NORA ROBERTS
NOWE ŻYCIE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rozległ się trzask bicza. Dwanaście lwów przysiadło na zadach, przebierając w
powietrzu przednimi łapami. Kiedy padła komenda, płowe, sprężyste cielska, posłuszne
okrzykom treserki i ruchom jej dłoni, zaczęły rysować w powietrzu ósemkę, przeskakując z
postumentu na postument.
- Brawo, Pandora. Na dźwięk swojego imienia potężna lwica zeskoczyła na ziemię i
ułożyła się na boku. Jeden po drugim lwy, powarkując i odsłaniając zęby, poszły za jej
przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie.
- W górę łby! - Lwy posłusznie wykonały polecenie. Jo przeszła przed nimi
energicznym krokiem, odrzuciła bat i z wystudiowaną nonszalancją położyła się na ich
ciałach, jak na sofie. Z gardła leżącego pośrodku ogromnego samca ze wspaniałą grzywą
wydobył się głuchy pomruk. W nagrodę za to, że właściwie rozpoznał sygnał, został
podrapany za uchem. Treserka podniosła się ze swojej żywej kanapy, klaśnięciem w dłonie
poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą
schodziły do klatek umieszczonych na naczepach. Na arenie został tylko potężny,
czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak.
Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet
lwa. Kiedy otwarto drzwi, wyjechała na nim poza kraty, okrążyła arenę, a gdy znaleźli się
przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki.
- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. -
Możemy już ruszać w trasę?
Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kasztanowe włosy, przycięte w równą
grzywkę, okalały twarz gęsto pokrytą radymi piegami. Szeroki uśmiech i szczere spojrzenie
niebieskich oczu nadawały mu wygląd chłopaczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym
obliczem krył się bystry i wnikliwy umysł. Z pewnością był najlepszym dyrektorem, jaki
kiedykolwiek zarządzał Cyrkiem Prescotta Colossus.
- Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w
Ocali.
Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe
podczas półgodzinnego treningu.
- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyruszeniu w drogę.
Duffy podniósł wzrok i napotkał śmiałe spojrzenie jej szeroko rozstawionych,
wykrojonych jak migdały oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarnymi
jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział
w nich strach, ból i niepewność. Znów przesunął cygaro w ustach i wypuszczając kłęby
dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje polecenia swoim pomocnikom.
Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym
cyrkowym świecie. Jo miała jego talent, natomiast po matce, która była akrobatką,
odziedziczyła delikatną budowę ciała, ciemną karnację i powabny wygląd. Rzeczywiście,
smukła, zgrabna Jovilette Wilder ze swoim przenikliwym spojrzeniem i prostymi,
kruczoczarnymi włosami, które sięgały poniżej pasa, bardzo przypominała matkę. Tak jak
ona miała ładnie zarysowane, lekko wygięte w łuk brwi, nos mały i prosty, wysokie kości
policzkowe i pełne, miękkie usta. Skóra, wyzłocona słońcem Florydy, podkreślała jej
cygański wygląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało blasku jej urodzie.
Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę.
- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę.
- Nie.
Uniosła brwi. Nieczęsto zdarzało się, żeby Duffy odpowiadał monosylabami.
Powstrzymała się jednak od dalszych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura.
Wszędzie widać było przygotowania do sezonu. Linoskoczek Vito ćwiczył swój
numer na kablu rozciągniętym między drzewami, Mendalsonowie pokrzykując do siebie,
ż
onglowali maczugami, grupa woltyżerów prowadziła konie na arenę, a jedna z córek
Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując
chwiejne kroki dziewczynki. Pamiętała rok, w którym mała przyszła na świat. Jo miała
wówczas szesnaście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden
rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością.
Cyrk był jej domem. Urodziła się podczas zimowej przerwy, a już wiosną rodzice
wsadzili ją do swojego wozu. Od tej pory wszystkie kolejne lata spędzała w trasie. Po ojcu
odziedziczyła miłość do zwierząt, po matce urodę i wdzięk. Straciła rodziców piętnaście lat
temu, ale ciągle czuła ich wpływ, zupełnie jakby zostawili jej w spadku swój świat pełen
wiecznego niepokoju i fantazji. Dorastała, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc
błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miejsca na miejsce jak Cyganka.
Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło
się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzynaście lat i
była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął
wtedy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na
wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura.
W pokoju było zaledwie kilka sprzętów, za to ściany pokrywały afisze, które
oferowały wszystko, co zadziwiające, niesamowite i nieprawdopodobne: tańczące słonie,
ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące
tygrysy, które jeździły konno. Była tu cała magia cyrku: żonglerzy, akrobaci, klauni, lwy,
siłacze.
- Bez przerwy wydaje mi się, że zaraz wpadnie z jakimś zwariowanym pomysłem -
mruknął Duffy, nastawiając ekspres do kawy.
- Właśnie... - Z westchnieniem usiadła na krześle. - Przecież nie był stary. Na atak
serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością losu, który
zesłał śmierć na Franka Prescotta.
Miał niewiele po pięćdziesiątce, zawsze roześmiany i serdeczny. Uwielbiała go i
bezgranicznie mu ufała. Odkąd sięgała pamięcią, Frank Prescott był zawsze w centrum jej
ż
ycia.
- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posępnie, podając jej kawę.
- Wiem. - Objęła kubek, ogrzewając dłonie przemarznięte w chłodnym marcowym
powietrzu. Po chwili stanowczo otrząsnęła się z ponurego nastroju. Frank z pewnością nie
chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słuchy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną
trasę. Trzynaście stanów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę.
- Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną
koniczynę.
- Też coś! - obruszył się, ale jego twarz wyraźnie poczerwieniała pod piegami.
Odstawił pusty kubek, obszedł biurko i usiadł. Wiedziała, że szykuje się do rozmowy o
interesach.
- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed
dziewiątą musimy ustawić namioty.
- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o drugiej zacznie się popołudniówka
- dokończyła z uśmiechem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła
w imprezach towarzyszących?
- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie.
- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi.
- W Ocali ktoś do nas dołączy, przynajmniej na jakiś czas. - Duffy zacisnął wargi.
Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu.
- Boże, Duffy. Kto to taki? Mam nadzieję, że nie jakiś nowicjusz, którego będziemy
musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić zanikającą
sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie
przekonany, że został ekspertem.
- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy
rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To
nasz właściciel.
Przez chwilę siedziała bez ruchu. Tak samo wyglądała, gdy zabierała się do tresury
młodego lwa.
- Nie! - Nagle zerwała się z krzesła, kręcąc gwałtownie głową. - Tylko nie on. Nie
teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce?
- To jego cyrk - przypomniał jej Duffy dość szorstko, jednak w jego głosie pojawiło
się współczucie.
- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka.
- Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna.
- Syna? - zdenerwowała się. Ściskając skronie palcami, podeszła wolno do okna.
Słońce oświetlało już cały obóz. Grupa akrobatów, w grubych okryciach narzuconych na
trykoty, kierowała się w stronę areny.
- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści
lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie
przyjechał. - Przełknęła łzy.
- Musisz się wreszcie nauczyć, że życie ma zawsze dwie strony, dziecinko -
powiedział Duffy. - Trzydzieści lat temu nie było cię na świecie. Nie wiesz, czemu żona
Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził.
- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i
ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo
zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku.
Duffy uniósł szerokie ramiona.
- Możliwe, że chce uciec od podatków. Albo pojeździć na słoniu. Może też zrobić
inwentaryzację, a potem nas wyprzedać.
- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić!
- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba.
- Mamy kontrakty do października...
- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się
w głowę. - Przecież to prawnik. - Widząc, jaka jest załamana, zmienił trochę ton. - Słuchaj,
dziecinko. Nie mówię, że zamierza nas sprzedać. Powiedziałem tylko, że to możliwe. Jo
przeczesała włosy palcami.
- Musi być jakiś sposób...
- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i
pokazać mu, ile jesteśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą
jarmarcznych kuglarzy, ale profesjonalnym zespołem ze znakomitym programem. Powinien
dowiedzieć się, co Frank stworzył, jak żył, co chciał osiągnąć. .. Wydaje mi się - dodał,
patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją.
- Ja? - Była zbyt zdumiona, żeby się rozgniewać. - Dlaczego? Ja tresuję lwy, a nie
prawników - rzuciła z pogardą.
- Byłaś bardzo zżyta z Frankiem. Poza tym nikt nie zna tak dobrze naszego cyrku. -
Ś
ciągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich
książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji.
- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że dogadam się z Keane'em Prescottem.
- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz...
- Nie takiego nie powiedziałam.
- No i jeśli się boisz...
- Niczego się nie boję! - Wcisnęła ręce do kieszeni i zaczęła chodzić po małym
pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zrobię co w
mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał.
- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia.
- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewinny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka
jestem delikatna.
I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Kiedy korowód cyrkowych samochodów podjeżdżał do dużego, porośniętego trawą
placu, nad horyzontem zaczynało się już rozjaśniać. Jeszcze chwila, a bladoszare niebo
zabarwią kolory świtu. W oddali widać było kwitnące gaje pomarańczowe, których zapach
docierał aż tutaj. Jo wysiadła ze swojego wozu i z rozkoszą wciągnęła do płuc pachnące
powietrze. Nie było dla niej piękniejszego widoku niż chwile, kiedy nadchodził świt.
Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała.
Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak
pozostali członkowie trupy cyrkowej wysypują się ze swoich wozów kempingowych,
przyczep i ciężarówek. Wkrótce ciszę poranka zmąciły głośne rozmowy. Zaczęła się praca.
Podczas gdy odwijano z bębna brezent namiotu, Jo poszła sprawdzić, jak jej koty zniosły
podróż.
Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z
jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul-
gą przerwał te występy, gdy tylko Jo zadebiutowała Buck miał ponad metr dziewięćdziesiąt
wzrostu i był bardzo muskularny, więc od czasu do czasu pokazywał się na imprezach
towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzywą jasnych włosów i piękną kręconą brodą
prezentował się nad wyraz atrakcyjnie. Dłonie miał szerokie, z grubymi palcami, lecz Jo
doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek.
Drobny Pete wyglądał przy Bucku dość mizernie. Nie sposób było określić jego
wieku. Zdaniem Jo był między czterdziestką a pięćdziesiątką ale nikt tego nie wiedział na
pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany mahoń, a głos miał głęboki i niski. Poznała
go pięć lat temu, gdy zgłosił się do niej z pytaniem o pracę. Nosił czapeczkę baseballową i
bez przerwy żuł gumę. Lubił czytać pożyczane od Jo książki, a kiedy siadał do pokera, nie
miał sobie równych.
Trzecim pomocnikiem był dziewiętnastoletni, pełen zapału i dobrych chęci Gerry.
Miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, był bardzo szczupły. Jego mama
zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył
o występach ze zwierzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę.
- Jak tam moje maleństwa? - spytała, podchodząc do nich. Zatrzymywała się przy
każdej klatce i łagodnie przemawiała do lwów, nazywając je po imieniu. Wkrótce zde-
nerwowane koty uspokoiły się. - No, widać, że dobrze zniosły podróż. Tylko Hamlet jest
trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie.
- To złośliwa bestia - mruknął Buck.
- Tak, wiem - odparła z namysłem. - Ale jest też bardzo bystry. - Splotła włosy w
gruby warkocz, który odrzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi.
Rzeczywiście na plac wjechało kilka samochodów i rowerów. Byli to ludzie z
okolicznych miasteczek, którzy lubili przyglądać się rozstawianiu wielkiego cyrkowego
namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich
tylko patrzyli. Byli jednak i tacy, którzy chętnie pomagali przy ustawianiu masztów,
naciąganiu brezentu, przygotowywaniu sprzętu. Zdobywali w ten sposób bilet na
przedstawienie i niezapomnianie wspomnienia.
- Trzymajcie ich z dala od klatek - poleciła Jo i ruszyła w kierunku rozkładanego
namiotu.
Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich
opiekunowie stali w pobliżu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wydął się jak
wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło
wynurzać się zza horyzontu, zabarwiając niebo na różowo. W czystym powietrzu niosły się
pokrzykiwania szefa robotników, śmiech jego młodych pracowników, od czasu do czasu
padało jakieś mocne słowo. Kiedy pod brezent wsunięto środkowe maszty, Jo dała znak
Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się
na szeroki, szary grzbiet.
Słońce z każdą chwilą było wyżej i pierwsze promienie oświetlały już plac. Woń
kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już
razy Jo oglądała podnoszenie namiotu o świcie. Za każdym razem było to niezapomniane
przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie piękny. Maggie podniosła
głowę i zatrąbiła, jakby i ona cieszyła się, że rozpoczynają nowy sezon. Jo ze śmiechem
sięgnęła do tyłu i poklepała szorstki, pomarszczony zad słonicy. Czuła się wolna i pełna
energii. Z uśmiechem popatrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który przystanął przy zwoju kabla. Przede
wszystkim zwróciła uwagę na jego sylwetkę. Mężczyzna był szczupły, trzymał się bardzo
prosto, miał szerokie barki, ale niezbyt muskularne ramiona Ubrany w dżinsy, niczym nie
różnił się od innych ludzi na placu, ale z daleka można było poznać, że to typowy
mieszczuch. Rozwiane przez wiatr ciemnoblond włosy opadały mu na czoło, gładko
wygolona szczupła twarz o mocno zarysowanych szczękach wydała się Jo niezwykle
atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w
tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało
ją, że wpatruje się tak bez skrępowania w obcego mężczyznę, jawnie okazując swoje
zainteresowanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy.
- Chce się pan przejechać? - zawołała. Kiedy nieznajomy uniósł brwi, wiedziała, że
usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo
do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzywdy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. -
Wiedziała, że zrozumiał jej wyzwanie. Kiedy podszedł, lekko uderzyła bok słonicy hakiem.
Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciągnęła rękę.
Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo.
Przez chwilę milczała zaskoczona drżeniem, w jakie wprawiło jej rękę zetknięcie z
jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić.
- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podniosła się z cichym stęknięciem, a jej
pasażerowie zakołysali się lekko na boki.
- Zawsze pani w ten sposób łapie mężczyzn? - zainteresował się nieznajomy. Miał
głęboki głos o sympatycznym brzmieniu.
- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię.
- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką?
- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła.
- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - dodała. - A ponieważ wydawał się
pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę.
Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i
równe zęby.
- Fascynujące! Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co
do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią.
- O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego?
Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu.
- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie.
- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na
które znamy odpowiedź?
- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na
swoją belę siana.
Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich końcach były metalowe pierścienie,
o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili
słonicę, Maggie ruszyła do przodu, pociągnęła słupy, które po chwili wskoczyły na swoje
miejsca, naciągając przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył.
Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez klapy namiotu na słońce.
- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na nowo.
Vito krzyknął do niej coś po włosku. Pomachała ręką, odpowiadając mu w tym
samym języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu
sama także zsunęła się na ziemię. Ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy jest bardzo
wysoki, zaledwie kilka centymetrów niższy od Bucka.
- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie.
- Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem.
- Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć
go ponownie.
- Tak, zamierzam obejrzeć występy. - Na jego ustach błąkał się uśmiech. - Czy pani
też bierze udział w spektaklu?
- Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał,
bo Maggie znów była potrzebna. - Muszę już iść. Mam nadzieję, że spodoba się panu
przedstawienie.
Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń.
- Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem.
- Czemu? - Pytanie było jak najbardziej szczere. Ona także chciała go zobaczyć i
również zupełnie nie rozumiała dlaczego.
Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza.
- Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca.
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że jest piękna. Może wydawała się atrakcyjna w
swoim cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne.
- No dobrze, jeśli nie będzie żadnych problemów z kotami. Ari ostatnio nie czuł się
najlepiej.
Kąciki jego ust drgnęły.
- Przykro mi to słyszeć. - Odwrócili głowy, gdy nawoływania stały się głośniejsze. -
Chyba jest pani potrzebna - powiedział. - Może mi pani jeszcze wskazać, który to jest Bill
Duffy?
- Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy?
Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie.
- Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe?
- Bo nie wygląda pan na artystę.
- Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego.
Nie wypytywała go więcej. Osłoniła oczy ręką i rozejrzała się wokół. W końcu
dostrzegła Duffy'ego, który doglądał rozstawiania namiotu kuchennego.
- To ten w marynarce w czerwoną kratę - powiedziała, wspinając się znów na kark
Maggie. - Niech mu pan powie, że Jo prosi o wejściówkę dla pana - rzuciła jeszcze przez
ramię i machnęła ręką na pożegnanie.
Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jo czekała na swoją kolej przy tylnym wejściu. Obok niej przystanął Jamie Carter
znany jako Topo. W swojej rodzinie reprezentował już trzecie pokolenie klaunów i może
dlatego całkiem naturalnie czuł się z twarzą pomalowaną na biało i w pomarańczowej peruce.
Dorastali razem i Jo traktowała Jamiego bardziej jak brata niż przyjaciela. Jamie był wysoki i
szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz.
- Mówiła coś? - Jamie zadał to pytanie już po raz trzeci. Jo z westchnieniem opuściła
klapę namiotu. Na arenie klauni zabawiali publiczność, podczas gdy pracownicy techniczni
rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy.
- Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro.
Jamie najeżył się. Szczupłe ramiona wyprostowały się pod koszulą w czerwone
grochy.
- Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne
kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego.
- Jesteś bardzo miły! - parsknęła, niespecjalnie wzruszona drwiącą uwagą.
Denerwowało ją, że Jamie robi z siebie idiotę z powodu akrobatki Carmen Gribalti, jednak
cała złość wyparowała z niej, kiedy spojrzała w markotne oczy przyjaciela.
- Sądzę, że nie miała nawet okazji, by przeczytać kartkę od ciebie - powiedziała
uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu.
- Pewnie tak - mruknął Jamie z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi
w tym linoskoczku. Jo pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak była zbyt mądra, aby
mówić o nich głośno.
- Nie sposób trafić za cudzym gustem. - Cmoknęła go głośno w czerwony, okrągły
nosek. - Ja na przykład aż drżę na widok mężczyzny z grzywą gęstych pomarańczowych
włosów.
- Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie.
Jo ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora występu Jamiego.
- Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała.
- Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wiadro z konfetti.
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. — Nie mówię o tych, którzy zwykle tu
przychodzą. Ma około trzydziestki, ubrany w dżinsy i T - shirt, wysoki - ciągnęła.
Dobiegający z areny głośny śmiech publiczności zagłuszał jej słowa. - Ciemnoblond, proste
włosy.
- Taa... Widziałem. - Jamie usunął ją z drogi, szykując się do wyjścia na arenę. -
Wchodził z Duffym do czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo
wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti.
Jo przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała,
ż
e Duffy zabrał kogoś nieznajomego do wozu, gdzie mieściła się administracja cyrku.
Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował
fizycznie i z pewnością na stałe mieszkał w mieście. A poza tym, pomyślała, wskakując na
białą klacz o imieniu Babette, sprawiał wrażenie osoby, która odniosła sukces i cieszy się
autorytetem.
Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim rozmyślać. Podczas parady uważnie
przyglądała się publiczności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie
było. Jo machinalnie poklepała szyję klaczy i wyprostowała się, słysząc gwizdek
konferansjera.
- Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa
atrakcja! Powitajcie Jovilette, królową dżungli!
Jo trąciła Babette piętami i klacz wpadła na arenę. Publiczność owacyjnie witała
postać w czarnej pelerynie galopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny,
strzelając na przemian biczami, a kiedy przejeżdżała obok wejścia do klatki, zeskoczyła z
pędzącego konia. Jeden z pomocników zabrał Babette, a tymczasem Jo chwyciła bicze w
jedną rękę i z rozmachem zrzuciła pelerynę, pod którą miała obcisły biały trykot ozdobiony
złotymi cekinami. Czarne włosy, przytrzymane mieniącym się diademem, jak fala spływały
wzdłuż jej pleców.
W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na białych i niebieskich postumentach.
Dla publiczności wejście tresera za kraty wydawało się całkiem zwyczajną czynnością,
jednak Jo wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć
się na środku areny, musiała przejść między dwoma lwami. Wystarczyło, żeby jeden z nich
czymś się zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych
pazurach taki cios mógłby okazać się zabójczy.
Zdecydowanym krokiem przeszła na środek klatki i po chwili stała otoczona ze
wszystkich stron lwami. Strzelając dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły
na tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki.
Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą
do bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która powstrzymywała
te zapędy. Zakończyła przedstawienie wśród wiwatów publiczności, przejeżdżając na
Merlinie wokół areny.
- Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej wełniane okrycie. - Poszło ci dziś jak
po maśle.
- Dzięki. - Owinęła się szczelnie ciepłą narzutką. Na arenie w świetle reflektorów
panował upał i teraz wieczorne wiosenne powietrze wydawało jej się bardzo rześkie. -
Powiedz Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne.
Pete zaśmiał się.
- Już widzę, jak skacze z radości - powiedział, ruszając w stronę ciężarówki, którą
odwoził naczepę z klatkami.
Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze
analizowała swój występ.
Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa
próbował swoich sztuczek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła
na chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie.
- Niezły ten pani numer.
Odwróciła się gwałtownie. Czuła, jak puls jej przyspieszył. Nawet nie próbowała
ukrywać radości, która ją ogarnęła na widok mężczyzny.
- Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się
w jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W
końcu zaśmiał się krótko i z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Muszę się do czegoś przyznać - zaczął. - Kiedy rano mówiła pani o występie z
kotami, myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o
afrykańskich lwach.
- Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe?
Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę.
- Moim zdaniem - powiedział, przepuszczając przez palce pasmo jej włosów - to
wydaje się znacznie bardziej logiczne niż fakt, że ktoś taki malutki wchodzi do klatki z
dwunastoma dzikimi kotami.
- Nie jestem malutka - poprawiła go łagodnie. - A poza tym wśród dwunastu lwów
wzrost naprawdę ma niewielkie znaczenie.
- No tak, ma pani rację. - Oderwał wzrok od jej włosów i spojrzał w jej oczy. -
Dlaczego pani to robi? - spytał znienacka.
Patrzyła na niego zdumiona.
- Jak to dlaczego? To mój zawód.
. Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, domyśliła się, że nie satysfakcjonuje go ta
odpowiedź.
- Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów.
- Treserką - skorygowała automatycznie. Od namiotu dobiegały stłumione oklaski. -
Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy.
- Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę
go to interesuje.
- Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był treserem, a ja po nim odziedziczyłam
umiejętność obchodzenia się z kotami. - Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiała się nad
swoją pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien
pan tak marnować swojego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przynajmniej
zobaczyć fragment ich występu. - Odwróciła się, żeby podprowadzić go do drzwi dla
artystów, ale mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu.
Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące
od niego ciepło. Serce waliło jej w piersi tak mocno, jak wówczas, gdy podchodziła do
nowego kota. Teraz też spotykało ją coś nowego, coś, czego nigdy nie doświadczyła.
Zadrżała, gdy uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Nie poruszyła się, patrzyła tylko uważnie,
pozwalając, by fala ciepła ogarnęła całe jej ciało.
- Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było więcej ciekawości niż pożądania.
We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie.
- Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu?
Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomyślała, zastanawiając się, jakie są
w dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął
pod jej włosy i położył u nasady szyi.
- Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic przeciwko temu.
Kąciki jego ust drgnęły. Jego ręka trochę mocniej objęła jej kark. Powoli pochylił
głowę. Zaintrygowana, ale też trochę nieufna, nadal patrzyła mu w oczy. Z doświadczenia
wiedziała, że oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach.
To był bardzo delikatny pocałunek, właściwie muśnięcie. Jo poczuła, jak ziemia
zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą słonie.
Tylko dlaczego teraz, myślała leniwie. Z tyłu, z namiotu dobiegały ich głosy
rozentuzjazmowanej publiczności. Czuła, że serce wali jej jak młotem. Stali, prawie nie
dotykając się. Jego usta lekko pieściły jej wargi. Lekko, leniwie, czubkiem języka obrysował
kontur jej ust, zachęcając je do rozchylenia się. Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego,
zaledwie próbował. Kiedy pogłębił pocałunek, oddech Jo stał się szybszy, z jej ust wydarł się
cichy jęk, a powieki opadły.
Przez chwilę poddała mu się całkiem, pozwalając, by ogarnęły ją nowe doznania.
Resztką świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń
ciągle spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote.
- Jesteś zadziwiającą kobietą, Jovilette - wyszeptał.
- Kryjesz tyle niespodzianek.
- A ja nawet nie wiem, jak się nazywasz - powiedziała z uśmiechem. Czuła się
wspaniale, ożywiona, podekscytowana, pełna energii.
Ze śmiechem zdjął wreszcie dłoń z jej szyi i chwycił jej drugą rękę. Zanim jednak
zdążył coś powiedzieć, od namiotu rozległo się wołanie Duffy'ego. Jo odwróciła głowę i
patrzyła, jak Duffy idzie w ich stronę szybkim, kołyszącym krokiem.
- Proszę, proszę - zawołał wesoło. - Nie wiedziałem, że już się poznaliście. Czy Jo
oprowadziła już pana trochę?
- Poklepał dziewczynę po ramieniu. - Wiedziałem, że mogę na ciebie Uczyć,
dziecinko.
Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął:
- Tak jest, szanowny panie. Widział pan, co ta mała potrafi. A cyrk zna jak własną
kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Jo,
a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby
chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg.
Jo nagle poczuła ukłucie niepokoju. Co on gada o księgach i kontraktach? Rzuciła
okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim
uśmiechem.
- Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana.
- Dziecinko, przecież wiesz, że pan Prescott jest prawnikiem - zaśmiał się Duffy,
głaszcząc ją po głowie. - Nie przegap wyjścia na arenę. - Kiwnął im głową na pożegnanie i
odmaszerował.
Keane poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko.
- No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz.
- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje
dłonie, panie Prescott?
Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natychmiast wsunęła ręce do kieszeni.
- Nie wydaje ci się, Jo, że doszliśmy już do takiego etapu naszej znajomości, kiedy
można mówić sobie po imieniu?
- Zapewniam pana, panie Prescott, że nie byłoby żadnych etapów, gdybym wiedziała,
kim pan jest - odparła sztywno. Czuła się zdradzona i upokorzona. Cała przyjemność z
dzisiejszego wieczoru gdzieś się ulotniła. Pocałunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał
się tani, płytki i nie na miejscu. O, nie! Nie będę mu mówić po imieniu, postanowiła. Ani
teraz, ani nigdy. - Proszę mi wybaczyć, ale przed wyjściem na arenę muszę jeszcze coś
załatwić.
- Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników?
Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jak to się stało, że rano tak bardzo się
pomyliła?
- Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi.
- W takim razie musi chodzić o moje nazwisko. Czy to znaczy, że masz jakiś żal do
mojego ojca?
W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wyszarpnęła rękę.
- Frank Prescott był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl
mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Frankiem. Pan w ogóle nie ma do
niego prawa! - Choć sprawiało jej to wielką trudność, starała się nie podnosić głosu. -
Powinien pan od razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki.
- A więc tak nazywasz to, co przed chwilą zaszło? - spytał chłodno. - Okropną
pomyłką?
Jego spokój wyprowadzał Jo z równowagi. Za wszelką cenę muszę się opanować,
nakazała sobie w duchu.
- Nie ma pan żadnych praw do cyrku Franka - powiedziała cicho. - To, że zostawił go
panu, jest chyba jedynym błędem, jaki popełnił w życiu. - Zdawała sobie sprawę, że zaraz
straci nad sobą kontrolę, obróciła się więc na pięcie i pobiegła przez plac, aż zniknęła w
ciemności.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dzień był zdumiewająco ciepły. Wozy kempingowe, przyczepy i ciężarówki stały w
swoim zwykłym porządku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczących tysiące
mil, podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch.
Główny namiot był już gotowy do popołudniówki.
Rose szła szybkim krokiem przez lunapark w stronę klatek ze zwierzętami. Ciemne
włosy upięła na karku w kok, wielkie piwne oczy patrzyły badawczo, jakby kogoś szukała.
Na trykot narzuciła płaszcz kąpielowy, na nogach miała tenisówki. Pomachała do Jo, która
stała przed klatką Ariego, i przyspieszyła kroku.
- Jo! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Jamiego.
- Domyśliłam się - uśmiechnęła się Jo. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce
klauna Topo. Gdyby Jamie miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawładnąć swoim
sercem, zamiast uganiać się za Carmen. - Nie widziałam go przez całe rano. Może jest na
próbie.
- Bardziej prawdopodobne, że umizga się do Carmen - mruknęła Rose, patrząc
niechętnie w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka.
