Howard Phillips Lovecraft
..……
SZCZURY W MURACH
..…….
________________________________________________THE RATS IN THE WALLS
…..
RAUTHA 2012
….
Szesnastego lipca 1923 roku, gdy tylko ostatni robotnik zakończył pracę, przeniosłem
się do Exham Priory. Remont był zadaniem karkołomnym, gdyż niewiele pozostało z tej
opustoszałej kupy gruzów, prócz podobnych do skorupy ruin. Ponieważ jednak była to
siedziba mych przodków, nie żałowałem pieniędzy. Miejsce to nie było zamieszkane od
czasów Jakuba I, kiedy to straszliwa, po części nie wyjaśniona tragedia zabrała właściciela,
jego pięcioro dzieci, kilku służących i wygoniła, w atmosferze przerażenia i podejrzeń
trzeciego syna – mego przodka, jedynego, który przeżył z tej wstrętnej linii. Gdy uznano go
za mordercę, posiadłość wróciła do korony, oskarżony zaś nie podejmował żadnych prób jej
odzyskania ani oczyszczenia się z zarzutu. Kierowany jakimś przerażeniem, większym niż
wyrzuty sumienia czy litera prawa, wyrażając tylko gorączkowe życzenie, aby stara
posiadłość jak najszybciej zniknęła mu z oczu i pamięci, Walter de la Poer, jedenasty baron
Exham, uciekł do Wirginii. Tam założył rodzinę, która w następnym stuleciu stała się znana
pod nazwiskiem Delapore.
Exham Priory pozostało niewydzierżawione, choć później przyłączono je do posiadłości
rodziny Norrys. Budynek był badany bardzo szczegółowo z powodu swej złożonej
architektury i gotyckich wież spoczywających na saksońskich, czy nawet rzymskich
fundamentach. Ich pochodzenie datowano na czasy rzymskie, a nawet cymeryjskie, jeśli
legendy mówiły prawdę. Były bardzo szczególne, z jednej strony zlewające się z wapienną
skałą urwiska, tam gdzie opactwo patrzyło na opustoszałą dolinę, trzy mile na zachód od
wioski Anchester. Architekci i antykwariusze lubili badać ten dziwny relikt zapomnianych
wieków, lecz miejscowa ludność nienawidziła go. Nienawidziła go już od stuleci, gdy żyli
tutaj moi przodkowie – nienawidzi i teraz tego budynku porośniętego mchem i pokrytego
pleśnią zapomnienia. Nie byłem w Anchester zanim nie dowiedziałem się, że pochodzę
z przeklętego rodu.
W tym tygodniu robotnicy wysadzili w powietrze Exham Priory i zacierali teraz
najdrobniejsze ślady jego fundamentów.
Zawsze znałem swoje drzewo genealogiczne i wiedziałem o fakcie, że przodek mój
przybył do amerykańskich kolonii otoczony dziwną aurą. Szczegóły nie były mi znane dzięki
polityce powściągliwości zawsze kultywowanej w rodzinie Delaporów. W przeciwieństwie
do naszych sąsiadów – plantatorów – rzadko szczyciliśmy się przodkami krzyżowcami czy
innymi bohaterami z czasów średniowiecza bądź Renesansu; nie mieliśmy też żadnej tradycji
z wyjątkiem tego, co mogło być zapisane w zalakowanej kopercie sprzed czasów Wojny
Secesyjnej, którą ojciec rodu przekazywał najstarszemu synowi, aby ten otworzył ją po jego
ś
mierci.
W czasie wojny rodzinna fortuna stopniała a po spaleniu Carfax, naszej posiadłości na
brzegu rzeki, cała egzystencja zmieniła się. Mój dziadek, posunięty już w latach, zginął
w czasie pożaru a wraz z nim spłonęła koperta wiążąca nas z przeszłością. Pamiętam jeszcze
ten ogień, choć miałem wtedy tylko siedem lat – żołnierze federalni strzelali, kobiety
krzyczały a Murzyni wyli i modlili się. Mój ojciec był w armii, bronił Richmond i po wielu
formalnościach przepuszczono mnie do niego wraz z matką. Gdy wojna się skończyła
pojechaliśmy wszyscy na północ, tam, skąd pochodziła moja matka i gdzie osiągnąłem
wiek średni, bogactwo i stałem się rzeczywistym jankesem. Ani mój ojciec, ani ja nie
wiedzieliśmy co zawierała ta koperta, a gdy zanurzyłem się po uszy w monotonię interesów
w Massachusetts, straciłem wszelkie zainteresowanie tajemnicami czającymi się gdzieś tam,
w mym drzewie genealogicznym. Gdybym podejrzewał jakiej są natury, z największą
radością pozostawiłbym Exham Priory mchom, nietoperzom i pajęczynom.
Mój ojciec zmarł w 1904 roku nie pozostawiając żadnego przekazu ani mnie, ani
mojemu jedynemu dziecku, Alfredowi, dziesięciolatkowi już wówczas pozbawionemu matki.
To ten chłopiec odwrócił porządek informacji rodzinnych, gdyż, choć dałem mu tylko mgliste
wspomnienia o przeszłości, napisał mi o pewnych bardzo interesujących legendach
dotyczących naszych przodków. Miało to miejsce w 1917 roku, gdy ostatnia wojna
zapędziła go do Anglii jako oficera lotnictwa, najwidoczniej Delaporowie mieli barwną
i prawdopodobnie złowieszczą historię. Przyjaciel mego syna, kapitan Edward Norrys
z Królewskiego Korpusu Lotniczego mieszkał blisko rodziny osiadłej w Anchester
i zrelacjonował niektóre z podejrzeń zakorzenionych wśród chłopów. Norrys oczywiście nie
brał ich poważnie lecz zaciekawił mego syna i dostarczył mu materiału do listów do mnie.
Te właśnie legendy definitywnie zwróciły moją uwagę na angielskie dziedzictwo i wpłynęły
na postanowienie odkupienia i odrestaurowania starej siedziby rodowej, Norrys obiecał to
ułatwić, gdyż obecnym właścicielem był jego wuj.
Kupiłem Exham Priory w 1918 roku lecz prawie natychmiast musiałem zarzucić plany
odbudowy, gdyż mój syn wrócił jako inwalida. Przez ostatnie dwa lata jego życia troszczyłem
się tylko o niego, nawet prowadzenie interesów pozostawiając swym wspólnikom. W 1921
roku stwierdziłem, że nie mam już celu w życiu, jestem samotny, niemłody – postanowiłem
spędzić lata, które mi jeszcze pozostały w mej nowej posiadłości. Odwiedziwszy w grudniu
Anchester, zostałem tam przyjęty przez kapitana Norrysa, pulchnego, miłego, młodego
człowieka, który bardzo cenił mego syna i zapewnił mi swą pomoc przy kompletowaniu
planów służących do przeprowadzenia odbudowy. Samo Exham Priory obejrzałem bez
emocji – stos średniowiecznych gruzów zarośniętych mchem i usianych gniazdami wron,
wznoszących się pierwotnie na szczycie urwiska teraz obnażonych do podłóg, z wyjątkiem
kamiennych ścian poszczególnych wież.
