdy dzieci były na
tyle duże, by otworzyć usta i wymawiać dźwięki. Andersa nazywano Andym, nosił
nazwisko Warren i myślał po angielsku. Pewna bogata Angielka jest teraz jego babką. Da
mu konie, gdy już dorośnie. Wielki Samuel nie pozostawił swoim dzieciom nic, co
miałoby jakąkolwiek wartość. Olego cieszyło, że Anders, który nie odziedziczył nawet
patyka, będzie kimś ważnym i dobrze sytuowanym. To cieszyło Olego, śmieszyło nawet,
ale pragnął dla siebie tego samego. Także pragnął pieniędzy. Pragnął dużych pieniędzy i
poważania, które się zawsze z tym wiązało.
To leżało w jego zasięgu.
Miękki.
Słaby.
Ole spojrzał na Mattiasa. Rzeka wchodziła tu w zakręt. Ole wiedział, że było głęboko i że
na dnie spoczywały duże kamienie, które osłaniały ryby od
prądu. Łosoś lubił takie miejsca. Dobry przewodnik powinien powiedzieć Maxwellowi, że
tu można złowić naprawdę duże sztuki. Co prawda ludzie z wioski nigdy nie zarzucali sieci
w najmocniejszym nurcie, szkoda im było sieci.
-Już zapomniałem, kolego - rzucił, mijając Mattiasa. - Założę się, że są za tym zakrętem.
Mattias długo za nim patrzył. Posiedział jeszcze chwilę, chłodząc czoło i skronie zimną
wodą. Słyszał po glosie Olego, jak ten się zmieszał. Nie rozumiał go. On się nie wstydził,
że kochał Rozę.
Ale Ole bał się żywić do kogoś tak mocne uczucia.
Właśnie tak samo, jak Roza.
Oboje bali się kochać bez zastrzeżeń.
Rozdział 2
Była niespokojna.
Nie czuła nic poza słabym niepokojem kłującym skórę, tak niewyraźnym, że nawet nie
mogła go zlokalizować. Po prostu coś ją niepokoiło. Nie wiedziała, z czym to łączyć, nic
nie przychodziło jej na myśl. Nie słyszała żadnego głosu.
Jak zwykle, gdy bała się czegoś nieokreślonego, musiała zajrzeć do dzieci. Roza podeszła
na palcach do kołyski, gdzie spała Stella.
Była dobrym dzieckiem. Roza nie potrafiła zrozumieć, jak Ole mógł tego nie widzieć.
Stella była
miłym, spokojnym dzieckiem, które spało, jadło, spało albo wpatrywało się wielkimi
oczami w pochylające się nad nią twarze. Ole nie umiał okazywać jej uczucia, ale wszyscy
inni obdarzali Stellę czułością. Roza uważała, że mała czuje, jak ją kochają, i to było
właściwe. Dzieci powinny być otoczone miłością.
Stella spała spokojnie.
Oddychała.
Wtedy Roza pośpieszyła na podwórze. Nie musiała ich wołać, bo dostrzegła, że bawią się
pod stodołą. Lily i Matti zawsze mieli siebie nawzajem. Byli niemal jak rodzeństwo. Może
tak pozostaną. Roza nie sądziła, by miała więcej dzieci.
Ci dwoje tak byli zajęci budowaniem zagrody z gałązek brzozy, ze zwierzętami z szyszek,
że nawet jej nie spostrzegli.
Niepokój ucichł. Serce Rozy zaczęło bić spokojniej, choć w głębi duszy przemknęło jej
coś, czego nie zdołała uchwycić.
Coś niebezpiecznego.
Ole dobrze myślał. Znał dobre miejsca połowu. Znał dobrze rzekę, mimo że nie wyrósł
przy jej brzegu.
Natrafili na Anglików kawałek drogi za ostrym zakrętem. Rzeka płynęła tam prosto, gdyż
ograniczały ją kamieniste brzegi, których nie udało jej się zmienić przez lata. Zwężenie
sprawiało, że nurt był tu wartki. Ten odcinek rzeki wioślarz powinien znać dużo lepiej niż
własną kieszeń.
Ole zmrużył oczy, wpatrując się w łowiących.
-Nie mogli złowić nic szczególnego - stwier-
dził, oceniwszy miejsce, w którym stał Maxwell ze swoim szwagrem.
Wybór miejsca połowu był bardzo ważny. Należało znać się na rzece i myśleć tak, jak
ryba.
- Wydaje się, że jego ojciec wie, co robi, w przeciwieństwie do tego tutaj - uśmiechnął się
z pewną dozą złośliwości Mattias.
Ole też się zaśmiał. Nic nie szkodziło, ponieważ Anglicy ich nie mogli słyszeć. Ole nie
chciał zadzierać z Maxwellem Hartem. Możliwe, że będzie kiedyś go potrzebował.
Maxwell i jego szwagier wpatrywali się z uwagą w szerszą część rzeki tuż przed bystrzami.
Rzeka tworzyła tam dwa przeciwstawne wiry, które zataczały kręgi, odbijając się o swoje
brzegi, a potem zakręcały ku środkowi, ku małemu obszarowi spokojnej wody,
wyglądającemu jak błyszczące oko patrzące w niebo pomiędzy stromymi brzegami
rzucającymi cień. Na skraju nurtu obie krawędzie wirów płynęły zgodnie obok siebie.
Ku brzegom rzeki dno stawało się płytsze, pokryte piaskiem, a na przeciwnym las
dochodził aż do brzegu. Stanowił ciemne tło dla jasnych plamek owadów i liści brzóz i
olch. Woda sięgała do kolan; tylko tam, gdzie wiry, ciemniała, bo było głęboko.
Po ich stronie rzeki było kamieniście. Las rósł dalej, zostawiając wolny szeroki brzeg.
Anglicy zrobili tam sobie ognisko, częściowo ukryte w cieniu drzew.
Obie części nurtu były upstrzone owadami. Ole i Mattias zauważyli to od razu. Nawet nie
musieli tego mówić, bo znawca od razu zauważał takie
rzeczy. Byłoby wręcz obrazą spytać przyjaciela, czy to widzi.
Maxwell Hart i jego towarzysz mieli w zasadzie dobry zamysł. Łowili na brzegach
zawirowań, gdzie dochodziły do spokojnej części rzeki. Tu było dużo pożywienia dla
łososi.
Rzucali linkę w stronę środka, tam gdzie było głębiej. Wszystko, co znajdowało się na
powierzchni wody, płynęło w tamtą stronę. Na pewno było głęboko, zakryłoby człowieka.
Woda płynęła spokojniej. W tym miejscu ryby mogły znaleźć żer i odpocząć w słabszym
nurcie.
- Chyba są nowi w tym fachu - stwierdził Ole z uśmiechem, spoglądając ku bystrzu poniżej
miejsca z podwójnymi wirami. Popatrzył potem w górę, na niemal takie same bystrza.
Tworzyły nawet małe wzniesienie, nie jakiś wodospad, ale miejsce, gdzie rzeka wyraźnie
przyśpieszała.
- Ależ ciepło - rzucił Mattias i otarł czoło. Szedł bez kapelusza. Długie włosy związał na
karku rzemykiem, by nie wchodziły do oczu. Mimo że miał ciemne włosy, słońce mu nie
przeszkadzało. Jego skóra dobrze je znosiła. Alé pocił się na równi z towarzyszem.
- Tam jest za płytko - stwierdził Ole.
- Ale mogli zarzucić sieci w górze - odparł Mattias z westchnieniem.
Żałował, że nie wzięli ze sobą sieci czy czegoś innego do połowu. Tu ryba mogła brać.
Miejsce na ognisko też było niezłe. Mogliby piec ryby, pić kawę i coś mocniejszego, nie za
dużo, tak dla humoru.
- Dziwne, że nie ma tu innych - zauważył Mattias.
- Hartowie pewnie zapłacili za łowienie na tym odcinku rzeki - stwierdził Ole gorzkim
tonem. -Pieniądze mogą wiele załatwić, kolego. Ci, którzy posiadają ten kawałek ziemi,
sprzedają prawo do połowu za dobre pieniądze. I pewnie uważają, że dobrze jest
pozostawać w przyjaznych układach z dyrektorem Kopalni. Wszyscy wiedzą, że ci
Anglicy są jego kumplami i że dyrektor często łowi tu z nimi. Liczą pewnie na to, że będzie
im to pamiętał, gdyby mieli jakieś kłopoty. - Ole zaśmiał się. -Tacy są ludzie, Mattiasie!
Towarzysz zapatrzył się ponuro w wody rzeki.
- Tak nie powinno być - rzucił. - Rzeka należy do wszystkich, którzy tu mieszkają. Którzy
korzystają z niej przez cały rok. Nie dla obcych przyjeżdżających tu dla zabawy. To budzi
mój sprzeciw! Tutaj są ludzie, którym rzeka daje pożywienie. Ci obcy tylko się zabawiają.
To niemal zniewaga dla nas. Dla tych, dla których zdobycie jedzenia to nie zabawa. Złości
mnie to, Ole.
-Może dlatego, że to Maxwellowie? - Ole nie chciał, by Mattias się zbytnio denerwował.
W końcu przybyli tu z grzecznościową wizytą.
Ole już uczył się zachowania bogatych ludzi. Wierzył, że kiedyś mu się to przyda. Ole
Samuelsen jeszcze im pokaże, i chłopom, których znał, i tym bogatym, którzy udawali, że
nie wiedzą, kim jest.
-Może trochę - przyznał Mattias. Niechętnie mu przyszło to wyznanie, uczynione pod
wpływem uporczywego spojrzenia Olego. - Ale i tak jestem przeciwny temu, żeby ci
bogacze z zagranicy łowili ryby w naszych rzekach. Nieważne, kim są.
Jestem przeciwny nie tylko dlatego, że teraz to on. Nie pomaga też, że mają jakieś tytuły.
To tylko słowa, Ole. Nie możesz być tak cholernie zaślepiony! Oni nie potrzebują tych ryb
i dlatego uważam, że powinni trzymać się z dala od naszej rzeki. Tam, skąd pochodzą, też
pewnie są rzeki!
- Czy jesteś w stanie spotkać się z nim i nie pobić go gołymi pięściami? - spytał żartobliwie
Ole. Mattias przewrócił oczami.
- Ależ z ciebie dzieciak, Ole!
- Tylko czasami!
Ole poprowadził ich na brzeg nieco powyżej stanowiska wędkarzy. Poruszali się ostrożnie,
idąc jak najbliżej lasu. Nie rozmawiali nawet. Starali się stawiać stopy tak, by nie osypać
kamieni.
Maxwell dostrzegł ich, gdy już przez chwilę obserwowali jego wyczyny. Nie mógł nie
zauważyć, że Norweg ma na ustach uśmiech pełen pobłażania.
Mattias stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękami splecionymi na piersiach i musiał
przyznać, że ta wędkarska rozrywka wymagała jednak pewnych umiejętności. Nie mógł
nadal pojąć, co w niej było na tyle atrakcyjnego, by jechać po nią aż tak daleko.
Jakoś nie wierzył w powodzenie tej zabawy. Do połowu łososia potrzebna po prostu
porządna sieć. Właściciele terenów wokół rzek na pewno się z nim zgadzali. Dorośli
mężczyźni przeznaczali drogocenny czas na co innego niż rzucanie linką z haczykiem na
końcu do wody, by zdobyć pożywienie.
To wyglądało przede wszystkim na głupią zabawę. Nie rozumiał, jak oni mogli wytrzymać
takie
stanie godzinami w wodzie. Może to i pomaga w wyćwiczeniu cierpliwości, ale innych
korzyści Mattias nie widział.
Maxwell zauważył ich obecność, pozwolił lince popłynąć aż na środek rzeki, po czym
zwinął ją, złapał muszkę i przyczepił obok kołowrotka. Doszedł do nich, brodząc, i
przywitał się serdecznie z Olem. Oparł długą, cienką wędkę wykonaną z bambusa o
najbliższą brzozę, po czym wyciągnął dłoń do Mattiasa. W uścisku ich dłoni nie było wiele
ciepła. Ich sztywna postawa wyrażała dystans, ale obaj nie zapomnieli o uprzejmości, po-
mimo wzajemnej niechęci stojącej pomiędzy nimi jak ściana.
- Niszczysz dobre buty - zauważył Ole. Maxwell nie zrozumiał jego słów, dopóki Ole
nie wskazał na jego nogi. Buty i skarpety były przemoczone do cna. Maxwell Hart zaśmiał
się głośno.
- Nic nie szkodzi - zapewnił.
Mattias pomyślał, że to go nie dziwi. Hart miał pewnie tyle pieniędzy, że jedna para
zniszczonych butów nie robiła mu różnicy.
-Ale jest zimno - dodał Anglik swoim specyficznym norweskim. - Legs są zimne.
Chcieliśmy tylko poszukać lepszego miejsca niż to, gdzie my left... zostawiliśmy łódkę.
Uśmiechnął się przepraszająco, usiadł i zaczął rozsznurowywać buty. Zdjął je i wylał z
nich wodę, po czym ściągnął mokre skarpety i wyżął je. Nogi miał długie i chude, jak
zresztą on cały. Wydawały się jeszcze szczuplejsze, gdyż szerokie spodnie kończyły się
zapięciem pod kolanami. Maxwell rozpiął kurtkę. Uszyta była z tego samego
brązowo-białego materiału w drobny wzorek, co spodnie i kaszkiet. Pod spodem miał
kremową koszulę i robioną na drutach zielono-brązową kamizelkę.
Nie wydawał się nieprzystępny. Nawet Mattias musiał to przyznać. Nie byłoby trudno go
polubić. Sam nie rozumiał, dlaczego czuje to diabelskie ukłucie w piersi, gdy go widzi.
On żył z przeszłością Rozy.
Był jej świadkiem, ale nie przeszkodziło mu to zaprzyjaźnić się z Rozą na całe życie. Nie
przeszkodziło mu to pokochać ją.
Mattias wiedział, że dla Rozy to zamknięty rozdział. Była teraz z nim. Ale nie mógł
przeboleć, że ona przeżyła wcześniej dni, których nigdy nie mógł z nią dzielić.
A przecież Roza nie była wtedy z Maxwellem Hartem! On zawsze stał w cieniu, wpatrzony
w nią.
Mattias nie miał żadnego powodu, by być zazdrosny o Maxwella Harta.
O męża Rozy, Seamusa 0'Connora, oczywiście, był, ale nie w takim stopniu, jak o tego
pajaca z Anglii.
- Nikołaj, nasz guide, rozumie to, co chce. Mówił, że tam na dole jest dobrze.
Ole zaśmiał się.
- Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz -oświadczył bez krzty szacunku dla młodego
Harta. -Jest tu parę kawałków trudniejszych do przepłynięcia w górę rzeki - wytłumaczył,
energicznie pokazując gestami, co ma na myśli i co sądzi o leniwych dniach, które Nikołaj
spędza jako ich przewodnik.
- Nie zatrzymamy się tam, gdy jest z nami Thomas - powiedział Maxwell.
-1 ja mam w to wierzyć!
- A co ty sądzisz?
- Tu jest dobry teren - stwierdził Ole po dłuższej obserwacji rzeki.
-Precisely! - wykrzyknął Maxwell z szerokim uśmiechem. - Mówiłem to Markowi,
mężowi mojej siostry, Katy. Nie za bardzo mi wierzy. Nie złapał jeszcze salmon.
- Potrzebujecie tu łódki - zdecydował Ole.
- Pewno?
Ole pokiwał głową.
-Ja nie wiedziałem, kto chciał być naszym... guide - powiedział Maxwell. - Jak go
nazywacie?
- Vappus - Mattias podał lapońską nazwę.
- Przewodnik - dodał Ole, który wyrósł w domu, gdzie słyszał tylko norweskie słowa.
- Vappus - Maxwell smakował to słowo, łatwiejsze do wypowiedzenia. - Gdybym
wiedział, że to potrafisz, wziąłbym ciebie jako vappusa.
- Nie szkodzi - rzucił Ole. - Słyszałem, że zajrzałeś do Rozy.
- Roza sądziła, że jesteś naszym vappusem! Ole wzruszył ramionami i wymienił z nim
męskie spojrzenie.
- Roza się niepokoi - powiedział. - Więc czasami nie mówimy jej wszystkiego. Mieliśmy
być gdzie indziej.
Rzucił spojrzenie na Mattiasa, który wolał milczeć.
- Znasz tę rzekę? Ole pokiwał głową.
- Każdy kamień - stwierdził stanowczo. - Każdy wir. Każdą płyciznę i głębię.
-1 potrafisz wiosłować?
- Oczywiście.
-A możesz tu sprowadzić tę łódkę? - spytał Maxwell. - Nikołaj nie chciał, ale ty chcesz.
Mój ojciec też przyjdzie. Nie jest całkiem content, zadowolony, ale wierzy, że Nikołaj wie
najlepiej.
-Nikołaj nie będzie zadowolony... - mruknął Mattias pod nosem.
- A kogo to, u diabła, obchodzi? - prychnął Ole zirytowany. - Mógł ich tu doprowadzić,
gdyby nie był tak zajęty wygodnym leżeniem na plecach w cieniu. Niczego mu się nie
chce, od kiedy jego „chłopiec" złamał nogę. Założę się, że to jego syn wiosłował przez
najtrudniejsze odcinki. I że to on utrzymywał łódkę drągiem, gdy łowili ryby z pokładu.
Nikołaj może udawać przewodnika, ale żaden z niego wioślarz!
Mówił tak szybko, by Maxwell nie zrozumiał wszystkiego, ale ten zrozumiał treść.
- Mark pójdzie z tobą, Ole - powiedział Maxwell. - On wytłumaczy wszystko ojcu. Nikołaj
może tu przyjść albo i nie, ale ty przypłyniesz tu łódką. Chcesz?
- Pewnie! - odparł Ole z błyskiem w oku. Cieszył się, że zagra Nikołajowi na nosie. Stary
zaczął zadzierać nosa. Po tych wszystkich rozgłaszanych pogłoskach o Rozie Ole z
największą chęcią poniży trochę Nikołaja przed Anglikami. Stary straci twarz wobec
swoich pracodawców, i zasłużył sobie na to!
- Powinieneś się wstydzić, że to cię cieszy - rzucił Mattias.
- Prawda - zgodził się Ołe. - Ty jesteś równie dobrym wioślarzem jak ja - dodał po chwili,
gdy obserwował Maxwella ostrożnie wchodzącego na bosaka do wody, by zawołać
szwagra. - Mogłeś sprowadzić łódkę.
- Ty już się zaoferowałeś - odparł Mattias beznamiętnie.
- Może nie chcesz zostać tu z nim sam na sam? Mattias musiał się zaśmiać, choć
nieszczególnie
radośnie.
- Boisz się, że dojdzie do rękoczynów? Że go wrzucę do wody?
- A nie?
- Sądzisz, że jestem głupi? Ole na to nie odpowiedział.
- Może lepiej będzie, jeśli pogadacie i oczyścicie atmosferę - stwierdził z nadzieją w
głosie.
- A może jesteśmy na tyle dorośli, by się tym nie przejmować - odparł Mattias. - Mam
prawo nie każdego lubić. Mam prawo czuć to, co czuję. -Wciągnął głęboko powietrze. - I
on ma prawo czuć to, co czuje.
- Mimo że Roza jest twoją żoną?
- Mimo że ona jest moją żoną. Nie widzę nic innego poza tym, że on to szanuje. Czy ja nie
powinienem okazać się równie wspaniałomyślny?
Ole nie wiedział. Nikt nigdy nie interesował się w ten sposób Liisą. On sam nie kochał jej
tak, jak Mattias Rozę. Owszem, czuł dawniej jakiś niepokój, widząc, jak otwarcie Maxwell
Hart zachwyca się Rozą. Ale od tego czasu upłynęło wiele wody. Ole nie mógł wierzyć, że
Anglik nadal żywi ciepłe uczucia wobec Rozy. To nie miało sensu.
Mark Longmoore skinął powściągliwie głową w stronę Olego i Mattiasa. Nie wymieniał
uęcisku dłoni z pospólstwem. Rozumiał, że ci dwaj pracują dla Alten Copper Works, i
wystarczyło mu jedno spojrzenie, by ocenić, że pracują fizycznie. Zdradzało ich choćby to,
że nie znali angielskiego. Jednak nie mógł uwierzyć, że ten blondas o bezczelnym
spojrzeniu jest rodzonym bratem Andy'ego! Dowodziło to tylko, że w obrębie rodzeństwa
mogą się znaleźć skrajnie różne typy ludzi. Andy przybył do Davida i Daisy na tyle młodo,
że mógł wchłonąć inne wychowanie.
- Chcesz, żebym poszedł z nim w dół rzeki?
Maxwell słyszał niechęć w głosie szwagra. Bawiło go nawet, że zmusi Marka do kontaktu
z przedstawicielem klasy niższej, którym niewątpliwie był Ole. Lord Mark nie przywykł
do obcowania z chłopami. Nawet do własnej służby miał stosunek dość powściągliwy. Po
ślubie z młodym Longmoorem Katy musiała hamować swoje tendencje do poufałości.
Mimo że Mark był w jej wieku, wychowywał ją na swoją modłę! Rodzeństwo Katy
wstrzymało oddech, obserwując, jak ich dzika siostrzyczka daje się formować przez
człowieka, za którego wyszła za mąż.
Maxwell nie był pewien, czy ta zmiana jej posłużyła. Niewątpliwie Katy świeciła teraz
szlachetnym blaskiem w lepszym towarzystwie, w którym to kiedyś, jako debiutantka,
niemal doprowadziła do skandalu, wypowiadając swoje opinie na tematy, o których
kobieta nie powinna mieć pojęcia. Po tym, jak Longmoore usłyszał od niej „tak", już nigdy
młodsza siostra nie powiedziała nic, czego nie
wypadało powiedzieć. Stała się błyszczącą gwiazdą socjety. Nie wątpił, że jej to
odpowiadało, ale zastanawiał się, czy kiedyś nie pożałuje ofiary, jakiej dokonała.
- Mam ochotę porozmawiać z tym drugim - powiedział Maxwell ściszonym głosem. - Sam
na sam.
Mark westchnął.
- Podobno są tu ryby?
- Ole tak twierdzi - odparł Maxwell. - Ale potrzebujemy łodzi. A nasz przewodnik, który
czeka na dole, był mało chętny, by ją tu brać. Nie powinniśmy go wynajmować. Gdybym
wiedział, że Ole mógł się podjąć tej roboty...
- Nie przeceniasz go aby? - Mark najwyraźniej nie miał zaufania do starszego brata
Andy'ego.
Maxwell pokręcił głową.
- On jest szatanem pozbawionym lęku - wytłumaczył z podziwem w głosie. - On to po
prostu ma, Mark. Ma we krwi. Nie widziałeś tego u Andy'ego, gdy jedzie konno? On też
się niczego nie lęka. Jest tak wyzywający, że graniczy to z pogardą wobec śmierci!
-Jest młody.
-Oni wszyscy to mają - upierał się Maxwell. -To ich cecha rodzinna. Niczego się nie boją.
W jego głosie brzmiał niemal zachwyt, jakby było to coś, czego im zazdrościł.
- Ona jest żoną tego drugiego, prawda? - spytał Mark, unikając patrzenia na Mattiasa. -
Tutaj chodzi tylko o to, prawda, Max? Twój ojciec się tego obawiał, wiesz przecież.
Malcolm rozmawiał ze mną o tym. Powiedział, że to była naj brzydsza ko-
bieta, jaką widział, a jednocześnie najbardziej oszałamiająca. I że prędzej piekło zamarznie
na lód, niż ty przestaniesz o niej myśleć.
- On jest jej mężem.
- Czy on wie, że ty nadal... o niej śnisz?
- Czyżby?
- Czy on wie? - upierał się Mark.
- Chyba tak.
-Pójdę z tym bratem Andy'ego. Jak na niego mówiłeś? -Ole.
-Oulei - powtórzył z angielska Mark. Nie sądził jednak, by było mu to potrzebne do
konwersacji. - Byle to doprowadziło do złowienia łososia! Jeśli nic nie złapiemy, będę
srodze zawiedziony, szwagrze...
- Złowimy, złowimy - obiecał Maxwell. Wierzył doświadczeniu brata Rozy. Skoro Ole
powiedział, że wie, gdzie bierze łosoś, na pewno była to prawda. Rodzeństwo z
Samuelsborg nie rzucało słów na wiatr. Był pewien, że złowią ryby, jak tylko sprowadzą tu
łódź.
- Czy ja ją poznam? - spytał Mark. -Co?
- Czy poznam tę kobietę, która sprawia, że jesteś tak... niepodobny do siebie?
Maxwell westchnął z uśmiechem.
- Nie wiem, czy ci mogę pozwolić - wyznał szczerze.
- Dlaczego nie? - zdumiał się szwagier.
- Dlatego, że jesteś zbyt młody - odparł Maxwell. - Za ładny. Ze zbyt często spoczywa na
tobie wzrok kobiet...
- Mam żonę - rzucił Mark z wyższością. - Poza tym wątpię, bym znalazł coś interesującego
w kobiecie jej klasy... - Aż się wzdrygnął. - Poza tym twój ojciec nie nakreślił jej zbytnio
przychylnego portretu. Nawet nie jest ładna. A ja, jak wiesz, lubię ładne kobiety.
- No, właśnie - potwierdził Maxwell. - Właśnie, Mark! Dlatego nie chcę, byś ją poznał.
Rozdział 3
- Nie lubisz mnie za bardzo, co? - spytał Maxwell.
- Nie - odparł Mattias szczerze.
Pozostali tylko we dwóch na brzegu rzeki. Ole i Mark zniknęli za zakrętem już chwilę
temu. Wyglądało na to, że każdy z nich chciał za wszelką cenę dowieść, że jest
sprawniejszy od tego drugiego. Do miejsca, gdzie łowił ojciec Maxwella i skąd Nikołaj
oglądał las od spodu, było daleko. Wątpliwe było, by któryś z nich się poddał. Obaj mieli
miny ludzi, którzy nie lubią przegrywać. Na pewno obaj się zasapią...
Na bezchmurnym niebie słońce nadal świeciło do woli. Rzeka błyszczała i mieli wrażenie,
że z nich drwi. Tylko ona wiedziała, którędy płynie łosoś, gdzie żeruje i gdzie odpoczywa.
Znała miejsca, w których czuł się bezpiecznie, i te, do których nigdy by nie zajrzał. Rzeka
chlupotała, jakby chichocząc.
Ptaki śpiewały z najwyższych gałęzi brzóz.
Mattias i Maxwell spojrzeli na siebie spode łba. Gdyby ich ktoś teraz ujrzał, śmiałby się, że
dwaj dorośli mężczyźni zachowują się jak nadąsani czterolatkowie.
Jednak żaden z nich nie protestował przeciwko pozostaniu sam na sam z tym drugim. Obaj
czuli, że to konieczne. Wiedzieli, że mają o czym rozmawiać.
-Ona nigdy nie zachowywała się wobec mnie inaczej niż... uprzejmie - powiedział
Maxwell z naciskiem. Chciał, by Mattias to zrozumiał. Nie powinien sądzić o niej czegoś,
co nie miało oparcia w rzeczywistości.
Poczuł jednak naglą chęć wyśmiania samego siebie. Oto bawił się w rycerza Rozy,
podczas gdy ona była ostatnią osobą, która by prosiła o ochronę. Po upływie lat zyskała
wielkie poczucie godności i niezależności. Stała przed nim, dumnie wyprostowana, i
wydawało się, że nie potrzebuje nikogo na świecie.
- A ty? - spytał Mattias.
- Minęło tyle czasu, że już o niej zapomniałem - odparł Maxwell Hart i powiedział to
szczerze.
Nigdy nie sądził, że jeszcze zobaczy Rozę. To było nie do pomyślenia.
Pierwszego roku po jej powrocie z Ameryki jeszcze się wahał. Czul pokusę, myślał, że
powinien pojechać do Norwegii. Jednak rozsądek brał górę i trzymał go twardo za kark.
Może stchórzył.
Może nadal tchórzy.
Po upływie tych lat nawet to zdawało się uspra-
wiedliwieniem. Nie wiedział, jak potoczyły się jej losy. Nie chciał zakłócać jej spokoju.
Ta podróż na północ była strzałem na ślepo, rodzajem ostatniej szansy, marzeniem, które
bal się formułować.
Zaproponował tę wyprawę, pomógł w zorganizowaniu, pojechał, mimo że żaden z niego
wędkarz.
Zdawał sobie sprawę, że ona na pewno na nowo ułożyła sobie życie i że nie ma w nim dla
niego miejsca. Ale to go nie powstrzymało. Pokusa okazała się zbyt silna.
Gdy Roza stała się kwiatem Seamusa O'Con-nora, Maxwell użył wszelkich sił, by usunąć
ją ze swych marzeń. Gdy wróciła, nie odważył się jej dotknąć. A teraz było za późno.
Maxwell miał nadzieję, iż jej mąż zrozumie, że on nie jest jego rywalem. Nigdy nie
zachowywał się wobec Rozy inaczej niż poprawnie. Nie byłby w stanie zrobić czegoś,
czego ona nie chciała.
To byłoby wbrew jego zasadom.
Seamus może i nazywał ją swoim kwiatem, różą czy lilią, ale Maxwell nie sądził, by tak ją
traktował. Seamus był nieokrzesanym Irlandczykiem bez ogłady. Chodziły słuchy, że nie
powstrzymywał się przed używaniem przemocy. Nie był mężczyzną, który tylko głaskał
delikatnie swoje kobiety po włosach.
Ale Maxwell traktowałby ją jak najrzadszy kwiat, delikatną różę, którą była...
Gdyby tylko mu na to pozwoliła.
Gdyby tylko on miał odwagę ją o to poprosić, powiedzieć, pokazać...
... ale nie miał...
- Potrafisz z tym żyć? - spytał Mattias.
Stał oparty o brzozę. Może to było dziecinne, ale nie chciał znaleźć się niżej od Anglika. Tę
próbę sił, która właściwie nią nie była, musiał wygrać. Pozostanie na stojąco, nawet jeśli to
dziwnie wygląda.
-A mam jakiś wybór? - spytał Maxwell. Nie przejmował się, że siedzi, choć czuł, że to
zmienia równowagę sił na jego niekorzyść. Nie zważał na nic.
Zgodnie z wszelkimi zasadami to on powinien mieć przewagę. On, Maxwell, pochodził z
wyższej klasy społecznej, a Mattias był nikim innym, jak tylko człowiekiem żyjącym z
pracy swoich rąk. Miał kawałek ziemi, kilka zwierząt i prosty dom z drewna. O ile
Maxwell dobrze słyszał, z tego domu niewiele co zostało. Nie musiał dowodzić temu
Norwegowi, że stoi od niego wyżej.
Nie rywalizowali przecież o kobietę.
A Mattias nie był mężczyzną, który by się łatwo poddał.
Maxwell wiedział, że sam pochyliłby czoło przed królową Wiktorią, ale nie był równie pe-
wien, czy Mattias ukląkłby przed swoim królem. Pomimo że Mattias był chłopem, nosił
znamię szlachectwa. Maxwell zauważył to od razu, gdy go poznał.
Nie musiał się zastanawiać, co Roza widzi w tym człowieku. Seamusa wybrała bez
wahania i nie zmieniła zdania nawet wtedy, gdy już wiedziała, kim jest i co robi. Mattias
nie był ani trochę gorszy od tamtego irlandzkiego rebelianta. Może nawet lepszy.
-Nie.
Pogodzili się na tyle, by razem rozpalić ognisko. Najważniejsze, że nie musieli przy tym
rozmawiać.
Po gałęzie poszli każdy w swoim kierunku. Przynieśli naręcza podobnej wielkości, ale
kładąc je, zadbali o kilkucalową odległość. Mattias rozpalił ogień i usiedli naprzeciwko
siebie. Maxwell powiesił swoje skarpety tak blisko ognia, że rozszedł się zapach
przypalanej wełny.
- Tylko nie stawiaj za blisko! - ostrzegł Mattias życzliwie. Mógł sobie na to pozwolić, bo
poruszał się po neutralnym gruncie. Poza tym o porządne buty należało dbać. - Dobra
skóra popęka, jeśli znajdzie się za blisko gorąca.
-Wiem! - odparł Maxwell. Nie lubił być pouczany. Nigdy. Lubił przyswajać wiedzę, ale
żaden z jego nauczycieli nie zdołał go wprawić z zakłopotanie tak, jak Mattias tymi
kilkoma słowami. Przysunął buty do siebie. Może słońce nieco je podsuszy. Nie śpieszy
mu się. Gdy Ole wróci z łodzią, będą łowić z pokładu. Pomyślał, że nie będzie musiał
zakładać butów. Zobaczył siebie oczami wyobraźni, stojącego w łodzi w skarpetach.
