background image

NORA ROBERTS 

NOWE ŻYCIE 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Rozległ  się  trzask  bicza.  Dwanaście  lwów  przysiadło  na  zadach,  przebierając  w 

powietrzu  przednimi  łapami.  Kiedy  padła  komenda,  płowe,  sprężyste  cielska,  posłuszne 

okrzykom  treserki  i  ruchom  jej  dłoni,  zaczęły  rysować  w  powietrzu  ósemkę,  przeskakując  z 

postumentu na postument. 

-  Brawo,  Pandora.  Na  dźwięk  swojego  imienia  potężna  lwica  zeskoczyła  na  ziemię  i 

ułożyła  się  na  boku.  Jeden  po  drugim  lwy,  powarkując  i  odsłaniając  zęby,  poszły  za  jej 

przykładem i po chwili wszystkie leżały na wysypanej mieloną korą arenie. 

-  W  górę  łby!  -  Lwy  posłusznie  wykonały  polecenie.  Jo  przeszła  przed  nimi 

energicznym  krokiem,  odrzuciła  bat  i  z  wystudiowaną  nonszalancją  położyła  się  na  ich 

ciałach,  jak  na  sofie.  Z  gardła  leżącego  pośrodku  ogromnego  samca  ze  wspaniałą  grzywą 

wydobył  się  głuchy  pomruk.  W  nagrodę  za  to,  że  właściwie  rozpoznał  sygnał,  został 

podrapany  za  uchem.  Treserka  podniosła  się  ze  swojej  żywej  kanapy,  klaśnięciem  w  dłonie 

poderwała koty na nogi, po czym wywołując kolejno imiona, kierowała je na pochylnię, którą 

schodziły  do  klatek  umieszczonych  na  naczepach.  Na  arenie  został  tylko  potężny, 

czarnogrzywy Merlin, który ocierał się o jej nogi, jak zwykły domowy kociak. 

Przymocowała linę do łańcucha ukrytego pod grzywą i sprawnie wskoczyła na grzbiet 

lwa.  Kiedy  otwarto  drzwi,  wyjechała  na  nim  poza  kraty,  okrążyła  arenę,  a  gdy  znaleźli  się 

przy wyjściu, wprowadziła kota do jego klatki. 

- To co, Duffy? - spytała, kiedy upewniła się, że klatka jest bezpiecznie zamknięta. - 

Możemy już ruszać w trasę? 

Duffy był niskim, okrąglutkim Irlandczykiem. Kasztanowe włosy, przycięte w równą 

grzywkę,  okalały  twarz  gęsto  pokrytą  radymi  piegami.  Szeroki  uśmiech  i  szczere  spojrzenie 

niebieskich oczu nadawały mu wygląd chłopaczka z chóru kościelnego, jednak za niewinnym 

obliczem  krył  się  bystry  i  wnikliwy  umysł.  Z  pewnością  był  najlepszym  dyrektorem,  jaki 

kiedykolwiek zarządzał Cyrkiem Prescotta Colossus. 

- Mam nadzieję, Jo - odparł i przesunął w ustach ogryzek cygara. - Jutro zaczynamy w 

Ocali. 

Uśmiechnęła się lekko i wykonała parę wymachów, rozciągając mięśnie zesztywniałe 

podczas półgodzinnego treningu. 

- Moje koty są gotowe. Tak jak my marzą o wyruszeniu w drogę. 

background image

Duffy  podniósł  wzrok  i  napotkał  śmiałe  spojrzenie  jej  szeroko  rozstawionych, 

wykrojonych jak migdały  oczu. Były zielone i przejrzyste jak szmaragdy, okolone czarnymi 

jak atrament rzęsami. W tej chwili patrzyły na niego z rozbawieniem, lecz bywało, że widział 

w  nich  strach,  ból  i  niepewność.  Znów  przesunął  cygaro  w  ustach  i  wypuszczając  kłęby 

dymu, przyglądał się, jak Jo wydaje polecenia swoim pomocnikom. 

Duffy pamiętał Steve'a Wildera, ojca Jo. Był jednym z najlepszych treserów w całym 

cyrkowym  świecie.  Jo  miała  jego  talent,  natomiast  po  matce,  która  była  akrobatką, 

odziedziczyła  delikatną  budowę  ciała,  ciemną  karnację  i  powabny  wygląd.  Rzeczywiście, 

smukła,  zgrabna  Jovilette  Wilder  ze  swoim  przenikliwym  spojrzeniem  i  prostymi, 

kruczoczarnymi  włosami,  które  sięgały  poniżej  pasa,  bardzo  przypominała  matkę.  Tak  jak 

ona  miała  ładnie  zarysowane,  lekko  wygięte  w  łuk  brwi,  nos  mały  i  prosty,  wysokie  kości 

policzkowe  i  pełne,  miękkie  usta.  Skóra,  wyzłocona  słońcem  Florydy,  podkreślała  jej 

cygański wygląd, a odważne, pewne siebie spojrzenie dodawało blasku jej urodzie. 

Jo skończyła wydawać instrukcje i ujęła Dufffye'go pod rękę. 

- Ktoś postanowił nagle odejść? - spytała, patrząc na jego chmurną minę. 

- Nie. 

Uniosła  brwi.  Nieczęsto  zdarzało  się,  żeby  Duffy  odpowiadał  monosylabami. 

Powstrzymała się jednak od dalszych pytań i w milczeniu szli przez obóz w kierunku biura. 

Wszędzie  widać  było  przygotowania  do  sezonu.  Linoskoczek  Vito  ćwiczył  swój 

numer  na  kablu  rozciągniętym  między  drzewami,  Mendalsonowie  pokrzykując  do  siebie, 

ż

onglowali  maczugami,  grupa  woltyżerów  prowadziła  konie  na  arenę,  a  jedna  z  córek 

Stevensonow ćwiczyła na szczudłach. Musi mieć jakieś sześć lat, zamyśliła się Jo, obserwując 

chwiejne  kroki  dziewczynki.  Pamiętała  rok,  w  którym  mała  przyszła  na  świat.  Jo  miała 

wówczas szesnaście lat i po raz pierwszy pozwolono jej na samodzielną tresurę. Jeszcze jeden 

rok musiała czekać, nim dostała zgodę na występy przed publicznością. 

Cyrk  był  jej  domem.  Urodziła  się  podczas  zimowej  przerwy,  a  już  wiosną  rodzice 

wsadzili  ją  do  swojego  wozu.  Od  tej  pory  wszystkie  kolejne  lata  spędzała  w  trasie.  Po  ojcu 

odziedziczyła  miłość  do  zwierząt,  po  matce  urodę  i  wdzięk.  Straciła  rodziców  piętnaście  lat 

temu,  ale  ciągle  czuła  ich  wpływ,  zupełnie  jakby  zostawili  jej  w  spadku  swój  świat  pełen 

wiecznego niepokoju i fantazji. Dorastała, bawiąc się z lwiątkami, jeżdżąc na słoniach, nosząc 

błyszczące od cekinów kostiumy i przenosząc się z miejsca na miejsce jak Cyganka. 

Z uśmiechem spojrzała na kępkę żonkili, które rosły przed budynkiem, gdzie mieściło 

się zimowe biuro cyrku. Nigdy nie zapomniała chwili, kiedy je sadziła. Miała trzynaście lat i 

była beznadziejnie zakochana w jednym z akrobatów. Pamiętała mężczyznę, który przykucnął 

background image

wtedy obok i zaoferował swoją pomoc w sadzeniu cebulek i... leczeniu złamanego serca. Na 

wspomnienie Franka Prescotta jej twarz posmutniała. 

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że go nie ma - szepnęła, wchodząc z Duffym do biura. 

W  pokoju  było  zaledwie  kilka  sprzętów,  za  to  ściany  pokrywały  afisze,  które 

oferowały  wszystko,  co  zadziwiające,  niesamowite  i  nieprawdopodobne:  tańczące  słonie, 

ludzi, którzy potrafili latać, piękne dziewczyny wirujące na linie trzymanej w zębach, ryczące 

tygrysy,  które  jeździły  konno.  Była  tu  cała  magia  cyrku:  żonglerzy,  akrobaci,  klauni,  lwy, 

siłacze. 

-  Bez  przerwy  wydaje  mi  się,  że  zaraz  wpadnie  z  jakimś  zwariowanym  pomysłem  - 

mruknął Duffy, nastawiając ekspres do kawy. 

-  Właśnie...  -  Z  westchnieniem  usiadła  na  krześle.  -  Przecież  nie  był  stary.  Na  atak 

serca powinni umierać tylko starzy ludzie. - Zadumała się nad niesprawiedliwością losu, który 

zesłał śmierć na Franka Prescotta. 

Miał  niewiele  po  pięćdziesiątce,  zawsze  roześmiany  i  serdeczny.  Uwielbiała  go  i 

bezgranicznie  mu  ufała.  Odkąd  sięgała  pamięcią,  Frank  Prescott  był  zawsze  w  centrum  jej 

ż

ycia. 

- Minęło prawie pół roku - powiedział Duffy posępnie, podając jej kawę. 

-  Wiem.  -  Objęła  kubek,  ogrzewając  dłonie  przemarznięte  w  chłodnym  marcowym 

powietrzu.  Po  chwili  stanowczo  otrząsnęła  się  z  ponurego  nastroju.  Frank  z  pewnością  nie 

chciał pozostawiać po sobie smutku. - Doszły mnie słuchy, że mamy powtórzyć zeszłoroczną 

trasę. Trzynaście stanów. - Z uśmiechem przyglądała się, jak Duffy krzywi się, łykając kawę. 

- Chyba nie jesteś przesądny? - spytała, choć dobrze wiedziała, że w portfelu nosi czterolistną 

koniczynę. 

-  Też  coś!  -  obruszył  się,  ale  jego  twarz  wyraźnie  poczerwieniała  pod  piegami. 

Odstawił  pusty  kubek,  obszedł  biurko  i  usiadł.  Wiedziała,  że  szykuje  się  do  rozmowy  o 

interesach. 

- W Ocali powinniśmy być o szóstej - zaczął, a Jo przytaknęła mu posłusznie. - Przed 

dziewiątą musimy ustawić namioty. 

- Do dziesiątej będzie już po ulicznej paradzie, a o drugiej zacznie się popołudniówka 

- dokończyła z uśmiechem. - Duffy, nie zamierzasz mnie chyba prosić, żebym uczestniczyła 

w imprezach towarzyszących? 

- Publiczność powinna dopisać - ciągnął, ignorując jej pytanie. 

- No dobra - powiedziała zdecydowanie. - Powiedz wreszcie, o co chodzi. 

background image

-  W  Ocali  ktoś  do  nas  dołączy,  przynajmniej  na  jakiś  czas.  -  Duffy  zacisnął  wargi. 

Jego niebieskie oczy odszukały wzrok Jo. - Nie wiem, czy zostanie z nami do końca sezonu. 

-  Boże,  Duffy.  Kto  to  taki?  Mam  nadzieję,  że  nie  jakiś  nowicjusz,  którego  będziemy 

musieli wszystkiego uczyć? Albo nawiedzony pisarz, który postanowił uwiecznić zanikającą 

sztukę cyrkową? Spędzi z nami kilka tygodni, wykonując jakieś proste fizyczne prace i będzie 

przekonany, że został ekspertem. 

- Wątpię, żeby pracował fizycznie - mruknął Duffy. - On nie jest cyrkowcem. - Duffy 

rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, zebrał się na odwagę i spojrzał Jo prosto w oczy. - To 

nasz właściciel. 

Przez  chwilę  siedziała  bez  ruchu.  Tak  samo  wyglądała,  gdy  zabierała  się  do  tresury 

młodego lwa. 

-  Nie!  -  Nagle  zerwała  się  z  krzesła,  kręcąc  gwałtownie  głową.  -  Tylko  nie  on.  Nie 

teraz. Po co tu przyjeżdża? Czego tu chce? 

-  To  jego  cyrk  -  przypomniał  jej  Duffy  dość  szorstko,  jednak  w  jego  głosie  pojawiło 

się współczucie. 

- Nigdy nie był jego - odparowała gniewnie. - To cyrk Franka. 

- Frank nie żyje - powiedział Duffy spokojnie. - Teraz cyrk należy do jego syna. 

-  Syna?  -  zdenerwowała  się.  Ściskając  skronie  palcami,  podeszła  wolno  do  okna. 

Słońce  oświetlało  już  cały  obóz.  Grupa  akrobatów,  w  grubych  okryciach  narzuconych  na 

trykoty, kierowała się w stronę areny. 

- Co to za syn, któremu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić ojca? Przez trzydzieści 

lat nie udało mu się zobaczyć z Frankiem. Nigdy do niego nie napisał. Nawet na pogrzeb nie 

przyjechał. - Przełknęła łzy. 

-  Musisz  się  wreszcie  nauczyć,  że  życie  ma  zawsze  dwie  strony,  dziecinko  - 

powiedział  Duffy.  -  Trzydzieści  lat  temu  nie  było  cię  na  świecie.  Nie  wiesz,  czemu  żona 

Franka od niego odeszła i dlaczego chłopak nigdy go nie odwiedził. 

- Jaki chłopak! To mężczyzna. Skończył trzydzieści jeden albo trzydzieści dwa lata i 

ma w Chicago świetnie prosperującą kancelarię adwokacką. Wiedziałeś o tym, że jest bardzo 

zamożny? Naprawdę nie wiem, czego taki bogaty i wzięty prawnik może szukać w cyrku. 

Duffy uniósł szerokie ramiona. 

-  Możliwe,  że  chce  uciec  od  podatków.  Albo  pojeździć  na  słoniu.  Może  też  zrobić 

inwentaryzację, a potem nas wyprzedać. 

- Boże, Duffy! Tylko nie to! Przecież nie może tego zrobić! 

- Jasne, że może - mruknął Duffy. - Może robić, co mu się żywnie podoba. 

background image

- Mamy kontrakty do października... 

- Jesteś przecież inteligentną dziewczyną, Jo. - Ze zmarszczonym czołem podrapał się 

w  głowę.  -  Przecież  to  prawnik.  -  Widząc,  jaka  jest  załamana,  zmienił  trochę  ton.  -  Słuchaj, 

dziecinko.  Nie  mówię,  że  zamierza  nas  sprzedać.  Powiedziałem  tylko,  że  to  możliwe.  Jo 

przeczesała włosy palcami. 

- Musi być jakiś sposób... 

- Możemy pod koniec sezonu wykazać dobry zysk - odpowiedział z uśmiechem. - No i 

pokazać mu, ile jesteśmy warci. Chyba dobrze byłoby, gdyby zobaczył, że nie jesteśmy trupą 

jarmarcznych  kuglarzy,  ale  profesjonalnym  zespołem  ze  znakomitym  programem.  Powinien 

dowiedzieć  się,  co  Frank  stworzył,  jak  żył,  co  chciał  osiągnąć.  ..  Wydaje  mi  się  -  dodał, 

patrząc na Jo uważnie - że to ty powinnaś zająć się jego edukacją. 

-  Ja?  -  Była  zbyt  zdumiona,  żeby  się  rozgniewać.  -  Dlaczego?  Ja  tresuję  lwy,  a  nie 

prawników - rzuciła z pogardą. 

-  Byłaś  bardzo  zżyta  z  Frankiem.  Poza  tym  nikt  nie  zna  tak  dobrze  naszego  cyrku.  - 

Ś

ciągnął brwi i dodał: - A na dodatek masz pomyślunek. Nigdy nie sądziłem, że z tych twoich 

książek będzie jakiś pożytek, ale chyba nie miałem racji. 

- Owszem, lubię Szekspira, ale to nie znaczy, że dogadam się z Keane'em Prescottem. 

- No cóż... - Duffy wydął wargi. - Skoro twierdzisz, że sobie nie poradzisz... 

- Nie takiego nie powiedziałam. 

- No i jeśli się boisz... 

-  Niczego  się  nie  boję!  -  Wcisnęła  ręce  do  kieszeni  i  zaczęła  chodzić  po  małym 

pokoiku. - Skoro mecenas Keane Prescott zamierza spędzić wakacje z cyrkiem, zrobię co w 

mojej mocy, żeby je dobrze zapamiętał. 

- Masz być uprzejma - rzucił Duffy ostrzegawczo, kiedy podeszła do wyjścia. 

- Ależ Duffy... - Zatrzymała się i posłała mu niewinny uśmiech. - Przecież wiesz, jaka 

jestem delikatna. 

I żeby to udowodnić, z hukiem zatrzasnęła drzwi. 

Kiedy  korowód  cyrkowych  samochodów  podjeżdżał  do  dużego,  porośniętego  trawą 

placu,  nad  horyzontem  zaczynało  się  już  rozjaśniać.  Jeszcze  chwila,  a  bladoszare  niebo 

zabarwią  kolory  świtu.  W  oddali  widać  było  kwitnące  gaje  pomarańczowe,  których  zapach 

docierał  aż  tutaj.  Jo  wysiadła  ze  swojego  wozu  i  z  rozkoszą  wciągnęła  do  płuc  pachnące 

powietrze.  Nie  było  dla  niej  piękniejszego  widoku  niż  chwile,  kiedy  nadchodził  świt. 

Zapowiada się śliczny dzień, pomyślała. 

background image

Powietrze było jeszcze chłodne. Podciągnęła zamek szarej bluzy i przyglądała się, jak 

pozostali  członkowie  trupy  cyrkowej  wysypują  się  ze  swoich  wozów  kempingowych, 

przyczep  i  ciężarówek.  Wkrótce  ciszę  poranka  zmąciły  głośne  rozmowy.  Zaczęła  się  praca. 

Podczas  gdy  odwijano  z  bębna  brezent  namiotu,  Jo  poszła  sprawdzić,  jak  jej  koty  zniosły 

podróż. 

Przy klatkach byli już jej trzej pomocnicy. Najdłużej znała Bucka. Kiedyś pracował z 

jej ojcem, a po jego śmierci miał przez krótki czas własny numer z czterema lwami, lecz z ul-

gą  przerwał  te  występy,  gdy  tylko  Jo  zadebiutowała  Buck  miał  ponad  metr  dziewięćdziesiąt 

wzrostu  i  był  bardzo  muskularny,  więc  od  czasu  do  czasu  pokazywał  się  na  imprezach 

towarzyszących jako Siłacz Herkules. Z bujną grzywą jasnych włosów i piękną kręconą brodą 

prezentował  się  nad  wyraz  atrakcyjnie.  Dłonie  miał  szerokie,  z  grubymi  palcami,  lecz  Jo 

doskonale pamiętała, jakie były delikatne, gdy jedna z lwic urodziła dwoje lwiątek. 

Drobny  Pete  wyglądał  przy  Bucku  dość  mizernie.  Nie  sposób  było  określić  jego 

wieku.  Zdaniem  Jo  był  między  czterdziestką  a  pięćdziesiątką  ale  nikt  tego  nie  wiedział  na 

pewno. Jego skóra przypominała wypolerowany  mahoń, a głos miał  głęboki i niski. Poznała 

go  pięć  lat  temu,  gdy  zgłosił  się  do  niej  z  pytaniem  o  pracę.  Nosił  czapeczkę  baseballową  i 

bez  przerwy  żuł  gumę.  Lubił  czytać  pożyczane  od  Jo  książki,  a  kiedy  siadał  do  pokera,  nie 

miał sobie równych. 

Trzecim  pomocnikiem  był  dziewiętnastoletni,  pełen  zapału  i  dobrych  chęci  Gerry. 

Miał  około  stu  osiemdziesięciu  centymetrów  wzrostu,  był  bardzo  szczupły.  Jego  mama 

zajmowała się garderobą, natomiast ojciec był sprzedawcą pamiątek i słodyczy. Gerry marzył 

o występach ze zwierzętami i Jo zgodziła się objąć nad nim pieczę. 

-  Jak  tam  moje  maleństwa?  -  spytała,  podchodząc  do  nich.  Zatrzymywała  się  przy 

każdej  klatce  i  łagodnie  przemawiała  do  lwów,  nazywając  je  po  imieniu.  Wkrótce  zde-

nerwowane  koty  uspokoiły  się.  -  No,  widać,  że  dobrze  zniosły  podróż.  Tylko  Hamlet  jest 

trochę niespokojny, ale to jego pierwszy rok w trasie. 

- To złośliwa bestia - mruknął Buck. 

-  Tak,  wiem  -  odparła  z  namysłem.  -  Ale  jest  też  bardzo  bystry.  -  Splotła  włosy  w 

gruby warkocz, który odrzuciła na plecy. - Popatrzcie, już nadjeżdżają miastowi. 

Rzeczywiście  na  plac  wjechało  kilka  samochodów  i  rowerów.  Byli  to  ludzie  z 

okolicznych  miasteczek,  którzy  lubili  przyglądać  się  rozstawianiu  wielkiego  cyrkowego 

namiotu. Chcieli choć przez ten krótki czas spojrzeć na cyrk z innej strony. Niektórzy z nich 

tylko  patrzyli.  Byli  jednak  i  tacy,  którzy  chętnie  pomagali  przy  ustawianiu  masztów, 

background image

naciąganiu  brezentu,  przygotowywaniu  sprzętu.  Zdobywali  w  ten  sposób  bilet  na 

przedstawienie i niezapomnianie wspomnienia. 

-  Trzymajcie  ich  z  dala  od  klatek  -  poleciła  Jo  i  ruszyła  w  kierunku  rozkładanego 

namiotu. 

Plac pełen był kabli, lin i ludzi. Sześć słoni w uprzęży czekało na swoje zadania, ich 

opiekunowie stali w pobliżu. Kiedy robotnicy pociągnęli liny, brunatny brezent wydął się jak 

wielki grzyb. Wewnątrz zabrano się już do ustawiania masztów. Na wschodzie słońce zaczęło 

wynurzać  się  zza  horyzontu,  zabarwiając  niebo  na  różowo.  W  czystym  powietrzu  niosły  się 

pokrzykiwania  szefa  robotników,  śmiech  jego  młodych  pracowników,  od  czasu  do  czasu 

padało  jakieś  mocne  słowo.  Kiedy  pod  brezent  wsunięto  środkowe  maszty,  Jo  dała  znak 

Maggie, wielkiej afrykańskiej słonicy. Maggie opuściła trąbę, a wtedy Jo zgrabnie wspięła się 

na szeroki, szary grzbiet. 

Słońce  z  każdą  chwilą  było  wyżej  i  pierwsze  promienie  oświetlały  już  plac.  Woń 

kwiatów pomarańczy mieszała się z zapachem skórzanej uprzęży. Trudno powiedzieć, ile już 

razy  Jo  oglądała  podnoszenie  namiotu  o  świcie.  Za  każdym  razem  było  to  niezapomniane 

przeżycie, a ten pierwszy ranek w sezonie wydawał się szczególnie piękny. Maggie podniosła 

głowę  i  zatrąbiła,  jakby  i  ona  cieszyła  się,  że  rozpoczynają  nowy  sezon.  Jo  ze  śmiechem 

sięgnęła  do  tyłu  i  poklepała  szorstki,  pomarszczony  zad  słonicy.  Czuła  się  wolna  i  pełna 

energii. Z uśmiechem popatrzyła w dół na kłębiących się wokół ludzi. 

Jej  uwagę  przyciągnął  mężczyzna,  który  przystanął  przy  zwoju  kabla.  Przede 

wszystkim  zwróciła  uwagę  na  jego  sylwetkę.  Mężczyzna  był  szczupły,  trzymał  się  bardzo 

prosto,  miał  szerokie  barki,  ale  niezbyt  muskularne  ramiona  Ubrany  w  dżinsy,  niczym  nie 

różnił  się  od  innych  ludzi  na  placu,  ale  z  daleka  można  było  poznać,  że  to  typowy 

mieszczuch.  Rozwiane  przez  wiatr  ciemnoblond  włosy  opadały  mu  na  czoło,  gładko 

wygolona  szczupła  twarz  o  mocno  zarysowanych  szczękach  wydała  się  Jo  niezwykle 

atrakcyjna. Jednak najbardziej spodobały jej się jego jasnopiwne, bursztynowe oczy, które w 

tej chwili patrzyły właśnie na nią. Ma oczy jak Ari, oceniła, myśląc o swoim lwie. Zdumiało 

ją,  że  wpatruje  się  tak  bez  skrępowania  w  obcego  mężczyznę,  jawnie  okazując  swoje 

zainteresowanie. Roześmiała się i odrzuciła warkocz na plecy. 

-  Chce  się  pan  przejechać?  -  zawołała.  Kiedy  nieznajomy  uniósł  brwi,  wiedziała,  że 

usłyszał propozycję. Za chwilę przekonamy się, pomyślała, czy oczy to jedyne podobieństwo 

do Ariego. - Maggie nie zrobi panu krzywdy. Jest łagodna jak baranek, tylko trochę większa. - 

Wiedziała,  że  zrozumiał  jej  wyzwanie.  Kiedy  podszedł,  lekko  uderzyła  bok  słonicy  hakiem. 

background image

Maggie powoli zgięła grube jak pnie drzew przednie nogi, a gdy uklękła, Jo wyciągnęła rękę. 

Nieznajomy wspiął się na słonia z niebywałą zręcznością i usiadł tuż za Jo. 

Przez  chwilę  milczała  zaskoczona  drżeniem,  w  jakie  wprawiło  jej  rękę  zetknięcie  z 

jego dłonią. Uznała jednak, że musiała to sobie wyobrazić. 

- Wstań, Maggie - rzuciła komendę. Słonica podniosła się z cichym stęknięciem, a jej 

pasażerowie zakołysali się lekko na boki. 

-  Zawsze  pani  w  ten  sposób  łapie  mężczyzn?  -  zainteresował  się  nieznajomy.  Miał 

głęboki głos o sympatycznym brzmieniu. 

- To Maggie ich łapie - rzuciła przez ramię. 

- Powiedzmy. Jest pani jej opiekunką? 

- Nie, ale wiem, jak się z nią obchodzić - odparła. 

- Ma pan oczy zupełnie jak jeden z moich kotów - dodała. - A ponieważ wydawał się 

pan zainteresowany Maggie i mną, zaprosiłam pana na górę. 

Mężczyzna roześmiał się. Kiedy Jo odwróciła głowę, spostrzegła, że ma ładne, białe i 

równe zęby. 

- Fascynujące!  Zaprosiła mnie pani na przejażdżkę, bo mam oczy jak pani kot! A co 

do reszty... Nie chcę obrazić słonicy, ale patrzyłem nie na nią, tylko na panią. 

- O... - zdumiała się Jo. - A dlaczego? 

Przez kilka sekund przyglądał się jej w milczeniu. 

- To dziwne. Odnoszę wrażenie, że naprawdę pani tego nie wie. 

- Przecież inaczej nie pytałabym - powiedziała - Po co tracić czas, zadając pytania, na 

które znamy odpowiedź? 

- Odwróciła się od mężczyzny. - Niech się pan teraz trzyma Maggie musi zarobić na 

swoją belę siana. 

Maszty wisiały między brezentem a ziemią Na ich końcach były metalowe pierścienie, 

o które zaczepiono łańcuchy przymocowane do uprzęży słonia. Kiedy Jo i robotnicy ponaglili 

słonicę,  Maggie  ruszyła  do  przodu,  pociągnęła  słupy,  które  po  chwili  wskoczyły  na  swoje 

miejsca, naciągając przy tym brezent. Wielki cyrkowy namiot ożył. 

Wykonawszy swoje zadanie, Maggie wyszła przez klapy namiotu na słońce. 

- Piękny, prawda? - cicho powiedziała Jo. - Każdego dnia rodzi się na nowo. 

Vito  krzyknął  do  niej  coś  po  włosku.  Pomachała  ręką,  odpowiadając  mu  w  tym 

samym języku, po czym kazała słonicy uklęknąć. Poczekała, aż jej pasażer zsiądzie, w końcu 

sama  także  zsunęła  się  na  ziemię.  Ze  zdumieniem  spostrzegła,  że  nieznajomy  jest  bardzo 

wysoki, zaledwie kilka centymetrów niższy od Bucka. 

background image

- Z góry wydawał się pan niższy - powiedziała otwarcie. 

- Za to pani znacznie wyższa. Zaśmiała się, poklepując Maggie za uchem. 

- Przyjdzie pan na przedstawienie? - Zdziwiło ją, jak bardzo jej zależy, aby zobaczyć 

go ponownie. 

-  Tak,  zamierzam  obejrzeć  występy.  -  Na  jego  ustach  błąkał  się  uśmiech.  -  Czy  pani 

też bierze udział w spektaklu? 

- Oczywiście, mam numer z kotami - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ktoś ją zawołał, 

bo  Maggie  znów  była  potrzebna.  -  Muszę  już  iść.  Mam  nadzieję,  że  spodoba  się  panu 

przedstawienie. 

Zadrżała, gdy nieznajomy ujął jej dłoń. 

- Chciałbym zobaczyć się z panią wieczorem. 

-  Czemu?  -  Pytanie  było  jak  najbardziej  szczere.  Ona  także  chciała  go  zobaczyć  i 

również zupełnie nie rozumiała dlaczego. 

Tym razem nie roześmiał się. Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej warkocza. 

- Bo jest pani piękna i bardzo intrygująca. 

Nigdy  nie  przyszło  jej  do  głowy,  że  jest  piękna.  Może  wydawała  się  atrakcyjna  w 

swoim cyrkowym kostiumie, ale teraz? W dżinsach, bez makijażu? Mało prawdopodobne. 

-  No  dobrze,  jeśli  nie  będzie  żadnych  problemów  z  kotami.  Ari  ostatnio  nie  czuł  się 

najlepiej. 

Kąciki jego ust drgnęły. 

-  Przykro  mi  to  słyszeć.  -  Odwrócili  głowy,  gdy  nawoływania  stały  się  głośniejsze.  - 

Chyba  jest  pani  potrzebna  -  powiedział.  -  Może  mi  pani  jeszcze  wskazać,  który  to  jest  Bill 

Duffy? 

- Duffy? - powtórzyła zdumiona. - Chyba nie szuka pan pracy? 

Uśmiechnął się, słysząc jej pełne niedowierzania pytanie. 

- Dlaczego wydaje się to pani niemożliwe? 

- Bo nie wygląda pan na artystę. 

- Prawdę mówiąc, nie szukam pracy, tylko Billa Duffy'ego. 

Nie  wypytywała  go  więcej.  Osłoniła  oczy  ręką  i  rozejrzała  się  wokół.  W  końcu 

dostrzegła Duffy'ego, który doglądał rozstawiania namiotu kuchennego. 

-  To  ten  w  marynarce  w  czerwoną  kratę  -  powiedziała,  wspinając  się  znów  na  kark 

Maggie.  -  Niech  mu  pan  powie,  że  Jo  prosi  o  wejściówkę  dla  pana  -  rzuciła  jeszcze  przez 

ramię i machnęła ręką na pożegnanie. 

Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu. Zaczął się nowy dzień. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Jo  czekała  na  swoją  kolej  przy  tylnym  wejściu.  Obok  niej  przystanął  Jamie  Carter 

znany  jako  Topo.  W  swojej  rodzinie  reprezentował  już  trzecie  pokolenie  klaunów  i  może 

dlatego całkiem naturalnie czuł się z twarzą pomalowaną na biało i w pomarańczowej peruce. 

Dorastali razem i Jo traktowała Jamiego bardziej jak brata niż przyjaciela. Jamie był wysoki i 

szczupły, a pod grubą warstwą makijażu kryła się wyrazista, sympatyczna twarz. 

- Mówiła coś? - Jamie zadał to pytanie już po raz trzeci. Jo z westchnieniem opuściła 

klapę  namiotu.  Na  arenie  klauni  zabawiali  publiczność,  podczas  gdy  pracownicy  techniczni 

rozstawiali klatkę, do której za chwilę miały wejść lwy. 

- Powtarzam ci, że nie. Naprawdę nie wiem, czemu tracisz na nią czas - odparła ostro. 

Jamie  najeżył  się.  Szczupłe  ramiona  wyprostowały  się  pod  koszulą  w  czerwone 

grochy. 

- Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz - odezwał się z godnością. - Przecież twoje jedyne 

kontakty z płcią przeciwną ograniczają się do wizyt u Ariego. 

-  Jesteś  bardzo  miły!  -  parsknęła,  niespecjalnie  wzruszona  drwiącą  uwagą. 

Denerwowało  ją,  że  Jamie  robi  z  siebie  idiotę  z  powodu  akrobatki  Carmen  Gribalti,  jednak 

cała złość wyparowała z niej, kiedy spojrzała w markotne oczy przyjaciela. 

-  Sądzę,  że  nie  miała  nawet  okazji,  by  przeczytać  kartkę  od  ciebie  -  powiedziała 

uspokajająco. - Sam wiesz, jaki zwariowany jest pierwszy dzień nowego sezonu. 

- Pewnie tak - mruknął Jamie z udaną obojętnością, Zupełnie nie wiem, co ona widzi 

w tym linoskoczku. Jo pomyślała o wspaniałych bicepsach Vita, jednak była zbyt mądra, aby 

mówić o nich głośno. 

-  Nie  sposób  trafić  za  cudzym  gustem.  -  Cmoknęła  go  głośno  w  czerwony,  okrągły 

nosek.  -  Ja  na  przykład  aż  drżę  na  widok  mężczyzny  z  grzywą  gęstych  pomarańczowych 

włosów. 

- Od razu widać, że znasz się na męskiej urodzie. 

Jo ponownie wyjrzała na arenę. Zbliżała się pora występu Jamiego. 

- Zauważyłeś może miastowego, który kręcił się dziś po obozie? - spytała. 

- Nawet kilkunastu - odparł drwiąco, sięgając po wiadro z konfetti. 

Obrzuciła  go  niechętnym  spojrzeniem.  —  Nie  mówię  o  tych,  którzy  zwykle  tu 

przychodzą.  Ma  około  trzydziestki,  ubrany  w  dżinsy  i  T  -  shirt,  wysoki  -  ciągnęła. 

background image

Dobiegający  z  areny  głośny  śmiech  publiczności  zagłuszał  jej  słowa.  -  Ciemnoblond,  proste 

włosy. 

-  Taa...  Widziałem.  -  Jamie  usunął  ją  z  drogi,  szykując  się  do  wyjścia  na  arenę.  - 

Wchodził z Duffym do  czerwonego wozu. - Z dzikim, przenikliwym okrzykiem klaun Topo 

wypadł na arenę. Na nogach miał wielkie tenisówki, w ręku wiadro z konfetti. 

Jo przyglądała się, jak ścigał trzech innych klaunów wokół areny. To dziwne, myślała, 

ż

e  Duffy  zabrał  kogoś  nieznajomego  do  wozu,  gdzie  mieściła  się  administracja  cyrku. 

Mężczyzna mówił przecież, że nie szuka pracy. Sądząc po zadbanych dłoniach, nie pracował 

fizycznie  i  z  pewnością  na  stałe  mieszkał  w  mieście.  A  poza  tym,  pomyślała,  wskakując  na 

białą  klacz  o  imieniu  Babette,  sprawiał  wrażenie  osoby,  która  odniosła  sukces  i  cieszy  się 

autorytetem. 

Wzruszyła ramionami, zła, że nie przestaje o nim rozmyślać. Podczas parady uważnie 

przyglądała się publiczności, szukając go wśród widzów. Na popołudniówce na pewno go nie 

było.  Jo  machinalnie  poklepała  szyję  klaczy  i  wyprostowała  się,  słysząc  gwizdek 

konferansjera. 

- Panie i panowie! - wołał głębokim, melodyjnym głosem. - A teraz nasza największa 

atrakcja! Powitajcie Jovilette, królową dżungli! 

Jo  trąciła  Babette  piętami  i  klacz  wpadła  na  arenę.  Publiczność  owacyjnie  witała 

postać w czarnej pelerynie galopującą na oklep na śnieżnobiałym koniu. Mknęła wokół areny, 

strzelając  na  przemian  biczami,  a  kiedy  przejeżdżała  obok  wejścia  do  klatki,  zeskoczyła  z 

pędzącego  konia.  Jeden  z  pomocników  zabrał  Babette,  a  tymczasem  Jo  chwyciła  bicze  w 

jedną  rękę  i  z  rozmachem  zrzuciła  pelerynę,  pod  którą  miała  obcisły  biały  trykot  ozdobiony 

złotymi  cekinami.  Czarne  włosy,  przytrzymane  mieniącym  się  diademem,  jak  fala  spływały 

wzdłuż jej pleców. 