Gdy stopniowo doszedłem do wyobrażenia, jak wyglądała budowla w czasach gdy moi
przodkowie opuścili ją trzy stulecia temu, zacząłem najmować robotników do odbudowy.
W każdym przypadku byłem zmuszony poszukiwać ich w dalszych okolicach, gdyż
mieszkańcy Anchester okazywali niewiarygodny strach i nienawiść do tego miejsca. Uczucie
owo było tak przemożne, że często mówili o nim obcym robotnikom powodując tym liczne
dezercje z pracy.
Syn powiedział mi, że unikano go w czasie jego wizyt, gdyż był de la Poer, a teraz ja
stwierdziłem podobny ostracyzm z tego samego powodu, póki nie przekonałem chłopów, jak
mało wiem o mym dziedzictwie. Nawet wtedy ponuro unikali mnie, tak że wiele przekazów
z tradycji wioski uzyskałem wyłącznie dzięki pośrednictwu Norrysa. Ludzie nie mogli
zapomnieć, że przybyłem tu aby odbudować symbol dla nich tak przerażający. Słusznie czy
nie, patrzyli na Exham Priory jako na miejsce nawiedzane przez diabły i wilkołaki.
Układając mozaikę z opowieści zbieranych dla mnie przez Norrysa i uzupełniając ją
uwagami kilku uczonych badających ruiny, doszedłem do wniosku, że Exham Priory stoi na
miejscu prehistorycznej świątyni z czasów druidycznych lub przeddruidycznych. Musiała ona
być współczesna Stonehenge. Niewielu wątpiło w to, że odprawiano tu nieopisane rytuały;
były niemiłe legendy o przekształceniu się tych rytów w religię Kybele, wprowadzoną tu
przez Rzymian. Nadal widoczna inskrypcja w piwnicach wskazywała „DIV… OPS…
MAGMA MAT…” – znak Magna Mater, której ciemna wiara została kiedyś na próżno
zabroniona obywatelom rzymskim. Manchester było obozem trzeciego legionu Augusta,
jak świadczy o tym wiele pozostałości. Mówiono, że świątynia Kybele była wspaniała,
zatłoczona wyznawcami odprawiającymi nienazwane ceremonie pod przywództwem
frygijskich kapłanów. Opowieści utrzymywały, że upadek starej religii nie spowodował
zaprzestania orgii w świątyni, a kapłani przeszli na nową wiarę w rzeczywistości nie
zmieniając swych obyczajów. Wspominano też, że rytuały te nie znikły wraz z rzymską
potęgą – pewni Saksończycy dodali coś do tego, co pozostało ze świątyni i nadali jej
zasadniczy kształt, czyniąc z niej centrum kultu, którego obawiano się w połowie heptarchii.
Około roku tysięcznego miejsce wymieniano w kronice jako potężny, kamienny klasztor,
siedzibę obcego i potężnego zakonu otoczoną rozległymi ogrodami, które nie potrzebowały
murów, aby nie wpuścić przerażonych mieszkańców okolic. Nigdy nie został zniszczony
przez Duńczyków, choć w czasie normańskiego podboju musiał ucierpieć straszliwie – nie
było żadnych obiekcji, gdy Henryk III podarował go memu przodkowi, Gilbertowi de la Poer,
pierwszemu baronowi Exham w 1261 roku. Przed tą datą nie ma złych doniesień o mojej
rodzinie; wówczas musiało się wydarzyć coś dziwnego. W pewnej kronice pochodzącej
z 1307 roku pojawiła się wzmianka, że ród de la Poer został „przeklęty przez Boga”.
Legendy wspominały przerażające rzeczy, tym bardziej niesamowite, że opisy były bardzo
powściągliwe i mgliście wymijające. Przedstawiały mych przodków jako ród wrodzonych
demonów, przy których Gilles de Rais i markiz de Sade wydawali się zaledwie nowicjuszami,
i napomykały szeptem o ich odpowiedzialności za zdarzające się od kilku pokoleń zniknięcia
mieszkańców wioski.
Najgorszymi potworami byli najwyraźniej baronowie i ich bezpośredni potomkowie,
przynajmniej najwięcej o nich szeptano. Jeśli któryś z nich miał zdrowsze inklinacje, schodził
z tego świata wcześnie i tajemniczo, aby ustąpić miejsca innemu, bardziej typowemu
przedstawicielowi rodu. Wydawało się, że panował wśród nich wewnętrzny kult, któremu
przewodniczyła głowa rodu, czasami ograniczony tylko do kilku członków. Jego przyczyną
był raczej temperament niż dziedzictwo, gdyż rozprzestrzenił się on również w kilku rodach,
połączonych z naszym więzami małżeńskimi. Lady Margaret Trevor z Kornwalii, żona
Godfreya, drugiego syna piątego barona, stała się ulubionym postrachem dzieci w całej
okolicy i demoniczną bohaterką szczególnie przerażającej starej ballady, śpiewanej jeszcze na
granicach Walii. Zachowała się też w balladzie, choć dotyczy innych wydarzeń, opowieść
o lady Mary de la Poer, która, wkrótce po poślubieniu earla Shrewsfield, została zabita przez
niego i jego matkę. Zabójcy zostali rozgrzeszeni i pobłogosławieni przez kapłana, któremu
wyznali coś, czego nie odważyli się powiedzieć światu. Te mity i ballady wielce mnie
nastraszyły. Ich trwanie, zasięg i zastosowanie do długiej linii mych przodków było
szczególnie niepokojące, zaś imputowanie potwornych zachowań przywiodło mi na myśl
niemiłe wspomnienie pewnego skandalu wywołanego przez mego bezpośredniego antenata –
Randolfa Delapore z Carfax, który osiadł wśród Murzynów i został kapłanem voodoo po
powrocie z wojny meksykańskiej.