Pewnie to się da zrobić. Nie powinno być niebezpieczne. On chętnie spróbuje i nie uważa,
by naraziło to na szwank jego godność.
- W Irlandii śpiewają o niej pieśni - rzucił Maxwell, głównie po to, by się odegrać na
Mattiasie.
O tym mąż Rozy nie mógł wiedzieć.
Sam Maxwell nie lubił tego wspominać. Historie opowiadane o tej kobiecie czyniły z niej
własność publiczną i to mu się nie podobało. Nie lubił myśleć, że o Rozie śpiewali obcy
ludzie. Mogliby
sądzić, że ją znają, w ich myślach była jedną z nich. A w rzeczywistości wcale jej nie znali.
Nie mieli pojęcia, jaka jest, mimo że wiele razy mieli jej imię na ustach. -W Irlandii?
- Nie opowiedziała ci o nim? - spytał z niedowierzaniem Maxwell.
Przecież Roza należała do ludzi uczciwych, którzy jeśli angażują się w coś, to na
poważnie. Wyszła za mąż za Mattiasa, a więc było to coś poważnego. Małżeństwo to nie
zabawa. On w każdym razie tak uważał i nie sądził, by Roza myślała inaczej.
Ona podchodziła do takich spraw z powagą.
Nie sądził, by przemilczała swój związek z Seamusem. W końcu wróciła do Norwegii z
dzieckiem na ręku. Jakoś musiała to wytłumaczyć Mattiasowi.
- On urodził się w Irlandii - zaczął Maxwell, czując swoją przewagę. - Seamus urodził się
w Irlandii. Seamus O'Connor. Jej mąż. Ojciec jej dziecka. Seamus jest irlandzkim
bohaterem.
Mattias słyszał, że Anglik wymawia nazwisko Irlandczyka tak, jak Roza. Jemu
przychodziło to z trudem.
- Był jednym z wielu synów stajennego - opowiadał Maxwell, choć czuł niesmak, że
specjalnie używa tego określenia, by pomniejszyć pochodzenie Seamusa w oczach męża
Rozy. A może powinien uczynić z niego księcia w koronie, by dotkliwiej zranić Mattiasa?
Może chciał zranić siebie? Albo ją. Albo ujrzeć Seamusa rzeczywiście stojącego od niego
o wiele niżej.
Możliwe, że on, Maxwell, nie jest na tyle wspaniałomyślny, by kierować się tylko
szlachetnymi pobudkami.
Nie wiedział.
Unikał stawiania sobie samemu krępujących pytań. I nie przejmował się, czy rani Mattiasa.
Nie żałował go.
Przecież dobrze się urządził. Miał Rozę za żonę. Ona zrezygnowała z dobrobytu w
Ameryce, nie osiedliła się w Anglii, wróciła do tego północnego kraju i wyszła za
Mattiasa. Zupełnie jakby było to od początku jej celem.
- Znałeś go? - spytał Mattias po dłuższej chwili milczenia.
-Tak.
- Dobrze?
-Wystarczająco dobrze.
- Opowiedz mi o nim!
- On nie żyje - powiedział Maxwell, przysuwając bose stopy bliżej ogniska. Wreszcie
zaczynał odzyskiwać czucie w palcach.
Może to było głupie, że wszedł do rzeki w butach. Ale poniosło go podniecenie, gdy rzucał
linką, próbując przechytrzyć łososia, tę najsprytniejszą rybę. A skoro byli we dwóch z
Markiem, doszedł do tego element konkurencji. Wtedy warto wejść do wody i do pasa,
jeśli to może pomóc w odniesieniu sukcesu.
- Nic nie ma do opowiadania - dodał. Nie miał Ochoty wracać do myśli o Seamusie.
Poza O'Connorem w tym losowaniu wszyscy wyciągnęli krótkie źdźbła. Irlandczyk z
diabłem w spojrzeniu czarnoszarych oczu czekał do ostat-
niej chwili i to on wyciągnął najdłuższe źdźbło, na które wszyscy czekali.
-Ona zapomniała już o tym, prawda? Przecież wróciła, choć łatwiej by jej było pozostać.
Może miała powód, by wrócić. Coś ją kusiło do powrotu nad Kâfjorden.
To powinno wystarczyć, jeśli Mattias był pewien tego, co łączyło go z Rozą. Właściwie
Maxwell nie chciał wiedzieć, czy jest im razem dobrze. Wolał, by Mattias nic nie mówił,
ale jednocześnie dręczył sam siebie, zmuszając się do zajrzenia za fasadę, za którą Roza się
kryła.
-Jak mam to rozumieć? - spytał Mattias nagle ochrypłym głosem.
- To, co zostawiła tu, było dla niej więcej warte niż to, co miała tam. Więcej warte niż to, co
mogła mieć gdzie indziej.
Jaśniej nie zamierzał tego formułować. Mattias musi mieć na tyle rozumu, by sam pojąć
także to, czego Maxwell nie powiedział wprost.
Mattias przetrawiał słowa konkurenta. Rzeczywiście, brzmiały przekonująco, gdy
wypowiadał je Anglik. Mattiasowi też przychodziły do głowy, ale bał się w nie uwierzyć.
Nie był w stanie. Wolał nie być pewien, że jest tym właściwym dla Rozy. Nadal było mu
łatwiej wyobrażać sobie każdą inną możliwość.
Wątpić.
-Jaki on był? - drążył Mattias. Nie chciał dać się odwieść od tematu.
- Kobiety nazywały go ładnym - odparł w zamyśleniu Maxwell. Najwyraźniej starał się
przywołać przed oczy obraz Seamusa. Pokręcił lekko
głową. - Mężczyźnie było to trudniej zauważyć -uśmiechnął się z grymasem. - Ja zawsze
uważałem, że jest w nim coś... kobiecego. Miał kobiecy chód.
Maxwell pomógł sobie gestami, by to pokazać, i Mattias zrozumiał, o co mu chodzi. Nigdy
nie widział Seamusa na własne oczy poza tym snem i poza jego portretem odnalezionym
na Hailuoto. Patrzył na niego codziennie, od kiedy Roza powiesiła ten portret na ścianie w
ramie, którą sam jej kiedyś przyniósł. Był to z jego strony dowód największej
wielkoduszności, ale nie zamierzał opowiedzieć o nim Anglikowi.
Tak, mógł sobie wyobrazić Seamusa równie dobrze, jak pamiętał go Maxwell.
Maxwell dodał:
- Seamus miał chód kobiety. Miał rysy twarzy, które równie dobrze mogłyby należeć do
dziewczyny. Miał bardzo ładną siostrę i właściwie do niej był podobny. Ale jednocześnie
był... one heli of a man!
Prawdziwym mężczyzną.
Mattias zrozumiał, mimo że nie znał tych słów. Roza znała angielski i Mattias czuł, że
nawet to ich rozdziela. Może to był znak, który powinien potraktować poważnie. On sam
nie znał żadnego obcego języka poza lapońskim.
- Seamus był urodzonym przywódcą - mówił Maxwell. Już dawno to stwierdził. Czuł to,
gdy do jego uszu dochodziły plotki o wygadanym przywódcy dzierżawców z południa
Irlandii. Zrozumiał, że to musi być Seamus, zanim to potwierdzono. - Takim, do którego
czujesz szacunek,
nawet jeśli go nie lubisz. Ja go nie lubiłem. Nigdy. On zawsze wyróżniał się spośród
innych. Wszyscy zwracali na niego uwagę, gdziekolwiek się pojawił. Inni znikali, stawali
się niewidzialni.
Mattias spróbował wyobrazić sobie Rozę u boku tego mężczyzny.
U tego, który sprawiał, że inni stawali się niewidzialni.
Nie sądził, by to jej odpowiadało. Mężczyzna, który zajmował cały obraz. Całą
rzeczywistość. Taki, który nie pozwalał jej nawet rzucać cienia.
Może ona wtedy także stawała się niewidzialna, może o to właśnie jej chodziło? A może
było jej dobrze stać w jego blasku? Może ją ogrzewał, otaczał i stapiał z nim w jedno?
- Pochodził znikąd - mówił dalej Maxwell. - I to mu nie odpowiadało. Dlatego znalazł
sobie ideę, dla której walczył. O to w Irlandii nietrudno. Sprawił, że został wyjęty spod
prawa. Stał się przywódcą. Wszędzie przemawiał. A jak przemawiał! Kamienie płakały,
lilie wyciągały kwiaty ku jego głosowi. Jak mogły mu się oprzeć? Poruszał wszystkich.
Słuchali go, dawali się porwać, uwieść. Ojcowie i synowie żyjący na małych skrawkach
ziemi, nie większych niż te tutaj. Mówił o angielskiej niewoli. Mówił, by sprzeciwić jej się
zbrojnie. No i naraził się prawu. Naraził swoją rodzinę. Przez niego cała rodzina musiała
uciekać z Irlandii. Byli naznaczeni: jego bracia, siostra, krewni. Nie mogli zostać w kraju.
- Ameryka? - spytał Mattias. Wiedział, że Roza nie umiała się oprzeć takiemu mężczyźnie.
A gdy Seamus ją ujrzał, musiała zostać jego.
Umiał czytać jej myśli. Człowiek, który potrafił uwieść cały kraj swoimi słowami, był dla
niej stworzony. Stał się jej słońcem. Musiał być jej słońcem.
Mattias poczuł, że nie ma do niej żalu, że pokochała tego Irlandczyka.
-Wrócił, mimo że wyznaczyli nagrodę za jego głowę - mówił dalej Maxwell. Zauważył, że
ta historia poruszyła Mattiasa. - Przyjechał po Rozę. Wzięli ślub w stajni i uciekli z
Irlandii.
Maxwell skrzywił się, mówiąc te słowa. Był wtedy tak blisko!
Gdyby tylko wiedział!
-1 tutaj ja wchodzę do akcji - rzekł. - Opuścili kraj na statku mojego ojca.
Mattias nie wiedział o tym.
-Jego też - dodał Maxwell gorzkim tonem. -Jego też. Roza ci pewnie wszystkiego nie
opowiedziała. Nie sądzę. Ona wstydziła się tego. Seamus miał udziały w statkach mojego
ojca. Na każdym miał kajutę, która na niego czekała. Razem handlowali. Niewolnikami.
Ten, który tak nienawidził niewolnictwa, które widział w Irlandii, sam przyczyniał się do
niewolnictwa. Zabierali ich z zachodniej Afryki, przewozili przez Atlantyk i przemycali do
Ameryki. On, Seamus, przywódca rebelii, bohater, przemycał ich do Ameryki. Miał
brudne ręce. Ona wiedziała o tym, ale to też mu wybaczała.
-Też? Było coś więcej? - spytał Mattias, który umiał wyczuwać podteksty. - Nie traktował
jej dobrze? Zawiódł ją?
- Dla O'Connora nigdy nie istniała tylko jedna
kobieta. On miał słabość do kobiet. One go lubiły, a on wykorzystywał to.
- Roza wiedziała o tym?
-Nie, zanim nie wróciła do Irlandii - odparł Maxwell. - Nie sądzę, by wiedziała wcześniej.
Dołożył kilka patyków do ognia. Zadymiło, widać nie były całkiem suche.
Maxwell westchnął.
- Dowiedziała się o jego dzieciach, niewiele starszych od jej własnego. On zawijał do
Irlandii jeszcze po wyjeździe do Ameryki przy okazji podróży do Afryki. To było
wyzwanie dla losu. On to lubił. Kochał niebezpieczne życie. Roza to zaakceptowała. Może
nie od razu, ale z upływem lat. Musiała rozumieć, jaki on jest. Musiała umieć dostrzegać
prawdziwe oblicze Seamusa pod jego uśmiechami i czarem.
Mattias nie zaprzeczył.
- Roza nie jest głupia.
Coś zapłakało w Mattiasie. Anglik miał rację. Roza nie jest głupia. Ale Maxwell Hart
nigdy i tak nie umiałby jej zrozumieć, bo nie wiedział, jakie życie wiodła wcześniej. Nie
widział Rozy złamanej, poniżonej i pobitej nieomal na śmierć. Nie widział, jak ona
pochylała głowę, akceptując poniżenie, co powodowało, iż wszyscy naokoło zaczynali
uważać, że zasłużyła na nie. I ona sama też.
Maxwell nie znał ran, którym ona pozwoliła się zabliźnić. Nie mógłby zrozumieć,
dlaczego właśnie taki mężczyzna jak Seamus O'Connor zdobył ją szturmem. Dla Mattiasa
jednak stanowiło zagadkę, co taki Seamus ujrzał właśnie w Rozie. Wydawało się, że mógł
mieć każdą kobietę.
Ale wybrał Rozę.
Z jej opowiadania wynikało, że czekał na nią.
Możliwe, że ten irlandzki zawadiaka był lepszym człowiekiem, niż wszyscy chcieli, by
był. Może on rzucił tylko jedno spojrzenie na Rozę i zrozumiał, jakim człowiekiem ona
była.
Możliwe, że ją kochał.
To było przedziwne, ale Mattias zaczynał czuć sympatię do Seamusa. Łatwiej pojmował
jego motywy niż motywy Maxwella.
- Może miała powody, by mu wybaczać - stwierdził Mattias.
-Ja wracam do Anglii.
- Wiem.
-To wszystko z mojej strony. Nigdy nie znaczyło nic więcej dla Rozy. Ona widziała we
mnie przyjaciela. Już dawno temu potraktowałem ją poważnie. Ona się zdziwiła. Ale
zostałem jej przyjacielem. Mogłem nazywać ją moim przyjacielem. Nic ponad to.
- To też wiem.
-Więc dlaczego mnie nie lubisz? - spytał Maxwell.
Mattias wzruszył ramionami.
-Nie wiem - odparł. - Chyba jest tak, że nie trzeba lubić każdego.
Dołożył do ognia i poczuł, że już nie jest zazdrosny o Anglika. Nie miał ku temu powodu.
Maxwell Hart mógł tylko marzyć o tym, co on sam dostał na jakiś czas.
Rozdział 4
Nikołaj nie był już sam w przyjemnym cieniu, gdy Ole wrócił do miejsca, które
przewodnik Hartów uznał za właściwe. Olemu udało się utrzymać przewagę nad
paniczykiem z Anglii i przyszedł pierwszy. Chodził po tych terenach, od kiedy postawił
pierwsze kroki, i tego by tylko brakowało, by jakiś wydelikacony laluś miał go
wyprzedzić!
- No, no - odezwał się Nikołaj, gdy Ole stanął przy kręgu mężczyzn siedzących pod
gałęziami drzew. - Szczeniak biegnie, gdy jego pan mu każe, widzę.
Ole przełknął obrazę, ale cieszył się, że szwagier Maxwella nie rozumie po norwesku.
Obawiał się, że by przytaknął.
-Pan chce łódkę wyżej w górę rzeki - rzucił Ole, obnażając zęby w uśmiechu. - Musisz
ruszyć tyłek, Nikołaj!
-1 ja mam ci uwierzyć?
Ole wzruszył ramionami i zerknął w kierunku towarzysza drogi. Młody Anglik poszedł na
brzeg i zaczął wołać teścia. Ole podejrzewał, że zrobił to, by nie pokazać, jak bardzo się
spocił i zadyszał. Może to było nieładnie ze strony Olego, ale narzucił tempo szybsze niż to
było konieczne. Nie każdy by je zniósł.
Ale nie miał wyrzutów sumienia. Ten zarozumiały cudzoziemiec przecież nie umarł, więc
nic się nie stało.
- Możesz sam spytać - zaproponował Ole niewinnym tonem, pokazując kciukiem Marka
Longmoore.
- Młodego lorda?
- Przyszedł ze mną, by wytłumaczyć staremu, że idziemy w górę rzeki - wyjaśnił Ole.
Nikołaj zaczął powoli wstawać.
- No to go tam zabiorę.
Ojciec Maxwella łowił z przeciwległego brzegu rzeki. Najwyraźniej i on doszedł do
wniosku, że stanie po kostki w wodzie jest na dłuższą metę nieprzyjemne.
- Cudzoziemcy mają dziwne pomysły - stwierdził jeden z mężczyzn.
- A przecież są o tyle łatwiejsze sposoby łapania ryb! - dorzucił inny zrezygnowanym
tonem. -Może to jest ciekawe? - sprzeciwił się Ole, który łatwo zapalał się do nowych
wyzwań. -Też sobie sprawisz taki sprzęt? - drażnili się z nim, obserwując, jak Nikołaj
wyprowadza łódkę na wodę. Musiał płynąć zygzakiem z powodu prądu, ale nie miał
trudności. To był łatwy odcinek.
- Mam już kij - zaśmiał się Ole. - Do niego nie muszę przywiązywać sznurka...
Rubaszny śmiech potoczył się po rzece.
- Idziecie w górę? - spytał Ole.
Powiedzieli mu, dokąd idą. To było nieco poniżej miejsca, gdzie czekał Mattias. Ole nie
widział powodu, by mówić im, gdzie oni będą. Przyszło mu na myśl, że może Anglicy
jednak nie mają
pozwolenia na łowienie. Dyrektora Thomasa nie było z nimi i mogły wyniknąć
nieporozumienia.
- Przypuszczam, że to oni szczerzą zęby na Anglików - rzucił jeden z młodszych. - Jest
wielu takich, którzy chętnie widzieliby tu wolny połów. Ale im się zabrania, podczas gdy
cudzoziemcy uganiają się tu, zarzucając przynęty na haczykach. Może by to i było
zabawne, ale ja uważam, że to nie w porządku.
- A więc oni nie kupili od was prawa do łowienia? - chciał wiedzieć Ole.
Zapewnili go, że nie.
-A w ogóle mówicie jak Mattias - zaśmiał się Ole. - Rzeka należy tylko do nas i niech Bóg
ma w swojej opiece biedaka, który odważy się łowić ryby w inny sposób!
- Pleciesz, co ci ślina na język przyniesie, Ole Samuelsen! - stwierdził jeden ze starszych. -
My łowimy tak, jak zawsze. Zastawiamy zamknięcie na świętego Jana i usuwamy we
wrześniu. Poza tym rzeka jest wolna. To nikomu nie szkodzi, a my, którzy mamy ziemie
nad rzeką, powinniśmy mieć z tego nieco więcej. Amtman Buck sam powiedział, że nie ma
nic złego w łowieniu na stary sposób.
- A kiedy to powiedział? - zastanowił się Ole. -Dziesięć lat temu?
-W tysiąc osiemset czterdziestym - przyznał mężczyzna niechętnie. Ole tylko się zaśmiał.
- Każdy, kto sądzi, że to niesprawiedliwe, może podać nas do sądu! Tak już bywało i za
każdym razem to my wygrywaliśmy!
-A ja widzę tylko, że co roku przyjeżdża tu więcej Anglików - sprzeciwił się Ole. - Jak
długo działa Kopalnia, będzie przyciągała tych lordów. A dyrektor Thomas stoi zawsze na
ich czele. Który z was odważy się odmówić dyrektorowi prawa do połowu, nawet jeśli wy
macie tu pierwszeństwo?
- Do tej pory zachowywał rozsądek i prowadził ich na miejsca powyżej zamknięć - odparł
jeden z mężczyzn.
- No i na zdrowie!
Śmiech znów się potoczył po rzece.
Teren powyżej zamknięć był stromy i dziki. Miejscowi nie rozumieli, czym przyciąga
cudzoziemców, którzy przyjeżdżali właśnie tam.
-A co ty masz z tego, Ole? - zastanawiali się głośno. - Ty nie masz prawa do połowu.
- Młody Hart poprosił mnie, bym wziął łódkę -odparł Ole lekkim tonem. - Chce, żebym mu
tam wiosłował.
- Z łódki Nikołaja? - spytali z niedowierzaniem.
- Hart o to prosił. - Ole wzruszył ramionami. -A czy Nikołaj sam nie powiedział, że
szczeniak skacze, gdy jego pan o to poprosi?
Musiał powtórzyć dokładnie te same słowa Nikołajowi, ale przewodnik Hartów nie poddał
się łatwo, skoro w grę wchodziła jego własna łódź. Zwłaszcza że osobą, która przekazała
mu słowa młodego Harta, był właśnie Ole Samuelsen, niekoniecznie znany jako wzór
prawdomówności.
Zrobili tak, że to Nikołaj wiosłował, ale gdy napotykali trudny odcinek, wysiadali i on z
Olem przenosili łódkę lądem.
- Zamierzasz tędy płynąć? - spytał szyderczo Nikołaj, gdy nieomal wczepiali się pazurami
w skalną ścianę jedną ręką, a drugą nieśli łódź.
Ścieżka, którą szli, była tak wąska, że niemal nie mogli postawić stóp obok siebie. Skłonili
Anglika, by szedł przed nimi. Uczynił to niechętnie, ścieżka prowadziła nad wzburzoną
wodą i była naprawdę wąska.
- Tak - odparł Ole pewnym tonem. Bywał już tu wcześniej, zachowując i życie, i łódkę.
- Z czterema mężczyznami i wyposażeniem?
- Tak, to jest możliwe - twierdził Ole. Nareszcie zrobiło się szerzej pod stopami.
Mogli złapać łódkę oburącz. Ole czuł, jak mięśnie mu drżą. Jeszcze kilka kroków i stanęli
na pewnym terenie. Nikołaj puścił gwałtownie krawędź i osunął się na ziemię.
Ojciec Maxwella natychmiast znalazł się przy nim, wyciągając do niego rękę, ale
przewodnik uznał, że nie wypada, by pracodawca miał mu pomagać, więc pomachał tylko
dłonią w przeczącym geście.
- Sam chciałeś ją nieść - rzucił Ole. - Resztę drogi płyniemy.
Nikołaj nie odpowiedział. Czuł szum w uszach i wiedział, że nie jest to szum rzeki. Serce
waliło mu niczym tuzin bębnów i z trudem łapał oddech. Jedno ramię jakby zwiędło i to
przestraszyło go bardziej, niż chciał przyznać. Jego ojciec tak umarł. Narzekał na kłucie w
ramieniu, a kilka tygodni później poderwał się przy wyciąganiu łodzi na brzeg i zmarł.
Nikołaj wiedział, co to jest, ale przecież dobrze
mu zapłacili za przewodnikowanie. Źle się stało, że chłopak musiał złamać tę nogę akurat
teraz, gdy przyjechali Anglicy. Zwykle dorzucali jeszcze coś do umówionej kwoty, jeśli
byli zadowoleni z wyprawy i połowu. A oni potrzebowali pieniędzy. Chłopak chciał się
żenić na Wielkanoc, a to nie jest tania sprawa. Młodzi przebąkiwali o własnym domu,
chociaż wiedzieli, że to raczej marzenie. Będą musieli sobie radzić jak większość młodych
par: w pokoju w domu rodziców któregoś z małżonków.
-Ja będę wiosłował - obwieścił Ole. Nikołaj trawił to przez chwilę. Odkrył nagle, że w
zamieszaniu połknął tytoń, który żuł! Niech cholera weźmie tego zarozumiałego młokosa!
Nigdy nie lubił najstarszego syna Wielkiego Samuela. W ogóle nie lubił jego dzieci.
Samuel był w porządku, ale jego dzieci są dziwne. Może to i dobrze, że nie ma już go
pośród żywych i nie ogląda tego, co robią jego dzieci. Ale flisak z Olego był niezły!
Nikołaj już go widywał wcześniej w akcji, ale zatrzymał dla siebie słowa, które mogłyby
zostać odebrane jako uznanie. Nie powinno się pochwalać lekkomyślnego zachowania
młodych. Nie trzeba im dodatkowej zachęty.
AL młodziak ukryty w nim samym podziwiał sposób, v jaki Ole prowadził łódź. Był
odważny i szarżował, ale z rozwagą. Wydawało się, że w kilku momentach działa
ryzykownie, ale najwyraźniej dobrze znał dno rzeki w tych miejscach, prądy i sposób, w
jaki poniesie łódź. Znał też łódź. Ole flisakował tak samo, jak się bił.
- No dobrze, prowadź - zgodził się Nikołaj. -Ale ja siedzę na dziobie!
-Jeśli o mnie chodzi, możesz siedzieć i na burcie! - odparł Ole z udawaną powagą.
- Masz gadane! - obruszył się Nikołaj.
Ale podobał mu się przejazd. Zmoczył spodnie po kolana, włosy miał wilgotne, ale nie bał
się, gdy Ole prowadził, ani o siebie, ani o łódź. Obserwował chłopaka, jego twarz, śledził,
gdzie ten kieruje wzrok. Przekonało go to, że Ole miał w sobie cechy, o których większość
ludzi nie wiedziała. Ole wiedział, co robi, i brał odpowiedzialność i za łódkę, i za
pasażerów.
-Zachowałeś go przy życiu! Zadziwiasz mnie, kolego! - Ole poklepał Mattiasa po plecach,
aż zadudniło.
- Prowadziłeś całą drogę? - odpowiedział pytaniem Mattias.
Ole uśmiechnął się krzywo i opowiedział o trudach przeprawy.
Było późne popołudnie i Anglicy zaglądali już na dno swoich plecaków z zapasami.
-Ja chcę łowić! - zawołał Maxwell, wciągając półsuche buty na bose stopy. Słońce
dopomogło w suszeniu.
-Jeśli ty chcesz łowić, ja mogę prowadzić łódź - rzucił Ole z zapałem.
-Nie jadłeś nic od rana - zauważył Mattias.
-Zjem później! - odparł Ole beztrosko.
Należał do ludzi, których nie trzęba było prosić dwa razy. Zaraz znalazł się na brzegu,
gotów spychać długą, wąską łódkę na wodę.
Maxwell złapał wędkę i włożył zapas pierzastych haczyków za brzeg kapelusza. Mattias
śmiał się otwarcie, obserwując go.
- Co, chcesz złapać dużego łososia na te piórka? - zastanawiał się głośno.
- Taki mam zamiar - przyznał Maxwell, nie dając się sprowokować.
- Wziąłem ze sobą to! - zawołał Ole, machając kijem z potężnym hakiem na końcu.
Trzonek był porządnie wypolerowany, jak drągi do pchania łodzi. Najpierw okorowany,
potem wysuszony, oheblowany i wyskrobany kawałkiem szkła tak, by nie było nawet
jednej wystającej drzazgi. - Zapraszam na łososie!
Maxwell wsiadł do łodzi. Ole wyprowadził ją na spokojny obszar, a potem dotarł do prądu
poniżej wód wypływających z zatoczki.
- Zna się na miejscach, gdzie biorą ryby! - mruknął półgłosem Nikołaj do Mattiasa.
Tylko oni mówili po norwesku przy ognisku i ostrożność starego była nieuzasadniona, ale
Mat-tiasowi nie chciało się go upominać.
- Nie musiał tego pokazywać każdemu, kto się nawinie - odparł tylko.
- Chyba idą na bystrza - zauważył Nikołaj. Wygodnie mu było obserwować ich z brzegu.
Nie stracił twarzy jako przewodnik ani zarobku, więc nie miał już nic przeciwko synowi
Wielkiego Samuela. - Ale on lubi walczyć z prądem.
Ole musiał użyć wioseł, by utrzymać łódkę jako tako stabilnie w prądzie. Stali tak nisko,
jak się tylko dało. Maxwell zarzucał linkę w górę rzeki, by muszka spływała z prądem.
Długo czekali w ciszy, patrząc wszyscy czterej na łódkę i tamtych dwu. Wioślarza i
wędkarza.
- Dziwny to sposób na łowienie ryb - stwierdził Nikołaj po chwili.
Mattias tylko odchrząknął. Wszyscy wiedzieli, co sądził o łowieniu na muszkę. Patrzył
spod zmrużonych powiek w stronę łódki, a jego twarz wyrażała zdecydowany sceptycyzm.
- Boże jedyny! - wykrzyknął nagle Nikołaj. Mattias też to zauważył. Jego serce zatrzymało
się na chwilę. Także Anglicy to zauważyli i w podnieceniu podeszli do brzegu, by lepiej
widzieć. Mattias i Nikołaj zostali na miejscu.
- To ich znajomi - stwierdził Mattias. - To oni odstraszają ryby. My stoimy tutaj. Przecież
nie możemy im zwracać uwagi...
- To prawda - odparł stary, wkładając do ust następną porcję tytoniu, zapominając niemal o
wypluciu poprzedniej. - Widziałeś go? — spytał z westchnieniem. - Widziałeś ten srebrny
grzbiet? Brzuch miał szeroki na długość mojej stopy, mogę przysiąc!
- Tak, jest duży - potwierdził Mattias, nie spuszczając z oczu wędki Maxwella. Była
wygięta, a Maxwell walczył jak lew o utrzymanie zdobyczy.
- Morświny nie mogą wchodzić tak daleko do rzek - stwierdził Nikołaj z powagą. - Inacżej
przysiągłbym, że to morświn. Nie odróżniają się bardzo od łososi, gdy skaczą nad wodą.
Gdybyśmy byli na fiordzie, powiedziałbym, że biedak złapał morświna na wędkę.
- To nie morświn - rzekł Mattias.
- Nie! - westchnął Nikołaj.
Żaden z nich nie powiedział już ani słowa o łowieniu łososi na muszkę...
Muszka po raz kolejny zanurzyła się w wodę i Maxwell zaczynał tracić nadzieję, że
naprawdę coś złapie. Rzucał już tyle razy i nawet nie zanęciło.
Aż wreszcie to!
Bestia!
Skupił się, by utrzymać wędkę. Ryba wyskoczyła z wody, a jemu serce stanęło. Nigdy nie
widział tak wielkiej ryby, nawet nie wiedział, że może taka istnieć, mimo że ojciec i jego
znajomi chełpili się kolosami o długości człowieka.
Teraz ujrzał na własne oczy.
Maxwell podejrzewał, że łosoś z pewnością popłynie w dół rzeki wraz z prądem, by
oszczędzić sił. Pociągnie ich i Ole będzie musiał wykazać się nie lada umiejętnościami
wioślarskimi. Co innego jest płynąć, lawirując między niebezpiecznymi miejscami, a co
innego mieć łososia zaprzęgniętego do łódki.
- Do dziury! - Ole przekrzyczał szum rzeki.
Maxwell nie zrozumiał od razu.
-Na głębię! - powtórzył Ole, manewrując wiosłami tak, jakby były przedłużeniem jego
ramion. Jakimś cudem utrzymał łódkę prawie na miejscu, spłynęli tylko nieco w dół. Nagle
ryba szarpnęła, ale nie w dół, jak przypuszczał Maxwell, ale w górę, właśnie w stronę
głębi, zgodnie ze słowami Olego.
Zostawiły one ślad w podświadomości Anglika, gdyż odruchowo popuścił linki. Ujrzał to,
o czym na pewno Ole wiedział: wielki kamień leżący tuż pod powierzchnią. Woda
rozdzielała się nad nim,
a za nim było głęboko. Łosoś mógł tam się zatrzymać i odpocząć. Kamień leżał pomiędzy
bystrzami a spokojną wodą. Woda przepływała tu powoli, a dno było miękkie i
piaszczyste.
Maxwell na wpół stał w łódce i walczył. Czuł, jak ryba ciągnie, i wdzięczny był, że
popłynęła w górę, ale nie wierzył do końca w to szczęście. W każdej chwili oczekiwał, że
łosoś zmieni zdanie i popłynie w dół.
Nie widzieli olbrzyma dokładnie. Trzymał się dna, dostrzegali tylko jego zarys. Poza tą
chwilą, gdy wyskoczył, by pozbyć się paskudztwa, które połknął.
- Czterdzieści-pięćdziesiąt funtów - stwierdził Ole.
Taki kolos!
Maxwell słyszał słowa Norwega jakby z bardzo daleka. Nie był pewien, czy naprawdę je
słyszał, ale to nie była chwila na rozmowę i pytania. Wymieniali jedynie potrzebne słowa.
Pięćdziesiąt funtów!
Próbował to sobie wyobrazić. Widział tylko niewyraźną sylwetkę ryby na dnie. Woda
zmieniała kształty i długość.
Łosoś był tak długi, ile Roza miała wzrostu.
Boże, nawet teraz o niej myśli!
Maxwell zmusił się do oczyszczenia umysłu ze wszystkiego, co nie dotyczyło połowu.
Czuł, jak ryba ciągnie, jak kręci głową z boku na bok. Wiedział, że to on musi ją okiełznać.
Powoli skrócił linkę. Nie za dużo, cal po calu. Wędka drżała, pomyślał, że niemożliwe, by
bambus wytrzymał pięćdziesięciofuntowego łososia, który
walczył o życie. Skoro dorósł do takiego rozmiaru, musiał być sprytny i odważny.