W klatce dwanaście dzikich kotów przysiadło na białych i niebieskich postumentach. 

Dla  publiczności  wejście  tresera  za  kraty  wydawało  się  całkiem  zwyczajną  czynnością, 

jednak Jo wiedziała, że to najbardziej niebezpieczny moment w całym występie. Żeby znaleźć 

się  na  środku  areny,  musiała  przejść  między  dwoma  lwami.  Wystarczyło,  żeby  jeden  z  nich 

czymś się zdenerwował albo nabrał chęci do zabawy i machnął łapą. Nawet przy schowanych 

pazurach taki cios mógłby okazać się zabójczy. 

Zdecydowanym  krokiem  przeszła  na  środek  klatki  i  po  chwili  stała  otoczona  ze 

wszystkich stron lwami. Strzelając dla efektu z bicza, wydała komendę, po której lwy stanęły 

na tylnych łapach. Po kolei kazała im wykonywać wszystkie wyuczone sztuki. 

background image

Lwy ryczały, gdy wydawała im polecenia, od czasu do czasu próbowały sięgnąć łapą 

do bicza, który trzymała w ręce. Wtedy natychmiast rzucała komendę, która powstrzymywała 

te  zapędy.  Zakończyła  przedstawienie  wśród  wiwatów  publiczności,  przejeżdżając  na 

Merlinie wokół areny. 

- Dobry występ - pochwalił Pete, wręczając jej wełniane okrycie. - Poszło ci dziś jak 

po maśle. 

-  Dzięki.  -  Owinęła  się  szczelnie  ciepłą  narzutką.  Na  arenie  w  świetle  reflektorów 

panował  upał  i  teraz  wieczorne  wiosenne  powietrze  wydawało  jej  się  bardzo  rześkie.  - 

Powiedz Gerry'emu, że może nakarmić koty. Są dziś wyjątkowo grzeczne. 

Pete zaśmiał się. 

-  Już  widzę,  jak  skacze  z  radości  -  powiedział,  ruszając  w  stronę  ciężarówki,  którą 

odwoził naczepę z klatkami. 

Miała prawie godzinę do finału, postanowiła więc pójść do kuchni po kawę. Po drodze 

analizowała swój występ. 

Faktycznie, cały numer wypadł dzisiaj całkiem nieźle. Co prawda Hamlet raz czy dwa 

próbował swoich sztuczek, ale o tym wiedziała tylko ona. No i lew, oczywiście. Przymknęła 

na chwilę oczy i poruszyła barkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie. 

- Niezły ten pani numer. 

Odwróciła  się  gwałtownie.  Czuła,  jak  puls  jej  przyspieszył.  Nawet  nie  próbowała 

ukrywać radości, która ją ogarnęła na widok mężczyzny. 

- Dobry wieczór! Podobały się panu występy? Zatrzymał się przed nią i wpatrywał się 

w jej twarz tak intensywnie, że zaczęła się zastanawiać, czy nie rozmazał się jej makijaż. W 

końcu zaśmiał się krótko i z niedowierzaniem pokręcił głową. 

-  Muszę  się  do  czegoś  przyznać  -  zaczął.  -  Kiedy  rano  mówiła  pani  o  występie  z 

kotami, myślałem, że chodzi o koty syjamskie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mowa o 

afrykańskich lwach. 

- Syjamskie? - powtórzyła i roześmiała się głośno. - Domowe? 

Ciągle jeszcze chichotała, gdy nieznajomy wyciągnął nagle rękę. 

-  Moim  zdaniem  -  powiedział,  przepuszczając  przez  palce  pasmo  jej  włosów  -  to 

wydaje  się  znacznie  bardziej  logiczne  niż  fakt,  że  ktoś  taki  malutki  wchodzi  do  klatki  z 

dwunastoma dzikimi kotami. 

-  Nie  jestem  malutka  -  poprawiła  go  łagodnie.  -  A  poza  tym  wśród  dwunastu  lwów 

wzrost naprawdę ma niewielkie znaczenie. 

background image

-  No  tak,  ma  pani  rację.  -  Oderwał  wzrok  od  jej  włosów  i  spojrzał  w  jej  oczy.  - 

Dlaczego pani to robi? - spytał znienacka. 

Patrzyła na niego zdumiona. 

- Jak to dlaczego? To mój zawód. 

.  Ze  sposobu,  w  jaki  na  nią  patrzył,  domyśliła  się,  że  nie  satysfakcjonuje  go  ta 

odpowiedź. 

- Chyba powinienem zapytać, w jaki sposób została pani pogromczynią lwów. 

-  Treserką  -  skorygowała  automatycznie.  Od  namiotu  dobiegały  stłumione  oklaski.  - 

Beirotowie zaczynają swój występ. Warto ich zobaczyć. To akrobaci światowej klasy. 

- Nie chce mi pani odpowiedzieć? - spytał cicho. Uniosła brwi zdumiona, że naprawdę 

go to interesuje. 

- Czemu nie. To żadna tajemnica Mój ojciec był treserem, a ja po nim odziedziczyłam 

umiejętność  obchodzenia  się  z  kotami.  -  Prawdę  mówiąc,  nigdy  nie  zastanawiała  się  nad 

swoją pracą zawodową, teraz również nie zamierzała się nad tym rozwodzić. - Nie powinien 

pan tak marnować swojego biletu. Może pan stanąć tuż przy wejściu na arenę i przynajmniej 

zobaczyć  fragment  ich  występu.  -  Odwróciła  się,  żeby  podprowadzić  go  do  drzwi  dla 

artystów, ale mężczyzna chwycił ją za rękę i zatrzymał w miejscu. 

Podszedł tak blisko, że ich ciała prawie się zetknęły. Patrzyła mu w oczy i czuła bijące 

od  niego  ciepło.  Serce  waliło  jej  w  piersi  tak  mocno,  jak  wówczas,  gdy  podchodziła  do 

nowego  kota.  Teraz  też  spotykało  ją  coś  nowego,  coś,  czego  nigdy  nie  doświadczyła. 

Zadrżała,  gdy  uniósł  dłoń  i  dotknął  jej  policzka.  Nie  poruszyła  się,  patrzyła  tylko  uważnie, 

pozwalając, by fala ciepła ogarnęła całe jej ciało. 

- Chce mnie pan pocałować? - W jej głosie było więcej ciekawości niż pożądania. 

We wzroku mężczyzny błysnęło rozbawienie. 

- Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy - odparł. - Ma pani coś przeciwko temu? 

Spuściła oczy na jego usta. Mają ładny kształt, pomyślała, zastanawiając się, jakie są 

w dotyku. Nie próbował jej przyciągać do siebie. Ciągle trzymał ją za rękę, drugą dłoń wsunął 

pod jej włosy i położył u nasady szyi. 

- Nie - odpowiedziała wreszcie. - Nie mam nic przeciwko temu. 

Kąciki  jego  ust  drgnęły.  Jego  ręka  trochę  mocniej  objęła  jej  kark.  Powoli  pochylił 

głowę.  Zaintrygowana,  ale  też  trochę  nieufna,  nadal  patrzyła  mu  w  oczy.  Z  doświadczenia 

wiedziała, że oczy najwięcej mówią o ludziach i o kotach. 

To  był  bardzo  delikatny  pocałunek,  właściwie  muśnięcie.  Jo  poczuła,  jak  ziemia 

zadrżała pod jej stopami. Przez głowę przeleciała jej myśl, że pewno obok prowadzą słonie. 

background image

Tylko  dlaczego  teraz,  myślała  leniwie.  Z  tyłu,  z  namiotu  dobiegały  ich  głosy 

rozentuzjazmowanej  publiczności.  Czuła,  że  serce  wali  jej  jak  młotem.  Stali,  prawie  nie 

dotykając się. Jego usta lekko pieściły jej wargi. Lekko, leniwie, czubkiem języka obrysował 

kontur jej ust, zachęcając je do rozchylenia się.  Nie nalegał jednak, nie zmuszał do niczego, 

zaledwie próbował. Kiedy pogłębił pocałunek, oddech Jo stał się szybszy, z jej ust wydarł się 

cichy jęk, a powieki opadły. 

Przez  chwilę  poddała  mu  się  całkiem,  pozwalając,  by  ogarnęły  ją  nowe  doznania. 

Resztką świadomości czuła, że staje na palcach, żeby zbliżyć się do niego bardziej. Jego dłoń 

ciągle spoczywała na jej karku, a jego oczy w ciemnościach wydawały się złote. 

- Jesteś zadziwiającą kobietą, Jovilette - wyszeptał. 

- Kryjesz tyle niespodzianek. 

-  A  ja  nawet  nie  wiem,  jak  się  nazywasz  -  powiedziała  z  uśmiechem.  Czuła  się 

wspaniale, ożywiona, podekscytowana, pełna energii. 

Ze  śmiechem  zdjął  wreszcie  dłoń  z  jej  szyi  i  chwycił  jej  drugą  rękę.  Zanim  jednak 

zdążył  coś  powiedzieć,  od  namiotu  rozległo  się  wołanie  Duffy'ego.  Jo  odwróciła  głowę  i 

patrzyła, jak Duffy idzie w ich stronę szybkim, kołyszącym krokiem. 

-  Proszę,  proszę  -  zawołał  wesoło.  -  Nie  wiedziałem,  że  już  się  poznaliście.  Czy  Jo 

oprowadziła już pana trochę? 

-  Poklepał  dziewczynę  po  ramieniu.  -  Wiedziałem,  że  mogę  na  ciebie  Uczyć, 

dziecinko. 

Popatrzyła na niego zdumiona, ale nim zdążyła zadać jakieś pytanie, Duffy ciągnął: 

-  Tak  jest,  szanowny  panie.  Widział  pan,  co  ta  mała  potrafi.  A  cyrk  zna  jak  własną 

kieszeń, bo tu urodziła się i wychowała. Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, wystarczy spytać Jo, 

a ona wszystko panu wyjaśni. Oczywiście ja także zawsze jestem do pana dyspozycji, gdyby 

chciał pan dowiedzieć się czegoś o rachunkach czy kontraktach, albo zajrzeć do ksiąg. 

Jo  nagle  poczuła  ukłucie  niepokoju.  Co  on  gada  o  księgach  i  kontraktach?  Rzuciła 

okiem na mężczyznę, który nadal trzymał jej ręce. Widziała, że patrzy na Duffy'ego z lekkim 

uśmiechem. 

- Jest pan księgowym? - spytała zakłopotana. 

-  Dziecinko,  przecież  wiesz,  że  pan  Prescott  jest  prawnikiem  -  zaśmiał  się  Duffy, 

głaszcząc  ją  po  głowie.  -  Nie  przegap  wyjścia  na  arenę.  -  Kiwnął  im  głową  na  pożegnanie  i 

odmaszerował. 

Keane poczuł, że zesztywniała, gdy Duffy rzucił jego nazwisko. 

- No, teraz już wiesz, jak się nazywam - powiedział, patrząc jej w twarz. 

background image

- Tak... - Jej głos stał się równie zimny jak jej krew. - Czy może pan już puścić moje 

dłonie, panie Prescott? 

Zawahał się, lecz po chwili spełnił jej żądanie. Natychmiast wsunęła ręce do kieszeni. 

-  Nie  wydaje  ci  się,  Jo,  że  doszliśmy  już  do  takiego  etapu  naszej  znajomości,  kiedy 

można mówić sobie po imieniu? 

- Zapewniam pana, panie Prescott, że nie byłoby żadnych etapów, gdybym wiedziała, 

kim  pan  jest  -  odparła  sztywno.  Czuła  się  zdradzona  i  upokorzona.  Cała  przyjemność  z 

dzisiejszego wieczoru gdzieś się ulotniła. Pocałunek, który dodał jej tyle energii, nagle wydał 

się  tani,  płytki  i  nie  na  miejscu.  O,  nie!  Nie  będę  mu  mówić  po  imieniu,  postanowiła.  Ani 

teraz,  ani  nigdy.  -  Proszę  mi  wybaczyć,  ale  przed  wyjściem  na  arenę  muszę  jeszcze  coś 

załatwić. 

- Skąd ta zmiana? - spytał, chwytając ją za rękę. - Nie lubisz prawników? 

Obrzuciła  go  lodowatym  spojrzeniem.  Jak  to  się  stało,  że  rano  tak  bardzo  się 

pomyliła? 

- Nie mam zwyczaju klasyfikować ludzi. 

- W takim razie musi chodzić o moje nazwisko.  Czy to znaczy, że masz  jakiś żal do 

mojego ojca? 

W jej oczach zapłonęła zimna furia Ze złością wyszarpnęła rękę. 

- Frank Prescott był najwspanialszym człowiekiem, jakiego znałam. Nawet przez myśl 

mi nie przeszło, żeby w jakikolwiek sposób wiązać pana z Frankiem. Pan w ogóle nie ma do 

niego  prawa!  -  Choć  sprawiało  jej  to  wielką  trudność,  starała  się  nie  podnosić  głosu.  - 

Powinien pan od razu powiedzieć mi, kim jest. Wtedy nie doszłoby do tej okropnej pomyłki. 

-  A  więc  tak  nazywasz  to,  co  przed  chwilą  zaszło?  -  spytał  chłodno.  -  Okropną 

pomyłką? 

Jego  spokój  wyprowadzał  Jo  z  równowagi.  Za  wszelką  cenę  muszę  się  opanować, 

nakazała sobie w duchu. 

- Nie ma pan żadnych praw do cyrku Franka - powiedziała cicho. - To, że zostawił go 

panu,  jest  chyba  jedynym  błędem,  jaki  popełnił  w  życiu.  -  Zdawała  sobie  sprawę,  że  zaraz 

straci  nad  sobą  kontrolę,  obróciła  się  więc  na  pięcie  i  pobiegła  przez  plac,  aż  zniknęła  w 

ciemności. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Dzień  był  zdumiewająco  ciepły.  Wozy  kempingowe,  przyczepy  i  ciężarówki  stały  w 

swoim zwykłym porządku, jaki zawsze zajmowały podczas długich, często liczących tysiące 

mil, podróży. Flaga zawieszona nad kuchnią sygnalizowała, że właśnie wydawany jest lunch. 

Główny namiot był już gotowy do popołudniówki. 

Rose  szła  szybkim  krokiem  przez  lunapark  w  stronę  klatek  ze  zwierzętami.  Ciemne 

włosy  upięła  na  karku  w  kok,  wielkie  piwne  oczy  patrzyły  badawczo,  jakby  kogoś  szukała. 

Na  trykot  narzuciła  płaszcz  kąpielowy,  na  nogach  miała  tenisówki.  Pomachała  do  Jo,  która 

stała przed klatką Ariego, i przyspieszyła kroku. 

- Jo! - Rose zatrzymała się bez tchu. - Szukam Jamiego. 

- Domyśliłam się - uśmiechnęła się Jo. Wiedziała, że Rose postanowiła zdobyć serce 

klauna Topo. Gdyby Jamie miał odrobinę rozsądku, myślała, pozwoliłby jej zawładnąć swoim 

sercem,  zamiast  uganiać  się  za  Carmen.  -  Nie  widziałam  go  przez  całe  rano.  Może  jest  na 

próbie. 

-  Bardziej  prawdopodobne,  że  umizga  się  do  Carmen  -  mruknęła  Rose,  patrząc 

niechętnie w stronę wozu Gribaltich. - Robi z siebie głupka. 

- Za to mu płacą - zauważyła Jo, ale Rose nie zareagowała na dowcip. Jo westchnęła. 

Szczerze  lubiła  tę  inteligentną,  wesołą  dziewczynę.  -  Posłuchaj,  Rose  -  zaczęła,  starając  się, 

by jej głos brzmiał możliwie łagodnie. 

- Jamie jest trochę powolny, a w tej chwili Carmen zupełnie go zafascynowała, ale to 

minie. 

- Nie wiem, czemu zawracam sobie nim głowę - burknęła Rose, jednak widać było, że 

już odzyskuje humor. 

- Przecież nawet nie jest przystojny. A skoro mowa o urodzie - mruknęła, odwracając 

wzrok od Jo. - Kto to jest? 

Jo rzuciła okiem przez ramię i mina jej zrzedła. 

- Właściciel - odparła bezbarwnym głosem. 

-  Keane  Prescott?  Nikt  mi  nie  mówił,  że  jest  taki  przystojny.  -  Zawsze  wobec 

mężczyzn  stawała  się  nagle  ognistą  Meksykanką.  -  Jamie  ma  szczęście,  że  hołduję 

monogamicznym związkom. 

- Ty się lepiej ciesz, że mama cię nie słyszy - powiedziała Jo i zarobiła kuksańca pod 

ż

ebra. 

background image

-  On  tu  idzie,  amiga,  i  patrzy  na  ciebie.  O  la  la,  mój  tata  natychmiast  pogoniłby 

Jamiego do ołtarza, gdyby zauważył takie spojrzenie. 

- Głupia jesteś - parsknęła Jo ze złością. 

- Ależ skąd! - Rose patrzyła na nią z rozbawieniem. 

- Raczej romantyczna. 

Jo  nie  potrafiła  powstrzymać  uśmiechu.  Jej  oczy  ciągle  się  śmiały,  gdy  podniosła 

wzrok i napotkała spojrzenie Keane'a. Pospiesznie przybrała poważną minę. 

- Dzień dobry, Jovilette. - Wymówił jej imię tak lekko, jakby powtarzał je od lat. 

-  Dzień  dobry  panu  -  odparła.  Rose  chrząknęła  głośno,  więc  dodała:  -  To  jest  Rose 

Sanchez. 

-  Miło  mi  pana  poznać,  panie  Prescott.  -  Rose  wyciągnęła  rękę  i  obdarzyła  Keane'a 

uśmiechem, który do tej pory rezerwowała wyłącznie dla Jamiego. - Słyszałam, że jedzie pan 

z nami w trasę. 

-  Witaj,  Rose.  -  Keane  z  uśmiechem  ujął  dłoń  dziewczyny.  Jo  zauważyła  niechętnie, 

ż

e uśmiechał się w ten sam rozbrajający sposób,  jak wczoraj rano. Widząc, że meksykańska 

krew zaróżowiła policzki dziewczyny, postanowiła interweniować. 

- Rose, zostało ci tylko dziesięć minut do występu, a jeszcze musisz zrobić makijaż. 

-  Cholera  jasna!  -  krzyknęła  Rose,  zapominając,  że  miała  być  wytworna.  -  Muszę 

pędzić. - Już zbierała się do biegu, ale jeszcze zawołała przez ramię: - Nie mów Jamiemu, że 

go szukałam. 

Keane  patrzył  za  nią,  jak  pędziła  przez  obóz,  podtrzymując  jedną  ręką  poły  długiego 

szlafroka. 

- Urocza. 

- Ma tylko osiemnaście lat - mruknęła Jo. 

- Wezmę tę informację pod rozwagę. — Spojrzał na nią z rozbawieniem. - A co robi ta 

osiemnastoletnia Rose? Uprawia zapasy z aligatorami? 

-  Rose  to  Serpentina,  pańska  największa  gwiazda  w  imprezach  towarzyszących. 

Zaklinaczka  węży.  -  Ogromną  przyjemność  sprawił  jej  wyraz  niedowierzania,  który  pojawił 

się na twarzy Keane'a. Nie trwało to jednak długo. 

-  Wspaniale.  -  Nim  zdążyła  zaprotestować,  wyciągnął  rękę  i  odgarnął  jej  włosy  z 

policzka. - Czyżby chodziło o kobry? 

- Oraz boa dusiciele - uzupełniła słodkim głosem. 

Otrzepała kurz z kolan wytartych dżinsów. - Teraz jednak muszę pana przeprosić... 

background image

- To raczej niemożliwe. - Mimo że powiedział to bardzo spokojnie, jego głos przybrał 

rozkazujący ton. 

- Panie Prescott - zaczęła, walcząc z pragnieniem buntu. - Jestem bardzo zajęta. Muszę 

przygotować się do popołudniowego przedstawienia. 

-  Do  swojego  występu  masz  jeszcze  półtorej  godziny  -  zaprotestował.  -  Sądzę,  że  z 

powodzeniem  możesz  mi  poświęcić  część  tego  czasu.  Proszono  cię,  abyś  zapoznała  mnie  z 

cyrkiem.  Nie  widzę  powodu,  żebyśmy  nie  mogli  zacząć  od  razu.  -  Jego  ton  nie  pozostawiał 

wątpliwości, jakiej odpowiedzi należy udzielić. 

- Od czego chciałby pan zacząć? - spytała. 

- Od ciebie. 

- Nie rozumiem. - Zmarszczyła brwi. 

Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, lecz w jej oczach nie było śladu kokieterii. 

-  Rzeczywiście  nie  rozumiesz...  -  zgodził  się.  -  Zacznijmy  w  takim  razie  od  twoich 

kotów. 

- Ach, o to chodzi. - Czoło Jo natychmiast rozpogodziło się. - Mam trzynaście kotów - 

zaczęła. - Siedem samców i sześć samic. To wszystko lwy afrykańskie, w wieku od czterech i 

pół roku do dwudziestu dwóch lat. 

- Myślałem, że pracujesz z dwunastoma - wpadł jej w słowo Keane. 

-  Zgadza  się.  Ari  jest  już  na  emeryturze.  -  Odwróciła  się  i  wskazała  dużego  samca, 

drzemiącego w klatce. - Podróżuje ze mną, ale już z nim nie występuję. Ma dwadzieścia dwa 

lata i jest najstarszy ze wszystkich. Mój ojciec zatrzymał go, bo Ari urodził się tego samego 

dnia, co ja. 

-  Jo  westchnęła.  Jej  głos  znacznie  złagodniał.  -  To  ostatni  z  lwów  mojego  ojca  - 

Pogrążona  we  wspomnieniach  zapomniała  o  stojącym  obok  mężczyźnie.  -  Ari  był  moim 

najlepszym skoczkiem, a poza tym mogłam go wszystkiego nauczyć. Jesteś mądrym kotkiem, 

prawda, Ari? 

Zmieniony ton jej głosu sprawił, że dziki kot poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na 

Jo. Dźwięk, który wydał, bardziej przypominał zrzędzenie niż ryk. Po chwili lew znów zapadł 

w drzemkę. 

-  Jest  zmęczony  -  mruknęła  Jo,  próbując  nie  poddawać  się  przygnębieniu.  - 

Dwadzieścia dwa lata to podeszły wiek dla lwa. 

-  Co  się  stało?  -  zaniepokoił  się  Keane,  przytrzymując  jej  rękę,  nim  Jo  zdążyła  się 

odwrócić. Jej oczy wypełniły się łzami. 

background image

-  On  umiera  -  powiedziała  drżącym  głosem.  -  A  ja  nie  mogę  nic  na  to  poradzić.  - 

Wcisnęła  ręce  do  kieszeni  i  przeszła  w  stronę  dalszych  klatek.  Nabrała  głęboko  powietrza, 

starając się uspokoić. Kiedy Keane dołączył do niej, zdołała się już opanować i podjęła swoje 

wyjaśnienia. 

- Pracuję z tą dwunastką. Wszystkie zostały importowane bezpośrednio z Afryki. 

Z  zewnątrz  dobiegły  słabe  dźwięki  muzyki,  która  sygnalizowała,  że  lunapark  został 

otwarty. 

-  To  jest  Merlin,  na  którym  wyjeżdżam  z  areny.  Ma  dziesięć  lat.  Jest  najbardziej 

zrównoważonym kotem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Heathcliff  - ciągnęła, wskazując 

następnego kota - ma sześć lat, jest moim najlepszym skoczkiem. A to Faust, czteroipółletni 

maluch. 

-  Lwy  krążyły  niespokojnie,  gdy  szli  z  Keane'em  wzdłuż  klatek.  Pod  wpływem 

nagłego  impulsu,  Jo  uniosła  nieznacznie  dłoń.  Faust  zrozumiał  sygnał  i  natychmiast  rozległ 

się potężny, ogłuszający ryk. Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Keane nie rzucił się do 

ucieczki. 

- Faktycznie robi wrażenie - skomentował niedbale. 

- To on leży pośrodku, kiedy się na nich kładziesz, prawda? 

-  Tak.  -  Zmarszczyła  czoło,  lecz  po  chwili  otwarcie  powiedziała,  co  chodziło  jej  po 

głowie. - Ma pan mocne nerwy... i jest bardzo spostrzegawczy. 

- W moim zawodzie to przydatne - odrzekł. Jo ponownie odwróciła się do lwów. 

-  Lazarus,  dwunastolatek,  to  prawdziwy  artysta.  Bolingbroke  ma  dziesięć  lat,  jest 

synem  tej  samej  lwicy  co  Merlin.  Hamlet  -  powiedziała,  zatrzymując  się  -  ma  pięć  lat.  - 

Patrzyła  prosto  w  żółte  oczy  kota.  -  Ma  duże  możliwości,  ale  jest  bardzo  arogancki  i 

niezwykle cierpliwy. Tylko czeka, aż popełnię błąd. 

- Dlaczego? - Keane rzucił okiem na Jo. Ciągle patrzyła w oczy Hamleta. 

-  Żeby  móc  mnie  zaatakować  -  powiedziała,  nie  zmieniając  wyrazu  twarzy  ani  tonu 

głosu. - To jego pierwszy sezon na arenie. Pandora - ciągnęła, przechodząc do lwic. 

-  Bardzo  wytworna  dama.  Ma  sześć  lat.  Hester,  siedmiolatka,  jest  bardzo 

wszechstronna. A to Portia. Tak jak Hamlet, występuje po raz pierwszy. - Wskazała następną 

klatkę.  -  Dulcynea,  najpiękniejsza  z  moich  pań.  Ofelia,  która  w  zeszłym  roku  miała  małe  i 

ośmioletnia Abra. Trochę humorzastą, ale ma świetny zmysł równowagi. 

- W ogóle nie dotykasz lwów tym biczem - zauważył Keane, patrząc, jak wiatr unosi 

pasma jej włosów. - Po co w takim razie go używasz? 

- Żeby trzymać je w ciągłym napięciu i nie pozwolić zasnąć publiczności. 

background image

Zesztywniała, kiedy ujął ją pod ramię. 

- Przespacerujmy się - zaproponował, odchodząc od klatek. 

- Jak je oswajasz? - pytał dalej. 

- W ogóle tego nie robię. Moje koty nie są oswojone tylko wytresowane. - Obok nich 

przeszła wysoka blondynka z białym pudelkiem na rękach. - Merlin jest dziś bardzo głodny - 

zawołała za nią Jo. 

Kobieta, udając przerażenie, przycisnęła pieska mocniej do piersi i zaczęła coś szybko 

mówić po francusku. Jo roześmiała się i odpowiedziała jej w tym samym języku. 

-  Fifi  potrafi  zrobić  podwójne  salto  na  grzbiecie  pędzącego  konia  -  wyjaśniła 

Keane'owi,  kiedy  podjęli  spacer.  -  Jest  tresowana  w  taki  sam  sposób  jak  moje  koty,  tyle  że 

ona jest udomowiona. Natomiast koty pozostają dzikie. 

-  Podniosła  głowę,  żeby  spojrzeć  na  Keane'a.  Słońce  oświetlało  jej  włosy  i  zapaliło 

złote  błyski  w  jej  zielonych  oczach.  -  Natury  nie  da  się  oswoić.  Jeśli  zmienia  się  dzikie 

zwierzę  w  domową  maskotkę,  pozbawia  się  je  charakteru,  wymazuje  się  naturalne  cechy.  A 

poza  tym  jego  poczucie  wolności,  które  jest  podstawą  natury,  zawsze  może  się  ujawnić. 

Kiedy  pies  atakuje  swojego  pana,  to  niemiłe.  Jednak  gdy  zaatakuje  lew,  to  śmiertelnie 

niebezpieczne. 

- Zaczęła się przyzwyczajać do tego, że czuje jego dłoń na swoim ramieniu. - Dorosły 

samiec  ma  prawie  metr  wysokości  w  okolicy  grzbietu  i  waży  ponad  dwieście  kilogramów. 

Jeden dobrze wymierzony cios łapą może złamać człowiekowi kark, nie wspominając już, co 

mogą zrobić zęby i pazury. 

- I mimo to wchodzisz do klatki z tuzinem dzikich kotów wyposażona zaledwie w bat? 

- Bat i tak jest wyłącznie rekwizytem. Nie przyda się do obrony nawet przed jednym 

atakującym lwem. Lew to niezwykle zacięte zwierzę. Człowiek nie ma z nim żadnych szans. 

- Jak w takim razie udało ci się do tej pory pozostać w jednym kawałku? 

Muzykę  ledwo  już  było  słychać.  Jo  odwróciła  się  i  ze  zdumieniem  spostrzegła,  że 

odeszli  całkiem  daleko  od  obozu.  Usiadła  po  turecku  na  trawie  i  skubiąc  zielone  źdźbła, 

podjęła: 

- Jestem sprytniejsza od nich, a przynajmniej robię wszystko, żeby tak myślały. Panuję 

nad  nimi,  częściowo  siłą  woli.  Podczas  tresury  trzeba  wyrabiać  wzajemne  zrozumienie, 

szacunek, a jeśli ma się szczęście, to także trochę przywiązania. Ale na pewno nie można im 

na  tyle  ufać,  żeby  przestać  uważać.  A  przede  wszystkim  -  dodała,  patrząc,  jak  Keane  siada 

obok niej - musi się pamiętać o podstawowej zasadzie stosowanej w pokerze. O blefie. -  Ze 

ś

miechem odchyliła się do tyłu, opierając się na łokciach. - Gra pan w pokera? 

background image

- Zdarza mi się. - Wziął w palce pasmo jej włosów, które rozsypały się po trawie. - A 

ty? 

-  Czasami.  Mój  pomocnik,  Pete...  -  Jo  rozejrzała się  uważnie  i  wyciągnęła  rękę.  -  O, 

jest tam, przy drugim wozie. Siedzi z Mackiem Stevensonem. No więc Pete od czasu do czasu 

organizuje pokera. 

- Kim jest ta dziewczynka na szczudłach? 

- To najmłodsza córeczka Macka, Katie. A tam jest Jamie. - Zaśmiała się, widząc, jak 

Jamie przewraca się z hukiem prosto pod drewniane szczudła. 

- Ten od Rose? - spytał Keane, przyglądając się improwizowanemu przedstawieniu w 

obozie. 

- Tak, jeśli Rose uda się postawić na swoim. Na razie Jamie jest całkiem zauroczony 

Carmen  Gribalti,  chociaż  nie  ma  u  niej  żadnych  szans.  Carmen  robi  słodkie  oczy  do 

linoskoczka Vita. Vito z kolei spogląda zalotnie na wszystkie dziewczyny wokół. 

- A kto ciebie oczarował, Jovilette? - Pociągnął ją lekko za włosy i jej twarz znalazła 

się tuż obok niego. 

Nie  zdawała  sobie  sprawy,  że  Keane  siedzi  tak  blisko.  Wystarczyło  właściwie 

odrobinę  pochylić  głowę,  żeby  dotknąć  jego  ust.  Nagle  z  całą  intensywnością  doleciał  ją 

słodki zapach trawy i ciepły dotyk słońca. Dźwięki dochodzące z cyrku wydawały się dalekie 

i  przytłumione,  znacznie  wyraźniej  słyszała  śpiew  ptaków.  Ciągle  pamiętała  smak  jego  ust  i 

ciekawiło  ją,  czy  teraz  byłby  taki  sam.  Mierzyła  go  wzrokiem,  czekając,  aż  wyrówna  się  jej 

puls. 

- Jestem zbyt zapracowana, żeby dać się oczarować - odparła. Jej głos był spokojny, a 

w oczach malowała się ciekawość. 

Po  raz  pierwszy  w  życiu  naprawdę  chciała,  żeby  mężczyzna  ją  pocałował.  Pragnęła 

znów poczuć to, co zeszłej nocy; chciała, żeby tym razem mocno objął ją ramionami, przytulił 

z  całej  siły.  Marzyła,  żeby  wróciło  tamto  uczucie  lekkości.  Nigdy  wcześniej  nie  poznała 

uczucia fizycznego pożądania, a wczoraj trwało  ono zaledwie kilka chwil. Łaskotanie, które 

poczuła w żołądku, było jednocześnie przyjemne i niepokojące. 

- O czym tak myślisz? - spytał Keane, zaintrygowany intensywnym wyrazem jej oczu. 

- Zastanawiam się, czemu czuję się przy panu tak dziwnie - odpowiedziała szczerze. 

- Naprawdę? - Najwyraźniej jej słowa sprawiły mu przyjemność. - Co takiego czujesz, 

Jovilette? - spytał. 

background image

-  Jeszcze  nie  jestem  pewna.  -  Zauważyła,  że  jej  głos  stał  się  lekko  ochrypły.  I  nagle 

otrząsnęła  się.  Nie  powinna  ani  czuć  się  dziwnie,  ani  marzyć  o  tym,  żeby  Keane  Prescott  ją 

pocałował. Energicznie zerwała się na nogi i otrzepała spodnie na siedzeniu. 

- Uciekasz? - Keane również podniósł się z trawy. 

-  Nigdy  przed  niczym  nie  uciekam,  panie  Prescott  -  powiedziała  zimno.  Była  zła  na 

siebie,  że  znów  uległa  jego  urokowi.  -  A  już  z  pewnością  nie  będę  uciekać  przed  jakimś 

miastowym  prawnikiem  -  ciągnęła  z  pogardą.  -  Nie  byłoby  lepiej,  gdyby  wrócił  pan  do 

Chicago i wsadził kogoś do więzienia? 

-  Jestem  obrońcą  -  odparował  Keane.  -  Nie  wtrącam  ludzi  do  więzienia  tylko  ich 

stamtąd wyciągam. 

- Znakomicie. W takim razie niech pan wypuści jakiegoś przestępcę. 

Roześmiał się, czym ją jeszcze bardziej zdenerwował. 

- Całkiem mnie oczarowałaś, Jovilette. 

-  Zupełnie  niechcący,  zapewniam  pana.  -  Cofnęła  się,  widząc  rozbawienie  w  jego 

oczach. Nie zamierzała pozwolić, żeby sobie z niej kpił. - Nie pasuje pan tutaj - Wybuchnęła. 

- Nie ma pan tu nic do roboty. 

-  Wręcz  przeciwnie  -  odparł  obojętnym  tonem.  -  Mam,  i  to  całkiem  sporo.  Ten  cyrk 

należy do mnie. 

-  Dlaczego?  -  Wyciągnęła  przed  siebie  dłonie,  jakby  próbowała  go  odepchnąć.  -  Bo 

tak napisano na jakimś świstku? Prawnicy tylko to potrafią zrozumieć, prawda? Kartki pełne 

napuszonych słów. Po co pan tu przyjechał? Obejrzeć nas i wyliczyć zyski i straty? Jaka jest 

pańskim  zdaniem  wartość  marzenia?  Na  ile  pan  wyceni  ludzką  duszę?  Niech  pan  na  to 

spojrzy! - zażądała, wskazując obóz za ich plecami. - Pan potrafi dojrzeć wyłącznie namioty i 

przyczepy,  ale  z  pewnością  nie  rozumie  pan,  co  to  wszystko  znaczy.  Frank  to  rozumiał.  I 

kochał. 

-  Jestem  tego  świadomy.  -  W  głosie  Keane'a  dało  się  słyszeć  ostrzejsze  tony.  -  Jak 

również tego, że to mnie zostawił cyrk. 

-  Nie  potrafię  zrozumieć,  dlaczego.  -  Sfrustrowana,  wcisnęła  dłonie  do  kieszeni  i 

odwróciła się do niego tyłem. 

- Zapewniam cię, że ja również. Faktem jednak jest, że to zrobił. 

- Przez trzydzieści lat ani razu go pan nie odwiedził. - Obróciła się tak gwałtownie, że 

włosy za nią zawirowały. - Ani razu. 

background image

-  To  prawda  -  zgodził  się  Keane.  Kołysał  się  na  lekko  rozstawionych  nogach,  nie 

spuszczając z niej wzroku. - Choć oczywiście można na to spojrzeć z drugiej strony. On także 

przez trzydzieści lat ani razu nie przyjechał do mnie. Ani razu... 

- Pana matka opuściła go i zabrała pana do Chicago... 

-  Nie  zamierzam  rozmawiać  o  mojej  matce  -  przerwał  tonem  nie  znoszącym 

sprzeciwu. 

Przełknęła ripostę. Ciągle nie mogła zapanować nad nerwami. 

- Co pan zamierza z tym zrobić? - dociekała. - To moja sprawa. 