Mniej przejmowałem się opowieściami o jękach i wyciach, rozlegających się w nagiej,
omiatanej wichrami dolinie za wapiennym urwiskiem, o smrodzie na cmentarzu po
wiosennych deszczach, o piszczącej, bladej postaci, na którą koń sir Johna Clave’a natknął się
pewnej nocy na odległym polu i służącym oszalałym na skutek tego, co zobaczył w biały
dzień w ruinach klasztoru. Rzeczy te zostały zbagatelizowane przez naukę, a w tym czasie
byłem zagorzałym sceptykiem. Wzmianki o zaginionych wieśniakach były trudniejsze
do zlekceważenia, choć nie stanowiły niczego niezwykłego w świetle średniowiecznych
zwyczajów. Zbyt wielka ciekawość oznaczała śmierć, a na zburzonych obecnie bastionach
w okolicach Exham Priory wystawiano na widok publiczny niejedną wścibską głowę.
Kilka z tych opowieści było szczególnie malowniczych i sprawiło, że zapragnąłem
dowiedzieć się czegoś więcej z zakresu mitologii porównawczej. Istniało na przykład
wierzenie, że legion diabłów o nietoperzowatych skrzydłach odprawia każdej nocy
w klasztorze sabaty – legion, którego wyżywieniem można było wyjaśnić nieproporcjonalną
przewagę obrzydliwych warzyw zbieranych w olbrzymich ogrodach posiadłości, najżywsza
była jednak opowieść o szczurach – zdziczałej armii odrażających gryzoni, która opuściła
zamek w trzy miesiące po tragedii, która skazała go na opuszczenie. Wychudzona, brudna
armia rabusiów opanowała całą okolicę, pożerając ptaki, koty, psy, wieprze, owce, a nawet
dwoje nieszczęsnych ludzi. Wokół tych szczurów narósł osobny cykl mitów, który stał się
popularny w domach wioski, wywołując przekleństwa i przerażenie.
Ta wiedza nie dawała mi spokoju, gdy postanowiłem dokonać restauracji siedziby mych
przodków. Oczywiście można sobie wyobrazić, jak wpłynęły na mnie wszystkie opowieści.
Z drugiej strony otuchy dodawał mi nieustannie kapitan Norrys i otaczający mnie,
pomagający przy odbudowie, miłośnicy starożytności. Gdy dzieło zostało ukończone, dwa
lata po jego rozpoczęciu, zobaczyłem wielkie komnaty, wyłożone boazeriami ściany, łukowe
sklepienia, okna ze słupkami i szerokimi schodami. Wzbudziły one we mnie dumę w pełni
rekompensującą moje wysiłki. Każdy szczegół z wieków średnich został zręcznie
odtworzony, a nowe partie niemal zrosły się w jedno z oryginalnymi murami i fundamentami.
Siedziba mych przodków była kompletna, teraz próbowałem oczyścić z niesławy ocalały
w mej osobie ród… Chciałem zamieszkać tu na stałe i udowodnić, że de la Poer (bo
powróciłem do oryginalnej wymowy swego nazwiska) nie musi być diabłem. Moje
zadowolenie wzrosło jeszcze z tego powodu, że jakkolwiek Exham Priory zostało
wybudowane w średniowieczu, jego wnętrza były całkowicie nowe i wolne od dawnych
gryzoni i starych duchów.
Tak jak powiedziałem, wprowadziłem się 16 lipca 1923 roku. Gospodarstwo składało
się z siedmiu służących i dziewięciu kotów, które to zwierzęta szczególnie lubiłem. Mój
najstarszy kot, Murzyn, miał siedem lat i przyjechał ze mną z mego domu w Bostonie, inne
przygarnąłem mieszkając u kapitana Norrysa w czasie odbudowy siedziby. Przez pięć dni nie
działo się nic szczególnego. Spędzałem czas głównie na porządkowaniu starych danych
rodzinnych, otrzymałem bowiem pewne bardzo istotne wzmianki dotyczące końcowej
tragedii i ucieczki Waltera de la Poer, które, jak przypuszczałem, stanowiły zawartość koperty
utraconej w pożarze w Carfax. Okazało się, że mój przodek został oskarżony na podstawie
wielu dowodów o zabicie we śnie wszystkich domowników z wyjątkiem czterech służących
należących do spisku. Miało to miejsce w jakieś dwa tygodnie po tajemniczym,
wstrząsającym odkryciu, które zmieniło całe jego zachowanie, a którego nie ujawnił nikomu,
może oprócz tej czwórki pomagających mu sług. Oni jednak przepadli gdzieś bez wieści. Ta
przemyślana, z premedytacją wcielona w życie rzeź ojca, trzech braci i dwóch sióstr została
mu wybaczona przez mieszkańców wioski i tak obojętnie potraktowana przez prawo, że
sprawca uciekł z honorem, bez szkody i bez przebrania do Wirginii. Szeptane wieści głosiły,
ż
e rzucił na siedzibę rodu wieczną klątwę. Mogę się tylko mgliście domyślać, jakie odkrycie
spowodowało ten straszny akt. Walter de la Poer musiał znać od lat złowróżbne opowieści
dotyczące jego rodziny, więc nie mogło to stanowić bodźca do zbrodni. Czy zatem był
ś
wiadkiem jakiegoś przerażającego prastarego rytuału, czy natknął się na jakiś straszny
symbol w zamku lub jego sąsiedztwie? Uchodził za bojaźliwego i delikatnego młodzieńca.
W Wirginii wydawał się być zaniepokojony i obawiający się czegoś. Dziennik innego
dżentelmena, Francisa Harleya z Bellview, przedstawia go jako człowieka niezmiernej
prawości, honoru i łagodności.
Dwudziestego drugiego lipca wydarzył się pierwszy incydent, który mimo że wtedy
zlekceważony, przybrał nadnaturalne znaczenie w stosunku do późniejszych wydarzeń.
Było to tak błahe zdarzenie, że prawdopodobnie pozostałoby niezauważone – muszę jednak
o tym wspomnieć. Byłem w budynku praktycznie nowym, z wyjątkiem murów, otoczony
przez zrównoważone grono służących i jakiekolwiek obawy wydawały się absurdalne.
Przypominam sobie teraz tylko to, że mój stary, czarny kot, którego nastroje dobrze znałem,
był bez wątpienia zaniepokojony i przestraszony ponad zwykłą miarę. Łaził z pokoju
do pokoju i bez przerwy obwąchiwał ściany będące częścią starej, gotyckiej struktury.
Jego węszenie przywodziło na myśl przestrogi psów w niesamowitych opowieściach –
miauczenie zapowiadające spotkanie właściciela z owiniętą w prześcieradło postacią.
Następnego dnia służący skarżył się na bezsenność wszystkich kotów w domu.
