POUL ANDERSON
ORBIT UNLIMITED
(przełożyła
EWA KIERES
)
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
1
CZĘŚĆ PIERWSZA
Jaskinia Robin Hooda
1
Svoboda liczył sobie około sześćdziesięciu lat. Nie znał swego dokładnego wieku. Ludzie
z Niskiego Poziomu rzadko zważali na takie rzeczy, a jego najdalsze wspomnienie łączyło się
z płaczem w uliczce, kiedy spadł deszcz i huczała podmiejska linia kolejowa. Później umarła
jego matka, a ktoś, kto utrzymywał, że jest jego ojcem (choć prawdopodobnie nie był),
sprzedał go Inky'emu, szefowi złodziei.
Sześćdziesiąt lat to podeszły wiek dla człowieka z mas, jeśli przekradał się kocimi spo-
sobami przez hałas, brud i śmierć w mieście Niskiego Poziomu lub – łatwiej, lecz z ograni-
czeniem wolności – męczył się przy górniczym szybie lub obsługiwał silnik poławiacza
planktonu. Dla obywatela Wyższego Poziomu, albo dla Strażnika sześćdziesiąt lat było zale-
dwie wiekiem średnim. Svoboda, który spędził połowę swego życia w każdej z tych kategorii,
wyglądał bardzo staro, ale mógł mieć nadzieję na przeżycie jeszcze dwudziestu lat. „Jeżeli
można to nazwać nadzieją” – myślał cierpko.
Lewa stopa bolała go znowu. Była jak bryła, uwięziona w specjalnym bucie. Kiedy miał
około dwunastu lat i gramolił się przez ogrodowy mur ze srebrnym kielichem, ukradzionym
niejakiemu inżynierowi Harkavy'emu, kula wystrzelona przez wartownika roztrzaskała mu
kość. Udało mu się wtedy jakoś uciec, ale była to okropna wpadka dla jednego z najbardziej
obiecujących chłopaków w Bractwie. Inky przeniósł go do paserów, co zmusiło go do nauki
czytania i pisania i w ten sposób zapoczątkowało jego długą drogę w górę. Dwadzieścia pięć
lat później, kiedy Svoboda został Komisarzem Astronautyki, medyk zaproponował mu pro-
tezowanie zniszczonej stopy.
– Mogę panu zrobić taką, że z trudnością odróżni ją pan od prawdziwej – zaoferował.
– Niewątpliwie – powiedział Svoboda. – Widziałem naszych starszych Strażników
trzęsących się ze swymi protetycznymi sercami, protetycznymi żołądkami i czymś w rodzaju
protetycznego oka. Pewien jestem, że ciągły postęp nauki wkrótce dojdzie do protetycznego
mózgu, który trudno będzie odróżnić od prawdziwego. Niektórzy z moich kolegów przypra-
wiają mnie o wrażenie, że to już zostało osiągnięte. – Wzruszył chudymi ramionami. – Nie.
Może kiedyś. Jestem zbyt zajęty.
Zajęcie to sprowadzało się głównie do wyrywania się z Departamentu Astronautyki,
nieustannie martwego punktu, do którego wmanewrowali go nerwowi przełożeni. A gdy to
się powiodło, Svoboda od razu był zajęty czymś innym. Nigdy nie było dość czasu. Trzeba
było iść całkiem szybko, tylko po to, by utrzymać się w tym samym miejscu. „Ilu ludzi w
dzisiejszych czasach przeczytało A l i c j ę?” – zastanawiał się. Ale stopa rzeczywiście czę-
sto go bolała. Zatrzymał się, by ulżyć bólowi.
2
– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał Iyeyasu.
Svoboda spojrzał na olbrzyma i uśmiechnął się. Pozostali jego wartownicy, w liczbie
sześciu, byli niczym, zwykłymi wydajnymi bezosobowymi maszynami do zabijania. Iyeyasu
nie nosił pistoletu, był karateką i mógł rozpłatać żebra i wyciągnąć płuca każdemu kto nie
spodobał się Svobodzie.
– Zrobię to – powiedział Komisarz Psychologii. – Nie pytaj dokładnie co zrobię, ale coś
musi się stać.
Iyeyasu zaoferował ramię, a jego pan oparł się na nim. Kontrast był groteskowy. Svoboda
stał, wysoki ledwo na sto pięćdziesiąt centymetrów, z łysa czaszką, twarzą pełna ciemnych
zmarszczek i zakrzywionym nosem. Jego dziecinna postać wyglądała wyzywająco w płaszczu
ognistego koloru, mieniącym się mundurze z wąskim kołnierzem i ciemnoniebie-skich
spodniach, skrojonych w najnowszym stylu, z poszerzanymi nogawkami. Tymczasem
Okinawan ubierał się na szaro, nosił długą do ramion grzywę, a jego ręce zdeformowane były
przez bezustanne rozwalanie cegieł i łamanie desek.
Svoboda poszperał żółtymi palcami w poszukiwaniu papierosa. Stał na bardzo wysokim
podeście tarasu, bez widoku na park, jaki zwykle większość Komisarzy wybierała pod swoje
domy. Svoboda umieścił swą wydziałową wieżę w mieście, które go zrodziło. Rozciągało się
ono pod jego stopami tak daleko, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem przez powietrze gęste od
spalin samolotów. Ale za nadbrzeżem portowym, na wschodnim końcu horyzontu, mógł
zobaczyć rtęciowy połysk, który był otwartym Atlantykiem.
Nad planetą zapadł zmierzch. Dachy zrobiły się czarne na tle brunatno czerwonych po-
zostałości zachodzącego słońca. Ulice i mury Wyższego Poziomu zaczęły się jarzyć. Poniżej
Niski Poziom był ciemnością, przytłumionym, niekończącym się warkotem podmiejskich
kolejek, generatorów, fabryk samochodów; migotaniem iskier wskazujących okna budzące się
do życia, świateł rowerów lub latarek grup mężczyzn uzbrojonych w pałki z obawy przed
Bractwem.
Svoboda wypuścił dym nosem. Jego oczy błąkały się szukając taksówki powietrznej, która
przyniosła go tutaj z jego oceanicznego domu, potem znów zwróciły się na niebo. Właśnie
wschodziła Venus, biała na tle królewskiego błękitu. Westchnął i wskazał na nią.
– Czy wiesz – powiedział – jestem nieomal zadowolony, że tamtejsza kolonia nie jest
rozwijana. Nie dlatego żeby nie zarabiała na siebie, choć gdyby istniał Bóg to wiedziałby, że
nie wolno nam dziś marnować środków; lecz z zupełnie innej przyczyny.
– Jakiej, proszę pana? – Iyeyasu wyczuł, że Komisarz chce porozmawiać. Byli razem ze
sobą przez wiele lat.
– Teraz jest to jeszcze jedno miejsce, dokąd możesz uciec, aby uwolnić się od rodzaju
ludzkiego.
– Powietrze na Venus nie jest dobre, proszę pana. Przecież żeby uciec, można lecieć do
gwiazd bez noszenia kombinezonu.
– Ale dziewięć lat w hibernacji do najbliższej gwiazdy! Nieco niezwykłe jak na waka-cje.
– Tak, proszę pana.
– A potem planety, które znajdujesz, są tak samo niedobre jak Venus... Albo są takie jak
Ziemia, ale nie w y s t a r c z a j ą c o takie jak Ziemia i ludziom łamią się serca. Chodź-my,
3
zabawimy się w ważniaków.
Svoboda wsparł się na kuli i szybko przeszedł przez taras, przez sklepiony portal i dalej
długim korytarzem o świecących ścianach. Jego wartownicy, z zawsze czujnymi oczyma, roz-
stawili się wachlarzem przed i za nim; Iyeyasu trzymał się blisko. Nic znaczyło to, że Svobo-
da spodziewał się zamachu. Trwała nocna zmiana i jakkolwiek Psychologia była najważniej-
szym działem w obrębie rządu federalnego, o tej porze i na tym piętrze nie mogło być żadne-
go z podwładnych.
Na końcu hallu znajdował się gabinet telekonferencji. Svoboda pokuśtykał do fotela,
Iyeyasu pomógł mu w nim usiąść i ustawił przed nim biurko. Większość mężczyzn patrzą-
cych z ekranów miała za sobą doradców. Svoboda był sam, z wyjątkiem swoich wartowni-
ków. Zawsze pracował sam.
Premier Selim kiwnął głową. Za jego postacią rozciągał się widok z okna otwartego na
palmową aleję.
– A, jesteście już, Komisarzu – powiedział. – Właśnie zaczynaliśmy się niepokoić.
– Przepraszam za moje spóźnienie – odpowiedział Svoboda. – Jak panom wiadomo, nigdy
nie załatwiam interesów w domu, więc musiałem przyjść tutaj na tę konferencję. Ale keson
pod moim domem przepuścił wyciek, żyrostabilizatory zawiodły i zanim zorientowa-łem się
o co chodzi, sprawdziłem która godzina na cierpiącej na morską chorobę ośmiornicy.
Spóźniała się dziesięć minut.
Szef bezpieczeństwa Chandra zamrugał oczami, otworzył zarośnięte brodą usta, by
zaprotestować, a później pokiwał głową.
– A, pan żartuje. Rozumiem. Ha. – Siedział w Indiach o wschodzie słońca, ale władcy
Ziemi przywykli byli do nieregularnych godzin.
– Zacznijmy – powiedział Selim. – Darujemy sobie formalności. Jednak, zanim
rozpoczniemy naszą dzisiejszą debatę, czy nie wyłoniła się jakaś inna ważna sprawa?
– Eee... – Rathjen, obecny Komisarz Astronautyki, odezwał się nieśmiało. Był słabo-
witym synem poprzedniego premiera. Jego ojciec oferował mu tę posadę i od tej pory nikt się
nie trudził, żeby mu ją odebrać.
– Eee..., tak, panowie, chciałbym znów poruszyć sprawę przywrócenia funduszy na...
Chcę powiedzieć, że mamy kilkanaście statków kosmicznych, którym potrzeba tylko paru
milionów z funduszu reperacyjnego żeby, ee..., żeby znów osiągnąć gwiazdy. No i akademie
astronautyczne. Naprawdę, wartość nowych rekrutów jest tak niewielka jak ich ilość. Wydaje
mi się, to znaczy gdybyśmy... pan Svoboda zwłaszcza, to chyba należy do jego departamentu
– intensywna kampania propagandowa, skierowana do młodszych synów rodzin Strażników...
albo Obywateli profesjonalnego statusu... przekonująca ich o doniosłości, dają-ca zawodowi
ee..., blask, który kiedyś posiadał...
– Proszę – przerwał Selim. – Innym razem.
– Można by jednak wtrącić tu uwagę – powiedział Svoboda.
– Co? – Novikov od zasobów mineralnych zwrócił na niego zdziwiony wzrok. – Pan jest
tym, który zwołał tę specjalną konferencję. Czy zamierza pan marnować czas na sprawy
zupełnie nieważne?
– Nic nie jest nieważne – cicho powiedział Svoboda.
4
– Co? – rzucił Chandra.
– Cytowałem tylko Ankera, filozoficznego ojca Konstytucjonalizmu – poinformował go
Svoboda. – Kiedyś powinniście zrozumieć rzeczy, które pragniecie stłumić. Zapewniano
mnie, że to czyni cuda.
Chandra poczerwieniał ze złości.
– Ale ja nie zamierzam... –zaczął i rozmyślił się.
Selim wyglądał na zbitego z tropu. Rathjen odezwał się płaczliwie.
– Zamierzał pan zrobić uwagę w mojej sprawie, panie Svoboda.
Tak. – Mały człowieczek zapalił nowego papierosa i zaciągnął się głęboko. Jego
niebieskie oczy, przerażająco ruchliwe w twarzy przypominającej mumię, przeskakiwały z
ekranu na ekran. – Komisarz Novikov mógłby podać panu właściwą przyczynę upadku
astronautyki: więcej ludzi i mniej zasobów z każdym dniem. Nie możemy sobie pozwolić na
międzygwiezdne badania, podobnie jak nie możemy sobie pozwolić na utrzymanie repreze-
ntatywnego rządu. Szczątki obu tych rzeczy są eliminowane tak szybko, jak na to pozwala
pańskie i konstytucjonalistów rozżalenie. Skądinąd wiadomo mi, że jest to i tak nie dość szy-
bko, jak chcieliby niektórzy z panów. Niestety, dwadzieścia lat temu, rząd, przeprowadzając
zbyt szybko zmiany socjalne, wywołał Rewolucję Północnoamerykańską. – Svoboda wy-
szczerzył zęby. – Dlatego musimy wziąć tę lekcję do serca i nie prowokować Departamentu
Astronautyki do rewolucji. Łatwiej jest operować kilkoma statkami kosmicznymi przez parę
następnych dziesięcioleci, niż szturmować barykady szeregu gabinetów bronionych przez
zdesperowanych biurokratów machających krwawą flagą w trzech egzemplarzach. Ale pan,
ze swojej strony, panie Rathjen, nie może od nas oczekiwać rozwinięcia, lub nawet utrzyma-
nia takiej samej ilości pańskich statków.
– Panie Svoboda! – Rathjen stracił oddech.
Selim odetchnął.
– Wszyscy znamy poczucie humoru Komisarza Psychologii – powiedział niezgrab-nie. –
Ale ponieważ wspomniał on o Konstytucjonalistach, ufam, że zamierza przejść do sedna
sprawy.
Wszystkie twarze zwróciły się w kierunku Svobody i znieruchomiały. Svoboda, zasła-
niając się obłokiem dymu, odparł:
– Bardzo dobrze. Ośmielam się powiedzieć, że szczucie na siebie Komisarzy jest okru-
tnym sportem i zamiast tego wolałbym zebrać z ulicy przystojne Obywatelskie dziewczyny na
kilkanaście tygodni Specjalnego Szkolenia. – Teraz Larkin z Rolnictwa Morskiego był
jedynym, który się na niego gapił. – Być może nie wszystkim jest znana sprawa, którą chcę
przedstawić. Przedłożyłem nowy raport w sprawie Konstytucjonalistów Premierowi Selimo-
wi, panu Chandra i Komendantowi Północnej Ameryki. Okazał się on tak kontrowersyjny, że
poprosiliśmy całą Komisję Strażników, by to omówić.
Skinął w stronę Selima. Szorstka, szara twarz premiera wyglądała na nieco zaskoczoną.
Sprawiało to wrażenie, jakby Svoboda nieomal dał mu pozwolenie na kontynuowanie. Selim
wzdrygnął się, spojrzał na papier na swoim biurku i powiedział:
– Kłopot w tym, że Konstytucjonaliści nie są grupą polityczną. Gdyby byli, mogliby-śmy
już jutro zrobić na nich obławę. Nie są nawet formalnie zorganizowani i nie ma całkowi-tego
5
porozumienia między nimi. To, w czym się zgadzają, jest jedynie filozofią.
– Źle – mruknął Svoboda. – Filozofie racjonalizują stosunki emocjonalne. Już samo to
określenie jest Freudowską pomyłką.
– Co takiego? – zapytał Novikov.
– Powinien pan wiedzieć – rzekł Svoboda słodko. - Jest pan przecież ekspertem. Jednak
kontynuując. Oficjalnie, nazwa „Konstytucjonalizm” odnosi się po prostu do postawy
względem fizycznego wszechświata; rzecznictwo opierania wzorów myślowych na układzie
rzeczywistości. Anty-mistycyzm, można by powiedzieć. Ale ja wyrosłem tutaj, w Północnej
Ameryce, gdzie ciągle jeszcze połowa populacji mówi po angielsku. I mogę panom powie-
dzieć, że w języku angielskim słowo Konstytucja ma wielkie znaczenie. Powstanie Północno-
amerykańskie wybuchło, kiedy rząd Federacji uparcie i skandalicznie naruszał – nie ducha
starej, biednej i wielokrotnie poprawianej Konstytucji, w tym oni sami byli dobrzy – ale jej
treść.
– Tyle wiem – odezwał się Chandra. – Niech pan nie myśli, że nie zbadałem tych tzw.
filozofów. Wiem, że wielu z nich brało udział w rewolucji lub miało ojców, którzy w niej
uczestniczyli. Jednak oni nie są niebezpieczni. Mogą narzekać między sobą, ale jako kla-sa
nie robią nic złego. Nie mają powodu, by wszcząć drugie daremne powstanie. – Wzruszył
ramionami. – Faktycznie, większość z nich musi być na tyle inteligentna, żeby zrozumieć że
Karta Praw, czy cokolwiek to było, po prostu nie zdaje egzaminu, gdy na ich kontynencie
znajduje się pół biliona ludzi, w osiemdziesięciu procentach analfabetów.
– Tak, czy owak, kim oni są? – zapytał Dilolo od Rolnictwa.
– Przeważnie Północni Amerykanie – powiedział Svoboda. – Mam tu na myśli stary pień,
nie ostatnich orientalnych imigrantów. Ale ich doktryny rozszerzają się na wykształco-nych
Obywateli każdej rasy, na cały świat. Mam wrażenie, że jeżeli się rozejrzycie, znajdzie-cie
jedną czwartą piśmiennej populacji – raczej więcej niż między naukowcami i technikami – w
faktycznej zgodzie z doktryną Konstytucjonalistów. Choć oczywiście nie tak wielu z nich
będzie świadomie myśleć o sobie jako o Konstytucjonalistach.
– Innymi słowy – rzekł Chandra – nie jest to jedynie nowa religia. Nie dla młodzie-ży. Nie
dla Strażników – jako reguła... – rzucił Svobodzie tęskne spojrzenie – lub dla gór-nej warstwy
Obywateli. To już wiem. Także to zbadałem. I odkryłem, że Konstytucjonalizm przemówił
głównie do ciężko pracujących, dobrze się rozwijających ale niebogatych ludzi: trzeźwego,
solidnego gatunku, który zdobył nieco lepszy status niż jego przodkowie i ma na-dzieję, że
jego potomstwo będzie miało trochę więcej niż on sam. Tacy nie są rewolucjonista-mi.
– A jednak – powiedział Svoboda – Konstytucjonalizm staje się o wiele silniejszy niż
można by się spodziewać po niewielkiej ilości formalnych stronników.
– W jaki sposób? – zapytał Larkin.
– Zostawia pan swoje inżynierskie córki same, nieprawdaż? – powiedział Svoboda.
– Co to ma... To znaczy, proszę wytłumaczyć, co pan ma na myśli, zanim ja wniosę
skargę.
Svoboda uśmiechnął się szeroko. Mógł złamać Larkina kiedy tylko miałby na to ochotę.
– Strażnicy mają siłę – rzekł – ale to co zostało z ziemskiej klasy średniej, to wpły-wy. To
jest ta różnica. Masy nic próbują naśladować Strażników, czy też naprawdę nas słu-chać.
6
Przepaść jest zbyt wielka. Ich naturalnymi przywódcami są mieszczanie z niższej klasy
średniej. Ci z kolei spoglądają na średnią i wyższą klasę średnią. Co do nas, Strażników, mo-
żemy zarządzić irygację Maroka i wysłać tam milion więźniów, żeby kopali kanały i zginęli;
ale tylko wtedy, jeśli jakiś inżynier z wyższej klasy średniej zapewni nas, że jest to wyko-
nalne. Prawdopodobnie doradziłby nam to od razu. Kłopot z Konstytucjonalizmem polega na
tym, że może on dać tej klasie średniej świadomość jej potencjalnej siły i w ten sposób nakło-
nić ją do starania się o odpowiedni głos w rządzie, co byłoby dla nas poważnym zagrożeniem.
Nastała cisza. Svoboda skończył swego papierosa i zapalił następnego. Czuł jak powie-
trze charczy mu w gardle.
Wszyscy biomedycy świata nie byliby w stanie zrekompensować nałogu, który niszczył
mu płuca. „Ale co innego można robić?” – myślał posępnie.
– To nie stanowi zagrożenia dla nas osobiście, panowie. – Odezwał się Selim – Komisarz
Psychologii przekonał mnie jednak, że jeżeli zależy nam na naszych dzieciach i wnukach,
musimy poważnie zastanowić się nad tą sprawą.
– Nie ma pan chyba na myśli aresztowania Konstytucjonalistów w masowej ilości? –
zapytał zaalarmowany Larkin. – Przecież nie możecie tego zrobić. Sam wiem ile mojego
kluczowego personelu technicznego jest... To znaczy, to byłaby katastrofa dla każdego nad-
morskiego miasta na Ziemi!
– Rozumie pan? – uśmiechnął się Svoboda. Potrząsnął głową. – Nie, nie. Poza
praktycznymi i natychmiastowymi trudnościami, aresztowania na szeroką skalę, mogłyby
sprowokować nowe konspiracje w celu obalenia Federacji. Nie jestem tak głupi, przyjaciele.
Proponuję podkopać ruch Konstytucjonalistów, a nie ostrzeliwać go.
– Jednak proszę zauważyć – sprzeciwił się Chandra. – Jeżeli jest to tylko kwestia
kampanii propagandowej przeciwko tym wierzeniom, nie potrzebuje pan całej Komisji Straż-
ników, żeby...
– To więcej niż propaganda. Chcę zamknąć szkoły Konstytucjonalistów. Zostawmy
dorosłych. Niech dalej sobie myślą, co tylko chcą. To następną generacją powinniśmy się
zająć.
– Nie zamierza pan chyba wpuścić do naszych szkół ich bachorów? – zasapał Dilolo.
– Zapewniam pana, że oni nie mają robaków – odrzekł Svoboda. – Chociaż mogą być
zarażeni odrobiną oryginalności. Ale nie, nie jestem aż tak drastyczny. Jednakże moja
propozycja jest wystarczająco radykalna, by wymagać pełnej zgody Komisji. Chcę przywró-
cić stary system bezpłatnej, obowiązkowej edukacji.
Svoboda zignorował wrzawę, jaka nastąpiła, a kiedy ucichła, kontynuował:
– Oczywiście zmodyfikowany, to prawda. Nie planuję wciągać w to tych beznadziej-nych
siedemdziesięciu pięciu procent populacji. Niech sobie idą swoją szczęśliwą drogą. Mo-żemy
bez trudu ustalić kryteria przyjęcia, żeby utrzymać ich z dala. To czego chcę, to dekret
stwierdzający, że cała podstawowa edukacja będzie finansowana przez rząd i musi być pod-
dana oficjalnym wymaganiom. Co oznacza moje wymagania. Zostawię w spokoju szkoły
terminowe, klasztory i inne użyteczne i nieszkodliwe edukacyjne instytucje. Ale szkoły utrzy-
mywane zgodnie z zasadami Konstytucjonalizmu, okażą się mieć godny ubolewania niski
poziom. Zwolnimy ich nauczycieli, a zatrudnimy jakichś dobrych i lojalnych.
7
– Będzie z tym kłopot – ostrzegł Dilolo.
– Tak. Ale niezbyt wielki. Oczywiście rodzice zaoponują. Ale co mogą powiedzieć?
Skoro państwo, w nagłym przypływie łaskawości, ściąga z ich barków ciężar szkolnych ko-
sztów (mniejsza o to, skąd się biorą podatki) zapewniając ich dzieciom odpowiednie naucza-
nie i należyte przystosowanie do społeczeństwa. Jeśli chcą im dodatkowo wpajać swoje śmie-
szne małe wierzenia, czemu nie, mogą to robić wieczorami i w czasie wakacji.
– Ha! – zaśmiał się Chandra. – Zrobi to wiele dobrego.
– Właśnie – zgodził się Svoboda. – Filozofią trzeba żyć. Nie można jej nabyć w cią-gu
godziny dziennie od zmęczonego ojca, który poucza cię wtedy, gdy wolałbyś raczej grać w
piłkę na dworze. Twoi koledzy z klasy, nie-konstytucjonaliści, będą wyśmiewać twoje dziwa-
ctwa. Podczas gdy rodzice nie będą już w stanie zachować swojego autorytetu. To nie jest
rodzaj rozwiązania, które prowadzi do rewolucji. Zabijemy, nieomal dosłownie, Konstytucjo-
nalizm w jogo kołysce.
– Do tej pory nie dowiódł pan, że jest on wart trudu zabijania – powiedział Novikov.
– Wiem, dlaczego tak jest. – Larkin wtrącił się mściwie: – Dlatego, że jedyny syn pana
Svobody jest Konstytucjonalistą, to jest powód. Ponieważ z tego powodu zerwali ze sobą
dziesięć lat temu i nie rozmawiali od tego czasu.
Oczy Svobody zrobiły się całkiem blade. Nie spuszczał ich z Larkina przez bardzo długi
czas. Larkin zaczął się wić, obracał w palcach ołówek, odwracał wzrok, spoglądał za siebie i
otarł pot z twarzy. Svoboda nie odwracał wzroku. Zrobiło się bardzo cicho w pokoju. We
wszystkich pokojach na całej Ziemi. Na koniec Svoboda westchnął.
– Powinienem teraz przedstawić szczegółowe fakty i analizy, panowie – powiedział. –
Udowodnię, że Konstytucjonalizm posiada zarodki socjalnej zmiany, zmiany radykalnej. Czy
chcecie powrotu atomowych wojen? Czy choćby burżuazji, wystarczająco silnej by wal-czyć
o głos w rządzie? To brzmi mało dramatycznie, ale zapewniam panów. Strażnicy będą zabici.
Teraz aby dowieść słuszności mego twierdzenia, powinienem zacząć od...
2
Adres, który podał Theron Wolfe, okazał się mieszkaniem na piętnastym piętrze, w
niegdyś pięknej dzielnicy. Joshua Coffin pamiętał, prawie stulecie wstecz, jak ten budynek
wznosił się samotnie między drzewami i ogrodami, kiedy tylko brązowa chmura na wscho-
dzie świadczyła, że jest tam miasto. Ale teraz miasto wchłonęło go, otaczając nędznymi,
plastykowymi szkieletami domów mieszkalnych. W następnej generacji będzie to już Niski
Poziom.
– Jednakże – odezwał się Wolfe – żyłem tu przez całe swoje życie i nabrałem
sentymentalnego przywiązania do tego miejsca.
– Proszę? – Coffin był zaskoczony.
– Kosmonaucie może być trudno to zrozumieć – Wolfe uśmiechnął się – podobnie jak
większości lepiej sytuowanych Obywateli, jeżeli już o tym mowa. Oni są nawet bardziej
8
koczowniczy niż pan, Pierwszy Oficerze. W ogóle trzeba należeć do rodziny Strażnika, albo
do jednej z bezimiennych mas, zbyt biednych by gdzieś się przenieść, żeby w tych czasach
zapuścić korzenie. Ale ja jestem wyjątkiem z klasy średniej. – Pogładził brodę i dodał po
chwili sardonicznie – Poza tym, byłoby trudno znaleźć podobne mieszkanie. Musi pan zdać
sobie sprawę, że ziemska populacja podwoiła się, od czasu kiedy pan wyruszył.
– Wiem – powiedział Coffin bardziej obcesowo niż zamierzał.
– Ale proszę wejść. – Wolfe wziął go za ramię i przeprowadził przez taras.
Weszli do pokoju gościnnego, archaicznego, z szerokimi oknami, solidnym umeblowa-
niem, którego wykończenie mogło być autentycznie drewniane, z półkami książek i kilkoma
popękanymi ze starości olejnymi obrazkami. Żona kupca, nieładna i po pięćdziesiątce, ukłoni-
ła się gościowi i wróciła do kuchni. Czyżby rzeczywiście gotowała własne potrawy? Coffin
poczuł się irracjonalnie poruszony.
– Proszę usiąść – Wolfe wskazał ręką zniszczone, brzydkie krzesło. – Antyk, ale wysoce
funkcjonalny. Jeżeli nie woli pan tej nowoczesnej mody siedzenia po turecku na poduszce.
Nawet Strażnicy zaczynają uważać to za stylowe.
Końskie włosie zatrzeszczało pod ciężarem Coffina.
– Papierosa?
– Nie, dziękuję – kosmonauta uświadomił sobie, że jego ton jest zbyt sztywny i spróbował
się usprawiedliwić – Ten zwyczaj nie jest popularny w mojej profesji. Masowy wskaźnik, wie
pan, w przybliżeniu dziewięć do jednego dla międzygwiezdnej podróży... – przerwał. –
Proszę mi wybaczyć. Nie zamierzałem mówić o sprawach zawodowych.
– O, ale ja wolałbym, żeby pan o nich mówił. Dlatego zaprosiłem pana tutaj po wy-
słuchaniu pańskiego wykładu. – Wolfe wziął dla siebie cygaro z pudełka. – Napije się pan?
Coffin zgodził się na małą szklaneczkę wytrawnej sherry. Oryginalny towar, niewątpli-
wie bajecznie kosztowny. W pewien sposób było mu szkoda marnować go na swoim oboję-
tnym podniebieniu. Ale Bóg mówił wyraźnie o grzechu pobłażania samemu sobie.
Spojrzał na Wolfe'go. Kupiec był postawny i tęgi, ale jak na swój średni wiek jeszcze
krzepki, ze schludną bródką w stylu Van Dyke'a. Rysy jego twarzy nadawały mu dziwny, jak-
by oddalony wygląd, jak gdyby część jego osoby zawsze stała z dala od świata i obserwowa-
ła. Nosił urzędowy strój, a na nogach miał pantofle. Usiadł, napił się, wypuścił kłąb dymu i
powiedział.
– To wstyd, że tak niewielu ludzi słyszało pański wykład, Pierwszy Oficerze. Był jak
najbardziej interesujący.
– Nie jestem najlepszym mówcą – powiedział Coffin sztywno.
– Ale sam temat. Pomyśleć, planeta Epsilon Eridani, gdzie człowiek mógłby żyć!
Coffin poczuł przypływ gniewu. Zanim mógł się pohamować, wyrzucił z siebie.
– Jest pan już pewnie tysięczną osobą, która mówi, że byłem na Epsilon Eridani. Mu-szę
panu wyjaśnić, że ta gwiazda była zbadana dziesięciolecia temu i nie ma żadnych planet
użytecznych dla człowieka. Chodzi o E Eridani, którą zbadał R a n g e r. Myślałem, że słu-
chał pan mojego wykładu.
– To moja pomyłka. Ostatnio tak rzadko mówi się o astronautyce. Przepraszam. – Wolfe
był bardziej uprzejmy niż skruszony.
9
Coffin z piekącymi policzkami skinął głową.
– Nie. To ja pana przepraszam. Jestem roztargniony i grubiański.
– To nieistotne – powiedział Wolfe. – Zdaje mi się, że rozumiem dlaczego jest pan taki
podenerwowany. Jak długo pana nie było, co? Osiemdziesiąt siedem lat, z których pięć, plus
czas czuwania w przestrzeni kosmicznej, były spędzone bez snu. To był punkt zwrotny
pańskiej kariery, doświadczenie jakie dane jest niewielu ludziom. A teraz pan wrócił. Pań-
skiego domu już nie ma, krewniacy rozpierzchli się, ludzie i obyczaje zmieniły się niemal nie
do poznania. A co najgorsze, nikogo to nie obchodzi. Oferuje im pan nowy świat – możliwą
do zamieszkania planetę, o której odkryciu ludzie marzyli przez dwa stulecia badań kosmi-
cznych – a oni ziewają, jeżeli nie kpią.
Coffin siedział przez chwilę w milczeniu, obracając w palcach szklaneczkę sherry. Był
wysokim mężczyzną z jankeską twarzą o nieregularnych rysach i siwiejącymi włosami. Ubra-
ny w obcisły mundur, czarne spodnie z ostrymi kantami, a jego złote guziki nosiły symbol
amerykańskiego orła. Nawet w służbie kosmicznej taki strój był niedorzeczny i przestarzały.
– No cóż – powiedział w końcu, z trudem znajdując słowa – oczekiwałem... innego
świata... kiedy wróciłem. Naturalnie. Ale jakoś nie spodziewałem się, że będzie inny w ten
sposób. My, moi koledzy i ja, jak każdy międzygwiezdny kosmonauta, wiedzieliśmy, że wy-
braliśmy szczególny sposób życia. Ale to było w służbie ludzkości, która jest przecież służbą
Bogu. Spodziewaliśmy się przynajmniej wrócić do Towarzystwa Astronautycznego, naszego
własnego kosmicznego społeczeństwa w społeczeństwie – rozumie pan? Ale Towarzystwo
już praktycznie nie istniało.
Wolfe skinął głową.
– Niewielu ludzi uświadamia to sobie, Pierwszy Oficerze – powiedział – ale podró-że
kosmiczne zanikają.
– Dlaczego? – wymamrotał Coffin.
– Wykończyliśmy zupełnie nasze zasoby z takim samym brakiem powściągliwości, z
jakim pomnożyliśmy naszą liczbę. Więc Czterech Jeźdźców zjechało ze swojej wyznaczonej
drogi. Badania stały się zbyt kosztowne.
– Ale są środki zastępcze, nowe stopy (aluminium musi być jeszcze pod dostatkiem).
Istnieje energia termonuklearna, konwersja katodowa, dielektryczny akumulator...
– O, tak – Wolfe wypuścił kółeczko dymu – jednak to nie wystarcza. Teoretycznie,
możemy zapewnić nieograniczoną ilość mocy przerobowej. Ale zostało już bardzo niewiele
materiałów, do których może ona być zastosowana. Lekkie metale i plastyki nie do wszystkie-
go nadają się, często potrzebna jest stal. Maszyny wymagają oleju. Cóż, niskoprocentowe
rudy żelaza można reprodukować, wyroby organiczne można syntetyzować, i tak dalej. Ale z
ciągle wzrastającym kosztem. I wszystkie produkty muszą być rozprowadzane racjonalnie:
jest więcej ludzi. Oczywiście nie ma już żadnych roszczeń o równy podział. Gdybyśmy tego
próbowali, wszyscy spadliby do Niskiego Poziomu. Zamiast tego, bogaci się bogacą, a biedni
biednieją jeszcze bardziej. Zwykły wzór historyczny. Egipt, Babilon, Rzym, Indie, Chiny, a
teraz cała Ziemia. Więc sumienny Strażnik (jest ich więcej, niżby się panu mogło wydawać)
nie czuje się w porządku wydając miliony, które mogłyby poprawić byt wielu Obywateli, na
zwykłe odkrycia. A niesumienny Strażnik gwiżdże na to.
10
Coffin był zaskoczony. Popatrzył twardo na Wolfe'a.
– Słyszałem wzmiankę o czymś zwanym, ee, Konstytucjonalizmem – powiedział powoli.
– Czy pan zgadza się z tą doktryną?
– Mniej więcej – przyznał Wolfe – choć jest to raczej szumne określenie bardzo prostej
rzeczy, idei postrzegania świata takiego, jakim on rzeczywiście jest i zgodnego z tym
postępowania. Anker nigdy nie nazywał swego systemu w jakiś szczególny sposób. Ale Laird
był człowiekiem raczej napuszonym i – przerwał, zapalił z uwagą osoby oszczędnej, pamię-
tającej ile kosztuje tytoń, i podsumował: – Pan, Pierwszy Oficerze, jest prawdopodobnie
Konstytucjonalistą w tym samym stopniu jak każdy przeciętny Ziemianin.
– Bardzo przepraszam, ale nie. Zdaje mi się, z tego co słyszałem, że to jest pogańska, nie
żydowska wiara.
– Ależ to nie jest wiara. O to właśnie chodzi. Jesteśmy ostatnimi którzy mogliby się
przyczynić do ponownego wzrostu wiary. Masy, a ostatnio nawet cząstka klas wyższych,
przechodzi od mistycyzmu i marihuany do bardziej znośnej pseudoegzystencji. Ja wolę żyć w
obiektywnym świecie.
Coffin skrzywił się. Wydało mu się, że widzi okropnego, śmiejącego się bożka, w białym
kościele nad morzem, w którym kiedyś jego ojciec wygłaszał kazania. Zmienił temat.
– Ale czy przynajmniej przywódcy nie rozumieją, że wyprawy kosmiczne są jedyną drogą
wydostania się z ekonomicznego potrzasku? Skoro Ziemia się wyczerpuje, mamy prze-cież
całą galaktykę planet.
– To niewiele pomaga Ziemi – powiedział Wolfe. – Proszę rozważyć problem tran-sportu
minerałów: dziewięć lat od najbliższej gwiazdy, ze wskaźnikiem masowym dziewięć do
jednego. A jak pan myśli, ile nakładów może pochłonąć przetransportowanie naszej populacji
szybciej, niż zdąży się ona znów odrodzić tu na Ziemi? Chociaż Rustum była rajem – i pan
sam to przyznaje – miała poważne niedogodności z naszego punktu widzenia. Niewiele
tysięcy ludzi mogłoby tam osiąść.
– Ale utrzymywałoby to tradycję – argumentował Coffin. – Nawet na Ziemi świadomość
tego, że istnieje kolonia, miejsce, gdzie mógłby zamieszkać człowiek, któremu obrzydło już
życie tutaj – czy nie byłoby to cenne?
– Nie, – rzekł Wolfe dobitnie. – Dla Obywatela, niewolnika pracy, często z Niskie-go
Poziomu; rzeczywistego niewolnika, mimo całego fałszywego gadania o kontrakcie, nie-
możliwe jest opłacenie tak kosztownej podróży. A dlaczego państwo miałoby płacić za jego
przejazd? Nie zmniejszy to liczby gęb na Ziemi; a jedynie uczyni państwo, starające się
napełnić te gęby, o tyle biedniejszym. Z reguły też żaden Obywatel nie jest czymś takim
zainteresowany. Czy myśli pan, że niedouczone, przesądne dziecko tłumów, chodników i
maszyn może przeżyć, orząc nieznaną glebę w jakimś pustym świecie? Czy myśli pan, że
chciałoby choćby spróbować? – rozłożył ręce. – A jeśli chodzi o piśmienną, technicznie
wykształconą klasę ludzi, tych którzy mogliby zrealizować ten projekt – czemu mieliby to
zrobić? Jest im zupełnie dobrze tutaj.
– Właśnie zacząłem to sobie uświadamiać – kiwnął głową Coffin.
Na szerokiej twarzy Wolfe'a zakwitł uśmiech.
– Proszę sobie jeszcze wyobrazić, że taka kolonia zostałaby jakoś założona. Czy chciałby
11
pan pojechać i tam żyć?
– Wielkie nieba, nie! – Coffin wzdrygnął się.
– Dlaczego nie, skoro tak panu zależy, żeby ją założyć?
– Dlatego... dlatego, że jestem kosmonautą. Moje życie to badania kosmiczne, a nie
zajmowanie się farmą czy kopalnią. Przez generacje nie byłoby żadnych statków kosmi-
cznych prowadzących badania z Rustum. Koloniści mieliby zbyt wiele innych rzeczy do
roboty. Myślę, że taka kolonia przysłużyłaby się rodzajowi ludzkiemu jako całości, a z
osobistego punktu widzenia miałem nadzieję, że przywróciłoby to zainteresowanie podróżami
kosmicznymi. Ale to już nie ode mnie zależy.
– Właśnie. A ja jestem kupcem tekstylnym. Mój sąsiad, Israel Stein uważa badania za
wspaniałą inwestycję, choć sam uczy muzyki. Mój przyjaciel John O'Malley, jest chemikiem
proteinowym i jako taki z pewnością byłby użyteczny na nowej planecie. Uprawia nurkowa-
nie, a raz włożył kilkunastoletnie oszczędności w wycieczkę myśliwską; ale jego żona ma
ambicje wychowania dzieci na Ziemi. I są jeszcze inni, którzy kochają swój komfort, taki ja-
kim jest; albo boją się, albo czują się zbyt głęboko zakorzenieni, czy jak pan chce to nazwać.
Wszyscy są zainteresowani i życzliwi dla pańskiego pomysłu, ale niech ktoś inny odwali tę
robotę. To, co może pan zdobyć, to szczupła garstka ludzi gotowych, zdecydowanych i
mogących wyjechać, ale zbyt nielicznych, by sfinansować podróż. Quod erat demonstradum.
– Tak się wydaje. – Coffin gapił się w swoją pustą szklankę. – Ale tyle zdążyłem
zauważyć sam – powiedział po chwili powoli, urywając słowa. – Byłem zmuszony uświa-
domić sobie, że moja profesja zanika. A jest to jedyna profesja dla mnie otwarta. Co ważniej-
sze, jedyna odpowiednia dla moich dzieci, jeżeli kiedyś będę je miał. Bo muszę się ożenić w
obrębie Towarzystwa. Nie mógłbym gdziekolwiek indziej znaleźć przyzwoitego domowego
życia... – przerwał.
– Wiem – zamruczał Wolfe niezbyt wyraźnie. – Proszę mi wybaczyć. To nieważne. Czasy
się zmieniają, a pan jest jakby spoza czasu. Nie będę rozwodził się nad faktem, że moja
najstarsza córka jest kochanką Strażnika, ani szokował pana uwagą, że ani trochę mnie to nie
kłopocze. W ostatnich miesiącach na Ziemi zaszły raczej ważniejsze zmiany, zmiany których
nie aprobuję i które są główną przyczyną zaproszenia pana tu dziś wieczorem.
Coffin podniósł wzrok.
– Słucham?
Wolfe pokiwał głową.
– Zdaje się, że obiad jest prawie gotów. Proszę, Pierwszy Oficerze – znów ujął ramię
swego gościa. – Pański wykład był godnie podziwu rzeczowy i suchy, a ja chciałbym bar-
dziej szczegółowego opisu. Jak wygląda Rustum, jaki sprzęt będzie potrzebny do założenia
kolonii minimalnych rozmiarów, oszacowanie kosztów... wszystko. Zakładam, że woli pan
raczej rozmawiać o tych sprawach, niż prowadzić towarzyską rozmowę o niczym. Ma pan
szansę się wykazać.
3
12
Nawet między jego wielbicielami było wielu, którzy byliby zaskoczeni dowiedziawszy
się, że Torvald Anker wciąż żyje. Wiedzieli, że urodził się stulecie temu i nigdy nie był wy-
starczająco bogaty, żeby pozwolić sobie na staranną opiekę lekarską. Będąc sławnym myśli-
cielem uporczywie odmawiał swoich nauk bogatym tępakom oferującym wysoką zapłatę,
chętnie za to udzielał ich inteligentnym, choć biednym chłopcom. Wydawało się więc natura-
lne, że mógł już umrzeć. Jego prace potwierdzały to wrażenie. Jego magnum opus, nad
którym jeszcze debatowano, liczyło sobie już sześćdziesiąt lat, a jego ostatnia książka –
niewielki zbiór esejów – została opublikowana dwadzieścia lat temu. I była jeszcze jednym
subtelnym anachronizmem o stylu tak prostym i myśli tak jasnej, jak gdyby na Ziemi wciąż
były jeszcze kraje, gdzie panowała wolność słowa.
Od tamtej pory mieszkał w swoim domku nad Sognefjord, unikając rozgłosu, którego
nigdy nie cenił. Rejon ten był fragmentem starego świata, gdzie rzadko rozsiana populacja
żyła własnym wysiłkiem, a ludzie wyrażali się jasno pięknym językiem i troszczyli się o
wykształcenie swoich dzieci. Anker uczył w podstawowej szkole przez kilka godzin dziennie,
za co otrzymywał wyżywienie i pomoc w prowadzeniu domu. Resztę swego czasu dzielił
między ogród a swą ostatnią książkę.
Któregoś lata, wczesnym rankiem, kiedy rosa leżała jeszcze na jego różach, wszedł do
chaty, która liczyła sobie już kilka stuleci. Miała dach kryty czerwoną dachówką i ściany
porosłe bluszczem. Człowiek mógł stąd objąć wzrokiem rozległą panoramę, gdzie wiatr, słoń-
ce, kamienie, kępy dzikich kwiatów, pojedyncze drzewa, kończyły się urwiskiem, za którym
już tylko chmury odbijały się w fiordzie. Czasem mewa przeleciała za oknem gabinetu.
Anker usiadł za biurkiem. Przez chwilę odpoczywał podpierając dłonią podbródek.
Wspinaczka była długa, aż od brzegów wody i często był zmuszony zatrzymywać się dla zła-
pania oddechu. Jego wysokie, szczupłe ciało stało się tak wątłe, że czuł promienie słoneczne
przenikające go na wskroś. Potrzebował niewiele snu, a kiedy przyjdą białe noce... – „niebo
było jak białe róże”, ktoś napisał – musi jeszcze raz zejść w dół do fiordu.
No cóż. Westchnął, odsunął z czoła nieposłuszny kosmyk i ustawił maszynę do pisania.
List od młodego Hirayamy był pierwszym na kupce korespondencji. Nie był zbyt dobrze
napisany, ale to, że był napisany z wielkim pragnieniem powiedzenia czegoś, najbardziej się
liczyło. Anker nie miał nic przeciwko wideofonowi jako takiemu, ale wolał go nie posiadać,
aby uniknąć przerw w rozmyślaniach. Poza tym chciał, żeby młodzi ludzie, w celu skontakto-
wania się z nim, byli zmuszeni do pisania, ponieważ pisanie było tak istotne dla kształcenia
umysłu, jak konwersacja, może nawet bardziej. Niestety było już zanikającą umiejętnością.
Jego palce przycisnęły klawisze.
Mój drogi Saburo
Dziękuję za pokładane we mnie zaufanie, chociaż obawiam się, że jest źle ulokowane.
Opinię, którą posiadam, zdobyłem sobie głównie naśladując Sokratesa. Im dłużej rozmyślam,
tym bardziej jestem przekonany, że kryterium wszechrzeczy to zagadnienie epistemologiczne.
W jaki sposób wiemy to, co wiemy i czym jest to, co wiemy? Z tego pytania wynika czasami
13
pewien stopień zrozumienia. Choć nie jestem wcale pewien, czy zrozumienie jest równozna-
czne z mądrością. W każdym razie spróbuję dać jasne odpowiedzi na problemy, które mi
przedstawiasz, zawsze pamiętając, że jedynymi prawdziwymi odpowiedziami są te, które
człowiek znajduje sam dla siebie. Wiedz jednak, że moje opinie są opiniami człowieka, który
od dawna odciął się od nowoczesności. Myślę, że pozwoli mi to zyskać w perspektywie, ale
teraz spoglądam na aktywny świat ze strony starej rzeczywistości, będąc zupełnym samotni-
kiem wśród słonych wód, jarzębinowych drzew i długich zimowych nocy. Z pewnością jesteś
daleko bardziej kompetentny niż ja, by radzić sobie z praktycznymi szczegółami życia.
Przede wszystkim jednak, nie zalecałbym ci poświęcania się filozofii czy podstawowym
badaniom naukowym. „Świat zwariował” i nie byłoby tam dla ciebie nic, prócz bezowocnego
powtarzania tego, co inni już powiedzieli lub zrobili. W tym sądzie nie kieruje mną spen-
gleriański mistycyzm ale bardzo trzeźwe spostrzeżenie Donne'a, że żaden człowiek nie jest
wyspą. Nie można być tak uzdolnionym, żeby pracować samotnie, lecz krzyżowanie się podo-
bnych zainteresowań w grupie, cała ta atmosfera sprawia, że oryginalność staje się niemo-
żliwa. Niewątpliwie potencjał biologiczny epoki Peryklesa czy Renesansu zawsze istnieje:
statystyka genetyczna gwarantuje to. Ale warunki społeczne muszą zdeterminować stopień, do
jakiego ten potencjał jest realizowany, a nawet główne formy ekspresji jakie przybiera. Mam
nadzieję, że nie jestem starym, zgorzkniałym człowiekiem, gdy myślę, że obecny wiek jest
powszechną pustką, jak Rzym za Commodusa. Takie rzeczy się zdarzają.
Po drugie – zadajesz ukryte pytanie, czy można coś zrobić aby to zmienić. Szczerze
mówiąc, nigdy w to nie wierzyłem. Mogą być teoretyczne sposoby, tak jak teoretycznie
możliwa jest zmiana zimy na lato przez przyspieszenie przebiegu planety po orbicie. Ale
istnieją praktyczne ograniczenia. To tak samo jak to, że śmiertelny człowiek ze swoją niedo-
skonałością nie ma siły przeznaczenia.
Jak się domyślam, przypuszczasz, że byłem kiedyś aktywny politycznie, że założyłem ruch
Konstytucjonalistów. To popularne pojęcie jest błędne. Nie miałem z tym nic wspólnego i
nigdy nawet nie spotkałem Lairda. (Sądzę w każdym razie, że jest on postacią raczej
tajemniczą; prawdopodobnie samouk urodzony na Niskim Poziomie, ukazujący się nagle bez
żadnej przeszłości – i znikający bez wieści po jednej dekadzie. Zamordowany może?) Był
moim entuzjastycznym i pojętnym czytelnikiem, ale nigdy nie próbował wejść w osobisty
kontakt ze mną. Powiedział, że stosuje moje zasady tylko do konkretnych sytuacji. Zrobił nie-
zwykłą karierę po stłumieniu północnoamerykańskiej rewolucji i obaleniu ostatnich roszczeń
do nieograniczonego amerykańskiego rządu. Zgniecione, zrozpaczone socjalno-ekonomiczno-
etniczne grupy zwróciły się w stronę przywódcy, który zamienił ich ledwo rozwinięte
wierzenia w wyraźny cel i zaoferował praktyczny zbiór reguł, według których mieli żyć. W
rzeczywistości te reguły nie urosły do niczego więcej niż tradycyjne cnoty cierpliwości,
odwagi, oszczędności, przedsiębiorczości, przeplatane naukowym racjonalizmem; ale jeżeli to
im pomogło, jestem zaszczycony, że Laird cytował mnie. Jednakże na dłuższą metę nie widzę
dla nich nadziei. Fala entuzjazmu dogorywa zbyt szybko. A teraz – jak słyszę – rząd
zdecydował się wyeliminować Konstytucjonalizm jako niebezpieczeństwo dla status quo. Jest
to przeprowadzane bardzo sprytnie, pod przykrywką bezpłatnej edukacji, ale równa się
przekształceniu całej następnej generacji w powszechny szary tłum. Wdzięczny jestem, że mój
14
biedny region nie kwalifikuje się do publicznych szkół.
Jeżeli nie możemy zreformować społeczeństwa, czy możemy ocalić samych siebie? Jest na
to sposób. Jak powiedzieliby dawni Amerykanie: „Do diabła z tym wszystkim!” Wpra-wdzie
klasztorne porządki przeszłości rzymskiej, feudalnych Indii, Chin, czy Japonii skończyły się
nieodwołalnie, ale ich odpowiednik staje się z każdą dekadą coraz bardziej potrzebny. Sam
zresztą zastosowałem się do tego, jednak wolę być pustelnikiem niż mnichem. Taka rada
smuci mnie, Saburo, ale może ona być jedyną odpowiedzią dla ciebie.