- O! - Przymknęła oczy i mruknęła coś w języku, którego nie znał. - Jak pan może być 

tak arogancki i nieczuły? - Kiedy uniosła powieki, dostrzegł pociemniałe z gniewu spojrzenie. 

-  Czy  życie  tych  wszystkich  ludzi  nic  dla  pana  nie  znaczy?  Ani  marzenia  Franka?  Nie  wy-

starczy panu tych pieniędzy, które pan ma? Musi pan koniecznie ranić ludzi, żeby powiększyć 

majątek? Chciwości z pewnością nie odziedziczył pan po ojcu. 

- Moja cierpliwość ma swoje granice - rzucił ostrzegawczo. 

-  Gdybym  potrafiła,  wypchnęłabym  pana  aż  do  granic  Chicago  -  parsknęła.  -  Nigdy 

nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię tak szybko kogoś znielubić. 

Keane znów zakołysał się na piętach. 

- Jovilette, ty mnie nie lubiłaś, zanim w ogóle mnie poznałaś. 

-  To  prawda  -  odpowiedziała  spokojnie.  -  Ale  wystarczyło  niespełna  dwadzieścia 

godzin,  żebym  świadomie  nabrała  do  pana  niechęci.  Zaraz  zaczynam  występ  -  dodała, 

kierując się w stronę obozu. Chociaż nie poszedł za nią, czuła na sobie jego wzrok, póki nie 

doszła do swojej przyczepy i nie zamknęła za sobą drzwi. 

Pół  godziny  później  Jamie  wyskoczył  zziajany  z  areny.  Zmęczony  długim  występem 

stanął  przy  wejściu,  rękę  zaczepił  o  czerwone  szelki  i  z  trudem  chwytał  powietrze.  Nagle 

spostrzegł  Jo,  która  czekała  ze  swoją  białą  klaczą  na  sygnał  konferansjera.  Po  jej  ponurym 

spojrzeniu poznał, że coś musiało ją zdenerwować. 

- Hej! - Podszedł do niej i lekko pociągnął za włosy. 

- Co się stało? 

-  Nic  -  warknęła  i  natychmiast  zrobiło  się  jej  przykro,  że  jest  taka  opryskliwa.  - 

Pokłóciłam się z właścicielem. 

- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko wdawać się z nim w sprzeczki? 

- Kiedy on mnie doprowadza do szału. - Odwróciła się tak gwałtownie, że jej peleryna 

zawirowała z furkotem. 

- Nie powinien tu przyjeżdżać! Gdyby siedział sobie spokojnie w Chicago... 

background image

-  Czekaj,  czekaj.  -  Jamie  powstrzymał  ten  wybuch,  delikatnie  potrząsając  ją  za 

ramiona.  -  Powinnaś  mieć  więcej  rozumu  i  nie  doprowadzać  się  do  takiego  stanu  przed 

wyjściem na arenę. Nie wolno ci myśleć o niczym innym poza tym, co się dzieje w klatce. 

- Nic mi nie będzie - burknęła. 

- Jo! - zniecierpliwił się Jamie. 

Niechętnie podniosła wzrok. Z jej gardła wyrwało się westchnienie - a może to był jęk 

- i oparła czoło o pierś przyjaciela. 

- Jamie, jestem taka wściekła! On może wszystko zniszczyć. W ogóle nic nie rozumie. 

- W takim razie musimy postarać się, żeby zrozumiał, nie sądzisz? - spytał, sięgając po 

swoje wiadro z konfetti. 

Kiedy zniknął za klapą namiotu, Jo przytuliła policzek do boku klaczy. 

- Jednak to chyba nie ja sprawię, że zacznie coś rozumieć - szepnęła. 

Ż

ałuję, że tu przyjechał,  dodała w myślach, wskakując na konia.  Nie spostrzegłabym 

wtedy, że ma takie same oczy jak Ari i takie ładne usta, kiedy się uśmiecha. Wolałabym, żeby 

nigdy mnie nie pocałował, myślała, przesuwając czubek języka po wargach. 

Ależ  z  ciebie  kłamczucha,  szeptało  jej  sumienie.  Bardzo  ci  się  to  podobało.  Nigdy 

przedtem nie przeżyłaś nic podobnego, więc nie oszukuj. Jesteś szczęśliwa, że pocałował cię 

wczoraj, a dzisiaj pragnęłaś, żeby zrobił to znowu. 

Wzięła  kilka  równych,  głębokich  oddechów,  próbując  odzyskać  jasność  umysłu. 

Kiedy  usłyszała  zapowiedź  swojego  występu,  uderzyła  klacz  piętami  i  jak  błyskawica 

wyjechała na arenę. 

Nic  nie  szło  dziś  dobrze.  Publiczność,  nieświadoma  błędów,  witała  radośnie  każdą 

demonstrowaną  sztukę,  jednak  Jo  zdawała  sobie  sprawę,  że  daleko  jej  do  ideału.  Koty 

również wyczuwały jej niepokój. Przez cały czas występu próbowały się jej opierać, przez co 

bez  przerwy  musiała  wprowadzać  drobne  zmiany,  które  tuszowały  ich  nieposłuszeństwo.  Z 

wysiłku  rozbolała  ją  głowa.  Gdy  przekazywała  Merlina  Buckowi,  ręce  miała  wilgotne  od 

potu. 

Jej asystent wrócił natychmiast po zamknięciu klatki. 

-  Co  się  z  tobą  dzieje?  -  spytał  bez  ogródek.  Było  jasne,  że  w  przeciwieństwie  do 

publiczności, dostrzegł każde uchybienie. 

-  Trochę  źle  zsynchronizowałam  poszczególne  elementy  i  tyle  -  odpowiedziała, 

starając  się  nadać  głosowi  możliwie  obojętny  ton.  Jednocześnie  walczyła  z  drżeniem,  które 

czuła aż w żołądku. 

background image

-  Trochę?  -  zagrzmiał  Buck.  -  Kogo  chcesz  oszukać?  Kiedy  wchodzisz  do  klatki, 

musisz brać ze sobą rozum. 

-  Masz  rację,  Buck  -  przyznała  pokornie.  Ze  znużeniem  podniosła  rękę  i  odgarnęła 

włosy. - To się już nie powtórzy. - Uśmiechnęła się przepraszająco. 

Buck niezdecydowanie przestąpił z nogi na nogę. 

- No dobra - mruknął. Pociągnął nosem i dokończył stanowczo: - Ale natychmiast po 

finale pójdziesz się zdrzemnąć. I żadnej kawy. Nie chcę cię tu widzieć aż do kolacji. 

-  Dobrze,  Buck  -  powiedziała  potulnie.  Słabość,  którą  czuła  w  nogach,  zaczęła 

ustępować, osłabło też tępe dudnienie w skroniach. Buck odjechał już z klatką Merlina, a ona 

uznała,  że  drzemka  istotnie  dobrze  jej  zrobi.  W  dodatku  był  to  świetny  sposób,  aby  przez 

resztę  dnia  unikać  Keane'a  Prescotta.  A  czas  do  finału  można  przecież  spędzić  na  niezo-

bowiązującej pogawędce z linoskoczkiem Vitem. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Deszcz  padał  przez  trzy  dni.  Nie  był  co  prawda  zbyt  ulewny,  ale  uporczywy  i 

męczący.  Cyrk  jechał  na  północ,  a  chmury  sunęły  za  nim.  Namioty  rozstawiane  były  na 

nasiąkniętych  wodą  polach  i  błotnistych  placach,  na  hipodromie  rozkładano  słomę,  a  artyści 

przemykali ze swoich przyczep na arenę pod ociekającymi parasolami. 

Plac  w  pobliżu  Waycross  w  stanie  Georgia  pokrywały  liczne  kałuże.  Patrząc  na 

ciężkie  od  ołowianych  chmur  niebo,  Jo  z  wdzięcznością  myślała,  że  na  ten  wieczór  nie 

zaplanowano  przedstawienia.  Zanim  minęła  szósta,  zrobiło  się  ciemno,  a  w  wilgotnym 

powietrzu  czuło  się  wyraźnie  chłodne  powiewy.  Wcześnie  zjadła  kolację  i  pospiesznie 

opuściła  namiot  kuchenny.  Postanowiła,  że  zajrzy  do  kotów,  a  potem  zamknie  się  w 

przyczepie, zaciągnie story, odcinając się od deszczu i zwinie się na łóżku z książką. Trudno 

było o lepszy pomysł, zwłaszcza że drżała z chłodu. 

Nie miała ze sobą parasola. Ukryła się pod szarym kapeluszem z wywiniętym rondem, 

a  cienka  przeciwdeszczowa  kurtka  chroniła  ją  przed  wiatrem.  Opuściła  głowę  i  truchtem 

biegła  po  błotnistym  placu,  okrążając  lub  przeskakując  kałuże.  Nuciła  sobie  pod  nosem, 

ciesząc  się  z  góry  na  spokojny  odpoczynek.  Głos  zamarł  jej  w  gardle,  kiedy  czyjeś  dłonie 

chwyciły jej ręce. Zanim podniosła głowę, wiedziała, że to Keane Prescott. 

- Przepraszam, panie Prescott. Nie patrzyłam, gdzie idę... 

- Zdaje się, że pogoda trochę uszkodziła twój radar, Jovilette. 

- Nie wiem, o co panu chodzi... 

- Myślę, że jednak wiesz - przerwał jej. - W tej chwili nie ma w pobliżu żywej duszy, 

a przecież przez kilka dni bardzo się starałaś, żeby w żadnym wypadku nie znaleźć się ze mną 

sam na sam. 

Zamrugała gwałtownie. Faktycznie, dzięki sprytnym zabiegom udawało się jej unikać 

go  od  czasu  wspólnego  spaceru.  Głupotą  jednak  było  zakładać,  że  on  nie  dostrzeże  tych 

uników. 

- Ciekawe spostrzeżenie, panie Prescott - rzuciła chłodno. - A teraz, jeśli pan pozwoli, 

pójdę już. Nie chcę zmoknąć. - Ze złością oparła obie dłonie o jego pierś i odepchnęła się. Ze 

zdumieniem  odkryła,  że  w  szczupłym  ciele  kryło  się  niespodziewanie  dużo  siły.  Podniosła 

oczy i przez zaciśnięte zęby warknęła: - Proszę mnie puścić. 

- Nie - odparł Keane spokojnie. - Chyba tego nie zrobię. 

Patrzyła na niego w osłupieniu. 

background image

-  Panie  Prescott,  jestem  zmarznięta  i  przemoczona  i  chcę  iść  do  siebie.  Czego  pan 

sobie ode mnie życzy? 

- Przede wszystkim, żebyś przestała do mnie mówić „panie Prescott”. - Jo odęła wargi, 

ale nie odezwała się ani słowem. - Poza tym chcę, żebyś poświęciła mi jedną godzinę i razem 

ze mną przejrzała listę personelu. 

Przez kurtkę czuła jego mocne palce na swoim ramieniu. 

- Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia? 

Przez  chwilę  słychać  było  wyłącznie  krople  deszczu  uderzające  o  ziemię  i 

rozpryskujące się z pluskiem w kałużach. 

- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że muszę wreszcie to z siebie wyrzucić... 

Stali zbyt blisko siebie, aby mogła mu uciec. Zresztą Keane był na to za szybki. Jego 

usta  stłumiły  jej  protesty,  ramiona  unieruchomiły  jej  ręce.  Już  wcześniej  bywało,  że  czuła 

dotyk męskiego ciała: pracowała przecież z akrobatami, ćwiczyła jazdę konną z woltyżerami. 

Nigdy jednak nie była tak świadoma czyjejś bliskości, jak teraz. Ciało Keane'a było mocne i 

twarde, w jego ramionach kryła się siła, której nie dostrzegła przy pierwszym spotkaniu. Ale 

najbardziej  zwodnicze  okazały  się  jego  usta.  Poprzednio  były  delikatne  i  czułe,  tym  razem 

jednak wydawały się zachłanne, władcze, nie znoszące sprzeciwu. 

Zapomniała o deszczu, chociaż padał jej na twarz, nie pamiętała też o zimnie. Czuła, 

ż

e ogarniają ciepło, krew płynie szybciej, jej ciało wtapia się w ciało Keane'a. Kiedy oderwał 

wargi  od  jej  ust,  ciągle  miała  zamknięte  oczy.  Wciąż  rozkoszowała  się  przeżytą  właśnie 

chwilą smakując przyjemność, jaką czuła. 

- Jeszcze? - spytał miękko Keane, głaszcząc jej plecy. 

- Całowanie się może być niebezpieczną rozrywką, Jo. 

-  Ponownie  pochylił  głowę  i  delikatnie  chwycił  zębami  jej  dolną  wargę.  -  Ale  ty 

przecież  wiesz  wszystko  o  niebezpieczeństwie,  prawda?  -  Pocałował  ją  mocno,  pozbawiając 

tchu. 

Serce podskoczyło jej do gardła, nogi miała jak z waty, po plecach przeszedł dreszcz. 

Znała  to  uczucie.  Doświadczała  go  za  każdym  razem,  gdy  była  w  klatce  ze  swoimi  kotami. 

Pojawiało  się  zawsze,  kiedy  zamykano  za  nią  kraty  odgradzające  zwierzęta  od  areny. 

Spojrzała  w  bursztynowe  oczy  Keane'a  i  nagle  opanował  ją  strach.  W  ustach  jej  zaschło,  a 

ciałem wstrząsnął dreszcz. 

-  Zmarzłaś.  -  Głos  Keane'a  był  niespodziewanie  energiczny.  -  Idziemy  do  mojej 

przyczepy. Zrobię ci kawę. 

background image

- Nie! - zaprotestowała natychmiast. Wiedziała, że była w tej chwili zbyt słaba, aby się 

opierać, a także zbyt mało doświadczona, by z nim walczyć. Nie mogła zostać z nim sama. 

Keane  odsunął  ją  od  siebie,  ale  uścisk  jego  palców  na  jej  rękach  nie  zelżał.  Nie 

potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy. 

-  To,  co  zaszło  przed  chwilą,  było  czysto  osobistą  sprawą  -  powiedział  w  końcu.  - 

Sprawą między mężczyzną a kobietą. Moim zdaniem uprawianie miłości powinno pozostać w 

sferze prywatnej. Jesteś niesamowicie pociągająca, Jovilette, a ja zwykłem dostawać to, na co 

mam ochotę. W taki czy inny sposób. 

Jego  słowa  podziałały  na  nią  jak  zastrzyk  adrenaliny.  Broda  Jo  wysunęła  się  do 

przodu, w oczach zapłonął ogień. 

- Jeśli będę się z kimś kochać, to wyłącznie dlatego, że ja tego chcę. 

-  Ależ  oczywiście  -  przytaknął  jej  zgodnie.  -  Oboje  jednak  wiemy,  że  będziesz  tego 

pragnęła, kiedy nadejdzie właściwa pora. 

Dwa  razy  otwierała  i  zamykała  drżące  usta,  nim  wreszcie  zdołała  wydobyć  głos  ze 

ś

ciśniętego gardła. 

- Ze wszystkich aroganckich, wstrętnych... 

-  I  prawdomównych  -  podsunął  jej  Keane  usłużnie.  -  Teraz  jednak  musimy  zająć  się 

interesami. Chociaż deszcz zupełnie mi nie przeszkadza, gdy cię całuję, to pracować wolę w 

suchym  pomieszczeniu.  -  Podniósł  dłoń,  widząc,  że  Jo  zamierza  zaprotestować.  -  Już  ci 

powiedziałem:  ten  pocałunek  był  między  mężczyzną  a  kobietą.  Natomiast  sprawy  służbowe 

będą omawiać właściciel cyrku i artystka na kontrakcie. Czy to jasne? 

Wzięła głęboki oddech, pragnąc nadać głosowi normalne, spokojne brzmienie. 

- Jasne - zgodziła się. I już bez słowa pozwoliła poprowadzić się po śliskim od błota 

placu. 

Keane  popchnął  ją  lekko  w  stronę  drzwi.  Zamrugała  gwałtownie,  gdy  sięgnął  do 

kontaktu i nagle oślepiło ją jasne światło. 

-  Zdejmij  kurtkę  -  powiedział  i  pociągnął  w  dół  zamek,  zanim  zdążyła  do  niego 

sięgnąć.  Instynktownie podniosła rękę, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Skwitował ten gest 

uniesieniem  brwi.  -  Zrobię  kawę.  -  Zniknął  za  przepierzeniem,  gdzie  urządzona  była 

mikroskopijna kuchnia. 

Automatycznie odwiesiła swoje rzeczy na wieszak przy drzwiach. Minęło prawie pół 

roku  od  czasu,  gdy  ostatni  raz  była  w  przyczepie  Franka.  Rozejrzała  się  po  znajomym 

wnętrzu, sprawdzając, co się zmieniło. 

background image

Ten sam wyblakły abażur osłaniał drewnianą lampkę, którą Frank włączał, jeśli chciał 

poczytać.  Poduszka,  którą  garderobiana  Lilly  podarowała  mu  na  Gwiazdkę,  jak  dawniej 

zasłaniała  dziurę  wypaloną  w  kanapie.  Stojak  na  fajki  ciągle  zajmował  swoje  miejsce  na 

szafce przy oknie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie podejść bliżej i nie pogładzić palcem 

zniszczonej główki ulubionej fajki Franka. 

-  Nigdy  nie  potrafiłeś  jej  porządnie  nabić  -  mruknęła,  jakby  rozmawiała  z 

zaprzyjaźnionym duchem. Odwróciła głowę i dostrzegła, że Keane jej się przygląda. Opuściła 

rękę, a jej policzki pokryły się rumieńcem wstydu, że dała się tak przyłapać. 

- Jaką kawę pijesz, Jo? 

- Czarną - odparła, wdzięczna, że uszanował jej prywatną zadumę. - Dziękuję. 

Skinął głową i po chwili przyniósł dwa parujące kubki. 

- Usiądź, proszę - powiedział, stawiając kawę na stole. - Chyba powinnaś zdjąć buty. 

Są całkiem mokre. 

Usiadła  za  stołem  i  schyliła  się,  żeby  rozwiązać  wilgotne  sznurowadła.  Keane  na 

chwilę zniknął z tyłu przyczepy. 

- Proszę. - Podał jej parę skarpetek. 

- Nie, dziękuję. Nie trzeba... 

Głos uwiązł jej w gardle, kiedy Keane uklęknął przy jej nogach. 

-  Masz  lodowate  stopy  -  oznajmił,  obejmując  je  dłońmi.  Siedziała  oniemiała,  gdy 

energicznie masował jej stopy. Całkiem rozbrojona tym gestem czuła, jak zaczyna ogarniać ją 

ciepło.  -  Ponieważ  to  z  mojej  winy  stałaś  na  deszczu  -  mówił,  wciągając  skarpetkę  -  muszę 

dopilnować, żebyś przed jutrzejszym przedstawieniem nie złapała kataru. 

Jo  w  milczeniu  wpatrywała  się  w  czubek  jego  głowy.  Krople  deszczu  ciągle 

błyszczały  w  jego  włosach.  Ze  zdumieniem  poczuła,  że  chciałaby  wsunąć  w  nie  palce.  Cie-

kawe,  czy  zawsze  tak  będę  reagować  na  jego  obecność?  -  zastanawiała  się,  gdy  Keane 

wkładał jej drugą skarpetkę. Jego palce przez krótką chwilę zatrzymały się na jej łydce. Kiedy 

podniósł wzrok, w pociemniałych oczach Jo dostrzegł zmieszanie. 

- Jeszcze ci zimno? - spytał miękko. Zwilżyła wargi i pokręciła głową. 

- Nie... Nie, już dobrze. 

Uśmiechnął  się  w  odpowiedzi  leniwym,  zmysłowym  uśmiechem,  który  równie  jasno 

jak  słowa  mówił,  że  zdaje  sobie  sprawę,  jakie  wrażenie  na  niej  wywiera.  W  jego  wzroku 

wyczytała, że bardzo mu się to podoba. Z ponurą miną patrzyła, jak wstaje. 

- To wcale nie znaczy, że pan wygrał - powiedziała  głośno, przerywając  tę rozmowę 

bez słów. 

background image

- Oczywiście, że nie. - Nadal się uśmiechał. - Tak zresztą jest ciekawiej. Sprawy, które 

postępują zbyt szybko, są z reguły dość nudne. Po co je ciągnąć, skoro odnosi się zwycięstwo, 

zanim rozpocznie się rozprawa. 

Podniosła kubek i powoli pociągnęła łyk kawy, próbując trochę uspokoić nerwy. 

-  Przyszliśmy  tu  rozmawiać  o  prawie,  czy  omówić  sprawy  cyrku,  mecenasie?  - 

spytała. Odstawiła kubek na stół i odważnie spojrzała w oczy Kane'a. - Jeśli chodzi o prawo, 

obawiam się, że pana rozczaruję. Niewiele na ten temat wiem. 

- A na czym się znasz, Jovilette? - Keane usiadł obok. 

-  Na  kotach  -  odparła.  -  I  sporo  wiem  o  cyrku  Prescotta.  Z  przyjemnością 

porozmawiam z panem na ten temat. 

-  Opowiedz  mi  o  sobie  -  poprosił,  opierając  się  wygodnie  i  sięgając  do  kieszeni  po 

cygaro. 

- Panie Prescott... - zaczęła. 

-  Keane  -  poprawił  ją.  Rzucił  okiem  na  rozżarzony  czubek  cygara  i  popatrzył  na  nią 

przez obłok dymu. 

- Odniosłam wrażenie, że chcesz poznać personel. 

-  Mam  zamiar  poznać  całą  trupę,  mogę  więc  zacząć  od  ciebie.  Zrób  mi  tę 

przyjemność. 

-  To  dość  krótka  historia  -  odparła,  wzruszając  ramionami.  -  Jestem  związana  z 

cyrkiem od urodzenia. Kiedy osiągnęłam odpowiedni wiek, zaczęłam pracować jako człowiek 

do wszystkiego. 

- Kto? - Ręka Keane'a zastygła w drodze do dzbanka z kawą. 

- Człowiek do wszystkiego - powtórzyła, podsuwając mu swój kubek, który ponownie 

napełnił.  -  To  cyrkowe  określenie,  które  znaczy  dokładnie  to,  co  słychać.  W  kontrakcie 

każdego artysty, poza szczegółowymi warunkami, jest zaznaczone, że powinien wykonywać 

inne  niezbędne  prace.  W  większości  cyrków,  a  szczególnie  w  wędrownych,  nie  ma  miejsca 

dla artystów, którzy cierpią na kompleks gwiazdora. Trzeba robić to, co w danym momencie 

jest  konieczne.  Mój  asystent  Buck  kiedy  trzeba,  występuje  w  imprezach  towarzyszących,  a 

przy tym potrafi znakomicie rozstawiać namiot.  Pete jest najlepszym mechanikiem w całym 

zespole. Jamie wie o reflektorach tyle samo, co większość oświetleniowców. Jest też zupełnie 

dobrym akrobatą. 

-  A  ty?  -  Keane  przerwał  ten  potok  informacji.  Zawahała  się,  a  ręce,  którymi  żywo 

gestykulowała,  znieruchomiały.  -  Oczywiście  poza  jazdą  konno  bez  cugli  i  siodła, 

background image

wydawaniem  poleceń  słoniom  i  stawaniem  twarzą  w  twarz  z  dzikimi  kotami?  -  Spojrzał  na 

nią ponad brzegiem kubka. W jego oczach majaczył uśmiech. 

- Stroisz sobie ze mnie żarty? - spytała, marszcząc brwi. 

Natychmiast spoważniał. 

- Nie Jo, nie żartuję z ciebie. Odprężyła się i podjęła swoje wyjaśnienia. 

-  W  razie  potrzeby  występuję  w  imprezach  towarzyszących,  czasami  biorę  udział  w 

występach  akrobatów,  bywa,  że  zastępuję  kogoś  w  „hiszpańskiej  pajęczynie”,  wielkim 

numerze  kostiumowym,  gdzie  dziewczyny  wisząc  na  linach,  wykonują  układ  taneczny.  W 

tym roku mają stroje motyli. 

-  Ach  tak,  wiem,  który  to  numer  -  przytaknął  Keane.  Nie  spuszczał  z  niej  wzroku, 

zaciągając się cygarem. - Powiedz mi, czy twoi rodzice byli Europejczykami? 

- Nie. - Jo pokręciła głową. - Czemu pytasz? 

- Słyszałem, z jaką łatwością mówisz po francusku i włosku. 

-  W  cyrku  łatwo  nauczyć  się  wielu  języków.  -  Wzruszyła  ramionami  i  z 

roztargnieniem poprawiła się w fotelu. Podciągnęła nogi i usiadła po turecku. - Mamy tu wie-

le narodowości. Frank zawsze powtarzał, że świat mógłby brać w cyrku lekcje tolerancji. Są 

tu  Francuzi,  Włosi,  Hiszpanie,  Niemcy,  Rosjanie,  Meksykanie,  Amerykanie  ze  I  wszystkich 

stron kraju i wielu, wielu innych. 

-  Trochę  jak  wędrowny  ONZ.  -  Strząsnął  popiół  z  cygara  do  szklanej  popielniczki.  - 

Czyli  jeżdżąc  z  cyrkiem,  poduczyłaś  się  trochę  francuskiego  i  włoskiego.  A  co  z  resztą 

edukacji? Mówisz, że podróżujesz tak całe życie. 

Podniosła buńczucznie brodę, słysząc w jego głosie lekceważącą nutę. 

-  Chodziłam  do  szkoły  podczas  zimowej  przerwy,  a  w  drodze  miałam  prywatnego 

nauczyciela.  Nauczyłam  się  czytać  i  pisać,  mecenasie,  i  jeszcze  trochę  ponad  to.  Pra-

wdopodobnie geografię i historię powszechną znam lepiej od ciebie, a w dodatku uczyłam się 

w  znacznie  ciekawszy  sposób  niż  z  podręczników.  Wydaje  mi  się,  że  o  zwierzętach  wiem 

więcej niż niejeden student weterynarii, a z pewnością mam więcej praktyki w ich leczeniu. 

Posługuję się siedmioma językami i... 

- Siedmioma? - przerwał jej Keane. - Znasz siedem języków? 

-  Prawdę  mówiąc,  pięć  płynnie  -  przyznała  niechętnie.  -  Mam  trochę  problemów  z 

niemieckim i greckim. 

- Czyli jakie znasz jeszcze poza angielskim, francuskim i włoskim? 

background image

-  Hiszpański  i  rosyjski  -  mruknęła  patrząc  w  swój  kubek.  -  Rosyjski  jest  bardzo 

przydatny.  Używam  go,  kiedy  podczas  numeru  muszę  zakląć.  To  dość  bezpieczne,  bo  mało 

kto rozumie rosyjskie przekleństwa. 

Podniosła  wzrok,  słysząc  głośny  śmiech  Keane'a.  Jego  rozbawione  oczy  zrobiły  się 

całkiem złote. 

- Co cię tak śmieszy? - spytała trochę zła, patrząc na niego spode łba. 

-  Ty,  Jovilette.  -  Kiedy  urażona  zaczęła  podnosić  się  z  fotela,  położył  jej  ręce  na 

ramionach.  -  Nie  obrażaj  się.  Nie  mogłem  się  powstrzymać.  Tak  niedbale  mówisz  o 

umiejętnościach,  którymi  każdy  lingwista  chwaliłby  się  na  prawo  i  lewo.  -  Jakby 

mimochodem  przesunął  palcem  po  jej  naburmuszonych  wargach.  -  Bez  przerwy  mnie  za-

dziwiasz. 

Z uśmiechem opuścił rękę i wrócił na swój fotel. 

- Kiedy zaczęłaś pracować z lwami? 

-  Na  arenie?  Gdy  skończyłam  siedemnaście  lat.  Frank  nie  pozwoliłby  mi  zacząć 

wcześniej. Był moim opiekunem prawnym i jednocześnie szefem. 

- Jak straciłaś rodziców? Pytanie zbiło ją z pantałyku. 

- W pożarze - powiedziała po chwili. - Miałam wtedy siedem lat. 

- Poza nimi nie miałaś innej rodziny? 

- Moją rodziną jest cyrk - odparła. - Ani przez chwilę nie dano mi odczuć, że jestem 

sierotą. No i zawsze miałam przy sobie Franka. 

- Ach tak? - Miała wrażenie, że tym razem uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. - I jak 

się sprawdzał w roli ojca? 

Przez  moment  przyglądała  mu  się  uważnie.  Czy  w  jego  głosie  rzeczywiście 

zabrzmiała gorycz? - zastanawiała się. 

- Nigdy nie zajął miejsca mojego ojca - odpowiedziała spokojnie. - Nie próbował  go 

zastąpić, bo żadne z nas tego nie chciało. Ja miałam już swojego ojca, a Frank miał dziecko. 

Byliśmy  przyjaciółmi,  tak  bliskimi,  jak  to  tylko  możliwe.  Wiesz,  że  w  ogóle  nie  jesteś  do 

niego podobny? 

- Wiem - odpowiedział, wzruszając ramionami. 

- Chociaż masz dość podobny głos. Frank miał naprawdę piękny głos. - Uśmiechnęła 

się  do  swoich  wspomnień,  wodząc  palcem  po  brzegu  kubka.  -  Chciałabym  zadać  ci  jedno 

pytanie.  Czemu  tu  przyjechałeś?  Z  pewnością  trudno  ci  było  zostawić  kancelarię,  nawet  na 

krótko. 

background image

Przez  chwilę  wpatrywał  się  w  swoje  cygaro,  nim  wreszcie  zgniótł  niedopałek  w 

popielniczce. 

-  Można  powiedzieć,  że  chciałem  osobiście  sprawdzić,  co  tak  bardzo  fascynowało 

mojego ojca. 

-  Za  jego  życia  nie  przyjechałeś  tu  ani  razu.  -  Zacisnęła  dłonie  pod  stołem.  -  Nie 

przyszło ci nawet do głowy, żeby pojawić się na pogrzebie. 

-  Nie  sądzisz,  że  byłby  to  szczyt  hipokryzji,  gdybym  nagle  przyjechał  na  pogrzeb? 

Frank Prescott był dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. 

- Masz do niego żal. - Nagle poczuła się rozdarta. Chciała być lojalna wobec Franka, a 

jednocześnie zaczynała rozumieć mężczyznę, który obok niej siedział. 

- Nie. - Z namysłem pokręcił głową. - Wydaje mi się, że faktycznie byłem rozżalony, 

gdy dorastałem, ale... - Wzruszył ramionami i dokończył: - Później stało mi się to obojętne. 

-  Był  dobrym  człowiekiem  -  zapewniła  go  żarliwie.  -  Chciał  dać  ludziom  radość, 

pokazać im trochę magii. Być może nie dorósł do roli ojca, ale był miły  i bardzo łagodny.  I 

ogromnie dumny z ciebie. 

- Ze mnie? - Keane wydawał się rozbawiony. 

-  Zamówił  wychodzący  w  Chicago  dziennik,  który  dostarczano  mu  do  biura  na 

Florydzie.  Szukał  w  nim  wszelkich  wzmianek  na  twój  temat,  relacji  z  procesów,  w  których 

występowałeś,  czy  przyjęć,  na  które  chodziłeś.  Podniosła  się  i  przeszła  do  części  sypialnej. 

Wielki drewniany kufer jak dawniej stał u stóp łóżka. Przyklękła na podłodze i uniosła wieko. 

-  Tu  przechowywał  wszystko,  co  miało  dla  niego  znaczenie.  -  Szybko  przerzucała 

zgromadzone w skrzyni papiery i pamiątki. - Nazywał go swoim pudłem pamięci. Mawiał, że 

pamiątki są nagrodą za starzenie się. O, mam.  -  Wyjęła ciemnozielony album, przysiadła na 

piętach  i  wyciągnęła  rękę  do  Keane'a.  Po  chwili wahania  przemierzył  pokój.  Kiedy  otwierał 

album, jego twarz pozbawioną była wyrazu. W ciszy, która zapadła, słychać było, jak szmer 

przewracanych kartek zlewa się z szumem deszczu. 

- Jaki właściwie był? - spytał, podnosząc wzrok. 

-  Był  marzycielem  -  odpowiedziała.  -  Jego  zegarek  stale  późnił  się  o  pięć  minut.  - 

Nagle wpadło jej w oko coś czerwonego. Sięgnęła głębiej i po chwili wyjęła starą lalkę. 

Właściwie  był  to  żałosny  kawałek  plastiku  i  wyblakłego  jedwabiu.  Mocno  wytarte 

złociste włosy były wsunięte pod czerwoną czapeczkę. Ciche westchnienie, które wyrwało się 

z piersi Jo, wyrażało zarówno radość, jak i niekłamaną rozpacz. 

- Co się stało? - zapytał Keane. 

background image

- Nic - odparła drżącym głosem i szybko poderwała się na nogi. - Muszę już iść. - Nie 

mogła  się  zmusić  do  wrzucenia  lalki  z  powrotem  do  skrzyni,  nie  chciała  jednak,  aby  Keane 

zobaczył, jak bardzo się wzruszyła. 

- Czy mogę ją zatrzymać? - Starała się, by w jej głosie nie było słychać emocji. 

Delikatnie ujął ją pod brodę. 

- Mam wrażenie, że należy do ciebie. 

- Należała. - Palce Jo zacisnęły się na lalce. - Nie wiedziałam, że Frank ją tu schował. 

Bardzo  proszę  -  szepnęła.  Nagle  zapragnęła  oprzeć  głowę  na  ramieniu  Keane'a.  Zdawała 

sobie  sprawę,  że  jeżeli  natychmiast  nie  ucieknie,  za  chwilę  zapragnie  znaleźć  ukojenie  w 

objęciach tego mężczyzny. Przeraziła się nie na żarty. - Przepuść mnie. 

- Odprowadzę cię do twojego wozu. - Keane odsunął się na bok. 

-  Nie  -  powiedziała  szybko.  Zbyt  szybko.  -  Nie  ma  takiej  potrzeby  -  poprawiła  się. 

Przeszła obok niego, usiadła przy stole i wciągnęła buty.  Zupełnie zapomniała, że ciągle ma 

na  nogach  pożyczone  skarpetki.  -  Przecież  pada.  -  Wiedziała,  że  Keane  obserwuje  jej 

pospieszne ruchy. - Poza tym idę najpierw zajrzeć do kotów i... 

Przerwała w pół słowa, gdy chwycił ją za ramiona i postawił na nogi. 

- I nie chcesz ryzykować, że znajdziesz się ze mną sam na sam w twojej przyczepie. 

Już zamierzała ostro zaprotestować, ale właściwie po co? 

- Zgadza się - przyznała. - To również. 

Kręcąc głową, odgarnął jej włosy, pocałował w nos i podszedł do wieszaka po kurtkę i 

kapelusz.  Odwróciła  się  i  wsunęła  ręce  w  rękawy.  Nie  zdążyła  podziękować,  gdy  nagle 

odwrócił ją i podciągnął zamek jej kurtki. Na kilka sekund jego palce zatrzymały się na szyi 

Jo. Patrząc jej w oczy, zebrał w dłoń długie włosy, zwinął je na czubku głowy i wsunął pod 

kapelusz.  Miała  wrażenie,  że  przeżywa  coś  bardzo  intymnego,  choć  przecież  wszystkie  te 

gesty były w gruncie rzeczy zupełnie niewinne. 

- Do zobaczenia jutro - powiedział, opuszczając rondo kapelusza tak, że przesłoniło jej 

oczy. 

Kiwnęła zgodnie głową i przyciskając do siebie lalkę, popchnęła drzwi. Szum deszczu 

stał się głośniejszy. 

- Dobranoc - mruknęła i wyszła w ciemność. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Ranek  pachniał  świeżością.  Kałuże  na  placu  błyszczały  tęczowymi  refleksami,  niebo 

zrobiło się wreszcie błękitne, a nieliczne pierzaste obłoki nie wyglądały groźnie. W gwarnym 

i  zatłoczonym  namiocie  kuchennym  wydawano  właśnie  śniadanie.  Jo  nie  miała  apetytu, 

zrezygnowała  więc  z  posiłku.  Czuła  się  niespokojna  i  spięta.  Jej  myśli  bez  przerwy  krążyły 

wokół  Keane'a  Prescotta  i  wieczoru,  który  spędziła  w  jego  towarzystwie.  Pamiętała  każdy 

szczegół. Była nim bardzo zainteresowana, jednak zupełnie nie rozumiała, skąd bierze się jej 

pewność, że i ona nie jest mu obojętna. 