Maxwell czuł, jak bolą go ramiona, ale był pewien, że nie puści. Będzie ściskał wędzisko,
choćby to miała być ostatnia czynność w jego życiu!
- Nie pozwól mu iść na wiry! - ostrzegł Ole, popuszczając łódkę nieco z prądem, by zaraz
cofnąć ją w górę.
Maxwell, wstrzymując oddech, przesunął wędkę w prawo, w stronę brzegu, gdzie czekali
towarzysze. Nie dostrzegał ich, ale wiedział, że także prawie nie oddychają.
Ależ to przygoda!
Pociągnął z całej siły do siebie tak równo, jak równo Ole pociągał wiosłami. Ponownie Ole
dał łodzi spłynąć, po czym wrócili w górę.
Maxwell czuł, że łosoś ciągnie w stronę zatoczki. Na pewno pamiętał zawirowania, które
mogły znaczyć dla niego wolność. Gdyby Maxwell pozwolił mu na to, mógłby tylko
pomachać bestii na pożegnanie. A ile szans w życiu ma się na złapanie
pięćdziesięcio-funtowej ryby? Wiedział, że niewiele, i nie zamierzał stracić tej, którą los
zesłał mu tak nieoczekiwanie.
Znów przesunął wędką w prawo i poczuł opór ryby. Ciągnęła w swoją stronę, a linka była
tak napięta, że ryba nie mogła już nawet kręcić głową. Maxwell uśmiechnął się przez
zaciśnięte zęby.
Irytował ją!
Bestia robiła się coraz bardziej zła! Ale to on tu dowodził!
Gdy łosoś zrezygnował z oporu i błyskawicznie rzucił się w stronę brzegu, który wybrał
człowiek, Maxwell ledwo nadążył za jego ruchem.
Pocił się, piekły go oczy. Pot go oślepiał, musiał często mrugać, by cokolwiek widzieć,
przez co czasem o mało nie tracił równowagi. Półklęczał na dnie wąskiej łodzi, mierząc
siły i wolę walki ze srebrnołuskim królem rzeki.
Ale zdecydował się: ten łosoś musi być jego. Jeśli nawet będzie trzeba rzucić się w odmęty
wody, nie podda się. Niech ryba sobie ciągnie go choćby do Bossekop i nawet na środek
fiordu, on i tak wyrzuci ją na brzeg! Ten łosoś musi być jego!
W końcu łosoś wyskoczył z wody. Wystrzelił w stronę łódki niczym nieokiełznane źrebaki
w Cheshire, ale Maxwell był przygotowany.
Nie myślał o łódce. Ślepo wierzył w umiejętności Olego. Wioślarz utrzymywał łódź tak
stabilnie, jakby stali na lądzie. Gdy podpływał, zawsze miało to cel: zmęczyć rybę, której
niezmierzone zasoby siły zgromadzone były w różowych mięśniach pod srebrną skórą.
Gdy trzepnęła ogonem o wodę, w rozbryzgach zalśniła tęcza. Był to piękny widok, który
Maxwell chciał zapamiętać na całe życie. Łosoś wyskakujący srebrzystymi łukami i woda
perląca się w promieniach wieczornego słońca. Słońce nie oślepiało go jednak.
Trzymał rybę.
Ramiona go bolały, ale nie oddawał olbrzymowi ani cala linki. Była napięta niczym struna
skrzypiec.
Trzymał ją mocno.
W głowie miał tylko jedną myśl: trzymać linkę napiętą. Nie popuszczać. Jeśli łosoś
poczuje choć odrobinę luzu, wypluje haczyk. Jednocześnie nie
powinna być zbyt napięta, bo zdesperowana i wystarczająco silna ryba mogłaby się urwać.
Nie wiedział, gdzie się zaczepił haczyk. Nie wiedział, czy łosoś połknął przynętę.
Możliwe, że zatrzymała się na brzegu paszczy. Jedno poruszenie łbem lub o pół
pociągnięcia za dużo może uwolnić rybę.
Jego olbrzyma!
- Poddaje się! - rzucił Ole.
Maxwell nie był tego pewien. Nic nie wskazywało na zwycięstwo, więc zachowywał
czujność. Zaraz potem ryba pociągnęła w stronę głębi, tam gdzie prąd czaił się na dnie i
mógł jej pomóc uwolnić się od haczyka, człowieka i łodzi.
Maxwell ściskał wędkę tak, że już nie czuł palców. Trzymał zaciśniętą dłoń na wędzisku,
drugą sterował kołowrotkiem, ale robił to czystą siłą woli. Nie popuszczał.
Poczucie czasu zniknęło.
Maxwell wiedział jedynie, że to trwa strasznie długo. Nie byłby bardziej wyczerpany
nawet po zapasach z człowiekiem.
- Skracaj! - zawołał Ole, płynąc w poprzek prądu. Maxwell posłuchał. Miał teraz rybę
bliżej burty.
Widział ją, była to największa ryba w jego życiu. Z trudem przełknął ślinę.
Ole podprowadził łódź jeszcze bliżej brzegu. Byli teraz w górze bystrzy. Łosoś musiał
stawiać opór i człowiekowi, i prądowi. Ogon nie bił tak mocno jak wcześniej. Maxwell
skrócił linkę o kilka dobrych cali.
Ole pociągnął energicznie wiosłami i znaleźli się w najniższej części głębi. Wciągnął
wiosła do środ-
ka i położył na dnie. Schwycił drąg i wstał, wbijając jego koniec w dno tam, gdzie łódkę
zaczynało spychać w bystrza. Na jego twarzy malował się wielki uśmiech, gdy kierował
łódkę w stronę brzegu.
Łosoś musiał zauważyć, że zbliżyli się do głębi, jednak machnął już tylko ogonem kilka
razy i pozwolił się ciągnąć. Ole wbił drąg w dno po prawej burcie i wolną dłonią schwycił
kij z hakiem.
Maxwell skrócił linkę jeszcze trochę, aby część olbrzymiej ryby wynurzyła się nad
powierzchnię wody wystarczająco blisko, by Ole mógł wbić hak za skrzela ryby.
Nie pomogło jej już, że walczyła, aż woda się spieniła. Ludzie mieli dwa punkty
zaczepienia i wciągnęli ją na dno łodzi.
Ole musiał popchnąć Maxwella, by ten osunął się na kolana. Powoli doprowadził łódź do
brzegu. Mark Longmoore podbiegł, by pomóc wysiąść szwagrowi.
- Niesamowite! - wykrzyknął Mattias, gdy wyciągnęli łososia na trawę.
-Jest niemal tak długi, jak Roza! - dodał Ole.
Maxwell zamknął oczy. Cieszył się, że to nie on powiedział te słowa, że to nie on
przywiódł ją na myśl. Mattias nie mógł mieć pretensji do Olego, był przecież jej bratem.
-1 prawie tak ciężki - zaśmiał się Mattias, gdy zważyli rybę.
- Czterdzieści dziewięć funtów - westchnął Maxwell. - A więc jednak nie pięćdziesiąt!
-Nie pojmuję, jakim cudem możecie łapać takie bestie na coś takiego - zauważył Mattias z
niedowierzaniem, oglądając zielone, puchate piórka
przyczepione do haczyka, który wyciągnęli z paszczy ryby.
-Green Highlander - odparł Maxwell z dumą w głosie. - Najlepsze muszki na świecie!
- Mimo to nie rozumiem, zielone czy nie zielone - upierał się Mattias, kręcąc głową. Ale
poczuł, że jego lekceważenie do tego rodzaju połowu zniknęło po tym pokazie, którego był
świadkiem.
-1 want to try next. Ja następny! - rzucił szwagier Maxwella, przyczepiając brązowoczarne
piórka do swojego haczyka.
- Let the riverman have a break! Niech wioślarz odpocznie! - rzucił jowialnie starszy z
Hartów.
- To trwało dwie godziny - zwrócił się Mattias do Olego.
- No i co? - spytał Ole. Czuł, jak serce bije mu mocno. Czuł rozpierającą go energię, aż
trudno mu było ustać w miejscu. - Jeszcze jedna runda! -rzucił z uśmiechem do Maxwella.
Ten przetłumaczył.
Mark był zachwycony. Uśmiechał się triumfalnie, wchodząc do łódki. Ole odpychał od
brzegu.
- Nigdy nie widziałem bardziej chętnego i skłonnego do poświęceń przewodnika -
stwierdził Malcolm Hart z nieskrywanym podziwem.
Maxwell przetłumaczył.
-1 ma rację! - potwierdził z mocą Nikołaj. Znał się na rzeczy.
Rozdział 5
Adam czuł się jak nowicjusz. Właściwie to był nowicjuszem. Wymienił spojrzenia z
braćmi Jordan: Jaredem i Jeremym. Z uśmiechu błąkającego się w kącikach ust Jeremy'ego
wywnioskował, że oni też czuli się jak uczniaki.
Jeremy niedługo miał skończyć dwadzieścia pięć lat. Wolfgang Blass był od niego
młodszy, ale wiedział o wiele więcej niż bracia Jordan i Adam razem wzięci.
- Próbowaliście z chardonnay? - spytał z silnym niemieckim akcentem, który sprawiał, że
słowa wymawiał wolno i trochę śmiesznie. Jednak nie było nic do śmiechu w słowach tego
mężczyzny.
- Ostatniej jesieni było tu piekło - odparł Jared Jordan bez ogródek.
-Choroby? - spytał ten, który przybył przez Morze Tasmańskie, by podzielić się z nimi
swoją wiedzą.
- Ten przeklęty mącznik - odparł Adam.
-1 tak nie było najgorzej - dodał Jared szybko, przeciągając dłonią przez krótkie włosy
koloru ciemnoblond. Ścinał je na krótko, by lepiej przetrwać wilgotne upały. Nie chciał, by
Wolfgang Blass uważał ich za kompletnych idiotów. - Ktoś na południe od Auckland
stracił wszystko. Na
południe od nas, w Kumeu, biała zgnilizna położyła całą winnicę jak okiem sięgnąć.
Można było tylko siąść i płakać.
Blass popatrzył na wzgórza, które miał przed sobą. Zsiedli z koni. Trzej Amerykanie
patrzyli na niego z tak wyraźną nadzieją wypisaną na twarzach, że naprawdę żałował, iż
nie może ich uratować, choć pragnął podać im rozwiązanie, które przekształciłoby winnicę
w raj.
Obawiał się, że będzie musiał ich zawieść, nawet zanim dotknął palcami gleby, w której
oni zasadzili winorośl.
- Ziemia jest dobra - powiedział Adam, nabierając garść czarnej, tłustej ziemi.
Wolfgang widział, jak bardzo jest wilgotna pomimo zimy.
- Czym się zajmowaliście w Ameryce? - spytał.
- Końmi - odparł Adam.
- Bawełną - dodał Jeremy z grymasem. Obaj mijali się z prawdą.
Blass uniósł brew. To nie na konie zareagował.
- Tak, uprawialiśmy bawełnę - potwierdził Jeremy z rezygnacją. Zmarszczył czoło, patrząc
na starszego brata i na Adama. - Nie mogę dłużej kłamać i udawać. Przecież nikogo nie
zabiliśmy! Nie mogę dłużej wstydzić się za to, czyimi synami jesteśmy!
Wyciągnął ramiona, stojąc niczym pomnik, a wiatr burzył mu włosy i szarpał połami
długiego i zbyt szerokiego płaszcza.
- Tak, jestem syna plantatora i właściciela niewolników! Mój ojciec był wcielonym
diabłem! Nikt nie traktował gorzej niewolników niż on! Ja
nie prosiłem, bym urodził się jako syn wielkiego Jordana z Georgii. Jestem niewinny! -
wyciągnął ramiona do nieba niczym w modlitwie. - A więc wybacz mi! - wykrzyczał.
- Opanuj się, Jeremy - rzucił Jared, zmieszany zachowaniem brata. - Czasami on nadal
zachowuje się jak dziecko - usprawiedliwił brata przed gościem z Australii.
- Nikt z nas nie może nic poradzić na swoje pochodzenie - rzekł uroczyście Wolfgang. -
Większość z nas w tej części globu przed czymś ucieka. Moja rodzina stała się
niepożądana w kraju z powodu religii. Nietrudno było się nam zdecydować, gdy
dostaliśmy propozycję rozpoczęcia życia na nowo w Barossa Valley. To, co było naszym
domem w Szlezwiku w Niemczech, wydaje się bardzo odległe. Teraz Barossa jest naszym
domem. Moje dzieci nie znają innego.
- Kiedy tu przybyliście? - spytał Adam.
- Ten błogosławiony dzień, w którym postawiliśmy stopę na australijskiej ziemi, przyszedł
w roku tysiąc osiemset czterdziestym drugim - odparł z namaszczeniem Wolfgang.
- Tylko trochę przed nami - mruknął Jared, ale żaden z nich nic nie dodał.
Było oczywiste, że rodzina Blass poczyniła większe postępy w swojej nowej ojczyźnie niż
Jordanowie i O'Connorowie. Już krążyły legendy o tym, o winach, które udało im się
wyprodukować w dolinie Barossa na południowo-wschodnim wybrzeżu Australii, którą na
Nowej Zelandii nazywano żartobliwie Zachodnią Wyspą. Młodzi byli już na Wyspie
Północnej i Południowej, ale nie mieli
pojęcia, jak jest na lądzie za Morzem Tasmańskim.
Adam słyszał o pewnym bogatym właścicielu ziemskim na północ od Adelajdy, Szkocie
George'u Angas, który opłacił trzy statki na przewiezienie luteran ze Szlezwiku; mieli oni
pracować na jego posiadłościach. Najwyraźniej nie wszyscy zostali chłopcami na posyłki
Szkota.
-Jest tu bardzo wilgotno - stwierdził Blass, spoglądając na zachód, gdzie zaczynały się
gromadzić chmury.
- Mamy Morze Tasmańskie na zachodzie i Ocean Spokojny na wschodzie - odparł Jared,
wpychając dłonie w kieszenie spodni. - Można się zakładać, że jest tu wilgotno!
- Nasz gość chyba nie lubi hazardu - dodał wesołym tonem Jeremy.
-Znów muszę przeprosić za zachowanie mojego brata! - rzucił Jared.
Wolfgang Blass uśmiechnął się szeroko.
-Nasza wiara w Boga nie zabrania nam się śmiać - odparł. - Zauważyłem lasy otaczające
ten teren - mówił dalej. - To wspaniałe przeżycie ujrzeć tak bujną roślinność. Nigdzie
takiej nie widziałem, ani w Niemczech, ani w Australii. Ta wilgotna obfitość może
zauroczyć. Ja widzę wyraźnie dłoń naszego Stwórcy w tej różnorodności krajobrazów,
którą On w swojej mądrości dał nam do dyspozycji.
- Tutaj jest dżungla - zauważył Jeremy. - Przybyliśmy z południa Stanów, lecz nawet tam
czegoś takiego nie widzieliśmy.
- Z Florydy - dodał Jared.
Adam nic nie powiedział. Zamknął za sobą wszystko, co dotyczy Ameryki. Nie chciał
myśleć o Florydzie.
- Przypuszczam, że chmury nadchodzą znad oceanu?
Przytaknęli.
- Chmury osłaniają przed najgorszym upałem -dodał Adam.
Blass kiwnął głową. -Jaka jest pogoda jesienią?
- Dużo deszczu - rzucił Jared.
- Przez dwa lata musieliśmy zbierać niedojrzałe owoce - dodał Jeremy. - Deszcze
przychodziły z zachodu niczym ściana i nic nie pomagało, że winogrona były jeszcze
zielone. Jeśli mieliśmy coś uratować, musieliśmy je zebrać. - Westchnął, ale nie mógł
powstrzymać się od żartu, mimo że dotyczył ich dwóch najgorszych lat na Wyspie Pół-
nocnej. Nawet mącznik nie wyrządził takich strat, jak te mokre jesienie. - Mieliśmy sporo
soku jabłkowego na zimę...
-Jest tu taki jeden na południe od Auckland, który zainwestował w szklarnie - odezwał się
Adam.
- Też o tym myślałeś? - spytał gość. -Tak.
Dotychczas nie było ich na to stać, ale myśleli o tym z Jaredem. Czuli, że coś w tym jest.
Ze jest to sposób na przeżycie dzięki winorośli.
- Na szczęście macie wzgórza - zauważył Wolfgang, ukazując im dobre strony sytuacji. -
Południowe zbocza są idealne, nie tak nasłonecznione przy naszych chłodnych latach...
Wszyscy się uśmiechnęli.
- Wilgotny wiatr znad morza też jest korzystny, bo obniża temperaturę. Także mgła znad
morza. Wszystko obniża temperaturę. Macie rzekę, która odbija światło słońca, ale jej
położenie nie przeszkadza za bardzo.
Wszyscy trzej śledzili krajobraz w miarę jego komentarza. Rozumieli, o co mu chodzi,
choć o wielu rzeczach sami nie pomyśleli. To, co on oceniał pozytywnie, było z ich strony
łutem szczęścia. Założyli winnicę, kierując się instynktem i udzielanymi niechętnie radami
innych plantatorów, niezbyt zachwyconych faktem, że w okolicy powstaje jeszcze jedna
winnica.
Potem coś im się udawało, a jednocześnie popełniali mnóstwo błędów i uczyli się na nich.
- Gdybyście inaczej usytuowali pola, rzeka dawałaby jeszcze więcej ciepła - tłumaczył
Wolfgang, wskazując dłonią, by Adam i bracia Jordanowie zrozumieli. - Można śmiało
twierdzić, że to miejsce, to ukształtowanie krajobrazu da świetne wino - dodał -gdyby
istniała pewność, że każda jesień będzie sucha.
- Ha! - wykrzyknął Jeremy.
- No, cóż - stwierdził Adam, myśląc, że zawsze może hodować konie.
-Tutaj przeważają wiatry z zachodu - stwierdził Jeremy. - I wtedy pada. I to nie mżawka,
ale ulewa! - Zaśmiał się. - Tylko Adam się temu nie dziwi, ale on pochodzi z Irlandii!
Wolfgang Blass zerknął na blondyna z szarymi oczami. Irlandia! To tłumaczyło jego inny
akcent. Swoją drogą ciekawiło go, co skłoniło Irlandczyka do założenia winnicy na Nowej
Zelandii razem z synami właściciela niewolników.
- Słyszałem, że Irlandczycy kochają ziemię - powiedział z uśmiechem, który pochodził z
serca i doszedł do oczu. W tym człowieku z Barossa Valley nie było nic fałszywego.
- Może jesteśmy w tym podobni do Niemców
- rzucił Adam krótko, lecz przyjaźnie.
- To, co mówiłem, przygnębiło was? - spytał Blass.
- Zamierzaliśmy z tego żyć - odparł Adam.
Niemiec wzruszył ramionami i przykucnął. Nabrał ziemi do ręki i ścisnął. Poczuł, jak
woda wypływa z garści. Otworzył dłoń i uważnie obejrzał ziemię. Dostrzegł, że zawiera
nieco gliny.
- To wspaniała ziemia - powiedział Adam z uporem.
Wolfgang uśmiechnął się i wytarł ręce. Podniósł się powoli.
-To urodzajna gleba - przyznał. - Ale to ona stanowi wasze przekleństwo. -Co?!
- Opiszcie swoją winorośl! - zażądał Blass. -Wygląda normalnie, jak wszystkie - odparł
Adam, który nie wiedział, o co może mu chodzić.
- Zwykłe chardonnay - dodał. - Śmiem twierdzić, że pan wie, jak wygląda chardonnay.
- Założę się o dziesięć butelek mojego najlepszego wina z Nupiootpa, że wasze winorośle
są wielkości drzew owocowych! - Pokazał ręką ich wysokość.
- Zgadza się. - Adam był zdumiony. - Skąd pan to wie? Rozmawiał pan z kimś?
- Z nikim - odpowiedział Blass. - Macie wilgotną ziemię z żyłami gliny. Dobrą ziemię, jak
mówi Adam O'Connor. Zgadza się, to bardzo dobra zie-
mia. Widzę dżunglę otaczającą winnicę. Potrzebna jest, by osłonić ją przed silnymi i
chłodnymi wiatrami. Ale wskazuje na to, że ziemia nie jest zdrenowana. Wiem, że wasza
winorośl rośnie wysoka i ma duże liście. Poświęcacie sporo czasu na przycinanie ich
wiosną i latem. Jeśli nie nadążacie, liście ocieniają winogrona, które dojrzewają wtedy
później i ich smak się zmienia. W najgorszym razie liście przy bezwietrznej pogodzie
zatrzymują powietrze. Wtedy atakuje zgnilizna i nie macie plonów. - Odetchnął głęboko. -
Poza tym - dodał, jakby jeszcze było mało tematu do rozmyślań -poza tym wasza dobra
ziemia daje duże owoce. A duże owoce dłużej dojrzewają, no i przychodzi jesień...
-A tu jesienią pada - przypomniał wszystkim Jeremy.
-Widzicie deszcze idące z zachodu i one zmuszają was do zrywania niedojrzałych
winogron -dokończył Wolfgang słowami, które oni sami mu przekazali nieco wcześniej.
- A więc znaczy to, że możemy spalić nasze winnice? - spytał Adam.
- Musicie mieć winogrona co roku, jeśli chcecie się z nich utrzymać - stwierdził Blass
stanowczo.
Mężczyźni z Waimauku wiedzieli, że to niemożliwe.
- Może podpalmy to już teraz - rzucił ponuro Adam.
- Poczekaj na deszczową chmurę z zachodu -zażartował Jeremy, ale nikt się nie zaśmiał.
Powinniście położyć porządne dreny - zaważył Wollgang. To wymaga dużo pracy...
- A niewolników nie mamy! - Jeremy nie ustawał w żartach.
- Możesz się przymknąć? - rzucił Jared, wściekły.
- Może mogę - odparł młodszy brat. Przywykł już do zmiennego humoru Jareda.
Dla nich wszystkich przyjazd tutaj był ogromną zmianą, ale może najgorszą dla Jareda
juniora. W Georgii był znany po prostu jako Junior. Był synem swojego ojca i zawsze stal
w jego cieniu. Ale był kimś i nigdy niczego mu nie brakowało. Nigdy nie musiał polegać
na pracy swoich własnych rąk, by utrzymać siebie i swoją rodzinę. Ziemia obiecana nie
okazała się żadną bajką, w której nadal byłby księciem z Blossom Hill.
- Moglibyście spróbować czegoś innego niż chardonnay - powiedział z zastanowieniem
Blass. - Cabernet sauvignon nie łapie tak łatwo zgnilizny. Znosi jesienną słotę.
Moglibyśmy postarać się zdobyć dla was sadzonki. Któryś z was mógłby pojechać ze mną
do domu. Zamieszkałby z nami w Barossie, obejrzał nasze winnice i zabrał ze sobą
sadzonki. Mamy kilka odmian. Nasz klimat jest inny, nasza ziemia też, ale nie powiem, że
u was nie miałoby się udać...
- Musimy o tym porozmawiać - powiedział Jared, który zajmował się finansami w
rodzinie.
-Oczywiście - odrzekł Wolfgang Blass. - Nie powinno się pochopnie podejmować decyzji
związanej z winnicami. Wszystko trzeba przemyśleć, i to nie raz. Z dobrym drenażem,
silnym przycinaniem pni i przerzedzaniem liści wiosną i latem, no i dobrą odmianą
winorośli... - Wzruszył niepewnie ramionami. - ... możecie robić porządne wino.
- Ale nie wspaniałe? - spytał Adam.
-Nie - odparł Niemiec szczerze. - Najlepsze wina produkuje się na dobrze zdrenowanej,
nieurodzajnej glebie, gdzie jest dużo słońca i sucho. Wtedy zbiory są małe, ale wino
wspaniałe.
-Ja się mogę przeprowadzić! - obwieścił Jeremy, kopiąc grudę ziemi. - Jak tam, Wolfi, jest
jeszcze coś wolnego dla pracowitego faceta jak ja w tej twojej dolinie?
- Mówię o naprawdę wspaniałym winie - dodał Blass z zażenowanym uśmiechem, pragnąc
ich pocieszyć. - O winie, które serwuje się królom. Większość z nas nie jest królami.
Większość z nas nie czuje różnicy między porządnym a dobrym winem. Tutaj możecie
mieć dobrą winnicę i robić porządne wino...
Wiedzieli, że chciał teraz ich pocieszyć, mówił bardziej z uprzejmości niż szczerości.
- Ale to wymaga pracy. Naprawdę ciężkiej pracy.
- My się nie boimy pracy - oświadczył Adam. Zmilczał, że urodził się w ziemiance w
Irlandii.
Nie chciał zdradzać swego pochodzenia. Wszyscy wiedzieli, że nie przyjechał do Nowej
Zelandii, by harować. On chciał się tu wzbogacić, i to szybko.
- Musimy o tym porozmawiać - dodał. Jared pokiwał głową.
Adam wiedział, o czym myśli partner. Jared miał żonę i dzieci. On miał dwóch chłopców.
Jego siostra Fiona nie odmówiłaby zajęcia się nimi przez pół roku. Jared nigdy nie
powierzyłby swojemu młodszemu bratu tak ważnego zadania. Nie miał do niego zaufania.
Nie lubił jego ustawicznych żartów. Jared na pewno nie sądził, by Jeremy
był wystarczająco dorosły na podjęcie się takiego zadania. Na pewno w myślach już wysłał
Adama do Barossa Valley.
Nie zdążyli porozmawiać dłużej o winie. Zbliżał się ku nim szybko jakiś jeździec.
Dostrzegli spódnicę furkoczącą przy bokach konia.
- Co, u diabła, Fiona robi na Achernarze? - wykrzyknął Adam, zapominając, że ich gość
sprawy religii i przekleństw traktuje o wiele bardziej poważnie od nich.
-Jedzie, jakby właśnie diabeł ją gonił - zauważył Jeremy i złapał wodze swojego ogiera.
Achernar był najtrudniejszym ogierem w stajni Adama, ale również najszybszym. Fiona
wyrosła z zapachem stajni od dzieciństwa, jak bracia, ale i tak nie powinna wybrać
Achernara. To zaniepokoiło Adama. Bał się, że coś się stało w domu.
Coś złego.
Fiona dotarła do nich, zanim zdążyli odgadnąć powody jej przybycia. Jej rude, kręcone
włosy były rozpuszczone i powiewały za nią niczym flaga. Ogier zatrzymał się niechętnie,
ale nadal drobił pomiędzy pozostałymi końmi, prychnięciami i podrzutami łba pokazując
im wyraźnie, kto tu rządzi.
- Musisz jechać do domu! - krzyknęła Fiona do Adama.
- Co się stało? - spytał Adam z nogą w strzemieniu.
Poczekała, aż usiądzie w siodle.
- Mikey. Płacze, wścieka się i nie wpuszcza nikogo do pokoju chłopców. Aidan twierdzi,
że on zastawił czymś drzwi. Boję się o niego...
Adam nie czekał na więcej. Obrócił swego konia, wiedząc, że nie musi niczego wyjaśniać.
Jared i Jeremy zrozumieją i na pewno wytłumaczą, co konieczne, gościowi.
Fiona dogoniła Adama, zanim dotarli do zabudowań. Jazda rozjaśniła jego myśli, choć
nadal większość z nich była nieprzyjemna.
Tyle rzeczy pragnął przemilczeć.
Tyle chciał odsunąć w czasie.
Ale nie wiedział, czy nadal może milczeć. Może ten dzień, którego zawsze się obawiał,
właśnie nadszedł? Oszukiwał sam siebie, nie wierząc, że przeszłość może się upomnieć o
swoje prawa.
Nawet po tym, jak Michael zaczął śnić te swoje dziwne sny, Adam, wuj Michaela,
twierdził, że prawda wcale nie musi wyjść na jaw.
Nie cała prawda.
-Mówi, że go okłamywaliśmy - powiedziała Fiona, gdy już wyrównała oddech. Była
poważna. Jej oczy nie były szare, lecz prawie czarne. Adam nie odróżniał, gdzie się
kończyły jej źrenice. Miała wypieki na policzkach, jakby z gniewu, ale oczywiście można
by to położyć na karb długiej i szybkiej jazdy konnej. - Szaleje. Wali pięściami w ściany i
drzwi. Rzuca czymś. Aidan twierdzi, że on zasunął drzwi tą wielką szafą! Jak ten drobny
chłopczyk mógł to zrobić, Adam? Brat nie odpowiedział.
- Boję się. Nawet Siobhan nie udało się przemówić mu do rozsądku, a jeśli ktoś ma na
niego wpływ, to tylko ona.
Córka Fiony pozostawała w dobrych stosunkach ze wszystkimi ludźmi i zwierzętami.
Rzadko
kto umiał się oprzeć jej czarowi, logice czy humorowi. Sprawiała, że każdemu było z nią
dobrze. Michael bardzo ją kochał. Jeśli nawet jej nie udało się uspokoić chłopca,
wyglądało to źle.
-O jakich kłamstwach mówi? - spytał Adam.
W jego życiu było ich tyle, że spisane mogłyby zapełnić bibliotekę, pomyślał z goryczą.
- Krzyczy o niej. O Rosi. I o siostrze. -Lily?
Fiona pokiwała głową.
- Nazywa ją po imieniu, Adam. Mówi, że kłamaliśmy mu o Lily...
Adam westchnął.
-Może jest już teraz wystarczająco duży - powiedział bez przekonania.
- Musisz mu o niej opowiedzieć. O Lily. I prawdę o Seamusie i Rosi. Nie twoje bajki, ale
prawdę. Tak, jak było naprawdę.
Adam zsiadł z konia. Ostatni odcinek drogi pokonał pieszo. To jeszcze trochę odwlekało
trudne chwile.
Rozdział 6
- Roza, Roza!
Jasny głosik Mattiego dotarł do niej przez podwórko. Roza puściła to, co miała w rękach, i
wybiegła na schody, wycierając dłonie o spódnicę.
Chłopiec nie mógł złapać oddechu. Schwycił ją tylko za fartuch i dyszał.
- Lily! - udało mu się wykrztusić po chwili. Serce Rozy zlodowaciało. A więc tego się bała
cały dzień! Tego wyczekiwała...
Nie była wystarczająco uważna.
Przecież dostała ostrzeżenia. Powinna była zrozumieć, pojąć niebezpieczeństwo. I nie
powinna spuszczać ich z oczu! Wszystko się może stać z dziećmi.
Wszystko.
Złapała Mattiego za szczupłe ramionka. Czuła, że ściska go za mocno, ale nie przestała,
dopóki on nie jęknął. Jego ciemne oczy rozszerzyły się, otworzył usta, ale nie krzyknął.
Roza puściła go.
Matti cofnął się o kilka kroków ale nie odrywał od niej wzroku. Miał oczy Mattiasa,
wąskie, lekko skośne, jak migdały. Patrzył na nią z wyrzutem i strachem. Skrzywdziła go...
-Lily? - spytała, ledwo dobywając głosu. Nie chciała wiedzieć.
Musiała wiedzieć.
- Lily zwariowała - powiedział Matti, odsuwając się w bok, gdy Roza zeskoczyła ze
schodów.
- Gdzie ona jest?
-W stodole - odparł chłopiec, stając dla bezpieczeństwa za rogiem domu. Tu go Roza nie
dosięgnie. W razie czego może uciec. Był od niej szybszy.
Roza rozumiała jego zachowanie. Bolało ją to, ale nie miała czasu się tym teraz zająć. Nie
miała czasu dla Mattiego. Chodziło o Lily.
Jej Lily.
Roza nie dostrzegła, że Matti poszedł za nią. Szedł cichutko, nieomal nie oddychając.
Nie rozumiał Rozy. Zwykle była miła. Teraz się złościła, choć on był przecież grzeczny.
Postąpił tak, jak trzeba. Lily zrobiła się dziwna i on poszedł o tym powiedzieć. Tego
zawsze chcieli dorośli. To nie jego wina, że Lily zachorowała. Po prostu bawili się razem,
jak zwykle. Nie zauważył, by coś było inaczej. I nagle Lily zrobiła się dziwna, a on
zrozumiał, że pewnie zachorowała. Może ciężko, bo nikt nie zachowywał się jak ona, gdy
był chory.
Powiedział Rozie, że Lily zwariowała, i może to było brzydko. Może dlatego Roza się tak
rozzłościła i ścisnęła go za ramiona. Strasznie bolało. Nie wiedział, czy powinien
powiedzieć o tym tacie, czy to będzie skarżenie. Nie chciał skarżyć. Nawet nie o tym, choć
go bardzo bolało. Nadal czul uścisk jej palców, zupełnie jakby wbiły się w skórę. Wiedział,
że Roza jest głupia.