Kiedyś była jeszcze inna droga, chrześcijańskie opuszczenie Miasta Zepsucia, w najbar-
dziej dosłownym znaczeniu. Amerykańska historia pełna jest takich przykładów: purytanów,
kwakrów, katolików i mormonów. A dzisiaj tylko gwiazdy mogą być tą nową, wspanialszą
Ameryką.
Obawiam się jednak, że nie jest to odpowiednie stulecie na taką ucieczkę. Zakładające
ekspansję energiczne społeczeństwo, razem z torującymi drogę pionierami, należą do
przeszłości. A teraz... Umierające cywilizacje nie są zainteresowane wysyłaniem swoich rady-
kałów. Radykałowie również nie palą się do tego. Osobiście bardzo chciałbym (choć moje ko-
rzenie tkwią tu głęboko) dokonać mych dni na tej nowej planecie, Rustum. Ale kto poszedłby
ze mną?
Dlatego, Saburo, możemy tylko trwać, dopóki...
Ręka Ankera opadła z klawiszy. Ból w piersiach zdawał się go rozrywać.
Wstał z wysiłkiem, usiłując złapać powietrze. A może zrobiło to jego ciało. Bo duch
oddalił się nagle, wiedząc że została mu może minuta, żeby spojrzeć na fiord i na niebo. I wy-
powiedział do siebie z dziwną, dziękczynną radością, obietnicę sprzed trzech tysięcy lat, daną
Odyseuszowi: „śmierć przyjdzie do ciebie z morza, śmierć w swej najdelikatniejszej postaci”.
4
Wszystkim było wiadomo, że Jan Svoboda odseparował się od swego ojca, Komisarza.
Jednak nakazy aresztowania czy choćby ścigania, nigdy się nie ukazały; więc przypuszczalnie
ewentualne pojednanie było możliwe. Mogłoby to w rzeczywistości (jeżeli nie oficjalnie)
podnieść młodego Obywatela do statusu Strażnika. Dlatego też roztropnie było stać po jego
stronie. I dlatego Jan Svoboda nigdy nie mógł być pewien, ile swej kariery zawdzięczał sobie,
a ile niedoszłym pochlebcom z biura Minerałów Oceanicznych. Z kilkoma wyjątkami, nie
mógł mieć nawet pewności, ilu z jego przyjaciół było naprawdę przyjaciółmi. Próby zbadania
tego, a także sporadyczne pytania bez ogródek, nie przynosiły żadnego rezultatu. Oczywiście,
że nie. Stał się zgorzkniałym człowiekiem.
Dekret o edukacji, pomysłu jego ojca, sprowokował go do wygłoszenia gwałtownej ty-
rady, której zazdrościli mu jego koledzy Konstytucjonaliści. To oni chcieliby poczynić wszy-
stkie te uwagi, ale nie oni byli synami Komisarza. Odmówiono im prawa do oficjalnych
odwołań, porzucili więc je, nie mając nic do zrobienia w takiej sytuacji. Mimo wszystko byli
15
wykształconą, dosyć bogatą i pragmatycznie zorientowaną klasą; mogli przecież udzielać
potomstwu dodatkowych nauk w domu, lub nawet zatrudnić nauczycieli.
Nowy system został ustanowiony. Minął rok.
Pewnego wietrznego, jesiennego wieczoru, Jan Svoboda zaparkował przed domem swój
powietrzny samochód. Wielkie, szare fale nadchodziły od zachodu, hucząc w kesonach domu.
Piana i pył wodny przewalały się nad dachem. Chmury przesuwały się, niskie i postrzępione.
Widoczność była tak ograniczona, że nie można było dostrzec innych domów. Aura odpo-
wiadała jego nastrojowi.
Morskie mieszkanie było kosztowne, ale ponieważ nieźle zarabiał i podobnie jak inni
Konstytucjonaliści, zwykle prowadził spokojne życie, mógł sobie na nie pozwolić. Czuł
jednak finansowe braki. Ale gdzież indziej mógł żyć człowiek w tych czasach, w świecie po
horyzonty wypełnionym idiotami?
Jego pojazd dotknął głównego pomostu, drzwi garażu otwarły się i zamknęły za nim i
Svoboda wyszedł w nieruchomą ciszę. Słabo dochodziły go szmery żyrostabilizatorów,
klimatyzacji i instalacji energetycznej. Głośniejszy, choć też przyciszony był huk wiatru i
szum oceanu. Zapragnął wyjść na zewnątrz i poczuć na twarzy zimne, wilgotne powietrze. Ci
idioci dzisiaj w biurze – czy nie mogli zrozumieć, że używany teraz system wymiany jonów
był nieefektywny w skupiskach tropikalnych, i że trochę podstawowych badań dałoby projekt,
który... Svoboda uderzył w samochód zaciśniętą pięścią. To nie miało sensu. Nie było jak
walczyć. Można by równie dobrze próbować nabrać wody sitem.
Westchnął i wszedł do kuchni. Był średniego wzrostu, raczej szczupły, ciemnowłosy, z
wystającymi kościami policzkowymi, zakrzywionym nosem i głębokimi, przedwczesnymi
zmarszczkami wokół oczu.
– Dzień dobry, kochanie – żona pocałowała go. – Och! To było jak dotknięcie zimnej
ściany. Co się stało?
– Jak zwykle – mruknął Svoboda. Cisza panująca w domu zaskoczyła go. – Gdzie są
dzieci?
– Jocelyn zadzwoniła z kontynentu i powiedziała, że chce przenocować u przyjaciółki.
Zgodziłam się.
Svoboda znieruchomiał, wpatrywał się w nią przez długą chwilę. Judith zrobiła krok do
tyłu.
– Jak to, co się stało? – zapytała.
– Co się stało? – głos jego podnosił się coraz bardziej – Czy zdajesz sobie sprawę, że
pokłóciliśmy się wczoraj w środku omawiania twierdzenia o dostosowywanej kartografii?
Ona wydaje się po prostu niezdolna do pojęcia tego. Nic dziwnego! Po całym dniu w szkole,
poświęconym pracom domowym czy innym absurdom, jak gdyby jedyny wybór w jej życiu
polegał na decyzji być zabawką bogatego mężczyzny czy niewolnicą biednego. I czy spodzie-
wasz się, że będzie kiedykolwiek zdolna do jasnego myślenia, nie wiedząc jak funkcjonuje
język? Plugawe typy! Do jutra wieczorem ona zapomni wszystko, czego udało mi się nauczyć
ją wczoraj.
Svoboda uświadomił sobie, że krzyczy. Przerwał, przełknął ślinę i rozważył sytuację
obiektywnie.
16
– Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem się tak unosić. Nie wiedziałaś o tym.
– Może wiedziałam – powiedziała Judith powoli.
– Co? – Svoboda, który wychodził z kuchni, obrócił się na pięcie.
Zebrała się w sobie i powiedziała:
– W życiu obowiązuje nie tylko dyscyplina. Nie możesz oczekiwać od zdrowych
nastolatków, że będą chodzić do szkoły na kontynencie przez cztery dni w tygodniu, po sześć
godzin dziennie, spotykać inne dzieci, które tam mieszkają, słuchać o planowanych grach,
wycieczkach i prywatkach – a później wracać tu, gdzie nie ma nikogo w ich wieku i niczego
prócz twoich lekcji i książek.
– Chodzimy żeglować – argumentował, zbity z tropu – nurkować, łowić ryby...
odwiedzamy... Lochaberowie mają syna w wieku Davida, a de Semetowie...
– Widujemy się z tymi ludźmi może raz w miesiącu – przerwała Judith. – Przyjacie-le
Josy i Davida mieszkają na lądzie.
– Całkiem sporo przyjaciół – warknął Svoboda. – U kogo została Jose?
Judith zawahała się.
– No?
– Nie powiedziała.
Pokiwał głową, sztywno trzymając szyję.
– Tak myślałem. Widzisz, jesteśmy starymi ramolami. Nie zaaprobowalibyśmy pójścia
czternastoletniej dziewczyny na małe, nieszkodliwe party z marihuaną. Jeżeli to wszystko, co
zaplanowali. Więc niech to będzie ostatni raz! – znów krzyknął. – Każda następna taka prośba
ma być natychmiast odrzucona i niech diabli porwą ich cenne życie towarzyskie!
Judith przygryzła drżące wargi. Odwróciła od niego wzrok i rzekła:
– W zeszłym roku wszystko było inne.
– Oczywiście, że było. Mieliśmy wtedy swoje własne szkoły. Nie było potrzeby
dodatkowej nauki w domu, uczono właściwych rzeczy w czasie godzin szkolnych. Nie trzeba
było się martwić o ich szkolnych kolegów: to był nasz rodzaj dzieci, przyzwoicie się zacho-
wujących i o sensownym prestiżu. A teraz co możemy zrobić?
Svoboda przesunął ręką po oczach. Bolała go głowa. Judith podeszła i oparła policzek na
jego piersi.
– Nie przejmuj się tak bardzo, kochanie – wyszeptała. – Pamiętaj, co zawsze powtarzał
Laird. Współpracuj z nieuniknionym.
– Omijasz to, co miał na myśli mówiąc o współpracy – odpowiedział Svoboda ponu-ro. –
On zamierzał używać nieuniknionego w sposób, w jaki mistrz dżudo używa broni swe-go
przeciwnika. Zapominamy o jego radach, wszyscy zapominamy, teraz, gdy już go nie ma.
Objęła go mocno w milczeniu. Podniosły nastrój powrócił, Svoboda, wlepiając niewi-
dzące spojrzenie w ścianę, wyszeptał:
– Ty nie wiesz, jak było wtedy. Byłaś zbyt młoda, nie przystąpiłaś do ruchu zanim umarł
Laird. Ja sam byłem dzieckiem, a mój ojciec drwił z niego. Ja zobaczyłem Laird'a jak
przemawiał, na ekranie i na żywo, i już wtedy wiedziałem. Nie, żebym rzeczywiście rozu-
miał. Ale wiedziałem, że jest tam wysoki mężczyzna o pięknym głosie, mówiącym o nadziei
dla ludzi, których rodziny leżały martwe w zbombardowanych domach. Myślę, że później,
17
kiedy zacząłem studiować teorię Konstytucjonalizmu, próbowałem przywrócić uczucia,
których doznawałem wtedy... A mój ojciec nie robił nic, tylko naśmiewał się z niego! – prze-
rwał. – Przepraszam, kochanie. Słyszałaś to już ode mnie setki razy.
– I nie ma już Laird'a – westchnęła.
Z rozbudzonym na nowo gniewem powiedział to, czego nigdy jej jeszcze nie wyjawił:
– Zamordowany. Jestem tego pewien. I nie przez jakiegoś przypadkowego Brata w
ciemnej ulicy, nie; mam podstawy, by tak sądzić, mam ślad. Mój ojciec rozmawiał z Lairdem
prywatnie, gdy ten stał się zbyt ważny. Rzuciłem mu w twarz, że pozbył się Lairda. On
uśmiechnął się szeroko i nie zaprzeczył. To wtedy z nim zerwałem. A teraz on chce zniszczyć
całą pracę Lairda!
Uwolnił się od jej rąk i wybiegł z kuchni, przez jadalnię i salon do wyjścia. Tylko smak
wichury mógł uciszyć jego wrzenie.
Na podłodze w salonie siedział jego syn, David, kołysząc się ze skrzyżowanymi nogami i
przymkniętymi oczami.
Svoboda zatrzymał się. Nie został zauważony.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał w końcu.
Dziewięcioletnia twarzyczka obróciła się ku niemu, nieco oszołomiona, jakby wyrwana ze
snu.
– O... dzień dobry, ojcze.
– Pytałem, co robisz – powtórzył Svoboda ostro.
Powieki Davida opadły. Spoglądając spod nich miał dziwnie przebiegły wygląd.
– Odrabiam lekcje – wymamrotał.
– A co to za cholerny rodzaj lekcji? I odkąd to ten niedouczony łajdak nauczyciel sili się,
by kształcić twój intelekt?
– Musimy ćwiczyć, ojcze.
– Przestań się kiwać! – Svoboda stanął nad chłopcem, z rękami na biodrach, piorunu-jąc
go wzrokiem. – Co ćwiczyć?
David przybrał wyraz twarzy prawie buntowniczy, ale zdecydował się na współpracę.
– El... el... elementarne zharmonizowanie – powiedział – żeby nabrać wprawy. Potrzeba
lat, żeby zdobyć... prawdziwe doświadczenie.
– Zharmonizowanie? Doświadczenie? – Svoboda znów miał wrażenie, że nabiera wody
sitem. – Wyjaśnij to. Zharmonizowanie z czym?
David zrobił się czerwony.
– Z Niewysłowionym Wszystkim.
To było wyznanie.
– Chwileczkę – powiedział Svoboda, próbując zachować spokój. – Jesteś w szkole
świeckiej. Według prawa. Nie uczą cię religii, prawda? – przez moment miał nadzieję, że tak.
Jeżeli rząd kiedykolwiek spróbowałby faworyzować jeden z miliona kultów i wyznań,
gwarantowałoby to rozruchy, które mogłyby być klinem...
– O nie, ojcze. To jest fakt. Pan Tse nam wyjaśnił.
Svoboda siadł na podłodze obok syna.
– Co za fakt? – zapytał. – Naukowy?
18
– Nie. Nie, niezupełnie. Sam mi powiedziałeś, że nauki nie mają wszystkich odpowie-dzi.
– Nie ma – mechanicznie poprawił Svoboda. – Zgoda. Twierdzenie, że ma, to tak samo,
jak twierdzenie, że odkrycie układów danych jest sumą całkowitą ludzkich doświa-dczeń, co
jest ewidentnym absurdem – poczuł zadowolenie ze swobody swego tonu. To musiało być
jakieś dziecinne nieporozumienie, które można wyjaśnić rozsądną rozmową. Spoglądając na
głowę o brązowych lokach, Svoboda był niemal opanowany czułością. Miał ochotę zmierzwić
włosy chłopca i zaprosić go na słoneczną werandę na partię warcabów. Jednak...
– W normalnym użyciu – wyjaśnił – słowo „fakt” jest zarezerwowane dla danych
empirycznych i dobrze potwierdzonych teorii. To Niewysłowione Wszystko jest oczywistą
przenośnią. To tak, jak kiedy mówisz, że masz jedzenia po uszy. Sposób mówienia, a nie fakt.
Na pewno chodzi ci o to, że uczysz się czegoś o estetyce: co sprawia, że miło jest patrzeć na
obraz i tak dalej.
– O nie, ojcze – David potrząsnął energicznie ręką. – To p r a w d a. Prawda wyższa od
nauki.
– A więc mówisz o religii!
– Nie ojcze. Pan Tse mówił nam o tym. Starsze dzieci w szkole są już, ee..., yy..., trochę
zharmonizowane. To znaczy, przez te ćwiczenia nie możesz po prostu po..., po..., pojąć
Wszystkiego. Stajesz się Wszystkim. Nie jesteś codziennie, to znaczy...
Svoboda stanął znów na nogi. David gapił się na niego. Ojciec odezwał się wzburzo-nym
głosem:
-
Co to znowu za nonsens? Co te słowa Wszystko i Zharmonizowanie znaczą? Jaką
strukturę ma ta identyfikacja, i jeśli nie jest co dzień, to czy w kolejne czwartki? No! Znasz
wystarczająco podstawy semantyki, żeby to wyjaśnić. Możesz przynajmniej pokazać mi,
gdzie zawodzą definicje i pozorne doświadczenie bierze górę. No, powiedz mi!
David zerwał się na równe nogi. Miał zaciśnięte ręce i łzy w oczach.
– To nic nie znaczy! – krzyknął. – Ty nic nie znaczysz! pan Tse tak mówi. I mówi, że całe
to gadanie o słowach i d... definicjach i logice, to kupa bzdur! Mówi, że to jest nic na polu
ma... materialnym. Zharmonizowanie jest realne. A cała wasza nauka nie jest realna. Cofasz
mnie całą tą twoją logiką i..., i..., i starsze dzieci śmieją się ze mnie! Nie chcę się uczyć tej
twojej semantyki. Nie chcę. I nie będę!
Svoboda przyglądał mu się przez pełną minutę. Potem wycofał się w stronę kuchni.
– Wychodzę – powiedział – nie czekaj na mnie.
Drzwi zamknęły się za nim. W chwilę później Judith usłyszała jego samochód wyrusza-
jący w burzę.
5
Theron Wolfe potrząsnął głową.
– Tss... tss... –syknął strofująco – spokojnie, spokojnie.
– Nie mów mi że wściekłość jest niedojrzała – powiedział Jan Svoboda tępym tonem. –
19
Anker nigdy niczego takiego nie napisał. Laird raz powiedział, że nierozsądnie jest się nie
wściekać w skandalicznych sytuacjach.
– Zgoda – powiedział Wolfe. – I bez wątpienia ulżyłeś sobie znacznie lecąc na ląd,
wpadając do jednopokojowego mieszkania biednego Tse i bijąc go na oczach żony i dzieci.
Bo nie widzę, żebyś mimo wszystko dokonał czegoś więcej. Pośpiesz się, chodźmy już stąd.
Wyszli z budynku więzienia. Pełen szacunku policjant odprowadził ich w ukłonach do
samochodu Wolfe'a.
– Przepraszamy za naszą pomyłkę, proszę pana – powiedział.
– W porządku – powiedział Wolfe. – Musieliście go aresztować, skoro awanturował się
nie na Niskim Poziomie i nie wiedzieliście, że jest synem Komisarza.
Svoboda skrzywił się, zmęczony.
– Ale dobrze zrobiliście, że mnie zawiadomiliście, tak jak obstawał.
– Czy życzy pan sobie wnieść skargę przeciwko osobie Tse? – zapytał oficer. – Zajmiemy
się nim, proszę pana.
– Nie – powiedział Svoboda.
– Mógłbyś nawet wysłać mu trochę kwiatów, Jan – zasugerował Wolfe. – On jest tylko
najemnikiem wypełniającym rozkazy.
– Nie jest zmuszony być najemnikiem – warknął Svoboda. – Rzygać mi się chce od tego
skamlania: „jestem niewinny, to wina systemu”. Nie ma żadnego systemu; są ludzie, którzy
postępują dobrze albo źle.
Jowiszowa postać Wolfe'a poprzedzała go w drodze do samochodu. Kupiec włączył
sterowanie. Przesunęli się wzdłuż rampy i wznieśli w powietrze. Ciągle jeszcze panowała
wietrzna noc. Błyszcząca sieć oświetleń Wysokiego Poziomu rozciągała się cienką warstwą
nad ciemnościami w Niskim Poziomie. Od wschodniego horyzontu garbaty księżyc wysyłał
błyski światła nad czarny, niespokojny Atlantyk.
– Kazałem odstawić twój samochód do mnie i wysłałem Judith wiadomość, żeby się nie
martwiła – powiedział Wolfe. – Zamiast budzić ją wracając teraz mógłbyś przenocować u
mnie i wziąć urlop na jutro. Musisz trochę dojść do siebie.
– W porządku – Svoboda poddał się.
Wolfe ustawił autopilota na Cruise, poczęstował Svobodę cygarem i sam zapalił. Cze-
rwony żar wyciągnął z cienia jego twarz: twarz brodatego Buddy o uśmiechu Mefistofelesa.
– Posłuchaj – powiedział. – Byłeś zawsze typem wolnym, ale zasadniczo zrówno-
ważonym. W przeciwnym razie nie byłbyś Konstytucjonalistą. Zbadajmy sytuację obiekty-
wnie. Dlaczego obchodzi cię, kim zostaną twoje dzieci? To znaczy, naturalnie, chcesz żeby
były szczęśliwe i tak dalej, ale czy musi to być twój rodzaj szczęścia?
– Nie zagłębiajmy się w hedonistyczne sofizmaty – powiedział Svoboda zirytowany. –
Chcę, żeby moje dzieci wyszły na prawych, dorosłych ludzi.
– Innymi słowy, nie tylko pojedyncze jednostki, ale też kultury mają instynkt prze-trwania
– powiedział Wolfe. - Bardzo dobrze. Zgadzam się z tobą. Jedna szczególnie kultura twoja i
moja, kładzie nacisk na świadomy umysł; może też zbyt wielki na ideale zdrowie, jednak
wydaje się nam, że potencjonalnie posiadamy najlepszy sposób na życie. Ten sposób został
pochłonięty przez nową kulturę, która podnosi szereg jeszcze nie zdefiniowanych, pod-
20
świadomych i seksualnych funkcji. Więc jesteśmy jak żydowscy Zealoci, angielscy purytanie,
rosyjscy prawosławni, czy jakakolwiek sekta, próbująca przywrócić zasady, które – jak czują
członkowie –zostały skorumpowane. (Faktycznie, tak jak inni, tworzymy coś zupełnie
nowego; ale nie rozmazujemy naszej subtelnej i świeżej idei zbyt wieloma analizami). Podo-
bnie jak oni, coraz bardziej nie zgadzamy się z otaczającym nas społeczeństwem. Jednocze-
śnie nasze przekonania stają się popularne wśród określonej klasy ludzi, na całym świecie. To
z kolei alarmuje strażników obecnego porządku rzeczy. Oni działają, żeby ukrócić nasz
wpływ. My reagujemy. Napięcie wzrasta.
– I co – zapytał Svoboda.
– I – ciągnął Wolfe – nie widzę, jak możemy uniknąć ciągłego zaostrzania się konfliktu;
użycie siły fizycznej pozostaje ultima ratio. Nie radziłbym więc wysyłać biednych, mających
najlepsze chęci nauczycieli, do szpitala.
Svoboda wyprostował się gwałtownie.
– Nie masz na myśli następnej rewolucji?! – wykrzyknął.
– Nie takiej, jak ostanie fiasko – powiedział Wolfe. – Nie kończmy jak prawosła-wni.
Wspólnota purytańska jest analogią, której pragniemy. Będzie to wymagało cierpliwo-ści...
Tak, i rozsądku, przyjacielu. Co musimy zrobić, to zorganizować się. Nie za bardzo
formalnie, ale musimy być w stanie działać jako grupa. Tyle nie będzie trudno osiągnąć; nie
jesteś jedynym człowiekiem oburzonym na to, co się robi z jego dziećmi. Raz zorganizowani,
możemy zacząć dawać odczuć nasze znaczenie. Bojkoty, na przykład, łapówki dla praworzą-
dnych urzędników; i niech cię nie szokuje, gdy powiem, że Niski Poziom pełen jest utalento-
wanych morderców, po bardzo przyzwoitych cenach.
– Rozumiem – Svoboda był teraz spokojniejszy – Nacisk. Tak. Możemy być w stanie
przywrócić nasze szkoły, jeżeli nie więcej.
– Jednak nacisk sprowokuje kontra-nacisk. To zmusi nas do jeszcze twardszych posu-nięć.
Możliwym, a nawet prawdopodobnym rezultatem jest wojna.
– Co? Nie!
– Albo c o u p d' e t a t. Jednak najprawdopodobniej wojna domowa. Ponieważ niema-ło
oficerów militarnych i policji należy do Konstytucjonalistów (a mamy nadzieję zwerbować
ich więcej), jest więc szansa na zwycięstwo. Jeżeli będziemy postępować ostrożnie. Nie mo-
żna tego przyśpieszać. Ale... możemy zacząć po cichu składować broń.
Svoboda był wstrząśnięty. Kiedy był dzieckiem, widział już trupy na ulicach. Następ-nym
razem mogło dojść nawet do użycia bomby nuklearnej, ostatecznej broni, albo do roz-
przestrzenienia sztucznej zarazy. Na ile byłaby później możliwa regeneracja wyjałowionego
globu?
– Musimy znaleźć inne wyjście – wyszeptał. – Nie możemy pozwolić, żeby sprawy zaszły
tak daleko.
– Możemy być zmuszeni – powiedział Wolfe. – Na pewno będziemy musieli im zagrozić.
W przeciwnym razie zostaniemy zniszczeni.
Wolfe spojrzał na profil Svobody, ostry w świetle gwiazd. W miarę gdy patrzył, profil
skamieniał w postanowieniu, które, pielęgnowane, mogło zamienić się w fanatyzm. Wolfe już
miał przedstawić mu swój prawdziwy projekt, ale powstrzymał się.
21
6
Komisarz Svoboda spojrzał na zegarek.
– Wyjdźcie – powiedział. – Wszyscy.
Ochrona posłuchała w osłupieniu. Jedynie Iyeyasu pozostał, to rozumiało się samo przez
się. Przez moment wielkie biuro było ciche.
– Pana syn ma teraz przyjść, tak? – spytał Okinawan.
– Za pięć minut – powiedział Svoboda. – Jak go znam, będzie bardzo punktualny.
Chociaż... ludzie się zmieniają, a my nie rozmawialiśmy już ładnych parę lat.
Poczuł nerwowy tik w kąciku ust. Drganie nie chciało ustać; niech to piekło pochłonie,
może się wreszcie uspokoi! Svoboda wygramolił się z krzesła i pokuśtykał ku przeźroczystej
ścianie. Wysokie budynki i ulice tętniły życiem; ale zima królowała pod bladym niebem i
dalekim, mroźnym słońcem. Długa zima tego roku. Svoboda zastanawiał się, czy kiedyko-
lwiek się skończy. Nie żeby pora roku miała znaczenie, gdy życie upływało mu w biurach.
Ale chciał jeszcze raz zobaczyć kwitnący wiśniowy sad, który koronował ten budynek. Nigdy
nie zgodził się na zamianę dachu w cieplarnię. Chciał, żeby resztki prawdziwej natury pozo-
stawały jeszcze na świecie.
– Ciekawe, czy to dlatego cywilizacja techniczna umiera – zadumał się. – Brak zasobów
nie może być przyczyną, nie jest nią też niekontrolowana obsesja reprodukcji, upadek
piśmiennictwa, wzrost mistycyzmu, ani nic w tym rodzaju. To są zwykłe efekty, a prawdziwą
przyczyną jest zbiorowy, podświadomy bunt przeciwko tej stali i maszynerii. Czy gdybyśmy
rozwinęli się wśród lasów, ośmielilibyśmy się ściąć każde drzewo na Ziemi?
Iyeyasu nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do nastrojów swego pana. Patrzył na niego
współczującymi, małymi oczkami.
– Jeżeli tak jest – powiedział Svoboda – może moje manewry nie służą żadnemu
ostatecznemu celowi. Ale dosyć. My, ludzie praktyczni, nie mamy czasu na myślenie.
Sardonizm poprawił mu nastrój. Wrócił za biurko i czekał, trzymając w palcach papie-
rosa.
Drzwi otwarły się przed Janem dziewięć sekund po wybiciu oznaczonej godziny.
Pierwszą, uderzającą myślą Svobody była Bernice. O Boże, zupełnie zapomniał, że on ma
oczy Bernice, a ona już od piętnastu lat nie żyje! Przez chwilę siedział czując kłującą
samotność.
– O co chodzi? – spytał Jan chłodno.
Svoboda skrzyżował szczupłe ramiona. – Usiądź – poprosił.
Jan przysiadł na brzegu krzesła i wpatrywał się w niego. Wyszczuplał, zauważył ojciec, i
jest bardziej napięty, ale młodzieńcza niezgrabność już zniknęła. Bezkompromisowa, szor-
stka twarz wystawała z prostego, niebieskiego munduru.
– Papierosa? – zapytał Komisarz.
– Nie – odpowiedział Jan.
22
– Mam nadzieję, że w domu wszystko w porządku. Twoja żona? Dzieci? – „Wię-kszość
ludzi ma przywilej oglądania swoich wnuków... Och, przestań pochlipywać, ty tande-tny
Machiavelli”.
– Fizycznie mamy się dobrze – odrzekł Jan. Jego głos był jak stal. – Jest pan zaję-tym
człowiekiem, Komisarzu. Nie chcę nadmiernie marnować pańskiego czasu.
– Nie; przypuszczam, że nie. – Svoboda wsadził następnego papierosa w usta, przy-
pomniał sobie, że jeszcze nie wypalił poprzedniego i zgasił go ze zbyteczną gwałtownością.
Opanowanie wróciło i wysuszyło jego ton:
– Kiedy po raz pierwszy wynikła kwestia konferencji pomiędzy mną a reprezentantem
waszego nowego Stowarzyszenia Konstytucjonalistów, najbardziej naturalnym wydawało mi
się spotkanie z waszym prezydentem, panem Wolfe. Możesz się domyślać, dlaczego zamiast
niego wybrałem ciebie, choć jesteś tylko członkiem waszego komitetu dyplomatycznego.
Jan ściągnął usta.
– Mam nadzieję, że nie planujesz żadnego emocjonalnego apelu.
– O, nie. Faktem jest, że Wolfe i ja przeprowadziliśmy już kilka dyskusji – Svoboda
zachichotał – Acha. To cię zaskoczyło, co? Teraz, gdybym był zdecydowany zniszczyć wa-
szą organizację, dałbym się wam pogłowić nad tym faktem. Ale prawda jest po prostu taka, że
Wolfe rozmawiał ze mną przez telefon, nieoficjalnie, i sondował mnie w różnych punktach.
Oczywiście, to dało mi prawo do sondowania jego; doszliśmy jednak do milczącego porozu-
mienia.
Svoboda oparł się na łokciach, wypuścił dym i kontynuował:
– Wasza organizacja została uformowana kilka miesięcy temu. Wszędzie na świecie
Konstytucjonaliści przystępowali do niej tysiącami. Ale to, czego od niej oczekują, nie jest
jednoznaczne. Jedni chcą rzecznika dla swoich skarg; drudzy, niewątpliwie, rewolucyjnego
podziemia; większość prawdopodobnie nie żywi nic, prócz niejasnego oczekiwania wzaje-
mnej pomocy. Ponieważ jeszcze nie przyjęliście żadnego ściśle określonego programu, niko-
go nie rozczarowaliście. Ale teraz wasz komitet musi wyjść z wyraźnym planem działania,
albo zobaczy, jak wasze zwarte szeregi przekształcają się z powrotem w galaretę.
– Mamy plan – zaperzył się Jan. – A skoro wiesz już tak wiele, mogę ci powiedzieć, jaki
będzie nasz następny krok. Zamierzamy wnieść formalną petycję o uchylenie twojego tak
zwanego dekretu edukacyjnego. Nie jesteśmy bez wpływu na kilkunastu twoich kolegów,
Komisarzy. Jeżeli petycja zostanie odrzucona, uciekniemy się do mocniejszych środków.
– Nacisk ekonomiczny – Svoboda kiwnął łysą głową. – Bojkoty i wstrzymanie pro-dukcji.
Następny środek, bez wątpienia, to cywilne stawianie oporu. Później... no cóż. Wzór jest
klasyczny.
– Klasyczny, ponieważ skutkuje – odrzekł Jan. Krew nadbiegła mu do policzków, nadając
mu znowu, łamiący serce, wygląd młodego chłopca.
– Czasami.
– Mógłbyś zaoszczędzić wszystkim wiele kłopotów, gdybyś unieważnił ten dekret od
razu. W takim wypadku my moglibyśmy pójść na kompromis w kilku innych punktach.
– Och, ale ja nie zamierzam tego zrobić – Svoboda złożył ręce jak w modlitwie, powiódł
oczyma w stronę nieba i zanucił coś pobożnie w kierunku swojego papierosa. – Interes
23
publiczny wymaga publicznych szkół.
Jan skoczył na równe nogi.
– Wiesz, że to jest tylko obłudny sposób zniszczenia nas.
– W gruncie rzeczy – powiedział Svoboda – przyszłej jesieni zamierzam zmodyfi-kować
program szkolny. Czas przeznaczony teraz na krytyczną analizę dzieł literackich, może być
lepiej wykorzystany podczas uczenia się ich na pamięć. Później, ponieważ środki halucy-
nogenne stały się tak ważne socjalnie, praktyczny kurs ich właściwego uży...
– Ty zasuszony, bagienny pomiocie! – krzyknął Jan i rzucił się w kierunku biurka.
Iyeyasu znalazł się tam natychmiast, pokonawszy niepostrzeżenie przestrzeń dzielącą go
od ojca i syna. Brzeg jego dłoni spadł na nadgarstek Jana. Drugą ręką ugodził go w splot
słoneczny. Jan sapnął ciężko i runął do tyłu.
– Ostrożnie! – ostrzegł Svoboda. Jego palce zrobiły się białe od uciskania biurka.
– Nie zrobiłem mu krzywdy, proszę pana – zapewnił go Iyeyasu. Ułożył Jana na krześle i
zaczął mu masować ramiona i podstawę czaszki.
– Za chwilę złapie powietrze – powiedział, i dodał ze źle ukrywaną wściekłością: – Nie w
taki sposób rozmawia się z ojcem.
– Z tego, co wiem – powiedział Svoboda – on mógł mieć słuszność.
Szklistość zeszła już z oczu Jana, ale jeszcze przez chwilę nikt się nie odzywał.
Svoboda zapalił następnego papierosa i gapił się w przestrzeń. Chciał patrzeć na syna,
mogło już nie być takiej okazji, ale byłaby to nędzna taktyka. Postać Jana ginęła za zwalistym
ciałem Iyeyasu.
W końcu Jan odezwał się ponuro:
– Nie będę przepraszał. Czego innego mogłeś oczekiwać?
– Być może niczego – Svoboda splótł palce i obserwował przez nie syna. – Z pewnością
takie środki wywołają opór. Jednak ja tylko podkreślam konflikt, który w przeci-wnym
wypadku rozwijałby się może wolniej, ale do tego samego końca. Nie dałeś mi wyja-śnić,
dlaczego raczej ty niż Wolfe jesteś dziś reprezentantem waszych ludzi. Fakty są takie, że
jesteś młody i z gorącą głową i jesteś o wiele lepszym rzecznikiem wschodzącej generacji
Konstytucjonalistów niż starszy, bardziej rozważny i mniej wyrobiony ideologicznie mężczy-
zna. Ekstremiści w waszej partii mogą odrzucić każde kompromisowe porozumienie zawarte
przez Wolfego, tylko dlatego, że jest Wolfem; powszechnie wiadomo, że wszystko zależy od
człowieka. Ale jeżeli ty zaaprobujesz plan, posłuchają.
– Jakie możemy zawrzeć porozumienie – burknął Jan – dopóki nie przestaniecie ogłupiać
naszych dzieci?
– Proszę cię, żadnych sentymentalnych rozmów. Pozwól mi wyjaśnić trudności. Wy i rząd
reprezentujecie przeciwstawne sposoby życia. Nie da się ich po prostu pogodzić. Kiedyś, być
może, była możliwość koegzystencji. Może też będzie w przyszłości, kiedy takie sprawy nie
będą już istotne. Ale nie teraz. Przypuśćmy, że ustąpilibyśmy, odwołali dekret edukacyjny i
przywrócili wasz system prywatnych szkół. Dla was byłoby to zwycięstwo, dla nas klęska.
Wy osiągnęlibyście nie tylko wasz bezpośredni cel, ale także pewność siebie, poparcie, siłę.
Odpowiednio my byśmy stracili. Ile czasu upłynęłoby, zanim postawilibyście następne żąda-
nie? Macie przecież poza tą i inne skargi. Mając przywrócone wasze szkoły, moglibyście na-
24
stępnie chcieć przywrócenia prawa krytykowania podstaw politycznych, następnie osiągną-
wszy to, chcielibyście prawa do publicznej agitacji, mając to, chcielibyście reprezentacji w
Komisji. Potem – ale nie potrzebuję się rozwodzić. Wydaje się najlepszym uregulować tę
sprawę teraz, raz i na zawsze, zanim staniecie się zbyt silni. I właśnie dlatego nie otrzymacie
od moich kolegów takiego poparcia, jakiego się spodziewacie.
Jan najeżył się.
– Jeżeli myślisz, że to ostatnie słowo...
– Och, nie. Przedyskutowaliśmy już środki jakimi zamierzacie wywrzeć nacisk. Dobrze
zdaję sobie sprawę z waszych możliwości gromadzenia broni, zjednywania jednostek
militarnych i ostatecznego użycia siły. Spora liczba Strażników chce aresztować część wasze-
go grona od razu. Ale niestety, wy też jesteście ważni. Wyobraź sobie chaos jaki nastąpiłby,
gdyby czwarta część personelu technicznego w Minerałach i Rolnictwie Morskim zniknęła,
nie zostawiając wyszkolonych następców. Lub gdyby Wolfe został nagle usunięty ze swoich
szerokich szlaków handlowych. Skąd połowa kochanek z Wyższego Poziomu brałaby suknie,
żeby zaćmiewać drugą połowę? Poza tym jest truizmem, że męczennicy są środkiem stymulu-
jącym dla każdej sprawy. Znalazłoby się mnóstwo młodych mężczyzn, których nigdy nie
obchodziła w żaden sposób wasza filozofia, a którzy nagle zapaliliby się wizją czegoś wię-
kszego niż oni sami... Tak, działając zbyt silnie, moglibyśmy sprowokować tę wojnę, której
właśnie pragniemy uniknąć.
Svoboda odchylił się do tyłu. Miał syna w swojej mocy, widział to: oszołomiony wzrok,
półotwarte usta, ręka wzniesiona jak gdyby nie był pewien czy się bronić, apelować czy też
dziękować.
– Jest jeden możliwy kompromis – powiedział Svoboda.
– Jaki? – pytanie Jana było ledwo dosłyszalne.
– Rustum. E Eridani.
– Ta nowa planeta? – głowa Jana podniosła się gwałtownie – Ale...
– Gdyby najbardziej niezadowoleni Konstytucjonaliści opuścili Ziemię dobrowolnie, po
przeprowadzeniu wszystkich przygotowań związanych z wymianą personelu i tak dalej,
bylibyśmy wolni od presji. Później, z czasem, moglibyśmy wrócić do problemu szkół i zado-
wolić waszych pozostałych na Ziemi kolegów, nie będąc faktycznie przez nich pokonanymi.
Albo, nawet gdybyśmy tego nie zrobili, mogliby nas opuścić; i uwolnilibyśmy się od najbar-
dziej upartego elementu opozycji. Udane założenie kolonii byłoby sławą dla całej Komisji,
kopniakiem w tyłek dla podróży kosmicznych i dlatego przedsięwzięciem wartym naszego
poparcia i zachęty. Co do poważnych kosztów z tym związanych... Ludzie posiadają cenny
dobytek, którego nie mogliby zabrać ze sobą, więc sprzedając go sfinansowaliby ten plan. To
stary wzór w historii. Massachusetts, Merylend, Pensylwania były promowane przez rząd,
wrogi zaangażowanym idealistom, pragnący się ich pozbyć. Dlaczego tego nie powtórzyć?
– Ale dwadzieścia lat świetlnych... – wyszeptał Jan. – I nigdy więcej nie zobaczyć Ziemi.
– Będziemy musieli wiele poświęcić – zgodził się Svoboda – ale w zamian uniknie-cie
ryzyka wojny lub zniszczenia przez moje złośliwe plany. – Wzruszył ramionami. –
Oczywiście, jeśli twój ładny, promieniowo ogrzewany morski dom jest dla ciebie ważniejszy
niż twoja filozofia – proszę bardzo, zostań w domu.
25
Jan potrząsnął głową, jak gdyby otrzymał nowy cios.
– Muszę nad tym pomyśleć – wymruczał.
– Skonsultuj to z Wolfe'm – powiedział Svoboda. – On wie o tym. To on mi pod-sunął ten
pomysł.
– Co? – oczy, które były oczami Berenice, zabłysły szczerym zaskoczeniem.
– Powiedziałem ci, że Wolfe nie jest hałaburdą – Svoboda zaśmiał się. – Rozumiem, że
dyskutował możliwości obalenia rządu i przeprowadził jakieś wstępne przygotowania do tego
celu. Ale podejrzewam, że nigdy nie było to jego prawdziwą intencją. Była to tylko za-słona
dla ludzi, których entuzjazm wymagał podniety. On pracował, żeby zyskać silną takty-cznie
pozycję... żeby móc zmusić nas do wysłania was na Rustum.
To był odpowiedni ton, Svoboda widział to. Jeżeli Wolfe, mentor, działał za kulisami, Jan
będzie mniej się obawiał bomby w jakimkolwiek osiągniętym końcowym porozumieniu.
– Będę musiał z nim porozmawiać – Jan wstał. Nagle zaczął drżeć. – Z nimi wszystkimi.
Musimy pomyśleć... Do widzenia.
Odwrócił się i powlókł w stronę drzwi.
– Do widzenia, dziecko – powiedział Svoboda.
Wątpił, czy Jan go usłyszał. Drzwi zamknęły się.
Svoboda siedział przez długi czas bez ruchu. Papieros dopalał się parząc mu palce. Zaklął,
wyrzucił go do popielniczki i z wysiłkiem wstał. Kaleka stopa bolała go znowu.
Iyeyasu wślizgnął się za biurko. Svoboda oparł się na mocnym, jak konar drzewa,
ramieniu i powlókł się do szklanej ściany, żeby móc spojrzeć na zewnątrz i zobaczyć migo-
tanie otwartego oceanu.
– Pana syn tu wraca, tak? – zapytał Iyeyasu w końcu.
– Nie spodziewam się – odpowiedział Svoboda.
– Pan chce, żeby polecieli na nową planetę?
– Tak. I polecą. Nie przepracowałem tych wszystkich lat po to, żeby nie wiedzieć jak
działa moja maszyneria.
Słońce na zewnątrz było blade, ale jego światło ukłuło oczy Svobody tak, że musiał je
potrzeć palcami. Odezwał się głośno dobitnym, ale nieznośnie nierównym tonem:
– Stary Inky był wykształconym człowiekiem, na swój sposób. Zwykł utrzymywać, że
głównym aksjomatem ludzkiej geometrii jest, że linia prosta nie jest najkrótszą drogą między
dwoma punktami. A faktycznie, że nie ma wcale linii prostych. Uważam to za całkiem pra-
wdziwe.
– To był pana plan, proszę pana? – Głos Iyeyasu cechowało raczej współczucie, niż
zainteresowanie intelektualne.
– Uhm. Książki Ankera i mój własny zdrowy rozsądek pokazały mi, że nie ma już dla
Ziemi nadziei w najbliższej przyszłości. Może za tysiąc lat, kiedy jakiś przełom położy kres
dekadencji, coś z tego tu wyniknie; ale nie pomogłoby to bardzo mojemu synowi. Chciałem
wysłać go stąd, dopóki jeszcze jest czas. Do nowego świata, gdzie będzie miał świeży start.
Ale nie mógłby wyruszyć sam. Musiało to być w formie kolonii. A koloniści musieli być
zdrowymi, niezależnymi, zdolnymi ludźmi, którzy wyruszyliby ze swojej wolnej woli; żaden
inny rodzaj nie mógłby przetrwać. Zakładałem, że możliwa do zamieszkania planeta zostanie
26
odkryta, ale nie mogłem oczekiwać, że będzie gościnna... A dlaczego tacy ludzie mieliby
wyjechać? Cywilizacja nie zginęła jeszcze na tyle, żeby nie dawać im szansy. Mogliby radzić
sobie zupełnie dobrze tu, na Ziemi. Musiała więc na Ziemi zaistnieć przeszkoda, której zwy-
kła przedsiębiorczość i inteligencja nie mogły pokonać. Jakiego musiała być rodzaju? No cóż,
naturą konfliktów międzykulturowych jest ich nierozwiązywalność. Kiedy padają aksjomaty,
logika jest bezsilna. A więc umieściłem konkurencyjną społeczność wewnątrz Federacji. To
nie było trudne. Tu, w Północnej Ameryce umierająca kultura próbowała właśnie domagać się
swoich praw przy pomocy rebelii i przegrała. Ale nie była jeszcze martwa. Trzeba było dać
jej nowego ducha i jakiś kierunek. Za tło miałem filozofię Ankera. Miałem Lairda, doskona-
łego aktora o tęgiej głowie i bez sumienia. Okazał się kosztowny, ale wierny, gdyż jasno
dałem mu do zrozumienia, co by się stało, gdyby wierny nie był. Gdy praca była skończona,
zwolniłem go, z nową twarzą, nowym nazwiskiem i hojną pensją. Zahulał się na śmierć cztery
lata temu. Oczywiście możliwość, że zamordowałem Lairda, zawsze pozostawała otwarta.
Pierwsza irytująca rana, za którą miało pójść o wiele więcej.
Svoboda przypomniał sobie chłopca, który oszalały z wściekłości uciekł z domu i nigdy
nie powrócił. Westchnął. Nikt nie może przewidzieć wszystkich szczegółów. Przynajmniej
wnuki Berenice będą wzrastać jako wolni ludzie – jeżeli Rustum ich nie pożre.
– Na koniec – powiedział – wmanewrowałem moich Konstytucjonalistów na taką pozycję,
żeby ich własny, chytry Wolfe musiał z kolei wmanewrować mnie, abym im pomógł
wyemigrować. Myślę, że jesteśmy już poza szczytem góry. Możemy teraz siedzieć, ty i ja,
patrząc jak wóz sam zjeżdża w dół. Mając u stóp wzgórza gwiazdy.
– Pojedziemy na południe – zasugerował Iyeyasu niezgrabnie. – Będzie pan mógł
obserwować jego nowe słońce.
– Zdaje mi się, że umrę, zanim on się tam dostanie – powiedział Svoboda.
Przez chwilę przygryzał wargi, potem wyprostował się i kuśtykając oddalił od okna.
– Chodźmy. Odwiedźmy któregoś naszego przyjaciela Komisarza i pozłośćmy go trochę.
CZĘŚĆ DRUGA
27
Płonący most
1
Wiadomość była jak elektryczny wstrząs; najsilniejsza i najbardziej precyzyjna krótko-
falowa transmisja, jaką może wytworzyć człowiek, skierowana z całą dokładnością jaką ma-
tematyka i technika mogła ofiarować. Mimo to, ten pęk promieni musiał przedzierać się przez
długi czas i szeroką przestrzeń, żeby zostać odczytanym u swego celu. Lecz kiedy odległości
mierzone są w tygodniach świetlnych, najmniejsze błędy nabierają monstrualnych rozmiarów.
Jednak próba się powiodła. Oficer Łączności, Anastas Mardikian zmontował swój
odbiornik po zakończeniu akceleracji. Była to wielka maszyneria, otaczająca statek flagowy
Ranger, jak pajęcza sieć przyciągająca owady. Mardikian utrzymywał odbiornik nastawiony
na optymalnie szerokim paśmie. Fale radiowe wślizgiwały się słabe przez rozproszenie. Ich
długość podwajał efekt Dopplera, zakłócany przez szum kosmiczny. Skomplikowany system
filtrów i amplifikatorów nie mógł zdziałać nic więcej, niż uczynienie wiadomości zaledwie
zrozumiałą. Ale to wystarczyło.
Mardikian wpadł na mostek. Był młody i miesiące nie przyćmiły jeszcze blasku jego
pierwszej głębokokosmicznej podróży.
– Kapitanie! – wykrzyknął. – Wiadomość... właśnie zarejestrowałem na odbiorni-ku...
wiadomość z Ziemi!
Kapitan flotylli, Joshua Coffin, drgnął. Ruch ten, w stanie nieważkości, obrócił go na
pomoście. Zatrzymał się wprawną ręką, znieruchomiał i powiedział ostro:
– Jeżeli do tej pory nie nauczyłeś się regulaminu, tydzień izolacji da ci szansę go
przestudiować.
– Ja... Ale Kapitanie – Mardikian wycofał się. Jego mundur wyglądał jak luźna, tęczowa
plama na tle metalu i plastiku. Coffin jedyny z całej załogi flotylli trzymał się czarnego
ubioru, jaki nosiła dawna obsługa kosmiczna.
– Ale Kapitanie, – powiedział Mardikian – wiadomość z Ziemi.
– Tylko oficer na służbie może wejść na mostek bez pozwolenia – przypomniał Coffin. –
Jeżeli miałeś do powiedzenia coś pilnego, jest interkom.
– Myślałem... – dławił się Mardikian. Przerwał i przybrał pozę służbowego posłuchu.
Złość migotała mu w oczach.
– Przepraszam, Kapitanie.
Coffin milczał przez chwilę, spoglądając na śniadego, młodego człowieka w połyskują-
cym stroju.
„Zapomnij o tym – powiedział do siebie – czasy są inne. On jest taki sam, jakimi
28
kosmonauci stali się w dzisiejszych czasach: niedbali, przesądni, bełkoczący między sobą w
językach, których nie rozumiem. Dziękuj Panu Bogu, że są w ogóle jacyś rekruci i miej
nadzieję, że sprawi, że będzie ich jeszcze trochę do końca twego życia”.
Oficer dyżurny Hallmyer, wysoki blondyn urodzony w Lancashire, obserwował zajście
azjatyckimi oczami. Nikt się nie odzywał, choć Mardikian sapał ciężko. Gwiazdy wypełniały
dziobowy punkt obserwacyjny, tłocząc się wśród wszechpotężnej nocy.
Coffin westchnął.
– Dobrze – powiedział. – Ujdzie ci to tym razem.
Poza tym – pomyślał – wiadomość z Ziemi była wydarzeniem. Radio funkcjonowało
między Słońcem a Alfa Centauri, ale przy pomocy bardzo skomplikowanego wyposażenia.
Żeby z taką precyzją dotrzeć do kilkunastu statków, poruszających się z połową prędkości
światła i żeby zrobić to tak dokładnie, że stosunkowo niewielki odbiornik zmontowany przez
Mardikiana mógł uchwycić falę... – Tak, chłopiec miał jakieś usprawiedliwienia dla swej
radości.
– Jakie były sygnały? – zapytał Coffin.
Oczekiwał, że będą rutynowe; normalny test, żeby technicy z Ziemi mogli zapytać po-
wracającą załogę, czy transmisja została zarejestrowana. Jeżeli do tej pory będą jacyś techni-
cy. Zamiast tego, Mardikian wyrzucił:
– Stary Svoboda nie żyje. Nowym Komisarzem Psychologii jest Thomas... Thomson... ta
część nie zarejestrowała się wyraźnie... w każdym razie, on musi być życzliwy Konstytu-
cjonalistom. Unieważnił dekret edukacyjny, obiecał więcej uwagi dla większości w prowin-
cjach... Niech pan przyjdzie i sam posłucha, Kapitanie!
Wbrew sobie Coffin gwizdnął.
– Ale to właśnie dlatego kolonia Eridani jest zakładana – powiedział. Słowa te zabrzmiały
głupio w panującym milczeniu.
Hallmyer odezwał się w swojej angielszczyźnie, z dziwnym syczeniem, którego Coffin
nie znosił, bo było jak głos węża w kiedyś szlachetnym ogrodzie.