Czemu  miałby  zwrócić  na  mnie  uwagę?  -  zamyśliła  się,  przyglądając  się  sobie  w 

wysokim  lustrze,  umieszczonym  na  drzwiach  szafy.  Widziała  w  nim  kobietę  o  wzroście 

trochę wyższym niż przeciętny i ciele, któremu brakowało krągłości, jakimi mogły pochwalić 

się  tancerki  Duffy'ego.  Natomiast  nogi  były  całkiem  niezłe.  Długie,  zgrabne,  o  szczupłych 

udach. Wąskie biodra, rozmyślała, wydymając z namysłem wargi, były bardziej chłopięce niż 

kobiece. A biust niezbyt imponujący. 

Nie  dostrzegła  w  lustrze  nic  takiego,  co  mogłoby  zainteresować  eleganckiego 

prawnika  z  Chicago.  Nie  widziała  uczciwości,  która  błyszczała  w  egzotycznie  wykrojonych 

zielonych  oczach,  zdecydowania  widocznego  w  rysunku  brody,  słodyczy,  jaką  obiecywały 

usta.  Widziała  cygańskie  rysy,  ciemną  karnację  i  kruczoczarne  włosy,  ale  nie  spostrzegła 

wdzięku, który krył się w jej dzikiej, nieokiełznanej naturze. Prosty, czarny trykot podkreślał 

jej smukłą zgrabną sylwetkę, jednak Jo nie potrafiła zauważyć nic pociągającego  w gładkiej 

skórze o jedwabistym połysku.  Ze zmarszczonym czołem ściągnęła włosy i zaczęła zaplatać 

warkocz. 

Z  pewnością  Keane  zna  dziesiątki  kobiet,  rozmyślała.  Prawdopodobnie  co  wieczór 

idzie  z  którąś  z  nich  na  kolację.  One  noszą  piękne  ubrania,  używają  drogich  perfum,  mają 

ś

liczne  imiona  jak  Laura  albo  Patricia  i  śmieją  się  niskim,  zmysłowym  głosem.  Przy 

ś

wiecach,  nad  kieliszkiem  beaujolais  rozmawiają  o  wspólnych  znajomych:  Wallace'ach  czy 

Jamesonach.  A  gdy  zabiera  najpiękniejszą  z  nich  do  domu,  słuchają  Chopina  i  popijają 

koniak, siedząc przed kominkiem. A potem się kochają. 

Podniosła wzrok na odbicie w lustrze i spostrzegła, że ma mokre policzki. Ze złością 

zatrzasnęła drzwi szafy. Co się ze mną dzieje? - zdenerwowała się, ocierając łzy. Od kilku dni 

nie jestem sobą! Muszę wreszcie otrząsnąć się z tego dziwnego stanu. 

background image

Zdecydowanie  wsunęła  stopy  w  buty  do  ćwiczeń,  przerzuciła  przez  rękę  płaszcz 

kąpielowy i pospiesznie wyskoczyła z wozu. 

Szła  ostrożnie,  starannie  unikając  kałuż  i...  rozważań  na  temat  życia  intymnego 

Keane'a Prescotta. Była w połowie placu, gdy ujrzała Rose. Po minie poznała, że dziewczyna 

jest rozgniewana. 

- Cześć, Rose - zawołała, przezornie usuwając się na bok, ponieważ zaklinaczka węży 

z rozmachem wskoczyła w kałużę. 

- On jest beznadziejny - Wybuchnęła Rose w odpowiedzi. - Coś ci powiem - mówiła, 

wymachując palcem. 

- Tym razem mam dość! Dłużej nie wytrzymam. 

- Faktycznie, byłaś niezwykle cierpliwa - zgodziła się Jo. 

- Cierpliwa? - Rose dramatycznie przyłożyła dłoń do piersi. - Chyba święta! Ale nawet 

ś

więci mają ograniczoną wytrzymałość! -  Zamaszyście odrzuciła włosy do tyłu i westchnęła 

ciężko. - Odchodzę. 

Jo  podjęła  marsz  w  kierunku  głównego  namiotu  i  po  paru  krokach  natknęła  się  na 

Jamiego. 

-  To  wariatka  -  mruczał  pod  nosem.  Zatrzymał  się  i  z  rezygnacją  rozłożył  ręce.  Jo 

wzruszyła ramionami. Kręcąc głową, Jamie poszedł w swoją stronę. - Wariatka - powtórzył. 

Patrzyła  za  nim,  póki  całkiem  nie  zniknął  jej  z  oczu,  po  czym  ruszyła  biegiem  na 

próbę. 

Cały  namiot  rozbrzmiewał  głosami  ćwiczących  artystów,  słychać  było  nawoływania, 

stukanie,  poszczekiwanie  psów.  Na  mniejszej  arenie  Jo  zobaczyła  grupę  akrobatów,  którzy 

właśnie rozpoczynali rozgrzewkę. 

Bracia  Beirotowie  pochodzili  z  Belgii.  Wszyscy  byli  niezbyt  wysocy  i  ciemni.  Jo 

często  brała  udział  w  ich  próbach,  żeby  ćwiczyć  gibkość  i  refleks.  Lubiła  ich  bardzo,  znała 

dobrze  ich  żony  i  dzieci  i  co  ważne,  doskonale  rozumiała  ich  specyficzny  język,  będący 

mieszaniną  francuskiego  i  angielskiego.  Raoul  był  najstarszy  i  najmocniej  zbudowany  z 

sześciu  braci,  dlatego  też  on  zawsze  stanowił  podstawę  ich  żywej  piramidy.  Teraz  pierwszy 

spostrzegł Jo i uniósł dłoń na powitanie. 

- Cześć. Chcesz potrenować? 

Pracowała  z  nimi  przez  następne  pół  godziny,  wykonując  całe  serie  ćwiczeń 

rozciągających i sprawnościowych. Mięśnie wreszcie rozgrzały się i utraciły sztywność, serce 

biło równym rytmem. Nabrała energii i oczyściła umysł. 

background image

Odsunęła  się  na  bok,  kiedy  zaczęli  ćwiczyć  skoki.  Jeden  po  drugim  biegli  wzdłuż 

rampy, odbijali się na trampolinie i przed wylądowaniem na macie wykonywali w powietrzu 

salto. 

-  No,  Jo!  Hopla!  -  Raoul  machnął  ręką.  -  W  powietrzu  zrobisz  salto  do  przodu  i 

wylądujesz na moich barkach. - Poklepał się po ramionach. 

- Ale na pewno mnie złapiesz? 

- Raoul nigdy nie chybia - odparł dumnie i odwracając się do braci, spytał: - Prawda? - 

Bracia  wznieśli  oczy,  mrucząc  coś  niezrozumiałego.  -  A  niech  was!  -  Odesłał  ich 

niecierpliwym ruchem dłoni. 

Doskonale  wiedziała,  że  faktycznie  jest  jednym  z  najlepszych  akrobatów.  Wolno 

podeszła do rampy. 

- Tylko mnie złap - zażądała, grożąc mu palcem. 

- To bułka z mlekiem. 

-  Z  masłem  -  poprawiła  go  Jo.  Nabrała  powietrza,  wstrzymała  oddech  i  pobiegła. 

Kiedy  odbiła  się  i  wykonała  salto,  zobaczyła  nagle,  jak  cyrk  staje  na  głowie.  Czuła  się 

wspaniale.  Wyprostowała  się  i  przygotowała  do  lądowania.  Jej  stopy  dotknęły  wreszcie 

ramion  Raoula.  Zachwiała  się  nieznacznie,  zanim  złapał  mocno  kostki  jej  nóg,  ale  zaraz 

przyjęła właściwą postawę i rozłożyła ręce na boki. Bracia Beirotowie powitali to gromkimi 

oklaskami  i  pełnymi  uznania  okrzykami.  Zeskoczyła  zwinnie  na  ziemię,  podtrzymywana  w 

talii przez Raoula. 

- To kiedy do nas dołączysz? - spytał, klepiąc ją przyjaźnie. 

-  Pozostanę  przy  swoich  kotach.  -  Pomachała  im  wesoło,  ale  po  chwili  stanęła  jak 

wryta, kiedy dostrzegła Keane'a opartego o barierkę, oddzielającą pierwszy rząd widowni od 

areny. 

- Zdumiewające - skomentował. - Czy są jakieś rzeczy, których nie potrafisz zrobić? 

-  Całe  setki  -  odparła  poważnie.  -  Tak  naprawdę  tylko  w  sprawach  zwierząt  jestem 

ekspertem. Całą resztę traktuję jako zabawę. 

-  Moim  zdaniem  przez  ostatnie  pół  godziny  wykazywałaś  się  zadziwiającym  wręcz 

profesjonalizmem - zaprotestował, biorąc ją pod rękę. - Napijesz się kawy? 

Natychmiast  przypomniała  sobie  poprzedni  wieczór.  W  obawie,  że  może  znów  ulec 

czarowi tego mężczyzny, pokręciła zdecydowanie głową. 

- Muszę się przebrać - odpowiedziała. - O drugiej mamy przedstawienie. Chcę jeszcze 

zrobić próbę. 

background image

- To wręcz niesamowite, ile czasu poświęcacie swojej sztuce. Odnosi się wrażenie, że 

z  prób  idziecie  prosto  na  przedstawienie,  a  ledwie  skończycie  spektakl,  znów  zaczynacie 

próby. 

Poczuła do niego sympatię, kiedy nazwał ich umiejętności sztuką. 

- Cyrkowcy nieustannie doskonalą swoje umiejętności. 

Kiwnął głową, ale odniosła wrażenie, że myśli o czymś innym. 

- Dziś po południu muszę wyjechać - powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie. 

-  Wyjechać?  -  Przez  chwilę  zdawało  jej  się,  że  serce  jej  zamarło.  Smutek,  który  ją 

nagle ogarnął, był zadziwiająco dojmujący. - Do Chicago? 

- Hm? - Keane zatrzymał się i spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. - Tak, właśnie. 

- A cyrk? - Zawstydziła się, że nie zadała tego pytania od razu na początku. 

-  Chyba  nie  potrafię  podjąć  rozsądnej  decyzji  co  do  losów  cyrku  po  tak  krótkim 

rozpoznaniu.  Jedna  ze  spraw,  które  prowadzę,  wymaga  mojej  obecności,  ale  powinienem 

wrócić za tydzień lub dwa. 

Poczuła ogromną ulgę. 

- Za dwa tygodnie będziemy w Karolinie Południowej rzuciła obojętnie. Doszli już do 

jej przyczepy. 

Keane uśmiechnął się szeroko. 

-  Znajdę  was.  Duffy  dał  mi  plan  trasy.  Nie  zaprosisz  pnie  do  środka?  -  spytał,  kiedy 

sięgnęła do klamki. 

-  Do  środka?  -  powtórzyła.  -  Nie...  Mówiłam  ci,  że  muszę  się  przebrać  i...  -  mówiła 

jeszcze,  kiedy  podszedł  bliżej.  Coś  w  jego  wzroku  ostrzegło  ją,  że  powinna  mieć  się  na 

baczności.  Podobne  spojrzenie  widywała  u  niektórych  lwów,  gdy  próbowały  sprzeciwić  się 

jej  poleceniom.  -  Po  prostu  nie  mam  w  tej  chwili  czasu.  Gdybyśmy  nie  zobaczyli  się  przed 

twoim odjazdem, już teraz życzę ci dobrej podróży - powiedziała, otwierając drzwi. Czując, 

ż

e  poruszył  się  za  nią,  obróciła  się,  lecz  nie  była  wystarczająco  szybka.  Keane  popchnął  ją 

lekko  i  wszedł  za  nią  do  wozu.  Kiedy  drzwi  zatrzasnęły  się  za  nim,  ogarnęła  ją  furia.  Nie 

cierpiała,  kiedy  próbowano  ją  przechytrzyć.  -  Jak  tam  u  pana  ze  znajomością  prawa, 

mecenasie? Czy to nie włamanie? 

-  Nie  wyłamałem  przecież  zamka  -  odparł  gładko.  Obrzucił  wzrokiem  gustowne,  ze 

smakiem urządzone wnętrze wozu. Układ pomieszczeń był podobny jak w przyczepie Franka, 

ale tu wszystko wydawało się bardziej przytulne. W oknach zamiast rolet wisiały zasłony, na 

zielonej  sofie  rozrzucono  wygodne  poduchy,  bukiet  polnych  kwiatów  stał  w  wąskim 

background image

szklanym  wazonie.  Keane  bez  słowa  podszedł  do  czarnej  lakierowanej  skrzyni  i  sięgnął  po 

leżącą tam książkę. 

-  „Hrabia  Monte  Christo”  -  przeczytał  głośno,  otwierając  powieść.  -  Po  francusku  - 

zauważył, podnosząc brwi. 

-  Została  napisana  po  francusku  -  mruknęła  Jo,  wyjmując  mu  książkę  z  ręki  -  więc 

czytam ją w oryginale. - Ze złością uniosła wieko, aby wrzucić książkę do środka. 

-  Dobry  Boże,  to  wszystko  twoje?  -  Keane  przytrzymał  wieko,  nim  zdążyło  opaść,  i 

drugą  ręką  przeganiał  książki.  -  Tołstoj,  Cervantes,  Wolter,  Steinbeck.  Jak  w  tym 

zwariowanym  świecie,  który  wymaga  dwudziestoczterogodzinnego  zaangażowania, 

znajdujesz czas na lekturę? 

- Potrafię dobrze gospodarować swoim prywatnym czasem - parsknęła Jo, rzucając mu 

wściekłe spojrzenie. 

- Czy wydaje ci się, że skoro jesteś właścicielem, wolno ci się tu wdzierać, rozliczać 

mnie z mojego czasu i wtykać nos w moje sprawy? To moja przyczepa i wszystko, co tu jest, 

należy do mnie. 

- Poczekaj - Keane powstrzymał jej wybuch. - Nie zamierzałem rozliczać cię z czasu. 

Przepraszam  za  wścibstwo  -  ciągnął,  podchodząc  do  niej.  Natychmiast  zesztywniała,  ale  nie 

próbował jej dotknąć. - Zaintrygowała mnie zawartość tej skrzyni, bo wygląda na to, że mamy 

wspólne  zainteresowania.  A  jeśli  chodzi  o  wtargnięcie  do  twojej  przyczepy,  mogę  tylko  ze 

skruchą  przyznać  się  do  winy.  Jeśli  zamierzasz  mnie  oskarżyć,  chętnie  polecę  ci  paru 

prawników... 

Po tej ostatniej uwadze nie potrafiła już zachować powagi. 

- Przemyślę twoją ofertę. - Ostrożnie opuściła wieko kufra. Dobrze wiedziała, że znów 

zachowała się niewłaściwie. - Przepraszam - dodała, odwracając się do Keane'a. 

- Za co? - zdumiał się. 

- Za to, że tak na ciebie napadłam. - Uniosła bezradnie ramiona. - Myślałam, że mnie 

krytykujesz. Chyba jestem przewrażliwiona. 

Minęło kilka sekund, nim Keane się odezwał. 

-  Przyjmę  te  przeprosiny,  choć  są  zbędne,  pod  warunkiem,  że  odpowiesz  na  jedno 

pytanie. 

- Jakie? 

- Czy Tołstoj też jest w oryginale? 

Roześmiała się i odgarnęła z twarzy kosmyki włosów. 

- Istotnie. 

background image

Z przyjemnością patrzył na dwa małe dołeczki, które utworzyły się w jej policzkach. 

- Czy wiesz, że bardzo piękniejesz, kiedy zaczynasz się śmiać? 

Nie  nawykła  do  komplementów,  toteż  nie  wiedziała,  jak  powinna  zareagować. 

Przeleciało  jej  przez  myśl,  że  każda  z  eleganckich  dam,  które  wyobrażała  sobie  dziś  rano, 

wiedziałaby  dokładnie,  co  należy  powiedzieć.  Cóż  z  tego!  Ona,  Jovilette  Wilder,  nie  była 

jedną z tych wytwornych kobiet. Ponuro spojrzała Keane'owi w oczy. 

- Nie potrafię flirtować - oświadczyła prosto z mostu. 

Keane  podniósł  gwałtownie  głowę.  W  jego  oczach  pojawił  się  dziwny  wyraz,  lecz 

zniknął, nim zdołała go rozszyfrować. 

- Nie próbowałem z tobą flirtować, Jo. Stwierdziłem po prostu fakt. Czy nikt ci do tej 

pory nie mówił, że jesteś piękna? 

Zrobił krok w jej kierunku. Musiała odchylić głowę, aby spojrzeć mu w oczy. 

- Nie w taki bezpośredni sposób. - Podniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi, żeby 

zachować między nimi dystans. 

Mimowolnie nabrała powietrza, kiedy podniósł jej dłoń do ust. 

- Masz prześliczne dłonie - mruknął. - Wąskie, drobne, o długich palcach. Po wnętrzu 

dłoni widać, że  ciężko pracujesz, przez co stają się jeszcze bardziej interesujące.  - Przeniósł 

wzrok z jej ręki na twarz. - Zupełnie jak ty. 

- Nie wiem, jak powinnam zareagować, kiedy mówisz takie rzeczy. - Czuła, że jej głos 

stał się niższy i bardziej ochrypły, ale nie potrafiła temu zaradzić. Pierś unosiła się szybko, w 

rytm bicia serca. - Wolałabym, żebyś przestał. 

- Naprawdę? - Knykciami palców pogładził ją po policzku. - Szkoda, bo im dłużej na 

ciebie  patrzę,  tym  więcej  mam  do  powiedzenia.  Jesteś  naprawdę  czarującym  stworzeniem, 

Jovilette. 

- Muszę się przebrać - powiedziała to tak stanowczo, jak tylko potrafiła. - Powinieneś 

już iść. 

-  Niestety  to  prawda  -  mruknął,  obejmując  dłonią  jej  brodę.  -  Pocałuj  mnie  na 

pożegnanie. 

Zesztywniała. 

- Nie sądzę, żeby to było konieczne... 

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz - odparł, pochylając się nad nią. - To wręcz 

niezbędne. - Otoczył ją ramionami, przyciągnął bliżej i delikatnie dotknął jej ust. - Oddaj mi 

pocałunek, Jo - polecił łagodnie. - Obejmij mnie i pocałuj. 

background image

Przez  krótki  moment  próbowała  się  opierać,  ale  gdy  jego  wargi  zaczęły  pieścić  jej 

usta, pokusa stała się zbyt silna. Poddała się instynktowi i zarzuciła mu ręce na szyję. Jej usta 

ożyły,  rozchyliły  się  i  oddały  pieszczotę.  Ta  uległość  zdawała  się  podsycać  jego  pożądanie. 

Pocałunek  stał  się  bardziej  gwałtowny,  ramiona  Keane'a  zacisnęły  się  mocniej.  Cichy  jęk, 

który wydarł się z ust Jo, nie wyrażał już protestu, lecz zachwyt. Palce wsunęła w jego gęste 

włosy  i  bliżej  przyciągnęła  jego  głowę.  Poczuła,  jak  wsuwa  ręce  pod  jej  szlafrok.  Zadrżała 

pod jego dotykiem, jej ciało ogarnęła fala gorąca, potem chłodu i znów zrobiło się jej gorąco. 

Kiedy dotknął jej piersi, cofnęła się, wciągając gwałtownie powietrze. 

-  Spokojnie  -  szepnął  tuż  przy  jej  ustach.  Pieścił  ją  delikatnie,  póki  znów  się  nie 

rozluźniła.  Cienki  trykot  ściśle  opinający  jej  ciało  nie  stanowił  żadnej  bariery  dla  jego 

gorących palców. Poruszały się wolno, zatrzymując się dłużej u szczytu jej piersi, badały ich 

miękkość, wędrowały do talii, przesunęły się na biodra i uda. 

Nigdy jeszcze mężczyzna nie dotykał jej w taki sposób. Czuła się zupełnie bezradna. 

Nie  potrafiła  go  powstrzymać,  nie  potrafiła  też  przeciwdziałać  rosnącemu  pragnieniu,  żeby 

nie przestawał. Czy to właśnie ta namiętność, o której tak często czytała? Przywarła do niego 

i  pozwoliła,  by  uczył  ją  potrzeb  jej  ciała.  Była  pewna,  że  pozostaje  w  jego  ramionach  od 

dawna, że minęły pory roku, całe dekady... 

A  jednak,  gdy  odsunął  się  od  niej,  okazało  się,  że  to,  co  wydawało  się  wiecznością, 

trwało zaledwie kilka chwil. 

-  Aż  trudno  uwierzyć,  że  jestem  pierwszym  mężczyzną,  który  cię  dotyka  -  mruknął, 

zaglądając jej w oczy. 

-  Teraz  już  wiem,  że  twoja  uroda  idzie  w  parze  ze  zmysłowością.  Pierwszy  raz 

chciałbym  kochać  się  z  tobą  za  dnia,  aby  widzieć,  jak  krok  po  kroku  znika  twoje  cudowne 

opanowanie. 

- To, że pozwoliłam całować się i dotykać, wcale nie znaczy, że będziesz mógł kochać 

się  ze  mną  -  Uniosła  głowę,  dopiero  gdy  poczuła,  że  może  już  sobie  zaufać.  Wiedziała,  że 

niewiele brakowało, aby się mu poddała. 

- Jeśli się na to zgodzę, to tylko dlatego, że sama będę tego chciała. 

- Oczywiście - odparł Keane, kiwając  głową. - Po prostu będę musiał sprawić, żebyś 

tego zapragnęła. - Znów ujął ją pod brodę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek. Czuła, że 

się uśmiechnął, nim podniósł głowę. - Jesteś najbardziej fascynującą kobietą, jaką kiedykol-

wiek  spotkałem.  -  Odwrócił  się  i  ruszył  do  wyjścia  -  Do  zobaczenia  -  powiedział  i  niedbale 

pomachał ręką. 

Bez słowa patrzyła na drzwi, które się za nim zamknęły. 

background image

- Fascynującą? - powtórzyła, czubkami palców dotykając ciągle ciepłych ust. Szybko 

podbiegła do okna, przyklękła na sofie i patrzyła, jak przemierza plac. 

I nagle zrozumiała, że już zaczęła tęsknić. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Nie  wiedziała,  że  tygodnie  mogą  ciągnąć  się  jak  lata.  Na  każdym  postoju  bacznie 

rozglądała się wśród ludzi w nadziei, że zobaczy Keane'a. Gdy jego nieobecność zaczęła się 

przeciągać,  uczucia  Jo  zmieniały  się  jak  w  kalejdoskopie:  od  gniewu  do  rozpaczy.  Tylko  w 

klatce  była  w  stanie  odwrócić  uwagę  od  dręczących  ją  myśli.  Dobrze  wiedziała,  że  tam  nie 

może  pozwolić  sobie  na  brak  koncentracji.  Jednak  coraz  trudniej  było  jej  odprężyć  się  po 

spektaklu.  Każdego  ranka  wstawała  pewna,  że  tego  dnia  Keane  wróci.  Każdej  nocy  leżała 

bezsennie, czekając, aż wzejdzie słońce. 

Wiosna była już w pełnym rozkwicie. Pokryte trawą place pachniały świeżą zielenią, 

dni  były  coraz  cieplejsze,  a  słońce  dłużej  pozostawało  na  niebie.  Kiedy  jednak  wszyscy  w 

cyrkowej  rodzinie  cieszyli  się  balsamicznym  powietrzem,  długim  dniem  i  bezchmurnym 

niebem, Jo zjadały nerwy. 

Stopniowo  zaczęła  popadać  w  rezygnację,  a  pustkę,  którą  odczuwała,  starała  się 

wypełnić pracą. 

Co  tydzień  poświęcała  trochę  czasu,  żeby  ćwiczyć  z  Gerrym.  Nie  wątpiła,  że  będzie 

dobrym treserem.  Lubił  zwierzęta i miał wiele zapału do pracy. Martwiło ją tylko, że  ciągle 

jest zbyt nonszalancki. 

Tego  dnia  nie  zaplanowano  popołudniówki,  więc  namiot  cyrkowy  pełen  był 

trenujących artystów. Jo stała z Gerrym w przedsionku do klatki. Uderzając w dłoń trzonkiem 

bata, udzielała chłopcu ostatnich instrukcji. 

- Buck wpuści Medina po pochylni. - Gerry kiwał ze zrozumieniem głową i nerwowo 

przełykał ślinę. - Kiedy wejdziemy do klatki, masz się poruszać jak mój cień. Idziesz, kiedy ja 

idę  i  nie  odzywasz  się,  póki  ci  nie  powiem,  że  wolno.  Jeśli  się  przestraszysz,  nie  uciekaj.  - 

Wzięła  go  za  rękę,  żeby  podkreślić,  jak  istotna  jest  ta  wskazówka.  -  Rozumiesz?  To  bardzo 

ważne! Powiesz mi, jeśli zechcesz wyjść, a ja przeprowadzę cię do przedsionka. 

- Nie będę uciekał, Jo - obiecał, ocierając o dżinsy dłonie wilgotne z podniecenia. 

- Jesteś gotowy? 

Gerry uśmiechnął się i kiwnął szybko głową. 

- No... 

Jo otworzyła drzwi prowadzące z przedsionka do klatki, wpuściła za sobą Gerry'ego i 

zabezpieczyła wyjście. Przeszła na środek areny spokojnym, równym krokiem. 

background image

- Wpuść go, Buck - zawołała i natychmiast usłyszała szczęknięcie krat. Merlin wszedł 

bez  pośpiechu,  wskoczył  na  swój  postument  i  ziewnąwszy  szeroko,  spojrzał  na  Jo.  -  Dziś 

masz solówkę, Merlin - powiedziała, zbliżając się do kota. - Pamiętaj, masz być obok mnie - 

poleciła Gerry'emu, który stał nieruchomo wpatrując się w zwierzę. Merlin rzucił mu obojętne 

spojrzenie i czekał. 

Jo ruchem ręki poleciła kotu usiąść na zadnich łapach. 

- Pierwsza komenda do każdego elementu musi być podawana z tego samego miejsca 

i  tym  samym  tonem.  To  wymaga  ogromnej  cierpliwości  i  wielu  powtórzeń  -  mówiła  do 

chłopca,  dając  lwu  sygnał,  żeby  opuścił  przednie  łapy.  -  Teraz  będę  chciała,  żeby  zeskoczył 

ze  słupka.  -  Uderzyła  batem  o  ziemię  i  Merlin  posłusznie  zeskoczył  na  arenę.  -  Teraz 

pokieruję  go  do  miejsca,  gdzie  chcę,  żeby  się  położył.  -  Zaczęła  iść,  upewniając  się,  czy  jej 

uczeń  jest  tuż  za  nią.  -  Klatka  jest  okrągła,  ma  dwanaście  metrów  średnicy.  Każdy  jej 

centymetr powinieneś znać jak własną kieszeń. W każdej chwili musisz dokładnie wiedzieć, 

w jakiej odległości od krat się znajdujesz. Jeśli cofając się, znajdziesz się za blisko brzegu, nie 

zostawisz sobie manewru w razie jakiegoś problemu. To jeden z największych błędów, jakie 

treser  może  popełnić.  -  Na  dany  sygnał  Merlin  położył  się  na  ziemi  i  przekręcił  na  bok.  - 

Dalej, Merlin - poleciła i lew przeturlał się kilkakrotnie po arenie. - Używaj często ich imion. 

W ten sposób bardziej zwracają uwagę na to, co mówisz. 

Jo  przesuwała  się  za  Merlinem,  wreszcie  kazała  mu  zatrzymać  się.  Kiedy  zaryczał, 

podrapała go po łbie trzonkiem bata. 

-  Lubią  pieszczoty  dokładnie  tak  samo  jak  koty  domowe,  ale  cały  czas  trzeba 

pamiętać,  że  nimi  nie  są  Podstawową  sprawą  jest,  żeby  nigdy  nie  obdarzyć  ich  całkowitym 

zaufaniem  -  tłumaczyła.  Podniosła  obie  ręce  i  Merlin  stanął  na  tylnych  nogach.  -  Dla  nich 

człowiek jest wielką niewiadomą. Dlatego właśnie w cyrku pracuje się z kotami urodzonymi 

w  naturze,  a  nie  w  niewoli.  Ari  jest  wyjątkiem.  Kot  urodzony  i  wychowany  w  niewoli  jest 

zbyt spoufalony z człowiekiem i przez to tracisz swoje atuty. 

Tak  niestety  również  bywa,  gdy  zbyt  długo  pracują  z  jednym  treserem.  -  Ruszyła  do 

przodu,  ciągle  trzymając  ręce  w  górze.  Merlin  szedł  za  nią  na  tylnych  łapach.  Tak  wy-

prostowany  miał  ponad  dwa  metry  wysokości.  -  O  dziwo,  im  dłużej  występują  w  jednym 

numerze, tym stają się bardziej niebezpieczne, a nie bardziej uległe. 

Kazała Merlinowi stanąć na czterech łapach i odesłała go z powrotem na słupek. 

- Gdy któryś z lwów uderzy  cię, musisz zareagować natychmiast, bo zawsze próbują 

to powtórzyć, tyle że za każdym razem starają się podejść bliżej. Masz jakieś pytania? 

background image

-  Setki  -  odparł  Gerry,  ocierając  usta  grzbietem  dłoni.  -  Tyle  że  nie  mogę  się  teraz 

skupić na żadnym z nich. 

Jo zaśmiała się. Merlin znów zaryczał, więc podrapała go po łbie. 

- Później wszystkie ci się przypomną. No dobra. Każ mu wstać. 

Gerry wytarł rękę o dżinsy i podniósł ją tak, jak setki razy widział to u Jo. 

- Wstań - nakazał kotu głosem, który prawie brzmiał zdecydowanie. Merlin przyglądał 

mu  się  przez  chwilę,  po  czym  spojrzał  na  Jo.  Nie  będę  przecież  zwracał  uwagi  na  tego 

amatora, mówiły jego oczy. Twarz Jo pozostała bez wyrazu. 

- Musisz być bardziej zdecydowany i tym razem użyj jego imienia - powiedziała. 

Gerry nabrał głęboko powietrza i powtórzył sygnał. 

- Wstań, Merlin. 

Merlin spojrzał na chłopaka i przez chwilę mierzył go swoimi bursztynowymi oczami. 

- Jeszcze raz - poleciła Jo. Słychać było, jak Gerry głośno przełyka ślinę. - To ma być 

rozkaz, włóż w to trochę autorytetu. 

-  Wstań,  Merlin!  -  Tym  razem  lew  posłuchał.  -  Zrobił  to  -  szepnął  Gerry  drżącym 

głosem, wypuszczając powietrze z płuc. - Naprawdę to zrobił. 

- Bardzo dobrze - pochwaliła Jo, zadowolona zarówno z lwa, jak i ucznia. - Teraz każ 

mu znów usiąść. - Kiedy i to zadanie zostało wykonane, poleciła Gerry'emu, żeby kazał lwu 

zeskoczyć  z  postumentu.  -  Proszę.  -  Podała  mu  swój  bat.  -  Podrap  go  trzonkiem  po  łbie.  - 

Czuła, że ręka mu lekko drży, ale trzymał bicz mocno, nawet wówczas, gdy Merlin zamknął 

oczy i zaryczał. 

- Bardzo dobrze ci poszło - pochwaliła Gerry'ego, gdy lew opuścił już klatkę. 

- Kiedy będę mógł wrócić? - Oddał jej bat, którego rączka była wilgotna od jego dłoni. 

- Przyjdź, gdy sobie przypomnisz wszystkie pytania. 

- Jo z uśmiechem poklepała go po ramieniu. 

- Dzięki, Jo. - Gerry był już w przedsionku. - Muszę opowiedzieć o tym chłopakom. 

-  No  to  leć.  -  Patrzyła,  jak  przeskakuje  barierkę  i  wypada  przez  tylne  wyjście.  Z 

uśmiechem oparła się o kraty. 

-  Czy  ja  też  taka  byłam?  -  spytała  Bucka,  który  przyglądał  się  jej  z  drugiego  końca 

klatki. 

-  Kiedy  pierwszy  raz  nakłoniłaś  kota  do  przyjęcia  wyjściowej  pozycji,  słuchaliśmy  o 

tym przez tydzień. 

Roześmiała się i wycierając o spodnie wilgotny bat, odwróciła się do wyjścia I wtedy 

zobaczyła, że stoi tuż za nią. 

background image

- Keane! - wykrzyknęła rozradowana. Zapomniała już, że całkiem niedawno zarzekała 

się,  iż  nigdy  nie  użyje  tego  imienia.  Jej  twarz  promieniała  radością.  -  Nie  wiedziałam,  że 

przyjechałeś.  -  Obie  dłonie  zacisnęła  na  bacie,  żeby  powstrzymać  się  przed  dotknięciem 

Keane'a. 

- Widzę, że tęskniłaś za mną. - Jego głos był dokładnie taki, jak go zapamiętała: niski i 

aksamitny. 

-  Trochę  -  przyznała  ostrożnie.  -  Wyjechałeś  na  dłużej,  niż zapowiadałeś.  -  Wygląda 

tak  samo,  myślała  jednocześnie.  Zupełnie  tak  samo.  Przecież  minął  tylko  jeden  miesiąc, 

uświadomiła sobie nagle. Dlaczego miała wrażenie, że to całe lata? 

-  Okazało  się,  że  czekało  na  mnie  więcej  spraw,  niż  się  spodziewałem.  Blado 

wyglądasz - zauważył, dotykając czubkiem palca jej policzka. 

-  Pewno  za  rzadko  wychodziłam  na  słońce  -  odparła  wymijająco.  -  Jak  było  w 

Chicago?  -  Za  wszelką  cenę  musiała  tak  prowadzić  rozmowę,  żeby  nie  poruszać  osobistych 

tematów,  póki  nie  opanuje  trochę  emocji.  Jego  nagłe  pojawienie  się  całkiem  wytrąciło  ją  z 

równowagi. 

-  W  porządku  -  powiedział,  zaglądając  do  klatki.  -  Widzę,  że  zaczęłaś  uczyć 

Gerry'ego. 

Z  ulgą  powitała  zmianę  tematu.  Teraz,  gdy  rozmawiali  o  sprawach  zawodowych, 

mogła się już rozluźnić. 

- Dziś zaczął ćwiczyć z dorosłym lwem. Dobrze mu poszło. 

- Trząsł się. Widać to było nawet z miejsca, gdzie stałem. 

- To był jego pierwszy raz... - zaczęła. 

- Nie zamierzałem go krytykować - przerwał odrobinę niecierpliwie. - Chodzi mi o to, 

ż

e  stał  obok  ciebie,  dygocząc  jak  osika,  podczas  gdy  ty  byłaś  spokojna  i  opanowana.  Czy 

nigdy nie odczuwasz strachu? 

- Strachu? - powtórzyła, unosząc brwi. - Oczywiście, że się boję. Bardziej niż Gerry... 

lub bardziej niż ty byś się bał. 

- O czym ty mówisz? - nie zrozumiał Keane. Ze zdumieniem spostrzegła, że jest zły. - 

Widziałem, jak ten chłopak się poci. 

- Głównie z podniecenia - tłumaczyła cierpliwie. - Nie ma jeszcze tyle doświadczenia, 

ż

eby  naprawdę  odczuwać  strach.  -  Odrzuciła  włosy  i  odetchnęła  głęboko.  Nie  lubiła 

rozmawiać  o  swoich  obawach,  a  szczególnie  trudno  było  o  tym  mówić  z  Keane'em.  Jednak 

skoro  chciała,  żeby  zrozumiał  sprawy  cyrku,  musiała  mu  o  tym  opowiedzieć.  -  Prawdziwy 

strach  przychodzi,  gdy  się  dobrze  zna  i  rozumie  lwy.  Ty  możesz  tylko  przypuszczać,  co 

background image

potrafią  zrobić  człowiekowi.  Ja  to  wiem.  -  Jej  oczy  były  całkiem  spokojne,  gdy  odszukała 

jego wzrok. - Mój ojciec raz omal nie stracił nogi. Miałam około pięciu lat, ale doskonale to 

pamiętam. Popełnił błąd i ważący blisko ćwierć tony nubijski lew zatopił kły w jego udzie, po 

czym powlókł go wokół areny. Na szczęście, uwagę lwa odciągnęła samica w okresie rui. Nie 

pamiętam już, ile szwów założono ojcu ani jak długo trwało, nim zaczął normalnie chodzić, 

ale ciągle pamiętam oczy kota, który go zaatakował. Gdy zaczynasz pracować w klatce, dość 

szybko poznajesz, co to strach, ale uczysz się go kontrolować. I albo potrafisz ukierunkować 

go właściwie, albo szukasz innego zajęcia. 