Ale tata nie uważał, że Roza jest głupia.
Nigdy tak nie uważał.
Zwykle była miła, wcale nie głupia. Była zupełnie jak mama, choć nigdy jej tak nie
nazywał. Tata opowiadał mu wiele razy, że on miał mamę, która była tylko jego, ale
umarła, gdy był malutki. Dlatego Matti nie mógł nazywać Rozy mamą.
Dzieciaki mówiły, że jego mama żyje, tylko odjechała od niego i taty. Matti im nie wierzył.
Tata wiedział najlepiej.
On nie okłamał Rozy. Lily zachowywała się jak wariat. Zaczęła płakać bez powodu.
Zaczęła tak krzyczeć, iż Matti ucieszył się, że krowy są na pastwisku. Przestraszyłyby się.
On też się przestraszył. Dlatego uciekł.
Słyszał jeszcze jej krzyki, wołała dziwne słowa, których nie rozumiał. Bał się, że coś złego
zawładnęło Lily.
Tata tego nie lubił, ale Matti czasem słuchał starszych dzieci. Opowiadały o duchach
zmarłych na morzu, które nie zaznawały spokoju i nawiedzały żyjących. Matti wiedział, że
duchy mogły wchodzić i wychodzić z ludzi, jak tylko chciały. Podejrzewał, że to taki duch
wszedł w Lily, bo nie przypominała siebie. Stała się brzydka i obca, i wykrzykiwała te
dziwne słowa.
Nie powiedział Rozie, że to zły duch, bo nie był całkiem pewien, a nie chciał kłamać. Jeśli
to było coś złego, to Roza będzie wiedziała, co robić.
Dzieciaki mówiły, że Roza jest czarownicą.
Matti nie bardzo im wierzył, ale przecież nie wiedział na pewno. Chociaż sam nie widział
nic dziwnego w Rozie, wszystkie dzieci były tego pewne.
Jeśli jest, to pomoże Lily.
Lily musi wyzdrowieć.
Matti musiał zobaczyć, co robi Roza.
Jeśli była czarownicą...
Matti ukrył się za drzwiami stodoły. Roza go nie zauważyła, a on mógł patrzeć przez
szpary w deskach. Wstrzymał oddech.
Roza uklękła przed córką. Lily siedziała z podciągniętymi nogami, otaczając je ramionami.
Jeden policzek opierała o kolana. Jej twarz była zmieniona od płaczu, warkoczyki
rozpuszczone, rude wło-
sy potargane. Lily pochyliła głowę i włosy zasłoniły jej twarz. Bose stopy wcisnęła w deski
podłogi i kiwała się całym ciałem, jakby chciała ukołysać się do snu. Nuciła coś, ukryta
pod włosami. Roza była przestraszona.
Przeraziła się jeszcze bardziej, gdy usłyszała, co Lily nuci. To była jedna z kołysanek
Seamusa! Nie umiał śpiewać, ale i tak to robił. Kładł się, opierając policzek o jej brzuch, i
cichym głosem śpiewał czułe kołysanki swojemu dziecku. Swojemu synowi. Seamus
wierzył, że to będzie chłopiec. Ona była przekonana, że nosi dziewczynkę. Rację mieli
oboje, ale Seamus już się o tym nie zdążył przekonać...
- Co się dzieje, skarbie? - spytała Roza cichutko, by nie przestraszyć Lily. - Boli cię coś,
córeczko? Gdzieś cię boli, mój aniołku? Mama ci pomoże, jeśli coś cię boli. Musisz mi
tylko powiedzieć, gdzie. Nie zgadnę, jeśli mi nie powiesz. Płaczesz, bo cię coś boli?
Lily nie odpowiedziała, ale przestała nucić. Siedziała nieruchomo i nie spojrzała na Rozę.
Roza mogła jej dotknąć, mogła wyciągnąć ramiona i objąć dziecko na siłę, ale to wydało
jej się złe. Czuła, jakby pomiędzy nimi stanęła ściana niechęci wzniesiona przez jej własne
dziecko!
Rozę ogarnął ból.
Nie odpychaj mnie, Lily!
- Matti powiedział, że krzyczałaś - spróbowała jeszcze. - Matti bał się o ciebie. Ja też się
boję.
-Nie obchodzi mnie Matti - dobiegło spod strzechy rudych włosów. Roza wstrzymała
oddech.
Córka powiedziała to wyraźnie zła, ale było w tym jeszcze coś. Rozie przeszła przez głowę
myśl, czy Matti nie zrobił czegoś Lily, ale odrzuciła ją. Jej córka była silniejsza od syna
Mattiasa. On nie dałby jej rady. To Lily była przywódcą dzieci, Matti zawsze za nią szedł.
I Matti ją kochał. Był niczym szczeniak idący wiernie za Lily i znoszący z pokorą jej
humory. Nie, Matti nigdy nie zrobiłby nic złego Lily.
- Słyszałam cię - powiedziała Roza w końcu. - Sądzę, że Matti by się zmartwił, gdyby też
to usłyszał.
- On mnie nic nie obchodzi!
- Dlaczego tak się złościsz?
- Ty też mnie nie obchodzisz! - prychnęła Lily z wściekłością.
To bolało.
Roza wiedziała z doświadczenia osoby dorosłej, że dziecko rzuciło te słowa bez
zastanowienia. Lily było źle ze sobą i wtedy krzyczała najgorsze rzeczy, jakie mogła
wymyślić. Odpychała wszystkich, którzy ją kochali.
- Mam nadzieję, że to nieprawda - powiedziała Roza cicho. - Nie wytrzymałabym, gdybym
przestała cię obchodzić, kochanie. - Nabrała powietrza. - Ale niezależnie od wszystkiego
kocham cię... i nigdy nie przestanę.
- Nie wierzę ci! - usłyszała, zanim nawet skończyła mówić.
Brzmiało to tak stanowczo, że córka musiała mieć jakiś powód. Roza nie pojmowała, co
mogło się stać w stodole, co aż tak wyprowadziłoby Lily z równowagi.
To nie mógł być Matti.
A przecież nikogo innego nie było.
- Co ja takiego zrobiłam, córeczko?
- Kłamiesz!
Roza zmarszczyła brwi. Tego nie rozumiała. Nie rozmawiały o niczym konkretnym
wcześniej w ciągu dnia, więc była pewna, że nie skłamała. Zwłaszcza dzieciom.
- Spójrz na mnie, Lily! - poprosiła. - Spójrz na mnie! Nie potrafię z tobą rozmawiać, gdy
się chowasz. Muszę spojrzeć na twoją buzię, proszę!
Czekała dłuższą chwilę, aż Lily wyprostowała kark i uniosła zapłakaną, całą w
czerwonych plamach twarz. Łzy nadal płynęły z jej oczu. Za każdym razem, gdy Lily
płakała, Rozę uderzało podobieństwo córki do Seamusa tak, jakby dostawała cios w
brzuch. Dłuższą chwilę dochodziła do siebie.
- Kiedy cię okłamałam? - spytała Roza tak spokojnie, jak mogła. To ona była dorosła, ona
powinna zachować rozsądek. - Kiedy, moja Lily?
- Nie jestem żadną twoją Lily! - parsknęła córka, równie niedostępna jak dotychczas. -
Zawsze - odpowiedziała jednak.
- Zawsze?
Lily pokiwała głową. Pociągała nosem, ale ręce trzymała zaciśnięte wokół kolan.
Według Rozy Lily musiały zdrętwieć nogi, skoro siedziała nieporuszona w tej pozycji już
tak długo.
- O czym ci kłamałam?
- O wszystkim. Roza milczała.
- O mnie - mówiła dalej Lily spokojnie. -O wszystkim. O nim. O moim bracie.
Roza nabrała powietrza tak głęboko, że poczuła je w brzuchu. Jej dłonie drżały, więc
przycisnęła je do siebie. Nawet nie chciała myśleć, skąd jej, wkrótce sześcioletnia, córka
mogła wiedzieć to, co właśnie powiedziała.
- O kim mówisz? - spytała nagle ochrypłym głosem. Bolało ją gardło, jakby krzyczała za
długo, jakby nagle stało się za ciasne.
- Wiesz przecież - odparła Lily, patrząc wyczekująco na Rozę oczami Seamusa. - O nim. O
moim bracie. O Mikey.
Roza nie mogła dłużej klęczeć. Usiadła jak córka, z podciągniętymi nogami i patrzyła w
oczy swojej małej buntowniczki. Nie po raz pierwszy pomyślała, że Seamus byłby dumny
ze swojej córki, z tego zadziwiającego dziecka!
- Nie kłamałam - powiedziała Roza.
- Kłamałaś - zaprzeczyła córka.
-To nie było kłamstwo - upierała się Roza ze smutkiem - po prostu nie powiedziałam ci
całej prawdy. -Ja mam brata?
Roza pokiwała głową.
- Masz brata.
- Nazywa się Mikey?
Roza przymknęła oczy. Lily tego nie mogła sobie zmyślić. Mogła marzyć o tajemniczym,
niewidzialnym przyjacielu, to się zdarza dzieciom, ale przecież nie mogła zgadnąć, jak
pieszczotliwie nazwali Michaela. Ona sama tego nie wiedziała. Sądziła, że nazywają go
Mike.
Mikey.
-Pamiętasz, jak mi opowiedziałaś, że nie byłaś sama, gdy czekałaś na swoje narodziny? -
spytała Roza.
Lily zacisnęła usta, ale przynajmniej pokiwała głową, nie spuszczając z matki spojrzenia.
Chłonęła każde jej słowo.
-Miałaś rację, moja Lily - powiedziała Roza z czułością. - Nigdy nie byłaś sama. Było was
dwoje. Byliście bliźniętami. Urodziłaś się ty i twój brat.
- Mój brat? - wyszeptała Lily. Już tylko opuszki palców trzymały jej kolana. Cała pochyliła
się w przód, chciała słuchać więcej. Musiała się dowiedzieć wszystkiego!
Roza pokiwała głową.
-Otrzymałaś imię Lily Josephine Fiona, i wszystkie te imiona coś znaczą. Nazwaliśmy cię
Lily, bo to po angielsku znaczy lilia, a to był najpiękniejszy kwiat, jaki znał twój tata.
Powiedział mi, że gdyby urodziła się dziewczynka, to żebym nazwała ją Lily.
Lily zamrugała oczami, ale łzy nie spłynęły z jej
oczu.
-Josephine nazywasz się dlatego, że jeden z braci taty miał na imię Joseph, a Fiona - jego
siostra. Oboje byli przy waszych narodzinach. Tata bardzo kochał ich oboje i ja też.
Lily słyszała to już wcześniej niejeden raz, ale nic nie powiedziała. Słuchała całym ciałem.
Dosłownie drżała z chęci usłyszenia wszystkiego, dowiedzenia się wszystkiego, ale nie
pośpieszała matki. Czekała.
- Twój brat także otrzymał długie imię - mówiła dalej Roza, czując, że płacz więzi jej
gardło. Bolało ją mówienie o Michaelu, ale jednocześnie cie-
szyło. Tęskniła za tym, ale przede wszystkim chciała osłaniać Lily. Chciała milczeć...
- Nazwano go Michael Seamus Patrick.
- Nasz tata miał na imię Seamus. Roza przytaknęła.
- Wasz tata nazywał się Seamus Michael, a jego tata Patrick, dlatego twój brat otrzymał
swoje imiona po ojcu i dziadku.
- Tata nie wymyślił mu imienia?
- On chciał, żeby jego syn nazywał się Michael - odparła Roza z uśmiechem. - Seamus był
przekonany, że urodzę syna, a ja nie. Ja wiedziałam, że to będzie córka.
-1 oboje mieliście rację!
Roza wyciągnęła dłoń i dotknęła ostrożnie jednej rączki Lily. Nie mogła się dłużej
powstrzymywać. Lily przysunęła się do matki, a ta objęła ją ramieniem i pogłaskała po
włosach. Nie chciała się zamęczać myślami, jak by to wszystko się potoczyło, gdyby...
Ale to nie miało celu.
Seamus nie żył.
- Seamus, tata twój i Michaela, umarł, zanim się urodziliście - powiedziała Roza. - Ale ja
sądzę, że on o was wie.
- O mnie i Mikeyu?
Roza nabrała masę powietrza. Cieszyła się, że w stodole panuje półmrok. Światło było
szare, niczym jesienny zmierzch.
-Ja i wasz tata mieszkaliśmy daleko za morzem, w Ameryce. To tam się urodziłaś, wiesz,
kochanie. Ale już nie mogliśmy dłużej tam mieszkać, gdy
Seamus umarł. Chciałam wracać do domu, do Norwegii. A Fiona, brat taty o imieniu
Adam i jego żona Deidre i ich mały synek Aidan, i jeszcze iluś znajomych, chcieli jechać
do nowego kraju, o którym właśnie zaczęto opowiadać, o Nowej Zelandii. Leży po drugiej
stronie kuli ziemskiej, bardzo daleko od Georgii, gdzie się urodziłaś.
- Czyli to też daleko od Kaf jorden! - westchnęła Lily. - Dlaczego mój brat jest tam? Nie
chciałaś go?
Pytanie trafiło ją w pierś niczym nóż. Boi, który czuła wcześniej, strach wczepiony
pazurami w jej myśli, były tylko przedsmakiem prawdziwego
bólu, tego bólu.
- Pragnęłam twojego brata. I ciebie. Ale nie wiedziałam, jak nam będzie w Norwegii.
Wiedziałam, że możemy mieszkać z wujkiem Ole i Liisą, ale nie wiedziałam, czy nie
urodziło im się dużo dzieci. Bałam się, że będzie tu bieda, taka bieda, że nie wykarmię
dwojga dzieci. Lily nie przerywała.
- Wiedziałam też, że tata chciał, by jego syn był jednym z 0'Connorów, tak jak on. Ja nie
potrafiłabym go tak wychować w Norwegii. Ale twój wujek Adam potrafił, bo sam był
dzieckiem w Irlandii, i wiedziałam, że wychowa go zupełnie tak, jakby to zrobił Seamus. I
wiedziałam, że go pokocha jak własnego syna i że będzie o niego dbał, bo kochał także
swojego brata Seamusa...
- Pokocha Mikeya?
- Tak - zapewniła Roza.
- Wolałabym, by tak nie było - powiedziała Lily po chwili milczenia pełnego zadumy.
Roza nie
dostrzegała miny córki, więc nawet nie mogła domyślić się jej nastroju. - Chciałabym,
żebyśmy byli razem, Mikey i ja - oświadczyła.
- Ale tak nie jest, kochanie.
- Czy ja go nigdy nie zobaczę? - spytała Lily z pretensją.
- Nie wiem. Do Nowej Zelandii jest strasznie daleko. Sądzę, że na podróż potrzeba wielu
miesięcy. Najpierw trzeba dopłynąć do Anglii, a to już miesiąc, więc rozumiesz, że całość
trwa na pewno długo.
Roza miała nadzieję, że ten argument odwiedzie Lily od myśli o zobaczeniu brata, ale
myliła się. Długa i trudna podróż nie mogła zmienić jej decyzji. Lily już postanowiła.
-Ja chcę jechać! Chcę go poznać!
- Nie możemy - westchnęła Roza. - Nie możemy opuścić Mattiego, Mattiasa i Stelli. Oni
nas potrzebują. Mieszkamy tu wszyscy razem. Są naszą rodziną. Mattias jest moim mężem
a Matti dla ciebie jakby bratem, a Stella siostrą. Jesteśmy rodziną.
-Ja ich nie chcę! - odparła Lily stanowczo. -Matti nie jest moim bratem! Ja go nie chcę! Ja
chcę mojego prawdziwego brata, a nie tego głupiego, głupiego Mattiego!
Zatupała bosymi stopami w deski, aż zadrżały od jej wściekłości.
- Mogłabyś jechać, gdybyśmy były tylko we dwie! - Lily mówiła ostrym tonem, dotykając
sedna sprawy. - Mogłybyśmy pojechać do mojego brata, gdyby nie ten głupi Matti i
Mattias!
- Nie mów tak - poprosiła Roza.
Nie szkodziło jej, że Lily musiała dać ujście swojej złości, ale nie wolno jej było mówić
rzeczy, które mogły ranić innych, które miały podłoże w złych emocjach.
-Chciałabym, żeby Matti i Mattias umarli! -syknęła Lily.
Roza pogłaskała ją po włosach i plecach. Czuła, że córka znów płacze, dlatego jej już nie
upomniała. Obejmowała ją tylko, aż największy ból minął, łzy obeschły i gwałtowne
uczucia szalejące w małym ciele nieco ostygły.
-Ja kocham Mattiego i Mattiasa - szepnęła Roza.
- Wolisz Mattiego od Mikeya? Wolisz Mattiasa od mojego prawdziwego taty?
-Nie można tak tego porównywać - odparła Roza.
Córka jej nie wierzyła.
-Ja o wiele bardziej wolę mojego prawdziwego brata od głupiego Mattiego. I o wiele,
wiele, wiele bardziej kocham mojego tatę niż Mattiasa!
Lily miała prawo to czuć.
Roza nic nie mówiła.
Nie miała prawa wypowiedzieć ani jednego słowa na temat, czy to było dobre, czy złe, bo
wbrew temu, co powiedziała córce, ona porównywała uczucia.
Nikogo nie kochała tak mocno, jak Seamusa.
- Dlaczego mój tata umarł?
- Niedobrzy ludzie zastrzelili go - odparła Roza bez owijania w bawełnę.
- Na pewno dlatego, że mój tata był miły, a oni głupi i nie podobało im się to, że tata był
miły. Na
pewno mu zazdrościli, zupełnie jak głupi Matti czasami, i nie chcieli, by dłużej żył, bo
wtedy wszyscy by zrozumieli, że są głupi. Gdyby zobaczyli mojego tatę i tamtych, wtedy
by zrozumieli, a nie chcieli tego.
Seamus, który odjeżdżał pod osłoną ciemności i wracał pod osłoną ciemności. Dni i
tygodnie bez niego. Strach przed tym, co mogło się stać. Świadomość tego, co go od niej
odciągało, świadomość tego, dlaczego ją porzucał.
Niewolnicy pod pokładem statku „Merry Dancer .
Seamus, który wracał do domu z pieniędzmi. Jej sny, że te pieniądze spływają krwią. Noce,
w których leżała obok niego, nie śpiąc i zapamiętując rysy jego twarzy w obawie, że
następnym razem już nie powróci. Te noce wypełnione czuwaniem, gdy nie mogła pojąć,
jak on może spać z takim spokojem, gdy zarabiał na życie na nieszczęściu innych ludzi. Jak
ktoś tak urodziwy, przypominający anioła, mógł handlować ludzkim życiem i nadal
wyglądać jak niewinny anioł.
Nigdy nie umiała pojąć, jak jego dobroć, czułość, ciepło, miłość, jakie w sobie nosił,
mogły współistnieć z tą nieprzejednaną nienawiścią i zimnem, które przejawiał wobec
Murzynów...
Seamus - dobry i zły jednocześnie.
Miły...
Tak, bywał miły. Zawsze był wobec niej miły. Wobec swoich. Byłby miły i dobry dla
swoich dzieci...
- Tak właśnie było? - spytała Lily z nadzieją w głosie.
-Tak - odparła Roza. - Tak właśnie było, kochanie.
Matti stał przy kołysce Stelli, poruszając nią delikatnie. Malutka patrzyła na niego szeroko
otwartymi oczami i nie płakała.
- Zostaliśmy tylko we dwoje, Stella - powiedział ze smutną miną, ale Stella najwyraźniej
nie uważała, że jest z tego powodu głupi. Rozumiała, że mógł być zły, i że miał powody, by
płakać. Tylko Stella mogła go widzieć, gdy płakał. - Lily nas nie chce, i my też jej nie
chcemy, prawda?
Stella zamachała małymi rączkami.
-Mamy siebie nawzajem, Stella. Będę twoim starszym bratem, a ty będziesz moją młodszą
siostrą. Wtedy ona może sobie mieć tego głupiego, prawdziwego brata. Nazywa się
Majkej. Co za głupie imię! Ty też tak uważasz, prawda, Stella?
Stella ponownie pomachała rączkami.
Matti nadal poruszał kołyską. Będzie się opiekował Stellą. Nie odejdzie od niej, tak jak
Roza i Lily.
Bo on kochał Stellę.
Nie sądził, żeby Roza ją kochała. Teraz myślał, że dzieci może miały rację. Może Roza jest
czarownicą...
Rozdział 7
- Nie wejdziesz drzwiami - powiedział Tommy. Kącik jego ust drgał miarowo. - Nie wiem,
jak mu się to udało, ale chłopak przesunął szafę przed drzwi.
Adam nie miał czasu, by porozmawiać z własnym synem. Nie próbował otworzyć drzwi.
Słuchał syna brata. Nie było to trudne, mimo że dzieliły ich ściana i szafa. Chłopak
wściekał się rozgłośnie.
-Już rano był zły - powiedział Aidan, zwracając na siebie uwagę ojca.
Aidan miał dziewięć lat, był o ponad trzy lata starszy od swojego stryjecznego brata i już
przywykł do roli starszego brata. Od kiedy skończył trzy lata i Michael został jego bratem,
nauczył się nim opiekować. Nauczył się dzielić i ustępować i być tym starszym i
rozsądnym, bo tego zawsze wymagali od niego dorośli.
- Chyba coś mu się przyśniło - dodał.
Adam zsunął kapelusz i poczuł, jak jest spocony. Pot spływał mu z czoła i sprawiał, że jego
długie włosy leżały na miejscu. Adam zmarszczył wysokie czoło i zacisnął usta, pełen
wątpliwości, co ma robić.
Był odpowiedzialny za chłopaka. Widać było,
że wszyscy już spróbowali swoich sił i teraz był jego ruch.
-Nie słucha nikogo - odezwał się Daniel, brat Tommy'ego. Danny był łagodnym, młodym
człowiekiem, i jeśli ani on, ani Siobhan nie udało się przemówić Mikeyowi do rozsądku,
znaczyło to, że Adam jest ostatnią deską ratunku. Musi być łagodny i jednocześnie
stanowczy.
- Powinien był już dawno poznać prawdę - powiedziała cicho Fiona. Położyła dłoń na
ramieniu brata, by okazać mu wsparcie, ale Adam słyszał ton upomnienia w jej głosie.
- Do tej pory otrzymywał tylko legendy, o których w głębi duszy wiedział, że są
nieprawdziwe. Nikt nie może być tak wspaniały jak ten Seamus, o którym mu
opowiadałeś. Nikt taki nie jest. Mikey jest bystrym dzieciakiem. Musiał to pojąć.
Nikt się nie odzywał. Nikt się nie sprzeciwił ani nie powiedział Adamowi, że zrobił to, co
było konieczne i że postąpiłby tak samo.
Był przekonany, że oni postąpiliby tak samo w jego sytuacji i opowiadaliby te same
historie, ale nie chciało mu się bronić.
- Powinieneś wkroczyć od razu, gdy zaczął mieć te sny - mówiła dalej Fiona. - Powinieneś
mu powiedzieć prawdę. Teraz nie pozostało ci nic innego.
Adam nie czuł się teraz na siłach, by tłumaczyć jej, że Michael śnił o rzeczach, o których
nie mógł wiedzieć. Że to było coś innego niż zwykłe sny, jak u wszystkich. Bardziej
niebezpieczne.
Powiedział jej to już raz. Nie chciał zdradzać całej rodzinie tego, co Mikey opowiedział mu
w największym zaufaniu.
Adam zapukał w drzwi. W środku ucichło. A więc Michael był gotów do rozmów, a
przynajmniej do wysłuchania kogoś.
-Wpuść mnie, Mikey! - zawołał Adam. - Nie jestem zły, chcę tylko z tobą porozmawiać.
Nadal cisza.
Zapukał jeszcze raz, ale już nie wołał chłopaka. Nie było powodu, by go naciskać. Nie
chciał, by Mikey uważał, że ma w rodzinie wrogów, że jest sam przeciwko wszystkim.
- Daj mu więcej czasu - poradził Danny.
- Założę się, że nie może przesunąć szafy sprzed drzwi - rzucił Tommy. - Będziesz musiał
wejść przez okno.
Adam pomyślał o tym samym, ale chciał dać Michaelowi więcej czasu na opamiętanie się.
- Niech jeszcze próbuje z szafą - powiedział cicho. - Zachowa godność.
- O czym skłamałeś Mikeyowi, tato? - spytał Aidan.
Adam nie miał na to teraz siły. Pozostali wymienili spojrzenia. Nawet Siobhan znała
tajemnice dorosłych. Jedynie Aidan był wtedy za mały, by coś pamiętać. Jemu też Adam
opowiadał ładne bajki o życiu w Georgii i o Seamusie, bohaterskim bracie ojca. On też w
nie uwierzył.
-Nie mogę ci teraz tego powiedzieć, Aidan -odrzekł Adam, przygnębiony. - Później, ale
teraz nie.
- Najpierw powiesz Mikeyowi, tak?
- To dotyczy jego.
- A mnie?
- Później.
- To ja się dowiem wszystkiego ostatni, tak? Chociaż to Mikey jest najmłodszy! Mnie
zawsze trzymacie na boku! Ty bardziej kochasz jego ode mnie! Jakby to on był twoim
synem, a nie ja!
- To nieprawda, Aidan!
-Jesteś niesprawiedliwy wobec ojca - dodała Fiona, ale nikt nie mógł powstrzymać
rozżalonego dziewięciolatka, który wypadł z domu, trzaskając drzwiami.
- No, nieźle - stwierdził Daniel.
-U diabła! - wykrzyknął Tommy, który wyszedł na dwór za Aidanem. - Mikey ucieka na
Achernarze!
Adam przeklął głośno, wskakując na swojego konia. Rzucił pozostałym, że sam da radę.
Pożałował swojej decyzji, gdy zobaczył drobnego chłopca oddalającego się błyskawicznie
na Achernarze, czarnym ogierze o nieprzewidywalnym humorze.
Poczuł już wcześniej ukłucie niepewności, gdy zobaczył jadącą na nim Fionę. Ale Fiona
była dorosła i miała więcej siły w dłoniach, niż można by przypuszczać na pierwszy rzut
oka.
Michael miał tylko pięć lat. Adam nie pojmował, jak w ogóle udało mu się dosiąść tego
dużego konia, ale sam pamiętał, że mali chłopcy potrafią być sprytni. Jako chłopiec
docierał w miejsca, które rodzicom nigdy nie przyszłyby do głowy.
Adam nigdy wcześniej nie bał się o małego bardziej niż teraz. Nie wymazał z pamięci
obrazu Rosi, jej przenikliwych, błękitnych oczu, gdy pytała, czy on zajmie się jej synem.
Wtedy, gdy go mu zostawiała.
Jej zaufanie było bezgraniczne. Jeśli coś zdarzy się Michaelowi, będzie musiał z tym żyć
przez resztę swoich dni. Z tym też.
Oczekiwał, że w każdej chwili Achernar może zrzucić Michaela. Że mały spadnie sam.
Ale Mikey wczepił się w grzywę konia i pędzili, jakby stopieni w jedno i kierowani jedną
wolą. Po przejechaniu za bratankiem dłuższego dystansu Adam mógł się zakładać, że to
wola Mikeya przeważała.
Jechał za nimi w pewnej odległości, by niepotrzebnie nie wystraszyć chłopca. Mógłby
wtedy zrobić coś zupełnie nieprzewidzianego, mógłby odwrócić swoją uwagę od rumaka.
Gdy Mikey zupełnie bez zastanowienia przejechał przez rzekę płynącą przez ich teren, po
prostu poprowadził konia w wodę, Adam aż musiał zatrzymać swego Warriora.
-Jesteś świetny! - powiedział sam do siebie. -Jesteś prawdziwym jeźdźcem, Michael!
Jego syn był starszy i dobrze jeździł konno, ale nigdy nie dokonał czegoś takiego. Aidan
przestrzegał zasad, nie ryzykował i był posłuszny. Jego syn nigdy nie rzuciłby się w tak
szaloną jazdę.
-Jesteś nieodrodnym synem Seamusa!
Adam powiedział to w gniewie i ruszył za chłopakiem. Teren był tu płaski, porastała go
trawa przeznaczona na pastwiska dla koni. Przepływająca rzeka zapewniała wodopój.
Dobrze się tu jeździło konno.
Jego strach nieco zelżał, gdy obserwował sposób jazdy Michaela na zbyt dużym dla niego
koniu. Chłopak miał w sobie siłę, zdecydowanie i złość.
Ale prędzej czy później Mikey wyjeździ tę złość z siebie.
Może udało się uniknąć katastrofy. Adam odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł czarnego ogiera
pasącego się spokojnie pod pohutukawa, dziwacznym drzewem wypuszczającym gałęzie
na wszystkie strony, które dochodziły aż na ziemię i dlatego całość przypominała wielką,
zieloną kulę. Przed Bożym Narodzeniem okrywało się wielkimi, czerwonymi kwiatami.
Był to niezapomniany widok dla młodego chłopaka z Irlandii.
Ale teraz był czerwiec i południowa zima, i długo jeszcze trzeba by czekać na kwitnienie.
Adam czuł, że jego ciało tęskniło za latem. Tutaj trudno mu było jeszcze odróżniać pory
roku, ale czasem czuł je w ciele. Wiosną odczuwał pewną tęsknotę, ale i tej wiosny nie
zamierzał nic robić, by ją ukoić.
Jeszcze nie zapomniał Deidre. Nie sądził, by prędko zniknęła z jego wspomnień i z serca.
A zanim nie zobojętnieje, nie czuł się gotowy na żadną nową kobietę.
Michael siedział pod pohutukawa.
Adam rozpoznał jego nadąsaną minę. Jego matka często musiała go takim oglądać, gdy był
w wieku Mikeya. Trzymali się razem z Joe i Seanem. Wszyscy psocili na wyścigi. Nie
rozumiał, jak matka dawała sobie z nimi radę, ale widać miała swoje metody.
Adama uderzyła myśl, że matka musiała być bardzo mądrą kobietą. Nie wiedział, czy on
potrafi przekazać jej mądrość dalej. Już wiele razy ją odrzucał. Istniało wiele powodów, by
odebrać mu
prawo do nazywania się jej synem. Ale tylko on o tym wiedział.
Zsiadł z konia i uwiązał do niższych gałęzi drzewa.
- Czuwa nad tobą anioł stróż - rzucił, siadając na ziemi w takiej odległości od chłopca, by
nie czuł się zagrożony.
-Ja potrafię jeździć konno! - odparł malec, buńczucznie wysuwając podbródek.
- Tak, potrafisz - przyznał Adam z uśmiechem. Może nie powinien tego robić, ale nie mógł
zapomnieć widoku chłopca na ognistym ogierze, gdzie to chłopiec rządził, i obaj o tym
wiedzieli. - Ale u nas w domu pytamy, zanim coś bierzemy.
- Odmówiłbyś. To prawda.
- On jest za duży dla ciebie.
- Ale przyjechałem na nim tu. Sam widziałeś! A więc mały wiedział, że Adam za nim
jedzie.
Może się więc popisywał?
-Będziesz mógł jeździć na czymś innym niż Peacock - obiecał Adam - ale nie na
Achernarze. Zwykle ja, Jeremy albo Tommy go dosiadamy. On może być zbyt gwałtowny
i silny dla innych.
Adam nie powiedział tego, co pewnie Mikey chciał usłyszeć: że Aidanowi też nie wolno
brać tego ogiera. Adam nie chciał podsycać rywalizacji między chłopcami. Nadal jeszcze
na wielu obszarach przewaga siły była po stronie Aidana, ale za kilka lat mogła się
zachwiać. Adam nie chciał, by chłopcy nosili jakieś urazy wobec siebie.
Mieli wyrastać jak bracia.
Mieli kochać się jak bracia.
Tak jak on i Seamus.
- Dlaczego dorosłym wolno kłamać? - spytał Michael poważnym tonem.
Adam zastanawiał się, jak wytłumaczyć chłopcu sprawę z koniem. Jak miałby pochwalić
go jako jeźdźca i jednocześnie zganić za jego postępek. Nie powinien w ten sposób
wyładowywać gniewu. Nie powinien brać czegoś, co do niego nie należy. Był na tyle duży,
że powinien to rozumieć.
Jednak Mikey w ciągu ostatniej godziny dowiódł, że ma w sobie zadatki na najlepszego
jeźdźca, jakiego Adam widział w życiu. Nie mógł udawać, że tego nie zauważył. Musiał go
pochwalić za jego zdolności, ale również powiedzieć, dlaczego postąpił źle.
