Kornel Filipowicz Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie  smutku i samotności

background image

Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności

Powiedziałem, że chcę porzucać trochę błystką, i mszyłem pierwszy z

biwaku. Wiosłowałem ostro jakieś trzy kilometry, zostawiłem poza sobą dwa

wielkie zakręty rzeki. Był pogodny ranek, ale pół nieba zakrywała gęsta zasłona

białych chmur, przesuwająca się bardzo powoli z zachodu na wschód. Na

wysokich, pustych i płaskich brzegach rzeki pasło się bydło. Czasem, gdzieś z

daleka, z rozwianą w pędzie grzywą, przybiegał na brzeg samotny koń,

zatrzymywał się raptownie na granicy ziemi i nieba, i stał nieruchomo, patrząc i

wiodąc tylko głową za moją płynącą łodzią. Było bardzo cicho; czasem tylko z

brzegu, wzdłuż którego płynąłem, odrywało się stadko kulików, leciało z głośnym i

dźwięcznym piskiem tuż nad powierzchnią wody. Osiągnąwszy przeciwległy

brzeg, ptaki nikły i milkły tam raptownie, i znów nastawała wielka, rosnąca

wszerz i w górę cisza.

Płynąłem szeroką, ograniczoną dalekimi, zamglonymi wzgórzami doliną.

Cała rzeka przewalała się po przekątni tej doliny w prawo, pod wysoki brzeg,

zwężała się i szła tam wzdłuż gęstych zarośli, ciemna i głęboka. Odłożyłem wiosło,

wziąłem do ręki spiningówkę; pozwoliłem chwilę łodzi spływać w dół, a kiedy

znalazłem się na wysokości pierwszych zarośli, zacząłem rzucać. Mała, złocista

błystka odrywała się od szczytu wędki, widziałem ją dokładnie, jak na

zwolnionym filmie, szła przez powietrze, ciągnąc za sobą żyłkę, jak kometa, i

padała koło zwisających nad samą powierzchnią wody gałązek wikliny. Tam, w

głębokiej, chłodnej wodzie, powinny były stać najgrubsze ryby; widziałem je:

wyprężone, nieruchome, ale gotowe w każdej chwili do skoku szczupaki; opasłe,

leniwe, pozwalające się znosić prądowi i wracające niechętnie na swoje miejsce

klenie; wielkie, czujne, drgające nerwowo bolenie. Lada chwila mogłem się

spodziewać skoku ryby, byłem przygotowany na to. Ale błystka wracała do mnie

posłusznie, pokonując opór prądu; czułem w dłoni jego żywą, przepływającą

materię. W pewnej chwili uczułem drgnięcie kija, przyciąłem. Ryba szarpała na

boki, był to nieduży szczupak. Szedł do mnie, zapierając się płetwami i ogonem

i rzucając łbem. Wyjąłem go, odczepiłem i wrzuciłem z powrotem do wody. Prąd

przekręcił łódź, odłożyłem więc wędkę i wyprostowałem dziób. Pomyślałem:

background image

„Łódź musi mieć szybkość własną. Kiedy płynie z tą samą szybkością co prąd -

nie słucha steru”. Było to tak oczywiste, że aż śmieszne stwierdzenie.

I znów rzucałem błystką, raz za razem, pod samą łozinę, w miejsca, gdzie

musiała być ryba. Nic, nic i jeszcze raz nic. Każdy rzut był pusty, wpadał jakby

nie w wodę, ale w próżnię. Zarośla kończyły się, rzeka zabierała się powoli w

lewo, rozlewała, potem szła pod wysoki, pełen wykrotów i porośnięty starym

lasem sosnowym brzeg. Rzucałem dalej bez przerwy. Ta czynność, powtarzana w

kółko, traci niepostrzeżenie swój cel i zaczyna być czymś samym dla siebie,

wystarczającym, aby ją wykonywać dalej. Znałem ten stan, to był sygnał, że

trzeba zwinąć wędkę i odłożyć ją na bok, tak jak odkłada się pióro, gdy

rozpędzone zaczyna pracować mechanicznie i robić to, co samo chce. Na wprost

ostatniej kępy zarośli poczułem słabe bardzo uderzenie w błystkę, było tak

słabe, że przez moment wydawało mi się, że zaczepiłem hakiem o jedną z tych

cienkich, nurzających się w wodzie, odginanych przez prąd i powracających

znów gałązek wikliny. Ale nie była to gałązka, tylko śmieszny, mały,

jaskrawozielony, bardzo wojowniczy i bardzo zarazem piękny szczupaczek.

