Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności
Powiedziałem, że chcę porzucać trochę błystką, i mszyłem pierwszy z
biwaku. Wiosłowałem ostro jakieś trzy kilometry, zostawiłem poza sobą dwa
wielkie zakręty rzeki. Był pogodny ranek, ale pół nieba zakrywała gęsta zasłona
białych chmur, przesuwająca się bardzo powoli z zachodu na wschód. Na
wysokich, pustych i płaskich brzegach rzeki pasło się bydło. Czasem, gdzieś z
daleka, z rozwianą w pędzie grzywą, przybiegał na brzeg samotny koń,
zatrzymywał się raptownie na granicy ziemi i nieba, i stał nieruchomo, patrząc i
wiodąc tylko głową za moją płynącą łodzią. Było bardzo cicho; czasem tylko z
brzegu, wzdłuż którego płynąłem, odrywało się stadko kulików, leciało z głośnym i
dźwięcznym piskiem tuż nad powierzchnią wody. Osiągnąwszy przeciwległy
brzeg, ptaki nikły i milkły tam raptownie, i znów nastawała wielka, rosnąca
wszerz i w górę cisza.
Płynąłem szeroką, ograniczoną dalekimi, zamglonymi wzgórzami doliną.
Cała rzeka przewalała się po przekątni tej doliny w prawo, pod wysoki brzeg,
zwężała się i szła tam wzdłuż gęstych zarośli, ciemna i głęboka. Odłożyłem wiosło,
wziąłem do ręki spiningówkę; pozwoliłem chwilę łodzi spływać w dół, a kiedy
znalazłem się na wysokości pierwszych zarośli, zacząłem rzucać. Mała, złocista
błystka odrywała się od szczytu wędki, widziałem ją dokładnie, jak na
zwolnionym filmie, szła przez powietrze, ciągnąc za sobą żyłkę, jak kometa, i
padała koło zwisających nad samą powierzchnią wody gałązek wikliny. Tam, w
głębokiej, chłodnej wodzie, powinny były stać najgrubsze ryby; widziałem je:
wyprężone, nieruchome, ale gotowe w każdej chwili do skoku szczupaki; opasłe,
leniwe, pozwalające się znosić prądowi i wracające niechętnie na swoje miejsce
klenie; wielkie, czujne, drgające nerwowo bolenie. Lada chwila mogłem się
spodziewać skoku ryby, byłem przygotowany na to. Ale błystka wracała do mnie
posłusznie, pokonując opór prądu; czułem w dłoni jego żywą, przepływającą
materię. W pewnej chwili uczułem drgnięcie kija, przyciąłem. Ryba szarpała na
boki, był to nieduży szczupak. Szedł do mnie, zapierając się płetwami i ogonem
i rzucając łbem. Wyjąłem go, odczepiłem i wrzuciłem z powrotem do wody. Prąd
przekręcił łódź, odłożyłem więc wędkę i wyprostowałem dziób. Pomyślałem:
„Łódź musi mieć szybkość własną. Kiedy płynie z tą samą szybkością co prąd -
nie słucha steru”. Było to tak oczywiste, że aż śmieszne stwierdzenie.
I znów rzucałem błystką, raz za razem, pod samą łozinę, w miejsca, gdzie
musiała być ryba. Nic, nic i jeszcze raz nic. Każdy rzut był pusty, wpadał jakby
nie w wodę, ale w próżnię. Zarośla kończyły się, rzeka zabierała się powoli w
lewo, rozlewała, potem szła pod wysoki, pełen wykrotów i porośnięty starym
lasem sosnowym brzeg. Rzucałem dalej bez przerwy. Ta czynność, powtarzana w
kółko, traci niepostrzeżenie swój cel i zaczyna być czymś samym dla siebie,
wystarczającym, aby ją wykonywać dalej. Znałem ten stan, to był sygnał, że
trzeba zwinąć wędkę i odłożyć ją na bok, tak jak odkłada się pióro, gdy
rozpędzone zaczyna pracować mechanicznie i robić to, co samo chce. Na wprost
ostatniej kępy zarośli poczułem słabe bardzo uderzenie w błystkę, było tak
słabe, że przez moment wydawało mi się, że zaczepiłem hakiem o jedną z tych
cienkich, nurzających się w wodzie, odginanych przez prąd i powracających
znów gałązek wikliny. Ale nie była to gałązka, tylko śmieszny, mały,
jaskrawozielony, bardzo wojowniczy i bardzo zarazem piękny szczupaczek.