Przyszedł do mego gabinetu, wysokiego pokoju w zachodnim skrzydle na pierwszym piętrze,
o krzyżowym sklepieniu, boazeriach z czarnego dębu i potrójnym, gotyckim oknie
wychodzącym na wapienne urwisko i dolinę. Gdy mówił, zobaczyłem Murzyna skradającego
się wzdłuż zachodniej ściany i drapiącego nowe boazerie pokrywające prastare kamienie.
Powiedziałem służącemu, że ze starych murów musi wydobywać się jakiś szczególny zapach
czy emanacja, niewyczuwalna dla ludzi, lecz wykrywalna przez delikatne narządy zmysłów
kota, nawet przez nowe boazerie, naprawdę tak uważałem, a gdy zasugerował obecność
myszy czy szczurów, zauważyłem, że szczurów nie było tu już od trzech stuleci i z trudem
można też znaleźć myszy polne w tych wysokich murach. Po południu zadzwoniłem do
kapitana Norrysa, który zapewnił mnie, że niemożliwe jest najście na zamek polnych myszy
w tak nagły i bezprecedensowy sposób.
Tej nocy, odesławszy jak zwykle lokaja, wycofałem się do pokoju w zachodniej wieży,
który wybrałem dla siebie, osiągalnego z gabinetu przez stare, kamienne schody i krótki,
odrestaurowany korytarzyk. Pokój był okrągły, bardzo wysoki, bez boazerii, zawieszony za to
kilimami, które sam wybrałem w Londynie. Widząc, że Murzyn jest ze mną, zamknąłem
ciężkie, gotyckie drzwi. W końcu zgasiłem światło elektryczne tak pomysłowo naśladujące
ś
wiece i utonąłem w rzeźbionym łożu z baldachimem z czcigodnym kotem na jego zwykłym
miejscu w nogach łóżka. Nie zaciągnąłem zasłon lecz patrzyłem przez wąskie, północne
okno. Ma niebie widniała zorza i delikatne maswerki okna odcinały się miłymi sylwetkami.
Po pewnym czasie musiałem zasnąć, gdyż przypominam sobie moment obudzenia
z dziwnego snu, gdy kot zerwał się nagle. Widziałem go w delikatnej poświacie – głowę
wyciągnął do przodu, przednie łapy umieścił na mych kostkach, a tylne wyciągnął za siebie.
Wpatrywał się uporczywie w jakiś punkt na ścianie na zachód od okna, punkt, w którym moje
oczy nie widziały nic szczególnego, lecz, na który zwróciłem teraz całą uwagę. Gdy tak się
przyglądałem, upewniłem się, że Murzyn nie był podekscytowany bez powodu. Nie potrafię
powiedzieć czy kilim rzeczywiście się przesunął. Sądzę, że tak – bardzo nieznacznie. Mogę
przysiąc, że usłyszałem zza niego delikatne, lecz wyraźnie słyszalne skrobanie, jakby szczura
lub myszy, nagle kot skoczył na kilim, ściągając go swoim ciężarem na podłogę i odsłaniając
wilgotną, starą kamienną ścianę, uzupełnioną tu i tam przez restauratorów. Brak jednak było
jakichkolwiek śladów grasujących gryzoni. Murzyn chodził tam i z powrotem wzdłuż tego
odcinka ściany, szarpiąc pazurami leżący kilim i najwidoczniej usiłując włożyć łapę między
ś
cianę a dębową podłogę. Niczego nie znalazł i po chwili wrócił ospale na swe miejsce
w nogach łóżka. Nie poruszyłem się, ale tej nocy już nie zasnąłem.
Rankiem przepytałem wszystkich służących i stwierdziłem, że żaden z nich nie
zauważył nic szczególnego, choć kucharz przypomniał sobie wyczyny kota spoczywającego
na parapecie jego okna. Kot miauczał w nocy i obudził go w chwili, gdy wyskoczył przez
otwarte drzwi i pobiegł w dół schodami. Spałem znowu do południa a później zadzwoniłem
do kapitana Norrysa, który niezmiernie zainteresował się tym, co mu powiedziałem. Te
dziwne incydenty – choć jeszcze nie tak ciekawe – przemawiały do jego romantycznej natury
i wzbudziły w nim wspomnienia szeregu niesamowitych historii opowiadanych w okolicy.
Byliśmy autentycznie zmieszani obecnością szczurów a Morrys zaopatrzył mnie – przez
posłańca – w kilka pułapek i zieleń paryską. Po powrocie poleciłem służącym rozłożyć je
w strategicznych punktach.
Wycofałem się do swego pokoju wcześnie – byłem bardzo senny – lecz nawiedzały
mnie przerażające sny. Wydawało mi się, że patrzę z niezmiernej wysokości na pogrążoną
w mroku, wypełnioną po kolana błotem grotę, w której białobrody demon poganiał laską
stado grzybiastych, ślamazarnych bestii. Ich widok napełnił mnie niewymowną odrazą.
Nagle, gdy pastuch przerwał, wyległ potężny rój szczurów, aby pożreć szkaradne stwory
i jego samego.
Obudziłem się gwałtownie z tego niesamowitego snu przez poruszenie się Murzyna,
który spał jak zwykle na mych nogach. Tym razem nie miałem wątpliwości co do źródła
warczenia, syków i strachu, który zmusił go do zatopienia pazurów w mych kostkach.
Wszystkie ściany pokoju żyły przyprawiającymi o mdłości dźwiękami, obrzydliwym
prześlizgiwaniem się rozwścieczonych, olbrzymich szczurów. Teraz nie było poświaty,
mogącej ukazać stan kilimu, lecz znalazłem w sobie tyle odwagi, aby zapalić światło.
Gdy rozbłysły żarówki zobaczyłem potworne wstrząsy całego obicia, układające się
we wzór jakiegoś szczególnego dance macabre. Ruch ten ustal prawie natychmiast a wraz
z nim i dźwięki. Wyskoczyłem z łóżka i wbiłem w kilim długi pogrzebacz, leżący w pobliżu.
Podniosłem część tkaniny, aby zobaczyć, co jest pod spodem. Nie znalazłem niczego prócz
łatanej ściany i nawet kot stracił swe zainteresowanie. Gdy zbadałem okrągłą pułapkę
umieszczoną w pokoju, stwierdziłem, że wszystkie drzwiczki są pootwierane i nie ma
ż
adnych śladów wskazujących na to, że coś się złapało i uciekło.
Dalszy sen nie wchodził w rachubę, więc zapaliwszy świecę otworzyłem drzwi
i wyszedłem na korytarz. Skierowałem się w stronę schodów prowadzących do mego
gabinetu. Murzyn szedł tuż za mną. Zanim dotarliśmy do kamiennych stopni, kot rzucił się do
przodu i zniknął w dole. Gdy schodziłem, uświadomiłem sobie nagle, że słyszę dźwięki
dochodzące z wielkiego pokoju poniżej; dźwięki, co do natury których nie mogłem się mylić.