– Najwyraźniej kolonia straciła powód do swojego założenia. Ale jak to skonsultujemy z
trzema tysiącami zahibernowanych ewentualnych pionierów?
– Czy powinniśmy? – Coffin nie wiedział dlaczego, jeszcze nie, ale czuł, jak lęk pa-
raliżuje jego mózg. – Podjęliśmy się dostarczyć ich na Rustum. Przy braku sprecyzowanych
rozkazów z Ziemi, czy wolno nam nawet rozważać zmianę planów... skoro nie możemy
uzyskać głosu ogółu? Lepiej uniknąć możliwych kłopotów i nawet nie wspominać... –
przerwał. Twarz Mardikiana pokryła maska konsternacji.
– Ale Kapitanie! – zabeczał Oficer Łączności.
W Coffina wstąpiła złość.
– Już mi powiedziałeś – rzekł.
– Tak – wyszeptał Mardikian. – Spotkałem Coenrada de Smeta, przeszedł na nasz statek
dokonać kilku napraw i... Ja nigdy nie myślałem...
– Właśnie! –zagrzmiał Coffin.
29
2
Flotylla składała się z piętnastu statków; ponad połowy międzygwiezdnych statków jakie
posiadał rodzaj ludzki. Nie była ona w stanie przebyć sześciu parseków do Eridani i wrócić, w
czasie krótszym niż osiemdziesiąt dwa lata. Ale rządowi to nie przeszkadzało. Przygotował
nawet przemówienia i muzykę, gdy koloniści wyruszyli w drogę. Po czym – myślał Coffin –
musiał niewątpliwie śmiać się do siebie i dziękować swoim różnym pogań-skim bogom, że
był z nimi kwita.
– Tylko że teraz – mruknął – już nie jest.
Siedział w głównej sali Rangera oczekując na początek konferencji. Surowość otaczają-
cych go ścian zmącona była kilkoma obrazami. Coffin chciał zostawić ściany nagie (ponie-
waż nikt inny nie byłby zainteresowany fotografią tego jednomasztowca, na którym Joshua
żeglował po błyszczących wodach zatoki Massachusetts); ale nawet teoretycznie absolutna
władza kapitana flotylli ma swoje granice. Dobrze chociaż, że mężczyźni z załogi nie obwie-
sili ścian plakatami nagich kobiet. Choć, nie miał pewności, czy nie wolałby raczej tego, niż
kilku pociągnięć pędzla po papierze ryżowym, będącym sugestią drzewa i klasycznym ideo-
gramem... Nie mógł zrozumieć nowych generacji.
Drugi kapitan Rangera, Nils Kivi, był jak domowy powiew: mały, zwinny Fin, który
podróżował z Coffinem w czasie pierwszej wyprawy na E Eridani. Byli niezupełnie przyja-
ciółmi, admirał nie utrzymywał zażyłych stosunków, ale przeżywali młodość w tym samym
okresie.
„Faktycznie – myślał Coffin – większość z nas, kosmonautów, jest chodzącymi ana-
chronizmami. Mógłbym porozmawiać z Goldbergiem, Kamato czy Pereirą, z kilkunastoma z
tego rejsu, i nie spotkać się z zaskoczeniem, kiedy wspomniałbym nieżyjącego aktora lub za-
nucił zapomnianą melodię. Ale oni są teraz zahibernowani. Kolejno wypełniamy nasze jedno-
roczne wachty, kolejno poddajemy się hibernacji i nie mamy sposobności porozmawiać, aż do
końca podróży”.
– To mogłoby się okazać zabawne – pomyślał głośno Kivi.
– Co? – spytał Coffin.
– Powłóczyć się po Wysokiej Ameryce, łowić ryby w Rzece Imperatora, wykopać nasz
stary obóz – powiedział Kivi. – Spędziliśmy trochę przyjemnego czasu na Rustum, na równi z
pracą i niebezpieczeństwem.
Coffin był zaskoczony, że Kivi podążył tak ściśle za jego myślami.
– Tak – zgodził się, przypominając sobie dziwne dzikie świsty na brzegu Urwiska. – To
było pięć dobrych lat.
Kivi westchnął.
– Tym razem jest inaczej – powiedział. – Może nie będę chciał tam wrócić. Wtedy
byliśmy odkrywcami, chodziliśmy tam, gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa. Teraz koloni-
ści będą tymi rokującymi nadzieję. My jesteśmy niczym innym jak tylko ich transportem.
Coffin wzruszył ramionami. Słyszał już wcześniej te narzekania, nawet przed rozpoczę-
ciem podróży i wystarczająco często w czasie jej trwania. Ludzie, stłoczeni tak, jak tutaj,
30
musieli znosić powtarzanie się innych.
– Musimy brać, co jest nam dane i być wdzięczni – powiedział.
– Tym razem – rzekł Kivi – martwię się: przypuśćmy, że wrócę znowu do domu i dowiem
się, że mój zawód został zniesiony. Nigdy więcej podróży kosmicznych. Jeżeli to się zdarzy,
nie zamierzam być wdzięczny.
„Przebacz mu – Coffin prosił swego Boga, który rzadko przebaczał. – To okropne
obserwować istotę, której dałeś życie, tak zrezygnowana”.
Oczy Kivi'ego na chwilę zamigotały.
– Oczywiście – powiedział – jeżeli rzeczywiście zaniechamy tej podróży i udamy się od
razu z powrotem, możemy nie przybyć za późno. Możemy jeszcze znaleźć kilka ekspe-dycji,
organizowanych by zbadać nowe gwiazdy i dostać się na listę załogi.
Coffin naprężył się. Znowu nie był pewien, dlaczego poczuł emocje: tym razem złość.
– Nie dopuszczę do żadnej nielojalności. Cel, który został określony, musimy osiągnąć –
uciął.
– Och, przestań z tym – powiedział Kivi. – Bądź racjonalny. Nie znam twoich powodów
do podjęcia się tego okropnego rejsu. Miałeś wystarczająco wysoką rangę, żeby nie brać na
siebie tego zadania; nikt inny takiej nie miał. Przecież ty chcesz prowadzić badania, tak samo
jak ja. Gdyby Ziemi na nas nie zależało, nie trudziliby się, żeby zapraszać nas z po-wrotem.
Chwyćmy tę szansę, póki ją jeszcze mamy – przerwał swoją wypowiedź spojrza-wszy na
ścienny zegar. – Czas na naszą konferencję – wcisnął przełącznik łączności z wszystkimi
statkami.
Telewizyjna tablica rozdzielcza ożyła. Była podzielona na czternaście sekcji, po jednej dla
każdego towarzyszącego statku. Z każdego ekranu spoglądało kilka twarzy. Statki, które
przewoziły tylko zapasy, artykuły gospodarcze i zahibernowaną załogę, były reprezentowane
przez swoich kapitanów. Te, które wiozły kolonistów, wystawiły cywilnego rzecznika, a tak-
że kapitana.
Coffin studiował po kolei każdy obraz. Kosmonautów znał. Wszyscy należeli do Towa-
rzystwa i nawet ci urodzeni dużo później niż on, mieli wiele wspólnego. Mieli potrzebne
minimum dyscypliny ciała i ducha oraz jedno marzenie, dla którego poświęcili wszystko inne
w życiu: nowe horyzonty pod nowymi słońcami. Nie znaczy to, że kosmonauci oddawali się
takiej poetyce; mieli na to za dużo pracy.
Koloniści byli kimś innym. Z nimi także Coffin miał trochę wspólnego. Ich środowisko
było w przeważającej części północnoamerykańskie, mieli nawyk naukowego myślenia i nie
ufali rządowi, podobnie jak on. Lecz niewielu Konstytucjonalistów wyznawało jakąś religię, a
ci, którzy wyznawali, byli katolikami, żydami, buddystami, w każdym razie obcymi mu.
Wszyscy byli zepsuci pobłażaniem sobie, charakterystycznym dla ich epoki: w swojej kon-
wencji napisali, że żadne prawo nie może ingerować w prywatną moralność i że wolność sło-
wa może być ograniczona tylko w przypadku osobistego zniesławienia. Coffin myślał cza-
sem, że byłby zadowolony, gdyby mógł widzieć ich po raz ostatni.
– Czy wszyscy są już gotowi? – zapytał Coffin. – To bardzo dobrze.
– Otrzymaliśmy z Ziemi pozwolenie na powrót. Na nieszczęście wiadomość tą rozpo-
wszechnił ten gaduła, oficer łączności. Poruszył tym samym gniazdo szerszeni. – Coffin
31
przytoczył dawno zapomniane przysłowie. – Wywołało to ogólne poruszenie, które zagrozić
może w realizacji projektu. Moim zdaniem, powinniśmy lecieć dalej – na Rustum.
Coenrad de Smet, kolonista z pokładu Scouta, uśmiechnął się w szczególnie irytujący
sposób.
– Pan po prostu przemilczałby ten fakt? – zapytał.
– To ułatwiłoby sprawę – rzekł Coffin sztywno.
– Innymi słowy – powiedział de Smet – wie pan, czego moglibyśmy chcieć, lepiej niż my
sami. To proszę pana, jest rodzaj arogancji, od jakiej mieliśmy nadzieję uciec. Nikt nie ma
prawa ukrywać żadnej informacji ważnej publicznie.
Niski głos z cieniem śmiechu odezwał się spod maski:
– I to pan oskarża Kapitana Coffina o prawienie kazań!
Coffin spojrzał na nią. Nie, żeby mógł coś widzieć przez bezkształtny strój i maskę, jakie
nosiły czuwające kobiety, ale spotkał Teresę Zeleny na Ziemi, na kursie przygotowują-cym
do ekspedycji. Słyszeć ją teraz, to tak, jak gdyby wspominać babie lato na zalesionym
wzgórzu, wieki temu.
– Dziękuję pani – powiedział. – Czy pan, panie de Smet wie, czego mogą chcieć
zahibernowani koloniści? Czy ma pan jakiekolwiek prawo decydować za nich? Przecież nie
możemy ich obudzić, żeby głosowali, nawet tylko dorosłych. Po prostu nie mamy na to miej-
sca. Jeżeli nie stałoby się nic innego, regeneratory powietrza nie byłyby w stanie dostarczyć
tyle oksygenu. Dlatego czułem, że lepiej będzie nie informować nikogo, dopóki rzeczywiście
nie dotrzemy na Rustum. Uważam, że wtedy ci, którzy by sobie tego życzyli, mogliby powró-
cić z załogą.
– Moglibyśmy budzić ich partiami, pozwolić im głosować i hibernować ponownie –
zasugerowała Teresa Zeleny.
– To zajęłoby tygodnie – powiedział Coffin. – Pani powinna szczególnie dobrze wiedzieć,
że metabolizm nie zatrzymuje się, ani nie uruchamia łatwo.
– Gdyby mógł pan zobaczyć moją twarz... – powiedziała znowu ze śmiechem. –
Niedobrze już mi się robi od pielęgnowania ludzkich wnętrzności, które... No cóż, jestem
zadowolona, że są to tylko kobiety i dziewczynki, ponieważ gdybym musiała masować i
dawać zastrzyki także mężczyznom, ślubowałabym czystość do końca życia.
Coffin poczerwieniał, przeklął się za ten rumieniec i miał nadzieję, że nie mogła tego
zobaczyć przez teleekran. Zauważył, że Kivi śmieje się szeroko. Cholerny Kivi!
Jakiś młody kolonista dodał dowcip o swojej pracy pielęgniarza, będącej pewnym
lekarstwem na homoseksualne skłonności. Coffin bezskutecznie szukał słów odpowiedzi. Ci
ludzie nie mieli wstydu. Tu, w wielkiej nocy Boga, mówili rzeczy, które powinny wywołać
gromy, a on musiał siedzieć i słuchać.
Kivi przerwał miłosiernie:
– Propozycja budzenia ich partiami jest i tak bezsensowna – powiedział. – W ciągu tych
tygodni przekroczymy datę krytyczną.
– Co to jest? – zapytał dziewczęcy głos.
– Czy nikt nie wie? – spytał Coffin zaskoczony.
– Dajmy teraz temu spokój – wtrąciła się Teresa. Jeszcze raz, podobnie jak kilka razy
32
wcześniej, Coffin podziwiał jej stanowczość. Ucinała nonsensy szybko jak mężczyzna i z
kobiecą praktycznością. – Wierzcie nam, jeżeli nie zawrócimy w przeciągu dwóch miesięcy,
lepiej zrobimy lecąc na Rustum. Więc głosowanie odpada. Moglibyśmy obudzić część
zahibernowanych, ale to, co postanowimy teraz, będzie tak samo adekwatne jak statystyczna
próbka.
Coffin skinął głową. Mówiła za pięć osób ze swego statku, które zajmowały się roczną
pielęgnacją dwustu dziewięćdziesięciu pięciu zahibernowanych. W ciągu podróży, tylko sto
dwadzieścia osób nie będzie obudzonych dla wypełnienia tej służby, i to były dzieci. Propor-
cje na pozostałych dziewięciu statkach wiozących kolonistów były podobne. Załoga składała
się z tysiąca sześciuset dwudziestu członków, w tym zawsze czterdziestu pięciu na służbie.
Czy decyzja zapadłaby dzięki dwu, czterem, czy pięciu procentom, nie było praktycznie
istotne.
– Przypomnijmy dokładnie jakie było przesłanie – powiedział Coffin. – Dekret edu-
kacyjny, który bezpośrednio zagrażał waszemu konstytucjonalistycznemu sposobowi życia,
został wycofany. Jesteście w sytuacji nie gorszej niż poprzednio – i nie lepszej, choć wia-
domość zawiera wzmiankę o dalszych ustępstwach w przyszłości. Jesteście znów zapraszani
do domu. To wszystko. Nie uchwyciliśmy żadnej innej transmisji. Wydaje się, że to bardzo
niewiele danych, żeby na nich opierać tak ryzykowną decyzję.
– Kontynuowanie jest jeszcze większym ryzykiem – powiedział de Smet. Wysunął się do
przodu, dopóki nie wypełnił ekranu. W jego tonie brzmiała stanowczość. – Jesteśmy
zdolnymi ludźmi, ekonomicznie raczej dobrze sytuowanymi. Ośmielam się twierdzić, że
Ziemia odczuwa nasz brak, zwłaszcza na polach technologicznych. Pański raport przedstawia
Rustum jako ponure miejsce. Wielu z nas mogłoby tam umrzeć. Dlaczego nie mielibyśmy
wrócić do domu, jeśli możemy?
– Do domu – ktoś wyszeptał.
Słowa te wypełniły nagłą ciszę, dopóki cisza nie wypełniła się nimi zupełnie. Coffin
siedział wsłuchując się w odległe tony swego statku: generatory, wentylatory i regulatory, aż
wreszcie nie słyszał już nic, tylko miarowe powtarzanie „do domu, do domu, do domu...”.
Tylko jego domu już nie było. Kościół jego ojca został zamieniony na orientalną świą-
tynię; lasy, w których zawsze płonął październik, zostały wyparte przez macki następnego
miasta, a zatoka została odgrodzona i przekształcona na fermę planktonu. Dla niego zostały
tylko statki kosmiczne i nikła nadzieja na niebo.
Bardzo młody mężczyzna odezwał się jakby do siebie:
– Zostawiłem tam dziewczynę.
– Mam prywatną łódź podwodną – powiedział inny. – Zawsze pływałem wokół Rafy
Wielkiej Bariery nurkując z komorą powietrzną lub wałęsając się po powierzchni. Nie
uwierzylibyście jakie niebieskie mogą być fale. Mówili mi, że na Rustum nie można zejść z
wyżyn.
– Ale mielibyśmy całą planetę dla siebie – powiedziała Teresa Zeleny.
Mężczyzna o łagodnej twarzy uczonego odpowiedział.
– W tym może być właśnie kłopot, moja droga. Nas trzy tysiące, wliczając dzieci,
całkowicie odizolowanych od całej ludzkości. Czy możemy mieć nadzieję na zbudowanie
33
cywilizacji? Albo nawet na jej utrzymanie?
– Twój problem, tatusiu, to to, że na Rustum nie ma średniowiecznych manuskryptów –
powiedział sucho oficer siedzący za nim.
– Przyznaję to – powiedział uczony – myślę, że dla moich dzieci ważniejsze jest
dorastanie umożliwiające kształtowanie umysłu. A okazuje się, że mogą to robić na Ziemi...
Jaką szansę będzie miała pierwsza generacja na Rustum, żeby usiąść i naprawdę pomyśleć?
– Czy będzie w ogóle następna generacja na Rustum?
– Jeden i jedna czwarta przyciągania – Boże, już to czuję!
– Syntetyki, rok za rokiem syntetyki i hydroponika, dopóki nie rozwiniemy ekologii. Na
Ziemi od czasu do czasu jadłem befsztyk.
– Moja matka nie mogła wyruszyć. Była zbyt słaba. Ale zapłaciła za sto lat hibernacji,
wszystko, na co mogła sobie pozwolić... tylko na wypadek, gdybym wrócił.
– Projektuję domy powietrzne. Na Rustum nie zbuduje się za mojego życia niczego
lepszego niż chaty z bali.
– Pamiętacie księżyc nad Wielkim Kanionem?
– Pamiętacie Dziewiątą Symfonię Beethovena w Federalnym Hallu Koncertowym?
– Pamiętacie tą śmieszną starą knajpkę na Środkowym Poziomie, gdzie piliśmy piwo i
śpiewaliśmy „Lieder”?
– Pamiętacie...?
– Pamiętacie...?
Teresa Zeleny krzyknęła zagłuszając ich głosy:
– W imię Ankera! O czym wy myślicie? Jeżeli tak mało wam zależy, nie powinniście
zgłaszać się w pierwszej kolejności!
To przywróciło ciszę, nie od razu, ale po trochu, dopóki Coffin nie uderzył w stół, woła-
jąc o spokój. Popatrzył w jej kierunku i powiedział:
– Dziękuję, panno Zeleny. Spodziewałem się, że za chwilę poleją się łzy.
Jedna z dziewcząt pociągnęła nosem za swoją maską.
Charles Lochaber, mówiący w imieniu kolonistów z Couriera, skinął głową.
– W każdym razie jest to cios dla naszego celu. Nie jestem taki pewien, czy sam osobiście
głosowałbym za kontynuacją, gdybym nie czuł, że nie należy ufać tej wiadomości.
– Co? – oczy de Smeta prawie wyskoczyły mu z orbit.
Lochaber uśmiechnął się bez specjalnego humoru.
– Rząd stawał się z każdym rokiem bardziej samowolny – powiedział. – Byli wy-
starczająco przygotowani, żeby pozwolić nam wyruszyć. Ale teraz mogą tego żałować. Nie
dlatego, żebyśmy mogli kiedykolwiek być aktywnym zagrożeniem, ale ponieważ będziemy
wywrotowym przykładem, tam, ponad ziemskim niebem. Albo po prostu dlatego, że będzie-
my istnieć. Pamiętajcie, nie wiem na pewno, ale możliwe jest, że doszli do wniosku, że umarli
będziemy nieszkodliwi i to wszystko ma zwabić nas z powrotem. Byłoby to charakterysty-
czne, dyktatorskie postępowanie.
– Te wszystkie bzdury... – zachłysnął się oburzony kobiecy głos.
– Nie tak chybione, jak mogłabyś myśleć, moja droga – rzekła Teresa. – Czytałam trochę
historii, i nie mam tu na myśli tej cenzurowanej papki, która za historię dzisiaj uchodzi. Ale
34
jest jeszcze inna możliwość, równie alarmująca. Ta wiadomość może być całkowicie szczera.
Ale czy będzie jeszcze aktualna, kiedy wrócimy? Pamiętajmy, ile czasu to zajmie. A nawet
gdybyśmy mogli wrócić w ciągu jednej nocy na Ziemię oczekującą nas serdecznie, jaka
byłaby gwarancja, że nasze dzieci, czy nasze wnuki, nie będą cierpieć tego, co my
cierpieliśmy, bez jednej szansy, żeby się od tego uwolnić?
– Głosuje więc pani, żebyśmy nie przerywali podróży? – spytał Lochaber.
– Tak.
– Dzielna dziewczyna. Jestem z tobą.
Kivi podniósł rękę.
– Nie jestem pewien, czy załoga nie powinna także mieć w tym głosu – powiedział.
– Co? – de Smet zrobił się purpurowy. Przez chwilę gulgotał, zanim zdołał wydusić:
– Czy myśli pan poważnie, że możecie decydować, czy my mamy osiąść na tym pie-
kielnym przybytku – a później sami wrócić na Ziemię?
– Faktycznie – uśmiechnął się Kivi – podejrzewam, że załoga wolałaby zawrócić od razu.
Wiem, że ja bym...
– Wyjaśniłem już, jakie byłoby to krótkowzroczne - powiedział Coffin. – Podróże
kosmiczne nigdy nie przynosiły finansowych dochodów. Zawsze były przedsięwzięciami
naukowymi, badawczymi – ideałem, jeśli pan woli. Nie przetrwają, jeżeli ludzie nie będą
zainteresowani ich podtrzymywaniem. Udana kolonia na Rustum dostarczy inspiracji, której
potrzebuje Ziemia, żeby wysyłać badaczy.
– To pańskie zadanie – rzekł Kivi.
– Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę – powiedział ów młody mężczyzna, głosem
przepełnionym sarkazmem – że każda sekunda siedzenia tu i dyskutowania, oddala nas o sto
pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od domu.
– Nie niepokój się – powiedział Lochaber – cokolwiek zrobimy, ta twoja dzie-wczyna
będzie zwiędłym kwiatkiem, zanim dotrzesz na Ziemię.
De Smet ciągle dławił się z wściekłości na Kivi:
– Ty parszywy przewoźniku, jeżeli myślisz, że możesz zrobić z nas zastaw...
Kivi zaperzył się.
– Jeżeli nie będziesz pilnował swego języka, ty przyziemny gburze, przyjdę tam do ciebie
i wepchnę ci go do gardła.
– Spokój – krzyknął Coffin – spokój!
Teresa dołączyła do niego.
– Proszę... przez wzgląd na życie nas wszystkich... czy nie wiecie, gdzie jesteśmy? Macie
między sobą trochę centymetrów ściany i nic poza tym! Proszę, nie możemy walczyć. W
przeciwnym razie nigdy nie zobaczymy już żadnej planety.
Nie powiedziała tego płaczliwie, ani błagalnie. To było prawie jak głos matki (dziwne u
niezamężnej kobiety) i uciszyło kłótnie mężczyzn lepiej, niż krzyki Coffina.
Kapitan flotylli odezwał się w końcu:
– Tyle wystarczy. Wszyscy jesteśmy zbyt przemęczeni, żeby myśleć. Debata zostaje
przesunięta na cztery służbowe okresy, szesnaście godzin. Przedyskutujecie problem z kole-
gami z waszych statków, prześpijcie się i przedstawicie wyniki na następnym spotkaniu.
35
– S z e s n a ś c i e g o d z i n? – ktoś zaskamlał. – Czy wie pan ile powrotnego cza-su to
dodaje?
– Powiedziałem – rzekł Coffin. – Każdy, kto chce się sprzeciwić, może to zrobić na
mostku. Zebranie rozwiązane!
Wcisnął przełącznik ekranu.
Kivi, już w lepszym humorze, uśmiechnął się do niego konfidencjonalnie.
– Ta postawa srogiego ojca skutkuje prawie za każdym razem, czy nie?
Coffin wstał od stołu.
– Wychodzę – powiedział. Jego głos wydawał mu się szorstki, nieznajomy. – Przejmij
funkcje.
Nigdy przedtem nie czuł się tak samotny, nawet tej nocy, gdy umarł jego ojciec. „O Boże,
który przemówiłeś do Mojżesza na pustyni, objaw teraz Twą wolę”. Ale Bóg milczał i Coffin
instynktownie zwrócił się do jedynej innej istoty, o jakiej mógł pomyśleć.
3
Przestrzeń kosmiczna była zawsze najeżona niebezpieczeństwami. Coffin zatrzymał się na
chwilę w komorze powietrznej, zanim podążył dalej. Był kosmonautą przez dwadzieścia pięć
lat – przez wiek cały, jeżeli dodać czas hibernacji – ale wciąż jeszcze nie mógł patrzeć bez
strachu na obnażoną przestrzeń.
Nieskończona ciemność błyskała światłami: gwiazdy za gwiazdami, do białej katarakty
Drogi Mlecznej i dalej do innych galaktyk, całych zbiorowisk galaktyk, dopóki światło, które
teleskop mógł teraz zarejestrować, nie było światłem wysłanym dawno temu z rejonu Ziemi.
Patrząc poza sieć radiową i pozostałe statki, Coffin poczuł się wciągnięty w ogrom, chłód i
totalną ciszę. Jednak wiedział, że ta pustka płonęła i ryczała śmiertelnymi energiami, zmącona
była strumieniami gazów i pyłów, masywniejszymi niż planety, i mozoliła się rodząc nowe
słońca. Patrząc na to Coffin wypowiedział do siebie najbardziej przerażające z imion: „Jestem
ten, który Jestem” i pot zaczął spływać mu po ciele lodowatymi kroplami.
To wszystko mógł zobaczyć człowiek w obrębie Układu Słonecznego. Jednak podróżo-
wanie z połową prędkości światła pozwalało sięgnąć ludzkiemu umysłowi jeszcze dalej, czę-
sto dopóki umysł nie rozdarł się i następny obłąkany nie musiał zostać poddany hibernacji. Bo
abberacja przerysowywała niebo, tłocząc gwiazdy na dziobie i popychając statki w szatańsko
niebieski obłok Dopplera. Konstelacje tłoczyły się na trawersie. Na rufie Słońce było wciąż
jeszcze najjaśniejszym obiektem nieba, ale pokryte już było ponurym, czerwonym zabarwie-
niem, jak gdyby już się zestarzało, jak gdyby syn marnotrawny powracający z odległych
miejsc, miał zastać swój dom wymarły pod lodem.
„Czymże jest człowiek, że Ty zważasz na niego?”. Tych kilka słów dało mu jak zwykle
pocieszenie; bo Stwórca Słońca stworzył także to ciało, atom po atomie i dopiero w krańco-
wej ostateczności uznałby duszę wartą piekła. Coffin nigdy nie mógł zrozumieć, jak jego
koledzy ateiści mogli znieść wolną przestrzeń.
36
No cóż...
Skierował się w stronę następnego kadłuba i wystrzelił ze swojej małej, sprężynowej
kuszy. Lekka lina rozwinęła się za magnetyczną strzałą. Zbadał jej zabezpieczenie z rutynową
uwagą i spuścił się po niej, aż dotarł do następnego statku. Tam zwolnił strzałę i wystrzelił
znowu; i tak od statku do statku, aż dotarł na Pioniera.
Niezgrabny, brzydki kształt statku był jak skorupka ochraniająca przed gwiazdami. Coffin
minął zimne teraz kanały jonowe. Ich szkieletowa struktura sprawiała wrażenie tak kruchej,
że wydawało się niemożliwe, żeby ciskała rozbitymi atomami z połową prędkości światła.
Olbrzymie cysterny skomasowane były wokół statku. Biorąc pod uwagę decelerację oraz
niewielką rezerwę, wskaźnik masowy wynosił około dziewięć do jednego, dziewięć ton
wydalonych na każdą tonę, która miał dotrzeć do E Eridani. Na Rustum będą potrzebne
miesiące, żeby przerafinować wystarczającą ilość masy reakcyjnej na podróż do domu. W
tym czasie załoga nie biorąca udziału w produkcji, pomoże przy zakładaniu kolonii.
Jeżeli kolonia powstanie.
Coffin dotarł do przedniej komory powietrznej i uruchomił sygnalizator. Zewnętrzna
klapa otworzyła się przed nim ! i wszedł do środka. Pierwszy Oficer Karamchand przywitał
go i pomógł zdjąć kombinezon. Drugi mężczyzna na służbie znalazł pretekst, by podejść i
słuchać, bo monotonia była tu tak męcząca, jak długość i specyficzny charakter podróży.
– Dzień dobry, Kapitanie. Co pana sprowadza?
Coffin zebrał się w sobie. Zażenowanie uczyniło jego ton szorstkim:
– Chcę się widzieć z panną Zeleny.
– Oczywiście... Ale dlaczego przyszedł pan osobiście?! To znaczy... teleekran...
– Osobiście! – warknął Coffin.
– Co? – mężczyzna z załogi cofnął się, przerażony możliwością otrzymania nagany.
Coffin zignorował go.
– Nagły wypadek – powiedział ostro. – Proszę wezwać ją przez interkom i zaaran-żować
wszystko do prywatnej dyskusji.
– Jak to... ale... tak, Kapitanie. Natychmiast. Zechce pan poczekać tutaj... to znaczy... tak
jest, Kapitanie! – I Karamchand pomknął korytarzem.
Coffin uśmiechnął się kwaśno. Sam podzielał zakłopotanie mężczyzn. Jego własne zasady
dotyczące kobiet były zawsze żelazne, a teraz je gwałcił.
Kłopot w tym – pomyślał – że nikt nie wiedział, czy takie zasady były faktycznie
potrzebne. Do tej pory kobiety podróżowały w kosmosie, ale tylko w obrębie Układu Słone-
cznego i na odrębnych statkach. Nie miały za sobą doświadczeń międzygwiezdnych. Wyda-
wało się jednak oczywiste, że mężczyzna na swojej rocznej warcie nie powinien być wyzna-
czony do opieki nad zahibernowanymi kobietami (czy vice versa!). A czy obudzeni mężczy-
źni i kobiety zmieszani ze sobą, nie byliby potencjalnie nawet bardziej wybuchowi? Coffin
zadecydował, że odizolowanie płci jest najlepszym rozwiązaniem. Mężowie i żony nie powin-
ni być budzeni w tym samym czasie.
Dla przeciętnego mężczyzny świadomość, że kobieta jest w zasięgu kilku kilometrów jest
nieznośna. Niedobrze patrzeć na kobietę zasłoniętą w czasie każdej telekonferencji. (A może
maski pogarszały tylko sprawę, rzucając wyzwanie wyobraźni? Kto wie?). Najlepiej byłoby
37
odizolować sekcje czuwające od zahibernowanych na statku, na którym była ona. Lepiej,
żeby załoga pełniąca warty na tym właśnie statku, po służbie wracała do siebie. Zrób to w ten
sposób, proś Boga o mądrość i miej nadzieję, że Szatan nie skorzysta ze zbyt wielu okazji,
gdy wszyscy obudzą się na Rustum.
Coffin naprężył mięśnie. „Wszystkie zasady nie mają zastosowania, gdy zderzy się z nami
duży meteor – przypomniał sobie. – Ale to, co wyłoniło się teraz, jest bardziej niebez-pieczne.
Trzeba więc działać i nie zważać na to, co myślą inni”.
Karamchand powrócił, by zasalutować i zameldować bez tchu:
– Panna Zeleny przyjmie pana, Kapitanie. Tędy proszę.
– Dziękuję. – Coffin podążył do głównej przegrody. Tylko kobiety miały klucz do jej
drzwi. Ale teraz drzwi były uchylone. Coffin wszedł z takim impetem, że uderzył w przeciw-
ległą ścianę.
Teresa zaśmiała się. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz.
– To tylko po to, żeby tam na zewnątrz czuli się bezpiecznie – powiedziała. – Biedni
mężczyźni o najlepszych intencjach! Witam, Kapitanie.
Odwrócił się, w tej chwili niemal przerażony. Jej wysoka postać wyglądała skromnie w
luźnym stroju, ale odrzuciła już kaptur. Podejrzewał, że nie była ładna: z zadartym nosem,
kwadratową szczęką, wiekiem zbliżając się do staropanieństwa. Ale podobał mu się sposób,
w jaki się uśmiechała.
– Ja... – nie mógł znaleźć słów.
– Proszę za mną. – Poprowadziła go przez krótki korytarz, ręka w rękę.
– Ostrzegłam inne dziewczęta, żeby nie wychodziły. Nie musi pan obawiać się żadne-go
zgorszenia.
Na końcu korytarza była mała izdebka. Można było w niej zmieścić zaledwie niezbędne
rzeczy osobiste, ale Teresa uczyniła to miejsce specyficznie swoim: przy pomocy obrazka,
sponiewieranego wydania Szekspira i mini-magnetofonu. Na kasetach miała Bacha, późnego
Beethovena i Richarda Straussa, muzykę, której można było słuchać bez końca. Przytrzymała
się poręczy i skinęła głową, nagle robiąc się poważna.
– W jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć, Kapitanie?
Coffin osłonił się zgiętym ramieniem i gapił się na swoje ręce. Palce obu dłoni stykały się
ze sobą naprężone.
– Chciałbym móc dać pani jasną odpowiedź – powiedział, powoli i z trudnością. – Nigdy
przedtem nie spotkałem się z problemem takim, jak ten. Gdyby dotyczył on tylko męż-czyzn,
myślę, że umiałbym sobie z nim poradzić. Ale są tu także kobiety i dzieci.
– I potrzebny panu kobiecy punkt widzenia. Jest pan mądrzejszy niż to sobie uświado-
miłam. Ale dlaczego ja?
Zmusił się do spojrzenia jej w oczy.
– Pani wydaje się najbardziej rozsądną ze wszystkich czuwających kobiet.
– Doprawdy! – zaśmiała się. – Doceniam komplement, ale czy musiał pan go wypo-
wiedzieć tym grobowym głosem, piorunując mnie wzrokiem w dodatku? Proszę się odprężyć,
Kapitanie – potrząsnęła głową przyglądając mu się. – Ja także mam do pana pytanie. Kilka-
naście z dziewcząt nie rozumie tej sprawy z punktem krytycznym. Próbowałam to wyjaśnić,
38
ale na Ziemi byłam tylko pielęgniarką i nigdy nie miałam matematycznego umysłu, więc
obawiam się, że raczej to pogmatwałam. Czy mógłby pan włożyć to w słowa o nie więcej niż
dwóch sylabach?
– Ma pani na myśli punkt równego czasu?
– Punkt braku powrotu, niektórzy tak go nazywają.
– Nonsens! To tylko... Dobrze, spójrzmy na to tak. Od Słońca przyśpieszaliśmy ze stałą
IG. Nie osiągaliśmy większego przyśpieszenia, chociaż było to możliwe, ponieważ tak wiele
ekwipunku na pokładzie mogło stworzyć niebezpieczne sytuacje. Kabiny hibernacyjne
mogłyby runąć i zabić ludzi znajdujących się wewnątrz, jeżeli osiągnęlibyśmy 1.5 G. Dobrze.
Zajęło nam około stu osiemdziesięciu dni, żeby osiągnąć prędkość maksymalną. W ciągu tego
czasu przebyliśmy drogę niecałego półtora świetlnego miesiąca. Będziemy teraz poruszać się
przy wyłączonych silnikach przez prawie 40 lat. (Czasu kosmicznego. Relatywistyczny para-
doks czasowy zaokrągli to do około 35 lat na pokładzie statku. Nieważne). Pod koniec naszej
podróży będziemy hamować przez około 180 dni, pokonując ostatnie półtora miesiąca świetl-
nego i wkraczając do systemu E Eridani z relatywnie niską prędkością. Nasza okołogwiezdna
orbita została opracowana bardzo starannie, ale oczywiście nieuniknione błędy mogą dodać
kilka jednostek astronomicznych. Następnie musimy manewrować tak, by wprowadzić nasze
statki na orbitę Rustum i wysłać promy z kolonistami i ekwipunkiem tam i z powrotem. Dla-
tego wieziemy rezerwową reakcyjną masę, która pozwala nam na całkowitą zmianę prędkości
o około tysiąc kilometrów na sekundę. Teraz proszę sobie wyobrazić, że zdecydowalibyśmy
się zawrócić zaraz po osiągnięciu pełnej prędkości. Musielibyśmy pozostać na szlaku przez
rok kosmiczny i oddalić się od Słońca prawie o ćwierć roku świetlnego zanim osiągnęlibyśmy
relatywnie małą prędkość i mogli ruszyć z powrotem. Przebycie tych trzech świetlnych mie-
sięcy, przy prędkości tysiąca kilometrów na sekundę, zajmuje z grubsza siedemdziesiąt dwa
lata. A cała nasza podróż, taka jak pierwotnie zakładano, wliczając roczny pobyt na Rustum,
ma wynieść około osiemdziesięciu trzech lat.
Oczywiście jest taki punkt w czasie, poza którym możemy rzeczywiście powrócić do
domu szybciej, jeżeli pozostaniemy przy pierwotnym planie. Data ta znajduje się po ośmiu
miesiącach swobodnego lotu lub niecałych czternastu miesiącach od startu. Jesteśmy teraz
tylko parę miesięcy od krytycznego momentu. Jeżeli zawrócimy natychmiast, wciąż będzie-
my poza Ziemią przez jeszcze około siedemdziesiąt sześć lat. Każdy dzień oczekiwania doda-
je miesiące do drogi powrotnej. Nic dziwnego, że ludzie się niecierpliwią!
– Rozumiem – powiedziała. – To czego się obawiają, ci którzy chcą wrócić, to to, że
Ziemia którą znali umknie im, zmieni się nie do poznania w ciągu tego czasu. Ale czy oni nie
rozumieją, że to już się stało?
– Może boją się to zrozumieć – powiedział Coffin.
– Wciąż mnie pan zadziwia, Kapitanie – powiedziała Teresa z cieniem uśmiechu. – Pan
rzeczywiście okazuje trochę ludzkiego współczucia.
„Ty – pomyślała głęboka, bezosobowa część Coffina – okazałaś go dużo więcej, kiedy
rozluźniłaś mnie namawiając do tego wykładu na bezpieczny, bezosobowy temat”. Ale nie
miał nic przeciw temu. Powiodło jej się. Mógł teraz siedzieć z nią swobodnie, twarzą w twarz
i rozmawiać jak przyjaciel.
39
– Co mnie najbardziej dziwi – powiedział – to to, dlaczego większość chce się poddać.
Gdybyśmy zawrócili do domu w tej minucie, zaoszczędzilibyśmy jedynie siedem lat.
Dlaczego nie polecimy po prostu na Rustum, żeby tam zdecydować, co robić?
-
Myślę, że to niemożliwe – powiedziała Teresa. – Widzi pan, nikt przy zdrowych
zmysłach nie chce być pionierem. Badać – tak; założyć bogate, nowe państwo przy znanych i
ograniczonych niebezpieczeństwach – tak; ale nikt nie chce ryzykować przyszłości swoich
dzieci i całej swojej rasy w tak niebezpiecznym hazardzie jak ten. Projekt kolonizacji był
rezultatem nierozwiązywalnego konfliktu w domu. Jeżeli ten konflikt się skończył...
– Ale... pani i Lochaber... zauważyła pani, że on się nie skończył. Że w najlepszym
przypadku, Ziemia oferuje wam okres wytchnienia.
– Jednak większość ludzi chciałaby wierzyć, że jest inaczej, prawda?
– W porządku – rzekł Coffin. – Ale jestem pewien, że duża liczba ludzi zgodziłaby się
teraz z panią i głosowała za zostaniem na Rustum. Czemu nie możemy najpierw ich tam
zabrać? To wydaje się jedynym uczciwym wyjściem. Wtedy ci, którzy nie zechcą tam osiąść,
mogą wrócić z flotyllą.
– Hmm...
Jej włosy były krótkie, ale kiedy potrząsnęła głową, poruszały się luźnymi falami
błyskając mahoniem.
– Przestudiowałam pańskie raporty. Garstka ludzi nie mogłaby przetrwać na Rustum. Trzy
tysiące to niezbyt wiele. Cokolwiek zostanie zdecydowane, musi być jednomyślne.
– Próbowałem uniknąć takiej konkluzji – powiedział zmęczonym głosem. – Ale my-ślę, że
nie mogę. Dobrze. Dlaczego nie chcą obejrzeć dokładnie Rustum i wtedy głosować? Ci,
którzy rezygnują tak łatwo, muszą zdawać sobie sprawę, że mają większość głosów. Mogą
sobie pozwolić na postępowanie fair.
– Nie. I powiem panu dlaczego, Kapitanie. Znam dobrze Coenrada de Smeta i kilku
innych. Są dobrymi ludźmi. Nie robi pan słusznie mówiąc, że łatwo się zniechęcają. Oni wie-
rzą zupełnie szczerze, że najlepiej będzie wrócić. Teraz może nie pojmują tego świadomie,
ale muszą czuć intuicyjnie, że jeżeli dotrzemy na Rustum, głosowanie może obrócić się prze-
ciw nim. Widziałam mnóstwo fotografii z pierwszej ekspedycji, Kapitanie. Rustum może być
trudna i niebezpieczna, ale jest tak piękna, że wprost nie mogę się doczekać kiedy ją zobaczę.
Jest tam wystarczająco dużo miejsca, wolność, nieskażone powietrze. Przypomni nam się to
wszystko, czego nienawidziliśmy na Ziemi; zrozumiemy okropność powtórnej hibernacji;
uświadomimy sobie bardziej trzeźwo niż teraz, kiedy mamy po uszy przebywania w kosmo-
sie, jak długi czas będzie musiał upłynąć, zanim będziemy mogli wrócić na Ziemię i jakim
ryzykiem byłoby założenie, że zastaniemy tam pomyślną sytuację. Poza większym przyciąga-
niem – a to nie będzie się wydawało takie straszne dopóki nie zaczniemy ciężkiej, fizycznej
pracy – nie będziemy jeszcze dotknięci żadną z niedogodności Rustum; podczas gdy niewy-
gody podróży kosmicznej i Ziemi będą wciąż jeszcze żywymi wspomnieniami. Wielu ludzi
zmieni zdanie i będzie głosować za pozostaniem. Być może będzie to większość. De Smet
wie o tym. Nie chce ryzykować. Sam może zostać złapany w sidła uroków Rustum.
Coffin wyszeptał zamyślony:
– Po zaledwie kilku dniach od rozpoczęcia deceleracji, masy reakcyjnej nie wystarczy na
40
nic innego, jak tylko na powrót na Ziemię.
– De Smet wie także to – powiedziała Teresa. – Kapitanie, pan potrafi podjąć trudną
decyzję i trzymać się jej. Dlatego ma pan swoją pracę. Ale może zapomina pan, jak niektórzy
– jak większość z nas – modli się, żeby ktokolwiek zjawił się i powiedział nam co robić.
Nawet pod dużą presją, decyzja wyprawy na Rustum była trudna. Teraz, kiedy jest szansa, by
ją odwołać, wrócić do życia bezpiecznego i wygodnego – ryzykując jednak, że zanim dosta-
niemy się do domu, Ziemia nie będzie już bezpieczna ani wygodna dla nikogo – jesteśmy
zmuszeni decydować o tym raz jeszcze. To agonia, Kapitanie! De Smet i jego poplecznicy to
twardzi mężczyźni, na swój sposób. Zmuszą nas do nieodwołalnego, tak szybko, jak to możli-
we, po prostu dlatego, że będzie to już ostateczne postanowienie. Kiedy raz zawrócimy, reszta
nie będzie już w naszych rękach. Będziemy mogli przestać myśleć.
Przyglądał się jej z odcieniem zdziwienia.
– Ale pani wygląda na wystarczająco spokojną – powiedział.
– Podjęłam moją decyzję na Ziemi – rzekła. – Nie widzę powodu, żeby ją zmieniać.
– Jak przedstawia się głosowanie kobiet? – zapytał, wracając do bezpiecznych staty-
stycznych tematów.
– Większość chce zrezygnować, oczywiście – powiedziała to miękkim głosem, który
złagodził jej krytyczny sąd. – Wyruszyły tylko dlatego, że chcieli tego ich mężowie. Kobiety
są zbyt praktyczne, żeby przejmować się filozofią, granicami, czy czymkolwiek poza swoimi
rodzinami.
– A pani? – rzucił wyzwanie.
Wzruszyła ramionami.
– Ja nie mam rodziny, Kapitanie. Jednocześnie zdaje mi się... może poczucie humo-ru?...
uchroniło mnie od uwznioślenia tego do wielkiej sprawy jakiegokolwiek rodzaju. – I dodała
kontratakując:
– A dlaczego pana obchodzi, co my zrobimy?
– Dlaczego? – spostrzegł, że się jąka. – Dlaczego... po... ponieważ mam zadanie...
– O, tak. Ale także spędził pan lata promując ideę kolonii na Rustum. A potem przyjął pan
tę niewdzięczną pracę. Dowodzi pan flotyllą kolonistów, choć mógłby pan być teraz gdzie
indziej, wykonując swoją prawdziwą pracę: badanie jakiejś gwiazdy, której nigdy jeszcze nie
dotknął człowiek. Rustum musi być dla pana ważnym symbolem. Niech się pan nie martwi.
Nie będę pana dalej analizowała. Tak się składa, że sama uważam, że ta kolonia jest
niezwykle ważna. Jeżeli nasz rodzaj zaprzepaści tę szansę, może już nigdy nie mieć takiej
drugiej. Ale to tylko akademicka teza, naprawdę. Dlaczego znaczyłoby to tak wiele dla mnie
osobiście, jeżeli nie dotykałoby jakiegoś mojego wewnętrznego przekonania? Spójrzmy pra-
wdzie w oczy, Kapitanie. Żadne z nas nie podchodzi do tej sprawy z zimną krwią. P o t r z e-
b u j e m y założenia tej kolonii.
Przerwała, zaśmiała się i rumieniec przesunął się po jej policzkach.
– O Boże, jestem gadułą, prawda? Przepraszam. Wróćmy do sprawy.
– Myślę – powiedział Coffin powoli, urywając słowa – dzięki pani uwagom zaczy-nam
uświadamiać sobie jaka jest skala problemu.
Oparła się wygodnie i słuchała.
41
Coffin zaczepił nogę o poręcz, żeby utrzymać swoje szczupłe ciało w równowadze i
miękko uderzał pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki.
– Tak, niech Bóg nam dopomoże, to jest sprawa emocjonalna – powiedział, nadając
kształt swoim myślom. – Logika jest tu absolutnie nieistotna. Są tu tacy, którzy tak bardzo
chcą dotrzeć na Rustum i być wolnymi – obojętne czymkolwiek mają nadzieję tym być – że
zaryzykują za ten przywilej swoje życie i życie swych żon i dzieci. Inni wyruszyli niechę-tnie,
wbrew swemu własnemu instynktowi przetrwania i teraz, kiedy widzą drogę odwrotu, coś
czym mogą się przed sobą usprawiedliwić, będą walczyć z każdym, kto spróbuje zagro-dzić
im tę drogę. Tak. To okropna sytuacja. Tak czy inaczej, decyzja musi być podjęta szybko. I
fakty nie mogą być ukrywane. Każdy zahibernowany musi zostać obudzony i przy-wrócony
do świadomości przez kogoś teraz czuwającego. Wiadomość będzie przechodzić, rok po roku,
zawsze do innej kombinacji kolonistów i załogi. Cokolwiek zostanie zrobione, pewien
procent będzie niezadowolony z tego, co zostało zadecydowane podczas ich snu. Nie,
niezadowolony to za słabe słowo. W jakimkolwiek kierunku pójdziemy, uderzymy w emocjo-
nalne korzenie ludzi. A przestrzeń kosmiczna może załamać nawet najodporniejszego czło-
wieka... Ile czasu upłynie zanim właśnie ten zepsuty odsetek malkontentów, słabeuszy i trzę-
sących się wygodnickich przejdzie na dyżur? I co się wtedy stanie? Panie Boże Zastępów, daj
nam tam dotrzeć albo zginiemy!
Wciągnął bardzo głęboki oddech.
– Przepraszam – zawahał się. – Nie powinienem...
– Wyładował pan nadmiar uczuć? – zapytała spokojnie. – Czy nie byłoby lepiej pozostać
żelaznym człowiekiem, dopóki któregoś dnia nie przyłoży pan sobie pistoletu do głowy?
– Rozumie pani – powiedział cierpiącym głosem. – Ja jestem o d p o w i e d z i a- l n y.
Mężczyźni i kobiety, dzieci... Ale będę zahibernowany. Zwariowałbym, gdybym próbo-wał
czuwać przez całą podróż. Organizm nie może czegoś takiego wytrzymać. Będę spał i nie
będę mógł o niczym decydować. A te statki zostały oddane pod moją opiekę!
Zaczął się trząść. Ujęła go za obie ręce. Żadne z nich nie odzywało się przez długą chwilę.
4
Po opuszczeniu Pioniera Coffin czuł się dziwnie pusty, jak gdyby otworzył swą pierś i
wyrwał serce. Ale umysł jego funkcjonował z precyzją maszyny. Był za to wdzięczny Tere-
sie. Pomogła mu odkryć prawdziwość faktów. Była to brutalna prawda, ale bez jej zrozumie-
nia ekspedycja mogłaby być z góry skazana na niepowodzenie.
Czy mogłaby? Bez emocji Coffin rozważał szanse. Albo dotrą na Rustum, albo zawrócą
na Ziemię. W obu przypadkach, kiedy prawdopodobieństwo przetrwania nie mogłoby być
szacowane w procentach, szanse byłyby marne. Lepsze niż jeden do jednego bez wątpienia,
ale nie na tyle by Kapitan miał prawo podjąć ryzyko, jeśli mógłby tego w jakiś sposób uni-
knąć. Ale jaki mógłby być na to sposób?
Kiedy powracał na Rangera, Coffin obserwował sieć przewodów odbiornika, która rosła w
42
jego oczach, aż zakryła zniekształconą Drogę Mleczną. Sieć wydawała się zbyt krucha, żeby
wywołać takie piekło. W dodatku będzie musiała zostać rozmontowana przed rozpoczę-ciem
deceleracji. Bez żadnych pułapek czy sabotażu. Zresztą za późno już na to. G d y b y m t y l k
o w i e d z i a ł!
Gdyby tak ktoś na Ziemi, jakiś łajdak, głupiec o dobrych intencjach czy ktokolwiek, kto
wysłał tę pierwszą wiadomość... gdyby tylko wysłał drugą: „Poprzednia wiadomość niewa-
żna. Dekret edukacyjny nadal obowiązuje”. Lub coś podobnego. Ale nie. Takie rzeczy się nie
zdarzają. Człowiek musi sam starać się o swoją pomyślność.
Coffin westchnął i ciężkim krokiem dotarł do komory powietrznej swego statku flago-
wego.
Mardikian pomógł mu wejść. Kiedy zdjął swój oszroniony hełm, spostrzegł, że usta
chłopca drżały. Kilka godzin dodało Mardikianowi lat.
Był w białym lekarskim stroju. Niepotrzebnie, żeby tylko przerwać ciszę, Coffin powie-
dział:
– Widzę, że idziesz na wartę w sekcji hibernacji.
– Tak, Kapitanie – wyszeptał. – Moja kolej.
Kombinezon robił dużo hałasu, kiedy go składali.