Zaczepiony był na jednym grocie trójhaka. Odczepiłem go i wypuściłem do wody,
tuż koło burty. Potem zwinąłem wędkę, odłożyłem ją i zapaliłem papierosa. Prąd
niósł mnie powoli pod lewy brzeg, w stronę wielkiego lasu, ale było do niego
jeszcze daleko, może więcej niż półtora kilometra. Obejrzałem się poza siebie:
moich towarzyszy nie było widać, wlekli się pewnie tak jak ja, a może zatrzymali
się gdzieś, robią kawę, będą ją pić i gadać. Pochyliłem się, przesunąłem orczyk
sterowy do przodu i zdłużyłem linki. Mogłem się teraz wygodnie wyciągnąć i
wyprostować nogi. Łódź niosła mnie środkiem szeroko rozlanego nurtu, wśród
płaskich, piaszczystych, nagich brzegów.
Woda była płytka; żółte, usiane drobnymi kamieniami i kępkami roślin
wodnych dno uciekało w tył, zdawało się umykać szybciej, niż płynęła łódź.
Czarny sosnowy las zbliżał się i rósł w oczach. Widziałem - w jednym miejscu
wydobywała się spośród drzew smuga dymu, ale nie szła w górę, tylko kładła
się poziomo i wsiąkała w las. Pomyślałem, że ma się na zmianę i że nie będzie
pogody. Potem, nie zmieniając wpółleżącej pozycji ciała, dałem lewego wiosła i
wyprostowałem dziób, bo prąd zaczął znosić łódź do brzegu. Pomyślałem: „Ster
nie działa, kiedy łódź nie ma szybkości własnej”. To idiotyczne zdanie uczepiło się
mojej głowy i powtarzało się kilka jeszcze razy, może dlatego, że nie chciało mi
się o niczym w ogóle myśleć. Było bardzo cicho. Od zachodu, od strony
wielkiego lasu, do którego się zbliżałem, zawiewał lekki wiatr, nie był to może
nawet wiatr, tylko oddech rozgrzanego lasu. Przynosił woń mchu i żywicy
sosnowej. Przymykałem na chwilę powieki i na sekundę, a może na dłużej,
zasypiałem. W ten sposób zbliżałem się do lasu szybciej i jakby bardziej realnie;
czas mijał, było to widoczne.
W jakiejś chwili usłyszałem od strony lasu zrazu bardzo cichy dźwięk,
podobny do brzęczenia pszczół, potem wydało mi się, że słyszę uderzenia
siekiery w drzewo, a nawet jakby przeciągły gwizdek na zbiórkę. Przymknąłem
oczy i słuchałem. Tak, wielki las nie był pusty, byli tam ludzie. Po chwili,
zbliżywszy się jeszcze bardziej do lasu, zobaczyłem ich: były to małe figurki
ubrane w mundury. Najpierw zobaczyłem dwie harcerki: stały po kostki w
wodzie, w płytkiej zatoczce, i szorowały wielki, czarny kocioł. Trochę dalej, za
wyrwaną i leżącą w wodzie sosną, inne dziewczęta prały bieliznę. Potem w
przerwie między drzewami zobaczyłem kuchnię z daszkiem wspartym na
czterech słupkach. Tu także pracowały dziewczęta w mundurkach, skrobały
pewnie ziemniaki albo obierały jarzynę. Wydawały się mieć dwanaście,
czternaście lat, niektóre były starsze i pełniły jakieś funkcje. Jedna z nich,
wysoka, z wydatnym biustem, przepasana ciasno szerokim pasem, stała z
trzcinką w ręku koło stołu i mówiła coś do harcerek, które siedziały za stołem z
pochylonymi głowami i notowały w zeszytach. Gdzieś, w miejscu zasłoniętym
drzewami, grano w siatkówkę, słychać było uderzenia w piłkę i krótkie gwizdki
sędziego. Trochę dalej zobaczyłem tablicę, na której przypinano widocznie jakieś