Z jednej strony miał ochotę porządnie potrząsnąć chłopcem, a z drugiej przytulić go i
powiedzieć, że od tego dnia nie będą mówić o niczym innym niż o koniach. Michael nie
powinien myśleć o czym innym niż o koniach. Konie stanowiły jego przyszłość!
- Źle zrobiłeś, biorąc Achernara, ale jesteś cholernie dobrym jeźdźcem, Mikey. Jeździsz
lepiej od swojego ojca, a on był świetny, nie znałem nikogo lepszego - powiedział Adam
poruszony.
- Czy to jest prawda? - spytał Michael. Adam mógłby przysiąc, że dostrzega złośliwy
uśmieszek na ustach chłopca, ale odrzucił tę myśl.
- To prawda...
-... prawda, jak wszystkie inne twoje kłamstwa? - dokończył Mikey, zaciskając usta w
kreskę. Nawet teraz, gdy był zły, kąciki ust unosiły mu się w górę.
Adam zrozumiał, że pytanie nie dotyczy kwestii konia. Źle go zrozumiał.
-Jakie kłamstwa? - spytał szybko.
- O mamie.
Nie kłamał o Rosi. Opowiadał mu o niej szczerze i mógł potwierdzić każde słowo.
- O Lily.
Adam pochylił głowę, pewien, że ktoś z młodych najwyraźniej się zapomniał i mu
powiedział. Sześć lat temu byli dużymi dziećmi. Oczywiście, wszyscy przysięgli milczeć,
ale zawsze coś mogło się komuś wymknąć. Adam nie chciał nikogo karać, ale wolałby
wiedzieć, które to powiedziało i co dokładnie.
- O mojej siostrze Lily - powtórzył Mikey i podsunął się jeszcze bliżej pnia drzewa.
Najniższe gałęzie rzucały głęboki cień i Adam nie mógł już dostrzec jeg^o twarzy. Widział
jedynie buty i spodnie, i zaciśnięte w pięści dłonie.
- Ty wiesz o mojej siostrze Lily, prawda, wujku?
- Tak - odparł Adam. Był już zmęczony kłamstwami, mimo że to on sam je zaprosił, by
stały się częścią ich codzienności. - Wiem o niej. To twoja siostra bliźniaczka. Rosi wzięła
ją ze sobą.
Chłopiec zaczął bić pięściami w pień drzewa. Kora była szorstka i twarda, Adam bał się, że
mały się pokaleczy. Ale byłoby gorzej, gdyby spróbował go powstrzymać. Dlatego
postanowił pozwolić Mikeyowi dać przelać złość, rozpacz, zawód, ból i smutek na korę
drzewa. Może bolące knykcie ujmą nieco jego wewnętrznego bólu. Adam nie mógł mu
tego zabronić.
-Więc bardziej kochała ją niż mnie? - spytał wreszcie chłopiec niepewnym głosem.
Adam przypomniał sobie jej twarz w tamtej chwili.
Pamiętał jej ból.
Żadne z nich nie przypuszczało, że to się zdarzy. On nigdy. Może Rosi wiedziała. Może to
było przyczyną jej łez. Może przewidywała, że jej dziecko pewnego dnia ją znienawidzi.
Rosi wyczuwała wiele spraw.
- Oczywiście, że wolała dziewczynkę!
Adam pamiętał, dlaczego Rosi dokonała właśnie takiego wyboru. O wiele bardziej wolała
wziąć ze sobą chłopca. Po śmierci Deidre Adam lepiej zrozumiał, dlaczego.
Dla niego codzienną pociechę stanowił widok Aidana, bo syn bardzo przypominał matkę.
Codziennie dostrzegał coś nowego, co lepiej przypominało mu Deidre. Teraz obraz żony w
jego pamięci był wyraźniejszy niż wtedy, gdy żyła.
Rosi wolała zabrać ze sobą Michaela, bo już wtedy widziała, jak bardzo podobny jest on do
Seamusa. Ale wyboru dokonała w imieniu Seamusa, niejako dla niego.
- Rosi pragnęła, byś stał się jednym z O'Connorów - powiedział, przygryzając wargę, by
powstrzymać płacz. - Ona nie potrafiłaby cię sama tak wychować.
-Ale ją mogła ze sobą wziąć. Moja siostra Lily też jest z rodu O'Connor, prawda?
- Lily jest dziewczynką - tłumaczył Adam, pamiętając, jak mały jest jeszcze Mikey. Dzieci
nie rozumiały wielu oczywistych spraw. - Pewnego dnia wyjdzie za mąż i przyjmie
nazwisko tego, kogo poślubi. To jego ród będzie prowadziła dalej.
Nazwisko niesie dalej syn i twoja matka to wiedziała. Płakała, gdy od ciebie odjeżdżała.
Jestem pewien, że myślała o tobie każdego dnia od tamtej chwili.
- Mogła zostać w Ameryce z nami obojgiem -stwierdził Michael. - Moglibyśmy być
rodziną. Nie musiała wyjeżdżać, prawda?
- Musiała - odparł Adam. - Rosi nie mogła zostać w Georgii. Ona musiała wyjechać.
Teraz trzeba powiedzieć prawdę. ... tyle, ile się odważy...
- Musiała chronić swoje życie, Mikey. Rosi musiała opuścić Georgię, by jej nie zabili. Ani
ciebie, ani Lily.
Michael wyszedł na czworakach ze schronienia pod drzewem. Płakał, ale nawet nie ocierał
oczu, a Adam nic nie wspomniał na ten temat. Sam miał łzy w oczach i był pewien, że
bratanek też je widział.
- Co mówisz? - spytał chłopczyk drżącym głosem. Przybliżał się do Adama z wahaniem.
Nie wiedział, czy może mu zaufać. Nigdy nie czuł się tak zagubiony. Sądził, że już wie,
kiedy Adam kłamie, ale teraz nie był tego pewien.
Może wszystko, co wiedział dotychczas, było prawdą?
Może to, czego się teraz dowiaduje, jest kłamstwem?
- Ty i Lily byliście dziećmi Seamusa 0'Connora - powiedział Adam zduszonym głosem. -
Rosi była wdową po nim. Twój ojciec, a mój brat, był najbardziej znanym handlarzem
niewolników w Stanach Południowych.
-Nie!
Adam nie ruszył się z miejsca. Żadne uściski by na to nie pomogły. Żadne poklepanie po
szczupłych plecach chłopca nie zmieniłyby prawdy.
- Zabili go, bo pozostali handlarze niewolników, którzy sprzedawali swoich legalnie,
tracili przez niego zarobek. Seamus sprowadzał statki pełne Murzynów z Afryki, omijał
kontrole morskie i sprzedawał właścicielom plantacji.
- Nie - powtórzył syn Seamusa, blady niczym płótno.
-Obawiam się, że to prawda, mój chłopcze -powiedział Adam zmęczonym tonem. - Pewnie
masz ochotę mnie kopać, bić i pluć na mnie, Mikey, i jeśli pomoże ci to się lepiej poczuć,
zrób to. Ale prawdy to nie zmieni.
- A wszystko, co opowiadałeś do tej pory?
- Większość zmyśliłem - odparł Adam.
- Dlaczego dorośli mogą kłamać?
Adam pochylił głowę i spojrzał na swoje dłonie. Drżały. Drżały tak od chwili, gdy
wymknął się w ciemności i poszedł zdradzić swojego brata.
Może pewnego dnia przestaną. Codziennie budził się z tą nadzieją. Sądził, że mu minie,
gdy umarła Deidre, bo tylko ona wiedziała. Ona i Jared Jordan senior, ale on nie dosięgnie
Adama tutaj.
Ale nie minęło.
- Chciałem, byś go kochał, mimo że go nie pamiętasz. Chciałem, byś zrozumiał, że było w
nim wiele dobrego. Zawsze pozostanie bratem Fiony i moim, zawsze będziemy go kochać.
Chciałem, byś ty też go pokochał.
-To brzydko mieć niewolników - stwierdził Mikey.
- Tak - potwierdził Adam.
Łatwo mu było to przyznać tu, na Nowej Zelandii. W Georgii uważał inaczej.
- Czy nadal są niewolnicy w Ameryce?
- Tak - odparł Adam. - Sądzę, że tak.
- No to ja nigdy nie pojadę do Ameryki!
Pewnie nie będzie musiał tam jechać. Adam nastawił się, że mu się tu powiedzie, właśnie
dla Michaela. Pragnął zostawić po sobie jakąś spuściznę, by Aidan i Mikey nie musieli
wchodzić w dorosłe życie z pustymi rękami.
- Opowiesz mi, jak to naprawdę było? - poprosił Michael. - Nie będę cię bił. Ani kopał, ani
pluł. Chcę wiedzieć, jak to było.
Adam wstał i podszedł do chłopca. Wziął go za rękę. Mikey pozwolił na to, bo byli sami i
nikt nie nazwałby go dziewczyną, którą wujek prowadzi za rączkę.
Poszli nad rzekę i usiedli na brzegu. Michael usiadł tak blisko, że Adam objął go za
ramiona. Zaczynało się ściemniać. Zmierzch zapadał szybko, za godzinę zrobi się całkiem
ciemno. Nie miał ze sobą lampy, ale wiedział, że noc będzie jasna od gwiazd, a poza tym
konie dobrze znały drogę do suchego boksu z sianem.
Nie mógł tego tak pozostawić i powiedzieć bratankowi, że dowie się innym razem.
Musiał to zrobić tu i teraz.
-Zaczęło się w Irlandii - powiedział. - To jest prawda. Było nas siedmiu braci i siostra, i
wszyscy jeździliśmy konno, zanim nauczyliśmy się chodzić. Jeden z braci, najstarszy,
nazywał się Seamus. Ja byłem najmłodszy i on był zawsze moim bohaterem...
-Wujku!
-To prawda! - Adam ścisnął ramiona chłopca dla wzmocnienia swych słów. - Seamus
zawsze był dla mnie bohaterem.
Gdy skończył opowieść, Michael wiedział wiele o swoim ojcu. Wiedział wiele o swojej
rodzinie. Ale nie wszystko.
- Przykro ci, że to tak wyglądało? - spytał Adam ostrożnie.
Zmarzł już od siedzenia w bezruchu.
- Trochę.
- On nie był złym człowiekiem - zapewnił Adam. - Twoja mama go bardzo kochała. Coś
musiało w nim być, by tak się stało...
Poczochrał włosy chłopca i zaśmiał się, choć nie było mu do śmiechu.
- Dlaczego aż tak bardzo się rozzłościłeś w domu? - spytał cicho.
- Śniłem ją - odparł Mikey - i zrozumiałem, że ona istnieje i że mi o niej nie
opowiedzieliście. Ktoś mnie okłamał. I wtedy pomyślałem, że wszystko może być
kłamstwem.
- Dużo śnisz?
Mikey pokiwał głową w ciemności. Adam wyczuł jego ruch.
- O Rosi?
Znów kiwnięcie głową.
-Pamiętasz, jak mi opowiedziałeś, że ona tu przyjechała, by naprawdę być twoją mamą?
-spytał Adam ostrożnie. Sądził, że może przekazać chłopcu myśl, że sny nie zawsze się
sprawdzają.
-Myślałem, że to się stanie od razu - odparł Mikey z powagą, ale uśmiechnął się przelotnie.
Adam dostrzegł błysk jego zębów.
-Ale Lily powiedziała mi, że to nie może się stać prędko. To potrwa.
Adam westchnął.
- Myślisz o Lily... -... i o mamie!
Miał rację. Adam nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego Mikey aż tyle wiedział o Rosi.
Nawet nie chciał się nad tym zastanawiać.
- Wolałbym, żebyś nie demolował domu za każdym razem, gdy się rozzłościsz! Nie rób
tego po każdym śnie!
- Nie będę! - obiecał chłopiec z przekonaniem.
- Będziesz miał lepsze zajęcia! -Jazdę na Achernarze?
Adam odwrócił ich obu tak, by patrzyli na północny wschód. Wskazał na błyszczącą
gwiazdę z kilkoma mniej jasnymi gwiazdami za nią. Mikey patrzył tam, gdzie wskazywał
palec wuja.
- Tam jest Achernar - powiedział z uśmiechem. - Chyba jeszcze jest zbyt wysoko jak na
ciebie, chłopcze!
- Ale nauczysz mnie jeździć konno? Adam uśmiechnął się.
- Nie wiem, czy muszę cię uczyć, mały, ale teraz będziesz mógł jeździć. Ale nie na
Achernarze.
- Może nauczę Lily jeździć, gdy przyjedzie - zapalił się Mikey. - Pewnie tam, gdzie jest,
nie ma porządnych koni.
Adam wiedział, że nie ma sensu mówienie bra-
tankowi, że Lily, którą zna, istnieje tylko w jego wyobraźni.
Może z tego wyrośnie...
Rozdział 8
- On chce stać w prądzie powyżej głębi! - Nikołaj zaśmiał się z uznaniem, trącając Mattiasa
łokciem pod żebra.
- Wariat - stwierdził Mattias.
-Coś złego? - spytał Maxwell, który usłyszał ich wymianę zdań.
Nadal chodził w euforii po wyciągnięciu na brzeg największego łososia, jakiego widział w
życiu. Będzie żył tym wspomnieniem jeszcze długo.
- Prąd jest tam mniej przewidywalny - wyjaśnił Mattias. - Dno nie jest bezpieczne. Na dnie
leżą spore kamienie. Może tobą rzucać w różne strony w zależności od tego, jaki jest
poziom wody.
-Jest dużo wody - stwierdził Nikołaj bez cienia niepokoju. - Jest bezpiecznie! - dodał
pewnym siebie tonem. - Spójrz na mnie! To moja łódź i ja się o nią nie boję! Mam zaufanie
do Olego. Jeśli chodzi o tę rzekę i łowienie ryb, to mu wierzę! Co innego, gdyby chodziło o
kobiety... Ale nie ma z nami żadnej kobiety, ja nie mam córek na wydaniu, więc nie mam
się czego obawiać!
Śmiał się, aż się rozkaszlał, zgięty wpół.
Mattias nie zwracał już uwagi ani na Nikołaja,
ani Maxwella. Odłożył wszystko, co trzymał w rękach, i szedł wzdłuż brzegu, obserwując
łódź.
- Chyba wzięło cię łowienie na muszkę - zauważył Maxwell, który ruszył za nim.
Mattiasowi nie chciało się odpowiadać. Czuł niepokój, którego nie umiał wytłumaczyć.
Ole zachowywał się zbyt ryzykancko. Mattias bał się, że szwagier nie zachowa czujności.
Trzeba się mieć na baczności, gdy się płynie środkiem nurtu.
- Mogę ci pożyczyć wędkę - zaoferował się Maxwell.
Mattias westchnął. Czy nigdy nie pozbędzie się tego człowieka? Przyczepił się do niego
jak kleszcz.
-Mogę ci pokazać, jak się rzuca. To nie jest trudne. Jest kilka podstawowych rzutów, a gdy
je opanujesz, możesz stosować własne sposoby. Wiem, że byś się łatwo nauczył.
- Nie, dziękuję! - uciął Mattias.
-Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z Rozą...
Mattias zatrzymał się i odwrócił. Stał z rękami na biodrach, obserwując Anglika. Był zbyt
dobrze ubrany, zbyt bogaty i zbyt pewny siebie. I mimo to mylił się co do spraw istotnych.
- Łowię ryby tak, jak zawsze robili to ludzie stąd, siecią. Ale dziękuję za propozycję. -
Odwrócił się, by iść dalej, ale rzucił jeszcze przez ramię: - I, Maxwell, to nie ma nic
wspólnego z Rozą. Po prostu jestem zbyt staroświecki, jeśli chodzi o ryby.
- Ale to jest przyszłość - próbował jeszcze Maxwell, choć czuł, że jego słowa nie padają na
podatny grunt. Irytowało go, że zdobycie słowa uznania od męża Rozy jest dla niego takie
ważne. Chciał
próbować dopóty, dopóki Mattias przyzna, że coś jest w tej metodzie łowienia.
Ze strony rzeki dobiegło ich głuche uderzenie, jakby rzeka uniosła wielki głaz.
W rzece nie ma tyle wody.
- Help! Dammit, help!
Wąska łódka uderzała bez kontroli we wszystko, co stało na jej drodze. Dziób obracał się
we wszystkie strony.
W lekkim spadku nad głębią było niespodziewane bystrze.
- Ole! - krzyknął Mattias.
Nie rozumiał, co się naprawdę stało, zanim nie usłyszał wołania szwagra Maxwella o
pomoc. Wtedy przypomniał sobie odgłos uderzenia dna łódki o kamień.
W ułamku sekundy ujrzał, jak Ole chwieje się - i wypada za burtę. Chwilę przedtem
zaciskał obie dłonie na drągu, próbując utrzymać łódź.
Wtedy zachwiał się.
Wypadł.
Zniknął w rzece.
Mattias usłyszał, że ktoś go woła, ale były to tylko dźwięki. Bezsensowne dźwięki, które
go nie obchodziły. Nie rozumiał ich zresztą, bo głowę miał już pod wodą. Wszędzie
szumiało. Ci na brzegu i tak nie mogli pomóc.
Mattias walczył z prądem i widział, jak łódka tańczy na powierzchni. Widział, jak jej ostry
dziób wznosi się nad nim niczym wieża. Zanurkował, walcząc z prądem, by go nie porwał
przed łodzią. Wtedy byłby z niego równie mały pożytek, co z mężczyzn na brzegu.
Chciał zawołać Olego, ale stwierdził, że to na próżno. Ole nie mógł go usłyszeć, a on miał
usta pełne wody za każdym razem, gdy się zanurzał.
Wydostał się na powierzchnię i oparł się plecami o kamień, by go woda nie porwała.
Nieomal znalazł oparcie dla stóp. Tracił równowagę, ale wyciągał szyję, by móc napełnić
płuca powietrzem, porządnie napełnić.
Musiał się zanurzyć, bo wyrosła prafed nim znów łódka. Zasłoniła mu niebo i wtedy skulił
się i zanurkował pod nią, chcąc przepłynąć pod spodem i uczepić się rufy.
-Co się dzieje? - zawołał Maxwell, gdy ujrzał Mattiasa rzucającego się bez wahania do
najdzikszej części rzeki.
Bystrza pieniły się biało i najwyraźniej było tam bardzo głęboko. Mattiasa szybko
pochłonęła woda. Wynurzał się tylko czasem.
Maxwell dostrzegł, że Mark siedzi jak skamieniały, trzymając się burty obiema rękami i
bezustannie wzywając pomocy.
Ole.
Gdzie jest Ole?
Wąska łódka płynęła bezładnie, rzucana tu i tam przez prąd, jakby była piłką, którą rzeka
się bawiła.
Maxwell zadrżał ze zgrozy, gdy ujrzał, jak blisko była od uderzenia w bloki skalne
wystające z wody. Mark miał powody do przerażenia.
Gdzie jest Ole?
Poczuł ból w piersi i dopiero wtedy zauważył, że wstrzymywał oddech. Nabrał powietrza i
do-
strzegł Mattiasa, próbującego ustać pośrodku najmocniejszego nurtu. Zlodowaciał, gdy
zrozumiał, że on stanął dokładnie na drodze, którą nadpływała łódka.
Poczuł niechętny podziw do Mattiasa, ale chciał do niego krzyczeć, by się odsunął, że
zwariował, że może go zabić!
Wąska łódka płynęła ku niemu z szaloną prędkością, niesiona masami wody, które już
same mogły go zgnieść o skałę, o którą się opierał.
Mogła go zgnieść.
Przygwoździć.
Maxwell nie mógł krzyczeć.
Nie mógł też zamknąć oczu.
Patrzył jak zahipnotyzowany, a sekundy rozciągały się w nieskończoność. Każdy ruch
łódki wbijał mu się w pamięć. Nie mógł się oszczędzić: musiał być świadkiem
wszystkiego. Gdzie jest Ole?
Mattias stał zbyt długo, Maxwell nie umiał tego wytłumaczyć inaczej. On zwariował! Jego
ciemnobrązowe włosy przykleiły mu się do twarzy. Ale jednak widział, bo we właściwym
momencie zniknął w wodzie. Maxwell nie dostrzegł, czy udało mu się zanurkować, czy
porwała go łódka. Woda opóźnia ruchy.
W wodzie wszystko dzieje się wolniej.
Maxwell zacisnął dłonie w pięści i nie mógł nie wejść do rzeki, choć to nie miało sensu. I
tak już trzech mężczyzn walczyło o życie.
A to przecież on zaproponował Olemu, by przyniósł łódź i wiosłował dla nich. To on
nalegał, mimo że widział, iż pomysł się nie spodobał
Mattiasowi. Może właśnie dlatego stało się to dla niego tak ważne.
Jego winą będzie, jeśli zdarzy się coś złego.
Jeśli...
Łódka uderzyła o skałę.
Nie wydawało się, by uderzyła także o ciało. Maxwell wolał tak nie myśleć.
Mark zawołał coś, ale Maxwell nie słyszał nic poza szumem wody. A może to szumiało mu
w głowie...
Zauważyli jakiś kształt za łódką.
Kształt człowieka.
Łódź uderzyła w skałę kilka razy jak nieposłuszny koń, który nie chce przeskoczyć przez
przeszkodę, po czym przesunęła się obok niczym spławiane drewno, w połowie skrętu
nabrała szybkości i popłynęła w stronę spokojniejszego obszaru głębi.
- Sit tight! Siedź spokojnie! - krzyknął ochryple do Marka. W przebłysku świadomości
ujrzał Katy. Na Boga, niech mu się nic nie stanie ze względu na Katy! - Siedź!
Nie wiedział, czy szwagier go usłyszał. Siedział sztywno na miejscu i Maxwell był pewien,
że on siedziałby tak samo, gdyby był w łódce.
Na burcie pojawiła się dłoń. To była dłoń! Maxwell biegł wzdłuż brzegu i niemal wpadł na
ojca.
- Czy nic nie można zrobić? - spytał Malcolm Hart wyższym ze zdenerwowania głosem.
- Mattias próbuje - odparł Maxwell krótko, biegnąc dalej i nie patrząc, gdzie stawia stopy.
To się nie liczyło.
To była dłoń.
Widział wyraźnie, że za łodzią zbierało się więcej piany. Wydawało się, że prąd natrafia
tam na większy opór. Łódka była nierówno obciążona, ale nie mógł ostrzec Marka. Nie
usłyszałby, musiał sam dojść do właściwych wniosków.
Maxwell wciągnął ze świstem powietrze, gdy zobaczył, jak szwagier powoli przesuwa się
na lewą stronę łódki. Oderwał prawą dłoń od burty i schwycił nią lewą burtę.
Wydawało się, że to pomogło. Łódka wyprostowała się, nie obracała i płynęła z prądem,
nie grożąc wywróceniem się. Ktoś płynął uczepiony prawej burty. Stojący na brzegu nie
mogli dostrzec, co się tam dokładnie działo, gdyż łódka to zasłaniała.
Łódź zakołysała się i Mark wpatrywał się intensywnie w to, co się działo obok. Starał się
utrzymać równowagę, choć widać było, że się boi.
- Yes! - zawołał Maxwell, gdy zobaczył, że ktoś przewala się do wnętrza łódki.
To się stało tak szybko, że nie można było dostrzec szczegółów. Wiedział tylko, że to był
człowiek, ale nie mógł stwierdzić, czy Ole, czy Mattias.
W każdym razie jednego brakowało.
Zaraz potem łódka wpłynęła na spokojny obszar. Nie było głębiej niż do piersi dorosłego
mężczyzny. Maxwell dobiegł do brzegu, szukając miejsca, by wejść do wody.
Szczęśliwie łódź zatoczyła łagodny łuk akurat w tę stronę, gdzie stali. Wydawała się
podobna w ruchu do tancerza niezgrabnie kończącego taniec.
Maxwell nie wahał się dłużej i ruszył jej na
spotkanie. Schwycił za dziób i przytrzymał, walcząc z prądem. Stał po uda w wodzie i czuł
niemal wyrzuty sumienia, że jego udział w akcji był tak mało dramatyczny.
- Dzięki Bogu! - wykrzyknął Mark, zielony na twarzy.
Oparł się o ramię Maxwella i wygrzebał się z łódki. Opadł na kolana, ale dotarł o własnych
siłach na brzeg, gdzie schwyciły go torsje.
Jeszcze jedna para dłoni złapała burtę łódki i pomogła ciągnąć ją w stronę lądu. Maxwell i
ojciec w ciszy pracowali ramię w ramię. Wkrótce łódź Nikołaja znalazła się na
kamienistym brzegu.
Dopiero wtedy mogli zająć się mężczyzną leżącym na dnie, obróconym twarzą w dół.
Miał jasne włosy.
Wokół jednej nogi miał okręconą linę, której używali do przywiązywania łodzi. Pewnie
leżała zwinięta na dnie, a on jakoś musiał na nią nadepnąć. W momencie gdy łódź uderzyła
w skałę, a on wypadł za burtę, lina musiał zacisnąć się wokół jego nogi i pociągnąć go za
sobą, nie dając szansy uwolnienia się.
Maxwell ujął brata Rozy pod pachy i wyciągnął go na ziemię. Obrócił go na plecy i odciął
linę.
Malcolm Hart pochylił się nad leżącym i przyłożył dłoń do jego ust, podczas gdy drugą
szukał pulsu za jego uchem. Lekki uśmiech ulgi pojawił się na surowym obliczu kapitana.
- Żyje - powiedział - ale puls ma słaby. Musimy zdjąć z niego ubranie.
- Mattias - rzucił Maxwell, spoglądając z rozpaczą w stronę rzeki.
- Mamy tu człowieka, który potrzebuje pomocy - odparł surowo Hart. - Możemy go
uratować. Temu w rzece nie możemy pomóc, Maxwell. W takich momentach wybiera się
tego, który ma szanse.
Mówiąc to, ściągał z Olego mokre rzeczy.
-Ja to zrobię - rzucił niczym rozkaz na pokładzie statku. - Musimy zdjąć coś z siebie, by go
ubrać.
Po chwili znalazło się ubranie na zmianę dla Olego. Maxwell i jego ojciec dali kurtkę i
sweter, a Nikołaj zdjął skórzane spodnie, mówiąc, że poradzi sobie w wełnianych
kalesonach, które miał pod spodem.
- Musimy go dać na łódź - rzekł Malcolm, patrząc synowi w oczy. - Musimy go dowieźć do
wioski - dodał, gdy Maxwell wydawał się nie rozumieć. - Musisz to wytłumaczyć naszemu
przewodnikowi, synu. Wierzę, że dowiezie nas do ludzi. Ten człowiek musi się dostać do
domu i otrzymać opiekę lekarską, jeśli ma przeżyć. Jest wychłodzony i nadal mokry, no i
uderzył się w głowę...
Malcolm Hart zbadał głowę Olego i zauważył dwie krwawe wybroczyny z tyłu czaszki.
Obawiał się najgorszego. Widywał już marynarzy, którzy spadli z masztu. Na ciele nie
mieli draśnięcia, ale umierali kilka godzin później. Jeśli czegoś się obawiał, to uderzenia w
głowę.
- Co z Mattiasem? - nie poddawał się Maxwell, rzucając zdesperowane spojrzenia ku
rzece. Nie było ani śladu męża Rozy. Nie może przecież stanąć przed nią i powiedzieć, że
nie podjął żadnego kroku, by go szukać!
- Możesz zostać - rzucił ojciec. - Połóż skóry na dnie łodzi!
Maxwell posłuchał.
- Pomóż mi go przenieść!
Zanieśli Olego z powrotem do łodzi i położyli ostrożnie. Maxwell przypuszczał, że podróż
w dół rzeki będzie mokrą przyjemnością. Gdy dotrą do ludzi, Ole będzie znów tak
przemoczony, jak wtedy, gdy wyciągnęli go z wody.
Ale to była jedyna możliwość.
Wiosła nadal znajdowały się w łodzi i jeden z drągów do pchania także przeżył przejazd
bez sternika.
-Przepraszam, że się wtrącam - Nikołaj dotknął ramienia Maxwella. - Pewnie jestem zbyt
zuchwały - mówił ten przewodnik, którego może powinni słuchać - ale zastanawiam się, co
panowie zamierzają. - Mój ojciec chce zawieźć Olego do wioski - odparł Maxwell
sztywno. Nikołaj spojrzał na łódkę i przełknął ślinę. Rozdzielił tytoń na dwa kawałki i
wypluł je po kolei.
- Dobrze - powiedział wreszcie, ustawiając się obok Maxwella. - Zabiorę was.
- Tylko mojego ojca, Olego i Marka.
- Nigdy moja noga nie postanie więcej w tej łódce! - powiedział z naciskiem Mark.
Podszedł do nich, kręcąc głową. - Idę na piechotę. Nigdy więcej nie wejdę do łódki tej
wielkości! I pewnie przez kilka dni się nie wykąpię...
- A więc mój ojciec i Ole - poprawił Maxwell. Nikołaj spojrzał na niego spod zmrużonych
powiek.
- Ole Samuelsen jest świetnym wioślarzem - powiedział. - I powiem ludziom, że pan nie
miał nic
wspólnego z tym, że Mattias skoczył do rzeki. Może się pan nie obawiać, Hart!
W cichym porozumieniu z ojcem Maxwella Nikołaj zsunął łódkę na wodę. Stanął
wyprostowany i prowadził ją na pych z prądem. Wyglądał wręcz królewsko. Za zakrętem
stracili ich z oczu.
- Ten drugi tu został? - spytał Mark wstrząsany dreszczami.
Maxwell zdjął koszulę i sweter i wszedł do wody.
- Musi tu być - stwierdził.
-Mógł przepłynąć obok was, gdy ciągnęliście łódkę na brzeg - odparł Mark.
Stał i patrzył przez chwilę na szwagra, po chwili wahania także się rozebrał i wszedł do
wody. Szukali systematycznie. Nie było zbyt głęboko.
To Maxwell go znalazł.
Przeszukali każdy cal na dnie zatoki. Znajdowali głównie gałęzie zabrane wcześniej przez
rzekę i obracane przez wiry na dnie. Szukali najdokładniej wewnątrz wirów, choć
oznaczało to, że stali w wodzie po piersi. Wytrzymali to, choć szczękali zębami i rozsądek
podpowiadał im, że muszą myśleć o sobie i uciekać stąd.
Maxwell zaczął w środku zatoki i szedł w górę.
Znalazł go dokładnie w przejściu pomiędzy bystrzami a zatoką. Koło bloku skalnego
utworzyła się nisza i tam prąd zaniósł ciało.
Leżał twarzą w dół.
Nie było głęboko, nie więcej niż dwie stopy.
Maxwell obrócił go i ujął pod pachy. Z trudem go ciągnął, ale nie rezygnował. Krok po
kroku wchodził w spokojniejszą wodę, poddając się
prądowi. Dopiero gdy był pewien, że go nie porwie, przeszedł przez zatoczkę i wyciągnął
Mattiasa na brzeg.
Zamknął mu powieki i docisnął szczękę. Na szczęście nie opadła, stwierdził z ulgą.
- Dwie stopy wody - powiedział do Marka. Szwagier rozpalił ognisko i bez skrępowania
zdjął wszystko z siebie. Stał nagi i wyżymał spodnie. Ubrania rozwiesił na gałęziach drzew
jak najbliżej ognia. Buty niemal wepchnął w płomienie. Maxwell usłyszał w myślach głos
Mattiasa mówiący, że trzeba ostrożnie obchodzić się z butami z dobrej skóry, by nie
popękały. Niepojęte, że rozmawiali o tym zaledwie kilka godzin temu...
- Zdejmij mokre ubranie! - rzucił Mark. Maxwell usiadł i pozwolił, by młodszy rozsznu-
rował mu buty i je ściągnął. Sam zdjął już skarpety i spodnie. Mark wyżął i powiesił jego
ubranie. Maxwell siedział niezdolny do działania. Założył koszulę, którą dał mu Mark, ale
nie przesiadł się bliżej ogniska.
- Postąpił odważnie - powiedział Mark. - Uratował mu życie.
Maxwell pokiwał głową.
Teraz zrozumiał, że Ole nie o własnych siłach dostał się do łódki. To Mattias go tam
wepchnął. Jednak sam już nie zdołał wejść.
- Dwie stopy - powtórzył Maxwell.
- Musiał stracić przytomność - powiedział Mark.- Słyszałem odgłos uderzenia po tym, jak
ten drugi znalazł się w łodzi. To było uderzenie. Myślałem, że to kamień uderzył o dno.
Ale to mógł być on...
Maxwell nie mógł się zdobyć na zbadanie ciała Mattiasa. Nie chciał wiedzieć, jak on
umarł.
- To jej mąż - powiedział z rozpaczą, wstrząsany dreszczami.