– Będziemy potrzebowali wkrótce jeszcze trochę etanolu, Kapitanie – powiedział
Mardikian zdesperowanym głosem.
– Po co? – mruknął Coffin niezadowolony. Często żałował, że to paskudztwo było
nieodzowne. Tylko on posiadał klucz do zbiornika. Niektórzy dowódcy zezwalali na wydzie-
lanie niewielkich racji trunku w czasie podróży i twierdzili, że Coffin ukrywał tylko swoje
uprzedzenia twierdząc, że zwiększało to ryzyko („Co, do diabła, może się zdarzyć na między-
gwiezdnej orbicie? Jedyną przyczyną, dla której ktokolwiek czuwa jest to, że urządzenia do
zajmowania się zahibernowanymi ważyłyby dużo więcej niż zapasy dla czuwających. Mógłby
pan przecież wydawać grog, kiedy człowiek schodzi z warty, prawda? Zresztą nieważne,
nieważne, ty cholerny formalisto! Jestem tylko wdzięczny, że nie służę pod tobą.”)
– Gammagenny utrwalacz... i takie rzeczy... Kapitanie – jąkał się Mardikian – Pan
Hallmyer... wypisze zapotrzebowanie, jak zwykle.
– W porządku – Coffin spojrzał swojemu łącznościowcowi w twarz, uchwycił jego
przestraszony wzrok i warknął – Nie przypuszczam, żeby były dalsze komunikaty?
– Z Ziemi? Nie. Nie, Kapitanie. Ja... ja bym raczej nie oczekiwał... dochodzimy do li-mitu
odbioru radiowego... To prawie cud, Kapitanie, myślę, że odebraliśmy pierwszy... Oczy-
wiście jest nikłe prawdopodobieństwo że otrzymamy inny... – słowa Mardikiana ucichły.
Coffin nie przestawał się w niego wpatrywać. W końcu rzekł:
– Nie uprzyjemniali ci czasu, prawda?
– Słucham?
– Ci, jak Lochaber, którzy chcą kontynuować podróż. Żałują, że nie miałeś dość rozu-mu,
żeby trzymać usta na kłódkę, przynajmniej dopóki nie skonsultowałbyś tego ze mną. A inni,
jak de Smet, twierdzą wręcz przeciwnie. Nawet na teleekranie nie jest przyjemnie być w
centrum burzy, prawda?
– Tak, Kapitanie...
43
Coffin odwrócił się. Po co męczyć chłopca jeszcze bardziej? Ta rzecz już się wydarzyła,
to wszystko. I im mniej ludzi zdawało sobie sprawę z niebezpieczeństwa i przeżywało jeszcze
głębsze stresy, tym mniejsze będzie to niebezpieczeństwo.
– Unikaj tego rodzaju dyskusji – rozkazał Coffin. – A zwłaszcza nie rozmyślaj nad tymi,
które i tak muszą wyniknąć. To byłoby dopraszanie się o załamanie nerwowe. Trzymaj się.
Mardikian, dławiąc się, wyszedł w kierunku rufy.
Coffin włóczył się po trawersie. Statek brzęczał dookoła niego. Nie był na warcie i nie
pragnął dzielić mostka z kimkolwiek, kto tam był. Powinien coś zjeść, ale myśl o tym przy-
prawiała go o mdłości; powinien spróbować zasnąć, ale to byłoby bezskuteczne. Jak długo był
z Teresą, kiedy rozjaśniała mu umysł i ofiarowała swoje pocieszenie? Kilka godzin. W ciągu
czternastu lub mniej godzin musi zobaczyć się z rzecznikami załogi i kolonistów. A tymcza-
sem w flotylli kipiało.
Na Ziemi, pomyślał znużony, wybór między kontynuowaniem a przerwaniem podróży nie
doprowadziłby ludzi tak blisko obłędu, nawet gdyby warunki czasowe były takie same. Ale
Ziemia była długo cywilizowana. Może wieki temu, kiedy kilku niezdarów płynęło na
statkach wśród ogromu wód, niepewnych czy nie dopłyną poza brzeg świata; może wtedy
były takie dylematy. Tak, czy ludzie Kolumba prawie nie wszczęli buntu? Ale nawet ta
dawna i wypełniona przez przesądy Ziemia, nigdy nie była tak okrutnym środowiskiem, jak
przestrzeń kosmiczna; ani też karawela nie była tak nienaturalna jak statek kosmiczny.
Lekarze od setek lat wiedzieli jak szybko utrata zewnętrznych bodźców przynosi halucynacje;
a nieobszerny, sterylny i ledwie oddzielony od próżni statek kosmiczny miesiąc po miesiącu
zaczynał oddziaływać na umysł ludzki jak niejasna wizja pływania w cysternie z gorącą wo-
dą. Umysły nie mogłyby rozkojarzyć się na środku oceanu tak szybko jak między gwiazdami
(słońce i księżyc, wiatr i deszcz, nieskończenie przesuwający się wzór fal, nadzieja na złowie-
nie ryby lub zobaczenie wyspy, uniemożliwiały to). Było ogólnie wiadomym, że kosmonauta
pod koniec swojego rocznego czuwania nie był całkiem przy zdrowych zmysłach. Jeżeli umy-
słowi tak chwiejnemu byłoby dane do rozwiązania absolutnie autentyczne zło...
Coffin uświadomił sobie, zaskoczony, że bezwiednie doszedł do kabiny radiowej. Wszedł
do środka. Było to małe pomieszczenie, z jedną ścianą zajmowaną przez elektroni-czne
kontrolki, wypełnione niekompletnym ekwipunkiem, narzędziami, przyrządami do prze-
prowadzania prób, zapasowymi częściami, wpół-złożonymi urządzeniami do tego czy innego
specjalnego celu. Flotylla nie potrzebowała koniecznie Oficera Łączności – każdy kosmo-
nauta mógł wykonywać drobne prace, a każdy oficer przeszedł intensywne szkolenie elektro-
niczne – ale Mardikian był dobrym, sumiennym i użytecznym technikiem. Jego problemem
było, być może, jedynie to, że był ludzki.
Coffin zbliżył się do głównego odbiornika. Taśma przesuwała się wolno między szpula-
mi, rejestrując to, co uchwyciła sieć radiowa. Coffin spojrzał na notatnik. Mardikian napisał
pół godziny wcześniej. „Żadnego odbioru. Taśma zmazana i ustawiona ponownie 1530 hr.”
Może od tego czasu...? Coffin przekręcił przełącznik. Przebiegł szybko przez zapis, ale
znalazł tylko kosmiczny szum, nic uporządkowanego, co mogłoby oznaczać kod lub mowę i
dostarczyć informacji.
Teraz gdyby tylko...
44
Coffin nabrał twardej pewności. Przez długi czas szperał między mechanizmami, z
oczyma pustymi jak ich diody. Jego własny głos, szybki, chrapliwy kazał mu wrócić do
rzeczywistości.
„O Boże, pomóż mi zrobić to co słuszne.”
„Ale co jest słuszne?”
„Modliłbym się żarliwie z Twoim aniołem, dopóki bym się nie dowiedział. Ale nie ma
czasu. Panie, nie bądź gniewny dlatego, że nie mam czasu. ”
Udręka zgasła. Coffin zabrał się do pracy.
Decyzja zostanie podjęta na zebraniu, za czternaście godzin. Wiadomość, która miała na
nią wpłynąć, musi dotrzeć wcześniej. Ale nie o wiele wcześniej, ani nie bardzo późno; jedena-
ście godzin od rozpoczęcia wystarczy.
Jakie powinny być jej słowa? Coffin nie potrzebował sprawdzać poprzedniej. Była wy-
ryta w jego mózgu. A jaka powinna być druga? Zaproszenie do powrotu i dokładnego omó-
wienia spraw. Ale koniecznie krótkie, zwarte, z minimum niezbędnych słów: co oznaczało
zwiększone niebezpieczeństwo niewłaściwej interpretacji.
Usadowił się przed maszyna do pisania i zaczął układać treść, skreślając słowa i zaczy-
nając znowu, i znowu, i znowu. Musiało to być zrobione dokładnie i dobrze. Zwykłe uniewa-
żnienie poprzedniej wiadomości nie wystarczy. Wyglądałoby na zbyt szczęśliwy traf. A po-
dejrzenie wałkowane przez umysł w czasie rocznego czuwania mogłoby zniszczyć rozsądek
tak samo jak otwarte poczucie zdrady. Więc...
„Ponieważ flotylla zbliża się do punktu równego czasu, potrzebna szybka akcja. Plany
kolonizacji zarzucone. Powtórny rozkaz powrotu na Ziemię. Dekret edukacyjny już uniewa-
żniony” (ludzie na Ziemi nie są pewni, czy pierwsza wiadomość dotarła). „Apelacje na temat
dalszych ustępstw będą dopuszczone przez specjalne kanały. Przypomina się Konstytucjonali-
stom, że ich głównym obowiązkiem jest oddać swoje umiejętności w służbę społeczeństwu.”
Czy to będzie dobre? Coffin przeanalizował gruntownie. Nie zaprzeczało pierwszej
wiadomości; zamieniało tylko sugestię w rozkaz, jak gdyby ktoś stawał się z każdą godziną
bardziej wściekły. (A obraz nadciągającego na rząd chaosu nie jest zbyt pociągający, czy
nie?). Wzmianka o „specjalnych kanałach” podkreśliła, że dla wolości słowa nie było miejsca
na Ziemi, i że biurokracja mogła przywrócić dekret edukacyjny kiedy tylko chciała. Pompaty-
czne ostatnie zdanie powinno zirytować ludzi którzy odwrócili się plecami do tego, czym
stało się ziemskie społeczeństwo. Może powinien to ulepszyć, chociaż... Coffin podjął na
nowo pracę.
Kiedy wystukał swoją ostatnią wersję, był zaskoczony spostrzegłszy, że minęły dwie
godziny. Już? Statek zdawał się być bardzo cichy. Zbyt cichy. Gorączkowo zdał sobie sprawę,
że ktoś może w każdej chwili wejść tu do niego.
Taśma mogła być włączona przez cały dzień, ale była zwykle sprawdzana i zmazywana co
sześć lub osiem godzin.
Coffin zdecydował umieścić na niej swoje słowa w miejscu odpowiadającym siedmiu
godzinom wstecz. Mardikian skończy swoją wartę w sekcji hibernacji, ale prawdopodobnie
pójdzie spać; przesłucha taśmę na krótko przed konferencją.
Obrócił się ku pomocniczemu magnetofonowi. Musiał zarejestrować swój głos przez
45
obwód, który zmieni go nie do poznania. I oczywiście, wszystko musiało być rozmazane,
zanikać i powracać, musiało być pełne pisków i szumów, trzeszczącej rozmowy gwiazd. To
niełatwe zadanie, zmieszać tyle elementów, Coffin pogrążył się w pracy. Nie odważyłby się
zrobić inaczej, bo wtedy musiałby zostać sam ze sobą.
Wtyczka w tym modulatorze, dodać oscylację – sprawdzimy gdzie reguła pośligu, jakie
parametry są potrzebne żeby...
– Co pan robi?
Coffin odwrócił się. Serce waliło mu szybko.
Mardikian stał w drzwiach, oszołomiony i przestraszony kiedy spostrzegł kim jest intruz.
– Czy coś nie w porządku, Kapitanie? – zapytał.
– Jesteś na służbie – wysapał Coffin – w sekcji hibernacyjnej.
– Przerwa na herbatę, Kapitanie. Pomyślałem, że przyjdę i sprawdzę...
Chłopiec wszedł do kabiny. Coffin ujrzał go w obramowaniu liczników i rzędów trans-
formatorów, jak jakiegoś futurystycznego świętego. Ale pot błyszczał na śniadej twarzy Mar-
dikiana, odrywał się od niej i dryfował drobnymi kropelkami do wentylatora.
– Wyjdź stąd – powiedział Coffin ochryple. I zaraz: – Nie! Nie mówiłem poważnie.
Zostań tam gdzie jesteś!
– Ale...
Kapitan mógł nieomal czytać w jego myślach: „Jeżeli staruszek dostał teraz obłędu, to w
imię Boże, co się z nami stanie?”
– Tak, Kapitanie.
Coffin oblizał suche wargi.
– Wszystko w porządku – powiedział – zaskoczyłeś mnie, a nerwy nas wszystkich są
naprężone. Dlatego tak się zdenerwowałem.
– P-p-przepraszam, Kapitanie.
– Czy jest ktoś jeszcze w pobliżu?
– Nie, Kapitanie. Wszyscy na służbie, albo...
„Nie powinienem mu tego mówić” – pomyślał Coffin – „Teraz wie, że jesteśmy sami”.
– Wszystko w porządku, synu – powtórzył Kapitan. Ale jego głos zabrzmiał jak brzęk
kosy. – Miałem tu taki mały projekt który, hmm, właśnie tu wypróbowywałem i... hmm...
– Tak, Kapitanie. Oczywiście.
„Ustępuj mu, póki nie będziesz mógł się wydostać. Potem zobacz się z panem Kivi.
Powiedz mu, żeby przejął funkcje. Nie chcę tego! Nie chcę nigdy być głównodowodzącym.
To zbyt wiele. To może złamać człowieka całkowicie”.
Mardikian niespokojnym wzorkiem powiódł po pokoju. Spojrzenie spoczęło na maszy-nie
do pisania i papierach, których Coffin jeszcze nie uprzątnął.
Zapadło milczenie.
– No cóż – rzekł Coffin w końcu – teraz już wiesz.
– Tak, Kapitanie – głosu Mardikiana prawie nie było słychać.
– Zamierzam sfałszować to na odbiorniku magnetofonowym.
– A-a... Tak, Kapitanie.
„Nie drażnij go”. Oczy Mardikiana rozszerzyły się z przerażenia.
46
– Widzisz – powiedział chrapliwie Coffin – to musi wyglądać na prawdziwe. Powinno
podnieść do góry ich tyłki. Będą bardziej zgodni co do kolonizacji Rustum, niż byli
kiedykolwiek przedtem. Ale co do mnie, będę oponował. Będę utrzymywał, że mam rozkazy,
żeby zawrócić i nie chcę wpaść w kłopoty. W końcu, oczywiście, dam się przekonać, żeby
kontynuowali podróż, choć bardzo niechętnie. Tak, że nikt nie będzie mnie podejrzewał o...
oszustwo.
Usta Mardikiana poruszyły się bezgłośnie. Coffin zauważył, że chłopak był bliski histe-rii.
– To nieuniknione – powiedział Kapitan i przeklął szorstkość swego tonu. Choć być może
żaden orator nie zdołałby przekonać tego chłopca. Co mógł wiedzieć o stresie łamiącym
psychikę, on, który nigdy nie próbował przekroczyć swoich granic wytrzymałości.
– Cóż, musimy zachować tajemnicę, ty i ja, albo...
Nie, jaki z tego pożytek? Mardikian ze swym niewielkim doświadczeniem łatwiej mógł
uwierzyć, że jeden człowiek Coffin zwariował, niż zrozumieć jak psychika każdego człowie-
ka wypacza się miesiąc po miesiącu przez samotność i frustrację.
– Tak, Kapitanie – odpowiedział Mardikian matowo – Oczywiście.
„Nawet jeżeli mówi poważnie” – myślał Coffin – „może wygadać się przez sen. Albo ja
mógłbym; ale admirał, jedyny na całym statku, ma swój całkowicie prywatny pokój”.
Ujął najdelikatniej jak mógł jedno z narzędzi i obrócił się. Mardikian cofnął się z wy-
trzeszczonymi oczami.
– Nie. – wyszeptał – Nie. Proszę.
Otworzył usta, by krzyknąć, ale nie zdążył.
Coffin uderzył go w szyję. Kiedy Mardikian zwinął się z bólu, Coffin nogami i jedną ręką
złapał go w kleszcze, pięścią uderzając kilkakrotnie w splot słoneczny.
Mardikian chwytał powietrze jak tonący.
Coffin prędko zawlókł go korytarzem do pokoju farmacyjnego. Otworzył zbiornik z
alkoholem, chwycił strzykawkę, napełnił ją wystarczającą ilością płynu, po czym wstrzyknął.
Całe szczęście, że nie mieli na pokładzie prawdziwego psychiatry. Gdy ktoś się załamywał,
zostawał zahibernowany i nie był budzony aż do powrotu do domu, do kliniki.
Coffin przeciągnął chłopca niedaleko komory powietrznej i krzyknął. Hallmyer nadbiegł z
mostka.
– Zaczął odchodzić od zmysłów i zaatakował mnie – wysapał Kapitan. – Musiałem go
powalić.
Dwóch mężczyzn z załogi próbowało ocucić Mardikiana, ale ponieważ chłopiec mamrotał
tylko niezrozumiale, wstrzyknięto mu środek uspakajający i przeniesiono do sekcji
hibernacyjnej. Coffin powiedział, że upewni się, czy Mardikian nie próbował zniszczyć
sprzętu.
Wrócił do kabiny radiowej.
47
5
Teresa Zeleny powitała go. Nic nie mówiąc zaprowadziła go do swojego pokoju.
– No więc – powiedział, dusząc się tym – lecimy dalej na Rustum, przez jedno-myślne
głosowanie. Nie jest pani zadowolona?
– Byłam – powiedziała cicho – dopóki nie zobaczyłam, że pan nie jest. Wątpię, czy
martwi się pan kłopotami prawnymi na Ziemi. Ma pan władzę, która pozwala panu nie stoso-
wać się do takich rozkazów, jeżeli tak nakazuje sytuacja. Co się więc stało?
Popatrzył gdzieś poza nią.
– Nie powinienem tu przychodzić – powiedział – Ale musiałem z kimś porozma-wiać, a
tylko pani może to zrozumieć. Czy wytrzyma pani ze mną jeszcze kilka minut? Nie będę pani
więcej niepokoił.
– Nie, aż dolecimy do Rustum – jej uśmiech był wyrazem współczucia – i to żaden kłopot.
I po chwili oczekiwania:
– Co mi pan chciał powiedzieć?
Opowiedział jej, w krótkich, bezlitosnych słowach.
Teresa zrobiła się nieco blada.
– Chłopiec był faktycznie całkiem pijany, a oni o tym nie wiedzieli, kiedy zanieśli go do
hibernacji? To poważne ryzyko. Może umrzeć.
– Wiem – powiedział Coffin przymykając oczy.
Jej ręka spoczęła na jego ramieniu.
– Uważam, że zrobił pan jedynie możliwą do zrobienia rzecz – powiedziała bardzo
delikatnie – A jeżeli był lepszy sposób, to nie miał pan czasu nad nim pomyśleć.
Przygryzając palce i odwracając od niej głowę, powiedział:
– Jeżeli nie doniesie pani na mnie, a wiem, że pani tego nie zrobi, złamie pani swoje
własne zasady: rzetelnej informacji, wolnej dyskusji i decyzji. Czy nie tak?
Westchnęła.
– Tak myślę. Ale czy wszystkie zasady nie mają swoich granic? Jak wolnym, czy... jak
ludzkim można być tutaj?
– Nie powinienem był pani mówić.
– Cieszę się, że pan to zrobił.
Po czym szybko, jak gdyby ona też chciała od czegoś uciec, dziewczyna powiedziała:
– Jeżeli, jak oboje wierzymy, Mardikian żyje, prawda na pewno wyjdzie na jaw po
waszym powrocie na Ziemię. Wobec tego będziemy musieli opracować dla pana obronę. Czy
też może pan się tłumaczyć koniecznością?
– To nie ma znaczenia – podniósł głowę i teraz mógł już mówić spokojnie. – Nie
wyobrażam sobie, abym miał ukrywać więcej niż muszę. Niech sobie mówią co chcą, osiem-
dziesiąt lat wstecz. Ja już jestem osądzony.
– Jak to? – cofnęła się o krok, może żeby lepiej widzieć jego wycieńczoną postać. – Nie
mówi pan, że zostanie pan na Rustum? Ale to nie będzie potrzebne! Możemy...
48
– Kłamca... możliwe, że morderca... Nie jestem wart, żeby być kapitanem statku – głos mu
się załamał – A poza tym, może już nie będzie podróży kosmicznych, do których mógłbym
wrócić.
Uwolnił się od jej dłoni i wyszedł z pokoju. Teresa patrzyła za nim. Lepiej by było, gdyby
odprowadziła go do końca korytarza, ale nie..., klucz został w drzwiach głównej prze-grody.
Nie miała pretekstu, żeby pójść za nim.
„Nie jesteś sam, Joshua” – chciała zawołać. – „Każdy z nas jest z tobą. Czas jest mostem,
który zawsze pali się za naszymi plecami”.
CZĘŚĆ TRZECIA
A jednak tak daleko...
1
Sam wypadek był śmiechu wart. Uszkodzenia mogły zostać naprawione w ciągu najda-lej
tygodnia. Nic nie odniosłoby trwałej szkody, z wyjątkiem niektórych zarozumialców. Ale
ponieważ zdarzył się właśnie w tym rejonie, Kapitan flotylli Nils Kivi rzucił jedno spojrzenie
na swoje przyrządy i odczytał śmierć.
„Jesu Kristi!” Wibracje zderzenia wciąż brzmiały w otaczających go metalowych
ścianach. Brak ciążenia, kiedy strumień jonów został przerwany, był jak uderzenie o skalną
ścianę. Usłyszał świst uciekającego powietrza, a później zgrzyt, kiedy przebita sekcja została
automatycznie odcięta. Żadna z tych rzeczy nie została zarejestrowana. Kivi swoim ciałem
zablokował wskazówkę licznika promieniowania. Sekundę wisiał na niej, póki nie wróciła mu
przytomność umysłu. Uchwycił się poręczy i podciągnął w kierunku bloku sterowania.
Wcisnął klawisz interkomu.
– Opuścić statek – powiedział słabym głosem, który amplifikator przetworzył na krzyk.
Wszystko trwało bardzo krótko. Kivi w panice czuł, jak adrenalina uderza mu do głowy i
uruchamia szybkie myślenie. Jedną ręką chwycił taśmę danych z autopilota i wsadził ją do
kieszeni kombinezonu. (Przypomniał sobie nawet, że czytał gdzieś, że dawno temu na Ziemi,
kapitan tonącego okrętu zawsze zabierał ze sobą dziennik okrętowy). Stopą odepchnął się od
fotela i podryfował w stronę drzwi na mostku, po drodze uderzając w ścianę. Kiedy znalazł
się na korytarzu zaczął przesuwać się chwytając kolejnych poręczy, aż nabrał takiej prędko-
ści, że poręcze migały mu w oczach.
Inni dołączyli do niego ze swoich posterunków; tuzin mężczyzn o twarzach twardych
pomimo strachu. Niektórzy weszli już na prom, który miał być teraz ich łodzią ratunkową.
Kivi słyszał szum jego generatorów gromadzących potencjały. Przesunął się na bok, żeby
49
umożliwić swoim ludziom przejście przez połączone komory powietrza. Inżynier Abdul
Barang był ostatni. Kivi podążył za nim, pytając:
– Czy wiesz, co się stało? Zdaje się, że coś musiało wybić generator atomowy.
– Jakiś ciężki obiekt. Przedarł się przez pokład od strony tylnej ładowni, do silnika i na
zewnątrz – powiedział Barang rozjuszony. – Jestem pewien, że straciliśmy ładunek.
– Ten kolonista...
– Svoboda? Nie wiem. Czekamy na niego. Mógł nas zabić!
Kivi skinął głową.
– Zapiąć pasy – zawołał niepotrzebnie, bo mężczyźni byli już gotowi.
Barang pośpieszył na rufę, żeby przejąć zespół silnikowy od kogoś, kto miał tyle przy-
tomności umysłu żeby go uruchomić. Kivi zajął miejsce pilota, na przedzie sekcji pasażerów.
Jego palce poruszały się szybko regulując urządzenia. Z każdą chwilą zwłoki czuł zbliżającą
się śmierć.
– Odliczyć – powiedział, usłyszał nazwiska i wiedział, że wszyscy byli obecni.
Usiadł i wcisnął kontrolkę komory powietrznej. Zewnętrzna zapora zaczęła się zamy-kać.
Ostatni mężczyzna wpadł do środka i krzyknął:
– Zamierzaliście mnie tam zostawić?!
Kivi odpowiedział zimno:
– Czemu nie? Z tego, co wiedzieliśmy, mógł pan być już martwy. Poza tym miał pan
przecież czas, żeby tutaj dotrzeć. I to pan jest za to odpowiedzialny.
– Co? – Jan Svoboda znalazł się między siedzeniami pasażerów z trudem odzyskując
oddech. Mężczyźni gapili się na niego ze złością.
J a jestem odpowiedzialny? – dławił się – A dlaczego, ty obłudny łajdaku, sam oso-biście
mi zezwoliłeś...
Kivi wcisnął przycisk zwalniający. Prom oddzielił się od statku. Repulsory odepchnęły
mniejszy kadłub od większego. Kivi nie przestawał obserwować przestrzeni. Jakikolwiek
kierunek jest najlepszą drogą wyjścia, kiedy jest się w samym środku piekła. Kivi po prostu
uruchomił ręczną dźwignię od nagłych wypadków. Silniki zahuczały i prom ruszył gwałto-
wnie. Svoboda został odrzucony przez nagłe przyspieszenie. Uderzył w tylną zaporę sekcji
pasażerów tak mocno, że roztrzaskał jej plastikową powierzchnię. Utknął tam, z twarzą spły-
wającą krwią. Kivi zastanawiał się, czy nie skręcił sobie karku. Nieomal, jeżeli nie na pewno,
miał taką nadzieję.
2
Korytarz Couriera, na który ewakuowali się mężczyźni, wypełniał niespokojny szum.
Pojawienie się Kivi, zmierzającego w stronę ambulatorium, wywołało ciszę. Niedobrze jest
być kapitanem, który stracił jakikolwiek statek. Ale odkąd stary Coffin tak kategorycznie zre-
zygnował z dowództwa, by dołączyć do kolonistów, Nils Kivi był głównodowodzącym całej
flotylli. Straconym statkiem był Ranger, statek flagowy. Kosmonauci mogli sobie bez niego
50
poradzić, jako że po wysadzeniu pasażerów zostało dużo miejsca. Ale zostało przed nimi
jeszcze czterdzieści jeden lat podróży, od E Eridani do Układu Słonecznego. Każdy drobiazg
mógł stać się obsesją podczas rocznej warty, rozstrajając umysły. Z całą pewnością admirał,
który stracił swój statek flagowy, był czarnym symbolem.
Kivi ze złością stłumił te myśli. Był niskim, krępym mężczyzną, o wydatnych kościach
policzkowych i nieco skośnych, niebieskich oczach. W normalnych warunkach był człowie-
kiem wesołym i gadatliwym, trochę dandysem. Teraz jednak miał się zobaczyć z Janem Svo-
bodą.
Zatrzymał się przed jednymi z cienkich, wewnętrznych drzwi, otworzył je i wszedł do
pomieszczenia, które było poczekalnią połączoną z gabinetem lekarskim. Ktoś właśnie wy-
chodził z tyłu ambulatorium. Zderzyli się i odsunęli od siebie. Przez chwilę Kivi nie przesta-
wał się gapić. Kiedy znalazł słowa, odezwał się idiotycznie:
– Ale przecież pani jest na Rustum.
Judith Svoboda potrząsnęła głową. Jej rozsypane włosy tworzyły wokół głowy i ramion
brązową chmurę, błyszczącą czerwono tam, gdzie padło na nie światło. Była ubrana w luźny
strój, który jednak przy zerowym ciążeniu niezupełnie ukrył jej wspaniałą figurę.
– Usłyszałam o wypadku i o tym, że Jan jest ranny – powiedziała. – Ostatni prom
rozładowujący Migranta przyniósł tę wiadomość. Oczywiście więc przyleciałam nim tutaj.
Zawsze podobał mu się niski głos u kobiet, taki jak głos Judith. Nie znaczyło to, że
kosmonauta stykał się z wieloma kobietami. Kivi przybrał ton szorstki:
– Kto był pilotem? Przez panią naruszył cztery punkty regulaminu.
– Niech pan ma serce – poprosiła.
Choć angielski był ważnym językiem w kosmosie i Kivi mówił nim biegle, był jednak
zakłopotany idiomem.
– Jan jest moim mężem – powiedziała. – Co innego mogłam zrobić, jak nie przyle-cieć tu,
żeby się z nim zobaczyć?
– No cóż – Kivi wpatrywał się w rząd przyrządów medycznych. – Cóż. Widziała się z nim
pani? Jak on się czuje?
– Lepiej niż przypuszczałam. Wkrótce będzie mógł wstać... Ale jakie to ma znaczenie na
orbicie? – powiedziała gorzko i pospiesznie dodała: – Dlaczego wyruszył pan tak szy-bko,
Nils? Jan powiedział, że nie dał mu pan czasu na dotarcie do łodzi.
Westchnął z nagłym znużeniem:
– Czy pani też zamierza obsypać mnie wyrzutami z tego powodu? Pani mąż powie-dział
wystarczająco dużo dotkliwych słów na temat mojej akcji, kiedy pierwszy raz odzyskał
przytomność. Niech mnie pani oszczędzi.
– Jan przeżył ciężkie napięcie nerwowe – powiedziała. – A potem szok, i był ranny...
Proszę nie winić go, jeśli nie był powściągliwy w słowach.
Kivi, zaskoczony, obrócił głowę, żeby na nią spojrzeć.
– Pani mnie nie oskarża?
– Jestem pewna, że miał pan ważny powód – jej uśmiech był raczej słaby. – Zasta-nawiam
się tylko, co to mogło być.
Kivi powrócił myślami do dni i nocy na Rustum. Poznał Judith bliżej, kiedy kosmo-nauci
51
i koloniści pracowali razem. Widział ją wybrudzoną smarem, z kluczem maszynowym w
ręce, pomagającą złożyć traktor; i widział ją pod zielonymi liśćmi i w zimnym, ostrym świetle
księżyca Sohrab. Tak, pomyślał, ona dałaby szansę na wyjaśnienia każdemu męż-czyźnie.
Nawet kosmonaucie.
Odezwał się zgnębiony.
– Byliśmy w strefie promieniowania. Nie mieliśmy czasu do stracenia, nawet sekundy.
– Czy promieniowanie było tak silne? Naprawdę?
– Może za bardzo się spieszyłem – wyrzucił z siebie te słowa.
Patrząc wstecz, nie mógł jej przedstawić logicznej obrony w postaci konkretnych da-nych,
dlaczego się tak spieszył, że mógł nie zabrać Svobody i uśmiercić go w strumieniu sprę-
żonego powietrza. W tym czasie czuł tylko palącą nienawiść do człowieka, który zniszczył
jego statek. Ale Svoboda był mężem Judith i ojcem jej dzieci. Znów wszystko zagotowało się
w kapitanie.
– Poza tym – rzekł ostro – gdyby nie jego nieuważne zachowanie, ta sytuacja nigdy by nie
zaistniała.
Jej twarz w kształcie serca przybrała wyraz napięcia.
– Czy rzeczywiście on jest odpowiedzialny? – zapytała Judith głosem, który stał się wrogi.
– On mówi, że dał mu pan pozwolenie na pracę przy ładunku.
Kivi czuł, że robi się czerwony.
– Dałem. Ale nie przyszło mi do głowy, że miał zamiar odczepić część tak masywną, jak...
– Mógł go pan zapytać dokładnie, co zamierzał zrobić. Jakim sposobem mógł wie-dzieć,
że może to być tak niebezpieczne?
– Sądziłem, że ma wystarczająco dużo zdrowego rozsądku. Moja pomyłka!
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W pokoju zrobiło się bardzo cicho. Prawie tak, że
Kivi czuł pustkę na całym statku: puste ładownie, puste zbiorniki, cały statek był pustą mu-
szlą uwiązaną na orbicie Rustum. „Tak jak ja” – pomyślał.
Przypomniał sobie noce w Wysokiej Ameryce, kiedy płomienie obozowych ognisk
oświetlały twarz Judith na tle rozległej, szemrzącej ciemności. Raz był z nią sam przez kilka
godzin, spacerując wzdłuż Rzeki Imperatora w poszukiwaniu dzikiego sadu, który odkrył w
czasie pierwszej ekspedycji. Nie była to żadna wybitna przygoda; podziwiali tylko słońce,
jasną wodę przepływającą obok, pojawiające się ptaki i zwierzęta. Nawet nie rozmawiali
dużo. Ale nie mógł zapomnieć tego dnia.
– Przepraszam – powiedział kapitan. – Niewątpliwie i on, i ja jesteśmy winni.
– Dziękuję – Judith ujęła jego rękę między swoje dłonie. – Co właściwie się stało? Jestem
tak zdezorientowana. Pilot na promie powiedział mi jedno, Jan drugie, słyszałam też o
skażonych strefach i wszystko to niewiele mi mówi. Czy chociaż pan wie, jaka jest prawda?
– Tak sądzę. Będę musiał zbadać wrak, ale wszystko wydaje się wystarczająco jasne –
Kivi skrzywił się. – Czy muszę to wyjaśnić?
– Nie. Ale chciałabym, żeby pan to zrobił.
– Dobrze.
Kiedy flotylla dotarła do Rustum, weszła na orbitę dookoła planety, poza pasmami
52
promieniowania Van Allena i podstawową orbitą meteorów. Wielkie, kruche i napędzane
jonowo statki międzygwiezdne nie mogą lądować. Najpierw załoga, a potem koloniści, zostali
obudzeni i przewiezieni do Wysokiej Ameryki w promach – mocnych łodziach z wysuwa-
nymi skrzydłami, napędzanych przez termiczne raczej niż elektryczne silniki rakietowe.
Ponieważ rozładowywanie ekwipunku jest bardziej powolnym procesem, statki, jeden po dru-
gim, przechodziły na niską orbitę, niewiele ponad atmosferą planety, gdzie mogły być rozła-
dowywane szybciej i wygodniej. Ta praca angażowała określony procent załogi; inni kosmo-
nauci zostali na Rustum rafinując masę reakcyjną na powrót do domu; reszta – a właściwie
większość – była przydzielona do pomocy przy zakładaniu osady.
Ale niektórzy koloniści musieli być wyznaczeni do pomocy na statkach. Z większością
ładunku, jak ekwipunek dla kopalni, sprzęt rolniczy i chemiczny, kosmonauci nie są obezna-
ni. Wskaźniki masowe były zbyt wysokie, żeby posłużyć się konwencjonalnymi, wyściełany-
mi skrzyniami. Rzeczy musiały być przenoszone na promy w częściach, pod fachową kontro-
lą. W przeciwnym wypadku sprzęt termoplastyczny mógł zostać umieszczony obok gorącej
osłony, albo zbiór wzorców krystalicznych mógł zostać napromieniowany i zniszczony,
albo... Nie wieźliśmy przecież sprzętów zapasowych z Ziemi.
Jako inżynier, Jan Svoboda został wyznaczony do nadzoru rozładunku. Kiedy Ranger
zaczął schodzić z orbity wyższej na niższą, Svoboda poprosił o pozwolenie na rozpoczęcie
prac przygotowujących materiał do rozładunku; właśnie w czasie hamowania. Kivi, zaintere-
sowany przyspieszeniem rozładunku, wyraził zgodę.
Ranger obrócił się na swojej osi tak, że strumień jonowy płynął w stronę przeciwną do
jego orbity. Tak ustawiony, statek zaczął poruszać się spiralnie do bezpiecznego, spokojnego
rejonu. Znajdował się blisko płaszczyzny równikowej, tak, żeby promy mogły skorzystać ze
sprzyjającej rotacji planety. Droga po spirali musiała przejść przez najgęściejsze rejony pasa
skażonego.
Jak każda planeta z polem magnetycznym, Rustum jest otoczona przez cząstki wysoko-
energetyczne, które formują pasy w różnej odległości od jej centrum. W tym czasie na ekra-
nach bezpieczeństwa, utrzymywanych w stałym pogotowiu, Kivi zauważył wzrost wskaźnika
promieniowania. Nic, czym możnaby się martwić, oczywiście dopóki detektory nie zareje-
strowały meteoru zbliżającego się po torze zapowiadającym kolizję.
Kilka sekund pięciokrotnego przeciążenia, w ciągu których autopilot wynosił Rangera na
inny poziom, powinno być rutyną. Zadźwięczał sygnał alarmowy. Każdy miał czas, by po-
łożyć się płasko i uchwycić czegoś solidnego. Meteory wystarczająco duże, by być wartymi
takiego uniku, nie są częste; ale też nie są tak rzadkie, żeby manewr był nowiną.
Tym razem jednak, Jan Svoboda zdjął liny przytwierdzające obiekt ważący ponad tonę –
część nuklearnego generatora. Chciał w ten sposób zdobyć do niego dostęp, żeby go nastę-
pnie rozłożyć. Tylko lekki, aluminiowy szkielet podtrzymywał tę masę. Przy piątym stopniu
ciążenia obiekt ten uwolnił się z więzów. Przebił cienki, tylni pokład, tarczę komory paliwa i
uderzył w ścianę komory silnika, robiąc wyrwę.
Nikt nie był ranny. Szkody nie były krańcowe. Ale zniszczenia objęły dużą część sprzętu
pomocniczego do termonuklearnego zespołu silnikowego. Zaprojektowany, by rozpaść się
bezpiecznie, stopiony reaktor zgasł. Jego rolę przejęły baterie, ale nie mogły one utrzymać ani
53
napędu jonowego, ani osłon przeciwradiacyjnych, tylko wewnętrzny system elektryczny.
Nagle statek wypełnił się promieniowaniem rentgenowskim.
Na promie nie było miejsca na antyradiacyjną aparaturę. Mógł on być użyty jedynie po to,
by uciec, zanim załoga przyjmie zbyt dużą dawkę promieniowania. Opuszczony Ranger
dryfował po orbicie. Niewidoczne, śmiertelne prądy przepływały przez jego kadłub.
– Rozumiem – skinęła Judith. Jej włosy zafalowały. – Dziękuję.
Usta Kivi były suche po zakończeniu relacji.
– Drobiazg – wymruczał.
– Co pan teraz planuje?
– Ja... – Kivi zacisnął usta. – Nic. Nic ważnego.
– Przyszedł pan zobaczyć, jak się czuje Jan? Zamierzałam właśnie pójść i zorganizo-wać
tu jakieś miejsce dla siebie, dopóki nie dostanę się na prom. Jestem pewna, że Jan ucie-szy
się, kiedy... – przerwała. Svoboda był dosyć szorstki w stosunkach z kapitanem, nawet wtedy,
gdy wszyscy pracowali przy obozie.
Kivi uśmiechnął się kwaśno.
– Na pewno.
Nagle uświadomił sobie, zaskoczony, że nie wie, po co tu przyszedł. Żeby pozbyć się
własnej rozpaczy urągając rannemu Svobodzie? Obawiał się, że był w nim taki zamiar, nie-
zbyt głęboko pod warstwą świadomości. Ale dlaczego? Svoboda był zmiennego usposobie-
nia, niepohamowany w czynach i w mowie; ale w rzeczywistości nie był bardziej irytujący,
niż każdy inny z kolonistów. Jako lider Konstytucjonalistów pomógł urzeczywistnić projekt
kolonizacji – a na pewno żaden kosmonauta nie chciałby podjąć się tego zadania – ale praca
była pracą, i lepiej było ją wykonywać niż przeklinać.
– Ja... tak, chciałem zobaczyć jak się czuje – przyznał Kivi. – I... i omówić z nim...
– No więc teraz może pan to zrobić.
Kivi obrócił się trzymając się poręczy i stanął przed wewnętrznymi drzwiami. Były
otwarte. Jan Svoboda właśnie wstał z łóżka.
Był w szpitalnej pidżamie, twarz miał prawie całkiem zasłoniętą przez bandaże. Banda-że
przykrywały też jego pierś. Konstrukcja unieruchamiającej szyny była pałąkowato zakrzy-
wiona wokół złamanego lewego obojczyka, tak, żeby mógł swobodnie poruszać ramieniem.
– Jan! – krzyknęła Judith. – Wracaj do łóżka!
Svoboda mruknął:
– Czym jest łóżko przy braku ciążenia, jak nie uprzężą nie pozwalającą żeby wiatr mnie
porwał? Słyszałem jak rozmawialiście. – Jego oczy spoglądały na kapitana spoza białej
maski. – W porządku, jestem. Niech pan mówi, co pan chce powiedzieć.
– Lekarz – zaprotestował Kivi.
– Nie jestem pod jego rozkazami – powiedział Svoboda. – Wiem, na ile mogę się
poruszać.
– Jan – powiedziała jego żona. – Proszę.
– Jak uprzejmy mam być dla faceta, który próbował mnie zamordować?
– To wystarczy – uciął Kivi. Mógł sobie wyobrazić usta wykrzywiające się sardoni-cznie
54
pod bandażami.
– No dalej – powiedział Svoboda. – Nie mogę teraz walczyć. Albo może mnie pan po
prostu aresztuje, jest pan Kapitanem. Dalej, niech pan robi to, po co pan przyszedł.
Judith zrobiła się blada.
– Przestań, Jan – powiedziała. – Nie jest w porządku nazywać tchórzem człowieka, który
cię nie atakuje.
Znowu zapadła cisza. Upłynęła minuta, zanim Kivi uświadomił sobie, że gapi się na
Judith. W końcu Svoboda odezwał się sztywno:
– W porządku. Poddaję się. Przypuszczam, że o sprawach praktycznych możemy
rozmawiać bez złości. Czy ten statek da się naprawić?
Kivi odwrócił oczy od Judith.
– Nie sądzę – powiedział.
– Cóż, kiedy wobec tego możemy zacząć go rozładowywać? Mogę nadal to nadzoro-wać,
chociaż może mi być potrzebny pomocnik.
– Rozładowywać? – Kivi otrząsnął się z innych myśli. – Co pan przez to rozumie? Ranger
znajduje się w skażonym pasie. Nie może być rozładowany.
– Ale chwileczkę – Svoboda chwycił się framugi drzwi. Jego palce pobielały. – Przecież
na nim jest ładunek, który musi mieć kolonia.
– Kolonia będzie się musiała obejść bez niego – powiedział Kivi chłodno. Wróciła mu
złość.
– Co? Czy pan... Nie, to niemożliwe! Musi być sposób, żeby wydostać materiały z tego
statku.
Kivi wzruszył ramionami.
– Zbadamy to, oczywiście. Ale nie widzę nadziei. Niech pan mi wierzy, Svoboda, strata
Rangera jest dla mnie tak samo ważna, jak dla pana strata ładunku.
Svoboda gwałtownie potrząsnął obandażowaną głową.
– O nie. My musimy zostać na Rustum do końca życia. Bez tych przyrządów nie będzie to
trwało długo. A pan wraca na Ziemię.
– Ziemia jest bardzo daleko stąd.
3
Migrant schodził w dół przy najcichszym szumie silnika. Svoboda czuł, jak pokład mo-
stka drży lekko pod jego stopami. Obecność czegoś „pod”, nawet przy tak niewielkim ciąże-
niu, zdawała się cudem.
Kivi ze swego fotela sprawdzał urządzenia kontrolujące.
– Jest tutaj – powiedział. – Niech pan spojrzy, a ja ustawię nas wzdłuż jego kadłuba.
– Jakiego przyspieszenia zamierza pan użyć? – spytał Svoboda ostro.
Kivi zaśmiał się chrapliwie.
– Nie większego niż 0,5 G. Nie potrzebuje pan zapinać pasów.
55
Zwrócił teraz całą uwagę na tarczę kontrolną, wciskając przyciski i rzucając rozkazy przez
interkom. Ogromny kadłub Migranta był sterowany głównie przez autopilota, nawet przy
manewrach takich jak ten. Praca Kivi ograniczała się do wydawania poleceń robotowi.
Svoboda, tłumiąc ciętą replikę, pochylił się nad ekranem. Przy najsilniejszym powiększeniu
Ranger wydawał się prawie zabawką, ale w miarę zbliżania się rósł gwałtownie. Kadłub
chwiał się wzdłuż jednego poziomu. Jego brzydki, niezgrabny kształt na przemian pokrywały
cienie i niewyraźne światło słońca. Svoboda zauważył, że promy o aerodynamicznych kształ-
tach były brzydkie. Boże, żeby już stanąć znowu na Rustum i zobaczyć ostatni odlatujący
prom!
A co do domniemanej wspaniałości kosmosu, stwierdził, że była przeceniana. Prawda,
gwiazdy były pięknym widokiem – zimne iskierki migocące w ciemności. Ale nie przyćmio-
ne przez atmosferę, były zbyt liczne. Tylko profesjonalista mógł w tym chaosie rozróżnić
konstelacje. A teraz, z odległości 2/3 jednostki astronomicznej, E Eridani zamieniła się z
odległej gwiazdy w słońce. Trzeba było odwrócić się, żeby zobaczyć cokolwiek poza jej
ostrym światłem.
Głos Kivi przywrócił Svobodzie świadomość rzeczywistości.
– Czy zlokalizował pan tę część ekwipunku, która spowodowała zniszczenie? Powinna
być na orbicie w pobliżu statku.
– Nie, jeszcze nie. I tak prawdopodobnie jest zniszczona – Svoboda spojrzał na ekran. Do
diabła z nierozproszonym światłem w próżni. Widok był po prostu mieszaniną nocy i
fajerwerków. – Ale mam nadzieję, że część można uratować. A kiedy już ściągniemy nasz
warsztat maszynowy do obozu, będziemy mogli naprawić całość.
– Obawiam się, że jest pan zbyt wielkim optymistą. Te rzeczy przepadły na zawsze.
Svoboda obrócił się do Kapitana. Do tej chwili niezupełnie doceniał implikacje pesymi-
zmu Kivi. Być może, obawiał się myśleć nad tym, co oznaczały jego słowa. Teraz znał stra-
szną prawdę. I mógł tylko powiedzieć słabo:
– Niech pan nie będzie śmieszny. Dlaczego nie można spuścić pomostu na tamten statek?
A przede wszystkim, dlaczego nie można naprawić Rangera?
– Ponieważ pole energetyczne planety koncentruje cząstki naładowane elektrycznie w
różnych sferach. I tak się składa, że Ranger znajduje się na orbicie odległej od centrum
Rustum o marne 11 600 km, co również przypadkiem jest samy środkiem najgęściejszego
pasa promieniowania – powiedział Kivi ze starannym sarkazmem. – Każdy człowiek
pracujący w tym rejonie przyjąłby śmiertelną dawkę przed upływem dwóch dni.
– Na litość boską! – wybuchnął Svoboda i uniósł lewe ramię. Ból przeszył unieru-
chomiony szyną obojczyk.
– Niech mi pan da jasną odpowiedź! Nasza osłona antyradiacyjna ma zasięg kilkunastu
kilometrów od kadłuba. Dlaczego nie możemy podejść do Rangera i osłonić go naszym
polem?
– Niech pan posłucha – powiedział Kivi. Svoboda nie był pewien, czy Kapitan traci
cierpliwość, czy kpi sobie z niego. – Wierzę, że wie pan jak działa osłona antyradiacyjna.
Generator korzysta z reguły magneto-hydrodynamicznej, żeby uchwycić naładowane cząstki i
odchylić ich tor. Ale cząstki w pasie Van Allena są naładowane w najwyższym stopniu. Nie
56
da się ich łatwo odchylić. Większość z nich wgłębia się daleko w pole – którego natężenie jest
odwrotnie proporcjonalne do kwadratu odległości – zanim ich tory przyjmą odpowiednią
krzywiznę. Dlatego koncentracja nieodchylonych cząstek wzrasta gwałtownie z każdym me-
trem dalej od kadłuba. Jeżeli bylibyśmy ustawieni dokładnie obok Rangera, każdy człowiek,
który wszedłby na jego pokład, w ciągu czterech dni na głównej osi statku przyjąłby śmierte-
lną dawkę. Pięćdziesiąt procent ludzi zmarłoby na chorobę popromienną, gdyby byli wysta-
wieni przez cztery dni na taką dawkę. Po przeciwnej stronie Rangera taki sam efekt wystą-
piłby po dwóch, dwóch i pół dnia. Teraz pan rozumie?
– No cóż... nie – powiedział Svoboda. – Ludzie nie muszą pracować bez przerwy. Mogą
pracować przez kilka godzin, raz na jakiś czas. Prawda?
– Nie. – Kivi potrząsnął głową, popatrzył na tablicę kontrolną i wcisnął klawisz. –
Całkiem poza polem radiacyjnym nie mogą niczego zrobić. Proszę pamiętać, że osłona
ochronna jest pulsującym polem magnetycznym o wielkiej sile. Pole to jest tak ukierunkowa-
ne, że nie działa wewnątrz statku, który ochrania. A jeśli osłania Migranta otoczyłoby wrak...
rozumie pan? Nic bardziej skomplikowanego niż palnik termiczny nie mogłoby funkcjono-
wać. Z całą pewnością nic elektronicznego, prawdopodobnie niewiele urządzeń elektry-
cznych. A skoro ten rozbity sprzęt jest głównie elektroniczny, jak może być naprawiony, wy-
skalowany i przetestowany? A same narzędzia do naprawy, jak mogłyby działać?
Svoboda powiedział zrozpaczony:
– A czy nie możemy holować Rangera? Potrzebujemy tylko wyciągnąć go z tego pasa w
nieskażoną przestrzeń. Wtedy każdy mógłby wejść bezpiecznie na jego pokład. O ile trzeba
by wydłużyć promień orbity? Pięćset kilometrów? Tysiąc? Dwa tysiące?
– Gdybyśmy próbowali to zrobić, zniszczylibyśmy drugi statek – warknął Kivi. – Jeden
statek nie może holować drugiego. Podmuch jonowy rozkruszyłby holowany statek. A co do
pchania – najmniejsza utrata równowagi, a zderzyłyby się i roztrzaskały.
– Mogliśmy połączyć je dźwigarami. Może przyłączyć po jednym statku do każdej burty
wraka?
– Ma pan bujną wyobraźnię. Przy wskaźniku masowym jeden do dziewięciu? Statki
międzygwiezdne nie są zbudowane jak buldożery. Mają umiarkowaną wytrzymałość na po-
dłużnie działające siły, a bardzo niewielką na boczny nacisk. Bawiąc się w holowniki, wyrwa-
łyby swoje boczne krawędzie. Widzi pan, ja także o tym myślałem i przeprowadziłem kalku-
lacje, mam więc liczby, które dowodzą, że to niemożliwe.
– Ale promy...
– Tak, promy są mocniejsze. Dwa mogłyby wykonać tę robotę. Ale na pokładzie
musiałaby być załoga. Tak skonstruowany system nie może być sterowany z odległości. I co
chroniłoby tych ludzi przed promieniowaniem? Promy nie mają ekranów antyradiacyjnych.