- Za to mu płacą - zauważyła Jo, ale Rose nie zareagowała na dowcip. Jo westchnęła.
Szczerze lubiła tę inteligentną, wesołą dziewczynę. - Posłuchaj, Rose - zaczęła, starając się,
by jej głos brzmiał możliwie łagodnie.
- Jamie jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupełnie go zafascynowała, ale to
minie.
- Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burknęła Rose, jednak widać było, że
już odzyskuje humor.
- Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o urodzie - mruknęła, odwracając
wzrok od Jo. - Kto to jest?
Jo rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła.
- Właściciel - odparła bezbarwnym głosem.
- Keane Prescott? Nikt mi nie mówił, że jest taki przystojny. - Zawsze wobec
mężczyzn stawała się nagle ognistą Meksykanką. - Jamie ma szczęście, że hołduję
monogamicznym związkom.
- Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powiedziała Jo i zarobiła kuksańca pod
ż
ebra.
- On tu idzie, amiga, i patrzy na ciebie. O la la, mój tata natychmiast pogoniłby
Jamiego do ołtarza, gdyby zauważył takie spojrzenie.
- Głupia jesteś - parsknęła Jo ze złością.
- Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem.
- Raczej romantyczna.
Jo nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Jej oczy ciągle się śmiały, gdy podniosła
wzrok i napotkała spojrzenie Keane'a. Pospiesznie przybrała poważną minę.
- Dzień dobry, Jovilette. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat.
- Dzień dobry panu - odparła. Rose chrząknęła głośno, więc dodała: - To jest Rose
Sanchez.
- Miło mi pana poznać, panie Prescott. - Rose wyciągnęła rękę i obdarzyła Keane'a
uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Jamiego. - Słyszałam, że jedzie pan
z nami w trasę.
- Witaj, Rose. - Keane z uśmiechem ujął dłoń dziewczyny. Jo zauważyła niechętnie,
ż
e uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób, jak wczoraj rano. Widząc, że meksykańska
krew zaróżowiła policzki dziewczyny, postanowiła interweniować.
- Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż.
- Cholera jasna! - krzyknęła Rose, zapominając, że miała być wytworna. - Muszę
pędzić. - Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Jamiemu, że
go szukałam.
Keane patrzył za nią, jak pędziła przez obóz, podtrzymując jedną ręką poły długiego
szlafroka.
- Urocza.
- Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Jo.
- Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta
osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami?
- Rose to Serpentina, pańska największa gwiazda w imprezach towarzyszących.
Zaklinaczka węży. - Ogromną przyjemność sprawił jej wyraz niedowierzania, który pojawił
się na twarzy Keane'a. Nie trwało to jednak długo.
- Wspaniale. - Nim zdążyła zaprotestować, wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z
policzka. - Czyżby chodziło o kobry?
- Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem.
Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić...
- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bardzo spokojnie, jego głos przybrał
rozkazujący ton.
- Panie Prescott - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę
przygotować się do popołudniowego przedstawienia.
- Do swojego występu masz jeszcze półtorej godziny - zaprotestował. - Sądzę, że z
powodzeniem możesz mi poświęcić część tego czasu. Proszono cię, abyś zapoznała mnie z
cyrkiem. Nie widzę powodu, żebyśmy nie mogli zacząć od razu. - Jego ton nie pozostawiał
wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić.
- Od czego chciałby pan zacząć? - spytała.
- Od ciebie.
- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi.
Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii.
- Rzeczywiście nie rozumiesz... - zgodził się. - Zacznijmy w takim razie od twoich
kotów.
- Ach, o to chodzi. - Czoło Jo natychmiast rozpogodziło się. - Mam trzynaście kotów -
zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i
pół roku do dwudziestu dwóch lat.
- Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Keane.
- Zgadza się. Ari jest już na emeryturze. - Odwróciła się i wskazała dużego samca,
drzemiącego w klatce. - Podróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzieścia dwa
lata i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego
dnia, co ja.
- Jo westchnęła. Jej głos znacznie złagodniał. - To ostatni z lwów mojego ojca -
Pogrążona we wspomnieniach zapomniała o stojącym obok mężczyźnie. - Ari był moim
najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkiego nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem,
prawda, Ari?
Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na
Jo. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł
w drzemkę.
- Jest zmęczony - mruknęła Jo, próbując nie poddawać się przygnębieniu. -
Dwadzieścia dwa lata to podeszły wiek dla lwa.
- Co się stało? - zaniepokoił się Keane, przytrzymując jej rękę, nim Jo zdążyła się
odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami.
- On umiera - powiedziała drżącym głosem. - A ja nie mogę nic na to poradzić. -
Wcisnęła ręce do kieszeni i przeszła w stronę dalszych klatek. Nabrała głęboko powietrza,
starając się uspokoić. Kiedy Keane dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje
wyjaśnienia.
- Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki.
Z zewnątrz dobiegły słabe dźwięki muzyki, która sygnalizowała, że lunapark został
otwarty.
- To jest Merlin, na którym wyjeżdżam z areny. Ma dziesięć lat. Jest najbardziej
zrównoważonym kotem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff - ciągnęła, wskazując
następnego kota - ma sześć lat, jest moim najlepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni
maluch.
- Lwy krążyły niespokojnie, gdy szli z Keane'em wzdłuż klatek. Pod wpływem
nagłego impulsu, Jo uniosła nieznacznie dłoń. Faust zrozumiał sygnał i natychmiast rozległ
się potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Keane nie rzucił się do
ucieczki.
- Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale.
- To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda?
- Tak. - Zmarszczyła czoło, lecz po chwili otwarcie powiedziała, co chodziło jej po
głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy.
- W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Jo ponownie odwróciła się do lwów.
- Lazarus, dwunastolatek, to prawdziwy artysta. Bolingbroke ma dziesięć lat, jest
synem tej samej lwicy co Merlin. Hamlet - powiedziała, zatrzymując się - ma pięć lat. -
Patrzyła prosto w żółte oczy kota. - Ma duże możliwości, ale jest bardzo arogancki i
niezwykle cierpliwy. Tylko czeka, aż popełnię błąd.
- Dlaczego? - Keane rzucił okiem na Jo. Ciągle patrzyła w oczy Hamleta.
- Żeby móc mnie zaatakować - powiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy ani tonu
głosu. - To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic.
- Bardzo wytworna dama. Ma sześć lat. Hester, siedmiolatka, jest bardzo
wszechstronna. A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną
klatkę. - Dulcynea, najpiękniejsza z moich pań. Ofelia, która w zeszłym roku miała małe i
ośmioletnia Abra. Trochę humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi.
- W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Keane, patrząc, jak wiatr unosi
pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz?
- Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności.
Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię.
- Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek.
- Jak je oswajasz? - pytał dalej.
- W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich
przeszła wysoka blondynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny -
zawołała za nią Jo.
Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko
mówić po francusku. Jo roześmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku.
- Fifi potrafi zrobić podwójne salto na grzbiecie pędzącego konia - wyjaśniła
Keane'owi, kiedy podjęli spacer. - Jest tresowana w taki sam sposób jak moje koty, tyle że
ona jest udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie.
- Podniosła głowę, żeby spojrzeć na Keane'a. Słońce oświetlało jej włosy i zapaliło
złote błyski w jej zielonych oczach. - Natury nie da się oswoić. Jeśli zmienia się dzikie
zwierzę w domową maskotkę, pozbawia się je charakteru, wymazuje się naturalne cechy. A
poza tym jego poczucie wolności, które jest podstawą natury, zawsze może się ujawnić.
Kiedy pies atakuje swojego pana, to niemiłe. Jednak gdy zaatakuje lew, to śmiertelnie
niebezpieczne.
- Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły
samiec ma prawie metr wysokości w okolicy grzbietu i waży ponad dwieście kilogramów.
Jeden dobrze wymierzony cios łapą może złamać człowiekowi kark, nie wspominając już, co
mogą zrobić zęby i pazury.
- I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat?
- Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym
atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żadnych szans.
- Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku?
Muzykę ledwo już było słychać. Jo odwróciła się i ze zdumieniem spostrzegła, że
odeszli całkiem daleko od obozu. Usiadła po turecku na trawie i skubiąc zielone źdźbła,
podjęła:
- Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję
nad nimi, częściowo siłą woli. Podczas tresury trzeba wyrabiać wzajemne zrozumienie,
szacunek, a jeśli ma się szczęście, to także trochę przywiązania. Ale na pewno nie można im
na tyle ufać, żeby przestać uważać. A przede wszystkim - dodała, patrząc, jak Keane siada
obok niej - musi się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. - Ze
ś
miechem odchyliła się do tyłu, opierając się na łokciach. - Gra pan w pokera?
- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A
ty?
- Czasami. Mój pomocnik, Pete... - Jo rozejrzała się uważnie i wyciągnęła rękę. - O,
jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu
organizuje pokera.
- Kim jest ta dziewczynka na szczudłach?
- To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Jamie. - Zaśmiała się, widząc, jak
Jamie przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła.
- Ten od Rose? - spytał Keane, przyglądając się improwizowanemu przedstawieniu w
obozie.
- Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Jamie jest całkiem zauroczony
Carmen Gribalti, chociaż nie ma u niej żadnych szans. Carmen robi słodkie oczy do
linoskoczka Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszystkie dziewczyny wokół.
- A kto ciebie oczarował, Jovilette? - Pociągnął ją lekko za włosy i jej twarz znalazła
się tuż obok niego.
Nie zdawała sobie sprawy, że Keane siedzi tak blisko. Wystarczyło właściwie
odrobinę pochylić głowę, żeby dotknąć jego ust. Nagle z całą intensywnością doleciał ją
słodki zapach trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki dochodzące z cyrku wydawały się dalekie
i przytłumione, znacznie wyraźniej słyszała śpiew ptaków. Ciągle pamiętała smak jego ust i
ciekawiło ją, czy teraz byłby taki sam. Mierzyła go wzrokiem, czekając, aż wyrówna się jej
puls.
- Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a
w oczach malowała się ciekawość.
Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciała, żeby mężczyzna ją pocałował. Pragnęła
znów poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił
z całej siły. Marzyła, żeby wróciło tamto uczucie lekkości. Nigdy wcześniej nie poznała
uczucia fizycznego pożądania, a wczoraj trwało ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które
poczuła w żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące.
- O czym tak myślisz? - spytał Keane, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu.
- Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze.
- Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz,
Jovilette? - spytał.
- Jeszcze nie jestem pewna. - Zauważyła, że jej głos stał się lekko ochrypły. I nagle
otrząsnęła się. Nie powinna ani czuć się dziwnie, ani marzyć o tym, żeby Keane Prescott ją
pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrzepała spodnie na siedzeniu.
- Uciekasz? - Keane również podniósł się z trawy.
- Nigdy przed niczym nie uciekam, panie Prescott - powiedziała zimno. Była zła na
siebie, że znów uległa jego urokowi. - A już z pewnością nie będę uciekać przed jakimś
miastowym prawnikiem - ciągnęła z pogardą. - Nie byłoby lepiej, gdyby wrócił pan do
Chicago i wsadził kogoś do więzienia?
- Jestem obrońcą - odparował Keane. - Nie wtrącam ludzi do więzienia tylko ich
stamtąd wyciągam.
- Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakiegoś przestępcę.
Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował.
- Całkiem mnie oczarowałaś, Jovilette.
- Zupełnie niechcący, zapewniam pana. - Cofnęła się, widząc rozbawienie w jego
oczach. Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wybuchnęła.
- Nie ma pan tu nic do roboty.
- Wręcz przeciwnie - odparł obojętnym tonem. - Mam, i to całkiem sporo. Ten cyrk
należy do mnie.
- Dlaczego? - Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby próbowała go odepchnąć. - Bo
tak napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne
napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest
pańskim zdaniem wartość marzenia? Na ile pan wyceni ludzką duszę? Niech pan na to
spojrzy! - zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie namioty i
przyczepy, ale z pewnością nie rozumie pan, co to wszystko znaczy. Frank to rozumiał. I
kochał.
- Jestem tego świadomy. - W głosie Keane'a dało się słyszeć ostrzejsze tony. - Jak
również tego, że to mnie zostawił cyrk.
- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego. - Sfrustrowana, wcisnęła dłonie do kieszeni i
odwróciła się do niego tyłem.
- Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił.
- Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że
włosy za nią zawirowały. - Ani razu.
- To prawda - zgodził się Keane. Kołysał się na lekko rozstawionych nogach, nie
spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także
przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu...
- Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago...
- Nie zamierzam rozmawiać o mojej matce - przerwał tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami.
- Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa.
- O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, którego nie znał. - Jak pan może być
tak arogancki i nieczuły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie.
- Czy życie tych wszystkich ludzi nic dla pana nie znaczy? Ani marzenia Franka? Nie wy-
starczy panu tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć
majątek? Chciwości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu.
- Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrzegawczo.
- Gdybym potrafiła, wypchnęłabym pana aż do granic Chicago - parsknęła. - Nigdy
nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić.
Keane znów zakołysał się na piętach.
- Jovilette, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś.
- To prawda - odpowiedziała spokojnie. - Ale wystarczyło niespełna dwadzieścia
godzin, żebym świadomie nabrała do pana niechęci. Zaraz zaczynam występ - dodała,
kierując się w stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie
doszła do swojej przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi.
Pół godziny później Jamie wyskoczył zziajany z areny. Zmęczony długim występem
stanął przy wejściu, rękę zaczepił o czerwone szelki i z trudem chwytał powietrze. Nagle
spostrzegł Jo, która czekała ze swoją białą klaczą na sygnał konferansjera. Po jej ponurym
spojrzeniu poznał, że coś musiało ją zdenerwować.
- Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy.
- Co się stało?
- Nic - warknęła i natychmiast zrobiło się jej przykro, że jest taka opryskliwa. -
Pokłóciłam się z właścicielem.
- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki?
- Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna
zawirowała z furkotem.
- Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spokojnie w Chicago...
- Czekaj, czekaj. - Jamie powstrzymał ten wybuch, delikatnie potrząsając ją za
ramiona. - Powinnaś mieć więcej rozumu i nie doprowadzać się do takiego stanu przed
wyjściem na arenę. Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce.
- Nic mi nie będzie - burknęła.
- Jo! - zniecierpliwił się Jamie.
Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk
- i oparła czoło o pierś przyjaciela.
- Jamie, jestem taka wściekła! On może wszystko zniszczyć. W ogóle nic nie rozumie.
- W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po
swoje wiadro z konfetti.
Kiedy zniknął za klapą namiotu, Jo przytuliła policzek do boku klaczy.
- Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozumieć - szepnęła.
Ż
ałuję, że tu przyjechał, dodała w myślach, wskakując na konia. Nie spostrzegłabym
wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wolałabym, żeby
nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesuwając czubek języka po wargach.
Ależ z ciebie kłamczucha, szeptało jej sumienie. Bardzo ci się to podobało. Nigdy
przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że pocałował cię
wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu.
Wzięła kilka równych, głębokich oddechów, próbując odzyskać jasność umysłu.
Kiedy usłyszała zapowiedź swojego występu, uderzyła klacz piętami i jak błyskawica
wyjechała na arenę.
Nic nie szło dziś dobrze. Publiczność, nieświadoma błędów, witała radośnie każdą
demonstrowaną sztukę, jednak Jo zdawała sobie sprawę, że daleko jej do ideału. Koty
również wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co
bez przerwy musiała wprowadzać drobne zmiany, które tuszowały ich nieposłuszeństwo. Z
wysiłku rozbolała ją głowa. Gdy przekazywała Merlina Buckowi, ręce miała wilgotne od
potu.
Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki.
- Co się z tobą dzieje? - spytał bez ogródek. Było jasne, że w przeciwieństwie do
publiczności, dostrzegł każde uchybienie.
- Trochę źle zsynchronizowałam poszczególne elementy i tyle - odpowiedziała,
starając się nadać głosowi możliwie obojętny ton. Jednocześnie walczyła z drżeniem, które
czuła aż w żołądku.
- Trochę? - zagrzmiał Buck. - Kogo chcesz oszukać? Kiedy wchodzisz do klatki,
musisz brać ze sobą rozum.
- Masz rację, Buck - przyznała pokornie. Ze znużeniem podniosła rękę i odgarnęła
włosy. - To się już nie powtórzy. - Uśmiechnęła się przepraszająco.
Buck niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę.
- No dobra - mruknął. Pociągnął nosem i dokończył stanowczo: - Ale natychmiast po
finale pójdziesz się zdrzemnąć. I żadnej kawy. Nie chcę cię tu widzieć aż do kolacji.
- Dobrze, Buck - powiedziała potulnie. Słabość, którą czuła w nogach, zaczęła
ustępować, osłabło też tępe dudnienie w skroniach. Buck odjechał już z klatką Merlina, a ona
uznała, że drzemka istotnie dobrze jej zrobi. W dodatku był to świetny sposób, aby przez
resztę dnia unikać Keane'a Prescotta. A czas do finału można przecież spędzić na niezo-
bowiązującej pogawędce z linoskoczkiem Vitem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Deszcz padał przez trzy dni. Nie był co prawda zbyt ulewny, ale uporczywy i
męczący. Cyrk jechał na północ, a chmury sunęły za nim. Namioty rozstawiane były na
nasiąkniętych wodą polach i błotnistych placach, na hipodromie rozkładano słomę, a artyści
przemykali ze swoich przyczep na arenę pod ociekającymi parasolami.
Plac w pobliżu Waycross w stanie Georgia pokrywały liczne kałuże. Patrząc na
ciężkie od ołowianych chmur niebo, Jo z wdzięcznością myślała, że na ten wieczór nie
zaplanowano przedstawienia. Zanim minęła szósta, zrobiło się ciemno, a w wilgotnym
powietrzu czuło się wyraźnie chłodne powiewy. Wcześnie zjadła kolację i pospiesznie
opuściła namiot kuchenny. Postanowiła, że zajrzy do kotów, a potem zamknie się w
przyczepie, zaciągnie story, odcinając się od deszczu i zwinie się na łóżku z książką. Trudno
było o lepszy pomysł, zwłaszcza że drżała z chłodu.
Nie miała ze sobą parasola. Ukryła się pod szarym kapeluszem z wywiniętym rondem,
a cienka przeciwdeszczowa kurtka chroniła ją przed wiatrem. Opuściła głowę i truchtem
biegła po błotnistym placu, okrążając lub przeskakując kałuże. Nuciła sobie pod nosem,
ciesząc się z góry na spokojny odpoczynek. Głos zamarł jej w gardle, kiedy czyjeś dłonie
chwyciły jej ręce. Zanim podniosła głowę, wiedziała, że to Keane Prescott.
- Przepraszam, panie Prescott. Nie patrzyłam, gdzie idę...
- Zdaje się, że pogoda trochę uszkodziła twój radar, Jovilette.
- Nie wiem, o co panu chodzi...
- Myślę, że jednak wiesz - przerwał jej. - W tej chwili nie ma w pobliżu żywej duszy,
a przecież przez kilka dni bardzo się starałaś, żeby w żadnym wypadku nie znaleźć się ze mną
sam na sam.
Zamrugała gwałtownie. Faktycznie, dzięki sprytnym zabiegom udawało się jej unikać
go od czasu wspólnego spaceru. Głupotą jednak było zakładać, że on nie dostrzeże tych
uników.
- Ciekawe spostrzeżenie, panie Prescott - rzuciła chłodno. - A teraz, jeśli pan pozwoli,
pójdę już. Nie chcę zmoknąć. - Ze złością oparła obie dłonie o jego pierś i odepchnęła się. Ze
zdumieniem odkryła, że w szczupłym ciele kryło się niespodziewanie dużo siły. Podniosła
oczy i przez zaciśnięte zęby warknęła: - Proszę mnie puścić.
- Nie - odparł Keane spokojnie. - Chyba tego nie zrobię.
Patrzyła na niego w osłupieniu.
- Panie Prescott, jestem zmarznięta i przemoczona i chcę iść do siebie. Czego pan
sobie ode mnie życzy?
- Przede wszystkim, żebyś przestała do mnie mówić „panie Prescott”. - Jo odęła wargi,
ale nie odezwała się ani słowem. - Poza tym chcę, żebyś poświęciła mi jedną godzinę i razem
ze mną przejrzała listę personelu.
Przez kurtkę czuła jego mocne palce na swoim ramieniu.
- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia?
Przez chwilę słychać było wyłącznie krople deszczu uderzające o ziemię i
rozpryskujące się z pluskiem w kałużach.
- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że muszę wreszcie to z siebie wyrzucić...
Stali zbyt blisko siebie, aby mogła mu uciec. Zresztą Keane był na to za szybki. Jego
usta stłumiły jej protesty, ramiona unieruchomiły jej ręce. Już wcześniej bywało, że czuła
dotyk męskiego ciała: pracowała przecież z akrobatami, ćwiczyła jazdę konną z woltyżerami.
Nigdy jednak nie była tak świadoma czyjejś bliskości, jak teraz. Ciało Keane'a było mocne i
twarde, w jego ramionach kryła się siła, której nie dostrzegła przy pierwszym spotkaniu. Ale
najbardziej zwodnicze okazały się jego usta. Poprzednio były delikatne i czułe, tym razem
jednak wydawały się zachłanne, władcze, nie znoszące sprzeciwu.
Zapomniała o deszczu, chociaż padał jej na twarz, nie pamiętała też o zimnie. Czuła,
ż
e ogarniają ciepło, krew płynie szybciej, jej ciało wtapia się w ciało Keane'a. Kiedy oderwał
wargi od jej ust, ciągle miała zamknięte oczy. Wciąż rozkoszowała się przeżytą właśnie
chwilą smakując przyjemność, jaką czuła.
- Jeszcze? - spytał miękko Keane, głaszcząc jej plecy.
- Całowanie się może być niebezpieczną rozrywką, Jo.
- Ponownie pochylił głowę i delikatnie chwycił zębami jej dolną wargę. - Ale ty
przecież wiesz wszystko o niebezpieczeństwie, prawda? - Pocałował ją mocno, pozbawiając
tchu.
Serce podskoczyło jej do gardła, nogi miała jak z waty, po plecach przeszedł dreszcz.
Znała to uczucie. Doświadczała go za każdym razem, gdy była w klatce ze swoimi kotami.
Pojawiało się zawsze, kiedy zamykano za nią kraty odgradzające zwierzęta od areny.
Spojrzała w bursztynowe oczy Keane'a i nagle opanował ją strach. W ustach jej zaschło, a
ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Zmarzłaś. - Głos Keane'a był niespodziewanie energiczny. - Idziemy do mojej
przyczepy. Zrobię ci kawę.
- Nie! - zaprotestowała natychmiast. Wiedziała, że była w tej chwili zbyt słaba, aby się
opierać, a także zbyt mało doświadczona, by z nim walczyć. Nie mogła zostać z nim sama.
Keane odsunął ją od siebie, ale uścisk jego palców na jej rękach nie zelżał. Nie
potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy.
- To, co zaszło przed chwilą, było czysto osobistą sprawą - powiedział w końcu. -
Sprawą między mężczyzną a kobietą. Moim zdaniem uprawianie miłości powinno pozostać w
sferze prywatnej. Jesteś niesamowicie pociągająca, Jovilette, a ja zwykłem dostawać to, na co
mam ochotę. W taki czy inny sposób.
Jego słowa podziałały na nią jak zastrzyk adrenaliny. Broda Jo wysunęła się do
przodu, w oczach zapłonął ogień.
- Jeśli będę się z kimś kochać, to wyłącznie dlatego, że ja tego chcę.
- Ależ oczywiście - przytaknął jej zgodnie. - Oboje jednak wiemy, że będziesz tego
pragnęła, kiedy nadejdzie właściwa pora.
Dwa razy otwierała i zamykała drżące usta, nim wreszcie zdołała wydobyć głos ze
ś
ciśniętego gardła.
- Ze wszystkich aroganckich, wstrętnych...
- I prawdomównych - podsunął jej Keane usłużnie. - Teraz jednak musimy zająć się
interesami. Chociaż deszcz zupełnie mi nie przeszkadza, gdy cię całuję, to pracować wolę w
suchym pomieszczeniu. - Podniósł dłoń, widząc, że Jo zamierza zaprotestować. - Już ci
powiedziałem: ten pocałunek był między mężczyzną a kobietą. Natomiast sprawy służbowe
będą omawiać właściciel cyrku i artystka na kontrakcie. Czy to jasne?
Wzięła głęboki oddech, pragnąc nadać głosowi normalne, spokojne brzmienie.
- Jasne - zgodziła się. I już bez słowa pozwoliła poprowadzić się po śliskim od błota
placu.
Keane popchnął ją lekko w stronę drzwi. Zamrugała gwałtownie, gdy sięgnął do
kontaktu i nagle oślepiło ją jasne światło.
- Zdejmij kurtkę - powiedział i pociągnął w dół zamek, zanim zdążyła do niego
sięgnąć. Instynktownie podniosła rękę, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Skwitował ten gest
uniesieniem brwi. - Zrobię kawę. - Zniknął za przepierzeniem, gdzie urządzona była
mikroskopijna kuchnia.
Automatycznie odwiesiła swoje rzeczy na wieszak przy drzwiach. Minęło prawie pół
roku od czasu, gdy ostatni raz była w przyczepie Franka. Rozejrzała się po znajomym
wnętrzu, sprawdzając, co się zmieniło.
Ten sam wyblakły abażur osłaniał drewnianą lampkę, którą Frank włączał, jeśli chciał
poczytać. Poduszka, którą garderobiana Lilly podarowała mu na Gwiazdkę, jak dawniej
zasłaniała dziurę wypaloną w kanapie. Stojak na fajki ciągle zajmował swoje miejsce na
szafce przy oknie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść bliżej i nie pogładzić palcem
zniszczonej główki ulubionej fajki Franka.
- Nigdy nie potrafiłeś jej porządnie nabić - mruknęła, jakby rozmawiała z
zaprzyjaźnionym duchem. Odwróciła głowę i dostrzegła, że Keane jej się przygląda. Opuściła
rękę, a jej policzki pokryły się rumieńcem wstydu, że dała się tak przyłapać.
- Jaką kawę pijesz, Jo?
- Czarną - odparła, wdzięczna, że uszanował jej prywatną zadumę. - Dziękuję.
Skinął głową i po chwili przyniósł dwa parujące kubki.
- Usiądź, proszę - powiedział, stawiając kawę na stole. - Chyba powinnaś zdjąć buty.
Są całkiem mokre.
Usiadła za stołem i schyliła się, żeby rozwiązać wilgotne sznurowadła. Keane na
chwilę zniknął z tyłu przyczepy.
- Proszę. - Podał jej parę skarpetek.
- Nie, dziękuję. Nie trzeba...
Głos uwiązł jej w gardle, kiedy Keane uklęknął przy jej nogach.
- Masz lodowate stopy - oznajmił, obejmując je dłońmi. Siedziała oniemiała, gdy
energicznie masował jej stopy. Całkiem rozbrojona tym gestem czuła, jak zaczyna ogarniać ją
ciepło. - Ponieważ to z mojej winy stałaś na deszczu - mówił, wciągając skarpetkę - muszę
dopilnować, żebyś przed jutrzejszym przedstawieniem nie złapała kataru.
Jo w milczeniu wpatrywała się w czubek jego głowy. Krople deszczu ciągle
błyszczały w jego włosach. Ze zdumieniem poczuła, że chciałaby wsunąć w nie palce. Cie-
kawe, czy zawsze tak będę reagować na jego obecność? - zastanawiała się, gdy Keane
wkładał jej drugą skarpetkę. Jego palce przez krótką chwilę zatrzymały się na jej łydce. Kiedy
podniósł wzrok, w pociemniałych oczach Jo dostrzegł zmieszanie.
- Jeszcze ci zimno? - spytał miękko. Zwilżyła wargi i pokręciła głową.
- Nie... Nie, już dobrze.
Uśmiechnął się w odpowiedzi leniwym, zmysłowym uśmiechem, który równie jasno
jak słowa mówił, że zdaje sobie sprawę, jakie wrażenie na niej wywiera. W jego wzroku
wyczytała, że bardzo mu się to podoba. Z ponurą miną patrzyła, jak wstaje.
- To wcale nie znaczy, że pan wygrał - powiedziała głośno, przerywając tę rozmowę
bez słów.
- Oczywiście, że nie. - Nadal się uśmiechał. - Tak zresztą jest ciekawiej. Sprawy, które
postępują zbyt szybko, są z reguły dość nudne. Po co je ciągnąć, skoro odnosi się zwycięstwo,
zanim rozpocznie się rozprawa.