Mark drżał nie mniej niż on, ale owinął się pozostałymi skórami renifera. Dyrektor
Thomas wmusił im je, by mieli na czym siedzieć. Teraz się przydały.
-On jest mężem Rozy - powtórzył Maxwell z bólem i wpatrzył się w szwagra z nadzieją, że
znajdzie jakąś radę. - Jak ja jej to przekażę? Jak, na Boga, mam jej coś takiego powiedzieć?
-Może nie będziesz musiał - stwierdził Mark Longmoore. - Przyślą tu ludzi. Wiedzą, że tu
jesteśmy. Przyjdą ludzie ze wsi. To oczywiste, że to współmieszkańcy przekażą jej tę
wiadomość.
Maxwell otoczył się ramionami, niemal wchodząc do ognia.
-Mieszkańcy wioski nie lubią Rozy - powiedział ponuro. - To moja wina, że wzięliśmy tam
łódź. To moja wina, że on nie żyje.
Mark pokręcił głową, nie odpowiadając. Nie umiał przemówić szwagrowi do rozsądku.
Uznał, że Maxwell jest w szoku, i miał nadzieję, że wkrótce przyjdą ludzie.
- Będę musiał jej to powiedzieć. Ze to moja wina...
Rozdział 9
Lekarz nie pozwalał na przeniesienie Olego z Bossekop. Uznał, że jego stan jest poważny,
mimo iż wydawało się, że wychodzi z tego. Mówił. Odpowiadał rozsądnie na pytania.
Nawet wymienił kilka słów z lensmanem.
Wieści zaczęły się rozchodzić zaraz potem, jak Nikołaj i Malcolm Hart przywieźli
przemoczonego i nadal nieprzytomnego Olego. I bynajmniej nie ucichły, gdy Nikołaj dał
się posadzić i ugościć, co rozwiązało mu język. Opowiedziana przez niego historia biegła
od ust do ust w małej osadzie.
Wyłożył dokładnie, jak to Ole zaczepił o linę leżącą na dnie łódki, opisał żywo, jak wypadł
za burtę i lina go ciągnęła. Słuchaczom zaparło dech, gdy Nikołaj opisał moment, gdy
Mattias bez wahania, nawet bez zdjęcia butów, wskoczył do rzeki szwagrowi na ratunek.
I mimo że nikt dokładnie nie widział, w jaki sposób Mattias uratował Olego, Nikołaj
opowiadał to z najmniejszymi szczegółami. Wychwalał odwagę i determinację Mattiasa.
Opisał, jak młody Anglik wszedł do wody, by złapać dryfującą łódkę. Jak angielscy
lordowie nie szczędzili wysiłków, by ratować życie Olego Samuelsena.
- Nie wziąłem na poważnie jego słów, gdy powiedział mi, że oni właściwie są rodziną -
dodał, zbierając śmiech słuchaczy. - Ale teraz uważam, że coś w tym jest - stwierdził z
powagą. - Oni się nie zastanawiali. Zrobili tyle samo dla niego, co zrobiliby dla jednego ze
swoich. Muszę powiedzieć, że ten drugi młody człowiek, szwagier Harta, musiał sobie
sam radzić. Stał na czworakach i rzygał jak świnia, ale stary tylko rzucił na niego okiem i
zdecydował, że to Ole potrzebuje jego pomocy.
Pozwolił, by to przetrawili.
- Nawet zdjęli własne ubrania, by ubrać Olego w coś suchego. Był tak wychłodzony i
mokry, że zsiniał jak trup. Widziałem go i nie wstydzę się przyznać, że pomyślałem: „No
to Ole Samuelsen się zawinął z tego świata". Ale stary Hart się nie poddał. Potraktował go
jak syna. Sam zaniósł go z powrotem do łodzi. I w czasie całej drogi trzymał go w
ramionach! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! - Westchnął. - Ja marzłem jak cholera
- dodał. - Słońce nie grzeje zbytnio wieczorem, a ja stałem w samych kalesonach i czułem,
jak wiatr przenika mnie na wskroś. Ale nie mogłem być gorszy od Anglików, prawda?
Gdyby mnie mógł zrozumieć, powiedziałbym staremu Hartowi, że z chęcią oddałem
Olemu spodnie. - Panowała cisza. - Według mnie to staremu Hartowi należy dziękować, że
Ole jeszcze żyje. - Zebrani pokiwali głowami. - No i Mattiasowi, oczywiście.
- No a co z Mattiasem? - spytał któryś.
- Niezależnie... - zaczął uroczyście Nikołaj. Zrobił przerwę i poczekał, aż wzrok
wszystkich
spocznie na nim. Uniósł w górę palec wskazujący
i potoczył spojrzeniem po zebranych. Krąg zebrał się spory. Nikt się nie odezwał, nie
zerwał napięcia, które wisiało w powietrzu niczym chmura gradowa. Nikołaj milczał
dopóty, dopóki niemal każdy słyszał swój puls.
Wszyscy wstrzymali oddech.
Dopiero wtedy Nikołaj opuścił palec.
- Niezależnie od tego, co wy albo inni sądzicie o sprawie, niezależnie od plotek, które
jeszcze powstaną po tym, chcę, byście wiedzieli jedną rzecz... - Przepłukał gardło łykiem z
butelki, którą jakaś dobra dusza postawiła przed nim na stole. - Chcę, byście wiedzieli, że
nie było złej krwi pomiędzy Mattiasem Mattiassenem a Maxwellem Hartem.
Ciszę przerwało zbiorowe westchnienie niczym pękający lód na rzece. Westchnienie ulgi
po okresie cierpienia.
- Wiem, co myślicie - mówił dalej Nikołaj, wyrzucając ręce na boki. - Wiem, co mogliście
słyszeć albo sami mówić. Sam nie jestem bez winy. Sam o tym gadałem. Pamiętam, sam
mówiłem, że to nie jest niemożliwe. Nadal nie mam pewności. Nie jest mi obca myśl, że
córka Rozy ma ojca, którego widzieliśmy tu na fiordzie przez ostatni tydzień. Jednak
zapewniam was: nie było żadnego nieporozumienia pomiędzy Mattiasem a młodym
Hartem. Ja ich dzisiaj widziałem.
- Wczoraj - poprawił go ktoś z kręgu. - Już jest noc, Nikołaj.
- Wczoraj - zgodził się stary.
Nie było żadnego znaku wśród słuchających, że chcą się rozejść. To było zwycięstwo dla
kogoś, kto kocha opowiadać historie. Chwila, którą po-
winien się nacieszyć i ją zapamiętać. Nikołaj nie chciał niszczyć tej chwili. Będzie żył tą
chwilą przez resztę życia. Wiedział, że to historia, którą będzie opowiadał jeszcze długo.
- Rozmawiali przyjaźnie - mówił dalej. Wiedział, że trochę przesadza, ale nie
przeszkadzało mu to. Również to, że dostrzegł lensmana stającego za zebranymi, nie dał
jednak tego po sobie poznać. - Śmiali się nawet.
- Może Mattias nic o tym nie wie - rzucił ktoś. -A może to w ogóle nieprawda - dodała
jakaś
kobieta, ale ją uciszono.
- Niezależnie od tego, jak to było - mówił Nikołaj - Mattias skoczył do rzeki z własnej woli
i bez wahania. Taki już był. Nie myślał o sobie. I nieważne, czy Maxwell Hart jest ojcem
dziecka Rozy, czy nie, to stał na brzegu i nie miał nic wspólnego z tym, że Mattias zniknął
w rzece.
- Nie znaleźliście ciała? - spytał lensman głośno. Wszyscy się odwrócili w jego stronę.
- Stary Hart chciał jak najszybciej dowieźć Olego do osady - wytłumaczył Nikołaj, który w
głębi serca żałował, że nie mógł zostać.
Odnalezienie ciała Mattiasa byłoby kolejną historią zapierającą dech w piersi. Może by się
zdarzyło i tak, że to on sam wyciągnąłby pokiereszowane zwłoki Mattiasa?
- Może jakoś dał radę - powiedział tylko dlatego, że tak wypadało.
Wszyscy zebrani mieszkali przy fiordzie całe życie. Znali naturę i nie dziwiło ich, że od
czasu do czasu żądała ofiary od intruzów.
Wiedzieli, że Mattias nie przeżył.
Gdyby przeżył, znalazłby się zaraz po Olem. Przywieźliby obydwu. Mattias utonął.
-Posłałem tam kilka łodzi - odezwał się lens-man.
Zapanował ponury nastrój.
Wszyscy lubili Mattiasa Mattiassena. Nikołaj dobrze go opisał: był człowiekiem, który się
nigdy nie oszczędzał. Zawsze pomagał innym w potrzebie i nigdy nie oczekiwał
wdzięczności czy zapłaty. Był takim człowiekiem, którego każdy chciał mieć za
przyjaciela.
Głównym powodem tego, że mógł policzyć przyjaciół zaledwie na palcach jednej ręki,
było wzięcie Rozy Samuelsdatter za żonę. Mało kto przestępował próg jego domu, od
kiedy Roza została jego gospodynią.
- Najpierw ten pożar... - powiedział ktoś.
- A teraz to...
- Mattias zasługiwał na lepszy los.
Nikołaj nic nie powiedział. Pociągnął łyka z butelki. Wiedział, że ludzie będą do niego
przychodzić po tę opowieść jeszcze przez wiele tygodni, a może i lat.
Czuł, że przez jego opowieść przenikały wcześniejsze plotki, ale nie miał wyrzutów
sumienia. Nie powiedział nic, co nie miało miejsca. Mógł ręczyć za każde słowo.
Roza Samuelsdatter zniesie to. Już wcześniej zniosła wiele.
Nikołajowi nie było żal Rozy.
Myśl została zasiana.
- Można by sądzić, że to ciemne moce maczały
palce we wszystkim, co się ostatnio zdarzyło biednemu Mattiasowi Mattiassenowi...
-Może zaczął być zbędny? - dodał ktoś inny, pochylając szybko głowę, by nie dostrzegł go
lensman.
-... kiedy wrócił Anglik... - rzucił jeszcze ktoś, nie kończąc myśli, którą jednak każdy mógł
sam dokończyć.
- Mattias był za dobry na ten świat! -A na pewno zbyt dobry jak dla niej...
- Nie osądzajmy nikogo my, którzy nic nie wiemy! - oświadczył uroczyście Nikołaj
niczym ksiądz nauczający w kościele. Nic go nie kosztowało wzięcie Rozy w obronę,
nawet bez przekonania. Sam sobie wydawał się wtedy o wiele szlachetniejszy. Nie miał nic
przeciwko temu. - Nie sądźmy bliźniego - dodał łagodnie. - Powinniśmy dobrze myśleć o
Rozie Samuelsdatter. Dopiero co straciła szwagierkę, którą kochała. Wszyscy mówią, że
były blisko. Straciła swój dom. Możemy żałować Mattiasa, ale zapominamy, że to był
także dom Rozy.
Wśród słuchaczy panowała kompletna cisza.
- Przecież prawie umarł w pożarze, który zrównał ich dom z ziemią.
Pokiwali głowami. Nikołaj miał rację.
To dotknęło także ją. Uratowała się przez przypadek, no i odwagę Mattiasa. Miłość
Mattiasa i przypadek. Nie uważali jej za jedną z nich, myślącą i czującą podobnie jak oni,
ale może tak było...
-Teraz jej brat o mało nie stracił życia - dodał
Nikołaj. - To jej mąż go uratował swoim poświęceniem i odwagą. I czyniąc to, sam stracił
życie. -Westchnął głęboko. - Uważam, że tej nocy powinniśmy myśleć ciepło o Rozie. W
krótkim czasie straciła tak wiele. A teraz męża. I wiemy na pewno, że Mattias ją kochał. W
to nie możemy wątpić. Nikt w to nie wątpił.
Wątpili tylko, czy Roza kochała Mattiasa. Miała wiele powodów, by za niego wyjść, a
potem zniszczyć mu życie.
Nie byli gotowi, by przycisnąć ją do swoich serc. Nie byli gotowi, by jej wybaczyć.
Gdy łodzie dopłynęły do zatoki, przynajmniej wysuszyli spodnie. Maxwell nie chciał
spotkać się z ludźmi z wioski w samej bieliźnie.
Był już tu kiedyś.
Wiedział, że ludzie będą gadać.
I miał czas przemyśleć to, co Nikołaj powiedział przed odjazdem: że zadba o to, by nikt nie
obarczył Maxwella winą za to, co się stało.
Zrozumiał znaczenie tych słów dopiero po jakimś czasie.
Poprzednim razem przybył tu jako obcy, ale mimo to zdołał zrozumieć, jak miejscowi
patrzą na Rozę. Zrozumiał, że ona do nich nie należy. Widział, jakim to przepełnia ją
bólem. Widział i czuł, jak bardzo jest to niesprawiedliwe.
Teraz wrócił, mając nadzieję, że czas zmienił nastawienie ludzi. Uderzyło go, jak bardzo
się mylił.
Zrozumiał, dlaczego plotki się wzmogły, gdy on tu przyjechał. Mattias nie powiedział o
tym ani słowa, choć on na pewno je słyszał. Musiał o nich
wiedzieć. To wyniosło Mattiasa jeszcze wyżej w myślach Maxwella. Stał się dla niego
niemal pokrewną duszą.
Obaj pragnęli ochraniać Rozę. Tutaj się zgadzali.
No i dziecko.
Roza wróciła do osady z małym dzieckiem. Maxwell znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć,
że nie opowie wszem i wobec o Seamusie.
Mattias znał prawdę, ale Maxwell miał podstawy, by przypuszczać, że on jako jedyny znał
tę prawdę. Był jej mężem.
Ona na pewno opowiedziała mu o tym, z kim żyła i kogo straciła w Nowym Świecie.
Ale poza nim nikt w Alta nie wiedział, że Roza była żoną plantatora w Georgii.
Maxwell z łatwością mógł sobie wyobrazić jej suknie i bale, na które chadzała. Mógł
wyobrazić sobie ich pozycję, którą zapewniły pieniądze klanu O'Connorôw. Nie mogli
wżenić się w najlepsze rodziny, ale mogli być zapraszani na te same bale. Stare rodziny,
odpowiadające pozycji jego własnej rodziny, musiały ich uznać, obcować z nimi
uprzejmie i handlować z nimi.
Roza należała do rodzaju arystokracji, elity społecznej. The House, o którym z takim
zachwytem i szacunkiem mówiono w Alta, pewnie był na poziomie mniej znaczących
domów w klasie, do której Roza należała w Georgii.
Nikt nie miał o tym pojęcia.
Milczała.
Ujrzał w myśli jej sylwetkę o dumnie wyprostowanym karku i zrozumiał, dlaczego
musiała taka być.
I poczuł, że kocha ją tak mocno, że chyba serce mu pęknie.
Najpierw Mark nie chciał słyszeć o tym, by płynąć do osady łódką. Jednak po chwili
zastanowienia i przypomnienia sobie, że jednak to jest daleko, zmienił zdanie.
- Ale nie płynę w tej łódce, gdzie będzie jego ciało! - zastrzegł się tylko.
Maxwellowi nie przeszkadzało, że popłynie razem z ciałem męża Rozy.
- Chyba nie zostawisz łososia, co? - spytał Mark zdumiony, gdy już pozbierali wszystko i
zalali ognisko wodą.
Dopiero wtedy Maxwell przypomniał sobie o zdobyczy. Zmieszał się, gdy szwagier ją
wspomniał. Radość ze złowienia łososia straciła znaczenie. Ale mężczyźni, którzy po nich
przyjechali, byli pod wrażeniem rozmiarów ryby. Wyszli ze wszystkich łódek, by pomóc
Markowi. Chcieli poczuć jej ciężar. Maxwell musiał im opowiedzieć, jak ją złapał.
Ich pytania nie sprawiały mu przyjemności. Nie cieszył go ich podziw, którym go nagle
obdarzyli. Stał się kimś, i choć go to nie zdziwiło, speszyło go.
Mógł sobie wyobrazić, jak powitają go w wiosce. Jak będzie mu gratulować dyrektor
Thomas. Będzie to wielki triumf nowej metody łowienia łososi.
Ale on nie czuł się jak triumfator. On przegrał. Wszyscy przegrali. A Mattias nie żył.
Ryba popłynęła na dnie łodzi razem z Markiem. Nie mógł pozwolić, by spoczęła obok
ciała Mattiasa. Byłoby to szyderstwo, a on żywił wielki szacunek wobec męża Rozy. Może
się nie lubili, ale mieli ze sobą wiele wspólnego.
Gdy dotarli na miejsce, Maxwell podjął się najtrudniejszego zadania: przekazania
tragicznych wieści Rozie.
- Nie musisz tego robić - stwierdził ojciec. Maxwell uznał to za próbę przemówienia mu do
rozsądku. Ojciec nadal traktował go jak uczniaka.
- Mogę polecić Thomasowi, by jej to przekazał - zapewnił starszy Hart. - W zasadzie
uważam, że to obowiązek lensmana. On dostaje pieniądze za wykonywanie właśnie takich
zadań. Ty nie musisz się czuć do tego zobowiązany, synu.
Maxwell poczuł się, jakby znów miał dziesięć lat i był zależny od woli ojca.
-Ja tam byłem - powiedział, trzymając nerwy na wodzy. - Widziałem wszystko. To ja go
znalazłem. Moim obowiązkiem jest opowiedzenie jej wszystkiego, skoro Ole jeszcze nie
może.
- Twoim obowiązkiem? - spytał ojciec. - Rodzina Hartów nie ma wobec Rozy żadnych
obowiązków.
-Jest to moim obowiązkiem jako bliźniego -upierał się Maxwell. - I jako jej przyjaciela. -
Odchrząknął i wytrzymał spojrzenie ojca. - I zrobię to bez wahania, ojcze.
- Ona nie jest dla ciebie, synu!
-Wiem, ale nadal jestem jej przyjacielem. Nic na świecie tego nie zmieni. A teraz Roza
bardzo potrzebuje przyjaciół.
- Zgaduję, że nie ma ich wielu - zaśmiał się Malcolm. - Nie jest z tych, którzy się
zaprzyjaźniają. Jej nie interesują zwykli ludzie, Max. Ją interesują mężczyźni.
- Mylisz się.
Malcolm Hart pokręcił głową, zrezygnowany.
-Jeśli chodzi o tę kobietę, na pewno się nie mylę, mój chłopcze. Obawiam się, niestety, że i
tym razem się zawiedziesz...
Maxwell nie odpowiedział.
- Ostatnio wiele lat minęło, zanim ci przeszło? Zupełnie nie pomogło, że Seamus wpadł w
sieci, które na niego zastawiła. Nadal byłeś zaślepiony i zakochany, mimo że dawno
wyjechała do Ameryki z O'Connorami. Już niemal całkiem ci przeszło, gdy ona jechała do
domu jako wdowa w żałobie, spragniona silnego, męskiego ramienia do ochrony...
Maxwell pamiętał. Wtedy go też nie chciała.
- Szkoda, że to Joe O'Connor zajął miejsce swojego brata u jej boku, prawda? Mimo że
widziałeś to na własne oczy, nie przestałeś jej ubóstwiać. Musiałeś być ślepy na to, co dla
wszystkich było oczywiste. Wszyscy to widzieli, tylko nie ty, synu. Nie ty.
- Nie wiem, co sobie wyobrażasz, ojcze - odparł Maxwell sztywno, mimo że ojciec mówił
o sprawach, które miały związek z rzeczywistością. -Jestem przyjacielem Rozy.
Malcolm Hart zaśmiał się ochryple.
To było najtrudniejsze zadanie, jakiego Maxwell kiedykolwiek musiał się podjąć.
Roza poznała po jego minie, że coś się stało. Czytała z jego twarzy, i na pewno też z myśli,
co go jeszcze bardziej przygnębiło. Część swoich myśli wolał zachować dla siebie.
Maxwell polecił mężczyznom niosącym trumnę z ciałem Mattiasa, by poczekali. Jednak
albo go nie zrozumieli, albo uznali, że odczekali już wystarczająco długo. Pojawili się zbyt
wcześnie.
Nie można niczego innego nieść w trumnie, jak tylko umarłego.
Maxwell trzymał się na dystans, ale nie aż tak, by nikt nie mógł powiedzieć, że zachował
się nienaturalnie. Wiedział, co ludzie o niej myślą, dlatego czuł, że musi się nią opiekować.
Upadła na kolana przy trumnie, gdy postawili ją na ziemi. Wpiła dłonie w jej boki.
Mężczyźni zdjęli wieko.
Maxwell odwrócił się.
Ale usłyszał jej szloch.
Nikt nie pomyślał o dzieciach. Pojawiły się znikąd i mimo że Roza ocknęła się i próbowała
je odsunąć, Lily i Matti podeszli do trumny.
Spojrzeli.
Lily cofnęła się bez słowa, zakrywając dłońmi oczy.
Ale syn Mattiasa rzucił się na Rozę i zaczął walić ją małymi piąstkami, gdzie popadnie. Bił
i bił, aż wreszcie dwóch mężczyzn musiało go odciągnąć.
- Nienawidzę cię! - wrzeszczał do Rozy. - Nienawidzę cię, słyszysz? Nienawidzę cię i
nienawidzę Lily! To twoja wina! Twoja wina, ty czarownico!
- Puśćcie go - poleciła Roza cicho.
Łzy płynęły z jej oczu bez przerwy, ale zachowywała spokój i godność. Maxwell czuł się
dumny.
Mężczyźni z Bossekop puścili chłopca, a on znów rzucił się na Rozę i bił ją pięściami.
Przyjmowała każde uderzenie. Drgała, gdy trafiał boleśniej, ale nie unikała ciosów.
Mężczyźni uznali, że wystarczy, ale ona uniosła dłoń, gdy chcieli się zbliżyć.
Odwrócili się wtedy.
Maxwell zmusił się, by patrzeć.
Matti bił ją ponad godzinę. Wykrzykiwał najgorsze rzeczy. Oskarżał ją, że chciała śmierci
ojca, by mogła pojechać po swojego prawdziwego syna. Krzyczał, że teraz ona i Lily się
cieszą. Wściekał się i bił, i bił.
W końcu opadł z sił i osunął się na ziemię. Roza uklękła i przytuliła go. Nie sprzeciwił się.
Był już tylko małym chłopcem, który stracił ojca.
Gdy zasnął w jej ramionach, wstała ostrożnie i zaniosła go do domu. Nie chciała niczyjej
pomocy.
- Dziękuję, że przyszedłeś, by mi to powiedzieć! - powiedziała, gdy wyszła. - Teraz już nic
więcej nie zniosę, ale jeszcze mi opowiesz, jak to się stało, dobrze?
Spojrzała na niego swoimi błękitnymi oczami. Maxwell poczuł, że nigdy jej niczego nie
odmówi.
- Tak - odparł. - Później. Wiesz, gdzie mnie szukać.
Pokiwała głową. Wydała mu się przeraźliwie samotna, gdy tak stała, obejmując się
ramionami i zaciskając usta w wąską kreskę. Maxwell czuł, że
ona naprawdę jest samotna. Pragnął z nią zostać, ale bał się jej tego zaproponować.
Nie chciał zrobić niczego, co by przysporzyło jej kłopotów.
- On był bardzo odważnym człowiekiem - powiedział tylko.
Roza pokiwała głową.
Dostrzegł, że znów jest bliska łez, dlatego odszedł. Wiedział, jak Roza niechętnie ukazuje
innym swój ból.
Ole wrócił do domu po dwóch dniach spędzonych w Bossekop. Był nadal blady i
roztrzęsiony po dramatycznych wydarzeniach, ale szedł na własnych nogach. W łodzi
płynącej z Alta siedział wyprostowany.
Z upadku do wody nie pamiętał nic. Może już wtedy trafił głową w kamień, nie wiedział.
Przebieg wydarzeń znał z opowieści Nikołaja i Maxwella. Przekaz Nikołaja był o wiele
bardziej barwny, ale obaj widzieli to samo.
On nie pamiętał.
Mimo to podzielił winę.
Oskarżał siebie.
Roza nie ułatwiała mu sprawy. Zamiast pocieszyć go i przyznać to samo, co świadkowie,
że to był tragiczny wypadek, nie zgadzała się. Była ostrzejszym sędzią niż Ole.
Nie były to miłe dni w Samuelsborg. Mattias leżał martwy, a pozostali żyjący nie mieli
sobie wiele do powiedzenia inaczej niż krzykiem.
Ole nie bronił się, co było dla niego niezwykłe.
Zgadzał się z Rozą. Nikt go nie musiał przeko-
nywać, że jest bez winy. Czuł się winny i nawet uspokajał go fakt, że ktoś się z nim zgadza.
- Musiałeś go ciągnąć ze sobą?! - krzyczała Roza. - Musiałeś go do tego przekonywać
wbrew jego woli? Jakby nie miał dość zajęć w domu! Jakbym ja go tu nie potrzebowała... -
Zamilkła na dłuższą chwilę, po czym nabrała oddechu. - Nawet nie zdążył posprzątać
pogorzeliska! Mogłeś mu w tym pomóc zamiast ciągnąć go na kawalerską wyprawę! Nie
mogłeś zostawić go w spokoju, Ole? Nie mogłeś mu tego darować? Nie mógł zostać tu z
nami i... być szczęśliwy?
Nie odpowiadał.
Przyjmował ciosy.
Nie miał nic na swoją obronę.
Wszystko, co mówiła, było prawdą.
To była jego wina.
Po prostu nie mógł być sam. Czuł wewnątrz samotność tak głęboką, że niemal go dławiła.
Nie miał w niej żadnych punktów zaczepienia. Nie świeciły żadne gwiazdy, którymi mógł
się kierować.
Wszystko było bezbrzeżną samotnością.
Bał się samotności.
Roza miała rację.
Przylgnął do Mattiasa.
Dlatego to była jego wina.
Rozdział 10
- Potrzebujemy wszelkiej wiedzy, jaką możemy zdobyć - twierdził Jared stanowczo. -
Nieważne, jak na to patrzymy, Adam, dotychczas działaliśmy po omacku. Próbowaliśmy i
popełnialiśmy błędy. Czasami nawet nie uczyliśmy się na własnych błędach. Tam oni
uczyli się ze wszystkiego. - Wyrzucił ręce w górę. - Boże, oni to umieli, zanim tu przybyli.
Spojrzeli na ziemię, wzięli ją w dłoń tak jak Wolfgang i od razu wiedzieli, czego się mogą
spodziewać. Spojrzeli na ukształtowanie terenu i porozmawiali z tymi, którzy mieszkali
tam przed nimi. W przeciwieństwie do nas wiedzieli, o co mają pytać. No i poprowadzili
rzędy we właściwy sposób...
- Tak łatwo to pewnie nie poszło.
Adam uznał, że musi się sprzeciwić, bo nie uważał, by to mogło być tak proste. Wiedział z
doświadczenia, że wszystko ma swoją cenę. Niemcy w Barossa Valley na pewno zapłacili
swoje, ale z pewnością nie chcieli się tym chwalić.
- W każdym razie wiedzą więcej od nas - upierał się Jared. - Zaszli o wiele dalej niż my.
Ten człowiek spadł nam z nieba!
- Nie, przepłynął statkiem Morze Tasmańskie -wtrącił Jeremy, kiwając się na krześle.
Skrzyżowane nogi oparł o poręcz werandy. Zwykle obojętny mu był jego własny wygląd,
ale buty do konnej jazdy, które zawsze nosił, musiały być wypucowane jak lustra. Bez
wahania przecierał je rękawem koszuli, mimo że Fiona i Coleen zawsze miały o to do
niego pretensje.
Jared zignorował go, jak Jeremy był do tego przyzwyczajony. Czasem już naprawdę chciał
powiedzieć coś przemyślanego, głębokiego i rozsądnego, by sprawdzić, czy brat
zlekceważy go z przyzwyczajenia, czy jednak okaże się, że go słucha.
- On nie przyjechał tu tylko po to, by się spotkać z nami - powiedział Jared z naciskiem. -
Ma znajomych na południe od Auckland, ale o ile wiem, nie zaprosił żadnego z nich do
siebie po naukę...
Jeremy pomyślał, że może ci znajomi nie potrzebowali nauk, ale zachował to dla siebie.
Nie chciał, by go znów wyśmiali.
-Jesteś świadom tego, co to dla nas oznacza, Adamie O'Connor?
- Tak - odparł Adam.
Jared westchnął i podwinął rękawy koszuli jeszcze wyżej, mimo że nie było aż tak ciepło.
- Mogłeś mnie nabrać, bracie! Wyglądałeś, jakby cię to nie obchodziło.
- To droga podróż. -Zarobimy na niej!
- Mówił o pół roku.
- Nadal na tym zarobimy. Wyjdzie to taniej, niż patrzeć, jak zbiory gniją jednego roku, albo
że trzeba je zrywać niedojrzałe drugiego, albo że mącznik zabiera je trzeciego. A
czwartego deszcze
przyjdą tak wcześnie, że winogrona nie będą się nadawać nawet na najbardziej kwaśny
sok!
- Ty to umiesz rozsiewać wokół radość, Jared -powiedział młodszy brat i zagwizdał
znacząco.
Jared przeszedł przez werandę, złapał oparcie krzesła Jeremy'ego i gwałtownie pociągnął
w dół tak, że wszystkie cztery nogi stanęły na ziemi. Stopy młodszego brata opadły,
uderzając obcasami butów.
- Zamknij się lepiej, jeśli nie masz niczego mądrego do powiedzenia! - rzucił Jared.
Adam westchnął.
Zwykle atmosfera pomiędzy braćmi była napięta, ale tego roku konflikt nadszedł
wcześniej. Tak bardzo różnili się od siebie, że nie powinni mieszkać pod jednym dachem,
ale Jared odmówił, gdy Adam zaproponował, by Jeremy się do niego przeniósł. Uważał, że
jako bracia powinni mieszkać razem z jego rodziną i najmłodszą siostrą Jennifer, która
zdążyła wyrosnąć na nieśmiałą dziewiętnastoletnią pannę.
Nawet wtedy, gdy Deidre umarła i młoda Maoryska, która prowadziła ich dom,
powiedziała Adamowi, że nie wypada, by mieszkała pod jednym dachem z wdowcem,
Jared nie pozwolił bratu odejść.
Skończyło się tym, że Adam poprosił gospodynię, by wzięła do siebie siostrę. Miał
nadzieję, że to ukróci plotki, jednak dolał tylko oliwy do ognia. Jego sława jako
mężczyzny, który musi mieć aż dwie służące do swoich potrzeb, rozeszła się
błyskawicznie po okolicy. W końcu znalazł obu kobietom posady u znajomych i od tej
pory nie miał nikogo obcego w domu.
Nie chciał być ofiarą plotek. Nieważne, czy były prawdziwe czy nie, pochlebne czy nie.
Nie chciał, by o nim mówiono. Aidan i Mikey nie powinni być na to narażeni.
Teraz po raz kolejny pomyślał, że lepiej by było dla obu braci, gdyby każdy mógł zamknąć
za sobą swoje własne drzwi.
-Ja nie mogę wyjechać - oświadczył Adam.
Chciał to powiedzieć, zanim Jared by mu to zaproponował. Po wyrazie twarzy wspólnika
domyślił się, że zdążył w ostatniej chwili.
- Uważasz, że to ja powinienem pojechać? -spytał Jared.
Adam wzruszył ramionami i zdmuchnął pianę z powierzchni piwa. Zaczynało być letnie,
ale i tak mu smakowało. Nie zrezygnował ze swoich dwóch popołudniowych piw, mimo że
został właścicielem winnicy.
Jared przeszedł kilka razy przez werandę. Nie powiedział ani słowa, ale wyglądał na
zdenerwowanego.
Jeremy uniósł brwi i wymienił spojrzenie z Adamem, gdy Jared był od nich odwrócony.
Uśmiechnął się, bo był pewien, co brat teraz powie.
-Coleen spodziewa się dziecka na Boże Narodzenie. Pod naszym dachem mieszka pięcioro
małych dzieci. Jeszcze siostra, która unika ludzi, i dwudziestopięcioletni brat, który
zachowuje się, jakby nadal miał osiemnaście.
- Mój brat jest odpowiedzialny - powiedział Jeremy.
- Odpowiadam za nich - powiedział Jared. Jeremy i tak wiedział, że brat tak naprawdę go
nie słucha. Liczył się z tym, ale mimo to zabolało.
Nikogo bardziej nie podziwiał niż Jareda. Podziwiał go od czasów, gdy byli chłopcami.
Nadal to czuł, mimo że wyraźnie widział rosnące podobieństwo starszego brata do ich
ojca.