Jeżeli statek podszedłby do promów tak blisko, żeby jego pole dawało jakąś ochronę, wtedy
to pole zablokowałoby systemy elektroniczne promów. Więc to także odpada. A teraz niech
pan się zamknie!
Kivi skoncentrował się na manewrze podchodzenia do wraku, tak jakby to był jego wróg.
Svoboda siedział milczący i wściekły. Słyszał nikły szmer statku: silników, oksygena-torów,
klimatyzacji – echa rezonujące w korytarzach. Czuł się jakby żywcem połknięty przez jakąś
57
gigantyczną rybę, której metabolizm rozlegał się wokół niego. Złapał się na myśli o ucieczce.
Tylko że, pomyślał, na zewnątrz była pustka, słońce przypominało lampę lutowniczą, a
ciemności były zimniejsze, niż miłość bliźniego. Zmysły, nieprzywykłe do stanu nieważkości
i zmiennego przyśpieszenia, uczyniły jego pracę nadzorcy pasmem cierpień. Przez większość
czasu tabletki przeciw mdłościom trzymały go na nogach, ale odbierały mu apetyt. Słabość
tym wywołana, powiększyła jeszcze szok i utratę krwi. Gdyby Kivi wiedział, jak ciężko było
powstrzymać każdy nerw żeby głośno nie krzyknąć, nie byłby tak złośliwy. Ale Svoboda
prędzej by umarł, niż powiedział to Finowi.
Nagle poczuł się potwornie znużony. Tak jakby pamiętał całą podróż na Rustum, nie tylko
męczącą roczną wartę, ale także okres hibernacji, cztery dziesiątki lat w ciemności.
Zamyślony, nie zauważył lekkiego drgnięcia, kiedy statek dotknął Rangera, nie czuł też
drgań, kiedy spuszczono haki. Odpiął pas, zanim dotarły do niego słowa Kapitana:
– ...i niech pan nie dotyka niczego, dopóki nie wrócę. Zrozumiał pan?
– Hmm? – Svoboda nabrał powietrza. – Dokąd pan idzie?
– Nałożyć kombinezon i przyjrzeć się wrakowi. A pan myślał, że jestem umówiony na
turniej gry w pchełki?
– Ale promieniowanie...
– Osłona Migranta osłoni mnie wystarczająco, żebym mógł znieść godzinę lub dwie.
– Niech pan poczeka, ja też pójdę. Chcę sprawdzić ładunek.
– Nie, niech pan zostanie. Dostał pan już silną dawkę, kiedy zdarzył się wypadek.
– Pan także. Niech pan raczej wyśle kogoś z załogi, kto nie był w wypadku.
– Jestem Kapitanem – powiedział i opuścił mostek.
Svoboda nie poruszył się, żeby pójść za nim. Ciągle jeszcze był bardzo wyczerpany.
Pomyślał tępo, że – cóż, Kivi nie był żonaty. Niewielu kosmonautów miało żony. Judith
niedawno wspominała, że chciałaby mieć więcej dzieci...
Lepiej będzie nie narażać się niepotrzebnie na jakiekolwiek promieniowanie. „Po co więc
wybrałem się na tę inspekcję? – zastanawiał się – Mogłem zostać z nią na pokładzie Couriera.
Nie. Musiałem się upewnić, że Kivi nie zrezygnuje”.
Byłoby bardzo naturalne, gdyby Kapitan porzucił ładunek. Po co miałby ryzykować dla
jakichś cholernych kolonistów? Svoboda przypomniał sobie scenę po scenie w obozie, kłótnie
wybuchające między kolonistami i kosmonautami przydzielonymi, żeby im pomagać. Kar-
czowanie, badanie drzew, wylewanie betonu, czy wiercenie, nie były pracami dla astronauty.
Jeszcze bardziej dotknięci byli tym, że musieli przyjmować rozkazy od prostaków, którymi
pogardzali. Nic dziwnego, że nawet najmniejszy zgrzyt mógł przyprawić człowieka o utratę
kontroli. Do tej pory nie zdarzyło się nic gorszego niż walka na pięści, ale Svoboda był
pewien, że Kapitana dręczył ten sam koszmar: wizja noży, pistoletów i Rzeki Imperatora
płynącej krwią.
Z pewnością, myślał Svoboda, żaden racjonalny motyw nie mógł nakłaniać ludzi do
wypraw kosmicznych i do ciągłych powrotów na, za każdym razem bardziej obcą, Ziemię.
Kosmonauci byli badaczami. Nie dało się pogodzić ich dążeń z dążeniami Konstytucjonali-
stów, którzy ściągnęli te statki na Rustum, ponieważ nie podobały im się rządowe zarządze-
nia. Kosmonauci uważali to za śmieszne. „Nic dziwnego, że nie dogadujemy się ze sobą.
58
Nasze społeczności należą do dwóch różnych cywilizacji”.
Jego oczy spoczęły na ekranie. Statek i wrak, połączone, formowały nowy obiekt o
własnym pędzie kątowym i stałej bezwładności. Złożony wzór ruchu wirowego zmienił się,
ale ciągle nie na tyle, żeby przydać zauważalny ciężar. Teraz głowica mostku obróciła się w
stronę Rustum.
Planeta była blisko połowy fazy. Jej tarcza rozciągała się przez sześćdziesiąt cztery
stopnie nieba, jak wielki, niewyraźny krąg. Jego ciemna połowa otoczona była czerwienią
tam, gdzie atmosfera przepuszczała promienie słoneczne.
Jasna część była tak lśniąca, że zaćmiewała gwiazdy. Brzegi przykrywała mgła, ale
Svoboda dostrzegał niesamowite, złotawe smugi wiszące tuż nad brzegiem nocy. Kolor ob-
szarów nasłonecznionych był głównie niebieski, od turkusowego do opalu. Chmury otaczały
planetę białymi, lekko różowymi i szarymi odcieniami. Pod nimi Svoboda mógł wyśledzić
parę kontynentów – brązowo-zielonych plam. Przypomniał sobie chwile spędzone na Ru-
stum – stała mu się tak droga, że musiał powstrzymywać łzy.
Uprzytomnił sobie, że na jej powierzchni były zwarte lasy, zimne pustynie, strome skar-
py, huragany, deszcze, śnieg i susza, wroga ekologia, trujące rośliny i dzikie zwierzęta. Trzy
tysiące ludzi nie przetrwałoby bez maszyn i przyrządów naukowych. Trwał w bezruchu ga-
piąc się na planetę jak modernistyczny Lucyfer. Ruch statku po orbicie przeniósł go w strefę
dnia. Teraz był niemal oślepiony przez światło słoneczne, skupione w jednym punkcie,
niedaleko nierównego brzegu oceanu. Zmrużył oczy szukając szczegółów. Tak, ten kontynent
to była Roxana. Tam były dzieci...
– Ciągle pan czeka? – odezwał się Kivi za nim.
Svoboda obrócił się. Przez nieuwagę wypuścił uchwyt i uniósł się ze swego fotela. Przez
chwilę kopał powietrze, zanim Kivi nie ściągnął go z powrotem.
– I co? – jego głos zabrzmiał przeraźliwie ostro.
– Nic z tego – powiedział Kivi i odwrócił głowę. – Nic nie możemy zrobić. Zni-szczenia
są zbyt duże, żeby go przygotować do rejsu, nawet prowizorycznie. Ten statek jest stracony.
– Ale w imię Boże, człowieku! Nie obchodzi mnie ten cholerny statek. Musimy wydo-stać
ładunek. Czy pan chce nas zabić?
– Nie chcę zabić moich własnych ludzi – Kivi patrzył nachmurzony na cienką smugę
Drogi Mlecznej. – Co w tym ładunku jest takie ważne?
– Wszystko. Generator atomowy. Część laboratorium syntetyzującego. Aparaty bio-
metryczne...
– Nie możecie poradzić sobie bez tego?
– Rustum to nie Ziemia! Nie możemy żywić się wieloma tutejszymi żywymi formami.
Ziemskie nie przyjmują się bez ekologicznego i chemicznego przygotowania. Prawdopodo-
bnie są tu choroby, albo będą jak tylko tutejsze wirusy przejdą mutację, a my nie mamy na nie
żadnej odporności. Nie możemy wydobywać i rafinować minerałów w ilościach, których
potrzebujemy, bez wysoko energetycznego sprzętu, który wymaga nuklearnego generatora.
– Możecie zbudować to, co wam potrzebne.
N i e m o ż e m y. Co byśmy jedli, w co byśmy się ubierali i jakich narzędzi używaliby-
śmy przez ten czas? – Svoboda potrząsnął głową. – Wie pan, mam dwójkę dzieci. Nie
59
zamierzam wystawiać ich życia na ryzyko większe, niż wymagał tego pierwotny plan.
Kivi westchnął.
– Wobec tego niech mi pan powie, jak wydostać jakąkolwiek część tego ładunku.
Słucham.
– Czy to nie oczywiste? Osłona antyradiacyjna tego statku da ludziom wystarczającą
ochronę do pracy po kilka godzin. Rozładowywaliby ręcznie, przenosząc rzeczy tutaj. Jeżeli
każdy mężczyzna podjąłby, powiedzmy czterogodzinną pracę, dałoby się to zrobić.
Kivi potrząsnął głową.
– Wątpię. Mam ponad tysiąc sześćset ludzi, tak. Ale myślę, że przenoszenie ładunku bez
użycia maszyn zajęłoby więcej niż tysiąc sześćset razy cztery godziny. A nawet jeżeli nie, nie
mogę rozkazać moim ludziom, żeby to zrobili. Widzi pan, ten ładunek nie jest istotny dla
naszego przetrwania. Ponieważ promieniowanie może się kumulować, ludzie mogliby przyjąć
dawkę o wiele większą, nawet w polu ochronnym. Regulamin zabrania mi niepotrzebnie nara-
żać ludzi. Musiałbym werbować ochotników. I nie dostałbym żadnego – przez wzgląd na
waszych gburowatych karczowników.
Svoboda wpatrywał się w Kapitana. To jest zły sen, pomyślał. Rozmawiali ze sobą, ale w
jakiś sposób ich słowa nie miały żadnego sensu.
– W porządku – powiedział. – My sami przeniesiemy ładunek. My, koloniści.
Kivi zaśmiał się głośno, ale bez wesołości.
– Naprawdę pan w to wierzy? Cóż, niewyszkolonym ludziom zajęłoby to tak wiele czasu,
że promieniowanie zdążyłoby ich zabić, zanim by dobrze zaczęli!
Kapitan popatrzył uważnie na swego pasażera. Na chwilę jego skośne oczy złagodniały.
– Dla mnie to też nie jest łatwe – dodał cicho. – Ziemia z każdą generacją ma mniej
statków. Ja straciłem jeden. Wolałbym raczej stracić obie ręce.
Po chwili ciągnął dalej:
– Cóż, sugeruję, żeby zszedł pan na Rustum i przedyskutował sprawę ze swoimi
przyjaciółmi. Oni zadecydują, czy chcą kontynuować kolonię w nowych okolicznościach. Ci
którzy nie zechcą, mogą powrócić na Ziemię z flotyllą. Możemy ich zabrać i rozlokować na
statkach, jeżeli wprowadzimy dłuższe warty, żeby zmniejszyć ilość potrzebnych komór hiber-
nacyjnych.
– Ale wtedy polecą wszyscy! – krzyknął Svoboda. – Ta garstka wystarczająco upartych,
żeby zostać, będzie zbyt nieliczna, żeby przetrwać w tych warunkach. Skazuje pan na śmierć
kolonię i wszystko w co wierzyliśmy. To wszystko byłoby na nic.
– Przykro mi – powiedział Fin.
Usiadł w fotelu pilota i zapiął pasy.
– Zawracamy do Couriera – powiedział do interkomu. – Przygotować się do odpa-lenia
silników.
Jego ręka znieruchomiała nad tarczą kontrolną.
– Jest jeszcze jedna rzecz, Svoboda – powiedział. – Nawet gdyby moi ludzie zgo-dzili się
to rozładować (choć wiem, że tego nie zrobią), ja nie zgodziłbym się na to.
Svoboda skulił się. Dostał już zbyt wiele ciosów. Światło gwiazd wypełniało jego oczy,
ale nie docierało do świadomości.
60
– Dlaczego? – spytał.
– Ponieważ ta praca dodałaby tygodnie do naszego pobytu – odrzekł Kivi. – Tylko kilku
mężczyzn mogłoby być w jednym czasie na pokładzie Rangera. Reszta musiałaby siedzieć
bezczynnie, stłoczona albo na statkach, albo na Rustum. Każda z tych alternatyw jest
niebezpieczna.
– Co?
– Dla załogi złożonej z samych mężczyzn inną rzeczą jest badać gwiazdy – głos Kivi stał
się piskliwy – a inną już sprawą jest obracać się w towarzystwie tysiąca dojrzałych kobiet, z
których żadna do nich nie należy. Jaka, pana zdaniem, była podstawowa przyczyna wrogości i
bójek, których był pan świadkiem? Ile czasu upłynie zanim taka bójka zakończy się czyjąś
śmiercią? Jeżeli to nie wywołałoby tu buntu, nie wiem co innego by się stało. A przecież nie
mogę zmusić moich ludzi, żeby siedzieli na orbicie, tydzień po tygodniu, kiedy mogą zejść na
Rustum. Mamy przed sobą długą podróż. Nie ośmieliłbym się jej zacząć, gdy-by morale
załogi było nadszarpnięte.
Svoboda zapiął pasy, chociaż początek przyspieszania był jeszcze słaby. Po raz pie-rwszy
zrozumiał, że Kivi też ma powody, by zachowywać się nierozsądnie.
Svoboda patrzył przed siebie. Skażony deszcz powinien być widoczny, pomyślał. Powi-
nien słyszeć jego syk, gdy zderzał się z magnetyczną osłoną. Niewyczuwalna śmierć odsuwa-
na przez niewyczuwalną zaporę, nie; jego umysł rozumiał to, ale zmysły buntowały się. Teraz
pragnął tylko mocno przytulić Judith i dzieci.
Zamroczony, usiłował przekonać siebie, że to są prawa fizyki. Nie można nazywać
elektronów i protonów czymś nierealnym, tylko dlatego, że nie można ich zobaczyć. Można
obserwować ich tory w komorze Wilsona albo na kliszy fotograficznej. Pola magnetyczne są
tak samo realne. Silny magnes może wyrwać człowiekowi nóż z ręki i zranić go, jeśli podej-
dzie zbyt blisko biegunów. Magnetyzm planety może przyciągnąć igłę magnetyczną.
A jeśli o to chodzi, czy ktoś kiedykolwiek widział, słyszał lub zmierzył emocje? A
przecież to miłość i nienawiść wiodły ludzi między gwiazdy, gdzie załamywała się ich
rozpacz. Człowiek mógł miesiącami gnębić się jedną myślą, dopóki inna myśl nie skierowała
go na inne tory. Gdyby tylko myśl mogła zatrzymać na orbicie statek kosmiczny z taką samą
łatwością! Ale jego myśl nie dotyczyła pola magnetycznego.
Czy może dotyczyła?
Svoboda gwałtownie wstał z fotela. Lewym ramieniem uderzył w zagłówek. Przeszył go
ból tak silny, że musiał krzyknąć.
Kivi obejrzał się.
– Coś nie w porządku? – warknął.
Walcząc ze łzami Svoboda odrzekł łamiącym się głosem:
– Zdaje się, że znalazłem sposób. Znalazłem sposób...
– Czy zajmie dużo czasu? – zapytał Kivi niewzruszony.
– No, no, no... może.
– Więc niech pan o tym zapomni.
– Ale do diabła! – Svoboda boleśnie poczuł swój obojczyk. Szyna wydawała się nie
naruszona, ale ból falował wzrastając i cofając się. Svoboda odczekał, aż ból minie i pozwoli
61
mu jasno myśleć i dławiąc się wyrzucił:
– Czy pan mnie posłucha? Możemy ocalić także statek!
– I zaryzykować stratę dwudziestu mężczyzn w bójkach czy buncie. Nie.
Twarz Kivi zwrócona była prosto przed siebie, bez wyrazu .
– Mówiłem panu, napięcie między naszymi dwoma grupami jest już niebezpieczne. Już
wystarczająco długo czekam z niepokojem, aż rozładujemy resztę statków i napełnimy nasze
zbiorniki. Potem musimy wracać! Nie spędzę ani jednego dodatkowego dnia w tym miejscu
opuszczonym przez Boga.
– Ale statek... pan powiedział...
– Wiem. Powrót bez jednego statku zaszkodzi mojej reputacji. Mogę stracić dowodze-nie.
Ale nie jestem fanatykiem, Svoboda. Pan ma chęć poświęcić życie Judith, żeby ochronić tę
waszą osobliwą filozofię. (A czym ona jest, jeśli nie tylko potwierdzeniem pańskiej własnej
nieśmiertelnej ważności?). Ja nie pozwolę moim ludziom narażać się na utratę zdrowia, być
może na śmierć, żeby moje konto wyglądało dobrze. Zamierzam wrócić do domu jeżeli nie z
całą flotyllą, to w każdym razie z całą załogą. A jeżeli wy, koloniści poddacie się i będziecie
chcieli wrócić z nimi na Ziemię (a myślę, że tak zrobicie), to na Boga, wyświadczę wam tę
przysługę.
Potoczył wokół niewidzącymi, niebieskimi oczyma i krzyknął:
– Wynocha stąd! Nie chcę słuchać pańskiego szalonego planu. Niech pan zejdzie z mostka
i zostawi mnie samego!
4
Na statku było jeszcze mniej miejsc odosobnionych niż na Ziemi. Svoboda z żoną
zatrzymali się szukając jakiegoś kąta, gdzie mogliby być sami. Załoga z wyraźną przyjemno-
ścią odprawiła ich już z wielu sekcji. Wrócili więc na pokład dziobowy i usiedli za zacią-
gniętymi zasłonami na koi, którą im wyznaczono. Od czasu do czasu, dobiegające skądś głosy
przerywały ich rozmowę.
Svoboda zobaczył w mroku tej ciasnej przestrzeni, że oczy Judith były zaczerwienione i
podkrążone. Była tak wyczerpana, jak on sam. Gryzł się, że nie może jej w niczym pomóc.
– Ale czy nawet cię nie wysłuchał? – spytała. – Nie mogę tego zrozumieć.
– O, tak – westchnął. – Wściekł się i kazał mi opuścić mostek, tak jak ci mówiłem. Ale
zanim wróciliśmy tu, na Couriera, ochłonął wystarczająco, żeby mnie wysłuchać, kiedy się
przy tym upierałem. Przez ten czas przeprowadziłem z grubsza kalkulację i udowodniłem mu,
że mój plan da się zrealizować.
Ciągle jeszcze nie zapytała jaki to plan. Ale to było dla niej charakterystyczne. Jak
większość kobiet, wolała zajmować się sprawami ludzkimi, zostawiając abstrakcje mężowi.
Często myślał, że przybyła na Rustum raczej dla niego niż dla swoich poglądów.
Zdezorientowana zapytała:
– Ale i tak odrzucił twój plan?
62
– Tak. Poznał go, zgodził się, że jest praktyczny, ale utrzymywał, że jest niemożliwy do
przeprowadzenia. Kiedy zacząłem oponować, znów stracił panowanie nad sobą i wyrzucił
mnie.
– To niepodobne do Nilsa – wyszeptała.
Svoboda drgnął.
– Jak to się stało, że jesteś z nim po imieniu?
– Ależ... myślałam, że wiesz – Judith urwała. – Nie, może nie. Byłeś w obozie taki zajęty i
zawsze byłeś chłodny w stosunku do niego, zresztą do wszystkich kosmonautów... Nigdy nie
mogłam zrozumieć dlaczego. Był bardzo miły dla mnie i dla dzieci. On i Davy byli niemal
nierozłączni. Nauczył Davego jak polować w tutejszych lasach, pokazał mu różne pułapki i
tropy zwierząt, które nauczył się rozpoznawać w czasie pierwszej ekspedycji. – Potarła oczy.
– Dlatego nie rozumiem jego obecnego zachowania.
– No cóż, jego także nie ominęło napięcie – przyznał Svoboda niechętnie. – Strata tego
statku była ciężkim ciosem.
– Wobec tego powinien być bardziej zainteresowany odzyskaniem go.
– Uhm. Ale ma rację twierdząc, że mój pomysł, chociaż wyśmienity i prosty – Svoboda
wygiął usta – zajmuje sporo czasu. Niewielu ludzi byłoby zajętych. Reszta nie miałaby co
robić, kiedy już wszystko zostałoby wyładowane i zbiorniki napełnione. Byłoby bardzo
prawdopodobne, że diabeł znalazłby zajęcie dla ich bezczynnych rąk.
– Czy nie mogą poddać się hibernacji? I tak przecież będą musieli w drodze do domu.
– Nie, obawiam się, że nie. Mój plan obejmuje kilka wysokoenergetycznych mane-wrów,
przeciętnie rzędu kilkunastu jednostek. Komory hibernacyjne, ponieważ raz już były
rozmontowywane, mogą tego nie wytrzymać. A każdy statek będzie potrzebny do tej pracy.
Nie, większość załogi musiałaby czekać na Rustum. Kivi ma rację. To mogłoby spowodować
kłopoty. Kivi nie uważa, żeby zysk był wart takiego ryzyka. Ja uważam przeciwnie.
Zachmurzyła się.
– Kto wie. Raz już... – przerwała.
– Co? – spytał Svoboda.
– Nic.
Svoboda chwycił jej przegub, tak że skrzywiła się z bólu.
– Powiedz mi! Mam prawo wiedzieć.
– Nic, powiedziałam! Facet przystawiał się do mnie... jeden z kosmonautów... kilka dni
temu. Nic się nie stało, naprawdę! Krzyknęłam i Charlie Lochaber nadbiegł. Ten mężczy-zna
uciekł. Nawet się nie bili.
Svoboda zesztywniał i powiedział ochryple:
– Lepiej by było, gdyby były dwa oddzielne obozy. Bez żadnych kontaktów i żeby żaden
kolonista nigdy nie zostawał sam.
– Ale to okropne. Ci ludzie ciężko dla nas pracowali. Oni...
Svoboda westchnął.
– Cóż, szczegóły możemy zostawić na później. Cokolwiek zadecydujemy, nie będzie
łatwe. Potrafię zrozumieć, że Kivi chce oszczędzić swoim ludziom tego rodzaju poniżenia.
Będzie się niepokoił o ich morale przez całą długą drogę do domu.
63
– Więc myślisz, że raczej skaże nas na prawie pewną porażkę, niż narazi swoich ludzi?
– Najwyraźniej.
Judith potrząsnęła głową.
– Nie. Mylisz się, Jan. Wzgląd na załogę to jedna rzecz, tak. Ale Nils nie nienawidzi nas.
Poznałeś go od złej strony. Mówię ci, zawsze był bardzo miły dla mnie i dla dzieci. Specjalnie
zadawał sobie trud, żeby nam pomagać. Nie zostawi nas teraz na pewną śmierć. Nie jest do
tego zdolny.
Svoboda przyglądał jej się przez chwilę. Nie jest piękna, pomyślał; nie w żadnym
konwencjonalnym znaczeniu; ale była sobą, to znaczyło więcej niż uroda.
Przyszła mu do głowy pewna myśl.
– Jesteś pewna? – spytał.
– Tak. Tak pewna, jak tylko mogę być, kochanie.
– Dobrze. W takim razie spróbuję prześledzić jego sposób myślenia. Kivi nie wierzy, że
zostaniemy tutaj bez tego ekwipunku. Spodziewa się, że wrócimy z nim na Ziemię. Więc
oczywiście nie będzie mordercą. Może nawet sobie powiedzieć, że robi to, co dla nas najle-
psze. Nikt nie zaprzecza, że wielu z nas mogłoby umrzeć w ciągu pierwszych lat pobytu na
Rustum, bez względu na to, jakie mielibyśmy zapasy.
– Tak, on pewnie tak myśli. Nie możesz oczekiwać, żeby przyznał, że zakładanie kolo-nii
ma w ogóle jakiś sens. – Judith uśmiechnęła się słabo. – Minęłyby bez wątpienia gene-racje,
zanim moglibyśmy zbudować swój własny statek kosmiczny.
– To bardziej skomplikowane. – Svoboda wpatrywał się w nią, aż drgnęła niespo-kojnie.
Wtedy nabrał pewności. Nie wyobrażał sobie, że mógłby mieć tyle współczucia dla tego
człowieka, teraz gdy odkrył prawdziwe nadzieje Kivi.
– Czy zamierzamy więc zrezygnować? – wyszeptała Judith.
Svoboda wciąż patrzył na nią, ale jego myśli były gdzie indziej.
– Spodziewam się, że większość będzie głosowała za powrotem.
– A wtedy mniejszość nie może zostać, prawda? Wszyscy będą musieli wrócić.
– Co o tym myślisz?
– Ja... och... oczywiście przykro mi, Jan. To jest tak... to taka szkoda. Sprzedaliśmy
wszystko, żeby to sfinansować i wrócimy biedni na Ziemię pełną obcych ludzi. I dla ciebie to
tak wiele znaczyło.
– Ale jednak nie miałabyś całkiem złamanego serca, prawda?
– Do czego ty zmierzasz? – wzdrygnęła się. – Przestań tak na mnie patrzeć.
Svoboda zacisnął zęby. Nie mógł jej tego wyjaśnić. Jeżeli któryś z tych znudzonych
mężczyzn w pobliżu rozumiał po angielsku, na pewno podsłuchiwał. Odkryć swój plan, zna-
czyło zniszczyć jego wartość. Poza tym nie chciałby ujmować tego w słowa w jakichkolwiek
okolicznościach. Spostrzegłszy słabość Kapitana, on, Svoboda powinien zrobić wszystko co
w jego mocy, żeby o niej zapomnieć. W żadnym razie nie powinien tego wykorzystywać
przeciwko niemu. Robił to, bo był zmuszony, ale nie czuł się z tym dobrze.
Ujął obie ręce żony.
– Judith – powiedział – chcę cię o coś prosić. O rzecz większą niż wszystko co dla mnie
do tej pory zrobiłaś. Choć uczyniłaś już więcej, niż miałem kiedykolwiek prawo oczeki-wać.
64
Uspokoiła się, chociaż uśmiechała się niepewnie.
– Co to takiego?
– Jakkolwiek nie wypadnie głosowanie – nawet jeżeli wszyscy inni chcieliby wrócić – czy
zostaniesz na Rustum ze mną i dziećmi?
Wciągnęła głęboki oddech. Svoboda czuł jak jej palce stają się zimne.
– Ja nie oszalałem – prosił. – Jesteśmy w stanie to zrobić. Przysięgam. A jeżeli nie... Nie
pamiętasz w co życie na Ziemi zmieniało Josy i Davida?
– Z... zawsze mówiłeś...
– Uhm. Stare przysłowie. Lepiej umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach.
– Miły slogan – powiedziała gorzko. – Nie. Nie zrobię tego.
Spróbował ostatniego.
– Cokolwiek się stanie – powiedział – ja zostaję.
Zapadła cisza.
W końcu podeszła do niego i powiedziała:
– Dobrze.
Svoboda objął ją. Do diabła z podsłuchującą załogą. Przez chwilę rozmawiali co zrobią,
jeżeli rzeczywiście znajdą się sami w górach Wysokiej Ameryki. Ale Judith odbiegła od tego
tematu i zaśmiała się nerwowo.
– Może nie będziemy musieli – powiedziała. – Może będę mogła namówić Nilsa, żeby
ocalił Rangera.
– Nie, jeżeli powiesz mu to wprost – powiedział Svoboda. – Wtedy powie ci tylko żebyś
była rozsądna, zamknęła buzię i wracała na Ziemię.
– A jaki jest w takim razie twój projekt uratowania statku, Jan?
– Och. To. – Svoboda uśmiechnął się zza bandaży. – Właściwie jest bardzo prosty.
Niewątpliwie ktoś inny wpadłby na to, gdybym ja tego nie zrobił. Czy znasz mechanizm,
który wytwarza pasma Van Allena? Pole magnetyczne planety jest stosunkowo słabe w ka-
żdym danym punkcie, ale pokrywa olbrzymi obszar przestrzeni. W ten właśnie sposób może
wychwytywać te cząstki. Magnetyczna osłona statku nie może obejmować tak dużego obsza-
ru, wobec tego musi mieć zwiększone natężenie. Siły, które mogą odchylić szybko porusza-
jący się jon z odległości kilku kilometrów, są olbrzymie. Może je wytwarzać tylko termo-
nuklearny zespół silnikowy.
Otóż Ranger jest obiektem metalicznym, wyładowanym innymi metalicznymi obiekta-mi.
Jest przewodnikiem. Jeżeli przesunąć jakikolwiek przewodnik przez pole magnetyczne, lub
odwrotnie, wytwarza się siłę elektromotoryczną, której wartość zależy od prędkości ruchu i
natężenia pola. Czy widziałaś w szkole doświadczenie, w którym kawałek miedzi jest wrzu-
cony między bieguny silnego magnesu? Kiedy wchodzi w pole, prędkość spadania gwałto-
wnie maleje. Dzieje się tak dlatego, że przecina linie pola. To wywołuje w miedzi prądy wiro-
we. Energia jej spadku jest przetwarzana z prędkości na elektryczność, a w końcu na ciepło.
– Och! – wykrzyknęła Judith. – Oczywiście.
– Widzisz? Wyślemy pozostałe statki z flotylli, jeden po drugim, obok Rangera. Tak
szybko i blisko jak to tylko możliwe. Co oznacza bardzo szybko i bardzo blisko, pod kontrolą
autopilota i przy użyciu torów hiperbolicznych przeciwległych do orbity wraka. Myślę, że
65
możemy z łatwością osiągnąć trzydzieści lub czterdzieści kilometrów na sekundę. Wtedy ich
pola magnetyczne zwolnią ruch Rangera. Straci energię i zejdzie spiralnie na niższą orbitę. Po
wystarczającej liczbie kursów znajdzie się w bezpiecznej strefie i będzie go można naprawić.
– Ależ tak, to wspaniały pomysł – Judith zawahała się. – Ale co z innymi statkami? Czy
nie będą uszkodzone?
– Och, one też będą hamowane. Trzecie prawo Newtona. Obliczymy zakresy prędko-ści,
które nie dopuszczą do zbytnich przeciążeń. Poza tym statki nie będą hamowane za bar-dzo.
Napełnimy ich zbiorniki zwiększając masę dziewięciokrotnie. Wszystkie zbiorniki Ran-gera
są puste... W każdym razie nie możemy bardziej przyspieszyć procesu. Prądy wirowe
wytwarzają ciepło, które musi uchodzić. Nie chcemy go przecież stopić.
– Moglibyście pozbyć się tego ciepła bardzo szybko – zasugerowała Judith – umie-
szczając pompę na jednym ze statków i wypompowując wodę na wrak. Woda zagotuje się i
ciepło się ulotni.
– Dobra dziewczyna. Ten pomysł przyszedł mi do głowy. Ale są inne możliwości, które
mogą okazać się lepsze. Najważniejsze, że można by uratować Rangera, gdyby tylko Kivi...
Zza zasłony dobiegł głos o specyficznym akcencie:
– Pan i pani Sfobota są proszeni do raportu do biura Kapitana.
Judith drgnęła.
– Co?
– Spodziewałem się tego – powiedział Svoboda. – Ktoś nas podsłuchiwał i pośpie-szył
donieść. Cieszę się z tego. Miejmy to raz z głowy.
Ruszyli korytarzem ręka w rękę. Serce Svobody biło szybko. Na pukanie opowiedziało im
szorstkie:
– Wejść.
Svoboda przepuścił Judith i sam wszedł zamykając drzwi. Biuro, które stanowiło także
kabinę Kapitana, było małym pomieszczeniem zatłoczonym książkami i taśmami z muzyką, a
poza tym pustym, jak każda mnisia cela. Kivi spoglądał na nich zza magnetycznego stołu o
pałąkowatych nogach, który służył mu za biurko. Wyglądał na zmęczonego. Wzrok miał
palący i suchy.
– Co to za nonsens z waszym pozostaniem? – zapytał władczo.
– To nasza sprawa – uciął Svoboda.
– Pańska, być może. Pan może zostawić swoje kości na Rustum, jeśli pan sobie życzy. Ale
pana żona? Dzieci? – Kivi obrócił twarz w kierunku Judith – On nie może pani zmusić.
Ofiaruję pani moją opiekę.
Judith przybliżyła się do męża.
– Nikt mnie nie zmusza – wyszeptała.
– Pan jest szalony! – krzyknął Kivi – Ten cały projekt był od początku stawianiem na
przegraną kartę. Teraz, bez ładunku z Rangera, ryzyko wzrosło tak dalece, że większość pana
ludzi z pewnością wybierze powrót na Ziemię. Co skazuje na pewną śmierć każdego, kto
zdecyduje się pozostać.
– Niech pan pozwoli, że ja to osądzę – powiedział Svoboda.
Kivi zrobił w powietrzu ruch, jakby go chciał uderzyć.
66
– Judith – powiedział – ty nie rozumiesz, co to oznacza.
Podniosła głowę.
– Rozumiem, co przyrzekłam na moim ślubie – rzekła.
Kivi opadł do tyłu.
– Nie jestem potworem – powiedział. – Chcę oszczędzić moją załogę. Możliwe, że
polałaby się krew. To dlatego nie chcę słyszeć o żadnych długoterminowych planach napra-
wy.
„To jeden z twoich powodów” – pomyślał Svoboda.
– Z radością zabiorę waszych ludzi do domu – ciągnął Kivi – I... tak, mam pienią-dze.
Mogę wam pomóc, Judith, i twoja rodzina odrodzi się na nowo na Ziemi. Cóż lepszego może
zrobić ze swymi pieniędzmi stary kawaler?
– Nie – powiedział Svoboda – Dyskusja skończona. Nie ma pan żadnego prawa, żeby
zmuszać nas do powrotu. Jeżeli będzie pan próbował nas powstrzymać, wtedy naprawdę
może dojść do starć między naszymi partiami!
– Nie mów w ten sposób, Jan – łzy stanęły w oczach Judith, oderwały się i poleciały w
stronę wentylatora jak małe gwiazdki. – Nils ma dobre intencje.
Svoboda odezwał się z wyszukanym okrucieństwem:
– Nie wątpię. Niech pan stosuje się do swoich statystyk, Kivi. Niech pan unika jakie-
gokolwiek ryzyka dla swojej załogi i niech pan pozwoli rozpaść się kolonii. W najgorszym
wypadku, będzie to kosztowało tylko cztery życia.
I wtedy, kiedy wyraz twarzy Kivi stał się niepewny i Svoboda ujrzał swoje zwycięstwo,
dałby wiele, żeby wymazać te słowa.
Kapitan drżał. Spojrzał na Judith, odwrócił wzrok i zaraz znów na nią spojrzał.
– Wiecie, że nie mogę tego zrobić – powiedział. – Bardzo dobrze, uratujemy Range-ra. A
teraz, proszę, zostawcie mnie samego.
67
CZĘŚĆ CZWARTA
Młyny bogów
1
– Uuaaa! Uaaa!
– Ej, ty, siądź sobie z tyłu! Idź do tyłu, ty śmierdziuchu.
– On jest śmierdziuch. On był zrobiony w probówce z olejem, tak! W probówce z olejem.
– Hej. Danny, gdzie twoja siostra? Ta krowa tutaj to twoja siostra, co, Danny?
Jan Svoboda uderzył w tablicę rozdzielczą.
– W porządku, wystarczy – zawołał. – Cisza! Usiądźcie.
– Zabierzcie tego oleistego do tyłu – powiedział Pat O'Malley – nie chcę żeby jakieś
oleiste zwierzę z probówki siedziało koło mnie.
– Uaaa! – krzyknął Frank de Smet i pchnął Dannego. Danny upadł. Frank i Pat zeskoczyli
ze swoich siedzeń i zaczęli okładać go pięściami.
– Dość tego! – Svoboda znowu grzmotnął w tablicę rozdzielczą. – Następnym razem
uderzę tak kogoś w tyłek.
Na wpół podniósł się i obrócił. Dwudziestu małych chłopców umilkło i powróciło na
swoje miejsce. Zawsze gdy wypadła jego kolej pilotowania szkolnego autobusu, Svoboda
zdobywał sobie opinię postrachu dzieci. Ale to było w obronie własnej. Te dzieci nie były
naprawdę złe, ale on przewoził je ze szkoły, w której pracowały ciężko, do domów, gdzie
pracowały jeszcze ciężej. Gdzieś po drodze musiały się jakoś wyżyć. Svoboda jednak wolał,
żeby nie było to wtedy, gdy ten stary gruchot był w powietrzu.
– To podłe z waszej strony tak dokuczać biednemu Dannemu – powiedziała Mary
Lochaber, ta z długimi, złotymi lokami, i w sztywnej bluzie. – To nie jego wina, że powstał w
probówce.
– Ty, piszczałko, też bądź cicho – powiedział Svoboda – ty też powstałaś w identy-cznym
środowisku. Tylko że była to raczej wewnętrzna, niż pozaustrojowa probówka. Teraz twoi
rodzice będą odbierać swego eksogennego syna i będzie on dokładnie tak samo dobry, jak ty
– zawahał się. – Może tylko nie być takim szczęściarzem. W porządku, zapiąć pasy.
Danny Coffin westchnął i wytarł nos siadając obok Franka de Smeta. Był krępym
68
chłopcem o szerokiej twarzy i prostych, czarnych włosach – coś orientalnego musiało być w
jego chromosomach. Odkąd zaczął się rok szkolny Danny stał się bardzo cichy. Nie oddawał
ciosów, kiedy inni go bili, starał się głównie unikać niebezpieczeństwa.
„Powinienem o nim porozmawiać z Saburo” – myślał Svoboda. Hirayamay, który był jego
partnerem w interesach, uczył kiedyś dżudo na wyższych stopniach. Nieco fachowych
instrukcji pomogłoby biednemu dziecku osiągnąć jakiś respekt... Może jednak nie. Przy gra-
witacji cztery razy większej niż na Ziemi, Rustum nie jest miejscem gdzie można nieodpo-
wiedzialnie stosować takie chwyty. Svoboda wzdrygnął się. Niedawno widział wypadek:
mężczyzna spadł z dachu. Żebra przebiły mu płuca i połamał kości miednicy. Na Ziemi ofiara
takiego wypadku prawdopodobnie złamałaby najwyżej nogę.
Dotknął przycisków. Wirniki zaczęły młócić powietrze.
Autobus unosił się ociężale w górę, dopóki szkoła, widziana przez okna, nie stała się
grupką darniowych dachów otaczających zakurzone boisko. Tuzin innych drewnianych budy-
nków, które składały się na wieś Anchor, także zmalało, tworząc plamę wokół skrzyżowania
trzech jasnych nici. Bo właśnie rzeki Swift i Smoky, spływając z zachodu z Gór Centaura,
łączyły się tworząc Rzekę Imperatora. Reszta krajobrazu była zielonego koloru, z nikłymi
odcieniami metalicznego błękitu. Tu i ówdzie widniała ciemna plamka ściętego już drzewa,
albo blada plama tam, gdzie z trudem wyrastało zboże jakiegoś farmera. Na północy stały
mroczne lasy; na południu leżały urwiste, kamieniste wzgórza, za którymi Pasmo Herkulesa
kładło kres horyzontowi.
W tym okresie, bliskim zrównania jesiennego, Rustum dzieliła swój 62-godzinny okres
rotacji nieomal równo między dzień i noc. Słońce stało późnym popołudniem nad Górami
Centaura, czerwieniąc ich śnieżne wierzchołki. Ogromne cienie rozciągały się na równinie.
Zbyt duże było to słońce i zbyt jasne, a jednocześnie zbyt pomarańczowe. Zbyt wolno scho-
dziło z nieba o zbyt bladym błękicie.
Albo tak wydawało się kolonistom, którzy opuścili Ziemię jako dorośli. Nowa genera-cja,
jak dzieci w szkolnym autobusie, uważała to za całkiem naturalne. Dla nich Ziemia była tylko
słowem, lekcją historii. Po siedemnastu latach na Rustum – nie, do diabła z tym, po dziesięciu
ziemskich latach – Svoboda stwierdził, że jego własne wspomnienia o rodzinnej planecie
zacierały się powoli.
– Ty, pieszczoszku nauczycielki! Będziesz się skarżył, co? Poczekaj, dostanę cię jutro.
– Skończ z tym, Frank – zawołał Svoboda. Mały de Smet gapiąc się zdziwiony prze-łknął
ślinę. Gęste powietrze Wysokiej Ameryki, przy ciśnieniu wyższym niż na ziemskim poziomie
morza, przenosiło głos tak głośno i czysto, że dzieci nigdy nie nauczyły się sztuki
niedosłyszalnego szeptania, która była drugą naturą starszych. Nie był to pierwszy szept,
który usłyszał Svoboda.
W lusterku widział, jak Danny skulił się smutny na tylnym siedzeniu. Jego ciemne,
dopasowane ubranie wyróżniało go z grona dzieci, tak samo, jak wyróżniał go jego status
pierwszego eksogennego dziecka w szkole. Inni także byli ubrani surowo, w stosunku do
standardów jakie Svoboda pamiętał z Ziemi. Ale widoczne były starania ich matek, żeby
wnieść nieco wesołości do kolorów i kroju. Tylko, że stary Josh Coffin z pewnością uważał to
za grzech prawie tak ciężki jak szczęście. Svoboda czasem zastanawiał się, czy Coffin był
69
pierwszym, który poprosił o eksogenne dziecko dlatego, że Teresa nie donosiła swego wła-
snego, czy dlatego, że Joshua chciał podjąć jeszcze jeden obowiązek. Oczywiście po adopcji
Teresa ponownie zaczęła zachodzić w ciążę, to częsty przypadek. Ale to, zamiast dostarczyć
Dannemu kolegów do zabaw w domu, przysporzyło mu grona rywali.
Biedne dziecko. Ale co to kogo mogło obchodzić? Dopóki nie był w sposób oczywisty
poniżany, jego rodzice mieli prawo wychowywać go tak, jak uważali za stosowne, z daleka
od wścibskich. Jednak... Mógłbym porozmawiać z Saburo. Tylko porozmawiać.
Svoboda skierował całą uwagę z powrotem na pilotowanie. Trasa zmieniała się każdego
dnia (lekcje rozłożone były na trzy pięciogodzinne sesje), żeby najbardziej ekonomicznie
skrócić czas przejazdu. Musiał kierować się skomplikowanym planem znaków na lądzie i być
również przygotowanym na burzliwość powietrza. Przy tym ciśnieniu nawet lekki powiew
uderzał mocno.
Nie pierwszy raz rozważał wzajemne powiązania między rzeczami. Stary Torvald Anker
ze swoim „Nic nie jest nieważne”, byłby zachwycony przykładami, których dostarcza-ła
Rustum. Na przykład zależność między ekologią a autobusami szkolnymi. Ponieważ nie-
wiele żywych form z równin nadawało się do jedzenia, koloniści musieli zaszczepić ziemskie
rośliny, zakładając pola uprawne. Ale ponieważ ekologia podtrzymująca te pola, nie była
jeszcze stabilna (przytoczmy, jako uboczny przykład, ten lokalny wirus, który zaatakował
skupiające nitrogen bakterie, symbiotyczne z ziemskimi warzywami), plony były marne i
trzeba było wielu hektarów, żeby wyżywić jednego człowieka. Dlatego też większość koloni-
stów musiała zostać farmerami i żyć w izolacji, w środku wielkich ziemskich posiadłości.
Dlatego byli zależni od samolotów – wciąż zbyt kosztownych, żeby były własnością prywa-
tną – jeżeli chcieli przetransportować coś dalej, niż mogli to zrobić końmi. Zwłaszcza cho-
dziło tu o przewożenie dzieci do szkoły. Z kolei efektem tego było uczynienie obowiązków
szkolnego pilota powinnością tych, którzy (tak jak Svoboda) nie byli farmerami. Co znowu
miało tendencje do zaostrzenia konfliktu między profesjonalnymi klasami.
Czasem Svoboda zastanawiał się, czy wolność, dla której przybyli na Rustum, nie stała się
już dość cierpka.
Niezależnie od trasy autobusu, Danny zawsze wysiadał jako ostatni. Coffinowie mie-
szkali oddaleni od wszystkich, niedaleko brzegu Urwiska. Dzisiaj, kiedy Svoboda wylądował
na ich polu, Danny przeszedł koło niego bez słowa.
Teresa Coffin wyszła na werandę. W ramionach trzymała niemowlę. Inne dziecko, które
dopiero co zaczęło chodzić, wisiało u jej spódnicy. Słońce łagodnie spoczywało na jej brązo-
wych lokach. Udało jej się pomachać ręką:
– Dzień dobry! – zawołała – Wstąpi pan na herbatę?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Svoboda wychylając się przez okno. – Judith spo-dziewa
się mnie wkrótce w domu.
Uśmiechnęła się patrząc na wydeptane podwórze i rosnące na nim dęby gęsto obro-śnięte
liśćmi.
– Przygotowania weselne?
Skinął głową.
– Ma pełne ręce roboty z pieczeniem, szyciem i Bóg wie z czym jeszcze. Obiecałem jej,
70
że przestawię meble przed kolacją.
– Niech pan jej powie, że przywiozę te ciastka, które dzisiaj obiecałam, następnym
autobusem. Chciałabym zrobić więcej, ale... – jej gest wyrażał rezygnację.
Coffinowie mieli teraz pięcioro dzieci, łącznie z Dannym, a szóste było w drodze.
– Dziękuję. Wszyscy bardzo nam pomagają. Chciałbym tylko, żeby ta pomoc służyła
lepszej sprawie.
– Ależ, panie Svoboda! To ślub pańskiej córki!
– Pewnie, pewnie. Oczywiście jestem zadowolony, że Jocelyn trafiła na tak porządne-go
chłopca jak Colin Lochaber, chciałbym, żeby jej wesele wyglądało dobrze i tak dalej. Ale
próbować na tej plancie imitować przyjęcie weselne ze Środkowego Poziomu, w samym
środku zbiorów... – Svoboda wzruszył ramionami. – To wydaje się niewłaściwe.
Teresa zeszła ze schodów zbliżając się do niego. Jej twarz, pomarszczona i opalona
prawie tak jak twarz Svobody, stała się poważna.
– I tu właśnie pan się myli – powiedziała. – Dla nas, w tych dniach, nic nie jest
ważniejsze, niż to wesele.
Pomyślał o Jocelyn, Davidzie, urodzonym na Rustum Antonie i eksogennym niemowla-ku
Gailu. Wspomniał też mały grób za sadem. W tym on i Judith mieli szczęście. Inne rodzi-ny
straciły więcej dzieci. I ciągle będą tracić. Będzie następny rok chorób, następna zamieć
śnieżna, następne nie wiadomo co. Bez wątpienia była to naturalna selekcja, która da w przy-
szłości rasę zdrowszą i zdolniejszą od jakiejkolwiek znanej na Ziemi. Ale znajdował już siwe
kosmyki we włosach Judith i swoich własnych. Miał jeszcze siłę, ale z czasem wszystko
zaczynało go coraz bardziej męczyć.
– Tak – powiedział. – Na pewno ma pani rację. I nie zaprzeczam, że miło jest, od czasu do
czasu, mieć uroczystości. Nie miałem zamiaru mówić jak – urwał, żeby nie powie-dzieć, „jak
pani mąż” i miał nadzieję, że tego nie zauważyła. – W każdym razie – dokoń-czył
pośpiesznie. – Muszę już lecieć. Do zobaczenia.
Uśmiechnęła się znowu.
– Dziś wieczór.
„Musi z niecierpliwością oczekiwać tej wizyty – pomyślał Svoboda. – To dla niej
ucieczka, na kilka godzin”. Zrobiło mu się z jej powodu tak przykro, że zapomniał o Dannym.
2
Jak większość domów osadników, ten też był zbudowany z ociosanych z grubsza bali,
spojonych stalą i cementem. Miał duże okna i piwnice chroniące przed burzami. Długi i niski,
chłodny latem i ciepły zimą, dom nie był prymitywny. Oprócz elektryczności z nuklearnego
generatora w Anchor, posiadał słoneczny komutator, który gromadził energię w podziemnym
zbiorniku z przegrzaną wodą. Oświetlenie było fluoryzujące, a ogrzewanie promieniowe. Ale
choć energii było pod dostatkiem, przyrządów elektrycznych brakowało. Na instalacje musia-
ła być przeznaczona tak duża część domu, że trzech chłopców tłoczyło się w jednym pokoju.
71
Ich ojciec zwykł mówić, że takie warunki byłyby wspaniałe dla obywateli Niższego Poziomu
na Ziemi.
– Ale my nie jesteśmy żadnym starym Niskim Poziomem – powiedział Danny, obrażony,
kiedy rodzice do pokoju jego i Ahaba przenieśli także Ethana.
– Możesz tylko dziękować za to litościwemu Bogu - odpowiedział Joshua Coffin. –
Powinieneś być wdzięczny także za to, że nie urodziłeś się w pierwszych latach na Rustum,
kiedy mieszkaliśmy w namiotach i ziemiankach i kiedy przychodziły deszcze. Widziałem
umierających mężczyzn, tak, i kobiety i dzieci, leżących w błocie, kiedy padał deszcz jakiego
nigdy nie znała Ziemia.
– Ee, to było tak dawno... – powiedział Danny.
– Jeżeli wydaje ci się, że dorośli mają czas budować nowy pokój, kiedy tylko urodzi się
nowe dziecko, to musisz nauczyć się, że jest inaczej – rzekł ostro. – Masz wydoić wszy-stkie
krowy.
– Joshua! – krzyknęła matka. – On jest tylko dzieckiem.
– Ma pięć ziemskich lat – odpowiedział ojciec. Nie było więcej dyskusji.
Danny wiedział, że to tak się skończy.
Lubił krowy – były ciepłe i miłe i pachniały jak lato – ale było ich dużo. Ojciec spra-wił
mu lanie, kiedy zobaczył, że Danny nie skończył pracy. Dopiero później spostrzegł, że palce
chłopca zesztywniały tak, że ledwo mogły się poruszać. Wtedy wymruczał coś w rodza-ju:
„W porządku, może to było za dużo” i szybko wyszedł z obory. Potem kiedy nie mógł
zasnąć z powodu bólu w rękach, Danny wstał z łóżka po szklankę wody. Z ciemnego kory-
tarza zobaczył matkę i ojca w salonie. Ojciec wyglądał na smutnego, a matka gładziła go po
włosach. Od tej pory Danny nigdy nie był pewien, czy matka rzeczywiście zamierzała wziąć
go wtedy w obronę.