Podniosła kubek i powoli pociągnęła łyk kawy, próbując trochę uspokoić nerwy.
- Przyszliśmy tu rozmawiać o prawie, czy omówić sprawy cyrku, mecenasie? -
spytała. Odstawiła kubek na stół i odważnie spojrzała w oczy Kane'a. - Jeśli chodzi o prawo,
obawiam się, że pana rozczaruję. Niewiele na ten temat wiem.
- A na czym się znasz, Jovilette? - Keane usiadł obok.
- Na kotach - odparła. - I sporo wiem o cyrku Prescotta. Z przyjemnością
porozmawiam z panem na ten temat.
- Opowiedz mi o sobie - poprosił, opierając się wygodnie i sięgając do kieszeni po
cygaro.
- Panie Prescott... - zaczęła.
- Keane - poprawił ją. Rzucił okiem na rozżarzony czubek cygara i popatrzył na nią
przez obłok dymu.
- Odniosłam wrażenie, że chcesz poznać personel.
- Mam zamiar poznać całą trupę, mogę więc zacząć od ciebie. Zrób mi tę
przyjemność.
- To dość krótka historia - odparła, wzruszając ramionami. - Jestem związana z
cyrkiem od urodzenia. Kiedy osiągnęłam odpowiedni wiek, zaczęłam pracować jako człowiek
do wszystkiego.
- Kto? - Ręka Keane'a zastygła w drodze do dzbanka z kawą.
- Człowiek do wszystkiego - powtórzyła, podsuwając mu swój kubek, który ponownie
napełnił. - To cyrkowe określenie, które znaczy dokładnie to, co słychać. W kontrakcie
każdego artysty, poza szczegółowymi warunkami, jest zaznaczone, że powinien wykonywać
inne niezbędne prace. W większości cyrków, a szczególnie w wędrownych, nie ma miejsca
dla artystów, którzy cierpią na kompleks gwiazdora. Trzeba robić to, co w danym momencie
jest konieczne. Mój asystent Buck kiedy trzeba, występuje w imprezach towarzyszących, a
przy tym potrafi znakomicie rozstawiać namiot. Pete jest najlepszym mechanikiem w całym
zespole. Jamie wie o reflektorach tyle samo, co większość oświetleniowców. Jest też zupełnie
dobrym akrobatą.
- A ty? - Keane przerwał ten potok informacji. Zawahała się, a ręce, którymi żywo
gestykulowała, znieruchomiały. - Oczywiście poza jazdą konno bez cugli i siodła,
wydawaniem poleceń słoniom i stawaniem twarzą w twarz z dzikimi kotami? - Spojrzał na
nią ponad brzegiem kubka. W jego oczach majaczył uśmiech.
- Stroisz sobie ze mnie żarty? - spytała, marszcząc brwi.
Natychmiast spoważniał.
- Nie Jo, nie żartuję z ciebie. Odprężyła się i podjęła swoje wyjaśnienia.
- W razie potrzeby występuję w imprezach towarzyszących, czasami biorę udział w
występach akrobatów, bywa, że zastępuję kogoś w „hiszpańskiej pajęczynie”, wielkim
numerze kostiumowym, gdzie dziewczyny wisząc na linach, wykonują układ taneczny. W
tym roku mają stroje motyli.
- Ach tak, wiem, który to numer - przytaknął Keane. Nie spuszczał z niej wzroku,
zaciągając się cygarem. - Powiedz mi, czy twoi rodzice byli Europejczykami?
- Nie. - Jo pokręciła głową. - Czemu pytasz?
- Słyszałem, z jaką łatwością mówisz po francusku i włosku.
- W cyrku łatwo nauczyć się wielu języków. - Wzruszyła ramionami i z
roztargnieniem poprawiła się w fotelu. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. - Mamy tu wie-
le narodowości. Frank zawsze powtarzał, że świat mógłby brać w cyrku lekcje tolerancji. Są
tu Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Niemcy, Rosjanie, Meksykanie, Amerykanie ze I wszystkich
stron kraju i wielu, wielu innych.
- Trochę jak wędrowny ONZ. - Strząsnął popiół z cygara do szklanej popielniczki. -
Czyli jeżdżąc z cyrkiem, poduczyłaś się trochę francuskiego i włoskiego. A co z resztą
edukacji? Mówisz, że podróżujesz tak całe życie.
Podniosła buńczucznie brodę, słysząc w jego głosie lekceważącą nutę.
- Chodziłam do szkoły podczas zimowej przerwy, a w drodze miałam prywatnego
nauczyciela. Nauczyłam się czytać i pisać, mecenasie, i jeszcze trochę ponad to. Pra-
wdopodobnie geografię i historię powszechną znam lepiej od ciebie, a w dodatku uczyłam się
w znacznie ciekawszy sposób niż z podręczników. Wydaje mi się, że o zwierzętach wiem
więcej niż niejeden student weterynarii, a z pewnością mam więcej praktyki w ich leczeniu.
Posługuję się siedmioma językami i...
- Siedmioma? - przerwał jej Keane. - Znasz siedem języków?
- Prawdę mówiąc, pięć płynnie - przyznała niechętnie. - Mam trochę problemów z
niemieckim i greckim.
- Czyli jakie znasz jeszcze poza angielskim, francuskim i włoskim?
- Hiszpański i rosyjski - mruknęła patrząc w swój kubek. - Rosyjski jest bardzo
przydatny. Używam go, kiedy podczas numeru muszę zakląć. To dość bezpieczne, bo mało
kto rozumie rosyjskie przekleństwa.
Podniosła wzrok, słysząc głośny śmiech Keane'a. Jego rozbawione oczy zrobiły się
całkiem złote.
- Co cię tak śmieszy? - spytała trochę zła, patrząc na niego spode łba.
- Ty, Jovilette. - Kiedy urażona zaczęła podnosić się z fotela, położył jej ręce na
ramionach. - Nie obrażaj się. Nie mogłem się powstrzymać. Tak niedbale mówisz o
umiejętnościach, którymi każdy lingwista chwaliłby się na prawo i lewo. - Jakby
mimochodem przesunął palcem po jej naburmuszonych wargach. - Bez przerwy mnie za-
dziwiasz.
Z uśmiechem opuścił rękę i wrócił na swój fotel.
- Kiedy zaczęłaś pracować z lwami?
- Na arenie? Gdy skończyłam siedemnaście lat. Frank nie pozwoliłby mi zacząć
wcześniej. Był moim opiekunem prawnym i jednocześnie szefem.
- Jak straciłaś rodziców? Pytanie zbiło ją z pantałyku.
- W pożarze - powiedziała po chwili. - Miałam wtedy siedem lat.
- Poza nimi nie miałaś innej rodziny?
- Moją rodziną jest cyrk - odparła. - Ani przez chwilę nie dano mi odczuć, że jestem
sierotą. No i zawsze miałam przy sobie Franka.
- Ach tak? - Miała wrażenie, że tym razem uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. - I jak
się sprawdzał w roli ojca?
Przez moment przyglądała mu się uważnie. Czy w jego głosie rzeczywiście
zabrzmiała gorycz? - zastanawiała się.
- Nigdy nie zajął miejsca mojego ojca - odpowiedziała spokojnie. - Nie próbował go
zastąpić, bo żadne z nas tego nie chciało. Ja miałam już swojego ojca, a Frank miał dziecko.
Byliśmy przyjaciółmi, tak bliskimi, jak to tylko możliwe. Wiesz, że w ogóle nie jesteś do
niego podobny?
- Wiem - odpowiedział, wzruszając ramionami.
- Chociaż masz dość podobny głos. Frank miał naprawdę piękny głos. - Uśmiechnęła
się do swoich wspomnień, wodząc palcem po brzegu kubka. - Chciałabym zadać ci jedno
pytanie. Czemu tu przyjechałeś? Z pewnością trudno ci było zostawić kancelarię, nawet na
krótko.
Przez chwilę wpatrywał się w swoje cygaro, nim wreszcie zgniótł niedopałek w
popielniczce.
- Można powiedzieć, że chciałem osobiście sprawdzić, co tak bardzo fascynowało
mojego ojca.
- Za jego życia nie przyjechałeś tu ani razu. - Zacisnęła dłonie pod stołem. - Nie
przyszło ci nawet do głowy, żeby pojawić się na pogrzebie.
- Nie sądzisz, że byłby to szczyt hipokryzji, gdybym nagle przyjechał na pogrzeb?
Frank Prescott był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem.
- Masz do niego żal. - Nagle poczuła się rozdarta. Chciała być lojalna wobec Franka, a
jednocześnie zaczynała rozumieć mężczyznę, który obok niej siedział.
- Nie. - Z namysłem pokręcił głową. - Wydaje mi się, że faktycznie byłem rozżalony,
gdy dorastałem, ale... - Wzruszył ramionami i dokończył: - Później stało mi się to obojętne.
- Był dobrym człowiekiem - zapewniła go żarliwie. - Chciał dać ludziom radość,
pokazać im trochę magii. Być może nie dorósł do roli ojca, ale był miły i bardzo łagodny. I
ogromnie dumny z ciebie.
- Ze mnie? - Keane wydawał się rozbawiony.
- Zamówił wychodzący w Chicago dziennik, który dostarczano mu do biura na
Florydzie. Szukał w nim wszelkich wzmianek na twój temat, relacji z procesów, w których
występowałeś, czy przyjęć, na które chodziłeś. Podniosła się i przeszła do części sypialnej.
Wielki drewniany kufer jak dawniej stał u stóp łóżka. Przyklękła na podłodze i uniosła wieko.
- Tu przechowywał wszystko, co miało dla niego znaczenie. - Szybko przerzucała
zgromadzone w skrzyni papiery i pamiątki. - Nazywał go swoim pudłem pamięci. Mawiał, że
pamiątki są nagrodą za starzenie się. O, mam. - Wyjęła ciemnozielony album, przysiadła na
piętach i wyciągnęła rękę do Keane'a. Po chwili wahania przemierzył pokój. Kiedy otwierał
album, jego twarz pozbawioną była wyrazu. W ciszy, która zapadła, słychać było, jak szmer
przewracanych kartek zlewa się z szumem deszczu.
- Jaki właściwie był? - spytał, podnosząc wzrok.
- Był marzycielem - odpowiedziała. - Jego zegarek stale późnił się o pięć minut. -
Nagle wpadło jej w oko coś czerwonego. Sięgnęła głębiej i po chwili wyjęła starą lalkę.
Właściwie był to żałosny kawałek plastiku i wyblakłego jedwabiu. Mocno wytarte
złociste włosy były wsunięte pod czerwoną czapeczkę. Ciche westchnienie, które wyrwało się
z piersi Jo, wyrażało zarówno radość, jak i niekłamaną rozpacz.
- Co się stało? - zapytał Keane.
- Nic - odparła drżącym głosem i szybko poderwała się na nogi. - Muszę już iść. - Nie
mogła się zmusić do wrzucenia lalki z powrotem do skrzyni, nie chciała jednak, aby Keane
zobaczył, jak bardzo się wzruszyła.
- Czy mogę ją zatrzymać? - Starała się, by w jej głosie nie było słychać emocji.
Delikatnie ujął ją pod brodę.
- Mam wrażenie, że należy do ciebie.
- Należała. - Palce Jo zacisnęły się na lalce. - Nie wiedziałam, że Frank ją tu schował.
Bardzo proszę - szepnęła. Nagle zapragnęła oprzeć głowę na ramieniu Keane'a. Zdawała
sobie sprawę, że jeżeli natychmiast nie ucieknie, za chwilę zapragnie znaleźć ukojenie w
objęciach tego mężczyzny. Przeraziła się nie na żarty. - Przepuść mnie.
- Odprowadzę cię do twojego wozu. - Keane odsunął się na bok.
- Nie - powiedziała szybko. Zbyt szybko. - Nie ma takiej potrzeby - poprawiła się.
Przeszła obok niego, usiadła przy stole i wciągnęła buty. Zupełnie zapomniała, że ciągle ma
na nogach pożyczone skarpetki. - Przecież pada. - Wiedziała, że Keane obserwuje jej
pospieszne ruchy. - Poza tym idę najpierw zajrzeć do kotów i...
Przerwała w pół słowa, gdy chwycił ją za ramiona i postawił na nogi.
- I nie chcesz ryzykować, że znajdziesz się ze mną sam na sam w twojej przyczepie.
Już zamierzała ostro zaprotestować, ale właściwie po co?
- Zgadza się - przyznała. - To również.
Kręcąc głową, odgarnął jej włosy, pocałował w nos i podszedł do wieszaka po kurtkę i
kapelusz. Odwróciła się i wsunęła ręce w rękawy. Nie zdążyła podziękować, gdy nagle
odwrócił ją i podciągnął zamek jej kurtki. Na kilka sekund jego palce zatrzymały się na szyi
Jo. Patrząc jej w oczy, zebrał w dłoń długie włosy, zwinął je na czubku głowy i wsunął pod
kapelusz. Miała wrażenie, że przeżywa coś bardzo intymnego, choć przecież wszystkie te
gesty były w gruncie rzeczy zupełnie niewinne.
- Do zobaczenia jutro - powiedział, opuszczając rondo kapelusza tak, że przesłoniło jej
oczy.
Kiwnęła zgodnie głową i przyciskając do siebie lalkę, popchnęła drzwi. Szum deszczu
stał się głośniejszy.
- Dobranoc - mruknęła i wyszła w ciemność.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ranek pachniał świeżością. Kałuże na placu błyszczały tęczowymi refleksami, niebo
zrobiło się wreszcie błękitne, a nieliczne pierzaste obłoki nie wyglądały groźnie. W gwarnym
i zatłoczonym namiocie kuchennym wydawano właśnie śniadanie. Jo nie miała apetytu,
zrezygnowała więc z posiłku. Czuła się niespokojna i spięta. Jej myśli bez przerwy krążyły
wokół Keane'a Prescotta i wieczoru, który spędziła w jego towarzystwie. Pamiętała każdy
szczegół. Była nim bardzo zainteresowana, jednak zupełnie nie rozumiała, skąd bierze się jej
pewność, że i ona nie jest mu obojętna.
Czemu miałby zwrócić na mnie uwagę? - zamyśliła się, przyglądając się sobie w
wysokim lustrze, umieszczonym na drzwiach szafy. Widziała w nim kobietę o wzroście
trochę wyższym niż przeciętny i ciele, któremu brakowało krągłości, jakimi mogły pochwalić
się tancerki Duffy'ego. Natomiast nogi były całkiem niezłe. Długie, zgrabne, o szczupłych
udach. Wąskie biodra, rozmyślała, wydymając z namysłem wargi, były bardziej chłopięce niż
kobiece. A biust niezbyt imponujący.
Nie dostrzegła w lustrze nic takiego, co mogłoby zainteresować eleganckiego
prawnika z Chicago. Nie widziała uczciwości, która błyszczała w egzotycznie wykrojonych
zielonych oczach, zdecydowania widocznego w rysunku brody, słodyczy, jaką obiecywały
usta. Widziała cygańskie rysy, ciemną karnację i kruczoczarne włosy, ale nie spostrzegła
wdzięku, który krył się w jej dzikiej, nieokiełznanej naturze. Prosty, czarny trykot podkreślał
jej smukłą zgrabną sylwetkę, jednak Jo nie potrafiła zauważyć nic pociągającego w gładkiej
skórze o jedwabistym połysku. Ze zmarszczonym czołem ściągnęła włosy i zaczęła zaplatać
warkocz.
Z pewnością Keane zna dziesiątki kobiet, rozmyślała. Prawdopodobnie co wieczór
idzie z którąś z nich na kolację. One noszą piękne ubrania, używają drogich perfum, mają
ś
liczne imiona jak Laura albo Patricia i śmieją się niskim, zmysłowym głosem. Przy
ś
wiecach, nad kieliszkiem beaujolais rozmawiają o wspólnych znajomych: Wallace'ach czy
Jamesonach. A gdy zabiera najpiękniejszą z nich do domu, słuchają Chopina i popijają
koniak, siedząc przed kominkiem. A potem się kochają.
Podniosła wzrok na odbicie w lustrze i spostrzegła, że ma mokre policzki. Ze złością
zatrzasnęła drzwi szafy. Co się ze mną dzieje? - zdenerwowała się, ocierając łzy. Od kilku dni
nie jestem sobą! Muszę wreszcie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu.
Zdecydowanie wsunęła stopy w buty do ćwiczeń, przerzuciła przez rękę płaszcz
kąpielowy i pospiesznie wyskoczyła z wozu.
Szła ostrożnie, starannie unikając kałuż i... rozważań na temat życia intymnego
Keane'a Prescotta. Była w połowie placu, gdy ujrzała Rose. Po minie poznała, że dziewczyna
jest rozgniewana.
- Cześć, Rose - zawołała, przezornie usuwając się na bok, ponieważ zaklinaczka węży
z rozmachem wskoczyła w kałużę.
- On jest beznadziejny - Wybuchnęła Rose w odpowiedzi. - Coś ci powiem - mówiła,
wymachując palcem.
- Tym razem mam dość! Dłużej nie wytrzymam.
- Faktycznie, byłaś niezwykle cierpliwa - zgodziła się Jo.
- Cierpliwa? - Rose dramatycznie przyłożyła dłoń do piersi. - Chyba święta! Ale nawet
ś
więci mają ograniczoną wytrzymałość! - Zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu i westchnęła
ciężko. - Odchodzę.
Jo podjęła marsz w kierunku głównego namiotu i po paru krokach natknęła się na
Jamiego.
- To wariatka - mruczał pod nosem. Zatrzymał się i z rezygnacją rozłożył ręce. Jo
wzruszyła ramionami. Kręcąc głową, Jamie poszedł w swoją stronę. - Wariatka - powtórzył.
Patrzyła za nim, póki całkiem nie zniknął jej z oczu, po czym ruszyła biegiem na
próbę.
Cały namiot rozbrzmiewał głosami ćwiczących artystów, słychać było nawoływania,
stukanie, poszczekiwanie psów. Na mniejszej arenie Jo zobaczyła grupę akrobatów, którzy
właśnie rozpoczynali rozgrzewkę.
Bracia Beirotowie pochodzili z Belgii. Wszyscy byli niezbyt wysocy i ciemni. Jo
często brała udział w ich próbach, żeby ćwiczyć gibkość i refleks. Lubiła ich bardzo, znała
dobrze ich żony i dzieci i co ważne, doskonale rozumiała ich specyficzny język, będący
mieszaniną francuskiego i angielskiego. Raoul był najstarszy i najmocniej zbudowany z
sześciu braci, dlatego też on zawsze stanowił podstawę ich żywej piramidy. Teraz pierwszy
spostrzegł Jo i uniósł dłoń na powitanie.
- Cześć. Chcesz potrenować?
Pracowała z nimi przez następne pół godziny, wykonując całe serie ćwiczeń
rozciągających i sprawnościowych. Mięśnie wreszcie rozgrzały się i utraciły sztywność, serce
biło równym rytmem. Nabrała energii i oczyściła umysł.
Odsunęła się na bok, kiedy zaczęli ćwiczyć skoki. Jeden po drugim biegli wzdłuż
rampy, odbijali się na trampolinie i przed wylądowaniem na macie wykonywali w powietrzu
salto.
- No, Jo! Hopla! - Raoul machnął ręką. - W powietrzu zrobisz salto do przodu i
wylądujesz na moich barkach. - Poklepał się po ramionach.
- Ale na pewno mnie złapiesz?
- Raoul nigdy nie chybia - odparł dumnie i odwracając się do braci, spytał: - Prawda? -
Bracia wznieśli oczy, mrucząc coś niezrozumiałego. - A niech was! - Odesłał ich
niecierpliwym ruchem dłoni.
Doskonale wiedziała, że faktycznie jest jednym z najlepszych akrobatów. Wolno
podeszła do rampy.
- Tylko mnie złap - zażądała, grożąc mu palcem.
- To bułka z mlekiem.
- Z masłem - poprawiła go Jo. Nabrała powietrza, wstrzymała oddech i pobiegła.
Kiedy odbiła się i wykonała salto, zobaczyła nagle, jak cyrk staje na głowie. Czuła się
wspaniale. Wyprostowała się i przygotowała do lądowania. Jej stopy dotknęły wreszcie
ramion Raoula. Zachwiała się nieznacznie, zanim złapał mocno kostki jej nóg, ale zaraz
przyjęła właściwą postawę i rozłożyła ręce na boki. Bracia Beirotowie powitali to gromkimi
oklaskami i pełnymi uznania okrzykami. Zeskoczyła zwinnie na ziemię, podtrzymywana w
talii przez Raoula.
- To kiedy do nas dołączysz? - spytał, klepiąc ją przyjaźnie.
- Pozostanę przy swoich kotach. - Pomachała im wesoło, ale po chwili stanęła jak
wryta, kiedy dostrzegła Keane'a opartego o barierkę, oddzielającą pierwszy rząd widowni od
areny.
- Zdumiewające - skomentował. - Czy są jakieś rzeczy, których nie potrafisz zrobić?
- Całe setki - odparła poważnie. - Tak naprawdę tylko w sprawach zwierząt jestem
ekspertem. Całą resztę traktuję jako zabawę.
- Moim zdaniem przez ostatnie pół godziny wykazywałaś się zadziwiającym wręcz
profesjonalizmem - zaprotestował, biorąc ją pod rękę. - Napijesz się kawy?
Natychmiast przypomniała sobie poprzedni wieczór. W obawie, że może znów ulec
czarowi tego mężczyzny, pokręciła zdecydowanie głową.
- Muszę się przebrać - odpowiedziała. - O drugiej mamy przedstawienie. Chcę jeszcze
zrobić próbę.
- To wręcz niesamowite, ile czasu poświęcacie swojej sztuce. Odnosi się wrażenie, że
z prób idziecie prosto na przedstawienie, a ledwie skończycie spektakl, znów zaczynacie
próby.
Poczuła do niego sympatię, kiedy nazwał ich umiejętności sztuką.
- Cyrkowcy nieustannie doskonalą swoje umiejętności.
Kiwnął głową, ale odniosła wrażenie, że myśli o czymś innym.
- Dziś po południu muszę wyjechać - powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie.
- Wyjechać? - Przez chwilę zdawało jej się, że serce jej zamarło. Smutek, który ją
nagle ogarnął, był zadziwiająco dojmujący. - Do Chicago?
- Hm? - Keane zatrzymał się i spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. - Tak, właśnie.
- A cyrk? - Zawstydziła się, że nie zadała tego pytania od razu na początku.
- Chyba nie potrafię podjąć rozsądnej decyzji co do losów cyrku po tak krótkim
rozpoznaniu. Jedna ze spraw, które prowadzę, wymaga mojej obecności, ale powinienem
wrócić za tydzień lub dwa.
Poczuła ogromną ulgę.
- Za dwa tygodnie będziemy w Karolinie Południowej rzuciła obojętnie. Doszli już do
jej przyczepy.
Keane uśmiechnął się szeroko.
- Znajdę was. Duffy dał mi plan trasy. Nie zaprosisz pnie do środka? - spytał, kiedy
sięgnęła do klamki.
- Do środka? - powtórzyła. - Nie... Mówiłam ci, że muszę się przebrać i... - mówiła
jeszcze, kiedy podszedł bliżej. Coś w jego wzroku ostrzegło ją, że powinna mieć się na
baczności. Podobne spojrzenie widywała u niektórych lwów, gdy próbowały sprzeciwić się
jej poleceniom. - Po prostu nie mam w tej chwili czasu. Gdybyśmy nie zobaczyli się przed
twoim odjazdem, już teraz życzę ci dobrej podróży - powiedziała, otwierając drzwi. Czując,
ż
e poruszył się za nią, obróciła się, lecz nie była wystarczająco szybka. Keane popchnął ją
lekko i wszedł za nią do wozu. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, ogarnęła ją furia. Nie
cierpiała, kiedy próbowano ją przechytrzyć. - Jak tam u pana ze znajomością prawa,
mecenasie? Czy to nie włamanie?
- Nie wyłamałem przecież zamka - odparł gładko. Obrzucił wzrokiem gustowne, ze
smakiem urządzone wnętrze wozu. Układ pomieszczeń był podobny jak w przyczepie Franka,
ale tu wszystko wydawało się bardziej przytulne. W oknach zamiast rolet wisiały zasłony, na
zielonej sofie rozrzucono wygodne poduchy, bukiet polnych kwiatów stał w wąskim
szklanym wazonie. Keane bez słowa podszedł do czarnej lakierowanej skrzyni i sięgnął po
leżącą tam książkę.
- „Hrabia Monte Christo” - przeczytał głośno, otwierając powieść. - Po francusku -
zauważył, podnosząc brwi.
- Została napisana po francusku - mruknęła Jo, wyjmując mu książkę z ręki - więc
czytam ją w oryginale. - Ze złością uniosła wieko, aby wrzucić książkę do środka.
- Dobry Boże, to wszystko twoje? - Keane przytrzymał wieko, nim zdążyło opaść, i
drugą ręką przeganiał książki. - Tołstoj, Cervantes, Wolter, Steinbeck. Jak w tym
zwariowanym świecie, który wymaga dwudziestoczterogodzinnego zaangażowania,
znajdujesz czas na lekturę?
- Potrafię dobrze gospodarować swoim prywatnym czasem - parsknęła Jo, rzucając mu
wściekłe spojrzenie.
- Czy wydaje ci się, że skoro jesteś właścicielem, wolno ci się tu wdzierać, rozliczać
mnie z mojego czasu i wtykać nos w moje sprawy? To moja przyczepa i wszystko, co tu jest,
należy do mnie.
- Poczekaj - Keane powstrzymał jej wybuch. - Nie zamierzałem rozliczać cię z czasu.
Przepraszam za wścibstwo - ciągnął, podchodząc do niej. Natychmiast zesztywniała, ale nie
próbował jej dotknąć. - Zaintrygowała mnie zawartość tej skrzyni, bo wygląda na to, że mamy
wspólne zainteresowania. A jeśli chodzi o wtargnięcie do twojej przyczepy, mogę tylko ze
skruchą przyznać się do winy. Jeśli zamierzasz mnie oskarżyć, chętnie polecę ci paru
prawników...
Po tej ostatniej uwadze nie potrafiła już zachować powagi.
- Przemyślę twoją ofertę. - Ostrożnie opuściła wieko kufra. Dobrze wiedziała, że znów
zachowała się niewłaściwie. - Przepraszam - dodała, odwracając się do Keane'a.
- Za co? - zdumiał się.
- Za to, że tak na ciebie napadłam. - Uniosła bezradnie ramiona. - Myślałam, że mnie
krytykujesz. Chyba jestem przewrażliwiona.
Minęło kilka sekund, nim Keane się odezwał.
- Przyjmę te przeprosiny, choć są zbędne, pod warunkiem, że odpowiesz na jedno
pytanie.
- Jakie?
- Czy Tołstoj też jest w oryginale?
Roześmiała się i odgarnęła z twarzy kosmyki włosów.
- Istotnie.
Z przyjemnością patrzył na dwa małe dołeczki, które utworzyły się w jej policzkach.
- Czy wiesz, że bardzo piękniejesz, kiedy zaczynasz się śmiać?
Nie nawykła do komplementów, toteż nie wiedziała, jak powinna zareagować.
Przeleciało jej przez myśl, że każda z eleganckich dam, które wyobrażała sobie dziś rano,
wiedziałaby dokładnie, co należy powiedzieć. Cóż z tego! Ona, Jovilette Wilder, nie była
jedną z tych wytwornych kobiet. Ponuro spojrzała Keane'owi w oczy.
- Nie potrafię flirtować - oświadczyła prosto z mostu.
Keane podniósł gwałtownie głowę. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz, lecz
zniknął, nim zdołała go rozszyfrować.
- Nie próbowałem z tobą flirtować, Jo. Stwierdziłem po prostu fakt. Czy nikt ci do tej
pory nie mówił, że jesteś piękna?
Zrobił krok w jej kierunku. Musiała odchylić głowę, aby spojrzeć mu w oczy.
- Nie w taki bezpośredni sposób. - Podniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi, żeby
zachować między nimi dystans.
Mimowolnie nabrała powietrza, kiedy podniósł jej dłoń do ust.
- Masz prześliczne dłonie - mruknął. - Wąskie, drobne, o długich palcach. Po wnętrzu
dłoni widać, że ciężko pracujesz, przez co stają się jeszcze bardziej interesujące. - Przeniósł
wzrok z jej ręki na twarz. - Zupełnie jak ty.
- Nie wiem, jak powinnam zareagować, kiedy mówisz takie rzeczy. - Czuła, że jej głos
stał się niższy i bardziej ochrypły, ale nie potrafiła temu zaradzić. Pierś unosiła się szybko, w
rytm bicia serca. - Wolałabym, żebyś przestał.