-  Więc  dlaczego?  -  nie  ustępował  Keane.  Chwycił  ją  za  ramiona,  nim  zdołała  się 

odwrócić.  -  Czemu  to  robisz?  I  nie  mów  mi,  że  to  twoja  praca,  bo  takie  wyjaśnienie  mi  nie 

wystarcza. 

-  To  oczywiście  jeden  z  powodów,  ale  nie  jedyny  -  powiedziała  wolno.  -  Również 

dlatego, że to wszystko, co naprawdę umiem. I dlatego, że jestem w tym dobra. - Patrzyła mu 

w  twarz,  usiłując  zrozumieć,  skąd  się  wziął  jego  nastrój.  Może  uważał,  że  nie  powinna 

zabierać  Gerry'ego  do  klatki?  -  Gerry  też  będzie  dobry  -  dodała.  -  Wydaje  mi  się,  że  każdy 

musi  znaleźć  coś,  w  czym  naprawdę  czuje  się  dobry.  Ja  poza  tym  chcę  pokazać  ludziom, 

którzy tu przychodzą, możliwie najlepszy występ. A najważniejsze jest chyba to, że kocham 

swoje koty. 

Keane milczał przez chwilę. 

~ Pewno można uzależnić się od adrenaliny. A kiedy wpadnie się w nałóg, trudno bez 

niego żyć - skomentował jej wyjaśnienia. 

- Keane... - Wymówiła jego imię, nim zdążyła się powstrzymać. Kiedy na nią spojrzał, 

uświadomiła  sobie,  że  właściwie  jest  tylko  jedna  sprawa,  o  którą  ma  prawo  spytać.  -  Czy 

zastanawiałeś się, co zamierzasz zrobić z nami... z cyrkiem? 

- Nie popędzaj mnie, Jo. - W jego  głosie i  wzroku pojawiło się wyraźne  ostrzeżenie. 

Kiwnął głową i ruszył do wyjścia. 

Ze  zmarszczonym  czołem  patrzyła,  jak  odchodzi  sprężystym  krokiem.  Dopiero  teraz 

zauważyła,  że  dłonie  ma  tak  samo  spocone,  jak  przed  chwilą  Gerry.  Ze  złością  otarła  je  o 

spodnie. 

- Chcesz o tym pogadać? 

Odwróciła się zaskoczona. Za nią stał Jamie w pełnym rynsztunku klauna. 

- O, Jamie. Nie zauważyłam cię. 

- Od wyjścia z klatki nie widziałaś nikogo prócz Prescotta. 

- Czemu się ucharakteryzowałeś? - spytała, ignorując jego uwagę. 

background image

Jamie wskazał psa, który siedział przy jego nodze. 

-  Ten  szczeniak  w  ogóle  nie  reaguje  na  moje  polecenia,  jeśli  nie  jestem  umalowany. 

Więc jak: chcesz o tym porozmawiać? 

- O czym? 

- O Prescotcie i o tym, co do niego czujesz. 

Piesek siedział cierpliwie, machając ogonem. Jo pochyliła się i zmierzwiła jego szarą 

sierść. 

- Nie wiem, o co ci chodzi. 

- Słuchaj... Wiem, jak to jest, gdy się oszaleje na czyimś punkcie. 

- Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że oszalałam na punkcie Keane'a Prescotta? - 

Jo nie odrywała oczu od psiaka. 

- Jo, to ja! Pamiętasz mnie? - Jamie chwycił jej rękę i zmusił Jo, żeby wstała. - Pewno 

nie każdy mógłby to zauważyć, ale też nie wszyscy znają cię tak dobrze. Chodziłaś przybita 

od chwili, gdy wyjechał do Chicago. Szukałaś go w każdym samochodzie, który pojawiał się 

na  placu.  A  teraz,  kiedy  go  wreszcie  zobaczyłaś,  rozbłysłaś,  jak  najjaśniejsza  gwiazda.  Nie 

twierdzę, że to coś złego zakochać się w nim, ale... 

- Zakochać się? - powtórzyła zdumiona. 

- Taa... właśnie - przytaknął spokojnie. - Zakochać się, Jo. 

Patrzyła na niego i nagle wszystko zrozumiała. 

- Zakochać się w nim - mruknęła, sprawdzając, jak to brzmi. - O nie! - Zamknęła oczy 

i  westchnęła  ciężko.  -  O  Boże,  nie!  -  Uniosła  powieki  i  rozejrzała  się  wokół,  ciekawa,  czy 

ś

wiat wygląda teraz jakoś inaczej. - I co ja mam robić? 

- Kurczę, nie wiem. Prawdę mówiąc, sam nie odnoszę zbyt wielkich sukcesów na tym 

polu.  -  Poklepał  ją  pocieszająco.  -  Chciałem  tylko  przypomnieć  ci,  że  masz  życzliwego 

słuchacza. - Uśmiechnął się niepewnie i szybko odszedł. 

Całe  popołudnie  pochłaniała  ją  myśl,  że  jest  zakochana.  Przez  chwilę  nawet  miała 

wrażenie,  że  podoba  się  jej  to  całkiem  nowe  doświadczenie.  Czuła  się  lekko  i  pewnie, 

zupełnie, jakby obdarowano ją gwiazdką z nieba. Zaczęła marzyć na jawie. 

Keane też ją pokochał. Nie potrafił już bez niej żyć, więc postanowił się z nią ożenić. 

Będą mieli dzieci i dom na wsi. Nauczy się gotować i będzie wydawać wytworne przyjęcia... 

Kretynka.  Ze  złością  przywołała  się  do  porządku  i  wróciła  do  rzeczywistości.  Kiedy 

szła  z  Pete'em  karmić  koty,  starała  się  pamiętać  o  tym,  że  bajki  są  dla  dzieci.  Nic  z  tych 

marzeń nie ma szans się spełnić, upominała się surowo. Raczej powinnam zastanowić się, jak 

sobie z tym poradzić, zanim zabrnę za daleko. 

background image

- Pete - zaczęła zdawkowo, nabijając na długi drąg porcję surowego mięsa dla Abry. - 

Byłeś kiedyś zakochany? 

Pete powoli żuł gumę. 

-  Niech  się  zastanowię.  -  Wydął  dolną  wargę  i  z  namysłem  patrzył,  jak  Jo  wsuwa 

mięso przez kraty. - Najwyżej jakieś osiem lub dziesięć razy. 

Roześmiała się, przechodząc do następnej klatki. 

- Pytam poważnie - powiedziała. - Chodzi mi o prawdziwą miłość. 

-  Łatwo  się  zakochuję  -  wyznał  ponuro.  -  Dla  ładnej  buzi  natychmiast  tracę  głowę. 

Prawdę mówiąc, dla brzydkiej też. 

-  No  dobra.  Skoro  jesteś  takim  ekspertem,  powiedz  mi,  co  należy  robić,  jeśli 

zakochasz się w kimś, kto ciebie nie kocha, a ty nie chcesz, żeby ten ktoś dowiedział się, że 

jesteś zakochany, bo boisz się zrobić z siebie idiotę. 

-  Momencik.  -  Pete  zacisnął  mocno  powieki.  -  Najpierw  muszę  zrozumieć  twoje 

pytanie.  -  Przez  chwilę  bezgłośnie  poruszał  ustami.  -  W  porządku.  Sprawdźmy  tylko,  czy 

dobrze  wszystko  pojąłem.  -  Otworzył  oczy  i  w  skupieniu  zmarszczył  czoło.  -  Jesteś 

zakochana... 

- Nie powiedziałam, że jestem zakochana - przerwała mu pospiesznie. 

Pete uniósł brwi. 

-  To  tylko  taka  forma.  Mówię  „ty”  w  sensie  ogólnym  -  wyjaśnił.  Jo  kiwnęła  ze 

zrozumieniem  głową,  udając,  że  karmienie  zwierząt  pochłaniają  bez  reszty.  -  No  więc...  Ty 

jesteś  zakochana,  a  ten  facet  nie.  To  najpierw  musisz  się  upewnić,  czy  rzeczywiście  cię  nie 

kocha. 

- Nie kocha - mruknęła i czym prędzej poprawiła się: 

- Załóżmy, że nie. 

Pete rzucił na nią kątem oka. 

-  W  takim  razie  przede  wszystkim  musisz  skłonić  go,  żeby  zmienił  zdanie.  Możesz 

trzepotać  rzęsami  i  uśmiechać  się.  -  Zademonstrował  swoją  propozycję,  wstydliwie 

opuszczając powieki i uśmiechając się nieśmiało. - Możesz wywołać w nim zazdrość albo mu 

pochlebiać.  Dziewczyno,  nie  sposób  wyliczyć,  ile  jest  sposobów,  żeby  zdobyć  faceta.  Ja  się 

dawałem złapać na wszystkie. 

- Przypuśćmy jednak, że nie chcę korzystać z żadnego z tych sposobów. Załóżmy, że 

naprawdę  tego  nie  potrafię  i  nie  chcę  doprowadzić  do  sytuacji,  w  której  czułabym  się 

upokorzona. Przypuśćmy, że to jest ktoś... chodzi mi o to, że właściwie nie ma szans, żeby się 

między nami ułożyło. Co wtedy? 

background image

-  Za  dużo  tych  przypuszczeń  -  uznał  Pete  i  pogroził  jej  palcem.  -  Mnie  też  przyszło 

jedno do głowy. Przypuśćmy, że głupio kombinujesz, bo zanim podjęłaś grę, już założyłaś, że 

nie wygrasz. 

- Czasami podczas gry można się dotkliwie poranić - odparowała. - Szczególnie, gdy 

nie znasz reguł. 

Pete machnął lekceważąco ręką. 

-  Oczywiście  najlepiej  jest  wygrywać,  ale  czasami  wystarczy  tylko,  że  się  gra.  Jo, 

masz otwarty umysł i mocne nerwy. I ty boisz się zaryzykować? 

- Mam wrażenie, Pete, że podejmuję ryzyko tylko wtedy, gdy dobrze skalkuluję swoje 

szanse. Wiem, co się stanie, jeśli popełnię błąd. 

-  A  mnie  się  zdaje,  że  powinnaś  mieć  więcej  zaufania  do  Jo  Wilder  -  powiedział, 

klepiąc ją po policzku. 

- Cześć, Jo. 

Spojrzała przez ramię i spostrzegła, że zbliża się do nich Rose. Ubrana była w dżinsy, 

prostą białą bluzkę, a na ramieniu niosła dwumetrowego węża boa. 

- Cześć, Rose. - Jo przekazała Pete'owi drąg do  karmienia lwów. -  Bierzesz Baby na 

spacer? 

- Musi trochę odetchnąć świeżym powietrzem - odpowiedziała dziewczyna, głaszcząc 

swojego podopiecznego. 

- Szukasz Jamiego? - spytała Jo. Rose dumnie odrzuciła czarne loki. 

- Nie zamierzam tracić dla niego czasu. Przestałam się nim interesować. 

- To jeszcze jeden sposób - wtrącił Pete. - Zaskoczenie. Zmiana frontu. 

Rose ze zdumieniem spojrzała na Pete'a, po czym przeniosła wzrok na Jo. 

- O czym on mówi? 

Jo ze śmiechem usiadła na wysokiej beczce na deszczówkę. 

- O tym, jak złapać faceta - wyjaśniła, wystawiając twarz na słońce. 

- Zaskoczenie - powtórzył Pete, poprawiając czapeczkę. - Wariuje, zastanawiając się, 

czemu nagle przestałaś go zauważać. 

Rose przez chwilę rozważała ten pomysł. 

- I to działa? 

- Dziewięćdziesiąt procent skuteczności - zapewnił Pete, poklepując przyjaźnie Baby. 

- Może mimo wszystko nie wsadzę Baby do przyczepy Carmen - mruknęła Rose. - O, 

spójrzcie.  Idą  tu  Duffy  i  właściciel.  -  Niepoprawna  kokietka,  automatycznie  sięgnęła  do 

włosów. - O rety, on jest naprawdę niesamowicie przystojny. Nie uważasz, Jo? 

background image

Oczy Jo napotkały wzrok Keane'a. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia. 

- Masz rację - zgodziła się, siląc się na obojętność. - Jest bardzo atrakcyjny. 

- Cześć, Duffy. - Rose obdarzyła korpulentnego mężczyznę zdawkowym uśmiechem i 

skierowała uwagę na Keane'a. - Witamy, panie Prescott. Miło, że pan do nas wrócił. 

-  Witaj,  Rose.  -  Uśmiechnął  się  do  niej  i  uniósł  brwi,  kiedy  spostrzegł  węża 

owiniętego wokół jej szyi. - Kim jest twój przyjaciel? 

- To Baby. - Poklepała grzbiet w beżowe plamki. 

- Ach tak. - W złotych oczach Keane'a pojawiła się iskierka humoru. - Cześć, Pete. - 

Kiwnął głową opiekunowi lwów. 

Jo  przyszło  nagle  do  głowy,  że  poza  pragnieniem  miłości,  Keane  wzbudzał  w  niej 

strach.  Bała  się  władzy,  jaką  miał  nad  nią  i  tego,  że  mógłby  ją  skrzywdzić.  Na  szczęście 

strach  to  uczucie,  które  doskonale  rozumiała.  Można  sobie  z  nim  poradzić,  trzeba  tylko 

zastosować podstawową zasadę z areny: nie wolno się odwracać ani uciekać. 

W  milczeniu  przyglądali  się  sobie,  podczas  gdy  pozostali  obserwowali  ich  z 

mniejszym lub większym zainteresowaniem. Trwało to chwilę, póki Duffy nie odchrząknął i 

nie odezwał się wreszcie. 

- Jo? 

Spokojnie, bez pośpiechu, przeniosła na niego spojrzenie. 

- Tak, Duffy? 

-  Właśnie  posłałem  jedną  z  tancerek  do  dentysty.  Będziesz  musiała  ją  zastąpić. 

Garderobiani już wiedzą, że mają się tobą zająć. 

- Dobrze. - Jo uśmiechnęła się swobodnie, choć ciągle czuła na sobie wzrok Keane'a. - 

Chyba powinnam poćwiczyć chodzenie na tych dziesięciocentymetrowych obcasach. 

- Duffy - wpadła im w słowo Rose i pociągnęła menedżera za rękaw. - Kiedy wreszcie 

pozwolisz mi wystąpić w jakimś tanecznym numerze? Ostatnio sporo ćwiczyłam. - Zręcznie 

odwinęła Baby ze swojej szyi. - Niech pan go chwilę potrzyma - poprosiła, wkładając boa w 

ramiona Keane'a. 

- O... - Keane poprawił węża na rękach i niepewnie spojrzał w jego znudzone oczy. - 

Mam nadzieję, że nie jest głodny. 

- Zjadł smaczne śniadanko - zapewniła Rose. 

-  Baby  nie  jada  właścicieli  -  dodała  Jo,  nie  starając  się  nawet  ukrywać  uśmiechu.  Po 

raz  pierwszy  widziała,  że  Keane  jest  zaniepokojony.  -  Czasami  tylko  jakiegoś  zagubionego 

mieszczucha. Rose ściśle przestrzega jego diety. 

background image

- Zakładam - zaczął Keane, gdy Baby przesunął się trochę w jego ramionach - że wie, 

z kim ma do czynienia. 

Ciągle śmiejąc się z jego niepewnej miny, Jo odwróciła się do Pete'a. 

- Czy ktoś poinformował Baby, że mamy nowego właściciela? 

- Prawdę mówiąc, nie miałem okazji - odparł Pete. 

-  Oni  tylko  tak  panu  dokuczają,  panie  Prescott  -  uspokoiła  go  Rose,  kończąc  występ 

efektownym szpagatem. 

- Baby w ogóle nie jada ludzi. Jest łagodny jak baranek. 

- Poderwała się na nogi i otrzepała dżinsy. - A gdy pan weźmie na ręce kobrę... 

-  O,  nie,  dziękuję  -  zastrzegł  się  Keane,  przekazując  wielkie  cielsko  ponownie  w 

ramiona Rose. 

Dziewczyna założyła węża na szyję. 

- Skończyłam, Duffy. I co ty na to? 

-  Poproś,  żeby  któraś  z  dziewczyn  pokazała  ci  cały  układ  -  polecił,  kiwając  głową  z 

zadowoleniem. - A potem zobaczymy. - Z uśmiechem patrzył, jak odchodzi przez plac. 

-  Hej,  Duffy!  -  Tym  razem  to  był  Jamie.  -  Jacyś  ludzie  z  miasta  chcą  się  z  tobą 

widzieć. Odesłałem ich do czerwonego wozu. 

- Świetnie. Pójdę od razu z tobą. - Duffy ruszył w stronę Jamiego. 

- No, muszę dowiedzieć się o kostium. - Jo zeskoczyła zręcznie z beczki. Zamierzała 

przemknąć obok  Keane^, jednak zanim jej buty  dotknęły ziemi, ręce Keane'a chwyciły ją w 

talii. 

Przez  tkaninę  bluzki  czuła  ciepło  jego  palców.  Pragnęła  całą  sobą,  żeby  tak  jej  nie 

trzymał. I już po chwili marzyła, żeby przyciągnął ją bliżej. Walczyła ze sobą, żeby zachować 

siły,  a  jednocześnie  czuła,  jak  wargi  zaczynają  ją  palić  od  pocałunku,  który  był  w  jego 

spojrzeniu. Serce waliło jej tak mocno, że zagłuszało wszystkie inne dźwięki. 

Keane przesunął dłoń wzdłuż jej grubego warkocza. 

Powoli podniósł wzrok, zajrzał jej w oczy, po czym nagle opuścił ręce i  odsunął się, 

ż

eby zrobić przejście. 

- Powinnaś kazać garderobianym zrobić parę zakładek w kostiumie. 

Chyba  nie  mam  szans,  aby  połapać  się  w  jego  zmiennych  nastrojach,  pomyślała. 

Przeszła  obok  niego  i  ruszyła  przez  plac.  Może  gdy  zajmie  się  pracą,  Keane  Prescott 

przestanie wypełniać jej myśli. Może... 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Przed wieczornym przedstawieniem widownia była wypełniona do ostatniego miejsca. 

Orkiestra zagrała skoczną, hałaśliwą melodię i po hipodromie ruszył korowód cyrkowców. Jo, 

w kostiumie pasterki, prowadziła na smyczy owieczkę. Jej występy najczęściej odbywały się 

na  początku  spektaklu,  rzadko  więc  pojawiała  się  na  paradzie.  Dziś  cieszyło  ją,  że  może  z 

bliska spojrzeć na widzów. Kiedy była w klatce ze swoimi lwami, w ogóle nie dostrzegała, co 

się dzieje wokół. 

Teraz  widziała,  jak  bardzo  różnorodna  publiczność  przybyła  do  cyrku:  maleńkie 

dzieci,  ich  niewiele  starsze  rodzeństwo,  rodzice,  dziadkowie.  Wszyscy  witali  artystów 

entuzjastycznymi oklaskami, a na ich twarzach malowało się pełne napięcia oczekiwanie. 

Po  paradzie  przygotowała  się  do  numeru,  w  którym  występowała  jako  Królowa 

Dżungli. Następny kostium przeobraził ją w jednego z Dwunastu Wirujących Motyli. 

Jej  ostatnim  obowiązkiem  w  przedstawieniu  była  przejażdżka  na  Maggie,  z  którą 

występowała  w  finale.  To  właśnie  teraz,  bardziej  niż  w  jakimkolwiek  innym  momencie 

spektaklu,  czuła,  jak  bardzo  dopinguje  ją  aplauz  widowni.  Ten  czar  pojawiał  się  wraz  z 

muzyką, gwizdkiem konferansjera, radosnym śmiechem dzieci. Przez kilkanaście sekund nie 

pamiętała o wysiłku, długich godzinach pracy, życiu na walizkach. 

Na  placu  kręcili  się  artyści,  pracownicy  techniczni,  pomocnicy.  Zawsze  mieli  do 

opowiedzenia  jakieś  anegdoty,  omawiali  elementy  programu,  wymieniali  spostrzeżenia.  Jo, 

dosłownie naładowana energią, postanowiła wziąć udział w demontażu głównego namiotu. 

W  przyczepie  włączyła  małą  lampkę,  machinalnie  zaplotła  warkocz  i  przeszła  do 

łazienki.  Szybkimi  ruchami  usuwała  sceniczny  makijaż.  Sięgała  właśnie  do  zapięcia 

kostiumu, gdy rozległo się pukanie. 

-  Proszę!  -  zawołała  i  ruszyła  w  stronę  wejścia.  Stanęła  nieruchomo,  gdy  drzwi  się 

otworzyły i ukazał się w nich Keane. 

- Nikt ci nie mówił, że  najpierw należy pytać, kto to? - Sięgnął do tyłu i zablokował 

zamek. 

-  Nigdy  nie  zamykam  drzwi  -  odparła.  Jego  bezceremonialne  zachowanie 

doprowadzało ją do furii. 

- Przywiozłem ci coś z Chicago. 

- Co to takiego? - spytała. 

- Na pewno nie gryzie - zapewnił z uśmiechem, podając jej prezent. 

background image

-  Och!  To  Dante!  -  wykrzyknęła,  gdy  rozwinęła  papier.  Niemal  z  czcią  pogładziła 

ciemną  okładkę.  W  nozdrza  uderzył  ją  piękny  zapach  skóry.  Otworzyła  tomik  powoli, 

zupełnie jakby chciała jak najbardziej przeciągnąć tę przyjemność. 

- Jaka piękna - szepnęła wzruszona. - To miło z twojej strony, że o mnie pomyślałeś. 

Dziękuję. 

- To chyba całkiem naturalne - odparł. 

- Nie wiem, co powiedzieć. - Spuściła oczy. 

-  Już  wszystko  powiedziałaś.  -  Wyjął  z  jej  ręki  książkę  i  przekartkował  ją.  - 

Zazdroszczę ci, że możesz to czytać w oryginale. 

Uśmiechnęła się na te słowa. 

- Masz może kawę? - spytał, odkładając książkę na stół. 

-  Już  robię.  Chociaż  pewno  będziesz  żałował,  że  nie  poszedłeś  do  namiotu 

kuchennego. - Ruszyła do kuchenki. Czuła, że Keane idzie za nią. 

- Widziałeś cały spektakl? - spytała obojętnie, sięgając po słoik z kawą. 

- Duffy wykorzystał mnie do pracy przy rekwizytach - odpowiedział. 

Ze śmiechem odwróciła głowę i ledwie to zrobiła, wiedziała, że popełniła błąd. Twarz 

Keane'a  była  oddalona  nie  więcej  niż  kilka  centymetrów.  Z  jego  spojrzenia  jasno  odczytała, 

jakie ma intencje. Pragnął jej i zamierzał ją zdobyć. Nim zdążyła się odsunąć, położył ręce na 

jej ramionach i odwróci! ją do siebie. Wiedziała, że znalazła się w pułapce. 

Keane wsunął palce w jej warkocz i powoli go rozplątywał, aż włosy rozsypały się na 

jej ramionach. 

-  Marzyłem  o  tym  od  chwili,  gdy  zobaczyłem  cię  po  raz  pierwszy  -  mówił  cicho, 

biorąc pełną garść włosów. 

- Woda - wykrztusiła, próbując odwrócić się do kuchenki. 

- Masz ochotę na kawę? - wymruczał. Jego palce przesunęły się na jej szyję. 

- Nie - szepnęła W tym momencie pragnęła jedynie należeć do niego. 

- Drżysz. - Czuł, jak przeszedł ją dreszcz, gdy przyciągnął ją bliżej. - Czy to strach? - 

pytał, dotykając kciukami jej warg. - Czy podniecenie? 

- I jedno, i drugie - odparła. Westchnęła, gdy położył dłoń na jej sercu, które teraz biło 

jak  oszalałe.  -  Czy  ty...  -  Przerwała,  bo  zabrakło  jej  tchu.  -  Czy  będziesz  się  teraz  ze  mną 

kochał? 

-  Piękna  Jovilette  -  szepnął,  zbliżając  usta  do  jej  twarzy.  -  Prostolinijna,  uczciwa, 

nieustraszona... porywająca. 

background image

Z  zapałem  odpowiedziała  na  dotyk  jego  warg.  Odrzuciła  wszystkie  mądre  zasady, 

pogrążyła  się  w  odczuciach  i  pozwoliła  sercu  zawładnąć  nad  jej  wolą.  Kiedy  jej  wargi 

rozchyliły się, nie był to gest poddania, lecz równie gorącego pragnienia. 

Całował ją delikatnie, czując, że Jo balansuje na granicy pożądania. Jego usta kusiły, 

obiecywały,  spełniały  oczekiwania.  Jej  skóra  była  taka  ciepła  Z  gardła  wydarł  mu  się  pełen 

zachwytu  niski  pomruk,  gdy  poczuł,  jak  jej  pierś  pręży  się  pod  jego  dłonią.  Odkrywał  ją 

powoli, bez pośpiechu, zupełnie jakby chciał zapamiętać każde zaokrąglenie. Już nie drżała, 

stała się teraz powolna i uległa. W jej cichych westchnieniach słyszał zdumienie i zachwyt. 

Z  gwałtownością,  która  odebrała  jej  oddech,  przygarnął  ją  mocniej,  niecierpliwie 

miażdżąc  jej  usta.  Zmysły  Jo  zareagowały  na  jego  porywczość,  przenosząc  ją  w  świat,  jaki 

mogła  sobie  tylko  wyobrazić.  Ręce  Keane'a  stały  się  bardziej  natarczywe  i  niecierpliwe. 

Oboje rzucili się teraz w fale namiętności, w ocean, który nie miał horyzontu ani dna. Jo nie 

zamierzała się już opierać. Ona także chciała zanurzyć się jak najgłębiej. 

Z początku myślała, że to serce tak głośno tłucze się o jej żebra. Kiedy Keane odsunął 

się,  zamruczała  i  przyciągnęła  go  z  powrotem.  Jego  spragnione  usta  natychmiast 

odpowiedziały na wezwanie, ale gdy stukanie nie umilkło, znów się od niej oderwał z cichym 

przekleństwem. 

-  Drzwi  -  wyjaśnił,  gdy  zdezorientowana  podniosła  wzrok.  -  Lepiej  otwórz  - 

zasugerował. 

Zdołała  jakoś  wrócić  do  rzeczywistości.  Na  miękkich  nogach  pokonała  odległość  do 

drzwi. 

- Co się dzieje, Buck? - powiedziała możliwie spokojnie, otwierając je. 

- Jo... - Twarz jej asystenta pozostawała w cieniu, ale w tej jednej sylabie Jo usłyszała 

rozpacz. - To Ari. 

Nie  zdążył  jeszcze  wymówić  imienia,  gdy  wypadła  z  przyczepy  i  popędziła  przez 

obóz. Przy klatce Ariego zastała Pete'a i Gerry'ego. 

- Bardzo źle? - spytała niespokojnie, gdy Pete wyszedł jej naprzeciw. 

- Tym razem bardzo. 

Miała ochotę pokręcić głową i zaprzeczyć temu, co wyczytała w jego oczach. Zamiast 

tego odepchnęła go na bok i podeszła do klatki. Stary kot leżał na boku. Jego pierś unosiła się 

i opadała przy każdym ciężkim oddechu. 

- Otwórz - zażądała. 

-  Nie  wejdziesz  do  środka  -  usłyszała  głos  Keane'a,  a  na  ramionach  poczuła  jego 

dłonie. Kiedy odwróciła głowę, jej spojrzenie było zamglone. 

background image

- Owszem, wejdę. Ari nie skrzywdzi ani mnie, ani nikogo innego. On umiera. A teraz 

zostaw  mnie  w  spokoju.  - Jej  głos  był  niski  i  bezbarwny.  -  Otwórz  -  powtórzyła  polecenie  i 

wyrwała się z rąk Keane'a. Kraty szczęknęły, gdy Pete uchylił drzwi. 

Ari prawie nie drgnął. Kiedy przy nim uklękła, zobaczyła w jego wzroku zmęczenie i 

ból. 

-  Ari  -  szepnęła.  Przyłożyła  dłoń  do  jego  boku  i  wyczuła  nierówny  rytm  oddechu. 

Próbował  zareagować  na  jej  dotyk  i  szeptane  imię,  ale  zdołał  tylko  trochę  przesunąć  wielki 

łeb. Opuściła  głowę i zanurzyła twarz w jego  grzywie. Nabrała  głęboko  powietrza, próbując 

się uspokoić. 

-  Buck.  -  Słyszała,  że  podchodzi,  nie  spuszczała  jednak  wzroku  z  lwa.  -  Przynieś  mi 

torbę  lekarską.  Potrzebna  mi  strzykawka  z  pentobarbitalem.  -  Czuła,  że  się  zawahał,  nim 

odpowiedział: 

- Dobrze, Jo. 

Siedziała  cicho,  głaszcząc  głowę  Ariego.  Z  dala  dobiegały  ją  dźwięki  składania 

namiotu  i  nawoływania  ludzi.  Jakiś  słoń  zatrąbił  i  kilka  klatek  dalej  Faust  zaryczał  w  od-

powiedzi. 

- Jo. - Odwróciła głowę, słysząc głos Bucka. Odgarnęła włosy z oczu. - Pozwól, ja to 

zrobię. 

Pokręciła tylko głową i wyciągnęła rękę. 

- Jo. - Keane podszedł do krat. Jego głos był łagodny, a oczy tak bardzo przypominały 

oczy lwa, który leżał przy jej kolanach, że z trudem powstrzymała szloch. - Nie musisz tego 

robić sama. 

-  To  mój  kot  -  odparła  głucho.  -  Powiedziałam,  że  to  zrobię,  gdy  nadejdzie  czas.  A 

teraz  nadszedł.  -  Przeniosła  wzrok  na  Bucka.  -  Daj  strzykawkę,  Buck.  Niech  już  będzie  po 

wszystkim. - Kiedy strzykawka znalazła się w jej dłoni, Jo spojrzała na nią i zacisnęła palce. 

Przełknęła  z  trudem  ślinę  i  odwróciła  się  do  Ariego.  Mimo  dwudziestu  dwóch  lat  życia  w 

niewoli, ciągle było w nim coś nieujarzmionego. 

-  Byłeś  najlepszy  -  powiedziała,  gładząc  go  po  grzywie.  -  Zawsze  byłeś  najlepszy.  - 

Czuła,  że  ogarniają  paraliżujący  chłód.  -  Teraz  jesteś  zmęczony.  Pomogę  ci  zasnąć.  - 

Ś

ciągnęła  zabezpieczenie  ze  strzykawki  i  poczekała,  aż  ręce  przestaną  jej  drżeć.  -  To  nie 

będzie bolało... Już nigdy nic nie będzie cię bolało. 

Mimowolnie otarła usta grzbietem dłoni, po czym szybkim ruchem wbiła igłę w bark 

Ariego.  Z  ust  wydarł  jej  się  cichy  jęk,  gdy  opróżniała  strzykawkę.  Ari  nie  wydał  żadnego 

dźwięku,  tylko  jego  oczy  były  utkwione  w  twarzy  Jo.  Nie  próbowała  dodawać  mu  otuchy, 

background image

siedziała  tylko  przy  nim,  głaszcząc  jego  futro.  Stopniowo  jego  oddech  zaczął  się  uspokajać, 

robił się coraz cichszy, aż w końcu zupełnie ustał. Jo czuła, jak lew nieruchomieje, i jej dłoń 

zanurzona w grzywie zacisnęła się w pięść. Jej ciałem wstrząsnął jeden silny dreszcz. Wzięła 

się w garść i wyszła z klatki, zamykając za sobą drzwi. Szła sztywno, bo miała wrażenie, że 

jej kości zaraz się rozsypią. Nagle Keane chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. 

- Zajmij się wszystkim - rzucił, kiedy przechodzili obok Bucka. 

- Nie - zaprotestowała Jo, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. - Ja to zrobię. 

- Nie, nie ty. - W tonie Keane'a słychać było stanowczość. - Już wystarczy. 

-  Nie  będziesz  mi  mówił,  co  mam  robić  -  rzuciła  ostro,  pozwalając,  by  jej  rozpacz 

znalazła ujście w gniewie. 

- Owszem, będę - nie ustępował, nie zwalniając uścisku. 

- Nie masz prawa mi rozkazywać - upierała się, czując, że zdradzieckie łzy podchodzą 

jej do gardła. - Puść mnie! Natychmiast! 

Keane stanął i chwycił ją za ramiona. W jego oczach odbijał się blask księżyca. 

- Nie zmusisz mnie, żebym cię zostawił w tym stanie. 

- Nic ci do moich przeżyć... - zaczęła, Keane jednak nie słuchał jej. Znów chwycił ją 

za  rękę  i  pociągnął  w  stronę  przyczepy.  Rozpaczliwie  pragnęła  wypłakać  swój  żal  w 

samotności. Keane nie zważał na jej protesty, jakby w ogóle ich nie słyszał. Wciągnął ją do 

wozu i zamknął drzwi. 

- Czy możesz stąd wyjść? - zażądała, gwałtownie łykając łzy. 

-  Nie,  dopóki  nie  stwierdzę,  że  czujesz  się  lepiej  -  powiedział  spokojnie,  idąc  do 

kuchni. 

- Czuję się znakomicie. - Oddech jej się rwał. - A raczej będę się tak czuła, kiedy mnie 

wreszcie zostawisz. Nie masz prawa wtykać nosa w moje sprawy. 

- Już mi to mówiłaś - odparł łagodnie z głębi przyczepy. 

- Zrobiłam to, co koniecznie. - Z całych sił trzymała się w ryzach. - Ulżyłam choremu 

zwierzęciu w cierpieniu i to wszystko. - Głos jej się załamał. - Na miłość boską, Keane! Idź 

sobie! 

Cicho wrócił z kuchni i podał jej szklankę wody. 

- Wypij to. 

-  Nie.  -  Odwróciła  głowę.  Łzy  popłynęły  jej  z  oczu  i  potoczyły  się  po  policzkach. 

Nienawidziła  się  za  to.  Przycisnęła  grzbiet  dłoni  do  czoła  i  zacisnęła  powieki.  -  Nie  chcę, 

ż

ebyś  tu  był.  -  Keane  odstawił  szklankę  i  wziął  Jo  w  ramiona.  -  Nie,  przestań...  Nie  chcę, 

ż

ebyś mnie obejmował. 

background image

-  Trudno.  -  Delikatnie  głaskał  ją  po  plecach.  -  Postąpiłaś  niezwykle  dzielnie,  Jo. 

Wiem, że kochałaś Ariego. Wiem też, jak ciężko ci było rozstać się z nim. 

-  Nie  chcę  przy  tobie  płakać.  -  Jej  pięści,  jak  twarde  kulki,  przycisnęły  się  do  jego 

ramion. 

- Dlaczego? - Nie przestawał jej głaskać i w końcu wtuliła twarz w jego ramię. 

-  Czemu  nie  dasz  mi  spokoju?  -  załkała,  nie  potrafiąc  się  już  opanować.  Jej  palce 

konwulsyjnie  zacisnęły  się  na  koszuli  Keane'a.  -  Dlaczego  zawsze  muszę  tracić  to,  co 

kocham? - Poddała się smutkowi i pozwoliła, żeby Keane ją uspokajał. 

Nie  protestowała,  gdy  zaniósł  ją  na  solę  i  utulił  w  swoich  ramionach.  Stopniowo  jej 

płacz cichł. Ciągle jeszcze leżała przytulona do piersi Keane'a, z twarzą zasłoniętą włosami. 

- Już lepiej? - spytał. Kiwnęła głową nie dowierzając jeszcze swojemu głosowi. Keane 

sięgnął po szklankę z wodą. - Wypij to teraz. 

Z wdzięcznością zwilżyła suche gardło. Przymknęła oczy, myśląc, jak dawno już nikt 

jej tak nie przytulał i nie pocieszał. 

- Keane - mruknęła. Poczuła, jak ustami dotyka czubka jej głowy. 

- Hm? 