A teraz musiał chodzić do szkoły. Wolał raczej doić wszystkie krowy. Prosił o to po
pierwszym dniu w szkole, kiedy dzieci krzyczały za nim „Śmierdziuch, śmierdziuch, zrobio-
ny w probówce, jak gruba mała świnia”. Nie żeby powiedział rodzicom o tym incydencie. To
było zbyt okropne. Ale płakał. Wtedy ojciec kazał mu skończyć z tymi bzdurami i zachowy-
wać się jak przystało mężczyźnie.
Matka chyba spytała nauczycielkę, czy coś jest nie w porządku. Pani Anthropopoulos
wiedziała, że dzieci nie dawały Dannemu spokoju i kazała im przestać, ale to tylko pogor-
szyło sytuację. („Poczekaj, dostanę cię jutro” – powtarzał ciągle Frank de Smet i bił Danne-go
w szopie za boiskiem). Któregoś dnia, kiedy chłopiec wrócił do domu z płaczem, matka
spakowała kosz na piknik i zabrała syna na szczyt wzgórza Boulder. Usiedli na wielkich
kamieniach, o których Danny lubił opowiadać, że zostały tam wtoczone przez olbrzymy.
Patrzyli w dół, na dom i budynki gospodarcze, na błękitno-zielone pastwisko, gdzie owce
wyglądały jak wełniste kuleczki, na pole, nad którym traktor ojca wzniósł wstążkę kurzu i
dalej, aż do Urwiska, które było końcem świata. Wiatr rozwiewał włosy matki i szumiał w
liściach drzew. Mówiła cicho i poważnie, tak jak wtedy, kiedy ojciec był z dala od domu, na
jednej ze swoich długich, samotnych wycieczek.
– Tak, Danny, jesteś inny. To nie jest zła różnica. Kiedy dorośniesz, będziesz z tego
dumny. Ty, pierwsze eksogenne dziecko na Rustum! Będą też inni tacy jak ty, wielu innych.
72
A my cieszymy się bardzo, że mamy ciebie. Bo jesteś nam p o t r z e b n y, Danny.
Ale kiedy zapytał, jak to się stało, że jest inny, odwróciła głowę.
– Jesteś jeszcze za mały – powiedziała. Jej palce zacisnęły się. – Kiedy będziesz się uczył
o dziedziczności, dowiesz się wszystkiego. To jeden z powodów, dla których chodzisz do
szkoły. Żeby nauczyć się o..., och, wszystkiego. Tego co musimy wiedzieć, żeby żyć tutaj, na
Rustum. Dlaczego tu przybyliśmy. I nie wolno nam nigdy zapomnieć, o Ziemi i ludziach z
Ziemi... Danny, oni dokuczają ci, bo oni też tego nie rozumieją. Jak każde dziecko, boją się
tego, czego nie rozumieją. A ty też im wiele nie pomagasz. Powinieneś spróbować być bar-
dziej przyjazny. Nie zadawać tylu pytań nauczycielce. Dołączyć się do zabaw, zamiast snuć
się samemu i... Och, sama nie wiem. Przybyliśmy na Rustum, żeby mieć prawo do bycia
innymi. Myślę, że nie powinnam mówić ci, żebyś dostosowywał się do innych, tylko dlatego,
że tak jest wygodniej.
To zabrzmiało tak bardzo podobnie do rzeczy, o których mówił ojciec, że Dannemu
przestał podobać się piknik i wkrótce wrócili do domu.
Później dowiedział się czegoś więcej o probówkach. Na statkach kosmicznych nie było
miejsca dla żywego inwentarza. Więc nasiona, męskie i żeńskie, zabrane zostały zamiast tego.
Były tak malutkie, że można było zabrać wystarczająco dużo nasion, żeby zrobić miliony
zwierząt, krów, świń, psów, koni, drobiu i wszystkiego. Żywe nasiona były przechowywane
przez wszystkie długie lata w kosmosie i później w Wysokiej Ameryce, tak samo zahiberno-
wane jak zahibernowani byli ludzie. Kiedy wszyscy osiedli na Rustum i byli gotowi do hodo-
wli zwierząt, biotechnicy połączyli nasiona męskie i żeńskie i trzymali je w probówkach,
dopóki nie wyhodowali prawdziwych małych zwierzątek.
Ostatnio na lekcjach nauk przyrodniczych klasa odwiedziła Biolaboratorium i oglądała
probówki. Ale ten pan, który tam pracował wyjaśnił, że probówki już nie są używane, bo
żyjące dorosłe zwierzęta same się rozmnażają.
Powiedział, że wiele gatunków w ogóle nie odtworzono, ale ich nasiona są przechowy-
wane, na wypadek gdyby te gatunki były potrzebne. Pokazał im zdjęcia niektórych tych zwie-
rząt: węży, słoni, mangust, ropuch, biedronek i innych.
Więc Danny zrozumiał eksogenezę całkiem dobrze. Rozumiał też, że dzieci kiełkowały u
swoich matek, tak jak cielątka u krowy, kiedy ojciec umieścił tam swoje nasienie. Tylko... nie
wszystkie dzieci. Niektóre kiełkowały w probówkach, w takich samych probówkach jak
zwierzęta. Danny był pierwszym. Dlaczego? Kiedy o to zapytał, powiedziano mu, że wiele
różnych rodzajów ludzi było potrzebnych. Ale to nie miało dla niego sensu. I dlaczego każde
małżeństwo musiało adoptować jedno dziecko z probówki?
Raz usłyszał jak młody pan Lasalle skarżył się ojcu na to prawo, kiedy obsługiwali tę
samą młockarnię. A ojciec zezłościł się i powiedział: „Czy nie ma pan żadnego poczucia oby-
watelskiego obowiązku?” Więc ojciec i matka musieli wziąć Dannego, bo tak kazało prawo.
Sami zrobili jego braci i siostry, więc musieli chcieć Ahaba, Ethana, Elizabeth, Hope i teraz
tego, który urodzi się za kilka tygodni. Danny był inny. Był obywatelskim obowiązkiem.
Niektórzy ludzie byli dla niego mili. Pan Svoboda na przykład. Dzieci też nie zawsze mu
dokuczały. Przez większość czasu zostawiały go w spokoju, a Danny się do nich nie wtrącał.
Ale od czasu do czasu chłopcy bili go, tak jak dzisiaj. Autobus spóźnił się o kilka minut i nie
73
mieli po zajęciach nic innego do roboty, więc Frank zaczął go wyzywać, Danny odpowiedział
mu, a potem wszyscy zaczęli mu dokuczać.
Wytarł nos o rękaw, mając nadzieję, że matka tego nie zauważy. Rozmawiała z panem
Svobodą i nawet nie przywitała się z Dannym. Może go nie zauważyła. Może nic ją nie ob-
chodził. Danny prześlizgnął się koło niej i wszedł do domu. Musiał zmienić ubranie szkolne
na farmerskie. Nie był to jeszcze czas na pracę, ale ubranie szkolne ciężko było uszyć i ciężko
prać.
Ahab siedział na swoim łóżku w pokoju chłopców. Był o niecały rok młodszy od Dannego
(o niecały ziemski rok, 139 dni). Przeważnie używało się kalendarza Rustum, ale stary rok był
jeszcze używany przy takich rzeczach jak określenie wieku, czy kiedy mają być święta.
Danny często rozmyślał nad silnym i tajemniczym ziemskim rokiem, który przecho-dził
dumnie przez wszystkie sezony. Ahab miał brązowe włosy i był szczupły, jak p r a- w d z
i w e dzieci Coffinów.
– Cześć – powiedział Danny z nadzieją w głosie.
– Znowu dostaniesz za swoje, jak ojciec wróci do domu – powiedział Ahab.
Serce Dannego podskoczyło.
– Nic nie zrobiłem!
– Nic nie zrobiłeś – powtórzył Ahab. – Pewnie. Nie zamknąłeś bramy od północnej
strony. Mama mówi, że brama była otwarta.
– Zamknąłem! Zamknąłem na pewno! Zawsze zamykam bramę, gdy słyszę, że owce są
wypuszczone. Zamknąłem ją zanim wyszedłem do szkoły.
– Mama mówi, że była otwarta. Dziki kot mógł się dostać do środka. Może nawet się
dostał. Może kryje się w lasach i będzie zabijał owce, dopóki ojciec go nie zastrzeli. A ty
jesteś głupim, tłustym baranem! – okrągła twarz Ahaba skrzywiła się złośliwie.
Odkąd tylko Ahab i Ethan dowiedzieli się, że ich starszy brat jest eksogenny (cokolwiek
to dla nich znaczyło w ich wieku), używali tego przeciwko niemu, ponieważ był większy i
silniejszy, i matka była dla niego bardziej miła. Nie przyszło im do głowy, że ojciec był bar-
dziej miły w stosunku do nich niż do Dannego.
– Nie! – krzyknął Danny. Wybiegł z pokoju. Matka wróciła do domu i przewijała małą
Hope.
– Mamo, ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem! Wiem, że zamknąłem bramę. Wiem na
pewno.
Spojrzała dokoła.
– Na pewno? – zapytała.
– Wiem!
– Danny, kochanie – powiedziała łagodnie – zawsze pamiętaj, jak ważny jest obie-
ktywizm. To długie słowo, ale jedną z przyczyn, dla których tu przybyliśmy jest to, że ludzie
na Ziemi zapomnieli o nim i to sprawiło, że byli biedni, nieszczęśliwi i zniewoleni.
Położyła niemowlę na łóżku, przykucnęła i kładąc Dannemu ręce na ramionach, spoj-rzała
mu w oczy.
– Obiektywizm – to mówienie zawsze prawdy – być prawdomównym – powie-działa. –
Zwłaszcza prawdomównym wobec samego siebie. To najtrudniejsze i najbardziej potrzebne.
74
– Ja naprawdę zamknąłem bramę. Zawsze to robię. Wiem, w lasach są złe zwierzęta. Nie
zapomniałem.
– Kochanie, brama nie otwarła się sama. Ty byłeś ostatni przede mną. Rozumiem co się
stało. Nie lubisz szkoły i tak bardzo o tym myślałeś, że zapomniałeś zamknąć bramę. Nie
chciałeś zostawić jej otwartej, wiem. Ale nie ukrywaj prawdy.
Danny dławił się łzami. Ojciec powiedział, że jest już zbyt duży żeby płakać jak dzie-
cko... jak Ethan.
– M... m... może zapomniałem. Przepraszam.
– Jesteś dobrym chłopcem – pogładziła go po włosach – nie jestem na ciebie zła.
Chciałam tylko, żebyś przyznał, że zrobiłeś błąd. Wszyscy chcemy, żeby ludzie na Rustum
nigdy nie nabrali zwyczaju okłamywania się. Bardzo się cieszę, że ty nie kłamiesz.
– Czy... czy ojciec się dowie?
Przygryzła wargi.
– Nie wiem jak powstrzymać innych od paplania – powiedziała, hardziej do siebie niż do
niego. I dodała wesoło:
– Nie martw się. Wyjaśnię mu to. To naprawdę nie była twoja wina.
– Ty zawsze... – nie mógł dokończyć. Oderwał się od niej i poszedł do pokoju. Zawsze
mówiła ojcu, że Danny nie był winny, a ojciec nigdy jej nie wierzył.
– O rany, ale dostaniesz za swoje! – powiedział Ahab.
Danny zignorował go. To było dla Ahaba gorsze niż cios.
– Zawsze będziesz dostawał, ty stary eksogenie!
Danny przebrał się i wrócił do salonu. Ahab nie poszedł za nim.
– Mamo, mogę wyjść na spacer?
Jej oczy zachmurzyły się.
– Znowu? Nie chciałabym, żebyś tak dużo spacerował sam. Myślałam... – uśmiech-nęła
się wesoło. – Myślałam, że może po kolacji, kiedy pojadę autobusem do Svobodów,
mogłabym cię zabrać do Gonzalesów. Mógłbyś pobawić się z Pedrem.
– Eee..., nie. Pedro lubi takie dziecinne gry. Mogę przecież pójść sam, mamo, napra-wdę.
Widzisz, mam moją bransoletkę.
Danny podniósł rękę. Usiana przyciskami metalowa obręcz błyszczała na jego przegu-bie.
Ojciec wyjaśnił mu, że jest to nadajnik tranzystorowy i że gdyby zgubił się, albo był w
kłopotach, każdy dorosły który miałby urządzenie lokacyjne, mógłby go odnaleźć.
To były bardzo pocieszające słowa. Danny był zadowolony, gdy zrozumiał, że jeżeli nosi
bransoletkę można go łatwo odnaleźć. Do tej pory zgubił się raz i, faktycznie, szybko zo-stał
odszukany. Potem ojciec zrobił mu gorące kakao i opowiadał mu historię o królu Arturze.
Dzisiaj, przede wszystkim, chciał się wyrwać z domu.
– No cóż... dobrze – powiedziała matka. – Ale pamiętaj, że musimy nakarmić i wydoić
krowy za około godzinę. A potem będę piekła ciasteczka na wesele panny Svobody.
Chciałbyś mi pomóc?
– Eee... – Danny nie chciał urazić jej uczuć, ale te rzeczy były dla dziewcząt. – Chyba nie,
dziękuję. Do widzenia.
Powędrował za stodołę, przeszedł przez płot na koniczynową łąkę, później przez roz-
75
proszone zagajniki i wysoką trawę niezagospodarowanego lądu – na wschód, do swojego
ulubionego zakątka na brzegu Urwiska, które było końcem świata.
3
Jak dotąd, Wysoka Ameryka nie miała żadnego formalnego rządu. Telewizyjne dysku-sje
rozstrzygały problemy socjalne, jeśli takie wynikały. Było ich niewiele, gdyż większość
tradycyjnych funkcji państwa nie była tu potrzebna (jak na przykład ministerstwo obrony) lub
mogła być powierzona ochotniczym ugrupowaniom. Kiedyś w końcu wyniknie potrzeba zało-
żenia bardziej złożonej społecznej struktury, ale ta mogła się wyłonić w sposób naturalny, w
ramach filozofii Konstytucjonalistów. Przynajmniej taką nadzieję mieli założyciele.
Jednak potrzebny był ktoś, kto rozstrzygałby kwestie prawne, przewodniczył w deba-tach,
sędziował w sporach, miał nadzór nad służbami publicznymi, jak medycyna i edukacja, i
zbierał podatki na ich finansowanie. Funkcje te sprawował burmistrz, pełnoetatowy urzędnik,
obierany co siedem lat (cztery i jedna dziesiąta roku ziemskiego), jeżeli przed upływem tego
czasu nie stracił zaufania osadników. Do tej pory funkcję tę sprawował Theron Wolfe.
Jego biuro znajdowało się na pierwszym piętrze biblioteki. Okna wychodziły na Swift,
która w dzień szemrała zielonkawą wodą pod drewnianym mostem. Teraz, w nocy, kiedy ża-
den księżyc nie wzeszedł jeszcze, Wolfe nie mógł dostrzec rzeki. Ale jego okno było otwarte i
słyszał jej szum. Płaskowyż stygł szybko po zapadnięciu zmroku i czuło się jak do pokoju
wpadał zmrożony powiew od rzeki.
Joshua Coffin ściągnął szczelniej poły swojej skórzanej marynarki. Wolfe, siedząc
wygodnie, ubrany w wełniany kubrak podszyty futrem, rzucił okiem w stronę okna.
– Może pan je zamknąć, jeśli pan chce – powiedział.
Coffin zmarszczył nos.
– Szczerze mówiąc, wolę marznąć, niż wdychać ten dym – powiedział.
Wolfe spojrzał na ręcznie zrobione cygaro, które trzymał w swych pulchnych palcach.
– Musi pan dać nam trochę czasu – powiedział. – To dopiero trzeci sezon, w którym udało
się zebrać tytoń. Wiem, że ten dym jest wystarczająco mocny, żeby obalić człowieka, ale po
tylu latach abstynencji... Niech pan nam da trochę czasu, żeby złagodzić glebę, liście, czy co
tam.
– Zdaje mi się, że lepiej byłoby włożyć te wysiłki w poprawienie zbiorów pszenicy –
Coffin zacisnął usta. – Zresztą nieważne. Myślę, że wie pan dlaczego przyszedłem.
– Pański syn zaginął. Bardzo mi przykro.
– I nikt nie chce pomóc mi go szukać.
– Ależ, proszę pana! Zostałem poinformowany...
– Tak, tak, tak. Moi sąsiedzi przeszukali pobliskie okolice wczoraj w nocy i dzisiaj. Ale
teraz zrezygnowali. – Coffin uderzył kościstą dłonią o kolano. – Odmawiają kontynuo-wania
poszukiwań.
Wolfe przesunął ręką po włosach, których już niewiele mu pozostało i włożył na nos
76
staroświeckie okulary. Jedyny optyk na Rustum nie był jeszcze przygotowany do robienia
soczewek kontaktowych. Wolfe przez chwilę palił w milczeniu, zanim odpowiedział:
– Jeżeli, jak pan mówi, psy gończe straciły jego ślad za brzegiem Urwiska, i żaden sygnał
z nadajnika nie został odebrany...
Coffin odwrócił głowę, żeby spojrzeć w ciemność za oknem. Jego głos stał się tak szorstki
jak jego twarz:
– Zakładam, że ogary mogły stracić jego ślad – powiedział. – Jest tam tak mokro, że ślad
mógł zostać zmyty w ciągu kilku godzin. Ale nadajnik nie mógł się zepsuć.
– Nawet jeśli – pan wybaczy – chłopiec zabłąkał się do lasu i został napadnięty przez
kota? Zwierzę mogło połknąć cały nadajnik, a kwasy trawienne...
– To absurdalne – Coffin odwrócił posiwiałą głowę. W fluoryzującym świetle widać było
dokładnie jego zmarszczki; oczy ukryte były w cieniu. – Ostatni duży drapieżnik w tym
rejonie został najprawdopodobniej zastrzelony pięć lat temu. Gdyby jakiś inny zabłąkał się z
dzikich lasów aż tutaj, psy wyczułyby go. Narobiłyby hałasu, który mógłby wskrzesić Łaza-
rza. I nie ma żadnej wiarygodnej przyczyny, żeby nadajnik przestał funkcjonować. Wszystkie
części pracujące są umieszczone w stali, a całość jest pokryta materiałem zabezpieczającym.
Nadajnik ładuje się sam energią słoneczną. Tak to wygląda: urządzenie do przekształcania
wpadających promieni ma odpowiednią częstotliwość radiową. W nocy działa na mikrokon-
densatorze, naładowanym energią słoneczną w ciągu dnia. Przenośne urządzenie lokacyjne
może wykryć jego fale w zasięgu dziesięciu kilometrów.
– Nie potrzebuje mi pan tego mówić – powiedział Wolfe miękko. – Mam wnuki. –
Pogładził się po brodzie. – Jakie jest pańskie wytłumaczenie, wobec tego?
– Że zanim się zgubił, odszedł dalej niż dziesięć kilometrów od domu i nigdy nie znaj-
dował się bliżej granicy naszych poszukiwań. – Coffin skierował palec w stronę Wolfe'go. –
A ponieważ przeszliśmy płaskowyż w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, znaczy to że
zszedł do Urwiska. Moja żona mówi, że często siedział na jego brzegu, marząc na jawie.
– Znam Dannego – powiedział Wolfe, który znał wszystkich. – Ma bardzo wysoki iloraz
inteligencji, ale też generalnie jest rozsądny. Czy poszedłby w tamtym kierunku? Jestem
pewien, że pan go ostrzegał.
– Bez przerwy go ostrzegałem! – Coffin odwrócił głowę, zebrał się w sobie i rzekł: – Żona
powiedziała mi, że był przygnębiony, kiedy wychodził. Dzieci dokuczały mu, a po-nieważ
zapomniał zamknąć bramy był... bał się, że będę zły, kiedy wrócę ze zbiorów. Jeżeli często
fantazjował sobie na temat lądu pod chmurami... – Coffin nie mógł dokończyć.
– Tak, to brzmi prawdopodobnie – Wolfe spoglądał przez chwilę na dym, zanim dodał:
– Naturalnie, rozmawiałem już przez wideofon z kilkunastoma pańskimi sąsiadami.
Wyjaśnili mi swoją odmowę zejścia niżej z tych skał. Ryzyko jest niezmiernie wysokie.
Zwłaszcza teraz, w czasie zbiorów. Jeżeli deszcz zniszczyłby zboża na polach, cała kolonia
cierpiałaby głód w zimie.
– Jestem przygotowany zaryzykować swoje życie i moje zbiory. – Coffin opanował się.
Rumieniec pokrył jego wychudzone policzki. – Proszę mi wybaczyć – wymamrotał. – To mój
uprzykrzony grzech. Duchowa duma. Apeluję do pana burmistrzu, jako... jako do ojca.
– Niech pan daruje sobie sentymenty – powiedział Wolfe raczej chłodno.
77
– Jak pan woli. Jestem gotów wypełnić mój obowiązek wobec chłopca, a nie sądzę, żebym
już przekroczył granicę tego obowiązku. Czy to odpowiednie sformułowanie?
– Cóż... Czego pan ode mnie oczekuje?
– Samolot...
– Obawiam się, że to niemożliwe. Pan wie jakie burzliwe jest powietrze w chmurach, w
dodatku pod takim ciśnieniem! Żaden z tych starych autobusów, których używamy, trzy-
mających się kupy dzięki drutom i kablom, nie mógłby przetrwać. Mamy kilka wysokoprę-
żnych pojazdów w całkiem dobrym stanie, ale nie mamy pilotów. Ludzie tacy jak pan i ja,
latali tak mało odkąd tu się znaleźli, że z pewnością zderzyliby się z górnymi zrębami skał.
Nawet regularny pilot autobusu by to zrobił. Skonsultowałem to już z kilkoma. Powiedzieli,
że bez wątpienia mogliby zejść od razu do poziomu morza, gdyby nie musieli zostać w obrę-
bie dziesięciu kilometrów od zbocza. Co oczywiście, przeszukując teren, musieliby zrobić.
Istnieje niewielka możliwość, że O'Malley, Herskowitz lub von Zoru mogliby przeżyć taki
wyczyn. Ale pech chce, że oni poszukują teraz miedzi w Iskandrii. Połowę planety stąd. Poza
zasięgiem jakiegokolwiek radia, czy pojazdu, jaki tutaj posiadamy. Nasz nadajnik mógłby
przesłać wiadomość tak daleko, ale ich odbiorniki odebrałyby ją tylko jako jakiś nieprawdo-
podobny atmosferyczny fenomen.
– Wiem! – Coffin przerwał szybki, gładki, polityczny potok wymowy Wolfe'go, nieomal
krzycząc. – Myśli pan, że nie przemyślałem szczegółów? Oczywiście, że poszuki-wacze będą
musieli poruszać się pieszo. Sam jestem na to przygotowany. Ale zdaję sobie sprawę, że
samemu znaczyłoby to popełnić samobójstwo. Czy mógłby przekonać pan kogoś, żeby mi
towarzyszył? – i dodał z wyraźnym niesmakiem: Ma pan wielki talent do perswazji.
– Dla dwóch byłoby to także samobójstwo – powiedział Wolfe, mniej zaskoczony niż
Coffin się spodziewał.
– Ludzie schodzili już kilkanaście kilometrów w dół Urwiska i wracali.
– Poruszając się ostrożnie po najbezpieczniejszych trasach. Pan ruszyłby w każdym
kierunku, z którego dostrzegłby sygnał. – Wolfe rzucił mu nachmurzone spojrzenie. – Przykro
mi, Joshua, ale chłopiec prawdopodobnie nie żyje. Jeżeli rzeczywiście zszedł dużo niżej – a
spadek Urwiska jest tak stromy, że dziesięć kilometrów w prostej linii opuściłoby go co
najmniej o pięć kilometrów – jeżeli to zrobił, powietrze go zabiło.
– Nie. Przyznaję, że pięć kilometrów poniżej naszego poziomu panuje ciśnienie wy-
starczające, żeby wytworzyć stężenie dwutlenku węgla toksyczne dla większości ludzi. Ale
Danny ma tolerancję większą niż przeciętna. Nie zaczyna, na przykład, ziewać w dusznym
pomieszczeniu. Skażenie na tamtym poziomie nie jest tak wielkie, narkoza azotowa też nie
mogła się jeszcze zacząć.
– A co, jeżeli poszedł dalej? Niech pan pamięta, ciśnienie wzrasta niemal w postępie
geometrycznym w miarę zbliżania się do poziomu morza. Jeżeli raz osłabł i dostał zawrotu
głowy, jest prawie pewne, że będzie schodził coraz bardziej w dół, dopóki nie spadnie. Jest
mało prawdopodobne, że będzie się wspinał z powrotem. Poza tym jest jeszcze sprawa jedze-
nia. Do tej pory byłby tak wygłodzony, że śmierć byłaby dla niego zbawieniem.
Coffin odrzekł z równą nieugiętością:
– Chłopca nie ma mniej więcej od stu godzin. Niech pan da poszukującym drugie sto na
78
odnalezienie go. To jest i nie jest, zbyt krótki czas, żeby umrzeć z głodu w jego wieku. Jestem
pewien, że pamięta, żeby niczego nie jeść. Mogę modlić się do Boga, żeby Danny miał
wystarczająco dużo rozsądku, żeby siedzieć i czekać i oszczędzać siły, kiedy już uświa-domił
sobie, że się zgubił. Prawda?
W pokoju zapanowała cisza, słychać było tylko zimny, donośny szum rzeki. Nagle
zabrzęczała piła tarczowa w składzie drewna. Nie przeszkadzała osadnikom. Powszechny styl
życia na Rustum dzielił dobę na dziesięć lub jedenaście godzin snu i około dwudziestu godzin
na nogach. Generator w Anchor pracował nieustannie i osadnicy przywykli już do jego szu-
mu. Ale zgrzyt piły sprawił, że Coffin wzdrygnął się, a Wolfe oderwał od swoich myśli.
– Trzymałem rękę na pulsie tej sprawy – powiedział burmistrz.
Rzeczywiście, przejrzał uważnie akta Dannego Coffina: genetyczne, medyczne, szkolne
oraz plotki. W dyskretny sposób trzymał rękę na pulsie wszystkiego.
– Spodziewałem się, że pan przyjdzie i zasugeruje to, co pan zasugerował. Jeżeli znie-
chęcałem pana, to jedynie dlatego, że chciałem się upewnić czy naprawdę ma pan poważne
zamiary.
– Gdybym nie miał, nie przyszedłbym tutaj.
Wolfe uniósł brwi, ale odpowiedział po prostu:
– Próbowałem zdobyć kilku ludzi, którzy zgodziliby się na taką ekspedycję. Wszyscy
farmerzy odmówili, powołując się zarówno na czas zbiorów, jak i na ryzyko stracenia życia.
Uważając, że ich pierwszym obowiązkiem jest strzec swoich własnych rodzin. Zwłaszcza
dlatego, że pan, mówiąc szczerze, nie cieszył się nigdy sympatią w Wysokiej Ameryce. Ale
teraz chciałbym zwrócić się do kogoś spoza rolniczej profesji. Zaczniemy od Jana Svobody.
– Tego z kopalni żelaza? – Coffin potarł swój długi podbródek. – Ja sam prawie go nie
znam. Ale nasze żony się przyjaźnią.
– Pamiętałem o tym, kiedy rozmyślałem o tej sprawie. Jednak głównie wziąłem pod
uwagę położenie kopalni Svobody. Leży ona na najbardziej wysuniętej na północ części pła-
skowyżu, trzy kilometry poniżej naszego poziomu. Svoboda jest przyzwyczajony do wysokie-
go ciśnienia, co trochę nam pomoże; jest też przyzwyczajony do środowiska górnej warstwy
chmur, co pomoże nam tym bardziej.
Wolfe potrząsnął głową. Błysk światła przesunął się po jego łysej czaszce.
– Tak mało wiemy o Rustum – zadumał się. – Pierwsza ekspedycja zaledwie zbada-ła
powierzchnię tej jedynej wyżyny, wznoszącej się nad tym jednym kontynentem. My, kolo-
niści, byliśmy zbyt zajęci urządzaniem się tu i walką o przeżycie, żeby zajmować się doda-
tkowo badaniami. Pamiętam, jak na Ziemi wszyscy rozmawiali o tej planecie bez zająknięcia,
jak gdyby była czymś w rodzaju miasta, czy całym światem! Specjalistyczna wiedza
Svobody, jego lata doświadczenia, mogą wypełnić zaledwie jeden paragraf w stutomowym
geograficznym dziele, które może kiedyś opisze Rustum.
– Niech pan przestanie gadać o truizmach! –zgrzytnął Coffin.
– Dobrze – Wolfe podniósł swą otyłą postać zza biurka i ruszył z zaskakującą lekko-ścią
w stronę drzwi. – Mój służbowy pojazd jest zaparkowany na zewnątrz. Zobaczymy się teraz
ze Svobodą.
79
4
Raksh, zewnętrzny księżyc Rustum, zaczął wschodzić, gdy Wolfe wylądował. W swoim
położeniu najbliższym planety i prawie w pełni, miał średnicę dwukrotnie większą, niż
Księżyc widziany z Ziemi. Miał cętkowaną tarczę koloru miedzi, której światło wyłaniało z
mroku odległe, śnieżne szczyty i migotało na oszronionej trawie. Poruszał się od zachodu.
Potrzebował pięćdziesięciu trzech godzin, żeby zakończyć swój cykl, prawie dwa razy tyle,
ile wynosił czas jego obiegu dookoła Rustum – można więc było obserwować jak zmienia
rozmiary i fazy.
Mniejszy księżyc, Sohrab, także poruszał się od zachodu i także można było śledzić jego
fazy, ale przecinał niebo nisko na południu.
Mając przed oczyma to podwójne widowisko, można się było spodziewać, że gwiazdy
wypiszą na niebie alfę i omegę, ale one lśniły tylko, lekko przyćmione przez gęste powietrze.
Poza regionem Eridanus, niewidocznym z Wysokiej Ameryki, widać było konstelacje
Oriona, Draco, Wielkiej Niedźwiedzicy i Kasjopei – wszystkie pamiętane z nocy na Ziemi.
Trzeba by astronoma, żeby uchwycić drobne odchylenia. (Cóż, samo Słońce leżało tuż ponad
Boötes, kiedy Raksh nie zaćmiewał jego słabego blasku). Dwadzieścia lat świetlnych, czter-
dzieści lat podróży, znaczyło w przestrzeni galaktyki tak niewiele.
Coffin drżał, kiedy wysiadał z pojazdu. Jego oddech zamarzał w mroźnym powietrzu.
Światło księżyca padało zimne i jakby nierealne na ogród otaczający dom, oblewało srebrem
liście okazałego dębu i rzucało cień niewielkiego zagajnika na pokryty lodem staw. Opu-
szczone jesienią gniazdo jakiegoś ptaka, pokryte teraz żywymi świecącymi grzybami, wisiało
na drzewie jak latarnia chochlika. Niebieskawe światło padało smugą na oddalony las, z
którego dochodził głos śpiewającej jaszczurki, przywodzący na myśl trzy takty jakiejś starej,
szkockiej melodii. Wiatr, niespieszny ale mocny, wstrząsał uschłymi liśćmi z dźwiękiem
niepodobnym do października w Nowej Anglii, ani do niczego słyszanego kiedykolwiek na
Ziemi.
Poza tym – w przeciwieństwie do wiosny i lata, kiedy dzikie życie na Rustum wypeł-niało
noce trelami, krakaniem, rechotem i innymi odgłosami – było cicho. Odgłos kroków
dźwięczał głośno na zamarzniętej glebie. Coffin był bardziej wdzięczny, niż się do tego przy-
znawał, gdy drzwi otworzyły się i owiało go ciepło.
– Ależ... Proszę wejść! – powiedziała Judith Svoboda.
– Nie spodziewałam się...
– Czy Jan jest w domu? – spytał Wolfe.
– Nie, jest w kopalni – obserwowała ich przez dłużącą się chwilę. Krew zaczęła odpływać
jej z twarzy. – Zadzwonię do niego – powiedziała.
Kiedy była przed wideofonem, Coffin przysiadł na brzegu krzesła. Wolfe, bardziej swo-
bodny, usiadł na kanapie, która jęknęła pod jego ciężarem. Salon był większy niż przeciętny.
Z sufitem z surowych belek, kamiennym kominkiem i dywanem z gałganów, wydawał się
Coffinowi tak znajomy, że musiał przygryźć wargi i uświadomić sobie, że takie domy dawno
80
zniknęły już z Ziemi.
Teraz, kiedy metodą fotodruku można było robić powiększone kopie z mikromateria-łów,
prywatne księgozbiory powracały. Svobodowie mieli pełne półki, a były to dzieła auto-rów
jak Omar Khayyam, Rabelais i Cabell – leżały także tam, gdzie mogły dostać do nich dzieci.
Judith zajrzała do salonu.
– Wróci tak szybko, jak tylko będzie mógł – powiedziała. – Musi sam wyłączyć
automatyczny czerpak, bo Saburo jest zajęty przy pilotującej koparce. Coś się stało z ich
komputerem – zawahała się. – Czy zrobić panom herbaty?
– Nie, dziękuję – powiedział Coffin.
– Tak, jak najbardziej – powiedział Wolfe. – A jeśli trochę twoich sławnych wiśniowych
ciasteczek leży przypadkiem gdzieś w zapomnieniu...
Rzuciła mu uśmiech, raczej wdzięczny niż uprzejmy.
– Na pewno – powiedziała i zniknęła w kuchni. Wolfe sięgnął do najbliższej półki, wybrał
książkę i zapalił nowe cygaro.
– Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek zrozumiał Dylona Thomasa – powiedział. – Ale
podoba mi się jego styl. Poza tym wątpię, czy chciał, żeby go rozumiano.
Coffin siedział wyprostowany, patrząc w ścianę.
Wkrótce Judith wróciła z tacą. Wolfe popijał głośno herbatę.
– Wyśmienita – oznajmił. – Ty, moja droga, masz honor być pierwszą damą na Rustum,
która odkryła prawdziwą sztukę parzenia herbaty. Pomijając to, że liście zebrane tutaj
nabierają szczególnego posmaku. Zresztą, jest dwudziestostopniowa różnica w tempera-turze
wrzenia wody. Jakiej mieszanki używasz? Chyba, że to tajemnica?
– Nie – powiedziała zamyślona. – Napiszę ci przepis... Proszę wybaczyć bałagan.
Przygotowania weselne, wiecie. Przyjęcie ma się zacząć jutro, po wschodzie słońca, zresztą
obaj oczywiście macie zaproszenia... – przerwała. – Tak mi przykro, panie Coffin.
– Nie szkodzi – powiedział; uświadomił sobie, że palnął głupstwo, ale nie wiedział, jak to
naprawić.
Judith chyba tego nie zauważyła.
– Byłam w kontakcie z Teresą – powiedziała. – Myślę, że nie byłabym w stanie przyjąć
takiej wiadomości tak mężnie jak ona.
– Jeżeli to musiało się stać – powiedział Coffin – dzięki Bogu, że nie zdarzyło się to jej
naturalnemu dziecku.
Judith zarumieniła się z oburzenia.
– Myśli pan, że jest to jakaś różnica – dla niej? – wykrzyknęła.
– Nie. Przepraszam – potarł oczy brzegiem dłoni. – Jestem tak wyczerpany, że na-wet nie
wiem, co mówię. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Zamierzam kontynuować poszuki-wania
dopóki... przynajmniej dopóki nie dowiemy się, co się stało.
Judith spojrzała na Wolfe'a.
– Jeżeli Danny nie żyje – zaczęła niepewnie. – Myślę, że powinien pan jak naj-szybciej
postarać się o drugie eksogenne dziecko dla Teresy.
– Jeżeli ona zechce – odezwał się burmistrz. – Danny przekroczył minimum wyma-
ganego wieku. Teresa nie musi brać drugiego.
81
– Musi, chce tego z głębi duszy. Znam ją. Jeżeli o to nie poprosi, niech pan ją zmusi. Musi
wiedzieć, że... że nie przegrała.
– Też pan tak myśli, Josh? – zapytał Wolfe.
Coffin zaczerwienił się po uszy. Rozmawiali o jego prywatnych sprawach. Jednak mieli
dobre intencje; poza tym nie ośmieliłby się obrazić żony Jana Svobody.
– W każdym wypadku – udało mu się wykrztusić. – Sądzę, że taka adopcja byłaby naszym
obowiązkiem.
– Do diabła z obowiązkiem! – nie wytrzymała Judith.
Zmęczenie sprawiło, że wziął nad nim górę stary nawyk traktowania kobiet, jak
opóźnionych w rozwoju dzieci.
– Czy pani nie rozumie? Trzy tysiące kolonistów nie skupia w sobie wystarczającej puli
genów, która zapewniłaby przetrwanie gatunku. Zwłaszcza na nowej planecie, gdzie
potrzebne jest maksymalne zróżnicowanie typów ludzkich, żeby rasa mogła się zaadoptować
w ciągu minimum generacji. Eksogenni, kiedy będą już poczęci, adoptowani i osiągną
dojrzałość, będą stanowić milion dodatkowych przodków dla nowego pnia ludzkości. Oni są
potrzebni.
– Judith posiada wystarczającą wiedzę – powiedział Wolfe.
– Och. Oczywiście. Nie chciałem... To znaczy... – Coffin zacisnął pięści. – Proszę o
wybaczenie, pani Svoboda.
– Bardzo słusznie – powiedziała, ale powiedziała to ciepło.
Coffin nie sądził, żeby była zirytowana jego foux pas. Ale czym wobec tego? Tym, że
nazwał eksogenne dzieci obowiązkiem? No ale czy nie było to prawdą?
Cisza przedłużała się. Ulgą było usłyszeć przyjazd Jana Svobody. Najpierw słychać było
przyciszony brzęk, który przekształcił się w stały pomruk, kiedy wagon zbliżał się równo po
szynach. Przewidując tę drogę transportu, Jan wybudował swój dom obok linii kolejowej
przewożącej rudę z jego kopalni żelaza do walcowni stali w Anchor.
Hałas wzmógł się na nowo i oddalił, kiedy Svoboda odesłał wagon z powrotem. Szty-
wnym krokiem wszedł do domu. Spodnie miał wybrudzone smarem, a bluzę czerwoną od
hematytu.
– Dzień dobry – powiedział szorstko.
Coffin podniósł się. Uścisk ich dłoni był krótki.
– Panie Svoboda...
– Słyszałem o chłopcu. To bardzo smutne. Sam przyszedłbym pomóc go szukać, ale Izzy
Stein powiedział mi, że pańscy sąsiedzi mogą przeszukać terytorium.
– Tak. Gdyby tylko zechcieli – Coffin wyrzucił z siebie to, co powiedział Wolfe'mu.
Svoboda spojrzał na żonę, na burmistrza i znów na żonę. Judith stała trzymając rękę przy
ustach i wpatrując się w niego wielkimi oczyma. Svoboda zmieszał się i rzekł bez-barwnie:
– Więc chce pan, żebym ja poszedł z panem, w dół Urwiska? A jeżeli chłopiec poszedł
tamtędy, to najprawdopodobniej już nie żyje! Wiem, że brzmi to okrutnie, ale tak jest.
– Czy jest pan pewien! – spytał Coffin. – Czy może pan zostać w domu i być prze-
konanym, że nie mógł go pan uratować?
– Ależ... – Svoboda zacisnął ręce w kieszeniach, spojrzał w podłogę i znów podniósł
82
wzrok. Jego mięśnie policzkowe drgały. – Bądźmy dalej brutalnie szczerzy – powiedział. –
Moim zdaniem, prawdopodobieństwo odnalezienia chłopca jest znikome, podczas gdy
prawdopodobieństwo, że kilku poszukujących zostanie rannych lub zabitych, jest całkiem du-
że. Wydaje się to nędzną polityką, ale nie na Rustum, gdzie każde ręce są potrzebne do pracy.
W Coffinie wezbrała złość.
– Tak, panie Svoboda. Nazwałbym ten rodzaj szczerości – brutalnym.
– Tak samo jak pańską tezę z roku chorób, że nie powinniśmy usypywać kopców
zmarłym, ale pozwolić tym żywiącym się padliną diabłom, żeby ich odkopały i pożarły?
– Mieliśmy wtedy dużo większe niedobory ludzi. A to nie robiło żadnej różnicy zmar-łym.
– Ale ich rodzinom tak. A w ogóle dlaczego wybrał pan mnie, na litość boską? Jestem
zajęty!
– Przygotowania weselne – warknął Coffin.
– Można to przełożyć... jeżeli musisz iść – wyszeptała Judith.
Svoboda podszedł do niej, ujął jej obie ręce i najłagodniej jak potrafił zapytał:
– Czy myślisz, że powinienem?
– Nie wiem. Ty musisz zadecydować, Jan – uwolniła się od niego. – Ja nie jestem na tyle
odważna.
Nagle wyszła z pokoju. Słychać było, jak biegnie korytarzem w kierunku sypialni.
Svoboda zerwał się, by za nią pobiec, ale zatrzymał się i obrócił do Coffina i Wolfe'go.
– Zostaję przy mojej decyzji – rzekł ostro. – Czy ktokolwiek ma odwagę nazwać mnie
tchórzem?
– Myślę, że powinieneś to jeszcze rozważyć, Jan – powiedział Wolfe.
– Ty? – Svoboda był zaskoczony.
Coffin nieomal mu zawtórował. Obaj wpatrywali się w korpulentną postać na kanapie. To
był burmistrz, który głosował przeciwko pogrzebowym kopcom w roku chorób; który
przekonał farmerów, żeby zrezygnowali z planów wytępienia wołków zbożowych, ponieważ
lepiej będzie znosić znane szkodniki niż dopuścić, by następne pokolenia cierpiały nieznane
konsekwencje błędnej ekologii; który rozstrzygając spór sądowy na korzyść Gonzalesa, prze-
kupił go, żeby porzucił swój niepraktyczny plan zatamowania rzeki Smoky; który, przejmując
kapitał Tregennisa w astronomicznej partii pokera, powstrzymał go od założenia fabryki
maszyn do prania, która na tym etapie pochłonęłaby zbyt wiele rąk do pracy...
– Nie wydaje mi się, żeby szanse były takie marne – rzekł Wolfe.
Svoboda zmierzwił włosy. Pot zaczął spływać mu na czoło.
– Nie chcę zostawić chłopca – zaprotestował. – Gdybym myślał, że są jakiekolwiek
szanse, że jest żywy, oczywiście poszedłbym. Ale nie ma szans! A ja mam żonę i dwoje
własnych dzieci, które są jeszcze małe i... Nie. Przykro mi jak diabli. Długo nie będę mógł
spać spokojnie. Ale nie zamierzam zejść w dół Urwiska. Nie mam prawa.
Coffin wysilił się, żeby przyznać:
– Jeśli w ten sposób pan to widzi, muszę wierzyć, że postępuje pan zgodnie z sumie-niem
– czuł się tak przytłoczony, jakby tona żelaza spoczywała mu na barkach. – Chodź-my, panie
Wolfe.
Burmistrz podniósł się.
83
– Chciałbym zamienić z Janem słowo na osobności, jeżeli żaden z was nie ma nic
przeciwko temu – powiedział. Ujął gospodarza za ramię i poprowadził go do sieni, zamyka-
jąc za sobą drzwi.
Coffin opadł na krzesło. Nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. O Boże, znaleźć się
znowu w kosmosie! Głowa opadła mu bezwładnie na oparcie krzesła, zamknął piekące oczy.
Słuch miał lepszy niż przeciętny. Kiedy ściszony głos Wolfe'go wciąż docierał do niego
zza drzwi, próbował wstać i odejść z zasięgu słuchu, ale wola i siły opuściły go. To nie miało
znaczenia. Nic nie miało. Słyszał, jak burmistrz mówi:
– Jan, powinieneś to zrobić. Przykro mi odkładać ślub twojej córki, a jeszcze bardziej
przykro ryzykować twoje życie. Ale ty jesteś jedynym człowiekiem, który może uratować
tego chłopca, lub znaleźć jego ciało i wrócić żywy. To musisz być ty.
– Nie – powiedział Svoboda ponuro – nie możesz mnie zmusić. Nasza społeczność nie ma
żadnych konstytucjonalnych żądań w stosunku do obywateli, z wyjątkiem przypadku
wyraźnego publicznego zagrożenia. To nie jest ten przypadek.
– Jednak twoja reputacja...
– Nonsens. Sam musisz wiedzieć, że zrozumie mnie każdy człowiek z Wysokiej Ameryki!
– Svoboda zaczął tracić kontrolę. – Jezu, Theron! Daj spokój! Przeszliśmy razem tak długą
drogę... odkąd zaczęliśmy organizować ludzi na Ziemi... Nie zrujnowałbyś tego teraz,
prawda?
– Oczywiście, że nie. Mam na myśli reputację, którą chcę żebyś zdobył: reputację
bohatera. Co, pomijając egotyzm i przyjemność sprawioną rodzinie, będzie bardzo użyteczne.
Przy naszym braku rąk do pracy, szef, który chce zdobyć pracowników, musi być popularną
figurą. Mówiłeś, że chcesz poszerzyć swoje operacje.
– Nie tak bardzo. Theron, odpowiedź brzmi: nie; i boli mnie bardzo, że muszę to
powtarzać. Idź do domu.
Wolfe westchnął.
– Zmuszasz mnie. Nie zawsze lubię szantażować ludzi.
– Hmm?
– Wiem o tobie i Heldze Dahlquist, pewnej letniej nocy.
– C... c... co? Kłamiesz!
– Ejże, synu. Informacje, które do mnie docierają, zostają u mnie... przez większość czasu.
Ale mam sposoby, żeby udowodnić to, co twierdzę. Naturalnie, bardzo nie chciałbym zranić
twojej żony...
– Ty ohydny tłuściochu! To nic nie znaczyło. Oboje byliśmy pijani, a... a pomyśl o jej
mężu! Zraniłbyś go jeszcze bardziej niż Judy. Wiesz o tym? To dobry facet. Było mi nawet
bardziej przykro z jego powodu, niż z powodu mojej żony. To był tylko jeden z tych choler-
nych impulsów... Helga i ja... Musisz trzymać swoją kłapiącą gębę na kłódkę.
– Na pewno. Jeżeli zgodzisz się spróbować uratować Danny'ego.
Coffin po raz drugi spróbował wstać. Tym razem udało mu się. Nie chciał słuchać dalej tej
rozmowy. Podszedł do okna i spoglądał na zewnątrz, nienawidząc Rustum, gardząc Svo-bodą
i czując cały ciężar swojej własnej winy.
Drzwi za jego plecami otworzyły się. Wszedł Svoboda. Mówił coś z błyskiem wesoło-ści,
84
która zupełnie zbiła z tropu Coffina.
– ... i dzięki. Jesteś nędzną kreaturą, ale nie jest mi z tego powodu zbyt przykro –
przerwał. – Będę u pana na godzinę przed wschodem słońca, panie Coffin.
5
Wschodnia część płaskowyżu, zwana Wysoką Ameryką, nie opadała łagodnie w dół jak
inne brzegi, ale kończyła się nagłym, gwałtownym spadkiem. Kilometr za kilometrem
rozciągały się tam rzędy urwistych skał, zakończonych szeregiem przepaści. Tak wyglądał
krajobraz aż do miejsca, gdzie chmury skrywały niższe zbocza. Człowiek mógł znaleźć drogę
tylko tam, gdzie uskok rozłupał skały, a sto milionów lat wyżłobiło rozpadliny. Niewielu tego
próbowało i żaden nie doszedł daleko.
Urwisko zajmowało brzeg płaskowyżu na odcinku pięciu kilometrów. W miarę scho-
dzenia w dół poszerzało się. Chociaż Svoboda często oglądał ten widok, patrzył teraz w dół z
uczuciem grozy.
Poranne niebo, purpurowe na zachodzie, gdzie kilka ostatnich gwiazd migotało nad
garbem Centaurusa, jasno-niebieskie w zenicie, do którego zbliżał się blednący Raksu i pra-
wie białe na wschodzie, kontrastowało z mrokiem ogromnej, spokojnej wyżyny, gdzie tylko
wierzchołki drzew bieliły się, gdy padło na nie światło. Ściana skalna pod jego stopami była
szaroniebieska z czerwonymi i żółtymi smugami złóż minerałów. Gdzieniegdzie rosły karło-
wate drzewa, którym jakoś udało się zapuścić korzenie. Jeszcze niżej, coraz bardziej spadają-
ce zbocza były pokryte twardą skorupą. Naprzeciwko niego nie było nic, prócz zimnego
powietrza. Później dopiero oko mogło uchwycić turnie na przeciwległym brzegu przepaści. W
pierwszych promieniach słońca skały zaczęły rzucać swoje skomplikowane cienie. Jakiś ptak,
wielki jak ziemski kondor, krążył nad Urwiskiem. Jego pióra błyszczały jak stal.
– Tędy – powiedział Coffin. Zabrzmiało to głośno i nieprzyjemnie w panującej ciszy.
Drobne kamyki odskakiwały grzechocząc spod jego butów i spadały w przepaść.
Svoboda cofnął się mozolnie. Plecak na ramionach i pistolet u biodra sprawiały, że czuł
się jakby wrastał w ziemię. Podobnie jak Coffin, Svoboda był ubrany jak na ciężką wyprawę,
w brązowo-zielone spodnie szyte domowym sposobem i koszulę z wełny; rynsztunku kuchen-
nego i ekwipunku do spania mógłby mu pozazdrościć sam Daniel Boone.
Pierwsze ekspedycje kolonistów wypracowały specjalne techniki poruszania się na dzi-
kich terytoriach. Kłopot w tym, że były one stosowane tylko na płaskowyżu. Gdy dochodzili
do Urwiska, badacze rzucali tylko krótkie spojrzenia na lasy pod chmurami, wzruszali ramio-
nami i zawracali. Za dużo było pracy na wyżynach, żeby schodzić na tereny, gdzie trudno
było oddychać. W zeszłym roku John O'Malley zszedł samolotem do poziomu morza i wrócił
bez żadnych strasznych dolegliwości, prócz okropnego bólu głowy. Ale niewielu ludzi posia-
dało taka tolerancję na większe stężenia dwutlenku węgla i azotu. Sam O'Malley wątpił, czy
przeżyłby tam wiele dni. „Tak samo jak Danny” – skrzywił się Svoboda. Nie chciał znaleźć
ciała chłopca. Prawdopodobnie byłoby już w rozkładzie, jeżeli wcześniej nie znalazły go
85
padlinożerne zwierzęta albo kruki.