Zaczepiony był na jednym grocie trójhaka. Odczepiłem go i wypuściłem do wody,

tuż koło burty. Potem zwinąłem wędkę, odłożyłem ją i zapaliłem papierosa. Prąd

niósł mnie powoli pod lewy brzeg, w stronę wielkiego lasu, ale było do niego

jeszcze daleko, może więcej niż półtora kilometra. Obejrzałem się poza siebie:

moich towarzyszy nie było widać, wlekli się pewnie tak jak ja, a może zatrzymali

się gdzieś, robią kawę, będą ją pić i gadać. Pochyliłem się, przesunąłem orczyk

sterowy do przodu i zdłużyłem linki. Mogłem się teraz wygodnie wyciągnąć i

wyprostować nogi. Łódź niosła mnie środkiem szeroko rozlanego nurtu, wśród

płaskich, piaszczystych, nagich brzegów.

Woda była płytka; żółte, usiane drobnymi kamieniami i kępkami roślin

wodnych dno uciekało w tył, zdawało się umykać szybciej, niż płynęła łódź.

Czarny sosnowy las zbliżał się i rósł w oczach. Widziałem - w jednym miejscu

wydobywała się spośród drzew smuga dymu, ale nie szła w górę, tylko kładła

się poziomo i wsiąkała w las. Pomyślałem, że ma się na zmianę i że nie będzie

pogody. Potem, nie zmieniając wpółleżącej pozycji ciała, dałem lewego wiosła i

wyprostowałem dziób, bo prąd zaczął znosić łódź do brzegu. Pomyślałem: „Ster

nie działa, kiedy łódź nie ma szybkości własnej”. To idiotyczne zdanie uczepiło się

mojej głowy i powtarzało się kilka jeszcze razy, może dlatego, że nie chciało mi

background image

się o niczym w ogóle myśleć. Było bardzo cicho. Od zachodu, od strony

wielkiego lasu, do którego się zbliżałem, zawiewał lekki wiatr, nie był to może

nawet wiatr, tylko oddech rozgrzanego lasu. Przynosił woń mchu i żywicy

sosnowej. Przymykałem na chwilę powieki i na sekundę, a może na dłużej,

zasypiałem. W ten sposób zbliżałem się do lasu szybciej i jakby bardziej realnie;

czas mijał, było to widoczne.