- Naprawdę? - Knykciami palców pogładził ją po policzku. - Szkoda, bo im dłużej na
ciebie patrzę, tym więcej mam do powiedzenia. Jesteś naprawdę czarującym stworzeniem,
Jovilette.
- Muszę się przebrać - powiedziała to tak stanowczo, jak tylko potrafiła. - Powinieneś
już iść.
- Niestety to prawda - mruknął, obejmując dłonią jej brodę. - Pocałuj mnie na
pożegnanie.
Zesztywniała.
- Nie sądzę, żeby to było konieczne...
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz - odparł, pochylając się nad nią. - To wręcz
niezbędne. - Otoczył ją ramionami, przyciągnął bliżej i delikatnie dotknął jej ust. - Oddaj mi
pocałunek, Jo - polecił łagodnie. - Obejmij mnie i pocałuj.
Przez krótki moment próbowała się opierać, ale gdy jego wargi zaczęły pieścić jej
usta, pokusa stała się zbyt silna. Poddała się instynktowi i zarzuciła mu ręce na szyję. Jej usta
ożyły, rozchyliły się i oddały pieszczotę. Ta uległość zdawała się podsycać jego pożądanie.
Pocałunek stał się bardziej gwałtowny, ramiona Keane'a zacisnęły się mocniej. Cichy jęk,
który wydarł się z ust Jo, nie wyrażał już protestu, lecz zachwyt. Palce wsunęła w jego gęste
włosy i bliżej przyciągnęła jego głowę. Poczuła, jak wsuwa ręce pod jej szlafrok. Zadrżała
pod jego dotykiem, jej ciało ogarnęła fala gorąca, potem chłodu i znów zrobiło się jej gorąco.
Kiedy dotknął jej piersi, cofnęła się, wciągając gwałtownie powietrze.
- Spokojnie - szepnął tuż przy jej ustach. Pieścił ją delikatnie, póki znów się nie
rozluźniła. Cienki trykot ściśle opinający jej ciało nie stanowił żadnej bariery dla jego
gorących palców. Poruszały się wolno, zatrzymując się dłużej u szczytu jej piersi, badały ich
miękkość, wędrowały do talii, przesunęły się na biodra i uda.
Nigdy jeszcze mężczyzna nie dotykał jej w taki sposób. Czuła się zupełnie bezradna.
Nie potrafiła go powstrzymać, nie potrafiła też przeciwdziałać rosnącemu pragnieniu, żeby
nie przestawał. Czy to właśnie ta namiętność, o której tak często czytała? Przywarła do niego
i pozwoliła, by uczył ją potrzeb jej ciała. Była pewna, że pozostaje w jego ramionach od
dawna, że minęły pory roku, całe dekady...
A jednak, gdy odsunął się od niej, okazało się, że to, co wydawało się wiecznością,
trwało zaledwie kilka chwil.
- Aż trudno uwierzyć, że jestem pierwszym mężczyzną, który cię dotyka - mruknął,
zaglądając jej w oczy.
- Teraz już wiem, że twoja uroda idzie w parze ze zmysłowością. Pierwszy raz
chciałbym kochać się z tobą za dnia, aby widzieć, jak krok po kroku znika twoje cudowne
opanowanie.
- To, że pozwoliłam całować się i dotykać, wcale nie znaczy, że będziesz mógł kochać
się ze mną - Uniosła głowę, dopiero gdy poczuła, że może już sobie zaufać. Wiedziała, że
niewiele brakowało, aby się mu poddała.
- Jeśli się na to zgodzę, to tylko dlatego, że sama będę tego chciała.
- Oczywiście - odparł Keane, kiwając głową. - Po prostu będę musiał sprawić, żebyś
tego zapragnęła. - Znów ujął ją pod brodę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Czuła, że
się uśmiechnął, nim podniósł głowę. - Jesteś najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykol-
wiek spotkałem. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia - Do zobaczenia - powiedział i niedbale
pomachał ręką.
Bez słowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły.
- Fascynującą? - powtórzyła, czubkami palców dotykając ciągle ciepłych ust. Szybko
podbiegła do okna, przyklękła na sofie i patrzyła, jak przemierza plac.
I nagle zrozumiała, że już zaczęła tęsknić.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Nie wiedziała, że tygodnie mogą ciągnąć się jak lata. Na każdym postoju bacznie
rozglądała się wśród ludzi w nadziei, że zobaczy Keane'a. Gdy jego nieobecność zaczęła się
przeciągać, uczucia Jo zmieniały się jak w kalejdoskopie: od gniewu do rozpaczy. Tylko w
klatce była w stanie odwrócić uwagę od dręczących ją myśli. Dobrze wiedziała, że tam nie
może pozwolić sobie na brak koncentracji. Jednak coraz trudniej było jej odprężyć się po
spektaklu. Każdego ranka wstawała pewna, że tego dnia Keane wróci. Każdej nocy leżała
bezsennie, czekając, aż wzejdzie słońce.
Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Pokryte trawą place pachniały świeżą zielenią,
dni były coraz cieplejsze, a słońce dłużej pozostawało na niebie. Kiedy jednak wszyscy w
cyrkowej rodzinie cieszyli się balsamicznym powietrzem, długim dniem i bezchmurnym
niebem, Jo zjadały nerwy.
Stopniowo zaczęła popadać w rezygnację, a pustkę, którą odczuwała, starała się
wypełnić pracą.
Co tydzień poświęcała trochę czasu, żeby ćwiczyć z Gerrym. Nie wątpiła, że będzie
dobrym treserem. Lubił zwierzęta i miał wiele zapału do pracy. Martwiło ją tylko, że ciągle
jest zbyt nonszalancki.
Tego dnia nie zaplanowano popołudniówki, więc namiot cyrkowy pełen był
trenujących artystów. Jo stała z Gerrym w przedsionku do klatki. Uderzając w dłoń trzonkiem
bata, udzielała chłopcu ostatnich instrukcji.
- Buck wpuści Medina po pochylni. - Gerry kiwał ze zrozumieniem głową i nerwowo
przełykał ślinę. - Kiedy wejdziemy do klatki, masz się poruszać jak mój cień. Idziesz, kiedy ja
idę i nie odzywasz się, póki ci nie powiem, że wolno. Jeśli się przestraszysz, nie uciekaj. -
Wzięła go za rękę, żeby podkreślić, jak istotna jest ta wskazówka. - Rozumiesz? To bardzo
ważne! Powiesz mi, jeśli zechcesz wyjść, a ja przeprowadzę cię do przedsionka.
- Nie będę uciekał, Jo - obiecał, ocierając o dżinsy dłonie wilgotne z podniecenia.
- Jesteś gotowy?
Gerry uśmiechnął się i kiwnął szybko głową.
- No...
Jo otworzyła drzwi prowadzące z przedsionka do klatki, wpuściła za sobą Gerry'ego i
zabezpieczyła wyjście. Przeszła na środek areny spokojnym, równym krokiem.
- Wpuść go, Buck - zawołała i natychmiast usłyszała szczęknięcie krat. Merlin wszedł
bez pośpiechu, wskoczył na swój postument i ziewnąwszy szeroko, spojrzał na Jo. - Dziś
masz solówkę, Merlin - powiedziała, zbliżając się do kota. - Pamiętaj, masz być obok mnie -
poleciła Gerry'emu, który stał nieruchomo wpatrując się w zwierzę. Merlin rzucił mu obojętne
spojrzenie i czekał.
Jo ruchem ręki poleciła kotu usiąść na zadnich łapach.
- Pierwsza komenda do każdego elementu musi być podawana z tego samego miejsca
i tym samym tonem. To wymaga ogromnej cierpliwości i wielu powtórzeń - mówiła do
chłopca, dając lwu sygnał, żeby opuścił przednie łapy. - Teraz będę chciała, żeby zeskoczył
ze słupka. - Uderzyła batem o ziemię i Merlin posłusznie zeskoczył na arenę. - Teraz
pokieruję go do miejsca, gdzie chcę, żeby się położył. - Zaczęła iść, upewniając się, czy jej
uczeń jest tuż za nią. - Klatka jest okrągła, ma dwanaście metrów średnicy. Każdy jej
centymetr powinieneś znać jak własną kieszeń. W każdej chwili musisz dokładnie wiedzieć,
w jakiej odległości od krat się znajdujesz. Jeśli cofając się, znajdziesz się za blisko brzegu, nie
zostawisz sobie manewru w razie jakiegoś problemu. To jeden z największych błędów, jakie
treser może popełnić. - Na dany sygnał Merlin położył się na ziemi i przekręcił na bok. -
Dalej, Merlin - poleciła i lew przeturlał się kilkakrotnie po arenie. - Używaj często ich imion.
W ten sposób bardziej zwracają uwagę na to, co mówisz.
Jo przesuwała się za Merlinem, wreszcie kazała mu zatrzymać się. Kiedy zaryczał,
podrapała go po łbie trzonkiem bata.
- Lubią pieszczoty dokładnie tak samo jak koty domowe, ale cały czas trzeba
pamiętać, że nimi nie są Podstawową sprawą jest, żeby nigdy nie obdarzyć ich całkowitym
zaufaniem - tłumaczyła. Podniosła obie ręce i Merlin stanął na tylnych nogach. - Dla nich
człowiek jest wielką niewiadomą. Dlatego właśnie w cyrku pracuje się z kotami urodzonymi
w naturze, a nie w niewoli. Ari jest wyjątkiem. Kot urodzony i wychowany w niewoli jest
zbyt spoufalony z człowiekiem i przez to tracisz swoje atuty.
Tak niestety również bywa, gdy zbyt długo pracują z jednym treserem. - Ruszyła do
przodu, ciągle trzymając ręce w górze. Merlin szedł za nią na tylnych łapach. Tak wy-
prostowany miał ponad dwa metry wysokości. - O dziwo, im dłużej występują w jednym
numerze, tym stają się bardziej niebezpieczne, a nie bardziej uległe.
Kazała Merlinowi stanąć na czterech łapach i odesłała go z powrotem na słupek.
- Gdy któryś z lwów uderzy cię, musisz zareagować natychmiast, bo zawsze próbują
to powtórzyć, tyle że za każdym razem starają się podejść bliżej. Masz jakieś pytania?
- Setki - odparł Gerry, ocierając usta grzbietem dłoni. - Tyle że nie mogę się teraz
skupić na żadnym z nich.
Jo zaśmiała się. Merlin znów zaryczał, więc podrapała go po łbie.
- Później wszystkie ci się przypomną. No dobra. Każ mu wstać.
Gerry wytarł rękę o dżinsy i podniósł ją tak, jak setki razy widział to u Jo.
- Wstań - nakazał kotu głosem, który prawie brzmiał zdecydowanie. Merlin przyglądał
mu się przez chwilę, po czym spojrzał na Jo. Nie będę przecież zwracał uwagi na tego
amatora, mówiły jego oczy. Twarz Jo pozostała bez wyrazu.
- Musisz być bardziej zdecydowany i tym razem użyj jego imienia - powiedziała.
Gerry nabrał głęboko powietrza i powtórzył sygnał.
- Wstań, Merlin.
Merlin spojrzał na chłopaka i przez chwilę mierzył go swoimi bursztynowymi oczami.
- Jeszcze raz - poleciła Jo. Słychać było, jak Gerry głośno przełyka ślinę. - To ma być
rozkaz, włóż w to trochę autorytetu.
- Wstań, Merlin! - Tym razem lew posłuchał. - Zrobił to - szepnął Gerry drżącym
głosem, wypuszczając powietrze z płuc. - Naprawdę to zrobił.
- Bardzo dobrze - pochwaliła Jo, zadowolona zarówno z lwa, jak i ucznia. - Teraz każ
mu znów usiąść. - Kiedy i to zadanie zostało wykonane, poleciła Gerry'emu, żeby kazał lwu
zeskoczyć z postumentu. - Proszę. - Podała mu swój bat. - Podrap go trzonkiem po łbie. -
Czuła, że ręka mu lekko drży, ale trzymał bicz mocno, nawet wówczas, gdy Merlin zamknął
oczy i zaryczał.
- Bardzo dobrze ci poszło - pochwaliła Gerry'ego, gdy lew opuścił już klatkę.
- Kiedy będę mógł wrócić? - Oddał jej bat, którego rączka była wilgotna od jego dłoni.
- Przyjdź, gdy sobie przypomnisz wszystkie pytania.
- Jo z uśmiechem poklepała go po ramieniu.
- Dzięki, Jo. - Gerry był już w przedsionku. - Muszę opowiedzieć o tym chłopakom.
- No to leć. - Patrzyła, jak przeskakuje barierkę i wypada przez tylne wyjście. Z
uśmiechem oparła się o kraty.
- Czy ja też taka byłam? - spytała Bucka, który przyglądał się jej z drugiego końca
klatki.
- Kiedy pierwszy raz nakłoniłaś kota do przyjęcia wyjściowej pozycji, słuchaliśmy o
tym przez tydzień.
Roześmiała się i wycierając o spodnie wilgotny bat, odwróciła się do wyjścia I wtedy
zobaczyła, że stoi tuż za nią.
- Keane! - wykrzyknęła rozradowana. Zapomniała już, że całkiem niedawno zarzekała
się, iż nigdy nie użyje tego imienia. Jej twarz promieniała radością. - Nie wiedziałam, że
przyjechałeś. - Obie dłonie zacisnęła na bacie, żeby powstrzymać się przed dotknięciem
Keane'a.
- Widzę, że tęskniłaś za mną. - Jego głos był dokładnie taki, jak go zapamiętała: niski i
aksamitny.
- Trochę - przyznała ostrożnie. - Wyjechałeś na dłużej, niż zapowiadałeś. - Wygląda
tak samo, myślała jednocześnie. Zupełnie tak samo. Przecież minął tylko jeden miesiąc,
uświadomiła sobie nagle. Dlaczego miała wrażenie, że to całe lata?
- Okazało się, że czekało na mnie więcej spraw, niż się spodziewałem. Blado
wyglądasz - zauważył, dotykając czubkiem palca jej policzka.
- Pewno za rzadko wychodziłam na słońce - odparła wymijająco. - Jak było w
Chicago? - Za wszelką cenę musiała tak prowadzić rozmowę, żeby nie poruszać osobistych
tematów, póki nie opanuje trochę emocji. Jego nagłe pojawienie się całkiem wytrąciło ją z
równowagi.
- W porządku - powiedział, zaglądając do klatki. - Widzę, że zaczęłaś uczyć
Gerry'ego.
Z ulgą powitała zmianę tematu. Teraz, gdy rozmawiali o sprawach zawodowych,
mogła się już rozluźnić.
- Dziś zaczął ćwiczyć z dorosłym lwem. Dobrze mu poszło.
- Trząsł się. Widać to było nawet z miejsca, gdzie stałem.
- To był jego pierwszy raz... - zaczęła.
- Nie zamierzałem go krytykować - przerwał odrobinę niecierpliwie. - Chodzi mi o to,
ż
e stał obok ciebie, dygocząc jak osika, podczas gdy ty byłaś spokojna i opanowana. Czy
nigdy nie odczuwasz strachu?
- Strachu? - powtórzyła, unosząc brwi. - Oczywiście, że się boję. Bardziej niż Gerry...
lub bardziej niż ty byś się bał.
- O czym ty mówisz? - nie zrozumiał Keane. Ze zdumieniem spostrzegła, że jest zły. -
Widziałem, jak ten chłopak się poci.
- Głównie z podniecenia - tłumaczyła cierpliwie. - Nie ma jeszcze tyle doświadczenia,
ż
eby naprawdę odczuwać strach. - Odrzuciła włosy i odetchnęła głęboko. Nie lubiła
rozmawiać o swoich obawach, a szczególnie trudno było o tym mówić z Keane'em. Jednak
skoro chciała, żeby zrozumiał sprawy cyrku, musiała mu o tym opowiedzieć. - Prawdziwy
strach przychodzi, gdy się dobrze zna i rozumie lwy. Ty możesz tylko przypuszczać, co
potrafią zrobić człowiekowi. Ja to wiem. - Jej oczy były całkiem spokojne, gdy odszukała
jego wzrok. - Mój ojciec raz omal nie stracił nogi. Miałam około pięciu lat, ale doskonale to
pamiętam. Popełnił błąd i ważący blisko ćwierć tony nubijski lew zatopił kły w jego udzie, po
czym powlókł go wokół areny. Na szczęście, uwagę lwa odciągnęła samica w okresie rui. Nie
pamiętam już, ile szwów założono ojcu ani jak długo trwało, nim zaczął normalnie chodzić,
ale ciągle pamiętam oczy kota, który go zaatakował. Gdy zaczynasz pracować w klatce, dość
szybko poznajesz, co to strach, ale uczysz się go kontrolować. I albo potrafisz ukierunkować
go właściwie, albo szukasz innego zajęcia.
- Więc dlaczego? - nie ustępował Keane. Chwycił ją za ramiona, nim zdołała się
odwrócić. - Czemu to robisz? I nie mów mi, że to twoja praca, bo takie wyjaśnienie mi nie
wystarcza.
- To oczywiście jeden z powodów, ale nie jedyny - powiedziała wolno. - Również
dlatego, że to wszystko, co naprawdę umiem. I dlatego, że jestem w tym dobra. - Patrzyła mu
w twarz, usiłując zrozumieć, skąd się wziął jego nastrój. Może uważał, że nie powinna
zabierać Gerry'ego do klatki? - Gerry też będzie dobry - dodała. - Wydaje mi się, że każdy
musi znaleźć coś, w czym naprawdę czuje się dobry. Ja poza tym chcę pokazać ludziom,
którzy tu przychodzą, możliwie najlepszy występ. A najważniejsze jest chyba to, że kocham
swoje koty.
Keane milczał przez chwilę.
~ Pewno można uzależnić się od adrenaliny. A kiedy wpadnie się w nałóg, trudno bez
niego żyć - skomentował jej wyjaśnienia.
- Keane... - Wymówiła jego imię, nim zdążyła się powstrzymać. Kiedy na nią spojrzał,
uświadomiła sobie, że właściwie jest tylko jedna sprawa, o którą ma prawo spytać. - Czy
zastanawiałeś się, co zamierzasz zrobić z nami... z cyrkiem?
- Nie popędzaj mnie, Jo. - W jego głosie i wzroku pojawiło się wyraźne ostrzeżenie.
Kiwnął głową i ruszył do wyjścia.
Ze zmarszczonym czołem patrzyła, jak odchodzi sprężystym krokiem. Dopiero teraz
zauważyła, że dłonie ma tak samo spocone, jak przed chwilą Gerry. Ze złością otarła je o
spodnie.
- Chcesz o tym pogadać?
Odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Jamie w pełnym rynsztunku klauna.
- O, Jamie. Nie zauważyłam cię.
- Od wyjścia z klatki nie widziałaś nikogo prócz Prescotta.
- Czemu się ucharakteryzowałeś? - spytała, ignorując jego uwagę.
Jamie wskazał psa, który siedział przy jego nodze.
- Ten szczeniak w ogóle nie reaguje na moje polecenia, jeśli nie jestem umalowany.
Więc jak: chcesz o tym porozmawiać?
- O czym?
- O Prescotcie i o tym, co do niego czujesz.
Piesek siedział cierpliwie, machając ogonem. Jo pochyliła się i zmierzwiła jego szarą
sierść.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Słuchaj... Wiem, jak to jest, gdy się oszaleje na czyimś punkcie.
- Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że oszalałam na punkcie Keane'a Prescotta? -
Jo nie odrywała oczu od psiaka.
- Jo, to ja! Pamiętasz mnie? - Jamie chwycił jej rękę i zmusił Jo, żeby wstała. - Pewno
nie każdy mógłby to zauważyć, ale też nie wszyscy znają cię tak dobrze. Chodziłaś przybita
od chwili, gdy wyjechał do Chicago. Szukałaś go w każdym samochodzie, który pojawiał się
na placu. A teraz, kiedy go wreszcie zobaczyłaś, rozbłysłaś, jak najjaśniejsza gwiazda. Nie
twierdzę, że to coś złego zakochać się w nim, ale...
- Zakochać się? - powtórzyła zdumiona.
- Taa... właśnie - przytaknął spokojnie. - Zakochać się, Jo.
Patrzyła na niego i nagle wszystko zrozumiała.
- Zakochać się w nim - mruknęła, sprawdzając, jak to brzmi. - O nie! - Zamknęła oczy
i westchnęła ciężko. - O Boże, nie! - Uniosła powieki i rozejrzała się wokół, ciekawa, czy
ś
wiat wygląda teraz jakoś inaczej. - I co ja mam robić?
- Kurczę, nie wiem. Prawdę mówiąc, sam nie odnoszę zbyt wielkich sukcesów na tym
polu. - Poklepał ją pocieszająco. - Chciałem tylko przypomnieć ci, że masz życzliwego
słuchacza. - Uśmiechnął się niepewnie i szybko odszedł.
Całe popołudnie pochłaniała ją myśl, że jest zakochana. Przez chwilę nawet miała
wrażenie, że podoba się jej to całkiem nowe doświadczenie. Czuła się lekko i pewnie,
zupełnie, jakby obdarowano ją gwiazdką z nieba. Zaczęła marzyć na jawie.
Keane też ją pokochał. Nie potrafił już bez niej żyć, więc postanowił się z nią ożenić.
Będą mieli dzieci i dom na wsi. Nauczy się gotować i będzie wydawać wytworne przyjęcia...
Kretynka. Ze złością przywołała się do porządku i wróciła do rzeczywistości. Kiedy
szła z Pete'em karmić koty, starała się pamiętać o tym, że bajki są dla dzieci. Nic z tych
marzeń nie ma szans się spełnić, upominała się surowo. Raczej powinnam zastanowić się, jak
sobie z tym poradzić, zanim zabrnę za daleko.
- Pete - zaczęła zdawkowo, nabijając na długi drąg porcję surowego mięsa dla Abry. -
Byłeś kiedyś zakochany?
Pete powoli żuł gumę.
- Niech się zastanowię. - Wydął dolną wargę i z namysłem patrzył, jak Jo wsuwa
mięso przez kraty. - Najwyżej jakieś osiem lub dziesięć razy.
Roześmiała się, przechodząc do następnej klatki.
- Pytam poważnie - powiedziała. - Chodzi mi o prawdziwą miłość.
- Łatwo się zakochuję - wyznał ponuro. - Dla ładnej buzi natychmiast tracę głowę.
Prawdę mówiąc, dla brzydkiej też.
- No dobra. Skoro jesteś takim ekspertem, powiedz mi, co należy robić, jeśli
zakochasz się w kimś, kto ciebie nie kocha, a ty nie chcesz, żeby ten ktoś dowiedział się, że
jesteś zakochany, bo boisz się zrobić z siebie idiotę.
- Momencik. - Pete zacisnął mocno powieki. - Najpierw muszę zrozumieć twoje
pytanie. - Przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami. - W porządku. Sprawdźmy tylko, czy
dobrze wszystko pojąłem. - Otworzył oczy i w skupieniu zmarszczył czoło. - Jesteś
zakochana...
- Nie powiedziałam, że jestem zakochana - przerwała mu pospiesznie.
Pete uniósł brwi.
- To tylko taka forma. Mówię „ty” w sensie ogólnym - wyjaśnił. Jo kiwnęła ze
zrozumieniem głową, udając, że karmienie zwierząt pochłaniają bez reszty. - No więc... Ty
jesteś zakochana, a ten facet nie. To najpierw musisz się upewnić, czy rzeczywiście cię nie
kocha.
- Nie kocha - mruknęła i czym prędzej poprawiła się:
- Załóżmy, że nie.
Pete rzucił na nią kątem oka.
- W takim razie przede wszystkim musisz skłonić go, żeby zmienił zdanie. Możesz
trzepotać rzęsami i uśmiechać się. - Zademonstrował swoją propozycję, wstydliwie
opuszczając powieki i uśmiechając się nieśmiało. - Możesz wywołać w nim zazdrość albo mu
pochlebiać. Dziewczyno, nie sposób wyliczyć, ile jest sposobów, żeby zdobyć faceta. Ja się
dawałem złapać na wszystkie.
- Przypuśćmy jednak, że nie chcę korzystać z żadnego z tych sposobów. Załóżmy, że
naprawdę tego nie potrafię i nie chcę doprowadzić do sytuacji, w której czułabym się
upokorzona. Przypuśćmy, że to jest ktoś... chodzi mi o to, że właściwie nie ma szans, żeby się
między nami ułożyło. Co wtedy?
- Za dużo tych przypuszczeń - uznał Pete i pogroził jej palcem. - Mnie też przyszło
jedno do głowy. Przypuśćmy, że głupio kombinujesz, bo zanim podjęłaś grę, już założyłaś, że
nie wygrasz.
- Czasami podczas gry można się dotkliwie poranić - odparowała. - Szczególnie, gdy
nie znasz reguł.
Pete machnął lekceważąco ręką.
- Oczywiście najlepiej jest wygrywać, ale czasami wystarczy tylko, że się gra. Jo,
masz otwarty umysł i mocne nerwy. I ty boisz się zaryzykować?
- Mam wrażenie, Pete, że podejmuję ryzyko tylko wtedy, gdy dobrze skalkuluję swoje
szanse. Wiem, co się stanie, jeśli popełnię błąd.
- A mnie się zdaje, że powinnaś mieć więcej zaufania do Jo Wilder - powiedział,
klepiąc ją po policzku.
- Cześć, Jo.
Spojrzała przez ramię i spostrzegła, że zbliża się do nich Rose. Ubrana była w dżinsy,
prostą białą bluzkę, a na ramieniu niosła dwumetrowego węża boa.
- Cześć, Rose. - Jo przekazała Pete'owi drąg do karmienia lwów. - Bierzesz Baby na
spacer?
- Musi trochę odetchnąć świeżym powietrzem - odpowiedziała dziewczyna, głaszcząc
swojego podopiecznego.
- Szukasz Jamiego? - spytała Jo. Rose dumnie odrzuciła czarne loki.
- Nie zamierzam tracić dla niego czasu. Przestałam się nim interesować.
- To jeszcze jeden sposób - wtrącił Pete. - Zaskoczenie. Zmiana frontu.
Rose ze zdumieniem spojrzała na Pete'a, po czym przeniosła wzrok na Jo.
- O czym on mówi?
Jo ze śmiechem usiadła na wysokiej beczce na deszczówkę.
- O tym, jak złapać faceta - wyjaśniła, wystawiając twarz na słońce.
- Zaskoczenie - powtórzył Pete, poprawiając czapeczkę. - Wariuje, zastanawiając się,
czemu nagle przestałaś go zauważać.
Rose przez chwilę rozważała ten pomysł.
- I to działa?
- Dziewięćdziesiąt procent skuteczności - zapewnił Pete, poklepując przyjaźnie Baby.
- Może mimo wszystko nie wsadzę Baby do przyczepy Carmen - mruknęła Rose. - O,
spójrzcie. Idą tu Duffy i właściciel. - Niepoprawna kokietka, automatycznie sięgnęła do
włosów. - O rety, on jest naprawdę niesamowicie przystojny. Nie uważasz, Jo?
Oczy Jo napotkały wzrok Keane'a. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia.
- Masz rację - zgodziła się, siląc się na obojętność. - Jest bardzo atrakcyjny.
- Cześć, Duffy. - Rose obdarzyła korpulentnego mężczyznę zdawkowym uśmiechem i
skierowała uwagę na Keane'a. - Witamy, panie Prescott. Miło, że pan do nas wrócił.
- Witaj, Rose. - Uśmiechnął się do niej i uniósł brwi, kiedy spostrzegł węża
owiniętego wokół jej szyi. - Kim jest twój przyjaciel?
- To Baby. - Poklepała grzbiet w beżowe plamki.
- Ach tak. - W złotych oczach Keane'a pojawiła się iskierka humoru. - Cześć, Pete. -
Kiwnął głową opiekunowi lwów.
Jo przyszło nagle do głowy, że poza pragnieniem miłości, Keane wzbudzał w niej
strach. Bała się władzy, jaką miał nad nią i tego, że mógłby ją skrzywdzić. Na szczęście
strach to uczucie, które doskonale rozumiała. Można sobie z nim poradzić, trzeba tylko
zastosować podstawową zasadę z areny: nie wolno się odwracać ani uciekać.
W milczeniu przyglądali się sobie, podczas gdy pozostali obserwowali ich z
mniejszym lub większym zainteresowaniem. Trwało to chwilę, póki Duffy nie odchrząknął i
nie odezwał się wreszcie.
- Jo?
Spokojnie, bez pośpiechu, przeniosła na niego spojrzenie.