Ś
ciany z dębową boazerią żyły szczurami biegającymi i kłębiącymi się, zaś Murzyn biegał
pod nimi z wściekłością wyprowadzonego w pole myśliwego. Gdy znalazłem się na dole,
zapaliłem światło. Tym razem jednak dźwięki nie ucichły. Kot nadal miotał się z taką
siłą i wyrazistością, że w końcu byłem w stanie określić jakiś kierunek. Stworzenia te,
w niewyczerpanej zdawałoby się liczbie, migrowały gdzieś z niewiarygodnych wysokości
w jakieś nieznane głębiny.
Usłyszałem kroki na korytarzu i po chwili do pokoju wpadli dwaj służący.
Przeszukiwali dom, szukając jakiegoś nieznanego źródła zamieszania, które wprawiło
wszystkie koty w panikę i spowodowało, że pognały schodami w dół i zgromadziły się przed
zamkniętymi drzwiami piwnicy. Zapytałem służących czy słyszeli szczury, ale odpowiedzi
były przeczące. Dźwięki umilkły a koty się rozeszły. Postanowiłem zbadać krypty leżące
poniżej, gdyż jak dotąd poprzestałem tylko na postawieniu tu pułapek. Wszystkie były
pootwierane, ale nie zawierały żadnej zdobyczy. Zaskoczony tym, że nikt inny prócz mnie
i kotów nie słyszał szczurów, usiadłem w mym gabinecie, aby to wszystko przemyśleć
i przypomnieć sobie wszystkie strzępy legend dotyczących budynku, jakie udało mi się
odkryć.
Spałem trochę przed południem, zatopiony wygodnie w fotelu w bibliotece, którego nie
wyrzuciły me plany umeblowania jej w stylu średniowiecznym. Potem zadzwoniłem do
kapitana Norrysa, który przyszedł i pomógł mi przeszukać piwnice. Nie znaleźliśmy niczego
szczególnego, choć nie mogliśmy powstrzymać dreszczyku podniecenia na myśl o tym, że
lochy te budowane były rękami Rzymian. Każdy niski łuk i potężny filar były rzymskie –
prawdziwie i harmonijnie klasyczne, z czasów cezarów. Ściany nosiły inskrypcje znajome
badaczom starożytności, którzy wielokrotnie badali to miejsce – „P.GETAE.PROP…
TEMP… DONA…” i „L.PRAEC… VS… PONTIFI… ATYS…”.
Odniesienie do Attisa wstrząsnęło mną, gdyż czytałem Catullusa i wiedziałem
cokolwiek o straszliwych rytuałach tego wschodniego boga. Wiara w niego była
przemieszana z wiarą w Kybele. Norrys wraz ze mną próbował zinterpretować dziwny
i prawie zatarty wzór na pewnych nieregularnie prostokątnych, kamiennych blokach
uważanych za ołtarze, lecz próby te zakończyły się niepowodzeniem. Pamiętaliśmy, że jeden
z tych wzorów, pewien rodzaj promienistego słońca uważany był przez uczonych za
pochodzący spoza Rzymu, co sugerowało, że ołtarze te zostały tylko zaadoptowane przez
rzymskich kapłanów z jakiejś starszej i może tubylczej świątyni stojącej dawniej na tym
miejscu. Jeden z bloków nosił jakieś brązowe ślady, które mnie zastanowiły, największy,
pośrodku pomieszczenia, na górnej powierzchni miał pewne znaki świadczące o styczności
z ogniem – może składane na nim były ofiary całopalne.
Tak wyglądała krypta, przed drzwiami której miauczały koty i w której wraz
z Norrysem postanowiliśmy spędzić noc. Służący przynieśli tu łóżka. Powiedziałem im, aby
nie zwracali uwagi na żadne nocne działania kotów, a Murzynowi pozwoliłem, aby nam
towarzyszył i w razie czego pomógł. Postanowiliśmy szczelnie zamknąć wielkie, dębowe
drzwi – współczesną replikę ze szparami wentylacyjnymi, a uczyniwszy to, czekaliśmy przy
zapalonych latarniach na dalszy rozwój wydarzeń.
Loch był położony bardzo głęboko w fundamentach zamku, niewątpliwie pod
powierzchnią wapiennej skały urwiska wznoszącego się nad doliną. Mogła to być droga
wejścia tych zagadkowych szczurów, w to nie wątpiłem, choć jak tu właziły nie miałem
pojęcia. Gdy tak leżeliśmy w oczekiwaniu, stwierdziłem, że moje czuwanie od czasu do czasu
miesza się z na wpół uformowanymi snami, z których budziły mnie poruszenia kota na moich
nogach. Nie były to przyjemne sny, przerażająco podobne do tego, który śniłem poprzedniej
nocy. Znów zobaczyłem pogrążoną w półmroku grotę, pasterza i niewiarygodne, grzybiaste
bestie wlokące się w błocie; wydawały się być bliższe, wyraźniejsze – tak wyraźne, że prawie
widziałem ich rysy. Nagle ujrzałem dokładnie jedną z nich – i obudziłem się z takim
krzykiem, że Murzyn skoczył na równe nogi, zaś kapitan Norrys, który nie spał, roześmiał się
serdecznie. Norrys mógł śmiać się do woli – nie wiedział, co skłoniło mnie do krzyku. Ja sam
zresztą nie pamiętałem tego przez pewien czas. Krańcowe przerażenie często w miłosierny
sposób paraliżuje pamięć.
Norrys obudził mnie, gdy zaczęło być głośno. Istotnie, było czego posłuchać, gdyż
za zamkniętymi drzwiami, u podnóża kamiennych schodów trwał koszmar kocich
wrzasków, miauknięć, drapania pazurami. Murzyn, nieświadomy swych towarzyszy, biegał
podekscytowany pod nagimi, kamiennymi murami, gdzie usłyszałem tę samą bieganinę
szczurów, która zaniepokoiła mnie ubiegłej nocy.
Przeraziłem się niezmiernie, gdyż wystąpiły tu anomalie niewytłumaczalne w żaden
racjonalny sposób. Szczury, jeśli nie były wytworami szaleństwa, dzielonego przeze mnie
z kotami, biegały i kłębiły się w rzymskich ścianach, o których sądziłem, że zbudowane są
z solidnych wapiennych bloków… A może to działanie wody przez ponad siedemnaście
stuleci wyżarło w nich kręte wygładzone tunele, poszerzone przez ciała gryzoni… Jak by
jednak nie było, widmowa groza istniała, choć Norrys nie słyszał ich obrzydliwych poruszeń.