- Nic. - Jej głos stał się mniej wyraźny. Zaczął ją ogarniać sen. - Po prostu Keane. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Jo czuła słońce na powiekach. Jej budzący się powoli rozum mówił, że to z pewnością 

poniedziałek.  Tylko  w  poniedziałki  zdarzało  się  jej  przecież  spać  dłużej  niż  do  wschodu 

słońca.  To  był  dzień  odpoczynku,  jedyny  dzień  w  tygodniu,  kiedy  cyrk  nie  dawał 

przedstawienia. Leniwie szykowała się do wstawania. Dwie godziny przeznaczę na czytanie, 

zaczęła planować. Albo pojadę do miasta i obejrzę jakiś film. Wzdychając sennie, przewróciła 

się na brzuch. 

Solidnie  potrenuję  z  kotami,  a  potem,  jeśli  będzie  gorąco,  może  zrobię  im  prysznic. 

Nagle,  jakby  ktoś  wcisnął  jakiś  przełącznik,  wróciła  jej  pamięć  i  Jo  przebudziła  się 

gwałtownie.  Ari.  Przekręciła  się  na  plecy  i  wbiła  oczy  w  sufit.  Ciągle  czuła  smutek,  ale  nie 

był  to  już  ten  sam  szarpiący  ból,  jak  poprzedniej  nocy.  Powoli  zaczęła  akceptować  to,  co 

nieuchronne. Uświadomiła sobie, jak bardzo Keane jej pomógł, upierając się, by zostać przy 

niej,  gdy  była  u  szczytu  rozpaczy.  Najpierw  pozwolił  jej  wyładować  na  sobie  złość,  potem 

mogła  się  na  nim  oprzeć.  Pamiętała  niesamowite  uczucie  ulgi,  kiedy  oparła  policzek  o  jego 

pierś, a on tulił ją w swoich ramionach. Zapadała w sen, słuchając bicia jego serca. 

Obróciła  głowę,  rzuciła  okiem  przez  okno,  a  potem  na  plamę  światła  na  podłodze.  I 

nagle sobie przypomniała. Przecież dziś wcale nie jest poniedziałek, tylko czwartek. Usiadła 

na  łóżku,  odgarniając  włosy.  Czemu  jest  w  łóżku  po  wschodzie  słońca,  skoro  to  czwartek? 

Nie  zastanawiała  się  już  nad  odpowiedzią.  Wyskoczyła  z  łóżka,  ruszyła  w  stronę  łazienki  i 

krzyknęła przestraszona, gdy wpadła na Keane'a. 

Przesunął ręką po jej włosach, nim chwycił ją za rękę. 

- Usłyszałem, że się ruszasz - powiedział, patrząc w jej oniemiałą twarz. 

- Co ty tu robisz? 

- Kawę - odpowiedział po prostu. - Jak się czujesz? 

-  W  porządku.  -  Podniosła  dłoń  do  skroni,  próbując  zebrać  myśli.  -  Chociaż  jestem 

chyba trochę rozbita. Zaspałam, a to mi się nigdy nie zdarza. 

- Dałem ci tabletkę nasenną - poinformował ją niedbale, po czym objął ją ramieniem i 

zawrócił do kuchni. 

- Tabletkę? - Spojrzała zdumiona. - Nie pamiętam, żebym coś łykała. 

-  Była  w  wodzie,  którą  wypiłaś.  -  Na  kuchence  czajnik  zaczynał  już  przenikliwie 

gwizdać, więc Keane skończył przygotowywać kawę. - Miałem wątpliwości, czy weźmiesz ją 

dobrowolnie. - Podał jej parujący kubek. 

background image

- Posłałem po nią Gerry'ego, kiedy byłaś w klatce z Arim. 

-  Ciągle  przyglądał  się  jej  badawczo.  -  Chyba  nie  dała  żadnych  niepożądanych 

efektów. Wczoraj zasnęłaś bardzo szybko. Przeniosłem cię do łóżka, przebrałem... 

-  Przebrałeś...  -  Dopiero  teraz  uświadomiła  sobie,  że  ma  na  sobie  tylko  cienką  białą 

koszulkę. 

Popijając kawę, z uśmiechem patrzył, jak nerwowo przytrzymuje dekolt koszulki. 

- Musiałaś porządnie się wyspać, Jo. Byłaś zupełnie wykończona. 

Bez słowa podniosła kubek do ust i podeszła do okna. Plac był opustoszały. Musiała 

faktycznie mocno spać, skoro nie była świadoma, że obóz się zwinął. 

- Nie musiałeś zostawać ze mną - powiedziała. 

- Nie miałem pewności, czy będziesz w stanie prowadzić przez całe pięćdziesiąt mil. 

Pete pojechał moim wozem. 

Wzruszyła lekko ramionami i odwróciła się od okna. Światło słoneczne padało na jej 

plecy  i  przeświecało  przez  cienką  tkaninę  nocnej  koszulki.  Jej  ciało  wyglądało  teraz  jak 

smukły cień. Kiedy się odezwała, w jej głosie słychać było skruchę. 

-  Byłam  wczoraj  potwornie  niegrzeczna  dla  ciebie.  Nie  powinnam  tak  na  ciebie 

napadać. Przepraszam. 

- Przeprosiny nie są konieczne, Jo. - Podniosła oczy, słysząc, że mówi to z gniewem. 

- Są... dla mnie - odparła, robiąc krok w jego stronę. -  Keane... - Dotknęła jego ręki. 

Kiedy  się  odwrócił,  pod  wpływem  impulsu  oparła  głowę  na  jego  ramieniu  i  otoczyła  go 

rękami w pasie. Zesztywniał i uniósł dłonie do jej ramion, zupełnie jakby chciał ją odepchnąć. 

A potem usłyszała, jak z westchnieniem wypuszcza powietrze z płuc. Kiedy się odprężył, na 

krótką chwilę przyciągnął ją do siebie. 

- Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać - powiedział miękko. Palcem uniósł 

jej brodę. Mimowolnie odpowiedziała na ten gest, zamykając oczy i podając mu swoje usta. 

Czuła, jak zaciska palce na jej ramionach i delikatnie muska jej usta wargami. 

- Powinnaś się przebrać - powiedział, odsuwając się od niej. Jego głos był uprzejmy i 

chłodny. - Zatrzymamy się w mieście na śniadanie. 

-  W  porządku  -  zgodziła  się.  Zdumiało  ją  jego  zachowanie,  ale  była  zadowolona,  że 

już się nie gniewa. 

W  czerwcu  Cyrk  Prescotta  Colossus  przemierzył  Karolinę  Północną  i  wjechał  do 

zachodniej  części  stanu  Tennessee.  Wiosna  ustąpiła  latu.  Słońce  zachodziło  później  i 

zaglądało do namiotu cyrkowego jeszcze długo po rozpoczęciu wieczornego spektaklu. 

background image

Jo  zastanawiała  zmiana  w  zachowaniu  Keane'a.  Czasami  zachodziła  w  głowę,  czy 

namiętność,  która  zapłonęła  tamtej  nocy,  gdy  wrócił  z  Chicago,  naprawdę  istniała.  Może 

pożądanie, które czuła wtedy na jego ustach, było tylko fantazją? Bliskość, która między nimi 

zaczynała rozkwitać, nagle się rozwiała. To, co w tej chwili ich łączyło, było zwykłą relacją 

między właścicielem cyrku a zatrudnioną tu artystką. 

Stosunek Keane'a do niej nie był ani zbyt  ciepły, ani specjalnie  chłodny.  Najbardziej 

pasowałoby  tu  słowo  letni.  Ona  natomiast  cierpiała  z  miłości.  Kiedy  mijały  dni,  a  potem 

tygodnie,  musiała  wreszcie  przyznać  przed  sobą,  że  Keane  nie  wydaje  się  zainteresowany 

bliskim związkiem. 

W wigilię Dnia Niepodległości Jo leżała bezsennie w łóżku. W ręku trzymała tomik z 

poematem Dantego, ale książka przypominała jej tylko o pustce, która wypełniała jej duszę. 

Najwyższa pora, żeby z tym skończyć, tłumaczyła sobie. Trzeba przestać udawać, że 

Keane  był  częścią  jej  życia.  Nigdy  przecież  nie  mówił  o  miłości,  niczego  nie  obiecywał  ani 

nie proponował. Nie zrobił też nic, co mogłoby ją zranić. Zamknęła oczy i zacisnęła palce na 

książce. Tak bardzo chciałaby go znienawidzić za to, że najpierw pokazał jej, jakie może być 

ż

ycie, a potem odwrócił się od niej. 

Rozluźniła  palce  i  delikatnie  pogładziła  miękką  skórzaną  okładkę.  Wiedziała,  że  nie 

potrafi  go  nienawidzić,  ale  też  nie  może  kochać  go  otwarcie.  Jak  ma  to  przerwać?  Może 

powinna być mu wdzięczna, że jej nie chciał? Przecież gdyby się z nim kochała, cierpiałaby 

teraz  sto  razy  bardziej.  Czy  zdołałaby  znieść  taki  ból?  Przez  chwilę  leżała  nieruchomo, 

starając się uspokoić myśli. 

Lepiej  chyba,  że  nie  muszę  tego  sprawdzać,  upomniała  się  surowo.  Powinnam 

pamiętać,  że  był  dla  mnie  miły,  kiedy  go  potrzebowałam.  Lato  przecież  nie  trwa  wiecznie. 

Być  może  kiedy  się  skończy,  nigdy  więcej  go  nie  zobaczę.  A  teraz  przynajmniej  mogę  się 

postarać, żeby miło spędzić czas, który nam jeszcze pozostał. 

Miała wrażenie, że te słowa odbiły się w jej sercu głuchym echem. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Czwartego lipca mieli mnóstwo pracy: podróż na nowe miejsce, ustawianie namiotów, 

paradę  uliczną  i  dwa  spektakle.  Z  okazji  święta  słoniom  włożono  na  głowy  ozdobne 

pióropusze  w  barwach  narodowych:  czerwonym,  białym  i  niebieskim,  a  wieczorne 

przedstawienie  zaplanowano  na  godzinę  wcześniej,  co  umożliwiło  zorganizowanie 

dodatkowej  atrakcji  -  pokazu  sztucznych  ogni.  Już  tradycyjnie  cyrk  Prescotta  spędzał  Dzień 

Niepodległości w tym samym małym miasteczku w stanie Tennessee. 

Jo przez cały. dzień tryskała humorem. Nie zamierzała dopuścić, żeby napięta sytuacja 

między  nią  a  Keanem  zepsuła  jeden  z  najpiękniejszych  wieczorów  lata.  Zresztą  spuszczanie 

nosa  na  kwintę  nie  poprawi  stanu  rzeczy.  Na  szczęście  panująca  wokół  radosna  atmosfera 

pomagała jej utrzymać dobry nastrój. 

W  czasie  przerwy  między  przedstawieniami  w  obozie  zapanował  spokój.  Niektórzy 

cyrkowcy  siedli  przed  przyczepami,  prowadząc  leniwe  rozmowy  i  rozkoszując  się  słońcem. 

Inni  postanowili  jeszcze  trochę  poćwiczyć.  Pracownicy  obsługi  opłukiwali  słonie  w  ich 

zagrodzie. 

Jo  z  rozbawieniem  obserwowała  te  kąpiele.  Szczególnie  zabawnie  było,  kiedy  do 

pracy zabrali się niedoświadczeni pomocnicy opiekunów. Słonie nabierały pełne trąby wody i 

robiły  prysznic  nowym  pracownikom,  urządzając  im  w  ten  sposób  chrzest  bojowy.  Chociaż 

opiekunowie  mieli  miny  niewiniątek,  jasne  było,  że  potrafią  skutecznie  zachęcić  słonie  do 

takich harców. 

Z daleka dostrzegła Duffy'ego, który rozmawiał z gościem z miasta. Mężczyzna miał 

wielki  jak  baryłka  brzuch,  czerstwą  rumianą  twarz  i  jasne  oczy,  które  mocno  mrużył  w 

słońcu. Ciekawe, co próbuje sprzedać i za ile? 

-  zastanawiała  się  Jo.  Sądząc  z  gniewnych  posapywań  Duffy'ego,  można  było 

zakładać, że żąda zbyt dużo. 

-  Powtarzam  panu,  Carlson,  że  już  zapłaciliśmy  za  magazyn.  I  umówiliśmy  się  na 

piętnaście dolarów za dostawę, a nie na dwadzieścia. 

Carlson palił krótkiego papierosa bez filtra. 

- Zapłaciliście Myersowi, nie mnie. Kupiłem magazyn sześć tygodni temu. - Wzruszył 

ramionami, rzucając niedopałek na ziemię. - To nie mój problem, że zapłacił pan z góry. 

Ponad  głowami  mężczyzn  zobaczyła  Keane'a  i  Pete'a  zmierzających  w  ich  kierunku. 

Zaintrygowana dołączyła do nich. 

background image

- Co się dzieje? 

-  Zaraz  się  dowiemy  -  odparł  Keane.  -  Macie  jakiś  problem,  panowie?  -  spytał 

spokojnie. 

-  Ten  typ  -  parsknął  Duffy,  celując  palcem  w  Carlsona  -  chce,  abyśmy  dwukrotnie 

zapłacili za magazynowanie fajerwerków. W dodatku żąda za przewóz dwudziestu dolarów. 

- To Myers zgodził się na piętnaście - przerwał Carlson. - Ja nic takiego nie mówiłem. 

Chcecie  odebrać  fajerwerki,  musicie  najpierw  za  nie  zapłacić.  Gotówką  -  uściślił  i  dopiero 

teraz  spojrzał  w  stronę  Keane'a.  -  A  to  kto?  Duffy  zaczął  sapać  z  oburzenia,  ale  Keane 

uspokoił go, kładąc mu rękę na ramieniu. 

- Jestem Prescott - odpowiedział z niezmąconym spokojem. 

- Prescott, tak? - Carlson przeciągnął dłonią po obu policzkach. - No, może wreszcie 

do czegoś dojdziemy - rzucił jowialnie, wyciągając rękę. Keane bez wahania podał mu dłoń. - 

Ładny masz pan cyrk, Prescott. - Poprawił pasek przy spodniach. - Problem polega na tym, że 

te  wasze  fajerwerki  leżą  w  moim  magazynie.  Muszę  zarabiać  na  życie,  więc  nie  zamierzam 

trzymać ich tam za friko. Odkupiłem budę od Myersa sześć tygodni temu. Nie odpowiadam 

za układ, który zawarliście z Myersem, nie? 

- Carlson rozciągnął usta w uśmiechu, zadowolony, że Keane słucha go uprzejmie. - A 

jeśli chodzi o przewóz... 

- Bezradnie rozłożył ręce i poklepał Keane'a po ramieniu. 

- Sam wiesz, synu, jakie są teraz ceny paliwa. 

Keane uprzejmie kiwał głową. 

-  Brzmi  to  rozsądnie  -  powiedział,  ignorując  postękiwania  Dufffy'ego.  -  Odnoszę 

wrażenie, że ma pan problem, Carlson. 

- Ja nie mam żadnego problemu - zaprzeczył Carlson. 

- To pan ma problem, chyba że nie chcecie odebrać tych fajerwerków. 

-  Ależ  my  je  dostaniemy,  panie  Carlson  -  sprostował  Keane.  -  Zgodnie  z paragrafem 

trzecim  punkt  piąty  Ustawy  o  drobnej  przedsiębiorczości,  wynajmujący  i  dzierżawca  są 

prawnie związani umowami, kontraktami, zastawami i hipotekami poprzedniego dzierżawcy, 

póki te umowy, kontrakty, zastawy czy hipoteki nie wygasną lub nie zostaną zbyte. 

- Co do... - zaczął Carlson, ale Keane ciągnął beznamiętnie: 

- Oczywiście, nie oddamy sprawy do sądu, jeśli otrzymamy należący do nas towar. To 

jednak nie rozwiązuje pańskiego problemu. 

- Mojego? - wykrztusił Carlson. - Nie mam żadnego problemu. Jeśli pan myślisz... 

background image

-  Ależ  ma  pan!  Choć  faktycznie  nie  jestem  pewien,  czy  złamał  pan  prawo  z 

premedytacją. 

- Złamałem prawo? - Carlson wytarł spocone dłonie o spodnie. 

- Magazynowanie materiałów wybuchowych bez odpowiedniej licencji - kontynuował 

Keane. - Chyba że uzyskał ją pan po zakupieniu magazynów. 

- No nie... Ja... 

- Tego się obawiałem. - Keane współczująco uniósł brwi. - Widzi pan, paragraf szósty 

punkt  piąty  rzeczonej  Ustawy  stanowi,  że  licencje,  pozwolenia  i  atesty  są  konieczne.  O 

przedłużenie  licencji,  pozwoleń  i  atestów  musi  wystąpić  nowy  właściciel.  Podanie,  to 

zrozumiałe,  powinno  być  poświadczone  notarialnie.  -  Keane  przerwał,  pozwalając 

Carlsonowi wchłonąć te informacje. - Jeśli się nie mylę - podjął po chwili obojętnym tonem - 

w tym stanie grzywna jest dość wysoka. Oczywiście wyrok zależy od... 

- Wyrok? - Carlson zbladł i otarł chusteczką kark. 

-  Coś  panu  poradzę.  -  Keane  patrzył  na  Carlsona  ze  współczującym  uśmiechem.  - 

Wywiezie pan sztuczne ognie ze swojego terenu i dostarczy tutaj. Ostatecznie nie musimy od 

razu  tego  zgłaszać.  Można  uznać  to  za  przeoczenie.  Przecież  obaj  jesteśmy  biznesmenami, 

czyż nie? Carlson kiwnął głową. Był zbyt przerażony, żeby wyczuć sarkazm. 

- W umowie jest piętnaście dolarów za dostawę, zgadza się? 

Carlson schował wilgotną chustkę do kieszeni i ponownie kiwnął głową. 

-  To  świetnie.  Zapłacimy  gotówką  przy  odbiorze.  Cieszę  się,  że  mogłem  służyć 

pomocą. 

Z  wyraźną  ulgą  Carlson  odszedł  do  swojej  furgonetki.  Jo,  która  z  niekłamanym 

zachwytem obserwowała całą scenę, z trudem utrzymywała powagę, póki nie odjechał. Duffy 

i Pete jednocześnie parsknęli śmiechem. 

- Czy to prawda? - spytała Jo, chwytając Keane'a za rękę. 

- Czy co jest prawdą? - odpowiedział pytaniem. 

- Paragraf trzeci punkt piąty Ustawy o drobnej przedsiębiorczości - zacytowała Jo. 

- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł obojętnie. Pete prawie płakał ze śmiechu. 

- Zmyśliłeś to - powiedziała zdumiona. - Ty to wszystko zmyśliłeś! 

- Najlepszy numer, jaki widziałem od lat - oznajmił Duffy i klepnął Keane'a w plecy. 

- Wiem, gdzie się zgłosić, jeśli będę potrzebował prawnika - wtrącił Pete, przesuwając 

czapeczkę  na  tył  głowy.  -  Przyjdź  dziś  wieczorem  do  kuchni,  kapitanie.  Zorganizujemy 

pokera. No chodź, Duffy. Trzeba to opowiedzieć Buckowi. 

background image

Kiedy  odeszli,  Jo  uświadomiła  sobie,  że  Keane  właśnie  został  oficjalnie 

zaakceptowany.  Do  tej  pory,  choć  był  właścicielem,  traktowali  go  jak  obcego  przybysza, 

miastowego intruza. Teraz stał się jednym z nich. 

- Witaj na pokładzie - powiedziała, patrząc mu w oczy. 

- Dziękuję. - Widziała, że bez słów zrozumiał, co chciała mu przekazać. 

Kiedy się odwróciła, dotknął jej ręki. 

- Jo... - zaczął. Zdumiało ją, jak poważnie na nią patrzy. 

- Tak? 

Wahał się przez moment i pokręcił głową. 

-  Nie,  już  nic.  Do  zobaczenia  później.  -  Knykciami  palców  potarł  jej  policzek  i 

odszedł. 

Jo obojętnym wzrokiem patrzyła w swoje karty. Do pokera brakowało jej jednej karty. 

Niedbale rozejrzała się wokół stołu. Duffy puszczał kłęby dymu ze swojego cygara, Pete jak 

zwykle  żuł  gumę.  Obok  niego  siedziała  Amy,  żona  połykacza  noży,  dalej  Jamie  i  Raoul. 

Miejsce przy Jo zajął Keane, który - podobnie jak Pete - cały czas wygrywał. 

Pula  rosła.  Jo  wymieniła  kartę  i  z  zadowoleniem  przyjęła  piątego  kiera,  którym 

zastąpiła trefla. Bez mrugnięcia okiem wsunęła kartę między pozostałe. To Frank nauczył ją 

grać w pokera. Przed drugą rundą Jamie ze zdegustowaną miną złożył karty. 

- Trójka króli - oznajmił Pete. Wśród narzekań i niechętnych pomruków, gracze rzucili 

karty na stół. 

-  Poker  -  rzuciła  Jo  nonszalancko,  nim  Pete  zdążył  wyciągnąć  ręce  po  żetony.  Duffy 

odchylił się i wybuchnął gromkim śmiechem. 

- Dzielna dziewczynka! A tak nie chciałem, żeby to on zgarnął całą moją forsę. 

Po  dwóch  następnych  godzinach  w  namiocie  kuchennym  zrobiło  się  gorąco  i  duszno 

od  pomieszanych  zapachów  kawy,  dymu  tytoniowego  i  piwa.  Jamiemu  tak  bardzo  nie 

dopisywało szczęście, że w końcu wezwał Bucka, aby go zastąpił. 

Jo dostała się niewiele warta para piątek. Stawka poszła wysoko w górę, kiedy Keane 

podbił  otwarcie  Raoula.  Z  ciekawości  Jo  wytrzymała  jedną  rundę,  ale  po  wymianie  kart 

rozsądek  kazał  jej  spasować  i  została  już  tylko  w  roli  obserwatora.  Oparta  na  łokciach 

przyglądała  się  pozostałym  graczom.  Dobrze  sobie  radzi,  myślała,  obserwując  Keane'a. 

Obojętnie popijał piwo, słuchając, jak Duffy, Buck i Amy pasują. Pete żuł gumę, obserwując 

go  spod  oka.  Keane  beznamiętnie  oddał  mu  spojrzenie,  przesuwając  w  zębach  ogryzek 

cygara. Raoul mruczał coś po francusku, patrząc z namysłem w swoje karty. 

background image

- To blef - uznał Pete, widząc, że Keane podbija stawkę. - No, dobra. Daję pięć razy 

tyle i sprawdzam. - Raoul zaklął i cisnął karty na stół. 

- Twoje pięć i jeszcze dziesięć - odpowiedział spokojnie Keane. 

Przy stole rozległ się szmer głosów. Pete zajrzał w swoje karty i zastanawiał się przez 

chwilę.  Podniósł  wzrok  i  przyglądał  się  Keane'owi.  I  nagle  westchnął  i  uśmiechnął  się 

szeroko. 

-  Poddaję  się  -  rzucił  w  końcu.  -  Pokażesz  nam  karty?  Keane  wzruszył  ramionami  i 

rozłożył karty. Reakcje graczy były bardzo różne: od przekleństw po wybuchy śmiechu. 

-  Same  śmieci  -  mruczał  Pete,  kręcąc  głową.  -  Cholera,  masz  nerwy  jak  postronki. 

Nawet ja dostałem parę siódemek. 

Raoul  zgrzytnął  zębami,  klnąc  w  dwóch  językach.  Jo  zaśmiała  się,  słysząc  dość 

niecodzienny  dobór  słów.  Podniosła  się  zza  stołu,  chwyciła  miękki  kapelusz  Jamiego  i 

wrzuciła do niego swoją wygraną. 

Duffy spojrzał na nią surowo. 

- Nie za wcześnie próbujesz się wymigać? 

-  Zawsze  mi  mówiłeś,  aby  pasować,  zanim  pojawi  się  myśl,  by  się  odegrać  - 

przypomniała ze śmiechem, pokiwała mu ręką i wyszła z namiotu. 

- Nasza Jo - zaśmiał się Raoul, tasując karty - to twarda rzecz. 

-  Twarda  sztuka  -  poprawił  Pete.  Zauważył,  że  spojrzenie  Keane'a  powędrowało  do 

drzwi, za którymi zniknęła Jo. - A przy tym ładna - dodał, czekając, aż Keane zwróci oczy na 

niego. - Nie uważa pan? 

Keane układał karty. 

- Jest śliczna. 

-  Zupełnie  jak  jej  matka  -  wtrącił  Buck,  patrząc  w  karty  ze  zmarszczonym  czołem.  - 

Prawdziwa  piękność,  co,  Duffy?  -  Duffy  mruknął  coś  na  potwierdzenie.  Zastanawiał  się 

właśnie, czemu fortuna nie chce się dziś do niego' uśmiechnąć. - To straszne, że tak musieli 

umrzeć - dodał Buck, kręcąc głową. 

- To był pożar, tak? - spytał Keane. 

- Zwarcie w instalacji elektrycznej w ich wozie - przytaknął Buck. - Straszna sprawa. 

Zanim ktoś wszczął alarm, paliło się już pół wozu. Nie sposób było się dostać do Wilderów. 

Ich część wyglądała jak wnętrze pieca. Sypialnia Jo była po przeciwnej stronie, ale niewiele 

brakowało,  żebyśmy  i  ją  stracili.  To  Frank  wybił  okno  i  ją  wyciągnął.  Biedny  berbeć. 

Przyciskała do siebie starą lalkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Nie rozstawała się z nią 

background image

jeszcze długo potem. Pamiętasz, Duffy? - Buck zajrzał w karty i otworzył grę. - Frank dobrze 

wiedział, jak postępować z tą małą. 

- To raczej ona wiedziała, jak postępować z Frankiem - mruknął Duffy. 

Raoul podbił stawkę, Keane spasował. 

-  Nie  bierzcie  mnie  pod  uwagę  przy  następnym  rozdaniu  -  poprosił.  Podniósł  się  i 

ruszył w stronę drzwi. Jeden z Gribaltich zajął miejsce Jo, Jamie przysiadł na krześle Keane'a. 

Z  ciekawości  uniósł  trochę  karty  i  ku  swojemu  zdumieniu  dostrzegł  tam  mocnego  strita. 

Spojrzał z zadumą na zamykające się drzwi. 

Jo szła przez obóz w stronę namiotu cyrkowego. Zupełnie nie czuła się śpiąca Patrząc 

na  niebo,  przypomniała  sobie  fajerwerki  piękne  jak  kolorowe  gwiazdy.  Chociaż  święto  już 

minęło i zbliżał się nowy dzień, ciągle czuła czar tej nocy. 

- Witaj, piękna damo. 

Spojrzała w ciemność, mrużąc oczy. Z trudem rozpoznała, kto do niej mówi. 

- Masz na imię Bob, prawda? - Zatrzymała się i uśmiechnęła przyjaźnie. 

Podszedł  bliżej.  Na  oko  wydawał  się  młodszy  od  niej.  Był  mocno  zbudowany,  jego 

twarz miała ostre rysy.  Właśnie tego popołudnia Jo widziała, jak Maggie robi mu powitalny 

prysznic. 

- Lubisz pracę ze słoniami? 

- Jest w porządku. Ale najbardziej podoba mi się rozstawianie namiotu. 

Doskonale go rozumiała. 

-  Zupełnie  jak  mnie.  Wiesz,  w  kuchennym  namiocie  grają  w  karty  -  poinformowała 

go. - Może chcesz się do nich przyłączyć? 

- Wolę zostać z tobą. - Kiedy się zbliżył, poczuła zapach piwa. Pewno ostro balował, 

pomyślała, kręcąc głową. 

- Dobrze, że jutro poniedziałek - odezwała się. - Nikt nie miałby siły na rozstawianie 

namiotu. Ty chyba powinieneś iść do łóżka - zasugerowała. - Albo napić się kawy. 

- Chodźmy do ciebie. - Bob zachwiał się i wziął ją za rękę. 

-  Nie.  -  Zdecydowanym  ruchem  odwróciła  się  w  przeciwnym  kierunku.  Jego  zaloty 

nie przestraszyły jej. Była na tyle blisko namiotu kuchennego, że wystarczyło krzyknąć, aby 

na pomoc zbiegł się tuzin silnych mężczyzn. Ale tego właśnie pragnęła uniknąć. 

- Chcę iść z tobą - powtórzył. - Wyglądasz zachwycająco, kiedy wchodzisz do klatki z 

lwami. - Kiedy otoczył ją ramionami, uznała, że zrobił to bardziej dla zachowania równowagi, 

niż celem okazania uczuć. - Założę się, że prawdziwa z ciebie kocica - wymamrotał, próbując 

ją pocałować. 

background image

Chociaż cierpliwość Jo zaczęła się wyczerpywać, zniosła ten pocałunek, który trochę 

chybił  celu.  Jednak  Bob  znacznie  lepiej  radził  sobie  z  rękami,  które  umieścił  właśnie  na  jej 

zgrabnej pupie.  Zniecierpliwiona odepchnęła go, ale okazało się, że chłopak całkiem mocno 

trzyma  się  na  nogach.  Szybkim  ruchem  podniosła  pięść  i  trafiła  go  w  szczękę.  Rozległ  się 

cichy okrzyk zdumienia i Bob usiadł na ziemi. 

- No cóż... Nawet nie poczekałaś na odsiecz - skomentował Keane zza jej pleców. 

Obróciła  się  szybko.  Prawdę  mówiąc,  wolałaby  nie  mieć  świadków  tej  sceny. 

Instynktownie  zajęła  miejsce  między  nim  a  chłopakiem,  który  ciągle  siedział  na  ziemi, 

masując szczękę. 

- Bob okazywał trochę zbyt dużo entuzjazmu - wyjaśniła pospiesznie, kładąc dłoń na 

ręce Keane'a. - Za długo świętował. 

-  Ja  również  czuję  się  dość  rozentuzjazmowany  -  warknął  Keane.  Kiedy  zrobił  ruch, 

ż

eby odsunąć ją na bok, mocniej chwyciła jego rękę. 

- Keane, proszę, nie traktuj go zbyt surowo. 

- Zaatakował cię - przerwał Keane. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie odepchnąć 

Jo i nie chwycić Boba za kark. 

-  Raczej  opierał  się  o  mnie.  Ma  pewne  kłopoty  z  zachowaniem  równowagi.  Chciał 

mnie tylko pocałować - tłumaczyła, pomijając sprawę natarczywych rąk chłopaka. 

-  Zresztą  uderzyłam  go  znacznie  mocniej,  niż  powinnam.  Jeśli  zamierzałeś  pomścić 

mój  honor,  zapewniam  cię,  że  zdążył  na  niego  zaledwie  chuchnąć.  Może  wystarczy,  że  na 

kilka dni zakujesz tego zuchwalca w dyby. 

Keane  zaklął  pod  nosem,  ale  gdy  kąciki  jego  ust  drgnęły,  Jo  rozluźniła  dłonie 

zaciśnięte na jego ręce. 

-  Panna  Wilder  daje  ci  szansę  -  powiedział  do  oszołomionego  Boba  rzeczowym 

tonem,  którym  z  pewnością  onieśmielał  świadków  na  sali  sądowej.  -  Ma  bardziej  miękkie 

serce  niż  ja.  W  każdym  razie  nie  dam  ci  już  w  zęby  ani  nie  wykopię  z  obozu,  jak 

zamierzałem.  -  Przerwał,  pozwalając  Bobowi  ochłonąć.  -  Sen  wyleczy  cię  ze  zbytniego... 

entuzjazmu.  -  Gwałtownym  ruchem  poderwał  chłopaka  na  nogi.  -  Ale  jeśli  kiedykolwiek 

usłyszę, że napastujesz jakąś kobietę, wrócimy do moich pierwotnych planów. 

- Tak jest, panie Prescott - powiedział Bob tak wyraźnie, jak tylko było to możliwe. 

- Idź spać - poradziła Jo, widząc, jak zbladł. - Rano poczujesz się lepiej. 

- Najwidoczniej nie miałaś wielu kontaktów z alkoholem - skomentował Keane, kiedy 

Bob  oddalił  się  chwiejnym  krokiem.  -  Rano  z  pewnością  nie  będzie  czuł  się  lepiej.  Gdzie 

nauczyłaś się tego prawego sierpowego? - spytał, podnosząc jej dłoń. 

background image

Roześmiała się, gdy splótł palce z jej palcami. 

-  Nie  znokautowałabym  go,  gdyby  nie  fakt,  że  i  tak  już  się  sam  pokładał.  -  Keane 

spojrzał na jej twarz, jaśniejącą w świetle gwiazd. W jego oczach pojawił się dziwny wyraz. - 

Czy coś się stało? - zaniepokoiła się. 

Przez chwilę nic nie mówił. Myślała, że ją pocałuje, chciała tego. 

- Nie, nic - powiedział i czar prysnął. - Chodź, odprowadzę cię do wozu. 

-  Wcale  tam  nie  idę.  Jeśli  chcesz,  pokażę  ci  odrobinę  magii.  -  Uśmiechnęła  się 

zachęcająco.  -  Lubisz  czary,  prawda,  Keane?  Nawet  taki  chłodny,  pragmatyczny,  rzeczowy 

prawnik musi lubić czary. 

-  Tak  mnie  właśnie  odbierasz?  Jako  chłodnego,  pragmatycznego,  rzeczowego 

prawnika? 

- Och, nie tylko, choć taki też z pewnością jesteś. - Cieszyła się, że przez kilka chwil 

ma  go  wyłącznie  dla  siebie.  -  Jest  też  w  tobie  trochę  z  poszukiwacza  przygód,  a  poza  tym 

masz  całkiem  duże  poczucie  humoru.  No  i  oczywiście  -  dodała  z  naciskiem  -  nie  wolno 

zapominać o twoim temperamencie. 

- Zdaje się, że mnie rozgryzłaś. 

-  Ależ  skąd.  -  Zatrzymała  się.  -  Wcale  nie.  Wiem  tylko,  jaki  jesteś  tutaj.  Mogę  się 

wyłącznie domyślać, jaki jesteś w Chicago. 

Uniósł brwi. 

- Czyli sądzisz, że tam jestem inny? 

-  Nie  wiem.  -  Zmarszczyła  czoło  z  namysłem.  -  A  nie?  Warunki  są  przecież  inne. 

Prawdopodobnie  masz  dom  albo  duże  mieszkanie  i  gosposię,  która  przychodzi  raz...  nie, 

raczej dwa razy w tygodniu. - Zapatrzyła się w dal i mówiła dalej: - W biurze masz gabinet z 

widokiem  na  miasto,  bardzo  kompetentną  sekretarkę  i  błyskotliwego  asystenta.  W  sądzie 

jesteś nieubłagany. Masz własnego krawca i trzy razy w tygodniu chodzisz na siłownię. 

W  weekendy  lubisz  pójść  do  teatru,  ale  przede  wszystkim  wypoczywasz  aktywnie. 

Może to być na przykład tenis, ale na pewno nie golf. 

- Czy to mają być te czary? - spytał, kręcąc głową. 

- Nie. - Wzruszyła ramionami i skierowała się do namiotu. - Zgadywanka. Nie trzeba 

być bogatym, żeby wiedzieć, jak żyją ludzie, którzy mają dużo pieniędzy. Poza tym myślę, że 

traktujesz pracę poważnie. Nie wybrałbyś zawodu, który nie jest dla ciebie ważny. 

Keane szedł obok niej w milczeniu. 

-  Nie  jestem  pewien,  czy  czuję  się  dobrze,  kiedy  tak  opisujesz  moje  życie  -  odezwał 

się w końcu cichym głosem. 

background image

-  To  bardzo  powierzchowny  szkic  -  odparła.  -  Musiałabym  lepiej  cię  rozumieć,  żeby 

go uzupełnić. 

- A nie rozumiesz? 

- Ciebie? - zaśmiała się rozbawiona tym absurdalnym pytaniem. - Nie, nie rozumiem. 

Zresztą  jak  mogłabym?  Żyjesz  w  zupełnie  innym  świecie.  -  Mówiąc  to,  odsunęła  klapę 

namiotu  i  weszła  do  środka.  Gdy  sięgnęła  do  przełącznika,  nad  ich  głowami  rozbłysły  dwa 

rzędy świateł. 

- Czy to nie czary? - Jej czysty głos roznosił się po pustym namiocie. - Tu nigdy nie 

jest pusto. Zawsze czuje się obecność artystów, publiczności, zwierząt. - Ruszyła do przodu i 

zatrzymała się dopiero przy trzeciej arenie. 

- Przez sześć dni w tygodniu odprawiamy tu czary. Budujemy świat o świcie, znikamy 

z nastaniem ciemności. 