– Tutaj – odezwał się Coffin. – Tu psy straciły jego ślad.
Svoboda przyjrzał się temu miejscu. Stali pośrodku pasa, wzdłuż którego wyżyna prze-
chodziła w skalną ścianę. Urwisko usiane było wielkimi głazami, wyżłobienia szły stromymi i
krętymi szlakami w dół, a ich ukośne ściany zamieniały się w skalne zbocza. W dole rozcią-
gały się chmury.
Svoboda nie zwrócił na nie uwagi, gdy pierwszy raz spojrzał na Urwisko. Były niczym,
tylko bielą gdzieś daleko pod jego stopami. Ale teraz unosiły się wyżej. Rąbek tarczy Eridani
był już widoczny. Świecił oślepiająco nad pofalowaną na wschodzie równiną. Długie, kilome-
trowe cienie pełzły powoli w stronę Svobody. Mgła zaczęła unosić się nad kanionem, wypeł-
niając go od ściany do ściany. Szczyty szarych skał tonęły w złotawej poświacie. Svoboda
wciągnął powietrze. Od lat nie widział już wschodu słońca nad Urwiskiem. Przypomniało mu
to, ile piękna było na Rustum: letnie lasy, wodospady Elvenveil, jezioro Royal turkusowe
rankiem i ametystowe wieczorem, podwójne światło księżyca drżące nad Rzeką Imperatora...
Pomimo wszystko, był zadowolony, że przybył tutaj. Ale nie chciał zakończyć swych dni w
Urwisku.
– Danny siadywał zwykle na tej skale porośniętej widłakami – powiedział Coffin. – Zdaje
mi się, że musiał wymyślać sobie jakieś dziwne historie o tym, co znajduje się pod chmurami.
Przynajmniej kiedy był mały snuł takie fantazje. Oczywiście odwodziłem go od tego.
– Dlaczego? – spytał Svoboda.
– Co? – Coffin zamrugał oczami. – Dlaczego nie... Ale to rodzaj rzeczy... To są fałszywe
złudzenia! Pan, jako Konstytucjonalista...
-
Anker nie twierdził nigdy, że radość i fantazja są fałszywe – warknął Svoboda, ale
powstrzymał złość. – Cóż, nie będziemy dyskutować o teoriach wychowywania dzieci. Szedł
już pan kiedyś tędy?
Coffin skinął głową.
– Zbadałem dokładnie kilka kilometrów w dół i zszedłem mniej więcej dwa razy niżej,
szukając wczoraj. Dalej... – wzruszył ramionami – Będziemy musieli zobaczyć.
Wyciągnął z kieszeni bransoletkę lokacyjną i położył na skale, z której kiedyś Danny
obserwował złoty dym. Sygnały z nadajnika w bransoletce miały umożliwić im odnalezienie
drogi powrotnej i lepszą orientację w terenie.
– Chodźmy.
Coffin ruszył wzdłuż brzegu wąwozu. Svoboda podążał za nim. Mgła rozlała się jak rzeka,
zasłaniając teraz słońce. Jej opary unoszone przez rozgrzane powietrze będą jeszcze
godzinami wisiały nad brzegiem Urwiska. Mężczyźni nie mogli dłużej czekać. W każdym
razie i tak musieli prowadzić poszukiwania w takich warunkach. Cieplejsza niż Ziemia i z
większą powierzchnią oceaniczną, Rustum w niektórych częściach stale przykryta była war-
stwą chmur. Wysoka Ameryka położona była korzystnie za wysokimi szczytami Centaura i
Herkulesa, mając w ten sposób umiarkowaną wilgotność. Badania jeszcze tego nie dowiodły,
ale możliwe było, że warstwa chmur oddzielała dwa różne ekologiczne pasy.
Svoboda skoncentrował się na stawianiu stóp. Kamyki zsuwały się spod jego pięt i
zatrzymywały tuż przed czubkami jego butów z diabelską precyzją. Przez rzędy wielkich
86
głazów trzeba było przechodzić z trudem, turnie należało omijać, przez kolczaste zarośla
ostrożnie się przeciskać, a po stromiznach powoli się opuszczać.
Po pewnym czasie weszli w strefę, gdzie skraplało się powietrze. Szare krople wirowały
dokoła. Coffin, idący przed nim wyglądał jak cień, a szczyty skał majaczyły z prawej i lewej
strony jak zakapturzone duchy.
Po długiej chwili Svoboda zawołał:
– Czy jest jakiś sygnał z nadajnika?
Coffin automatycznie spojrzał na czarną kasetkę przypiętą do plecaka. Ustawił odbior-nik
na długość fal bransoletki Dannego. Antena chwiała się na wszystkie strony na swojej osi.
– Na pewno nie – odpowiedział. – Nie doszliśmy nawet tak daleko jak zaszedłem wczoraj.
Niech pan się nie obawia, powiem panu jak złapię sygnał.
– Nie musi pan mówić tym tonem – zwrócił mu uwagę Svoboda. – Prosił mnie pan o
pomoc.
– Danny prosił o pomoc nas obu.
– To nie czas na sentymentalizm. Zwłaszcza tak kiepski jak ten.
Coffin przystanął i obrócił się. W jednej chwili twarz posiniała mu z wściekłości, a pięści
zacisnęły się.
Serce Svobody stanęło. „Lepiej, jeżeli przeproszę...”
– Boże, dodaj mi sił – powiedział Coffin. Znów zaczął posuwać się naprzód.
„Nie tego kołtuna” – zdecydował Svoboda.
W miarę jak się posuwali, gwałtowny wiatr zaczął huczeć im w uszach, rozdzierając mgłę,
ale nie mogąc jej całkiem odsunąć. Grunt robił się coraz bardziej wilgotny, aż zaczął
połyskiwać w gęstym mroku. Małe strugi wypływały spod każdego kamienia, strumyki prze-
cinały się wzajemnie, źródła biły co kilka metrów. Głośny, pluszczący hałas wodospadów
dawał się słyszeć od strony ścian skalnych, niewidocznych w zagęszczonych oparach mgły.
Tu nie było już roślin. Zdawało się, że mężczyźni są jednymi żywymi istotami.
– Niech pan zatrzyma się na chwilę – powiedział w końcu Svoboda.
– Co się stało? – głos Coffina był jakby rozmazany przez wilgoć.
– Jesteśmy w stałej strefie chmur. Czy doszedł pan kiedykolwiek tak daleko?
– Nie. Co z tego?
– Cóż, mój własny pokład jest na nieco większej wysokości, dzięki Bogu. Ale od cza-su
do czasu, z tej czy innej przyczyny, muszę schodzić w dół do tego poziomu, albo nawet niżej.
Znam raporty poprzednich ekspedycji badawczych. Wkraczamy w niebezpieczny rejon.
– Czego mamy się bać? Ten obszar jest całkiem martwy.
– Niezupełnie. W każdym razie podłoże będzie śliskie, powiewy wiatru niezwykle silne,
skały jeszcze bardziej strome, a my sami na wpół oślepieni. Lepiej rozplanujmy wcze-śniej
nasze następne ruchy. Poza tym czas już żeby odpocząć i coś przekąsić.
– Kiedy Danny może umiera?
– Niech pan ruszy głową. Nie będziemy mogli mu pomóc, jeżeli sami będziemy krań-
cowo wyczerpani.
Svoboda przykucnął i wyciągnął swoją paczkę. Po chwili Coffin niechętnie przyłączył się
do niego. Rozciągnęli derki, żeby usiąść, podzielili się tabliczką czekolady i rozżarzyli
87
kapsułę termiczną pod czajnikiem z herbatą.
Nie było żadnej medycznej przyczyny, żeby przegotowywać tutaj wodę, choć miejsce
było prawdopodobnie najbardziej cuchnącym nizinnym mokradłem.
Tych kilka tubylczych chorób, na które zapadali ludzie, brało się z powietrza. Była to
dobra strona tutejszej struktury biochemicznej. Złą stroną było to, że bardzo niewiele roślin
nadawało się do jedzenia. Pewna liczba zwierząt była jadalna, gdyż żołądek ludzki był w sta-
nie rozłożyć większość obcych protein. Ale żadne z nich nie miało wielu składników odży-
wczych, a wiele było tak trujących, jak przeciętne rośliny. Jeszcze gorsze było to, że niektóre
ze zwierząt mięsożernych odkryły, że smakuje im ludzkie mięso.
Svoboda chciał napić się herbaty, bo zmarzł, przemókł i był zmęczony.
– W pasie chmur panuje znaczna erozja – powiedział. – Skały są kruche. Lepiej
przypnijmy raki i zwiążmy się liną. – Westchnął – Niech się pan nie obraża, ale wolałbym
mieć bardziej doświadczonego partnera niż pan.
– Mógł pan przecież zabrać Hirayamę, prawda?
– Nie zrobiłem tego. Poszedłby, gdybym go poprosił, ale nie poprosiłem go. Nawet mu nie
powiedziałem.
Coffin zacisnął szczęki. Poza szumem wiatru i kapaniem wody nie dochodził żaden
dźwięk. Kiedy Coffin opanował swą złość, odezwał się tępym głosem:
– Dlaczego? Im większa grupa i im bardziej doświadczeni we wspinaczce są uczestni-cy,
tym większe są szanse.
– Tak. Ale Saburo też ma rodzinę. Gdybym ja umarł, on będzie prowadził dalej kopal-nię i
w ten sposób zapewni mojej rodzinie jakiś dochód.
– Pańska rodzina mogłaby pracować. Ta planeta aż prosi się o ręce do pracy.
– Nie chcę, żeby Judy musiała pracować. Ani moje dzieci, dopóki nie dorosną.
– Innymi słowy, wolałby pan, żeby byli pasożytami?
– Na Boga! – Svoboda uniósł się. – Cofnie pan te słowa, albo wracam natychmiast do
domu.
– Nie może pan – burknął Coffin.
– Mogę, do diabła!
– Pan i burmistrz Wolfe... Niech się pan cieszy, że pana grzech nie został ukarany w
gorszy sposób.
– Ty nędzny, podsłuchujący szczurze! Wstawaj! No dalej, wstawaj i walcz, zanim kopnę
cię w twój bebech!
Coffin potrząsnął głową.
– Nie. To nie jest miejsce na walkę.
Mgła kłębiła się i wirowała. Herbata w czajniku zaczęła wrzeć. Coffin odstawił czajnik.
Svoboda stał nad nim oddychając ciężko.
Powoli głowa Coffina opadła. Policzki paliły go ze wstydu.
– Przepraszam – wymamrotał. – Nie miałem zamiaru podsłuchiwać. Nie mogłem nic na to
poradzić. To nie moja sprawa. Na pewno nie powinienem tego wspominać. Nigdy już tego nie
zrobię.
Svoboda zapalił papierosa, przykucnął i nie odzywał się dopóki herbata nie była gotowa i
88
nie wziął do ręki pełnej filiżanki. Wtedy, wzrokiem unikając Coffina, powiedział:
– W porządku. Zgadzam się, to nie jest miejsce na kłótnie. Ale niech pan nie nazywa
mojej rodziny pasożytami. Czy to pasożytowanie dla kobiety – dla wdowy – utrzymywać
dom i wychowywać dzieci? Czy uczeń w szkole jest pasożytem?
– Sądzę, że nie – powiedział Coffin nieszczerze.
– To poniekąd konflikt kulturowy między nami – zauważył Svoboda próbując się
uśmiechnąć i rozładować atmosferę. – Wy, farmerzy macie tendencje do niezgody z nami,
przedsiębiorcami, dlatego, że prześcigamy was w mechanizacji, co ciągle jest w cenie. Ale
istnieje także podstawowa różnica w rozwoju naszych postaw. Sądzę, że to nieuniknione.
Większość naukowo wykształconych ludzi kierowała się zwykle do pracy w dziedzinach nie-
rolniczych. I są oni bardziej pragmatykami i hedonistami. Często słyszy się jak farmerzy nie-
pokoją się, że Wysoka Ameryka zamieni się w drugą zmechanizowaną proletariacką Ziemię.
– To jedna z przyczyn, dla których wybrałem farmę, pomimo mojej dawnej pracy –
przyznał Coffin.
Svoboda gapił się przed siebie.
– Jeszcze przez stulecia nie będziemy musieli martwić się o to – powiedział. – Mamy cały
świat do zdobycia.
– Nie mamy całego świata – zauważył Coffin. – Mamy kilka wyżyn, większość
pustynnych. Wypełnimy je ludźmi w ciągu następnych kilku generacji. I co później? Musimy
zabezpieczyć się przed tym czasem. Zbudować kulturę, która nie wpadnie w tą samą pułapkę,
co Ziemia.
– Tak, słyszałem już wcześniej ten tok rozumowania. Osobiście nie widzę, jak chce pan
skierować ewolucję kultury na określone tory, nie tracąc jednocześnie wolności, po którą tu
przybyliśmy.
– Może to prawda. Moim zdaniem niebezpiecznie przecenia pan wolność, no ale ja nigdy
nie byłem Konstytucjonalistą. Mogę tylko pana zapewnić, że wolność wymaga wolnej
przestrzeni. W jaki sposób człowiek mógłby być indywidualnością, jeżeli nie miałby miejsca,
gdzie mógłby być sam ze swoim Bogiem? A Wysoka Ameryka straci wolne przestrzenie w
ciągu stulecia lub dwóch.
– Kiedyś będą tu ludzie mogący żyć na poziomie morza. Natura wytworzy takie poko-
lenie.
– Za tysiąc lat? Marny z tego pożytek. Pańskie idee wolnościowe i mój indywidualizm (a
to nie to samo) będą już dawno wymarłe.
Oczy Coffina pobiegły za spojrzeniem Svobody, ku mokrej pustce przed nimi.
– Ciekawe, co znajdą ludzie tam na dole.
– Każdego to zastanawia.
– Hmm... Zdawało mi się, że pan zauważył przed chwilą, że ta warstwa chmur ma swoje
własne formy życia. – Coffin z całych sił starał się nie rozmawiać na tematy osobiste.
Svoboda był z tego zadowolony.
– Czy nie słyszał pan o planktonie nebularnym? Cóż, nie sądzę, żeby pan coś o nim
wiedział, bo rzadko znajduje się tak wysoko. Niewiele o nim wiadomo, poza tym, że składa
się z drobnych organizmów roślinnych, zwierzęcych i pośrednich, które pływają w stałej stre-
89
fie chmur. Moja własna teoria na ten temat jest taka, że wiatr odrywa cząstki górnych skał,
gęste powietrze przenosi je do tego poziomu, gdzie krople wody rozkładają niektóre ich mine-
rały. Nie sądzę, żeby takie zjawisko mogło wystąpić na Ziemi, ale tutaj, gdzie mamy gęstą
stałą warstwę chmur i atmosferę, która może utrzymać większe krople wody, tu w chmurach,
można otrzymać pokaźną koncentrację jonów minerałów. I oczywiście jest tu dwutlenek
węgla oraz, choć na pewno nie przyszłoby to panu do głowy, obfitość światła słonecznego.
Dlatego przypuszczam, że mikroskopijne formy życia rozwinęły się i żyją na tej mineralnej
zupie; a nieco większe ustroje rozwinęły się i żerują na mniejszych i tak dalej. Oczywiście, to
bardzo chwiejne formy życia, jak można się spodziewać. Byłbym zdziwiony, gdyby przecię-
tnie dziesięć żywych minerałów wielkości główki szpilki wypadało na metr sześcienny. Ale
jest tutaj życie. Są tu nawet gigantyczne formy, przerastające człowieka rozmiarami (jeżeli
nie wagą), które pasą się na tym.
– Ma pan na myśli powietrzne morświny? Słyszałem o nich co nieco.
– Nieczęsto się je widuje. Ja widziałem je kilka razy w ciągu tych lat. Ściśle mówiąc,
wczoraj zobaczyłem jednego w okolicy kopalni. Ale jest zrozumiałe, że jeżeli żyją na nebu-
larnym planktonie, muszą być rzadkimi okazami. Obserwowałem je przez lornetkę. Mają
kształt grubego cygara, a poruszają się chyba przez rodzaj odrzutu. Przypuszczam, że utrzy-
mują się w górze wypełniając wewnętrzny pęcherz biologicznie wytworzonym wodorem.
Wciągają powietrze, zatrzymują plankton i wypuszczają powietrze, zdobywając w ten sposób
napęd. Są powolne, głupie i nieszkodliwe, ale cholernie interesujące. Bardzo chciałbym prze-
prowadzić sekcję któregoś z nich.
Coffin skinął głową.
– Jakiekolwiek może być przeciętne stężenie planktonu – zauważył – burzliwość
powietrza na pewno wywołuje miejscowe koncentracje. A tam, gdzie prąd powietrza porusza
się normalnie w górę, wzdłuż nagiej skalnej ściany, chmury będą zawierały więcej minerałów
i będą mogły utrzymać więcej organizmów. To może być właśnie to, co przyciąga te zwierzę-
ta – zawahał się. – Czy myśli pan, że wdychanie planktonu może być szkodliwe?
– Nie przyzwyczajałbym się do tego – powiedział Svoboda. – Krzemica może stać się
poważną dolegliwością. Ale zwykłe wdychanie od czasu do czasu powinno być całkiem
bezpieczne. Poprzednim badaczom nic się nie stało. Och, możliwe, że niektóre z tych drobno-
ustrojów zawierają związki chemiczne, które za dziesięć lat mogą spowodować raka płuc. Kto
wie? Ale ja w to wątpię.
Coffin wzruszył ramionami.
– Za dziesięć lat szpital będzie posiadał całą baterię lekarstw na raka – dopił herbatę. –
Pójdziemy?
Svoboda kazał mu czekać, domagając się jeszcze pół godziny odpoczynku. Potem przy-
pięli raki, spakowali rzeczy i związali się liną.
Svoboda przejął prowadzenie, schodząc po omacku po nieznanych pochyłościach, które
spadały coraz bardziej stromo między niewidocznymi skałami. Mgła gęstniała. Drobne strugi
połączyły się tworząc strumień, wzdłuż którego musieli schodzić. Woda była zimna, szarozie-
lona i miejscami biała od mineralnych drobin. Płynęła z dość dużą prędkością, szumiąc gło-
śno.
90
Svoboda stracił wkrótce poczucie czasu. Nie czuł nic, prócz zmęczenia ramion i kolan,
ciężaru ekwipunku, powiewu wiatru, oślizgłości podłoża i ogólnej wilgoci. Ale miał w pamię-
ci raport sporządzony przez badaczy Urwiska. Nie mieli środków do sporządzenia dokładnej
mapy, ale zaznaczyli tyle punktów orientacyjnych, ile zdołali. Gdy strumień spadał do głębo-
kiej przepaści, trzeba było skręcić w prawo i iść wzdłuż występu... Czy ten dźwięk, który
teraz słyszał nie był odgłosem huczących katarakt?
Tak. Svoboda zasygnalizował postój. Tuż przed nim rozmokły grunt, który pokrywał
dotąd skałę cienką warstwą, kończył się. We mgle nie mógł niczego dojrzeć, jak gdyby stał na
brzegu legendarnego Ginnungagap.
Po jego lewej stronie rzeka spadała z pluskiem po krawędzi skały i znikała. Tylko łoskot
wody rozbrzmiewający echem przez szum wiatru, był dowodem, że rzeka nie rozpły-nęła się
we mgle. Po prawej, niewyraźna i wielka wyniosłość wysuwała się zza ściany skalnej jak
wieża strażnicza połączona z zamkiem jakiegoś tytana. Skała ta była popękana i wyżło-biona
przez silne wiatry. Uskok ciągnący się w dół tworzył rodzaj szlaku. Poza tym wąskim
występem, i wyniosłość była niewidzialna. Ale badacze wywołali echo, pozwalające w przy-
bliżeniu określić jej wysokość. Sto pięćdziesiąt metrów, chyba tyle?
Svoboda wskazał na uskok.
– To jedyna droga, którą da się iść dalej – powiedział. – Chyba nie ma jeszcze żadnych
sygnałów z nadajnika? Wobec tego chłopiec musiał pójść tym szlakiem. Nie może być za
nami, ani z żadnej strony, bo przebyliśmy cały ten teren w promieniu dziesięciu kilo-metrów.
Chyba, że jego bransoletka nie działa.
– Nie musi pan tracić czasu powtarzając to, co jest oczywiste – mruknął Coffin.
Po krótkim spojrzeniu na wychudłą twarz Coffina, Svoboda zdecydował nie mieć mu tego
za złe. Powiedział łagodnie:
– Do tej pory szlak nie był zbyt trudny dla aktywnego chłopca, nie obciążonego pleca-
kiem. Mogę sobie wyobrazić, że zaszedł tak daleko próbując uciec do kraju z bajki. Zawsze
mógł znaleźć drogę powrotną, gdyby zechciał. Ale jeśli dotarł tutaj...
– Mógł świadomie iść dalej.
– Wątpię. Niech pan spojrzy, doszedłby już wystarczająco daleko, żeby wycieczka po-
prawiła mu nastrój. Faktycznie byłoby mu zimno i byłby głodny. A teraz zaczyna się trudny
szlak, oczywiście niebezpieczny, którym trzeba się poruszać powoli. A przede wszystkim, do
tego czasu musiał zacząć zapadać zmrok. Myślę, że Danny nie był wystarczająco duży, żeby
przewidzieć, że zastanie go tu noc. Ale na pewno mógł sobie uświadomić, że gdy raz zacznie
schodzić wzdłuż krawędzi, nie będzie mógł wrócić szybko ani łatwo.
– Więc dlaczego szedł dalej? Cóż, muszę przyznać, że jestem zakłopotany, gdy pan to tak
przedstawia. On... wie pan, on nie jest złym chłopcem. Zależy mu na Teresie przynaj-mniej,
jeżeli nie zależy mu... Nie, i tak nie rozumiem.
Svoboda zebrał się na odwagę, żeby oznajmić to, na co Coffin nie mógł się zdobyć:
– Jeżeli wypuścił się którąś z dróg wzdłuż krawędzi, na pewno pośliznął się i spadł... Do
stóp skały jest daleko. Jego bransoletka mogła roztrzaskać się, kiedy upadł.
Coffin nie odpowiedział.
– W takim wypadku nigdy go nie znajdziemy.
91
– Mógł uporać się z tym szlakiem – wykrztusił Coffin.
– W ciemności? I być teraz dalej niż dziesięć kilometrów w prostej linii od tego punktu?
To tak, jakby miał przejść trzydzieści kilometrów po równym terenie. Nie, przykro mi, ale
pomyślmy rozsądnie. Danny jest tam, na dole.
Svoboda przerwał.
– Musiał umrzeć natychmiast – dodał ściszonym głosem.
– Nie wiemy tego na pewno – powiedział Coffin. – Mamy zapasy, żeby kontynuo-wać
poszukiwania do zapadnięcia nocy i wrócić o wschodzie słońca. Nie możemy zrobić mniej.
„Dlaczego, u licha, miałbym ryzykować, że skręcę kark?- myślał Svoboda. – Żeby
uspokoić twoje własne sumienie za sposób w jaki go traktowałeś? Nie ma innego powodu,
żeby przedłużać tę farsę.”
„Poza Theronem i jego cuchnącym szantażem” – Svoboda sapnął ze złością.
– W porządku – powiedział.
Jego instrukcje dotyczące techniki zabrzmiały lakonicznie i pogardliwie.
Ruszyli w poprzek frontowej ściany skały. Wodospady wkrótce zniknęły, ich szum roz-
płynął się w gęstniejącej szarości. Skondensowana wilgoć spływała po skałach i skapywała z
ich krawędzi. Gdzieniegdzie szlak był wystarczająco szeroki, aby maszerować; czasem
zwężał się tak, że trzeba było iść bokiem przyciskając się do skały.
Nie mieli możliwości zatrzymania się na posiłek przed dotarciem do położonego niżej
zbocza, a Svoboda pamiętał z raportu, że zajmie to wiele godzin. Powinien zarządzić obiad
zanim ruszyli tym szlakiem. Ale w złości zapomniał o tym. Teraz czuł nieznośne ssanie w
żołądku. Osłabł trochę i bał się że straci równowagę w czasie zawrotu głowy lub podczas
nagłego podmuchu wiatru.
Utrata równowagi i upadek. Dziesięć czy piętnaście sekund świadomości, że jest się
martwym, a potem upadek i niepamięć.
Takiego przerażenia musiał doświadczyć Danny, kiedy powietrze rozdarło się krzy-kiem...
Svoboda drgnął.
Krzyk powtórzył się. Ptaki, które rzucały się na niego krzycząc niesamowicie, miały
haczykowate dzioby i kolor jak jastrzębie, ale ich skrzydła osiągały dwa razy większą rozpię-
tość. Spadały na niego tak szybko, że nie miał możliwości dobyć broni.
Ich pazury szarpały mu piersi. Dziób któregoś rozdarł jego plecak. Svoboda zachwiał się
pod ciosami i zsunął poza krawędź.
Coffin trzymał się twardo. Raki doczepione do butów wryły się w kamienne podłoże. Ich
ostrza wbijały się coraz głębiej i utrzymywały Coffina mocno na miejscu. Jednak Svo-boda
ściągał go swoim ciężarem. Coffin rzucił się wstecz, by nie stracić równowagi. Drugi ptak
uderzył na niego. Joshua osłonił ramieniem oczy. W jakiś sposób udało mu się wycią-gnąć
pistolet i wystrzelić na oślep.
Ptak wrzasnął, kula przeszyła go na wylot. Padając, jednym skrzydłem dotkliwie ude-rzył
Coffina w głowę. Drugi ptak porzucił na chwilę Svobodę, ale szykował się do ponowne-go
ataku. Svoboda wyciągnął pistolet. Był zbyt oszołomiony, żeby celować, ale otworzył ogień
ciągły i siekał nim powietrze.
Dwa wielkie kształty spadły w dół, zostawiając krwawy ślad na chmurach.
92
Po kilku minutach Svoboda zebrał siły, żeby chwycić linę i wdrapać się z powrotem na
występ. Manewr ten był dość brutalny dla na wpółprzytomnego Coffina, służącego mu za
kotwicę.
Svoboda odpiął mu raki od butów i ułożył go na wznak, z głową na plecaku. Joshua miał
ranę na lewym policzku i szerokiego na dłoń sińca na prawej skroni. Svoboda był w lepszym
stanie. Jego gruba bluza ochroniła go przed pazurami ptaka, a plecak przed jego dziobem –
choć obie rzeczy były rozdarte.
Nagle poczuł się odrętwiały.
Kiedy Coffin się ocknął, Svoboda dał mu tabliczkę stymulującą i sam zażył połowę. Teraz
mogli porozmawiać.
– Co to, u licha, było? – zapytał Coffin słabym głosem.
– Nieznany, jak dotąd, rodzaj jastrzębi – zdecydował Svoboda. Wciąż był zajęty
odrywaniem od podłoża raków Coffina i umocowywaniem na nowo ich ostrzy. Nie chciał
rozwodzić się nad tym, co mogło się zdarzyć.
– Już wcześniej zostało zaobserwowane, że powietrzne formy życia pod chmurami są
dużo większych rozmiarów, niż odpowiadające im gatunki lądowe. Rozumie pan? To wina
większego ciśnienia.
– Ale myślałem... chmury są granicą...
– Tak, z reguły są. Ale najwyraźniej te gigantyczne jastrzębie dochodzą tak wysoko od
czasu do czasu. Podejrzewam, że przyleciały tu szukając tego morświna, którego spostrze-
głem. To byłby niezły łup. Myślę, że my także wyglądaliśmy kusząco. Tam niżej, na swojej
zwykłej wysokości, gdzie ich skrzydła mogą rzeczywiście sprawnie funkcjonować, te ptaki
muszą polować na zwierzęta naszych rozmiarów. Tutaj nie mogłyby nas unieść. Ale jeżeli
zostalibyśmy strąceni i spadlibyśmy w dół, na jedno by wyszło.
Coffin zakrył twarz.
– O Boże – wymamrotał – to było jak monstrum z Księgi Objawienia...
– Niech się pan o nie nie martwi. Pozbyliśmy się ich obu, a nie spodziewam się, żeby było
ich więcej. Ten szczególny gatunek nie może wznosić się często tak wysoko, ani nie w dużej
liczbie; w przeciwnym wypadku ktoś musiałby je zauważyć.
Svoboda przymocował z powrotem raki do butów Coffina.
– Sądzi pan, że będzie pan mógł iść? Nie skręcił pan nogi?
Coffin wstał z trudnością i ostrożnie sprawdził swoje członki.
– Nic mi nie jest. Trochę jestem poobijany, ale nic poważnego.
– Wobec tego lepiej chodźmy – Svoboda zawrócił.
– Zaraz! – warknął Coffin. – Dokąd pan idzie?
– Z powrotem. Gdzie indziej? Chyba nie ma pan zamiaru iść dalej, kiedy...
Coffin zacisnął kurczowo palce na ręce Svobody.
– Nie – powiedział. Zabrzmiało to jak stuk spadającego kamienia.
– Ale na Ankera, człowieku! Te ptaki – one musiały tu być i wczorajszego wieczoru.
Wiemy co się stało z Dannym.
– Nie wiemy. Jeżeliby go zabiły, jego bransoletka zostałaby nietknięta.
– Nie, jeżeli przestraszył się kiedy je zobaczył, zaczął biec i spadł ze skały. Jeżeli nadajnik
93
roztrzaskał się na kamieniach...
– Jeśli, jeśli, jeśli! Powiedziałem, idziemy dalej!
Svoboda wpatrywał się w jego fanatyczne oczy. Coffin stał nieugięty.
Svoboda obrócił się.
– W porządku – powiedział z nienawiścią.
6
Znaleźli się pod chmurami u stóp wyniosłości, gdzie Urwisko łączyło się z innym
łańcuchem górskim. Spadek ciągnął się dalej, aż do równin nadmorskich, ale rzędy szczytów,
kotlin, grzbietów i wąwozów nie były widoczne. Linia chmur łączyła się z linią lasu –
małych, zdeformowanych drzewek, które wkrótce otoczyły Svobodę. Mógł oszacować spadek
terenu przy pomocy aneroidu, lub obserwując szybkość, z jaką drzewa stawały się coraz
wyższe, temperatura wzrastała i robiło się duszno. Gdyby doszedł do łąki, mógłby ponad
liśćmi zobaczyć odległe turnie, których najwyższe punkty rozpływały się gdzieś na niebie...
Mógłby zobaczyć jak bystro płynęły rzeki i jak głębokie żłobiły wąwozy. Ale teraz widział
tylko las.
Jeżeli chłopiec zaszedł tak daleko, było pewne, że zgubił drogę w ciągu kilku minut.
Mężczyźni powiesili jeszcze jedną bransoletkę na drzewie, sprawdzili kompas i pedometr i
zaczęli poruszać się spiralną trasą. To znaczy trzymali się tego wzoru w niesprecyzowanym
przybliżeniu, na tym niepewnym, zarośniętym terenie.
W końcu musieli się zatrzymać na kolację i na nocleg. Ponieważ, na szczęście, nie za-
nosiło się na deszcz, nie wymagało to niczego więcej niż podgrzania jedzenia i wyciągnięcia
śpiworów.
Po umieszczeniu na pniu czujnika, który miał za zadanie badać teren swymi promie-niami,
mężczyźni położyli się spać. Svoboda zapadł w nieświadomość.
Zbudziło go brzęczenie. Przez chwilę, zdezorientowany, myślał, że to czujnik. Później
uświadomił sobie, że to sygnał w jego ręcznym zegarku. Nie chciało mu się wstawać. Choć
był zmęczony, spał źle. Bolały go mięśnie i głowa, jego umysł wciąż zaprzątnięty był na wpół
zapamiętanymi koszmarnymi snami. Z trudem otworzył oczy. Pragnienie nieprzyjemnie wy-
suszyło mu usta.
– Proszę – Coffin podał mu manierkę.
Był już ubrany. Strój miał pomięty, był nieogolony i zdawał się być wychudzony do
granic możliwości. Ale poruszał się z gorączkową energią, a w jego głosie brzmiało podnie-
cenie.
– Niech się pan pośpieszy i doprowadzi do porządku. Chcę panu coś pokazać.
Svoboda wypił chciwie, spryskał sobie twarz wodą i wygrzebał się ze śpiwora. Płuca
ciążyły mu jak kamień. Według barometru, znajdowali się pod ciśnieniem pięciu ziemskich
atmosfer. Ponieważ ciężar właściwy dwutlenku węgla był większy od ciężaru właściwego
tlenu czy azotu, jego współczynnik stężenia był większy. Svoboda próbował zapanować nad
94
słabością przez to wywołaną, ale nie mógł zrobić wiele, z powodu bólu głowy i umysłowego
chaosu.
Już ubrany, podszedł do Coffina, który siedział na ziemi obok przenośnej torby na
narzędzia. W torbie było kilka probówek i miniaturowa elektroniczna kasetka z czterema
tarczami. Przed nimi, na ziemi, leżał jajowaty żółty owoc, garść czerwonych jagód, miękka
bulwa, kilka rodzajów orzeszków i jakieś ampułki. Svoboda nie był w stanie określić swoich
uczuć. Nadzieja, entuzjazm, wdzięczność, strach?
– Co pan tam ma? – spytał.
– Zestaw do badania pożywienia. Nie widział pan nigdy?
– Nie taki. Widziałem jak Leigh jeździł w swojej ciężarówce – laboratorium, badając
rośliny i próbki mięsa. Ale trwało to raczej niedługo.
Coffin skinął głową zamyślony. Ciągle wpatrywał się w aparat. A później zaczął mówić o
znanych, i całkiem nowych dla Svobody rzeczach. Mówił szybko, głosem tak szorstkim i
grzechoczącym, że Svoboda zorientował się, że nie zwraca uwagi na treść tego, co mówi.
– Nie, nie słyszał pan o tym. Dane agrotechniczne o większości gatunków z Doliny
Imperatora zostały zdobyte przez pierwszą ekspedycję. Praca Leigh'a rozszerzyła badania na
pustynię, wysokie góry i inne kontynenty. Zawierała też badania kilku gatunków nizinnych.
W kooperacji z innymi specjalistami, Leigh opracował pewne podstawowe wzory. Dziwi
mnie, że słyszał pan o jego rezultatach, nawet jeżeli nie jest to istota pańskiej pracy. Wiem, że
każdy ma dosyć swoich własnych zajęć, że ludzie są zbyt zajęci rozwijaniem swoich specja-
lności w obcych warunkach. Ale skoro jeszcze nie możemy publikować naukowego pisma,
myślę, że powinniśmy odbywać okresowe spotkania.
Cóż, w każdym wypadku, ostatnie wyniki Leigh'a są całkiem nowe. Usłyszy pan o nich w
swoim czasie, bo są one ważne dla każdego. Leigh dowiódł tego, co mogło być przewidzia-
ne: że liczba niebezpiecznych związków chemicznych na Rustum nie jest nieskończona. Te
same związki chemiczne powtarzają się, tak jak na Ziemi znajdujemy w roślinach ten sam
rodzaj skrobi, cukrów i kwasów. Badania teoretyczne umożliwiły ostatnio przewidzenie
pewnych rzeczy bez posiadania danych. Na przykład Leigh odkrył, że niemożliwe jest, żeby
każdy tutejszy liść zawierał nikotynę. Musiałaby ona reagować z enzymem, podstawowym w
fotosyntezie na Rustum.
Na podstawie takich studiów, Leigh opracował ten podręczny zestaw do badania ży-
wności. Z wysokim prawdopodobieństwem, każda próbka mięsa czy warzywa, która przej-
dzie przez tą baterię – testy na naturalny kolor, strącanie osadu, testy elektroniczne i opty-
czne – wszystko, co przejdzie te testy może być zjedzone przez człowieka. Prawdopodobnie
brakuje im pewnych witamin i innych potrzebnych nam rzeczy, przez jakiś czas mogą utrzy-
mać człowieka przy życiu. Leigh rozdał ten sprzęt kilku farmerom, którzy wyrazili chęć eks-
perymentowania z naturalizowaniem tutejszej roślinności. Wkrótce będzie chciał zorganizo-
wać ekspedycję do nizin, żeby dalej rozszerzyć program testów. Pan i ja przez przypadek
wyprzedziliśmy go w tym.
– Czy to znaczy... – nieco przytępiony umysł Svobody zaczynał pojmować wagę słów
Coffina – To znaczy, że zamiast spać testował pan te rzeczy?
– I tak nie mógłbym spać. A zabrałem mój aparat ponieważ... z tej przyczyny... Leigh chce
95
jakoś promować tą ekspedycję. Wyżyny i niziny są odrębnymi ekologicznie pasmami. Tych
kilka nizinnych gatunków, które przebadał do tej pory, dało mu nadzieję, że tu, na dole, jest
wiele innych nadających się do jedzenia. Zaczynam myśleć, że jest to prawda. Te okazy
zebrałem w obrębie stu metrów od obozu. Wszystkie są dobre.
Pochylił krótko ostrzyżoną głowę w niskim pokłonie.
– Ojcze – wyszeptał. – Dziękuję Ci.
– Jest pan pewien? – spytał Svoboda z niedowierzaniem.
– Spróbowałem ich sam kilka godzin temu. Jeszcze się nie rozchorowałem. Prawdę
mówiąc, są zupełnie smaczne. – Coffin uśmiechnął się. Uśmiech ten wyglądał jakby ranił
jego twarz, ale jednak był to uśmiech.
– Teraz, jesienią, lasy muszą być pełne takich owoców. Oczywiście znalazłem też tru-jące,
ale były one wyraźnie spokrewnione z wyżynnymi formami, które już znamy. Można to
poznać po samych liściach.
– Jezu Chryste! – pod Svobodą ugięły się nogi. Musiał usiąść na trawie – Pan sam ich
próbował...
Coffinem owładnęła dziwna radość.
– Na podstawie testów można było sądzić, że te rzeczy można bezpiecznie zjeść. Ale
końcowym testem było zjedzenie ich. Jeżeli jest wolą bożą, że znajdziemy Danny'ego
żywego, to znaczy, że są naprawdę bezpieczne.
– Ale... jeżeli pan zemdleje... nie będę mógł pana zabrać. Umrze pan!
Coffin zignorował jego protesty.
– Rozumie pan o co mi chodzi, prawda? – powiedział z przejęciem – Danny, jeszcze
zanim doszedł tak daleko, musiał być już bardzo głodny. Jest przecież taki mały. Na pewno
zapomniałby o zakazie i zerwał sobie coś z drzewa. Ale myślę... wierzę... Bóg dał mu na tyle
rozsądku, żeby nie zerwał tych owoców, po których wyglądzie mógł poznać, że są trujące.
Zamiast tego zjadł takie, jak te, które leżą przede mną. Jeżeli ja czuję się dobrze, on także się
nie rozchorował. I nie musimy się martwić o zapasy żywności! Możemy przeżyć na tych
owocach i kontynuować poszukiwania przez wiele dni.
– Czy pan oszalał? – wydusił Svoboda.
Coffin zaczął składać aparat.
– Niech pan coś przekąsi, kiedy ja będę to pakował – zaproponował łagodnie.
– Niech pan posłucha. Chwileczkę. Niech pan słucha. Będę kontynuował poszukiwa-nia
do zmroku, bo na ten czas mamy odpowiednie zapasy. Ale potem rozłożymy obóz na noc i...
– Ale dlaczego? Mamy przecież reflektory. Możemy szukać także nocą, chociaż trochę
wolniej.
– Dlatego, że byłoby fatalnie złamać nogę w norze jakiegoś zwierzęcia, tak samo jak
zawierzyć pańskiemu neolitycznemu Bogu – wybuchnął Svoboda. – Jutro o świcie ja ruszam
z powrotem.
Coffin poczerwieniał, ale powstrzymał replikę.
– Nie kłóćmy się teraz o to – powiedział po chwili. – Wie pan, możemy go znaleźć przed
zachodem słońca. Chodźmy, zjemy śniadanie.
Jedli w milczeniu. Próbując zapomnieć o bólu głowy i mięśni, i uwolnić się od męczą-
96
cego napięcia, Svoboda patrzył na las.
Jakkolwiek powietrze było męczące, nie mógł zaprzeczyć, że widok był majestatyczny.
Siedzieli na małej łące, gdzie łagodny wiatr falował w błękitno-zielonych trawach. Gdzienie-
gdzie rosły gęste krzaki z kępkami owoców rubinowego koloru. Drzewa dookoła były wyso-
kie, o gęstym listowiu. Niektóre okazy przypominały dęby, a pnie miały pokryte czymś, co na
Ziemi możnaby nazwać mchem. Inne drzewo przypominało jałowiec, choć korę miało koloru
mocnej czerwieni. Jeszcze inne było smukłe i białe, ukoronowane liśćmi które nie były jedno-
lite, przypominały skomplikowany koronkowy wzór. Pomiędzy pniami rosło poszycie, prymi-
tywne rośliny, których liście obramowywały cienkie, giętkie łodygi. Gdy zawiał wiatr lub
przeszedł człowiek, rozbrzmiewał przyjemny szum. Patrząc na wysokie sklepienia gałęzi, oko
wkrótce napotykało na ciemności, rozjaśniane przez świecące grzyby, które migotały purpu-
rowo i złoto.
Niebo miało barwę mleczną. Rozpraszało promienie, tak że nie można było powiedzieć,
gdzie znajduje się słońce; nie padały też cienie. Ale światła było pod dostatkiem: było rzeczy-
wiście kojące po latach jaskrawego blasku, w jakim była skąpana Wysoka Ameryka. Kilka
chmur sunęło poniżej stałej warstwy (która faktycznie nie była stała, często pokazywały się
przejaśnienia, cudownie niebieskiego koloru). Wiatr szumiał łagodnie wśród drzew.
„Gdybym tylko mógł znieść to powietrze” – pomyślał Svoboda.
Jeżeli, jak wskazywały odkrycia Coffina, gatunki tej niziny były nieszkodliwe, ale uży-
teczne dla człowieka; wówczas mieszkańcy Rustum byli podwójnie wystawieni na męki Tan-
tala. Niewątpliwie każdy osadnik będzie chciał wzbogacić swój jadłospis kilkoma ziemskimi
roślinami, ale będzie ich potrzebował tylko kilku. Powiedzmy, zboża i ziemniaków, które po-
winny dobrze się rozwijać w tych warunkach. Żeby zdobyć resztę, każdy mógłby bez proble-
mu zejść na niższe tereny... Ale nie pozwalała na to ta cholerna atmosfera.
Svoboda ukradkiem spojrzał na Coffina. Jego smukłe ciało zdawało się być bardziej niż
kiedykolwiek rozluźnione, a na jego twarzy malowało się błogie urzeczenie. Bez wątpienia
widział swoje odkrycie jako zrządzenie Opatrzności, szansę odkupienia grzechu, że pozwolił
Danny'emu uciec.
„Jak długo będzie tkwił jeszcze w tym zaślepieniu zanim zrozumie, że chłopiec leży
martwy u stóp tych skał? Dopóki jeden z nas też nie umrze? Nie zajmie to dużo czasu w tym
chaosie nieznanych żyjących form, przy tym jak trujemy się coraz bardziej każdym odde-
chem. Nie zostanę tu z tym szaleńcem”.
Svoboda dotknął pistoletu u boku i spojrzał w stronę Coffina. „Tylko czy on pozwoli mi
wrócić?”.
Podjął decyzję. Nie ma jeszcze potrzeby, by prowokować kłótnię; zostało jeszcze dwa-
dzieścia godzin dnia. Ale jutro rano, albo dziś wieczorem, jeżeli będzie się upierał żeby
szukać w nocy, Coffin musi w jakiś sposób zostać rozbrojony i doprowadzony do domu na
muszce pistoletu.
„Ciekawe czy Teresa podziękuje mi. Albo przebaczy”.
Svoboda zgasił papierosa.
– Ruszajmy – powiedział.
97
7
Kryzys nadszedł późnym popołudniem.
Stracili zupełnie rachubę czasu. Częstokroć spoglądali na zegarki i zauważali, w jakiś
przyćmiony, dziwny sposób, że ich ręce są ustawione pod wieloma różnymi kątami. Zaczęli
częściej odpoczywać, ale były to tylko przerwy wypełnione leżeniem i gapieniem się w górę.
Kilka razy przełknęli jakieś jedzenie i wypili herbatę, prawie tego nie odczuwając. Apetyt
zanikał w miarę wzrostu fizycznego wyczerpania.
„Narkoza” – Coffin wiedział. Jego umysł coraz bardziej precyzował tę myśl. „Za dużo
dwutlenku węgla. A teraz zaczyna być za dużo azotu. Dodatkowy tlen nie pomaga skutecznie.
Płuca zaczynają piec dotkliwie”.
„Stanie się wola Twoja”. Ale Boże, pomóż nam wrócić. To, że owoce okazały się jadalne,
nie było łaską. Wtedy to tak wyglądało – że Ten, który nakarmił na pustyni dzieci Izraela, nie
pozwoliłby Danny'emu umrzeć. Ale przedzierając się przez ściany z pnących roślin i chwiejąc
się na nogach w ciernistych krzewach, Coffin zrozumiał, że pożywienie było rozkazem.
Ponieważ Bóg sprawił, że przeszukanie tego piekielnego przybytku było możliwe, jego sługa
Joshua musiał to uczynić.
„Nie, nie jestem szalony. Czy jestem? Żeby myśleć, że Pan stworzył planetę – albo
zamierzył to wszystko od początku, pięć bilionów lat temu – po to, by ukarać mnie jedne-
go?”
„Ja tylko próbuję wypełnić mój obowiązek”.
„O Tereso, pociesz mnie teraz!”. Ale jej oczy, ręce i głos, były zagubione za chmurami.
Tu był tylko ten las, który z nimi walczył i powietrze, które paliło w przełyku. Tylko upał,
pragnienie i ból, mocne, obce zapachy i pnącze, które właśnie schwytało w pułapkę jego
stopy, tak, że runął wprost na drzewo.
Gdzieś zakrakał jakiś ptak, jakby śmiał się z niego.
Coffin potrząsnął głową, by rozjaśnić umysł. To był błąd. Czubek czaszki zdawał się
rozrywać. Zastanowił się, czy odważy się zażyć następną aspirynę. Lepiej nie. Trzeba je
oszczędzać.
Błysnęła mu myśl: jak dziwacznie ułożone było życie! Gdyby nie ta wiadomość wysła-na
za flotyllą, mógłby być wciąż kosmonautą. Mógłby w tej chwili stać z Nilsem Kivi pod
nowym słońcem, na nietkniętym jeszcze globie. Oczywiście, może tak by nie było. Może
Ziemia w końcu skończyła z wyprawami kosmicznymi i statki kołysały się puste nad planetą,
która przestała rodzić kosmonautów.
Ale Coffin lubił myśleć, że jego starzy przyjaciele nadal uprawiali swój fach. Była to
zastępcza przyjemność, po dniu wdychania kurzu na traktorze.
„Jednak gdybym został z nimi, nigdy nie poślubiłbym Teresy”.
Nagle myśl, która przychodziła do niego codziennie odkąd wyrzekł się swojego zawodu
uderzyła go tak bardzo, że zatrzymał się i stracił oddech. Teresa nie była nagrodą pocieszenia.
Jeżeli mógłby wrócić i przekreślić te wszystkie lata, nie zrobiłby tego.
98
– Co się stało? – wykrztusił Svoboda.
Coffin spojrzał za siebie. Ciemnowłosa głowa Svobody z haczykowatym nosem i nieo-
goloną, spoconą i wychudzoną twarzą, zdawała się falować w oparach gorąca na tle wszech-
świata niebiesko-zielonych liści.
– Nic – powiedział.
– Myślę, że lepiej będzie, jak zmienimy kierunek - Svoboda wskazał na kompas przy-
troczony do swego pasa. - Jeżeli chcemy utrzymać drogę po spirali.
– Nie od razu – powiedział Coffin.
– Dlaczego?
Coffin nie miał ochoty na wyjaśnienia. Odwrócił się i chwiejnie ruszył naprzód. Był zbyt
pełen swoich własnych myśli, żeby móc mówić.
Ale brakowało mu siły, żeby przedłużyć swoje marzenia. Zaczął zastanawiać się jak
przywrócić Danny'ego Teresie. Zagubiony i przestraszony chłopiec szedłby raczej dalej
wzdłuż spadku, niż poruszał się po okręgu. Do tej pory prosta linia poszukiwań była lepszym
wzorem niż spiralna, czy nie tak? Trzeba było decydować samemu. Bóg nie potępi cię jeżeli
rozwiążesz to źle. A w każdym razie przebaczy ci, ze względu na Teresę. Celem życia nie
było unikać piekielnego ognia Jonathana Edwardsa, ale postępować sprawiedliwie i zgodnie z
zasadami honoru.
Nie znaczy to, że ludzie kiedykolwiek osiągali ten cel. On, Joshua Coffin, najmniej ze
wszystkich. Ale próbował. I próbował wpoić swoim dzieciom ten sam ideał. Będą tego po-
trzebowały, nie tylko w imię ideału, ale jako dodatkowej siły na tej okrutnej planecie. Nie, nie
tak; Rustum nie była okrutna. Rustum była po prostu duża.
A Teresa mówiła mu tak często, że honor nic wystarcza. Przetrwanie nie wystarcza.
Trzeba być także dobrym. Chrystus, wie, że ona była dla Coffina dobra, lepsza niż na to za-
sługiwał, najmilsza w czasie tych nocy, kiedy wracało jego poczucie winy. Był zbyt wymaga-
jący, ponieważ się bał. Małe, brudne łapki szarpiące go za ubranie nie były obywatelskim
obowiązkiem. To znaczy, oczywiście – były, ale przecież obowiązek i przyjemność mogą iść
w parze. Zawsze tak to rozumiał.
Jego obowiązki kapitana statku były jego przyjemnością. Ale kiedy chodziło o ludzi,
rozumiał to tylko powierzchownie. To się nie liczyło. Doszedł do tego gęstego, cichego lasu,
zanim ta świadomość naprawdę do niego dotarła. Buddyści rozprawiali o życiu chwilą, bez
balastu przeszłości czy przyszłości. Pogardzał tym jako usprawiedliwieniem pobłażania sobie.
Ale tutaj, teraz, w jakiś sposób zaczął rozumieć, jak trudna do przebycia była ta droga. I czy
było to tak różne od chrześcijańskiego zmartwychwstania?
Jego myśli skłębiły się pomieszane i odeszły. Nie zostało nic prócz plątaniny lasu, dopóki
nie wyłonili się z niego przed kanionem.