ogłoszenia. Tablica przybita była do słupa i osłonięta od deszczu spiczastym
daszkiem. Potem zobaczyłem przesłonięte od strony rzeki drzewami wielkie
namioty. Wejścia do nich były otwarte, wewnątrz widać było dwa rzędy
żelaznych łóżek, nakrytych równo szarymi kocami. W namiotach nie było
nikogo, ale dziewczęta krzątały się wokół nich, zbierały śmieci, zamiatały
brzozowymi miotełkami i gracowały ścieżki. Gromadka harcerek pracowała w
skupieniu nad czymś, czego nie mogłem zobaczyć, gdyż leżało na wysokim brzegu
i płasko na ziemi; był to pewnie klomb z orłem, ozdobiony szyszkami i
kamyczkami. Obozowisko ciągnęło się wzdłuż rzeki na dużej przestrzeni. Unosił
się nad nim gwar, słychać było nawoływania, śmiech i śpiew. Płynąłem, cicho,
tak cicho, jak poruszała się rzeka. Czasem któraś z dziewcząt dostrzegała mnie
i mówiła o tym innym. Odwracały wtedy głowy od tego, czym były zajęte,
patrzyły przez chwilę na mnie, pozdrawiały mnie, kiedy oddalałem się. Ale
przeważnie nie widziały mnie, ich uwaga nie była zwrócona na rzekę.
Skończyły się namioty. Las stawał się coraz gęstszy, brzeg coraz dzikszy.
Widziałem jeszcze dwie harcerki wracające do obozu z koszyczkami w rękach.
Obozowisko oddalało się i uciszało. Brzeg był stromy i poszarpany, tworzył
wykroty zasłonięte zwisającymi gałęziami. Moja łódź płynęła coraz wolniej, prąd
zamierał, rzeka jakby zatrzymywała się i zamieniała w jezioro. Ale to było
złudzenie, to tylko nurt zmienił kierunek i wracał z powrotem pod prawy brzeg.
Patrzyłem na gałęzie zwisające nisko i odbijające się w wodzie i zamierzałem już
podnieść się i powiosłować, aby odbić się od tego brzegu, który prowadził, być
może, do ślepej odnogi - gdy nagle poprzez gałęzie zobaczyłem dziewczynę w
harcerskim mundurku. Klęczała na piasku w wykrocie powstałym po oberwaniu
się brzegu - i bawiła się lalką. Przytrzymałem się ręką gałęzi i patrzyłem:
dziewczyna trzymała za rękę lalkę, która siedziała naprzeciw niej, na kamieniu.
Lalka zrobiona była z brudnych i podartych szmatek, głowę miała wypchaną i
przewiązaną sznurkiem, tak jak to robią dzieci na wsi, jej włosy uformowane
były z rozplecionych sznurków. Powiedziałem, że dziewczyna trzymała lalkę za
rękę? Nie, bo lalka nie miała wcale rąk, to mnie się tylko zdawało. Dziewczyna
mówiła do lalki cichym, monotonnym głosem:
- Widzisz, kochana, zostałyśmy na tym świece same, nie mamy już
nikogo, wszyscy pomarli, to bardzo smutne, to strasznie smutne. Proszę cię, nie
płacz, bo mnie jest też bardzo smutno. Musimy się bardzo kochać. Jak będziemy
się kochać, to nam będzie lżej, nie będzie nam tak smutno...
Chciałem odepchnąć się jak najciszej od brzegu, ale plusnęła jakaś gałązka
i dziewczyna odwróciła głowę. Krzyknęła, ale zaraz uśmiechnęła się. Ja pewnie
też uśmiechnąłem się. Łódź oddalała się. Dziewczyna klęczała i patrzyła na
mnie. Trzeba mi było uśmiechać się i oddalać, odpływać. Ale ja zrobiłem coś
bardzo głupiego i złego. Powiedziałem:
- Wstyd, żeby taka duża dziewczyna bawiła się jeszcze lalką.
Twarz dziewczyny spoważniała, potem posmutniała. Dziewczyna odwróciła
głowę i zakryła obiema rękami oczy.