-  Poczekała,  aż  Keane  do  niej  podejdzie.  -  Namioty  rosną  na  pustym  placu,  słonie  i 

lwy  paradują  główną  ulicą.  Nigdy  się  nie  starzejemy,  bo  każde  pokolenie  odkrywa  nas  na 

nowo. - Stała w kręgu światła, smukła i prześliczna. 

-  Życie  tutaj  jest  zupełnie  zwariowane.  I  bardzo  trudne.  Błotniste  place,  niesamowite 

godziny  pracy,  obolałe  mięśnie...  Jednak,  gdy  kończysz  występ  i  masz  poczucie,  że  zrobiłeś 

coś wyjątkowego, jesteś szczęśliwy. 

- Czy dlatego właśnie to robisz? 

Pokręciła głową, wyszła z kręgu światła i przeszła na następną arenę. 

-  Już  mnie  kiedyś  o  to  pytałeś.  Nie  wiem,  czy  potrafię  wyjaśnić.  Może  polega  to  na 

tym,  że  wszyscy  wierzymy  w  czary.  -  Znów  zakręciła  się  w  świetle.  -  Jestem  tu  całe  życie. 

Znam  każdą  sztuczkę.  Wiem,  jak  tata  Jamiego  wsadza  dwudziestu  klaunów  do 

dwuosobowego samochodu, a jednak za każdym razem, gdy to oglądam, śmieję się i wierzę, 

ż

e to możliwe. Widzisz, Keane, to nie jest wyłącznie podekscytowanie, to raczej oczekiwanie 

na  to  uczucie.  Świadomość,  że  za  chwilę  zobaczysz  coś  największego  lub  najmniejszego, 

najszybszego czy najwyższego. - Wybiegła na centralną arenę i wyrzuciła ramiona w górę. 

-  Panie  i  panowie  -  zawołała.  -  A  teraz  zadziwią  was  i  rozbawią  występujące  po  raz 

pierwszy  w  Ameryce,  największe  z  największych,  potężne  jak  skały...  -  Jo  roześmiała  się, 

szybkim ruchem ręki odrzuciła do tyłu włosy i zakończyła: - tańczące słonie i ich opiekunka, 

Wielka Serena! 

Ucieszyła się, widząc, że Keane się uśmiecha. 

- Albo kiedy słuchasz zapowiadacza w lunaparku. Podejdźcie tu bliżej! - Zgięła palce i 

pomachała nimi zachęcająco. - Zobaczcie zadziwiającą Serpentinę i jej ogromne, przerażające 

background image

węże!  Popatrzcie,  jak  śliczna  dziewczyna  zaklina  śmiercionośną  kobrę!  Tylko  u  nas 

obejrzycie,  jak  pozwala  potężnemu  wężowi  boa,  zabójczemu  dusicielowi,  wziąć  się  w 

objęcia. 

- Mam wrażenie, że Baby mógłby oskarżyć was o oszczerstwo. 

Ze śmiechem zeszła ze sceny. 

- Kiedy ludzie widzą drobniutką Rose z owiniętym wokół jej ramion boa dusicielem, 

wiedzą,  że  nie  na  darmo  wydali  pieniądze.  Dajemy  im  to,  po  co  przychodzą:  kolorowe 

marzenia,  wyjątkowe  przeżycia.  Dreszcz  emocji.  Widziałeś  publiczność,  gdy  Vito  robi  swój 

numer na linie bez siatki zabezpieczającej. 

-  Ta  siatka  jest  dość  marnym  zabezpieczeniem,  gdy  balansuje  na  linie  na  wysokości 

sześćdziesięciu metrów. - Keane wcisnął ręce do kieszeni i zmarszczył brwi. - Każdego dnia 

ryzykuje życiem. 

-  Tak  samo  jak  policjant  albo  strażak  -  odpowiedziała  cicho,  kładąc  ręce  na  jego 

ramionach. Wydawało jej się szczególnie ważne, żeby zrozumiał, na czym polegało marzenie 

jego ojca. - Wiem, o co  ci chodzi, ale spróbuj zrozumieć nas. Przy wielu numerach element 

niebezpieczeństwa  jest  bardzo  istotny.  Słychać  wyraźnie,  jak  cała  widownia  wstrzymuje 

oddech, kiedy Vito robi na linie salto w tył. Zrobiłby na nich wrażenie także z siatką, ale nie 

byliby przerażeni. 

- A muszą być? 

Poważna buzia Jo aż rozbłysła. 

- Oczywiście! Muszą być przerażeni i zafascynowani, i zahipnotyzowani. To wszystko 

jest w cenie biletu. Cyrk to świat przymiotników w stopniu najwyższym. Nasza praca polega 

na  tym,  żeby  robić  to,  co  niesamowite,  a  kiedy  to  już  jest  zrobione,  aby  zająć  się  tym,  co 

niemożliwe. To przecież proste. 

-  Proste  -  mruknął  Keane,  po  czym  uniósł  rękę  i  pogładził  jej  włosy.  -  Ciekawe,  czy 

też byś tak mówiła, gdybyś spojrzała na to z zewnątrz. 

- Nie wiem. - Kiedy i drugą dłoń zanurzył w jej włosach, palce Jo zacisnęły się na jego 

ramionach. - Nigdy nie miałam okazji. 

Zupełnie jak zahipnotyzowany przeczesywał palcami jej włosy. Powoli odrzucał je do 

tyłu, aż wreszcie przy jej twarzy pozostały już tylko jego dłonie. Wciąż stali w kręgu światła, 

ich długie cienie kładły się daleko na arenie. 

- Jesteś taka śliczna - szepnął. 

Nie  odezwała  się,  ani  nie  poruszyła.  Dziś  dotykał  jej  jakoś  inaczej:  delikatniej,  z 

pewnym wahaniem, którego wcześniej nie zauważyła. Chociaż patrzył jej prosto w oczy, nie 

background image

potrafiła  rozszyfrować  jego  spojrzenia.  Ich  twarze  były  tak  blisko  siebie,  że  jego  oddech 

muskał jej usta. W końcu otoczyła ramionami jego szyję i przycisnęła usta do jego warg. 

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką straszną pustkę odczuwała, jak bardzo pragnęła 

przytulić  się  do  niego,  jak  bardzo  jej  usta  spragnione  były  jego  ust.  Przylgnęła  do  niego  i 

nagle  z  dotyku  Keane'a  zniknęła  cała  delikatność.  Jego  ręce  stały  się  zachłanne  i  już  po 

chwili,  gdy  jej  skóra  rozgrzała  się,  a  krew  zaczęła  szybko  krążyć,  zapomniała  o  tych 

tygodniach, kiedy jej nie dotykał. Namiętność pozbawiła ją wszelkich zahamowań, jej język 

szukał jego języka, pocałunek stawał się głębszy i bardziej gwałtowny. Ich usta odsunęły się 

na chwilę tylko po to, żeby spotkać się zaraz z jeszcze większym zapamiętaniem. Zrozumiała, 

ż

e  wszystkie  jej  potrzeby  i  pragnienia  sprowadzały  się  do  tego  jednego  marzenia  -  do 

Keane'a. 

Jego  usta  oderwały  się  od  jej  warg  i  na  chwilę  oparł  policzek  o  jej  głowę.  Przez  te 

kilka sekund czuła się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I nagle odsunął się od niej. 

Zdumiona patrzyła, jak sięga po cygaro. Uniosła rękę i przygładziła włosy, które przed 

chwilą wzburzył. Pstryknęła zapalniczka. 

- Keane? - Patrzyła na niego, wiedząc, że jej wzrok zdradza wszystkie jej uczucia. 

-  Miałaś  ciężki  dzień  -  zaczął  dziwnym,  uprzejmym  tonem.  Skrzywiła  się,  jakby  ją 

uderzył. - Odprowadzę cię do wozu. 

Zeszła z areny, oby tylko znaleźć się dalej od niego. Miała wrażenie, że boli ją nawet 

skóra. 

-  Dlaczego  to  robisz?  -  Ku  jej  rozpaczy,  upokarzające  łzy  wypełniły  jej  oczy  i 

odbierały głos. Zamrugała, żeby je powstrzymać. 

-  Odprowadzę  cię  -  powtórzył.  Jego  obojętny  ton  tylko  podsycił  jej  wściekłość  i 

rozpacz. 

- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię... - Połknęła słowo 

„pokochałam”, które omal nie wydarło się z jej ust. - Jak śmiesz doprowadzać do tego, że cię 

pragnę, a potem się odwracać! Od początku miałam rację. Jesteś zimny i nieczuły. - Oddech 

miała  szybki  i  urywany,  ale  nie  chciała  odchodzić,  póki  nie  powie  wszystkiego.  Twarz  jej 

pobladła z emocji. - Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że mógłbyś zrozumieć, czym Frank 

cię  obdarował.  Jednak,  żeby  zobaczyć  coś  tak  nieuchwytnego,  trzeba  mieć  serce.  Będę 

zadowolona,  gdy  sezon  się  skończy  i  zrobisz  to,  co  zamierzasz,  bez  względu  na  to,  co  to 

będzie. Cieszę się, że potem nie będę już musiała nigdy cię oglądać. Nie pozwolę, żebyś znów 

mi  to  zrobił.  -  Głos  jej  się  łamał,  ale  nie  próbowała  nawet  go  uspokoić.  -  Nie  chcę,  żebyś 

kiedykolwiek jeszcze mnie dotykał. 

background image

Keane przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zaciągnął się cygarem. 

- Dobrze, Jo. 

Szloch  wydarł  się  z  jej  piersi,  gdy  usłyszała,  jak  spokojnie  to  mówi.  Zrozpaczona 

obróciła się na pięcie i wypadła z namiotu. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

W  lipcu  cyrk  objechał  Wirginię,  w  drodze  do  Kentucky  zahaczył  o  Wirginię 

Zachodnią, potem pojechał do Ohio. 

Od  wieczoru  czwartego  lipca  Jo  unikała  Keane'a.  Nie  było  to  zresztą  trudne,  bo 

połowę  miesiąca  spędził  w  Chicago.  Jakoś  udawało  jej  się  funkcjonować.  Jadła,  bo  było  to 

konieczne,  żeby  podtrzymywać  siły.  Spała,  bo  odpoczynek  był  niezbędny,  aby  nie  stracić 

refleksu i zachować czujność w klatce. 

Nadal  też  uczyła  Gerry'ego,  który  robił  już  znaczne  postępy.  T  e  n  dodatkowy 

obowiązek  pomagał  jej  zapełnić  nieliczne  wolne  chwile.  Popołudniami,  jeśli  nie  było  spe-

ktaklu,  Jo  zabierała  Gerry'ego  do  klatki  na  arenie.  Kiedy  nabrał  trochę  wprawy,  oprócz 

Merlina zaczęła wprowadzać także inne lwy. W pierwszym tygodniu sierpnia pracowali już z 

całą dwunastką. 

Poza  nimi  w  namiocie  cyrkowym  trenowała  tylko  grupa  woltyżerów,  którzy  na 

pierwszej  arenie  ćwiczyli  swój  numer.  Tętent  kopyt  rozbrzmiewał  głucho  na  podłożu  z 

mielonej  kory.  Jo  przyglądała  się  bacznie,  jak  Gerry  ćwiczy  z  kotami  piramidę.  Na  jego 

komendę  Lazarus  wspiął  się  na  szeroką,  wygiętą  w  kształcie  łuku  drabinkę.  Dwa  razy 

zatrzymywał się i dwa razy Gerry musiał powtarzać polecenie. 

- Dobrze - oceniła Jo, kiedy wreszcie piramida była gotowa. 

- Nie chciał wejść - zaczął narzekać Gerry, ale przerwała mu ostro. 

-  Nie  powinieneś  tak  się  spieszyć.  Każ  im  zejść  -  wydała  polecenie.  -  Pilnuj,  żeby 

wracały na miejsce we właściwej kolejności. 

Kiedy koty już zajęły swoje miejsca, ponownie stanęła obok Gerry'ego. 

-  Zanim je wypuścimy,  każdy ma zrobić stójkę.  Jeden po drugim lwy  przysiadały na 

zadach i przednimi łapami machały w powietrzu. Upał stawał się nie do zniesienia. Jo tęsknie 

pomyślała  o  chłodnym  prysznicu  i  świeżej  bieliźnie.  Kiedy  podeszli  z  Gerrym  do  Hamleta, 

lew zignorował komendę z buntowniczym warknięciem. 

Złośliwe bydlę, pomyślała Jo z roztargnieniem, czekając, aż Gerry powtórzy komendę. 

Zrobił  to,  lecz  jednocześnie  posunął  się  do  przodu,  żeby  dodać  swoim  słowom  większej 

mocy. 

-  Nie,  nie  tak  blisko!  -  ostrzegła  go  szybko.  Jeszcze  nie  skończyła  mówić,  a  już 

dostrzegła zmianę w zachowaniu Hamleta. 

background image

Instynktownie  zrobiła  krok  do  przodu,  odpychając  Gerry'ego  i  zasłaniając  go  sobą.  I 

wtedy Hamlet machnął łapą. Kiedy pazury rozrywały skórę, przez moment miała wrażenie, że 

do jej ramienia przytknięto rozpalone żelazo. Zwróciła się twarzą do kota, trzymając mocno 

rękę Gerry'ego. Stali już poza zasięgiem łap Hamleta. 

-  Nie  uciekaj  -  poleciła,  czując,  że  chłopaka  ogarnia  panika.  Ramię  ją  paliło,  rana 

mocno krwawiła. Szybkim ruchem wyjęła bat z bezwładnej dłoni Gerry'ego i trzymając go w 

lewej  ręce,  strzeliła  mocno.  Jeśli  Hamlet  zbuntuje  się  i  zaatakuje,  nie  będą  mieli  szans. 

Pozostałe lwy na pewno się przyłączą do buntu i nim ktokolwiek zdąży coś zrobić, będzie po 

wszystkim. Już teraz widziała, że Abra poruszyła się niespokojnie i odsłoniła zęby. 

-  Otwórzcie  pochylnię  -  zawołała.  Jej  głos  był  chłodny  i  opanowany.  -  Cofaj  się  w 

kierunku wyjścia bezpieczeństwa - poinstruowała Gerry'ego, dając jednocześnie lwom sygnał 

do opuszczenia areny. - Muszę wypuszczać je pojedynczo. Idź wolno, a kiedy powiem, żebyś 

się zatrzymał, masz stanąć nieruchomo. Zrozumiałeś? 

Usłyszała,  jak  przełyka  ślinę.  Patrzyła,  jak  lwy  zeskakują  ze  słupków  i  znikają  w 

tunelu. 

-  Dopadł  cię...  Bardzo  mocno?  -  szept  Gerry'ego  był  ledwo  dosłyszalny  i  nabrzmiały 

strachem. 

- Powiedziałam, cofaj się. - Połowa kotów już wyszła, ale Hamlet nie spuszczał z niej 

oczu. Nie było czasu do stracenia. Słyszała krzyki poza klatką, ale wyłączyła się i całą uwagę 

skupiła na lwie. - Ruszaj - powtórzyła. - Rób, co ci mówię. 

Znów  przełknął  ślinę  i  zaczął  się  cofać.  Sekundy  wlokły  się  nieznośnie  długo,  ale 

wreszcie  usłyszała  szczęk  drzwi  do  przedsionka.  Nadeszła  kolej  na  Hamleta,  ale  lew  nie 

ruszył  się  ze  swojego  miejsca.  Teraz  była  z  nim  sama.  Czuła  upał,  woń  nieposkromionej 

natury  i  zapach  własnej  krwi.  Ręka  sztywniała  z  bólu.  Gdy  Jo  zaczęła  się  cofać,  Hamlet 

natychmiast sprężył się do skoku, więc znów stanęła nieruchomo. 

- Wyjdź - rozkazała ostrym tonem. - Wyjdź, Hamlet. 

- Kot nie spuszczał z niej oczu. Poczuła, jak strużka potu spływa jej między łopatkami. 

Nagle  przed  oczami  stanął  jej  obraz  ojca  ciągniętego  po  klatce.  Strach  ścisnął  jej  serce. 

Wzięła się w garść i opanowała ogarniającą ją falę przerażenia. 

W  tej  chwili  liczył  się  czas.  Im  dłużej  pozwalała  lwu  zostać  na  arenie,  tym  większy 

będzie  stawiał  opór  i  tym  bardziej  będzie  niebezpieczny.  Na  szczęście  na  razie  jeszcze  nie 

zdawał sobie sprawy, że postawił ją w tak niekorzystnym położeniu. 

-  Wyjdź,  Hamlet  -  powtórzyła  komendę,  strzelając  z  bicza.  Kiedy  zeskoczył  z 

postumentu,  żołądek  jej  się  skurczył.  Przez  chwilę  lew  się  wahał,  więc  napinając  mięśnie, 

background image

powtórzyła rozkaz. Skoczy czy się wycofa? - myślała. Jej palce zacisnęły się na trzonku bata i 

zadrżały. Kot chodził nerwowo po klatce, ciągle ją obserwując. 

-  Hamlet!  -  Podniosła  głos.  -  Wyjdź!  -  Polecenie  poparła  ruchem  ręki,  którego 

używała, zanim lew nauczył się reagować na głos. 

I  nagle  kot  rozluźnił  mięśnie  i  wolno  odszedł  do  tunelu.  Ledwie  kraty  się  za  nim 

zamknęły, Jo opadła na kolana. W efekcie szoku drżała jak osika. Od momentu, gdy Hamlet 

zlekceważył  polecenie  Gerry'ego,  minęło  nie  więcej  niż  pięć  minut,  ale  jej  mięśnie  były  tak 

napięte, jakby trwało to całe godziny. W chwili, gdy potrząsała głową żeby odzyskać ostrość 

widzenia, Keane już klękał przy niej na arenie. 

Słyszała,  jak  klnie,  odrywając  poszarpany  rękaw  bluzki.  Zadawał  jej  jakieś  pytania, 

ale była w stanie tylko kręcić głową i łapczywie chwytać powietrze. 

- Co? - Słyszała głos, lecz nie rozróżniała słów. Znów zaklął, tym razem na tyle ostro, 

ż

eby przebić się przez otępienie wywołane szokiem. Postawił ją na nogi jednym ruchem, po 

czym delikatnie wziął na ręce. - Zostaw mnie. - Ciągle jeszcze była oszołomiona. - Nic mi nie 

jest. 

- Zamknij się - powiedział szorstko, wynosząc ją z klatki. - Po prostu się zamknij. 

Przymknęła  oczy.  Ręką  szarpał  pulsujący  ból,  ale  to  tylko  dodawało  jej  otuchy. 

Znacznie gorzej byłoby, gdyby ramię zaczęło drętwieć. 

Kiedy  podniosła  powieki,  Keane  wnosił  ją  do  wozu  administracyjnego.  Słysząc 

harmider, Duffy wyskoczył z biura. 

- Co, do...? - zaczął i przerwał, blednąc. Podszedł szybko do krzesła, na którym Keane 

sadzał Jo. - Bardzo z nią źle? 

- Jeszcze nie wiem - mruknął Keane. - Dajcie ręcznik i apteczkę. 

Zza  jego  pleców  wyszedł  Buck,  który  już  zdążył  wszystko  przygotować.  Oddał 

Keane'owi apteczkę, odwrócił się do szafki i wyciągnął butelkę brandy. 

- Nie jest tak źle - udało jej się odezwać. Głos miała całkiem spokojny. Zebrała się też 

na  odwagę  i  spojrzała  na  rękę.  Keane  obwiązał  ją  resztkami  rękawa  i  chociaż  trochę  zdołał 

zatamować  krwawienie,  jednak  strużki  krwi  płynące  po  ręce  i  powiększająca  się  plama  na 

prowizorycznym bandażu nie pozwalały ocenić wielkości zranienia. Poczuła, że zbiera się jej 

na mdłości. 

- Skąd wiesz? - warknął Keane przez zaciśnięte zęby, zabierając się do przemywania 

rany.  Wyżął  ręcznik  nad  miską,  którą  Buck  postawił  obok.  Kiedy  podniósł  głowę,  w  jego 

spojrzeniu było tyle wściekłości, że cofnęła się instynktownie. 

- Nie ruszaj się - zażądał szorstko i odwrócił wzrok na ranę. 

background image

Lew zadał cios z boku, lecz mimo to na ramieniu były cztery długie rany. Jo zacisnęła 

zęby,  chociaż  obcesowe  zachowanie  Keane'a  zabolało  ją  znacznie  dotkliwiej.  Zaczęła 

odczuwać następstwa strachu, który przeżywała w klatce. Wolałaby, żeby zamiast zajmować 

się jej ramieniem, Keane przytulił ją i pocieszył. 

- Trzeba szyć - oznajmił Keane, nie patrząc na Jo. 

- I zrobić zastrzyk przeciwtężcowy - dodał Buck, podając Jo solidną porcję brandy. - 

Wypij to, mała. 

Niewiele  brakowało,  żeby  się  rozkleiła,  kiedy  usłyszała,  jak  łagodnie  do  niej  mówi. 

Kiedy dotknął jej policzka, na chwilę przytuliła się do jego wielkiej dłoni. 

-  No,  wypij  -  powtórzył.  Posłusznie  podniosła  szklankę  i  przełknęła  łyk.  Pokój 

zawirował i znów wszystko przykryła mgła. Jęknęła cicho i przycisnęła szklankę do czoła. - 

Opowiedz  mi,  co  się  tam  zdarzyło.  -  Buck  przykucnął  obok,  a  tymczasem  Keane  zaczął 

bandażować rękę. 

Wzięła  głęboki  oddech  i  powoli  wypuściła  powietrze  z  płuc.  Opuściła  szklankę  i 

zaczęła mówić. 

- Hamlet nie zareagował, więc Gerry powtórzył komendę, ale jednocześnie przesunął 

się  za  blisko  do  przodu.  Zobaczyłam  oczy  Hamleta  i  od  razu  wiedziałam...  Powinnam 

szybciej reagować, uważniej go obserwować. - Opuściła wzrok na szklankę. 

- Weszła między chłopaka i kota! - Keane wykrzyczał te słowa. Skończył już zakładać 

bandaż,  podniósł  się  i  nalał  sobie  brandy.  Nawet  nie  odwrócił  głowy,  żeby  spojrzeć  na  Jo. 

Głęboko  zraniona  przez  chwilę  patrzyła  na  jego  plecy,  po  czym  ponownie  zwróciła  się  do 

Bucka. 

- Co z Gerrym? 

- Jest z nim Pete. Na razie trzyma głowę między kolanami, ale nic mu nie będzie. 

- Chyba będę musiała pojechać do miasta, żeby ktoś się tym zajął. - Oddała szklankę 

Buckowi.  Nie  była  pewna,  czy  zdoła  już  stanąć  na  nogach.  Znów  wzięła  głęboki  oddech  i 

spojrzała na Duffy'ego. - Dopilnuj, żeby był gotów do wejścia, kiedy wrócę. 

Keane odwrócił się od okna. Jego twarz znaczyły głębokie bruzdy. 

- Wejścia dokąd? 

Głos Jo stał się lodowaty, kiedy rzuciła mu odpowiedź: 

-  Do  klatki.  -  Ponownie  zwróciła  się  do  Bucka.  -  Jeszcze  przed  wieczornym 

spektaklem powinniśmy zrobić krótką próbę. 

- Nie! - Odwróciła gwałtownie głowę, słysząc krzyk Keane'a. - Nie wejdziesz już tam 

dzisiaj. - Jego głos był zdecydowany i kategoryczny. 

background image

-  Oczywiście,  że  wejdę  -  odparła,  starając  się,  żeby  w  jej  głosie  nie  było  słychać  ani 

bólu, ani gniewu. - A jeśli Gerry zamierza zostać treserem, on również będzie musiał wejść. 

-  Jo  ma  rację  -  wtrącił  Buck.  -  To  zupełnie,  jak  z  upadkiem  z  konia.  Nie  wolno 

zwlekać z ponowieniem próby, bo nie będziesz już nigdy jeździł. 

Keane nie spuszczał wzroku z Jo. 

- Nie pozwalam - ciągnął, jakby Buck w ogóle się nie odzywał. 

- Nie możesz mnie powstrzymać. -  Zerwała się na nogi. Gwałtowny  ruch  sprawił, że 

ramię przeszył ból. 

- Owszem, mogę. - Keane pociągnął łyk brandy. - Jestem właścicielem tego cyrku. 

Zacisnęła pięści. Dlaczego nie próbował jej pocieszyć ani wesprzeć? Przecież właśnie 

tego teraz potrzebowała. 

-  Ale  nie  jest  pan  moim  właścicielem,  panie  Prescott.  -  Mówiła  cicho,  żeby  ukryć 

drżenie  głosu.  -  Kiedy  przejrzy  pan  swoje  dokumenty,  dowie  się  pan,  że  lwy  i  mój  sprzęt 

również nie należą do pana. Kupiłam je i utrzymuję ze swojej pensji. W moim kontrakcie nie 

ma nic, co upoważniałoby pana do mówienia mi, kiedy mogę trenować z moimi zwierzętami. 

Twarz Keane'a wyglądała teraz jak kamienna maska. 

- Ale nie wolno ci wchodzić na arenę bez mojej zgody. 

-  W  takim  razie  zrobię  tę  próbę  gdzie  indziej  -  odparowała.  -  Nie  zaryzykuję 

zaprzepaszczenia całych miesięcy pracy. 

- Ale zaryzykujesz utratą życia - rzucił Keane, odstawiając gwałtownie szklankę. 

-  Co  cię  to  obchodzi?  -  krzyknęła.  W  jej  głosie  pojawiła  się  nutka  histerii  i  Buck 

położył dłoń na jej ramieniu. 

- Jo - ostrzegł ją łagodnie. 

-  Nie!  On  nie  ma  prawa!  -  Potrząsnęła  głową.  -  Nie  masz  prawa  wtrącać  się  w  moje 

ż

ycie. 

Twarz Keane'a wydawała się wyprana z jakichkolwiek emocji. 

- Zrobisz, co uważasz, Jo - odezwał się, kiedy wypił łyk alkoholu. - Rzeczywiście nie 

mam prawa nic ci narzucać. Zawieź ją do miasta - powiedział do Bucka i ponownie odwrócił 

się do okna. 

- Chodź, Jo. - Buck objął ją w talii i poprowadził do drzwi. 

Z  pomocą  Bucka  wsiadła  do  kabiny.  Kiedy  manewrował,  żeby  wyjechać  z  placu, 

oparła  głowę  o  siedzenie  i  zamknęła  oczy.  Nie  przypominała  sobie,  żeby  kiedykolwiek  w 

ż

yciu czuła się bardziej zmaltretowana i wyczerpana. 

- Bardzo boli? - spytał Buck, kiedy wyjechali już na asfaltową szosę. 

background image

- Tak... - odpowiedziała krótko, myśląc zarówno o ręce, jak i o sercu. 

-  Poczujesz  się  znacznie  lepiej,  kiedy  cię  załatają.  Nie  otwierała  oczu.  Wiedziała,  że 

niektóre rany nigdy się nie zagoją. 

- Nie powinnaś tak na niego napadać, Jo. - W głosie Bucka słychać było przyganę.  - 

To zupełnie do ciebie niepodobne. Nigdy nie byłaś taka opryskliwa. 

-  Opryskliwa?  -  Otworzyła  oczy  i  spojrzała  na  Bucka.  -  A  on?  Nie  mógł  być  trochę 

milszy,  okazać  mi  choć  odrobinę  współczucia?  Musiał  rozmawiać  ze  raną,  jakbym  była 

przestępcą? 

- Patrzysz na to tylko z jednej strony. - Poskrobał się po brodzie i westchnął ciężko. - 

Nie wiesz nawet, jak to jest, gdy stoi się na zewnątrz i bezradnie patrzy, jak ktoś, na kim nam 

zależy,  zagląda  śmierci  w  oczy.  Musiałem  prawie  pozbawić  go  przytomności,  żeby  go 

powstrzymać,  póki  nie  wtłoczyliśmy  mu  do  głowy,  że  podchodząc,  sprowadzi  na  ciebie 

pewną śmierć. Był przerażony, Jo. Wszyscy byliśmy. 

Kręciła  głową,  pewna,  że  Buck  z  miłości  do  niej  znacznie  przesadza.  Przecież  głos 

Keane'a był ostry i twardy, a w jego oczach widziała tylko gniew. 

-  Nic  go  nie  obchodzę  -  upierała  się  cicho.  -  Ty  na  mnie  nie  wrzeszczałeś,  nie  byłeś 

taki zimny. 

- Jo, ludzie różnie reagują... - zaczął Buck, ale mu przerwała. 

- Wiem, Buck. Na pewno nie chciałby, żebym została ranna. - Westchnęła zmęczona. 

Miała  wrażenie,  że  jest  całkiem  pusta  w  środku,  zupełnie  jakby  strach  i  gniew  pozbawiły  ją 

wszystkich emocji. - Proszę cię... Nie chcę o nim mówić. 

Słyszał w jej głosie wyczerpanie. Poklepał ją po dłoni. 

- W porządku, złotko. Odpręż się. Ani się obejrzysz, jak wszystko doprowadzimy do 

porządku. 

Nie wszystko, pomyślała. Wszystkiego nie da się już naprawić. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Po  kilku  tygodniach  Jo  przestała  odczuwać  sztywność  w  ręku.  Po  ranie  pozostały 

tylko cienkie blizny. Zauważyła jednak, że nie ma już tyle zapału co dawniej. Ciągle musiała 

walczyć  ze  zniechęceniem.  Ani  praca,  ani  przyjaciele,  ani  nawet  książki  nie  przynosiły  jej 

takiego zadowolenia, jakie odczuwała jeszcze jakiś czas temu. 

Keane wyjechał z cyrku tego samego wieczoru, kiedy nastąpił wypadek i do tej pory 

nie wrócił, chociaż minęły prawie cztery tygodnie. 

Co  najmniej  trzy  razy  zabierała  się,  żeby  do  niego  napisać  i  uciszyć  trochę  poczucie 

winy  za  ostre  słowa,  które  mu  powiedziała.  Trzy  razy  jednak  próby  te  kończyły  się 

niepowodzeniem.  W  końcu  uczepiła  się  nadziei,  że  Keane  wróci  jeszcze  jeden  jedyny  raz. 

Czuła,  że  gdyby  mogli  pożegnać  się  jak  przyjaciele,  bez  tych  wszystkich  cierpkich  słów, 

potrafiłaby łatwiej znieść rozstanie. Marząc, że kiedyś to nastąpi, zdołała w miarę spokojnie 

wrócić do swoich zwykłych zajęć. Prowadziła treningi,  występowała, brała czynny  udział w 

codziennym życiu cyrku. I czekała. A tymczasem trupa zbliżyła się do Chicago. 

Tego  sierpniowego  popołudnia  w  namiocie  cyrkowym  było  wyjątkowo  gorąco.  Jo, 

ubrana  w  trykot,  ćwiczyła  razem  z  braćmi  Beirotami.  Był  to  jeden  z  obowiązków,  które 

narzuciła sobie, żeby odzyskać pełną sprawność ręki. 

- Czuję się świetnie - mówiła z radością do Raoula podczas treningu. Wykonała serię 

piruetów. 

- Nie poprawisz kondycji ramienia, ćwicząc stopy - wytknął jej Raoul. 

-  Z  ramieniem  już  wszystko  w  porządku  -  odcięła  się  i  natychmiast  to  udowodniła, 

stając  na  rękach.  Powoli  wygięła  się  do  tyłu,  a  kiedy  jej  nogi  znalazły  się  pod  kątem 

czterdziestu  pięciu  stopni,  postawiła  stopę  na  kolanie  drugiej  nogi.  -  Nic  mi  nie  dolega  - 

dodała wykonując przewrót do przodu. - Jestem silna jak byk.  - Tym razem zrobiła mostek, 

po którym nastąpiło salto do tyłu. 

Kiedy wylądowała, znalazła się u stóp Keane'a. Zanim odzyskała równowagę, uczucia, 

które ją opanowały, na krótko odbiły się w jej oczach. 

- Ja... nie wiedziałam, że wróciłeś. - Tęskniła za nim tak bardzo, że gotowa była rzucić 

się w jego ramiona. 

- Właśnie wszedłem. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - To moja matka - wyjaśnił i 

przedstawił: - Rachael Loring, Jovilette Wilder. 

background image

Dopiero  teraz  Jo  dostrzegła  kobietę,  która  stała  obok.  Gdyby  zobaczyła  Rachael 

Loring w tłumie ludzi, od razu wiedziałaby, że jest matką Keane'a. Mieli identyczną budowę, 

choć oczywiście ona wyglądała o wiele delikatniej. Jej brwi, jak złote skrzydła, były tak jak u 

niego rozszerzone na końcu. W złotobrązowych, zaczesanych gładko do tyłu włosach nie było 

ani śladu siwizny. Ale najbardziej poruszyły ją oczy kobiety. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy 

je  w  jakiejś  innej  twarzy.  Rachael  Loring  ubrana  była  w  szyty  na  miarę  kostium,  który 

ś

wiadczył o dobrym guście i zamożności. 

-  Jovilette...  jakie  piękne  imię.  Keane  mówił,  że  była  pani  bardzo  blisko  związana  z 

Frankiem. Czy mogłybyśmy porozmawiać? 

Jo zaskoczył jej pełen czułości głos. 

- Ja... Oczywiście. Jeśli pani chce... 

-  Bardzo  tego  pragnę.  -  Uścisnęła  rękę  Jo.  -  Znajdzie  pani  może  trochę  czasu,  żeby 

mnie oprowadzić? - Jej uśmiech był taki szczery, że nie sposób było zachowywać się wobec 

niej z rezerwą. - Ty niewątpliwie musisz zająć się interesami - dodała, patrząc na Keane'a. - 

Jovilette na pewno dobrze się mną zaopiekuje. Prawda, kochanie? - Nie czekając, aż któreś z 

nich  odpowie,  Rachael  Loring  wsunęła  rękę  pod  ramię  Jo.  -  Znałam  twoich  rodziców  - 

powiedziała,  oddalając  się  od  Keane'a,  który  przyglądał  się  im  bez  słowa  -  Keane  mówi,  że 

poszłaś w ślady ojca. Musisz być niesamowicie odważna. 

- Nie... właściwie nie. To po prostu mój zawód. 

- No tak, oczywiście. - Rachael zaśmiała się do własnych wspomnień. - Już to kiedyś 

słyszałam. 

Zatrzymała się przed namiotem i z namysłem rozejrzała się wokół. 

- Cudowne miejsce, prawda? 

- Czemu pani odeszła? - Ledwie Jo zdążyła powiedzieć te słowa, już żałowała, że nie 

ugryzła się w język. - Przepraszam - dodała szybko. - Nie powinnam o to pytać. 

-  Ależ  to  zrozumiałe,  że  pytasz.  -  Rachael  z  westchnieniem  poklepała  ją  po  dłoni.  - 

Mogłybyśmy napić się kawy lub herbaty? Z miasta jedzie się tu dość długo. Czy twój wóz jest 

gdzieś w pobliżu? 

- Tak. 

Jo otworzyła drzwi do przyczepy. Czuła się niezręcznie. 

- Obawiam się, że nie mam nic do herbaty. 

- Herbata i rozmowa całkiem wystarczą - zapewniła Rachael łagodnie. 

Jo odwróciła się z westchnieniem. 

background image

-  Przepraszam.  Jestem  bardzo  nieuprzejma.  Zupełnie  nie  wiem,  co  mam  pani 

powiedzieć,  pani  Loring.  Jak  sięgam  pamięcią,  zawsze  pani  nie  cierpiałam.  A  teraz  pani 

przyjechała  i  wcale  nie  przypomina  osoby,  jaką  stworzyłam  we  własnej  wyobraźni.  - 

Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Nie jest pani zimna i wyrachowana, a w dodatku tak bardzo 

przypomina pani... - przerwała, przestraszona. 

Rachael gładko poradziła sobie z niezręczną ciszą. 

-  Nie  dziwię  się,  że  nie  znosiłaś  mnie,  skoro  byłaś  tak  bardzo  związana  z  Frankiem. 

Dobrze go rozumiałaś, prawda? - Rachael przyglądała się, jak Jo napełnia kubki wrzątkiem. - 

Ja  również  go  rozumiałam  -  podjęła,  gdy  herbata  stała  już  na  stoliku.  -  Był  marzycielem, 

buntownikiem. .. Miał duszę artysty. - Machinalnie mieszała herbatę. 