W jakiejś chwili usłyszałem od strony lasu zrazu bardzo cichy dźwięk,

podobny do brzęczenia pszczół, potem wydało mi się, że słyszę uderzenia

siekiery w drzewo, a nawet jakby przeciągły gwizdek na zbiórkę. Przymknąłem

oczy i słuchałem. Tak, wielki las nie był pusty, byli tam ludzie. Po chwili,

zbliżywszy się jeszcze bardziej do lasu, zobaczyłem ich: były to małe figurki

ubrane w mundury. Najpierw zobaczyłem dwie harcerki: stały po kostki w

wodzie, w płytkiej zatoczce, i szorowały wielki, czarny kocioł. Trochę dalej, za

wyrwaną i leżącą w wodzie sosną, inne dziewczęta prały bieliznę. Potem w

przerwie między drzewami zobaczyłem kuchnię z daszkiem wspartym na

czterech słupkach. Tu także pracowały dziewczęta w mundurkach, skrobały

pewnie ziemniaki albo obierały jarzynę. Wydawały się mieć dwanaście,

czternaście lat, niektóre były starsze i pełniły jakieś funkcje. Jedna z nich,

wysoka, z wydatnym biustem, przepasana ciasno szerokim pasem, stała z

trzcinką w ręku koło stołu i mówiła coś do harcerek, które siedziały za stołem z

pochylonymi głowami i notowały w zeszytach. Gdzieś, w miejscu zasłoniętym

drzewami, grano w siatkówkę, słychać było uderzenia w piłkę i krótkie gwizdki

sędziego. Trochę dalej zobaczyłem tablicę, na której przypinano widocznie jakieś

ogłoszenia. Tablica przybita była do słupa i osłonięta od deszczu spiczastym

daszkiem. Potem zobaczyłem przesłonięte od strony rzeki drzewami wielkie

namioty. Wejścia do nich były otwarte, wewnątrz widać było dwa rzędy

żelaznych łóżek, nakrytych równo szarymi kocami. W namiotach nie było

nikogo, ale dziewczęta krzątały się wokół nich, zbierały śmieci, zamiatały

brzozowymi miotełkami i gracowały ścieżki. Gromadka harcerek pracowała w

skupieniu nad czymś, czego nie mogłem zobaczyć, gdyż leżało na wysokim brzegu

i płasko na ziemi; był to pewnie klomb z orłem, ozdobiony szyszkami i

kamyczkami. Obozowisko ciągnęło się wzdłuż rzeki na dużej przestrzeni. Unosił

się nad nim gwar, słychać było nawoływania, śmiech i śpiew. Płynąłem, cicho,

tak cicho, jak poruszała się rzeka. Czasem któraś z dziewcząt dostrzegała mnie

background image

i mówiła o tym innym. Odwracały wtedy głowy od tego, czym były zajęte,

patrzyły przez chwilę na mnie, pozdrawiały mnie, kiedy oddalałem się. Ale

przeważnie nie widziały mnie, ich uwaga nie była zwrócona na rzekę.

Skończyły się namioty. Las stawał się coraz gęstszy, brzeg coraz dzikszy.

Widziałem jeszcze dwie harcerki wracające do obozu z koszyczkami w rękach.

Obozowisko oddalało się i uciszało. Brzeg był stromy i poszarpany, tworzył

wykroty zasłonięte zwisającymi gałęziami. Moja łódź płynęła coraz wolniej, prąd

zamierał, rzeka jakby zatrzymywała się i zamieniała w jezioro. Ale to było

złudzenie, to tylko nurt zmienił kierunek i wracał z powrotem pod prawy brzeg.

Patrzyłem na gałęzie zwisające nisko i odbijające się w wodzie i zamierzałem już

podnieść się i powiosłować, aby odbić się od tego brzegu, który prowadził, być

może, do ślepej odnogi - gdy nagle poprzez gałęzie zobaczyłem dziewczynę w

harcerskim mundurku. Klęczała na piasku w wykrocie powstałym po oberwaniu

się brzegu - i bawiła się lalką. Przytrzymałem się ręką gałęzi i patrzyłem:

dziewczyna trzymała za rękę lalkę, która siedziała naprzeciw niej, na kamieniu.

Lalka zrobiona była z brudnych i podartych szmatek, głowę miała wypchaną i

przewiązaną sznurkiem, tak jak to robią dzieci na wsi, jej włosy uformowane

były z rozplecionych sznurków. Powiedziałem, że dziewczyna trzymała lalkę za

rękę? Nie, bo lalka nie miała wcale rąk, to mnie się tylko zdawało. Dziewczyna

mówiła do lalki cichym, monotonnym głosem:

- Widzisz, kochana, zostałyśmy na tym świece same, nie mamy już

nikogo, wszyscy pomarli, to bardzo smutne, to strasznie smutne. Proszę cię, nie

płacz, bo mnie jest też bardzo smutno. Musimy się bardzo kochać. Jak będziemy

się kochać, to nam będzie lżej, nie będzie nam tak smutno...

Chciałem odepchnąć się jak najciszej od brzegu, ale plusnęła jakaś gałązka

i dziewczyna odwróciła głowę. Krzyknęła, ale zaraz uśmiechnęła się. Ja pewnie

też uśmiechnąłem się. Łódź oddalała się. Dziewczyna klęczała i patrzyła na

mnie. Trzeba mi było uśmiechać się i oddalać, odpływać. Ale ja zrobiłem coś

bardzo głupiego i złego. Powiedziałem:

- Wstyd, żeby taka duża dziewczyna bawiła się jeszcze lalką.

Twarz dziewczyny spoważniała, potem posmutniała. Dziewczyna odwróciła

głowę i zakryła obiema rękami oczy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kornel Filipowicz Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości  świata
narodziny milosci czyli potrzeba przytulenia silniejsza niz glod brzemyslaw babel, PRACA SOCJALNA
15-Lalka czyli polski pozytywizm, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Dyskusyjnie, czyli o potrzebie dyskusji i skutecznym jej prowadzeniu
Kornel Filipowicz Spotkanie i rozstanie 2
Kornel Filipowicz MIĘDZY SNEM A SNEM
Kornel Filipowicz Jutro także będzie dzień
Kornel Filipowicz Śmierć mojego antagonisty 2
Kornel Filipowicz Klementyna
Kornel Filipowicz Świadek, który nie umiał mówić
Kornel Filipowicz Modlitwa za odjeżdżających
Kornel Filipowicz Kobieta czeka 2
Kornel Filipowicz i Wisława Szymborska
Kornel Filipowicz ROZSTANIE I SPOTKANIE OPOWIADANIA OSTATNIE
Kornel Filipowicz MIEJSCE I CHWILA
Kornel Filipowicz Prawo łaski
Kornel Filipowicz Dom spokojnej starości
Kornel Filipowicz Ciemność i światło

więcej podobnych podstron