- Tak, Duffy?
- Właśnie posłałem jedną z tancerek do dentysty. Będziesz musiała ją zastąpić.
Garderobiani już wiedzą, że mają się tobą zająć.
- Dobrze. - Jo uśmiechnęła się swobodnie, choć ciągle czuła na sobie wzrok Keane'a. -
Chyba powinnam poćwiczyć chodzenie na tych dziesięciocentymetrowych obcasach.
- Duffy - wpadła im w słowo Rose i pociągnęła menedżera za rękaw. - Kiedy wreszcie
pozwolisz mi wystąpić w jakimś tanecznym numerze? Ostatnio sporo ćwiczyłam. - Zręcznie
odwinęła Baby ze swojej szyi. - Niech pan go chwilę potrzyma - poprosiła, wkładając boa w
ramiona Keane'a.
- O... - Keane poprawił węża na rękach i niepewnie spojrzał w jego znudzone oczy. -
Mam nadzieję, że nie jest głodny.
- Zjadł smaczne śniadanko - zapewniła Rose.
- Baby nie jada właścicieli - dodała Jo, nie starając się nawet ukrywać uśmiechu. Po
raz pierwszy widziała, że Keane jest zaniepokojony. - Czasami tylko jakiegoś zagubionego
mieszczucha. Rose ściśle przestrzega jego diety.
- Zakładam - zaczął Keane, gdy Baby przesunął się trochę w jego ramionach - że wie,
z kim ma do czynienia.
Ciągle śmiejąc się z jego niepewnej miny, Jo odwróciła się do Pete'a.
- Czy ktoś poinformował Baby, że mamy nowego właściciela?
- Prawdę mówiąc, nie miałem okazji - odparł Pete.
- Oni tylko tak panu dokuczają, panie Prescott - uspokoiła go Rose, kończąc występ
efektownym szpagatem.
- Baby w ogóle nie jada ludzi. Jest łagodny jak baranek.
- Poderwała się na nogi i otrzepała dżinsy. - A gdy pan weźmie na ręce kobrę...
- O, nie, dziękuję - zastrzegł się Keane, przekazując wielkie cielsko ponownie w
ramiona Rose.
Dziewczyna założyła węża na szyję.
- Skończyłam, Duffy. I co ty na to?
- Poproś, żeby któraś z dziewczyn pokazała ci cały układ - polecił, kiwając głową z
zadowoleniem. - A potem zobaczymy. - Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi przez plac.
- Hej, Duffy! - Tym razem to był Jamie. - Jacyś ludzie z miasta chcą się z tobą
widzieć. Odesłałem ich do czerwonego wozu.
- Świetnie. Pójdę od razu z tobą. - Duffy ruszył w stronę Jamiego.
- No, muszę dowiedzieć się o kostium. - Jo zeskoczyła zręcznie z beczki. Zamierzała
przemknąć obok Keane^, jednak zanim jej buty dotknęły ziemi, ręce Keane'a chwyciły ją w
talii.
Przez tkaninę bluzki czuła ciepło jego palców. Pragnęła całą sobą, żeby tak jej nie
trzymał. I już po chwili marzyła, żeby przyciągnął ją bliżej. Walczyła ze sobą, żeby zachować
siły, a jednocześnie czuła, jak wargi zaczynają ją palić od pocałunku, który był w jego
spojrzeniu. Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki.
Keane przesunął dłoń wzdłuż jej grubego warkocza.
Powoli podniósł wzrok, zajrzał jej w oczy, po czym nagle opuścił ręce i odsunął się,
ż
eby zrobić przejście.
- Powinnaś kazać garderobianym zrobić parę zakładek w kostiumie.
Chyba nie mam szans, aby połapać się w jego zmiennych nastrojach, pomyślała.
Przeszła obok niego i ruszyła przez plac. Może gdy zajmie się pracą, Keane Prescott
przestanie wypełniać jej myśli. Może...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przed wieczornym przedstawieniem widownia była wypełniona do ostatniego miejsca.
Orkiestra zagrała skoczną, hałaśliwą melodię i po hipodromie ruszył korowód cyrkowców. Jo,
w kostiumie pasterki, prowadziła na smyczy owieczkę. Jej występy najczęściej odbywały się
na początku spektaklu, rzadko więc pojawiała się na paradzie. Dziś cieszyło ją, że może z
bliska spojrzeć na widzów. Kiedy była w klatce ze swoimi lwami, w ogóle nie dostrzegała, co
się dzieje wokół.
Teraz widziała, jak bardzo różnorodna publiczność przybyła do cyrku: maleńkie
dzieci, ich niewiele starsze rodzeństwo, rodzice, dziadkowie. Wszyscy witali artystów
entuzjastycznymi oklaskami, a na ich twarzach malowało się pełne napięcia oczekiwanie.
Po paradzie przygotowała się do numeru, w którym występowała jako Królowa
Dżungli. Następny kostium przeobraził ją w jednego z Dwunastu Wirujących Motyli.
Jej ostatnim obowiązkiem w przedstawieniu była przejażdżka na Maggie, z którą
występowała w finale. To właśnie teraz, bardziej niż w jakimkolwiek innym momencie
spektaklu, czuła, jak bardzo dopinguje ją aplauz widowni. Ten czar pojawiał się wraz z
muzyką, gwizdkiem konferansjera, radosnym śmiechem dzieci. Przez kilkanaście sekund nie
pamiętała o wysiłku, długich godzinach pracy, życiu na walizkach.
Na placu kręcili się artyści, pracownicy techniczni, pomocnicy. Zawsze mieli do
opowiedzenia jakieś anegdoty, omawiali elementy programu, wymieniali spostrzeżenia. Jo,
dosłownie naładowana energią, postanowiła wziąć udział w demontażu głównego namiotu.
W przyczepie włączyła małą lampkę, machinalnie zaplotła warkocz i przeszła do
łazienki. Szybkimi ruchami usuwała sceniczny makijaż. Sięgała właśnie do zapięcia
kostiumu, gdy rozległo się pukanie.
- Proszę! - zawołała i ruszyła w stronę wejścia. Stanęła nieruchomo, gdy drzwi się
otworzyły i ukazał się w nich Keane.
- Nikt ci nie mówił, że najpierw należy pytać, kto to? - Sięgnął do tyłu i zablokował
zamek.
- Nigdy nie zamykam drzwi - odparła. Jego bezceremonialne zachowanie
doprowadzało ją do furii.
- Przywiozłem ci coś z Chicago.
- Co to takiego? - spytała.
- Na pewno nie gryzie - zapewnił z uśmiechem, podając jej prezent.
- Och! To Dante! - wykrzyknęła, gdy rozwinęła papier. Niemal z czcią pogładziła
ciemną okładkę. W nozdrza uderzył ją piękny zapach skóry. Otworzyła tomik powoli,
zupełnie jakby chciała jak najbardziej przeciągnąć tę przyjemność.
- Jaka piękna - szepnęła wzruszona. - To miło z twojej strony, że o mnie pomyślałeś.
Dziękuję.
- To chyba całkiem naturalne - odparł.
- Nie wiem, co powiedzieć. - Spuściła oczy.
- Już wszystko powiedziałaś. - Wyjął z jej ręki książkę i przekartkował ją. -
Zazdroszczę ci, że możesz to czytać w oryginale.
Uśmiechnęła się na te słowa.
- Masz może kawę? - spytał, odkładając książkę na stół.
- Już robię. Chociaż pewno będziesz żałował, że nie poszedłeś do namiotu
kuchennego. - Ruszyła do kuchenki. Czuła, że Keane idzie za nią.
- Widziałeś cały spektakl? - spytała obojętnie, sięgając po słoik z kawą.
- Duffy wykorzystał mnie do pracy przy rekwizytach - odpowiedział.
Ze śmiechem odwróciła głowę i ledwie to zrobiła, wiedziała, że popełniła błąd. Twarz
Keane'a była oddalona nie więcej niż kilka centymetrów. Z jego spojrzenia jasno odczytała,
jakie ma intencje. Pragnął jej i zamierzał ją zdobyć. Nim zdążyła się odsunąć, położył ręce na
jej ramionach i odwróci! ją do siebie. Wiedziała, że znalazła się w pułapce.
Keane wsunął palce w jej warkocz i powoli go rozplątywał, aż włosy rozsypały się na
jej ramionach.
- Marzyłem o tym od chwili, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy - mówił cicho,
biorąc pełną garść włosów.
- Woda - wykrztusiła, próbując odwrócić się do kuchenki.
- Masz ochotę na kawę? - wymruczał. Jego palce przesunęły się na jej szyję.
- Nie - szepnęła W tym momencie pragnęła jedynie należeć do niego.
- Drżysz. - Czuł, jak przeszedł ją dreszcz, gdy przyciągnął ją bliżej. - Czy to strach? -
pytał, dotykając kciukami jej warg. - Czy podniecenie?
- I jedno, i drugie - odparła. Westchnęła, gdy położył dłoń na jej sercu, które teraz biło
jak oszalałe. - Czy ty... - Przerwała, bo zabrakło jej tchu. - Czy będziesz się teraz ze mną
kochał?
- Piękna Jovilette - szepnął, zbliżając usta do jej twarzy. - Prostolinijna, uczciwa,
nieustraszona... porywająca.
Z zapałem odpowiedziała na dotyk jego warg. Odrzuciła wszystkie mądre zasady,
pogrążyła się w odczuciach i pozwoliła sercu zawładnąć nad jej wolą. Kiedy jej wargi
rozchyliły się, nie był to gest poddania, lecz równie gorącego pragnienia.
Całował ją delikatnie, czując, że Jo balansuje na granicy pożądania. Jego usta kusiły,
obiecywały, spełniały oczekiwania. Jej skóra była taka ciepła Z gardła wydarł mu się pełen
zachwytu niski pomruk, gdy poczuł, jak jej pierś pręży się pod jego dłonią. Odkrywał ją
powoli, bez pośpiechu, zupełnie jakby chciał zapamiętać każde zaokrąglenie. Już nie drżała,
stała się teraz powolna i uległa. W jej cichych westchnieniach słyszał zdumienie i zachwyt.
Z gwałtownością, która odebrała jej oddech, przygarnął ją mocniej, niecierpliwie
miażdżąc jej usta. Zmysły Jo zareagowały na jego porywczość, przenosząc ją w świat, jaki
mogła sobie tylko wyobrazić. Ręce Keane'a stały się bardziej natarczywe i niecierpliwe.
Oboje rzucili się teraz w fale namiętności, w ocean, który nie miał horyzontu ani dna. Jo nie
zamierzała się już opierać. Ona także chciała zanurzyć się jak najgłębiej.
Z początku myślała, że to serce tak głośno tłucze się o jej żebra. Kiedy Keane odsunął
się, zamruczała i przyciągnęła go z powrotem. Jego spragnione usta natychmiast
odpowiedziały na wezwanie, ale gdy stukanie nie umilkło, znów się od niej oderwał z cichym
przekleństwem.
- Drzwi - wyjaśnił, gdy zdezorientowana podniosła wzrok. - Lepiej otwórz -
zasugerował.
Zdołała jakoś wrócić do rzeczywistości. Na miękkich nogach pokonała odległość do
drzwi.
- Co się dzieje, Buck? - powiedziała możliwie spokojnie, otwierając je.
- Jo... - Twarz jej asystenta pozostawała w cieniu, ale w tej jednej sylabie Jo usłyszała
rozpacz. - To Ari.
Nie zdążył jeszcze wymówić imienia, gdy wypadła z przyczepy i popędziła przez
obóz. Przy klatce Ariego zastała Pete'a i Gerry'ego.
- Bardzo źle? - spytała niespokojnie, gdy Pete wyszedł jej naprzeciw.
- Tym razem bardzo.
Miała ochotę pokręcić głową i zaprzeczyć temu, co wyczytała w jego oczach. Zamiast
tego odepchnęła go na bok i podeszła do klatki. Stary kot leżał na boku. Jego pierś unosiła się
i opadała przy każdym ciężkim oddechu.
- Otwórz - zażądała.
- Nie wejdziesz do środka - usłyszała głos Keane'a, a na ramionach poczuła jego
dłonie. Kiedy odwróciła głowę, jej spojrzenie było zamglone.
- Owszem, wejdę. Ari nie skrzywdzi ani mnie, ani nikogo innego. On umiera. A teraz
zostaw mnie w spokoju. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Otwórz - powtórzyła polecenie i
wyrwała się z rąk Keane'a. Kraty szczęknęły, gdy Pete uchylił drzwi.
Ari prawie nie drgnął. Kiedy przy nim uklękła, zobaczyła w jego wzroku zmęczenie i
ból.
- Ari - szepnęła. Przyłożyła dłoń do jego boku i wyczuła nierówny rytm oddechu.
Próbował zareagować na jej dotyk i szeptane imię, ale zdołał tylko trochę przesunąć wielki
łeb. Opuściła głowę i zanurzyła twarz w jego grzywie. Nabrała głęboko powietrza, próbując
się uspokoić.
- Buck. - Słyszała, że podchodzi, nie spuszczała jednak wzroku z lwa. - Przynieś mi
torbę lekarską. Potrzebna mi strzykawka z pentobarbitalem. - Czuła, że się zawahał, nim
odpowiedział:
- Dobrze, Jo.
Siedziała cicho, głaszcząc głowę Ariego. Z dala dobiegały ją dźwięki składania
namiotu i nawoływania ludzi. Jakiś słoń zatrąbił i kilka klatek dalej Faust zaryczał w od-
powiedzi.
- Jo. - Odwróciła głowę, słysząc głos Bucka. Odgarnęła włosy z oczu. - Pozwól, ja to
zrobię.
Pokręciła tylko głową i wyciągnęła rękę.
- Jo. - Keane podszedł do krat. Jego głos był łagodny, a oczy tak bardzo przypominały
oczy lwa, który leżał przy jej kolanach, że z trudem powstrzymała szloch. - Nie musisz tego
robić sama.
- To mój kot - odparła głucho. - Powiedziałam, że to zrobię, gdy nadejdzie czas. A
teraz nadszedł. - Przeniosła wzrok na Bucka. - Daj strzykawkę, Buck. Niech już będzie po
wszystkim. - Kiedy strzykawka znalazła się w jej dłoni, Jo spojrzała na nią i zacisnęła palce.
Przełknęła z trudem ślinę i odwróciła się do Ariego. Mimo dwudziestu dwóch lat życia w
niewoli, ciągle było w nim coś nieujarzmionego.
- Byłeś najlepszy - powiedziała, gładząc go po grzywie. - Zawsze byłeś najlepszy. -
Czuła, że ogarniają paraliżujący chłód. - Teraz jesteś zmęczony. Pomogę ci zasnąć. -
Ś
ciągnęła zabezpieczenie ze strzykawki i poczekała, aż ręce przestaną jej drżeć. - To nie
będzie bolało... Już nigdy nic nie będzie cię bolało.
Mimowolnie otarła usta grzbietem dłoni, po czym szybkim ruchem wbiła igłę w bark
Ariego. Z ust wydarł jej się cichy jęk, gdy opróżniała strzykawkę. Ari nie wydał żadnego
dźwięku, tylko jego oczy były utkwione w twarzy Jo. Nie próbowała dodawać mu otuchy,
siedziała tylko przy nim, głaszcząc jego futro. Stopniowo jego oddech zaczął się uspokajać,
robił się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Jo czuła, jak lew nieruchomieje, i jej dłoń
zanurzona w grzywie zacisnęła się w pięść. Jej ciałem wstrząsnął jeden silny dreszcz. Wzięła
się w garść i wyszła z klatki, zamykając za sobą drzwi. Szła sztywno, bo miała wrażenie, że
jej kości zaraz się rozsypią. Nagle Keane chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
- Zajmij się wszystkim - rzucił, kiedy przechodzili obok Bucka.
- Nie - zaprotestowała Jo, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. - Ja to zrobię.
- Nie, nie ty. - W tonie Keane'a słychać było stanowczość. - Już wystarczy.
- Nie będziesz mi mówił, co mam robić - rzuciła ostro, pozwalając, by jej rozpacz
znalazła ujście w gniewie.
- Owszem, będę - nie ustępował, nie zwalniając uścisku.
- Nie masz prawa mi rozkazywać - upierała się, czując, że zdradzieckie łzy podchodzą
jej do gardła. - Puść mnie! Natychmiast!
Keane stanął i chwycił ją za ramiona. W jego oczach odbijał się blask księżyca.
- Nie zmusisz mnie, żebym cię zostawił w tym stanie.
- Nic ci do moich przeżyć... - zaczęła, Keane jednak nie słuchał jej. Znów chwycił ją
za rękę i pociągnął w stronę przyczepy. Rozpaczliwie pragnęła wypłakać swój żal w
samotności. Keane nie zważał na jej protesty, jakby w ogóle ich nie słyszał. Wciągnął ją do
wozu i zamknął drzwi.
- Czy możesz stąd wyjść? - zażądała, gwałtownie łykając łzy.
- Nie, dopóki nie stwierdzę, że czujesz się lepiej - powiedział spokojnie, idąc do
kuchni.
- Czuję się znakomicie. - Oddech jej się rwał. - A raczej będę się tak czuła, kiedy mnie
wreszcie zostawisz. Nie masz prawa wtykać nosa w moje sprawy.
- Już mi to mówiłaś - odparł łagodnie z głębi przyczepy.
- Zrobiłam to, co koniecznie. - Z całych sił trzymała się w ryzach. - Ulżyłam choremu
zwierzęciu w cierpieniu i to wszystko. - Głos jej się załamał. - Na miłość boską, Keane! Idź
sobie!
Cicho wrócił z kuchni i podał jej szklankę wody.
- Wypij to.
- Nie. - Odwróciła głowę. Łzy popłynęły jej z oczu i potoczyły się po policzkach.
Nienawidziła się za to. Przycisnęła grzbiet dłoni do czoła i zacisnęła powieki. - Nie chcę,
ż
ebyś tu był. - Keane odstawił szklankę i wziął Jo w ramiona. - Nie, przestań... Nie chcę,
ż
ebyś mnie obejmował.
- Trudno. - Delikatnie głaskał ją po plecach. - Postąpiłaś niezwykle dzielnie, Jo.
Wiem, że kochałaś Ariego. Wiem też, jak ciężko ci było rozstać się z nim.
- Nie chcę przy tobie płakać. - Jej pięści, jak twarde kulki, przycisnęły się do jego
ramion.
- Dlaczego? - Nie przestawał jej głaskać i w końcu wtuliła twarz w jego ramię.
- Czemu nie dasz mi spokoju? - załkała, nie potrafiąc się już opanować. Jej palce
konwulsyjnie zacisnęły się na koszuli Keane'a. - Dlaczego zawsze muszę tracić to, co
kocham? - Poddała się smutkowi i pozwoliła, żeby Keane ją uspokajał.
Nie protestowała, gdy zaniósł ją na solę i utulił w swoich ramionach. Stopniowo jej
płacz cichł. Ciągle jeszcze leżała przytulona do piersi Keane'a, z twarzą zasłoniętą włosami.
- Już lepiej? - spytał. Kiwnęła głową nie dowierzając jeszcze swojemu głosowi. Keane
sięgnął po szklankę z wodą. - Wypij to teraz.
Z wdzięcznością zwilżyła suche gardło. Przymknęła oczy, myśląc, jak dawno już nikt
jej tak nie przytulał i nie pocieszał.
- Keane - mruknęła. Poczuła, jak ustami dotyka czubka jej głowy.
- Hm?
- Nic. - Jej głos stał się mniej wyraźny. Zaczął ją ogarniać sen. - Po prostu Keane.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jo czuła słońce na powiekach. Jej budzący się powoli rozum mówił, że to z pewnością
poniedziałek. Tylko w poniedziałki zdarzało się jej przecież spać dłużej niż do wschodu
słońca. To był dzień odpoczynku, jedyny dzień w tygodniu, kiedy cyrk nie dawał
przedstawienia. Leniwie szykowała się do wstawania. Dwie godziny przeznaczę na czytanie,
zaczęła planować. Albo pojadę do miasta i obejrzę jakiś film. Wzdychając sennie, przewróciła
się na brzuch.
Solidnie potrenuję z kotami, a potem, jeśli będzie gorąco, może zrobię im prysznic.
Nagle, jakby ktoś wcisnął jakiś przełącznik, wróciła jej pamięć i Jo przebudziła się
gwałtownie. Ari. Przekręciła się na plecy i wbiła oczy w sufit. Ciągle czuła smutek, ale nie
był to już ten sam szarpiący ból, jak poprzedniej nocy. Powoli zaczęła akceptować to, co
nieuchronne. Uświadomiła sobie, jak bardzo Keane jej pomógł, upierając się, by zostać przy
niej, gdy była u szczytu rozpaczy. Najpierw pozwolił jej wyładować na sobie złość, potem
mogła się na nim oprzeć. Pamiętała niesamowite uczucie ulgi, kiedy oparła policzek o jego
pierś, a on tulił ją w swoich ramionach. Zapadała w sen, słuchając bicia jego serca.
Obróciła głowę, rzuciła okiem przez okno, a potem na plamę światła na podłodze. I
nagle sobie przypomniała. Przecież dziś wcale nie jest poniedziałek, tylko czwartek. Usiadła
na łóżku, odgarniając włosy. Czemu jest w łóżku po wschodzie słońca, skoro to czwartek?
Nie zastanawiała się już nad odpowiedzią. Wyskoczyła z łóżka, ruszyła w stronę łazienki i
krzyknęła przestraszona, gdy wpadła na Keane'a.
Przesunął ręką po jej włosach, nim chwycił ją za rękę.
- Usłyszałem, że się ruszasz - powiedział, patrząc w jej oniemiałą twarz.
- Co ty tu robisz?
- Kawę - odpowiedział po prostu. - Jak się czujesz?
- W porządku. - Podniosła dłoń do skroni, próbując zebrać myśli. - Chociaż jestem
chyba trochę rozbita. Zaspałam, a to mi się nigdy nie zdarza.
- Dałem ci tabletkę nasenną - poinformował ją niedbale, po czym objął ją ramieniem i
zawrócił do kuchni.
- Tabletkę? - Spojrzała zdumiona. - Nie pamiętam, żebym coś łykała.
- Była w wodzie, którą wypiłaś. - Na kuchence czajnik zaczynał już przenikliwie
gwizdać, więc Keane skończył przygotowywać kawę. - Miałem wątpliwości, czy weźmiesz ją
dobrowolnie. - Podał jej parujący kubek.
- Posłałem po nią Gerry'ego, kiedy byłaś w klatce z Arim.
- Ciągle przyglądał się jej badawczo. - Chyba nie dała żadnych niepożądanych
efektów. Wczoraj zasnęłaś bardzo szybko. Przeniosłem cię do łóżka, przebrałem...
- Przebrałeś... - Dopiero teraz uświadomiła sobie, że ma na sobie tylko cienką białą
koszulkę.
Popijając kawę, z uśmiechem patrzył, jak nerwowo przytrzymuje dekolt koszulki.
- Musiałaś porządnie się wyspać, Jo. Byłaś zupełnie wykończona.
Bez słowa podniosła kubek do ust i podeszła do okna. Plac był opustoszały. Musiała
faktycznie mocno spać, skoro nie była świadoma, że obóz się zwinął.
- Nie musiałeś zostawać ze mną - powiedziała.
- Nie miałem pewności, czy będziesz w stanie prowadzić przez całe pięćdziesiąt mil.
Pete pojechał moim wozem.
Wzruszyła lekko ramionami i odwróciła się od okna. Światło słoneczne padało na jej
plecy i przeświecało przez cienką tkaninę nocnej koszulki. Jej ciało wyglądało teraz jak
smukły cień. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było skruchę.
- Byłam wczoraj potwornie niegrzeczna dla ciebie. Nie powinnam tak na ciebie
napadać. Przepraszam.
- Przeprosiny nie są konieczne, Jo. - Podniosła oczy, słysząc, że mówi to z gniewem.
- Są... dla mnie - odparła, robiąc krok w jego stronę. - Keane... - Dotknęła jego ręki.
Kiedy się odwrócił, pod wpływem impulsu oparła głowę na jego ramieniu i otoczyła go
rękami w pasie. Zesztywniał i uniósł dłonie do jej ramion, zupełnie jakby chciał ją odepchnąć.
A potem usłyszała, jak z westchnieniem wypuszcza powietrze z płuc. Kiedy się odprężył, na
krótką chwilę przyciągnął ją do siebie.
- Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać - powiedział miękko. Palcem uniósł
jej brodę. Mimowolnie odpowiedziała na ten gest, zamykając oczy i podając mu swoje usta.
Czuła, jak zaciska palce na jej ramionach i delikatnie muska jej usta wargami.
- Powinnaś się przebrać - powiedział, odsuwając się od niej. Jego głos był uprzejmy i
chłodny. - Zatrzymamy się w mieście na śniadanie.
- W porządku - zgodziła się. Zdumiało ją jego zachowanie, ale była zadowolona, że
już się nie gniewa.
W czerwcu Cyrk Prescotta Colossus przemierzył Karolinę Północną i wjechał do
zachodniej części stanu Tennessee. Wiosna ustąpiła latu. Słońce zachodziło później i
zaglądało do namiotu cyrkowego jeszcze długo po rozpoczęciu wieczornego spektaklu.
Jo zastanawiała zmiana w zachowaniu Keane'a. Czasami zachodziła w głowę, czy
namiętność, która zapłonęła tamtej nocy, gdy wrócił z Chicago, naprawdę istniała. Może
pożądanie, które czuła wtedy na jego ustach, było tylko fantazją? Bliskość, która między nimi
zaczynała rozkwitać, nagle się rozwiała. To, co w tej chwili ich łączyło, było zwykłą relacją
między właścicielem cyrku a zatrudnioną tu artystką.
Stosunek Keane'a do niej nie był ani zbyt ciepły, ani specjalnie chłodny. Najbardziej
pasowałoby tu słowo letni. Ona natomiast cierpiała z miłości. Kiedy mijały dni, a potem
tygodnie, musiała wreszcie przyznać przed sobą, że Keane nie wydaje się zainteresowany
bliskim związkiem.
W wigilię Dnia Niepodległości Jo leżała bezsennie w łóżku. W ręku trzymała tomik z
poematem Dantego, ale książka przypominała jej tylko o pustce, która wypełniała jej duszę.
Najwyższa pora, żeby z tym skończyć, tłumaczyła sobie. Trzeba przestać udawać, że
Keane był częścią jej życia. Nigdy przecież nie mówił o miłości, niczego nie obiecywał ani
nie proponował. Nie zrobił też nic, co mogłoby ją zranić. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na
książce. Tak bardzo chciałaby go znienawidzić za to, że najpierw pokazał jej, jakie może być
ż
ycie, a potem odwrócił się od niej.
Rozluźniła palce i delikatnie pogładziła miękką skórzaną okładkę. Wiedziała, że nie
potrafi go nienawidzić, ale też nie może kochać go otwarcie. Jak ma to przerwać? Może
powinna być mu wdzięczna, że jej nie chciał? Przecież gdyby się z nim kochała, cierpiałaby
teraz sto razy bardziej. Czy zdołałaby znieść taki ból? Przez chwilę leżała nieruchomo,
starając się uspokoić myśli.
Lepiej chyba, że nie muszę tego sprawdzać, upomniała się surowo. Powinnam
pamiętać, że był dla mnie miły, kiedy go potrzebowałam. Lato przecież nie trwa wiecznie.
Być może kiedy się skończy, nigdy więcej go nie zobaczę. A teraz przynajmniej mogę się
postarać, żeby miło spędzić czas, który nam jeszcze pozostał.
Miała wrażenie, że te słowa odbiły się w jej sercu głuchym echem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Czwartego lipca mieli mnóstwo pracy: podróż na nowe miejsce, ustawianie namiotów,
paradę uliczną i dwa spektakle. Z okazji święta słoniom włożono na głowy ozdobne
pióropusze w barwach narodowych: czerwonym, białym i niebieskim, a wieczorne
przedstawienie zaplanowano na godzinę wcześniej, co umożliwiło zorganizowanie
dodatkowej atrakcji - pokazu sztucznych ogni. Już tradycyjnie cyrk Prescotta spędzał Dzień
Niepodległości w tym samym małym miasteczku w stanie Tennessee.
Jo przez cały. dzień tryskała humorem. Nie zamierzała dopuścić, żeby napięta sytuacja
między nią a Keanem zepsuła jeden z najpiękniejszych wieczorów lata. Zresztą spuszczanie
nosa na kwintę nie poprawi stanu rzeczy. Na szczęście panująca wokół radosna atmosfera
pomagała jej utrzymać dobry nastrój.