Trawiona ciekawością, Jo czekała na dalszy ciąg. 

- Miałam osiemnaście lat, kiedy go poznałam - mówiła Rachael. - Zakochaliśmy się w 

sobie, pobraliśmy się wbrew mojej rodzinie i wyruszyliśmy w trasę. To było coś wspaniałego. 

Nauczyłam się układu do hiszpańskiej pajęczyny i pomagałam w garderobie. 

Jo patrzyła na nią oczami rozszerzonymi ze zdumienia. 

- Pani występowała? 

- O tak! - Policzki Rachael zarumieniły się trochę. 

-  Byłam  całkiem  dobra.  A  potem  zaszłam  w  ciążę.  Kiedy  urodziłam  Keane'a,  nie 

miałam  jeszcze  dziewiętnastu  lat.  W  następnym  sezonie  zaczęły  pojawiać  się  trudności.  By-

łam młoda i bardzo bałam się o Keane' a. Wpadałam w panikę, ilekroć kichnął i bez przerwy 

wyciągałam Franka do miasta do lekarza. 

Rachael pochyliła się do przodu i wzięła Jo za rękę. 

- Czy potrafisz zrozumieć, jak trudne jest takie życie dla kogoś, kto nie jest do niego 

stworzony?  Czy  wiesz,  że  prócz  całej  magii,  podniecenia  i  czarów,  pojawiają  się  trudności, 

strach? Sama dopiero przestałam być dzieckiem, a już miałam niemowlę, o które trzeba było 

dbać. Brakowało mi wytrzymałości i powołania wędrownego artysty, a także doświadczenia i 

pewności dojrzałej matki. 

- Odetchnęła głęboko. - Kiedy sezon się skończył, wróciłam do Chicago. 

Po raz pierwszy Jo potrafiła spojrzeć na tę ucieczkę z punktu widzenia Rachael. Przez 

lata  widywała  dziesiątki  ludzi,  którzy  próbowali  prowadzić  życie  cyrkowca  i  wytrzymywali 

zaledwie kilka tygodni. Mimo to pokręciła głową z niedowierzaniem. 

- Chyba rozumiem, jak musiało być pani trudno. Jednak skoro kochaliście się, czemu 

nie spróbowaliście jakoś tego rozwiązać? 

background image

- Jak? - spytała Rachael. - Czy powinnam kupić gdzieś dom, w którym mieszkałabym 

z  Frankiem  przez  pół  roku?  Znienawidziłabym  go.  Czy  może  on  powinien  zrezygnować  ze 

swojego życia w cyrku i osiąść gdzieś ze mną i dzieckiem? Zniszczyłoby to w nim wszystko, 

co tak bardzo kochałam. - Rachael pokręciła głową z uśmiechem. - Kochaliśmy się, Jovilette, 

ale  widocznie  niewystarczająco  mocno.  Nie  zawsze  udaje  się  znaleźć  kompromis,  a  żadne z 

nas nie było gotowe, aby dostosować się do potrzeb drugiego. Ja próbowałam, a Frank też by 

spróbował,  gdybym  go  o  to  poprosiła.  Niestety,  nasze  wspólne  życie  było  skazane  na 

przegraną, zanim na dobre się zaczęło. - Spojrzała Jo w oczy. -  Frank dał mi Keane'a i dwa 

cudowne  lata,  które  zachowam  w  sercu  jak  największy  skarb.  Ja  dałam  mu  wolność 

niezaprawioną  goryczą  Dziesięć  lat  później  znów  znalazłam  szczęście.  -  Uśmiechnęła  się 

łagodnie do swoich wspomnień. Jo przełknęła nerwowo ślinę. 

- On... Frank miał w wozie album z wycinkami na temat Keane'a. 

-  Naprawdę?  -  Rachael  rozpromieniła  się.  Odchyliła  się  do  tyłu  i  podniosła  kubek.  - 

Cały Frank. Jovilette, czy on był szczęśliwy? Czy miał to, czego pragnął? 

- Tak - odpowiedziała bez wahania. - A pani? Rachael uśmiechnęła się ciepło. 

-  Masz  dobre  serce,  Jovilette.  Jesteś  bardzo  wyrozumiała.  Tak,  dostałam  to,  czego 

pragnęłam. A ty, Jovilette? Czego ty pragniesz? 

- Więcej, niż mogę dostać - uśmiechnęła się. Czuła się już całkiem swobodnie. 

-  Na  to  jesteś  za  mądra  -  uznała  Rachael.  -  Mam  wrażenie,  że  ty  raczej  jesteś 

wojowniczką  niż  marzycielką.  Gdy  nadejdzie  czas  i  będziesz  musiała  dokonać  wyboru, 

zadowoli  cię  tylko  główna  wygrana.  -  Uśmiechnęła  się,  patrząc  na  skupioną  buzię  Jo.  - 

Pokażesz mi lwy? - spytała, wstając. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twój występ. 

-  Tak,  oczywiście.  -  Jo  również  się  podniosła.  Zawahała  się  przez  moment  i 

wyciągnęła rękę. - Cieszę się, że pani przyjechała. 

Rachael ujęła jej dłoń. 

- Ja również. 

Przez cały dzień bezskutecznie rozglądała się za Keane'em. Po rozmowie z jego matką 

tym bardziej chciała z nim pomówić. Jednak aż do rozpoczęcia spektaklu nie udało jej się go 

spotkać.  Kiedy  niecierpliwie  czekała  na  finał,  wydawało  jej  się,  że  każdy  numer  ciągnie  się 

bez końca. 

Gdy po finale zobaczyła, że Keane z matką idą w jej stronę, ogarnęło ją uczucie ulgi i 

niepokoju. 

background image

-  Jovilette.  -  Rachael  odezwała  się  pierwsza,  ujmując  dłonie  Jo.  -  Byłaś  wspaniała, 

wprost  niewiarygodna.  Teraz  rozumiem,  co  Keane  miał  na  myśli,  mówiąc  o  twojej  nie-

codziennej, nieujarzmionej urodzie. 

Zerknęła na niego zdziwiona, ale napotkała tylko obojętne spojrzenie bursztynowych 

oczu. 

- Cieszę się, że pani podobał się występ. 

-  Nie  potrafię  nawet  powiedzieć,  jak  bardzo.  Ten  dzień  przyniósł  mi  wiele 

niezapomnianych przeżyć. - Ku zaskoczeniu Jo, Rachael Loring pochyliła się i pocałowała ją. 

- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Keane, chcę się teraz pożegnać z Duffym - zwróciła 

się do syna. - Zobaczymy się przy aucie. Do widzenia, Jovilette. 

- Do widzenia, pani Loring. - Jo przez chwilę patrzyła za nią, w końcu odwróciła się 

do Keane'a. - Jest wspaniałą osobą. Bardzo mi wstyd. 

-  Nie  ma  powodu.  -  Trzymał  ręce  w  kieszeniach.  -  Oboje  myliliśmy  się  w  wielu 

sprawach. - Jak ramię? 

Machinalnie dotknęła palcami rany. 

- Już dobrze. Ledwo widać blizny. 

- To świetnie - rzucił krótko, po czym nastąpiła cisza. Jo czuła, że opuszczają odwaga. 

-  Keane  -  zaczęła  i  zmusiła  się,  żeby  spojrzeć  mu  prosto  w  oczy.  -  Chciałam 

przeprosić cię za moje okropne zachowanie po wypadku. 

- Już ci kiedyś mówiłem - powiedział chłodno - że nie potrzebuję przeprosin. 

-  Proszę  cię...  -  Przełknęła  dumę  i  dotknęła  jego  ramienia.  -  Bardzo  długo  czekałam, 

ż

eby  ci  to  powiedzieć.  Nie  myślałam  nic  z  tych  rzeczy,  które  wtedy  mówiłam  -  dodała 

szybko.  -  Mam  nadzieję,  że  mi  wybaczysz.  -  Nie  była  to  ta  przemowa,  którą  sobie 

zaplanowała,  ale  nic  więcej  nie  była  w  stanie  wykrztusić.  Wyraz  twarzy  Keane'a  nie  uległ 

zmianie. 

- Nie ma nic do wybaczania. 

-  Keane,  proszę.  -  Chwyciła  go  za  rękę,  widząc,  że  zamierza  odejść.  -  Nie  zostawiaj 

mnie  w  przekonaniu,  że  mi  nie  przebaczyłeś.  Czy  nie  mógłbyś...  czy  nie  moglibyśmy  znów 

być przyjaciółmi? 

Coś drgnęło w jego twarzy. Podniósł rękę i grzbietem dłoni dotknął policzka Jo. 

-  Masz  zwyczaj  wprawiać  mnie  w  zakłopotanie,  Jovilette.  -  Opuścił  rękę  i  ponownie 

włożył ją do kieszeni. - U Duffy'ego zostawiłem coś dla ciebie. Bądź szczęśliwa. - Odszedł, a 

ona patrzyła za nim i próbowała poradzić sobie z tym, co usłyszała. Nieodwołalnie odchodził 

z jej życia. 

background image

Powinna coś odczuwać, a tymczasem nie czuła nic. Nie pojawiły się ani łzy, ani ból, 

ani rozpacz. Nie zdawała sobie sprawy, że istota ludzka może być taka pusta, a mimo to żyć. 

-  Jo?  -  Duffy  podszedł  do  niej  i  wręczył  jej  grubą  kopertę.  -  Keane  zostawił  to  dla 

ciebie. 

Bez  zainteresowania  spojrzała  na  kopertę.  Po  powrocie  do  wozu  rozerwała  ją  bez 

entuzjazmu i nawet nie siadając, wyciągnęła zawartość. Chwilę trwało, nim przebiła się przez 

prawniczy żargon. Dwukrotnie przeczytała papiery, po czym opadła na krzesło. 

Dał mi go, pomyślała. Nadal nie docierała do niej waga tego,  co się stało. Keane dał 

mi cyrk... 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Jo oszołomił chaos panujący na lotnisku O'Hare. Przepychając się przez kłębiących się 

wszędzie  ludzi,  ruszyła  na  poszukiwanie  taksówki.  Kiedy  wyszła  z  hali  terminalu,  całkiem 

osłupiała.  Wpatrywała  się  w  śnieg  z  takim  zdumieniem,  z  jakim  przybysze  z  miasta 

przyglądali  się  połykaczom  noży.  Po  chwili  jednak,  chociaż  trzęsła  się  z  zimna  w  swoim 

sztruksowym  płaszczyku,  uznała,  że  miasto  przykryte  białym  puchem  wygląda  przepięknie. 

Co ważniejsze, ten widok odwracał jej uwagę od celu podróży. 

Kiedy minął pierwszy szok, zrozumiała, że Keane wraz z cyrkiem obarczył ją również 

wielką  odpowiedzialnością.  Nagle  znalazła  się  w  morzu  papierkowej  roboty  i  musiała  uciec 

się  do  szukania  pomocy  u  Duffy'ego.  Gdy  wreszcie  sezon  się  skończył,  podjęła  co  najmniej 

kilkanaście  prób,  żeby  zadzwonić  do  Chicago.  Jednak  zawsze  odkładała  słuchawkę,  zanim 

uzyskała połączenie. W końcu uznała, że powinna zobaczyć się z Keane'em osobiście, jednak 

z powodu ślubu Jamiego i Rose podróż odwlekła się o kilka tygodni. 

Właśnie w czasie tego ślubu, gdzie pełniła rolę starszej druhny, zrozumiała, co należy 

zrobić.  Tylko  jednej  rzeczy  pragnęła  w  życiu:  być  z  Keane'em.  Słuchała,  jak  Rose  składa 

przysięgę  małżeńską,  i  przypomniała  sobie,  z  jakim  uporem  przyjaciółka  walczyła  o 

ukochanego mężczyznę. 

A ona? Nie chciała żyć oddalona o tysiące mil od Keane'a. Z bijącym sercem zaczęła 

układać  plan.  Pojedzie  do  Chicago  i  nie  da  się  stamtąd  odprawić.  Skoro  Keane  pożądał  jej 

kiedyś,  będzie  potrafiła  sprawić,  żeby  znów  jej  pragnął.  Przecież  nie  musi  jej  kochać. 

Wystarczy, że ona kocha jego. 

I właśnie dlatego, drżąc z zimna, wsiadła do taksówki, która powiozła ją przez miasto. 

Zziębniętymi  palcami  strzepnęła  z  włosów  śnieg.  Czemu  nie  przyszło  jej  do  głowy,  żeby 

kupić czapkę i rękawiczki? Nagle uświadomiła sobie, że może nie zastać Keane'a w domu. Co 

będzie, jeśli wyjechał do Europy, Japonii albo choćby do Kalifornii? Ze strachu zakręciło jej 

się  w  głowie,  więc  szybko  odsunęła  te  niepokojące  myśli.  Musi  być  w  domu.  Dziś  jest 

niedziela, więc z pewnością siedzi z książką, jakimiś papierami, albo z... kobietą! Ogarnęła ją 

panika.  Powinnam  najpierw  zadzwonić!  -  pomyślała  przerażona.  Muszę  powiedzieć 

kierowcy, żeby odwiózł mnie na lotnisko! Zupełnie roztrzęsiona zamknęła oczy i spróbowała 

odzyskać panowanie nad sobą. Oddychając głęboko, patrzyła przez okno na mijane budynki i 

chodniki. Już po chwili czuła, że atak histerii stopniowo ustępuje. 

background image

Nie  ma  czego  się  bać,  powtarzała  sobie,  próbując  w  to  wierzyć.  Niestety,  Jovilette, 

która potrafiła kłaść się na afrykańskich lwach jak na dywaniku, w tej chwili była naprawdę 

przerażona.  A  jeśli  Keane  ją  odrzuci?  Nie  pozwolę  na  to!  -  przekonywała  się,  unosząc 

zawadiacko brodę. Po prostu uwiodę go! Tylko jak? Przecież nawet nie wiem, jak się do tego 

zabrać. Powiem taksówkarzowi, żeby zawrócił, zdecydowała w końcu, przyciskając palce do 

skroni. 

Nie zdążyła jednak się odezwać, bo auto stanęło właśnie przy krawężniku. Jo zapłaciła 

za przejazd, ze zdenerwowania dała zbyt duży napiwek i wysiadła. 

Taksówka dawno już odjechała, a ona ciągle stała na chodniku, wpatrując się w wielki 

przeszklony  budynek.  Płatki  śniegu  tańczyły  wokół  niej,  osiadając  na  włosach  i  ramionach. 

Wróciła  do  rzeczywistości  dopiero  wówczas,  gdy  potrącił  ją  spieszący  się  przechodzień. 

Podniosła walizki i weszła do środka. 

Nie  przyszło  jej  do  głowy,  że  powinna  podać  swoje  nazwisko  w  recepcji.  Od  razu 

skierowała  się  do  wind.  W  kabinie  machinalnie  nacisnęła  guzik  najwyższego  piętra.  Jechała 

na górę tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy została sama. 

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze. Jo przez kilkanaście sekund stała, wpatrując 

się  niewidzącym  wzrokiem  w  pusty  hol,  i  dopiero  gdy  automatyczne  drzwi  zaczęły  się 

zamykać,  odzyskała  świadomość.  Pospiesznie  wyskoczyła  z  kabiny.  Nogi  miała  jak  z  waty, 

ale  zmobilizowała  całą  siłę  woli  i  ruszyła  przez  hol.  Znów  ogarnęła  ją  panika.  Postawiła 

bagaże i oparła czoło o drzwi. Próbując wyrównać oddech, przypomniała sobie, jak Rachael 

Loring  nazwała  ją  wojowniczką  Przełknęła  nerwowo  ślinę,  podniosła  głowę  i  zapukała. 

Dzięki Bogu, otworzył prawie natychmiast. W jego wzroku widziała bezgraniczne zdumienie. 

Włosy  i  ramiona  nadal  miała  pokryte  śniegiem,  twarz  zarumienioną  od  mrozu,  oczy 

błyszczące. Usta trochę jej drżały, kiedy się odezwała. 

- Cześć, Keane. 

- Co ty tu robisz? - spytał ostro. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Jo poczuła, 

ż

e wraca jej przerażenie. Zmusiła się jednak, żeby opanować atak paniki. 

- Czy mogę wejść? - uśmiechnęła się z trudem. 

- Słucham? - Sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał jej pytania. 

- Czy mogę wejść? - powtórzyła. Niewiele brakowało, żeby wzięła nogi za pas. 

- Ależ tak, oczywiście. Przepraszam. - Przegarnął włosy palcami, odsunął się na bok i 

gestem dłoni zaprosił ją do środka. 

Stopy jej zapadły się w miękkim dywanie. Rozejrzała się nieznacznie po imponująco 

wielkim pomieszczeniu. Przy dużej, niskiej sofie stał stolik do kawy ze szkła i chromu. Fotele 

background image

z wysokimi oparciami były w ciepłym beżowym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy, wśród 

których  dostrzegła  Picassa.  Mogłaby  też  przysiąc,  że  rzeźba,  która  stała  w  pokoju,  była 

dziełem Rodina. 

Po prawej stronie pokoju dwa schodki prowadziły na podest biegnący wzdłuż wielkiej 

szklanej ściany, za którą rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole Chicago. Wiedziona 

ciekawością podeszła bliżej. Nagle cały lęk ją opuścił. Teraz, gdy już przekroczyła jego próg, 

potrafiła wziąć się w garść. 

-  Przepiękny  widok  -  powiedziała,  odwracając  się  do  Keane'a.  -  To  cudowne  mieć 

każdego dnia całe miasto u swoich stóp. Musisz czuć się jak król. 

-  Nigdy  nie  myślałem  o  tym  w  ten  sposób.  -  Wreszcie  dostrzegła,  że  linia  jego  ust 

trochę zmiękła. - Jovilette - powiedział cicho. - Co robisz w moim świecie? 

- Muszę z tobą porozmawiać - odparła bez ogródek. 

- Po to tu przyjechałam. 

Ruszył w jej stronę bardzo wolno, nie spuszczając z niej wzroku. 

- Widać to coś ważnego. 

- Tak mi się zdaje. Uniósł brwi. 

-  No  cóż,  w  takim  razie  porozmawiajmy  -  powiedział,  wzruszając  ramionami.  -  Ale 

najpierw zdejmij płaszcz. 

Zgrabiałymi palcami sięgnęła do guzików. 

- Dobry Boże! - Znów zmarszczył brwi. - Ty całkiem przemarzłaś. - Chwycił jej ręce i 

zaklął  cicho.  -  Gdzie  masz  rękawiczki?  -  spytał  zupełnie  jak  rozgniewany  ojciec.  -  Na 

zewnątrz musi być co najmniej dziesięć stopni mrozu. 

- Zapomniałam kupić - odpowiedziała. Bardziej niż temperatura obchodził ją cudowny 

dotyk jego dłoni. 

Oderwał wzrok od jej rąk, przez chwilę patrzył uważnie w jej twarz i nagle usłyszała, 

jak westchnął. 

- A już prawie uwierzyłem, że udało mi się zupełnie wyleczyć... 

- Byłeś chory? - zaniepokoiła się. Ze śmiechem zaprzeczył. 

- Zaraz zrobię ci kawę. 

- Nie zawracaj sobie głowy - powiedziała, kiedy odpinał guziki jej płaszcza. 

- Poczuję się lepiej, wiedząc, że krążenie wróciło ci do normy. - Zatrzymał się chwilę, 

przerzucając  płaszcz  przez  rękę.  Jo  miała  na  sobie  sweterek  z  zielonej  angory  zapinany  na 

perłowe  guziczki  i  szarą  wełnianą  spódniczkę.  Wiotkie  tkaniny  układały  się  miękko  na  jej 

background image

biuście,  biodrach  i  udach.  Na  nogach  miała  wytworne,  zupełnie  niepraktyczne  pantofle  na 

obcasach. 

- Coś nie w porządku? 

-  Do  tej  pory  widywałem  cię  wyłącznie  w  kostiumie,  w  którym  występujesz,  albo  w 

dżinsach. - Musnął jej włosy ręką i odwrócił się gwałtownie. - Usiądź. Zaraz przyniosę kawę. 

Chodziła  po  pokoju  i  w  końcu,  ominąwszy  fotel,  przyklękła  na  jednej  z  poduch 

leżących przy wielkim oknie. Chociaż dywan stłumił kroki Keane'a, poczuła, kiedy wrócił do 

pokoju. 

-  Jak  cudownie  mieć  taką  prawdziwą  zimę  ze  śniegiem.  -  Podniosła  na  niego 

błyszczące  spojrzenie.  -  Zawsze  zastanawiałam  się,  jak  wygląda  białe  Boże  Narodzenie.  - 

Kiedy spostrzegła, że przyniósł kubki z kawą, wstała. - Dziękuję. 

- Już ci cieplej? - spytał. 

Kiwnęła głową, siadając w fotelu. Keane zajął miejsce tuż obok i przez kilka chwil pili 

kawę w zgodnym milczeniu. 

-  O  czym  chciałaś  ze  mną  rozmawiać?  Przełknęła  nerwowo,  starając  się  zignorować 

drżenie, które poczuła w piersi. 

-  O  kilku  sprawach.  Przede  wszystkim  o  cyrku.  -  Odwróciła  się  w  fotelu,  żeby  móc 

patrzeć mu w twarz. - Nie pisałam, bo wydawało mi się to zbyt ważne. Również dlatego nie 

dzwoniłam. Widzisz... - Nagle wszystkie starannie przygotowane przemówienia wyleciały jej 

z pamięci. - Nie możesz oddawać czegoś ot tak, po prostu. Ani ja nie mogę tego przyjąć. 

- Niby czemu? - Wzruszył ramionami i pociągnął łyk kawy. - Oboje wiemy, że zawsze 

należał do ciebie. Kawałek papieru nic nie może tu zmienić. 

- Keane... Przecież Frank zostawił go tobie. 

- A ja przekazałem tobie. Westchnęła z rezygnacją. 

- Gdybym przynajmniej mogła ci zapłacić... 

- Ktoś zadał mi kiedyś pytanie, jaka jest wartość marzenia czy cena ludzkiej duszy. - 

Jo  słuchała,  patrząc  na  niego  bezradnie.  -  Nie  potrafiłem  znaleźć  wówczas  odpowiedzi. 

Czyżbyś ty ją znalazła? 

Z westchnieniem pokręciła głową. 

- No, dobrze. A ta inna sprawa? Mówiłaś, że jest coś jeszcze? 

A  więc  to  już!  Ostrożnie  odstawiła  kubek  i  podniosła  się  z  fotela.  Przez  chwilę 

czekała, aż jej żołądek uspokoi się, zrobiła parę kroków po pokoju, wreszcie odwróciła się i 

odetchnęła głęboko. Dopiero teraz spojrzała Keane'owi w oczy. 

- Chcę zostać twoją metresą - oznajmiła najspokojniej w świecie. 

background image

- Co takiego? - W głosie Keane'a słychać było bezgraniczne zdumienie. 

Odchrząknęła i powtórzyła. 

-  Chcę  być  twoją  metresą.  To  chyba  nadal  właściwy  termin?  A  może  wyszedł  już  z 

użycia? W takim razie słowo „kochanka” powinno być dobre. 

Bardzo powoli Keane postawił swoją kawę obok kubka Jo i podniósł się na nogi. Nie 

podszedł do niej, tylko patrzył na nią w osłupieniu. 

- Jo, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz. 

-  Oczywiście,  że  wiem  -  przerwała  mu.  -  Może  nie  używam  właściwych  słów,  ale 

wiem,  o  co  mi  chodzi  i  jestem  pewna,  że  ty  także.  -  Zrobiła  krok  w  jego  stronę.  -  Pragnę, 

ż

ebyś  się  ze  mną  kochał,  chcę  mieszkać  z  tobą,  jeśli  mi  na  to  pozwolisz,  albo  przynajmniej 

gdzieś w pobliżu. 

- Jo, przecież to nie ma sensu - przerwał jej ostro. Odwrócił się od niej, ręce włożył do 

kieszeni i zacisnął je w pięści. - Nie wiesz, o co mnie prosisz. 

- Już ci się nie podobam? Obrócił się na pięcie. 

- Jak możesz mnie o to pytać? - wykrzyknął. - Oczywiście, że mi się podobasz! 

Znów podeszła bliżej. 

-  W  takim  razie,  skoro  ja  pragnę  ciebie,  a  ty  mnie,  czemu  nie  możemy  zostać 

kochankami? 

Zaklął ze złością i chwycił ją za ramiona. 

- Wyobrażasz sobie, że mógłbym cię tu mieć przez zimę, a potem beztrosko pozwolić, 

ż

ebyś odeszła? Myślisz, że potrafiłbym na początku sezonu spokojnie patrzeć, jak odchodzisz 

z  mojego  życia?  -  Potrząsnął  nią  tak  mocno,  że  całkiem  zabrakło  jej  tchu.  -  Oszaleję  przez 

ciebie!  -  Nagle  przyciągnął  ją  do  siebie.  Jego  wargi  miażdżyły  jej  usta,  palce  wbijały  się  w 

ciało. Jo kręciło się w głowie ze zdumienia, bólu i podniecenia. Miała wrażenie, że minęły już 

wieki od czasu, kiedy ostatni raz czuła jego usta na swoich. Usłyszała, jak jęknął, odrywając 

się  od  niej.  Z  trudem  utrzymała  równowagę,  kiedy  się  odsunął.  -  Co  mam  zrobić,  żeby  się 

wreszcie od ciebie uwolnić? - wyrzucił z siebie ze złością, odwracając się gwałtownie. 

- Myślę, że nie powinieneś zaczynać od całowania mnie w ten sposób. 

Widziała, jak unoszą się i opadają jego ramiona. 

-  Od  chwili,  gdy  otworzyłem  ci  drzwi,  robiłem  co  w  mojej  mocy,  żeby  do  tego  nie 

doszło. 

Podeszła do niego i położyła rękę na jego ramieniu. 

- Przepraszam, nie mam doświadczenia w tych sprawach. Wydawało mi się, że lepiej 

będzie, jeśli powiem otwarcie, niż gdybym próbowała cię uwieść. 

background image

Z ust Keane'a wydobył się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni jęk. 

- Jovilette - szepnął, odwracając się i biorąc ją w ramiona. - Jak mam ci się oprzeć? Ile 

razy będę musiał odchodzić, nim się od ciebie uwolnię? Sama myśl o tobie doprowadza mnie 

do obłędu. 

-  Keane...  -  Westchnęła,  zamykając  oczy.  -  Tak  długo  czekałam,  żebyś  mnie  objął. 

Chcę do ciebie należeć, choćby na króciutko. 

- Nie! - Odsunął się od niej i dwoma palcami uniósł jej brodę do góry. - Zbyt mocno 

cię kocham, żeby pozwolić ci odejść, a jednocześnie kocham cię na tyle gorąco, by wiedzieć, 

ż

e muszę ci na to pozwolić. 

Ze zdumienia odjęło jej mowę. Mogła tylko na niego patrzeć. 

-  Oczywiście,  inaczej  było,  gdy  jeszcze  nie  wiedziałem  -  ciągnął  Keane.  -  Łudziłem 

się, że gdy się z tobą prześpię, zdołam się pozbyć tego napięcia. A potem, tej nocy gdy umarł 

Ari, trzymałem cię w ramionach, kiedy zasnęłaś. Wówczas zrozumiałem, że cię kocham... Że 

pokochałem cię od pierwszej chwili. 

- Ale przecież... - Jo potrząsnęła mocno głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Nigdy 

nic mi nie powiedziałeś. Byłeś taki zimny... 

-  Nie  mogłem  cię  dotykać,  bo  wiedziałem,  że  to  mi  nie  wystarczy.  -  Przyciągnął  ją 

bliżej i wtulił twarz w jej włosy. - Tyle że nie potrafiłem odejść. Wiedziałem, że jeżeli zechcę 

cię  mieć,  tak  naprawdę,  na  zawsze,  jedno  z  nas  będzie  musiało  zmienić  swoje  życie. 

Zastanawiałem się, czy potrafiłbym zrezygnować z prawa... W gruncie rzeczy całe życie tylko 

tym chciałem się zajmować. Uświadomiłem sobie jednak, że ciebie pragnę mocniej. 

- Och, Keane... - Pokręciła głową, ale w tym momencie znów odsunął ją od siebie. 

- A potem zrozumiałem, że to i tak się nie uda - mówił, idąc w stronę szklanej ściany. 

Stanął przy oknie i patrząc na sypiący śnieg, ciągnął: - Za każdym razem, gdy wychodziłaś na 

arenę,  przeżywałem  piekło.  Z  początku  myślałem,  że  z  czasem  można  do  tego  przywyknąć, 

ale to nieprawda. Było coraz gorzej. Próbowałem wyjechać, wrócić do domu, ale nie umiałem 

uwolnić  się  od  ciebie...  Ciągle  wracałem.  Tamtego  dnia,  gdy  zostałaś  ranna...  -  przerwał 

nagle. - Widziałem, jak stajesz przed tym chłopcem i przyjmujesz cios na siebie. Nie potrafię 

nawet  powiedzieć,  co  wtedy  czułem.  Myślałem  tylko  o  tym,  że  muszę  się  do  ciebie  dostać. 

Nie wiem, czy Pete powiedział ci kiedyś, że powaliłem go na ziemię, nim chwycił mnie Buck. 

A potem musiałem... stać tam i patrzeć, jak lew śledzi każdy twój ruch. Nigdy wcześniej tak 

się nie bałem. Przez chwilę panowała cisza. 

-  A  potem  było  już  po  wszystkim  -  podjął  -  i  wreszcie  puścili  mnie  do  ciebie.  Byłaś 

taka  blada,  krwawiłaś,  gdy  brałem  cię  w  ramiona.  -  Zaklął  cicho  i  zamilkł  na  kilka  sekund, 

background image

kręcąc głową. - Chciałem spalić ten cały cyrk, zabrać cię stamtąd, wydusić te wszystkie koty 

gołymi  rękami.  Zrobić  cokolwiek...  Jeszcze  nie  przestały  mi  się  trząść  ręce,  a  ty  już 

planowałaś, żeby wrócić do tej cholernej klatki. 

Powoli odwrócił się od okna i zbliżył do niej. 

-  Długo  jeszcze  widziałem  ten  wypadek,  kiedy  tylko  zamknąłem  oczy.  Mogę 

dokładnie  pokazać,  gdzie  masz  blizny.  -  Przesunął  palcem  po  jej  ramieniu.  Po  chwili  z  re-

zygnacją  pokręcił  głową.  -  Gdybym  cię  teraz  zatrzymał,  nie  pozwoliłbym,  abyś  wróciła  do 

swojego życia. A nie mogę prosić, byś je porzuciła. 

-  Chciałabym,  żebyś  to  zrobił.  -  Patrzyła  na  niego  poważnie.  -  Bardzo  bym  tego 

chciała... 

- Wiem przecież, ile to dla ciebie znaczy. 

-  Chyba  nie  więcej  niż  prawo  dla  ciebie  -  odparła  zdecydowanie.  -  A  sam 

powiedziałeś, że gotów byłeś je porzucić. 

- Tak, ale... 

- No dobrze. - Odgarnęła włosy. - Skoro ty nie chcesz tego zrobić, będę musiała sama 

cię spytać. Ożenisz się ze mną? Tak czy nie? 

Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi. 

- Jo, nie możesz... 

-  Oczywiście,  że  mogę.  To  nie  średniowiecze.  Jeśli  chcę  cię  prosić  o  rękę,  mogę  to 

zrobić. I właśnie zrobiłam - podkreśliła. 

- Jo, ja nie... 

-  Tak  czy  nie,  mecenasie?  -  Podeszła  tak  blisko,  że  ich  stopy  prawie  się  zetknęły.  - 

Kocham cię, chcę zostać twoją żoną i mieć kilkoro dzieci. Czy to ci odpowiada? 

Keane otworzył usta i po chwili je zamknął. W końcu uśmiechnął się i położył dłonie 

na ramionach Jo. 

- To wszystko dzieje się tak szybko. Trochę mnie zaskoczyłaś. 

Poczuła, jak ogarnia ją fala radości. 

- Faktycznie - przyznała. - Daję ci w takim razie minutę na zastanowienie, ale od razu 

uprzedzam, że nie przyjmuję odmownej odpowiedzi. 

Palce Keane'a pieściły jej szyję. 

- Wygląda na to, że mam niewielki wybór. 

- W ogóle nie masz wyboru - skorygowała. - Splotła ręce na jego karku i przyciągnęła 

jego  głowę  do  swojej.  Powoli  osunęli  się  na  dywan.  Przez  długą  chwilę  ich  usta  pozostały 

złączone  w  pocałunku,  który  mówił  znacznie  więcej  niż  słowa.  Keane,  jakby  sprawdzając, 

background image

czy nie śni na jawie, przesuwał dłonie po jej ciele i smakował cudowny zapach jej skóry, za 

którym tak długo tęsknił. 

- Jak mogłem myśleć, że potrafię bez ciebie żyć? - spytał cicho, znów szukając jej ust. 

- Musisz być pewna, Jo. Musisz być pewna... - Jego głos był ochrypły z pożądania. - Nie będę 

umiał już cię puścić. Proszę cię o wszystko. 

- Nie, to nie tak. Przytul mnie mocniej. Pocałuj mnie jeszcze - zażądała, gdy jego usta 

błądziły po jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że pocałunek może być taki podniecający. 

Nie, pomyślała. On o nic nie prosi, on daje. 

- To nie tak - powtórzyła, gdy ich usta rozłączyły się. 

-  Zostawiam  coś  za  sobą,  żeby  dostać  coś  znacznie  ważniejszego  -  powiedziała, 

wtulając twarz w jego szyję. - Kiedy zobaczysz, jak bardzo cię kocham, zrozumiesz, co mam 

na myśli. 

Keane  odsunął  się  trochę  i  spojrzał  jej  w  twarz.  Kiedy  się  w  końcu  odezwał, 

powiedział tylko jedno słowo: jej imię. Zabrzmiało to zupełnie jak westchnienie. Jo położyła 

rękę na jego policzku. 

- Jeśli można poszukać kompromisu... - zaczął. 

- Nie. - Pokręciła głową, pamiętając słowa jego matki. 

-  Nie  zawsze  daje  się  znaleźć  kompromis.  A  my  kochamy  się  na  tyle  mocno,  że  nie 

jest  konieczny.  Nie  myśl  tylko,  że  się  poświęcam,  bo  tego  nie  robię.  -  Z  uśmiechem  po-

głaskała  jego  szorstką  brodę.  -  Nie  żałuję  ani  jednej  minuty  swojego  życia  w  cyrku,  ale  nie 

ż

ałuję też, że postanowiłam je zmienić. Dałeś mi ten cyrk, więc zawsze będę jego częścią. - 

Uśmiech  zniknął  z  jej  twarzy,  gdy  spojrzała  na  niego  z  powagą.  -  Czy  zechcesz  być  mój, 

Keane? 

Sięgnął po jej dłoń i przycisnął ją do ust. 

- Już jestem twój. Kocham cię, Jovilette. Całe życie będę cię kochać. 

-  To  za  mało  -  szepnęła,  gdy  ich  usta  znów  się  zetknęły.  -  Chcę  znacznie  więcej,  na 

wieczność. 

Z rosnącym pożądaniem ręce Keane'a pieściły jej ciało. 

Rozpiął guziki sweterka i gorącymi pocałunkami pokrywał jej szyję. 

-  Jakie  piękne  -  wyszeptał  zmysłowo,  gdy  dotarł  do  jej  piersi.  Jo  z  trudem  łapała 

oddech.  -  Drżysz...  Uwielbiam  to,  że  potrafię  sprawić,  by  twoje  ciało  drżało  pod  moimi 

dłońmi. - Znów całował jej usta, tuląc ją mocno do siebie. - Tak długo pragnąłem być z tobą, 

trzymać  cię  w  ramionach.  Po  prostu  przytulić  się  do  ciebie.  Nie  pamiętam  już,  żebym 

kiedykolwiek o tym nie marzył. 

background image

Jo wtuliła się w niego, wzdychając ze szczęścia. 

- Keane... 

- Hm? 

- Nie odpowiedziałeś mi jeszcze. 

- Na co? - Wsunął palce w jej włosy i całował jej powieki. 

Otworzyła oczy i uniosła brwi. 

- Ożenisz się ze mną? 

Roześmiał się głośno, obrócił ją na plecy i złożył na jej ustach gorący pocałunek. 

- Czy wystarczy, jeśli zrobię to jutro?