Coffin tak przywykł już do przedzierania się przez poszycie i wspinania się po zwalo-nych
pniach, że nagły brak oporu pchnął go na kolana. Ból wycisnął mu łzy z oczu, ale przywrócił
świadomość. Za jego plecami Svoboda z trudem oddychał, sapiąc. Wiatr szybko rozproszył
ten dźwięk, szumiąc głośno pod niebem.
Tutaj stok górski stawał się nagle tak stromy, że jego zbocze tworzyło niemal ścianę
skalną. Las tworzył mur na jej szczycie. Na stokach gdzie była wyżłobiona gleba, rosła tylko
99
trawa i karłowate drzewa. Głazy leżały porozrzucane, a turnie podnosiły swe poszarpane wia-
trem głowy w kierunku brzegu kanionu. Przeciwległa strona była znacznie niższa niebieska i
nieco zamazana, odległa o co najmniej dwadzieścia kilometrów. Podobna mglistość, spowo-
dowana odległością, rozmazywała brzegi wąwozu. Coffin miał wrażenie, że jest on nieskoń-
czenie długi, rozłupuje na połowę całe góry, ale nie mógł rozpoznać szczegółów. Zdawało mu
się, że na dnie zobaczył rzekę, ale tego także nie był pewien. Zbyt wiele było szczytów i
stoków, i zbyt duża przestrzeń między nimi.
Wiedział, że powinien patrzeć na to arcydzieło Boga ze strachem, ale głowa opadła mu
bezwładnie, a oczy paliły go straszliwie. Usiadł koło Svobody. Każdy ruch był odrębnym
zadaniem. Jego ręce i nogi były jak z ołowiu.
Svoboda zapalił papierosa. Coffin na wpół świadomie pomyślał: „Nie chciałbym, żeby się
zatruł w ten sposób. Za dobry z niego facet”.
Wiatr zwichrzył włosy Svobody, tak jak zwichrzył liście i trawy.
– Następne Urwisko – powiedział Svoboda bezmyślnie – pod kątem prostym do tego,
które znamy.
– I jesteśmy pierwszymi z rasy ludzkiej, którzy je widzą – odpowiedział Coffin żału-jąc,
że czuje się zbyt marnie, żeby docenić ten fakt.
Svoboda wydawał się równie otępiony.
– Tak. Poszliśmy dalej niż poprzednia naziemna ekspedycja, a powietrzne ekspedycje do
poziomu morza nigdy nie kierowały się w tym kierunku. Jednak odnotowały wiele takich
rozpadlin w innym rejonach. Musiał je wywołać jakiś proces tektoniczny. Planeta bardziej
zwarta niż Ziemia nie może mieć identycznej geologii. Na pewno góry są tu wyższe.
– To nie jest tak strome, jak Urwisko – Coffin usłyszał swoją odpowiedź. – Na zboczach
trzyma się gleba, widzi pan. Oczywiście jest też szersze i dłuższe.
– Można się tego spodziewać tam, gdzie topografia jest nieco mniej pionowa. – Svoboda
zaciągnął się dymem, zakasłał i zgasił papierosa. – Cholera! Przy tym powietrzu nie mogę już
palić. O czym to mówiliśmy?
– O niczym ważnym – Coffin oparł się o plecak.
Wiatr dął w jego przepocone ubranie tak mocno, że wkrótce poczuł chłód. Las huczał
poruszany wiatrem, którego prędkość była niewielka, ale ciśnienie uczyniło z niego niemal
orkan. Siła wiatru mogłaby być cenna, kiedy ludzie będą w końcu mogli zejść w dół z płasko-
wyżów. Kiedy to będzie? Z pewnością nie nastąpi to jeszcze przez wiele pokoleń. Młyny
bogów mełły powoli, ale mełły najdokładniej. Chociaż... nie zawsze powoli. Młyny zmian
pracowały szybciej niż dinozaury mogły zaadoptować zmieniający się klimat; szybciej niż
nauka i technologia mogły się rozwinąć, żeby utrzymać w karbach cywilizacji gwałtownie
wzrastającą populację Ziemi. Cała Rustum była kamieniem młyńskim, obracającym się wciąż
pomiędzy gwiazdami a nasienie człowieka było mielone na proszek, bo Pan żałował, że
stworzył człowieka...
– Cóż – powiedział Svoboda – prawie niemożliwe jest, żeby doszedł do tego kanio-nu,
więc lepiej zmieńmy metodę poszukiwań.
Jego słowa były pożądanym bodźcem, który wyrwał Coffina z koszmarnego półsnu, ale
ich znaczenie nie od razu do niego dotarło.
100
– Hmm?
Svoboda spojrzał na niego nachmurzony.
– Na Boga, wygląda pan jak trup przywrócony do życia. Nie myślę żeby mógł pan
przetrzymać nawet ten dzień.
Coffin z trudem starał się usiąść prosto.
– Tak, tak. Dojdę do siebie – powiedział niewyraźnie. – A co pan sugeruje? Odnośnie
trasy – dodał starannie, żeby Svoboda na pewno zrozumiał. Porozumiewanie się zaczęło być
nieznośnie trudne.
„Czuję piasek w synapsach. Nie mogę już więcej myśleć. On też nie może. Ale będę mógł
iść dalej, nawet kiedy umysł mi wysiądzie. Tylko nie jestem pewien, czy on będzie mógł, i
czy zechce.”
– Zamierzałem właśnie zaproponować, żebyśmy szli na południe wzdłuż brzegu kanionu,
dopóki się nic ściemni, a jutro rano skręcimy wprost z powrotem w stronę Urwiska. W ten
sposób zakreślimy wielki trójkąt.
– Możemy iść na północ zamiast na południe, jeśli pan woli. Na dwoje babka wróżyła. Ale
nie w obu kierunkach. Nie zostaniemy na tym poziomie dłużej niż do jutra. To zbyt duże
ryzyko. Nie mamy prawa go ponosić. Mamy rodziny na utrzymaniu.
– Ale Danny żyje – prosił Coffin. – Nie możemy go opuścić!
– Niech pan słucha – powiedział Svoboda. Usiadł krzyżując nogi, przesunął ręką po
włosach i gestykulował otwartą dłonią. Coffin pomyślał, że przerażające są jego wysiłki
zachowania rozsądku, z których nie wychodziło nic prócz pustych haseł.
– Załóżmy, że chłopak nie spadł ze ściany skalnej przy wodospadzie. Załóżmy, że dotarł
do lasów i nie zjadł niczego trującego, ani nie zagłodził się na śmierć, bo bał się zjeść
cokolwiek. Załóżmy, że nie utonął w morzu, ani nie został ukąszony przez którąś z tych
gigantycznych, jadowitych pszczół, które widziano w tym rejonie; ani nie zaatakował go jakiś
tutejszy odpowiednik kota. To są tylko cholernie niepewne założenia, zbyt niepewne, żeby
człowiek uzależniał od nich swoje życie. Ale przyjmuję je dla dobra sprawy. Zakładam, że
wszedł na oślep do lasu próbując znaleźć drogę powrotną, ale gubiąc się coraz bardziej,
stopniowo schodził wciąż w dół stoku. Otóż czy uświadamia sobie pan jak musiało go osłabić
powietrze? Ja ledwo mogę się ruszyć. Po trzech czy czterech dniach wdychania tego pasku-
dztwa nie byłbym zdolny zrobić nic, tylko położyć się i umrzeć. Danny jest – był – dzie-
ckiem. Szybki metabolizm, większa powierzchnia płuc w stosunku do wagi. Mniejsza wytrzy-
małość mięśni. Coffin, on nie żyje.
– Nie.
Svoboda walnął pięścią w ziemię ale opanował się zaraz.
– Niech panu będzie – wiatr wyciszył jego słowa. - Powiedziałem, że będę ustępował panu
– i Wolfemu – do granic tej zygzakowatej trasy powrotnej jutro. Ale to już będzie koniec.
Rozumie pan?
– Moglibyśmy wykorzystać część tej nocy – nalegał Coffin. – Czy mógłby pan siedzieć
bezczynnie przy ogniu, trzydzieści śmiertelnych godzin, wiedząc, że Danny może być...
– Dosyć tego! Niech się pan zamknie zanim ja pana zatkam!
Coffin zamknął oczy. Usta Svobody były napięte.
101
Coffin stracił resztki poczucia swojej racji. Nie zostało nic, prócz żalu, że nie może
powstrzymać tego, co teraz musiało się stać. Przez chwilę smutek prawie przewyższył jego
ból głowy. Z trudem podniósł się na nogi. Wiatr wiał mu mocno w plecy, wył i pchał go na
południe wzdłuż brzegu kanionu, który rozbrzmiewał jego gwizdem. Svoboda wciąż siedział.
„Przebacz mi. Judith była zawsze dobra dla Teresy. Przebacz mi, Jan”.
Coffin sięgnął po swój pistolet.
– Nie, nie strzelaj!
Svoboda podniósł się na kolana i rzucił w stronę Coffina. Obaj runęli na ziemię.
Svoboda zacisnął rękę na uzbrojonym ramieniu Coffina. Coffin wymierzył mu cios z
lewej pięści. Trafił w czubek głowy Svobody. Dotkliwy ból przeszył mu kłykcie. Svoboda
przytłoczył go swoim ciężarem i leżąc na nim w poprzek prawym ramieniem cisnął go w pod-
bródek. Miał go teraz chwilowo w swojej mocy, zaczął więc gorączkowo pracować rękami
próbując wybić rewolwer z dłoni przeciwnika.
Coffin bił go po żebrach i plecach ręką na wpół sparaliżowaną, Svoboda zdawał się tego
nie czuć. Coffinowi pociemniało w oczach.
„Jestem stary. Jestem stary...”.
Nie mógł sięgnąć przez plecak Svobody do swojej prawej ręki, z której wyślizgiwał mu
się pistolet. Czy to wiatr huczał mu tak w uszach, czy też zaczynał już tracić przytomność?
Jego błądząca dłoń trafiła na coś twardego. Palce zacisnęły się na karbowanej kolbie.
Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wyciągnął z kabury pistolet Svobody. Uderzył
przeciwnika w skroń jego lufą. Svoboda zaklął, wypuścił pistolet Coffina i zaczął walczyć o
swój własny. Coffin uderzył go kolbą w ciemię. Svoboda rozluźnił uścisk. Coffin mógł teraz
odepchnąć jego ręce i wyślizgnąć się spod jego ciężaru. Jakiś brązowy ptak przeleciał nisko,
zaciekawiony.
Pistolety, które trzymał w rękach przywróciły Coffinowi przytomność umysłu. Odsunął
się poza zasięg ataku i zebrał siły, żeby wstać. Svoboda siedział na ziemi. Na twarzy był
kredowo-biały. Krew pozlepiała mu włosy i ciekła strużką po szyi. W milczeniu mierzył
Coffina wzrokiem przez tak długą chwilę, że Coffin już myślał, że musi być poważnie ranny.
– Czy nic się panu nie stało? – Coffin wyszeptał. Jego słowa nie mogły przedrzeć się
przez wiatr, ale Svoboda zrozumiał.
– Nie. Tak mi się zdaje. Ale pan...
– Nie jestem ranny. To nic poważnego – Coffin opuścił pistolety.
Svoboda zaczął się podnosić. Coffin gwałtownie wymierzył w niego broń.
– Niech się pan nie rusza!
– Czy pan oszalał? – wydusił Svoboda.
– Nie. Muszę go odszukać. Nie spodziewałem się, żeby pan mi to wybaczył. Kiedy
wrócimy wniesie pan skargę do sądu. Zapłacę każde odszkodowanie, jakie będę mógł. Ale
czy pan nie rozumie, że musimy znaleźć Danny'ego? A pan chce przerwać poszukiwanie... –
Coffin urwał, wyczerpany.
– W ten sposób nigdy nie wrócimy do domu – powiedział Svoboda. – Pan oszalał. Niech
pan to sobie uświadomi. Niech pan mi da te pistolety.
– Nie – Coffin nie mógł oderwać oczu od krwi na włosach Svobody i od jego siwych
102
kosmyków. Svoboda także się starzał.
„Jesteśmy jedną rodziną, ty i ja” – Coffin chciał powiedzieć – „Znam twój strach,
samotność i zmęczenie; twoje wspomnienia młodości i twoje zdziwienie, że to już tylko
wspomnienia; twoją gasnącą nadzieję na jeszcze jedną szansę, zanim nadejdzie nieubłagana
chwila, od której nie da się uciec. Ja także to wszystko odczuwam. Dlaczego więc tak się nie-
nawidzimy?” – ale nie mógł tego powiedzieć.
– Czego pan chce? – spytał Svoboda – Jak długo mamy jeszcze tułać się tutaj, zanim
uświadomi pan sobie, że chłopiec nie żyje?
– Kilka dni – Coffin powiedział prosząco. Łzy paliły go w oczach, ale nie potrafił już
płakać.
– Nie mogę niczego powiedzieć na pewno. Będziemy musieli zdecydować. Później.
Svoboda obserwował go w bezruchu. Ptak o skrzydłach pterodaktyla głośno skrzeczał:
umierajcie już szybciej, co?
W końcu Svoboda odkorkował swoją manierkę, obmył się i pociągnął głęboki łyk.
– Mógłbym równie dobrze powiedzieć, że jutro ja zabiorę panu pistolety – powie-dział.
Grymas wykrzywił jego usta.
– Czy muszę pana związać zanim położę się spać? – jęknął Coffin.
– A mógłby pan? Jestem silniejszy. Niech pan odłoży na bok broń, żeby mnie związać, a
zobaczy pan, co się stanie.
Ponury nastrój wrócił.
– Są sposoby, żeby tego uniknąć – powiedział Coffin – Przygotuje pan pętle pod moim
nadzorem i sam pan je sobie założy. A teraz idziemy!
Svoboda ruszył na południe. Coffin podążył za nim w bezpiecznej odległości. Ten kie-
runek był nieco lepszy od trasy na północ. Danny na pewno wolał iść z wiatrem, jeżeli dotarł
aż tak daleko. Jeżeli ten latający potwór nie pożarł go wcześniej. Nie! Takie myśli są zabro-
nione.
Łatwiej było poruszać się wzdłuż kanionu, niż przez las. Niebawem Coffin wpadł w rytm.
Świadomość jego odsunęła się od bólu, pragnienia, głodu i złośliwości wiatru... Poru-szał się,
czując tylko swoje stopy i pistolety; jednym okiem obserwując brzeg ściany skalnej, a drugim
Svobodę. Niewyraźnie zauważał, jak często się potykał i jak powoli ciemność zaczęła
zakrywać niebo. Ale żadne z tych wrażeń nie wydawało się realne. On sam nie był realny,
jakby nie istniał, nigdy nie istniał; prócz poszukiwań nie istniało nic. I w t e d y a n- t e n a j
e g o o d b i o r n i k a p r z e s u n ę ł a s i ę i w s k a z a ł a d r o g ę.
8
Zanim przeszli dziesięć kilometrów wzdłuż kanionu, przesunęli się o ponad kilometr w
dół, w stronę poziomu morza. Zamroczenie umysłów niemal całkowicie przesłoniło ból prze-
nikający ciała. Wciąż potykali się i znów wlekli dalej, padali, staczali się w dół, chwiali się na
nogach i bezmyślnie wpatrywali w plamy krwi widniejące tam, gdzie jakiś kamień lub skała
103
przecięła ich skórę.
W pewnej chwili Coffin spytał:
– Czy stan nietrzeźwy to coś podobnego?
– Coś takiego – odrzekł Svoboda, próbując zatrzymać horyzont. Ale horyzont falował
ponad nim, jak wał o błyszczących ścianach, którego niższe partie zaciemniała zbliżająca się
noc. Niedorzecznością było znajdować się pod horyzontem.
– Dlaczego ludzie się upijają? – Coffin trzymał się kurczowo za głowę, jakby przy-
trzymując ją żeby nie odleciała.
– Nie wiem, ja tego nie robię – Svoboda usłyszał swój głos, odbijający się echem od ścian
kanionu, dźwięczący jak potężny głos proroka. – Nie często... Tylko czasem, kiedy... –
chwyciły go mdłości. Osunął się na kolana. Coffin podtrzymywał go.
Ruszyli dalej.
Na koniec dotarli do miejsca, gdzie wśród traw, opierając się wiatrowi, sterczała turnia,
wysoka na 30 metrów szara skała przypominająca jakiś pogański monolit. Wysoko nad nimi
krążył gigantyczny ptak; na jego skrzydłach błyszczało wieczorne słońce. Kiedy mijali skałę,
antena lokacyjna obróciła się do tyłu.
Coffin zatrzymał się.
– Czy zdoła pan odczytać namiary? – zapytał. – Ja mam mgłę przed oczyma.
Svoboda nachylił się. To było tak, jak gdyby spoglądał na urządzenie poprzez strumień
wody. Za każdym razem, gdy próbował zlokalizować wskazówkę, wszystko zaczynało falo-
wać. Czasem obraz był blisko, nieskończenie blisko, jak biała tarcza planety, na której wyryta
była tajemnica. Potem zaś wszystko się oddalało. Słyszał gorączkowy szum wypełniający
cały wszechświat, którego ściany rozpadały się spychając galaktyki w nicość.
Svoboda nie przerywał wysiłków. Trwał nieruchomy czekając jak kot przed mysią norą.
W końcu, tak jak się spodziewał, obraz zatrzymał się na sekundę. Uchwycił ten moment.
Wskazówka była na maksimum. Danny był tutaj.
Svoboda, wołając chłopca, obiegł dookoła turnię. Jej podstawa, pokryta osypiskami, miała
obwód długości około 70 metrów. Gdy odnalazł Coffina, mógł tylko usiąść ciężko
oddychając i wskazując na szczyt.
– Czy on jest tam na górze? Jest tam? Czy tam jest? – Coffin przez dłuższą chwilę
powtarzał bezładnie.
Svoboda wydobył tabletki stymulujące. Zażyli ich już tak dużo, że serca łomotały im
nierównym rytmem. Ostatnie tabletki, które przyjęli, omal nie rozsadziły im serc, natomiast
dały chwilę jasności umysłów. Mogli logicznie rozmawiać, a nawet logicznie myśleć.
Krzyczeli i raz po raz strzelali z pistoletów. Nie odpowiedziało nic, oprócz wiatru. Ptak
wysoko zataczał koła.
Coffin uniósł lornetkę. Po minucie, bez słowa, podał ją Svobodzie i bezwładnie oparł się o
skałę. Lornetka zbliżała szczyt skały, a w gasnącym świetle mogła też służyć jako nocna
luneta. Pokazywała trochę gałązek, trawy i konarów sterczących przy szczycie turni.
– Gniazdo... – powiedział Svoboda. Ogarnęło go nieopanowane przerażenie.
– Musi należeć do tego ptaka, tam – powiedział Coffin jałowym głosem. – Wystra-
szyliśmy go, zbliżając się tutaj.
104
– Więc...
Svoboda nie mógł dokończyć. Coffin zaskoczył go, kiedy sam to powiedział:
– Ten ptak złapał Danny'ego, albo znalazł go gdzieś już martwego. Jego kości są w tym
gnieździe.
Jego twarz sposępniała. Svoboda zauważył jego wyciągniętą rękę.
– Jan – powiedział Coffin łamiącym się głosem. – Przepraszam, że podniosłem na ciebie
broń. Przepraszam za wszystko.
– W porządku. – Svoboda ujął jego rękę. Przez chwilę trwali tak nieruchomo.
– Cóż – powiedział Coffin w końcu. – Nie możemy zrobić nic więcej. Może kiedy
O'Malley wróci z Iskandrii, będzie mógł przylecieć tu i sprawdzić, czy zostało coś do pogrze-
bania.
– Obawiam się, że nic już nie zostanie, jeżeli te ptaki, tak jak gatunki z wyżyn, czy-szczą
okresowo swoje gniazda.
– Nieważne. Naprawdę. Chciałem, żebyśmy mogli go pochować ze względu na Tere-sę.
Ale Bóg i tak wywyższy go w dniu ostatecznym – powiedział Coffin, ale słowa te nie
przyniosły mu ulgi. Obrócił się w stronę Svobody i dodał:
– Lepiej będzie, jak sprawdzimy, czy uda nam się dotrzeć do brzegu kanionu, zanim zrobi
się ciemno. Nie wolno nam długo przebywać na tej wysokości. Znów zaczyna mi to uderzać
do głowy.
Svoboda patrzył na niego, jak potykał się pochylony, i nigdy nie zrozumiał, co sprawiło,
że powiedział:
– Nie, niech pan zaczeka.
– Hmm? – głos Coffina brzmiał jak głos starca.
– Doszliśmy tak daleko. Nie zostawiajmy niezakończonego zadania. Powinniśmy dać radę
wspiąć się na tę górę.
Coffin potrząsnął głową.
– Ja nie. Nie jestem w stanie. Ledwo trzymam się na nogach.
Svoboda zrzucił swój plecak na ziemię i przykucnął obok.
– Ja pójdę – powiedział. – Jestem młodszy i mam jeszcze trochę energii. Mogę dostać się
tam i wrócić w ciągu pół godziny. Nawet wtedy zostanie nam wystarczająco czasu, żeby
dotrzeć do brzegu kanionu, zanim zapadnie tam ciemność. Te chmury przepuszczają tyle
promieni słonecznych, że sam zmierzch trwa godzinami.
– Nie, Jan. Nie wolno ci. Judith...
– Gdzie jest ta cholerna lina?
– Jan, poczekaj przynajmniej do jutra – Coffin położył mu ręce na ramionach. – Wrócimy
tutaj jutro.
– Już powiedziałem, do jutra może tu już nic nie zostać. Nigdy nic nie wiadomo. Teraz
niech pan przymocuje mi tą latarkę przy nadgarstku. Gdzie są te raki?
Svoboda pokonał już kilkanaście metrów, zanim rzeczywiście zaczął się zastanawiać,
dlaczego to robi. Przecież to nie miało sensu! W coraz bardziej zapadającym zmroku ledwo
mógł dojrzeć chropawą skałę, po której się wspinał. Jasno było tylko tam, gdzie padało
światło latarki. Zejście powinno być dość łatwe: wstrzeli hak w skałę, zawiesi na nim linę i
105
opuści się w dół. Będzie mógł nawet opuścić to, co znajduje się w gnieździe. Ale wspinaczka
była niebezpieczna. Z dołu nie mógł dostrzec, jak popękana była skała. Była pokryta szcze-
linami, w których mógł opierać ręce i nogi, ale które pękały pod naciskiem. Była to jedyna
strona, od której mógł się wspinać. Wszędzie indziej skała kruszyła się jeszcze bardziej, całe
połacie odłamywały się i spadały w dół, tworząc wysypiska i zostawiając po sobie rozpadliny.
Jeżeli kilka ton kamienia obsunęłoby się pod jego ciężarem, byłby to jego koniec. I dlaczego?
Żeby pozbierać kilka kości? One go nie potrzebowały. Potrzebowała go Judith i dzieci. J e g o
dzieci, a nie czyjeś podrzutki.
Kawałek skały oderwał się pod jego dłonią. Wypuścił go i usłyszał, jak spada w dół. Pod
nim rozciągała się ciemność. Kiedy wdrapywał się coraz wyżej, noc pochłonęła podnóże
skały, zakryła Coffina, zalała trawy i głazy zaczynała szybko podnosić się ku niemu. Czy
szczyt skały rzeczywiście okryła już ciemność? A może znów naszedł go zawrót głowy?
Popatrzył na kamień, o centymetr od swego nosa. Kamień wyraźnie falował. Svoboda czuł
szum w uszach. Jednak wspinał się dalej, bo łatwiej było piąć się do góry, niż myśleć.
Po kilku metrach zatrzymał się znowu. Przed nim, na wysokości około dziesięciu stóp,
rozciągała się jasna, pionowa skała. Poza nią miał do przebycia jeszcze tylko dwa lub trzy
metry; choć szczyt mógł równie dobrze sięgać Rakshea. Svoboda miał tylko dwa haki. Nie
wystarczyłyby, żeby przebyć tę odległość.
Mocno przywarł do skały. Podmuch wiatru zahuczał mu w uszach i wstrząsnął jego
ciałem. W końcu jego nerwy uspokoiły się na tyle, że mógł otworzyć oczy.
„Zrobiłem, co mogłem” – myśl ta była takim oswobodzeniem, że zrozumiał, dlaczego
Coffin sięgnął po pistolet i dlaczego on sam zrobiłby tak samo, gdyby zgubił się jego syn. Ale
to już był koniec. Wyciągnął zza pasa hak, starannie wybrał miejsce (nie chciał wywołać
następnego obsunięcia się skały) i wstrzelił.
W tej atmosferze detonacja była jak uderzenie pioruna. Gdyby nie haki, Svoboda spadł-by
na dół. Teraz starał się opanować zawrót głowy i przymocować linę do żelaznego uchwy-tu.
Zadanie skończone, można zejść na dół. Potem kilka minut odpoczynku, i później długi
marsz, aż do miejsca, gdzie wyższe ciśnienie pozwoliłoby na sen. O Boże, ileż mógłby spać!
Trzydzieści godzin byłoby jak mrugnięcie oka.
– Tato...
Svoboda wzdrygnął się.
– Nie – wymamrotał.
„Nie mogę być aż tak zamroczony. Nie wolno mi. Nie wyobraziłem sobie tego. Ja tylko
wyobraziłem sobie, że to sobie wyobraziłem”.
– Tato! Tato?
Danny spoglądał znad brzegu gniazda. Twarz chłopca była przerażająco blada na tle
fioletowego nieba, pod którym nie było nic, prócz drapieżnych ptaków. Światło latarki poka-
zało, jak bardzo wychudł. Był podrapany i brudny, miał podbite oko, pod nosem zakrzepłą
krew, a z jego koszuli zostały tylko strzępy.
Ale to był Danny Coffin; spoglądał stamtąd i wołał swego ojca.
Svoboda odkrzyknął.
Danny rozpłakał się i próbował zejść na dół. Svoboda powstrzymał go stekiem prze-
106
kleństw:
– Ty cholerny, szalony idioto, czy nie widzisz tej rozpadliny? Spadniesz i skręcisz swój
głupi kark! Co się do diabła stało? Jak się tutaj dostałeś?
Płacz Danny'ego nie trwał długo. Nie zostało mu już wiele łez. Zaczął opowiadać i w
miarę, jak mówił, jego głos stawał się spokojniejszy. Mówił jasno i rozsądnie. W miarę
upływu czasu jego odpowiedzi miały więcej sensu niż pytania coraz bardziej zamroczonego
Svobody.
Tak, jak myśleli dorośli, Danny doszedł do Urwiska w nastroju odpowiednim do ucie-czki
z domu. W miarę schodzenia w dół, przez chmury, nastrój ten z wolna przeminął. Kiedy
dotarł do wodospadów, Danny zmarzł już bardzo i przemókł, był głodny, a kiedy zaczęła nad-
ciągać noc, był już gotów wrócić do domu i ponieść karę. Wtedy zaatakowały go dwa ptaki.
Chłopiec zaczął uciekać w dół zbocza. Szczęśliwym trafem mgła, silny wiatr i ciemności
ustrzegły go od drapieżników. Ale nie ośmielił się zawrócić. W panice myślał, że ptaki mogą
czekać na niego u szczytu ścieżki. Schodził więc dalej w dół, pełzając na czworakach;
zasypiał, budził się i szedł wciąż dalej, aż dotarł do brzegu lasu. O świcie zorientował się, że
sam nie będzie mógł znaleźć drogi powrotnej. Był bardzo spragniony i głodny, zerwał więc
kilka owoców i jagód, które nie przypominały mu znanych, trujących roślin. Ponieważ nie
rozchorował się po ich zjedzeniu, postanowił żywić się wyłącznie tymi owocami, dopóki nie
przyjdzie po niego ojciec. Ale znaczyło to, że będzie musiał iść dalej, szukając tego pożywie-
nia. Spał pod drzewami albo w krzakach, wodę pił ze strumieni.
Właśnie trudności ze znalezieniem wody przywiodły go nad brzeg tego kanionu. Tu jakieś
duże zwierzę z kłami zaczęło go ścigać. Danny dopadł tej skały i zaczął się na nią wspinać.
Skała ukruszyła się pod jego stopami, ale chłopiec zdążył w porę uchwycić się występu.
Obsunięcie się odłamków odstraszyło zwierzę, ale chłopiec znalazł się w pułapce. Usnął
wyczerpany, więc nie mógł usłyszeć ich krzyków i wystrzałów. Dopiero pobliski wy-buch
wyrwał go ze snu.
– Nie, panie Svoboda, nie boli mnie głowa, z wyjątkiem tego miejsca, gdzie się
uderzyłem. Okropnie chce mi się pić, ale nie jestem chory, ani nic takiego. Proszę, czy może
mnie pan sprowadzić na dół, do ojca?
Jak przez mgłę Svoboda przypomniał sobie, jak ktoś, gdzieś, kiedyś wspomniał, że Danny
ma niezwykle dużą tolerancję organizmu na dwutlenek węgla. Rzeczywiście, musiało tak być,
skoro dotarł tak daleko. Skoro przetrwał cały ziemski tydzień w takich warunkach! Na samym
początku chłopiec popełnił całkiem naturalny błąd, ale w lasach i później, dalej, zachowywał
się jak każdy dorosły. Właściwie lepiej, niż większość. Tak, bezwzględnie lepiej. Umysł
Danny'ego pozostał jasny – myślał Svoboda w swoim odrętwieniu.
Chłopiec miał też dużo szczęścia. W czasie, kiedy wdrapywał się do gniazda, ptak mu-siał
być na łowach. Nie wrócił, dopóki Svoboda i Coffin nie znaleźli się w pobliżu; a wtedy,
zaniepokojony, nie zbliżył się do swego siedliska. Gdyby odeszli, albo gdyby drapieżnik
uznał ich za nieszkodliwych, na pewno wróciłby tutaj i zabił chłopca.
– Panie Svoboda, proszę! Mój ojciec czeka! Wiem, że czeka! Proszę, tak mi się chce pić,
nie może mi pan pomóc?
Svoboda stał na małym występie skalnym, trzymając się liny. Przez chwilę ważył w ręku
107
drugi hak. Gdyby mógł zaczepić go o ten kamień na górze... Nie. Nie mógł tego zrobić, nie
mógł nawet ułożyć ramienia odpowiednio do strzału. Jeszcze mniej prawdopodobne było, że
uda mu się zarzucić linę, czy cokolwiek z ziemi. Może kusza, czy katapulta...? Nie, skąd
wziąłby materiały, żeby je sporządzić? Odpowiednie sznury nie rosły gotowe na drzewach.
Zresztą, prędzej mogliby sprowadzić pomoc z wyżyn.
Ptak przybliżył się.
Svoboda czuł, jak ogarnia go świadomość porażki. W kółko wertował swoje wiadomo-ści,
jak litanię do jakiegoś nienawistnego Boga, który wplątał go w to położenie.
„Pewnie, mogę zostać tu i czekać, aż ptak nie zbliży się na tyle, żebym go mógł zastrze-
lić. Ale co dalej? I tak nie moglibyśmy dotrzeć do chłopca. Gdybyśmy nawet natychmiast
udali się po pomoc i szli przez całą noc bez przerwy – co jest fizycznie niemożliwe – gdy-
byśmy sprowadzili samolot i gdyby samolot nie roztrzaskał się o skały... Nawet gdyby to się
udało, zajęłoby ponad pięćdziesiąt godzin. Chłopiec już teraz jest bardzo odwodniony, poznać
to nawet po jego głosie.
Co będzie lepsze: zostawić go, żeby dopadł go drapieżnik, czy pozwolić mu umrzeć z
pragnienia?”.
– Proszę pana, proszę! Naprawdę żałuję, że uciekłem. Nigdy więcej tego nie zrobię. Gdzie
jest mój ojciec? – Danny wychylał się znad brzegu gniazda. Wiatr rozwiewał jego włosy, a
strzępy jego koszuli powiewały jak jakieś dzikie proporce.
Poprzez szum, jaki panował w jego głowie, Svoboda usłyszał, że Coffin wspina się za
nim. Usłyszał jego wołanie:
– Danny, Danny...!
Jakimś dziwnym sposobem to imię zabrzmiało w jego uszach jak „Absalom”.
Coffin nie mógł wspiąć się tutaj. Svoboda nie mógł pójść wyżej. Danny nie mógł zejść.
Tylko ten ptak mógł się poruszać i poruszał się niecierpliwie, zataczając coraz niższe kręgi,
tak, że Svoboda mógł dojrzeć jego stalowoszare upierzenie i usłyszeć szum jego skrzydeł.
Nawet przez wiatr dało się słyszeć ten szum.
Svoboda zrozumiał, co może zrobić. Być może było lepsze rozwiązanie, jakiś prosty
sposób uratowania chłopca, ale jego umysł był zbyt odrętwiały, by wpaść na coś takiego.
Danny nie poruszał się. Teraz, gdy nie padało na niego światło latarki, jego postać była tylko
czarnym zarysem na tle turni. Wolna ręka Svobody zacisnęła się na kolbie pistoletu. Pistolet
był ciężki. Trzeba tylko celnie strzelić, posłać jedną litościwą kulkę w ten czarny zarys.
Poszukiwania będą zakończone. Będzie mógł spuścić się na dół po linie.
Ziemia pod jego stopami była pogrążona w całkowitej ciemności.
– Danny! – zawołał jeszcze raz Coffin. Kamienie u stóp skały zastukały, kiedy Joshua
zszedł z powrotem na dół.
– Jan, co możemy zrobić?
Svoboda nie wyciągnął jeszcze pistoletu. Wystawił twarz pod wiatr, w nadziei, że jego
podmuch rozjaśni mu umysł. Ale wiatr sypnął mu tylko piaskiem w oczy. Svoboda słyszał,
jak ptak opada coraz niżej. Słyszał też jego krzyk, odbijający się echem w kanionie. Kiedy
spojrzał w górę, ujrzał wielkie, błyszczące w mroku skrzydła.
„Dlaczego ten ptak nie mógłby go dostać? Dlaczego nie miałby dostać nas wszystkich? To
108
on należy do tego miejsca, jest silny i piękny, a my jesteśmy potworami z zewnątrz, które
usiłują zburzyć jego dom. Możesz zejść w dół, ty jastrzębi Boże. Oddam ci go”.
Wtedy nadeszło rozwiązanie.
Svoboda stał tak wśród ciemności i podmuchów wiatru, rozważając raz po raz swój
pomysł. Myśl ta była ciężka jak kamień młyński. Obracał ją w umyśle, bezustannie, dopóki
cała jego świadomość nie wypełniła się szumem wielkich skrzydeł. Kiedy Svoboda odezwał
się, miał uczucie, że mówi za niego ktoś inny, kogo głos przebija się szeptem przez wycie
wiatru.
– Danny! Danny, słyszysz mnie? Słuchaj! Nie śpisz? Wiem, jak cię ściągnąć.
Światło latarki wyłowiło z mroku wynędzniałą twarz chłopca. Jednak Danny szybko
otrząsnął się ze zmęczenia i rozpaczy.
– Jasne – wymamrotał. I dodał już wyraźniej: – Jezu, pan jest świetny! Co mam zrobić?
– Słuchajcie. Obaj! – zawołał Svoboda – Danny, musisz być dzielny. Tak, jak byłeś do tej
pory. Ostatni raz zrób coś dla mnie. Udawaj martwego. To właśnie musisz zrobić. Uda-waj
martwego, tak, żeby ptak usiadł na gnieździe. Potem chwyć go za nogi. Chwyć mocno, uwieś
się na nich. Rozumiesz, Danny? Możesz to zrobić?
Głośny szum w głowie Svobody ustał w końcu. Zdawało mu się, że chłopiec odpowie-
dział, ale nie był tego pewien. Nie mógł nawet mieć pewności, czy Coffin go zrozumiał.
Wyłączył latarkę i przywarł do ściany w bezruchu. Teraz ptak był dosyć nisko, i nie oświetla-
ło go światło zachodu. Jego skrzydła rozciągały się, czarne, na tle purpurowego nieba, które
zdawało się wypełniać. Svoboda wyciągnął pistolet. Wokół niego panowały takie ciemności,
że z trudnością mógł dojrzeć broń.
Ptak wydał prowokujący krzyk. Odpowiedziała mu cisza.
Za późno, Svoboda uświadomił sobie, że powinien wyjaśnić swój pomysł bardziej
szczegółowo. Ale teraz nie było już czasu. Ptak wylądował na brzegu gniazda i złożył szero-
kie skrzydła. Podobny był do garbatego olbrzyma.
Danny skoczył do niego i uchwycił go za nogi.
Kiedy ptak krzyknął i uniósł się w powietrze, Svoboda wypalił. Nie był pewien, czy trafił,
ale ptak krzyknął raz jeszcze. Danny trzymał się mocno; krew ptaka spływała po jego wątłym
ciele.
Po raz ostatni ptak spróbował unieść się wyżej. Wzniósł się na taką wysokość, że ostatnie
błyski zachodu oświetliły jego pióra. Ale jego skrzydła poruszały się coraz słabiej.
Drapieżnik zaczął opadać w dół, w ciemność, by tam stoczyć walkę z dręczącym go
potworem.
Svoboda opuścił się po linie tak szybko, że obdarł sobie skórę z obu dłoni.
Padły dwa wystrzały. Kiedy Svoboda dotarł na miejsce, ptak był już martwy. Coffin
odrzucił pistolet i latarkę.
– Danny! – wyszlochał – Danny, synu.
Padli sobie w ramiona.
109
9
Promienie słońca przedzierały się przez cienkie, białe zasłony, odbijały od dzbanka z
wodą i błyskały na przeciwległej ścianie.
Przez okno wpadał do sypialni zimny powiew. Na zewnątrz trawniki były jeszcze zielo-
ne, ale drzewa zmieniły już kolory na czerwień i złoto. Przez mgłę podobną do ziemskiego
babiego lata było widać Góry Herkulesa, niebieskie i przyćmione.
Judith otworzyła drzwi przed Theronem Wolfe. Svoboda odłożył książkę na łóżko.
– I co – zapytał burmistrz – jak się dzisiaj czujesz?
– Dobrze – mruknął Svoboda. – Nie rozumiem, dlaczego muszę tu siedzieć. Do diabła,
mam przecież dużo pracy.
– Doktor wyraźnie zalecił ci odpoczynek w łóżku do jutra – przypomniała mu Judith
surowo. – Nie wolno bagatelizować takiego wyczerpania.
– Jeżeli cię to pocieszy, Joshua dostał o cały dzień więcej i bardziej niż ty na to narze-ka –
powiedział Wolfe. Usadowił się na krześle i wyciągnął cygaro z kieszeni koszuli.
– Jak się ma Danny? – zapytał Svoboda.
– O, wyzdrowiał już całkiem i przeżywa teraz najszczęśliwszy okres swego życia –
powiedziała Judith. – Jestem w kontakcie z Teresą. Pan wybaczy, burmistrzu, ale muszę
wracać do pracy. Zamierzamy wyprawić wesele pojutrze, kiedy tylko Josh będzie mógł
przyjść.
Drzwi zamknęły się za nią. Wolfe wyciągnął z zanadrza piersiówkę.
– Mój najlepszy do tej pory trunek – wyszeptał konspiracyjnie. – Przechowuję go w
drewnianej beczułce.
Svoboda przyjął prezent bez zbytniej wdzięczności.
– Ufam, że przyszedłeś wyjaśnić parę rzeczy – powiedział.
– Uhm! Jeżeli sobie życzysz. Chociaż nie rozumiem, co tu trzeba wyjaśniać. Ty i Josh
uratowaliście chłopca. Obaj więc jesteście bohaterami. Poza tym, choć to nie moja sprawa,
myślę, że Josh w czasie tej wycieczki rozwiązał kilka osobistych problemów. Nigdy nie wi-
działem, żeby był taki szczęśliwy, jak dzisiaj. – Wolfe zapalił cygaro i ostentacyjnie wypu-
ścił dym, zanim dodał:
– Na pewno zainteresuje cię raport medyczny na temat Danny'ego.
– Co? – Svoboda usiadł prosto. – Powiedziałeś, że jest zdrów.
– Tak, tak. Ale został poddany dokładnym badaniom i okazuje się, że jego tolerancja na
wysokie ciśnienie jest większa niż przeciętna. To fantastyczne! Nie, to żadna z tych
bzdurnych bajek o Supermanie. Jego tolerancja mieści się w granicach normy.
Ale myślę, że mógłby bez przeszkód żyć na poziomie morza – kontynuował Wolfe
zamyślony. – To dlatego zawsze miał skłonność do marzenia o świecie pod chmurami. Nigdy
nie kojarzył obniżonej wysokości z czymś nieprzyjemnym; Nawet podświadomie, jak ty i ja,
kiedy schodzimy w dół płaskowyżu. Musiał zauważyć, że inne dzieci chorują, kiedy dojdą do
północnego zbocza wyżyny. Więc, ponieważ dzieci odwróciły się od niego, jego wyobraźnia
zawiodła go do miejsca, gdzie dzieci nie mogłyby się wedrzeć.
Svoboda pociągnął łyk z butelki i podał ją Wolfemu.
110
– Chciałbym, żeby dało się coś z tym zrobić. On jest zbyt odważny i inteligentny, żeby
pozwolić tak się traktować.
– O, z tym nie ma już problemu – powiedział Wolfe. – Odkąd zabawił się w Robin-sona
Crusoe tam, gdzie nikt inny nie przeżył. Teresa mówi, że jego szkolni koledzy słuchają
każdego jego słowa. Co więcej, ja zamierzam nadać rozgłos tej jego przygodzie. Cóż, Danny
jest teraz najważniejszą istotą ludzką na Rustum. Miejmy nadzieję, że nie uderzy mu to do
głowy.
– Jak to?
– Rusz głową, człowieku! Danny jest pierwszym prawdziwym Rustumitą. Kiedy doro-
śnie, będzie mógł się udać gdziekolwiek i robić cokolwiek na całej tej cholernej planecie.
Jego potomkowie przewyższą liczbą innych, dlatego właśnie, że będą mieli lepsze predyspo-
zycje do przetrwania. Mam nadzieję i spodziewam się, że będzie więcej takich, jak on, mię-
dzy dziećmi eksogennymi. Gamety dawców były wybierane przy uwzględnieniu takiej możli-
wości. Jednak nawet jeżeli nikt z tej generacji nie dorówna Danny'emu, to on będzie mógł
przejąć dowództwo. Na długo zanim Wysoka Ameryka stanie się przeludniona, znajdą się
ludzie, którzy zechcą zejść do nizin. I to oni będą utrzymywać ducha wolności.
Svoboda skinął powoli.
– Rozumiem. Sam pomyślałbym o tym, gdybym nie był tak rozkojarzony.
Wolfe poklepał go po ramieniu.
– A ty, Jan, uratowałeś nasz bezcenny skarb – perorował. – Nawet gdyby sam fakt
twojego bohaterstwa nie wystarczył (choć powinien), waga twoich zasług dla przyszłości
uczyni cię najbardziej uwielbianą postacią na tej planecie. Zdobyłeś pozycję, chłopie. Chciał-
byś zostać następnym burmistrzem? Chciałbyś żeby stu wyszkolonych robotników zbudowało
dla ciebie nową kopalnię? Powiedz tylko, a tak się stanie. Czy więc nie jesteś zadowolony, że
popchnąłem cię trochę?
Svoboda potrząsnął ręką. Na jego twarzy odmalowała się złość.
– Skończ już z tym – powiedział.
– Jak to, Jan – Wolfe uniósł brwi. – Nie jesteś zadowolony?
– Cóż, cieszę się, że chłopak został uratowany i tak dalej. Jestem nawet zadowolony, że to
ja tam poszedłem. To coś, co będę pamiętał. Ale nie chcę żadnego głupiego rozgłosu.
– Ale go masz. Chcąc, nie chcąc zdobyłeś go – Wolfe potarł nos. – Nic na to nie
poradzisz. Cała Wysoka Ameryka wie o twoim wyczynie. Czy Judith nie mówiła ci, ile było
telefonów? Kwiaty i delegacje zaczną się pojawiać, gdy tylko będziesz mógł wstać z łóżka.
– Posłuchaj! – warknął Svoboda. – Znam cię, Theron. Jesteś miłym, inteligentnym,
uprzejmym i wesołym skurczybykiem. Nic nie wiedziałeś o chromosomach Danny'ego, kiedy
szantażowałeś mnie, żebym go szukał. Wiedziałeś za to, że Josh i ja jesteśmy wartościowymi
obywatelami, i że nasza gospodarka potrzebuje rąk do pracy; a Danny jest tylko małym chło-
pcem, takim, jakich jest dużo więcej. Dlaczego mnie tam wysłałeś?
– No cóż – Wolfe pogładził brodę. – Przez zwykły altruizm. Ludzką przyzwoitość. Sam
bym poszedł, gdybym nie był taki stary i gruby.
Svoboda zaklął szpetnie.
– Na pewno nie, do cholery – dodał. – Miałeś w tym jakiś inny cel. W porządku, myślę, że
111
zarządzałeś tą kolonią lepiej, niż robiłby to ktokolwiek inny. Nie potrzebujemy żadnego
humanitarnego przyjemniaczka, żeby nam przewodził; potrzebujemy dokładnie takiego
bezwzględnego łotra jak ty. Więc ja i Josh byliśmy twoimi pionkami. Zgoda. Ale chcę
wiedzieć, dlaczego.
Wolfe wpatrywał się w popiół ze swego cygara.
– Prawdopodobnie masz prawo – powiedział. – I ufam, że potrafisz dochować taje-mnicy.
Problem w tym, że moje rozumowanie trudno wytłumaczyć. Czuję je bardzo wyra-źnie, ale
trudno ubrać to w słowa.
Svoboda oparł się wygodnie.
– Czekam – powiedział.
Wolfe zachichotał. Założył nogę na nogę, wypuścił dym i zaczął:
– Dobrze... Pamiętasz, że sąsiedzi Josha pomogli mu przeszukać jedynie płaskowyż, tam
gdzie byli bezpieczni? Co do jednego odmówili zejścia do Urwiska, choć oczywiste było, że
Danny poszedł w tamtym kierunku. Usprawiedliwiali się czasem zbiorów. To znaczy, że ich
cenne plony były ważniejsze, niż życie tego chłopca.
– Hmm... – Svoboda zaczerwienił się – Hmm... Jeżeli burza zniszczyłaby plony, cała
kolonia miałaby chudy rok.
– To marny argument. Co z tego? Nikt by przecież nie umarł z głodu. Zacisnęlibyśmy
pasa na jeden rustumicki rok, czyli osiem czy dziewięć ziemskich miesięcy. Czy naprawdę
chcesz powiedzieć, że pozwoliłbyś, żeby dziecko umarło, samo i prawdopodobnie w wielkim
bólu, tylko po to, żebyś mógł przez osiem miesięcy jeść dodatkowe danie?
– Nn... nie. Jeżeli tak stawiasz sprawę. Zresztą nikt tak nie uważa. Ja sam... To znaczy,
prawdopodobieństwo sukcesu nie było proporcjonalne do ryzyka.
– Znowu: i co z tego? W dawnych czasach, na Ziemi, stu ludzi uważałoby za zaszczyt
ryzykować życie, gdyby była szansa uratowania jednego człowieka. Gdyby to było twoje
własne dziecko, poszedłbyś go szukać, prawda? Bez żadnych chłodnych kalkulacji, co? Czy
więc Danny nie znaczył dla ciebie tyle, bo nie był z twojej własnej rodziny?
Po co przybyliśmy na Rustum? Żeby żyć, jak uważamy za stosowne, bez żadnych
oficjalnych nakazów. No i dobrze. Ale zaszliśmy z tym za daleko. Teraz, kiedy mamy już za
sobą walkę o przetrwanie, każda rodzina wycofuje się coraz bardziej, by dbać o swoje własne
sprawy. A nie wolno nam na to pozwolić. Człowiek nie może żyć sam.
Trzeba pomagać zagubionym, chorym, słabym i biednym. W przeciwnym razie, czy sami
będziemy mogli liczyć na pomoc, gdy opuści nas dobra passa? Jeżeli nie będziemy sobie
pomagać dobrowolnie, wtedy nieuchronnie pojawią się prawa i policja, która będzie nas do
tego zmuszać. Społeczeństwo nie może istnieć bez instytucji użyteczności publicznej.
Chcę położyć kres tej tendencji do zamykania się w kręgu swoich własnych spraw. Im
więcej będzie obywateli spełniających obywatelskie obowiązki z własnej, nieprzymuszonej
woli, tym mniej będzie nam potrzebny rząd i przymusowe prawa. Nie staniemy się tak leniwi
i obojętni, aby trzeba nas było wiązać prawem. Ale potrzebna nam jest tradycja wzajemnej
pomocy. Nasi bohaterowie muszą być nie tymi, którzy najwięcej zdobyli, ale którzy najwięcej
dali.
Wolfe przerwał, czerwony na twarzy.
112
– Wybacz mi – zakończył. – Nie zamierzałem prawić kazań. Potrzebujemy sprawnie
funkcjonującej, psychodynamicznej symboliki. Zresztą słowa są zbyt nieścisłe. To, co miało
być socjologiczną obserwacją, zamieniło się w prawienie morałów.
Svoboda uśmiechnął się szeroko.
– Jesteś sfrustrowanym altruistą, Theron. Mów dalej.
– Nie mam już wiele do powiedzenia – rzekł Wolfe. – Czekałem na taką okazję, jak ta.
Teraz ty pokazałeś im wszystkim coś nowego. Przez łut szczęścia, twoja wyprawa zakoń-
czyła się spektakularnym sukcesem; lekcja nie poszła na marne. A ja postaram się utrzeć im
tym nosy. Będzie to najbardziej zawstydzona społeczność, jaką kiedykolwiek udało ci się
ujrzeć. Wykorzystam ten nastrój, żeby namówić więcej naszych osadników do pójścia w
twoje ślady. Może za parę lat ziarno, które posialiśmy, zacznie kiełkować.
Wolfe wstał ociężale.
– Przykro mi jednak, że miałeś być kozłem ofiarnym, Jan.
– Ja nie żałuję – Svoboda skrzywił się. – Chyba że... Jezu Chryste!... Chcesz powie-dzieć,
że mam pozować na jakiegoś cholernego, świetlanego rycerza?
– Obawiam się, że tak. To jest właśnie ta najcięższa przysługa, którą musisz mi
wyświadczyć. – Wolfe zachichotał – Odwagi! Cokolwiek będzie myślał o tobie świat,
pamiętaj, że w głębi duszy jesteś zepsutym draniem.
Svoboda śmiał się razem z nim. Wolfe pożegnał się.
Jan nie wrócił od razu do swojej książki. Leżał przez chwilę spoglądając przez okno na
śnieżne szczyty Herkulesa wzbijające się w niebo.