W czasie przerwy między przedstawieniami w obozie zapanował spokój. Niektórzy
cyrkowcy siedli przed przyczepami, prowadząc leniwe rozmowy i rozkoszując się słońcem.
Inni postanowili jeszcze trochę poćwiczyć. Pracownicy obsługi opłukiwali słonie w ich
zagrodzie.
Jo z rozbawieniem obserwowała te kąpiele. Szczególnie zabawnie było, kiedy do
pracy zabrali się niedoświadczeni pomocnicy opiekunów. Słonie nabierały pełne trąby wody i
robiły prysznic nowym pracownikom, urządzając im w ten sposób chrzest bojowy. Chociaż
opiekunowie mieli miny niewiniątek, jasne było, że potrafią skutecznie zachęcić słonie do
takich harców.
Z daleka dostrzegła Duffy'ego, który rozmawiał z gościem z miasta. Mężczyzna miał
wielki jak baryłka brzuch, czerstwą rumianą twarz i jasne oczy, które mocno mrużył w
słońcu. Ciekawe, co próbuje sprzedać i za ile?
- zastanawiała się Jo. Sądząc z gniewnych posapywań Duffy'ego, można było
zakładać, że żąda zbyt dużo.
- Powtarzam panu, Carlson, że już zapłaciliśmy za magazyn. I umówiliśmy się na
piętnaście dolarów za dostawę, a nie na dwadzieścia.
Carlson palił krótkiego papierosa bez filtra.
- Zapłaciliście Myersowi, nie mnie. Kupiłem magazyn sześć tygodni temu. - Wzruszył
ramionami, rzucając niedopałek na ziemię. - To nie mój problem, że zapłacił pan z góry.
Ponad głowami mężczyzn zobaczyła Keane'a i Pete'a zmierzających w ich kierunku.
Zaintrygowana dołączyła do nich.
- Co się dzieje?
- Zaraz się dowiemy - odparł Keane. - Macie jakiś problem, panowie? - spytał
spokojnie.
- Ten typ - parsknął Duffy, celując palcem w Carlsona - chce, abyśmy dwukrotnie
zapłacili za magazynowanie fajerwerków. W dodatku żąda za przewóz dwudziestu dolarów.
- To Myers zgodził się na piętnaście - przerwał Carlson. - Ja nic takiego nie mówiłem.
Chcecie odebrać fajerwerki, musicie najpierw za nie zapłacić. Gotówką - uściślił i dopiero
teraz spojrzał w stronę Keane'a. - A to kto? Duffy zaczął sapać z oburzenia, ale Keane
uspokoił go, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Jestem Prescott - odpowiedział z niezmąconym spokojem.
- Prescott, tak? - Carlson przeciągnął dłonią po obu policzkach. - No, może wreszcie
do czegoś dojdziemy - rzucił jowialnie, wyciągając rękę. Keane bez wahania podał mu dłoń. -
Ładny masz pan cyrk, Prescott. - Poprawił pasek przy spodniach. - Problem polega na tym, że
te wasze fajerwerki leżą w moim magazynie. Muszę zarabiać na życie, więc nie zamierzam
trzymać ich tam za friko. Odkupiłem budę od Myersa sześć tygodni temu. Nie odpowiadam
za układ, który zawarliście z Myersem, nie?
- Carlson rozciągnął usta w uśmiechu, zadowolony, że Keane słucha go uprzejmie. - A
jeśli chodzi o przewóz...
- Bezradnie rozłożył ręce i poklepał Keane'a po ramieniu.
- Sam wiesz, synu, jakie są teraz ceny paliwa.
Keane uprzejmie kiwał głową.
- Brzmi to rozsądnie - powiedział, ignorując postękiwania Dufffy'ego. - Odnoszę
wrażenie, że ma pan problem, Carlson.
- Ja nie mam żadnego problemu - zaprzeczył Carlson.
- To pan ma problem, chyba że nie chcecie odebrać tych fajerwerków.
- Ależ my je dostaniemy, panie Carlson - sprostował Keane. - Zgodnie z paragrafem
trzecim punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości, wynajmujący i dzierżawca są
prawnie związani umowami, kontraktami, zastawami i hipotekami poprzedniego dzierżawcy,
póki te umowy, kontrakty, zastawy czy hipoteki nie wygasną lub nie zostaną zbyte.
- Co do... - zaczął Carlson, ale Keane ciągnął beznamiętnie:
- Oczywiście, nie oddamy sprawy do sądu, jeśli otrzymamy należący do nas towar. To
jednak nie rozwiązuje pańskiego problemu.
- Mojego? - wykrztusił Carlson. - Nie mam żadnego problemu. Jeśli pan myślisz...
- Ależ ma pan! Choć faktycznie nie jestem pewien, czy złamał pan prawo z
premedytacją.
- Złamałem prawo? - Carlson wytarł spocone dłonie o spodnie.
- Magazynowanie materiałów wybuchowych bez odpowiedniej licencji - kontynuował
Keane. - Chyba że uzyskał ją pan po zakupieniu magazynów.
- No nie... Ja...
- Tego się obawiałem. - Keane współczująco uniósł brwi. - Widzi pan, paragraf szósty
punkt piąty rzeczonej Ustawy stanowi, że licencje, pozwolenia i atesty są konieczne. O
przedłużenie licencji, pozwoleń i atestów musi wystąpić nowy właściciel. Podanie, to
zrozumiałe, powinno być poświadczone notarialnie. - Keane przerwał, pozwalając
Carlsonowi wchłonąć te informacje. - Jeśli się nie mylę - podjął po chwili obojętnym tonem -
w tym stanie grzywna jest dość wysoka. Oczywiście wyrok zależy od...
- Wyrok? - Carlson zbladł i otarł chusteczką kark.
- Coś panu poradzę. - Keane patrzył na Carlsona ze współczującym uśmiechem. -
Wywiezie pan sztuczne ognie ze swojego terenu i dostarczy tutaj. Ostatecznie nie musimy od
razu tego zgłaszać. Można uznać to za przeoczenie. Przecież obaj jesteśmy biznesmenami,
czyż nie? Carlson kiwnął głową. Był zbyt przerażony, żeby wyczuć sarkazm.
- W umowie jest piętnaście dolarów za dostawę, zgadza się?
Carlson schował wilgotną chustkę do kieszeni i ponownie kiwnął głową.
- To świetnie. Zapłacimy gotówką przy odbiorze. Cieszę się, że mogłem służyć
pomocą.
Z wyraźną ulgą Carlson odszedł do swojej furgonetki. Jo, która z niekłamanym
zachwytem obserwowała całą scenę, z trudem utrzymywała powagę, póki nie odjechał. Duffy
i Pete jednocześnie parsknęli śmiechem.
- Czy to prawda? - spytała Jo, chwytając Keane'a za rękę.
- Czy co jest prawdą? - odpowiedział pytaniem.
- Paragraf trzeci punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości - zacytowała Jo.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł obojętnie. Pete prawie płakał ze śmiechu.
- Zmyśliłeś to - powiedziała zdumiona. - Ty to wszystko zmyśliłeś!
- Najlepszy numer, jaki widziałem od lat - oznajmił Duffy i klepnął Keane'a w plecy.
- Wiem, gdzie się zgłosić, jeśli będę potrzebował prawnika - wtrącił Pete, przesuwając
czapeczkę na tył głowy. - Przyjdź dziś wieczorem do kuchni, kapitanie. Zorganizujemy
pokera. No chodź, Duffy. Trzeba to opowiedzieć Buckowi.
Kiedy odeszli, Jo uświadomiła sobie, że Keane właśnie został oficjalnie
zaakceptowany. Do tej pory, choć był właścicielem, traktowali go jak obcego przybysza,
miastowego intruza. Teraz stał się jednym z nich.
- Witaj na pokładzie - powiedziała, patrząc mu w oczy.
- Dziękuję. - Widziała, że bez słów zrozumiał, co chciała mu przekazać.
Kiedy się odwróciła, dotknął jej ręki.
- Jo... - zaczął. Zdumiało ją, jak poważnie na nią patrzy.
- Tak?
Wahał się przez moment i pokręcił głową.
- Nie, już nic. Do zobaczenia później. - Knykciami palców potarł jej policzek i
odszedł.
Jo obojętnym wzrokiem patrzyła w swoje karty. Do pokera brakowało jej jednej karty.
Niedbale rozejrzała się wokół stołu. Duffy puszczał kłęby dymu ze swojego cygara, Pete jak
zwykle żuł gumę. Obok niego siedziała Amy, żona połykacza noży, dalej Jamie i Raoul.
Miejsce przy Jo zajął Keane, który - podobnie jak Pete - cały czas wygrywał.
Pula rosła. Jo wymieniła kartę i z zadowoleniem przyjęła piątego kiera, którym
zastąpiła trefla. Bez mrugnięcia okiem wsunęła kartę między pozostałe. To Frank nauczył ją
grać w pokera. Przed drugą rundą Jamie ze zdegustowaną miną złożył karty.
- Trójka króli - oznajmił Pete. Wśród narzekań i niechętnych pomruków, gracze rzucili
karty na stół.
- Poker - rzuciła Jo nonszalancko, nim Pete zdążył wyciągnąć ręce po żetony. Duffy
odchylił się i wybuchnął gromkim śmiechem.
- Dzielna dziewczynka! A tak nie chciałem, żeby to on zgarnął całą moją forsę.
Po dwóch następnych godzinach w namiocie kuchennym zrobiło się gorąco i duszno
od pomieszanych zapachów kawy, dymu tytoniowego i piwa. Jamiemu tak bardzo nie
dopisywało szczęście, że w końcu wezwał Bucka, aby go zastąpił.
Jo dostała się niewiele warta para piątek. Stawka poszła wysoko w górę, kiedy Keane
podbił otwarcie Raoula. Z ciekawości Jo wytrzymała jedną rundę, ale po wymianie kart
rozsądek kazał jej spasować i została już tylko w roli obserwatora. Oparta na łokciach
przyglądała się pozostałym graczom. Dobrze sobie radzi, myślała, obserwując Keane'a.
Obojętnie popijał piwo, słuchając, jak Duffy, Buck i Amy pasują. Pete żuł gumę, obserwując
go spod oka. Keane beznamiętnie oddał mu spojrzenie, przesuwając w zębach ogryzek
cygara. Raoul mruczał coś po francusku, patrząc z namysłem w swoje karty.
- To blef - uznał Pete, widząc, że Keane podbija stawkę. - No, dobra. Daję pięć razy
tyle i sprawdzam. - Raoul zaklął i cisnął karty na stół.
- Twoje pięć i jeszcze dziesięć - odpowiedział spokojnie Keane.
Przy stole rozległ się szmer głosów. Pete zajrzał w swoje karty i zastanawiał się przez
chwilę. Podniósł wzrok i przyglądał się Keane'owi. I nagle westchnął i uśmiechnął się
szeroko.
- Poddaję się - rzucił w końcu. - Pokażesz nam karty? Keane wzruszył ramionami i
rozłożył karty. Reakcje graczy były bardzo różne: od przekleństw po wybuchy śmiechu.
- Same śmieci - mruczał Pete, kręcąc głową. - Cholera, masz nerwy jak postronki.
Nawet ja dostałem parę siódemek.
Raoul zgrzytnął zębami, klnąc w dwóch językach. Jo zaśmiała się, słysząc dość
niecodzienny dobór słów. Podniosła się zza stołu, chwyciła miękki kapelusz Jamiego i
wrzuciła do niego swoją wygraną.
Duffy spojrzał na nią surowo.
- Nie za wcześnie próbujesz się wymigać?
- Zawsze mi mówiłeś, aby pasować, zanim pojawi się myśl, by się odegrać -
przypomniała ze śmiechem, pokiwała mu ręką i wyszła z namiotu.
- Nasza Jo - zaśmiał się Raoul, tasując karty - to twarda rzecz.
- Twarda sztuka - poprawił Pete. Zauważył, że spojrzenie Keane'a powędrowało do
drzwi, za którymi zniknęła Jo. - A przy tym ładna - dodał, czekając, aż Keane zwróci oczy na
niego. - Nie uważa pan?
Keane układał karty.
- Jest śliczna.
- Zupełnie jak jej matka - wtrącił Buck, patrząc w karty ze zmarszczonym czołem. -
Prawdziwa piękność, co, Duffy? - Duffy mruknął coś na potwierdzenie. Zastanawiał się
właśnie, czemu fortuna nie chce się dziś do niego' uśmiechnąć. - To straszne, że tak musieli
umrzeć - dodał Buck, kręcąc głową.
- To był pożar, tak? - spytał Keane.
- Zwarcie w instalacji elektrycznej w ich wozie - przytaknął Buck. - Straszna sprawa.
Zanim ktoś wszczął alarm, paliło się już pół wozu. Nie sposób było się dostać do Wilderów.
Ich część wyglądała jak wnętrze pieca. Sypialnia Jo była po przeciwnej stronie, ale niewiele
brakowało, żebyśmy i ją stracili. To Frank wybił okno i ją wyciągnął. Biedny berbeć.
Przyciskała do siebie starą lalkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Nie rozstawała się z nią
jeszcze długo potem. Pamiętasz, Duffy? - Buck zajrzał w karty i otworzył grę. - Frank dobrze
wiedział, jak postępować z tą małą.
- To raczej ona wiedziała, jak postępować z Frankiem - mruknął Duffy.
Raoul podbił stawkę, Keane spasował.
- Nie bierzcie mnie pod uwagę przy następnym rozdaniu - poprosił. Podniósł się i
ruszył w stronę drzwi. Jeden z Gribaltich zajął miejsce Jo, Jamie przysiadł na krześle Keane'a.
Z ciekawości uniósł trochę karty i ku swojemu zdumieniu dostrzegł tam mocnego strita.
Spojrzał z zadumą na zamykające się drzwi.
Jo szła przez obóz w stronę namiotu cyrkowego. Zupełnie nie czuła się śpiąca Patrząc
na niebo, przypomniała sobie fajerwerki piękne jak kolorowe gwiazdy. Chociaż święto już
minęło i zbliżał się nowy dzień, ciągle czuła czar tej nocy.
- Witaj, piękna damo.
Spojrzała w ciemność, mrużąc oczy. Z trudem rozpoznała, kto do niej mówi.
- Masz na imię Bob, prawda? - Zatrzymała się i uśmiechnęła przyjaźnie.
Podszedł bliżej. Na oko wydawał się młodszy od niej. Był mocno zbudowany, jego
twarz miała ostre rysy. Właśnie tego popołudnia Jo widziała, jak Maggie robi mu powitalny
prysznic.
- Lubisz pracę ze słoniami?
- Jest w porządku. Ale najbardziej podoba mi się rozstawianie namiotu.
Doskonale go rozumiała.
- Zupełnie jak mnie. Wiesz, w kuchennym namiocie grają w karty - poinformowała
go. - Może chcesz się do nich przyłączyć?
- Wolę zostać z tobą. - Kiedy się zbliżył, poczuła zapach piwa. Pewno ostro balował,
pomyślała, kręcąc głową.
- Dobrze, że jutro poniedziałek - odezwała się. - Nikt nie miałby siły na rozstawianie
namiotu. Ty chyba powinieneś iść do łóżka - zasugerowała. - Albo napić się kawy.
- Chodźmy do ciebie. - Bob zachwiał się i wziął ją za rękę.
- Nie. - Zdecydowanym ruchem odwróciła się w przeciwnym kierunku. Jego zaloty
nie przestraszyły jej. Była na tyle blisko namiotu kuchennego, że wystarczyło krzyknąć, aby
na pomoc zbiegł się tuzin silnych mężczyzn. Ale tego właśnie pragnęła uniknąć.
- Chcę iść z tobą - powtórzył. - Wyglądasz zachwycająco, kiedy wchodzisz do klatki z
lwami. - Kiedy otoczył ją ramionami, uznała, że zrobił to bardziej dla zachowania równowagi,
niż celem okazania uczuć. - Założę się, że prawdziwa z ciebie kocica - wymamrotał, próbując
ją pocałować.
Chociaż cierpliwość Jo zaczęła się wyczerpywać, zniosła ten pocałunek, który trochę
chybił celu. Jednak Bob znacznie lepiej radził sobie z rękami, które umieścił właśnie na jej
zgrabnej pupie. Zniecierpliwiona odepchnęła go, ale okazało się, że chłopak całkiem mocno
trzyma się na nogach. Szybkim ruchem podniosła pięść i trafiła go w szczękę. Rozległ się
cichy okrzyk zdumienia i Bob usiadł na ziemi.
- No cóż... Nawet nie poczekałaś na odsiecz - skomentował Keane zza jej pleców.
Obróciła się szybko. Prawdę mówiąc, wolałaby nie mieć świadków tej sceny.
Instynktownie zajęła miejsce między nim a chłopakiem, który ciągle siedział na ziemi,
masując szczękę.
- Bob okazywał trochę zbyt dużo entuzjazmu - wyjaśniła pospiesznie, kładąc dłoń na
ręce Keane'a. - Za długo świętował.
- Ja również czuję się dość rozentuzjazmowany - warknął Keane. Kiedy zrobił ruch,
ż
eby odsunąć ją na bok, mocniej chwyciła jego rękę.
- Keane, proszę, nie traktuj go zbyt surowo.
- Zaatakował cię - przerwał Keane. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie odepchnąć
Jo i nie chwycić Boba za kark.
- Raczej opierał się o mnie. Ma pewne kłopoty z zachowaniem równowagi. Chciał
mnie tylko pocałować - tłumaczyła, pomijając sprawę natarczywych rąk chłopaka.
- Zresztą uderzyłam go znacznie mocniej, niż powinnam. Jeśli zamierzałeś pomścić
mój honor, zapewniam cię, że zdążył na niego zaledwie chuchnąć. Może wystarczy, że na
kilka dni zakujesz tego zuchwalca w dyby.
Keane zaklął pod nosem, ale gdy kąciki jego ust drgnęły, Jo rozluźniła dłonie
zaciśnięte na jego ręce.
- Panna Wilder daje ci szansę - powiedział do oszołomionego Boba rzeczowym
tonem, którym z pewnością onieśmielał świadków na sali sądowej. - Ma bardziej miękkie
serce niż ja. W każdym razie nie dam ci już w zęby ani nie wykopię z obozu, jak
zamierzałem. - Przerwał, pozwalając Bobowi ochłonąć. - Sen wyleczy cię ze zbytniego...
entuzjazmu. - Gwałtownym ruchem poderwał chłopaka na nogi. - Ale jeśli kiedykolwiek
usłyszę, że napastujesz jakąś kobietę, wrócimy do moich pierwotnych planów.
- Tak jest, panie Prescott - powiedział Bob tak wyraźnie, jak tylko było to możliwe.
- Idź spać - poradziła Jo, widząc, jak zbladł. - Rano poczujesz się lepiej.
- Najwidoczniej nie miałaś wielu kontaktów z alkoholem - skomentował Keane, kiedy
Bob oddalił się chwiejnym krokiem. - Rano z pewnością nie będzie czuł się lepiej. Gdzie
nauczyłaś się tego prawego sierpowego? - spytał, podnosząc jej dłoń.
Roześmiała się, gdy splótł palce z jej palcami.
- Nie znokautowałabym go, gdyby nie fakt, że i tak już się sam pokładał. - Keane
spojrzał na jej twarz, jaśniejącą w świetle gwiazd. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz. -
Czy coś się stało? - zaniepokoiła się.
Przez chwilę nic nie mówił. Myślała, że ją pocałuje, chciała tego.
- Nie, nic - powiedział i czar prysnął. - Chodź, odprowadzę cię do wozu.
- Wcale tam nie idę. Jeśli chcesz, pokażę ci odrobinę magii. - Uśmiechnęła się
zachęcająco. - Lubisz czary, prawda, Keane? Nawet taki chłodny, pragmatyczny, rzeczowy
prawnik musi lubić czary.
- Tak mnie właśnie odbierasz? Jako chłodnego, pragmatycznego, rzeczowego
prawnika?
- Och, nie tylko, choć taki też z pewnością jesteś. - Cieszyła się, że przez kilka chwil
ma go wyłącznie dla siebie. - Jest też w tobie trochę z poszukiwacza przygód, a poza tym
masz całkiem duże poczucie humoru. No i oczywiście - dodała z naciskiem - nie wolno
zapominać o twoim temperamencie.
- Zdaje się, że mnie rozgryzłaś.
- Ależ skąd. - Zatrzymała się. - Wcale nie. Wiem tylko, jaki jesteś tutaj. Mogę się
wyłącznie domyślać, jaki jesteś w Chicago.
Uniósł brwi.
- Czyli sądzisz, że tam jestem inny?
- Nie wiem. - Zmarszczyła czoło z namysłem. - A nie? Warunki są przecież inne.
Prawdopodobnie masz dom albo duże mieszkanie i gosposię, która przychodzi raz... nie,
raczej dwa razy w tygodniu. - Zapatrzyła się w dal i mówiła dalej: - W biurze masz gabinet z
widokiem na miasto, bardzo kompetentną sekretarkę i błyskotliwego asystenta. W sądzie
jesteś nieubłagany. Masz własnego krawca i trzy razy w tygodniu chodzisz na siłownię.
W weekendy lubisz pójść do teatru, ale przede wszystkim wypoczywasz aktywnie.
Może to być na przykład tenis, ale na pewno nie golf.
- Czy to mają być te czary? - spytał, kręcąc głową.
- Nie. - Wzruszyła ramionami i skierowała się do namiotu. - Zgadywanka. Nie trzeba
być bogatym, żeby wiedzieć, jak żyją ludzie, którzy mają dużo pieniędzy. Poza tym myślę, że
traktujesz pracę poważnie. Nie wybrałbyś zawodu, który nie jest dla ciebie ważny.
Keane szedł obok niej w milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy czuję się dobrze, kiedy tak opisujesz moje życie - odezwał
się w końcu cichym głosem.
- To bardzo powierzchowny szkic - odparła. - Musiałabym lepiej cię rozumieć, żeby
go uzupełnić.
- A nie rozumiesz?
- Ciebie? - zaśmiała się rozbawiona tym absurdalnym pytaniem. - Nie, nie rozumiem.
Zresztą jak mogłabym? Żyjesz w zupełnie innym świecie. - Mówiąc to, odsunęła klapę
namiotu i weszła do środka. Gdy sięgnęła do przełącznika, nad ich głowami rozbłysły dwa
rzędy świateł.
- Czy to nie czary? - Jej czysty głos roznosił się po pustym namiocie. - Tu nigdy nie
jest pusto. Zawsze czuje się obecność artystów, publiczności, zwierząt. - Ruszyła do przodu i
zatrzymała się dopiero przy trzeciej arenie.
- Przez sześć dni w tygodniu odprawiamy tu czary. Budujemy świat o świcie, znikamy
z nastaniem ciemności.
- Poczekała, aż Keane do niej podejdzie. - Namioty rosną na pustym placu, słonie i
lwy paradują główną ulicą. Nigdy się nie starzejemy, bo każde pokolenie odkrywa nas na
nowo. - Stała w kręgu światła, smukła i prześliczna.
- Życie tutaj jest zupełnie zwariowane. I bardzo trudne. Błotniste place, niesamowite
godziny pracy, obolałe mięśnie... Jednak, gdy kończysz występ i masz poczucie, że zrobiłeś
coś wyjątkowego, jesteś szczęśliwy.
- Czy dlatego właśnie to robisz?
Pokręciła głową, wyszła z kręgu światła i przeszła na następną arenę.
- Już mnie kiedyś o to pytałeś. Nie wiem, czy potrafię wyjaśnić. Może polega to na
tym, że wszyscy wierzymy w czary. - Znów zakręciła się w świetle. - Jestem tu całe życie.
Znam każdą sztuczkę. Wiem, jak tata Jamiego wsadza dwudziestu klaunów do
dwuosobowego samochodu, a jednak za każdym razem, gdy to oglądam, śmieję się i wierzę,
ż
e to możliwe. Widzisz, Keane, to nie jest wyłącznie podekscytowanie, to raczej oczekiwanie
na to uczucie. Świadomość, że za chwilę zobaczysz coś największego lub najmniejszego,
najszybszego czy najwyższego. - Wybiegła na centralną arenę i wyrzuciła ramiona w górę.
- Panie i panowie - zawołała. - A teraz zadziwią was i rozbawią występujące po raz
pierwszy w Ameryce, największe z największych, potężne jak skały... - Jo roześmiała się,
szybkim ruchem ręki odrzuciła do tyłu włosy i zakończyła: - tańczące słonie i ich opiekunka,
Wielka Serena!
Ucieszyła się, widząc, że Keane się uśmiecha.
- Albo kiedy słuchasz zapowiadacza w lunaparku. Podejdźcie tu bliżej! - Zgięła palce i
pomachała nimi zachęcająco. - Zobaczcie zadziwiającą Serpentinę i jej ogromne, przerażające
węże! Popatrzcie, jak śliczna dziewczyna zaklina śmiercionośną kobrę! Tylko u nas
obejrzycie, jak pozwala potężnemu wężowi boa, zabójczemu dusicielowi, wziąć się w
objęcia.
- Mam wrażenie, że Baby mógłby oskarżyć was o oszczerstwo.
Ze śmiechem zeszła ze sceny.
- Kiedy ludzie widzą drobniutką Rose z owiniętym wokół jej ramion boa dusicielem,
wiedzą, że nie na darmo wydali pieniądze. Dajemy im to, po co przychodzą: kolorowe
marzenia, wyjątkowe przeżycia. Dreszcz emocji. Widziałeś publiczność, gdy Vito robi swój
numer na linie bez siatki zabezpieczającej.
- Ta siatka jest dość marnym zabezpieczeniem, gdy balansuje na linie na wysokości
sześćdziesięciu metrów. - Keane wcisnął ręce do kieszeni i zmarszczył brwi. - Każdego dnia
ryzykuje życiem.
- Tak samo jak policjant albo strażak - odpowiedziała cicho, kładąc ręce na jego
ramionach. Wydawało jej się szczególnie ważne, żeby zrozumiał, na czym polegało marzenie
jego ojca. - Wiem, o co ci chodzi, ale spróbuj zrozumieć nas. Przy wielu numerach element
niebezpieczeństwa jest bardzo istotny. Słychać wyraźnie, jak cała widownia wstrzymuje
oddech, kiedy Vito robi na linie salto w tył. Zrobiłby na nich wrażenie także z siatką, ale nie
byliby przerażeni.
- A muszą być?
Poważna buzia Jo aż rozbłysła.
- Oczywiście! Muszą być przerażeni i zafascynowani, i zahipnotyzowani. To wszystko
jest w cenie biletu. Cyrk to świat przymiotników w stopniu najwyższym. Nasza praca polega
na tym, żeby robić to, co niesamowite, a kiedy to już jest zrobione, aby zająć się tym, co
niemożliwe. To przecież proste.
- Proste - mruknął Keane, po czym uniósł rękę i pogładził jej włosy. - Ciekawe, czy
też byś tak mówiła, gdybyś spojrzała na to z zewnątrz.
- Nie wiem. - Kiedy i drugą dłoń zanurzył w jej włosach, palce Jo zacisnęły się na jego
ramionach. - Nigdy nie miałam okazji.
Zupełnie jak zahipnotyzowany przeczesywał palcami jej włosy. Powoli odrzucał je do
tyłu, aż wreszcie przy jej twarzy pozostały już tylko jego dłonie. Wciąż stali w kręgu światła,
ich długie cienie kładły się daleko na arenie.
- Jesteś taka śliczna - szepnął.
Nie odezwała się, ani nie poruszyła. Dziś dotykał jej jakoś inaczej: delikatniej, z
pewnym wahaniem, którego wcześniej nie zauważyła. Chociaż patrzył jej prosto w oczy, nie
potrafiła rozszyfrować jego spojrzenia. Ich twarze były tak blisko siebie, że jego oddech
muskał jej usta. W końcu otoczyła ramionami jego szyję i przycisnęła usta do jego warg.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką straszną pustkę odczuwała, jak bardzo pragnęła
przytulić się do niego, jak bardzo jej usta spragnione były jego ust. Przylgnęła do niego i
nagle z dotyku Keane'a zniknęła cała delikatność. Jego ręce stały się zachłanne i już po
chwili, gdy jej skóra rozgrzała się, a krew zaczęła szybko krążyć, zapomniała o tych
tygodniach, kiedy jej nie dotykał. Namiętność pozbawiła ją wszelkich zahamowań, jej język
szukał jego języka, pocałunek stawał się głębszy i bardziej gwałtowny. Ich usta odsunęły się
na chwilę tylko po to, żeby spotkać się zaraz z jeszcze większym zapamiętaniem. Zrozumiała,
ż
e wszystkie jej potrzeby i pragnienia sprowadzały się do tego jednego marzenia - do
Keane'a.