Dlaczego przynaglił mnie więc, abym przyjrzał się Murzynowi i posłuchał kocich wrzasków
na zewnątrz, i jak domyślił się, co je zaniepokoiło?
Udało mi się powiedzieć mu, tak racjonalnie, jak tylko potrafiłem, co myślę o tym, co
słyszałem. Uszy podsunęły mi myśl, że szczury nadal wycofują się w dół, znacznie głębiej niż
najgłębsze piwnice, aż wydawało się, iż całe wzgórze poniżej trzęsie się od wędrujących
gryzoni. Norrys nie był tak sceptyczny, jak się tego obawiałem. Zwrócił mi uwagę, że koty
pod drzwiami przestały hałasować, jakby pozostawiły w końcu szczury w spokoju, choć
Murzyn znów się zaniepokoił, i jak oszalały począł drapać pazurami wokół podstawy dużego,
kamiennego ołtarza na środku pomieszczenia.
Mój strach przed nieznanym był teraz ogromny. Zdarzyło się coś zdumiewającego:
zauważyłem, że kapitan Norrys, młodszy, silniejszy i mający prawdopodobnie bardziej
materialistyczne spojrzenie na świat, był poruszony tym w takim stopniu, jak ja – może
z powodu trwającej przez całe życie zażyłości z lokalnymi legendami. Przez chwilę
patrzyliśmy tylko na czarnego kota, jak z coraz mniejszym zapałem przechadza się
u podstawy ołtarza, od czasu do czasu spoglądając w górę i miaucząc do mnie w ten
przekonujący sposób, którego używał chcąc wymusić jakieś korzyści.
Norrys przybliżył teraz latarnię do ołtarza i badał go, zaś Murzyn zdrapywał pazurami
wiekowy mech porastający masywny, przedrzymski blok. Nie znalazł niczego i już miał
zaprzestać swych wysiłków, gdy zauważyłem zwykłą rzecz, która jednak mną wstrząsnęła,
choć nie musiała świadczyć o tym, o czym pomyślałem. Patrzyliśmy na to prawie
niezauważalne zjawisko jak urzeczeni. Płomień latarni postawionej w pobliżu ołtarza drżał
lekko lecz wyraźnie w prądzie powietrza, którego tam przedtem nie było, pochodzącego
niewątpliwie ze szczeliny między podłogą a ołtarzem, gdzie Murzyn szarpał porosty.
Resztę nocy spędziliśmy w jasno oświetlonym gabinecie, nerwowo dyskutując nad tym
co robić dalej. Odkrycie, że głębiej niż najgłębsze lochy rzymskie znajdują się jeszcze jakieś
piwnice, których istnienia nie podejrzewali nawet ciekawscy archeolodzy, było wystarczające
do wywołania w nas podniecenia bez żadnego złowróżbnego tła. W tej sytuacji jednak
zafascynowanie wzrosło dwukrotnie. Zastanawialiśmy się, czy porzucić nasze poszukiwania
i opuścić zamek na zawsze, kierując się pełną podejrzeń ostrożnością, czy zaspokoić naszą
żą
dzę przygody i brawury bez względu na to, jaka groza mogła na nas czekać w nieznanych
głębiach. Rankiem postąpiliśmy kompromisowo i zdecydowaliśmy pojechać do Londynu, aby
zebrać grupę archeologów i uczonych przyzwyczajonych do tajemnic. Należy powiedzieć, że
zanim opuściliśmy piwnicę, na próżno usiłowaliśmy poruszyć centralny ołtarz, który teraz
uważaliśmy za bramę do nowej otchłani niewysłowionej niesamowitości. Jaką tajemnicę krył
ten otwór – to już odkryją mądrzejsi od nas.
Przez wiele dni kapitan Norrys i ja przedstawialiśmy fakty, powiązania i legendy pięciu
znamienitym autorytetom, wszystkim, którym mogliśmy zawierzyć, że zachowają dla siebie
wszelkie rodzinne tajemnice możliwe do ujawnienia za sprawą przyszłych badań. Większość
z nich nie szydziła z nas, lecz okazała wielkie zainteresowanie i szczerą sympatię. Nie ma
potrzeby wymieniać ich wszystkich; mogę tylko powiedzieć, że był wśród nich sir William
Brinton, którego wykopaliska w Troi podnieciły w tych dniach większą część świata. Gdy
wszyscy zajęliśmy miejsca w pociągu do Anchester, poczułem, że jestem na krawędzi
przerażającego odkrycia – uczucie to podobne było do niepokojącego żalu, jaki odczuwają
Amerykanie na wszystkich krańcach świata na wieść o śmierci prezydenta.
Wieczorem 7 sierpnia dotarliśmy do Exham Priory, gdzie służący zapewnili mnie, że nie
wydarzyło się nic szczególnego. Koty, nawet stary Murzyn, były zupełnie łagodne, nie
zamknęła się też żadna pułapka. Badania mieliśmy rozpocząć następnego dnia. Przydzieliłem
gościom pokoje a sam wycofałem się do swojego kąta w wieży. Murzyn jak zwykle położył
się na moich nogach. Sen nadszedł szybko, lecz prześladowały mnie przerażające sny.
Miałem wizję rzymskiej uczty, takiej jak u Trymalchiona, z horrorem na półmiskach. Potem
pojawiła się ta sama przeklęta scena z pasterzem i jego brudną trzodą w półmrocznej jaskini.
Gdy się obudziłem był już jasny dzień. W dole rozlegały się normalne dźwięki codziennej
krzątaniny. Szczury, żywe czy widmowe, nie niepokoiły mnie tym razem, a Murzyn nadal
cicho spał. Zszedłem na dół i wszędzie zastałem ten sam spokój – stan, który jeden
z uczonych, nazwiskiem Thornton, raczej absurdalnie złożył na karb faktu, że „teraz
pokazałem im realną siłę, jaką one chciały pokazać mnie”.
Wszystko było gotowe i o jedenastej cała nasza grupa – siedmiu mężczyzn z potężnymi
elektrycznymi reflektorami i narzędziami do kopania – zeszła do lochu i zaryglowała za sobą
drzwi. Murzyn był z nami, gdyż poszukiwacze nie chcieli pogardzić jego podnieceniem;
bali się też realnie, że mogą tam być jakieś gryzonie, jego obecność była więc pożądana.