Jared nie mógłby być okrutny, nie umiałaby go cieszyć krzywda zadawana innym, lecz
mimo to ujawniał inne cechy ojca.
Jeremy był pewien, że Jared nie był tego świadom. Zamknął za sobą Georgię i nawet nie
wspominał o ojcu. Ani słowem nie wspominał Blossom Hill ani życia, które tam
prowadzili, i nie lubił, gdy robił to młodszy brat.
-Jedyny z nas, który nie ma tego rodzaju odpowiedzialności, to Jeremy - powiedział Adam.
- Ha! - wykrzyknął Jared z pogardą.
Jeremy wstał i zgrabnie przeskoczył przez balustradę werandy. Udawał, że go to nie
dotknęło, jednak szedł aż nadto nonszalancko z rękami wbitymi w kieszenie spodni, dając
do zrozumienia, że mogą się kłócić na jego temat, ile tylko chcą. Nie muszą się krępować
czy myśleć o jego uczuciach. On woli przyjść później i usłyszeć, co postanowili w jego
sprawie.
Doszedł do domu Fiony po drugiej stronie dużego dziedzińca. Trzy domy tworzyły trójkąt
wokół dziedzińca. Ziemia i winnice były wspólne, tylko stajnie i konie należały do Adama.
Bracia Jordan nigdy nie podzielali zainteresowania Adama końmi. Dla nich oznaczały
tylko środek transportu.
Dla Adama konie były sensem życia. Stały tylko nieco poniżej dzieci i rodu. Rozpoczął
hodowlę, gdyż miał pomoc Tommy'ego i Danny'ego.
Synowie Molly Connelly nauczyli się kochać konie, mimo że nie urodzili się z taką samą
tęsknotą za nimi we krwi, jak on sam i jego bracia, i ich synowie.
Niedługo Aidan i Mikey będą stanowić dla niego prawdziwą pomoc. Wiedział już teraz, że
Mikey nigdy nie będzie zajmował się niczym innym. Dla Aidana istniały inne możliwości,
może właśnie winnica. Może to on i syn Jareda, Jasper, przejmą i poprowadzą winiarnię,
winiarnię z prawdziwego zdarzenia, produkującą coś lepszego niż tylko porządne wino.
- Przecież wiesz, że Jeremy nie podjął się w swoim życiu żadnej odpowiedzialności! -
rzucił Jared, uderzając pięścią w balustradę.
Miał ponurą minę, która sprawiła, że wyglądał starzej niż na swoje dwadzieścia osiem lat.
Jared zwykł brać na swoje barki wszystkie zmartwienia tego świata. Nie robił także nic, by
tego uniknąć, i nie był tak pogodny jak młodszy brat.
Przejawiał skłonność do martwienia się. Wpadał w swoje ponure nastroje, kiedy to nawet
Coleen nie udawało się do niego dotrzeć, a ona nie należała do kobiet, które łatwo się
poddają. Coleen nigdy nie wybierała sobie nieskomplikowanych mężczyzn.
Jej pierwszy mąż, Sean, o cztery lata starszy brat Adama, też potrafił w ciągu kilku godzin
przejść nastrojem od najwyższych szczytów do ponurych dolin. Nikt nie był bardziej
czarujący od niego w jego jasnych chwilach. I mało kto dorównywał mu, gdy był
odpychający i nieprzyjemny, gdy ciemność otaczała jego skronie.
Mógł uczynić z jej życia piekło - gdyby dano mu żyć.
Ale brutalna angielska policja położyła kres jego życiu w roku tysiąc osiemset
czterdziestym pierwszym. Założyli mu rzemień na szyję i powiesili na jego własnym
podwórku, gdy Sean O'Connor miał dwadzieścia jeden lat. Coleen miała wtedy lat
szesnaście.
Biedna, irlandzka dziewczyna w Ameryce odmieniła swoje życie. Dokonała
niemożliwego. Miała dwoje małych dzieci i ze względu na jej urodę uważano, że może uda
jej się znaleźć na męża jakiegoś starszego wdowca. Jednak Coleen wyszła za najbardziej
obiecującego kawalera w całej Georgii. Jared Jordan junior zrzekł się dla niej dziedzictwa
i wyjechali w warunki, których sobie pewnie nie wyobrażał.
Dla Adama i jego rodzeństwa praca na Północnej Wyspie nie była żadnym zaskoczeniem.
Liczyli się z nimi. Jared harował z nimi ramię w ramię, ale oni rozumieli, że nie czegoś
takiego oczekiwał.
Nigdy im tego nie powiedział, a oni nie zaczynali tego tematu. To wiązało się z
szacunkiem.
- Nigdy nie dałeś mu szansy - powiedział cicho Adam.
-To przecież niemożliwe! Znasz Jeremy'ego! Wiesz, jaki jest...
Adam długo patrzył na Jareda. Byli przyjaciółmi, choć to była dziwna przyjaźń. Nigdy by
nie powstała, gdyby nie małżeństwo Jareda z Coleen. No i porzucenie wszystkiego i
podróż w nieznane, gdzie musieli się wspierać, by być silniejszymi.
Jared oparł czoło o belkę nad balustradą werandy. Był zdesperowany, ale Adam uważał, że
powinien popracować nad zmianą zdania o swoim
bracie. Jeremy zasługiwał na o wiele więcej, niż otrzymywał.
-Jeremy ma tyle samo lat, co ja, Jared! Już nie jest nieodpowiedzialnym chłopcem, jakiego
w nim widzisz! Już nie jest rodzinnym błaznem z Blos-sóm Hill!
- Nie wspominaj Blossom Hill!
- Zrobię, jak zechcę! - odparł Adam.
Miał dość unikania trudnego tematu, by nie zranić Jareda. Do tej pory w jego obecności
omijali nazwę plantacji i imiona członków rodziny, którzy tam pozostali. To nie pomogło.
Jared nadal reagował wściekłością.
-Jeremy przeszedłby na rękach po cały płocie, gdybyś go tylko o to poprosił, ale ty
zawodzisz go za każdym razem. Nigdy nie dajesz mu pola do popisu. Nigdy nie dajesz mu
czegoś, za co mógłby być odpowiedzialny, i potem go o to oskarżasz. Odsuwasz go od
wszystkiego, co ma jakąś wagę, bo sądzisz, że on nie da rady.
Jared nie odpowiadał. Zacisnął dłonie na balustradzie i opuścił głowę tak, że Adam nie
dostrzegał jego twarzy. Nie tak rozmawiali ze sobą na co dzień. Mieszkali blisko i byli tak
bardzo zależni jeden od drugiego, że w chwilach złego humoru obchodzili się z daleka.
Woleli ochłonąć na osobności.
-Ja też mam kogoś pod opieką, Jared - dodał spokojnie Adam. Chciał pokazać, że jest
szczery i że myśli o wspólnej sprawie. - Może ja nie mam żony w ciąży, ale też mam małe
dzieci. Aidan i Mikey mnie potrzebują. Nie są tak duzi, choć może na takich wyglądają. No
i nie zdziwi cię, gdy po-
wiem, że szczególnie Michael będzie mnie teraz potrzebować. Chłopak potrzebuje kogoś,
na kim może się oprzeć, kto zastąpi mu rodziców. Dopiero teraz dotarło do niego, że nie
ma nikogo, i cierpi. Cierpi zupełnie, jakby żył z rodzicami do tej pory i nagle ich stracił.
- Wiem - powiedział Jared po chwili. - Wiem, że odpowiadasz za nich. Przepraszam.
- W porządku. Jeśli chodzi o mnie.
Jared uniósł podbródek. Był szary na twarzy. Jordanowie posiadali dumę, która mogła
konkurować z dumą rodu 0'Connorów.
- Uważam, że powinieneś przeprosić brata. Jared na to nie odpowiedział.
- Mógłbyś wziąć ze sobą chłopców do Australii - rzucił, patrząc w dal. - To mogłaby być
dla nich przygoda, Adam. I miałbyś dla nich czas, bylibyście tylko ty i chłopcy. Może to
zrobiłoby z nich prawdziwych braci. Bo chyba się tak nie czują...
Adam o tym wiedział.
Ale to był jego ból głowy. Jeszcze jeden poza martwieniem się o winnice i ich przyszłość.
-Nie sądzę, by Wolfgang Blass oczekiwał, że jego uczeń przyjedzie do jego winnic z
dwojgiem dzieci na przyczepkę. Ta wspaniałomyślna propozycja dotyczyła jednego z nas
trzech. Ten jeden mieszka u niego i korzysta z jego doświadczeń, a w zamian za to pracuje.
To handel zamienny, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Jeżeli wezmę Mikeya i Aidana,
Wolfgang otrzyma o wiele mniej, niż zaoferuje. To będzie niesprawiedliwe wobec niego,
chyba też tak sądzisz.
-Trudno mi uwierzyć, że mówisz poważnie
powiedział Jared. - Naprawdę uważasz, że mamy wyprawić Jeremy'ego do Barossa
Valley? Że mamy narazić rodzinę Blassów na przebywanie z nim przez pół roku? I że
później na tym zarobimy? Adam pokiwał głową.
- Propozycja dotyczyła także jego. A wydaje mi się zresztą, że Wolfgang i Jeremy potrafią
się dogadać.
- Nie możesz porównywać Blassa z moim bratem! - wzdrygnął się Jared.
Adam uważał, że może. Gdyby Jared potrafił się nad tym zastanowić bez swoich
przesądów, też mógłby dostrzec zalety takiego rozwiązania.
- Mógłbyś zacząć szanować swojego brata. -Jak będzie za co go szanować, to będę.
- Zastanów się nad tym! - poprosił Adam.
Jared pokręcił głową i poszedł do swojego domu. Nie wydawało się, by którekolwiek ze
słów Adama zmieniło jego zdanie o młodszym bracie.
- Nieźle o mnie walczyłeś - odezwał się Jeremy, wychodząc niespodziewanie z kuchni
Adama.
- Skąd się tu wziąłeś? Wydawało mi się, że poszedłeś do Fiony?
- Manewr zmyłkowy - rzucił Jeremy.
Stanął oparty plecami o framugę drzwi i patrzył w ślad za bratem. Chciał utrzymać
obojętny wyraz twarzy, ale w jego zwykle wesołych oczach czaił się ból.
- Od czego, sądzisz, mamy okna? - spytał, uśmiechając się z trudem. - Siobhan zamknęła
za mną okno u Fiony, a twój syn uznał, że to śmiesznie wpuścić mnie oknem u was.
- Czasem ty naprawdę jesteś tak dziecinny, jak
Jared myśli. Takie rzeczy powodują, iż kurczowo trzyma się myśli, że jesteś rodzinnym
głupkiem. Czasem myślę, że ty robisz to specjalnie...
- Nie robię tego specjalnie - odparł Jeremy z powagą.
- Możliwe, że zmieni zdanie. Młodszy brat Jareda zaśmiał się gorzko. -Wiesz równie
dobrze jak ja, że nie pojadę do
żadnej Barossa Valley. - Ukucnął. - Najgorsze jest to, że najprawdopodobniej byłbym
cholernie dobry! Wszyscy by na tym skorzystali, Jared też. We mnie jest o wiele więcej,
niż on przypuszcza.
-Ja nie pojadę - stwierdził Adam z naciskiem. -Nie mogę. To nie takie łatwe, jak sądzi twój
brat.
- Dokąd masz jechać? - spytał Aidan. Chłopak wyszedł zza Jeremy'ego i stanął obok
niego, jakby potrzebował osłony w rozmowie z ojcem. Adam słyszał, jak drżał mu głos.
- Nigdzie nie jadę - odpowiedział, uśmiechając się tak krzepiąco, jak najlepiej umiał.
Jego syn nie uwierzył mu.
- Słyszałem was - oznajmił.
Usiadł obok Jeremy'ego, jakby wybrał jego stronę. Adam odegnał od siebie uczucie
zazdrości. Jego syn miał prawo przywiązywać się do innych osób, nie tylko do niego.
Jeremy zawsze miał dobry kontakt z dziećmi. Zawsze stał po ich stronie. Podczas gdy
pozostali dorośli byli nudni i strofujący, Jeremy zawsze był skory do zabaw i żartów.
- Słyszałem, o czym rozmawialiście z Jaredem. W jego głosie brzmiało oskarżenie.
- Hej, kolego! - Jeremy rozczochrał włosy
Aidana. - Nie bądź taki surowy dla starego ojca! On stanął po mojej stronie, nie słyszałeś?
Jeśli dobrze podsłuchiwałeś, powinieneś to zrozumieć. Poza tym to nieładnie
podsłuchiwać rozmowy dorosłych, ale o tym pogadamy innym razem, prawda?
Aidan nie odpowiedział, tylko nadal wpatrywał się w ojca z oskarżeniem w oczach.
Deidre umiałaby z nim postępować. Umiałaby go ułagodzić i nauczyć, jak być milszym.
Aidan miewał gwałtowne uczucia, i to była jego wina.
Jego syn potrzebuje matki.
- Gdzie jest Barossa Valley? - spytał Aidan.
- W Australii - odpowiedział Adam. -Pojedziesz do Australii? - spytał chłopiec,
sztywniejąc.
- Pojedziesz do Australii? - doszło niczym echo zza drzwi. Mikey wychylił głowę. Wyraz
twarzy był podobny do tego, który miał Aidan.
Złość. Rozpacz. Oburzenie.
Ale przede wszystkim strach.
-Ja nie pojadę do Australii - obiecał Adam. Wiedział, że musi znaleźć sposób, by
przekonać Jareda. Nie mógł zawieść swoich chłopców. - Jeden z nas musi tam pojechać, by
nauczyć się wszystkiego o uprawie winogron, by robić dobre wino. Ale to nie ja. Nie macie
się czego bać. Zostaniemy tu wszyscy razem.
- To Jared pojedzie? - spytał Aidan. - Nie spodoba się to Columowi i Seanowi.
-Jeśli wszystko dobrze pójdzie - powiedział Adam - to pojedzie Jeremy.
Chłopcy wpatrzyli się w swojego dorosłego kumpla, który nigdy nie zachowywał się jak
nudni dorośli. Adam zrozumiał, że to rozwiązanie także nie przekonuje chłopców.
-Niezależnie od tego, kto pojedzie, na pewno wróci - obiecał Jeremy.
Miny chłopców nie wskazywały, by ich to pocieszyło. Jeremy nie byłby sobą, gdyby nie
chciał sobie z nimi trochę pożartować. Przybrał poważną minę i obwieścił:
- Możliwe, iż zdarzy się tak, że znajdę tam niezwykle piękną dziewczynę!
- Tak? - spytał Aidan.
-Do Barossa Valley sprowadzili się Niemcy i Szkoci - mówił dalej Jeremy. - Slyszałem, że
zwłaszcza szkockie dziewczęta są wyjątkowe. Mają rude włosy, zupełnie jak Irlandki.
-Tak? - spytał Mikey, które też nie rozumiał jeszcze znaczenia dziewcząt w życiu
mężczyzn.
-Jeśli tam będą naprawdę ładne dziewczęta, może tak się zdarzyć, że zechcę zostać... -
Jeremy mrugnął konspiracyjnie okiem.
- Ożenisz się? - spytał Aidan przerażony.
- Możliwe - odparł Jeremy z udawaną powagą. Adam nie mógł się powstrzymać od
uśmiechu.
Gdyby chłopcy się zastanowili, zrozumieliby, że kiedy Jeremy mówi coś z powagą, to
musi to być żart. Ale byli na to za mali i zbyt rozżaleni pomysłem, by ktoś z nich jechał do
Australii.
-Może prześlę tu jedną Adamowi? - rzucił w powietrze. - Uważam, że Niemka byłaby dla
niego dobra. Mówi się, że niemieckie dziewczęta są pracowite i gospodarne. Dbają o dom,
gotują,
mają jasne włosy i rumiane policzki. Co wy na to, chłopcy? Nie byłoby miło mieć
niemiecką mamę?
- Żartujesz... - powiedział Aidan, który zaczynał pojmować, że to żart. Nawet uśmiechnął
się ostrożnie.
Ale Mikey zareagował gwałtownie. Rzucił się z pięściami na Jeremy'ego, aż ten musiał
złapać go za ręce i mocno przytrzymać.
- Nie! Nienienie! - krzyczał, aż łzy trysnęły mu z oczu.
-Ja tylko żartowałem, Mikey! - próbował uspokajać go Jeremy, ale mały nie słuchał go.
- Adam nie ożeni się z żadną głupią babą, której nie znam! - krzyczał. Wyszarpnął się z rąk
Jeremy'ego i zbiegł ze schodów. Przystanął na chwilę i obejrzał się przez ramię. - Adam
ożeni się z moją mamą, gdy ona przyjedzie, by tu zamieszkać! -rzucił i pobiegł w stronę
stajni.
-Mikey jest głupi - stwierdził Aidan, ale poszedł za stryjecznym bratem.
- Nieźle - odezwał się Jeremy. Adam wzruszył ramionami.
- Co mam robić? - spytał.
- Poza ożenkiem z Rosi, gdy tu przyjedzie? - zażartował Jeremy, ale on też rozumiał, że
tego nie da się odegnać żartem. Sprawa była poważna.
- On jest tak pochłonięty nimi, że aż się boję -przyznał Adam. Wspominał o tym wcześniej
tylko Fionie. - To częściowo moja wina, bo powinienem mu o wszystkim powiedzieć
wcześniej...
-Jak można opowiedzieć taką historię dziecku młodszemu od Mikeya? - spytał Jeremy. -
Nawet
mnie mrozi sama o tym myśl, a jestem dorosły. Nie wiem, czy ja powiedziałbym o tym
Mikeyowi.
-1 tak nie powiedziałem mu wszystkiego - rzucił Adam.
Jeremy nie prosił ó wyjaśnienia. Wszyscy nosili w sobie blizny po ranach, które odnieśli w
Georgii. Niektórych można dotknąć palcem, ale innych nie zobaczy się gołym okiem, a te
są najtrudniejsze do uleczenia.
- On uczynił z nich aniołów - powiedział Adam. - Z Seamusa i Rosi, zwłaszcza z Rosi. Gdy
dowiedział się o Lily, nabrał absolutnej pewności, że są już w drodze. Mikey chodzi i
czeka, bo jego mama i siostra właśnie jadą do Nowej Zelandii. Jak mam mu powiedzieć, że
to się nigdy nie zdarzy?
Rozdział 11
Ole uważał, że powinni posłać po Leę. Cierpiał, bo nie miał z kim rozmawiać. Wcześniej
mógł zawsze podzielić się myślami z Mattiasem. Nie uświadamiał sobie, kim jest dla niego
Mattias, dopóki go nie zabrakło. Nie rozumiał, że to on był mu najbliższy. Gdy przedtem
ktoś wspominał o najbliższych, wymieniał Rozę.
Ona stała najbliżej.
Ale już teraz nie. Nie mógł dzielić się z nią myślami, które tylko dostarczyłyby jej oręża
przeciwko niemu.
To były złe dni.
Roza już nie krzyczała na niego. Nawet nie od' grodziła się milczeniem. Po prostu
traktowała go z obojętnością. Udawała, że on jej nic nie obchodzi.
Ole znał już to z przeszłości, dlatego się przeraził. Roza właśnie tak odnosiła się do ojca po
śmierci matki. W ciągu kilku tygodni zredukowała go do zera, i to bez użycia choćby
jednego pogardliwego słowa. To po prostu przebijało z jej zachowania. Złamało ich ojca,
choć starał się zachowywać obojętność.
To przygniotło Wielkiego Samuela bardziej niż skała miażdżąca mu nogi.
- Babcia Lea nie potrzebuje żadnego posłańca. -Od słów Rozy powiało lodem.
Po raz pierwszy Ole żałował, że tak bardzo rozbudował dom. Uświadomił sobie, jakie to
zbyteczne. Nie mieli wielu gości i wielkie pokoje wydawały się puste aż do bólu.
Nawet dzieci przemykały pod ścianami.
Próbował nawiązać kontakt z Mattim, który nadal patrzył spode łba na Rozę i Lily, ale bez
powodzenia. Nie umiał dotrzeć do chłopca. Coś się w tym nie zgadzało, ale Ole nie umiał
stwierdzić, co.
Matti nigdy nie przeprosił za to, co wykrzyczał do Rozy tamtego dnia, gdy przynieśli ciało
Mattiasa. Mężczyźni, którzy je nieśli, opowiedzieli wszystko Olemu.
Roza też nie chciała do tego wracać. Stwierdziła po prostu, że chłopiec stracił ojca i należy
mu wybaczyć.
-1 ty, i ja mówiliśmy w gniewie rzeczy, których nie chcieliśmy. I byliśmy dorośli. On jest
tylko dzieckiem. To jeszcze jeden powód, by mu wybaczyć i zapomnieć o sprawie.
Ole uważał, że to niepodobne do jego siostry, ale nie czuł się na siłach, by wydobyć z niej,
co naprawdę czuła i myślała.
Dlatego wszedł w komitywę z Maxwellem.
Ole był świadom, że ludzie gadali o Maxwellu i Rozie od pierwszego dnia, gdy Hartowie
przybyli do dyrektora Thomasa. Czuł, że wizyty Max-wellą w Samuelsborg stworzą nowe
pole dla plotek, ale nie miał nikogo innego, do kogo mógł się zwrócić. Poza tym Anglik
miał główną zaletę przenoszącą go ponad każdego innego: on był wtedy przy rzece, gdy
zdarzyła się tragedia. On to widział, przeżył, czuł. Żadne słowa, które Ole mógł mu
przekazać, nie mogły go zaskoczyć.
Poza tym Maxwell był lojalny.
I wobec rodziny, z powodu Andersa, i wobec Rozy.
Ole potrzebował kogoś, z kim mógłby rozmawiać, a jednocześnie kogoś, kto mógłby
sprawić, by jego siostra zaczęła mówić. By się otworzyła.
Już wcześniej obserwował ją, gdy przeżywała żałobę. Przeraziła go nad wyraz po śmierci
Synneve, ale teraz bał się jeszcze bardziej jej reakcji. A właściwie jej braku zrozumiałych
reakcji.
Chciał, by ktoś nią potrząsnął, a ponieważ nie było babki Lei, to niewdzięczne zadanie
musiało przypaść Maxwellowi. Ole właściwie nie powiedział Anglikowi, że Roza
potrzebuje pomocy, dbał tylko o to, by pojawiał się u nich na tyle często, by sam to
dostrzec.
Maxwell przejmował się Rozą.
Chciał coś dla niej robić. Traktował to jak swój obowiązek. Ole wiedział, że Maxwell także
walczy z poczuciem winy, jak on sam.
- Znów tu jesteś? - spytała Roza, gdy Maxwell pojawił się po kolacji.
Lily zerknęła na niego z ukosa, a gdy zorientowała się, że nikt nie widzi, pokazała język
gościowi.
Ole zauważył to, ale wychowywania siostrzenicy nie uznawał za swój obowiązek. Niech
Roza się z nią biedzi. Z Lily nie było łatwo.
- Co cię tu ciągnie? - mówiła dalej Roza, sprzątając ze stołu.
-Brak mi stymulujących rozmówców w The House - odparł Maxwell.
Schudł przez ten tydzień od wypadku. Złe spał. Wcześniej też źle spał, bo nie był
przyzwyczajony do jasnych nocy, w czasie których słońce świeciło jesźcze ostrzej niż za
dnia. Po prostu po wypadku spał jeszcze gorzej.
Budził się, gdy śniły mu się długie rozmowy z Mattiasem. Śnił, że chodzili razem do
college'u, że byli przyjaciółmi równymi pochodzeniem. Chodzili na te same bale, tańczyli
z tymi samymi pannami. Jednak wcześniej czy później pojawiała się Roza.
I zawsze sen kończył się tym, że strzelał do Mattiasa.
Nie miał pojęcia, skąd mu się to brało, bo w jego klasie pojedynki toczono na szpady.
Jednak w jego śnie zawsze pojawiał się pistolet, strzał i dym po prochu.
Zawsze zabijał Mattiasa.
I zawsze Roza odwracała się od niego.
Innymi razy śnił to, co się wydarzyło, równie przerażające, jak w rzeczywistości. Pocił się
ze strachu i budził skąpany we własnym pocie, w przemoczonej bieliźnie i pościeli.
Nie wiedział, co mogą sądzić o nim służące w The House po takich nocach. Może żałowały
go, bo przecież wiedziały, co przeżył. A może dodawały swoje do plotek?
Plotkom pomagało na pewno, że bywał w Samuelsborg co dzień. Ojciec błagał go, by
przestał tam chodzić. Nawet dyrektor Thomas, mądry i spokojny człowiek, rzucił mu
dyskretnie, że może jego częste wizyty składane wdowie nie są rozsądne, zwłaszcza że
wdową jest właśnie Roza Samuelsdatter. Próbował apelować do szlachetniejszych stron
Maxwella, mówiąc, że to może zaszkodzić opinii Rozy.
Ale Ole twierdził, że wizyty Maxwella robią dobrze Rozie, mimo że nie można było tego
po niej stwierdzić. Dokuczała mu od chwili, gdy przychodził, do odejścia. Maxwellowi
było trochę przykro, ale pocieszał się, że nie robiłaby tak, gdyby nie czuła wobec niego
rodzaju bliskości. Nieuprzejmym jest się dla najbliższych...
- Nie uważam, by twój ojciec pochwalał, że tu przychodzisz - mówiła Roza.
-Już dawno przestałem pytać ojca o pozwolenie - odparł.
Zignorowała go. Maxwell przeszedł razem z Olem do salonu, gdzie nalali sobie dobrego
koniaku i obserwowali z dala Rozę.
- Ona jeszcze go nie opłakała - powiedział Ole cicho. - Jest dokładnie taka, jak w
dzieciństwie. Gdy działo się coś złego, zamykała się w sobie. Mogły minąć dni, a ona się
nie odzywała. -Uśmiechnął się przelotnie. - Ale ze mną rozmawiała. Nie przejmowała się
innymi, my trzymaliśmy ze sobą.
Patrzyli, jak zagania Lily i Mattiego do łóżek. Lily posłuchała, ale Matti robił wszystko, by
jak najbardziej opóźnić ten moment.
-To też złośnik - rzucił Ole. - Boję się, co się może stać na pogrzebie. Matti może znów
napaść Rozę.
Maxwell pamiętał oskarżenia, które chłopiec rzucił Rozie w twarz. Powtórzono je w
każdym domu, był tego pewien. I to, że Roza się nie broniła.
- Ona też jest nieprzygotowana - dodał Ole. -Dusi wszystko w sobie, ale nawet nie wie, jak
to się wydarzyło.
-Ja chcę jej pomóc - powiedział powoli Maxwell, jakby z trudem przychodziło mu
nazwanie swoich uczuć.
Ole niemal podskoczył, by klasnąć w dłonie, ale opanował się. Dużo czasu zajęło mu
doprowadzenie Maxwella Harta do tego momentu.
- Położę się wcześniej - zaproponował. -1 jej to nie zdziwi?
Oczywiście, że tak, ale pozostały dwa dni do pogrzebu i Ole pragnął, by Mattias spoczął w
grobie bez skandalu.
Matti powinien zachować się spokojnie.
Lily też.
A Roza powinna zachować godność.
Nikt nie powinien móc cokolwiek zarzucić rodzinie Mattiasa. Niech po pogrzebie plotki
ucichną.
Słyszeli, jak Roza przewija Stellę. Mała gaworzyła, a Roza odpowiadała jej łagodnie.
Wydawało się niemal, że się uśmiecha, ale nie dostrzegali jej twarzy.
- Pewnie kochasz to dziecko - rzucił Maxwell. Jego słowa zaciążyły Olemu.
- Nie wiem - odparł. - Nie zdążyłem się jeszcze do niej przyzwyczaić.
Prawda była taka, że on nie chciał się przyzwyczajać do Stelli. Sądził, że jeśli będzie tego
unikał, to mu się uda. Gdzieś w głębi duszy wymyślił sobie, że jeśli pozwoli Rozie
wystarczająco długo opiekować się Stellą, to siostra nie zechce mu jej oddać. Wtedy on nie
będzie musiał zajmować się córką...
Wypadek jednak uświadomił mu, że mógł umrzeć.
To obudziło w nim wiele nowych myśli.
-Może ja położę ją spać - powiedział bardziej do siebie niż do Anglika.
Poczekał, aż Roza nakarmi Stellę. Usłyszał, że małej się odbiło. Wstał wtedy i wszedł
cicho do pokoju.
-Mogę ją położyć? - spytał.
Roza ze zdumienia o mało nie upuściła dziecka.
-Co?
- Chcę ją położyć - powtórzył Ole. -To jakiś żart?
Ole wyciągnął ręce i wziął córkę. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Roza stała i patrzyła
z nie-
dowierzaniem. Chciała się przekonać, czy brat nie udaje.
- Chyba nie wymyśliłeś tego, bym została sam na sam z Maxwellem? - spytała
podejrzliwie.
Ole nie słyszał, tak pochłonęła go Stella. Dziecko nie bało się go. Wydawało z siebie
odgłosy świadczące o zadowoleniu. Było zmęczone, ale bardzo zadowolone.
Roza nie miała pojęcia, do czego to doprowadzi, ale pozostawiła ojca z córką i wyślizgnęła
się z sypialni. Żadne z nich tego nie zauważyło.
W kuchni przekonała się, że Ole nie kłamał.
Maxwell stał przy drzwiach, gotów do wyjścia. Uśmiechnął się do niej lekko. Przekonało
to Rozę, że ci dwaj tego nie zaplanowali.
- Pragnę ci życzyć dobrej nocy - rzucił sztywno Maxwell.
- Może jeszcze zostaniesz? - usłyszała Roza swój głos mówiący po angielsku.
Maxwell zatrzymał się z dłonią na klamce. Spojrzał na nią badawczo.
- Nie musisz mnie zapraszać - powiedział. - Nie czuj się zobowiązana. Jesteśmy
przyjaciółmi. Nie musisz być wobec mnie uprzejma.
Roza przeciągnęła dłonią przez twarz gestem pełnym zmęczenia. Rozwiązała tasiemkę,
którą związała włosy, i potrząsnęła głową, by je rozluźnić. Przejechała przez nie palcami.
Przyciągnęło to spojrzenie Maxwella. Był pewien, że nie zrobiła tego specjalnie. Roza nie
miała pojęcia, jak była w tym geście wspaniała.
- Nie mamy być wobec siebie uprzejmi jako przyjaciele? - spytała. - Przyjaciel rozumie,
gdy
drugiemu jest źle. - Spojrzała na niego długo. - Zostań! - poprosiła i przeszła do salonu, nie
patrząc, czy on idzie za nią.
Oczywiście, że poszedł.
Nie umiał odmówić jej prośbom. Zwłaszcza nie teraz.
Usiadła w wygodnym fotelu. Maxwell spoczął na jednym z dalszych. Nie chciał, by Roza
sądziła, że on korzysta z okazji. Nie chciał, by pomiędzy nimi zaistniało coś takiego.
Byli przyjaciółmi.
Mogli milczeć razem lub rozmawiać. Nie czuli przymusu. Przyjaciele muszą się czuć
wobec siebie swobodnie. Muszą podejmować wolne decyzje. Jeśli w przyjaźni pojawi się
przymus, będzie to oznaczało początek jej końca.
- Bez niego jest tak pusto - powiedziała. - Czekam cały dzień, że przyjdzie do domu. Myślę
sobie, że jest u nas, w dolinie Alta, i porządkuje pogorzelisko. Czasem wyobrażam sobie,
że na fiordzie łowi ryby na obiad. Albo razem z innymi na rzece w górach...
Zamilkła na chwilę i podciągnęła stopy na fotel. Brązowa spódnica utworzyła jakby
namiot wokół jej nóg. Podłożyła w zamyśleniu jedną dłoń pod brodę, ale nie starała się
ukryć lewego policzka. Maxwell pamiętał, jakie przedziwne sposoby wymyślała, by go
ukryć, gdy się poznali.
Teraz już nie musiała.
Odbierał to jako znak zaufania.
- Gdy pomyślę o rzece, przypominam sobie to wszystko - zaczęła znów. - I wtedy nie
potrafię już kłamać sama przed sobą.
- Masz prawo odczuwać żal - powiedział.
- Ale nie wtedy, gdy mnie to tak złości!
- Masz prawo do złości... Pokręciła głową.
- To nie tak - mówiła. - W głębi duszy wiem, że nie powinnam być zła. Ole nie jest nic
winien, że się przewrócił. Nie mogę go obarczać winą za to, że Mattias skoczył do rzeki, by
go ratować. -Uśmiechnęła się z bólem. - Gdyby to Ole utonął, a Mattias nie spróbowałby
go ratować, byłabym zła na niego. Wyrzuciłabym go z łóżka! Przynajmniej na jakiś czas.