Jego usta oderwały się od jej warg i na chwilę oparł policzek o jej głowę. Przez te
kilka sekund czuła się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I nagle odsunął się od niej.
Zdumiona patrzyła, jak sięga po cygaro. Uniosła rękę i przygładziła włosy, które przed
chwilą wzburzył. Pstryknęła zapalniczka.
- Keane? - Patrzyła na niego, wiedząc, że jej wzrok zdradza wszystkie jej uczucia.
- Miałaś ciężki dzień - zaczął dziwnym, uprzejmym tonem. Skrzywiła się, jakby ją
uderzył. - Odprowadzę cię do wozu.
Zeszła z areny, oby tylko znaleźć się dalej od niego. Miała wrażenie, że boli ją nawet
skóra.
- Dlaczego to robisz? - Ku jej rozpaczy, upokarzające łzy wypełniły jej oczy i
odbierały głos. Zamrugała, żeby je powstrzymać.
- Odprowadzę cię - powtórzył. Jego obojętny ton tylko podsycił jej wściekłość i
rozpacz.
- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię... - Połknęła słowo
„pokochałam”, które omal nie wydarło się z jej ust. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię
pragnę, a potem się odwracać! Od początku miałam rację. Jesteś zimny i nieczuły. - Oddech
miała szybki i urywany, ale nie chciała odchodzić, póki nie powie wszystkiego. Twarz jej
pobladła z emocji. - Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że mógłbyś zrozumieć, czym Frank
cię obdarował. Jednak, żeby zobaczyć coś tak nieuchwytnego, trzeba mieć serce. Będę
zadowolona, gdy sezon się skończy i zrobisz to, co zamierzasz, bez względu na to, co to
będzie. Cieszę się, że potem nie będę już musiała nigdy cię oglądać. Nie pozwolę, żebyś znów
mi to zrobił. - Głos jej się łamał, ale nie próbowała nawet go uspokoić. - Nie chcę, żebyś
kiedykolwiek jeszcze mnie dotykał.
Keane przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zaciągnął się cygarem.
- Dobrze, Jo.
Szloch wydarł się z jej piersi, gdy usłyszała, jak spokojnie to mówi. Zrozpaczona
obróciła się na pięcie i wypadła z namiotu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W lipcu cyrk objechał Wirginię, w drodze do Kentucky zahaczył o Wirginię
Zachodnią, potem pojechał do Ohio.
Od wieczoru czwartego lipca Jo unikała Keane'a. Nie było to zresztą trudne, bo
połowę miesiąca spędził w Chicago. Jakoś udawało jej się funkcjonować. Jadła, bo było to
konieczne, żeby podtrzymywać siły. Spała, bo odpoczynek był niezbędny, aby nie stracić
refleksu i zachować czujność w klatce.
Nadal też uczyła Gerry'ego, który robił już znaczne postępy. T e n dodatkowy
obowiązek pomagał jej zapełnić nieliczne wolne chwile. Popołudniami, jeśli nie było spe-
ktaklu, Jo zabierała Gerry'ego do klatki na arenie. Kiedy nabrał trochę wprawy, oprócz
Merlina zaczęła wprowadzać także inne lwy. W pierwszym tygodniu sierpnia pracowali już z
całą dwunastką.
Poza nimi w namiocie cyrkowym trenowała tylko grupa woltyżerów, którzy na
pierwszej arenie ćwiczyli swój numer. Tętent kopyt rozbrzmiewał głucho na podłożu z
mielonej kory. Jo przyglądała się bacznie, jak Gerry ćwiczy z kotami piramidę. Na jego
komendę Lazarus wspiął się na szeroką, wygiętą w kształcie łuku drabinkę. Dwa razy
zatrzymywał się i dwa razy Gerry musiał powtarzać polecenie.
- Dobrze - oceniła Jo, kiedy wreszcie piramida była gotowa.
- Nie chciał wejść - zaczął narzekać Gerry, ale przerwała mu ostro.
- Nie powinieneś tak się spieszyć. Każ im zejść - wydała polecenie. - Pilnuj, żeby
wracały na miejsce we właściwej kolejności.
Kiedy koty już zajęły swoje miejsca, ponownie stanęła obok Gerry'ego.
- Zanim je wypuścimy, każdy ma zrobić stójkę. Jeden po drugim lwy przysiadały na
zadach i przednimi łapami machały w powietrzu. Upał stawał się nie do zniesienia. Jo tęsknie
pomyślała o chłodnym prysznicu i świeżej bieliźnie. Kiedy podeszli z Gerrym do Hamleta,
lew zignorował komendę z buntowniczym warknięciem.
Złośliwe bydlę, pomyślała Jo z roztargnieniem, czekając, aż Gerry powtórzy komendę.
Zrobił to, lecz jednocześnie posunął się do przodu, żeby dodać swoim słowom większej
mocy.
- Nie, nie tak blisko! - ostrzegła go szybko. Jeszcze nie skończyła mówić, a już
dostrzegła zmianę w zachowaniu Hamleta.
Instynktownie zrobiła krok do przodu, odpychając Gerry'ego i zasłaniając go sobą. I
wtedy Hamlet machnął łapą. Kiedy pazury rozrywały skórę, przez moment miała wrażenie, że
do jej ramienia przytknięto rozpalone żelazo. Zwróciła się twarzą do kota, trzymając mocno
rękę Gerry'ego. Stali już poza zasięgiem łap Hamleta.
- Nie uciekaj - poleciła, czując, że chłopaka ogarnia panika. Ramię ją paliło, rana
mocno krwawiła. Szybkim ruchem wyjęła bat z bezwładnej dłoni Gerry'ego i trzymając go w
lewej ręce, strzeliła mocno. Jeśli Hamlet zbuntuje się i zaatakuje, nie będą mieli szans.
Pozostałe lwy na pewno się przyłączą do buntu i nim ktokolwiek zdąży coś zrobić, będzie po
wszystkim. Już teraz widziała, że Abra poruszyła się niespokojnie i odsłoniła zęby.
- Otwórzcie pochylnię - zawołała. Jej głos był chłodny i opanowany. - Cofaj się w
kierunku wyjścia bezpieczeństwa - poinstruowała Gerry'ego, dając jednocześnie lwom sygnał
do opuszczenia areny. - Muszę wypuszczać je pojedynczo. Idź wolno, a kiedy powiem, żebyś
się zatrzymał, masz stanąć nieruchomo. Zrozumiałeś?
Usłyszała, jak przełyka ślinę. Patrzyła, jak lwy zeskakują ze słupków i znikają w
tunelu.
- Dopadł cię... Bardzo mocno? - szept Gerry'ego był ledwo dosłyszalny i nabrzmiały
strachem.
- Powiedziałam, cofaj się. - Połowa kotów już wyszła, ale Hamlet nie spuszczał z niej
oczu. Nie było czasu do stracenia. Słyszała krzyki poza klatką, ale wyłączyła się i całą uwagę
skupiła na lwie. - Ruszaj - powtórzyła. - Rób, co ci mówię.
Znów przełknął ślinę i zaczął się cofać. Sekundy wlokły się nieznośnie długo, ale
wreszcie usłyszała szczęk drzwi do przedsionka. Nadeszła kolej na Hamleta, ale lew nie
ruszył się ze swojego miejsca. Teraz była z nim sama. Czuła upał, woń nieposkromionej
natury i zapach własnej krwi. Ręka sztywniała z bólu. Gdy Jo zaczęła się cofać, Hamlet
natychmiast sprężył się do skoku, więc znów stanęła nieruchomo.
- Wyjdź - rozkazała ostrym tonem. - Wyjdź, Hamlet.
- Kot nie spuszczał z niej oczu. Poczuła, jak strużka potu spływa jej między łopatkami.
Nagle przed oczami stanął jej obraz ojca ciągniętego po klatce. Strach ścisnął jej serce.
Wzięła się w garść i opanowała ogarniającą ją falę przerażenia.
W tej chwili liczył się czas. Im dłużej pozwalała lwu zostać na arenie, tym większy
będzie stawiał opór i tym bardziej będzie niebezpieczny. Na szczęście na razie jeszcze nie
zdawał sobie sprawy, że postawił ją w tak niekorzystnym położeniu.
- Wyjdź, Hamlet - powtórzyła komendę, strzelając z bicza. Kiedy zeskoczył z
postumentu, żołądek jej się skurczył. Przez chwilę lew się wahał, więc napinając mięśnie,
powtórzyła rozkaz. Skoczy czy się wycofa? - myślała. Jej palce zacisnęły się na trzonku bata i
zadrżały. Kot chodził nerwowo po klatce, ciągle ją obserwując.
- Hamlet! - Podniosła głos. - Wyjdź! - Polecenie poparła ruchem ręki, którego
używała, zanim lew nauczył się reagować na głos.
I nagle kot rozluźnił mięśnie i wolno odszedł do tunelu. Ledwie kraty się za nim
zamknęły, Jo opadła na kolana. W efekcie szoku drżała jak osika. Od momentu, gdy Hamlet
zlekceważył polecenie Gerry'ego, minęło nie więcej niż pięć minut, ale jej mięśnie były tak
napięte, jakby trwało to całe godziny. W chwili, gdy potrząsała głową żeby odzyskać ostrość
widzenia, Keane już klękał przy niej na arenie.
Słyszała, jak klnie, odrywając poszarpany rękaw bluzki. Zadawał jej jakieś pytania,
ale była w stanie tylko kręcić głową i łapczywie chwytać powietrze.
- Co? - Słyszała głos, lecz nie rozróżniała słów. Znów zaklął, tym razem na tyle ostro,
ż
eby przebić się przez otępienie wywołane szokiem. Postawił ją na nogi jednym ruchem, po
czym delikatnie wziął na ręce. - Zostaw mnie. - Ciągle jeszcze była oszołomiona. - Nic mi nie
jest.
- Zamknij się - powiedział szorstko, wynosząc ją z klatki. - Po prostu się zamknij.
Przymknęła oczy. Ręką szarpał pulsujący ból, ale to tylko dodawało jej otuchy.
Znacznie gorzej byłoby, gdyby ramię zaczęło drętwieć.
Kiedy podniosła powieki, Keane wnosił ją do wozu administracyjnego. Słysząc
harmider, Duffy wyskoczył z biura.
- Co, do...? - zaczął i przerwał, blednąc. Podszedł szybko do krzesła, na którym Keane
sadzał Jo. - Bardzo z nią źle?
- Jeszcze nie wiem - mruknął Keane. - Dajcie ręcznik i apteczkę.
Zza jego pleców wyszedł Buck, który już zdążył wszystko przygotować. Oddał
Keane'owi apteczkę, odwrócił się do szafki i wyciągnął butelkę brandy.
- Nie jest tak źle - udało jej się odezwać. Głos miała całkiem spokojny. Zebrała się też
na odwagę i spojrzała na rękę. Keane obwiązał ją resztkami rękawa i chociaż trochę zdołał
zatamować krwawienie, jednak strużki krwi płynące po ręce i powiększająca się plama na
prowizorycznym bandażu nie pozwalały ocenić wielkości zranienia. Poczuła, że zbiera się jej
na mdłości.
- Skąd wiesz? - warknął Keane przez zaciśnięte zęby, zabierając się do przemywania
rany. Wyżął ręcznik nad miską, którą Buck postawił obok. Kiedy podniósł głowę, w jego
spojrzeniu było tyle wściekłości, że cofnęła się instynktownie.
- Nie ruszaj się - zażądał szorstko i odwrócił wzrok na ranę.
Lew zadał cios z boku, lecz mimo to na ramieniu były cztery długie rany. Jo zacisnęła
zęby, chociaż obcesowe zachowanie Keane'a zabolało ją znacznie dotkliwiej. Zaczęła
odczuwać następstwa strachu, który przeżywała w klatce. Wolałaby, żeby zamiast zajmować
się jej ramieniem, Keane przytulił ją i pocieszył.
- Trzeba szyć - oznajmił Keane, nie patrząc na Jo.
- I zrobić zastrzyk przeciwtężcowy - dodał Buck, podając Jo solidną porcję brandy. -
Wypij to, mała.
Niewiele brakowało, żeby się rozkleiła, kiedy usłyszała, jak łagodnie do niej mówi.
Kiedy dotknął jej policzka, na chwilę przytuliła się do jego wielkiej dłoni.
- No, wypij - powtórzył. Posłusznie podniosła szklankę i przełknęła łyk. Pokój
zawirował i znów wszystko przykryła mgła. Jęknęła cicho i przycisnęła szklankę do czoła. -
Opowiedz mi, co się tam zdarzyło. - Buck przykucnął obok, a tymczasem Keane zaczął
bandażować rękę.
Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze z płuc. Opuściła szklankę i
zaczęła mówić.
- Hamlet nie zareagował, więc Gerry powtórzył komendę, ale jednocześnie przesunął
się za blisko do przodu. Zobaczyłam oczy Hamleta i od razu wiedziałam... Powinnam
szybciej reagować, uważniej go obserwować. - Opuściła wzrok na szklankę.
- Weszła między chłopaka i kota! - Keane wykrzyczał te słowa. Skończył już zakładać
bandaż, podniósł się i nalał sobie brandy. Nawet nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć na Jo.
Głęboko zraniona przez chwilę patrzyła na jego plecy, po czym ponownie zwróciła się do
Bucka.
- Co z Gerrym?
- Jest z nim Pete. Na razie trzyma głowę między kolanami, ale nic mu nie będzie.
- Chyba będę musiała pojechać do miasta, żeby ktoś się tym zajął. - Oddała szklankę
Buckowi. Nie była pewna, czy zdoła już stanąć na nogach. Znów wzięła głęboki oddech i
spojrzała na Duffy'ego. - Dopilnuj, żeby był gotów do wejścia, kiedy wrócę.
Keane odwrócił się od okna. Jego twarz znaczyły głębokie bruzdy.
- Wejścia dokąd?
Głos Jo stał się lodowaty, kiedy rzuciła mu odpowiedź:
- Do klatki. - Ponownie zwróciła się do Bucka. - Jeszcze przed wieczornym
spektaklem powinniśmy zrobić krótką próbę.
- Nie! - Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc krzyk Keane'a. - Nie wejdziesz już tam
dzisiaj. - Jego głos był zdecydowany i kategoryczny.
- Oczywiście, że wejdę - odparła, starając się, żeby w jej głosie nie było słychać ani
bólu, ani gniewu. - A jeśli Gerry zamierza zostać treserem, on również będzie musiał wejść.
- Jo ma rację - wtrącił Buck. - To zupełnie, jak z upadkiem z konia. Nie wolno
zwlekać z ponowieniem próby, bo nie będziesz już nigdy jeździł.
Keane nie spuszczał wzroku z Jo.
- Nie pozwalam - ciągnął, jakby Buck w ogóle się nie odzywał.
- Nie możesz mnie powstrzymać. - Zerwała się na nogi. Gwałtowny ruch sprawił, że
ramię przeszył ból.
- Owszem, mogę. - Keane pociągnął łyk brandy. - Jestem właścicielem tego cyrku.
Zacisnęła pięści. Dlaczego nie próbował jej pocieszyć ani wesprzeć? Przecież właśnie
tego teraz potrzebowała.
- Ale nie jest pan moim właścicielem, panie Prescott. - Mówiła cicho, żeby ukryć
drżenie głosu. - Kiedy przejrzy pan swoje dokumenty, dowie się pan, że lwy i mój sprzęt
również nie należą do pana. Kupiłam je i utrzymuję ze swojej pensji. W moim kontrakcie nie
ma nic, co upoważniałoby pana do mówienia mi, kiedy mogę trenować z moimi zwierzętami.
Twarz Keane'a wyglądała teraz jak kamienna maska.
- Ale nie wolno ci wchodzić na arenę bez mojej zgody.
- W takim razie zrobię tę próbę gdzie indziej - odparowała. - Nie zaryzykuję
zaprzepaszczenia całych miesięcy pracy.
- Ale zaryzykujesz utratą życia - rzucił Keane, odstawiając gwałtownie szklankę.
- Co cię to obchodzi? - krzyknęła. W jej głosie pojawiła się nutka histerii i Buck
położył dłoń na jej ramieniu.
- Jo - ostrzegł ją łagodnie.
- Nie! On nie ma prawa! - Potrząsnęła głową. - Nie masz prawa wtrącać się w moje
ż
ycie.
Twarz Keane'a wydawała się wyprana z jakichkolwiek emocji.
- Zrobisz, co uważasz, Jo - odezwał się, kiedy wypił łyk alkoholu. - Rzeczywiście nie
mam prawa nic ci narzucać. Zawieź ją do miasta - powiedział do Bucka i ponownie odwrócił
się do okna.
- Chodź, Jo. - Buck objął ją w talii i poprowadził do drzwi.
Z pomocą Bucka wsiadła do kabiny. Kiedy manewrował, żeby wyjechać z placu,
oparła głowę o siedzenie i zamknęła oczy. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w
ż
yciu czuła się bardziej zmaltretowana i wyczerpana.
- Bardzo boli? - spytał Buck, kiedy wyjechali już na asfaltową szosę.
- Tak... - odpowiedziała krótko, myśląc zarówno o ręce, jak i o sercu.
- Poczujesz się znacznie lepiej, kiedy cię załatają. Nie otwierała oczu. Wiedziała, że
niektóre rany nigdy się nie zagoją.
- Nie powinnaś tak na niego napadać, Jo. - W głosie Bucka słychać było przyganę. -
To zupełnie do ciebie niepodobne. Nigdy nie byłaś taka opryskliwa.
- Opryskliwa? - Otworzyła oczy i spojrzała na Bucka. - A on? Nie mógł być trochę
milszy, okazać mi choć odrobinę współczucia? Musiał rozmawiać ze raną, jakbym była
przestępcą?
- Patrzysz na to tylko z jednej strony. - Poskrobał się po brodzie i westchnął ciężko. -
Nie wiesz nawet, jak to jest, gdy stoi się na zewnątrz i bezradnie patrzy, jak ktoś, na kim nam
zależy, zagląda śmierci w oczy. Musiałem prawie pozbawić go przytomności, żeby go
powstrzymać, póki nie wtłoczyliśmy mu do głowy, że podchodząc, sprowadzi na ciebie
pewną śmierć. Był przerażony, Jo. Wszyscy byliśmy.
Kręciła głową, pewna, że Buck z miłości do niej znacznie przesadza. Przecież głos
Keane'a był ostry i twardy, a w jego oczach widziała tylko gniew.
- Nic go nie obchodzę - upierała się cicho. - Ty na mnie nie wrzeszczałeś, nie byłeś
taki zimny.
- Jo, ludzie różnie reagują... - zaczął Buck, ale mu przerwała.
- Wiem, Buck. Na pewno nie chciałby, żebym została ranna. - Westchnęła zmęczona.
Miała wrażenie, że jest całkiem pusta w środku, zupełnie jakby strach i gniew pozbawiły ją
wszystkich emocji. - Proszę cię... Nie chcę o nim mówić.
Słyszał w jej głosie wyczerpanie. Poklepał ją po dłoni.
- W porządku, złotko. Odpręż się. Ani się obejrzysz, jak wszystko doprowadzimy do
porządku.
Nie wszystko, pomyślała. Wszystkiego nie da się już naprawić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Po kilku tygodniach Jo przestała odczuwać sztywność w ręku. Po ranie pozostały
tylko cienkie blizny. Zauważyła jednak, że nie ma już tyle zapału co dawniej. Ciągle musiała
walczyć ze zniechęceniem. Ani praca, ani przyjaciele, ani nawet książki nie przynosiły jej
takiego zadowolenia, jakie odczuwała jeszcze jakiś czas temu.
Keane wyjechał z cyrku tego samego wieczoru, kiedy nastąpił wypadek i do tej pory
nie wrócił, chociaż minęły prawie cztery tygodnie.
Co najmniej trzy razy zabierała się, żeby do niego napisać i uciszyć trochę poczucie
winy za ostre słowa, które mu powiedziała. Trzy razy jednak próby te kończyły się
niepowodzeniem. W końcu uczepiła się nadziei, że Keane wróci jeszcze jeden jedyny raz.
Czuła, że gdyby mogli pożegnać się jak przyjaciele, bez tych wszystkich cierpkich słów,
potrafiłaby łatwiej znieść rozstanie. Marząc, że kiedyś to nastąpi, zdołała w miarę spokojnie
wrócić do swoich zwykłych zajęć. Prowadziła treningi, występowała, brała czynny udział w
codziennym życiu cyrku. I czekała. A tymczasem trupa zbliżyła się do Chicago.
Tego sierpniowego popołudnia w namiocie cyrkowym było wyjątkowo gorąco. Jo,
ubrana w trykot, ćwiczyła razem z braćmi Beirotami. Był to jeden z obowiązków, które
narzuciła sobie, żeby odzyskać pełną sprawność ręki.
- Czuję się świetnie - mówiła z radością do Raoula podczas treningu. Wykonała serię
piruetów.
- Nie poprawisz kondycji ramienia, ćwicząc stopy - wytknął jej Raoul.
- Z ramieniem już wszystko w porządku - odcięła się i natychmiast to udowodniła,
stając na rękach. Powoli wygięła się do tyłu, a kiedy jej nogi znalazły się pod kątem
czterdziestu pięciu stopni, postawiła stopę na kolanie drugiej nogi. - Nic mi nie dolega -
dodała wykonując przewrót do przodu. - Jestem silna jak byk. - Tym razem zrobiła mostek,
po którym nastąpiło salto do tyłu.
Kiedy wylądowała, znalazła się u stóp Keane'a. Zanim odzyskała równowagę, uczucia,
które ją opanowały, na krótko odbiły się w jej oczach.
- Ja... nie wiedziałam, że wróciłeś. - Tęskniła za nim tak bardzo, że gotowa była rzucić
się w jego ramiona.
- Właśnie wszedłem. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - To moja matka - wyjaśnił i
przedstawił: - Rachael Loring, Jovilette Wilder.
Dopiero teraz Jo dostrzegła kobietę, która stała obok. Gdyby zobaczyła Rachael
Loring w tłumie ludzi, od razu wiedziałaby, że jest matką Keane'a. Mieli identyczną budowę,
choć oczywiście ona wyglądała o wiele delikatniej. Jej brwi, jak złote skrzydła, były tak jak u
niego rozszerzone na końcu. W złotobrązowych, zaczesanych gładko do tyłu włosach nie było
ani śladu siwizny. Ale najbardziej poruszyły ją oczy kobiety. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy
je w jakiejś innej twarzy. Rachael Loring ubrana była w szyty na miarę kostium, który
ś
wiadczył o dobrym guście i zamożności.
- Jovilette... jakie piękne imię. Keane mówił, że była pani bardzo blisko związana z
Frankiem. Czy mogłybyśmy porozmawiać?
Jo zaskoczył jej pełen czułości głos.
- Ja... Oczywiście. Jeśli pani chce...
- Bardzo tego pragnę. - Uścisnęła rękę Jo. - Znajdzie pani może trochę czasu, żeby
mnie oprowadzić? - Jej uśmiech był taki szczery, że nie sposób było zachowywać się wobec
niej z rezerwą. - Ty niewątpliwie musisz zająć się interesami - dodała, patrząc na Keane'a. -
Jovilette na pewno dobrze się mną zaopiekuje. Prawda, kochanie? - Nie czekając, aż któreś z
nich odpowie, Rachael Loring wsunęła rękę pod ramię Jo. - Znałam twoich rodziców -
powiedziała, oddalając się od Keane'a, który przyglądał się im bez słowa - Keane mówi, że
poszłaś w ślady ojca. Musisz być niesamowicie odważna.
- Nie... właściwie nie. To po prostu mój zawód.
- No tak, oczywiście. - Rachael zaśmiała się do własnych wspomnień. - Już to kiedyś
słyszałam.
Zatrzymała się przed namiotem i z namysłem rozejrzała się wokół.
- Cudowne miejsce, prawda?
- Czemu pani odeszła? - Ledwie Jo zdążyła powiedzieć te słowa, już żałowała, że nie
ugryzła się w język. - Przepraszam - dodała szybko. - Nie powinnam o to pytać.
- Ależ to zrozumiałe, że pytasz. - Rachael z westchnieniem poklepała ją po dłoni. -
Mogłybyśmy napić się kawy lub herbaty? Z miasta jedzie się tu dość długo. Czy twój wóz jest
gdzieś w pobliżu?
- Tak.
Jo otworzyła drzwi do przyczepy. Czuła się niezręcznie.
- Obawiam się, że nie mam nic do herbaty.
- Herbata i rozmowa całkiem wystarczą - zapewniła Rachael łagodnie.
Jo odwróciła się z westchnieniem.
- Przepraszam. Jestem bardzo nieuprzejma. Zupełnie nie wiem, co mam pani
powiedzieć, pani Loring. Jak sięgam pamięcią, zawsze pani nie cierpiałam. A teraz pani
przyjechała i wcale nie przypomina osoby, jaką stworzyłam we własnej wyobraźni. -
Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Nie jest pani zimna i wyrachowana, a w dodatku tak bardzo
przypomina pani... - przerwała, przestraszona.
Rachael gładko poradziła sobie z niezręczną ciszą.
- Nie dziwię się, że nie znosiłaś mnie, skoro byłaś tak bardzo związana z Frankiem.
Dobrze go rozumiałaś, prawda? - Rachael przyglądała się, jak Jo napełnia kubki wrzątkiem. -
Ja również go rozumiałam - podjęła, gdy herbata stała już na stoliku. - Był marzycielem,
buntownikiem. .. Miał duszę artysty. - Machinalnie mieszała herbatę.
Trawiona ciekawością, Jo czekała na dalszy ciąg.
- Miałam osiemnaście lat, kiedy go poznałam - mówiła Rachael. - Zakochaliśmy się w
sobie, pobraliśmy się wbrew mojej rodzinie i wyruszyliśmy w trasę. To było coś wspaniałego.
Nauczyłam się układu do hiszpańskiej pajęczyny i pomagałam w garderobie.
Jo patrzyła na nią oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
- Pani występowała?
- O tak! - Policzki Rachael zarumieniły się trochę.
- Byłam całkiem dobra. A potem zaszłam w ciążę. Kiedy urodziłam Keane'a, nie
miałam jeszcze dziewiętnastu lat. W następnym sezonie zaczęły pojawiać się trudności. By-
łam młoda i bardzo bałam się o Keane' a. Wpadałam w panikę, ilekroć kichnął i bez przerwy
wyciągałam Franka do miasta do lekarza.
Rachael pochyliła się do przodu i wzięła Jo za rękę.
- Czy potrafisz zrozumieć, jak trudne jest takie życie dla kogoś, kto nie jest do niego
stworzony? Czy wiesz, że prócz całej magii, podniecenia i czarów, pojawiają się trudności,
strach? Sama dopiero przestałam być dzieckiem, a już miałam niemowlę, o które trzeba było
dbać. Brakowało mi wytrzymałości i powołania wędrownego artysty, a także doświadczenia i
pewności dojrzałej matki.
- Odetchnęła głęboko. - Kiedy sezon się skończył, wróciłam do Chicago.
Po raz pierwszy Jo potrafiła spojrzeć na tę ucieczkę z punktu widzenia Rachael. Przez
lata widywała dziesiątki ludzi, którzy próbowali prowadzić życie cyrkowca i wytrzymywali
zaledwie kilka tygodni. Mimo to pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Chyba rozumiem, jak musiało być pani trudno. Jednak skoro kochaliście się, czemu
nie spróbowaliście jakoś tego rozwiązać?
- Jak? - spytała Rachael. - Czy powinnam kupić gdzieś dom, w którym mieszkałabym
z Frankiem przez pół roku? Znienawidziłabym go. Czy może on powinien zrezygnować ze
swojego życia w cyrku i osiąść gdzieś ze mną i dzieckiem? Zniszczyłoby to w nim wszystko,
co tak bardzo kochałam. - Rachael pokręciła głową z uśmiechem. - Kochaliśmy się, Jovilette,
ale widocznie niewystarczająco mocno. Nie zawsze udaje się znaleźć kompromis, a żadne z
nas nie było gotowe, aby dostosować się do potrzeb drugiego. Ja próbowałam, a Frank też by
spróbował, gdybym go o to poprosiła. Niestety, nasze wspólne życie było skazane na
przegraną, zanim na dobre się zaczęło. - Spojrzała Jo w oczy. - Frank dał mi Keane'a i dwa
cudowne lata, które zachowam w sercu jak największy skarb. Ja dałam mu wolność
niezaprawioną goryczą Dziesięć lat później znów znalazłam szczęście. - Uśmiechnęła się
łagodnie do swoich wspomnień. Jo przełknęła nerwowo ślinę.