Przelotnie tylko zatrzymaliśmy się przy rzymskich inskrypcjach i nieznanych znakach, gdyż
trzech uczonych z naszej grupy widziało je już wcześniej i znało ich opisy. Główną uwagę
zwróciliśmy na centralny ołtarz i w ciągu godziny sir Williamowi Brintonowi udało się go
odsunąć do tyłu.
To, co się odsłoniło, ogarnęłoby nas niewymownym przerażeniem, gdybyśmy nie byli
na to przygotowani. Poniżej prawie kwadratowego otworu w podłodze, na kamiennych
stopniach tak zniszczonych, że były tylko ledwie zaznaczonymi występami leżały ludzkie
bądź na wpół ludzkie kościotrupy. Ich pozostałości napełniały panicznym strachem – na
wszystkich widać było ślady zębów gryzoni. Budowa czaszek wskazywała na idiotyzm,
kretynizm lub prymitywny, pół-małpi typ. Nad piekielnie zasłanymi stopniami widniał łuk
prowadzącego w dół korytarza, wyciętego najwidoczniej w żywej skale, którym płynął prąd
powietrza, nie był on nagły i niezdrowy jak w zamkniętej piwnicy, ale niósł w sobie ślad
chłodnej świeżości. Nie zatrzymywaliśmy się długo, lecz gorączkowo poczęliśmy oczyszczać
drogę w dół schodów. Sir William, obserwując wyciosane ściany, zauważył dziwną rzecz.
Przejście to, zgodnie z kierunkiem śladów dłuta, musiało zostać wycięte od dołu.
Teraz powinienem być bardzo rozważny i dokładnie wyważyć słowa.
Po kilku krokach w dół, wśród ogryzionych kości, zobaczyliśmy gdzieś w przodzie
ś
wiatło – nie jakąś tajemniczą fosforescencję, lecz sączące się światło dzienne, które musiało
pochodzić ze szczelin w urwisku wznoszącym się nad doliną. Szczeliny takie mogły ujść
uwadze przy patrzeniu z zewnątrz, gdyż cała dolina była niezamieszkana, zaś urwisko tak
wysokie i niedostępne, że tylko lotnik mógłby zbadać jego czoło szczegółowo. Jeszcze kilka
kroków i dosłownie zaparło nam dech w piersiach. Thornton osunął się w ramiona stojącego
za nim człowieka, Norrys, ze swą pucołowatą twarzą, teraz pobladłą i sflaczałą, wydał po
prostu jakiś nieartykułowany okrzyk, podczas gdy ja syknąłem i zakryłem oczy. Mężczyzna
za mną, znacznie starszy ode mnie, zakrakał tylko banalnie: „Mój Boże!”. Z siedmiu
wykształconych ludzi tylko sir William Brinton zachował przytomność umysłu, co należy
policzyć mu na korzyść, gdyż to on prowadził grupę i musiał zobaczyć to pierwszy.
Była to pogrążona w półmroku grota niezmiernej wysokości, rozciągająca się w dal
poza zasięg wzroku; podziemny świat nieograniczonej tajemnicy i niesamowitych sugestii.
Znajdowały się tu budynki i inne architektoniczne pozostałości – jednym przerażonym
spojrzeniem objąłem obrazoburczy wzór tumulusów, poważny krąg monolitów, ruiny
budowli rzymskich o niskich kopułach, rozrzucony stos ruin saksońskich i wczesne angielskie
budynki drewniane – wszystko to jednak było skarlałe w porównaniu ze wstrząsającym
widokiem powierzchni ziemi. Na całe jardy wokół schodów zalegała oszalała plątanina
ludzkich kości, a przynajmniej na wpół ludzkich. Rozciągały się jak spienione morze,
niektóre zniszczone, inne częściowo lub jeszcze całkowicie połączone w szkielety – te
ostatnie zastygłe w pozach demonicznego przerażenia, walczące z jakimś zagrożeniem, lub
obejmujące inne szkielety z kanibalistycznymi intencjami.
Gdy doktor Trask, antropolog, zatrzymał się, aby sklasyfikować czaszki, znalazł tak
zdegenerowaną mieszaninę, że aż go to oszołomiło. Na drabinie ewolucji stały znacznie niżej
od człowieka z Piltdown, lecz w każdym przypadku były zdecydowanie ludzkie. Wiele
było na wyższym stopniu rozwoju, ale tylko nieliczne były czaszkami typów najwyżej
rozwiniętych. Wszystkie kości były ogryzione, najczęściej przez szczury, lecz niektóre przez
coś innego. Zmieszane z nimi były delikatne kości szczurów – poległych żołnierzy
ś
miercionośnej armii.
Dziwię się, że ktokolwiek z nas przeżył i pozostał przy zdrowych zmysłach w dniu tego
straszliwego odkrycia. Ani Hoffmann, ani Huysmans nie potrafiliby przedstawić sceny
bardziej niewiarygodnej, bardziej frenetycznej i odstraszającej, bardziej gotycko-groteskowej
niż ta pogrążona w półmroku grota. Każdy z nas szedł potykając się i usiłując nie myśleć
o wydarzeniach, które musiały tu mieć miejsce trzy tysiące, tysiąc, dwa tysiące czy dziesięć
tysięcy lat temu. To był przedsionek piekła i biedny Thornton znowu zemdlał, gdy
Trask powiedział mu, że niektóre z tych szkieletów należą do istot, które musiały być
czworonogami przed dwudziestoma pokoleniami.
Groza kumulowała się z grozą, gdy zaczęliśmy interpretować pozostałości
architektoniczne.
Czworonogi – od czasu do czasu uzupełniane dwunogami – trzymano w kamiennych
zagrodach, skąd musiały się wyrwać w ostatnim szaleństwie głodu i strachu przed szczurami.
Były tu ich wielkie stada karmione najwidoczniej warzywami, których pozostałości można
było znaleźć w postaci trującej kiszonki na dnie ogromnych, kamiennych skrzyń starszych niż
Rzym. Wiedziałem teraz, dlaczego moi przodkowie utrzymywali tak ogromne ogrody – na
niebiosa, gdybym mógł o tym zapomnieć! O cel hodowania tych stad nie śmiałem już pytać…
Sir William, stojąc ze swym reflektorem w rzymskich ruinach, tłumaczył głośno
najbardziej szokujący rytuał, o jakim kiedykolwiek słyszałem; powiedział o istocie
przedpotopowego kultu, który odkryli i zmieszali ze swoim kapłani Kybele. Norrys nie mógł
iść prosto, gdy wyszedł z jednego z budynków angielskich. Był to sklep rzeźniczy i kuchnia
– spodziewał się tego – lecz widzieć znajome angielskie narzędzia w takim miejscu
i przeczytać tu znajome angielskie graffiti… Ostatnie z nich pochodziły z roku 1610. Nie
mogłem wejść do tego budynku – budynku, którego demoniczna działalność zatrzymana
została sztyletem mego przodka, Waltera de la Poer.