- Ole wytrzyma twoją złość, jeśli mu wszystko powiesz bez owijania w bawełnę. Chyba też
tak wolisz?
Pokiwała głową.
- Czy Ole różni się od ciebie? -Nie.
- To dlaczego tego nie zrobisz? Zapadła cisza.
- Ty to. zniesiesz? - spytała wreszcie Roza, szukając jego spojrzenia i przytrzymując je.
Z trudem wytrzymywał spojrzenie jej niebieskich oczu. Czuł, jakby przenikały go na
wskroś, a przecież nie wszystkimi myślami pragnął się z nią podzielić.
- Czy zniesiesz mój gniew, Maxwell?
- A miałbym nie? - odpowiedział pytaniem. - To ja chcę dawać rady, więc muszę umieć
żyć zgodnie z nimi.
Nie odpowiedziała. -Jesteś na mnie zła?
Zacisnęła usta i pokiwała energicznie głową.
- Nie musiałem brać wyżej łodzi - przyznał Maxwell.
Roza przytaknęła i oparła policzek o dłonie spoczywające na kolanach. Nie odrywała od
niego wzroku.
- Nie powinienem budzić w twoim bracie skłonności do ryzykanctwa. Wiedziałem, że
Ole-mu spodoba się ten pomysł. Nie będzie umiał się mu oprzeć. Już przecież spierał się z
Nikołajem i sukcesem było, że przenieśli łódkę wyżej, mimo iż Nikołaj uważał, że zbyt
niebezpieczne było łowić z łódki na bystrzach...
- Między innymi tak.
-Ja też jestem dlatego na siebie zły, Rozo. Nie musiałem tego robić, a zrobiłem, no i
rezultat był taki, jaki był. Wiele bym dał za to, by to odwrócić.
Na szczęście nie spytała go, ile by dał, bo nie skłamałby przecież, mówiąc, że ofiarowałby
swoje życie za życie Mattiasa.
Tego by nie zrobił.
Był wdzięczny losowi, że został przy życiu i mógł teraz z nią tu siedzieć. Był szczęśliwy,
że nadal cieszył się jej zaufaniem. Nie pragnął niczego więcej, byle tylko móc jej pomagać.
Ale nie miał pojęcia, jak jej to przekazać.
- Rozmawialiśmy ze sobą - powiedział.
- Ty i Mattias?
Kiwnął głową. Przez twarz Rozy przebiegł lekki uśmiech.
- Nie lubił mnie zbytnio - stwierdził szczerze. -Chyba był trochę zazdrosny - odparła Roza
zmieszana.
-Nie. -Nie?
- O tym też rozmawialiśmy - wytłumaczył Maxwell. - Powiedział, że nie jest o mnie
zazdrosny. On po prostu mnie nie lubił.
- Co mówił o mnie?
Pytanie padło tak nagle, że Maxwell musiał się roześmiać.
- Rozmawialiśmy o tobie, Rozo. I o Seamusie. Myślę, że jedynym mężczyzną, o którego
Mattias był zazdrosny, był Seamus.
- To niemożliwe! - wykrzyknęła Roza.
- Nie - odparł Maxwell cicho. - Chciał wiedzieć, jaki był Seamus.
-1 powiedziałeś mu? Pokiwał głową.
- Sądzę, że go to uspokoiło. Powiedziałem, że przecież po śmierci Seamusa wybrałaś
powrót do Norwegii. Że po tej stronie oceanu czekało cię coś więcej niż po tamtej. On
chyba w to wierzył.
-Jakie to dziwne - stwierdziła w zamyśleniu Roza - że rozmawialiście właśnie o mnie w
dzień, gdy umarł. I że ty byłeś ostatnią osobą, z którą rozmawiał i z którą podzielił się
słowami innymi od codziennych.
- Może to nie takie dziwne - szepnął Maxwell, skupiając na sobie jej całą uwagę. - Byliśmy
dwoma mężczyznami, którzy wiedzieli o uczuciach tego drugiego do ciebie.
Wiedzieliśmy, na czym stoimy, i szanowaliśmy siebie nawzajem. Między nami nie było
złej krwi. Ty nas łączyłaś. O kim innym mieliśmy rozmawiać, Rozo?
- Cieszę się, że się nie kłóciliście.
- Sądzę, że z Mattiasem nikt się nie kłócił. Uśmiechnęła się z czułością.
- Masz rację - rzekła. - To było czasem strasznie irytujące. Nie można było się z nim
kłócić! Nie przejmował się. Stwierdzał tylko, czy się zgadza czy nie, i to wszystko.
- Był podobny do Seamusa?
Dla niej to było oczywiste, ale odpowiedziała za szybko.
- Nie z wyglądu.
- To wiem, Rozo. Ale sądzę, że był bardzo do niego podobny. Też to wiesz. Wiesz także,
że Mattias był o wiele lepszym człowiekiem niż Seamus.
-Może - odpowiedziała po chwili ciszy. Nie było łatwo jej to wyznać. - Nie kochałam go -
powiedziała po kolejnej przerwie.
- Wiedział o tym?
- Chyba tak - przyznała z cieniem niepewności w głosie.
- Nie sądzę, byś mu to powiedziała. Tak zła nie jesteś.
- Mówiłam, że go kocham.
- No to pewnie w to wierzył. Roza wahała się.
- Mattias nie był głupi.
- Człowiek nie musi być głupi, by wierzyć w to, co słyszy, przyjacielu. Mogę postawić w
zastaw całe moje herbarium, że nigdy nie traktowałaś go źle. Na pewno dawałaś z siebie
wszystko, by być dobrą żoną. Mimo że nie kochałaś go tak, jak Seamusa, na pewno czułaś
coś do niego. Lubiłaś go.
-Oczywiście, że tak! - rzuciła gwałtownie, aż zapłonął jej prawy policzek. - Mattias był
moim najlepszym przyjacielem!
-Więc może to wystarczyło - stwierdził Maxwell. - Nie sądzę, by oczekiwał więcej od
ciebie. On cię kochał, Rozo.
Pomiędzy nimi było wiele niedopowiedzeń.
Oboje to czuli, ale nie wiedzieli, jak zacząć. Maxwell zaryzykował, pochylił się w przód i
powiedział z naciskiem:
-Mnie by to wystarczyło. Zadowoliłbym się tym, jeśli by to oznaczało, że staniesz się
częścią mojego życia. Nie zwodziłbym się myślą, że mogłoby się z tego coś rozwinąć. To
by wystarczyło.
- Wolałabym, byś tego nie powiedział - odparła po chwili Roza.
- Przyjaciele są szczerzy. Zapadła cisza.
- Co zrobisz, teraz? - spytał. - Po pogrzebie. Jak ułożysz sobie życie, Rozo? Zostaniesz tu?
Odbudujesz dom w Alta? Dasz sobie radę?
- Muszę dać sobie radę - odparła bez zastanowienia. - Mam pod opieką Lily. I Mattiego. On
nie ma teraz nikogo poza mną. No i jest Stella. - Stella to sprawa Olego.
Przez jej twarz przebiegł uśmiech.
- Czy to ty namówiłeś go, by stał się ofiarnym tatusiem? Myślałam, że zemdleję, gdy
przyszedł i zabrał Stellę, by ją uśpić! Nigdy tego nie robił.
Maxwell wzruszył ramionami.
- Ja nic nie mówiłem.
- Zupełnie ci nie wierzę - odparła niemal szelmowsko.
- No więc co zrobisz potem? - upierał się śmiertelnie poważnie Maxwell. - Naprawdę chcę
wiedzieć, Rozo. Chcę wiedzieć, jak sobie dasz radę. Czy naprawdę dasz sobie radę.
-Jestem z tych, którzy przeżywają. Nie uznał tej odpowiedzi.
- Masz dość pieniędzy?
-Umiem gotować - zapewniła go. - Nie masz pojęcia, jaką jestem dobrą kucharką!
- Nadal pamiętam - przypomniał jej.
Roza pobladła. Zapomniała, że on jadł jej potrawy przez dłuższy czas. Był to okres, o
którym najchętniej by zapomniała.
- To nie dla ciebie - stwierdził Maxwell. - Mattias zostawił ci coś?
- Tak - odparła. - I nic poza tym.
- A Seamus? Masz coś po nim?
-Trochę - odpowiedziała, unosząc podbródek w górę jak zwykle, gdy ogarniała ją
przekora. -Damy sobie radę.
Spojrzał na nią. Oczywiście, że da sobie radę. Obawiał się tylko, że ona zrobi wszystko, by
zapewnić dzieciom jedzenie i ubranie. Roza nigdy nie robiła niczego połowicznie.
- Wiem, że to za wcześnie na taką propozycję -zaczął, żałując, że nie mają więcej czasu. Po
prostu go nie mieli. Poprzednim razem, gdy o tym myślał, nie odważył się. A gdy znów
Roza była poza jego zasięgiem, długo żałował. To już się nie powtórzy. - Pragnę
zaproponować ci małżeństwo.
- Masz rację. Jest za wcześnie, Maxwell. Wstał z krzesła i przemierzył dzielącą ich
odległość. Tym razem woli się wygłupić niż stchórzyć
i żałować przez resztę życia. Ukląkł przed nią i ujął jej dłonie.
-Ja nie mam wiele czasu, Rozo. Za dwa tygodnie statek ojca przypłynie z Rosji. Nie mogę
czekać, aż będzie wypadało o to prosić.
- Nie rozumiesz, że nie mogę ci odpowiedzieć? On jeszcze nie spoczął w grobie! Mój mąż
leży martwy na marach, a ty prosisz, bym za ciebie wyszła!
Pokiwał głową.
- Nie czuję się z tego dumny, ale mimo to robię to. Kocham cię. Wiesz o tym. Zawsze cię
kochałem, od pierwszego spotkania. A może i wcześniej. Znałem cię z listów Daisy...
Roza zbladła.
-To niemożliwe - powiedziała. - Nie rozumiesz, Max? Daisy i David. Twoi rodzice. Twój
ojciec nigdy mnie nie uzna. Nigdy nie pogodzi się z takim małżeństwem. Wydziedziczy
cię.
- A niech tam! - Uśmiechnął się szeroko. - Wtedy spakujemy się i pojedziemy do Nowej
Zelandii!
- Czy to takie bezpieczeństwo mi obiecujesz, Maxwellu Hart?
- Nie będziesz cierpiała niedostatku, gdy za mnie wyjdziesz - zapewnił Maxwell z powagą,
ściskając jej dłonie.
Przez Rozę przebiegł zimny dreszcz. Już wcześniej słyszała te słowa.
- Doceniam to - powiedziała w końcu. - Ale nie mogę ci teraz odpowiedzieć.
-Zaczekam, aż będzie po pogrzebie - odparł Maxwell. - Mogę czekać do ostatniej chwili.
Ale
musisz mi odpowiedzieć. To poważna propozycja. Nie robię tego, by ci pomóc. Pragnę
dzielić z tobą moje życie, bo cię kocham i nie wyobrażam sobie większego szczęścia niż
mieć ciebie za żonę.
- Mimo że wiesz, iż cię nie kocham? -Już ci to mówiłem.
Miał rację. Już to mówił.
- Proszę cię o szczerą odpowiedź, Rozo. Wtedy, kiedy będziesz mogła mi ją dać.
Pokiwała głową.
Nieoczekiwanie dla samej siebie.
- Dam ci szczerą odpowiedź, Maxwell - rzekła. - Ale teraz lepiej będzie, gdy pójdziesz. I
nie przychodź tu więcej przed pogrzebem.
- Uszanuję to - odparł, ucałował jej dłonie i wyszedł.
Rozdział 12
Oczywiście, że babka Lea przyjechała. Przyjechała z dziadkiem Edvardem i wszystkimi
braćmi Rozy i Olego. Wiedziała, co się stało, mimo że nie posłano po nią.
- Ja chciałem wysłać posłańca - powiedział Ole.
-Niepotrzebny posłaniec, gdy rzecz dotyczy moich bliskich - odparła babka Lea łagodnie.
-Czyżbyś mnie nie znał, Ole?
-Ja mówiłam, że ty wiesz - zapewniła Roza. -I wiedziałam, że dziadek przywiezie was
łodzią.
- No, głównie to ja sterowałem - zauważył Hans. Roza nie mogła uwierzyć, że ten
przystojny,
młody mężczyzna, który przerósł wszystkich i był tak bardzo podobny do dziadka,
naprawdę jest jej młodszym bratem.
-To takie niezwykłe widzieć cię dorosłym -przyznała w zamyśleniu.
-Mam dwadzieścia cztery lata! - powiedział dumnie.
-1 jest prawie zaręczony! - dorzucił zaczepnie najmłodszy brat, osiemnastolatek Knut.
- Właśnie, prawie.
Hans uciął temat, ale zaczerwienił się. Roza poczuła, że chętnie się dowie, co za
dziewczyna była powodem tych rumieńców na policzkach jej brata. Wszystko w swoim
czasie.
Matti odtajał otoczony rodziną i nowymi wujkami. Wiedział, że nie są jego prawdziwymi
wujkami, bo Lily od razu obwieściła to przenikliwym głosikiem, gdy pojawili się w
drzwiach.
-Jestem tak samo twoim wujkiem, jak i Mattiego, ty mały trollu - powiedział Hans, kucając
przed nią. - Mattias może nie był moim rodzonym bratem, choć czasami tak czułem. Poza
tym był prawdziwym mężem mojej siostry. Jakkolwiek liczy twój głupi wujek, wychodzi
mu, że jest także wujkiem Mattiego. Masz coś do dodania?
- Nie - odparła Lily i sprawa zniknęła.
- Może ty po prostu ją rozpuściłaś - stwierdził potem Ole. - Lily wiele się wybaczało, bo
była mała i słodka, i tyle straciła.
Roza przemyślała to i doszła do wniosku, że Ole ma rację. Traktowała Lily, jakby była
równie delikatna jak kwiaty, po których otrzymała imię. Rozpieszczała ją, bo wierzyła, że
Seamus też by tak robił.
Fakt, że była córką Seamusa, czynił ją podwójnie cenną. Lily była jedyną jego spuścizną,
którą Roza miała. Może dlatego wyświadczyła córce niedźwiedzią przysługę...
To była jej rodzina. Wnieśli ze sobą ciepło i uczynili dwa czarne dni przed pogrzebem
możliwymi do zniesienia.
Hans nie był już jej młodszym braciszkiem, którego pocieszała, gdy obtarł kolano. Był
dorosłym mężczyzną, który mógł ją objąć i słuchać jej, gładząc ją po włosach.
To był prawie cud.
Wszyscy byli od niej wyżsi. Hans, Edvard, Nikołaj i Knut. I Ole.
Gdy zebrali się wszyscy, była w stanie wybaczyć Olemu. Potrafiła otworzyć zaciśnięte
pięści i odkryć, że nie ma w niej już złości. Był tylko ból, a bólem można się podzielić.
Wszyscy kochali Mattiasa.
Siedzieli wszyscy, dzieci na ich kolanach, i rozmawiali o Mattiasie. Wspominali, śmiali się
do wspomnień. Roza też.
Łatwiej było mieszkać w wielkim domu Olego, gdy wszystkie pokoje wypełniły się.
Ale Roza jeszcze nie opłakała Mattiasa.
Wieczorem przed dniem pogrzebu Lea wzięła Rozę na spacer w góry.
- Dobrze nam to obu zrobi - powiedziała, gdy Roza chciała protestować.
-Dasz radę? - spytała Roza, patrząc na babkę przenikliwie. - Już nie jesteś młodą klaczką,
babciu...
Lea zachichotała. Edvard poklepał ją pieszczotliwie po ramieniu.
- Niektórzy starzy całkiem długo dobrze się trzymają - wytłumaczył z błyskiem w oku. -
Twoja babcia i ja jesteśmy z tego rodzaju. Zwłaszcza twoja babka, oczywiście.
Byli niemal równolatkami. Edvard był o rok starszy od żony. Lea miała siedemdziesiąt
pięć lat, choć chętnie kłamała, że mniej. Wtedy Edvard rzucał od niechcenia, że gdy byli
młodzi, ona była od niego młodsza o rok. Z upływem lat ta różnica zaczęła się zwiększać i
teraz dziwnym trafem jest od niego młodsza o co najmniej dziesięć lat. Ale z kobietami
nigdy nie wiadomo...
Wspinały się, aż się obie spociły. Nie musiały ze sobą rozmawiać, gdy się męczyły. Roza
poczuła wdzięczność do babki za tę odmianę. Lea ją rozumiała. Roza potrzebowała tego.
Gdy wreszcie usiadły, okazało się, że to było jedno z miejsc, w których kiedyś Roza
umawiała się z Mattiasem. Dawno temu, gdy żadne z nich nie myślało o śmierci. Żadne z
nich nie myślało, że umrze przed tym drugim. Mieli być przyjaciółmi przez całe życie.
- Wiem, czym się gryziesz - odezwała się Lea.
- Nie chcę o tym mówić. -Musisz mówić!
-Nie teraz, babciu! - poprosiła Roza. - Nie teraz! Proszę...
- No to nie teraz. A co potem?
- Wtedy porozmawiamy.
- Nie to miałam na myśli.
Roza zrozumiała. Patrzyła na czerwonozłote niebo i myślała, że Mattiasowi też by się
podobało. Często dzielili takie chwile. To właśnie one sprawiały, że tyle ich łączyło. To
czyniło ich przyjaźń tak wspaniałą.
- Istnieje wiele rodzajów miłości - rzuciła babka z cichym śmiechem. - Tak zwykła mówić
Razija.
- Sądzisz, że ona naprawdę tak myślała? - spytała Roza, kręcąc głową. - Że naprawdę
kochała ich wszystkich? Swoich wszystkich mężczyzn?
- Zawsze chciałam w to wierzyć - uśmiechnęła się Lea z lekką kokieterią. Wyglądała
wzruszająco młodo. - Ale cóż ja mogę wiedzieć? - zachichotała dziewczęco. - Przez całe
moje długie życie kochałam tylko jednego mężczyznę! Skąd mam wiedzieć, czy to jest
możliwe? - Ona tak twierdziła. Co innego miała mówić? - Nie wiem.
- Ona była kobietą. Wplątywała się we wszystko - mówiła Roza - i to dawno temu. To było
ponad sto lat temu, babciu. Wtedy były inne czasy. Nie poradziłaby sobie bez mężczyzny.
Oczywiście musiała mówić, że ich wszystkich kochała, w taki czy inny sposób! Inaczej co
by o niej sądzili ludzie? Gdyby powiedziała prawdę...
Ten temat był bezpieczny.
Rozmawiały po prostu o szalonej przodkini, która miała tylu mężczyzn, że trudno ich było
zliczyć.
- Uważam, że ona kochała Mikkala - stwierdzi-
ła Roza. - Pozostali to byli tacy, których musiała poślubić czy z nimi być, by przeżyć.
Wtedy potrzebowała tego kłamstwa także dla siebie. Musiała twierdzić, że istnieje wiele
rodzajów miłości i że kochała ich wszystkich, każdego na swój sposób.
-Jakoś to teraz mniej ładnie brzmi, Rozo.
-Nie wierzę w ładne, babciu. Ja czynię Raiję bardziej ludzką. Łatwiej mi o niej tak myśleć.
-Mam nadzieję, że ona kochała Reijo trochę bardziej niż innych - powiedziała Lea. - Może
nie tak bardzo jak Mikkala, ale mimo to bardziej niż pozostałych. Zawsze lubiłam Reijo.
On jako jedyny wydawał mi się prawdziwy. Jedyny, którego i ja mogłabym kochać. Z
wielu względów przypominał mi Edvarda.
- Dziadek Edvard to właśnie taki Reijo - powiedziała Roza z czułością w głosie.
- Mattias był takim Reijo, moja kochana. Roza nabrała szybko powietrza. Wiedziała.
Zawsze to wiedziała.
-W takim razie ona go nie kochała - powiedziała. - Ale bardzo, bardzo lubiła.
- Może to wystarczyło.
- Może - odparła Roza.
- A więc był ten jedyny - drążyła Lea. Roza pokiwała głową.
- Ojciec Lily? -Tak.
- Lily mówi o bracie... - zaczęła ostrożnie Lea.
- Tak, on istnieje - odparła szybko Roza. - Wiedziałaś o nim, babciu?
- Domyślałam się - powiedziała po chwili Lea. - Gdy wróciłaś, kochanie, jakby czegoś
brakowa-
ło. Jakby ktoś nie wrócił razem z tobą. Domyślałam się, ale nie mogłam w to uwierzyć. Nie
rozumiałam, jak mogłabyś to zrobić.
- Zostawić go? - spytała z ogromnym smutkiem Roza.
- Zostawić go.
-Właśnie z miłości, babciu. Z nieskończonej miłości.
- Tak sobie pomyślałam.
- Lily śni o nim. Rozmawia z nim. Wie, co się z nim dzieje, i wygląda na to, że on wie, co
się dzieje z nią.
- Myślisz, że to dziwne?
-Tak - odparła po chwili Roza. - Mimo że wiem to wszystko, co wiem, mimo że moje życie
było dziwniejsze niż cokolwiek, co mogłabym wymyślić, to uważam, że to dziwne. -
Przechyliła na bok głowę. - Ja nie miałam takich snów. Był tylko Mikkal, który się mną
opiekował. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa. Był po prostu moim przyjacielem,
którego nikt inny nie widział.
-Ty nie byłaś tak niezwykłym dzieckiem jak Lily, kochanie - powiedziała Lea.
Roza była za to wdzięczna losowi.
-Lily mówi, że pojedziecie do jej brata.
-Ona o tym marzy - poprawiła ją Roza. - Marzy o Michaelu, marzy o Nowej Zelandii i o ca-
łym życiu, którego nie będzie miała.
- A więc to Michael - powiedziała babka z uznaniem. - Nawet tak daleko pamiętałaś, skąd
pochodzisz i kim jesteś. Jestem z ciebie dumna, dziecko.
- To Seamus wybrał imię - wyznała Roza. - Istniało w jego rodzinie.
- To jeszcze lepiej.
- On nie żyje. Nie można go wskrzesić. Nikogo nie można. Nigdy nie staniemy się rodziną,
o której marzy Lily. Żaden wspaniały tatuś nie obejmie jej i Michaela i nie powie, jak
bardzo za nimi tęsknił. To niemożliwe.
- Lily rozumie, że on nie żyje?
- Nie wiem, jak byłoby możliwe, by nie rozumiała. Nigdy nie kryłam przed nią prawdy o
Se-amusie. Od małego opowiadałam jej, że jej tata nie żyje.
- Wiedzieć a wierzyć to dwie różne sprawy, moja Rozo. Ona nadal jest mała...
-Nie mogę jej tego przecież wbijać w głowę! I nie mogę zajmować się tylko nią. Jest
jeszcze Matti. Ma teraz tylko mnie. No i jest Stella...
- Za Stellę odpowiedzialny jest Ole. - Lea była równie stanowcza w tej kwestii jak
Maxwell. -Niedługo będzie ją można zacząć odzwyczajać od piersi i wtedy on się nią
zajmie. Dobrze mu to zrobi, temu twojemu bratu...
Roza myślała, że mogłaby nie oddać Stelli. Że mogłaby dokonać wyboru, który
obejmowałby brata i Stellę...
Babce by się to nie spodobało.
Roza nie umiała chować się za pustymi słowami, że można kochać na wiele sposobów.
Nawet nie była w stanie ich wypowiedzieć, a co dopiero tak, by zabrzmiały
przekonywająco dla innych.
- Masz poważną minę, dziecko.
-Mój mąż będzie jutro pogrzebany, babciu. Miałabym się śmiać?
- Pytałam cię, co dalej. Dasz sobie radę? Rozma-
wialiśmy o tobie z Edvardem. U nas byłoby dla was miejsce...
-Już i tak macie wielu z nas na wyspie - odpowiedziała Roza. - Ale dziękuję za propozycję.
-Masz za co dbać o siebie i dzieci? Gdzie będziesz mieszkać? Musisz chyba odbudować
ten spalony dom, bo raczej nie będziesz mieszkać z Olem. Wiesz, jaki on jest. Nagle
znajdzie sobie żonę i wtedy będziesz musiała uciekać. Nie, znajdź sobie coś własnego.
Mattias musiał ci coś zostawić. Chyba był porządnym gospodarzem, wszyscy tak mówią...
Roza musiała się roześmiać.
- Nie ty jedna o to pytasz, babciu. Mam tyle, by sobie dać radę. Gdybym chciała,
mogłabym popłynąć do Nowej Zelandii z Lily i Mattim. Mogłabym odnaleźć rodzinę
Seamusa. Odnaleźć Michaela...
Zadrżała, gdy powiedziała głośno to, o czym dopiero myślała.
- Zrobisz tak? - spytała Lea.
- Nie wiem, czy się odważę. To tak strasznie daleko. Będę sama, całkiem sama. Nawet nie
wiem, czy oni tam naprawdę dotarli. Mam tylko sny Lily, które to potwierdzają.
- Na twoim miejscu wierzyłabym snom Lily -powiedziała poważnie babka.
-Jest jeszcze inna możliwość - dodała Roza. Lea nie pytała.
-Jakiś rodzaj miłości - mówiła dalej Roza. - Jakiś Reijo, jeśli wolisz. -Kto?
- Anglik. Maxwell Hart. Pamiętasz go? Lea pokiwała głową.
- Poprosił mnie, bym za niego wyszła. Na poważnie.
- Czuje to do ciebie?
- Twierdzi, że mnie kocha - odparła Roza.
- Mogłabyś z nim żyć?
- Mogłabym, gdybym musiała.
- Namyśl się - poprosiła Lea. - Obiecaj mi, moja Rozo, że się dobrze zastanowisz.
- Nie dałam mu jeszcze żadnej odpowiedzi.
- To dobrze.
Siedziały razem do późna. Nie mówiły już o niczym ważnym, ale gdy zeszły z gór i gdy
znów stanęła na podwórzu Samuelsborg, Roza czuła, że wypełnił ją wielki spokój.
Nie widziała nic złowieszczego w tym, że nisko stojące słońce zabarwiło niebo na kolor
krwawo-czerwony. Nie była przesądna.
- Czy to moja wina? - spytała Roza.
Lea wymieniła spojrzenie z mężem. Edvard poklepał Olego po ramieniu, dając mu i jego
braciom do zrozumienia, by pozostawili dwie ubrane na czarno kobiety przy grobie.
- Czy to moja wina? - powtórzyła.
Lea nie dotknęła Rozy. Nie powiedziała ani słowa, ale była z nią. Obserwowała tylko
uważnie swoją wnuczkę.
Roza zbyt wiele brała na siebie. Zaciskała usta i przełykała ból. Zaciskała zęby tak, że aż
drżały jej szczęki. Oddychała z wysiłkiem.
Lea z trudem to wytrzymywała, ale nie mogła zmusić córki Nanny do dotykania jej ran.
Były
oczywiste, widoczne dla wszystkich, którzy chcieli je zobaczyć. Tych nielicznych, którzy
mogli powiedzieć, że znali Rozę.
-Nie chciałaś skrzywdzić Mattiasa - powiedziała Lea.
Roza podrzuciła głowę w charakterystyczny dla kobiet w ich rodzinie sposób. Nawet Lily
już tak robiła. Duma, upór i brak uległości przechodziły na kolejne pokolenia.
Roza rozluźniła czarną, wełnianą chustę szczupłymi, białymi palcami i zaczęła ją nerwowo
owijać wokói dłoni, aż stała się niczym czarna lina ze strzępami jedwabnych frędzli.
Dłonie Rozy stały się jeszcze bledsze wraz z zaciskaniem się materiału. Lea wiedziała, że
to ją musi boleć.
- Nie pytasz, czy ja nic nie zrobiłam - rzuciła Roza gorzkim tonem. Doprawiła swoje słowa
śmieszkiem. Zerknęła na dwóch mężczyzn opartych o cmentarny płot i trzymających
łopaty. Oni wiedzieli, kim ona jest. Czekali, aż odejdzie, by mogli zasypać grób.
Roza uśmiechnęła się do nich. Obaj odwrócili wzrok. Bali się jej. Władza, której była
świadoma, nie cieszyła jej.
- A więc sądzisz, że to mogła być moja wina. Ze mam taką moc...
- To nie twoja wina - stwierdziła Lea z naciskiem.
- Nie możesz wiedzieć na pewno - odparła Roza, nadal skręcając szal.
-Ja wiem - upierała się Lea, patrząc wnuczce prosto w niebieskie oczy. - Ja wiem, że nie
masz z tym nic wspólnego, kochana. Nie masz nic
wspólnego z jego śmiercią. To był nieszczęśliwy wypadek. Nikt nie mógł tego
przewidzieć.
To prawda.
To był wypadek.
Ole powtarzał to za każdym razem. Gdy już Roza wyszła ze skorupy obojętności i
pozwoliła mu mówić, opowiadał jej przebieg zdarzeń raz po raz.
Jemu samemu pomagało to w odświeżaniu pamięci. Im częściej opowiadał, tym więcej
sobie przypominał. Roza to wytrzymywała.
Jego opowieść dopełniała przekazu Maxwella. Anglik nie był urodzonym gawędziarzem,
za to Ole pamiętał odgłosy, zapachy. Dodawał szczegóły, które ożywiały scenę.
Nie mogła poprosić brata, by przestał już opowiadać.
Ole uczynił swoją opowieść tak żywą, iż Roza wręcz czuła, że była jej świadkiem. Oczami
wyobraźni widziała wszystko wyraźnie. To właśnie było tak przerażające.
Czasem Rozie wydawało się, że widzi więcej, niż Ole mógł jej opowiedzieć. O wiele
więcej niż dowiedziała się ze słów Maxwella.
Przecież to nie mogło być możliwe!
Dlaczego ona to widziała?
- Nie mogłabyś uczynić Mattiasowi nic złego -odezwała się babka.
Jakby wiedziała. Jakby umiała przeniknąć do myśli Rozy i do jej zimnego serca...
- Nie kochałam go.
- Ciiii - uciszyła ją Lea.
- On o tym wiedział - mówiła dalej Roza, spo-
glądając na prostą trumnę spoczywającą w dole. -Był tego świadomy. Rozumiał to.
Zawsze to wiedział. Udawał, że wierzy w moje słowa, ale wiedział co innego. Udawał, by
mnie nie zranić. Taka była jego natura.
Dopiero teraz Lea objęła Rozę. Oparła czoło o jej czoło. Dwie szczupłe, niewysokie
kobiety pośród lasu krzyży i kamieni. Z daleka było widać ich podobieństwo. Poruszały się
tak samo. Tak samo trzymały głowy.
Obie coś ukrywały. Miały w sobie rodzaj opanowania, jakby pasja, którą nosiły w sobie,
była zbyt silna, by ją uwolnić. Nie mogły być zrozumiane przez zwykłych ludzi.
Wydawało się, że one wiedzą więcej niż inni.
Lea uścisnęła ramiona Rozy.
-To nie ty - powiedziała z niezachwianą pewnością. - Ja w to nie wierzę - dodała cicho.
Mimo że grabarze stali w pewnej odległości, głos mógł ich dobiec. - Decydowanie o życiu
i śmierci nie leży w ludzkiej mocy. W naszej też nie, Rozo.
Lea zamilkła. Popatrzyła w dół łagodnego wzgórza kościelnego kończącego się wąskim
ujściem fiordu, odbijającym niebieskie niebo. Patrzyła nie-widzącym wzrokiem.
To, co chciała zobaczyć, zrozumieć, nie mogło powstać jako obraz przed ludzkimi oczami.
Zacisnęła dłonie na ramionach Rozy. Poczuła, że wnuczka jeszcze bardziej zeszczuplała.
To ją podwójnie zaniepokoiło. Ona musi o siebie dbać.
-M y nie mamy takiej władzy - powtórzyła cicho.
- Naprawdę? - spytała Roza nieomal szeptem.
Lea czuła wręcz namacalnie, jak ważna jest ta odpowiedź dla Rozy, jej ukochanej
wnuczki, z którą wiązała wiele swoich marzeń.
Roza mogła zostać kimś innym, ale życie jej na to nie pozwoliło. Ale wybrała te ścieżki,
które musiała. Lea była z niej dumna.
Roza nigdy nie ugięła karku.
Może inni odbierali ten rodzaj dumy jako słabość. Jednak Lea byłaby bardzo zawiedziona,
gdyby Roza odrzuciła właśnie tę dumę. Upór i niezlomność płynęły w ich krwi.
To była siła.
Siła ich rodu.
Roza nigdy nie ugnie karku. - Teraz idziemy do domu - powiedziała Lea. -Już
pożegnałyśmy Mattiasa.