- On... Frank miał w wozie album z wycinkami na temat Keane'a.
- Naprawdę? - Rachael rozpromieniła się. Odchyliła się do tyłu i podniosła kubek. -
Cały Frank. Jovilette, czy on był szczęśliwy? Czy miał to, czego pragnął?
- Tak - odpowiedziała bez wahania. - A pani? Rachael uśmiechnęła się ciepło.
- Masz dobre serce, Jovilette. Jesteś bardzo wyrozumiała. Tak, dostałam to, czego
pragnęłam. A ty, Jovilette? Czego ty pragniesz?
- Więcej, niż mogę dostać - uśmiechnęła się. Czuła się już całkiem swobodnie.
- Na to jesteś za mądra - uznała Rachael. - Mam wrażenie, że ty raczej jesteś
wojowniczką niż marzycielką. Gdy nadejdzie czas i będziesz musiała dokonać wyboru,
zadowoli cię tylko główna wygrana. - Uśmiechnęła się, patrząc na skupioną buzię Jo. -
Pokażesz mi lwy? - spytała, wstając. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twój występ.
- Tak, oczywiście. - Jo również się podniosła. Zawahała się przez moment i
wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że pani przyjechała.
Rachael ujęła jej dłoń.
- Ja również.
Przez cały dzień bezskutecznie rozglądała się za Keane'em. Po rozmowie z jego matką
tym bardziej chciała z nim pomówić. Jednak aż do rozpoczęcia spektaklu nie udało jej się go
spotkać. Kiedy niecierpliwie czekała na finał, wydawało jej się, że każdy numer ciągnie się
bez końca.
Gdy po finale zobaczyła, że Keane z matką idą w jej stronę, ogarnęło ją uczucie ulgi i
niepokoju.
- Jovilette. - Rachael odezwała się pierwsza, ujmując dłonie Jo. - Byłaś wspaniała,
wprost niewiarygodna. Teraz rozumiem, co Keane miał na myśli, mówiąc o twojej nie-
codziennej, nieujarzmionej urodzie.
Zerknęła na niego zdziwiona, ale napotkała tylko obojętne spojrzenie bursztynowych
oczu.
- Cieszę się, że pani podobał się występ.
- Nie potrafię nawet powiedzieć, jak bardzo. Ten dzień przyniósł mi wiele
niezapomnianych przeżyć. - Ku zaskoczeniu Jo, Rachael Loring pochyliła się i pocałowała ją.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Keane, chcę się teraz pożegnać z Duffym - zwróciła
się do syna. - Zobaczymy się przy aucie. Do widzenia, Jovilette.
- Do widzenia, pani Loring. - Jo przez chwilę patrzyła za nią, w końcu odwróciła się
do Keane'a. - Jest wspaniałą osobą. Bardzo mi wstyd.
- Nie ma powodu. - Trzymał ręce w kieszeniach. - Oboje myliliśmy się w wielu
sprawach. - Jak ramię?
Machinalnie dotknęła palcami rany.
- Już dobrze. Ledwo widać blizny.
- To świetnie - rzucił krótko, po czym nastąpiła cisza. Jo czuła, że opuszczają odwaga.
- Keane - zaczęła i zmusiła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Chciałam
przeprosić cię za moje okropne zachowanie po wypadku.
- Już ci kiedyś mówiłem - powiedział chłodno - że nie potrzebuję przeprosin.
- Proszę cię... - Przełknęła dumę i dotknęła jego ramienia. - Bardzo długo czekałam,
ż
eby ci to powiedzieć. Nie myślałam nic z tych rzeczy, które wtedy mówiłam - dodała
szybko. - Mam nadzieję, że mi wybaczysz. - Nie była to ta przemowa, którą sobie
zaplanowała, ale nic więcej nie była w stanie wykrztusić. Wyraz twarzy Keane'a nie uległ
zmianie.
- Nie ma nic do wybaczania.
- Keane, proszę. - Chwyciła go za rękę, widząc, że zamierza odejść. - Nie zostawiaj
mnie w przekonaniu, że mi nie przebaczyłeś. Czy nie mógłbyś... czy nie moglibyśmy znów
być przyjaciółmi?
Coś drgnęło w jego twarzy. Podniósł rękę i grzbietem dłoni dotknął policzka Jo.
- Masz zwyczaj wprawiać mnie w zakłopotanie, Jovilette. - Opuścił rękę i ponownie
włożył ją do kieszeni. - U Duffy'ego zostawiłem coś dla ciebie. Bądź szczęśliwa. - Odszedł, a
ona patrzyła za nim i próbowała poradzić sobie z tym, co usłyszała. Nieodwołalnie odchodził
z jej życia.
Powinna coś odczuwać, a tymczasem nie czuła nic. Nie pojawiły się ani łzy, ani ból,
ani rozpacz. Nie zdawała sobie sprawy, że istota ludzka może być taka pusta, a mimo to żyć.
- Jo? - Duffy podszedł do niej i wręczył jej grubą kopertę. - Keane zostawił to dla
ciebie.
Bez zainteresowania spojrzała na kopertę. Po powrocie do wozu rozerwała ją bez
entuzjazmu i nawet nie siadając, wyciągnęła zawartość. Chwilę trwało, nim przebiła się przez
prawniczy żargon. Dwukrotnie przeczytała papiery, po czym opadła na krzesło.
Dał mi go, pomyślała. Nadal nie docierała do niej waga tego, co się stało. Keane dał
mi cyrk...
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jo oszołomił chaos panujący na lotnisku O'Hare. Przepychając się przez kłębiących się
wszędzie ludzi, ruszyła na poszukiwanie taksówki. Kiedy wyszła z hali terminalu, całkiem
osłupiała. Wpatrywała się w śnieg z takim zdumieniem, z jakim przybysze z miasta
przyglądali się połykaczom noży. Po chwili jednak, chociaż trzęsła się z zimna w swoim
sztruksowym płaszczyku, uznała, że miasto przykryte białym puchem wygląda przepięknie.
Co ważniejsze, ten widok odwracał jej uwagę od celu podróży.
Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiała, że Keane wraz z cyrkiem obarczył ją również
wielką odpowiedzialnością. Nagle znalazła się w morzu papierkowej roboty i musiała uciec
się do szukania pomocy u Duffy'ego. Gdy wreszcie sezon się skończył, podjęła co najmniej
kilkanaście prób, żeby zadzwonić do Chicago. Jednak zawsze odkładała słuchawkę, zanim
uzyskała połączenie. W końcu uznała, że powinna zobaczyć się z Keane'em osobiście, jednak
z powodu ślubu Jamiego i Rose podróż odwlekła się o kilka tygodni.
Właśnie w czasie tego ślubu, gdzie pełniła rolę starszej druhny, zrozumiała, co należy
zrobić. Tylko jednej rzeczy pragnęła w życiu: być z Keane'em. Słuchała, jak Rose składa
przysięgę małżeńską, i przypomniała sobie, z jakim uporem przyjaciółka walczyła o
ukochanego mężczyznę.
A ona? Nie chciała żyć oddalona o tysiące mil od Keane'a. Z bijącym sercem zaczęła
układać plan. Pojedzie do Chicago i nie da się stamtąd odprawić. Skoro Keane pożądał jej
kiedyś, będzie potrafiła sprawić, żeby znów jej pragnął. Przecież nie musi jej kochać.
Wystarczy, że ona kocha jego.
I właśnie dlatego, drżąc z zimna, wsiadła do taksówki, która powiozła ją przez miasto.
Zziębniętymi palcami strzepnęła z włosów śnieg. Czemu nie przyszło jej do głowy, żeby
kupić czapkę i rękawiczki? Nagle uświadomiła sobie, że może nie zastać Keane'a w domu. Co
będzie, jeśli wyjechał do Europy, Japonii albo choćby do Kalifornii? Ze strachu zakręciło jej
się w głowie, więc szybko odsunęła te niepokojące myśli. Musi być w domu. Dziś jest
niedziela, więc z pewnością siedzi z książką, jakimiś papierami, albo z... kobietą! Ogarnęła ją
panika. Powinnam najpierw zadzwonić! - pomyślała przerażona. Muszę powiedzieć
kierowcy, żeby odwiózł mnie na lotnisko! Zupełnie roztrzęsiona zamknęła oczy i spróbowała
odzyskać panowanie nad sobą. Oddychając głęboko, patrzyła przez okno na mijane budynki i
chodniki. Już po chwili czuła, że atak histerii stopniowo ustępuje.
Nie ma czego się bać, powtarzała sobie, próbując w to wierzyć. Niestety, Jovilette,
która potrafiła kłaść się na afrykańskich lwach jak na dywaniku, w tej chwili była naprawdę
przerażona. A jeśli Keane ją odrzuci? Nie pozwolę na to! - przekonywała się, unosząc
zawadiacko brodę. Po prostu uwiodę go! Tylko jak? Przecież nawet nie wiem, jak się do tego
zabrać. Powiem taksówkarzowi, żeby zawrócił, zdecydowała w końcu, przyciskając palce do
skroni.
Nie zdążyła jednak się odezwać, bo auto stanęło właśnie przy krawężniku. Jo zapłaciła
za przejazd, ze zdenerwowania dała zbyt duży napiwek i wysiadła.
Taksówka dawno już odjechała, a ona ciągle stała na chodniku, wpatrując się w wielki
przeszklony budynek. Płatki śniegu tańczyły wokół niej, osiadając na włosach i ramionach.
Wróciła do rzeczywistości dopiero wówczas, gdy potrącił ją spieszący się przechodzień.
Podniosła walizki i weszła do środka.
Nie przyszło jej do głowy, że powinna podać swoje nazwisko w recepcji. Od razu
skierowała się do wind. W kabinie machinalnie nacisnęła guzik najwyższego piętra. Jechała
na górę tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy została sama.
Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Jo przez kilkanaście sekund stała, wpatrując
się niewidzącym wzrokiem w pusty hol, i dopiero gdy automatyczne drzwi zaczęły się
zamykać, odzyskała świadomość. Pospiesznie wyskoczyła z kabiny. Nogi miała jak z waty,
ale zmobilizowała całą siłę woli i ruszyła przez hol. Znów ogarnęła ją panika. Postawiła
bagaże i oparła czoło o drzwi. Próbując wyrównać oddech, przypomniała sobie, jak Rachael
Loring nazwała ją wojowniczką Przełknęła nerwowo ślinę, podniosła głowę i zapukała.
Dzięki Bogu, otworzył prawie natychmiast. W jego wzroku widziała bezgraniczne zdumienie.
Włosy i ramiona nadal miała pokryte śniegiem, twarz zarumienioną od mrozu, oczy
błyszczące. Usta trochę jej drżały, kiedy się odezwała.
- Cześć, Keane.
- Co ty tu robisz? - spytał ostro. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Jo poczuła,
ż
e wraca jej przerażenie. Zmusiła się jednak, żeby opanować atak paniki.
- Czy mogę wejść? - uśmiechnęła się z trudem.
- Słucham? - Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał jej pytania.
- Czy mogę wejść? - powtórzyła. Niewiele brakowało, żeby wzięła nogi za pas.
- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Przegarnął włosy palcami, odsunął się na bok i
gestem dłoni zaprosił ją do środka.
Stopy jej zapadły się w miękkim dywanie. Rozejrzała się nieznacznie po imponująco
wielkim pomieszczeniu. Przy dużej, niskiej sofie stał stolik do kawy ze szkła i chromu. Fotele
z wysokimi oparciami były w ciepłym beżowym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy, wśród
których dostrzegła Picassa. Mogłaby też przysiąc, że rzeźba, która stała w pokoju, była
dziełem Rodina.
Po prawej stronie pokoju dwa schodki prowadziły na podest biegnący wzdłuż wielkiej
szklanej ściany, za którą rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole Chicago. Wiedziona
ciekawością podeszła bliżej. Nagle cały lęk ją opuścił. Teraz, gdy już przekroczyła jego próg,
potrafiła wziąć się w garść.
- Przepiękny widok - powiedziała, odwracając się do Keane'a. - To cudowne mieć
każdego dnia całe miasto u swoich stóp. Musisz czuć się jak król.
- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. - Wreszcie dostrzegła, że linia jego ust
trochę zmiękła. - Jovilette - powiedział cicho. - Co robisz w moim świecie?
- Muszę z tobą porozmawiać - odparła bez ogródek.
- Po to tu przyjechałam.
Ruszył w jej stronę bardzo wolno, nie spuszczając z niej wzroku.
- Widać to coś ważnego.
- Tak mi się zdaje. Uniósł brwi.
- No cóż, w takim razie porozmawiajmy - powiedział, wzruszając ramionami. - Ale
najpierw zdejmij płaszcz.
Zgrabiałymi palcami sięgnęła do guzików.
- Dobry Boże! - Znów zmarszczył brwi. - Ty całkiem przemarzłaś. - Chwycił jej ręce i
zaklął cicho. - Gdzie masz rękawiczki? - spytał zupełnie jak rozgniewany ojciec. - Na
zewnątrz musi być co najmniej dziesięć stopni mrozu.
- Zapomniałam kupić - odpowiedziała. Bardziej niż temperatura obchodził ją cudowny
dotyk jego dłoni.
Oderwał wzrok od jej rąk, przez chwilę patrzył uważnie w jej twarz i nagle usłyszała,
jak westchnął.
- A już prawie uwierzyłem, że udało mi się zupełnie wyleczyć...
- Byłeś chory? - zaniepokoiła się. Ze śmiechem zaprzeczył.
- Zaraz zrobię ci kawę.
- Nie zawracaj sobie głowy - powiedziała, kiedy odpinał guziki jej płaszcza.
- Poczuję się lepiej, wiedząc, że krążenie wróciło ci do normy. - Zatrzymał się chwilę,
przerzucając płaszcz przez rękę. Jo miała na sobie sweterek z zielonej angory zapinany na
perłowe guziczki i szarą wełnianą spódniczkę. Wiotkie tkaniny układały się miękko na jej
biuście, biodrach i udach. Na nogach miała wytworne, zupełnie niepraktyczne pantofle na
obcasach.
- Coś nie w porządku?
- Do tej pory widywałem cię wyłącznie w kostiumie, w którym występujesz, albo w
dżinsach. - Musnął jej włosy ręką i odwrócił się gwałtownie. - Usiądź. Zaraz przyniosę kawę.
Chodziła po pokoju i w końcu, ominąwszy fotel, przyklękła na jednej z poduch
leżących przy wielkim oknie. Chociaż dywan stłumił kroki Keane'a, poczuła, kiedy wrócił do
pokoju.
- Jak cudownie mieć taką prawdziwą zimę ze śniegiem. - Podniosła na niego
błyszczące spojrzenie. - Zawsze zastanawiałam się, jak wygląda białe Boże Narodzenie. -
Kiedy spostrzegła, że przyniósł kubki z kawą, wstała. - Dziękuję.
- Już ci cieplej? - spytał.
Kiwnęła głową, siadając w fotelu. Keane zajął miejsce tuż obok i przez kilka chwil pili
kawę w zgodnym milczeniu.
- O czym chciałaś ze mną rozmawiać? Przełknęła nerwowo, starając się zignorować
drżenie, które poczuła w piersi.
- O kilku sprawach. Przede wszystkim o cyrku. - Odwróciła się w fotelu, żeby móc
patrzeć mu w twarz. - Nie pisałam, bo wydawało mi się to zbyt ważne. Również dlatego nie
dzwoniłam. Widzisz... - Nagle wszystkie starannie przygotowane przemówienia wyleciały jej
z pamięci. - Nie możesz oddawać czegoś ot tak, po prostu. Ani ja nie mogę tego przyjąć.
- Niby czemu? - Wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy. - Oboje wiemy, że zawsze
należał do ciebie. Kawałek papieru nic nie może tu zmienić.
- Keane... Przecież Frank zostawił go tobie.
- A ja przekazałem tobie. Westchnęła z rezygnacją.
- Gdybym przynajmniej mogła ci zapłacić...
- Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, jaka jest wartość marzenia czy cena ludzkiej duszy. -
Jo słuchała, patrząc na niego bezradnie. - Nie potrafiłem znaleźć wówczas odpowiedzi.
Czyżbyś ty ją znalazła?
Z westchnieniem pokręciła głową.
- No, dobrze. A ta inna sprawa? Mówiłaś, że jest coś jeszcze?
A więc to już! Ostrożnie odstawiła kubek i podniosła się z fotela. Przez chwilę
czekała, aż jej żołądek uspokoi się, zrobiła parę kroków po pokoju, wreszcie odwróciła się i
odetchnęła głęboko. Dopiero teraz spojrzała Keane'owi w oczy.
- Chcę zostać twoją metresą - oznajmiła najspokojniej w świecie.
- Co takiego? - W głosie Keane'a słychać było bezgraniczne zdumienie.
Odchrząknęła i powtórzyła.
- Chcę być twoją metresą. To chyba nadal właściwy termin? A może wyszedł już z
użycia? W takim razie słowo „kochanka” powinno być dobre.
Bardzo powoli Keane postawił swoją kawę obok kubka Jo i podniósł się na nogi. Nie
podszedł do niej, tylko patrzył na nią w osłupieniu.
- Jo, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz.
- Oczywiście, że wiem - przerwała mu. - Może nie używam właściwych słów, ale
wiem, o co mi chodzi i jestem pewna, że ty także. - Zrobiła krok w jego stronę. - Pragnę,
ż
ebyś się ze mną kochał, chcę mieszkać z tobą, jeśli mi na to pozwolisz, albo przynajmniej
gdzieś w pobliżu.
- Jo, przecież to nie ma sensu - przerwał jej ostro. Odwrócił się od niej, ręce włożył do
kieszeni i zacisnął je w pięści. - Nie wiesz, o co mnie prosisz.
- Już ci się nie podobam? Obrócił się na pięcie.
- Jak możesz mnie o to pytać? - wykrzyknął. - Oczywiście, że mi się podobasz!
Znów podeszła bliżej.
- W takim razie, skoro ja pragnę ciebie, a ty mnie, czemu nie możemy zostać
kochankami?
Zaklął ze złością i chwycił ją za ramiona.
- Wyobrażasz sobie, że mógłbym cię tu mieć przez zimę, a potem beztrosko pozwolić,
ż
ebyś odeszła? Myślisz, że potrafiłbym na początku sezonu spokojnie patrzeć, jak odchodzisz
z mojego życia? - Potrząsnął nią tak mocno, że całkiem zabrakło jej tchu. - Oszaleję przez
ciebie! - Nagle przyciągnął ją do siebie. Jego wargi miażdżyły jej usta, palce wbijały się w
ciało. Jo kręciło się w głowie ze zdumienia, bólu i podniecenia. Miała wrażenie, że minęły już
wieki od czasu, kiedy ostatni raz czuła jego usta na swoich. Usłyszała, jak jęknął, odrywając
się od niej. Z trudem utrzymała równowagę, kiedy się odsunął. - Co mam zrobić, żeby się
wreszcie od ciebie uwolnić? - wyrzucił z siebie ze złością, odwracając się gwałtownie.
- Myślę, że nie powinieneś zaczynać od całowania mnie w ten sposób.
Widziała, jak unoszą się i opadają jego ramiona.
- Od chwili, gdy otworzyłem ci drzwi, robiłem co w mojej mocy, żeby do tego nie
doszło.
Podeszła do niego i położyła rękę na jego ramieniu.
- Przepraszam, nie mam doświadczenia w tych sprawach. Wydawało mi się, że lepiej
będzie, jeśli powiem otwarcie, niż gdybym próbowała cię uwieść.
Z ust Keane'a wydobył się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni jęk.
- Jovilette - szepnął, odwracając się i biorąc ją w ramiona. - Jak mam ci się oprzeć? Ile
razy będę musiał odchodzić, nim się od ciebie uwolnię? Sama myśl o tobie doprowadza mnie
do obłędu.
- Keane... - Westchnęła, zamykając oczy. - Tak długo czekałam, żebyś mnie objął.
Chcę do ciebie należeć, choćby na króciutko.
- Nie! - Odsunął się od niej i dwoma palcami uniósł jej brodę do góry. - Zbyt mocno
cię kocham, żeby pozwolić ci odejść, a jednocześnie kocham cię na tyle gorąco, by wiedzieć,
ż
e muszę ci na to pozwolić.
Ze zdumienia odjęło jej mowę. Mogła tylko na niego patrzeć.
- Oczywiście, inaczej było, gdy jeszcze nie wiedziałem - ciągnął Keane. - Łudziłem
się, że gdy się z tobą prześpię, zdołam się pozbyć tego napięcia. A potem, tej nocy gdy umarł
Ari, trzymałem cię w ramionach, kiedy zasnęłaś. Wówczas zrozumiałem, że cię kocham... Że
pokochałem cię od pierwszej chwili.
- Ale przecież... - Jo potrząsnęła mocno głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Nigdy
nic mi nie powiedziałeś. Byłeś taki zimny...
- Nie mogłem cię dotykać, bo wiedziałem, że to mi nie wystarczy. - Przyciągnął ją
bliżej i wtulił twarz w jej włosy. - Tyle że nie potrafiłem odejść. Wiedziałem, że jeżeli zechcę
cię mieć, tak naprawdę, na zawsze, jedno z nas będzie musiało zmienić swoje życie.
Zastanawiałem się, czy potrafiłbym zrezygnować z prawa... W gruncie rzeczy całe życie tylko
tym chciałem się zajmować. Uświadomiłem sobie jednak, że ciebie pragnę mocniej.
- Och, Keane... - Pokręciła głową, ale w tym momencie znów odsunął ją od siebie.
- A potem zrozumiałem, że to i tak się nie uda - mówił, idąc w stronę szklanej ściany.
Stanął przy oknie i patrząc na sypiący śnieg, ciągnął: - Za każdym razem, gdy wychodziłaś na
arenę, przeżywałem piekło. Z początku myślałem, że z czasem można do tego przywyknąć,
ale to nieprawda. Było coraz gorzej. Próbowałem wyjechać, wrócić do domu, ale nie umiałem
uwolnić się od ciebie... Ciągle wracałem. Tamtego dnia, gdy zostałaś ranna... - przerwał
nagle. - Widziałem, jak stajesz przed tym chłopcem i przyjmujesz cios na siebie. Nie potrafię
nawet powiedzieć, co wtedy czułem. Myślałem tylko o tym, że muszę się do ciebie dostać.
Nie wiem, czy Pete powiedział ci kiedyś, że powaliłem go na ziemię, nim chwycił mnie Buck.
A potem musiałem... stać tam i patrzeć, jak lew śledzi każdy twój ruch. Nigdy wcześniej tak
się nie bałem. Przez chwilę panowała cisza.
- A potem było już po wszystkim - podjął - i wreszcie puścili mnie do ciebie. Byłaś
taka blada, krwawiłaś, gdy brałem cię w ramiona. - Zaklął cicho i zamilkł na kilka sekund,
kręcąc głową. - Chciałem spalić ten cały cyrk, zabrać cię stamtąd, wydusić te wszystkie koty
gołymi rękami. Zrobić cokolwiek... Jeszcze nie przestały mi się trząść ręce, a ty już
planowałaś, żeby wrócić do tej cholernej klatki.
Powoli odwrócił się od okna i zbliżył do niej.
- Długo jeszcze widziałem ten wypadek, kiedy tylko zamknąłem oczy. Mogę
dokładnie pokazać, gdzie masz blizny. - Przesunął palcem po jej ramieniu. Po chwili z re-
zygnacją pokręcił głową. - Gdybym cię teraz zatrzymał, nie pozwoliłbym, abyś wróciła do
swojego życia. A nie mogę prosić, byś je porzuciła.
- Chciałabym, żebyś to zrobił. - Patrzyła na niego poważnie. - Bardzo bym tego
chciała...
- Wiem przecież, ile to dla ciebie znaczy.
- Chyba nie więcej niż prawo dla ciebie - odparła zdecydowanie. - A sam
powiedziałeś, że gotów byłeś je porzucić.
- Tak, ale...
- No dobrze. - Odgarnęła włosy. - Skoro ty nie chcesz tego zrobić, będę musiała sama
cię spytać. Ożenisz się ze mną? Tak czy nie?
Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
- Jo, nie możesz...
- Oczywiście, że mogę. To nie średniowiecze. Jeśli chcę cię prosić o rękę, mogę to
zrobić. I właśnie zrobiłam - podkreśliła.
- Jo, ja nie...
- Tak czy nie, mecenasie? - Podeszła tak blisko, że ich stopy prawie się zetknęły. -
Kocham cię, chcę zostać twoją żoną i mieć kilkoro dzieci. Czy to ci odpowiada?
Keane otworzył usta i po chwili je zamknął. W końcu uśmiechnął się i położył dłonie
na ramionach Jo.
- To wszystko dzieje się tak szybko. Trochę mnie zaskoczyłaś.
Poczuła, jak ogarnia ją fala radości.
- Faktycznie - przyznała. - Daję ci w takim razie minutę na zastanowienie, ale od razu
uprzedzam, że nie przyjmuję odmownej odpowiedzi.
Palce Keane'a pieściły jej szyję.
- Wygląda na to, że mam niewielki wybór.
- W ogóle nie masz wyboru - skorygowała. - Splotła ręce na jego karku i przyciągnęła
jego głowę do swojej. Powoli osunęli się na dywan. Przez długą chwilę ich usta pozostały
złączone w pocałunku, który mówił znacznie więcej niż słowa. Keane, jakby sprawdzając,
czy nie śni na jawie, przesuwał dłonie po jej ciele i smakował cudowny zapach jej skóry, za
którym tak długo tęsknił.
- Jak mogłem myśleć, że potrafię bez ciebie żyć? - spytał cicho, znów szukając jej ust.
- Musisz być pewna, Jo. Musisz być pewna... - Jego głos był ochrypły z pożądania. - Nie będę
umiał już cię puścić. Proszę cię o wszystko.
- Nie, to nie tak. Przytul mnie mocniej. Pocałuj mnie jeszcze - zażądała, gdy jego usta
błądziły po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że pocałunek może być taki podniecający.
Nie, pomyślała. On o nic nie prosi, on daje.
- To nie tak - powtórzyła, gdy ich usta rozłączyły się.
- Zostawiam coś za sobą, żeby dostać coś znacznie ważniejszego - powiedziała,
wtulając twarz w jego szyję. - Kiedy zobaczysz, jak bardzo cię kocham, zrozumiesz, co mam
na myśli.
Keane odsunął się trochę i spojrzał jej w twarz. Kiedy się w końcu odezwał,
powiedział tylko jedno słowo: jej imię. Zabrzmiało to zupełnie jak westchnienie. Jo położyła
rękę na jego policzku.
- Jeśli można poszukać kompromisu... - zaczął.
- Nie. - Pokręciła głową, pamiętając słowa jego matki.
- Nie zawsze daje się znaleźć kompromis. A my kochamy się na tyle mocno, że nie
jest konieczny. Nie myśl tylko, że się poświęcam, bo tego nie robię. - Z uśmiechem po-
głaskała jego szorstką brodę. - Nie żałuję ani jednej minuty swojego życia w cyrku, ale nie
ż
ałuję też, że postanowiłam je zmienić. Dałeś mi ten cyrk, więc zawsze będę jego częścią. -
Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy spojrzała na niego z powagą. - Czy zechcesz być mój,
Keane?
Sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do ust.
- Już jestem twój. Kocham cię, Jovilette. Całe życie będę cię kochać.
- To za mało - szepnęła, gdy ich usta znów się zetknęły. - Chcę znacznie więcej, na
wieczność.
Z rosnącym pożądaniem ręce Keane'a pieściły jej ciało.
Rozpiął guziki sweterka i gorącymi pocałunkami pokrywał jej szyję.
- Jakie piękne - wyszeptał zmysłowo, gdy dotarł do jej piersi. Jo z trudem łapała
oddech. - Drżysz... Uwielbiam to, że potrafię sprawić, by twoje ciało drżało pod moimi
dłońmi. - Znów całował jej usta, tuląc ją mocno do siebie. - Tak długo pragnąłem być z tobą,
trzymać cię w ramionach. Po prostu przytulić się do ciebie. Nie pamiętam już, żebym
kiedykolwiek o tym nie marzył.
Jo wtuliła się w niego, wzdychając ze szczęścia.
- Keane...
- Hm?
- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze.
- Na co? - Wsunął palce w jej włosy i całował jej powieki.
Otworzyła oczy i uniosła brwi.
- Ożenisz się ze mną?
Roześmiał się głośno, obrócił ją na plecy i złożył na jej ustach gorący pocałunek.
- Czy wystarczy, jeśli zrobię to jutro?