Odważyłem się za to wejść do niskiego, saksońskiego domu, którego dębowe drzwi
odpadły, i znalazłem w nim straszliwy rząd dziesięciu kamiennych cel z zardzewiałymi
kratami. Trzy z nich miały lokatorów: szkielety, a na kościstym palcu wskazującym jednego
z nich znalazłem pierścień herbowy. Sir William znalazł piwnicę z jeszcze starszymi celami
pod rzymską świątynią, lecz te były puste. Poniżej była niska krypta zawierająca skrzynie
z kośćmi; niektóre z nich nosiły inskrypcje w sposób straszliwy przypominające podobne
w języku łacińskim, greckim i frygijskim.
W międzyczasie dr. Trask otworzył jeden z prehistorycznych tumulusow i wyciągnął na
ś
wiatło czaszkę, będącą niewiele tylko bardziej ludzką od czaszki goryla, noszącą niemożliwe
do odczytania ideogramy. Mimo tego całego horroru mój kot wędrował sobie nieporuszony.
Raz zobaczyłem go siedzącego na górze kości i zastanowiłem się nad sekretami, które mogły
kryć się za jego złotymi źrenicami.
Po zbadaniu w pewnym, niewielkim fragmencie tej pogrążonej w półmroku groty – tak
przerażająco znajomej – ruszyliśmy w kierunku nieograniczonych otchłani czarnych jaskiń,
do których nie docierał nawet najmniejszy promyczek światła od strony urwiska. Nie
dowiedzieliśmy się, jaki niezmierny stygijski świat zieje za pokonaną przez nas niewielką
odległością, gdyż postanowiliśmy, że takie tajemnice nie są odpowiednie dla ludzkości. Lecz
pod ręką było dość aby nas zaabsorbować, dopóki nasze reflektory nie ukazały tych
przeklętych, nieskończonych otchłani, w których ucztowały szczury i w których nagły brak
zapasów popchnął armię gryzoni najpierw do rzucenia się na żywe stada uwięzionych istot,
a potem na wyjście z zamku w tej historycznej orgii zniszczenia, której wieśniacy nigdy nie
zapomną.
Boże! Te kruczoczarne jamy pełne ogryzionych, zrzuconych na stosy kości i otwartych
czaszek! Te koszmarne otchłanie dusiły się od kości – pitekantropów, Celtów, Rzymian
i Anglików od niezliczonych, przeklętych stuleci! Niektóre z nich były pełne i nikt nie
mógł powiedzieć, jak głęboko sięgały pierwotnie. Dna innych nie mogło dosięgnąć światło
naszych reflektorów; zaludniały je niewymowne fantazje. Co się stało, pomyślałem, z tymi
bezradnymi szczurami, które błąkały się w tych pułapkach wśród czerni przerażającego
Tartaru?
Raz moja stopa ześliznęła się prawie z jakiegoś przerażającego brzegu ziejącej przepaści
i przeżyłem chwilę ekstatycznego strachu, nagle z tej atramentowej czerni dobiegł dźwięk,
który, jak mi się wydawało, nie był dla mnie obcy. Zobaczyłem mego starego kota, jak rzucił
się obok mnie, niczym uskrzydlony, egipski bóg, prosto w nieograniczoną otchłań
nieznanego. Nie byłem daleko za nim. Słyszałem jak rozbiegają się te zrodzone przez diabła
szczury poszukujące zawsze nowego horroru, zdecydowane poprowadzić mnie do tych
przerażających jaskiń w środku ziemi, gdzie Nyarlathotep, szalony, pozbawiony twarzy bóg
wyje ślepo w ciemności do wtóru dwóch bezpostaciowych flecistów – obłąkańców.
Mój reflektor się wyczerpał, a ja ciągle biegłem. Słyszałem głosy, wycia, echa, ale nad
tym wszystkim narastał ten przeklęty tupot biegnących łapek, delikatnie przybierający na sile,
nabrzmiewający jak sztywne ciało topielca powoli unoszące się nad oleistą wodą rzeki
płynącej pod nieskończonymi, onyksowymi mostami do czarnego, gnijącego morza.
Uderzyłem o coś – coś miękkiego i pulchnego. To musiały być szczury: wszechobecna armia
rabusiów ucztująca na martwych i żywych…
Dlaczego szczury nie miałyby ucztować na ciałach de la Poerów, skoro de la Poerowie
jedli zakazane istoty?… Wojna pożarła mego chłopca, do cholery… Jankesi pożarli Carfax
w płomieniach i spalili dziadka Delapore i tajemnicę… nie, nie, mówię wam, nie jestem
demonem-pasterzem w pogrążonej w półmroku grocie! To nie była tłusta twarz Edwarda
Norrysa na tej obwisłej, grzybowatej rzeczy! Kto powiedział, że jestem de la Poer? On żyje,
a mój chłopiec umarł…Czy Norrys powinien przejąć ziemie de la Poerów?… To voodoo,
mówię wam… ten cętkowany wąż… Niech cię diabli, Thornton, nauczę cię mdleć na widok
tego, co robi mój ród!… Magna Mater! Magna Mater!… Attis!… Dia ad aghaidh’s ad
aodann… agus bas dunach ort! Dhonas’s dholas ort, agus leatsa!… Ungl… ungl… rrrlh…
chchch…
Tylko to byłem w stanie powiedzieć, gdy mnie znaleźli w ciemnościach po trzech
godzinach, skulonego nad pulchnym, na wpół pożartym ciałem kapitana Norrysa; mój własny
kot skakał mi do gardła. Teraz wysadzili w powietrze Exham Priory, zabrali Murzyna
i zamknęli mnie w tym zakratowanym pokoju w Hanwell, szepcząc przerażające rzeczy
o mym dziedzictwie i doświadczeniach. Thornton jest w sąsiednim pokoju, lecz nie pozwalają
mi z nim rozmawiać. Usiłują też ukryć większość faktów dotyczących zamku. Gdy mówię
o biednym Norrysie, oskarżają mnie o straszliwą rzecz, ale muszą wiedzieć, że nie zrobiłem
tego.
Muszą wiedzieć, że to szczury; przemykające się, biegające szczury, których drapanie
nigdy nie opuści moich snów; demoniczne szczury harcujące za obiciami pokoju, wzywające
mnie w jeszcze większy horror; szczury których oni nigdy nie usłyszą; szczury, szczury
w murach…
Przekład: Andrzej Ledwożyw
Rautha 2012